LEWANDOWSKI KONRAD T Trop kotolaka KONRAD T. LEWANDOWSKI Przybysz Ksin drapiezca Kapitan Ksin Fargo Rozanooka 1998 Wydanie polskie Data wydania: 1998 Projekt okladki, znaku serii i opracowanie graficzne: Ewa Joanna Rozum Wydawca: Wydawnictwo S.R. ISBN: 83-87289-70-1 Wydanie elektroniczne: Trident eBooks tridentebooks@gmail.com Przybysz Wygrana smierc Przeciagle, wibrujace wycie wilkolaka rozleglo sie gdzies w glebi mrocznego matecznika. Spiew slowika urwal sie, ucichly swierszcze. Nawet wiatr zamarl i wszystkie cienie znieruchomialy. Jeden tylko wielki, okragly ksiezyc trwal niczym nie wzruszony, siejac mocna, zlocista poswiata. Ksin przystanal na moment i zwrocil glowe w strone, z ktorej dolecial go glos. Ocenil odleglosc. Bylo blisko. Za blisko. Ruszyl dalej. Dlugim susem przesadzil strumien i biegl prawie nie dotykajac spiczastych traw. Spieszyl sie, lecz to nie strach go poganial. Powodem byl Korzen. Korzen dla Starej Kobiety, ktora tak bardzo go potrzebowala. Czul, ze czasu juz malo i dlatego chcial zdazyc. Musial zdazyc. Wypadl spomiedzy drzew na niewielka polane i stanal jak wryty. Instynkt tylko na mala chwile wyprzedzil wzrok. Teraz zobaczyl. Przypadl do ziemi, jezac siersc na grzbiecie. Jednak nie bieglem dosc szybko, musial obejsc, pomyslal, patrzac na ksztalt, ktory wynurzyl sie przed nim. Wilkolak byl zaskoczony, szedl przeciez sladem czlowieka, juz wyobrazal sobie, smakowal swieza krew i cieple drgajace jeszcze mieso, a tu... Dwie pary swiecacych oczu niemo wpatrywaly sie w siebie: czerwonosine wilkolaka i zielonkawe Ksina. Odejdzie, czy nie odejdzie? Zastanawial sie Ksin. Nie odchodzil. Nie mogl sie zdecydowac. Czul czlowieka, widzial kotolaka i nie pojmowal tego. Ksinowi obrzydlo czekanie, poderwal sie nagle i runal wprost na tamtego. Chcial tylko wolnej drogi, nie zwady. Odbil sie i wyprezyl jak struna, przelatujac wysoko nad lbem wilkolaka. I to byl blad, nie docenil napastnika. W ulamku sekundy ziejaca smrodem morda znalazla sie tuz pod nim, a sczerniale kly wbily sie w jego udo, nieomal wyrywajac kawal ciala. Ksin zwinal sie w klab i runeli na ziemie, az jeknela od podwojnego ciosu. Drzewa zatrzesly sie od przerazliwego ryku, ktory wypelnil juz caly las. Zakrecili sie w opetanczym tancu, a strzepy darni i fontanny ziemi polecialy na wszystkie strony. Zwarli sie ciasno i miotali tak gwaltownie, ze Ksin nawet nie usilowal wyciagnac pazurow. Kazda proba uwolnienia lap mogla miec tylko jeden koniec: ucieczke wilkolaka wraz z czescia jego nogi. Nie mial wyjscia; wypuscil Korzen i ostro skrecajac leb, wgryzl sie wolnym juz pyskiem w krtan napastnika. Wycie zamienilo sie w charkotliwy belkot. Gdyby mial zeby takie, jak te, co wpily sie w niego, byloby juz po walce. Ale jego byly krotsze i tkwily w duzo mniejszej paszczy. Jednak zrobily swoje - wilkolak puscil i w tym samym momencie uczynil to Ksin. Odskoczyli od siebie. Ksin prychnal i warknal gardlowo. Odpowiedzialo mu tylko chrypienie wilkolaka. Rzucil kilka szybkich spojrzen - nigdzie nie dostrzegl Korzenia. Nie bylo czasu na szukanie, wyprostowal sie i powoli uniosl w gore ramiona. Napial miesnie. Miekkie opuszki rozchylily sie i potezne szpony w ksiezycowej poswiacie rozblysly jak polerowana stal. Wilkolak zamilkl, sprezyl sie i zaszarzowal, rozchylajac szczeki. Kly przeciw pazurom. Starcie bylo szybkie jak mysl, ale Ksin byl jeszcze szybszy i nie popelnil juz bledu. Dwa ciosy zerwaly napastnikowi z pyska wszystkie miesnie i sciegna, odslaniajac naga kosc oraz wrosniete w nia zeby, ktore bezsilnie chwycily powietrze w miejscu, gdzie przed momentem stal Ksin. Wilkolak zaryl lbem w trawe i przekoziolkowal przez plecy. Natychmiast wstal i znow zaatakowal, tym razem z wyskoku. Spotkali sie w powietrzu. Skora na ramieniu kotolaka rozdarla sie z trzaskiem, ale dwa jego pazury trafily wprost w jedno z sino jarzacych sie slepi i wyrwaly je razem z kawalem kosci czaszki. Jek wilkolaka w niczym nie przypominal juz tego, co Ksin uslyszal na samym poczatku - teraz byla to przerazliwa skarga upiora. Na wpol oslepiony zaczal cofac sie w strone drzew, ale Ksin nie pozwolil mu uciec. Palacy bol w nodze i lapie zacmil wszystko oprocz pragnienia zemsty. Wykorzystal zdobyta przewage i zaszedl go od strony wylupionego oka... Rwal, gryzl i szarpal, czujac jak cialo tamtego ustepuje pod jego szponami. Ogarnela go zwierzeca radosc i uniesienie. Rozkosz mordowania. Jej szczyt nastapil wtedy, gdy jego tylne pazury rozpruly wilkolakowi brzuch i zaplataly sie w jelitach. Na krotko, bo te porwaly sie jak marne sznureczki. Nareszcie odstapil i spojrzal na swoje dzielo. Potwor lezal bez ruchu, nie wydajac zadnego dzwieku, ale zyl. Swiatlo jak gdyby skupilo sie nad nim, tworzac wyrazny, oddzielny snop laczacy go ze swiecaca wysoko na niebie tarcza... Ksin podlegal tym samym prawom i wiedzial, ze oznacza to, iz zadna z ran, ktore zadal, nie jest tak naprawde smiertelna i chociaz starczyloby ich do zabicia dziesieciu zwyklych ludzi, to jednak wilkolak ozdrowieje jeszcze tej samej nocy. I rzeczywiscie: wyprute wnetrznosci zaczely sie poruszac, poczatkowo bezladnie, lecz juz po chwili, niczym wielkie biale glisty, z powrotem wpelzaly do otwartego brzucha. W trawie cos zaszelescilo: nie musial patrzec, aby upewnic sie, ze tam toczy sie teraz owo skrwawione oko, wlokac za soba odlupany kawalek czaszki. Nie mial ochoty na nowa walke i wiedzial, co powinien zrobic. Podszedl bez pospiechu i lewa lape oparl na gardle lezacego. Prawa uderzyl mocno. Zwarl pazury, sciskajac zebra i mostek jak chrust, w jeden peczek. Pociagnal. Rozlegl sie ostry, wielokrotny trzask i chrzeszczace mlasniecie. Cisnal na bok wyrwany ochlap, po czym siegnal po odsloniete, trzepoczace zrodlo zycia i mocy... Posoka bluzgnela na boki. Podniosl sie z sercem w lapach i patrzyl. Tylko dwie rzeczy mogly pokonac moc magii nekrokreatywnej; srebrny pocisk lub miedziane ostrze albo pazury istoty pokrewnej - wlasnie takiej jak on... Niczym kawal szmaty rozerwal zdobycz na strzepy i rozrzucil. Reakcja byla natychmiastowa; struga opalizujacego swiatla postrzepila sie i zgasla, a wszelki ruch ustal. Zerknal w dol. Przemiana juz sie cofnela... U stop kotolaka lezal teraz zmasakrowany trup czlowieka. Przyjrzal sie; twarzy wlasciwie nie bylo, ale dlonie zabitego swiadczyly, ze musial to byc mlody mezczyzna, mniej wiecej w wieku Ksina... Jesli rodzina odnajdzie go i jakims cudem rozpozna, pomyslal, na zawsze pozostanie dla nich tylko ofiara i nikt nigdy nie dowie sie prawdy o nim... Zaniepokoil sie; stracil przeciez tak wiele czasu! Pospiesznie odszukal Korzen i pobiegl w noc. * * * Zarys chaty pojawil sie miedzy drzewami. Przyspieszyl. Po chwili las byl juz za nim. Ogarnal go lek; Cienie Smierci, ktore kiedy odchodzil, blakaly sie jeszcze na skraju zarosli, teraz podeszly az pod sam dom. Bezksztaltne i nieokreslone snuly sie, polatywaly, aby zaraz rozplynac sie w powietrzu i znowu ukazac. Dopoki trwala pelnia, widzial je, pozniej potrafil jedynie odczuc ich obecnosc; tak samo jak pies przewidujacy nieuchronny zgon swego pana... Jednakze ani teraz, ani kiedykolwiek nie bylo w jego mocy rozproszyc ich lub przegonic - one istnialy tylko jako pewien rodzaj emanacji umierajacego...Starajac sie nie patrzec na zawieszony nad drzwiami Znak, chylkiem przestapil prog i przypadl do loza. Stara Kobieta z wysilkiem otworzyla oczy. -Jestes... - wyszeptala. Pochylil sie do przodu i otworzyl pysk. Korzen spadl na poslanie. Jej dlon drgnela, przesunela sie i szukala, az w koncu palce natrafily i rozpoznaly poskrecany ksztalt. Usmiechnela sie slabo. -Za pozno synku... - powiedziala to bardzo cicho, ale wyczul w tych slowach i zal, i ulge zarazem. Wczesniej obawial sie tego, ale teraz, gdy ujrzal Cienie, zyskal pewnosc, ktora napelnila mu dusze rozpacza. Stara Kobieta oslabla tak bardzo, ze nie mogla juz sama przyrzadzic sobie leku, a jego potezne, lecz niezgrabne lapy nie mogly wykonac tej delikatnej pracy. Do chwili, w ktorej odzyskac mial ludzki wyglad, brakowalo mu jeszcze kilka godzin... Byl bezsilny. Polozyl leb na skraju poslania i czekal. Nic innego nie mogl zrobic, a Cienie Smierci przeniknely juz sciany i tanczyly w izbie. Reka Starej Kobiety uniosla sie i opadla na jego glowe. Gladzila krotka siersc, muskala uszy. Gdy natrafila na kosmyk sztywny od zakrzeplej wilkolaczej krwi, znieruchomiala na moment. Potem znow poczul slabnaca pieszczote. Zrozumial, ze domyslila sie wszystkiego. Uplywal czas i nic nie zmienilo sie, tylko Cienie ocieraly sie juz o niego. Zamknal slepia, by na nie nie patrzec. -Ciesze sie, ze jestes przy mnie - uslyszal nagle zupelnie wyraznie. Byly to jej ostatnie slowa. Dlon, ktora czul na sobie, opadla bezwladnie. Cofnal sie, spojrzal: lezala z zamknietymi oczami i juz nie oddychala. Cienie zniknely. Gdyby byl wilkolakiem, byc moze zawylby teraz, lecz on nie umial nawet ronic lez, ale potrafil kochac... Pochylil sie i zaczal lizac jej stygnaca reke. Te dobra reke, ktora, choc nigdy nie sprawila mu bolu, pokryta byla siecia glebokich bruzd - starych sladow jego klow i pazurow. Siedzial tak odretwialy ze smutku i zalu, ze nawet nie zauwazyl godzin, ktore minely. Dopiero lekki dreszcz, jaki wstrzasnal jego cialem, przypomnial mu o tym, co mialo stac sie za chwile... Tepy bol ocknal sie gdzies w glebi mozgu i narastal pulsujac szkarlatem. Rosl, poteznial, nadymal sie, rozsadzajac czaszke, i nagle, jak lodowaty piorun strzelil wzdluz kregoslupa. Ksin wydal zdlawiony skowyt i padl, skrecajac sie w drgawkach. Pysk, lapy ogarnal zywy ogien. Kosci giely sie i zwijaly jak wiotkie galazki, a miesnie puchly i sztywnialy na przemian. Zeby cofaly sie w glab szczek, ktore w spazmatycznych zrywach zmniejszaly swa dlugosc. Mial wrazenie, jakby wydzierano mu oczy, miazdzono palce i nogi. Siersc w rytm Przemiany kryla sie pod obrzmiala skora. Nareszcie cierpienie przesililo sie i szybko zaczelo slabnac. Po chwili w miejscach objetych Przemiana pozostalo juz tylko delikatne mrowienie, ktore wkrotce zniklo. Ksin podniosl sie z podlogi i usiadl, teraz juz mogl plakac... Ukryl twarz w dloniach i bezglosny szloch wstrzasnal jego barkami. Trwalo to jakis czas. Dotkliwy chlod poranka kazal mu wreszcie pomyslec o sobie - byl przeciez zupelnie nagi. Wstal i siegnawszy po ubranie, ktore zdjal tuz przed pelnia, zaczal sie pospiesznie ubierac. Gdy skonczyl, znow spojrzal na cialo Starej Kobiety. Teraz dopiero dotarlo do niego, jak bardzo jest sam. -Nie ma jej, juz nie ma... - porazila go nowa fala smutku. Pozbieral sie jakos. Ostatni raz popatrzyl na te dobra twarz, ucalowal lodowate policzki i nakryl cialo. Rozejrzal sie po izbie, znalazl sznur i jeszcze kawal tkaniny. Zabral sie do roboty. Niebawem lezal przed nim podluzny, nieforemny tlumok. Stal wyprostowany, jasnowlosy, a jego zielone oczy zapatrzyly sie gdzies... hen daleko... -Tak dlugo byla tu przy mnie... byla zawsze... - powiedzial cicho do siebie. Znalazla go dawno temu. Byl paromiesiecznym niemowleciem. Lezal porzucony na jakims pustkowiu, przygwozdzony do ziemi trzema osikowymi kolkami. Oprawcy przesadzili - dlatego przezyl. Calkowicie wystarczylby jeden, ale wbity w serce. Te trzy akurat je ominely - znalazlo sie miedzy nimi - i jego kocia zywotnosc wykorzystala szanse. Kobieta uwolnila go, opatrzyla rany, po ktorych nie zostal zaden slad, i nakarmila. Szybko wyzdrowial. Musiala domyslac sie kim jest, a jednak ktorejs nocy, gdy maly gaworzacy na swoim lozeczku bobas zamienil sie w szalejacego potworka, dala sie zaskoczyc. Nawet zlekcewazyla go, nie podejrzewajac, jak potezna sila i nienawisc wstapila w jego malutkie cialko. Rzucil sie na nia opetany morderczym szalem. Walczyli dlugo. Ona robila wszystko, aby nie zrobic mu krzywdy, on chcial tylko zabic. Bardzo ja wtedy pokaleczyl, a zwlaszcza rece. Na drugi dzien, gdy plakala z bolu, on jak zwykle krzykiem domagal sie swojego mleka. Nie zemscila sie ani nie ukarala go. Wciaz pielegnowala najlepiej, jak tylko umiala. Stala sie jedynie ostrozniejsza i kiedy nadchodzila pelnia, zabezpieczala sie przed nim. Jednakze nawet wtedy nie probowala go wiazac, czy zamykac. Przeciwnie, sama kryla sie albo uciekala, dajac mu calkowita swobode. Nie grozilo to nikomu, gdyz najblizsze osady byly oddalone o wiele godzin marszu. Nigdy nie dowiedzial sie, dlaczego przybyla na to przerazliwe pustkowie i zamieszkala tutaj. Nie byla czarownica, prosta wiesniaczka tez nie. Prosila go, aby nie pytal, wiec uszanowal jej wole. Pierwsze lata przebiegaly tak samo; przewaznie byl zdrowym, rozesmianym chlopczykiem, uwielbiajacym bawic sie i biegac, a czasami, na kilka nocy w miesiacu, gdy niebo nie bylo pochmurne, stawal sie krwiozerczym upiorem. Wtedy to z cala bezwzglednoscia polowal na te, do ktorej za dnia zwracal sie "mamusiu"... Rosl, a z czasem zaczal dostrzegac i pojmowac to, co sie w nim dzialo. Ktoregos dnia, po powrocie do ludzkiej postaci, przyniosl jej bukiecik zebranych w lesie kwiatow. Przepraszal i plakal. Nie musial tego robic, bo ona i tak nigdy sie nie gniewala. Potem pojawil sie bunt i wstret do samego siebie. Poczucie winy i wstydu roslo razem z nim. Nabieralo mocy. Coraz bardziej kochal Stara Kobiete. Tym wiecej, im bardziej mogl pojac i ocenic jej dobroc. Ta milosc potezniala i laczac sie z przepelniajacym go gniewem, z coraz wieksza sila napierala na skoncentrowany w nim ladunek obcej nienawisci. Z kazda kolejna Przemiana coraz wyrazniej przypominal sobie, kim byl za dnia, az wreszcie nastapil przelom. Zblizyl sie wowczas do jej kryjowki i zapiszczal. Odgadla, ze zaszlo cos niezwyklego. Odwaznie wyszla. Tkwiace w nim zlo podjelo ostatnia probe; byl caly rozdygotany, gdy podchodzila do niego. Wyciagnela reke. Te blizny! Uciekl, bojac sie, ze nie wytrzyma. Po chwili jednak stanal i znow zaczal isc w jej strone. Dotknela go, poglaskala po grzbiecie i nagle ponury czar prysl. Przypadl do niej, mruczac i laszac sie jak zwyczajny kot, a ona tulac go dlugo plakala ze szczescia... Jedna tylko rzecz pozostala zagadka; dlaczego nie odzyskal w tym momencie ludzkiej postaci. Dopiero pozniej, kiedy zaczal dojrzewac, okazalo sie, co bylo powodem. Nie byl czlowiekiem. Tkwilo w nim za wiele kocich cech - to wlasnie one ujawnily sie w owym okresie. Mial owalne, a nieokragle zrenice, inaczej niz wszyscy uksztaltowane kosci policzkowe, troche nietypowy glos, odmienne paznokcie oraz mnostwo innych, czasem nawet trudnych do dostrzezenia szczegolow, nie mowiac juz o gibkosci, zwinnosci, czy sposobie poruszania sie. Byl mieszancem i tkwila w nim pewna czesc czysto zwierzecej natury, ktora na trwale wchlonela w siebie dzialanie magii. I tak, zawsze gdy ksiezyc swiecil mocnym i jasnym blaskiem, stawal sie kotolakiem. Lecz niczym wiecej. W formie czlowieka czy polzwierzecego demona byl ciagle soba: radosnym, pelnym zycia Ksinem, ktory potrafil kochac... Ksin - dziwne imie. Stara Kobieta opowiadala, ze jego pierwsza Przemiana nastapila wlasnie w chwili, gdy zastanawiala sie, jak go nazwac. Nagle uslyszala z kolyski prychniecie rozjuszonego kota. Pozniej zdrobnila i skrocila ten dzwiek i tak zostalo. Byl jeszcze czas, w ktorym meczyla go wlasna innosc, szukal swojego miejsca. Nie chcial byc taki jedyny i niepowtarzalny. Nie czlowiek i nie upior. Wszystkie stwory Onego, od ktorych roila sie okolica, traktowaly go zazwyczaj jak swego. Czasem tylko mylil je ludzki zapach, jakim przesiaknal, zyjac obok swej opiekunki; tak jak tego wilkolaka dzisiejszej nocy. Jednak nigdy nie czul sie z nimi dobrze. Mowiac prosciej; nie znosil ich. Mimo to znal doskonale. Wampiry na przyklad wylazily, gdy pelny ksiezyc przyslanialy lekkie obloki - nie lubily bowiem nazbyt jasnego swiatla i nie byly tak tepe jak wilkolaki; nigdy nie zmylil ich zapach. Ksin nie ulegal wtedy Przemianie, a lubil buszowac w nocy po lesie. Spotykal je czesto, a jesli nie, to i tak zawsze wiedzial, w ktorym miejscu sie czaja. Odnosily sie obojetnie, czasem schodzily mu z drogi, dobrze wyczuwajac, iz jego krew jest dla nich smiertelna trucizna. W zwiazku z tym wynalazl ciekawa zabawe; lekko kaleczyl sie w obecnosci wampira. Ten zas, poczuwszy krew, od razu wpadal w trans i zaczynal sie miotac. Jego instynkt samozachowawczy walczyl z nieodpartym pragnieniem ssania. To drugie zawsze ostatecznie zwyciezalo. Przypadal i spijal sciekajace krople, aby za chwile z wyciem i w konwulsjach rozsypac sie w proch. Byla to ulubiona szczeniacka zabawa Ksina. Wilkolakami gardzil, chyba nawet bardziej, niz na to zaslugiwaly. Bez watpienia wiazalo sie to z jego kocia natura, ktora nie mogla scierpiec niczego pokrewnego psom. Nigdy nie spotykal sie z nimi jako czlowiek, gdyz Przemianie podlegal w takich samych jak one warunkach. Natomiast przygoda, jaka mial tej nocy, roznila sie od pozostalych tylko tym, ze zazwyczaj to on szukal wilkolakow, a nie odwrotnie... Z innym kotolakiem zetknal sie tylko raz. W pierwszej chwili ucieszyl sie nawet. Jednak gdy w oczach tamtego dostrzegl tepa, bezrozumna nienawisc, poczul wstret. Dal mu dobitnie do zrozumienia, ze to jest jego teren. I zrobil to bardzo skutecznie, bo wiecej go juz nie zobaczyl. Strzygi byly jedynym rodzajem, z ktorym utrzymywal prawie dobrosasiedzkie stosunki. Przyczyna tej zazylosci byl fakt, iz pazury mialy niewiele mniejsze niz on, a zeby duzo wieksze, oraz to, ze jego krew szkodzila im tak samo, jak wampirom, a one wiedzialy o tym... Stara Kobieta nie przezylaby tutaj nawet jednej nocy, gdyby nie chronil jej Znak, wiszacy zawsze nad drzwiami chaty. Przerwal rozmyslania i spojrzal w jego strone. Kute srebro zdawalo sie falowac i drgac, kiedy na nie patrzyl. Bylo to zludzenie - on nie mogl dostrzec prawdziwych ksztaltow Znaku, gdyz taka byla wlasnie jedna z cech mocy zwiazanej z tym talizmanem. Ksin nie lubil owego kawalka zlowrogiego metalu i zawsze staral sie trzymac od niego z daleka. Chociaz z czasem przyzwyczail sie do jego obecnosci, to jednak za kazdym razem, gdy przechodzil przez prog, mial wrazenie, ze oblewa go ukrop. A niebawem zas mialo stac sie cos znacznie bardziej przykrego... Jednak na razie wolal o tym nie myslec. Wzial cialo na rece i wyszedl przed dom. Na skraju polany rosl piekny, rozlozysty dab. Stara Kobieta ogromnie lubila wypoczywac w jego cieniu. Polozyl ja wiec tam, gdzie zazwyczaj siadala i wrocil po lopate. Darn trzasnela cicho, kiedy wbil w nia sczernialy metal. Potem zazgrzytala ziemia. Jego swiadomosc rozplynela sie w miarowym rytmie pracy, w kolejno wykonywanych czynnosciach, i dopiero gdy ostatnia grudka gliny spadla na podluzny kopczyk, oczy Ksina spojrzaly przytomniej. Teraz nadeszla pora na najwazniejsze - zabezpieczenie grobu, bo w przeciwnym razie zaraz po zmierzchu zlazlyby sie do niego wszystkie okoliczne upiory, aby wydobyc i zezrec zwloki. Pozornie bylo to proste; wystarczylo przeniesc i polozyc na grobie Znak. -Przeniesc... - usmiechnal sie nieszczerze - ale najpierw trzeba go dotknac! Kiedys zrobil to patykiem - drewno zapalilo sie, a on poczul bol, jakby urwano mu reke. Nigdy wiecej juz nie probowal. Przelknal sline i poszedl do chaty. Chwycil stolek, ustawil przed wejsciem. Spieszyl sie, chcial ubiec strach i zwatpienie. Wlazl na niego. Goracy wicher, wiejacy jakby z otwartej czelusci pieca, gwaltownie uderzyl go w twarz. Zdawalo mu sie, ze patrzy na wrzaca rtec, a wlosy zaczynaja plonac. Czujac, ze dluzej juz tego zaru nie zniesie, desperackim ruchem wyciagnal rece... Straszliwy cios przenicowal mozg, a wnetrznosci zamienil w jeden oszalaly klab. Potworna sila chwycila go za gardlo i szarpnela w dol. Uslyszal stlumiony huk - to jego cialo uderzylo o ziemie. Przytomnosci nie stracil, tylko przed oczami zalopotala mu jakas czerwona plachta i rozpadla sie nagle na mnostwo drobnych kawalkow, ktore miotaly sie niczym nieprzeliczone stado pijanych ptakow. Nie zdawal sobie sprawy, jak dlugo lezal ogarniety albo przejmujacym bolem, albo zupelnym odretwieniem. Kiedy juz wstal, bylo w nim tylko jedno uczucie - twardy, nieludzki upor. Ponowil probe. Tym razem postawil stol zamiast chybotliwego stolka. -Przestane dopiero wtedy, gdy mnie zabijesz - wycharczal godzine pozniej, podnoszac sie z blatu stolu i rozmazujac grzbietem dloni plynaca z nosa krew. -Musze to dla niej zrobic! - dlonie chwycily Znak... I nic. Zupelnie nic. Oslupial. Kontury gwiazdzistego artefaktu nie falowaly juz, mogl normalnie odczytac pokrywajace go runy, ktorych istnienia wczesniej nawet sie nie domyslal. Ot, zwykly kawalek nieco zasniedzialego metalu. -Czyzbym go zniszczyl? Stracil Moc? - zaniepokoil sie. Wybiegl na zewnatrz i stanal przy mogile. Wygrzebal w niej plytki dolek, umiescil w nim Znak i zasypal. Stal niezdecydowany, nerwowo pocierajac brode. Po chwili znowu przykleknal i wyciagnieta reka przesunal po powierzchni kopczyka. Miekka, wilgotna ziemia, zadnego ciepla ani wibracji. A moze to ja zmienilem sie?, pomyslal, trzeba to sprawdzic! Ruszyl w strone lasu. Niebawem zaszedl tam, gdzie kiedys biegla dawno juz zapomniana droga. Wiele lat temu byl to ruchliwy gosciniec, lecz teraz pozostala po nim jedynie linia mlodych drzew, wyraznie wyrozniajaca sie w posepnej masie starych, omszalych pni. Szedl wzdluz niej uwaznie, obserwujac miejsca, ktore stanowily niegdys pobocza traktu. Nagle przyczail sie. Trwal chwile w bezruchu, po czym zaczal isc, ale tak, aby najmniejszy szelest nie zdradzil jego obecnosci. Skradal sie w strone kamienia. Niezbyt duzego, plaskiego glazu, na ktorym zapewne chetnie przysiadali zdrozeni wedrowcy, aby rozprostowac obolale nogi. Jeszcze dwa kroki. Sprezyl sie i przemyslawszy starannie wszystkie ruchy, skoczyl. Palce lewej dloni zwarly sie na szorstkiej oblosci i poderwaly ja w gore, a prawa reka po lokiec zniknela w powstalej szczelinie. Kwik, pisk, szamotanina. Pod glazem zakotlowalo sie. Odwalil go na bok i oburacz chwycil wyrywajacego sie poronca. Ten, skrzeczac wsciekle i bijac skrzydlami, ciosami dzioba usilowal zmusic Ksina do rozluznienia uscisku. Lecz on zrecznie przesunal dlonie i zlapal potworka za kark i nasade nietoperzowatych skrzydel. -Mam cie! - wysyczal, potrzasajac nim mocno. Poroniec zamilkl. Ksin podniosl go w gore jedna reka i oblizujac skaleczenia na drugiej, z ciekawoscia obejrzal. Polptasi, polludzki upiorek powstal z zagrzebanego niedbale cztero-, moze pieciomiesiecznego plodu. Jego jedynym przeznaczeniem bylo przesladowanie ciezarnych kobiet. Teraz para czarnych, pozbawionych wyrazu oczu bezmyslnie spogladala na Ksina. Zajety polowaniem na poronca zapomnial o dreczacej go niepewnosci, ale gdy skonczyl, znow poczul niemily, mdlacy skurcz w okolicy zoladka. Przy okazji uswiadomil sobie, ze nie jadl nic od wczorajszego wieczora. Zaraz sie wszystko wyjasni, myslal, biegnac przez mroczna gestwine. Na polane wpadl spocony jak mysz - bardziej z emocji niz zmeczenia. Od razu skierowal sie w strone grobu. Trzy kroki przed nim poroniec zachrypial przerazliwie i szarpnal tak mocno, ze omal mu sie nie wyrwal. -Aha, znaczy nie jest zle - poprawil uchwyt. Przez moment potrzymal straszydlo nad samym Znakiem - wrzask byl taki, jakby ktos wrone dusil, ale Ksin nie odczul nic szczegolnego. -Wiec to jednak ja! - stwierdzil zaskoczony - no to dla pewnosci... - z rozmachem cisnal poronca wprost na Znak przykryty cienka warstwa ziemi. Az prychnal z wrazenia, bo w chwili gdy jego ofiara zaledwie dotknela mogily, buchnal potezny klab blekitnego ognia, a w powietrzu zawirowaly wielkie platy sadzy. Procz tego jeszcze nieco bialego dymu. Koniec. -O jednego parszywca mniej - mruknal i wrocil do chaty. Wzial wiadro z woda i z ulga wylal je sobie na glowe. Otrzasnal sie i wszedl do spizarni. Zjadal wszystko, co wpadlo mu w rece. Szybko zaspokoil pierwszy glod i w pewnym momencie przylapal sie na tym, ze bezmyslnie przebiera palcami w garncu z marynowanymi grzybami. Powoli odlozyl ogryzany polec dziczyzny. -I co teraz...? - zdumial sie. O to nie musial pytac. Stara Kobieta juz dawno powiedziala mu, co powinien uczynic. Teraz mial pojsc miedzy ludzi. Wzdrygnal sie. Znal ich z jej opowiesci i tych kilkunastu ksiazek, ktore najpierw czytala mu ona, a pozniej on sam, dopoty, dopoki nie nauczyl sie ich na pamiec. Nie oszczedzala mu zadnych szczegolow, mowila o wszystkim, co w zyciu widziala, przemilczajac jedynie te sprawy, ktore bezposrednio dotyczyly jej samej. Wiedzial, gdzie i jak sie zachowac, czego spodziewac, co mowic, robic. Nauczyla go nawet klac. Wiedzial, umial, rozumial... - lecz on naprawde wolal juz raczej wampiry i strzygi... -Nigdzie nie pojde, tu zostane - postanowil. Nagle gdzies z oddali uslyszal, albo moze przypomnial sobie, jej cichy glos: -Musisz odnalezc kogos, kto pokocha cie takim, jakim jestes. Jak ja. Nikt nie moze byc sam, nie moze byc sam, nie sam, nie sam, nie... Bezglosne echo rozplynelo sie jak delikatna mgla. Popatrzyl w przestrzen przed soba. -Dobrze matko - wyszeptal. Znow zaczal jesc. Dziewczyna Noc spedzil nad grobem Starej Kobiety, snujac wspomnienia i chwilami drzemiac. A rankiem rozpoczal przygotowania. Przeszukawszy chate, znalazl w niej sporo zlotych monet, troche kosztownosci i stary miecz, ktory sluzyl tu do scinania chwastow i rabania trzasek na opal. Kilka godzin spedzil szlifujac i ostrzac jego poszczerbiona, a miejscami tez zardzewiala glownie. Na koniec przebral sie w podrozne ubranie, przypasal bron, schowal pieniadze i upchnawszy do duzej skorzanej sakwy reszte zapasow ze spizarni, zarzucil ja sobie na plecy. Ruszyl do wyjscia. W pol drogi zawahal sie, cofnal i za cholewe buta wsunal drugi kuchenny noz. Wyszedl, raz jeszcze zatrzymujac sie na skraju polany. Jakis czas patrzyl na dom, ktory zostawial na lasce losu, i na mogile w cieniu wielkiego debu. Odgarnal kosmyk wlosow z czola, odwrocil sie i zniknal pomiedzy drzewami. Szedl szybkim krokiem, zastanawiajac sie dokad pojsc. Ten kraj nazywal sie Suminor, a jego najwiekszym miastem i stolica zarazem byla Katima. Miejsce rownie dobre jak kazde inne i na obcego mniejsza beda zwracac uwage, pomyslal, skrecajac na krolewski trakt. Dotarl do niego wczesnym popoludniem i pomaszerowal na polnocny zachod. Bylo pusto, cicho i tylko piach zazgrzytal czasem pod podeszwa. Stal sie senny i zamyslony. Stlumiony krzyk jakos do niego nie dotarl, dopiero stek wyzwisk przywolal go do rzeczywistosci. -Wiaz mocniej durniu, bo ci spod tylka ucieknie - rozleglo sie gdzies w poblizu. Rozejrzal sie zaskoczony - trakt byl pusty. Dopiero kilkadziesiat krokow dalej zobaczyl to, co dzialo sie na skraju drogi. Przywiazana do pobliskich drzewek za obie rece i jedna noge, i rozciagnieta na ziemi dziewczyna wierzgala w desperackiej furii druga, wolna na razie noga, a obok niej krecily sie dwa zbiry o wygladzie najemnych zoldakow. Kusa, jaskrawoczerwona i podwinieta w tej chwili spodniczka nie pozostawiala cienia watpliwosci co do zawodu uprawianego przez jej wlascicielke. Jednakze ta nie zachowywala sie bynajmniej tak, jak nalezaloby sie spodziewac po przedstawicielce jednego z najstarszych cechow swiata. Wrecz przeciwnie! Bronila swej cnoty z zajadloscia godna dziewiczej kaplanki boga Reha. Tyle tylko, ze bez porownania bardziej skutecznie - jeden z napastnikow masowal obolale krocze i wlasnie jego grzmiace po calym lesie bluzgi sprowadzily Ksina na ziemie. -Chyba nie mieli czym zaplacic - stwierdzil. Tamci dostrzegli go. -O! Idzie nowy do pomocy! - zawolal ten kopniety, przestajac na chwile klac. Drugi odwrocil glowe, a dziewczyna skorzystala z okazji, uwolniwszy powtornie noge trafila go obcasem sandala w piszczel. -Aj! - odskoczyl i zwrocil sie w strone Ksina. - No, druhu, przylaczysz sie? Starczy jej i dla trzech. Ksin milczal, malo go obchodzilo to wszystko. Juz chcial ominac tych troje i pozostawic ich razem z wspolnym, jak sadzil, zmartwieniem w postaci braku gotowki, gdy jego wzrok zatrzymal sie na twarzy dziewczyny. Byla ladna, no w kazdym razie duzo ladniejsza od strzygi, i mloda. A on znal tylko Stara Kobiete. Wiedzial, ze takimi jak ona nie warto sie przejmowac - tak mowila Stara Kobieta - ale w oczach tej tutaj spostrzegl cos niezwyklego. Ech, tak mi sie tylko wydaje, pomyslal, wzruszajac ramionami, ale stal dalej. Zoldacy uznali jego milczenie za aprobate, a ten ktory siedzial w kucki, wstal teraz i wyciagnawszy sztylet, ruszyl w strone dziewczyny, mowiac: -Hej, sprawie ja ociupine to nie bedzie nam wierzgac. Ksin wiedzial juz, czego chce. -Nie! - powiedzial twardo. Tamci popatrzyli na niego. -Znaczy nie sprawiac? -Uwolnijcie ja. Rykneli smiechem. -Glupis? Slepiow nie masz? Przecie widac, co za jedna! -Ty durny! Patrz Gieno, slachetny obronca sie znalazl i to kogo...? - rechotal drugi. -Powiedzialem! - oparl dlon na rekojesci miecza. Spowaznieli. -No, Wlamir, znaczy robota czeka, pozniej poswawolim... - ten ktory stal blizej Ksina, pochylil sie i podniosl lezacy w trawie topor. Ruszyli zachodzac go z dwu stron. Nie czekal, az podejda, zaatakowal pierwszy. Oni byli zawodowcami, a on w ten sposob nie walczyl nigdy dotad. Byl jednak znacznie szybszy i gdy jego pierwszy cios zeslizgnal sie po zrecznie nadstawionym ostrzu topora, drugi spadl niemal natychmiast. Przeciwnik uchylil sie, lecz Ksin, nie zatrzymujac ciecia, doskoczyl i czubkiem klingi zdolal zawadzic o glowe. Zacial plyciutko, niemalze musnal, ale czaszka na pewno pekla, bo tamten wypuscil bron i jak pijany zlapal sie za pien pobliskiego drzewa. Kotolak zwrocil sie w strone Wlamira. Ten jednak tez mial miecz i wladal nim znacznie lepiej niz Ksin. Klingi zderzyly sie raz i drugi. Blysnely skry. Dluzsza chwile walczyli, nie mogac zdobyc przewagi, az wreszcie wycwiczony najemnik zmusil Ksina do chaotycznej obrony. Odtracajac mordercze razy kotolak cofnal sie kilka krokow i nagle zaatakowal w sposob, jaki calkowicie oglupil najemnika. Rownoczesnie rzucil dwoma nozami lewa reka i zadal potezne, koliste ciecie mieczem trzymanym w prawej dloni, dajac tym piekny popis iscie kociej zrecznosci. Tamten, uskakujac przed nadlatujacymi ostrzami, wpadl wprost na idaca z dolu glownie, ktora liznela go jak srebrzysty plomien. Poderwany w gore polecial w tyl i bezwladnie, jak kukla, runal, rozrzucajac szeroko ramiona. Ksin odwrocil sie i podszedl do poprzedniego przeciwnika. Ten dalej stal obejmujac drzewo. Jego oczy patrzyly bezmyslnie, a po spekanej korze splywala krew i bialawy plyn... Bez namyslu dzgnal mieczem w plecy. Trzask lamanych zeber i charkot. Wyszarpnal zelazo i poprawil cios - rzezenie ustalo. Trup osunal sie w dol i padl na wznak. Kotolak wytarl miecz, po czym spokojnie odszukal i schowal noze. Dziewczyna caly czas wodzila za nim oczami. -Co! Nie lubisz sie dzielic!? - wysyczala z nienawiscia. Pierwszy raz uslyszal jej glos. Szarpnela wiezami, gdy zblizyl sie do niej. Widac nie uslyszala, o co im poszlo, bo znow zamierzala sie noga. Na wszelki wypadek, aby nie oberwac, przecial sznur czubkiem klingi z bezpiecznej odleglosci. Obszedl ja dookola i uwolnil rece. Schowal miecz i usiadl. Patrzyla, nic nie rozumiejac. -Chcieli za darmo? - zapytal wskazujac na zwloki. -Z poczatku nie - odpowiedziala powoli - to ja nie chcialam. -Ty!? -A co! - spojrzala wyzywajaco - nie wolno mi? -No... - zamilkl zaskoczony, o czyms takim Stara Kobieta nigdy nie wspominala. -Dlaczego to zrobiles? - odezwala sie znowu - przeciez... -Martwisz sie? - wpadl jej w slowo. -Nie, ale dlaczego? -Jak masz na imie? - nie potrafil dobrac slow, aby odpowiedziec na poprzednie pytanie. -Hanti... Ach tak... Ty naprawde nie chciales sie dzielic. Poczul sie nieswojo. Spuscil wzrok, bo policzki zrobily sie podejrzanie gorace. -Jestem Ksin... Milczeli przez dluga chwile, nagle jej dlon dotknela jego ramienia. -Chodzmy stad - powiedziala miekko. Szli srodkiem drogi, spogladajac na siebie z ciekawoscia. -Powiedz mi... - zaczal - czemu ty im... no wiesz... -Nie dalam? -Aha. -Nie jestem taka, jak myslisz. Nie wytrzymal i parsknal smiechem. -Wspaniale! - zawolal - Rozumiem, ze twoja suknia jest bardzo ladna, tylko wyjasnij mi teraz; jaka to cnotliwa wychowanka szkolki dla prawowicie splodzonych panien postanowila na co dzien nosic jednoznaczny stroj - zachichotal. -Prostak! - syknela - Nie przyszlo ci do glowy, ze musialam robic to nie z wlasnej woli? Jako branke wojenna sprzedali mnie do domu rozpusty w Amizar. Bylam tam przez cztery lata i ucieklam przy pierwszej sposobnosci, czyli miesiac temu. -Wybacz. Tamci dwaj scigali cie? -Tak, ale z powrotem mieli dostarczyc tylko moja glowe - jako postrach dla innych. Poki co, do zabawy potrzebna im bylam w calosci, wtedy nadszedles. A skad ty jestes? -Stad - wskazal na las i uswiadomil sobie, ze juz powiedzial zbyt wiele. Popatrzyla uwazniej. -I co tam robiles? -Za duzo pytasz - warknal zmieszany. -Nie udawaj, i tak widze, ze nie jestes pelnym czlowiekiem. -Az tak bardzo to widac? - zaniepokoil sie. -Nie bardzo, ale ja umiem patrzec. Lampart...? Puma...? -Nie, kot. Zwykly kot. -Mile zwierzatko. Mam nadzieje, ze tylko to... Nie odpowiedzial. Zapytal ja o cos blahego. Zaczela mowic, a on sluchal jej, znowu pytal i tak wedrowali przez te pelna mrocznych tajemnic kraine, zwana Puszcza Upiorow. * * * Slonce przebylo juz trzy czwarte swojej dziennej drogi, kiedy wydostali sie na pofaldowana rownine. Ksin nie przyzwyczajony do tak rozleglych przestrzeni, czul sie z poczatku niepewnie, ale w miare uplywajacego czasu gore w nim wziela ciekawosc i szedl, bystro rozgladajac sie na wszystkie strony. Okolica wciaz byla bezludna.Dokladnie odwrotnie bylo z Hanti; gdy ow posepny las, o ktorym slyszala tyle przerazajacych rzeczy, pozostal juz daleko za nimi, wyraznie rozluznila sie i uspokoila. Jej krok i gesty staly sie tak naturalne i pelne swobody, ze chwilami zdawala sie byc tanczaca na piaszczystej drodze rusalka. Takie przynajmniej odnosil wrazenie patrzacy na nia Ksin, ktoremu nigdy dotad nie udalo sie podejsc tak blisko do jakiejkolwiek prawdziwej rusalki czy elfa, aby napatrzec sie do syta. -Odpocznijmy troche - zaproponowala Hanti - pic mi sie chce, a tam, za tymi drzewami powinna byc rzeka. -Zgoda. Zboczyli z traktu i skierowali sie we wskazanym przez nia kierunku. Pobiegla przodem i pierwsza stanela na porosnietym krzakami brzegu. Rzeczka nie byla szeroka, za to jej ciemnozielonkawy, leniwy nurt kryc musial wiele niezwyklych i mrocznych glebin. Swiadczyly o tym liczne nabrzezne skarpy, ktorych strome sciany niemal pionowo wchodzily w glab milczacej topieli. W pewnym miejscu brzeg obnizal sie nieco, a przerwa w gestym pasie zarosli pozwalala dotrzec na sam skraj plynacej wody, gdzie starczylo juz tylko pochylic sie nieco, aby dlonie zaczerpnac mogly orzezwiajacego chlodu. Hanti przystanela tutaj, a beztroski usmiech na twarzy Ksina natychmiast stezal. Cos, jak wibrujacy zew, dotarlo do niego i mrowiem przebieglo po skorze. Poczul Obecnosc. Wyraznie, ale niejasno, jakby jakas miekka i gruba oslona tlumila sygnal odbierany przez jego nadprzyrodzony zmysl, ale To bylo silne... i takie bliskie... Hanti pochylala sie, wyciagajac ramiona... -Woda!!! Blysk woli i zla niczym sztylet przeszyl mu mozg. Trzy rzeczy staly sie w jednym ulamku chwili; szybki jak piorun skok Ksina, przerazliwy krzyk Hanti i plusk rozwierajacej sie rzeki. Rece kotolaka zacisnely sie na talii dziewczyny i desperacko szarpnely w tyl. Atak utopca zaledwie o wlos minal cel. Rozmiekle, biale lapy klasnely, chwytajac powietrze. Ksin odciagnal oszalala z grozy Hanti, a wystajace z wody dlonie wczepily sie w darn; utopiec dzwignal sie ku gorze, wypelzl na brzeg i wstal. Opuchniety i siny szedl prosto na nich, a z ust i nosa wyciekl mu zielonkawy sluz. Ksin zatrzymal sie nagle i stanal unoszac glowe. Patrzyl prosto we wlepione w niego martwe, matowozolte kule, ktore tkwily w oczodolach tamtego. Slyszal gwaltowny, spazmatyczny oddech kurczowo wczepionej w jego ramie i kulacej sie za nim dziewczyny. Utopiec znieruchomial. Odrazajaca, wyblakla poczwara - rozmiekle, bialawe cialo wisialo na kosciach jak pomiety lachman na kolku, gdyby nie moc Onego, juz dawno sciekloby ze szkieletu. Chwila mentalnej konfrontacji przeciagala sie. Ksin czekal. Hanti uspokoila sie niespodziewanie i wychyliwszy sie zza plecow kotolaka w skupieniu obserwowala cala scene. Utopiec zrobil krok w tyl. Po nim nastepne. Powoli wlazl z powrotem do rzeki i zniknal pod jej powierzchnia. Powstale przy tym kregi uniosl nurt. -Zmykajmy - mruknal Ksin. Hanti nie sprzeciwila sie. W pospiechu wrocili na droge, lecz zanim zdolali zrobic na niej sto krokow, dziewczyna zatrzymala sie nagle. -Chodz! - zawolal. -Nie. -Czemu? -Za glupia mnie masz?! Myslisz, ze nie wiem, dlaczego zrezygnowal? Zadnej zwyklej istoty na pewno by sie nie przelakl! - wyrzucila z siebie - on cie poznal; jestes jednym z nich! - zadrzala ze strachu i nienawisci. Nie mial juz nic do ukrycia. -To prawda. -Czulam, ze masz na mnie ochote, ale nie sadzilam, ze mam byc do zezarcia! -Nie... -Czym sie stajesz?! -Kotolakiem - odparl z rezygnacja. -To gin! - rzucila sie na niego, unoszac noz o ostrzu inkrustowanym srebrem. Uchylil sie i zlapal ja za nadgarstek, ale ona podciela mu nogi i wpadli do przydroznego rowu. Szamotala sie z furia, probujac gryzc i kopac. -Przestan! -Albo ty, albo ja - wysyczala - uciec nie dam rady. Uderzyla go glowa w nos. Zabolalo mocno. -Nic ci nie zrobie, prosze... -Teraz nie, tylko jak ksiezyc wzejdzie - wysapala. -Jest juz po pelni. -To przy nastepnej! - wrzasnela. -Ty oslico! - zdenerwowal sie wreszcie - a co ja z toba przez ten miesiac zrobie?! Dosc, mowie! Znieruchomiala, jednak reki z nozem nie puscil. -Do Katimy idziesz? - zapytala spokojniej. -Do Katimy - potwierdzil. -To jeszcze ze dwa tygodnie wedrowki. -A tam w tlumie zgubic sie latwo - dodal. -Niech bedzie - zgodzila sie. - ale co ty chcesz tam robic? Przeciez zatluka cie zaraz po pierwszej Przemianie. Nie ukryjesz sie. -Nie jestem taki, jak myslisz - przedrzeznial ja - moge cie juz uwolnic, czy mam najpierw wyrzucic ci te zabawke? -Juz dobrze. Pusc. Zwolnil uchwyt i odsunal sie na wszelki wypadek. -No to jaki jestes? - spytala, chowajac noz. -Zaraz ci powiem, tylko wylezmy stad najpierw. -Podaj mi reke. Szla obok niego, a on mowil o sobie, Starej Kobiecie, o wszystkim, co tylko pamietal. Trwalo to dlugo i gdy skonczyl, byla juz gleboka noc, a oni lezeli w trawie na poslaniach z plaszczy. -I ja mam ci wierzyc? - powiedziala cicho. -A masz lepszy pomysl? - zachnal sie Ksin. -Mam - wyszeptala - mozesz mi rozpiac bluzke... Zrobil to, ostroznie odsuwajac poly tkaniny. Piersi miala nieduze, idealnie polkuliste. W miare jak na nie patrzyl, sutki skurczyly sie w male rozki, wyostrzajac lagodne owale w sterczace szczyty. -Potrafisz piescic samym spojrzeniem... - wymruczala. Przygarnal ja i przytulil mocno. Podala mu usta i powoli podciagnela spodniczke. Rozchylila kolana. Przez chwile nie bardzo wiedzial, od czego zaczac, ale potem bylo juz dobrze. Plynnie i miekko. Tylko troche inaczej, niz czytal... * * * Nastepne dni i noce uplynely podobnie. Droga nie dluzyla sie im; szli, rozmawiali, a w chwilach gdy w oczach obojga zapalaly sie te same rozmigotane skierki, znikali z goscinca, aby na kilka godzin zaszyc sie w jakims przytulnym zakatku i do upojenia nasycic soba.Wreszcie do miasta zostaly im jeszcze dwa dni wedrowki. Slonce stalo w zenicie, przypiekajac solidnie, kiedy Hanti skonczyla wlasnie opowiadac jakas historie. Rozesmial sie i zapytal: -Sluchaj, czy wy wszystkie jestescie takie same? -Zalezy gdzie... - odparla szybko. Ksin zamrugal gwaltownie oczami. -...Ja myslalem o strachu, t-to znaczy odwadze - zaplatal sie calkiem - no, czy tak szybko jak ty przestaja sie bac? - wykrztusil wreszcie. -Chodzi ci o tego mokrego przyjemniaczka, wtedy? -Uhm. Zamyslila sie. -Raczej nie. Niejedna z tych, ktore uszlyby z zyciem, ze strachu przed woda na dlugo przestalaby sie myc... -Wiec jestes inna? -To z przyzwyczajenia, w Amizar kazali mi niekiedy oddawac sie takim, przy ktorych tamten wymoczek wygladal jeszcze calkiem swiezo. A ty, skoro juz zaczelismy; co zrobilbys ze mna, gdybys po Przemianie nie potrafil sie opanowac? -Zapewne sprobowalbym tego i owego... -A co byloby pierwsze...? - popatrzyla zalotnie. -Mozg - palnal bez wahania - koty zawsze zaczynaja od lba... Speszyla sie i jemu tez zrobilo sie glupio - to nie byl temat do zartow, przynajmniej nie teraz. Pogawedka urwala sie, a upal, od ktorego az falowalo powietrze, rozproszyl ich mysli i nie zachecal do dalszego suszenia gardel i jezykow. Wlekli sie wiec noga za noga, wypatrujac cienia, najlepiej gdzies w poblizu jakiegos zrodelka. Zblizali sie do miejsca, gdzie droga wchodzila pomiedzy dwa ciagnace sie po horyzont lany zlotego zboza. Wiatru nie bylo, lecz pylisty kurz i tak klebil sie przy kazdym kolejnym kroku. Ksin stanal nagle. -Zaczekaj - polozyl dlon na ramieniu dziewczyny. -He? - spojrzala pytajaco, ocierajac pot z czola. -Jest! -Co takiego? -Poludnica. -Gdzie?! -Tam, na skraju pola, z prawej. Zaczaila sie w zbozu. -Skad ty... prawda, zapomnialam. To co robimy? -Nic trudnego... - podniosl z goscinca solidny kamien. - Nie patrz w tamta strone, najlepiej pod nogi - ostrzegl. Zamierzyl sie i rzucil z rozmachem. Wrzask, jaki Hanti uslyszala za moment, do szpiku kosci porazil ja swoja upiorna wibracja. Pociemnialo jej w oczach i przewrocilaby sie, gdyby nie ramie Ksina. -Uciekla, droga wolna - powiedzial. Weszli w pszeniczny wawoz i przebyli tedy kawalek drogi. Morze zlocistych klosow trwalo tu dookola sztywne i nieporuszone, a w martwej ciszy rozlegl sie tylko szelest ich krokow i szmer przyspieszonych oddechow. Wszedzie bialo-zolte, oslepiajace swiatlo. Smak pylu w wyschnietych ustach i piekacy pot. Bylo goraco, coraz bardziej goraco... Ksin zaklal polglosem. -Co?! -Niedobrze. Wraca - chwycil drugi kamien. -Och... -Spokojnie, jest daleko, ale lezie za nami. Szybko urwij pas plotna! -Juz... juz - rece jej drzaly, wiec zrobil to sam i zawiazal swej towarzyszce oczy. -P... po co to? -Rozjuszylem ja i jesli teraz na nia spojrzysz, to stracisz nie tylko rozum, ale mozliwe, ze umrzesz z przerazenia. Prowadzil Hanti jak male, bezradne dziecko. -Ksin!! - zalkala rozpaczliwie - COS mnie dotyka! N... na pieca...ach!!! Odwrocil glowe. Slup falujacego od zaru powietrza przybral zarys postaci... -A niech to! Stoi na drodze. Czujesz na sobie jej wzrok, ale wsciekla sie! Zaslonil dziewczyne wlasnym cialem. -Lepiej? -Tak. Czy daleko jeszcze? -Nie widac konca tego przekletego zboza. To pewnie krolewska ziemia. -A ona? -Blizej, ale trzyma sie z tylu. Nie dorzuce tam, za daleko. - Falujaca sylwetka wniknela w zboze. - Znow sie schowala! -Znaczy, boi sie nas...? Nie odpowiedzial. Milczenie przeciagalo sie. -Wez sie w garsc! -Cz... czemu? - szczeknela zebami. -Jest druga... -Iiij...! -Hanti! Dziewczyno!!! Slyszysz, co do ciebie mowie?! - potrzasnal ja z calej sily, mocno sciskajac za ramie. Nie pomoglo. Poludnica juz wniknela w jej umysl. -Matenko!!!! - zaskamlala przeciagle. Uderzyl. -Hanti, Hanti! - sam zaczal tracic juz glowe. -Ksin! Gdzie ty! - omal nie zerwala przepaski. -Tu jestem! Rzucila mu sie na szyje, duszac go prawie. Wzial ja na rece i pobiegl. Kamien wypadl mu z dloni. Mial zamiar powiedziec, ze jesli zostawi ja na moment sama, to za nic nie wolno jej ruszyc sie z miejsca i otwierac oczu. Czul bowiem oprocz dwoch Obecnosci jeszcze trzecia - slaba, lecz narastajaca. Jednak gdy paznokcie Hanti przebily koszule i z cala moca wpily sie w jego cialo, zrozumial, ze zadna sila nie oderwie jej od niego, wiec teraz juz pedzil jak szalony, widzac w tym ich jedyna szanse ocalenia. Byl bezbronny wobec polaczonej woli trzech drapieznych nadistot... Napor mocy poludnic poteznial z kazda chwila, pot zalewal mu oczy, omdlewaly rece. Obled nadciagal z otchlani podswiadomosci. Uczucia i mysli znikaly jak gaszone swiece... Biec, biec, biec. -Widac koniec, wytrzymac, dojsc, dopasc. Swiadomosc zamierala zgniatana zelaznym mlotem. -Juz! Slabnie. Jakaz ulga! Poczucie Obecnosci ustalo. Padl na kolana. -Hanti! - myslal tylko o niej. Byla nieprzytomna. -Jesli... - lodowata igla strachu uklula go prosto w serce. - Hanti, najdrozsza... - glaskal ja, szarpal, calowal. Nareszcie otworzyla oczy. -Ksin... czy zyjemy? Fala ogromnej ulgi zabrala mu resztke sil; padl na nia szlochajac jak dziecko. Poludnice uderzyly jedynie w niego, gdyby choc na moment skupily sie na Hanti, nic nie pomoglaby opaska na oczach - jej jestestwo nieodwracalnie rozpadloby sie jak domek z kart. Mieli wiele szczescia... Minelo sporo czasu, zanim sie pozbierali, ale dalej szli niczym skazancy odwiazani spod pregierza. -Nie myslalam, ze moga byc grozne nawet dla ciebie - odezwala sie cicho. -Jedna jeszcze nie, ale kilka... One czerpia swa sile ze Slonca, ja z Ksiezyca. Widzisz roznice? -Tak... Dalszy marsz meczyl ich coraz bardziej. Krotkie postoje w niczym nie pomagaly. Nie dotrwali do wieczora i na nocleg zatrzymali sie wczesniej niz zwykle. Pierwszy raz tak szybko ogarnela ich sennosc. Nie probowali z nia walczyc i dopiero rankiem, bladzac w polsnie dlonia pod spodniczka dziewczyny, Ksin przypomnial sobie, iz maja niejakie zaleglosci. Hanti myslala podobnie... * * * Tego dnia ujrzeli odlegle zabudowania Katimy. Siedzieli w cieniu niewysokiej skalki, dojadajac ostatnie zapasy.-Ksin... - przelknela kes chleba. -Slucham - siegnal po buklak z woda. -Tam... rozstaniemy sie? -Mialas taki zamiar. -Tak, wiem, jestem tylko dziewka na sprzedaz. Nie warto sie mna przejmowac - zwiesila glowe. -Co ty, Hanti? -I nic innego nie umiem robic. Zostawisz mnie... -...?! -A ja... ja... - glos jej zalamal sie. -No, powiedz - zachecil lagodnie. -Ja, chce byc... z toba! - wybuchnela placzem. Porwal ja w ramiona i przytulil. -I ja tez. -Naprawde? -Nie namawialem cie, bo wiedzialem, ze sie mnie boisz. -To bez znaczenia! Trzy razy, gdyby nie ty... Moje zycie nalezy do ciebie - popatrzyla mu w oczy. -Przeciez ja nawet nie jestem czlowiekiem... -Nie przesadzaj, jestes na pewno bardziej ludzki niz cale to pelnej krwi bydlo, jakie przez cztery lata wlazilo we mnie w dzien i w nocy! -No wlasnie, a co bedzie, jezeli zostane rozpoznany? Pomyslalas, co stanie sie z toba? Prawo o czystosci rodzaju chyba jeszcze jest przestrzegane. -Nie zawsze. To w koncu chcesz, abym byla? -Tak. -Wiec sluchaj. Musisz po prostu uwazac. Paznokcie zaraz ci przytne i nie bedzie widac, ze sa zakrzywione. Pozostaje tylko ich ksztalt, ale taki zdarza sie czasem i u zwyklych ludzi. Na wszelki wypadek, przy obcych, lekko zaciskaj piesci - to gdyby gapili sie na twoje dlonie. Unikaj patrzenia im w oczy, ale bez przesady i pamietaj, ze kiedy sie wsciekasz, to twoje zrenice staja sie prawie pionowe. I wreszcie, gdy bedziesz chodzic, staraj sie robic choc troche halasu. Nawet mnie doprowadza czasem do szalu twoje bezszelestne stapanie. -To wszystko? -Nie. -Coz jeszcze? -Mam byc twoja kobieta, czy samica? -Kobieta to cos wiecej? - okazal domyslnosc. -Owszem, i to bedzie cie troche kosztowalo. Popatrzyl zaskoczony. -A co myslales, kupisz mi wreszcie przyzwoita suknie! Zawsze marzylam o takiej dlugiej, blekitnej w szmaragdowe wzorki... Parsknal smiechem i od razu zakrztusil sie kawalkiem wedzonki. Grzmotnela go w plecy. Odetchnal. -Bedzie, jak pragniesz - otarl zalzawione oczy. -Dziekuje, a teraz dawaj lapy! - wyciagnela nozyczki. Dwie godziny pozniej weszli do pierwszej napotkanej na przedmiesciach Katimy gospody i wynajeli tam pokoj. Nie pozostali w nim dlugo, bo zaledwie Ksin zdolal zdjac z siebie podrozna sakwe, Hanti zaraz wyciagnela go na zakupy. Wloczyli sie miedzy straganami w sklebionym ludzkim mrowisku, a kotolak co raz wdawal sie w spory z przekupkami. Doskonale bawil sie przy tym probujac teraz umiejetnosci, ktorych nabyl cwiczac niegdys ze Stara Kobieta. Szlo mu calkiem niezle, totez kiedy nadeszla pora, aby zaplacic za trzy nowe sukienki dla Hanti, gdyz dziewczyna zupelnie nie mogla sie zdecydowac na jedna, wytargowal nawet calkiem rozsadna cene. Hanti przebrala sie natychmiast po zywiolowo wyrazonym zachwycie. Jedynie kocie wyczucie rownowagi Ksina ocalilo ich przed kapiela w wielkiej kaluzy, w momencie gdy dziewczyna z dzikim okrzykiem uwiesila sie na nim. Teraz Hanti puscila luzno szczelnie okrywajacy ja do tej pory plaszcz i zacisnawszy drobne palce na ramieniu Ksina, szla dumnie u jego boku, z powaga spogladajac na inne kobiety. W drodze powrotnej przyczepil sie do nich jakis wedrowny handlarz talizmanami, proponujac kupno pewnego, ponoc bardzo skutecznego amuletu przeciwko kotolakom. Ksin nie zawahal sie ani chwili, kupil, podziekowal uprzejmie, zawiesil sobie na szyi, po czym pomaszerowal dalej, ciagnac polprzytomna ze smiechu dziewczyne. Przekupien dlugo jeszcze gapil sie za nimi, niczego nie rozumiejac, a Hanti chichoczac bez przerwy zarazila swa wesoloscia rowniez i Ksina. Oboje staneli w drzwiach gospody zataczajac sie i podrygujac od zniewalajacego ich smiechu, ktory sciagnal ku nim powszechne zaciekawienie obecnych. * * * Nazajutrz rankiem, zostawiwszy dziewczynie kilka srebrnych monet na kupno zywnosci, Ksin wybral sie szukac pracy. Wprawdzie tego, co mial, moglo wystarczyc im jeszcze na dlugo, lecz on chcial jak najszybciej upodobnic sie do zwyklego, spokojnego mieszkanca Katimy.Spotkali sie dopiero poznym popoludniem. Hanti czekala juz z obiadem, a Ksin z tajemnicza mina polozyl na stole pekaty mieszek z pieniedzmi. -Jak na poczatek powiodlo mi sie niezgorzej - powiedzial, wskazujac sakiewke. Siegnela po nia i odwiazala rzemyk. -Zloto...? - popatrzyla zdumiona. -Tak. Trzydziesci sztuk. -Az tyle! Ale za co, jak...? -Zaraz sie dowiesz, tylko daj cos zjesc - poprosil. Nalala polewke do misy i postawila przed nim, a sama usiadla naprzeciw, opierajac brode na dloniach. Przygladala sie mu. Skosztowal. -Dobre! - zawolal - sama gotowalas? -Uhm. -Calkiem niezle jak na... - zawiesil glos -...poczatkujaca mezatke - zakonczyl uprzejmie. Zatrzepotala powiekami i zarumienila sie jak podlotek. -Co ja widze!? - rozesmial sie - ty i zmieszanie?! -No bo, bo... och Ksin! - zerwala sie i przypadla do niego. - Myslalam, ze zaden mezczyzna juz nigdy tak do mnie nie... nie powie! - rozplakala sie. Odlozyl lyzke. -Ech, ty moja zwariowana... - potargal jej wlosy - no przestan, bo co stanie sie z moja koszula?! -Upiore - chlipnela. Wstal, podniosl ja i pocalowal. Przywarla do niego i trwali tak przez dluga chwile. Wreszcie znowu mogl zabrac sie do jedzenia. Jej oczy lsnily. -Mialem ci opowiedziec... - odezwal sie - bylo tak: chodzilem po miescie i dokladnie, jak kazalas, potykalem sie co troche o jakis brukowiec na ulicy. Pytalem, szukalem - nigdzie nic ciekawego, a to, na co niektorzy mnie namawiali, mogloby w przyszlosci skonczyc sie zle albo i jeszcze gorzej. Nagle poczulem Obecnosc, mowilem ci juz, jakie to jest uczucie. Zglupialem calkiem, bo bylem przeciez w srodku miasta, i dopiero po jakims czasie polapalem sie, skad dobiegl do mnie ten zew. To z jednego z najzwyklejszych domow, a raczej z jego podziemia. Wlazlem do srodka i od razu wiedzialem - w piwnicy wyklul sie bazyliszek. Gospodarz zapieral sie i lgal w zywe oczy. -Nie dziwie sie - wtracila Hanti. - Slyszalam, ze bazyliszki nie powstaja z niczego. Musial zrobic cos bardzo podlego. -Wlasnie, a teraz wolal raczej z nim mieszkac niz to, aby rzecz sie wydala. Jednak dogadalismy sie w koncu. On przyniosl pieniadze, a ja zszedlem na dol i... -I co? - jej glos zadrzal z emocji. -Nic. Ukrecilem mu leb. Nie byl to duzy klopot. Zarobilem tyle, co cechowy tepiciel, a gospodarz przed nikim nie musial sie z niczego tlumaczyc. Pozegnal mnie bardzo rad. -Lotr! -To prawda, lecz jesli nie zmieni teraz swojego zycia, to znowu wskrzesi potworka. Powiedzialem mu o tym. -Moze stanie sie inny - zamyslila sie Hanti. Ksin odsunal pusta miske i popatrzyl na nia. -I tak znalazlem zawod dla siebie - stwierdzil - ale teraz mam chec na nieco slodyczy... -Och! Prawda, zapomnialam, zaraz kupie, wybacz - ruszyla w strone drzwi, ale zatrzymal ja. -Alez nie... - otoczyl dziewczyne ramionami - to ty bedziesz moim deserem i na tym oto talerzu... - dodal, wskazujac loze. Marzenia i szpony Minelo kilka beztroskich tygodni. Pewnego dnia jak zwykle wieczorem siedzieli przy kominku. Hanti cerowala, a Ksin zadumany wpatrywal sie w ogien. Od czasu do czasu wyciagal dlonie przed siebie, grzal je przez chwile, po czym znowu opieral na kolanach. -Hanti... - przerwal panujaca cisze. Uniosla glowe. -Dzis jest poczatek pelni i nie ma chmur, wiec to stanie sie juz niedlugo. -Wiem o tym - odlozyla robotke i pochylila sie ku niemu. Milczala. -Boisz sie, prawda? -Tak troche... -Mam jeszcze czas, moge isc do gospodarza i wynajac dla siebie osobny pokoj. Chcesz? -Zostaje z toba. -Ciesze sie - czubkami palcow musnal ja po policzku. Wiecej nie rozmawiali. Czas uplywal powoli. Hanti sprobowala wrocic do przerwanego zajecia, ale uklula sie w palec, wiec zostawila prace i tez zapatrzyla sie na trzaskajace szczapy. Czekali. Ciemnosc za oknem coraz bardziej rozjasnial wschodzacy ksiezyc. Ksin wstal i bez slowa zaczal sie rozbierac. Skonczyl, odlozyl ubranie i odsunal lawe, na ktorej siedzial. Przykleknal, opierajac dlonie o podloge. -Zamknij drzwi - powiedzial cicho. Podniosla sie i poslusznie wypelnila polecenie. Nie wrocila na swoje poprzednie miejsce, lecz pozostala na srodku izby. Wegle w kominku rozsypaly sie szeleszczac, plomienie przygasly, a pokoj zalala fala ksiezycowej poswiaty. W mozgu Ksina obudzil sie bol... Bylo jak zawsze, odkad pamietal. To samo cierpienie towarzyszace kazdemu przeistoczeniu. Pysk jakby wyciagano mu z twarzy, podobnie zeby. Moc magii tlamsila jego cialo niczym kawal wilgotnej gliny. Gniotla, ksztaltowala, stwarzala przeciw prawom natury i rozumowi... Az dokonalo sie. Upiorna postac drgnela i spojrzenie dwoch rozjarzonych zielonym swiatlem slepi spoczelo na dziewczynie. Kotolak ruszyl w jej strone. Rekami zaslonila usta, aby nie krzyczec. Drzala na calym ciele, ale nie cofnela sie przed nim. Wspial sie na tylne lapy i polizal jej szyje i czolo. Strach odszedl. Uklekla i zanurzyla dlonie w jego siersci. Po chwili przytulila sie w prostym gescie oddania. Trwalo to jakis czas, az wreszcie puscila go i powstala. Wrocil pod kominek, po czym wyciagnawszy sie przy nim zamknal oczy. -Ksin... - uslyszal i spojrzal. Rozbierala sie dla niego tak jak kazdej poprzedniej nocy. Powoli zsunela suknie, przepaske biodrowa i rozwiazala zwoj podtrzymujacy piersi. Zupelnie naga zblizyla sie do niego. -Ta noc jest tak samo nasza, jak wszystkie inne - wyszeptala spuszczajac oczy. Polozyla sie obok. Fala pozadania rozlala sie powolnym, oszalamiajacym dreszczem. Nigdy nawet nie podejrzewal, ze w tym stanie zdolny jest podlegac temu pragnieniu. Z chrapliwym miauknieciem przetoczyl sie na nia i ogarnal poteznymi lapami. -Czy potrafisz byc delikatny? - zapytala cichutko, skinal lbem na znak, ze tak. Pierwsze pchniecie przyjela posluszna i chetna. Stopniowo w rozkolysany rytm wmieszal sie jej spazmatyczny oddech, chwilami krzyk, paznokcie raniace mu skore, rwace siersc, szum krwi, lomot serca, blyski ognia, skrzypienie podlogi, chrypienie urwane, gardlowe, szczeki zwarte do bolu. Wrazenia, dotkniecia, odczucia zlaly sie w nim w jeden sklebiony, wirujacy chaos, az czas eksplodowal i znikl... I znow pograzony w niej, niesiony wciaz wzbierajacymi falami jej upojenia, powoli napinal sie, sprezal, naciagal, by nagle oszalec w poteznym, przeszywajacym ledzwie gejzerze zaru, ktory rozerwal swiadomosc na strzepy ciemnosci. Otworzyl oczy; byl dzien. Lezal z glowa przytulona do piersi dziewczyny, a na policzku czul szczyt jednej z nich. Widzial swoja dlon na podlodze i deski dookola niej rozryte pazurami - drzazgi sterczaly we wszystkie strony. I ta dlon miala zwyczajne palce. Przemiana nastapila we snie. Nigdy dotad nie zdarzylo mu sie cos takiego - pierwszy raz bez bolu! Uniosl sie nieco: Hanti spala glebokim i mocnym snem. Wstal, wzial ja na rece i zaniosl do lozka. Nie obudzila sie, jedynie szepnela cos niezrozumiale. Okryl ja i usiadl na skraju poslania. Patrzyl. Oto osiagnal juz wszystko, czego pragnal. Spelnil ostatnia wole Starej Kobiety. Marzenia staly sie rzeczywistoscia. Naprawde... -Czyz trzeba mi czegos wiecej? - szepnal do siebie. Odpowiedz na to pytanie znal, jeszcze zanim je zadal. -A wiec, niech tak bedzie zawsze. Prosto, zwyczajnie, az po kres istnienia. Polozyl sie obok dziewczyny, a ona instynktownie przywarla do niego calym cialem. Wsunal rece pod glowe i zamknal oczy. Wszechogarniajaca, spokojna radosc wziela go w posiadanie. Zostana tutaj albo znajda jakies bezpieczne i piekne miejsce, w ktorym nocami bedzie slychac tylko slowiki lub najwyzej sowy. Nadeszla nowa mysl, a on usmiechnal sie do niej - dzieci... Na pewno nie beda juz podlegac Przemianie i nikt nigdy nie zwatpi w ich czlowieczenstwo. A potem... w przyszlosci zaslyna byc moze jako nadzwyczaj zreczni artysci lub akrobaci... Rozmyslania Ksina skupily sie teraz wokol wielu jasnych, serdecznych spraw. Byl po prostu szczesliwy. Pozniej zasnal, ale mial co do tego watpliwosci. Jawa i sen zlaczyly sie i przemieszaly. Snil o Hanti, ze wstaje, ubiera sie, zaczyna krzatac sie po izbie. Mozliwe, iz ona naprawde juz wstala, tylko Ksin nie wiedzial tego na pewno... I wcale nie pragnal wiedziec. Ten cudowny nastroj prysnal okolo poludnia. Zajety czyms nie spostrzegl tego w pierwszej chwili i dopiero odruch gniewu, wywolany przez jakis zupelnie blahy powod, sprawil, ze uswiadomil to sobie. Zdziwil sie, ale na razie wzruszyl tylko ramionami i nie przejal sie zbytnio. Jednakze robak, ktory zagniezdzil sie w jego duszy, ugryzl niebawem o wiele mocniej. A potem znowu... Irytacja i rozdraznienie narastaly w nim z godziny na godzine. Nigdzie nie mogl znalezc sobie miejsca. Hanti, ktora poczatkowo patrzyla na niego ze zdumieniem, teraz wyraznie przestraszona zaczela schodzic mu z oczu. Gdybyz choc znal przyczyne niepokoju! Napiecie roslo i stawalo sie coraz trudniejsze do zniesienia. Wreszcie, straciwszy cierpliwosc, siadl w pozie do medytacji i skoncentrowal na stanach swej swiadomosci. Obserwowal rodzace sie mysli, drgnienia uczuc i drogi skojarzen. Chwytal w siec wszelkie uwagi wynurzajace sie z podswiadomosci okruchy gniewu, leku i zbieral je, aby potem, kawalek po kawalku, ukladac mozaikowa wizje. W koncu zrozumial - czul Obecnosc. I to taka, jakiej nie zaznal nigdy dotad! Nie umial rozpoznac w niej zadnej ze znanych mu istot. To cos musialo byc teraz gdzies daleko, ale on zdawal sie dostrzegac Moc, przy ktorej bladly calkiem fale nienawisci wysylane w przestrzen przez nawet najbardziej krwiozercze wampiry i strzygi. Wibracje zla byly wciaz jeszcze bardzo slabe, niosly jednak w sobie znamiona jakiejs przerazajacej sily, a ich natezenie powoli, ale bardzo wyraznie roslo... Wstal, wyjrzal przez okno. Skapane w sloncu dachy domow, ludzie tloczacy sie na waskich uliczkach i zwykle codzienne scenki. Nic nie zdradzalo grozy, ktora zawisla nad miastem i gestniala nieublaganie niczym niewidzialna burzowa chmura. Tuz przed karczma jakis chlopak calowal dziewczyne; jej smukle, biale ramiona o delikatnej skorze oplataly jego szyje, a dlonie gladzily wlosy. Ksinowi zdalo sie nagle, ze rece te do kosci odarte sa z miesa, a mlodzieniec tuli do siebie rozszarpanego trupa... Cofnal sie pelen wstretu. -Hanti! Na przekor sobie, z pospiechem skoczyl ku niej i wargami rozgniotl jej usta, probujac zgasic upiorna wizje. Nie zdolal. Odepchnal ja od siebie. -Ksin, co sie stalo?! - spytala oszolomiona. Opowiedzial jej. Nic nie odrzekla, tylko skulila sie tak, jak gdyby chciala ukryc przed obcym swe piersi. -Po wschodzie ksiezyca bede mogl wiecej zrozumiec - dodal. - Teraz pojde rozejrzec sie nieco po miescie. -Nie zostawiaj mnie samej! - kurczowo zlapala go za ramie. -Dobrze, chodz ze mna. * * * Pierwszym odruchem po Przemianie bylo zjezenie siersci. Zmysl Obecnosci wyostrzyl sie teraz tak bardzo, ze poprzedni umiarkowany sygnal odebral niczym cios.Znal juz odleglosc - okolo mili. Malala. Potwor nie byl jeden, moglo ich byc przynajmniej piec. Do Katimy podchodzily z trzech stron. Krazyl po izbie niby tygrys w klatce. Co chwila mimowolnie wysuwal szpony. Czul sie jak osaczone zwierze. Instynkt podpowiadal ucieczke, a skulona na lozku Hanti zaczela szlochac. Opamietal sie troche. Podszedl, zaczal zlizywac lzy. -Tak bardzo boje sie - szepnela, chowajac twarz w jego siersci. Zapach jej ciala zmieszany z unoszacym sie wszedzie oparem grozy przyprawil go az o zawrot glowy... Rozdraznienie stalo sie pozadaniem. Pchnal lbem, upadla plasko. Pojela blysk w jego oczach i pospiesznie rozchylila kolana. Natychmiast wszedl miedzy rozwarte uda. Uderzal szybko, gwaltownie, raz za razem. Zaplotla nogi na jego biodrach i za kazdym ruchem sama napierala na niego szalenczym zrywem, jakby chciala uciec, wniknac w niego, wrosnac. Mocniej! Mocniej! Dyszala ciezko i glosno, ale inaczej niz zwykle - teraz z wysilkiem, jak w walce. W chwili szczytu, przerazliwy skowyt mordowanego czlowieka porazil ich fala oblednej, demonicznej rozkoszy. W dole, pod oknem przebiegl ktos, wyjac nieludzko jak osiol poszczuty psem. Ksin wyczul Obecnosc niespelna dwadziescia krokow od siebie, a z glownej izby w karczmie, w ktorej przesiadywala zawsze gromada spragnionych, buchnal z wielu gardel krzyk tak straszny, jakby ktos bramy piekla otworzyl, dajac potepienczym wrzaskom ujscie do swiata zywych. Od razu w ogolnym jazgocie rozlegly sie krotkie, rozedrgane jeki konajacych, trzask gruchotanych kosci i tupot ogarnietych bezrozumnym szalem ludzi. Ksin nie zamierzal czekac, az "tamto" wtargnie do ich komnaty. Wskazal dziewczynie drzwi. Nie smiala protestowac, podbiegla, otworzyla i wyjrzala, aby za moment cofnac sie z twarza ukryta w dloniach. Gwaltowny dreszcz wstrzasnal jej ramionami... Jak pocisk wypadl na zewnatrz. Przez ulamek chwili tkwil na szczycie poreczy okalajacej galerie prowadzaca do goscinnych pomieszczen. Skoczyl. Pazury uderzyly z nadnaturalna sila, ktora powiekszyl ciezar kotolaka spadajacego z pietrowej wysokosci. Zaglebily sie w karku strzygi, rwac cale peczki mocnych jak stal wiazadel i sciegien. Dotknal podlogi i przetoczyl sie w bok. Potwor wykonal zwrot, a Ksin zobaczyl swoj blad. To nie byla strzyga! Ale cos, na co nikt jeszcze nie wymyslil nazwy. Podobne do jakiejs bluznierczej karykatury czlowieka znieksztalconego przez moc Onego, urok czarnoksieznika i wlasna nienawisc. Cios lapy, wygladajacej jak polaczenie topora z ramieniem, o wlos ominal leb kotolaka, druzgoczac blat stojacego za nim stolu. Znowu swist, unik i huk pekajacych desek. Szczeki potwora zwisaly bezsilnie, ale jego ramiona zakonczone podobnymi do lopat szponami, wciaz ciely powietrze z szybkoscia i moca pioruna. Ksin atakowal, uderzal i kryl pod stoly lub lawy, a te rozpryskiwaly sie w drzazgi, kiedy tamten probowal go dostac. Upiorny stwor ciskal sie, miotal na wszystkie strony, az nagle stapnal na sliski od krwi fragment podlogi, stracil rownowage i zachwial niczym pijany. Kotolak zerwal sie jak w natchnieniu i poderwawszy ze soba stol, pchnal i przywalil nim przeciwnika. Juz byl na gorze. Przydusil i siegnal pazurami. Raz, drugi i znowu. Rwal sciegna, miesnie, wyrywal wnetrznosci, kaleczyl. Nie zapamietal chwili, w ktorej wyszarpal serce... Cofnal sie. Pod lezacym do gory nogami stolem nic sie nie poruszylo. Tylko kaluza posoki wyplywala wciaz wieksza i szersza. Teraz ogarnal wzrokiem sale: porozbijane sprzety, kilka wielkich, skrwawionych, najezonych odlamkami kosci, ochlapow, a troche dalej jakis czlowiek czolgal sie w strone wyjscia, wlokac za soba bezwladne nogi, jelita i pas szkarlatu. W oknach, otwartych drzwiach wiele twarzy. Dziesiatki tepo wybaluszonych oczu - to im ocalil zycie. Gospodarz wylazacy zza kontuaru. Kroki na schodach - nadchodzila Hanti. Stanela przy nim. -On jest dobry. Jest moj... - powiedziala z jakas dziecieca determinacja. Poczul lek. Zrozumial, ze skonczyl sie jego wplyw na nastepne zdarzenia. I jej tez. Teraz mogli juz tylko bezczynnie czekac na to, co przyniesie im przyszlosc. Wrocili do pokoju. Ksin przysiadl przed kominkiem, a Hanti skulila sie, chowajac glowe w ramionach... Rodmin Stal w drzwiach w otoczeniu kilku zolnierzy. Ubrany w proste, niezbyt bogate, ale wykwintne szaty. Rowiesnik Ksina, a moze tylko troche starszy od niego. Hanti, ktora mu otworzyla, trwala pod sciana ze wzrokiem wbitym w podloge, a Ksin czekal na srodku izby z rekami zalozonymi na piersiach. Lsniacy, nagi miecz lezal na stole. -Tys jest kotolak - Ksin? - zapytal przybyly. -Tak, ja. -Bierzmy TO panie! - zawolal jeden z zolnierzy, wystepujac do przodu. -Zawrzyj pysk durniu i wyjdz stad! - warknal mlodzieniec, wypychajac zdumionego gwardziste za prog. -I wy tez! - rozkazal pozostalym. Chcial zatrzasnac drzwi, lecz zawahal sie jeszcze i dodal: -Wina tu dac, ale dobrego! Podszedl do Ksina i spokojnie spojrzal mu w oczy. -Jestem Rodmin, nadworny mag Jego Wysokosci Redrena, pana Katimy i krola Suminoru. -Nie wygladasz na maga, panie - odrzekl Ksin zimno. Cierpki usmiech wykrzywil wargi Rodmina. -Nie od ciebie pierwszego to slysze - odparl - kazdemu wydaje sie, ze jesli mag, to zaraz koniecznie mumiowaty staruch w szpiczastej czapie. A ja po prostu wczesnie zaczalem; jeszcze w brzuchu matki, to wszystko. Ksin milczal. -Nie ciekawi cie to, masz racje. Co innego chodzi ci teraz po glowie: z czym i po co przylazl ten tutaj, czyli ja. Czy rozwalic mu leb mieczem, tym ktory lezy na stole, juz teraz, czy jeszcze troche zaczekac. Prawda? -Zgadza sie, w myslach czytac potrafisz, to i wiesz pewnie, ze oboje niewiele mamy do stracenia. -Poki zyje, bede mogl tlumaczyc komu trzeba, ze wlasnie tego kotolaka nalezy potraktowac inaczej, niz robiono to przez szereg ostatnich wiekow. Bo zapewniam cie, ze nikt sie nie wzruszyl do lez tym, ze uratowales tu czyjes zycie. Dla tego motlochu wazne jest tylko to, ze nalezysz do tego samego rodzaju istot, po ktorych wczorajszym najsciu zostalo paruset zabitych i oblakanych. -A ty...? -Dla mnie tez nie ma znaczenia ocalenie tych paru prostakow. Wazne jest co innego: potrzebuje kogos takiego jak ty. Dlatego przyszedlem - wyjasnil bez ogrodek. -Niby do czego? -Pytasz glupio, a zyc chcecie? -Tak samo jak ty... Rozleglo sie pukanie do drzwi. -No wlasnie - Rodmin cofnal sie, otworzyl i odebrawszy od zolnierza dzban oraz trzy kubki, wrocil i postawil je na stole. -Wiec wypijmy za to - dodal rozlewajac trunek. Po drugim dzbanie nastroje calej trojki znacznie sie poprawily. Zarozowiona Hanti przypomniala sobie, ze potrafi sie smiac i szybko przejela obowiazki gospodyni. Natomiast gosc, rozsiadlszy sie wygodnie, z zainteresowaniem sluchal Ksina, ktory kolejny raz opowiadal swoja historie. Opowiesc skonczyla sie rownoczesnie z zawartoscia trzeciego dzbana, a Rodmin odstawil kubek i powiedzial: -Ciekawe to, ale do rzeczy: dluzej mieszkac tu nie mozecie, zapraszam do palacu. Uradzilem to z krolem dzis rano... Ksin zamyslil sie. -Niech i tak bedzie - odrzekl po chwili - Hanti zbierz nasze rzeczy... Troche pozniej zeszli do glownej izby. Panowal tu wzgledny porzadek. Wczesniej wyniesiono juz zwloki oraz pogruchotane sprzety, a teraz kobieta gospodarza szorowala na kleczkach podloge, zmywajac wlasnie jedna z wielu krwawych plam. Na ich widok przerwala prace, zamierajac z wyrazem przestrachu na twarzy. Kotolak popatrzyl na jedno miejsce, a Rodmin odgadl sens tego spojrzenia. -Scierwo kazalem odniesc do mojej pracowni. Trzeba to zbadac i chcialbym, abys byl przy tym - powiedzial polglosem, po czym zwrocil sie do zebranych zolnierzy: -Oto goscie Jego Krolewskiej Mosci - rzekl, wskazujac na Ksina i Hanti - czy zrozumieliscie dobrze? Przyjeli to bez mrugniecia. -Tak jest, panie. -Czy motloch dalej stoi przed karczma? -Tak, panie. -Wiec bedziecie potrzebni - gestem pokazal drzwi. Wydostali sie na ulice i dopiero tutaj zobaczyli, dlaczego nikt nie niepokoil ich przez ostatnie godziny - gospode otaczal zwarty szereg gwardzistow, powstrzymujacych napor burego, posepnego tlumu. Gdy wyszli powitalo ich wycie i gwizdy. -W imie krola! Z drogi! - zolnierze naparli mocno. Tamci ustepowali niechetnie, z ociaganiem, a chwilami probowali nawet oporu, bo co troche, tu i owdzie, rozlegaly sie krotkie, gniewne okrzyki, a potem gluche lupniecia wymierzanych skwapliwie razow. Nagle, korzystajac z zamieszania, jakis czlowiek przepchnal sie przez szpaler halabardnikow i skoczywszy w kierunku Ksina, uniosl kamien do rzutu. Ochrona nie dala mu szans; jeden z gwardzistow blyskawicznie zamachnal sie wlocznia i z polobrotu zdzielil go drzewcem w twarz. Nieszczesnik wydal z siebie mlaszczacy belkot i zalany krwia padl na ziemie, lecz tu dosiegnely go nowe ciosy i czuby podkutych butow. Zawodzac i jeczac odpelzl w bok na czworakach i skryl sie w szemrzacej masie. Rodmin splunal przez zeby. Do palacu dotarli godzine pozniej. Przeznaczone dla nich mieszkanie bylo wieksze i wygodniejsze niz pokoj w karczmie. Zanim jednak zdazyli sie lepiej rozejrzec, znowu pojawil sie Rodmin i zabral ze soba Ksina. Jakis czas szli palacowymi korytarzami. -Dokad idziemy? -Do pracowni, czekaja tam na nas. Zaledwie staneli w progu, rozlegl sie zniecierpliwiony glos, na dzwiek ktorego mag drgnal zaskoczony. -Dlugo kazales nam czekac na siebie, mosci Rodminie - oznajmil barczysty mezczyzna w szatach barwy zlota. Obaj sklonili sie nisko. -Wybacz krolu, oto jest czlowiek, o ktorym mowiono - wskazal na Ksina. -Czlowiek? Rodmin nie zawahal sie ani przez chwile. -Nie inaczej, panie, choc pozory moga wskazywac na cos innego. -Wiec niech uslysze jego imie. -Zwa mnie Ksin, panie. -I to jest twoje dzielo? - zapytal Redren, pokazujac na podluzny tobol lezacy na stole, obok ktorego stalo dwoch ludzi w dlugich, czarnych togach. Spierali sie o cos szeptem. Ksin domyslil sie, co on zawiera. -Tak, krolu. -Mosci Rodminie, czy mozecie juz zaczac? Ach, prawda, bylbym zapomnial, ale znasz, jak sadze, tych oto medrcow z Akademii, mistrzow Gonto i Irdena? Wymienieni kolejno skineli glowami. Rodmin sciagnal brwi. -Znam panie, lecz nie sadze, aby mogli byc tu w czymkolwiek pomocni... -Ja mysle inaczej - przerwal mu Redren - i radze wam na dzis zapomniec o sporach. Dosc juz blazenstw i zacznijcie wreszcie robic to, za co was karmie! -Wedle woli waszej wysokosci - Rodmin skinal na Ksina i obaj podeszli do stolu. Mag siegnal po jeden z lancetow i podal go Irdenowi. -Wiele slyszalem o zrecznych dloniach waszej dostojnosci - powiedzial. - Czy zechcesz panie poprowadzic sekcje - nawet nie probowal ukryc zawartej w tych slowach drwiny. Tamten skrzywil sie z niechecia, ale narzedzie przyjal i po krotkim wahaniu zaczal odwijac tkanine. Rodmin z pomoca Ksina przysunal do stolu dwa pelne swiec lichtarze. Krol nie ruszyl sie ze swojego miejsca, a krzeslo, na ktorym siedzial, znalazlo sie teraz w glebokim cieniu. Mistrz Irden odchylil ostatni plat plotna. Panujaca cisze przerwal ostry brzek lancetu, ktory wyslizgnal sie z jego zmartwialej dloni i upadl na kamienna posadzke. -Na Reha! - Gonto zwinal sie w klab, jakby dostal w brzuch, i uciekl pod sciane. Irden zsinial i po krotkiej wewnetrznej walce nie wytrzymal i odwrocil glowe. Nawet Ksin wzdrygnal sie mimo woli. -Co tam! - wrzasnal wladca i zerwawszy sie z miejsca, ruszyl w ich strone. Zdazyl zrobic tylko dwa kroki, bo akurat tyle starczylo, aby zobaczyc to, co lezalo na sekcyjnym stole. Nagle zdretwial, zaslonil oczy, po czym skreciwszy sie w szybkim polobrocie zawrocil. Jak pijany dotarl do krzesla i siadl na nim, dyszac ciezko. Oczy bez przerwy zakrywal dlonia. Widac bylo, ze z trudem panuje nad soba. -Wina! - wychrypial w koncu. Gonto i Irden na wyscigi pospieszyli z usluga - byle dalej znalezc sie od tamtego upiornego widoku. Rodmin odetchnal gleboko. -Oto pierwsza z cech tej istoty; kazdy, kto patrzy na nia, widzi to, czym w glebi duszy najbardziej sie brzydzi, co wywoluje najglebsza odraze. Na potwora nalozono specjalna aktywna iluzje. -Jaka iluzje? - krol przyszedl juz troche do siebie. -To rodzaj magii, ktory z zakamarkow umyslu potrafi wydobyc najskrytsze i najokropniejsze mysli, bo w kazdym z nas jest taki czarny zakatek, w ktorym czai sie bestia i strach. Starczy dotknac go i obudzic. -Wiec to zyje dalej?! -W materialnym znaczeniu tego slowa, nie, zostalo zabite juz wczoraj, ale natura tego jest dwoista, wiec czar iluzji trwa nadal. Ksin powiedz, co widzisz. -Dwie rzeczy niczym dwa obrazy nakladaja sie tutaj na siebie: jedna zewnetrzna i przejrzysta, lecz nikomu nie zdradze, co przedstawia; jest ponad moje sily mowic o tym. Druga to rodzaj maszyny z kosci, miesni, pazurow i klow, mogacej sluzyc tylko do zabijania. Kiedys byl to jednak czlowiek. -Zepsutej maszyny - dodal mag - i to wlasnie jest rzecz, ktora obaj widzimy tak samo, reszte tworzy nam wyobraznia. -Ja nie dostrzeglem nic podwojnego - zaprotestowal Gonto. -Bo zbyt przerazil cie widok pierwszej powloki, panie - odpowiedzial Rodmin - a ta dla kazdego jest inna. Sprawdzmy to zreszta. Niech kazdy powie, co widzial, mistrzu Gonto...? -Nie! -Mistrzu Irdenie? -Nie! -Ksin? -Nie! -Wasza wysokosc? -Jak smiesz! - Redren spurpurowial na twarzy. -I ja rowniez nie - Rodmin mimo uszu puscil krolewski okrzyk. Zapadlo milczenie. -Mniejsza o to, co i jak - Redren przemowil wreszcie. - Chce wiedziec, skad sie to wzielo i dlaczego wlasnie tu i teraz! -Z piekla ani chybi! - wyrwal sie Gonto. -A od kiedy to istoty piekielne maja materialne ciala? - zaszydzil Rodmin. Gonto spojrzal na niego z wsciekloscia, lecz milczal zawstydzony. Mag ciagnal dalej: -Nie panie, to dzielo czlowieka, lecz nie takiego, co to jedna lub moze kilka tajemnych ksiag przeczytal. Ani tym bardziej jakowejs zgrzybialej wiedzmy, ktora tylko naturze przygladac sie umie i od biedy trupa w wampira czy strzyge, albo zywego w wilkolaka przeksztalcic potrafi. Znac tutaj reke i umysl geniusza, co poswiecil kes zycia studiom nad upiorami. Sam nie wiem, co bardziej wypada: bac sie, czy moze podziwiac... -Ja go na pal wbic kaze, jeno mi rzeknij kogo? Rodmin zamyslil sie. -Nie mnie na to pytanie odpowiedziec, ale tobie, krolu. Sam najlepiej wiesz, kto chcialby ci zedrzec z glowy korone. -Korone...?! -A tak, bo pomysl tylko, wasza wysokosc. Do stolicy wlaza upiory, ludzi tuzinami zagryzaja, innym na sam ow widok rozumy sie mieszaja, a krol nic zrobic nie moze. Historia powtarza sie, raz, drugi, trzeci, i wreszcie zjawia sie ktos, kto od upiorow wyzwolic obiecuje, chce tylko, zeby go posadzic na miejsce wladcy, ktory przeciez poddanych swych obronic nie umie... -Starczy! Kaze wojska na ulicach ustawic! -To rozkaz tez, panie, ziemie pod nowy cmentarz szykowac i jeszcze szpital dla oblakanych postawic. -Co wiec radzisz? -Ty krolu znajdz tego, co pragnie zostac twym nastepca. On juz nam powie, kto kreci tymi kuklami... -A jesli nie zechce? -Czyzby mistrz Jakub stracil pewnosc reki? Redren zasmial sie krotko. -To mi sie podoba! Zrobie, jak mowisz, ale co ty uczynisz? -Nie ja, ale my - wskazal na Ksina. - Nam, panie, pozostaw reszte... Niebawem zostali sami. Rodmin bez pospiechu podszedl do stolu i narzucil zwisajace zen plotno. Ksin patrzyl na niego zamyslony. -Powiedziales my... - rzekl w pewnej chwili. Mag odwrocil sie. -Bo sam nic nie wskoram - odparl - to wiem na pewno. Ksin nie odpowiedzial, a Rodmin zrobil krok w jego strone i spojrzal mu prosto w oczy. Moment pozniej na twarzy maga pojawil sie jakis nieokreslony grymas, a kotolak usmiechnal sie chlodno. -Ta mysl nie byla przeznaczona dla ciebie - powiedzial spokojnie. Rodmin zachnal sie jak zlodziej schwytany z reka w cudzej sakiewce. -Pierwszy raz widze cos takiego... - burknal zmieszany. Odpowiedzia bylo wzruszenie ramion. -Wiec gadaj, o co ci chodzi! - prawie krzyknal. -Co mam mowic?! - warknal Ksin - masz nas w garsci i nie ma znaczenia to, jak malo obchodzi mnie, czy ktos chce wysadzic z tronu jakiegos tam krola, czy nie! -I pewnie myslisz jeszcze, ze ja bawie sie w to jedynie ze strachu, ze jak Redren skonczy sie, to i ja razem z nim, tak?! -Wlasnie. -Duren jestes! Zmuszac cie nie zamierzam, chcesz to idz, zyj sobie, plodz mieszance, a bodaj cie! Zrenice Ksina staly sie czarnymi, pionowymi kreskami. Jednym skokiem przypadl do Rodmina i niemal ocierajac sie o niego prychnal: -Sluchaj no ty, mosci oswiecony, ja chowalem sie w lesie, w lesie zylem, na tych waszych wielkich intrygach i wojnach za grosz sie nie wyznaje, ale tchorzem nie jestem i jesli rzecz uczciwa, to pazurow ni miecza zalowac nie zamierzam! Mag odsapnal z ulga. -Dobrze, siadaj... Dluga chwile w milczeniu przemierzal komnate w te i z powrotem. -Wampiry, strzygi, wilkolaki, bazyliszki i wszystkie inne potwory. Myslisz pewnie, ze zawsze tak bylo... zreszta prawie kazdy tak mysli... - zamilkl na moment. -Siedemnascie wiekow... tak... to rzeczywiscie tak jakby zawsze. Ale wczesniej... wczesniej bylo inaczej. Byli tylko ludzie, byly rosliny, zwierzeta i Stara Magia. Nic wiecej. TO zaczelo sie dokladnie tysiac siedemset dwadziescia jeden lat temu; wtedy z nieba spadl wielki ognisty glaz... Byc moze blakal sie najpierw gdzies, hen miedzy gwiazdami i przypadkiem napotkal nasz swiat. Moze rzucila go reka jakiegos msciwego boga. Nie wiemy. Ziemia trzesla sie wiele dni, a rzeki i morza wystapily ze swoich brzegow, nastala dluga i mrozna noc, w czasie ktorej pomarlo prawie wszystko, co zywe. A kiedy znow pojawilo sie Slonce, okazalo sie, ze i ono skrzywilo droge swojej dziennej wedrowki. Stara Magia stracila moc. A swiat byl juz pelen Onego... Pozniej pokolenia medrcow przez wieki probowaly przeniknac jego istote. Na prozno. To nie zlo - ono bylo i wczesniej, nie wola ani duch, raczej Moc, albo tez Prawo, ktore przeniknelo i do glebi skazilo Nature, kazac jej dawac poczatek milionom ohydnych nadistot... Swiat, ktory zrodzil Ono, jest poza naszym pojmowaniem. Tak jak sens i porzadek jego. Rozumem ledwie daje sie musnac. O Onym zas jeno to wiemy, ze dziwne do zla upodobanie trzyma. Naplywa, gromadzi sie, skupia, gdy tylko cos nie tak sie dzieje - rychlo w materii slady swe odciska i nowy potwor sie rodzi... - Tu przerwal i spojrzal na Ksina. -To co ci rzeklem, jest wiedza, ktora do magow zawsze nalezala. Kaplanom zdaje sie, ze podczas katastrofy bramy do piekiel strzaskane zostaly i wyziewy znalazly ujscie. Tym jednak nie powinienes wierzyc, bo jakakolwiek rzecz, niechby i z czelusci piekielnych wzieta i takze samo Onego mocy podlega. Walka z plodami Onego trwa tyle juz wiekow, ze koniec jej chyba nigdy nie nastanie. Wciaz jedno tylko czynic umiemy - potwory zabijac... - urwal nagle, przygarbil sie, skurczyl i cichym, zdlawionym od nagromadzonej furii glosem dodal: -...i tworzyc. Zamilkl, ale za moment wrzasnal, zionac niepohamowana wsciekloscia: -Tworzyc! Pojmujesz! Nature gwalcic? Malo gwalcic - zdradzac! Nasza Matke! Dla korzysci... - ucichl. - Bardziej ohydnej zdrady wymyslic sobie nie moge - chwycil dzban z winem i pil dlugo wielkimi haustami. Pozniej znowu przemowil: -Tutaj o czysty, spokojny swiat wojna idzie. W niej juz dziesiatki pokolen przeminely. Moze i nie ma nadziei, ale przeciez trzeba... ciagle i dalej. Kazdy niech okruch dolozy... Zatluc te upiory i lajdaka, co je powolal do zycia - to wlasnie taki okruch! Podszedl do kotolaka i zatrzymal sie przed nim. -Jestes pierwszym potworem, ktory moglby nam pomoc... Cmentarne zjawy Skapani gasnaca purpura zachodzacego slonca, dwaj jezdzcy gnali Poludniowym Traktem. Pedzacy przodem Rodmin co chwila ogladal sie na Ksina, ten zas, nie baczac na szalencze tempo, siedzial przygarbiony, skupiony, z zamknietymi oczami, instynktownie tylko trzymajac sie konia. -Czujesz je? -Tak, coraz wyrazniej. -Ale czasu malo, zdazymy? -Powinnismy. -Przydaloby sie... Zamilkli. Noc nadeszla szybko, a niebawem jej mrok rozjasniac zaczela srebrzysta poswiata szykujacego sie do wschodu ksiezyca. Ksin sciagnal wodze. Zeskoczyli na ziemie. -Czy podjechalismy dosc blisko? - zaniepokoil sie Rodmin. -Wystarczajaco, masz! - rzucil mu sciagniety w pospiechu kaftan - schowaj moje ubranie i odprowadz konie. Mag wrocil po chwili, zastajac Ksina kleczacego juz na murawie. -Mam odejsc? -Zostan, jesli chcesz. Niebawem bylo po wszystkim. Od kiedy byl z Hanti, Przemiana nastepowala coraz latwiej i szybciej. Stawala sie niemal przyjemna. Kotolak wstal i popatrzyl na Rodmina, do ktorego w tym samym momencie dotarla mysl: -Gotowy? Skinal twierdzaco glowa, a Ksin poprowadzil go w ciemnosc. Szli dlugo, przeszlo godzine. Przez ten czas mag nie odezwal sie ani slowem, a rowniez Ksin nie przekazal mu zadnej mysli, te bowiem, ktore teraz snuly sie w jego glowie, pragnal zachowac wylacznie dla siebie... Przed nim byl wrog, z kazda chwila wciaz blizszy - tak mowil zmysl Obecnosci. Ale on wiedzial, ze to jest zludzenie. Tam w dali czaily sie tylko kly oraz szpony oprawione w kleby mocarnych miesni. Tego nie obawial sie nigdy. On tez mial zeby, pazury i szybkosc blyskawicy rozcinajacej niebo. Gotow byl podjac to wyzwanie sily... Sily - tak, lecz czy starczy woli? Woli niezbednej do poskromienia prawdziwego wroga, tego, ktory tkwil gdzies w glebinach podswiadomosci Ksina. Nieznanego, niepojetego... Wczorajszej nocy wszystko stalo sie nagle, zbyt szybko, aby mogla obudzic sie pamiec i wyobraznia. Skoncentrowany na walce mimowolnie zdusil odrazajace mysli-robaki i zamknal im droge do swiadomosci. Teraz tak nie moglo byc. Widzial tamtego upiornego trupa i TO, w co zaczal sie on przeksztalcac pod wplywem jego spojrzenia. Wtedy hamowal sie jeszcze, nie byl przeciez sam, ale inaczej nie powstrzymalby krzyku... Szedl zatem na spotkanie samego siebie, na spotkanie z lustrem, w ktorym zobaczy cos, co ugodzi jak zestalony plomien w najbardziej wrazliwa czesc duszy. Musi przyjac ten cios, a potem uderzyc. Jesli zawaha sie chocby przez moment - zginie rozdarty na strzepy. Rodmin myslal podobnie. Mial bron grozna i niezawodna. Byl magiem, a wiec w potrzebie uklad znakow i zaklec mogl chronic go niczym pancerz - jeden gest, a powietrze przed nim stanie sie przejrzysta skala. Jedno slowo, a miekkie szaty nabiora twardosci stali. Rozewrze sie ziemia albo rozblysnie plomien... Rodmin mogl wszystko zmienic. Byl tylko jeden wyjatek:...on sam, Mag, ale tylko czlowiek... Kotolak dal znak, ze juz blisko. Rozgarneli ostatnia kepe zarosli. -Tak myslalem... - wyszeptal Rodmin. Stary, zapuszczony cmentarz w swietle ksiezyca. Chwasty, krzaki, tu i owdzie mlode, lecz wyrosniete drzewa i szeregi mogil ukryte pod wysoka trawa. Trudno bylo je dostrzec. Wiatr przemykal sie tedy od czasu do czasu i wtedy swiat dlugich ksiezycowych cieni ozywal. Drgaly, przesuwaly sie i szemrzac ocieraly o siebie. Zniecierpliwiony, stlumiony odglos skargi nadciagal i odplywal jak szemrzaca fala... Cisza i trzask lamanej galezi. Szybko wymienili spojrzenia. -Tam! - dreszcz przebiegl po siersci Ksina. Bez slow doszli do porozumienia. Rozdzielili sie. Odczekal az scichnie szelest krokow Rodmina i ruszyl przed siebie. Zaden dzwiek nie wydostal sie spod jego lap. Dluzsza chwile sunal wsrod cieni i plam srebrzystego swiatla, nie wazac sie podniesc oczu. -No dalej! - ponaglil sam siebie. Spojrzal. Lodowata bryla momentalnie skrystalizowala sie gdzies w zoladku, skoczyla i utknela mu w gardle. Zmartwial i patrzyl jak urzeczony... Hanti... - to ona stala pomiedzy rzedami grobow. Blada, przygarbiona, bardzo powoli obrocila sie w jego strone i zaczela isc bez pospiechu, stawiajac stopy ostroznie i z namyslem. Jej nabrzmiale pokarmem piersi ostro rysowaly sie pod naciagnieta biela koszuli, a obie rece podtrzymywaly wielkie, wezbrane lono, pelne nowego zycia... Zmizerniala twarzyczka i kragla ociezalosc gestow swiadczyly, iz jej czas mogl nadejsc juz za kilka dni lub moze godzin. Mial przemyslany plan ataku: szybko pazurami przednich lap po oczach i rownoczesnie tylnymi rozedrzec tamtemu brzuch. Natychmiast odskoczyc... Nigdy zadna mysl nie wydala sie mu bardziej bezsensowna i obca. Tlukla sie teraz po glowie niczym oglupiala cma dookola swiecy. -Wykonac, wykonac, wy-ko-nac - powtarzal bezmyslnie i monotonnie. Hanti zblizala sie taka szczesliwa, radosna... Zgielk, chaos, a po nim bezdenna pustka. Juz nic nie chcial, niczego nie pragnal. Wola rozpadla sie w proch, a sila zginela wraz z nia. -To koniec... - zablyslo gdzies na dnie swiadomosci. Czekal na cios. Lekki, ozywczy dreszcz. Cos zblizalo sie z jakiejs dali, majaczac migotliwa poswiata. Calkowicie otepialy nie spostrzegl nawet, ktory ze zmyslow odebral owo niezwykle wrazenie. Ksztalt niejasny... lecz dziwnie znajomy... Nadchodzil, wyostrzal sie. Obudzil ciekawosc. Zgasla apatia i rozpacz. Alez tak! Znal go! To Znak! Tamten Znak! Ten, z ktorym walczyl i ktorego moc teraz budzila otepialy umysl. Zawisl tuz nad nim - tak mu sie zdawalo. Lub moze w nim albo... - nie pojmowal tego. I zablysl teczowa pulsacja. Dreszcz zimna, goraca i mocy. Przeniknal, szarpnal, skrzesil w oczach ogien. Teraz!!! Dlon Hanti wyciagnieta w pieszczotliwym gescie... Nie! Nie ma dloni! Zniknela, to szpony! Jej czuly usmiech uleglej kobiety, wciaz szerszy i szerszy... - biel klow w czarnej paszczy! I ryk jak z dna piekiel! Kotolak zerwal sie i pchnal lbem na oslep. Mial o pol kroku za malo, by skoczyc, ale dosc, aby wyrwac sie smierci. Zachwialo nimi, padli. On juz byl na nogach. Przegnily, lepki trup Starej Kobiety drgnal i podniosl sie z ziemi. Ksin tylko zacisnal zeby. Bez wahania zaplotl pazury przednich lap w jeden potezny klab i z rozmachem uderzyl w kark dziecka. Kregoslup chrupnal jak zgniatany kamien. I jeszcze tylko serce z piersi wyrwac - to znowu jest cialo Hanti. Rozszarpal, skonczyl. Juz nie trzeba patrzec! Z ulga odwrocil glowe. Dluzsza chwile zbieral mysli, zanim ponownie dotarlo do niego to, po co tu przyszedl. Wtedy oddalil sie. Szedl wolno, czekajac az powroci spokoj. Z przeciwnej strony wysunela sie z cienia jakas postac. Poznal Rodmina - mial rozdarty, nasiakniety krwia rekaw koszuli i zasychajace lzy na policzkach. Podeszli do siebie. Mag patrzyl przez chwile martwym wzrokiem gdzies nad grzbietem Ksina. -Zostaly jeszcze dwa - powiedzial cicho. A zatem wykonali polowe zadania... Rodmin z wysilkiem rozejrzal sie dookola. Byl ogromnie zmeczony, a we wlosach poblyskiwaly mu liczne szare pasemka. Zdumiony Ksin uniosl sie na tylne lapy. To nie bylo zludzenie spowodowane blaskiem ksiezycowego swiatla; Rodmin rzeczywiscie osiwial. Twarz naznaczona mial sladem okropnego grymasu, ktory wciaz jeszcze rysowal sie na niej pod maska wymuszonego spokoju. Zgaszone oczy, luzno opuszczone ramiona, cala jego postawa miala w sobie cos, co przypominalo ruine wypalonego domu. Pogorzelisko duszy. -Dokonczmy to - odezwal sie znowu - gdzie one? -Pod ziemia - nadplynela odpowiedz. -Pokaz miejsce. Nie bylo takiej potrzeby. Darn okrywajaca mogile odlegla o trzy kroki od nich rozdarla sie z przeciaglym trzaskiem. Szereg zgrzytow i odglos pekajacych korzeni wypelnil cmentarna cisze. Grob poruszyl sie, szarpnal i otworzyl gwaltownie, bluzgajac fontanna zwiru, bryl ziemi i piasku. Wyrwa zapadla sie z gluchym loskotem i znow zakipiala jak piekielne zrodlo. Moment i jama rozwarla sie po raz drugi, po czym znowu jej sciany osunely sie w ciemnosc. Powstal lej - mroczna, wilgotna czatownia upiornego mrowkolwa... Czern na dnie mlasnela odrazajaco i plunela strzepami czesciowo zeszkieletowanych zwlok, kawalkami trumny. Resztki zbutwialych szmat rozlecialy sie na wszystkie strony i opadly powoli, osiadajac na kosciach, przegnilym miesie i poprochnialych deskach. Fetor uderzyl w nich z sila mlota. Bardziej odporny Ksin parsknal, ale nie ruszyl sie z miejsca. Natomiast Rodmin zbladl, zatoczyl sie i padl na kolana. Nie mial czym wymiotowac, jedynie mdlaca gorycz soku zoladkowego obficie wypelnila mu usta. Pazury kotolaka zaplotly sie na jego ramieniu i potrzasnely nim mocno. -Uwazaj, wylazi - zablyslo w otepialym mozgu. Drzace palce Rodmina skryly sie pod plaszczem i zacisnely na rekojesci sztyletu. Bialorozowe ostrze zalsnilo w polmroku. Oczy Ksina zwezily sie na ten widok: to byl kindzal Yev o klindze skuwanej z kawalkow miedzi i srebra - magicznego damastu. Mozna bylo go uzyc tylko jeden raz, gdyz wbity w demona w okamgnieniu rozrastal sie wewnatrz niego na ksztalt kolczastego krzewu, ktorego igly docieraja do wszystkich zakatkow ciala potwora i zabijaja kazda jego czastke osobno. Mag odpelzl w bok na czworakach, a Ksin chwycil jakis solidny kamien i niezgrabnie przytrzymal go w lapach. W dziurze gramolila sie Hanti. Odcieta glowa trzymala sie jej jeszcze na kilku pasmach skory lub miesni i kolysala sie miedzy ramionami uczepionymi scian leja. Glaz spadl i odbil sie od plecow dziewczyny. Wiszaca czolem do dolu twarz obrocila sie i mrugnela oczami. Upior ruszyl na Ksina z zaskakujaca szybkoscia. Kotolak cofnal sie blyskawicznie. Udal unik i skoczyl wprost na tamtego. Zluda zniknela. Pelna szablastych zebow paszcza rozwarla sie z rykiem tam, gdzie ziala rana przerabanego karku - dokladnie przed glowa Ksina. Celny cios spadajacych z gory szponow zamknal ja z trzaskiem. Wykorzystujac zas to, ze zaryte w ziemi pazury potwora byly bezuzyteczne, uderzyl barkiem i zebami wyrwal mu z szyi pek sciegien. Odskoczyl. Stara Kobieta wstala i ze smutkiem popatrzyla na swoje pokaleczone rece. -Ty scierwo! - poczul, jak wzbiera w nim wscieklosc. Runal naprzod pijany furia i gniewem, ale tym razem przeliczyl sie. Grad razow spadl nan jak lawina. Nie zdolal uniknac wszystkich - szpon przeszyl grzbiet i dosiegnal kosci. Dwa zebra zlamaly sie z trzaskiem, ktory odbil sie w jego glowie odglosem dzwonu. Wyrwal sie desperackim zrywem. Bol obezwladnil lewa, przednia lape, a plynne cieplo rozlalo sie po karku, grzbiecie, pocieklo na brzuch. Sapnal z wysilkiem i poczul w pysku smak krwi. Znow cofal sie, lecz juz w nerwowym pospiechu. Hanti zblizala sie. Szla szybkim krokiem, unoszac walek do ciasta... Potknal sie nagle o grob i zakrztusil gwaltownie. -Na co czekasz balwanie! Uderzaj!!! - ta mysl targnela umyslem maga, wibrujac rozpacza i furia. Rodmin, ktory caly ten czas szedl za potworem niczym bezwolna kukla, zareagowal teraz jak lalka, ktora sie ciagnie za nitke: wzniosl mechanicznie ramie, wbil sztylet. Ryk zamarl, a upior runal jak kloda. Za chwile galazki krzewu metalowych cierni przebily sie tu i owdzie, po czym wijac sie i podrygujac skierowaly sie w strone lsniacej tarczy ksiezyca... -Jeszcze jeden... - glos Rodmina byl straszny, bardziej przypominal skrzek nizli ludzka mowe. Zdecydowanie gorzej niz Ksin znosil wizje, ktore podsuwala mu wlasna wyobraznia. Zaczekaj - promien mlecznego swiatla spoczal na ciele Ksina. W miejsce bolu nadeszlo rozkoszne mrowienie - zaraz bede gotow... Wkrotce staneli nad jednym z grobow. -Tak jak poprzednio - mruknal Rodmin - jak one tam wlazly? Tu przeciez nigdzie nie ma sladow... -Zapewne wkopaly sie gdzies dalej. -I jak krety...? -Chyba tak, maja szerokie i plaskie szpony. Czekamy, az wylezie? -Nie, juz mi wystarczy. -No to jak go dostac? Jestem kotolakiem, a nie kretolakiem. Usta Rodmina wykrzywily sie w dziwny sposob, w grymasie, w ktorym Ksin dopiero po dluzszej chwili rozpoznal cos podobnego do smiechu. -Rad bylbym zastac je wszystkie w takich kryjowkach. Bylby mniejszy klopot. Popatrz - wyciagnal gladka kule wielkosci jablka, sina, o metalicznym polysku. -Co to takiego? - nadeszlo pytanie Ksina. -Odsunmy sie lepiej - gestem pokazal mu nowe miejsce. Staneli o pare mogil dalej. Kotolak uniosl sie do gory, natomiast mag polozyl kule na lewej, otwartej dloni, a prawa wykonal nad nia skomplikowane ruchy... Wokol poruszajacych sie palcow pojawila sie pomaranczowa mgla. Nabrala wyrazistosci, ciezaru, po czym jak ciecz splynela na spod dloni i skupila sie w wielka swiecaca krople. Rodmin strzasnal ja prosto na kule. Rozplynela sie po niej, pokrywajac cala warstwa barwnego swiatla. Trwalo to krotko, poswiata znikla nagle, zupelnie jak gdyby wsiakla w metal. Kula nie zmienila wygladu, ale mag pospiesznie przelozyl ja z reki do reki. -Teraz, szybko! - rozkolysal ramie i cisnal. Pocisk zalsnil w locie niczym smuga rteci i po lagodnym luku osiagnal grob; rozleglo sie gluche lupniecie. Kula osiadla na darni, ale nic sie nie stalo. -No i co? -Juz zaraz, na pewno. O! Dotarl do nich znajomy trzask rwanych korzeni. Ksin zaniepokoil sie. Nie, to nie to! Podloze, na ktorym lezala kula, wkleslo sie gleboko. Niemozliwe, by byla az tak ciezka!, pomyslal zdumiony. A jednak stawala sie coraz ciezsza. Murawa rozstepowala sie teraz jak sparciale plotno. Zachrzescila ziemia i tam, gdzie patrzyl, byla juz tylko rowno wycieta, niewielka dziura... Pocisk zapadal sie dalej, swiadczylo o tym nieprzerwane, stlumione trzeszczenie i zgrzyty. -Zaraz go dopadnie - wyszeptal Rodmin. Dzwiek urwal sie. Ksin az zadrzal z emocji, a serce gwaltownie skoczylo mu w piersi... To bylo jak blysk dalekiego pioruna w glebi nocy - lagodne, niebieskie swiatlo w absolutnej ciszy... Wlasnie cos takiego wydostalo sie nagle spod ziemi! -Nie! - uswiadomil sobie - to ziemia zaczyna swiecic, nabiera przejrzystosci! Zjawisko narastalo powoli; dziwne, majestatyczne, potezne. Tak jak zapalone swiatlo przechodzac przez cienka tkanine ujawnia cien stojacego za nia czlowieka, tak ten blask rozjarzony gdzies w glebi grobu podswietlil go i ukazal wnetrze. Gruba, ciezka pokrywa ziemi nie byla juz przeszkoda... Na oczach Ksina w rozpalajacej sie blekitnej mgle zamajaczyl najpierw podluzny cien. To byla trumna. Po chwili wewnatrz niej zaznaczyl sie czarnym obrysem ksztalt zwlok lub raczej szkieletu, a ponizej... Ciemna, skurczona postac. Poruszala sie sztywno, niemrawo, w rytmie nadnaturalnej agonii. Potezny, czerwony blysk. Musieli zmruzyc oczy. Kiedy je znowu rozwarli, juz nic nie dostrzegli. Moc przestala dzialac i tylko pozolkla, martwa trawa oraz parujaca dookola mogily ziemia byly jedynym swiadectwem tego niesamowitego zdarzenia. -Pora na nas - powiedzial Rodmin przecierajac oczy. -Wrocmy w poblize koni, tam doczekamy zachodu ksiezyca, a potem do dworu - przekazal Ksin. -Tylko nie licz na to, ze tam odpoczniemy, to nie koniec jeszcze. W droge! Dwaj zmeczeni zwyciezcy bez pospiechu ustepowali z pola. Dopelnil sie pierwszy fragment mozaiki przeznaczenia. Niemy, daleki swiadek ich zmagan tkwil wciaz wysoko na swoim miejscu, zalewajac wszystko bladosrebrzysta poswiata. Pozniej nadciagnal nowy powiew wiatru i przyniosl ze soba odlegle i samotne wycie wilkolaka... Pocalunek Byl swit, kiedy podkowy ich koni zaklekotaly na bruku zamkowego dziedzinca. Za chwile ze stajni wyszlo dwoch zaspanych parobkow. Nie sprawiali wrazenia nazbyt zadowolonych - szli bez pospiechu, ziewajac jak glodne rekiny. Rodmin nie czekal, az podejda blizej, zeskoczyl na ziemie i puszczajac wierzchowca samopas, zawolal do Ksina: -Zlaz, nie bedziemy tu tracic czasu. Jak im sie nie spieszy, to niechaj sami je lapia! Kotolak skinal glowa i poszedl w jego slady. Mag bez slowa pokazal kierunek. Pobiegli. Kiedy mijali sie z komuchami, jeden z nich krzyknal cos do drugiego i palcem pokazal mu Ksina. Rodmin spostrzegl ten gest i przystanal na moment. -Obetrzyj krew z twarzy, bo pomysla, ze kogos zagryzles - syknal Ksinowi do ucha. Kotolak, nie zwalniajac kroku, przetarl grzbietem dloni wargi i brode i spojrzal na zebrane skrzepy. -To moja wlasna - mruknal do siebie. Przesunal reka po wlosach: pod palcami wyczul twarde, zlepione kosmyki. Ale ta, nie... pomyslal ze zjadliwa uciecha. Rodmin biegl juz po schodach, przeskakujac po dwa lub trzy stopnie naraz. Ciekawe, jakim cudem zdolal tak szybko odzyskac sily, przeszlo przez glowe Ksina, widac i on ma jakies swoje sposoby, inaczej na pewno nie bylby tak zwawy z ta pogryziona do kosci reka. -Gdzie idziemy? - zapytal glosno. -Do krola, tam dowiemy sie, co dalej. Daleko nie zaszli. Dwie skrzyzowane halabardy zamknely im droge juz za trzecim zakretem korytarza. Rodmin przywolal starszego strazy. -Puszczaj, sprawa pilna. -Powiedzcie, przekaze gdzie trzeba. -Durniu, nie widzisz, z kim mowisz? Podoficer wytrzeszczyl oczy. -Nie panie, nie poznaje. -Rodmin jestem, nadworny mag krola - warknal zbity z tropu Rodmin. -No tak, jakby... - zajaknal sie - alescie troche za starzy, panie, tamten przecie... Ksin z trudem powstrzymal usmiech. Za to maga ogarnela szewska pasja. -Becwaly jedne, arkana mojej sztuki nie sa na wasze rozumy! Jesli postarzalem sie, znaczy, ze tak trzeba bylo, a teraz z drogi osly, bo i wam po pol wieku doloze! Gwardzista zbladl i wykrztusil z wyraznym przestrachem: -Krola tam nie ma. -A gdzie jest! -W izbie tortur, badan pilnuje. -Trzeba bylo od razu tak gadac! - odwrocil sie do Ksina. -Idziemy! W podziemiach przywitala ich glucha cisza. -Zapewne skonczyli juz - domyslal sie Rodmin - zaraz sie przekonamy. Weszli do jasno oswietlonego pomieszczenia. Stojacy tylem Redren odwrocil sie na odglos krokow. Przez chwile stal nieruchomo, jakby nie wierzac wlasnym oczom, po czym zagwizdal przeciagle. -No, no - stwierdzil - wygladacie jak klienci pijanego golibrody. Obszedl ich dookola i obejrzal z nie ukrywanym zainteresowaniem. -Mam nadzieje, ze zadne damy was jeszcze nie ogladaly, bo ani chybi wszystkie by mi z palacu uciekly... Rodmin lyknal nerwowo sline. -Panie my... -Trupami smierdzicie lajdaki! A bodaj was z taka perfuma! Patrzyl na nich z mina, jakby zastanawial sie, czy kazac ich sciac, czy tez moze lepiej bedzie powiesic. Nagle rozesmial sie szeroko. -Juz dobrze, w laskawym dzis jestem nastroju to i na zarty mi sie zebralo. Podszedl do malego stolika i siegnal po stojacy na nim dzban z winem. Nalal do pelna dwa kubki. -Macie - podal im osobiscie. Zaczeli lapczywie pic. -Zrobiliscie swoje? -Tak, panie - Rodmin przelknal pospiesznie. -I nic nie zostalo? -Wszystkie, panie. -To i dobrze. Bo i ja swoja czesc juz skonczylem. Nalal sobie i uniosl pucharek. -Wasze zdrowie! - zawolal. -I twoje panie - odpowiedzieli razem. Wypili i odstawili naczynia. Ksin rozejrzal sie dookola; stojacy opodal kat wycieral szmata powalane krwia rece, a wiec rzeczywiscie niedawno musial skonczyc robote. Natomiast jego pomocnik siedzial pod sciana i z apetytem zajadal wielka pajde chleba ze smalcem. Kotolak podszedl do lawy i spojrzal na rozciagniete na niej nagie cialo, a raczej na to, co z niego zostalo... Rozne rzeczy widywal w zyciu, ale tutaj zobaczyl cos, co wydalo mu sie dalszym ciagiem koszmarnego snu dzisiejszej nocy. Myslal, ze juz obudzil sie, lecz bylo to tylko zludzenie. Ten czlowiek zyl jeszcze i to przerazalo najbardziej, gdyz nie mial na sobie ani jednego nie okaleczonego miejsca... Mistrz Jakub sprawil go ze zrecznoscia godna genialnego chirurga. Nie tknal zadnego z niezbednych do zycia narzadow, nie uszkodzil rownie waznych tetnic i zyl, ominal najgrubsze nerwy, ale nie opuscil ani jednego miejsca, w ktorym mogl wywolac bol... To co istotne, zostalo po prostu wyciete z ciala i starannie poukladane na deskach stolu. Nerwy obok tetniacych zyl, wciaz zywa watroba, rdzen wyluskany czesciowo z kregoslupa. Za to reszty nie bylo juz wcale; zniknely miesnie, jelita nawinieto na drewniana szpule. Rece i nogi sterczaly z kubla stojacego pod stolem. Krwi bylo malo - widocznie kat natychmiast przypalal rozpalonym zelazem kazde zaczynajace broczyc miejsce. Zamiast niej blyszczaly wszedzie zoltawe, pokryte skrzepami kaluze limfy. Mozna bylo domyslic sie, ze meki zostaly zadane powoli i wedlug starannie przemyslanego planu, popartego swietna znajomoscia anatomii. -Zaczynal od zdzierania skory, a konczyl na pilowaniu gnatow... - Redren, ktory niepostrzezenie stanal za Ksinem, pokazal mu narzedzia. Ten jednak patrzyl gdzie indziej - na twarz lezacego. Usunieto mu dolna szczeke i jezyk, odcieto nos i policzki. Patrzyl na zywa czaszke. Byly w niej oczy, a raczej oko - wybaluszone, straszne, oblakane. Drugie zwisalo na wywleczonym nerwie. Ktos zrobil na nim supelek... -Dlaczego tak? - wykrztusil wstrzasniety Rodmin - on przeciez nie moze mowic. -Nakazalem to, kiedy powiedzial juz wszystko - twardo oznajmil Redren. -To bylo zbedne... -To byla kara, wczesniej byla koniecznosc - rzekl krotko krol... -Alez... -Duren jestes! Moze nie zasluzyl na to?! Ilu ludzi zginelo wczoraj w miescie?! -Przeszlo cztery setki. -Starcy, kobiety, dzieci byly? -Stanowili wiekszosc, ginely cale rodziny. -O tych co oszaleli ze strachu, juz nie wspomne. Ponad czterysta smierci! I gdyby nie my, byloby ich o wiele wiecej. Ja moge go zabic tylko raz, a wiec przynajmniej zrobie to powoli! Ksin myslal o rodzinnym lesie, o naukach Starej Kobiety, o wampirach, strzygach, wilkolakach. Nimi kierowalo slepe fatum, nagromadzona zlosc, przewaznie nie ich wlasna. Przypomnial sobie o rozpaczy i cierpieniu, ktore dlawilo go kazdego slonecznego dnia, nim zdolal pokonac tkwiaca w nim nienawisc. Przypomnial sobie upiory sprzed kilku godzin - przez chwile popatrzyl na krola. Bez jednego slowa podszedl do ofiary, wydobyl noz i wbil prosto w serce. Straszne oko zgaslo natychmiast. Redren sapnal gwaltownie i skoczyl w jego strone. Ich oczy spotkaly sie. Krolewskie palaly furia, Ksina spogladaly chlodno i ze spokojem. Nic nie zmacilo ich glebokiej i jasnej zieleni. Zapadla zlowroga cisza. Obecni w izbie nie smieli odetchnac glosniej. Pomocnikowi kata z rozdziawionych ust wypadl kawalek przezutego chleba. Redren uspokoil sie nagle. Przez chwile sprawial wrazenie, jakby budzil sie ze snu. Rozwarl zmruzone powieki. Bezdzwiecznie poruszyl wargami. -Chciales udowodnic mi, ze jestes bardziej czlowiekiem niz ja. Ty kocie nasienie, mnie szlachetnemu od szesnastu pokolen - rzekl bardzo cicho, ale glos zadrzal mu przy tych slowach. Zamilkl, jego twarz wykrzywila sie w dziwnym grymasie. -To ci sie nie uda! - wyrzucil z siebie z ulga. Obrocil sie szybko i ruszyl w strone drzwi. -Dosc blazenstw! Rodmin! Ksin! Za mna! Wy dwaj, zrobic tu porzadek! - Redren znow byl wladca posrod swych poddanych. Wyprowadzil ich z lochow, jakis czas szedl przez palacowe kruzganki i zatrzymal sie dopiero w ogrodach. -Siadajcie - pokazal im lawke. Sam nie poszedl w ich slady, lecz zadumany chodzil obok nich, w te i z powrotem, po wysypanej zwirem alejce. -Ten czlowiek byl sam - odezwal sie, nie przerywajac wedrowki - nie mial wspolnikow, ale rzeczywiscie chcial zajac moje miejsce - zamilkl, popatrzyl na Rodmina - mial talent, zapewne wiekszy niz ty. Gdyby otwarcie zaproponowal mi swoje uslugi, mozliwe iz pozbylbym sie ciebie. Mialby wtedy znacznie latwiejsze zadanie, jednak zanadto sie spieszyl. Byl zdolny nadzwyczaj, to prawda, ale sam zbyt wysoko sie cenil. Zaszarzowal i zupelnie przypadkiem potknal sie wlasnie o ciebie Ksin. A moze to nie byl przypadek...? Wyznal mi, ze kiedys w mlodosci zmieszal i spreparowal nasienie mezczyzny i kota, a potem zaplodnil tym swinstwem jakas kobiete. Jej krewni uwolnili ja od niego, a dziecko porzucili podobno gdzies w jakiejs gluszy... Ksin zerwal sie na rowne nogi. -Siadaj, nie szalej. Ja tez pomyslalem wowczas o tym, o czym i ty teraz. Gdyby nie to, chyba jednak uwierzylbym w rodminowe bajdy, ze jestes czlowiekiem. -Wybacz, panie - powiedzial Rodmin pochylajac glowe. -Wybaczam i rozumiem, bo niby skad miales wiedziec, ze twoj krol nie jest takim durniem, na jakiego wyglada. -Panie, ja... -Przestan, nie udawaj dworaka, wystarczy mi, ze caly palac pelny jest tej holoty, a zreszta ja sam zmadrzalem w tym wzgledzie dopiero wczorajszego wieczora, ale do rzeczy. Po wyjsciu z twojej pracowni kazalem wezwac do siebie dowodce gwardii. Mial pomoc mi w wykryciu spisku, o ktorym wspominales, a zamiast tego doszedl do wniosku, ze trafila sie doskonala okazja do pograzenia wszystkich osobistych wrogow. W przeciagu godziny lochy mialem juz pelne. Z poczatku ucieszylem sie nawet, ale zastanowilo mnie, ze cos jakby tych buntownikow za duzo - ty przeciez mowiles najwyzej o dwoch. Postanowilem sprawdzic, co maja do powiedzenia i zrobilem to szybko, bo gdyby Jakub do nich sie dobral, to poprzyznawaliby sie do wszystkiego, z gwalceniem wlasnych prababek wlacznie. Po nastepnej godzinie kazalem pojmanych uwolnic, a dowodce strazy zrzucic na zbity pysk ze schodow. Ksin, mysle, ze to odpowiednie dla ciebie stanowisko. -Dziekuje, panie. -Nie dziekuj, bo moze sie zdarzyc, ze bedziesz wkrotce przeklinal. W kazdym razie glupi nie jestes, a jesli zlecisz kiedys ze schodow, to nie watpie, ze spadniesz na cztery lapy. Pozniej wezwalem innych. Banda becwalow!! Moje zycie i panowanie bylo w niebezpieczenstwie, a ci umieli tylko prawic pochlebstwa i knuc swoje male intrygi. Przegonilem ich, ale zostalem sam. Wreszcie dotarlo do mnie, ze otoczylem sie stadem nieudacznikow. Musialem myslec sam. Wyobrazacie sobie? Pierwszy raz od czasow, kiedy pobieralem nauki. Ciekawe, co rzeklby na to moj blazen gdyby mial choc troche wrodzonego dowcipu... Rozkazalem natychmiast stawic sie wszystkim donosicielom i szpiegom. Na szczescie przynajmniej oni okazali sie warci swoich zoldow. Sprawdzili kazdego, kto kiedykolwiek mial cos wspolnego z magia. Taki byl poczatek. Dalej poszlo juz latwo. Znalazlem to scierwo i wyslalem ludzi. Dal sie zaskoczyc, lecz mimo to i tak dwoch gwardzistow szlag trafil. Kiedy podchodzili do niego, cos poderwalo ich w gore z taka sila, ze mozgi rozchlapaly sie na suficie. -Znam to - odezwal sie Rodmin. -Ale dostali go w koncu - ciagnal dalej Redren - i zawlekli do lochow. Tam kat wlal mu w gardziel jakis swoj wywar ziolowy. Reszty domyslacie sie sami. -Nic trudnego - stwierdzil Ksin obojetnie. -A jednak nie byly to zwykle tortury. Przeszlo dwie godziny miedzy nim a mistrzem trwala calkiem rowna walka talentow i woli. Z poczatku nie bylo sposobu, aby zadac mu bol. Zwykly oprawca na pewno nie zdolalby zlamac tego zatwardzialca. Balem sie juz, ze i Jakub tu nic nie poradzi, ale okazalo sie, ze mam jeszcze zdolnych ludzi w palacu... To wszystko, teraz chce dowiedziec sie, co wy robiliscie, ale nie w tej chwili. Oczekuje was po wieczerzy, bywajcie. -Zatem do zobaczenia, wasza wysokosc - odpowiedzial Rodmin. Wstali, oddajac uklony. Redren oddalil sie szybko. -Wiele zmienilo sie tutaj dzisiejszej nocy - zamyslil sie mag. -Chcialbym miec nadzieje, ze na lepsze - odparl Ksin. -A to juz w wielkiej mierze zalezy od ciebie, dowodco gwardii - Rodmin wyciagnal reke - gratuluje. -Dzieki. -Czy znajdziesz droge do swej komnaty? -Mysle, ze tak. -Wiec do wieczora. Czas na mnie - mag zniknal gdzies w labiryncie zywoplotow. Ksin uniosl glowe i rozejrzal sie dookola. Niebawem wschod slonca, pomyslal, ktoredy isc? Rozsadnej odpowiedzi nie znalazl. Przez chwile krecil sie po pustej alejce, az na koniec zdal sie na instynkt i wyczucie. Szedl bez pospiechu, przystajac co kilkadziesiat krokow. Odgadywal ksztalty ogrodow i plan palacu. Przewaznie trafnie. Szybko wciagnela go ta zabawa. Zapomnial o koszmarach dzisiejszej nocy i wedrowal, wymachujac zerwana z jakiegos krzaka galazka, z ktorej co raz obskubywal listki. Ogarnal go jakis dziwny nastroj. Mruzac oczy zapatrzyl sie w slonce. To bylo przyjemne, tak jak wizyta mile widzianego goscia. Pod nogami pojawil sie spory kamyk, kopnal go - zwir zagrzechotal gwaltownie, a radosc obudzila sie nagle. Ze smiechem wpakowal glowe do najblizszej fontanny i nie uspokoil sie nawet pod woda. Banki powietrza laskotaly go w policzki i uszy. Przestaly, gdy skonczyl sie oddech. Teraz wsluchal sie w szmer i szelesty jak z innego swiata. -To zabawne sluchac fontanny z dolu. Umyl twarz i rozkleil straki pozlepianych wlosow. Wyplukal usta. -Pieknie - rozlozyl ramiona i obrocil sie szybko kilka razy. Chcial wzleciec. -Tam moglaby byc furtka - ominal kolejny klomb. Rzeczywiscie byla. Pochlonal go mrok korytarzy. Woda sciekala za kolnierz. Cos zaskrzypialo. -Korniki. Szedl coraz pewniej i szybciej. Niebawem rozpoznal ozdoby. Juz niedaleko. -Czy czeka...? Szok byl jak cios w zoladek. Skrecil sie i padl na kolana. Wizje rozblysly jak plomien. Ona... Upiory znow byly przy nim. Wyszly na dzwiek imienia; usmiech - paszcza, piersi rozdarte po wyrwanym sercu, rozszarpany, drgajacy brzuch, przerabany kark... Wstrzasnal nim zimny dreszcz. -Dosc, precz, wynocha! - przepedzil je gwaltownym wysilkiem woli - schowaly sie w podswiadomosci. Wstal, uspokoil oszalaly oddech. -Przeciez nie dam sie temu. Obled! To tamte drzwi... Z wahaniem siegnal do klamki. Musial przemoc rosnacy ciezar reki. Hanti czekala. Od razu rzucila mu sie na szyje. Omal sie nie cofnal. -Spokojnie! - skarcil sam siebie i oplotl ja ramionami. Czul pustke. Dziewczyna znieruchomiala. -Ksin - popatrzyla mu w oczy - czemu nie chcesz mnie pocalowac? Warszawa, 1988 Ksin drapiezca Wlokun Przed wiekami, gdy rozrzucone wybuchem magiczne iskry Onego padaly na ludzi, zwierzeta, martwe ciala, ta jedna upadla na cmentarz. Byla niczym ziarno rzucone na zaorane pole, ktore natychmiast zajela dla siebie. Pierwszy blysk swiadomosci przeniknal wnetrza grobow i uznal je za swoja dziedzine. Nie jedno cialo, lecz wszystkie grzebane tu od pokolen. Przemiana nastepowala powoli, ale za to na znacznym obszarze. Pierwsze oznaki dostrzegli grabarze. Kosci odgrzebywane podczas kopania nowych grobow tkwily w ziemi dziwnie mocno, jakby trzymaly je niewidzialne wiezy. Zdawaly sie nawet poruszac. To, co nazwano zludzeniem, wkrotce zmienilo sie w pewnosc. Szybko rozeszla sie wiesc o nadnaturalnej sile skrytej w glebi cmentarnej ziemi. Zaprzestano kopania grobow i wezwano kaplana. Zaklecia egzorcyzmow sprawily bol. To, co do tej pory bylo jedynie swiadomoscia niepewnie wczepiona w materie tego swiata, szarpnelo sie konwulsyjnie i uderzylo na odlew w zrodlo cierpienia. Na oczach oniemialego ze zgrozy tlumu glowa recytujacego kaplana odgiela sie do tylu, szarpnieta naglym skurczem miesni. Wiazadla kosci okazaly sie za slabe i kark pekl z ostrym trzaskiem. Swietca skonal w pol slowa, lecz emanujaca z glebi ziemi sila odginala go coraz bardziej nie pozwalajac upasc. Za moment kregoslup zlamal sie jeszcze na wysokosci piersi, potem krzyza. Dopiero potem zwiniety w przerazajacy precel kaplan osunal sie na murawe, ale moc Onego nie wypuscila go, poki znieksztalcone cialo nie zostalo wessane w ziemie na glebokosc jednej piedzi. Na wiecej zabraklo sily, jednakze i to wystarczylo, by wierni rozpierzchli sie z krzykiem. Nikt nie osmielil sie tknac zwlok egzorcysty, a wkrotce po tym wydarzeniu okolica opustoszala. Ludzie odeszli tam, gdzie cmentarze nie byly miejscami narodzin. Teraz juz nic nie przeszkadzalo dopelnic sie Przemianie. Kilku magow, ktorzy przybyli tu, by sledzic ten nieznany im dotad proces, rozbilo swe namioty w bezpiecznej, jak mniemali odleglosci... Kazdej nocy czynili coraz to nowe obserwacje. Pewnego ranka spostrzegli, iz na terenie cmentarza uschly wszystkie drzewa i zzolkla trawa. Potem zaczela drgac ziemia. Stopniowo wibracje owe nabraly regularnosci oddechu. Finalu magowie nie zobaczyli, ale wzieli w nim udzial. W nocy, zaraz po zakonczeniu Przemiany, wszyscy nagle, jak jeden maz wyszli z namiotow i pozbawili sie zycia wlasnymi rekami, lamiac sobie karki lub rozrywajac paznokciami tetnice szyjne. Potem ich trupy jak uwiazane do niewidzialnych lin powleczone zostaly na cmentarz, ktory nie byl juz cmentarzem, a raczej ozywionym pobojowiskiem. Wszystkie szczatki wypchniete z grobow na powierzchnie krazyly w kilku spiralnych kregach, niczym wirujace na wietrze liscie. Byly wsrod nich rozkladajace sie zwloki swietcy-egzorcysty, a kiedy dotarly stygnace ciala magow w klekoczacym klebowisku zaczal rysowac sie lad. Oblepione ziemia kosci ruszyly w jednym kierunku, zlewajac w jeden klekoczacy strumien i unoszac najswiezsze zwloki. Niebawem ten upiorny potok dotarl do cmentarnego muru, spietrzyl sie na nim, przelal i poplynal dalej znikajac w otchlani nocy. Nie odczuwal wplywu czasu i nie wiedzial, ze miejsce, ktore uczynil swoim rewirem nazywano Gorami Pustyni. Czul jedynie przymus wedrowki, wiec krazyl pomiedzy szczytami, przelewal sie przez doliny i polowal. Kazda napotkana ludzka obecnosc budzila jego glod, zatem nie zwlekajac przylaczal ja do swego orszaku. Nie zastanawial sie nad sensem swego istnienia, po prostu trwal, karmil sie i rosl. Nie potrzebowal imienia i bylo mu gleboko obojetne, iz ci, ktorzy mieli okazje popatrzec nan z naprawde bezpiecznej odleglosci, nazwali go Wlokunem. Dla ludzi mijaly wieki, lecz dla niego byla to ciagle terazniejszosc. Byc moze spostrzeglby istnienie przemijania gdyby liczyl swoje ofiary, jednak nie robil tego. Ludzkie kosci starte w proch i kurz podczas wleczenia po skalach, stale zastepowal nowymi. Przez te stulecia znal tylko dwa uczucia: spokoj i glod. Po raz pierwszy zdziwienie ogarnelo go wtedy, gdy napotkana ludzka obecnosc nie zareagowala na wyslany ku niej impuls woli. Ponowil rozkaz, ale i tym razem bez rezultatu. Zdumiony Wlokun popelzl na spotkanie swego przeznaczenia. Mag mial wytatuowana na piersiach sylwetke pajaka i nie zwazal na zblizajacego sie demona, choc doskonale wiedzial o jego istnieniu. Mag-Pajak, specjalista od czarodziejskich sieci mial na glowie znacznie wazniejsze zadania. Gory Puste nie staly sie pustymi tylko dlatego, ze grasowaly tam wlokuny i inne upiory. Na dobra sprawe nawet istot nadnaturalnych nie egzystowalo w Gorach Pustych wiele. Pospolite potwory wykluwajace sie z trupow skazonych nienawiscia zapelnialy lasy rozciagajace sie bardziej na polnoc. Szczegolna cecha Gor Pustych byla rozchwiana magia. Upadek Onego doswiadczyl ten obszar wyjatkowo dotkliwie. Magiczna tkanka rzeczywistosci, rozdarla uderzeniem, nigdy juz nie zdolala sie zrosnac i odzyskac jednorodnosci. Zaklecia oddzialywaly tutaj zbyt mocno lub za slabo. Artefakty stawaly sie niestabilne wykazujac sklonnosc do naglego, wybuchowego wyzwolenia zawartej w nich mocy, pod wplywem najlzejszej wibracji struktur nadrzeczywistych. Nawet najprostsze amulety dzialaly na opak, doprowadzajac czesto do smierci wlascicieli. Oczywiscie smialkow pragnacych wydrzec Gorom Pustym ich tajemnice nigdy nie brakowalo. To dzieki licznym magom-badaczom, samotnym gwarkom, poszukiwaczom skarbow i wedrownym filozofom wlokuny byly zawsze syte i nie musialy spelzac w doliny ronijskiego przedgorza. Wlokun sunacy na spotkanie Maga-Pajaka, choc zaskoczony poczatkowym oporem, nadal jednak nie oczekiwal, ze dalszy bieg wypadkow wykroczy poza odwieczna rutyne. Aczkolwiek moglby to przewidziec, gdyby rozwazyl wszelkie przeslanki. Natura Wlokuna byla jednak natura zywiolu, dlatego mimo posiadania pewnych przejawow swiadomosci postapil on teraz jak slepy zywiol. Mag-Pajak stal wyprostowany, za nim lezalo piec tworzacych polkole artefaktow: miedziany miecz, czaszka strzygi, malachitowy ostroslup, przypominajacy krzak wielki samorodek srebra i zeliwny posazek brzemiennej kobiety. Mag wpatrywal sie we wznoszaca sie przed nim granitowa skale i w pewnej chwili bezglosnie poruszyl ustami. Od szczytu skaly odprysl kes kamienia. Artefakty zaswiecily jaskrawo, kazdy swiatlem odpowiadajacym jego naturalnej barwie. Mag wykonal szybki gest dlonia i gigantyczne, lecz niewidzialne dluto wyrylo w skale gleboka, dluga na trzydziesci krokow bruzde. Dlugo trwaly przygotowania i wiele wysilku kosztowalo Maga-Pajaka zdobycie i dostarczenie tu kompletu artefaktow. Teraz jednak mogl wreszcie przystapic do magicznego przedsiewziecia o jakim jeszcze nie slyszal swiat. Zamiarem Maga-Pajaka bylo nalozenie na Puste Gory gigantycznej sieci, ktora zwiaze i uladzi poszarpana magiczna tkanke tych okolic. Teraz powstawala rzecz najwazniejsza. Skala rzezbiona uderzeniami kolejnych zaklec miala posluzyc jako kotwica i wezel czarow poskramiajacych nadnaturalne moce. Pierwszy z nich wlasnie zaczal dzialac. Nagle szarpniecie wprawilo w drzenie skale-kotwice i otaczajacy ja grunt. Gwaltowny, metaliczny brzek, jakby gruba stalowa strune napieto do granic wytrzymalosci, odbil sie echem od szczytow. Wiazka czarow nie posiadajacych grubosci ani szerokosci, a tylko dlugosc, przemknela przez tysiace mil grani i dolin Gor Pustych az do Oceanu Poludniowego. Wlokun odczul dotkliwe, parzace smagniecie, jakby uderzono go rozpalonym do bialosci zelaznym batem. Jeden z artefaktow Maga-Pajaka - miedziany miecz zaczal rozpadac sie w oczach, pozerany przez zielona patyne, ktorej ruchliwy kozuch pochlonal czerwony metal z furia wyglodnialego drapieznika. Gdy druga magiczna lina zwiazala nadnaturalne przestrzenie, ze skaly-kotwicy miast gruzu zaczely sypac sie skry. Czaszka strzygi rozpadla sie na kawalki niczym rozdeptana niewidzialnym butem. Mag-Pajak wykonujac ramionami jakby plywackie ruchy wykrzykiwal zaklecia z niewiarygodna szybkoscia. W kacikach ust mial piane, skora twarzy stala sie sucha i zolta jak u starca. Trzecie szarpniecie spowodowalo trzesienie ziemi. Kotwice pokryl lod. Malachitowy ostroslup sczernial i rozpadl sie w proch. Sterta ludzkich kosci pchanych niewidzialna sila przesypala sie przez grzbiet pagorka kilkadziesiat krokow za plecami maga. Potem z przenikliwym wizgiem przestrzen nad Pustymi Gorami przeszylo cos, jakby gigantyczny belt wystrzelony z monstrualnej kuszy. Srebro zamienilo sie w zloto. Rozedrgana skale oplotla pajeczyna blekitnych blyskawic. Niebo nad gorami przybralo amarantowa barwe, a chmury zaczely rozciagac sie w biale smugi. Gdy Wlokun w calosci pokonal wzniesienie oddzielajace go od Maga-Pajaka, brzemienna kobieta z zelaza powila homunkulusa. Rzeczywistosc jeczala i drzala jak rzucona o ziemie harfa. Dzienne Widmo Pobladly blazen wynurzyl sie z glebi izby tortur, chwycil kurczowo kamienna framuge, poruszyl ustami jak ryba, po czym wywrociwszy oczy bialkami do gory padl zemdlony na progu. -Coz ekscelencjo - Redren zwrocil sie do siedzacego po swej lewicy ambasadora Cesarstwa Archipelagu Poludniowego. - Wrodzonego dowcipu to moj trefnis moze i nie ma, ale jego talent mimiczny jest, jak widac, bez zarzutu. Szlachetny Rgbar nie zdazyl udzielic dyplomatycznej odpowiedzi, gdyz w tym momencie w izbie tortur eksplodowal potworny ryk bolu i ambasador musial skoncentrowac sie na zachowaniu kamiennej twarzy. Nie bylo to proste. Ow smagly, wykwintny Poludniowiec zlozyl listy uwierzytelniajace zaledwie trzy tygodnie temu i dopiero pierwszy raz uczestniczyl w rozrywkach Redrena Szalonego. -Maestro! - wrzasnal wladca Suminoru, przekrzykujac dudniace w lochach echo krzyku skazanca. Dlugowlosy muzyk potrzasnal glowa i uderzyl w klawiature klawesynu. Szalony akord finezyjnie splotl sie z kolejnym skowytem torturowanego czlowieka, wywolujac szmer podziwu dworzan zgromadzonych za fotelami krola i ambasadora. Chwile pozniej nastepny wrzask utonal wewnatrz kunsztownej gamy, niczym robak w zlocistej zywicy. Kat metodycznie kontynuowal swe dzielo, a artysta przy klawesynie pewnie dotrzymywal mu kroku. Z wrecz nadnaturalna intuicja muzyk bezblednie odgadywal kolejne czynnosci znajdujacego sie za sciana mistrza Jakuba. Kazdy szloch, jek, a nawet wycie traconego czarownika bylo puentowane harmonijnym akordem lub uzupelniane grupa dzwiekow tak, ze w lochach rozbrzmiewala muzyka rownie straszna, co doskonala. Sluchacze trwali zawieszeni w pol drogi miedzy groza a zachwytem. Tu dlugie, biale palce muzyka smigaly po klawiaturze klawesynu, wprowadzajac struny w goraczkowy tan na granicy zerwania, tam zebate obcegi i pily rwaly miesnie, powoli druzgotaly kosci, otwieraly stawy - wszystko zgodnie z odwieczna, zapisana w Ksiedze Prawa procedura zadawania smierci na mekach. Ksin obserwowal przez chwile blazna, ktory ocknal sie zaraz po rozpoczeciu koncertu, odpelzl na czworakach w odlegly kat i tam zwymiotowal. Nie zauwazyl tego nikt poza kotolakiem. Wszyscy, zasluchani, ze scisnietymi gardlami sledzili konwulsyjne podrygi mistrza klawesynu. Melodia zataczala wlasnie kolejne, demoniczne rondo. Genialnie dobrane dzwieki stwarzaly zludzenie, ze torturowany spiewa... Ksin przymknal oczy. Redren, trzeba mu to przyznac, rzadko skazywal kogos na tak okropna smierc, ale jezeli juz, to korzystajac z okazji urzadzal nie byle jakie przedstawienie. Tak bylo i tym razem. Pojmany w Katimie platny czarnoksieznik-morderca okazal sie prawdziwym darem losu, gdyz w ostatnich dniach zaszla koniecznosc niewielkiego "rozmiekczenia" nowego ambasadora Cesarstwa Archipelagu Poludniowego. Sadzac po minie dostojnego Rgbara, koncert robil na nim wlasciwe wrazenie i w jutrzejszych rozmowach dotyczacych statusu portu i miasta Kemr, powinien zostac odnotowany znaczacy postep. Polityka nie byla zatem zrodlem niepokoju Ksina - kotolaka w sluzbie krola Redrena III, bylo to cos innego... Nigdy dotad nie zdarzylo sie, by zawiodl go Zmysl Obecnosci. Tymczasem juz od dwoch dni Ksin mial wrazenie, iz odczuwa bliskosc innej istoty demonicznej, lecz nie potrafil okreslic kierunku ani odleglosci. Cos wokol niego krazylo, ale rownie dobrze moglo znajdowac sie krok za nim, jak i hen za miejskimi murami. Doprowadzalo go to do szalu. Nadworny mag - Rodmin - poproszony o pomoc, zamknal sie w swej pracowni i nie pokazywal od kilkunastu godzin. Kazn zblizala sie wlasnie do momentu, w ktorym wyzwolona przez mistrza Jakuba fala bolu miala ostatecznie unicestwic umysl skazanca, a zelazny tlok machiny tortur rozgniesc jego czarne serce, jak opiewala sentencja wyroku. Muzyk przy klawesynie rowniez przygotowal sie do finalu. By stworzyc pozor uspokojenia przed ostatecznym wybuchem szalu, zignorowal jeki torturowanego i dobyl z instrumentu monotonna wibracje, jakby podawal rytm czterem osilkom, pomocnikom mistrza Jakuba, napedzajacym glowne kolo zamachowe machiny meki, ktorej miarowy loskot byl stale obecny w tle. Sluchacze czekali. Brzek struny i lomot maszynerii poczely narastac. W slad za nimi pod sklepienie wzbil sie ostatni wrzask skazanca. Dzwieki zawirowaly eksplodujac echem. -Czas nadszedl! - syknal klawesynista. Dlugie wlosy uniosly sie i zatanczyly na jego glowie jak plomienie. Z instrumentu buchnelo blekitne swiatlo. Nagle, dla Ksina, melodia i uporczywe wrazenie Obecnosci staly sie jednym. Spostrzegl, ze klawisze zapadaja sie w glab klawesynu, nim jeszcze dotknely ich palce artysty. -To czarownik! - krzyknal do towarzyszacych mu Gwardzistow. - Brac go! Na to bylo juz za pozno. Zolnierze zdazyli tylko oslonic krola i ambasadora. Muzyk znikl, jakby go nigdy nie bylo, a rozerwany magicznym wybuchem klawesyn rozrzucil po calej sali kawalki rozzarzonych do czerwonosci strun. Dworzan ogarnela panika, wrzeszczac i piszczac stloczyli sie na prowadzacych na gore schodach. Wir blekitnego swiatla zmienil barwe na fioletowa i przeniknal kamienna sciane wpadajac do izby tortur. -Strzez Jakuba! - krzyknal Redren do Ksina. Kotolak bez namyslu wbiegl do katowni. Jakas czesc machiny tortur, chyba imadlo goleniowe, oderwane od reszty, omal nie rozwalilo mu glowy, przelatujac o palec od skroni. W nastepnej chwili magiczna sila rzucila Ksinem o sciane. Ktos za to zaplaci glowa... pomyslal i desperacko szarpnal sie w bok, bo wlasnie prosto na niego polecial zelazny kosz pelen rozzarzonych wegli. Feeria czerwonych brylek osypala sie po scianie, cudem omijajac kotolaka. Zaplonely jakies szmaty. Nad katowskim stolem i czesciowo zdemolowana maszyneria wirowal slup ludzkich strzepow, skapanych w fioletowej poswiacie. Wyzwolona w lochu magiczna moc uwolnila skazanca, wyrywajac po prostu jego ciala z obejm, szczek i kajdan. Po tym wszystkim trudno bylo domyslic sie, ze to, co unosilo sie nad stolem bylo kiedys czlowiekiem. Ale ksztalt nie mial znaczenia, wlasnie dopelniala sie demoniczna Przemiana. Moc Onego przesycala organiczne resztki, tworzac upiora zwanego Szczatnikiem. Ksin, wypatrujac mistrza Jakuba, zrobil nieopatrznie jeden krok do przodu i znalazl sie w zasiegu magicznego wiru. Niekontrolowana Przemiana spadla nan pod postacia potwornego bolu. Rece zamienily sie w szpony. W naglym paroksyzmie cierpienia uderzyl nimi we wlasne piersi, rozrywajac stalowy napiersnik jak papier. Potem cos sprawilo, ze wskoczyl na stol. Wiedzial, iz powinien sprobowac zabic Szczatnika, ale zamiast tego zaczal z nim tanczyc... Chwile pozniej wszystko ustalo i zgaslo. Kotolak stracil rownowage i zlecial ze stolu, padajac na posadzke obok mistrza Jakuba. Krolewski kat zamrugal oczami. Od momentu gdy Ksin znalazl sie w izbie tortur, minelo nie wiecej niz szesc uderzen serca. Kotolak szybko usiadl. -Nic ci nie jest, mistrzu? - zapytal. -Nie... - Jakub z roztargnieniem potrzasnal glowa. Podeszli pomocnicy i pomogli im wstac. Nie dalo sie dostrzec, czy magiczny kataklizm wywarl na tych czterech nie domytych osilkach jakiekolwiek wrazenie. Coz, na katowskich pacholkow zawsze wybierano osobnikow o nieco ograniczonej wrazliwosci. -Trzy sruby urwal - oznajmil najstarszy z nich, majac najwyrazniej na mysli straconego czarownika. - Pies po nim jezdzil! Ale my bedziem naprawiac... -Bierzcie sie do roboty! - ucial narzekania mistrz Jakub. -Do rana nam zejdzie - zaczal biadolic drugi. -Dosc! - kat oparl sie o sciane i zapatrzyl gdzies przed siebie. Ksin przygladal mu sie uwaznie. -Powinienem byl zatkac mu gebe... - mruknal Jakub, ni to do siebie, ni to do kotolaka. - Bodaj to! -Na Reha! - w progu stanal Redren. - Gdzie zes tego muzyka wynalazl? - zwrocil sie do Ksina. - To tak sprawdzasz ludzi, ktorych sprowadzasz mi na dwor?! Ty sie, kocie nasienie, ciesz, ze Jakub, jak widze caly i zdrowy! Nie darowalbym, gdybys mi najlepszego kata zmarnowal. No, gadaj! -Panie, ten klawesynista mial list polecajacy od samego ambasadora Rgbara - odparl Ksin. -Co?! To dopiero mi o tym mowisz?! -Panie, mialem zamiar dokladniej sprawdzic tego czlowieka... -Jakiego czlowieka?! - warknal Redren. - Teraz to nawet ja wiem, ze to bylo dzienne widmo. Ty powinienes byl wyczuc je wczesniej! Zamiast tego, dales sie omamic jak glupi! -Czulem cos, tylko nie wiedzialem gdzie... -Trzeba bylo przynajmniej powiedziec mi o liscie. Rgbar wspominal przed koncertem, ze nie zna tego muzyka. -Wybacz panie - Ksin spuscil glowe. Redren popatrzyl nan krytycznym wzrokiem. -Nie dosc, ze spartolil robote, to jeszcze chodzi w rozchelstanym pancerzu... - stwierdzil bez sladu wesolosci. - Jako dowodca strazy zawiodles po raz pierwszy i ostatni. Pamietaj o tym! Mozesz sobie byc kotolakiem, ale masz miec wiecej szczescia od rozumu, albo w najgorszym razie odwrotnie! - krol odwrocil sie na piecie i wyszedl z izby tortur. * * * Mag Rodmin pokrecil glowa ze wspolczuciem i wznowil spacer palacowym kruzgankiem.-Wiec nie czytales Bestiariusza mnicha Anafazego? -Nie - przyznal ponuro Ksin, ruszajac za magiem. -Jest tam wzmianka mowiaca, ze rozproszone wrazenie Obecnosci to jedna z cech dziennego widma. -Nie mogles mi tego powiedziec od razu?! - wybuchnal kotolak. -Chcialem sie upewnic i nalezycie przygotowac. Nie sadzilem, ze widmo ujawni sie tak szybko, wybacz. -Ale ten list... - zaczal Ksin. -Lepiej nie pokazuj go ambasadorowi, bo uzna to za jakas perfidna gre. List jest bez watpienia autentyczny, ale czcigodny Rgbar nie ma z nim nic wspolnego. -Nie rozumiem. -Dzienne widmo to materializacja pragnien tworzacego je maga. Najwazniejsza umiejetnoscia tej istoty jest zdolnosc realizacji marzen. Chciales miec list polecajacy, wiec ono stworzylo go dla ciebie... -A niech to! -Dzienne widma sa niezwykle trudne do wywolania, a na dodatek bardzo kaprysne. Wykazuja silna sklonnosc do dominowania nad swoim stworca - mowil dalej Rodmin. - To sprawia, ze tworzone sa bardzo rzadko, bo nawet najpotezniejsi magowie boja sie samych siebie... -Ale ten sie odwazyl - mruknal Ksin. -To byl posledni czarownik, ktoremu zabraklo wyobrazni. Dlatego wlasnie skonczyl tak marnie. -Jednak widmo spelnilo jakies jego zyczenie... - stwierdzil kotolak. - Jakie? -Umozliwilo mu rzucenie niezwykle silnej klatwy, tak poteznej, ze w mojej pracowni splonelo kilka pospolitych amuletow ochronnych. -Zniszczone zostaly tez wszystkie magiczne zabezpieczenia izby tortur - dodal Ksin. - Wiec to byla klatwa... - zawiesil glos. -Nawet Kamienie z Polnocnych Moczar? - zdumial sie mag. - Niezle... Choc w sumie mozna sie bylo tego spodziewac - dodal ciszej. Nie wypowiedziane pytanie zawislo w powietrzu. -Zostaly po nich tylko dziury w scianach i czarny pyl... - rzekl kotolak, starajac sie odwlec chwile okrutnej prawdy. -Powiedz, kto? - przerwal mu Rodmin. - Kto padl ofiara klatwy? -Mistrz Jakub - Ksin odwrocil glowe. - Tylko on w momencie ujawnienia sie widma byl w zasiegu wzroku i glosu skazanca. -Szczescie w nieszczesciu, ze to nie krol, ani ambasador. -Dla mnie niewielka roznica - stwierdzil kotolak. - Redren jeszcze nie wie wszystkiego, ale chwila, w ktorej sie dowie, bedzie tez ostatnia chwila mojej sluzby na tym dworze. -Czy krol sadzi, ze to byly tylko male, nie zaplanowane, magiczne fajerwerki? - spytal Rodmin. - Bez groznych nastepstw? -Chyba tak... -Wiec postaraj sie nie wyprowadzac go z bledu. Mistrz Jakub to cos wiecej niz byle oprawca. Mowia o nim, ze nawet swiezego trupa potrafi zmusic do odczuwania bolu. Jest fanatykiem Prawa, pochodzi ze szlachetnego rodu, pisze wiersze i, prawdopodobnie, w imie sprawiedliwosci uzywa Czystej Magii. Bez niego palacowi spiskowcy mieliby trzy razy mniej skrupulow. -Wiem o tym - westchnal ciezko Ksin. - Na dodatek Redren zwyczajnie go lubi. -Bo juz kilka razy zdarzylo sie, iz Jakub odmowil wykonania wyroku wydanego przez przekupnych sedziow. Ten kat jest chyba jedynym czlowiekiem, ktory powaznie traktuje prawa tego kraju i krol o tym wie. -A ja, przez kilka glupich niedopatrzen, doprowadzilem do tego, ze za kilka dni lub godzin mistrza Jakuba rozszarpie jakis demon - zakonczyl kwasno Ksin. -Jesli do tego dojdzie, bedzie to koniec twej blyskotliwej kariery na krolewskim dworze. Po zaledwie trzech miesiacach od nominacji na kapitana Gwardii, szkoda... -Co moge zrobic? -Byc przy Jakubie we wlasciwej chwili i rozprawic sie z tym, co przyjdzie go zabic. Fach tepiciela nie jest ci przeciez obcy. -To prawda, ale jak mam walczyc ze Szczatnikiem? Juz probowalem... -Nauczysz sie kilku zaklec, niezbyt trudnych. Szczatniki to demony, ktore tylko czesciowo egzystuja w naszym swiecie. Trzymaja je tutaj szczatki tego, co kiedys bylo ich cialem. Dlatego dosc latwo jest zepchnac je z powrotem do sfery Onego. -Mam uzywac zaklec? -Zaklec, klamstw, prawdy, intryg, przebieglosci, wszystkiego co pozwoli ci przezyc na dworze. Na twoim stanowisku nie ma miejsca na partactwo i popelnianie bledow! Zaloze sie, ze gdybys dokladniej przesluchiwal swiadkow, a nie zadowolil sie szybkim pojmaniem tego czarownika, na pewno uslyszalbys to i owo o jakims tajemniczym wspolniku. W ten sposob wpadlbys na trop dziennego widma i, byc moze, nie wpuscilbys go tak latwo do palacu. Popelniles mnostwo bledow, mosci kotolaku! -Redren chcial, by koncert przygotowac najszybciej, jak to mozliwe... -Zadne tlumaczenie nie zmieni tego, ze zawiodles krola, mistrza Jakuba, a takze Hantinje i siebie. -Mianujac mnie kapitanem Redren powiedzial, ze jakby co, to powinienem spasc na cztery lapy... -Radze ci, zrob to jak najszybciej! * * * -Nie kapitanie, dziekuje za troske, lecz nie moge przyjac twojej opieki - mistrz Jakub wrocil do wertowania lezacej na stole ksiegi.Mieszkanie Naczelnego Kata Suminoru w niczym nie przypominalo typowej siedziby miejskiego oprawcy, bedacej zwykle skrzyzowaniem pracowni czarnoksieznika z zapleczem apteki. Mistrz Jakub nie dorabial sobie wyrobem magicznych ingrediencji, ani udzielaniem porad medycznych ludziom z gminu. Nie mieszkal tez w suterenie, lecz w slonecznym apartamencie na pierwszym pietrze poludniowego skrzydla krolewskiego palacu. Pokoj, w ktorym sie znajdowali, przywodzil na mysl gabinet uczonego badacza ksiag. Zdenerwowany Ksin przestapil z nogi na noge. -Mistrzu, z powodu mego niedopatrzenia grozi ci smiertelne niebezpieczenstwo. Zechciej, prosze, raz jeszcze rozwazyc moja propozycje. Jakub odsunal ksiege i zamknal kalamarz. Wstal od stolu. -Drogi kapitanie - rzekl. - Nie zywie do ciebie najmniejszej urazy, ani tez o nic cie nie obwiniam. To byla wylacznie moja wina. -Nie rozumiem - stwierdzil zdumiony Ksin. Mistrz Jakub zalozyl rece na plecy i podszedl do okna. -Wedlug Prawa - zaczal mowic - jedynym sprawca cierpienia, bolu i strachu jest tylko i wylacznie przestepca. Kat sprawia, ze odwrocony zostaje bieg zdarzen i bol wraz z lekiem wracaja od ofiary do zbrodniarza, ktory pierwej uczynil sie ich zrodlem. To sluszna i sprawiedliwa zaleznosc, zas sedzia i zalecenia Prawa okreslaja jej miare. -Do czego zmierzasz, mistrzu? - spytal kotolak. -Z zasady tej wynika i to, iz skazaniec winien byc pozostawiony sam na sam ze swym cierpieniem, czyli ze jego usta powinny byc zatkane. Ja na zyczenie naszego krola, ktory pragnal slyszec krzyki przestepcy, sprzeciwilem sie duchowi Prawa i nie zalozylem knebla. Bylo to rowniez sprzeczne z zasadami bezpieczenstwa, jakie nalezy przedsiewziac podczas tracenia czarnoksieznikow. Z pelna swiadomoscia zgodzilem sie na to pierwsze i zlekcewazylem drugie. Ty, kapitanie, zarzucasz sobie tylko kilka drobnych, nieumyslnych bledow, moje przewiny sa znacznie ciezsze, zatem to ja ponosze pelna odpowiedzialnosc za wczorajsze zajscie. -Chcesz wiec mistrzu biernie czekac na swoj los?! - wybuchnal Ksin. -Tego nie powiedzialem, kapitanie. Stwierdzam tylko, iz ten nieszczesny przypadek z klatwa konajacego czarownika to wylacznie moja sprawa i sam stawie jej czolo. -Alez mistrzu, chyba nie zdajesz sobie sprawy... -Ogladalem szczatki kilku szacownych przedstawicieli cechu katowskiego, ktorym zdarzylo sie popelnic podobna nierozwage - odparl spokojnie Jakub. - Na tej podstawie twierdze, ze znane mi sa wszelkie aspekty niebezpieczenstwa, w jakim sie znalazlem. Kotolak milczal chwile, nie wiedzac co odpowiedziec. -Mistrzu - postanowil sprobowac ostatniego argumentu - wydaje mi sie, ze traktujesz te sprawe nazbyt honorowo... -Kapitanie - przerwal mu stanowczo kat - jestem szlachcicem, ktory po glebokich rozwazaniach podjal sie wykonywania rzemiosla nieslusznie uznawanego za nierycerskie. Innymi slowy: nadal obowiazuja mnie zasady kodeksu honorowego, lecz to jeszcze nie wszystko. Pomysl tylko, kapitanie, jak czlowiek, pozbawiajacy zycia bezbronnych ludzi, zadajacy im niewyobrazalne cierpienia, moze byc godny tego, by samemu istniec? Jak ktos czyniacy cos takiego, moze odnajdowac czlowieczenstwo w samym sobie, we wlasnych oczach? Jest tylko jeden sposob. Czlowiek ow musi kierowac sie zasadami stokroc twardszymi od przyjetych wsrod szlachetnie urodzonych. Najmniejsze uchybienie wobec Prawdy i Sprawiedliwosci natychmiast uczyniloby ze mnie zalosnego rzeznika. Dlatego dobrowolnie wyrzeklem sie rodziny, dlatego zyje w samotnosci i dlatego zawsze prosto w oczy spogladam upiorom wylegajacym sie z cial straconych przestepcow. Zycze ci, mosci kapitanie, bys rowniez i ty nazwal slowami zasady, ktore niechybnie w sobie nosisz. Nie watpie w to, gdyz bez nich bylbys tylko bestia, niezdolna do zycia miedzy ludzmi. Prosze kapitanie, nie gniewaj sie, iz wspominam, ze nie jestes czlowiekiem. To tylko stwierdzenie faktu nie obelga, niech mnie Reh uchowa! -Alez skadze, nie czuje sie obrazony... - wybakal skolowany kotolak. * * * Do pelni Ksiezyca pozostalo poltorej godziny. Ksin miotal sie po pracowni Rodmina, niczym tygrys w klatce.-Kompletnie mnie zagadal! - pieklil sie, chodzac od stolu do szafy na ingrediencje i z powrotem. -Sadzac po twojej minie domyslam sie, ze argumenty mistrza Jakuba byly logiczne... -Na moc Onego! Znam setki sposobow popelnienia samobojstwa, a zaden z nich nie wymaga logicznego myslenia! Rodmin zwinal pergamin, ktorego i tak nie byl w stanie uwaznie czytac. -Boisz sie o Jakuba, czy o wlasna skore? - zapytal spokojnie. -Nie moge zniesc bezczynnosci! -Przyjacielu, zupelnie cie nie poznaje. Od waszej rozmowy minely juz cztery dni. To dosc czasu, aby ochlonac. -Wrecz przeciwnie! Z dnia na dzien ta sprawa niepokoi mnie coraz bardziej. Im dluzej o tym mysle... -Moze usiadz wreszcie! - nie wytrzymal Rodmin. - Skoro mistrz Jakub prosil cie, bys sie w to nie mieszal, badz laskaw spelnic jego wole. -Ostatnim razem mowiles co innego! -Nie wiedzialem, ze kat potrafi radzic sobie z demonami. -Rzeczywiscie! - prychnal Ksin. - Mistrz Jakub bywa nocami w Wawozie Niepogrzebanych, a na kazda taka wyprawe zabiera ze soba topor o srebrnym ostrzu... -Kazales go sledzic? - zdumial sie mag. -Owszem. Dzieki temu wiem, ze dzis wieczorem wybiera sie tam po raz kolejny. Pojade za nim! -Po co? Przeciez to juz nie twoja sprawa. -Sam mi radziles. -Zmienilem zdanie. Nie mieszaj sie do tego. -A Redren? -Ksin, o co ci wlasciwie chodzi? -Musze tam isc! -Musisz?... Cialem Ksina wstrzasnal nagly paroksyzm. -To chyba Przemiana... - wydyszal ciezko - przed czasem... Musze szybciej... - ruszyl w kierunku drzwi. W spojrzeniu Rodmina nie bylo juz irytacji, lecz czujnosc. -Dlaczego wlasciwie przyszedles do mnie? -Wydawalo mi sie... - kotolak zlapal oddech - ze powinienes wiedziec. -Przemiana nie ma prawa zaczac sie przed pelnia - rzekl mag surowo. - Zostan chwile, musze cos sprawdzic... -Nie moge - drzwi juz byly otwarte. - Nie mam czasu - dobieglo z korytarza. Rodmin stal przez chwile zdumiony i zdezorientowany. -Nie, to niemozliwe - wyszeptal w koncu i podszedl do szafy z magicznymi przyborami. Otworzyl ja, wyjal i ustawil na stole nieduzy, srebrny kociolek z plaska pokrywka. Po namysle wsypal do naczynia szesc uncji drobno zmielonych kosci sprawiedliwie straconych zbrodniarzy. Wyszeptal zaklecie uaktywniajace i nalozyl pokrywke. Po chwili z kociolka dobiegl szmer podobny do dzwieku wydawanego przez piasek przesypujacy sie we wnetrzu klepsydry. Mag ostroznie odkorkowal flakon zawierajacy zeby mordercow, ktorym udalo sie uniknac kary i zmarli smiercia naturalna. Kilkanascie pozolklych klow i siekaczy wysypal na wierzch srebrnej pokrywki kociolka. Reakcja magiczna byla natychmiastowa, zeby odpychane przez srebro i zawartosc naczynia poczely wibrowac i podskakiwac. W pracowni rozlegl sie goraczkowy klekot i brzek. Rodmin odszedl na moment i mruzac oczy wyciagnal z szuflady jeden z talizmanow zniszczonych podczas wypadku w katowni. Trzymajac go za lancuszek zawiesil zmetnialy, pekniety krysztal nad drgajacymi zebami. Wypowiedzial drugie zaklecie i zadal w myslach pytanie. Zeby ulozyly sie w rune. Mag zbladl, powtorzyl zaklecie glosniej i zadal nastepne pytanie. Zeby odpowiedzialy tworzac symbol "taniec smierci". Rodmin odskoczyl gwaltownie od stolu. Desperackim ruchem wykonal gest przecinajacy zadzierzgniety czar. W tej samej chwili poczul zapach palonego drewna. Wiszacy nad drzwiami do komnaty, glowny chroniacy pracownie amulet, az swiecil rozpalony do czerwonosci. Drewno nadproza dymilo i syczalo. Jeszcze chwila, a... Krolewski mag otarl zimny pot, ktory obficie zrosil mu czolo. -Straz! - krzyknal, ile tchu w piersiach. - Do mnie!!! Natychmiast!!! * * * Z izby tortur dobiegaly odglosy siorbania i mlaskania. Pomocnicy mistrza Jakuba jedli wlasnie kolacje. Mag Rodmin stanal przed wejsciem i nie przestepujac progu przez chwile nasluchiwal. Twarz mial sciagnieta, skupiona.-Hej, wy tam! - zawolal glosno. Odpowiedzialo mu donosne bekniecie. -Czego? - zapytal jakis podpity bas. -Chodzcie no tutaj! - rozkazal Rodmin. W drzwiach pojawil sie jeden z oprawcow w przepoconej koszuli. -O! - steknal. - Magik Rodmin... jaki zasz... -Wiecej szacunku, chamie, bo skonczysz w chorze eunuchow! -Co wasza magicznosc rozkaze! - katowski pacholek wyprostowal sie szybko odruchowo zaslaniajac dlonia krocze. Z tylu pojawily sie dwie nastepne zaczerwienione, opasle geby. Mag cofnal sie dwa kroki. -Wyjdzcie wszyscy - polecil. Czterech ospalych osilkow pospiesznie wyszlo do obszernego przedsionka, znacznie wiekszego od samej izby tortur. -Za chwile przyprowadza tu skazanca, ktory z rozkazu krola ma byc natychmiast wziety na meki - oznajmil Rodmin. -Ale mistrza nie ma - zaoponowal najstarszy, lysy oprawca. -Co, nie poradzicie sobie? Tylko dzieci nianczyc umiecie? Pomocnicy popatrzyli po sobie. -Poradzim, nie poradzim - odparl najstarszy - ale jak sie nasz mistrz dowie... On ma na rozumie pokrecone, a my sa ubogie krolewskie poddane... -Po sztuce zlota na leb! - ucial dyskusje Rodmin. -Wasza milosciwosc, dajcie no nam tego huncwota! Zaraz mu, pies po nim jezdzil, sprawiedliwosc zrobimy! -Dobrze - warknal Rodmin - stancie pod sciana, zaraz go przyprowadza. Do przedsionka wbieglo szesciu gwardzistow z kuszami gotowymi do strzalu. Staneli naprzeciw oprawcow. Na schodach prowadzacych na gore rozlegl sie tupot i kilka przeklenstw. -I czego glupku we mnie mierzysz! - wrzasnal najstarszy pomocnik do jednego z zolnierzy. - Odwroc te kusze! -Teraz - powiedzial mag. Warknely zwalniane cieciwy. Tepe uderzenia beltow, trzask rozdzieranego miesa. Wycie mordowanych oprawcow przeszlo momentalnie w nieludzki ryk. Ciala katowskich pomocnikow wrecz eksplodowaly, uwalniajac ukryte w nich bestie. Pod sciana przedsionka rozszalalo sie klebowisko klow, szponow i powykrecanych konczyn. Demoniczny wrzask zmrozil szpik w kosciach zolnierzy. Wystrzelone belty mialy srebrne groty. Jeden z potworow, nie trafiony w serce, wymachujac lapami rzucil sie na zolnierzy, ale wlasnie na te okolicznosc Rodmin zabral ze soba dwoch dodatkowych strzelcow... Wbiegajacy do lochu kusznicy szyli w wijace sie pod sciana upiory. Rodmin podszedl do stojacego u podnoza schodow, bladego jak chusta setnika, zastepcy Ksina. -Czy teraz juz mozesz sobie wyobrazic, panie oficerze, do czego doszloby w palacu po wschodzie Ksiezyca w pelni? - zapytal mag, gdy ucichly odglosy nadnaturalnej agonii. Dowodca gwardzistow tylko przelknal sline. Zolnierze stojacy nad martwymi potworami, powczepianymi w siebie zebami i pazurami, wymieniali szeptem krotkie uwagi. -Dlaczego oni nie staja sie znow ludzmi? - zapytal oficer patrzac na nieruchome ciala. - Przeciez juz nie zyja... -Leza zbyt blisko zrodla uroku - Rodmin wskazal na ciemne wejscie do izby tortur. - Niech nikt nie wchodzi tam pod zadnym pozorem! Trzeba wezwac kaplanow, by odprawili egzorcyzmy. Ja tu juz swoje zrobilem... -A co z naszym kapitanem i mistrzem Jakubem? - odezwal sie setnik. Mag nie odpowiedzial. * * * Wawoz Niepogrzebanych zawsze cuchnal padlina. Prawo odbieralo straconym przestepcom przywilej posiadania grobu, w zamian przeznaczajac im kubel gaszonego wapna. Jednak w przeciwienstwie do krolewskich sedziow, miejscowi grabarze nie uwazali, by martwym zbrodniarzom cokolwiek sie nalezalo. Wapno znikalo od pokolen, sprzedawane dyskretnie po przystepnej cenie wszystkim potrzebujacym w Katimie i okolicy. Ograniczajacy sie do jednorazowego ochlapania zwlok grabarze, skadinad slusznie zakladali, ze im mniej wapna zmarnuje sie w wawozie, tym mniejsza szansa, iz jakikolwiek urzednik zdola tam wejsc i wykryc zaniedbania...Z pewnoscia zas nikt nie wszedlby do Wawozu Niepogrzebanych noca, podczas pelni Ksiezyca. Obecnosc zywego czlowieka w tym miejscu i czasie, mogla, mimo staran kaplanow zabezpieczajacych zwloki przed Przemiana, doprowadzic do nieobliczalnych oddzialywan pomiedzy skazonym nienawiscia cialem a moca Onego. Jedynym wyjatkiem byl mistrz Jakub, ktory zgodnie ze swymi przekonaniami regularnie przybywal do Wawozu, by dobic to, co usilowalo sie tam wylegnac. Wiekszosc katow, zyjacych w ciaglym strachu przed swymi klientami i zabezpieczajacych sie przed nimi na wszelkie sposoby, uwazala takie postepowanie za objaw oblakania. Ich zdaniem brat cechowy Jakub juz od dawna nie powinien zyc... Krolewski kat szedl powoli, stapajac po grubej, wielowiekowej warstwie kredy i zetlalych kosci. W Wawozie Niepogrzebanych nie roslo nic, wyjawszy znieksztalcone ono-krzewy i swiecace grzyby. Blask tych ostatnich tlumilo jednak swiatlo Ksiezyca. Szarometaliczne cienie otaczaly bryly cuchnacej czerni. Obszary smrodu tworzyly niewidzialne sciany i kolumny. Mistrz Jakub nie zwazal na to. Srebrny topor w jego dloni wydawal sie swiecic w blasku Ksiezyca, ale nie oswietlal niczego. Za trzecim zakretem Wawozu wznosila sie sztuczna skala, powstala ze sterty kosci i czaszek spojonych skamieniala zaprawa. Byl to znak orientacyjny. Nieliczne szczatki straconego czarnoksieznika, ktorych nie porwal ze soba magiczny wir, zlozono kilkanascie krokow od tego miejsca. Mistrz Jakub oparl sie plecami o ponury monolit i czekal. * * * Uczucie rozpoczynajacej sie Przemiany zniklo, gdy Ksin opuscil krolewski palac. Przed wejsciem do Wawozu Niepogrzebanych kotolak zastal tylko konia mistrza Jakuba. W noce takie jak ta grabarze siedzieli w domach i modlili sie, by sztaby zabezpieczajace drzwi i okiennice nie okazaly sie za slabe.Ksin uwiazal swojego wierzchowca razem ze zwierzeciem Jakuba, po czym zrzucil ubranie i oddalil sie, by nie sploszyc koni. Fala zaru i ksiezycowej poswiaty ogarnela go od razu po wejsciu do Wawozu. Krew zamienila sie we wrzatek, a umysl wypelnila mieszanina bolu i osobliwej slodyczy... * * * Kosci zatrzeszczaly. Jakub odwrocil sie, szybko unoszac topor. Oczy kata napotkaly palajace, zielone slepia kotolaka. Polludzka bestia, podpierajac sie przednimi lapami, postapila dwa kroki wychodzac z cienia.-Kapitan Ksin? - spytal Jakub znizonym glosem. Kotolak nie zareagowal. Kiedy po chwili znow zaczal isc, w jego ruchach dalo sie dostrzec narastajaca sztywnosc. Spojrzenie zsunelo sie z postaci mistrza Jakuba i skierowalo gdzies w bok. Nad resztkami ciala straconego czarnoksieznika zawisl Szczatnik. Cos w rodzaju bezksztaltnej, srebrzystej pajeczyny laczylo fragmenty zwlok, ktore ulegly Przemianie. Bezoka glowa chwiala sie, jakby za chwile miala upasc na ziemie. Wydawalo sie, ze jeden silniejszy powiew wiatru wystarczy, by rozerwac te istote na kawalki, ale bylo to mylne wrazenie. Szczatniki mogly, gdy zechcialy, kruszyc kamienie i wyrywac drzewa. -Nedzna istoto, buntujaca sie przeciw sprawiedliwosci - przemowil mistrz Jakub ignorujac Ksina. - Niech srebro i sila zaklec na zawsze poskromia twa zlosc - wzniosl reke, by wykonac magiczny gest i w nastepnej chwili runal na ziemie uderzony kosmatym lbem. Oczy kotolaka plonely teraz upiornym, fioletowym swiatlem... Ksin walczyl z przemoznym pragnieniem rozerwania kata na strzepy. Od lat nie odczuwal czegos takiego! Przebudzone, demoniczne instynkty znow braly w posiadanie jego wole. Mial pelna swiadomosc wydarzen, ale stopniowo tracil wladze nad swoim cialem. -Kapitanie! - bardziej zdumiony niz wystraszony mistrz Jakub uderzyl kotolaka plazem topora. Dotyk srebra zapiekl zywym ogniem. Juz od dawna ten metal nie sprawil Ksinowi bolu. Nie wiedzial, co sie z nim dzialo... -Kapitanie, to urok! Zwalcz go! - krzyknal Jakub. - Potrafisz to! Kiedys juz to zrobiles! Te slowa zapewne przewazylyby szale, gdyby nie Szczatnik, ktory bezszelestnie splynal na kotolaka oplatajac go swa niematerialna siecia. Kawalki trupa mocno przylgnely do Ksina. Nalezysz do mnie, zaszemralo w jego umysle, tancz! TANCZ! Wawozem Niepogrzebanych wstrzasnal ryk, a potem zawodzenie zdziczalego kotolaka. Zakrzywione pazury uderzyly w stylisko topora, wyrywajac bron z reki kata. Mistrz Jakub rzucil sie do ucieczki. Nie mialby najmniejszych szans, gdyby goniacej go bestii nie plataly sie nogi. To jednak odwlekalo moment rozerwania ofiary najwyzej o kilkanascie uderzen serca... Mistrz Jakub nie zmarnowal tego czasu. Biegnac siegnal za pazuche, wydobyl niewielka piszczalke i zagwizdal przenikliwie. Odpowiedzialy mu rownoczesny skowyt i chichot, dobiegajace z glebi Wawozu. Nowy potwor wylonil sie z mroku i popedzil sladem gnajacego konwulsyjnymi zrywami kotolaka. Demon idacy na pomoc Jakubowi wygladal najpierw jak klab ciemnosci przetykanej pasmami polcienia, potem okazal sie dwuglowym wilkolakiem. -Wybacz kapitanie, ale nie dales mi wyboru - wydyszal Jakub. -Odwolaj go! - krzyknal Rodmin rzucajac czyms w kierunku Ksina. Zaskoczony kat wpadl na maga. Ogromny slup czerwonego ognia wytrysnal tuz przed kotolakiem, ktory sila bezwladu przewalil sie przez jego srodek. -Odwolaj go! - powtorzyl Rodmin padajac. - Natychmiast! - uderzenie o ziemie odebralo mu dech. Magiczne plomienie strawily Szczatnika. Demon rozpadl sie na kilkanascie plonacych fragmentow, ktore rozsypaly sie wachlarzem po dnie Wawozu. Kotolak przekoziolkowal przez leb, wzbijajac chmure wapiennego pylu i legl nieruchomo. Dwuglowy wilkolak ryjac pazurami w chrzeszczacym podlozu, desperacko wyhamowal tuz przed dogasajacym, szkarlatnym kregiem. Obie paszcze rozwarly sie na cala szerokosc, jakby nabierajac tchu... Mistrz Jakub usilujac zlagodzic upadek trafil lokciem w jakas kosc i cale prawe ramie sparalizowal mu oblakanczy bol. Mimo to zdolal lewa reka uniesc piszczalke do ust i dal umowiony sygnal. Dwie pary rozjarzonych zoltych slepi przygasly wyraznie. Wilkolak plynnie zawrocil i potruchtal w ciemnosc. Po chwili zniknal z oczu. Rodmin juz sie podniosl i teraz wyciagnal reke pomagajac wstac katu. Mistrz Jakub spojrzal mu w oczy. -To moj brat - powiedzial nie pytany. - Tylko tak... -Zajmijmy sie lepiej Ksinem - przerwal mu mag. * * * Wszyscy trzej doczekali switu przy malym ognisku, kilkaset krokow od wylotu Wawozu Niepogrzebanych.-Gdyby nie urok, pomyslalbym o tym, ze srebrny topor to za malo, by stawic czolo demonowi - mruknal Ksin. - Ze trzeba czegos jeszcze... -Ukrywam go tutaj od lat - odparl Jakub. - Grabarze udaja, ze go nie widza, a ja udaje, ze nie widze, jak oni kradna wapno. To dobry uklad. -Ale czy zgodny z Prawem? - spytal z przekasem Rodmin. Kat usmiechnal sie. -Wbrew temu, co o mnie mowia, nie jestem slepym wyznawca Prawa - rzekl. - Jestem tylko czlowiekiem... -A jak to sie stalo? - odezwal sie Ksin. - Czy to klatwa? -Nie - Jakub pokrecil glowa. - Dekart urodzil sie z dwiema glowami i nasz ojciec uznal, ze Przemiana to jedyny sposob, by uchronic go od smierci. -Czemu wlasnie w wilkolaka? - zagadnal Rodmin. -Sadzilismy, ze to najwaleczniejszy z demonow, ale wyniku dzisiejszego pojedynku, gdyby do niego doszlo, nie bylbym pewien. Slyszalem kapitanie, ze zabijales juz wilkolaki? Ksin skinal glowa. -A wszystko to za sprawa dziennego widma... - stwierdzil mag popadajac w zadume. - Nie docenilem tego stwora, obym nigdy wiecej nie popelnil podobnego bledu. I pomyslec, ze uwazalem sie za najwiekszego z zyjacych adeptow magii! Wybacz Ksinie, nie mialem prawa wytykac ci niedbalosci. Sam zachowalem sie rownie nierozwaznie. -Nie mowmy juz o tym - stwierdzil kotolak. - Wyglada na to, ze wszyscy trzej jestesmy siebie warci. -Wiecej szczescia niz rozumu - skwitowal Jakub. -Tego wlasnie wymaga od nas krol! - rozesmial sie Ksin. - Ale... - spowaznial - jak to mozliwe, mistrzu, ze urok dziennego widma ciebie sie nie imal? Wszak nie wytrzymaly nawet najsilniejsze talizmany! -Przeciez to takie proste... - ziewnal Rodmin. - W nim nie ma nienawisci. Zywioly Dwurzedowa, wojenna galera Cesarstwa Archipelagu Poludniowego sunela ostroznie w kierunku zatoki obramowanej urwiskami ostatniego, schodzacego w morze pasma Gor Pustych. Podoficer przy bebnie wybijal oszczednymi ruchami rytm dla wioslarzy, odpowiadajacy polowie pierwszego tempa. Na morzu granica rozchwianej magii byla wyraznie widoczna. Kilkaset krokow od brzegu, fale zalamywaly sie w osobliwy sposob, znikaly lub przeksztalcaly w wiry. Tu widac bylo wyraznie jak bardzo prawa natury zalezaly od magicznej struktury rzeczywistosci. Galera z kazda chwila zblizala sie do obszaru, w ktorym nic nie bylo normalne. -Wygladalo to, jakby rafy wedrowaly po dnie... - mruknal kapitan Vergen bohater bitwy pod Radaganem, zerkajac na stojacego obok maga w blekitnej szacie. Czarownik z cala pewnoscia musial byc bratem-blizniakiem tego, ktory po drugiej stronie Gor Pustych szykowal sie wlasnie do rozwiniecia magicznej Sieci. Jedynym rozniacym ich szczegolem byl widoczny pod nie dopietym kaftanem, wytatuowany na piersiach krab. -Trzymac kurs - rzucil oschle czarownik, nawet nie spogladajac na kapitana. Obszar niespokojnej wody znajdowal sie juz w odleglosci strzalu z luku. -Jencow na poklad! - rozkazal mag. Vergen przekazal polecenie po czym spojrzal na rufe. W bezpiecznej odleglosci, na powierzchni mieniacego sie zlotymi blyskami morza czekala cala potega cesarskiej floty. Galery bojowe i holujace barki z desantem oraz zaopatrzeniem, skupione jedna przy drugiej, tworzyly posepne miasto. W sumie blisko dwiescie jednostek. Po bokach, nad ich bezpieczenstwem czuwaly "bicze morza" - olbrzymie, dwukadlubowe galery z trzema rzedami wiosel po kazdej burcie. Na pomostach laczacych kadluby, w dwoch poziomach staly balisty i katapulty. Od gor dobiegl przeciagly, stlumiony grzmot. Sunace po niebie chmury zmienily nagle kierunek ruchu. Na poklad wywleczono pierwszych jencow. Na ten widok Mag-Krab zszedl z nadbudowki na rufie i ruszyl na dziob. Kapitan Vergen w milczeniu podazyl za nim. Przeznaczonym na ofiary nieszczesnikom jeszcze wczoraj uwiazano do szyj kamienie. Chodzilo o to, by mieli czas oswoic sie z losem i nie zaklocali zaklec swa desperacja i zwierzecym strachem. Teraz po nocy spedzonej na rozmyslaniach, wszyscy ze zgaszonym wzrokiem czekali na dopelnienie sie przeznaczenia. Mag-Krab wyjal spod szaty pek niewielkich amuletow wraz z rzemieniami i przywiazal jeden do czola pierwszego z brzegu jenca, potem nakreslil palcem na jego plecach zawily znak i skinal na eskorte. Czterej zolnierze porwali pobladlego Ronijczyka za rece, nogi i blyskawicznie wyrzucili za burte. Nawet nie krzyknal. Galera wplynela na niebezpieczne wody. Chwile pozniej za burte wypadla druga ofiara, potem trzecia i nastepne. Za ich sprawa powierzchnia morza w najblizszym sasiedztwie statku przybrala normalny wyglad. Gdy utopiono juz wszystkich jencow Krab nakazal zaprzestac wioslowania. -To stary piracki sposob - odezwal sie Vergen - nie starczy na dlugo. -Zaiste niewiele wiesz kapitanie o magii morza - rzekl mag nie kryjac pogardy. Vergen w milczeniu przelknal zniewage. Gdyby nie to, ze instrukcje dotyczace tej wyprawy otrzymal wprost od samego cesarza, ten morski nekromanta juz dawno zawislby na dziobie. On - kapitan Vergen bral udzial w wielu bitwach morskich i nade wszystko brzydzil sie czarownikami, ktorych rzemioslo polegalo na zaklocaniu spokoju poleglych marynarzy. Poza tym wciaz brzmialy mu w uszach przerazliwe krzyki dwunastu dziewczat, ktore Krab trzymal w jednej z przydzielonych mu kajut. -Przygotowac platforme - rzucil mag. Vergen skinieniem glowy potwierdzil rozkaz. Trzech majtkow ruszylo do zaimprowizowanego dzwigu, na ktory przerobiono wczoraj glowny maszt galery. Kilkunastu innych wydostalo z ladowni kwadratowa platforme, szeroka na dwanascie lokci i ulozylo ja na pokladzie. Do rogow platformy przywiazano opuszczone z dzwigu lancuchy, po czym marynarze staneli pod burta i chwycili liny sluzace do obslugi calego urzadzenia. -Niech zawiaza sobie oczy! - rozkazal Krab - a reszta pod poklad. Nikt nie powinien tego widziec. -Nawet ja? - syknal Vergen. Mag spojrzal na niego przelotnie. -Jesli uwazasz, kapitanie, ze nic nie zdola zmacic twoich zmyslow, zostan zatem - stwierdzil i ruszyl w strone rufy. Po chwili zniknal w nadbudowce. Vergen splunal za burte, a nastepnie zajal sie wypelnieniem ostatniego polecenia maga. Osobiscie sprawdzil, czy pozostali na pokladzie marynarze zawiazali sobie oczy jak nalezy. Te czynnosc przerwaly dzwieki fletu. Gral Krab. Wlasnie z instrumentem w dloniach stanal w drzwiach, po czym wkroczyl na poklad. Za nekromanta wybiegl roztanczony korowod polnagich dziewczat. Wszyscy ruszyli w kierunku lezacej na pokladzie platformy. Vergen przez chwile nie mogl pojac co wlasciwie mialoby zmacic jego zmysly. Patrzyl z rosnacym zainteresowaniem i nagle zabraklo mu tchu. Zobaczyl... Tancerki nie trzymaly sie za rece, jak pierwotnie osadzil. One nie mialy dloni, a kikuty rak zrosniete ze soba za sprawa czarow, sprawialy, ze wszystkie kobiety tworzyly jedno cialo. Glowy o zamarlych twarzach miotaly sie rytmicznie, powiewajac wlosami. Oczy patrzyly martwa czernia zrenic lub biela wywroconych bialek. Krab wciaz grajac minal zsinialego kapitana i zaczal okrazac platforme, sprawiajac, ze dwunastka tancerek znalazla sie na niej. Wtedy szybkim ruchem odjal flet od ust i rzucil go pomiedzy plasajace niewolnice magii. Instrument gral nadal. Ta muzyka i tupot bosych stop zdawaly sie rozsadzac glowe Vergena. -Do gory! - krzyknal mag do nasluchujacych marynarzy. Pociagneli ochoczo. Zatrzeszczaly bloki i platforma zawisla nad pokladem. -W bok! - ramie dzwigu przesunelo sie nad burte. Demoniczny taniec odbywal sie teraz dziesiec lokci nad powierzchnia morza. Krab postapil krok, wyjal zza pasa sztylet i cial jedna z lin. Trzymajacy ja majtkowie tracac gwaltownie rownowage polecieli do tylu. Platforma przechylila sie i zawisla pionowo, a woda w poteznym, bialym rozbryzgu zamknela nad tancerkami i fletem. Marynarze klnac zrywali opaski z oczu. Kapitan Vergen stal z zacisnietymi piesciami jak wrosniety w poklad. -Platforme do ladowni! - polecil Krab i podszedl do kapitana. - Teraz patrz! - rozkazal wskazujac morze. Vergen poslusznie obrocil glowe. Rozlegl sie niewyrazny syk i od miejsca, w ktorym zatopiono zrosniete ofiary, tuz pod powierzchnia wody, w kierunku ladu pomknelo cos, jak olbrzymi morski waz. Za moment, z przeciwnej strony uderzyl w morze niewidzialny gigantyczny bat. Zabrzmial gluchy grzmot i wyraznie dalo sie odczuc wibracje morskiego dna. -Zadzierzga sie Siec - oznajmil mag z uniesieniem. - Moj brat takze zakonczyl dzielo! Juz nie tylko w najblizszym sasiedztwie galery, ale jak okiem siegnac zalamania i wiry na powierzchni morza przybieraly wyglad zwyklych fal i balwanow. Chmury nad Gorami Pustymi ukladaly sie w normalne obloki, ktorych ruch zalezal jedynie od kaprysow wiatru. Rzeczywistosc na oczach swiadkow godzila sie z natura. Vergen odzyskal panowanie nad soba i kiedy teraz spojrzal na Kraba, w oczach kapitana pojawil sie szczery podziw. Nekromanta odpowiedzial cienkim usmiechem i skinal glowa. -Mysle, czcigodny Vergenie, ze powinnismy zawiadomic flote. -O, tak - przytaknal skwapliwie kapitan. - Zawiesic flage! - zawolal, po czym znow zwrocil sie do maga: - Mistrzu, przyjmij wyrazy mego najszczerszego uznania. A wiec to prawda, ze Siec potrafi poskromic nie tylko sily natury, ale i ludzkie serca, myslal Krab patrzac na gnacego sie przed nim w uklonie Vergena. Ja i ty, moj bracie Pajaku, stanowimy zatem sile, ktorej nie opra sie ludzie ani zywioly! Kilka minut pozniej na maszcie galery zalopotala szkarlatna bandera. Na ten znak oczekujace na pelnym morzu okrety zaczely podnosic kotwice. Grozne i potezne "bicze morza" usunely sie na boki i do tylu. Spomiedzy gestwiny statkow na przod wyszly pekate barki, po czym cala flota rozwinela sie w szyku do desantu. Juz wkrotce na kamienistej plazy cesarski notariusz oglosil, iz od dzisiejszego dnia, po wsze czasy Gory Puste staja sie wlasnoscia i dziedzictwem Jego Majestatu Cesarza Archipelagu Poludniowego Kahara V. * * * Mag Pajak odstapil od niewielkiego oltarza, na ktorym zlozyl w ofierze homunkulusa urodzonego przez zelazna kobiete, a nastepnie wytarl dlonie o kraj szaty i odwrocil sie.Wlokun pod postacia kobierca z ludzkich kosci trwal w bezruchu trzy kroki za magiem. Pajak oceniwszy jednym spojrzeniem rozmiary demona, ruszyl wprost na niego. Pozolkle kosci drgnely uniesione przez niewidzialna fale i z klekotem rozsunely sie na boki. Przed nadchodzacym magiem otworzyla sie waska sciezka. Pajak bez pospiechu przeszedl w poprzek Wlokuna i ruszyl przed siebie. Drozka wsrod piszczeli, zeber, czerepow, zamknela sie zaraz za nim. Wlokun zaszumial zgrzytliwie i niczym tren upiornego plaszcza podazyl poslusznie za swym panem. Obaj znikneli w gorach. Wampirza goraczka -Panie! Kotolak zawiodl! - oznajmil stanowczo glowny swietca Katimy, chudy i zasuszony jak mumia swiatobliwy Bero. Krol Redren podniosl wzrok znad dokumentu lezacego przed nim na biurku i nic nie odpowiedzial. -Przyznasz to, wasza wysokosc - kontynuowal swietca. - Udzielono ci, panie, zlej rady... - Bero przeniosl spojrzenie na pobladlego Rodmina. - Doskonale rozumiem krolewskie intencje w tej sprawie. Demony wszelkiej masci stanowia istotne zagrozenie i oczekiwales, moj panie, ze jeden z nich, sprawiajacy wrazenie oswojonego, odda ci w tym wzgledzie znaczne uslugi... -Zachowanie Ksina nie ma nic wspolnego z zadnym oswajaniem! - przerwal mu nadworny mag. - On jest panem samego siebie! -Czy zawsze? - zapytal podchwytliwie arcyswietca. - Czy przysiegniesz mosci magu, ze kotolak nie znalazl sie zeszlej nocy pod wplywem uroku? -Ale nie pozwolil by ten urok owladnal nim calkowicie - odparl Rodmin. -Kres urokowi polozyla dopiero twoja interwencja, jak sam przyznales. Do czego mogloby dojsc gdyby nie to? Czyz mistrz Jakub nie znalazl sie w smiertelnym niebezpieczenstwie? Zaprzeczasz, mosci magu? -Nie... - Rodmin pochylil glowe. -Wbrew Prawu Czystosci, wbrew obyczajom, a wreszcie wbrew zdrowemu rozsadkowi przyjales panie, pod swoj dach demona - Bero znow zwrocil sie do krola. - Moge pojac, iz czasem prawo musi ustapic przed korzyscia, lecz jaka korzysc odniosles, wasza wysokosc, z tego kotolaka? -Za wczesnie na to - wtracil Rodmin. - Ksin jest dowodca strazy zaledwie od trzech miesiecy. Krol uciszyl go niecierpliwym machnieciem. -Za dlugo - odparowal zimno swietca. - Nie przecze, iz kotolak oddal juz pewne uslugi miastu, ale wedlug moich wiadomosci szlo wtedy o obrone jego kobiety, na Reha, coz to za nieszczesne stworzenie, lecz nie zbaczajmy z tematu. Dlaczego, wasza wysokosc, chcesz nadal polegac na tej bestii? Robiles to do tej pory i mistrz Jakub omal nie zginal? Redren uwaznie wpatrywal sie w arcykaplana. -A te okropnosci unicestwione za sprawa mosci Rodmina - podjal Bero - czy nie zalegly sie tutaj za sprawa kotolaka? -On ich nie sprowadzil! - zaoponowal Rodmin. -Sprowadzil przez wlasne zaniedbanie - ucial swietca. - Nikt nie zdola zaprzeczyc, ze kotolak popelnil kilka powaznych bledow. -Przyznasz to? - Redren spojrzal na maga. -Tak... - Rodmin spuscil wzrok. -Lecz czemu ty, swiatobliwy Bero - krol zwrocil sie do swietcy - tak bardzo sie tymi bledami przejmujesz? -Najpierw dlatego, wasza wysokosc, iz nie chce by doszlo do wiekszego nieszczescia. Drugi powod jest taki, iz wierze w to, czego straznikiem mnie uczyniono. Prawo Czystosci nie jest starym zabobonem. Nie bez slusznosci orzeczono w nim, ze wszelkie twory Onego sa nieuzyteczne, krwiozercze i glupie. Przypadek tego nadwornego kotolaka jest jeszcze jednym potwierdzeniem owej starej prawdy. -Czego chcesz zatem? - spytal krol. -Pozbadz sie go, wasza wysokosc. -Panie daj mu jeszcze jedna okazje dowiedzenia swej przydatnosci! - zawolal goraczkowo Rodmin. Redren sprawial wrazenie, jakby nie uslyszal tej prosby. Caly czas patrzyl na swietce. -Jakie jeszcze argumenty chowasz w zanadrzu, swiatobliwy Bero? - zapytal krol. - Czy teraz uciekniesz sie do szantazu, czy pohandlujemy urzedami? -Och, wasza wysokosc, polityka to delikatna materia... - odparl wymijajaco arcykaplan. - Wszakze ufam, iz moj krol nie zamknie swego umyslu na rozsadne argumenty, ktorych tu uzylem. Nie tylko prawo jest po mojej stronie, ale i zwykla logika. Zapadlo dlugie milczenie. -Wiec dobrze - przerwal je wreszcie Redren. - Z ta chwila Ksin przestaje byc dowodca Gwardii jak rowniez przestaje zaliczac sie w poczet jej czlonkow. Wraz z tym umniejszeniem rangi otrzymuje calkowity zakaz wstepu na krolewskie pokoje. -I wygnany? - podsunal usluznie Bero. -Moze jeszcze spale go na stosie za to, ze chcial mi dobrze sluzyc? Swietca zrozumial, ze posunal sie za daleko. -Wyrok mojego krola jest madry i wielkoduszny - zapewnil pospiesznie. -Na razie Ksin i jego zona pozostana zwyklymi mieszkancami palacu. Potem pomysle, co dalej. -Kto mu to powie? - spytal polglosem Rodmin. -Ty - burknal krol dajac znak, ze audiencja skonczona. -Panie... - sprobowal jeszcze mag. -On zawiodl - ucial dyskusje Redren. Rodmin zgial sie w uklonie i opuscil krolewski gabinet. Odczekawszy nieco dla podkreslenia swego dostojenstwa, glowny swietca Katimy uczynil to samo. Na korytarzu, na arcykaplana czekal bialowlosy Bert - przelozony cechu zabojcow upiorow. Bero ujal tepiciela pod lokiec i obaj szepczac goraczkowo ruszyli przed siebie. Rodmin udal sie w przeciwna strone. * * * -Nadal jestescie pod krolewska opieka - zakonczyl relacje mag.Ksin stal jak wmurowany na srodku komnaty, siedzaca na sofie Hanti odwrocila glowe i patrzyla w okno. -Czy to polityka? - zapytal kotolak. -Nielatwo zmusic Redrena do czegokolwiek, jesli on tego nie chce - odparl Rodmin. - Intryga swietcow i tepicieli nie byla decydujaca. To ty zawiodles. -Wiem... - stwierdzil glucho Ksin. - Tylko jak?... -Redren chce miec dowodce Strazy, ktory nie zadaje sobie takich pytan, a po prostu wie co ma robic. -Ale teraz, co my... - Hanti bezradnie pokrecila glowa. Ksin zacisnal piesci. Na grzbietach jego dloni pojawila sie czarna siersc. Spostrzegl to Rodmin. -Uwazaj! - syknal. - Tracisz panowanie nad postacia! Kotolak rozluznil miesnie. -Hantinjo - mag zwrocil sie do dziewczyny. - Krolewska laska jest jak ocean; przyplywa i odplywa. Skoro Redren chce byscie pozostali w palacu, zapewne za jakis czas da Ksinowi nowa szanse. A do tej pory - spojrzal na kotolaka - moglbys przeczytac kilka ksiag i nauczyc sie zmieniac postac wtedy, kiedy ty bedziesz mial na to ochote. Gdy tracisz panowanie nad soba, wystarczy najprostszy urok, by zrobic z ciebie bestie. Ksin zmarszczyl brwi. -Dosc ksiag znajdzie sie u mnie, a cwiczenia mozesz zaczac od zaraz - zakonczyl Rodmin. * * * Ambasador Rgbar - Glos i Majestat Kahara V na dworze Redrena III, odprawil cala sluzbe i osobiscie zaryglowal wejscia do swoich apartamentow. Raz jeszcze upewnil sie, ze zostal sam, sprawdzajac szafy i inne przydatne dla szpiegow zakamarki, po czym udal sie do swej sypialni.Slonce zaszlo kwadrans temu i za oknami z kazda chwila gestnial mrok. Macki ciemnosci przechodzace przez szpary w zaslonach, wewnatrz komnaty pecznialy gwaltownie, wypelniajac cala przestrzen. Ambasador zapalil jedna swiece, a nastepnie zdjal z siebie cale wierzchnie odzienie, pozostajac jedynie w koszuli. Tej dostojny Rgbar nie pozbyl sie nigdy dotad w obecnosci sluzby czy laziebnych. Tlumaczyl, iz kryje ona szpetne, bitewne blizny, ktorych nie chce wystawiac na niczyj widok. Kryla znacznie wiecej. Rybar stal chwile nieruchomo, po czym zdecydowanym ruchem sciagnal dluga tkanine przez glowe. Na pierwszy rzut oka jego cialo wygladalo jak nabite gwozdziami. Brzuch, piersi, ramiona i nogi, co kilka cali, znaczyly lebki wbitych do oporu cwiekow. Jednakze nie byly to gwozdzie, lecz amulety. Ambasador podniosl ze stolika waski sztylecik i podwazyl ostrzem pierwszy z wgniecionych w cialo artefaktow. Amulet upadl na podloge, pozostawiajac po sobie gleboka dziure w skorze i miesniach. Nie zaczerwienila sie w niej ani kropelka krwi. Dostojny Rgbar odlozyl na chwile sztylet i zerwal czarna zaslone, okrywajaca stojace w sypialni lustro. Potem na podloge zaczely spadac kolejne wydlubane z ciala talizmany. Po wyluskaniu trzeciego artefaktu odbicie ambasadora stracilo ostrosc kontrastow. Wyrazista twarz Poludniowca skazil starczy grymas. Z kazdym kolejnym odrzuconym amuletem lustrzany wizerunek dostojnego Rgbara stawal sie coraz bardziej mglisty, a w koncu w zwierciadle widac bylo juz tylko zawieszone w powietrzu talizmany i sztylet zblizajacy sie do nich po kolei. Wydawaloby sie, iz ambasador zniknal, lecz on byl w komnacie nadal, tylko ze teraz nikt nie odroznilby go od wychudlej, zoltawej mumii. Jego ruchy staly sie konwulsyjne i szybkie. Poltaneczne kroki rzucaly nim po calej sypialni. Ostatni amulet ukryty byl pod jezykiem. Gdy istota nazywana Rgbarem sie go pozbyla, z jej dziasel wysunely sie wampirze kly. Demon zwinal sie w blyskawicznym piruecie i skoczyl do okna. Szczeknal zamek, a tupot stop na gzymsie roztopil sie wsrod innych odglosow palacowej nocy. * * * Polnagi Ksin zajety cwiczeniem swiadomego wywolywania Przemiany, dopiero po dluzszej chwili zdal sobie sprawe, ze cos mu bardzo przeszkadza. W pierwszym momencie uznal, iz to jego wlasne emocje, wiec sprobowal je opanowac. Bez rezultatu. Przyczyna niepokoju byla tak niewiarygodna, ze umysl kotolaka nijak nie chcial przyjac tego do wiadomosci.Czul Obecnosc! Niezwykle dokladnie i wyraznie! Wampir wylonil sie z niebytu tak plynnie i blisko, jakby wlasnie zrodzila go sfera Onego. To bylo zaledwie sto krokow stad! Demoniczna Obecnosc natychmiast po zaistnieniu zaczela sie szybko przemieszczac. Ksin z latwoscia okreslil wizerunek i porownawszy go z zawartym w pamieci ukladem palacowych komnat skoczyl na rowne nogi. Wypadl na kruzganek w biegu naciagajac koszule. Wampir sunal prosto do krolewskich apartamentow. Po niecalej niz minucie szalonego pedu, kotolak w rozchelstanej koszuli dopadl pierwszego wewnetrznego pierscienia strazy. -Stoj, kapitanie! -On juz tu nie rzadzi! Stac!!! Nie bylo czasu tlumaczyc. Ksin szarpnal skrzyzowane przed nim drzewca halabard i calym cialem uderzyl w drzwi. Zamek puscil z trzaskiem, a kotolak wlecial do rozleglego przedpokoju. Przystanal na moment, lapiac rownowage. * * * Z okna przed biegnacym po gzymsie wampirem wychylila sie kobieta. Momentalnie uderzyl zebami w wyciagnieta szyje. Byl glodny. Haust krwi sparzyl przelyk eksplozja rozkoszy, lecz nie mial czasu na wiecej. Wscieklym szarpnieciem wyrwal ofiare z komnaty i zawinawszy nad glowa cisnal w ciemnosc w dole. Juz pedzil dalej.Droge nieomylnie wskazywal mu kunsztowny pierscien na palcu Redrena - dar od samego cesarza Kahara - ktory na znak dobrej woli wladca Suminoru zobowiazany byl przez trzydziesci dni nosic na serdecznym palcu lewej dloni... * * * -Krol w niebezpieczenstwie! - wrzasnal Ksin do gestniejacych przed nim strazy.Gwardzisci zawahali sie i zaczeli ogladac na siebie. -Gdzie jest oficer?! - zawolal kotolak nieco zwalniajac kroku. -Setnik! Setnik! - krzyknal ktos goraczkowo. Zamiast oficera Gwardii z pobliskiej komnaty wyszedl tepiciel Bert. -Co ta bestia tu robi? -Do krola zbliza sie wampir! - odkrzyknal Ksin. Oblicze bialowlosego wykrzywil fanatyzm. -Czyz nie widzicie, ze znow opetano go klatwa?! - zaskrzeczal do strazy. - Spojrzcie! Ma piane na ustach! - wyciagnal oskarzycielko reke wskazujac stezala twarz kotolaka. Ksin runal naprzod. -Brac go!!! - wydarl sie histerycznie tepiciel. Dwoch Gwardzistow w pelnych plytowych zbrojach wrecz wyfrunelo pod sufit. Wsrod wrzasku i huku pekajacego drewna z przerazliwym loskotem zwalili sie na posadzke. Roztracani ludzie i rozbijane drzwi - te obrazy zlaly sie w umysle kotolaka w jedna magme. Wzburzenie, nadludzki wysilek i pulsujacy w skroniach napor Obecnosci zrobily swoje. Za progiem byl juz naprawde bestia. Pozostal jeszcze trzeci, ostatni krag strazy. Ci Gwardzisci nie wiedzieli o niczym z wyjatkiem tego, ze chronia krola i musieli polegac jedynie na swiadectwie wlasnych oczu. A to, co ujrzeli przed soba, dawalo sie wytlumaczyc tylko w jeden sposob. Ksin nie chcial zabijac. Jednak wobec atakujacego straznika, prawa lapa sama wzniosla sie do blyskawicznego ciosu. Stalowy helm puscil niczym papier. Zolnierz polecial w bok i na wznak. Kotolak stanal jak porazony na widok zalanej krwia twarzy. * * * W swojej pracowni, Rodmin trzymal w ramionach roztrzesiona Hanti i z wysilkiem staral sie wylowic jakikolwiek sens z roju bezladnych, pourywanych slow. W koncu zrozumial tyle, ze Ksin cwiczyl Przemiane, a nagle cos sie z nim stalo i wybiegl jak oblakany. Mag tak samo jak Hanti, w pierwszym odruchu, pomyslal o uroku dziennego widma...-Zostan tu! - rozkazal stanowczo. - I zamknij za mna drzwi! Na korytarzu, po kilkudziesieciu krokach, Rodmin uslyszal rejwach w krolewskich apartamentach. Klnac z rozpacza, pospieszyl w tamta strone. * * * Okno za plecami Redrena wybrzuszylo sie nagle do srodka. Z olowianych ramek wypadlo kilkanascie gomulek szkla i z loskotem rozlecialo po posadzce. Potem do komnaty wpadl rozmyty, brunatny klab rwac pogieta olowiana krate jak zetlala koronke i rozprostowal natychmiast przybierajac ludzka postac.Niesamowita szybkosc ruchow oraz cialo poznaczone sladami zatrzymanego rozkladu nie pozostawialy zadnych watpliwosci, co do demonicznej natury intruza. -Wiec to tak... - zdazyl tylko pomyslec wladca Suminoru. Wampir, jak stal pomknal w przod. Nie dalo sie dostrzec kiedy sie sprezyl do skoku. Impet zderzenia rzucil Redrena na biurko. Zmieciony z blatu kalamarz obryzgal czarno sciane. Krol byl krzepkim mezczyzna w sile wieku, lecz w starciu z tworem Onego mial tyle samo szans, co niemowle w walce z doroslym. Obie rece Redrena zostaly unieruchomione w jednej dloni demona, jak zgniecione zelazna obrecza. Wolna reka wampir uchwycil i przekrecil glowe monarchy i natychmiast ukasil szyje. Dzialal z moca, predkoscia i niezawodnoscia rozpedzonej machiny. Niewiele obszedl go przerazliwy kobiecy krzyk tuz obok. Dokladnie wykonywal rozkazy zapisane w ostatnim talizmanie, wbitym najglebiej w jego piersi. Dopiero potezna fala obcej Obecnosci zaklocila ten doskonaly rytm polecen i ich realizacji. Cos peklo wyzwalajac wir czystej nienawisci i instynktu samozachowawczego. * * * Rodmin utknal w kipiacym panika tlumie. Wszyscy wrzeszczeli i przepychali sie bez skladu i ladu. Najbardziej absurdalne bylo zachowanie Gwardii, ktorej jedne oddzialy zatrzymywaly podejrzanych, czyli kazdego napotkanego, a inne rozpedzaly zbiegowiska. Wygloszone przypadkiem teorie czy domysly na temat tego, co sie dzialo, zyskiwaly natychmiast szerokie rzesze wyznawcow. W jednym koncu korytarza krzyczano o smierci krola, na schodach o dlawieniu kolejnego spisku karyjskich szpiegow, zas w kruzgankach o najsciu na palac hordy upiorow. Przede wszystkim rzucal sie w oczy fakt, iz Redren nie zdazyl na miejsce Ksina powolac nowego dowodcy Gwardii.W powszechnym rozgardiaszu maga aresztowano dwukrotnie i dwakroc udalo mu sie umknac w zamieszaniu, nad ktorym nikt nie byl w stanie zapanowac. W najblizszym sasiedztwie krolewskich apartamentow Rodmin napotkal wreszcie znajomego oficera Gwardii, ktory wprowadzil go do srodka. Najpierw natkneli sie na przelozonego tepicieli. Brat Bert przesluchiwal rozhisteryzowana pokojowke, czy tez krolewska naloznice. -Kotolak rzucil sie na krola! - naciskal Bert. -Rzucil... rzucil... - powtarzala dziewczyna lkajac. -Skad wiesz, ze to kotolak?! - wtracil ostro Rodmin. Bert spojrzal nan z wsciekloscia. -Zeby mial... - wykrztusila. -Wszyscy widzieli, ze kotolak wdarl sie do krolewskiej sypialni! - zawolal Bert z furia. Powiodl wzrokiem po Gwardzistach towarzyszacych magowi i pohamowal sie z trudem. Mimo wszystko to on byl tu obcy, nie Rodmin. -Gdzie krol?! - mag postanowil przerwac te farse. Tepiciel zacial usta. -W sypialni - pospieszyl z wyjasnieniem obecny tu setnik Zelito. - Jego swiatobliwosc, czcigodny Bero, jest tam rowniez razem z medykiem... Rodmin pobiegl. Straz przed drzwiami sypialni pospiesznie usunela sie na bok. Mag wpadl do srodka. Dwaj pochyleni nad lozem mezczyzni odwrocili sie gwaltownie. -Co z nim? - Rodmin cisnal precz etykiete. Glowny swietca Katimy juz otwieral usta, by zganic surowo taki brak szacunku, lecz mag bezceremonialnie odepchnal go na bok. Dostojnik spasowial. Krol lezal sztywny, nieprzytomny, z zielonkawa piana na ustach. Rodmin, ktory caly czas, podswiadomie oczekiwal, ze ujrzy poszarpane pazurami, krwawe strzepy, odetchnal z ulga. Wladca Suminoru mial tylko jeden, spowijajacy szyje opatrunek. Mag zaczal natychmiast odwijac bandaze. -Co robisz, panie?! - zawolal medyk. -Zabijesz go! - syknal wsciekle swietca. -Chce wiedziec co mu jest! - warknal Rodmin. -Kotolak rzucil sie naszemu panu do gardla - oznajmil z namaszczeniem Bert. -Gdyby to byla prawda, nie byloby czego bandazowac! - w glosie maga zagotowala sie wscieklosc. W tej chwili ujrzal slad ukaszenia. - To wampir! - wybuchnal. - To chcieliscie ukryc?! -Na krola rzucil sie opetany urokiem kotolak - powtorzyl z uporem swietca. - Sa na to dziesiatki swiadkow. -Ktorzy lajno widzieli! - ucial mag. - Ksin wyczul i sploszyl wampira, zanim ten zdazyl zabic krola. -Nikt nie widzial zadnego wampira - zaoponowal swietca. -To sie jeszcze okaze! Tamta dziewczyna, kiedy wreszcie przestaniecie jej wmawiac zeznania, z pewnoscia powie prawde. -Brat Bert jest bardzo doswiadczonym... -Jest skonczonym lajdakiem! Nawet najglupszy medyk bez trudu rozpozna wampirza goraczke - Rodmin wskazal krola i spojrzal z ukosa na towarzyszacego im doktora. Ten spuscil wzrok... -Mowilem to - westchnal ciezko. -Ja decyduje co jest prawda, co nie - w oczach dostojnego Bero zablysl lod. - Gdy krol jest nieprzytomny, maloletni, lub w niewoli, pierwszy swietca Katimy... -Dosc tych bredni! Nikt cie nie poslucha, jesli wyjde i krzykne, ze tepiciele w zmowie z toba naslali na krola wampira. Kazdy mieszczuch w Katimie wie, ze te lajdaki uzywaja wampirow do takiej roboty. -Nie odwazysz sie - wycedzil Bero. -Nie wyjdziesz stad zywy - ostrzegl spokojnie Rodmin. - Gwardia tylko marzy o tym, by ktos jej wskazal wroga... Arcyswietca rozwazyl szybko wszystkie za i przeciw. -Trzeba przeprowadzic sledztwo - rzekl wreszcie. -Bardzo rozsadnie. -Lecz jesli Redren umrze, strzez sie! Mag sposepnial i popatrzyl na krola. -Na dwoje wiedzma wrozyla... - mruknal. - To przede wszystkim zalezy od tego, czy uda sie zabic wampira. Gdzie Ksin? -Tepiciele juz go szukaja - odparl Bero. -Odwolaj ich! Swietca usmiechnal sie szyderczo. -Jakze moge odwolac tepicieli tropiacych stwora, ktory zaatakowal samego krola? - zapytal drwiaco. - Oglaszaj co chcesz, ale oni juz wiedza swoje. Wampir, czy kotolak, to im jedno. Rodmin zacisnal piesci. -Bo to istotnie zadna roznica - zakonczyl wyniosle arcyswietca. Ogniste maszty Dargon, ksiaze Kemru, odziany w jaskrawoczerwone szaty stal w oknie sali posluchan spogladajac na morze. Horyzont zakreslony rowna, ostra linia trwal czysty i jasny. W dole, w porcie trwala goraczkowa krzatanina. Do wyjscia w morze szykowaly sie slawne, suminorskie trojrzedowce taranujace. Ksiaze Kemru w milczeniu przetrawial otrzymana dzis rano wiadomosc o dostrzezeniu cesarskich "biczy morza" w odleglosci zaledwie dnia zeglugi od ujscia Rzeki Krzemiennej. Czyzby szykowala sie kolejna blokada jedynego, suminorskiego portu nad Oceanem Poludniowym? Bez pomocy Ronu bylo to malo prawdopodobne. Tymczasem ostatnio stosunki Wyspiarzy i Ronijczykow byly az nadto zle. Ci drudzy coraz wyrazniej sklaniali sie ku sojuszowi z Suminorem. Wiec moze dlatego? Czyzby chodzilo o probe zmiazdzenia jednej ze stron nim sojusz zdola przybrac realny ksztalt? "Bicze morza" moglyby uczynic z Kemru morze ruin i pogorzelisk. Moglyby... gdyby zdolaly zblizyc sie do miasta na odleglosc strzalu z katapulty. Suminorskie galery z trzema rzedami wiosel i wymiennymi taranami nigdy jeszcze do tego nie dopuscily. Zawsze, ilekroc zdolaly podejsc i uderzyc z boku, cesarski dwukadlubowiec stawal sie tylko sterta drewna, unoszaca sie bezradnie na powierzchni morza. Cesarze Archipelagu Poludniowego i ich admiralowie wiedzieli o tym dostatecznie dobrze. Dotychczas ta rozgrywka nie byla warta stawki. Coz znaczyl jeden, chocby i najpotezniejszy suminorski port w porownaniu z rozleglymi, ludnymi wybrzezami Ronu? Dotad tam kierowane byly wysilki Wyspiarzy zmierzajacych do uchwycenia trwalego przyczolka na Kontynencie. Czyzby cos sie zmienilo? Ksiaze Dargon w zadumie obrocil w palcach wiszacy na piersiach, trojkatny talizman, ostrzegajacy przed zblizaniem sie tworow Onego. Coz, on jako namiestnik Kemru uczynil co nalezalo. Trojrzedowce wyjda wkrotce na ocean. Tylko z wyslaniem goncow z wiesciami Dargon zwlekal jeszcze czekajac az sytuacja bardziej sie wyklaruje. Gdzies za Dargonem otworzyly sie drzwi, rozlegly kroki. Ksiaze zerknal za siebie, ujrzal korpulentnego burmistrza Gesrena i powrocil do kontemplacji oceanu. -Panie, mam dziwne wiesci - oznajmil Gesren stajac u boku ksiecia. -Tak? -Mysliwi polujacy na brzegu Bezimiennej Rzeki dostrzegli po drugiej stronie obce wojsko. -Co mowisz?! - zdumial sie Dargon. - Armia w Pustych Gorach? To niemozliwe! Twoi mysliwi mieli zwidy. -Panie, ja ich znam, to roztropni ludzie. Sami najpierw pomysleli o tym samym. Dlatego obserwowali drugi brzeg przez kilka godzin, by zyskac pewnosc. To Wyspiarze. Musieli wysadzic desant w Pustych Gorach. -Jak to mozliwe?! Przeciez magia... -Musialo sie cos zmienic. Jeden z naszych czarownikow wspominal wczoraj, ze w Gorach doszlo do burzy magicznej. -Ilu ich jest? - Dargon zaczal uswiadamiac sobie mordercza skutecznosc pulapki, ktora wlasnie zamykala sie wokol nich. -Mysliwi doliczyli sie prawie legionu. -Piec tysiecy i beda tu jutro o swicie... - ksiaze pokrecil glowa. -Wyslalem zwiadowcow, by mieli Wyspiarzy na oku. -Musimy przygotowac sie do oblezenia. Ile mamy wojska do obsadzenia murow? -Za malo - stwierdzil krotko Gesren. - Skoro okrety wyjda z portu... -Nie wyjda. Odwoluje rozkazy. Wez tylu marynarzy i galernikow, ile ci trzeba. -A "bicze morza"? -Nie zbliza sie. Jesli Wyspiarze jakims sposobem zajeli Puste Gory, Ron nie bedzie czekac na dopelnienie przymierza z nami. Wyspiarze na kontynencie, to dla nich noz na gardle. Cala cesarska flota musi teraz rozpoczac blokade Radaganu. -A jesli nie zacznie? -Ronijczycy tez maja oczy i rozum. Uderza, gdy tylko spostrzega co sie swieci. -Lecz do tej pory... -Ty utrzymasz Kemr - ucial dyspute Dargon. - Ja natychmiast wyruszam do Diny. W ciagu miesiaca powinienem zebrac dwa legiony. Z tym wytrwamy az krol nadciagnie z cala potega. -A nasza flota? - spytal cicho Gesren. Obaj bez slowa popatrzyli na port. Dziesiatki malych i wielkich okretow wojennych wciaz szykowalo sie do wyjscia w morze. Na nich i wokol nich uwijaly sie tysiace marynarzy, tragarzy i zolnierzy piechoty morskiej. -Spalic - rzekl ksiaze. Szesc godzin pozniej nadchodzacy zmrok odpedzily pierwsze rozlewajace sie z wolna kobierce ognia. Zolte jezory wspinaly sie coraz wyzej az ogarnely maszty. W gore Rzeki Krzemiennej odplynela tylko czesc srednich jednostek o niewielkim zanurzeniu, dla ktorych starczylo miejsca w malych portach Diny i Darpy. Reszta oraz glowny trzon floty Suminoru - potezne trojrzedowce, niezdolne pokonywac rzecznych plycizn i raf oddane zostaly na pastwe plomieni. Port stawal sie wnetrzem pieca. Do wyzszych komnat kemrskiego zamku nie docieral huk ognia ani ponury pomruk stloczonych na nabrzezu zalog, patrzacych na zaglade swoich okretow. Tylko luna krwisto-zlocistych zagli lopoczacych w lesie masztow, upodobniala stojacego w oknie ksiecia do jeszcze jednego plomienia. Cienie jakby przerazone szalenstwem zywiolu niespokojnie kryly sie w katach komnaty i zakamarkach portu i miasta. Dla Dargona byla tylko cisza, pulsujace zolte swiatlo i gleboki, przenikajacy dusze smak goryczy. Nigdy jeszcze, w zadnej bitwie, morska potega Suminoru nie doznala tak druzgoczacych strat. Bijace w niebo slupy ognia, dymu i iskier przyslonily gwiazdy. W tej chwili wydawalo sie, iz dla Suminoru zgasly one na dobre. Noc krwi Drzwi gabinetu byly otwarte. Ksin runal do srodka, w nastepnym mgnieniu oka przeskakujac cialo omdlalej pokojowki badz krolewskiej naloznicy. Redren zwisal bezradnie z biurka, a z przegryzionej szyi na srodek komnaty tryskala rytmicznie struzka krwi. Wampir zniknal. Z tylu dolecial przerazliwy rumor nadbiegajacych strazy. Kotolak zareagowal bez namyslu. Tak zrecznie, jak to mozliwe w przypadku przeksztalconej w lape reki, chwycil pazurami gruba, plonaca swiece, wyrwal ja z lichtarza i nim stopiony wosk wokol knota zdazyl sie rozlac, wdusil go w rane Redrena przyciskajac mocno. Knot zasyczal krotko i zgasl, ale chwile pozniej krwotok zmniejszyl sie na tyle, iz przestal zagrazac zyciu. Ksin odrzucil swiece i skoczyl do rozbitego okna. Zajety krolem kotolak niedokladnie okreslil odleglosc Obecnosci. Wampir tymczasem czail sie tuz za framuga i doskonale zdawal sobie sprawe, ze nie ma zadnych szans w otwartym starciu ze zwierzolakiem. Uciekl sie wiec do podstepu. Gdy Ksin zeskakiwal na gzyms, krwiopijca wyprysnal z cienia i pchnal go z rozmachem. Kocia zrecznosc nie zdala sie na nic. Kotolak zdolal tylko skrecic sie w desperackim polobrocie i drasnac pazurem jedna ze spychajacych go, pomarszczonych dloni. Chwile pozniej polecial na bruk dziedzinca, cztery wysokie pietra w dol. Upiorny ambasador obrocil sie, by wrocic do komnaty, lecz uniemozliwila mu to gromada Gwardzistow, ktorzy wlasnie zaroili sie wokol krola. Blysk srebra na ostrzach wloczni skutecznie zniechecil wampira do dalszej walki. Krzyki zolnierzy zagluszyly lomot uderzajacego o ziemie ciala. Istota zwana do dzis Rgbarem blyskawicznie wspiela sie na dach i zniknela pomiedzy kominami. Ksin ani na moment nie stracil przytomnosci, dlatego na chwile, caly jego umysl wypelnil przenikliwy trzask wlasnych, lamiacych sie kosci. Przemiana byla zbyt powierzchowna i nie wzmocnila szkieletu. Bol eksplodowal jak kulisty piorun, po czym przeplynal po ciele, ostatecznie umiejscawiajac sie w twarzy i rekach. Kotolak sprobowal wstac i juz niebawem wiedzial, ze ma polamane obie rece, szczeke i jakies piec zeber. Dwa zlamania byly otwarte; widzial kosc wystajaca nad lokciem lewej reki, druga taka czul pod prawa pacha. Przemiana cofnela sie czesciowo; mial ludzki ksztalt, ale caly porosniety byl gestym futrem. Na szczescie nogi byly cale i mogl jeszcze chodzic. Zew Obecnosci wampira oddalal sie coraz bardziej. Kotolak zataczajac sie ruszyl w slad za nim. Byl czas Pelni, zatem wszelkie obrazenia, jesli nie byly smiertelne, powinny zagoic sie w ciagu kilku minut. Jednak charakterystyczny, mrowiacy dreszcz nie nadchodzil. Jedno spojrzenie w niebo wyjasnilo wszystko. Trwalo zacmienie Ksiezyca! Ksin przypomnial sobie, ze Rodmin wspominal o tym miesiac temu. Noc zacmionego Ksiezyca to noc wampirow. Dla zwierzolakow i strzyg ksiezycowy blask niosl dzis zbyt malo mocy, ale dla wampirow, strupieszencow i pomniejszego upiornego plugastwa byl jak najbardziej odpowiedni. Im bardziej martwa istota dostala sie pod wplyw Onego i ulegla Przemianie, tym bardziej parzylo ja niosace zyciodajna moc swiatlo. Ksin zapominajac o bolu przeklal swa glupote. Znowu przegapil znaki i zignorowal wazne wiadomosci. Wszystko przez to zamieszanie w ciagu ostatnich dni. A moze wlasnie po to je wywolano? Misterny i przewrotny plan zamachu na krola powiodl sie prawie doskonale. Lecz przyslac takiego ambasadora? Kotolak wspomnial pierscien, ktory mignal na palcu wampira. Bylo to tak aroganckie wyzwanie rzucone obowiazujacym obyczajom, iz nie ulegalo watpliwosci, ze cesarz Wyspiarzy postawil wszystko na jedna karte. Skoro powazyl sie na cos takiego, jego celem moglo byc tylko zniszczenie Suminoru! Jesli Redren skona na wampirza goraczke... I dlatego kotolak nie mogl zgubic docierajacego don coraz slabiej zewu Obecnosci. Nie mogl go zgubic, ale sily opuszczaly go z kazda chwila. Zacmienie Ksiezyca nie osiagnelo jeszcze apogeum. Ksin wiedzial juz, ze jesli nawet da rade wymknac sie z palacu, to w zaden sposob, w takim stanie, nie zdola wydostac sie z miasta. Nie moglby nawet wejsc na drzewo, a co dopiero mowic o pokonywaniu scian i murow. Tymczasem w kolejnych skrzydlach krolewskiego palacu zapalaly sie swiatla, a dochodzaca stamtad wrzawa przybierala na sile. Jeszcze troche a na dziedzince i do ogrodow wyjda wzmocnione patrole... Za wszelka cene nalezalo sie stad wydostac! Ksin wspomnial szybko wszystkie tajne wyjscia z palacu. Niestety, zadne z nich nie bylo znane tylko jemu. O ukrytych furtkach w zewnetrznym murze wiedzial kazdy oficer od setnikow poczynajac, znali je rowniez tepiciele. Jednak, na ktoras trzeba bylo sie zdecydowac. Kotolak wybral najodleglejsza, gdzie najpozniej powinny dotrzec wzmocnione straze. Ruszyl szybko przez ogrod. Rece zwisaly mu bezwladnie wzdluz ciala. Pomyslal czy zdola przecisnac sie miedzy pretami. Ostatecznie polamane zebra mogly sie teraz na cos przydac... Teren przy furcie wygladal na pusty. Podszedl blizej. -To zly plan, kapitanie - uslyszal spokojny glos. W pierwszej chwili nie poznal mowiacego. Odwrocil sie gwaltownie, ciagle jeszcze mogl kopac! -Spokojnie, nie mam broni - zza krzakow wyszedl mistrz Jakub. Ksin caly stezal. - Zly to plan, ktory latwo mozna odgadnac - powiedzial kat i uwazniej przyjrzal sie kotolakowi. -Co ci sie stalo, kapitanie? Ksin zdolal tylko pokrecic glowa. -Moje amulety zdradzily obecnosc wampira - rzekl Jakub. - Teraz slysze wrzawe w krolewskich apartamentach. Czy krolowi cos sie stalo? Kotolak skinal glowa. -Mysia, ze to ty, kapitanie? Ksin uznal, ze jego wyglad wystarczy za odpowiedz. -Wampir nie powinien uciec - stwierdzil kat. - Wyczuwasz go, kapitanie? Zdolal zacharczec w sposob przypominajacy slowo: "tak". -Wiec chodzmy! - Jakub ruszyl przodem. Po kilku krokach kotolak zorientowal sie, ze ida w strone gospodarczej bramy na tylach palacu. Niebawem znalezli sie na niewielkim, mrocznym dziedzincu. Stal tutaj wyprzezony woz przykryty biala tkanina. Byli na zapleczu izby tortur. -Prosze, kapitanie, poloz sie na wozie miedzy cialami - rzekl kat. - Ja pojde po konie. - Pomogl jeszcze kotolakowi wgramolic sie pod calun i ulozyc pomiedzy dwoma stezalymi trupami. Potem odszedl. Tkanina musiala byc oblozona czarem utrudniajacym Przemiane, bowiem juz po chwili jej dotyk zaczal palic Ksina zywym ogniem. Utrudnialo to sledzenie zewu Obecnosci wampira, ale mialo i te zalete, ze gesta siersc schowala sie z powrotem pod skore i kotolak odzyskal ludzki wyglad. Mistrz Jakub zaczal zaprzegac konie. Ksin stwierdzil, iz wampir przestal sie oddalac. Charakterystyczne wibracje Obecnosci oznaczaly, ze wlasnie ucztuje... Kat wskoczyl na koziol i ruszyli. Spokojnie wyjechali z dziedzinca i zblizyli sie do bramy. Tu zatrzymaly ich podenerwowane straze. -Nikomu nie wolno oddalac sie od palacu! - zawolal jakis podoficer. -Czyj to rozkaz? - odparl spokojnie Jakub. - Kto go wydal? - powtorzyl widzac zmieszanie Gwardzisty. -Nikt, panie - baknal zolnierz. - Ale nie powinno sie wyjezdzac z palacu, gdy ten koci potwor napadl na krola... -Mam czekac, az ci na wozie tez mi sie przeksztalca? - mistrz Jakub wskazal za siebie. - Czy moze tylko zasmierdna? Znasz mnie przeciez, kapralu. Dobrze, ze starasz sie myslec na sluzbie, ale i ja mam swoja robote. Gwardzista namyslal sie dluga chwile. -Chce ich obejrzec - rzekl wreszcie. Jakub bez slowa zeskoczyl na ziemie i sciagnal calun. Ksin z trudem powstrzymal westchnienie ulgi. Straznik pochylil pochodnie. -Czemu ten czlowiek ma zmiazdzona twarz? - wskazal na Ksina. -Wyprobowalem nowa machine tortur - odparl obojetnie kat. Kapral wzdrygnal sie i odsunal od wozu. Jakub poprawil calun. -Mozecie jechac - oznajmil straznik. Za brama, skreciwszy za najblizszy rog, kat odwrocil sie i odslonil glowe kotolaka. -Czy wampir opuscil juz miasto? Ksin skinal. -Przez poludniowa brame? Powtornie przytaknal. Za miejskie mury wyjechali bez przeszkod. Do strazy nie dotarla jeszcze wiesc o wydarzeniach w palacu, zas mistrz Jakub posiadal krolewskie zezwolenie na nocny przejazd przez bramy Katimy. Ruszyli droga na poludnie. Obecnosc wampira znajdowala sie mniej wiecej przed nimi, a jej miarowa, przypominajaca bicie serca pulsacja, wskazywala, ze znowu wysysa jakas przypadkowa ofiare... Glod tlumiony dotad przez zaklecia i amulety zamienil bylego ambasadora w spragniona krwi zebata otchlan. Cwierc mili za miastem mistrz Jakub uwolnil Ksina od meki pod magicznym calunem i pomogl mu usiasc na kozle. -Przepraszam... - mruknal skonfundowany natrafiwszy dlonia na wystajace z ciala kotolaka ostre odlamki zeber. Zaraz potem wydobyl ze skrytki w wozie mlotek i dwa osikowe kolki, a nastepnie przebil serca obu straconych zloczyncow. Zabezpieczone w ten sposob ciala zawlokl czym predzej w przydrozne chaszcze. -To powinno wystarczyc - oznajmil ponownie chwytajac lejce. - Prosto? Ksin zacharczal twierdzaco. Przez kilka minut jechali w milczeniu. -Kapitanie, obawiam sie, ze na regeneracje musisz poczekac do nastepnej nocy - powiedzial kat spogladajac na zacmiony Ksiezyc. - Przed switem ksiezycowy blask nie zdazy osiagnac dostatecznej mocy. Kotolak nie zareagowal, wiedzial o tym doskonale. -Wszakze nie mozesz caly dzien chodzic wygladajac, bez obrazy, jak zywy trup - stwierdzil mistrz Jakub. - Jesli to mozliwe chcialbym opatrzyc twoje rany, by moc mowic, ze wioze rannego towarzysza. Ksin zastanawial sie chwile. Scigany wampir, odlegly o jakies dwie mile nie oddalal sie bardziej, raczej krazyl po okolicy szukajac kryjowki, gdzie moglby przeczekac dzien. Z pewnoscia nie wyczuwal kotolaka, ktorego zmysl Obecnosci, wyrobiony regularnymi cwiczeniami, mial znacznie wieksza wrazliwosc. Mimo to, o zadnej walce nie moglo byc dzisiaj mowy. Nalezalo zaczekac utrzymujac bezpieczny dystans. Ksin dal znak, ze zgadza sie na propozycje. -Prosze przejdz na tyl, kapitanie - polecil kat. Ze skrytki pod siedzeniem wydobyl gruby zwoj szarpii i lupki. Kotolak koncentrujac sie na opanowaniu bolu poddal sie zabiegowi nastawiania kosci. Jakub szybko poradzil sobie z rekami, podwiazal zebra, w miare mozliwosci wpychajac je na swoje miejsce, po czym zajal sie znieksztalcona twarza. -Bardzo zle to wyglada - oznajmil obmacawszy szczeke, policzki i skronie. - Zuchwa zlamana w czterech miejscach, do tego pekniecia czaszki... Plyn mozgowy wycieka ci lewym uchem, kapitanie. I jeszcze zmiazdzony nos. Tylko Mocy Onego zawdzieczasz to, ze twoje zmysly nadal dzialaja. W tych warunkach niewiele da sie zrobic, potrzebna bylaby skomplikowana operacja, ktorej zwykly czlowiek najpewniej by nie przezyl. Ksin lezal spokojnie. -Wlasciwie to moge jedynie zabandazowac ci glowe, by ukryc te okaleczenia - oznajmil siegajac po szarpie. - Tylko prosze, kapitanie, przy ludziach udawaj, ze oddychasz... Kotolak dopiero w tej chwili zdal sobie sprawe, iz jego pluca przestaly pracowac. Jedynie serce wciaz bilo. * * * O najciemniejszej godzinie nocy, na bruku ulicy wiodacej do Poludniowej Bramy Katimy zastukotaly podkowy i kola. Kawalkada zlozona z szesciu jezdzcow i ciezkiego wozu, na ktory zaladowano cos jakby wielka beczke, okryta szczelnie suknem, podjechala do wrot.-Otwierac! - rzucil zakapturzony mezczyzna na czele, pokazujac cos wartownikowi. Ten, na widok przedmiotu w dloni jezdzca sklonil sie nisko i bez szemrania wypelnil polecenie. Woz i pieciu zbrojnych szybko wyjechalo z miasta. Przywodca nie spieszyl sie z odjazdem obserwujac uwaznie zolnierza. -Kat pojechal na poludnie? - zapytal wreszcie. -Tak panie. -Ile trupow wiozl? -Trzy, panie. -O jednego za duzo - stwierdzil sucho jezdziec. -Nie rozumiem, panie. -Nie musisz - mezczyzna zakrecil koniem i pognal za swoimi ludzmi. Szybko zniknal w ciemnosciach. Nim brama zamknela sie ponownie, dowodca strazy splunal za odjezdzajacym. * * * -Najlepiej bedzie jesli dzien przeczekamy w karczmie - powiedzial mistrz Jakub.Kotolak nie zaprotestowal. -Lepiej zatrzymajmy sie w pierwszej za miastem - kontynuowal kat. - Bez dobrej magii nierozsadnie jechac przez cala noc. Cos moze wylezc i konie w najlepszym razie sploszy. Byla to prawda. Juz od kilku minut Ksin wyczuwal druga Obecnosc. Znajdowala sie za nimi i zdawala przyblizac. Wampir musial wejsc na teren jakiegos cmentarza, gdyz wibracje Onego, ktore emanowal ulegly charakterystycznemu stlumieniu. Po niecalym kwadransie zajechali na podworze przydroznej oberzy. Gospodarz zdumiony tak pozna wizyta, co prawda nie rozpoznal kata, lecz od poczatku okazal podejrzliwosc. -Potrzebna izba dla rannego przyjaciela - oznajmil Jakub, pomagajac Ksinowi zlezc z wozu. Karczmarz popatrzyl spode lba i po krotkim wahaniu pokazal droge. W glownej izbie oberzy nic sie juz nie dzialo. Kilku zmozonych winem gosci spalo na lawach lub z glowami na stolach. Nikt nawet nie spojrzal, gdy kat taszczyl powloczacego nogami kotolaka do komory. Ulozyl Ksina na pryczy, szczelnie zaciagnal male okno, po czym wyszedl zajac sie konmi i wozem. Wrocil niebawem z kagankiem oliwnym w reku. Postawil swiatlo na stole i zamknal dokladnie drzwi. Wydobyl topor ukryty za pola kaftana, a nastepnie, po chwili namyslu wbil go w sciane nad zaglowkiem drugiego lozka. W ubraniu rzucil sie na poslanie. Druga Obecnosc zblizala sie z cala pewnoscia. Ksin odniosl wrazenie, ze wedruje ona miejskim goscincem i zastanawial, jak powiadomic o tym Jakuba. Szczegolnie niepokojacy byl fakt, ze znow nie byl w stanie rozpoznac rodzaju stwora. Musialy oslaniac go silne amulety... Ta Obecnosc nadciagala szybko. Sledzac jej postepy, zapomnial o wampirze. Nie zwrocil tez uwagi na ruch przed zajazdem. Gdy Obecnosc dotarla do karczmy i skrecila na jej dziedziniec, zsunal reke z temblaka i wskazal na zewnatrz. Mistrz Jakub natychmiast podszedl do okna. -To tepiciele - oznajmil. - Szesciu... Siodmy na wozie, chyba maja tam klatke na upiory. Cos w niej jest? - spojrzal na Ksina. Kotolak skinal twierdzaco. Kat zaklal. Z glownej izby dobiegl stlumiony odglos wymiany zdan i szybkie kroki wprost do ich drzwi. Deski zadudnily od uderzen piesci. -W imie Reha, otwierac! -Wielki Reh z pewnoscia nie blogoslawi waszych uczynkow - odparl kat. -Mistrzu Jakubie jestesmy tepicielami plodow Onego, przybywamy z rozkazu czcigodnego Bero, arcyswietcy w swiatyni... -Darujcie sobie tytulature - ucial Jakub. -Ciazy na tobie zarzut wspolnictwa w spisku na zycie krola. Otwieraj, chcemy zobaczyc kim jest twoj towarzysz! -Aby strzelic mu srebrnym beltem w plecy, jak to macie w zwyczaju? -Stajemy potworom twarza w twarz, zagradzajac im droge do... - ta wypowiedz sadzac po tonie glosu tepiciela przeznaczona byla dla przypadkowych swiadkow, obecnych w glownej izbie. -Tacy, co ze srebrnym mieczem w reku zastepuja demonom droge, zyja dlugo tylko w legendach - odparl kat postanawiajac zyskac na czasie, ile sie da. - Wsrod zywych nie zdarza sie im byc dluzej niz pare miesiecy, od chwili gdy wpadna na te mysl. Zza drzwi dobieglo zduszone przeklenstwo. -Wyrzuc ich stad! - polecenie nie dotyczylo Ksina i Jakuba lecz gapiow. Potwierdzily to krzyki i zamieszanie, ktore nastapily po tych slowach. -Dobrze, kacie, dosc obelg - odezwal sie tepiciel, gdy pozbyto sie juz niepowolanych uszu. - Wiemy, ze to nie kotolak napadl na krola. Ksin i kat popatrzyli na siebie uwaznie. -Trzeba zabic tamta bestie, a czasu jest malo. Krol umiera. Otwieraj kacie! Kotolak usiadl na lozku. Jakub namyslal sie chwile, po czym postapil kilka krokow i wyszarpnal wbity w sciane topor. Ruszyl do drzwi. -Zgoda - oznajmil odsuwajac masywny skobel. Gdyby stal cwierc kroku blizej, drzwi wypchniete impetem trzech par ramion i barkow wyrzucilyby go na srodek izby. Tepiciele runeli do srodka. -Gin zdrajco! - wrzasnal Jakubowi w twarz jeden z nich, unoszac kusze. Jezeli sadzili, ze kat potrafi robic toporem tylko z gory na dol, to bardzo sie omylili. Jakub niemal bez zamachu, jedynie z lekkim skretem bioder, cial poteznym ostrzem na skos od prawego kolana do lewego ucha. Smuga blekitu przemknela przed tepicielami momentalnie osadzajac ich w miejscu. Podbita styliskiem kusza wystrzelila ponad ramieniem kata. Belt z hukiem ugrzazl w suficie. Uniesiony topor spadl na dol. Jakub mierzyl w twarze. Dwaj tepiciele cofneli sie w poplochu, trzeci zastawil wystrzelona kusza. Topor wytracil mu ja z reki przecinajac cieciwe. Kat nie zwolnil. Przeciwnie, rozpedzal z kazdym mgnieniem oka jak zwolniona sprezyna. Plynnie poddal sie impetowi ostrza zwijajac w blyskawicznym piruecie. Trzeci cios mial wejsc pod pache. Tepiciel zdolal sie uchylic skrecajac bark, ale nie zdazyl cofnac glowy. Stal weszla w policzek i przemknela miedzy okiem a uchem. Ranny stanal jak wryty, a w tym momencie na plecy zwalili mu sie dwaj pozostali, wracajacy do walki tepiciele. Popchniety wlecial do komnaty glowa naprzod, padajac pod nogi mistrza Jakuba i blokujac droge wlasnym towarzyszom. Jeden z nich nieopatrznie spojrzal w dol. Kiedy podniosl wzrok, ujrzal ostrze topora, ktore wlasnie wbilo mu sie miedzy oczy. Sila uderzenia wrzucila go z powrotem do glownej izby. Trzeci tepiciel na widok pogromu towarzyszy zawahal sie dostatecznie dlugo, by Jakub zdazyl zatrzasnac mu drzwi przed nosem. -Zapamietaj to sobie, gdyby kiedys przyszlo ci do glowy zaufac tym gadom - wysapal kat do Ksina. Ranny tepiciel lezal nieruchomo na srodku alkowy. Obok glowy rosla powoli plama krwi. -Chyba mamy duzy klopot - kontynuowal Jakub podchodzac do stolu. Wyciagnal reke do kaganka... Kotolak uslyszal wizg cieciwy za oknem i zobaczyl jak cialo kata przemienione nagle w bezwolna kukle wali sie z lomotem w kat izby. W polmroku zgasl snop zoltych iskier. -Dostal! - rozlegl sie triumfalny krzyk na podworzu. Kotolak poderwal sie tak szybko, jak tylko pozwalaly polamane kosci i kopniakiem zasunal okiennice. Kolejny belt przebil gruba deske, lecz pozostal w niej uniemozliwiajac ponowne otwarcie okna. Ksin nie tracac czasu na kontemplacje tego pomyslnego zdarzenia, zsunal sie z pryczy i przypadl do kata. -Nasz klopot zrobil sie wiekszy, kapitanie - wymruczal mistrz Jakub przez zacisniete zeby. Belt utkwil mu pod lewym obojczykiem. - Przeszedlby na wylot, gdyby nie omsknal sie po toporze... stad iskry... Kotolak pokrecil przeczaco glowa dajac znak by przestal mowic. Nie bylo jak wydobyc pocisku, a jesli nawet, to w zaden sposob nie zdolalby opatrzec rannego i zatamowac krwotoku. -Zostaw jak jest - szepnal kat. - Juz mi lepiej... - powoli uniosl sie i usiadl opierajac o sciane. Ostroznie wzial glebszy oddech. -Boli... - westchnal. -Ulozcie chrust pod scianami! - padl rozkaz na zewnatrz. -Panie, co chcecie... - skomlenie karczmarza przerwal trzask uderzenia, po ktorym rozlegl sie lomot kilku kopniakow. -Tam zostal Bero... - zaoponowal jakis tepiciel. -Juz po nim - ucial przywodca. - Ukladac chrust! No juz! Za moment do Ksina i Jakuba nasluchujacych w ponurym milczeniu dotarl zza sciany trzask i chrobot. Ranny tepiciel w izbie steknal przeciagle, sprobowal uniesc glowe i znow stracil przytomnosc. Kaganek na stole palil sie rownym, wysokim plomieniem. -Kapitanie jest cos, co mozesz jeszcze zrobic... - odezwal sie kat. Kotolak pokrecil przeczaco glowa. -To nasza jedyna szansa, w kazdym razie twoja i krola... - Jakub zaczal przesuwac sie w strone tepiciela. Ksin siedzial jak skamienialy. Ta mysl przyszla mu do glowy juz wczesniej, ale wtedy natychmiast wyrzucil ja ze swiadomosci. -Podpalac! -Nieee!!! Panie litosci!!!... -Kusze! Warkot cieciwy zamienil skowyt karczmarza w rzezenie konajacego. Do odglosow agonii dolaczyl od razu kobiecy lament. Dowodca tepicieli zaklal z wsciekloscia. -Wypuscic bestie - rozkazal. Dopiero teraz kotolak zdal sobie sprawe, ze ta druga Obecnosc znajduje sie od dluzszego czasu na dziedzincu karczmy. Tepiciele przywiezli ze soba potwora! Przez zawodzenie niewiasty przebil sie zgrzyt otwieranej klatki i z miejsca wszystko zagluszyly krzyki przerazonych gapiow. Kobieta wrzasnela przerazliwie i chyba zemdlala. -Wprowadzcie go do srodka, niech pilnuje drzwi - polecil dowodca. - Dawac pochodnie! -Kapitanie, nie mozemy postapic inaczej! - wydyszal kat. Porazony rozpacza Ksin skinal glowa. Na zewnatrz zasyczala pierwsza ogarnieta plomieniem wiazka chrustu. Mistrz Jakub sciagnal ze stolu gliniana miske i wydobyl sztylet. Przystawil naczynie do szyi nieprzytomnego tepiciela, po czym fachowo przeklul tetnice. Plusk krwi w misce i zapach dymu pojawily sie rownoczesnie. Kotolak spuscil wzrok. W glownej izbie karczmy zabrzmial gluchy ryk. Spadlo cos ciezkiego. -Ladowac srebrne belty! - dobieglo poprzez szum ognia. Saczacy sie wszystkimi szparami dym zacmil swiatlo kaganka. Mistrz Jakub zakaszlal rozdzierajaco. -Gotowe... - odwrocil sie trupioblady i ociekajacy zimnym potem. W drzacym reku trzymal pelna krwi mise. Ksin cofnal sie odruchowo. -Musisz... - kat znowu zakaszlal i omal nie wypuscil naczynia. W kaciku ust pojawila sie rozowa piana. Niczym zlowrogi wyslannik przeznaczenia przyparl kotolaka do sciany. -Pij! - rozkazal przelamujac slabosc. Brutalnie przycisnal brzeg misy do wykrzywionych warg Ksina. Ten poddal sie i gdy cieply, slono-slodkawy plyn wypelnil mu usta, zaczal lykac. Ludzka krew - pokarm i narkotyk upiorow. Zrodlo sily potezniejszej niz ksiezycowe swiatlo. Dawala moc, ale w zamian zabijala wszelkie uczucia. Juz pierwsze krople wzbudzily w umysle Ksina druzgoczacy chaos. Wiedza, nawyki i wola rozpierzchly sie, redukujac do najnizszych instynktow i odruchow. Stawal sie dzika bestia. Moc wchlonieta niegdys z gwiazdzistego talizmanu nie zdolala sie temu przeciwstawic i zgasla jak skra. Nigdy dotad nie tknal ludzkiej krwi. Teraz pod jej wplywem pograzal sie w bezmiarze opetania. Cofalo sie i znikalo wszystko co dobre. Pozostawala naga struktura demona, ktora za moment ogarnely fale bezbrzeznej nienawisci. Przymkniete oczy rozwarly sie i zaplonely fioletowym swiatlem. Mistrz Jakub odskoczyl wypuszczajac miske. Ujrzawszy swe dzielo nie zdolal opanowac strachu. Z charkotliwym krzykiem rzucil sie w bok, wczolgal pod lozko i tam zwiniety jak embrion zamarl w bezruchu. Ksinem targnely drgawki. Przez moment trzepotal na podlodze jak ryba, po czym nagle, z krotkim chrzestem zrosly sie mu wszystkie kosci. Pokryla go siersc. Plomienie zahuczaly na dachu karczmy. Z sufitu opadla ciezka poducha dymu. Przez okiennice wniknal do izby pierwszy jezor ognia. Kotolak wstal. Karczma i okolica wstrzasnal oszalaly ryk. Odpowiedzial mu inny, bardziej rozedrgany. Przez chwile dwa potwory probowaly zagluszyc sie wzajemnie, po czym zamilkly rownoczesnie. Ksin uslyszal dobiegajacy spod lozka kaszel. Niedbalym ruchem odrzucil w bok ciezki mebel, a nastepnie spojrzal na skulonego kata. Zaraz jednak uwage kotolaka przykul swiezy trup tepiciela. Ta uczta jeszcze nie byla zakonczona! Przewrocil cialo na wznak, przydepnal je i z krotkim pomrukiem wydarl nieboszczykowi watrobe. Odrzucil leb do tylu, z luboscia przelykajac skrwawiony ochlap. Ocierajac pysk lapa znow spojrzal na Jakuba... Drzwi poszly w drzazgi! Drugi potwor podrazniony ogniem, zapachem krwi oraz bliska Obecnoscia, nie wytrzymal i wtargnal do izby. Niewiarygodnie szybko i plynnie, Ksin obrocil sie w strone intruza. Byl to ozywiony trup. Wielki, barczysty osilek musial co najmniej trzy miesiace lezec w ziemi, zanim tepiciele wzieli go do siebie na sluzbe. Przez ten czas zdazyly mu wygnic wszystkie delikatniejsze czesci ciala. Pozostaly kleby sczernialych miesni uczepione do obnazonych w wielu miejscach kosci. Twarz byla bezksztaltna maska, a szyje znaczyla gleboka bruzda - niewatpliwie slad stryczka. Kotolak skoczyl uderzajac przeciwnika lbem w piers, wrecz rozgniatajac go o sciane. Plonaca karczma zatrzesla sie w posadach. Zebra strzelily z hukiem, a poczerniale rece zamachaly bezsilnie. Cios na odlew zmiotl strupieszencowi glowe z ramion. Druga lapa wyrwala tloczace trupia posoke serce, konczac walke. Calkiem juz martwy sluga tepicieli padl na podloge. Ksin skoczyl do glownej izby. Tepiciel stal z kusza gotowa do strzalu, lecz cel poruszal sie tak szybko, ze strzelec chybil mimo znikomej odleglosci. W nastepnym mgnieniu oka juz lezal. Kotolak wzial go pod siebie, grzebnal pazurami. Kawalki ciala rozlecialy sie we wszystkie strony. Wypadl na zewnatrz. Nie spodziewano sie go tutaj. W kazdym razie nie tak szybko. Rozbryzgniety mozg tepiciela, dopiero podnoszacego kusze do ramienia, oslepil drugiego, ktory juz zlozyl sie do strzalu. Nie zdolal obetrzec oczu. Ze zgruchotanym biodrem przelecial przez cala szerokosc podworza i zatrzymal sie dopiero na plocie, wylamujac znaczny fragment. Pozostal tylko dowodca. Ten jednak nie padl ofiara Ksina. Zanim kotolak zdazyl sie zblizyc, jeden ze stajacych deba, sploszonych koni, przewrocil tepiciela na ziemie i przetracil mu kregoslup. Reszty dokonaly oba zwierzeta pociagowe, miazdzac rannego przewroconym na bok i wleczonym na oslep wozem z klatka. Ksin zaryczal przeciagle, sprawiajac, ze otaczajace go pandemonium stalo sie istnym wirem szalenstwa. Potem skoczyl w ciemnosc. Tylne drzwi karczmy otworzyly sie gwaltownie i na zewnatrz wraz z klebem dymu wypadl charczacy straszliwie czlowiek. Mistrz Jakub zataczajac sie przeszedl kilkanascie krokow i runal bezwladnie na twarz. Kotolak mknal przed siebie w szalonym pedzie. Mala siec -Zadnych wiesci z Katimy - oznajmil Sagino, siwowlosy kasztelan Diny. - Garnizony Tomdu i Safergu nie wyrusza dopoki nie otrzymaja instrukcji z Irimy, a tamci z kolei czekaja na rozkaz krola. Dargon uderzyl piescia w stol. -Ja nie bede czekac! Poltora legionu to dosc by przerwac oblezenie. -Zdaloby sie wiecej... -Zolnierzy czy odwagi? - Dargon spojrzal przenikliwie. - Na odwage mozna czekac dluzej niz na posilki. Czasem nawet zycia nie starczy... Sagino spuscil wzrok. -Doradzam ostroznosc - nie ustapil jednak. - W razie kleski nieodwolalnie stracimy Kemr, a narazenie twojej osoby ksiaze, legalnego nastepcy krola Redrena, oby zyl najdluzej oznacza... -Wiem, co oznacza i wlasnie dlatego nie pozwole zamknac sie w zlotej klatce! - Dargon szarpnal niecierpliwie swoj, wiszacy na szyi amulet, wykrywajacy upiory. - Juz bez walki oddalem prawie polowe prowincji! Stracilem flote! Jak dlugo jeszcze mam sie cofac? Ile ziemi oddac? Mam skonczyc jako Dargon I krol Polnocnych Moczarow i Slonych Bagien? -Radze jedynie uderzyc wieksza sila i z wieksza pewnoscia zwyciestwa. -Nie. -Jak kazesz, ksiaze. -Ruszamy za dwa dni. Pierwszy legion piryjski pod moim dowodztwem, droga na Kemr. Ty laduj reszte na statki i plyn w dol rzeki, co sie nie zmiesci pojdzie brzegiem. Do czasu polaczenia sil unikamy bitwy. -Tak, panie. * * * Mag-Pajak siedzial na skrzyzowanych nogach patrzac uwaznie przed siebie. Za nim, pokrywajac caly stok wzgorza przywarowal nieruchomy Wlokun. Przed magiem wisialy w powietrzu trzy pajaki. Nie byly zywe. Wykonano je ze zlota i kamieni szlachetnych, a mimo to poruszaly sie w sposob zupelnie naturalny. Bylo to tym dziwniejsze, ze nie podtrzymywala ich zadna widzialna pajeczyna. Nici, ktore pajaki pracowicie przedly, zwijaly i splataly, byly nicmi czarow.Sztuczny pajak z prawej zaczal nagle rytmicznie przebierac odnozami. Mag skupil na nim uwage. "Wampir poznal smak krwi Redrena", odczytal wiadomosc, po czym na piasku przed soba nakreslil szybko kilka runow: "Potwierdzic smierc Redrena". Pajaczek z klejnotow znieruchomial. "Czy egzystencja wampira zostala przerwana?" "Nie". "Czy zostal sploszony?" "Byc moze". Skoro sprobowal krwi i przezyl, reszty dokona wampirza goraczka, zdecydowal mag i zajal sie nastepna sprawa. Bylo to znacznie trudniejsze. Wsrod milionow aktywnych talizmanow nalezalo wyszukac jeden, wiszacy na szyi pewnego czlowieka... Unoszace sie w powietrzu sztuczne pajaki zaczely z nadzwyczajna szybkoscia przegarniac nici urokow, szukajac tej jedynej. Z nieomylna pewnoscia odrzucaly kolejne watki niewidzialnej pajeczyny. Nagle jeden z pajakow splonal bezglosnie. Na ziemie, w snopie iskier spadly dymiace okruchy klejnotow i kropelki stopionego zlota. Mag wykrzywil usta. Widocznie jakis czarownik oblozyl swoj talizman czarem zabezpieczajacym. Dwa pozostale magiczne stawonogi zaczely poruszac sie jeszcze szybciej, przejmujac zadania zniszczonego. Trwalo to krotko. Wtem kolejny pajaczek znieruchomial jak porazony i pacnal o ziemie, stajac sie tylko blyskotka, zdatna najwyzej na broszke. Teraz juz Mag-Pajak zaklal ponuro. Nie mial czasu tworzyc nowych szperaczy. Jezeli trzeci zostanie uszkodzony... Z napieciem obserwowal postepy ostatniego pomocnika. * * * Amulet na szyi spiacego Dargona, drgnal. Ksiaze niczego nie poczul, oddychal gleboko, miarowo. Rzemien artefaktu skurczyl sie wyraznie. Ciemny krysztal nieznacznie przesunal w kierunku gardla. Nastepny ruch byl znacznie dluzszy. W ciagu minuty kilkakrotnie skrocony za sprawa magii rzemyk ciasno opasal szyje ksiecia. W glebi krysztalu zapalil sie ostrzegawczy, czerwony blask, ale nie bylo nikogo, kto moglby to zauwazyc.Czarnoksieska petla zaczela sie delikatnie zadzierzgac. Ucisk na gardle narastal nieznacznie, niczym subtelna pieszczota. Ograniczony doplyw krwi i powietrza sprawil, iz sen Dargona stal sie glebszy. Oddech ulegl splyceniu, stopniowo przeszedl w chrapanie. W swiecie snu ksiecia zaczely wyrastac ciemne, grube sciany. Potezne mury wysuwaly sie z ziemi wszedzie, gdzie tylko spojrzal, tworzac nieprzebyty labirynt. Slonce tracilo blask, barwy szarzaly. Sciany wciaz rosly. Niebo skurczylo sie do jasnych skrawkow wysoko w gorze, lecz w koncu i one zniknely. Mury polaczyly sie ponad glowa Dargona zamykajac go niczym w grobowcu. Potem wszystko zadrzalo. Sciany zblizyly sie do siebie, scisnely ksiecia, po czym runely. Niebotyczny ciezar przygniotl, obezwladnial i dusil. Otumaniony umysl Dargona wytworzyl mysl o pogrzebaniu zywcem. Fala przerazenia poniosla spiacego w kierunku jawy. Nie dotarla tam jednak. Zabraklo tchu... Tchu! Powietrza! Oddechu!!! Nic z tego. Niezdolny napelnic pluc pograzyl sie w mece, bezsilnosci i strachu. Dusil sie zlany zimnym potem, niezdolny obudzic. Wreszcie osunal w dol, w czarna studnie. Spadal coraz szybciej, porazony, coraz bardziej martwy. Nieskonczenie szybko i dlugo. Nagle zobaczyl swiatelko. Zblizalo sie, roslo. Dotarlszy do niego znieruchomial. Z blasku wylonila sie postac. Jakis czlowiek pochylil sie i wejrzal w bezbronny umysl Dargona, ktory poddal sie temu bez zadnej mysli. -Sluchaj - przemowil czlowiek. - Uczynisz co kaze... - Mowil dalej, a jego slowa omijajac swiadomosc zdolna im zaprzeczyc, wnikaly gleboko i przywieraly na stale do zamarlej pamieci. -To wszystko - zakonczyla widmowa postac. - Wracaj wypelnic rozkazy - nieznaczny gest dloni stracil Dargona w wir wisielczych meczarni. W konwulsjach uderzyl glowa o brzeg wojskowej pryczy. Swiadomosc ocknela sie na tyle, ze ksiaze poczul na szyi dlawiaca go petle. Charczac okropnie siegnal do niej obiema rekami i szarpnal desperacko. Cudowna fala powietrza napelnila mu pluca i mozg niewypowiedziana rozkosza. Legl w poscieli lapczywie chwytajac kolejne wdechy. -Wasza ksiazeca wysokosc... - do namiotu wszedl zaspany giermek Zigo. - Czy cos sie stalo? - podkrecil knot w lampie oliwnej, zwiekszajac plomien i zawiesil ja na slupie podtrzymujacym dach namiotu. Zrobilo sie calkiem jasno. Dargon lezal niezdolny wymowic slowa. Podniosl reke do oczu i zobaczyl co zerwal ze swojej szyi. Byl to jego wlasny amulet. Rzemyk, juz normalnej dlugosci, zwisal luzno spomiedzy palcow. Krysztal nie swiecil. Ksiaze patrzyl nic nie rozumiejac. Giermek okazal sie bardziej domyslny. Zauwazyl prege na gardle swego pana, jego niezwyczajna bladosc i zerwany rzemien talizmanu. -Wasz amulet, panie, musial sie w nocy zaplatac i zacisnac - pospieszyl z wyjasnieniem. - To sie zdarza... Dargon po chwili namyslu i obmacaniu szyi przyjal to tlumaczenie skinieniem glowy. -A ja myslalem, ze zmora... - steknal. -A gdziezby zmora smiala sie do was zblizyc, wasza ksiazeca wysokosc, skoro nosicie na szyi cos takiego. Ot, przypadek glupi! -I ja tak sadze... - odlozyl amulet na stolik i jeszcze raz rozmasowal gardlo. - Podaj wina. * * * Mag-Pajak walczyl ze zmeczeniem. Czarnoksieski zabieg na Dargonie okazal sie tak wyczerpujacy, ze Pajak omal nie stracil wladzy nad Wlokunem. Z trudem przemogl omdlenie. Utrata swiadomosci oznaczala natychmiastowa smierc. By zachowac ja i zycie nie spal juz prawie od miesiaca. Teraz niewiele brakowalo, by puscily magiczne wiezy, ktorymi wzmocnil swa wole. Ale udalo sie! Wszystko co do szczegolu! Doprawdy, nielatwo jest na odleglosc doprowadzic czlowieka do krawedzi smierci i zatrzymac go na niej tak dlugo, jak trzeba. Mogli zginac obaj...W miare jak odzyskiwal wladze nad swoim cialem zadowolenie Maga-Pajaka stawalo sie coraz wieksze. Trzy magiczne Sieci laczyly sie w jedna, oplatajaca najwazniejszych wrogow. Wkrotce wystarczy ja sciagnac, by zdusic wszelki opor. W mniejsza z Sieci zmierzaly od dzis oddzialy Dargona. Wieksza czekala na caly Suminor. * * * Oficerowie siedzieli w milczeniu nie wierzac wlasnym uszom.-Powtarzam - oznajmil Dargon. - Przekroczymy Bezimienna Rzeke, by odciac od dostaw wojska Wyspiarzy oblegajace Kemr! -Alez w ten sposob sami odcinamy sie od wlasnych tylow - zaoponowal jeden z tysiecznikow. - Na niepewnej ziemi, majac za plecami wode i wroga... -Strach cie oblecial? - warknal ksiaze. Oficer zagryzl wargi. -Wole zginac w walce niz od czarow. -To sie da zrobic jeszcze szybciej - wycedzil Dargon. - Straz! Do namiotu natychmiast wkroczylo trzech Gwardzistow z przybocznego oddzialu nastepcy tronu. -Wyprowadzic tego czlowieka - wskazal - i powiesic. Zebrani zamarli. -W pelnej zbroi - kontynuowal ksiaze. - Potem niech zostanie zapisane, iz polegl on w walce z przyciaganiem ziemskim... - spojrzal z pogarda na podwladnych. - Pragniecie o cos zapytac? Nikt tego nie pragnal. * * * -Niemozliwe! - Sagino spojrzal z oslupieniem na poslanca.-Powtorz! -Ksiaze Dargon postanowil obejsc wojska Wyspiarzy przekraczajac Bezimienna Rzeke. Sagino popatrzyl na mape i wzruszyl ramionami. -Rownie dobrze moglby obejsc cale Puste Gory - stwierdzil. - A co ja mam robic? -Nie mam zadnych instrukcji dla waszej dostojnosci. Kasztelan opadl ciezko na fotel. -To jakis obled... - steknal. Poslaniec spuscil wzrok. -Z polowa legionu, w pol drogi miedzy Dina a Kemrem, w obliczu glownych sil Cesarstwa... - kontynuowal Sagino. - Lepiej od razu kaze moim ludziom rzucic sie na miecze. Skutek ten sam, ale mniej zachodu - machnal reka. W milczeniu, kolejny raz rozwazyl sytuacje. -Dargon zostawil nas na pastwe Wyspiarzy! - wybuchnal po chwili. -To szalenstwo! -Tak mowia... - baknal zolnierz. Sagino uniosl brwi. -Mow co wiesz - polecil. - Nie obawiaj sie kary. Poslaniec unikajac patrzenia w oczy kasztelana opowiedzial o egzekucjach w obozie. Stary wojownik wstal i powoli zmial lezaca na stole mape. -Wracamy do Diny - rzekl posepnie. - Zwijac namioty, zawrocic statki. Ten legion jest juz stracony. Milosc dziewicy W progu pracowni Rodmina stanelo dwoch tepicieli. -Przyszlismy po kochanice potwora! Wiemy, ze jest u ciebie. -W istocie, wasza glupota dorownuje waszemu zaslepieniu. Czego chcecie od tej, ktora nie jest niczemu winna? -Prawo Czystosci przewiduje... -Tepicielu, wprawiasz mnie w zaklopotanie. Nie wiem czy mam ci sie w twarz rozesmiac, czy w nia napluc. Krol kona, krolestwo sie wali, a wy szukacie pomsty na kobiecie? -Przynajmniej ja chcemy dostac - warknal drugi tepiciel. Mag spojrzal bystro. -Znaczy Ksin wam sie wymknal? Nie odpowiedzieli. -Wydaj te suke! - pierwszy tepiciel postapil krok naprzod, a poniewaz zastepujacy mu droge Rodmin nawet nie drgnal, po krotkim wahaniu cofnal sie na poprzednie miejsce. Skinal na patrol Gwardii. Zolnierze zblizyli sie z ociaganiem. -Nie podchodzcie - powiedzial mag nie patrzac na nich. Gwardzisci posluchali, zas tepiciel poczerwienial. -W imie regenta, swiatobliwego Bero... - zaczal. -Wynoscie sie! -Ty zalosny magiku... - obaj ruszyli naprzod. Rodmin blyskawicznym ruchem uniosl prawa, zacisnieta piesc i rozwarl palce. Usta tchnely bezglosne zaklecie. Dlon maga rozblysla blaskiem tysiaca slonc, ale swiatlo to zobaczyli tylko ci, ktorzy chwile temu patrzyli w zrenice Rodmina. Nim zdazyly drgnac powieki, galki oczne obu tepicieli zmetnialy jak gotowane jaja. Moment pozniej zawrzaly i pekly buchajac klebami pary oraz siejac drobinami dymiacego bialka. Tepiciele ryczac z bolu runeli na posadzke. Cierpienie bylo jednak tak straszne, porazajace zmysly, ze omdleli nim legli na kamieniach. W zapadlej ciszy slychac bylo tylko syk wrzatku w oczodolach. -Zabierzcie ich i wyrzuccie z palacu - polecil Rodmin Gwardzistom i zamknal drzwi pracowni. Siedzaca za stolem Hanti patrzyla nan z przerazeniem. -Co teraz? - szepnela. -Nic - mag rytualnie otrzepal dlonie. - To powinno na jakis czas powstrzymac Berta. Niepredko zdobedzie sie na podobna bezczelnosc. W palacu jestesmy wzglednie bezpieczni. Gwardia oficjalnie zmuszona jest sluchac rozkazow Bero, ale to ja jestem jedynym czlowiekiem, ktoremu w tej sytuacji moga ufac. Wiedza to i setnicy i tepiciele. Niniejszym okazalem im, ze do politycznych intryg sie nie mieszam, ale i sobie na glowe wlezc nie pozwole. Powinni uznac ten stan rzeczy. -Ale to znaczy, ze jestesmy tu uwiezieni - Hanti ogarnela gestem pracownie. - Jak zatem zdolamy pomoc Ksinowi? -Nie wiem - westchnal Rodmin. - Jesli jednak sprobuje cokolwiek przedsiewziac, dojdzie do rozlamu wsrod Gwardii, gdyz czesc z pewnoscia opowie sie po stronie swietcow i tepicieli. Dojdzie do jawnej rewolucji palacowej, wybuchna zamieszki i niezaleznie od tego, ktora ze stron zwyciezy, krol nie dozyje rozstrzygniecia. I oczywiscie ja bede temu winny. -Wiec co... - Hanti spuscila glowe. -Musimy czekac - odparl mag. - Zyskalismy przynajmniej tyle, ze mozemy to robic w spokoju. Drzwi czarnoksieskiej pracowni zadudnily od ciosow piesci. -Czyzby w moim rozumowaniu tkwil blad? - zdumial sie Rodmin. Podszedl szybko do kredensu z magicznymi ingrediencjami, wydobyl z szuflady jakis maly, bialy przedmiot i ukryl go pod jezykiem. Potem uchylil drzwi. Z wrazenia otworzyl usta i natychmiast, zdawszy sobie z tego sprawe, splunal w bok. Biala grudka eksplodowala w klab cienkiej jak pajeczyna, lecz niezniszczalnej ogniem i zelazem sieci, ktora szczelna draperia oblepila pol sciany. Mag nie zwrocil na to uwagi. Cofnal sie szybko, szerzej otwierajac drzwi. -Wchodzcie! Do komnaty wtoczylo sie dwoch ludzi. Mistrz Jakub, gdyby nie rumience oparzen na policzkach i czole, bylby smiertelnie blady. Wlosy mial czesciowo spalone. Te, co ocalaly byly poskrecane od zaru. Kata podtrzymywal jakis barczysty mezczyzna, ktorego cala glowe spowijal wielki, bezksztaltny worek z otworami na oczy. Otworow tych bylo cztery... Oslupialy mag poznal go natychmiast. -Dekart... - wyszeptal. - Jak sie tu dostaliscie?! Dwuglowy wilkolak tylko wskazal na brata. Jakub dyszac ciezko oparl sie o stol i pochylil nad nim. Dopiero teraz Rodmin dostrzegl belt tkwiacy pod obojczykiem kata. -Siadaj, panie - podsunal mu krzeslo. Dekart zatrzasnal skoble w drzwiach i stanal nieruchomo pod sciana. Hanti patrzyla na niego rozszerzonymi oczami. -Jestes potworem? - spytala. Wilkolak skinal nieznacznie. -Pomozcie mi! - ponaglil zdenerwowany mag. * * * Mistrz Jakub po wydobyciu beltu z pluca nie powinien byl mowic ze wzgledu na ryzyko krwotoku. Ale musial opowiedziec wszystko. Wiec szeptal. Pobladli Rodmin i Hanti trwali pochyleni nad nim, z uszami przy jego ustach. Tylko Dekart stal nieporuszony pod sciana jakby zapadl w letarg.Na wiesc o odczlowieczeniu Ksina, Hanti wydala stlumiony szloch, a Rodmin pokrecil glowa. Chwile pozniej kat skonczyl mowic i niemal natychmiast zasnal. Hanti w calkowitym milczeniu lykala lzy. Mag ze stezala twarza zaczal chodzic po pracowni w te i z powrotem. Parokrotnie zblizyl sie do regalu z czarnoksieskimi ksiegami i tuz pod nim robil zwrot na piecie, po czym odchodzil. Za kazdym razem jednak zblizal sie do regalu coraz bardziej i stal przy nim nieco dluzej. Po kilku minutach stalo sie jasne, ze toczy wewnetrzna walke. -Czy jest dla Ksina nadzieja? - spytala cicho Hanti. -Nadzieja bym tego nie nazwal... - odrzekl posepnie mag. -Ale mozesz cos zrobic? -Moge. -Uczyn to zatem! - dziewczyne az poderwalo. -Nie wiesz o co prosisz. -Niewazne, pomoz mu! -Sa srodki, ktorych cel nie uswieca... -Idzie o zycie krola i Suminor. -Zamilcz kobieto! - Rodmin chwycil sie za skronie. - Potem nigdy juz nie bedziemy tacy sami... -Martwisz sie o siebie?! - nacisnela. -I o ciebie. -Nie musisz. Oddam dusze i cialo. -Dokladnie tyle potrzeba... - mag stal nieruchomo z poszarzala twarza. -Rodminie! -Dobrze! - podszedl do regalu i gwaltownym ruchem zmiotl na podloge wszystkie ksiegi. Za nimi, w sciennej wnece spoczywalo ukryte jeszcze jedno dzielo, dokladnie zawiniete w czarny aksamit. Krolewski mag przeniosl te ksiege na stol, rozpakowal i otworzyl. Zaledwie dotknal jej kart, palce i dlonie zsinialy mu jak odmrozone. Rece maga przybraly trupi wyglad. -Sa teksty - przemowil Rodmin - ktore sprawiaja, iz czytajac je stajesz sie trupem od srodka, choc z zewnatrz niczego nie widac. To dzielo jest uczciwsze. Jawnie ostrzega czytelnika, co moze mu sie przytrafic... - znalazl odpowiednia strone, zalozyl zakladke. - A teraz - zwrocil sie do Hanti - oddasz mi cala swoja milosc... * * * Tefi corka bednarza Iliny miala czternascie lat i byla dziewica. Mieszkala w Dakli, wiosce lezacej przy trakcie do Deremy, piec mil od Katimy. Od najmlodszych lat Tefi lubila wystawac przy plocie patrzac na przejezdzajacych kupcow, zolnierzy, wielkie damy i dostojnikow. Marzyla, ze kiedys i ona wyruszy w taka podroz z rycerzem lub ksieciem, ktory zabierze ja w daleki swiat. Wiedziala, iz wiekszosc mijajacych ja ludzi sluzy krolowi. Kiedys przez Dakle przeciagnela cala armia i ojciec powiedzial, ze ci wszyscy przystojni mlodzi zolnierze oraz ich wodz w lsniacej zbroi, jadacy na pieknym bialym koniu, ida umrzec za krola. To z pewnoscia musialo byc takie wzniosle i wspaniale... Innym razem, na widok orszaku dam dworu, spytala matke, czy one tez umieraja dla krola. "Nawet wiele razy...", odpowiedziala matka usmiechajac sie tak dziwnie.Serce Tefi bilo mocniej, gdy mijajacy dom zolnierze zwracali na nia uwage, usmiechali sie, wolali: "Hej, slicznotko". Jednak nie zainteresowal sie nia dotad zaden ksiaze ani oficer. Ci mijali Tefi obojetnie jakby byla tylko czescia plotu. Na domiar zlego rodzice coraz rzadziej pozwalali jej wystawac przy drodze. Przez ostatnie dni zupelnie nie miala na to czasu. Dzis jednak bylo inaczej. W sasiedniej, blizszej Katimy Dagrze spalila sie karczma i podobno wydarzylo sie tam cos jeszcze straszniejszego. Ojca wezwano na zebranie gromady, a matka pobiegla wypytac sasiadki. Tefi mogla wiec znow zajac swoje ulubione miejsce przy plocie. Niebawem droga nadjechala konno samotna kobieta. Byla bez watpienia wielka dama i w przeciwienstwie do wielu innych podroznych nie spieszyla sie zbytnio. Jechala powoli rozgladajac sie uwaznie. Nagle spostrzegla Tefi i zatrzymala sie przy niej. Dziewczyna zamarla z wrazenia. -Jak ci na imie? - zapytala kobieta. -Tefi, pani... - odpowiedziala drzacym glosem. -Czy pragniesz sluzyc krolowi? Przez moment Tefi nie byla zdolna uwierzyc wlasnym uszom. Piekna i smutna zarazem twarz obcej kobiety oraz jej pytanie zupelnie oszolomily dziewczyne. -Zatem? - ponaglila Hanti. -Tak, pani... - Tefi ogarnela fala goraca. -Dobrze, lecz jest jeden warunek. Czy jestes nietknieta? -Ja... Nie rozumiem, pani... -Czy lezalas z mezczyzna lub chlopcem? - w glosie pytajacej pojawilo sie gniewne zniecierpliwienie. -Ja... lezalam obok brata... i siostry, pani. Kiedys spalismy w jednym lozku... -Nie o to pytam! Czy lezalas kiedys naga, z rozlozonymi nogami pod obnazonym mezczyzna, a on wdzieral sie w twoje lono? Tefi splonela rumiencem. -Nie pani... nigdy... ale... -Co za ale?! W oczach dziewczyny pojawily sie lzy. -Widzialam jak Dart, syn kowala robil tak w lesie z Mina, moja starsza siostra. Mysleli, ze nikt ich nie widzi. Ona najpierw narzekala, ze boli, a potem mowila, ze chce jeszcze i... -Dobrze - uciela Hanti. - Mozesz sluzyc krolowi... -Naprawde, pani?! - Tefi az podskoczyla. -Tak - twarz Hanti sciagnela sie. - Ale jesli wstapisz na sluzbe dla krola, czy bedziesz gotowa za niego umrzec? -Tak, pani! -Zapytam raz jeszcze; czy jestes gotowa umrzec za krola? -Tak, pani... Hanti siegnela szybko do wiszacej na biodrze sakwy. -Zatem, niech sie stanie! - cisnela w twarz Tefi garsc czarnego pylu. -Pani!... - dziewczynie zakrecilo sie w glowie. Kurczowo przytrzymala sie plotu zamykajac oczy. Kiedy je otworzyla, dziwna dama byla juz daleko. Wracala... Tefi patrzyla za nia chwile, po czym niepewnie ruszyla do domu. Nie mogla zebrac mysli, dzialo sie z nia cos dziwnego. * * * Przed wjazdem do wsi, na powracajaca Hantinie czekal Dekart, skrywajacy swoje dwie glowy pod obszernym kapturem. Kon wilkolaka mial przytwierdzony do lba silny, porazajacy wole amulet.-Gotowe... - rzekla Hanti znuzonym glosem. - Mozemy wracac... Kaptur wilkolaka poruszyl sie przeczaco. -Nie? Wyciagniete ramie wskazalo droge do Katimy, potem Hanti. -Ja sama? Dahart potwierdzil niemo. -A ty? Wilkolak nie odpowiedzial. Siedzial na koniu nieruchomy, wyniosly jak posag. -Dobrze, zegnaj - zona Ksina tracila wierzchowca pietami. Kiedy zniknela w dali goscinca, Dehart zsiadl z konia, po czym sciagnal mu amulet obezwladniajacy. Zwierze zarzalo przerazone, stanelo deba i rzucilo sie do ucieczki. Za moment dwuglowy wilkolak zostal zupelnie sam. Namyslal sie chwile, a nastepnie zszedl z traktu i zniknal w przydroznych krzakach. * * * Tefi czula na przemian chlod i zar, a przede wszystkim dojmujaca tesknote. Kiedy tylko przymykala oczy widziala twarz mlodego mezczyzny o dziwnych, jakby kocich rysach. Kochala go, pragnela, pozadala. Tefi nie potrafila nazwac swoich uczuc i nie wiedziala, ze owladnela nia bezgraniczna milosc oraz namietnosc, jakie rzadko staja sie udzialem nawet dojrzalych kobiet.I bylo cos jeszcze: wyrazny zew wskazujacy droge. Nigdy nie widziany kochanek przyzywal ja z bolem i zarem. Zawarta w wezwaniu obietnica przyprawiala Tefi o zawrot glowy. Przez caly dzien wszystko lecialo jej z rak. Wzrok miala bledny. Gdy pytano czy jest chora, wzruszala ramionami. Po zachodzie slonca wezwanie przybralo na sile. Nie mogla zasnac. W dole brzucha narastal ucisk, pomiedzy nogami czula wilgoc. Zwykle odglosy z poslania rodzicow, teraz doprowadzaly Tefi do szalenstwa. Podwinela koszule, wsunela reke miedzy nogi. Rozkosz uderzyla jak piorun, lecz zaraz po niej nadbiegla fala stokroc silniejszego pozadania oraz rozdzierajacej umysl tesknoty. Wczesniej chciala zaczekac az wszyscy zasna, ale teraz okazalo sie to niemozliwe. Jak bledna wstala z lozka i boso podbiegla do drzwi. Zaczela sie zmagac z zasuwa. -Tefi co robisz?! Przeszkoda ustapila. Dziewczyna wypadla w noc. -Hej, co sie z nia dzieje? -Moze to urok... -Co mowisz kobieto?!! Tefi biegla przed siebie, nie przystajac, bez wahania, z calkowita pewnoscia kierunku. Pedzila prosto w ramiona kochanka. Nie zwrocila uwagi, ze za nia przemyka sie jakas postac, a w coraz bardziej odleglych domach wioski rozblyskuje wiecej i wiecej swiatel, ze iskierki pochodni gromadza sie stopniowo w jedno miejsce. Przed soba uslyszala gluchy ryk. To on! Jej umilowany! Krew zawrzala w zylach. Przyspieszyla kroku. Predzej! Predzej! Kolejny ryk rozdraznionego demona zabrzmial w jej uszach jak milosne wyznanie. Gdy zablysly przed nia fioletowe slepia, dziewczyna wyciagnela rece. Tak bardzo pragnela zrobic dla niego wszystko, uczynic szczesliwym... Mgnienie oka pozniej kly kochanka wbily sie w jej gardlo, przyprawiajac Tefi o niewyslowiona ekstaze. * * * Dekart odwrocil wzrok.Doskonale slyszal dobiegajace z odleglosci stu krokow odglosy kotolaczej uczty oraz to, co stalo sie, gdy zaczela dzialac krew dziewicy i wspomagajacy ja czar. Rozlegl sie przejmujacy, lecz calkowicie ludzki krzyk bolu. Czarna magia na sluzbie dobra sprawnie wypelniala swoje zadanie... Dekart spojrzal w tamto miejsce dopiero wtedy, gdy jeki ustaly, a z ziemi podniosl sie oszolomiony mezczyzna. Zataczajac sie jak pijany w sztok ruszyl gdzies przed siebie i przepadl w mroku. Wowczas Dekart poddal sie Przemianie. Minute pozniej jako dwuglowy wilkolak ruszyl na miejsce Ofiary. W formie bestii latwiej bylo mu zniesc widok, jaki tu zastal i wykonac to, co zamierzyl. Starannie wytarzal sie w szczatkach i krwawym blocie, po czym usiadl i czekal. Wiedzial, ze czarna magia jest rzecza przewrotna i nigdy nie zadowala sie cena, ktora zapisano w ksiegach o kartach z ludzkiego pergaminu. Ze w istocie rzeczy, nigdy nie posluzy ona dobru. Chyba, ze... Od strony wsi zblizal sie gaszcz pochodni. Juz slychac bylo nerwowe nawolywania tlumu. Dekart uniosl oba lby, nabral gleboko powietrza i zawyl donosnie. Swiatla zbily sie ciasniej, a pomruk wzburzenia przybral na sile. Dekart siedzial nieruchomo i cierpliwie czekal az tlum odnajdzie go i otoczy. Kiedy swiatlo pochodni zalalo to miejsce, rozlegly sie krzyki przerazenia i grozy. Ludzie staneli porazeni swiadectwem wlasnych oczu. Widzac, iz nie sa w stanie sie ruszyc, wilkolak demonstracyjnie polizal lape. Starannie wybral miejsce, w ktorym nie bylo ani sladu krwi Tefi, ale oni o tym nie wiedzieli. Ktos zakrzyczal nieludzko, rozdzierajaco i z tlumu wypadl oszalaly Ilino, ojciec Tefi. Oburacz zamachnal sie widlami. Dekart uskoczyl bez trudu i celowo popelniajac blad zlapal obiema paszczami za drzewce, odslaniajac glowy i karki. Tlum eksplodowal nienawiscia. Mieli osinowe koly, srebrne sztylety i miedziane siekiery. Lecz mimo to dlugo trwalo nim czarna polowa magii otrzymala swa dodatkowa zaplate... * * * -Mistrz Jakub spi - rzekl Rodmin do wchodzacej Hanti.Oboje ze sciagnietymi, naznaczonymi staroscia twarzami przez dluga chwile patrzyli na siebie bez slowa. -Co teraz? - szepnela w koncu Hanti. -Mysle, ze czar zadziala - odparl mag. - Jednak kiedy Ksin wroci, czy ty potrafisz zyc z nim bez milosci? -Potrafie pokochac go na nowo! - stwierdzila stanowczo unoszac glowe. - A jesli nie, bede udawac! Robilam to nie raz... -Przez cale zycie? -Przez cale zycie - powtorzyla jak echo. - A co z toba? -Ja zaplacilem latami swojego zycia - odpowiedzial Rodmin. Nie wiem ile mi ich przeznaczono, ale teraz bedzie dokladnie o dwadziescia mniej... -Nie mozesz ich odzyskac? Podobno sa sposoby... -Owszem - mag usmiechnal sie gorzko. - Ale za czar przedluzajacy zycie trzeba wpierw zaplacic kolejnymi latami, bez gwarancji, ze sie powiedzie. To rodzaj gry. Zyskujesz i tracisz, tracisz i zyskujesz... W koncu opetany owa gra nie mozesz juz uwolnic sie od tej ksiegi - wskazal na stol. - Stajesz sie jej niewolnikiem i... - zawiesil glos - na dluzsza mete okazuje sie, ze to ona wygrala. Sam wyjalem to przeklete dzielo z rak maga, ktorego smierc ze starosci i rozpad dosiegly w momencie przewracania karty. Nie skorzystam z tego sposobu. -Rozumiem... - westchnela Hanti. - Ale czy Ksin... kiedy wroci... Czy bedzie taki sam jak dawniej? Mag zamyslil sie. -Tak, Hantinjo - odrzekl po chwili. - Lecz cos gleboko w nim zostalo zlamane i tak juz pozostanie na zawsze. Krypty Rohirry Ksin szedl przed siebie, przez noc nic nie widzac i nic nie pojmujac. Przemiana cofala sie stopniowo. Czar, ktorym go oblozono petal z wolna jego demoniczna nature i spychal ja w glab psychiki pozwalajac wydostac sie czlowieczenstwu. Znow stawal sie ludzka istota, przynajmniej w wiekszej czesci, jednak zlo tkwiace w jego naturze nie zostalo pokonane. Przeciwnie, teraz bylo wieksze, tylko mocniej spetane. Dotarl do brzegu jakiegos bagnistego strumyka, potknal sie, runal twarza w wode i tak juz pozostal. Lezal w wodzie do switu, wtedy zaczely pracowac pluca. Ksin zachlysnal sie i poderwal. Dluzsza chwile wykrztuszal wode, po czym przytomniej rozejrzal sie dookola. Ostroznie siegnal myslami w glab rozkojarzonego umyslu szukajac wspomnien. Cos sie z nim stalo... Ale co? Przypomnial sobie wampira, Redrena i natychmiast poderwal na rowne nogi. Zew Obecnosci! Gdzie on jest?! Zaczal nasluchiwac mentalnych wibracji. Nic. Przepadlo... Moze jednak nie. Byl po prostu zbyt rozbity, mial wrazenie jakby rozszarpano mu dusze... Moze to przejdzie? Na skraju swiadomosci blakalo sie przeczucie, ze zrobil cos strasznego. Kotolak popatrzyl po sobie. Ubranie w strzepach. Koszuli wlasciwie nie bylo w ogole, zostal po niej tylko kawalek lewego rekawa. Spodnie trzymaly sie cudem, od butow odpadly podeszwy. Czyzby pil ludzka krew? Niemozliwe! Nie pamietal nic podobnego. Wiec skad ta mysl? Co sie stalo? Wiozl go mistrz Jakub, a potem ocknal sie w wodzie... Trzeba by odnalezc kata? Nie! Trzeba isc na poludnie, za wampirem. Kiedy troche dojdzie do siebie powinien wyczuc jego Obecnosc. Cos sie jednak stalo... Nie bylo sensu tego rozwazac! Kotolak przeszedl przez strumien i podazyl w kierunku lasow Rohirry. W miare jak powracaly mu sily przyspieszal kroku. Okolo poludnia czul sie juz doskonale. W jednej z mijanych wiosek ukradl ubranie i pare chlopskich, skorzanych lapci, przypominajacych sznurowane wysoko sandaly. Bylo to dziwne, ale zupelnie nie czul glodu. Tak, jakby niedawno zjadl bardzo sycacy posilek... Nie chcial o tym myslec! Na szczescie wczesnym popoludniem odebral zew Obecnosci sciganego wampira. Pierwsza fala emocji sprawila, ze rece same zamienily sie w kocie lapy. Ksin popatrzyl na nie zdumiony. Nigdy dotad Przemiana nie zachodzila u niego z taka latwoscia... * * * Kasztelan Diny zmarszczyl brwi.-Moze to tylko podjazd? - zapytal. Zwiadowca pokrecil przeczaco glowa. -Nie, panie, co najmniej polowa legionu. Dluzej nie liczylem, by szybciej przybyc z ta wiescia. -Pol legionu miedzy nami a Dina! - Sagino uderzyl piescia w stol. - Mozna sie bylo tego spodziewac! Kiedy ksiaze odszedl z legionem w Puste Gory droga do Diny stanela otworem. Wiedza, ze Gesren bez rozkazow i posilkow nie wystawi nosa z Kemru, zatem wiekszoscia sil pociagneli na Dine... - myslal glosno. -Trzeba zawrocic nasze statki, niech przybywaja z pomoca - odezwal sie jeden z obecnych w namiocie setnikow. -A ja odeslalem wraz z nimi jedna trzecia naszych ludzi... - Sagino zgrzytnal zebami. - Lecz biegnij, Jano, natychmiast wyslij za nimi trzech goncow. Niech kaza Forpartowi rzucic wszystko i isc nam z pomoca. Niech bierze wszystkich zdolnych do noszenia broni. -A statki? -Do piekiel z nimi! Spalic! Albo nie... W koncu zamierzamy wygrac te bitwe... Niech Forpart zostawi tam kilku ludzi, ktorzy w razie czego podloza. -Rzekles "bitwe", panie? - setnik Jano popatrzyl wyczekujaco. -Tak, przyjmiemy bitwe. Z taka iloscia wozow i z dala od drogi nie mamy szans zdazyc do Diny przed Wyspiarzami. Zostajac tutaj zyskujemy kilka godzin na przygotowania, zanim nas znajda. Idz, Jano, wyslij goncow i zwolaj oficerow na narade. -Tak, panie! - setnik szybkim krokiem opuscil namiot. Kwadrans pozniej kasztelan Sagino powiodl stanowczym spojrzeniem po twarzach swoich podwladnych. Siwe wlosy i twardy wzrok upodabnialy go teraz do starego wilka. -Mamy tysiac szesnastu ludzi, sto dwadziescia wozow i tuzin balist - oznajmil. - Wyspiarze maja nad nami trzykrotna przewage, co oznacza, ze nie beda oczekiwac od nas az to my ich zaatakujemy - usmiechnal sie zimno. - Ustawimy wozy w czworobok, opierajac sie jednym bokiem o brzeg rzeki - pokazal miejsce na mapie. - Od strony drogi ustawicie wozy w potrojnym szeregu, tylko od rzeki wystarczy jeden rzad. W krotszych bokach beda otwierane bramy dla jazdy, tak ustawcie tam wozy by mozna je bylo przetaczac. Nad bramami, na narozach czworoboku stanie po szesc balist. Ile mamy jazdy? -Trzystu piecdziesieciu jezdzcow, panie, lacznie z tymi, co siada na oklep na zwierzetach pociagowych... -Podzielic ich na dwie grupy i uszykowac przy bramach. Pieciuset pieszych broni dluzszego boku od strony drogi, reszta bram i pilnuje brzegu rzeki. Do dziela, rycerze! Dosyc juz bylo magii. Pora na uczciwa stal! Oficerowie wybiegli z namiotu. Wykonanie rozkazow kasztelana zajelo im okolo trzech godzin. Wozy rozstawiono wedlug planu, spieto je lancuchami, zablokowano kola. Z tych stojacych na brzegu czworoboku wyladowano zawartosc i zlozono ja w ziemnych jamach. Wykopana ziemie zaladowano w worki i skrzynie, ktorymi oslonieto balisty i umocniono pierwsza linie wozow. Przez caly czas na placu wewnatrz czworoboku wrzala szalona krzatanina, zamieniajaca sie chwilami w chaos. Na czas przygotowan trzeba bylo wyprowadzic na zewnatrz konie. Stopniowo wszystko; przedmioty i ludzie znalazlo sie na swoich miejscach. Obok balist ulozono stosy olowianych kul wielkosci piesci, powbijano w ziemie wielkie belty, dlugosci jednego lokcia. Najdluzsze i najciezsze pociski - przeznaczone do strzelania w tlum strzaly o rozlozystych grotach, przypominajacych zrobione z szabel kotwice, ulozono tak, by ostrza sterczaly na grzbietach umocnien. Rozpoczelo sie czekanie. Slonce minelo poludniowy szczyt swej wedrowki i gorac dnia zaczal z wolna tracic na sile. Zolnierze przestali sie kryc w cieniu taboru. -Dobra pora by walczyc - rzekl Sagino do setnikow stojacych razem z nim na jednym z pustych wozow. Na poczatku godziny drugiej po poludniu, w zaroslach pomiedzy taborem a droga do Diny zaczal sie ruch. -Napiac cieciwy! - rozkazal kasztelan. - Krotkie strzaly! Zaskrzypialy korby mechanizmow naciagowych balist. Pomiedzy dluzszym bokiem taboru, a obszarem mlodnikow i krzewow rozciagalo sie mniej wiecej trzysta krokow otwartej przestrzeni, na ktorej wykarczowano z grubsza kepy chaszczy. Teraz, po drugiej stronie pola zamigotala stal. Fala zbrojnych wylala sie na skraj nadrzecznej rowniny. Szeregi, kolumny, luzne gromady wyroily sie z trzech stron taboru i zaczely formowac szyki. Blekitno-zielone sztandary Cesarstwa oznaczyly miejsca zbiorki poszczegolnych setek. -Wymierzyc w najwiekszy tlum! - zawolal Sagino i odczekawszy chwile zakrzyknal: - Strzelac! Huknely cieciwy i pierwszy tuzin beltow pomknal w strone wroga i przepadl w sklebionej masie Wyspiarzy. Nie dalo sie dostrzec czy ktos padl. Odpowiedzia byl narastajacy krzyk gniewu, ktory przeszedl zaraz w ponury pomruk. -Ladowac i strzelac! - polecil kasztelan. - Nie zalowac pociskow! Po trzeciej salwie Wyspiarze zamilkli. Z zimna krwia kontynuowali ustawianie szyku. Dwanascie balist nie moglo pokrzyzowac zamiarow trzech tysiecy ludzi. Zaraz tez pojawily sie ich wlasne katapulty i balisty. Pierwszy glaz o srednicy poltorej piedzi wyrwal plachte darni przed linia wozow, odbil sie i lupnal donosnie w burte ktoregos z nich. Za nim nadlecialy nastepne. Chwile pozniej zabrzmial przerazliwy trzask lamanego drewna, w powietrze wylecial snop drzazg, ktos wrzasnal glosno. -Mierzcie w ich machiny! - zawolal Sagino. -Panie, ustap z wozu, stoisz na widoku - doradzil mu jeden z setnikow. Jakby na podkreslenie tych slow dluga strzala przebila z trzaskiem burte sasiedniego wozu i utknela w podlodze. Kleczacy tuz obok legionista odsunal sie w poplochu. -Dobrze - zgodzil sie kasztelan. - A ty! - krzyknal do wystraszonego zolnierza. - Pilnuj swego miejsca, bo lepszego ukrycia i tak nie znajdziesz! -Tak, wasza milosc! - odpowiedzial legionista. Sagino zszedl z wozu i ruszyl na obchod pozycji. Pojedynek machin strzelajacych zaczal sie na dobre. Po stronie Wyspiarzy przybywalo ich coraz wiecej, az w koncu przeszlo trzydziesci katapult i balist miotalo na tabor Suminorczykow grad kamieni i strzal, ktore roztrzaskiwaly oslony, przyszpilaly, miazdzyly ludzi, wywolywaly panike wsrod koni. Zaden z jezdzcow nie siedzial w siodle, stali, mocno trzymajac wierzchowce za uzdy, niektorym udalo sie zmusic zwierzeta do uklekniecia. Wszyscy dzierzyli obnazone miecze. Kiedy bowiem jakis ciezko raniony kon wpadal w szal z bolu, jedynym sposobem unikniecia chaosu bylo jego natychmiastowe dobicie. Skupienie ostrzalu suminorskich balist na machinach przeciwnika zaczelo szybko przynosic efekty. Najpierw jedna ze strzal przeciela wiazke skreconych ciegien, wprawiajacych w ruch lyzke wyspiarskiej katapulty. Uszkodzona machina podskoczyla wysoko i wykonala epileptyczny taniec powalajac dwoch zolnierzy obslugi. Reszta uciekla czym predzej. Potem jednej z balist odstrzelono kolo, eliminujac ja z dalszej walki. W kolejnej, suminorski belt przecial napieta cieciwe, w wyniku czego celowniczy stracil glowe. Kasztelan Sagino na wlasne oczy zobaczyl jak wystrzelona tuz przy nim olowiana kula, zakresliwszy plaski luk uderzyla w srodek tulowia dowodce wrogiej baterii. Wyspiarz przelecial jakies dziesiec krokow do tylu, padl na plecy, chwile przebieral rekami i nogami jak przewrocony zuk, po czym znieruchomial. Gdy zniszczono piata, wroga machine, Wyspiarze zmienili taktyke i skoncentrowali ostrzal na narozach taboru Suminorczykow. Skutek byl druzgoczacy. Wobec dwukrotnej przewagi sily ostrzalu na nic zdaly sie oslony z wozow i skrzyn wypelnionych ziemia. W ciagu minuty strzaskano dwie suminorskie balisty. W nastepnej minucie glaz z katapulty zlamal ramie luku trzeciej. Kawal drewna, szarpniety przez cieciwe, chlasnal w tyl niczym monstrualny bat. Czterej zolnierze obslugi z polamanymi rekami, zebrami i zmiazdzonymi twarzami, wyjac z bolu, zaczeli sie tarzac po ziemi. -Wycofac balisty w glab taboru! - rozkazal Sagino podchodzac do zrujnowanego stanowiska. - Pojedynczo! Niech mysla, ze je zniszczyli! Ktos pobiegl przekazac rozkaz do drugiego naroznika. Suminorski ostrzal oslabl gwaltownie i ustal. Wyspiarze wzniesli triumfalny okrzyk. Ich pociski znow zaczely spadac na caly tabor. Ale nie trwalo to dlugo. Ruszyla piechota. Wyspiarze postanowili uderzyc cala sila, z trzech stron naraz. Kiedy rozwijajace sie do ataku szyki pieszych zaslonily machiny, uniemozliwiajac kontynuowanie ostrzalu, kasztelan Sagino polecil ustawic balisty z powrotem na pozycjach. Na cieciwy zalozono strzaly o szablastych grotach. -Jazda na kon! - rozkazal w nastepnej chwili. - Otworzyc bramy! Gdy nadchodzace szeregi Wyspiarzy dotarly do polowy pola padl rozkaz: -Strzelac! Rozlegl sie swist jakby stu zolnierzy zakrecilo mlynca mieczami. Strzaly obracaly sie w locie, sprawiajac, iz rozlozyste ostrza ich grotow ciely powietrze ukosnie z sila topora. Wymierzono je tak, by lecialy na wysokosci glow i ramion. Dziewiec tych wyslannikow smierci wpadlo z impetem w gaszcz nacierajacych, rozlupujac helmy, rozchlastujac szyje, szczeki, twarze, scinajac drzewca wloczni. Smiercionosne kotwice wyrabaly w szeregach krwawe bruzdy, mieszajac linie Wyspiarzy, zmuszajac ich do zwolnienia kroku. Kiedy ociekajacy potem zolnierze z obslugi balist, dlugimi dzwigniami nakrecali ponownie mechanizmy naciagowe, trzeszczace zlowieszczo pod wplywem poteznych sil, ruszyla jazda. Sagino nie tracil czasu czekajac az konni stana strzemie przy strzemieniu. Zaledwie po wyjsciu z bram jako tako uladzili szyk, pchnal ich do kontrataku. Nie bylo miejsca by rozpedzic konie do galopu. Poprzestali na cwale, a dobiegajac do przeciwnika miotneli przed siebie chmura oszczepow i uderzyli w slad za nimi. Piechota i jazda starly sie przed krotszymi bokami taboru, zas fala nacierajacych Wyspiarzy dopadla dluzszego. Jeszcze drugi raz kotwico-strzaly zebraly swe krwawe zniwo, po czym wszystko zawislo od mieczy i wloczni. Pierwsi Wyspiarze, ktorzy wdrapali sie na wozy, odpadli z roztrzaskanymi glowami i odrabanymi ramionami. Z druga fala nie poszlo tak latwo. Oslaniani przez wlocznie idacych za nimi towarzyszy, nacierajacy przeniesli walke na skrzynie wozow tworzacych zewnetrzny szereg taboru. W dzikiej ciasnocie sztylety byly bardziej przydatne od dlugich ostrzy. Krotkie miecze suminorskich legionistow okazaly sie blogoslawienstwem, ale i piechota morska Kahara V przywykla walczyc w tloku panujacym na pokladach zdobywanych statkow. Suminorczycy nie ustepowali. Scierali sie z Wyspiarzami w otwartym boju twarza w twarz lub razili ich podstepnymi sztychami, wpychajac ostrza pomiedzy deski wozow, badz wyskakujac nagle ze szczelin i zza burt. Na ziemi, pod osiami, wsrod unieruchomionych kol paznokcie i zeby okazywaly sie nie gorsze od sztyletow. Kasztelan Sagino chcac dac przyklad zolnierzom, wlasna osoba wdarl sie w gaszcz walczacych. Kogos przebil, wzial ciecie w lewe ramie, oslabione przez naramiennik, lecz zakonczone dotkliwym skaleczeniem, a wreszcie uderzony w twarz glowica miecza zlecial miedzy wozy i zaplatal w spinajacych je lancuchach. Nad nim wywiazala sie zajadla rabanina, w wyniku ktorej oczyszczono z Wyspiarzy ten fragment fortyfikacji, a adiutanci pospiesznie wydostali swego wodza z pulapki. -Panie, nie narazaj sie, racz czuwac nad wszystkim - wydyszal setnik Jano. -Masz racje - Sagino dotknal rozbitego policzka. - Za starym na to... O odparciu szturmu zadecydowala jazda, ktora naciskana przez atakujacych z bokow Wyspiarzy przedostala sie na tyly ich glownej linii, nacierajacej na tabor od frontu. Piechurzy widzac za soba Suminorczykow stracili zapal do walki. Zaczeli zeskakiwac z wozow i zwracac sie ku nowym przeciwnikom. Potem, mimowolnie skupiajac sie w wieksze grupy zerwali ciaglosc szyku odslaniajac srodek taboru. Suminorskie balisty wznowily ostrzal potegujac zamieszanie. Sagino widzac co sie dzieje czym predzej wdrapal sie na zawalony cialami woz. -Rastooo!!! - krzyknal ile tchu w plucach, az zyly wystapily mu na skroniach. - Bierz katapulty!!! Setnik Rasto - dowodca oddzialu jazdy broniacego polnocnej bramy uslyszal krzyk i natychmiast pociagnal za soba kilkudziesieciu kawalerzystow do szarzy na jedna z dwoch baterii katapult i balist, w tej chwili zupelnie pozbawiona ochrony. Dopadli ich po niespelna minucie, w oka mgnieniu wyrzynajac obsluge i uszkadzajac pietnascie machin. Wyspiarze zupelnie sie pogubili. Mieli tak duza przewage, ze sytuacje mogl latwo odwrocic zreczny manewr, lecz okazalo sie, iz przyzwyczajeni do walki na zatloczonych pokladach zolnierze i oficerowie nie radza sobie majac zbyt wiele wolnej przestrzeni. Nikt nawet nie pomyslal, by sprobowac otoczyc jazde i odciac jej powrot do taboru. Zamiast tego najezdzcy zbili sie w dwie bezladne gromady, stanowiace doskonaly cel dla machin miotajacych. Resztki porzadku prysly, gdy ktorys z pomniejszych dowodcow, na wlasna reke pchnal kilkuset pieszych na pomoc zagrozonej drugiej baterii katapult. Zapoczatkowalo to ogolny odwrot. Rasto nie ryzykowal dluzej. Suminorczycy zadowoliwszy sie zniszczeniem jednej baterii bez przeszkod wrocili do czworoboku. -Niech piecdziesieciu jezdzcow pozostanie na zewnatrz przy kazdej bramie - rozkazal Sagino. - Teraz sie zacznie... Mial racje. Ledwie cofajacy sie Wyspiarze odslonili ocalale katapulty, natychmiast w strone taboru pomknely smugi dymu. Wczesniej cesarscy nie uzyli pociskow zapalajacych, by plonace wozy nie stanowily przeszkody dla atakujacych. Teraz nie mieli juz takich skrupulow. Dziesiec garncy z olejem skalnym roztrzaskalo sie w obrebie taboru bryzgajac na wszystkie strony plynnym ogniem. -Zniszczyc katapulty! - krzyknal kasztelan do strzelcow przy balistach. - Gdzie durnie?! - wydarl sie na kilkunastu zolnierzy biegnacych z wiadrami do rzeki. - Nie woda, bo rozszerzycie pozar! Plonacy olej wyplynie na wierzch! Ziemia gasic! I piachem! Wkrotce dwie trzecie obroncow taboru zajetych bylo walka z ogniem. Po godzinie stalo sie jasne, ze Wyspiarze nie zdolaja zarzucic Suminorczykow pociskami zapalajacymi. Zabraklo katapult... -Nie jest zle - usmiechnal sie Sagino. Dymiacy garniec nadlecial bezszelestnie i rozbil o krawedz burty wozu, o krok od kasztelana, zalewajac go od stop do glow plonacym olejem. Sagino nawet nie zdazyl krzyknac. Setnik Jano blyskawicznie wyciagnal miecz i czyniac dowodcy ostatnia przysluge scial mu glowe. -Przejmuje dowodzenie - oznajmil oniemialym ze zgrozy adiutantom. Nikt sie nie sprzeciwil. Jano podszedl do balist, by ocenic skutecznosc ostrzalu. Chwile stal za bateria, obserwujac prace obslugi oraz zolnierzy umacniajacych, gaszacych i odbudowujacych elementy fortyfikacji, rozpadajace sie raz po raz pod ciosami pociskow wroga. Wlasnie jedna ze skrzyn z ziemia, trafiona ciezka strzala zleciala z loskotem ze szczytu barykady. Trzech legionistow rzucilo sie postawic ja na miejsce. Setnik ruszyl, by spojrzec na przedpole, lecz zamiast kroku naprzod, wbrew swej woli, postapil dwa kroki w tyl... Belt z balisty przeniknal go szybciej niz zdazyly zareagowac nerwy. Dopiero po chwili Jano poczul laskotanie w piersiach. Spojrzal na swoj pancerz i ze zdumieniem zobaczyl w napiersniku dziure o srednicy poltora cala. Pocisk przeszedl przez lewa piers, trzy palce od mostka. Serce juz nie bilo. Zdziwienie zastyglo na twarzy Jano i pozostalo na niej gdy on sam miekko osunal sie w ciemnosc. Wyspiarze ponownie formowali szyki, gotujac sie do kolejnego szturmu. Widac bylo, ze tym razem uderza tylko od frontu, oslaniani od jazdy przez oddzialy pikinierow i wlocznikow chroniace ich boki i tyly. Natarcie ruszylo zanim katapulty przerwaly ostrzal. Zdezorientowani Suminorczycy przystawali bezradnie nie wiedzac czy maja dalej gasic pozary, czy zajmowac pozycje obronne. Czas mijal, a nikt nie wydawal rozkazu... Okres wahania zakonczyli sami Wyspiarze przerywajac bombardowanie. Wszyscy zdolni do walki obroncy taboru zaczeli wdrapywac sie na wozy. Niespodziewanie machiny miotajace wroga obrzucily pociskami suminorska jazde, strzegaca poludniowej bramy, wywolujac panike wsrod koni. Fala piechoty z krzykiem dotarla do linii wozow. Obie strony byly juz zmeczone, tak ze pierwotna zajadlosc rychlo przeksztalcila sie w monotonna rabanine. W tych warunkach zaczela brac gore przewaga liczebna Wyspiarzy. Po pol godzinie zdobyli cala zewnetrzna linie wozow. Stopniowo wypierali obroncow z drugiej. Desperackie, lecz coraz slabsze szarze suminorskiej jazdy bezsilnie odbijaly sie od linii pikinierow. Nikt juz nie koordynowal obrony. Ta kruszyla sie, pekala i ustepowala niczym kosc w zaciskajacych sie z wolna szczekach buldoga... Brak jednego dowodcy wyszedl teraz Suminorczykom na dobre, gdyz kazdy rozsadny czlowiek, oceniwszy trzezwo sytuacje, podjalby decyzje o zlozeniu broni. Zwlaszcza, ze zmagania objely juz trzeci, ostatni szereg wozow i walka w kazdej chwili mogla przeksztalcic sie w rzez. Bezwlad obrony paradoksalnie umozliwil dotrwanie do nadejscia odsieczy. Kiedy od polnocy, z zarosli wylonilo sie szesciuset zolnierzy i marynarzy kapitana Forparta, w obroncow wstapily nowe sily. Jednak Wyspiarze widzac, iz bliskie zwyciestwo znowu wymyka im sie z rak wpadli we wscieklosc. Natarli z taka furia, ze zdumieni obroncy ujrzeli nagle wrogow wdzierajacych sie do srodka taboru... Zuchwalstwo to zostalo jednak szybko ukarane. Ludzie Forparta sformowawszy cztery niezbyt rowne, ale zwarte szeregi, biegiem ruszyli na Wyspiarzy. Dwie linie pikinierow, strzegace lewego skrzydla i znacznie juz nadwatlone przez jazde nie dotrzymaly pola ani przez minute. Odrzuceni do tylu zmieszali sie z glownymi silami, ktore wlasnie odstapiwszy od taboru, usilowaly uszykowac sie na spotkanie nowych przeciwnikow. I znowu zabraklo im czasu na ustawienie nowych szykow. Suminorska odsiecz starla sie z nieprzygotowanym tlumem Wyspiarzy, odepchnela go od taboru i pogonila w strone pozycji wyjsciowych jak stado baranow. Kilkunastu napastnikow, odcietych wewnatrz czworoboku wozow, natychmiast rzucilo orez i podnioslo rece do gory. O katastrofie cesarskiej piechoty morskiej zadecydowal brak doswiadczenia w walce na duzej przestrzeni i w rozleglych formacjach bojowych. Na oczach oslupialego dowodcy Wyspiarzy - kapitana Vergena, szesciuset Suminorczykow przegonilo z pola prawie dwa i pol tysiaca jego ludzi, po czym zdobylo z marszu ostatnia baterie machin miotajacych. Obsluga i zolnierze oslony nawet nie probowali sie bronic; porzucajac katapulty i balisty rzucili sie do ucieczki. Na ten widok panika opanowala reszte Wyspiarzy. Nikt tez nie usilowal bronic taboru i zaimprowizowanego obozu. -Panie! Ich z pewnoscia musi byc wiecej! - krzyknal jeden z adiutantow Vergena. - Zaraz nas otocza! Wodz Wyspiarzy bez slowa zawrocil konia. Teraz najwazniejsza rzecza bylo napisanie przekonywujacego raportu dla Cesarza... Pol godziny pozniej, w blasku zachodzacego slonca Kapitan Forpart pochylil sie nad szczatkami kasztelana Sagino. Wokol slychac bylo jeki ciezko rannych. Potrzaskane wozy dymily i ociekaly krwia. Legionisci stali wokol bez slowa, z opuszczonymi mieczami. -Przygotujcie stos - rozkazal Forpart. - Niech ogien dokonczy dziela... Popioly zabierzemy do Diny. -Do Diny, panie? - zdumial sie jeden z dziesietnikow. Nazywal sie Mino Dergo. - Nie ruszymy scigac wroga? -Jest nas niespelna tysiac zdolnych do walki - odrzekl kapitan. - Szalenstwem byloby gonic dwakroc liczniejszego przeciwnika, ktory przez noc bez watpienia dojdzie do siebie. Pobilismy ich i powstrzymalismy pochod na Dine. To wystarczy. -A zatem... - westchnal Mino. - Nic sie nie zmienilo... * * * Tagero, wedrowny czarnoksieznik tkwil przy drodze z Deremy do Sachen, dokladnie na granicy prowincji Kaladen i Stary Suminor. Czekal na przechodnia, ktory moglby sie stac jego ostatnia szansa. Chodzilo o kogos o cechach szczegolnych, czlowieka posiadajacego rozczepiona dusze, najlepiej szalenca, ktoremu wydawalo sie, iz jest kilkoma osobami naraz. W jestestwie takiego osobnika latwo znalazloby sie miejsce dla jeszcze jednej osobowosci, czyli duszy Tagera. Czarnoksieznik musial przeniesc sie w inne cialo, gdyz to, ktore mial od urodzenia umieralo i nie pozostalo mu juz duzo czasu. Byla niewielka nadzieja, iz do tej pory droga nadejdzie odpowiedni czlowiek, ale Tagero nie mogl sam wyruszyc na poszukiwania. Nie mogl opuscic swego miejsca przy trakcie.Powodem tego byl pal, na ktorego jeden koniec nabito Tagera, a drugi wkopano w ziemie, by calosc sluzyla za odstraszajacy przyklad. Czarnoksieznik wykonywal to zadanie juz od dwoch dni i dwoch nocy. Wlasnie zblizala sie polowa trzeciego dnia, a skazaniec czul, ze nastepnego poludniowego upalu juz nie przetrzyma, a w najlepszym razie nie zdola zachowac jasnosci umyslu, co na jedno wychodzilo. Ruch na goscincu byl niewielki, a z nielicznych przechodniow malo kto przystawal dostatecznie dlugo, by Tagero mogl wysondowac jego umysl. Czarnoksieznik zaczynal sie bac. Dobrze opanowane zaklecia chronily go przed bolem, ale zaden czar nie mogl powstrzymac narastajacego nieublaganie odwodnienia organizmu. Byl juz martwy od pasa w dol, zaczynaly usychac mocno skrepowane rece. Wspomagane przez magie serce zasilalo mozg coraz gesciejsza krwia. Zapasc mogla nastapic w kazdej chwili. Przeklinal swoj los. Pojmano go w karczmie, w jakiejs zapadlej, prowincjonalnej dziurze, niewartej nosic najglupszej chocby nazwy. Rozpoznal go przypadkiem kompan pewnego wedrownego filozofa, ktorego dusze Tagero w przyplywie fantazji przeniosl niegdys w cialo wielkiego weza. Starszy wioski po otrzymaniu doniesienia wykazal sie iscie chamskim sprytem. Nikt nie okazal czarownikowi najmniejszej nawet wrogosci poki miejscowy osilek nie wyrznal go od tylu lawa w potylice. Gdy sie ocknal lezal zwiazany, zakneblowany i pozbawiony wszelkich artefaktow. Nie pozwolono mu mowic w swojej obronie. Znalezione przy nim magiczne przedmioty uznano za dowod prawdziwosci oskarzenia i o swicie Tagero poczul w trzewiach ostrze pala. To wszystko bylo tak nieprawdopodobne i absurdalne, ze czarnoksieznik wciaz jeszcze watpil w realnosc swej przygody. On i jego wielkie ambicje mialy sczeznac w przydroznym rowie? Kiedy docieralo do niego, iz to calkiem mozliwe, stokroc mocniej od knebla dlawil go strach. Mial tylko jedna szanse... Mlody mezczyzna podazajacy traktem wygladal na chlopa, ale sprezystoscia ruchow przypominal zolnierza, lub cos w tym rodzaju... Na jego twarzy malowalo sie niezwykle skupienie. Przekrwione oczy Tagera wpatrzyly sie z napieciem w wedrowca. Ogarniety nagla nadzieja czarnoksieznik zadygotal na palu. Teraz nalezalo doprowadzic do tego, by spotkaly sie ich spojrzenia. Gdy wedrowiec juz prawie dotarl do miejsca kazni, Tagero wzial gleboki wdech i zabulgotal jekliwie przez nos. Mezczyzna przystanal, uniosl glowe... Z pewnoscia nie byl szalencem o jakiego chodzilo czarownikowi... W oczach mlodzienca mignelo jednak cos swiadczacego o istnieniu silnych wewnetrznych zmagan i Tagero uznal, ze nie bedzie czekac na lepsza okazje. Nie przygladal sie dluzej, lecz wyzwolil czar, ktory wyrwal jego dusze z konajacego ciala i niczym struge ognistych igiel wrazil przez oczy w umysl przechodnia. Ksin mial wrazenie jakby porazil go ostry sloneczny odblysk. W glowie cos zaszemralo i poczul ucisk w skroniach. Wydalo mu sie, ze ktos krzyknal, ale kotolak uznal, iz dzwiek ten wydal nabity na pal nieszczesnik, ktory skonal wlasnie w tej chwili. Tagero poczul sie jak ktos, kto przez wlasna glupote wskoczyl do jamy dzikiej bestii. To jednak bylo duzo wiecej niz bestia. W podswiadomosci zaatakowanego przechodnia czarnoksieznik natknal sie na upiora. Strach, ktory odczuwal do tej pory byl niczym wobec przerazenia jakie ogarnelo go teraz. Tagero pojal, ze dostal sie do piekla. Taka byla jego ostatnia swiadoma mysl zanim wessala go kipiaca w okowach woli magma zla. Stal sie zabawka, niewolnikiem, ofiara nienawisci tysiace razy wiekszej od tej, do ktorej sam byl zdolny, ale nie zostal unicestwiony. Trwal w mece. Pomieszanie zmyslow ustapilo po chwili. Fakt, iz na moment przestal odbierac Zew Obecnosci bardziej zdziwil niz zaniepokoil Ksina. Potarl oczy. Juz wszystko dobrze... Wampir byl przed nim! Zapominajac o blahej niedyspozycji kotolak ruszyl dalej. Po pewnym czasie zaczal biec. Scigany wampir poruszal sie tylko noca, lecz robil to znacznie szybciej od Ksina, ktory co prawda szedl dzien i noc bez odpoczynku, ale unikal Przemiany, gdyz jej niezwykla latwosc budzila w nim niejasny niepokoj. Poza tym nie chcial ryzykowac konfliktu z mieszkancami rohirryskiego pogranicza, dla ktorych demon jakiegokolwiek rodzaju byl istota, ktora nalezalo unicestwic za wszelka cene. Miejscowi, w przeciwienstwie do stolecznych tepicieli nie dzielili plodow Onego na przydatne i nieprzydatne w rozgrywkach politycznych. Po zmierzchu kotolak zboczyl z traktu i ruszyl przez bezdroza Oblych Wzgorz. O swicie dotarl do granicy Puszczy Upiorow. Zew Obecnosci wampira-ambasadora zmieszal sie co najmniej z kilkunastoma innymi, pochodzacymi od roznych nadistot, ale Ksin dobrze rozroznial juz indywidualne wibracje stwora, ktorego scigal. Gdy cala powierzchnia slonecznej tarczy wysunela sie zza horyzontu wampir jak zwykle zapadl w letarg i ucichl. Teraz zadaniem Ksina bylo jak najbardziej skrocic dzielacy ich dystans. Przyspieszyl kroku. Do tej pory kotolak wykorzystywal tylko swa nadnaturalna wytrzymalosc, jednak zaglebiwszy sie w ostepy Rohirry nie musial juz zachowywac ostroznosci. Przystanal, pochylil sie i pozwolil drzemiacej w nim bestii wziac w posiadanie cale cialo. Calkowita Przemiana nastapila w ciagu zaledwie trzech uderzen serca. Ksin ryknal gardlowo i pognal przed siebie. Ziemia i sciolka bryzgnely mu spod lap. Zwykle Przemiana wiazala sie z bolem i wysilkiem, teraz byla nawet przyjemna. Poczul sie tak znakomicie, jakby po dlugich poszukiwaniach odnalazl swa prawdziwa nature... To niebezpieczna mysl! - uswiadomil sobie, jednak wkrotce dal sie poniesc pulsujacemu w miesniach i zylach rytmowi upajajacej mocy, zywotnosci i plynnosci ruchow. Bycie bestia stalo sie takie przyjemne... Pedzil teraz trzykrotnie szybciej niz w ludzkiej postaci. Oznaczalo to, ze wampir juz mu nie ujdzie. Dopadnie go najdalej przed polnoca! Przedzieral sie przez zarosla, poteznymi susami przesadzal wykroty i zwalone drzewa. Jego wlasny, emanujacy dzikoscia i szalem Zew Obecnosci sprawial, ze wszelkie aktywne za dnia nieumarle stwory, chylkiem usuwaly mu sie z drogi. Byl krolem tej puszczy! Uspione w swych lezach strzygi, gdy docierala do nich Obecnosc Ksina, odruchowo zwijaly sie w klebek, przybierajac pozy nienarodzonych. Byl ruchem, rytmem, pociskiem zemsty. Gniew i sila wzbieraly w nim, pulsowaly az chwilami z siersci sypaly sie blekitne skry. Zwykly zielony blask oczu przechodzil wtedy w fiolet. Swiadomosc nie opuszczala go jednak ani na moment. Biegl dokladnie w kierunku, z ktorego dotarly don ostatnie wibracje zewu wampira. Slonce znizalo sie, cienie wydluzaly. Jeden z nich smigal z zawrotna predkoscia pomiedzy pozostalymi. Potem wszystkie cienie zlaly sie w jedno morze mroku i pozostalo tylko dwoje palajacych oczu, mknacych przez ciemnosc niczym para blizniaczych komet. Strzelal deptany chrust. Kiedy Slonce zapadlo za horyzont, Obecnosc wampira nie ujawnila sie jak zwykle o tej porze w ciagu ostatnich dni. Kotolak zdziwil sie, ale nie zwolnil biegu. Skoro scigany upior nie kontynuowal wedrowki, oznaczalo to, ze poprzedniej nocy dotarl do celu. W tej chwili tylko pamiec i kocia orientacja Ksina mogly pozwolic mu odnalezc kryjowke wampira. Jeszcze raz kotolak przypomnial sobie z ktorej strony odebral ostatni slad Obecnosci bylego ambasadora i oszacowal wielkosc mimowolnego zboczenia z drogi. Skorygowal to, po czym przyspieszyl kroku. Juz z odleglosci pol mili dostrzegl saczaca sie miedzy drzewami rozowawa poswiate. Dochodzila z kierunku, w ktorym podazal Ksin. W miare zblizania, stawala sie coraz bardziej czerwona i zyskiwala na jaskrawosci. W pewnej chwili las ustapil miejsca polanie, posrodku ktorej pietrzyly sie zarosniete bluszczem ruiny. Nad ziemia, z otworu miedzy zwalonymi kolumnami bilo czerwone swiatlo. Bylo tam dosc miejsca, by do podziemi mogla przedostac sie istota wielkosci czlowieka czy kotolaka. Ksin bez wahania, z calym impetem wskoczyl do srodka. Znalazl sie w krypcie. Ladujac kotolak wzbil z podlogi tuman pylu, ktory utworzyl wokol chmure mieniaca sie szkarlatnymi rozblyskami. Zrodlem swiatla byl czerwony krysztal wielkosci glowy czlowieka, oszlifowany w kilkadziesiat wielokatnych plaszczyzn i lezacy w centrum pomieszczenia na postumencie z niebieskiego kamienia. Jego jaskrawy blask wypelnial szkarlatem loch zbudowany na planie kwadratu o zaokraglonych rogach. W scianie naprzeciw otworu, ktorym dostal sie tutaj Ksin, znajdowalo sie lukowato sklepione przejscie, prowadzace w glab podziemi. Lezalo tu kilkanascie szkieletow, w wiekszosci odzianych w zbroje roznego typu. Najstarsze szczatki okrywal napiersnik z przezartego patyna spizu. Przy kazdym kosciotrupie lezala jakas bron, przewaznie byly to miecze i topory, niekiedy zwykle maczugi i cepy bojowe. Rycerze, prosci zolnierze, chlopi, rozbojnicy, poszukiwacze przygod... - ocenil Ksin pozycje spoleczna umarlych obchodzac ostroznie komnate. Obok zwlok lezala nie tylko bron, ale tez nietkniete sakwy z osobistymi rzeczami. Na ostrzach nie bylo szczerb, w pancerzach zas i helmach zadnych dziur i pekniec. Zadnych sladow walki... Kotolak zwrocil uwage na ulozenie szkieletow. Sprawialy wrazenie jakby odczolgiwaly sie od swiecacego krysztalu. Byc moze jego swiatlo bylo zabojcze dla istot ludzkich. Skoro tak, dobrze, ze on wszedl tutaj w zmienionej postaci... Nagly ruch w kacie przerwal mu rozmyslania. Byl to nietoperz. Dluga chwile miotal sie po posadzce jak w agonii, po czym jednak zebrawszy sily zerwal sie i wylecial na zewnatrz. Kotolak zwrocil teraz uwage na inne nietoperze, ktore jeden po drugim budzily sie pod sufitem i wylatywaly na low. Te nie mialy z tym zadnych klopotow. Czyzby przyzwyczaily sie do czerwonego blasku? Ten pierwszy zas byl tu dopiero pierwszy raz? Wygladalo na to, ze swiatlo krysztalu obezwladnialo zywe stworzenia, ale tylko na pewien czas. Mozna bylo to sprawdzic, lecz Ksin mial co innego do roboty. Gdzies tutaj ukrywal sie wampir! Kotolak wszedl do drugiego pomieszczenia. Panowal w nim szkarlatny polmrok. Pod scianami lezaly takze ludzkie zwloki, ale tutaj byly to rozpadajace sie, zetlale mumie. Ksin juz mial przejsc do nastepnego lochu, gdy jego uwage przykul pewien szczegol. Jedna z mumii, a raczej jej fragment, gdyz byla to pozbawiona rak gorna polowa korpusu wraz z glowa, miala niezwyklej dlugosci zeby. Przyjrzawszy sie baczniej kotolak stwierdzil, iz sa to szczatki zmumifikowanego wampira... Bylo tu takich wiecej, rozkawalkowanych, rzuconych na bezladne sterty pietrzace sie pod scianami. W trzecim, najciemniejszym i najwiekszym lochu, palajace zielonym swiatlem oczy kotolaka dostrzegly dziesiatki doskonale zachowanych mumii, lezacych jedna przy drugiej, rownymi szeregami. Bylo tu tylko jedno wejscie, a zatem Ksin znalazl sie u kresu poscigu. Wiec to tutaj Kahar V - Cesarz Archipelagu Poludniowego mianowal swojego ambasadora! Jedna z tych mumii... Kotolak obiegl caly loch. Niczym sie nie roznily! Poczul narastajacy gniew, wrocil na srodek i przywarowal. Jak zgadnac ktora? Siersc Ksina zjezyla sie, przemknely po niej blekitne skry. Wcale nie musial zgadywac! Z naglym pomrukiem furii dopadl pierwszej z brzegu i wgryzl sie w piers. Zebra strzelily jak chrust. W pysku poczul smak kurzu i starego pergaminu. Puscil i chwycil nastepna pomagajac sobie pazurami. Truchlo rozpryslo sie w drobny mak. Parskajac i plujac zeschnietymi resztkami zmiazdzyl trzecia. Wstret i obrzydzenie spotegowaly wscieklosc. Czwarta, piata... Wpadl w szal. Przestal liczyc. Rwal, szarpal, druzgotal niczym machina mielaca strupieszale zwloki. Zeschniete rece i nogi lataly we wszystkie strony. Urwane, obciagniete pozolkla skora czerepy turlaly sie po posadzce. Przewaznie mumie byly puste w srodku, jednak niektore wypelnialo cos na ksztalt zeschnietej gabki. Po tym rozpoznawal wampiry. Smakowaly jak stare szmaty. I nagle w paszczy trysnela mu krew. Ta mumia krwawila! Byla nasiaknieta krwia i ciezka jak swiezy trup. Ksin zawyl gardlowo i mocniej zacisnal szczeki. Mial go! Wampir ocknal sie, gdy zeby kotolaka dosiegly serca. Uderzyl na oslep rekami z sila zdolna zlamac kark tygrysowi, ale na Ksinie razy te nie zrobily zadnego wrazenia. Poderwal wampira w gore i wyrznal nim w posadzke. Pilnie baczyl by nie polknac ani kropli wampirzej posoki. Rece krwiopijcy zacisnely sie na karku kotolaka, ale ten zerwal uchwyt wstrzasajac lbem. Potem kly Ksina wbily sie w serce upiornego ambasadora. Wampir nie mial juz szans. Nadnaturalny drapiezca zakonczyl polowanie. Pojedynek Zielonkawa piana wciaz wyciekajaca z ust lezacego na boku Redrena opadla niespodziewanie. Zamiast niej pojawil sie zolty surowiczy plyn i slina. Czuwajacy stale przy lozu krola medyk natychmiast poslal po arcyswietce, ten zas stawil sie razem z przelozonym cechu tepicieli. -Czym tlumaczysz ten objaw, panie? - zapytal Bero medyka. -Byc moze jest to oznaka zdrowienia, wasza swiatobliwosc. -Doprawdy? - Bero i Bert wymienili porozumiewawcze spojrzenia. - Czy mozesz przysiac? -Nie moge, wasza swiatobliwosc, niewiele wiem o wampirzej goraczce. Jesli jednak wampir zostal unicestwiony... -Bracie Bert - arcyswietca zwrocil sie do Tepiciela - czy ktorys z twoich ludzi dokonal tego chwalebnego uczynku? -Niestety nie, wasza czcigodnosc. Robilismy wszystko co w naszej mocy, lecz wampir zdolal sie wymknac. Pomogl mu w tym jego wspolnik, kotolak Ksin, byly dowodca Gwardii. -Czym zatem, drogi bracie, tlumaczysz zmiane w chorobie jego wysokosci? -Mowie to z prawdziwie ciezkim sercem... - Bert spuscil glowe. - Jednak musze stwierdzic, iz u naszego pana dostrzegam pierwsze objawy demonicznej Przemiany. -Czy chcesz powiedziec, ze jego wysokosc zmienia sie w wampira? -Tak, wasza swiatobliwosc. Jedyne co mozemy teraz zrobic to zadbac, by nie ucierpiala na tym jego dusza. -Jak sie domyslam, serce krola nalezy dzis przed polnoca przebic osikowym kolkiem? - rzekl Bero. -To smutna koniecznosc - Bert jeszcze bardziej pochylil glowe. -Chcecie zamordowac krola?!! - wybuchnal dowodca czuwajacej w sypialni strazy. -Setniku - powiedzial wyniosle arcyswietca - zwazywszy na twa wiernosc jego wysokosci wybaczam ci co i do kogo mowisz. Krola nie mozna zabic albowiem nie ma w nim juz zycia. -Skad ta pewnosc?! - nie ustepowal oficer. -A ktoz inny w calym Suminorze, procz mnie i brata Berta moglby to stwierdzic? Lecz zapytajmy jeszcze medyka. Szlachetny panie, czy w sytuacji gdy wampir nie zostal zabity, do czego mamy pewnosc dzieki zapewnieniu brata Berta, wchodzi w gre cos innego niz nieuchronna Przemiana? -Nie wasza swiatobliwosc. -A zatem... - zawiesil glos arcyswietca. Odpowiedzialo mu milczenie. Po dluzszej chwili odezwal sie Bert: -Sadze, wasza swiatobliwosc, iz do czasu dokonania zabiegu, straz przy lozu zmarlego monarchy powinna zostac wzmocniona wycwiczonymi tepicielami. -Obejdzie sie... - burknal setnik, ale Bert nie poswiecil mu ani krzty uwagi. -Pozwolilem sobie juz o to zadbac - dokonczyl i zaklaskal. Otworzyly sie drzwi i do sypialni wkroczylo szesciu tepicieli w lekkich skorzanych zbrojach pokrytych znakami Mocy. Byli to zaprawieni weterani. Blizny na twarzach i przedramionach swiadczyly, ze niejednemu potworowi umkneli z paszczy. W rekach dzierzyli jednak nie srebrna, lecz stalowa bron. Czterech Gwardzistow poruszylo sie niespokojnie. Ich dowodca zbladl. -Wlasciwie to tepiciele powinni od tej chwili zajac sie bezpieczenstwem mieszkancow palacu - stwierdzil Bert. -To Gwardia jest do tego powolana... - wycedzil setnik. -Mysle, iz moge decydowac w tej mierze - rzucil Bero. -Musze naradzic sie z moimi zwierzchnikami! -Przyslij ich tutaj bym mogl im wydac instrukcje - polecil oschle arcyswietca. - Mozesz odejsc setniku. Oficer wyszedl, a znalazlszy sie na korytarzu skierowal sie nie do kwater Gwardii, lecz pobiegl prosto do pracowni Rodmina. Po kilku minutach zziajany poczal dobijac sie do drzwi. -Wasza dostojnosc! Predko! -Poznaje twoj glos Zelito - odezwal sie mag. - Co sie stalo? -Chca przebic krola kolkiem! Rodmin natychmiast otworzyl. -Opowiadaj! Zelito pospiesznie zrelacjonowal zajscie w sypialni. -Zawiadom zaraz pozostalych setnikow - rzekl mag bez namyslu. - Spotkamy sie za kwadrans w krolewskim gabinecie. -Moze byc za pozno! -Nie, Zelito. Zalezy im, by wszystko odbylo sie w majestacie Prawa Czystosci, dlatego nie zamorduja krola po kryjomu. -Czy jestes, panie, pewien, ze on nie... -Jestem pewien. Idz! Gdy Gwardzista zniknal w glebi korytarza, Rodmin spojrzal w glab pracowni. -Ksin zrobil swoje, Hantinjo - powiedzial. - Kiedy wyjde zamknij drzwi i nie otwieraj, poki nie uslyszysz mojego glosu. Nie czekajac na reakcje kobiety ruszyl do krolewskich komnat. -Mamy walczyc z tepicielami?! - zapytal kilkanascie minut pozniej setnik Midro, ktory z racji wieku i szacunku, jakim cieszyl sie wsrod pozostalych oficerow, objal w ostatnich dniach funkcje nieformalnego dowodcy Gwardii. - Wojownikami o nadludzkiej sprawnosci? -Nie sa lepsi od was - rzekl Rodmin. - Legendy o swej niezwyklej sprawnosci bojowej rozpowszechniaja oni sami, by zyskac respekt ludu. -Wszak zabijaja upiory! - zdumial sie Midro. -Najczesciej wtedy, gdy znajduja je pograzone w letargu lub strzelajac od tylu. Te historie o bohaterskich pojedynkach to relacje z wypadkow przy pracy. -Nie wiedzialem o tym... -Malo kto wie, bo oni dobrze sie kryja. -Ale co mamy robic?! - zniecierpliwil sie Zelito. -Po prostu pojdziemy tam i wypedzimy ich z krolewskiej sypialni. -A Bero?... -Jego tez. -Arcyswietce Wielkiego Reha?! -Krol nam wybaczy. -To cuchnie wojna domowa - rzekl Midro. - Straznicy Swiatyni nie puszcza plazem zniewagi. -Dajcie sie zastanowic... - Rodmin popatrzyl w okno. * * * W krolewskiej sypialni Gwardzisci patrzyli na tepicieli, ci zas na Gwardzistow i swego przelozonego. Bert spogladal wyczekujaco na arcyswietce, a ten wpatrywal sie w krola. Medyka juz odeslano.-Dlugo kaza mi czekac ci oficerowie - mruknal Bero. -Wasza swiatobliwosc, to na nic, w palacu panuje zupelne bezholowie - rzekl Bert. - Racz wydac dyspozycje - ponaglil. Za drzwiami rozlegly sie kroki. Po chwili w progu stanal Midro i kilku innych setnikow. -Wasza swiatobliwosc, racz wybaczyc opoznienie, ale kazdy z nas zajety byl swoimi obowiazkami - zaczal Midro - odszukanie wszystkich... -Wybaczam - ucial Bero. - Wezwalem was... -Najczcigodniejszy, czy przez szacunek dla zmarlego monarchy nie moglibysmy pomowic gdzie indziej? - przerwal mu setnik. - Moze w krolewskim gabinecie... Arcyswietca uniosl brwi. -Dobrze - zgodzil sie z wahaniem. - Bracie Bert prosze za mna. Gdy za wychodzacymi zamknely sie drzwi i ucichly ich kroki na korytarzu, w krolewskiej sypialni obrocila sie sciana odslaniajac ciemny prostokat tajemnego przejscia. Z mroku wylonili sie Rodmin i Zelito, a za nimi wyszlo jeszcze czterech uzbrojonych Gwardzistow. -Co to ma znaczyc?! - zapytal podniesionym glosem jeden z tepicieli. -Zabieramy krola - oznajmil mag. - Chory w okresie rekonwalescencji potrzebuje wiecej spokoju. -Rekonwalescencji?!! - wybuchnal tepiciel. - Chcesz by na tronie Suminoru zasiadal wampir?! -Krol wyzdrowieje. Wampir zostal zabity przez kapitana Ksina. -To spisek!!! -Setniku - Rodmin zwrocil sie do Zelita. - Obawiam sie, ze nie przekonam tych fanatykow. -Istotnie... - Zelito spojrzal na swoich ludzi. - Chroncie krola. Jeden ze straznikow czuwajacych przy wezglowiu Redrena plynnym ruchem pochylil wlocznie i krotkim wyrzutem ramion dzgnal w podstawe czaszki odwroconego tylem tepiciela. Cios Gwardzisty wydawal sie byc zadany zbyt lekko, wrecz niedbale, ale ostrze z trzaskiem lamanych kosci wyszlo miedzy oczami. Rownoczesnie z dloni Rodmina strzelila blekitna blyskawica, ktora z odrazajacym mlasnieciem rozplatala stojacego naprzeciw tepiciela na dwa dymiace kawaly. Inny jednym blyskawicznym uderzeniem na odlew scial glowe jednemu z Gwardzistow. Zbrojni starli sie z wscieklym rumorem. Walka trwala krotko, lecz byla wstrzasajaco zajadla i krwawa. Ani Gwardzisci ani zabojcy demonow nie mysleli o obronie, tylko o tym, by zaryc ostrza w cialach przeciwnikow. Tepiciel, ktory zabil pierwszego Gwardziste w nastepnym momencie rozchlastal gardlo drugiemu, ale smiertelnie ranny zolnierz dokonczyl cios dwurecznym mieczem, ktory rozrabal tepiciela od barku do pasa. Pozostali trzej nim zostali zabici zabrali ze soba po jednym strazniku. Jeden z Gwardzistow i tepiciel nawzajem przebili sie mieczami i padli wciaz trzymajac za rekojesci. Inny zabojca upiorow zginal od ciosu toporem w chwili, gdy wyszarpywal ostrze zaklinowane miedzy zebrami swej ofiary. Ostatniego przyszpilono wloczniami do sciany, ale rzucony przezen sztylet trafil w oko i przebil na wylot glowe jednego z atakujacych. Nim minelo dziesiec uderzen serca, na podlodze krolewskiej sypialni lelalo szesciu tepicieli i pieciu Gwardzistow. Zapanowal spokoj. -Niezle wyszkoleni... - skwitowal Zelito chowajac miecz. - Bierzmy krola! Setnik i trzech pozostalych zolnierzy chwycili rogi krolewskiej poscieli i poniesli Redrena w strone tajemnego przejscia. - Ale co powiedza Bero i Bert? - wysapal Zelito. -Uznaja, iz bylo to pozalowania godne nieporozumienie - odparl idacy za nimi Rodmin. - Gdy tylko krol odzyska przytomnosc sami wymysla takie tlumaczenie... * * * W swietle dnia, Ksin w ludzkiej postaci pochylil sie nad cialem wywleczonego z podziemi wampira. Z ran zabitego upiora wciaz wyciekala krew, a promienie slonca sprawialy, iz skora marszczyla sie i czerniala z minuty na minute. Do wieczora z truchla pozostanie tylko pyl. Kotolak jednak nie zamierzal czekac tak dlugo. Chcial jak najszybciej odnalezc amulet kierujacy wampirem.Ktos zadal sobie wiele trudu odnajdujac w rohirryjskiej gluszy to prastare gniazdo wampirow i przygotowujac jednego z nich do zamachu na krola Suminoru. Na stwora, ktory odegral role ambasadora nalozono caly szereg czarow ochronnych oraz kilka warstw iluzji, podtrzymywanych przez system artefaktow. Jednak najwazniejsza rzecza bylo zapewnienie sobie uleglosci takiego wyslannika. Gdzies w jego ciele musial wiec tkwic amulet kierujacy i zapewniajacy lacznosc z czarnoksieznikiem, ktory przygotowal oraz wyprawil w droge tego demona. Po namysle Ksin przeksztalcil przedramiona w kocie lapy i zaczal metodycznie rozrywac truchlo na drobne kawalki. Nie znalazl amuletu w piersiach ani w brzuchu, wypelnionych jednolita, szara, gabczasta masa, z ktorej pod naciskiem lap tryskala krew ofiar bestii. Pozostala jeszcze glowa. Kotolak przycisnal twarz lewa lapa, pazury prawej wbil w zmetniale oczy i pewnym ruchem oderwal czerep. Mozg usunieto w procesie mumifikacji, ale pozostawiono rdzen kregowy, ktory po Przemianie wykazywal wystarczajaca aktywnosc, by zawiadowac ruchami wampira i byc siedliskiem jego instynktow. Amulet kierujacy wbity byl w dno podstawy czaszki, a jego zlote wypustki dotykaly ucietej powierzchni rdzenia kregowego. Artefakt najprawdopodobniej wepchnieto do wnetrza przez nos. Ksin wydlubal magiczny przedmiot pazurem, z powrotem przeksztalcil lapy w ludzkie rece i podrzucajac amulet na dloni ruszyl przed siebie. Teraz nalezalo zrobic z niego wlasciwy uzytek... Kotolak doskonale wiedzial co powinien uczynic, ale wolal o tym nie myslec. Podszedl do ruin pietrzacych sie na srodku polany i ukleknal przed jednym z glazow. Magiczny chip mial trzy wypustki, przypominajace cienkie i wiotkie, zlote druciki. Ksin przypominajac sobie co czytal niegdys na ten temat, odgryzl dwa z nich, by artefakt nie sparalizowal jego woli. Pozostala jedna wypustka oraz kolec mocujacy. Oparl amulet o kamien, kolcem na sztorc i wziawszy gleboki wdech uderzyl o niego bokiem glowy. Kolec wbil sie w prawa skron. Prawie nie poczul bolu, ale artefakt jeszcze za slabo tkwil w czaszce. Uderzyl powtornie. Kosc skroniowa pekla. Poczul to i uslyszal jednoczesnie, az scierply mu zeby. Za trzecim, konwulsyjnym uderzeniem, kolec wszedl w mozg i amulet zaczal dzialac. Wrecz ozyl. Zlota wypustka poruszyla sie niczym robak, popelzla po skorze, dotarla do oka i wkrecila w kanal lzowy. Ksin malo nie oszalal. Z calych sil wpil palce w zimny glaz, by powstrzymac sie przed natychmiastowym oderwaniem artefaktu. To nie byl bol, ale cos nieprawdopodobnie drazniacego. Prawe oko wyszlo mu na wierzch, z lewego pociekly krwawe lzy. W glowie zaczelo szumiec i trzeszczec. Pokusa by pozbyc sie tego koszmaru wydawala sie nie do opanowania. W chwili, gdy kotolakowi wydalo sie, iz jego wola zostala zlamana, amulet dopasowal sie do nowego umyslu. Cierpienie stalo sie tylko lekkim bolem, a w glowie rozlegl sie niezrozumialy, belkotliwy szept. Gdyby nie uszkodzenie artefaktu, szept ow bylby calkowicie zrozumialy, a jego slowa nieodwolalnymi i nieodpartymi rozkazami. Ksin odetchnal z ulga i ostroznie dotykajac glowy ruszyl na spacer wokol polany. Z docierajacego przez talizman szeptu dawalo sie wylowic co najwyzej pojedyncze sylaby, ale jego intonacja byla calkowicie jasna. Raz wyrazala zadowolenie, to znow dezaprobate. Zalezalo to od kierunku, w ktorym szedl kotolak. Wezwanie i pochwaly dobiegaly tylko z jednej strony, gniewny pomruk, gdy maszerowal w kazda inna. Po kwadransie prob Ksin dokladnie okreslil kierunek, z ktorego dobiegalo monotonne wezwanie. Natychmiast ruszyl na spotkanie czarownika. Odszedl na poludniowy-wschod. Za nim dopalaly sie w sloncu szczatki wampira. * * * Legion ksiecia Dargona przeprawiwszy sie przez Bezimienna Rzeke dotarl do jej jedynego prawobrzeznego doplywu i pomaszerowal wzdluz niego w glab Gor Pustych. Wojsko posuwalo sie wolniej niz to bylo mozliwe. Nikt nie osmielil sie otwarcie sprzeciwic nastepcy tronu, ale oficerowie starali sie wynajdywac jak najwiecej powodow, by opoznic marsz. Zolnierze szeptali, ze sa prowadzeni przez szalenca na pewna zaglade, jednak nikt nawet nie wspomnial o buncie. Byl to w koncu liniowy legion krolestwa Suminoru, zlozony z pieciu tysiecy ochotnikow, ktorzy przysiegli, iz w razie potrzeby, z imieniem krola na ustach pojda chocby na samo dno piekla. A teraz wygladali jakby istotnie tam szli. Milczaca, wijaca sie miedzy wzgorzami, zbrojna kolumna sunela noga za noga niczym gigantyczny pogrzeb.Dargon nie przejmowal sie niczym. Mowil wciaz o oskrzydleniu Wyspiarzy, czasem o honorze i tchorzostwie, i konsekwentnie prowadzil legion tam, gdzie chcial jego wewnetrzny glos. Chwilami ksiaze sprawial wrazenie pewnego siebie wodza, ktory z rozmyslem porywa sie na pozorne szalenstwo, by calkowicie zaskoczyc wroga. To wlasnie najbardziej dezorientowalo dowodcow manipul, ktorzy choc pelni watpliwosci, nie mogli zdobyc sie na bardziej stanowczy sprzeciw. Mag-Pajak z gory i oddali obserwowal idacy na smierc legion. Nie chcial atakowac byle gdzie, ale w takim miejscu, w ktorym zaden Suminorczyk nie uszedlby mocy Wlokuna. W magicznych annalach znajdowala sie relacja o tym, jak kompania karyjskich najemnikow, zdazajaca z Amizar do Radaganu natknela sie na Wlokuna, ktory przypelzl z Gor Pustych. Ocalal tylko towarzyszacy kompanii czarownik, dzieki czemu powstal fachowy opis zdarzenia. Wlokun byl niewielki, a karyjski oddzial liczyl niespelna pol setki ludzi. Relacja zainspirowala Pajaka i pozwolila mu oszacowac, jak duzy powinien byc Wlokun, by poradzic sobie z calym legionem. Obecnie wiodl ze soba potwora o odpowiednich rozmiarach. Najwazniejsze jednak, by nie pozostal zaden swiadek. Pajakowi zalezalo na slawie, ale we wlasciwym czasie. Po takiej uczcie Wlokun zwielokrotni swe sily, a czlowiek majacy nad nim wladze bedzie mogl mowic z Cesarzem Wyspiarzy, co najmniej jak rowny z rownym... Lecz na to przyjdzie pora. Teraz najwygodniejsze bylo by suminorski legion po prostu przepadl bez sladu! Do upatrzonego na zasadzke miejsca pozostalo im trzy dni marszu. Pajak odebral wiadomosc, ze naslany na Redrena wampir nie wrocil na stale do gniazda, z ktorego wyruszyl, ale obecnie zdaza na poludnie. Tego, co prawda mag nie zaplanowal, jednak komplikacja ta byla zbyt blaha by sie nia martwic. Przekazom od wampira brakowalo jasnosci. Nalezalo przypuszczac, iz amulet kierujacy ulegl uszkodzeniu, badz demon czesciowo wymknal sie spod kontroli. Mozna bylo temu latwo zaradzic, a jesli nie, to wystarczy jedno zaklecie, by wyzwolic skupiona w amulecie moc, ktora momentalnie unicestwi zbednego juz krwiopijce. Czarnoksieznik wydal niemy rozkaz i Wlokun poslusznie podazyl za nim w kierunku upatrzonej doliny. * * * Ksin biegl dzien i noc. Nie odczuwal zmeczenia ani nawet najdrobniejszego ubytku sil. Dziwilo go to i niepokoilo zarazem. Nigdy dotad nie mial az tyle energii. Zastanawial sie co mu ja dalo? Nie pamietal, by spozywal ostatnio jakis szczegolny pokarm... Moze wiec byl to uboczny efekt rzuconego nan uroku? Takie tlumaczenie moglo byc do przyjecia, gdyby nie podejrzana luka w pamieci. Cos na dnie swiadomosci podszeptywalo mu, by nie probowal zaglebiac sie w ow mrok zapomnienia. Nie robil tego zatem, tlumaczac sobie, iz ma do wykonania powazniejsze zadanie.Rohirryjska Puszcza Upiorow przerzedzila sie z wolna. Polany porosniete stepowa roslinnoscia trafialy sie coraz czesciej i byly coraz wieksze. Po poludniu drugiego dnia od opuszczenia gniazda wampirow las ustapil calkowicie i na horyzoncie zarysowaly sie szczyty Gor Pustych. Kotolak nadal nie czul zmeczenia. Pedzil z szybkoscia konia wyscigowego. Obojetnie mijal zwierzyne - jelenie i niedzwiedzie, na ktore zwykl polowac za mlodu. Przesadzal strumienie nie przystajac, by napic sie z nich choc pare lykow. Lecz nagle zaryl pazurami w ziemie i stanal jak wryty. Poczul Obecnosc. Chociaz... Tak, to byla Obecnosc, ale zupelnie inna niz wszystkie, z ktorymi zetknal sie do tej pory. Nie potrafil zidentyfikowac demona, ktory wysylal te wibracje. Byly tak miekkie, przyjemne... Kazda Obecnosc zawsze zawierala grozbe i ostrzezenie, nie ta. Ksin zwatpil w prawdziwosc swoich odczuc. Zaciekawiony w najwyzszym stopniu postanowil zboczyc na chwile z drogi i zbadac to zjawisko. Nie musial wedrowac daleko. W zarosnietym kepami jezyn jarze, w malutkiej chatce z kamieni, pokrytej strzecha z sitowia znalazl cialo starego czlowieka. Byl to zmarly pustelnik do konca swych dni zyjacy w zgodzie z ludzmi, bogami, zwierzetami i natura w obu postaciach. Nie bylo w nim nienawisci, nie ciazylo mu zadne przeklenstwo ani zadza. W efekcie, gdy wkrotce po smierci moc Onego wziela w posiadanie jego cialo, Przemiana ktorej zostal poddany nie byla przemiana demoniczna. A wlasciwie, nalezaloby powiedziec, ze Przemiana rozwinela sie tym razem bez zaklocen, ktore w wiekszosci przypadkow doprowadzaly do upiornych wynaturzen. Kotolak patrzyl jak urzeczony. Przemiana nie tylko zahamowala rozklad zwlok pustelnika, ale doprowadzila do tego, ze stare, pomarszczone cialo zaczela zastepowac delikatna, biala tkanka. Proces ten byl juz prawie zakonczony. Wygladalo to tak jakby ze starczej powloki wylaniala sie piekna, olsniewajaca niczym snieg istota. Czcigodny starzec po swej smierci dal poczatek elfowi. Bylo to tak niezwykle i rzadkie zdarzenie, ze tych, ktorzy byli jego swiadkiem liczylo sie na palcach u rak i skrupulatnie zapisywalo w magicznych annalach. Gdzie elfy sie podziewaly, jak zyly - tego nie wiedzial nikt. Tylko nieliczni rozumieli i dawali wiare, iz moc Onego potrafi rowniez tworzyc piekno i dobro. Przypatrzywszy sie elfowi, ktory juz za tydzien lub dwa powinien zbudzic sie do nowego zycia, Ksin wycofal sie z chatki i opuscil parow. Zadziwiony i oszolomiony podazyl wlasna droga. Przez pewien czas sadzil, ze spotkanie z lagodna nadistota bedzie tylko milym wspomnieniem. Mylil sie. Nawet tak krotkie przebywanie w obecnosci nieuformowanego jeszcze elfa okazalo sie miec trwale skutki. Tkwiace w kotolaku zlo zostalo stlumione. Zrodlo niespozytej, ale niepokojacej sily, napedzajacej jego cialo zaczelo sie nagle wyczerpywac. Po kilku dalszych godzinach biegu Ksin poczul pierwsze objawy zmeczenia. Do gor zas bylo jeszcze daleko... * * * Dolina wygladala na bardzo bezpieczna i wygodna do marszu. Zbyt waska by mozna w niej bylo rozbic oboz, ale wystarczajaco szeroka dla maszerujacego wojska. Miala dosc strome sciany, ale to nie powinno wzbudzic niczyjego niepokoju. Ze byla pulapka okazywalo sie dopiero po poltorej mili marszu. Niegdys trzesienie ziemi przegrodzilo ja sciana zwalonych, skalnych blokow, ktorych pokonanie nie bylo mozliwe bez lin i drabin. Zawal znajdowal sie tuz za jednym z zakretow, tak ze mozna go bylo dostrzec dopiero z odleglosci dwustu krokow.Mag-Pajak ulokowal Wlokuna na grani pasma gorskiego ograniczajacego doline od polnocnego zachodu. Demon lezal nieruchomo oczekujac na znak swego pana. Kiedy legionisci stlocza sie przed przeszkoda potwor runie na nich niczym lawina czaszek i piszczeli, odcinajac jedyna droge odwrotu i przystepujac do zeru. Nie chcac zbyt wczesnie uzyc Wlokuna, czarnoksieznik osobiscie rozprawil sie z idacymi przodem zwiadowcami, zsylajac na nich male, jadowite pajaki. Byly one calkowicie posluszne swemu panu tak, jak Wlokun i ksiaze Dargon, prowadzacy swoj legion dokladnie tam, gdzie go oczekiwano. * * * Zabicie niedzwiedzia gorskiego bylo bledem. Krew i mieso zwierza nie zaspokoily glodu Ksina i nie przywrocily mu sil, w kazdym razie nie w takim stopniu jak oczekiwal. Kiedy niedzwiedz stanal na jego drodze, kotolak zaatakowal bez namyslu. W pierwszym starciu powalil zwierza na ziemie i wygryzl mu kawal szyi, rozrywajac tetnice. Niedzwiedz byl zbyt powolny, by dosiegnac nadnatutalnie szybkiego demona. W nastepnej chwili Ksin wskoczyl przeciwnikowi na grzbiet i celnym uderzeniem pazurow w kark zerwal rdzen kregowy, po czym przypadl do sparalizowanego cielska spijac tryskajaca z gardla krew.Nie smakowala mu. Wydawala sie jakas podla, zalosna namiastka czegos... Nie wiedzial czego. Musial wrecz zmuszac sie do lykania. Bylo to nie do wiary, gdyz zawsze lubil niedzwiedzia krew. Podobnie mdla i niedobra okazala sie watroba zwierzecia. Miesa juz nie probowal. Porzucil napoczete scierwo i ruszyl w droge. Stracil wiele czasu, a na dodatek ta krotka walka zmeczyla go o wiele bardziej niz oczekiwal. Po przebyciu mili, niespodziewanie zwymiotowal. Jego organizm domagal sie zupelnie innego pokarmu. Nie mial pojecia jakiego, ale to, co czul bylo wrecz narkotycznym glodem i narastalo z kazda chwila. Rownoczesnie ubywalo mu sil. Coraz wolniej i z coraz wiekszym trudem pokonywal kolejne granie i przelecze Gor Pustych. Zdarte opuszki lap zaczely krwawic. * * * Mag-Pajak byl juz pewien, ze wracajacy z Katimy wampir wymknal sie spod kontroli i tropil teraz jego. Nadal nie bylo sie czym martwic, zastanawiajace bylo tylko to, ze aby zblizyc sie tak szybko wampir musial isc takze w dzien. Byl teraz tak blisko, ze mogl zaklocic przebieg rzezi legionistow Dargona. Wlasciwie nalezaloby juz teraz unicestwic nieposlusznego demona na odleglosc, jednak Pajak chcial go najpierw zobaczyc. Czarnoksieznika ciekawilo jak moze wygladac wampir po kilku dniach wedrowki w dziennym swietle i co go do tego sklonilo. Nie sadzil aby ta sprawa zajela mu tak wiele czasu, by zaszkodzilo to skutecznosci rozprawy z Suminorczykami. Nalezalo tylko przygotowac sie nalezycie na jedno i drugie. * * * Idacy grania Ksin dostrzegl maszerujacych w dole zolnierzy i zmartwial. Wybuch glodu i pragnienia omal nie doprowadzil go do utraty zmyslow. Jednak nie to bylo najgorsze. Zrozumial, ze pragnie ludzkiej krwi. Swiadomosc tego przerazila go i porazila. Tylko dzieki zmeczeniu nie ulegl przemoznemu impulsowi, ktory nakazywal mu natychmiast zbiec w doline i zatopic kly w gardle pierwszego napotkanego zolnierza. Wiec niedawno pil ludzka krew... Kiedy? Jak wiele? Ile razy? Jak do tego doszlo? Nie znajdowal zadnej odpowiedzi procz druzgoczacej pewnosci dotyczacej samego faktu. Co teraz robic? Tropil czarnoksieznika, ktory naslal wampira, ale po co? Zeby dopelnic zemsty, czy aby go pozrec. Na te mysl do pyska kotolaka naplynela ogromna fala sliny i pociekla na zewnatrz dlugimi, lepkimi strugami. Przerazenie Ksina wzmoglo sie w dwojnasob. Wiedzial co sie stanie jesli znow posmakuje ludzkiej krwi. To bedzie ostateczny koniec jego czlowieczenstwa. Nalezalo natychmiast zawrocic. Zaszyc sie w rohirryjskich ostepach, gdzie nigdy nie zapuszczali sie ludzie i tam zyc, chroniac te resztke wolnej woli, jaka mu jeszcze zostala. Wlasciwie mogl to zrobic. Wampir zostal zabity, krol powinien wydobrzec, Ksinowi pozostawalo teraz uchronic innych ludzi przed nim samym. Czarnoksieznik nie byl wart by tracic przez niego dusze...Kotolak przybral ludzka postac i wyrwal ze skroni wbity w glowe amulet kierujacy. Zabolalo. Z roztargnieniem rozmazal splywajaca po policzku krew i zawrocil. Ruszyl tam skad przyszedl. Ciezko bylo odchodzic od zrodla upragnionego pokarmu, ale poki mial wole by tego dokonac, nalezalo to uczynic jak najszybciej. Ogarnelo go poczucie kleski. Przyjal je z ulga. Lepsze to niz krwiozerczy amok. Zastanowil sie dokad pojsc. Moze do chaty Starej Kobiety?... Rozmyslajac nad tym przeszedl kilkadziesiat krokow, gdy nagle uderzyl go mocarny zew Obecnosci. Ksin stanal jak wryty. Gdzies niedaleko przebudzil sie niezwykle potezny demon. Po chwili zmieszania kotolak rozpoznal Wlokuna. Tkniety naglym podejrzeniem spojrzal w doline. Wojsko zblizalo sie do kryjowki potwora... Zrozumial. Najpierw krol, teraz legion... To wszystko zmienialo. Jeden zdziczaly kotolak wiecej byl mniejszym nieszczesciem niz smierc pieciu tysiecy ludzi i utrata prowincji. Teraz juz mogl, nawet powinien posmakowac krwi czarnoksieznika, a potem niech sie dzieje, co chce... Nagly huk i kula zoltego ognia opodal sprawily, ze az podskoczyl. To wybuchl porzucony amulet kierujacy. Skala w promieniu jednego lokcia stopila sie i plonela. Gdyby artefakt nadal tkwil w glowie Ksina, z jego ciala zostalaby tylko dolna polowa... Kotolak ruszyl w pierwotnym kierunku. Nie mial juz dokladnych wskazowek dokad isc, ale nie watpil, iz czarnoksieznik znajduje sie na tej samej grani, gdzies przed nim. Po kilku minutach dotarl do Wlokuna. Gorski demon mial rozkaz "czekac", wiec nie zareagowal na obecnosc pokrewnej istoty, mimo iz gruby kobierzec kosci trzeszczal i chrupal pod stopami Ksina. O tym, ze nie jest to zwykle usypisko szczatkow swiadczyl fakt, iz niektore zebra i piszczele przylgnely do skal lub tkwily w pozycjach przeczacych prawu ciazenia. Wszystko wokol szemralo i trzeszczalo niczym stos naelektryzowanych kawalkow bursztynu i pergaminu. Wiazaca kosci moc tylko czekala na pozwolenie, by runac na idacych trzysta krokow nizej legionistow. Kotolak przeszedl przez Wlokuna i podazyl dalej. Wypatrywal miejsc, skad czarownik mogl miec dobry widok na cala doline. W dole, czolo legionu dotarlo wlasnie do nieprzewidzianej przeszkody. Gdy zdenerwowani dowodcy manipul przybiegli z ta wiescia do Dargona, ksiaze nagle zsinial i padl nieprzytomny. Wygladal tak, jakby cos go dusilo. Za moment rozeszla sie wiesc o odnalezieniu martwych zwiadowcow... Mag-Pajak siedzial na malutkiej, otoczonej skalami polce. Przed nim tlilo sie male ognisko, a w powietrzu unosil polyskujacy klejnotami i zlotem sztuczny pajak. Mag z napieciem wpatrywal sie w doline, to znow zamykal oczy i pograzal w medytacji. Pragnienie ludzkiej krwi bylo tak silne, ze swiat w oczach Ksina stracil barwy. Wszystko okryla rozowa mgla. Rozsadku starczylo kotolakowi na tyle, by zaatakowac w momencie, gdy czarnoksieznik kolejny raz zamknal powieki. Mag-Pajak z zamknietymi oczami widzial wiecej niz z otwartymi. Ksin wyskoczyl zza skaly i rownoczesnie pomiedzy nim a czarnoksieznikiem zmaterializowal sie odrazajacy nagi polczlowiek polpajak. Glowe okrywala pajecza siersc, z policzkow wyrastaly zakonczone hakami wielowarstwowe odnoza, a monstrualnie rozciagniete usta wypelnial gaszcz klow i szczypiec powyginanych prostopadle do siebie. Powyzej spogladaly wstrzasajaco ludzkie, smutne oczy. Rece stwora przypominaly ramiona czlowieka, ale mialy po piec lub szesc stawow i wlochate dlonie. Reszta byla zwyczajnym ludzkim cialem, pomijajac podbrzusze, gdzie zamiast przyrodzenia poruszala sie para krotkich, grubych szczekoczulek. Kotolak zignorowal iluzje i poprzez nia runal prosto na maga. Przeciwnik popelnil blad stwarzajac sama wizje potwora, bez wrazenia Obecnosci. Czarownik wywinal efektowne salto w tyl unikajac pazurow Ksina, ale zaskoczony zapomnial o wiszacym nad ziemia sztucznym pajaku. Kotolak odruchowo pacnal go lapa stracajac w zar ogniska. Artefakt przestrojony na sterowanie Wlokunem na odleglosc rozpadl sie w bryzgu iskier. Mag-Pajak zaklal wsciekle widzac, ze zostal zmuszony do osobistego pokierowania olbrzymim demonem i umknal miedzy glazy. Ksin skoczyl za nim bez namyslu, ale potezne uderzenie ochronnego zaklecia odrzucilo go z powrotem na polanke. Runal ciezko na grzbiet, wduszajac w podloze dogasajace resztki pajeczo-ludzkiej iluzji. Pozbieral sie z trudem. Czul sie wyjatkowo zmeczony i rozbity. Stracil sily do tego stopnia, ze w momencie upadku cofnela sie Przemiana. Kotolak stal sie bardzo wycienczonym czlowiekiem, dreczonym przez oblakanczy glod, ktorego nie moglo zaspokoic zadne normalne jedzenie. Z najwyzszym trudem zdolal przeksztalcic w szpony przedramiona i ruszyl za czarnoksieznikiem. Domyslal sie, ze Mag-Pajak poszedl do Wlokuna, wiec podazyl by odciac mu droge. Przeciwnik przewidzial posuniecie kotolaka i juz czekal na niego w zasadzce. Koci sluch Ksina wylowil szmer bijacego serca za pobliska skala i kotolak zawahal sie przed zrobieniem nastepnego kroku. Gdyby nie to kulisty piorun trafilby go prosto w twarz. Kula ognia przeniknela o piedz oslepiajac Ksina, uderzyla o kamien, odbila sie i rozpadla na pek malych blyskawic, z ktorych jedna trafila kotolaka w biodro. Porazony Ksin padl z gardlowym jekiem. Cala lewa noge i miesnie brzucha chwycil obezwladniajacy skurcz. Sprobowal sie odczolgac, ale znieruchomial na widok podchodzacego Pajaka. Czarownik bawil sie malym piorunem kulistym, ktory z sykiem latal pomiedzy jego wyciagnietymi dlonmi. Stanal nad kotolakiem, przez moment sprawial wrazenie jakby chcial cos powiedziec, ale zrezygnowal i tylko szybkim ruchem zwrocil dlonie do lezacego. Kulka swiatla trafila Ksina w srodek piersi. Oplotly go blekitne zygzaki, a cale cialo momentalnie wygielo sie w luk, dotykajac podloza jedynie pietami i potylica. Fala oblakanczego bolu zmiazdzyla umysl kotolaka, ale nie zgasila swiadomosci. Jego demoniczna natura nie mogla dlan zrobic nic wiecej. Wciaz trwal wygiety w palak, obnizajacy sie bardzo powoli, w miare jak ustepowal skurcz miesni. Czarnoksieznik siegnal do pasa po bron, by dobic przeciwnika. Namacal tylko zwykly sztylet, wiec zrezygnowal i ponownie wykrzesal z powietrza piorun kulisty. Byl znacznie mniejszy od dwu poprzednich. Takze Mag-Pajak po trzech tygodniach bez snu musial oszczedniej szafowac swa moca. Odczuwal zmeczenie mimo nalozenia na siebie calego szeregu urokow pobudzajacych umysl i wole. Kulka skondensowanej energii smignela prosto miedzy oczy lezacego. Rownoczesnie usta kotolaka wypowiedzialy jakies slowo. Ksin nie mial pojecia co ono znaczy, ani skad przyszlo mu ono do glowy. Dosc, ze pod wplywem zaklecia, tuz przed twarza, piorun kulisty rozpadl sie na blyskawice. Blekitne sztychy wbily sie prosto w zrenice. Kotolak stracil wzrok i z tej przyczyny nie zobaczyl gniewnego grymasu na obliczu Maga-Pajaka. Zgodnie z zamyslem czarnoksieznika piorun mial przepalic glowe Ksina na wylot. Pajak nie zorientowal sie co bylo przyczyna niepowodzenia. Uznal, ze to on sam popelnil jakis blad. W koncu zaklecie zlozyl odruchowo, ze zmeczenia nie kontrolujac poszczegolnych wibracji. Chwile stal nad kotolakiem zastanawiajac sie co robic, po czym uswiadomiwszy sobie, ze zaraz Suminorczycy zaczna wycofywac sie ze slepej doliny, nalozyl na przeciwnika czar uniemozliwiajacy Przemiane i uznawszy, ze to wystarczy, poszedl do Wlokuna. Postanowil, ze z tym odmiencem skonczy pozniej... Po dlugiej chwili kotolak z wysilkiem przekrecil sie na bok. To bylo wszystko, co mogl zrobic. Nic nie widzial, a w miare jak miesnie opuszczal bolesny skurcz, wypelniala je wiotka bezsila. Wiedzial, ze musi wstac i isc walczyc, lecz w obecnej sytuacji trudno bylo o bardziej absurdalny pomysl. Na dodatek, z niewiadomego powodu zupelnie nie pamietal, co nalezy zrobic, by zapoczatkowac Przemiane. Cala wiedze dotyczaca tej kwestii pochlonela jakas dziwna amnezja. Musial skads zdobyc sily. Skadkolwiek... Pomyslal o krwi. Goracym lyku mrowiacej, ludzkiej krwi... Powrocil glod. Az go skrecilo. Dzieki temu zdolal ukleknac. Ten drobny sukces pozbawil go wszelkich zahamowan. Krwi... Krwi... Krwi... To pelzl, to szedl na czworakach, niczym zagubiony na pustyni wedrowiec do jedynego zrodla wody. Musial dotrzec do Pajaka! On byl upragnionym zrodlem... Krwi, krwi, krwi! Przemiana nie nastepowala, ale pragnienie stawalo sie coraz silniejsze, pokonywalo zmeczenie, pozwalalo zapomniec o bolu, dodawalo sil... Krwi! Krwi! Krwi! Byl juz bestia, chociaz z jego skory nie wysunal sie ani jeden wlos kotolaczej siersci. Wyostrzyl sie wech. Poczul won czarnoksieznika, zapach jego potu i... krwi. KREW!!! Dotarl do skaly, o ktora przechodzacy Mag-Pajak przypadkiem zadrapal dlon. Drobiny krwi nie byly widoczne golym okiem, ale Ksin jak oszalaly rzucil sie ssac chropowaty kamien. Poczul na jezyku mrowiace uklucie: jedno... drugie... nic wiecej...Czarnoksieznik wdrapal sie na niewielka iglice, by ocenic sytuacje w dolinie. Byl najwyzszy czas poslac Wlokuna. Demon spoczywal w odleglosci dwunastu krokow. Trzeba bylo podejsc jeszcze blizej, aby impuls woli maga poruszyl lawine kosci. Czarownik schodzac na ziemie syknal z irytacja; miejsce gdzie lezal Wlokun nie bylo dogodne do obserwacji. Wygladalo na to, ze ominie go fascynujace widowisko, a przynajmniej jego czesc i ta mysl doprowadzila Maga-Pajaka do wscieklosci. Obiecal sobie, ze w zamian szczegolnie policzy sie z tym szalonym kotolakiem Redrena, odplaci mu za zuchwalstwo! Ale teraz najwazniejszy byl Wlokun. Nalezalo sie spieszyc, bo Suminorczycy wlasnie zaczynali odwrot. Podszedl blizej. Grzbiet grani byl w tym miejscu wyjatkowo waski. Z prawej otwierala sie dolina z tloczacymi sie w dole legionistami, z lewej zaczynalo sie rozlegle osypisko na stoku glebokiego, cichego wawozu. Wlokun lezal dokladnie pomiedzy przepasciami. Mag-Pajak stanal przy demonie. Nagly szmer za plecami czarnoksieznika zmusil go do obejrzenia sie. Ostry kamien trafil Pajaka w glowe rozbijajac czaszke i wgniatajac odlamki kosci w mozg. Ksin wydal chrapliwy ryk i zamachnal sie znowu trzymanym w dloni okruchem skaly. Kotolak byl w ludzkiej postaci, ale jego oczy plonely fioletowym zarem. Pragnienie krwi wyzwolilo bestie, ktora z powodu nalozonego czaru nie zdolala przeksztalcic ciala Ksina, ale za to calkowicie opanowala jego umysl i dusze. Pozadanie stalo sie zrodlem sily. Kamien uderzyl drugi raz rozrywajac policzek maga. I znow, trafiajac w ramie, w piers, w szyje, w oczy... Ksin tlukl jak oszalaly. Zaskoczony czarnoksieznik cofnal sie o krok. Nie wlasne rany zrobily na nim najwieksze wrazenie, lecz przekraczajacy wszystko amok i obled uwiezionego w ludzkim ciele kotolaka. Mag-Pajak doswiadczyl juz wiele, ale oto zderzyl sie z zywiolem, ktory mozna bylo porownac tylko do wybuchajacego prosto w twarz wulkanu. Zalany krwia czarnoksieznik stracil rownowage. Odruchowo przywolal Wlokuna i spadl do otwierajacego sie za nim wawozu. Olbrzymi, gorski demon poslusznie podazyl za swym panem. Suminorscy legionisci uslyszeli halas skalnej lawiny. Z niepokojem zadarli glowy, jednak uspokoili sie szybko, stwierdziwszy, iz lawina ta musiala zejsc w ktorejs z sasiednich dolin. Byl to tak pomyslny fakt, ze nikt nie zwrocil uwagi, iz echo tej lawiny rozbrzmiewa wyraznie ciszej i jest jakby bardziej klekoczace... Ksin widzac, ze zrodlo upragnionej krwi znika w glebi wawozu, chcial rzucic sie za Magiem-Pajakiem, ale przeszkodzil mu w tym Wlokun. Gorski demon odebral fragment mysli czarnoksieznika wskazujacych kotolaka jako wroga. Polecenie nie bylo dosc wyrazne, lecz nawykly do wykonywania rozkazow Wlokun uderzyl niewielka czescia swej mocy. Przez moment Ksin poczul jakby zacisnela sie na nim miazdzaca piesc. Stracil oddech, zatrzeszczaly kosci, zakrwawiony kamien wypadl z dloni i porwal go plynacy po skale potok bialo-zoltych kosci. Nie otrzymawszy dalszych instrukcji Wlokun nie pociagnal za soba kotolaka, ale jak to mial w zwyczaju odepchnal drugiego demona jak najdalej od siebie. Ksin zlecial z grani i potoczyl sie po stoku w dol, ku legionistom, zas Wlokun i Mag-Pajak przepadli w sasiedniej dolinie. Kotolak uderzal o kamienie, pnie drzew, kepy krzewow. Juz w polowie drogi do dna doliny wytrzeslo zen cale szalenstwo. Kolejne sztychy bolu wypchnely bestie poza obszar swiadomosci. Znow stal sie sponiewieranym, nieludzko zmeczonym i glodnym czlowiekiem. Ostatni wybuch szalu wyczerpal reszte nadnaturalnych sil. Umarlby juz gdyby nie byl tworem Onego. Rany zadane przez ostre krawedzie skal nie krwawily, ale i nie ulegaly natychmiastowemu zamknieciu. Mial szczescie napotykajac na swej drodze laty drobniejszego zwiru, gdyz w przeciwnym razie cialo zawisloby na nim w takich samych strzepach jak ubranie. Na dole obstapil go tlum zolnierzy. Kotolak wytezajac resztki woli zaczekal az pojawi sie jakis oficer. -Jestem kapitan Ksin, dowodca krolewskiej Gwardii - sklamal pewien, ze wiesc o jego dymisji jeszcze tu nie dotarla. -Ten kotolak?! - uslyszal w odpowiedzi. - Co tu robisz, panie?! Ksin bezskutecznie staral sie wypatrzec twarz mowiacego. -To dluga historia... - wyszeptal i wreszcie stracil przytomnosc. * * * Mag-Pajak przezyl. Owszem, mial rozbita glowe, po szyi sciekaly mu krew i plyn mozgowy, ale mysli nie stracily jasnosci. Mimo calego swego szalenstwa kotolak byl zbyt slaby by zabic. Mocno oszpecil czarnoksieznika, ale nie zniszczyl waznych organow. Rana na glowie mniej niepokoila Pajaka niz zlamana noga, bowiem oznaczalo to, ze nie da rady natychmiast naprawic swojego niepowodzenia ani podazyc sladem Suminorczykow. Trzeba bylo poswiecic pewien czas na uleczenie najpowazniejszych obrazen.Czarnoksieznik zaczal ostroznie wygrzebywac sie spod przykrywajacych go kosci Wlokuna. Powracajacy chaos -Sluchaj no, panie swiety... - Redren przerwal przemowe aby potrzec nerwowo szyje. Zablizniajaca sie rana na przemian to swedziala to piekla. Z trudem powstrzymywal sie od drapania, co dodatkowo wzmagalo krolewska irytacje. - Juz za polowe tego co zrobiles powinienes zawisnac za... - monarcha nie dokonczyl przypomniawszy sobie, ze swietcy Reha wskutek inicjacyjnych obrzedow nie posiadali tego, za co pragnal ich powiesic. Arcyswietca Bero uznal, ze to nie pora, by przypominac Redrenowi o powadze swego urzedu, wiec stal potulnie i sluchal. -Chwilowo jednak mam wieksze klopoty - oznajmil krol - i nie pora na godziwa rozrywke... -Wasza krolewska wysokosc, to bylo pozalowania godne nieporozumienie... - Bero sadzac, ze mu sie upieklo zdecydowal sie odezwac. -Doprawdy?... - Redren znow potarl szyje. - Wiec moze ja kaze teraz wbic cie na pal, a zaraz potem oglosze, ze bylo to przykre nieporozumienie. Kaze przerwac egzekucje, a najlepsi chirurdzy zrobia wszystko, by zachowac cie przy zyciu. Co ty na to? Po tym zabiegu kazdy z twoich wiernych tepicieli i akolitow moglby ci wlozyc w tylek cala glowe. Wszak zawsze tego pragnales, czyz nie? Bero wolal nie rozstrzygac czy krol zartuje czy mowi powaznie, gdyz moglby sie bardzo pomylic. Pochylil glowe. -Prosze o wybaczenie, najjasniejszy panie. -Wybaczenie? - zdumial sie Redren. - Ja ci zaraz dam wybaczenie! Nie mozna sie do ciebie ani na chwile odwrocic plecami i ja mam ci wybaczac? Mam wybaczyc ci zdrade, ktora masz we krwi? Niech uczeni filozofowie powiedza jak mam tego dokonac?! Arcyswietca milczal. -Teraz musze opuscic Katime - kontynuowal krol - ale pozostawienie ciebie samego w stolicy to czyste szalenstwo. -Jesli rozkazesz, panie, zloze uroczysta przysiege... -Sram na twoje przysiegi - wycedzil Redren lodowato. Bero zbladl i zmartwial ze strachu. -Jest pewien niezawodny sposob, ktory zapewni mi twoja bezgraniczna lojalnosc - wladca usmiechnal sie drapieznie. - Sam go wyprobowalem... -Co masz... na mysli, panie? - arcyswietcy zalamal sie glos. -W podziemiach siedziby tepicieli wiezionych jest kilka wampirow, ktorych nasi dzielni obroncy uzywaja do zalatwiania ciemnych interesow, a od czasu do czasu wypuszczaja na ulice Katimy, by przetrzebic opryszkow i zapewnic sobie milosc mieszkancow, gdyz ci w przeciwnym razie mogliby uznac ten cech za bande darmozjadow i intrygantow... -To wstretna potwarz - osmielil sie zaoponowac Bero. -Alez skad - zaprzeczyl lagodnie Redren. - Moi Gwardzisci udali sie dzis rano do zamku tepicieli i przeprowadzili tam staranna inwentaryzacje. W jej trakcie polamalo sie troche mebli, ale wynik nie budzi watpliwosci; w lochach znajdowalo sie piec wampirow. Teraz cztery, gdyz jeden z potworow przebywa obecnie w palacu pod piecza mistrza Jakuba... -Panie! - Bero niemal zaskamlal i rzucil sie na kolana. - Skoro mogl krol, mozesz i ty. Oczywiscie wszystko zostanie miedzy nami i w gronie naszych najwierniejszych slug. Pobozny lud sie o niczym nie dowie, zapewniam cie. Arcyswietca na czworakach zrobil jeden krok w tyl. -Straz - Redren tylko nieznacznie podniosl glos. Weszlo czterech Gwardzistow, setnik Zelito i Rodmin. -Zaprowadzicie go tajnym przejsciem do mistrza Jakuba - krol zwrocil sie do setnika. - On juz bedzie wiedzial co zrobic. -Tak jest, wasza krolewska wysokosc! - Zelito sluzbiscie strzelil obcasami. -Panie!!! - wydarl sie Bero, ale natychmiast zakneblowano go szarfa. Za moment zolnierze wywlekli wierzgajacego arcykaplana i Redren zostal sam z Rodminem. -Wampira zabierzemy ze soba - rzekl krol - bedziesz mial na niego oko. -Tak, wasza wysokosc - mag sklonil sie lekko. -Zabijesz go, gdy przyjdzie wlasciwa pora, a teraz po... - Redren zamilkl na chwile szukajac wlasciwego slowa -...po zabiegu dopilnuj by przewieziono Bero do siedziby tepicieli. Niech braciszek Bert troche sie pomartwi jak wytlumaczyc swoim narwancom, ze z zakolkowaniem arcyswietcy trzeba nieco poczekac. Z drugiej strony, w swiatyni Reha beda sie szczerze modlic o powodzenie naszej wyprawy przeciw Wyspiarzom... -To dobry plan, wasza wysokosc - stwierdzil z uznaniem Rodmin. -Dobrze, dobrze... - burknal krol - od mowienia komplementow mam naloznice, ty porzadnie rob swoje. Wyruszamy natychmiast, gdy wszystko zostanie wykonane! Rodmin uklonil sie nisko i ruszyl do wyjscia. -Zaczekaj - powstrzymal go jeszcze Redren. -Tak, panie? -Jak sadze, dopilnowanie naszych spraw zajmie ci jakies dwie, trzy godziny? -Mniej wiecej, wasza wysokosc. Moge sie pospieszyc... -Nie musisz... - monarcha wygodniej rozsiadl sie w fotelu. - Wiesz mosci magu, wampirza goraczka to doprawdy paskudna przypadlosc - dotknal szyi. - Czuje, ze potrzebny mi bedzie podwojny oklad z mlodych, zadartych piersi... Daj znac mojemu ochmistrzowi. -Rozkaz, wasza wysokosc! - Rodmin usmiechnal sie szeroko. * * * Tej nocy byla pelnia ksiezyca. Ksin majacy skrecone obie kostki i wybity lokiec polecil wyniesc sie daleko poza obreb obozu i tam pozostawic. Po kilku godzinach dlugo wyczekiwane swiatlo ksiezyca sprawilo, ze cialo odzyskalo pelna sprawnosc. Gorzej bylo z Przemiana. Ta oczywiscie nastapila, ale towarzyszylo jej silne pomieszanie umyslu i glod krwi. Przez pierwsza godzine w postaci kotolaka, jedyne co Ksin byl w stanie zrobic to oddalac sie jak najbardziej od obozowiska, gdzie spalo tyle smakowitych dan... Nadto cos nieprzyjemnie uwieralo jego umysl, jakby jakas obecnosc czy poczucie rozdwojenia...Nie mogac zebrac mysli Ksin po prostu szedl przed siebie. Stopniowo przykre odczucia zaczely znikac. Najpierw zapadla sie w podswiadomosc ta dziwna obecnosc, potem z oporami zaczal zanikac glod. Co prawda powracal on jeszcze kilka razy nekajacymi falami, ale przed switem kotolak znow zaczal byc panem samego siebie. Wtedy ruszyl w powrotna droge. Do obozu dotarl juz jako czlowiek i zaraz po przybyciu do przydzielonego mu namiotu kazal podac kielich najmocniejszego wina. To stlumilo nieco poczucie nienasycenia. Ksin uznal, ze do czasu az jakis mag nie udzieli mu lepszej pomocy, nieustanne pozostawanie w stanie lekkiego pijanstwa bylo rozwiazaniem najrozsadniejszym. Ktos kiedys wspominal, ze wino moze zastapic krew... Gdy alkohol zaczal dzialac, kotolak przebral sie i udal na narade. Wczesniej zdolal juz wyjasnic dowodcom manipul jakiego rodzaju zasadzke na nich zastawiono, teraz przyszla pora zmierzyc sie z szalenstwem Dargona. Ksiaze niedawno ocknal sie ze spiaczki i wciaz sprawial wrazenie, iz znajduje sie pod wplywem obcej woli. To z kolei oznaczalo, ze czarownik wciaz zyje. Sytuacja nie wygladala dobrze. Dargon siedzial u szczytu stolu w namiocie narad i patrzyl tepo przed siebie. Na twarzach dziesieciu obecnych piecsetnikow malowala sie gleboka rozterka. Lojalnosc walczyla z rozsadkiem nakazujacym natychmiastowe wypowiedzenie posluszenstwa. -Zostajemy tu i czekamy - powtorzyl ksiaze. -Na co, wasza dostojnosc?! - nie wytrzymal jeden z oficerow. - Az dopadnie nas Wlokun? -Nie... ma... zadnego... Wlokuna - powiedzial Dargon bardzo powoli. -Owszem jest, panie - odparl Ksin. - Widzialem go i deptalem po nim. Nastepca tronu z wysilkiem podniosl wzrok na kotolaka, patrzyl moment bez slowa, po czym pochylil sie do przodu, uderzyl czolem o blat stolu i znieruchomial. -Znowu atak spiaczki - stwierdzil ponuro jego giermek. - To zdarza sie coraz czesciej... -Jego wysokosc nie jest zdolny do dowodzenia legionem - orzekl Ksin. - Jako dowodca krolewskiej Gwardii w randze tysiecznika jestem tu najstarszy stopniem... -Bedziecie wykonywac moje rozkazy!!! - Dargon poderwal sie nagle. Po tym okrzyku poruszyl ustami jak ryba. - Nie bedziemy tchorzyc w obliczu nieprzyjaciela, zajedno ludzi czy demonow! -Nie mamy broni do walki z demonem - zaoponowal ktos. -Mezne serca wystarcza, a tego buntownika - wskazal na kotolaka - powiesic! -Alez prosze - odparowal Ksin. - W niczym mi to nie zaszkodzi. Jesli panowie oficerowie sobie zycza, w dalszym ciagu tej narady moge brac udzial jako wisielec. Prosze mi tylko dac tabliczke i cos do pisania, gdyz trudno bedzie przemawiac... Nikt sie nie ruszyl. -Czy wydalem jakies rozkazy? - zapytal Dargon. Nie bylo to ponaglenie, lecz zupelnie szczere pytanie. - W rzeczy samej musimy tu zostac, gdyz opuszczenie tak znakomitej pozycji strategicznej byloby zdrada... Nikt juz nie sluchal slow nastepcy tronu. Wszyscy z napieciem wpatrywali sie w jego twarz. Ksiaze zbladl upiornie, wargi mu zsinialy, a na szyi pojawila sie fioletowa prega. -Obowiazkiem legionisty jest dochowac wiernosci przysiedze bez wzgledu na okolicznosci - wokol oczu Dargona pojawily sie niebiesko-zielone plamy. Paznokcie gestykulujacych nerwowo dloni staly sie sino-czarne. Obecni wstrzymali oddech. -To patriotyczny obowiazek wobec przyszlych pokolen! Przyszlosc... - dalsze slowa nie padly, mimo iz usta ksiecia poruszaly sie nadal. Z nosa wyciekla mu jakas ciemna ciecz. Namiot wypelnila gestniejaca won rozkladu. Prega na gardle Dargona zrobila sie calkiem czarna, skora wzdluz niej pekla, odslaniajac pociemniale miesnie. Opuchniety jezyk wypelnil usta. Rozkladajacy sie trup wstal od stolu i uniosl prawa dlon w gescie przestrogi. Potem miekko jak upuszczona szmata upadl na ziemie. Ktos ze swistem wypuscil powietrze. Giermek Dargona zakrywajac usta dlonia wybiegl z namiotu. -Panowie - przemowil Ksin - mysle, ze dowodzil wami czlowiek martwy od dwoch tygodni... - odczekal chwile. - Jego dostojnosc Dargon nastepca tronu, ksiaze Kemru zostal podstepnie zamordowany, uduszony w okolicznosciach, ktore wyjasni dochodzenie. Teraz, wyjdzmy moze na swieze powietrze... Nie musial tego dwa razy powtarzac. -Co robimy? - zapytal jeden z piecsetnikow, niejaki Najstito, kiedy staneli w kregu opodal namiotu. -Jak najszybciej opuszczamy te przekleta doline - odparl kotolak. -Trzeba pochowac ksiecia - rzucil ktos. -Nie ma czasu - stwierdzil Ksin. - Wlokun moze powrocic w kazdej chwili. Niech tylko dobrze zasznuruja namiot. Jego dostojnosc chcial tu pozostac, wiec pozostanie... -Co dalej? Kotolak usmiechnal sie lekko. -Skoro jestesmy juz po tej stronie Bezimiennej Rzeki wykorzystamy to. Ruszamy forsownym marszem w strone Oceanu. Wyspiarze wyladowali w Pustych Gorach, zatem powinnismy natknac sie na ich baze... Oczy dowodcow manipul rozblysly. -Do czynu panowie! - zarzadzil kotolak. * * * Mag-Pajak musial zaprzestac nekromanckiej manipulacji cialem i umyslem Dargona, gdyz mial na glowie znacznie powazniejszy problem. Doslownie na glowie. Byla to rana, ktora zadal mu Ksin. Wbite w mozg odlamki czaszki uszkodzily osrodek mowy. Mag doskonale pamietal zaklecia uzdrawiajace, ale nie mogl ich wymowic, ani nawet wyszeptac. Recytacje mogly zastapic odpowiednie artefakty, lecz Pajak nie mial ich przy sobie, a zlamana noga uniemozliwiala udanie sie na poszukiwania. Jeszcze nie pojmowal konsekwencji tej sytuacji... Postanowil obwiazac sobie glowe oddanymi od szaty szmatami. W trakcie tej czynnosci na palcach, ktorymi przypadkiem dotknal rany ujrzal zielonkawa rope. Wdalo sie zakazenie...Teraz desperacko sprobowal wymowic zaklecia. Jezyk poruszal sie sprawnie, struny glosowe dzialaly, ale z ust maga wydobywaly sie tylko nieartykulowane pomruki. Slowa w zaden sposob nie chcialy opuscic umyslu. Czarnoksieznik zaczal sie bac. Lek narastal w miare jak uswiadamial sobie beznadziejnosc wlasnego polozenia. Bezradnosc byla uczuciem, ktorego nie zaznal nigdy dotad. Nie potrafil go znosic. Po kilkunastu godzinach strach stal sie przerazeniem, a to przeszlo w czysta groze, kiedy pod koniec drugiego dnia od pojedynku na grani, Mag-Pajak spostrzegl, ze ma goraczke. Byl to juz wyrok powolnej smierci. Nieodwolalny i upokarzajacy. Wpadl w panike. Zaczal sie tarzac i zawodzic jak potepieniec. Probowal bic piesciami o skaly. Gdy w koncu zabraklo mu sily, dotarl don smrod wlasnych nieczystosci. Puscily zwieracze. * * * Po opuszczeniu doliny-pulapki pierwszy legion piryjski pod dowodztwem Ksina pomaszerowal dokladnie na poludnie. Tym razem nikogo nie trzeba bylo ponaglac. Zolnierze z zapalem maszerowali przez pierwszy dzien i noc jedynie z krotkimi przerwami na odpoczynek. Kotolak zarzadzil postoj drugiego dnia po poludniu, po czym w dalsza droge ruszyli rowno z pierwszym brzaskiem nastepnego ranka. O zachodzie slonca idacy przodem zwiadowcy zobaczyli Ocean Poludniowy i ujscie Bezimiennej Rzeki. Zblizyli sie do nich noca. Marszowa kolumna legionu rozpadla sie na poszczegolne manipuly, ktore zajely okoliczne wawozy, doliny i grzbiety wzgorz, zajmujac pozycje do ataku. Zgodnie z rozkazem Ksina szyki rozwinely sie wzdluz frontu nie dluzszego niz szescset krokow, w odleglosci niecalej mili od brzegu oceanu. O swicie kotolak w towarzystwie kilku oficerow i zwiadowcow wdrapal sie na wzgorze dajace najlepszy widok na miejsce desantu Wyspiarzy.Suminorczykow czekalo rozczarowanie. Na wodach zatoki stalo zakotwiczonych czterdziesci osiem okretow wojennych, w tym trzy dwukadlubowe "bicze morza". Niestety, wszystkie znajdowaly sie w odleglosci co najmniej pieciuset krokow od brzegu, a zatem byly dla ciezkozbrojnych piechurow calkowicie nieosiagalne. Rownoczesnie na plazy, pomiedzy kilkudziesiecioma skleconymi byle jak barakami krzatalo sie nie wiecej niz stu ludzi. Baraki te musialy byc magazynami zaopatrzenia, obecnie w wiekszosci pustymi, o czym swiadczyly wystawione tylko gdzieniegdzie straze. Frontalny atak byl w tej sytuacji przedsiewzieciem bezsensownym i zarazem ryzykownym, zwazywszy mozliwosc ostrzelania brzegu z okretowych machin miotajacych. Ktos zaklal cicho. -To co robimy? - zapytal piecsetnik Najstito, zylasty chudzielec, dowodca czwartej manipuly, a od trzech dni prawa reka Ksina. - Nie mozemy czekac zbyt dlugo. Szybko wykryja obecnosc pieciu tysiecy zbrojnych... Kotolak zmarszczyl brwi. -Musze pomyslec - stwierdzil ponuro. * * * Mag-Pajak zdychal jak zatluczony dragiem kundel. Po trzech dniach od zranienia goraczka zupelnie odebrala mu zmysly. Zzerany gangrena mozg zaczal puchnac. Zaropiala masa wypeczniala z rany, wyciskajac na zewnatrz odlamki kosci i rozsadzajac czaszke. Czary wspomagajace dotad umysl maga nie mogly poradzic sobie z dzialaniem jadow gnilnych. Rozwijajace sie zakazenie szybko przelamalo wszelkie bariery odpornosci. Drobne skaleczenia i zadrapania staly sie rozjatrzonymi ranami, powiekszajacymi z godziny na godzine. Mag-Pajak zyl i gnil rownoczesnie. W tych warunkach agonia zaczela sie zupelnie niepostrzezenie. W jej trakcie, cialem czarnoksieznika zaczely miotac nieregularne szarpniecia. To spoczywajacy kilkadziesiat lokci dalej Wlokun zaczal wyzwalac sie spod wladzy mistrza magicznych sieci, jednoczesnie usilujac uczynic go czescia siebie. W pewnej chwili opor bylego pana ustal. Cialo Maga-Pajaka powleczone na niewidzialnej smyczy potoczylo sie po dnie doliny i zmiete w bezksztaltna mase przylgnelo do zewnetrznej powloki gorskiego demona. Taki byl koniec.Wraz ze smiercia czarnoksieznika przestaly dzialac wszelkie zadzierzgniete przez niego czary. W pierwszej kolejnosci rozpad dotknal jego najwieksze dzielo, czyli Siec utrzymujaca w ryzach zwichrzona magie Gor Pustych. Daleko od miejsca smierci Maga-Pajaka, z obrobionej zakleciami kamiennej iglicy bryzgnely skry. Skala przez moment plonela zimnym ogniem, po czym rozpadla sie z hukiem w tuman pylu. Rozprzegajace sie czary starly kamien na kurz. Cos, jakby gigantyczna, a niewidzialna dlon uderzyla w ziemie i zgarniajac jednoczesnie glazy i chmury, zaczela spychac je na poludnie. Obloki spietrzyly sie w jeden ciemniejacy szybko wal, ktory stezawszy bryzgnal gradem i piorunami. Skalne lawiny zaczely sie przesypywac pod gore, posluszne sile pchajacej je w strone Oceanu Poludniowego. Wiatr przeszedl w wicher, ktory skreciwszy sie w tuzin trab powietrznych rowniez popedzil na poludnie. Magiczny kataklizm z kazda chwila nabieral mocy i predkosci. * * * Ziemia zadrzala. Ze wzgorza, z ktorego obserwowali nieprzyjacielska flote osypaly sie kamienie.-Tylko trzesienia ziemi nam brakowalo - wycedzil Ksin. -To cos gorszego, panie - odparl Najstito - popatrz na chmury! -Zupelnie jakby cos pchalo je silniej niz wiatr... - stwierdzil kotolak. - Co to moze byc? -Slyszalem, ze Wyspiarze przed ladowaniem nalozyli na gory jakies czary poskramiajace tutejsza magie - rzekl piecsetnik. - Czy ten czarownik, z ktorym walczyles, panie, mogl zemrzec z ran? -To mozliwe - stwierdzil Ksin po namysle. -Zatem jego dzielo rozpada sie w proch. Lepiej odejdzmy stad zanim ogarnie nas dzika magia. Kaz, panie, wracac za Bezimienna Rzeke, tam poszukamy Wyspiarzy... -Zaczekaj! - kotolak wertowal w pamieci stronice przeczytanych traktatow magicznych, ktore pozyczal mu Rodmin. - Czy wiesz co nastapi, gdy peknie magiczna Siec? -Jeden z magow w Dinie wspominal, iz powstanie wtedy wielka fala... - mruknal Najstito. -Zerwany brzeg Sieci mknie teraz przez Gory zgarniajac wszystko przed soba... Kiedy uderzy w morze odrzuci je jak wielki odplyw... -Razem z ich statkami - stwierdzil z zadowoleniem oficer. -Nie Najstito, statki stoja na kotwicach, zatem osiada na dnie. Jesli dotrzemy do nich dostatecznie szybko... -Panie, chyba nie myslisz, ze... To czyste szalenstwo! -Wlasnie dlatego mamy okazje zdobyc cesarska flote. Kaz oddzialom szykowac drabiny i pnie z sekami, po ktorych mozna sie wspinac. Ziemia zatrzesla sie mocniej. -Alez ta magia nas zmiecie! - zaprotestowal Najstito. -Jesli ludzie przygotuja sobie kryjowki na poludniowych stokach wzgorz, nawala przejdzie nad nimi. Pozostali oficerowie sluchali z napieta uwaga. -Musimy sie troche cofnac bysmy nie zostali zauwazeni - stwierdzil kotolak. - Sadze, ze mamy na wszystko jakies dwie godziny. Podrywamy sie i ruszamy zaraz za nawalnica. Nie traccie czasu! - ponaglil podwladnych. Natychmiast zbiegli ze wzgorza. W przeciagu kwadransa caly legion upodobnil sie do skropionego wrzatkiem mrowiska. Nadajace sie na oslone pasmo wzniesien znajdowalo sie pol mili za obecnymi pozycjami Suminorczykow. Piec tysiecy ludzi ruszylo w te strone, po drodze wycinajac napotkane drzewa. W marszu odrabywano galezie, grubsze pnie przerabiajac na oseki, ciensze wiazac w drabiny. Po dotarciu do wzgorz natychmiast zaczeto wygrzebywac ziemianki, jamy, poszerzac znalezione pieczary i szczeliny. Sciete drzewa i drabiny posluzyly teraz do budowy zadaszen chroniacych przed kamiennymi lawinami. Przykrywano je tarczami i plaskimi glazami, wzmacniajac najlepiej jak bylo mozna. Oficerowie i prosci legionisci pracowali razem jak w goraczce. Ksin przeksztalciwszy przedramiona w szpony odrywal lupkowe plyty na dachy ziemianek. Po uplywie szesciu kwadransow legion zapadl sie pod ziemie. Nim uplynal siodmy slonce zgaslo nagle przykryte przez czarna jak smola chmure. Cos nieskonczenie ciezkiego wyrznelo w polnocne stoki wzgorz, za ktorymi ukryli sie Suminorczycy. Jakas miazdzaca masa przetoczyla sie na szczyty i zwalila w dol. Zagrzmialo poteznie i rownoczesnie zawyla traba powietrzna, skrecajac wiazke olbrzymich blyskawic w oslepiajacy slup blekitnego ognia, ktory jak monstrualny bat smagnal kryjowki legionistow. Z nieba runal grad i kamienie wielkosci ludzkiej glowy. Wszelkie amulety i talizmany zaczely parzyc. Magiczne pioruny rozcinaly powierzchnie rzeczywistosci, a ze szczelin ciemnosci wyzieraly oblicza zjaw i demonow. Jakas swietlista bestia nim przepadla w zaswiatach wyszarpnela spod skal dwoch zolnierzy i wrzucila ich sobie do paszczy. Grzmoty i echa ukladaly sie w upiorny chichot. Czarodziejskie szalenstwo ustalo nagle. Czarna sciana przesunela sie w strone oceanu. Wyjrzalo metne slonce. Kotolak nie czekajac az opadnie kurzawa wyskoczyl z kryjowki. Wszedzie wokol wirowal pyl i snuly sie jakies cienie pozbawione rzucajacych je osob. -Legion do boju!!! - zaryczal Ksin ile sil w plucach. - Do atakuu!!! Powstali jak zmartwychwstajacy cmentarz. Odrzucili glazy, porwali oseki, drabiny i tarcze. Nie bylo czasu formowac linii. Cala gromada runeli przed siebie, jakby scigajac wyjace demony. Nie wszyscy podazyli za kotolakiem. Wielu pozostalo pogrzebanych zywcem pod kamieniami, spalonych, zmiazdzonych lub porazonych nadnaturalnym strachem. Nikt sie za nimi nie obejrzal. Baraki wzniesione przez Wyspiarzy na brzegu rozprysly sie w drzazgi w okamgnieniu. Obecni tu ludzie zgineli zanim zdazyli pojac co sie dzieje. Potem niewidzialna sciana magicznej mocy wpadla w morze spietrzajac przed soba wode i pchajac ja w kierunku zakotwiczonych okretow. Mag-Krab obecny na jednym z "Biczy morza", dostatecznie wczesnie pojal co sie swieci. Wstrzasnela nim smierc brata blizniaka i fiasko ich wspanialych planow, lecz nade wszystko pragnal dowiedziec sie, jak do tego doszlo. Musial tu zostac. Nie zarzadzil wiec natychmiastowej ucieczki na pelne morze, lecz rozpoczal magiczny ceremonial majacy oslabic impet uderzenia zerwanej Sieci tak, by statki nie zostaly strzaskane w jedna mase wrakow. Zdazyl. Sciana mocy przeszla gladko zabierajac tylko wode i pare malych jednostek. Pozostale okrety z chrzestem osiadly na dnie. Wyczerpany czarnoksieznik oparl sie ciezko o burte i ponuro zapatrzyl na znow niedostepne granie Gor Pustych. Powoli przezuwal zmeczenie i gorycz porazki. Dopiero po chwili dotarlo do niego, ze widzi ruch na plazy. Tysiace zbrojnych zbiegalo z wydm i parlo przed siebie, niczym druga fala zywiolu. Wkrotce rozlali sie po mokrym piasku dna, z ktorego ustapily wody oceanu. Suminorczycy!, stwierdzil z bezbrzeznym zdumieniem Mag-Krab. -Naprzod! Naprzod! - krzyczal Ksin ochryplym glosem. Nie potrzebowal nikogo zachecac. Zolnierze doskonale wiedzieli, ze musza zdazyc nim powroci morze. Zdazyc zdobyc okrety... Tam tez to zrozumiano. Marynarze oraz zolnierze piechoty morskiej rzucili sie po bron i rozstawili wzdluz burt, zanim grzeznaca w blocie i wodorostach gromada legionistow pokonala dystans dzielacy ich od unieruchomionej floty. Na nacierajacych posypaly sie strzaly i pociski z katapult. -Nie atakowac malych okretow! - wrzasnal kotolak odpedzajac kilkudziesieciu piechurow od niewielkiego dwurzedowca. -Malym tylko przecinac kotwice! Atakowac duze!!! Wszedzie dookola przystawiano do kadlubow drabiny i najezone sekami pale. Pierwsi Suminorczycy pod oslona kusznikow zaczeli sie wspinac na burty. Wszyscy chcieli dostac sie tam jak najszybciej. Spietrzyli sie na burtach okretow niczym wrzaca lawa i niepowstrzymanie wdzierali coraz wyzej przenoszac walke na poklady. Ksin nie zwazajac na sypiace sie zewszad pociski biegal od grupy do grupy, przerywajac ataki na zbyt male jednostki i kierujac zolnierzy gdzie indziej. Szczescie legionistow polegalo na tym, ze statkow nie budowalo sie po to, by odpierac ataki wojsk ladowych. Suminorczycy bardzo szybko wyszli ze strefy ostrzalu katapult i balist i znalezli sie w obszernych martwych polach, gdzie umocowane do pokladow machiny miotajace nie mogly ich razic. Zagrozenie stanowily tylko strzaly lucznikow, lecz przed tymi dobrze chronily pancerze i tarcze atakujacych. Natomiast niskie, pozbawione blank i strzelnic burty nie oslanialy dostatecznie obroncow, ktorzy padali masowo razeni beltami suminorskich kusznikow. Tymczasem pol mili od walczacych cala odepchnieta woda utworzyla olbrzymi, siegajacy chmur, wirujacy powoli slup, czy raczej wieze. Tylko Mag-Krab wiedzial, iz wieza ta wznosi sie nad miejscem, gdzie zatopiono zlozone w ofierze tancerki i ze ruch mas wody odpowiada dokladnie szybkosci i rytmowi ich nieustannego tanca. Jeden biegun magicznej Sieci nie mogl wszak istniec bez drugiego, stad lada chwila cale te wyniesione w gore masy wody mialy sie zapasc z powrotem, tworzac miazdzaca fale. Nie wszystkie drabiny okazaly sie dostatecznie dlugie. W niektorych miejscach przy "biczach morza" Suminorczycy zostali zmuszeni do mozolnej wspinaczki po poszyciu kadluba, a osiagnawszy krawedz burty jeden po drugim walili sie w dol pod gradem ciosow. Probowali przeciskac przez otwory na wiosla, ale bez skutku. Wielu tracilo oparcie i odpadalo zanim doszlo do walki. Ciemna kolumna wydzwignietej przez magie wody wykrzywila sie i zaczela chwiac. Pulsujacy wrzask i loskot zelaza uniemozliwialy wydawanie rozkazow, mimo to Ksin nawolywal, by odstawiac drabiny od statkow, gdzie obroncow juz wypierano pod poklad, przedluzac je wiazac po dwie i uzyc do szturmowania "biczy morza". Strzala z luku przebila mu bark. Wyszarpnal ja z roztargnieniem, a rana zamknela sie natychmiast. Stwierdzil, iz nie slyszy go nikt znajdujacy sie dalej niz dziesiec krokow, wiec sam zabral sie do wiazania drabin. Osobisty przyklad okazal sie skuteczniejszy od komend. Kilkudziesieciu legionistow przybieglo mu z pomoca. Niebawem przystawili dluzsze drabiny do jednego z "biczy morza" i wreszcie horda rozjuszonych Suminorczykow wdarla sie na jego poklad. Na drugim legionisci sami zdolali wywalczyc przyczolek na dziobie i zrzucali swoim drabinki sznurowe i liny. Jednak trzeci z oceanicznych olbrzymow pozostawal wciaz nie zdobyty. Wodna wieza wyraznie zapadala sie juz w glab siebie. Ustal jej ruch wirowy. Pierwotny, cylindryczny ksztalt przechodzil w obly. Chwilowo nie bylo skad wziac nowych drabin, a rozgoraczkowani legionisci nie byli w stanie sluchac jakichkolwiek rozkazow. Parli w gore jak oszalali, nie baczac na strzaly i spadajacych towarzyszy. W kadlubie tkwily juz setki sztyletow, sluzacych za prowizoryczne stopnie. Wokol burt utworzyl sie zwal rannych i zabitych, skwapliwie wykorzystywany przez kolejnych nacierajacych. Jakis Suminorczyk zdolal dobrnac do szczytu i usiadl okrakiem na burcie. Natychmiast rzucilo sie nan czterech obroncow. Legionista zabil jednego, ale gdy uwalnial ostrze z jego ciala odrabano mu noge i stracono w dol. Spadajac pociagnal za soba dwoch kolegow. Powracajaca fala szybko nabierala wysokosci i predkosci. Ksin usiadl na mokrym piasku, pospiesznie zzul buty, po czym przeksztalcil w kocie lapy stopy i dlonie. Jednym susem dopadl kadluba "bicza morza" i blyskawicznie, siejac drzazgami wdrapal sie na gore. Zajelo mu to niecale trzy uderzenia serca. Nim obroncy spostrzegli co sie dzieje juz byl na pokladzie. Ciosem na odlew zmasakrowal twarz najblizszemu, wyrywajac oczy i szczeke. Nastepnemu rozharatal tetnice szyjna. Otoczyl go wieniec ostrzy. Wszedl w nie, calkowicie ignorujac kasliwe pocalunki zelazcy. Zlamal jeden kark i strzaskal dwie glowy zanim do przeciwnikow dotarlo, iz maja do czynienia z demonem, niezwyciezalnym zwykla bronia. Kotolak ruszyl wzdluz burty przepedzajac lub mordujac obroncow. Za nim wskakiwali na poklad coraz liczniejsi legionisci. Zapach bryzgajacej na wszystkie strony krwi odurzyl Ksina budzac ledwie uspiona zadze. Jakas duza kropla spadla mu na wargi. Poczul jej smak... Potworny ryk bestii wywolal poploch wsrod Wyspiarzy, ale i zmrozil Suminorczykow. Kotolak desperacko uczepil sie resztek swiadomosci, by znow nie utracic wladzy nad soba. Rzeczywistosc zawirowala. Pragnienie krwi wydalo sie nie do opanowania! Opadl na czworaki przed najblizsza kaluza i pochylil, by zaczac chleptac... Dostal toporem w glowe i to go otrzezwilo. Rozlupana czaszka zamknela sie natychmiast, lecz chwilowy lot w smierc pozwolil przerwac narastajacy szal. Ksin wstal i wyprul flaki oslupialemu z wrazenia Wyspiarzowi. W nastepnej chwili potworne uderzenie powracajacej fali w kadlub zwalilo wszystkich z nog. "Bicz morza" niemal stanal deba. Zywi i martwi osuneli sie po pokladzie usypujac w bezladna sterte. Kotolak wczepiony pazurami w deski pokladu zostal nagle zupelnie sam. Okret opadl i zadygotal konwulsyjnie. Trzasnely drzwi nadbudowki, po czym rozlegl sie pospieszny klekot wielostawowych odnozy. Na zewnatrz wylazl ogromny krab i podreptal w kierunku burty. Nie mogl to byc nikt inny jak... -To czarownik! - zawyl Ksin. - Zabijcie go! Wokol kotolaka zaroili sie legionisci. Dwoch mialo napiete kusze. Pierwszy belt wniknal w bok kraba w miejsce skad wyrastaly odnoza. Drugi kusznik obiegl potwora i strzelil, gdy ten wspial sie na burte. Pocisk z trzaskiem i bryzgiem bialych odlamkow rozlupal pancerz grzbietowy, znikajac pod skorupa. Olbrzymi skorupiak dzwignal sie wyzej, przechylil i przepadl w oszalalej morskiej toni. -Nic z tego... - westchnal ponuro kusznik kleczacy obok Ksina. -Zalezy czy to krabolak, poczety z moca Onego, czy czarownik tylko przetransformowal sie w kraba - odrzekl Ksin. - Jesli to drugie, powinien skonac z ran... Walka nie byla jeszcze zakonczona. Gdy mniejsze okrety wojenne Cesarstwa, ktorym odcieto kotwice, porwane przez fale, kolejno roztrzaskiwaly sie na brzegu, a legionisci byli zajeci udzielaniem pomocy desperacko uczepionym burt towarzyszom, obroncy przypuscili kontratak. Wielu ich jeszcze bylo na nizszych pokladach i w nadbudowkach statkow. Nie wszedzie znajdowalo sie dostatecznie wielu Suminorczykow, by sobie z tym poradzic. Na szczescie kilku oficerow wpadlo na ten sam pomysl i pomimo skotlowanego morza zdolalo przybic do zagrozonych jednostek, dokonujac abordazu - odsieczy. Kotolak nie bral udzialu w dalszych zmaganiach. Trzymal sie jak najdalej od krwi. Uczepiony kurczowo burty patrzyl w zielonkawa kipiel i staral uspokoic umysl. Szlo to opornie, ale jednak. Woda zachowywala sie nienaturalnie. Fale nagle zmienialy kierunek badz podrywaly sie w gore tworzac niezwykle ksztalty, istniejace dluzej niz mozna by oczekiwac. Do wszystkich dotarlo, iz nalezy jak najszybciej opuscic to miejsce. Zanim dorznieto kryjacych sie w zakamarkach niedobitkow, wszystkie zdobyte statki wyciagnely kotwice i jak kto mogl, poplynely na pelny ocean. Setnicy i dowodcy manipul musieli czym predzej odkryc w sobie talenty kapitanow. Skorzystano tez z pomocy jencow i uwolnionych galernikow. W bezpiecznej odleglosci zdobyte okrety skupily sie ciasno jeden przy drugim, lamiac przy tym dziesiatki wiosel, po czym rozpoczal sie przeglad strat i zyskow. Wkrotce stwierdzono, iz ponad jedna trzecia legionu przepadla w Gorach i oceanie. Na szczescie, z pozostalych wiekszosc byla zdolna do walki. Zdobyto dwadziescia szesc okretow Cesarstwa, w trzy ogromne "bicze morza". Pozostale padly ofiara magicznego zywiolu. Tak wiec, owoce tej najbardziej szalonej bitwy, sposrod tych jakie kiedykolwiek stoczyly ladowe wojska Suminoru, choc kosztowne okazaly sie warte zachodu. Ksin doszedlszy do jako takiego ladu z wlasna natura polecil odszukac Najstito. Nie odnaleziono go. Rozkazal zatem zwolac na narade pozostalych dowodcow manipul. Z dziesieciu piecsetnikow przyszla polowa. Zebrali sie w kajucie kapitana "bicza morza", jedynym pomieszczeniu, w ktorym nie bylo rozlanej krwi. Mimo to kotolak niemal nie odstawial od ust karafki z mocnym winem. -Sadze, ze powinnismy natychmiast skierowac sie na Kemr - zaczal bez wstepow. Oficerowie zgodnie pokiwali glowami. -Wszakze bitwy morskiej lepiej nie podejmowac - odezwal sie jeden z obandazowana szyja. - Nie ma komu kierowac tymi statkami, marynarzy wsrod nas jak na lekarstwo... -W Kemrze nie powinno byc duzych sil cesarskiej floty - odparl Ksin. - Wezcie znajacych sie na rzeczy galernikow i jencow. Obiecajcie im co zechca, byle tylko powiedzieli nam, co robic, bysmy sie wzajemnie nie potaranowali w drodze do Kemru. O ile w ogole tam trafimy... -Nawigacja nie klopot, niejeden z naszych jest z rybackiej rodziny - rzekl piecsetnik z wielkim siniakiem na lewym policzku. - Juz ich wyszukalem i postawilem przy sterach. -Twoje imie? - zapytal kotolak. -Jarasz, panie, dowodca siodmej manipuly. -Zostaniesz przy mnie. -Tak, panie. -Pod murami Kemru powinnismy zastac tylko ich piechote - podjal Ksin. - Sprobujemy przerwac oblezenie. Na katapultach znacie sie chyba lepiej niz na statkach? Wszyscy usmiechneli sie zlowrogo. -Zatem plynmy i postarajcie sie nie lamac wiecej wiosel - pociagnal kolejny haust wina. Piecsetnicy powstali. Po godzinie zdobyte okrety uformowaly nieporadny szyk i skierowaly na polnocny wschod. O zachodzie slonca mineli w oddali ujscie Bezimiennej Rzeki. Plyneli przez cala noc desperacko unikajac zderzen. O swicie stwierdzono, ze pozostaly tylko dwadziescia cztery jednostki - przepadly gdzies dwa trojrzedowce. Na dodatek trzeba bylo ponownie formowac szyk. W trakcie tego dostrzezono lodz z rozbitkami. Okazalo sie, ze pochodza z jednego z zaginionych trojrzedowcow. Noca kilku Wyspiarzy, ktorych wzieto do pomocy w prowadzeniu statku, wybilo dziury w dnie. Poszli na dno zanim zdazyli pojac co sie stalo. O drugim okrecie nie bylo zadnych wiesci. Rankiem dostrzegli wieze Kemru. Niebawem stwierdzili, ze toczy sie tam bitwa. Ksin polecil utworzyc szyk bojowy, a kiedy okrety z mozolem ustawily sie w lawe z "biczami morza" posrodku i na skrzydlach, powoli ruszyli w kierunku brzegu. Tumany bitewnego pylu klebily sie przy zachodnich murach miasta i przy samym porcie. Kotolak pierwszy wypatrzyl, ze to cesarska piechota, uformowana w trzy czworoboki odpiera kolejne szarze suminorskiej jazdy. Jeden z szykow Wyspiarzy opieral sie o brzeg oceanu. Ksin polecil zaladowac machiny miotajace. Zwiekszyli tempo wioslowania, co natychmiast odbilo sie na spojnosci linii okretow. Szybsze trojrzedowce zaczely za bardzo wysuwac sie do przodu. Jurasz chcial cos z tym zrobic, ale kotolak stwierdzil, ze nie ma czasu. Zaczal wiac boczny wiatr dodatkowo komplikujacy sytuacje. To nie byl piekny atak, ostatnie efektowne, pograzajace przeciwnika uderzenie piescia miedzy oczy. Szyk byl rozchwiany, okrety podchodzily do granicy skutecznego ostrzalu pojedynczo, przeszkadzajac sobie wzajemnie. Mimo to pierwsza salwa podzialala na Wyspiarzy jak grom z jasnego nieba. Dziesiatki kul z plonacym olejem oraz beltow z balist osiagnelo brzeg razac tyly i lamiac linie zaskoczonych piechurow. Suminorska jazda, ktora odstapila na widok nadciagajacej floty, teraz zaczela szykowac sie do kolejnego uderzenia. -Wciagnijcie na maszt cos, co by choc z daleka przypominalo suminorskie gryfy! - zawolal Ksin. Ten rozkaz wykonano natychmiast i o wiele lepiej niz oczekiwal tego kotolak. Nawet nie przypuszczal jak wielu legionistow krylo sie pod pancerzami Barwy Krolestwa. W ciagu dwoch minut czerwono-zlote sztandary zalopotaly na wszystkich zdobytych okretach. "Bicz morza" dowodzony osobiscie przez Ksina jeszcze nie strzelal. Kotolak chcial, by jak najmniej wyrzuconych stad pociskow bezsilnie rozrylo piasek plazy. Obsluga machin miotajacych spogladala nan wyczekujaco a on wciaz zwlekal. Ogromny dwukadlubowy okret zblizal sie do celu rozchwianym zygzakiem. Nagle uderzony przypadkowa fala ustawil sie dokladnie na wprost jednego z cesarskich czworobokow. -Teraz!!! - wykrzyknal Ksin. - Strzelac! Strzelac! Huknely belki katapult, zawarczaly cieciwy balist. Pomosty artyleryjskie zatrzeszczaly szarpniete sila odrzutu. Chmara pociskow poprzetykana smugami dymu poderwala sie z okretu, zatoczyla luk i po czterech uderzeniach serca wpadla w srodek szyku Wyspiarzy. Ogien i panika zmiotly go w oka mgnieniu. Rownoczesnie suminorska jazda nabierala rozpedu do decydujacej szarzy. Jeszcze jeden "bicz morza" zdazyl ostrzelac brzeg nim Suminorczycy i Wyspiarze przemieszali sie w jedno wielkie klebowisko. Szesc trojrzedowcow weszlo na mielizne. Znajdujacy sie tam legionisci zaczeli skakac w wode i brnac do plazy. -Zawracamy! - rozkazal Ksin setnikowi. - Wchodzimy do portu! - odwrocil sie do Jurasza: - Wyglada na to, iz zrobilismy swoje... -Nawet wojny kiedys sie koncza - stwierdzil filozoficznie piecsetnik. Krolewskie pierscienie Kiedy z kemrskiego portu wymaszerowalo dwa tysiace suminorskich legionistow i opasalo zelaznym kregiem ostatni, stojacy najdalej od morza, czworobok Wyspiarzy, ich dowodca zaczal negocjowac warunki kapitulacji. Potem nastapila ceremonia skladania broni. Ksin szybko dowiedzial sie, ze szesc tysiecy przybylej z odsiecza jazdy przywiodl osobiscie sam Redren. Teraz nie pozostalo nic innego jak powiadomic krola, kto bezprawnie dowodzil legionem, ktory stoczyl bitwe na dnie oceanu i pozbawil Cesarstwo Archipelagu Poludniowego polowy floty. -Ty?! - stwierdzil rozbawiony Redren, pokryty gruba warstwa potu i pylu. Droga z Katimy do Kemru przez cale Pogranicze Piryjskie byla jedna monumentalna szarza, podczas ktorej dbano tylko o to, by nie zajezdzic koni, zupelnie nie przejmujac sie ludzmi. Redren pozostawil za soba pol krolestwa calkowicie ogoloconego z wierzchowcow i mezczyzn zdolnych sie na nich utrzymac. -Coz, kapitanie... - stwierdzil wladca. - Winien ci jestem przeprosiny i podziekowanie, to chyba wlasciwa kolejnosc. Lecz teraz zechciej stanac u mego boku. Ci durnie koniecznie chca abym patrzyl jak rzucaja mieczami o ziemie. Potem pomowimy. -Szlachetny krolu Suminoru... - rozpoczal przemowe kapitan Vergen, zblizywszy sie do namiotu. -Och nie nudz! - zirytowal sie Redren siadajac niedbale przed wejsciem. - Zrzuc ten pas i ciesz sie, ze nie bedziesz wisial. Pokonany dowodca Wyspiarzy spasowial. -Co? Masz jakies watpliwosci co do tego kto wygral?! - warknal krol Suminoru. -Lecz ceremonia... -Wlasnie trwa. No dalej! Vergen zgrzytajac zebami odpial pas z mieczem i cisnal go u stop Redrena. Po kapitanie uczynilo to tysiac pieciuset jego podwladnych. Krol zupelnie nie staral sie byc uprzejmy dla pokonanych wrogow, ziewal i nie kryl zniecierpliwienia. -Nie wyjda z kopalni do konca zycia - stwierdzil kiedy wiekszosc rozbrojonych jencow uformowano w kolumne i popedzono do Diny. -Zgodnie z traktatami winno sie ich wypuscic po zawarciu pokoju - zauwazyl Ksin. -Jakie traktaty?! - szczerze zdziwil sie Redren. - Czy sadzisz, ze po tym wybryku z ambasadorem obowiazuja mnie jeszcze jakiekolwiek umowy? Zreszta nasz nic nie warty braciszek Kahar V ma w tej chwili wiekszy klopot. Spotkala go duza przykrosc... -Jaka panie? Redren wygodnie rozparl sie w fotelu. -Wyobraz sobie, mosci kotolaku, iz cos mu zmiazdzylo palce... Konkretnie uczynily to pierscienie, ktore na nich nosil. Nagle zacisnely sie tak, ze od prawej dloni odpadly mu trzy nazbyt lepkie paluchy, a dwa od lewej. Musial sie bardzo zdziwic... -W jaki sposob, panie? -Zapytaj Rodmina, gdy go spotkasz. Szczegoly to nie moja rzecz, wystarczy mi, iz dzis rano otrzymalem potwierdzenie. Podobno nasze cesarzatko darlo sie tak, ze nawet w Karze uslyszano jak zdolnego maga ma Redren - wladca usmiechnal sie zjadliwie. - Coz za ironia losu... Taki wielki cesarz, pan wysp i narodow zeglarzy, a potraktowano go jak kieszonkowca, przylapanego na goracym uczynku... Niech mi teraz zaden filozof nie mowi, ze nie ma sprawiedliwosci na tym swiecie. He, he... Sa chwile, mosci kotolaku, gdy naprawde lubie ten padol! Lecz teraz pomowmy o tobie... Ksin pochylil glowe. -Nie obawiaj sie - Redren wstal i siegnal do stojacej w namiocie szkatulki. - Oto pierscien z pieczecia tysiecznika krolewskiej Gwardii, zwracam ci go, kapitanie, wraz z krolewskimi przeprosinami, ktore ufam, ze przyjmiesz. -Nie ma o czym mowic, wasza wysokosc - odrzekl kotolak. -Tepiciele i swietcy beda innego zdania, ale daje slowo, ze wiecej nie zdolaja mnie przekonac. A to pierscien szlachecki - podal Ksinowi drugi klejnot. - Musimy sie jeszcze zastanowic jaki herb na nim wyryc... Kotolak popatrzyl na lezace na dloni oznaki dostojenstwa. -No, smialo, zakladaj - ponaglil go krol. - One nie odgryza ci palcow. Ksin wykonal polecenie i uniosl dlon do swiatla. -Wiele sie wydarzylo... - stwierdzil polglosem. -Bylo minelo... - stwierdzil Redren zmeczonym glosem. - Jak tylko wynajde nowego nastepce tronu... Zaraza! Szkoda Dargona, rozgarniety byl chlopak, lecz dosc bede mial zieciow do wyboru. W kazdym razie, gdy to zalatwie, nawet historykom nie bedzie sie chcialo wspomniec o tej malej, nic nie znaczacej wojence. Suminor pozostal caly, a i ty spadles na cztery lapy, tak jak przepowiadalem! -Nie jestem pewien, wasza wysokosc - wyszeptal Ksin. - Nie jestem... Myslal o smaku ludzkiej krwi. Warszawa, 1996/97 Kapitan Ksin Fergo Klotnia i zgoda Skonczyl czytac i powoli odlozyl rulon papieru na stol. Uniosl glowe i usmiechnal sie zaklopotany. Hanti patrzyla na niego z uwaga. Spokojna, bez najmniejszego grymasu czy drgnienia wysluchala poslania do konca. Ich spojrzenia spotkaly sie teraz, lecz zadne nie zamierzalo wyrzec tego pierwszego slowa. Ksin w lekkim, zdobionym srebrem pancerzu z oznakami kapitana krolewskiej gwardii przybocznej, i jego zona - dama, jedna z najpierwszych na dworze, swobodnie wyciagnieta na sofie i otulona mgla wielobarwnych jedwabi karyjskich. Oboje trwali w ciszy, ktora zalegla, kiedy zamilkly ostatnie zdania czytanego przed chwila listu. Na koniec Hanti przesunela sie troche i pytajaco poruszyla brwiami. To podzialalo na Ksina niczym ostroga na konia. -Czego do licha sie po mnie spodziewasz! - wybuchnal zirytowany - Mam udawac, ze o niczym nie wiem! -Najlepiej kolejny raz udowodnij sobie, jaki jestes szlachetny i ludzki, dokladnie tak jak przyzwyczailes sie postepowac przez ostatnie lata - odparla. -Masz mi to za zle?! -Do tej pory nie, ale teraz byloby to przesada. -To jednak kuzyn... -Ktory nie tak dawno obiecywal, ze osobiscie przebije cie osikowym kolkiem, jesli tylko dostaniesz sie w jego rece - wpadla mu w slowo. - Przeciez on jest gotow sam z siebie cala krew wypuscic po to, aby nikt pozniej nie mial powodu wspominac o waszym pokrewienstwie. -Ale nie zmieni tym faktu, ze jestem naturalnym synem jego ciotecznej siostry. -Trudno mowic tu o naturze... -Niewazne. Prosil o pomoc. Mam odmowic? - wzruszyl ramionami. -Ja mu nie wierze, to podstep! -Skad pewnosc? Czy zapomnialas, w jaki sposob zdobylem tutaj szacunek i powazanie, jak doszedlem do tego, ze kiedy odpowiadaja na moje pozdrowienie, robia to z przyjazni, a nie ze strachu przed krolewskim faworytem. Mam teraz postapic odwrotnie? -A ty im wierzysz, ciagle, bez przerwy wszystkim wierzysz! - krzyknela, zrywajac sie z sofy. -Piec lat temu zostalem dowodca strazy i jestem nim nadal, podobnie jak ty dama dworu. Ilu w tym czasie zmienilo sie marszalkow, ministrow, doradcow, he? - wycedzil z lodowatym spokojem - czy twoim zdaniem jest to dowodem braku sprytu? Zawsze pomagalem im, jezeli taka byla potrzeba, a pozniej, najlepiej jak moglem, staralem sie wykorzystac ich wdziecznosc. -Zyskales nienawisc tepicieli. -Nie moja wina, ze jestem od nich lepszy. Ja nie musialem tracic przeszlo dziesieciu lat na cwiczenia tylko po to, zeby bazyliszkowi popatrzec bezpiecznie prosto w slepia. Urodzilem sie z tym. Tak samo jak wszystkie inne strzygi czy wilkolaki... Znam je i rowny im jestem! Hanti zamknela oczy i pochylila glowe. Przez moment stala tak w zupelnym bezruchu, po czym wyprostowala sie i przemowila juz zupelnie spokojnym glosem: -Wszystko prawda, ale zawsze do tej pory spotykales sie z niechecia, uprzedzeniami, czasem strachem. Lecz nigdy nie miales do czynienia z az tak zapiekla nienawiscia. Popelnisz blad, jesli postapisz jak zwykle. -Sadze, ze to juz przeszlosc, a poza tym nie chce stracic tak dobrej okazji do pojednania sie z ostatnim z wrogow. -Zbyt mocno ufasz sobie - westchnela ciezko - ja jestem pewna, ze jadac tam, kladziesz glowe pod topor, lecz widze, ze nic nie zmieni twego postanowienia. Mam jeszcze nadzieje, ze przynajmniej Redren nie pozwoli ci na tak dlugo opuscic palacu. -Miesiac to niezbyt wiele. Nie sadze, aby krol zamierzal mnie zatrzymywac, przeciez nic sie nie dzieje - Ksin zajaknal sie z lekka przy ostatnich slowach; o ile nie mial powodu watpic w przychylnosc jego wysokosci, o tyle sprawa spokoju na zamku nie byla az tak bardzo oczywista, jakby on sam sobie tego zyczyl... Dalsza rozmowe przerwalo im wejscie lokaja. -Przybyl dostojny Rodmin, prosze panstwa. -Natychmiast pros! - Ksin zrobil dwa kroki w kierunku drzwi. Mag stanal w przejsciu i sklonil sie ceremonialnie z przesadnym zachowaniem zasad etykiety. -Witajcie. -Daj spokoj Rod, to nie posluchanie - podali sobie dlonie, po czym gosc ruszyl w kierunku Hanti. -Hantinjo, jestes piekniejsza niz wczoraj - sklonil sie po raz drugi. -Och! Rodminie - usmiechnela sie czarujaco - zawsze mowisz, ze jestem coraz piekniejsza, dzieki tobie dowiem sie, kiedy zaczne brzydnac, bo wowczas zaczniesz mowic mi, ze wcale sie nie zmienilam. -Nic z tego pani, bede lgal jak z nut. Rozesmial sie tylko kotolak. -No dobrze, przejdzmy do rzeczy - Ksin spowaznial - mam zamiar wyjechac na kilka tygodni... -Wlasnie! - przerwala mu Hanti. - Rodminie, moze ty wybijesz mu to z glowy? -Ale co? - popatrzyl zaskoczony - zdaje sie, ze przyszedlem nie w pore. -Wcale nie, siadaj! - Ksin wskazal mu krzeslo - dostalem list, w ktorym Daron Fergo prosi mnie o pomoc. -Daron...? Niemozliwe! -A jednak. -Ten lajdak chce zwabic go pod pozorem ratowania syna, ktorego ponoc nawiedza wampir - wyjasnila Hanti. Rodmin milczal zaskoczony. -Nie sadzilem, ze po tym, co bylo, odwazy sie kiedykolwiek ciebie o cos prosic - odrzekl po chwili i dodal: - Nie masz racji Hantinjo, Daron napisal prawde. O tym nieszczesciu slyszalem juz wczesniej i to od roznych ludzi. Wiem, ze od miesiaca na zamku Darona az roi sie od tepicieli, z ktorych, jak dotad, nie ma zupelnie zadnego pozytku. -Nie moge uwierzyc! Taka robota to dla nich tyle, co splunac. To na pewno podstep, przeciez nawet niedouczony czeladnik... - Hanti nie zamierzala ustapic. -Moze byc tez garbaty, kulawy i pijany - przytaknal jej Rodmin - ale nie wtedy, kiedy w gre wchodzi animacja. -Co takiego?! - poderwal sie Ksin. -Nie znam szczegolow, lecz to jest rzecz pewna. -Dzis jeszcze wyruszam w droge! -Ksin, blagam! -Milcz kobieto! Chodzmy stad Rod, pomowimy o tym gdzie indziej. Wyszli na korytarz i ruszyli w kierunku pracowni Rodmina. -A zatem Ksinie Fergo - odezwal sie mag - masz zamiar zostawic mnie samego z klopotami? Ksin jakby nie uslyszal pytania. -Nie chcialem tego nazwiska - mruknal na wpol do siebie. - To przez nie poroznilem sie z Daronem. -Jakies musiales miec. Redren wybral najprostszy sposob. Zreszta nalezalo ci sie za kampanie piryjska. -Krol nie przewidzial jednak, ze nie zechca przyznac sie do kotolaka w rodzinie. -Ale i przeciw krolewskiej woli wystapic nie smieli. -Tak, za to cichcem naslali tepiciela. Nie mowmy juz o tym. -Dobrze, lecz co z nasza sprawa. -Rozmawiales z Redrenem? -Jeszcze nie, bo niby co mialbym mu powiedziec? Ze cos dzieje sie w zamkowej krypcie, a wlasciwie w sarkofagu starej krolowej, jego matki?! Za takie gadanie mozna zaplacic glowa! Na dodatek moglby chciec sie dowiedziec czegos wiecej i co wtedy? Nawet ty nie wiesz dokladnie w czym rzecz. Chyba ze odkryles cos nowego. -Niewiele - odparl Ksin - dzis rano poszedlem tam znowu. Jest tak, jak ci wczesniej mowilem - niejasne odczucie w obrebie krypty, wyraznie nasilajace sie przy sarkofagu krolowej matki. Teraz jakby silniejsze, ale moze myle sie. -Sam widzisz, ze nie ma z czym isc do Redrena. Czy to znak Obecnosci? -Nie wiem, tego nigdy wczesniej nie czulem. Rodmin bezradnie rozlozyl rece. -Wiec jak go prosic o pozwolenie na odsuniecie pokrywy? Bez calkiem pewnych dowodow ryzykujemy bardzo wiele. Redren szanowal matke, przynajmniej na pokaz, a obaj wiemy, jaki jest i ze niezdrowo, zwlaszcza dla gardla, zbyt czesto przypominac mu o swoim istnieniu. Zaraz, zaraz, powiedziales: "silniejsze"? -No, nie wiem... -I ty chcesz teraz wyjechac? Oszalales?! -Mam nadzieje, ze dasz sobie rade. -Starczy, ze szepne krolowi choc slowo. -Nie rob tego! - glos Ksina zabrzmial jak syk. Rodmin uwaznie popatrzyl mu w oczy. -Dobrze, ale musimy wszystko dokladnie omowic. Weszli do pracowni. Bylo w niej dwoch pomocnikow i uczen. W skupieniu pochylali sie nad mozdzierzami i retortami. Kilka z nich stalo na ogniu, a wypelniajaca je breja, wrzac, szamotala sie wewnatrz swych szklanych wiezien, bez skutku probujac odszukac ujscie. W powietrzu unosil sie ostry, przenikliwy zapach: mieszanina ziol, pizma i kilku innych rzeczy, ktorych nazw Ksin wolal sie przed jedzeniem nie domyslac. Mag podszedl do otwartej szafy, wypelnionej rzedami szkatulek i sloi i grzebal w niej, az znalazl dzban pokaznych rozmiarow. Zerknal do srodka i za moment jego gniewne spojrzenie spoczelo na trojce dotychczasowych gospodarzy pracowni. -Zuzylismy na doswiadczenia - pospieszyl z gorliwym wyjasnieniem jeden z pomocnikow, a metny wzrok drugiego nie pozostawial cienia watpliwosci co do rodzaju tych eksperymentow... Rodmin z ciezkim westchnieniem odstawil puste naczynie na stol. -Won stad! - warknal - ale juz! W drzwiach na ulamek chwili zrobil sie wsciekly tlok. Zostali sami. -Siadajmy - pokazal lawe - trudno, bedziemy rozmawiac na sucho. -Mow wszystko, co wiesz o starej krolowej. Znales ja? -Tak - odpowiedzial Rodmin - ale tylko przez kilka ostatnich miesiecy panowania. Byla juz bardzo stara, niemal zupelnie slepa i tak naprawde niczym nie zajmowala sie. -A magia? -Podobno, jednakze juz nie wtedy, a tak na dobra sprawe, to nic pewnego o tym nie wiadomo. -Miala wrogow? -Jednego. Byla nim owczesna zona Redrena, ta z ktora jego wysokosc rozwiodl sie przy pomocy kata. -Mistrza Jakuba? -Uhm. -Wspolczuje, kimkolwiek by byla. -Nie musisz. Zrobil to szybko. -A kiedy umarla krolowa matka? Rodmin zamyslil sie i nagle podskoczyl jak oparzony. -A niech to pieklo... - wysapal. -Co takiego? -Za niecale cztery tygodnie uplywa dokladnie siodma rocznica jej smierci. Popatrzyli na siebie. Jedna mysl rownoczesnie przemknela przez glowy. -Koniec okresu pozornej martwoty - Ksin wypowiedzial ja na glos. -Bardzo chcialbym sie mylic - jeknal glucho mag. - Czy wiesz co to oznacza? -Ze krolowa matka to strzyga. -Idz, powiedz to Redrenowi. -To moze lepiej ty... Zapadla chwila nerwowego milczenia. -Ksin, przeciez znasz strzygi, mowiles, ze ten zew jest inny, wiec... -Nigdy dotad nie zetknalem sie ze zwlokami w czasie przepoczwarzania. Zamiast szukac dziury w calym, powiedz lepiej, czy krolowa byla po smierci balsamowana? -Niestety tak. -Wiec niemozliwe, aby mogla sie zywic krwia i watroba - Ksin myslal glosno - albo wyjadac serca. To byloby jeszcze pol biedy. Ona bedzie posilac sie strachem i energia agonalnych emanacji. O istnieniu tych upiorow jedynie czytalem. -O czym ty mowisz, na Reha! -O tym co zacznie sie dziac w palacu, kiedy czcigodna mamuska naszego pana i dobroczyncy, krola Redrena, raczy opuscic swoje pudeleczko. -Nie! To nie moze byc prawda. -Tez chcialbym, zeby tak bylo. -Ale dlaczego?! -Na to pytanie chyba tylko krol umialby odpowiedziec. Zaczynasz tracic zimna krew. -Mniejsza o zimna krew. Jezeli mylimy sie albo zrobimy cos nie tak, Redren od razu zrobi z nami porzadek. Przestane byc nadwornym magiem! -W najlepszym razie tylko to - potwierdzil Ksin - ale pociesz sie, ze to nie my bedziemy tu decydowac. Nie ma rady, trzeba dac znac krolowi. -Na wszelki wypadek powinnismy to jeszcze raz sprawdzic. Proponuje dzis o polnocy. -Dobrze, odloze wyjazd do jutra. -Wiec jednak? -Musze tam jechac. -Twoja wola - niechetnie zgodzil sie mag - przyjdz tu po pierwszej zmianie strazy. Bede czekac. Ksin skinal twierdzaco glowa. Po chwili byl juz za drzwiami i bez pospiechu wracal do swoich komnat. Gwardzisci, ktorych mijal, zastygali w bezruchu i dopiero niedbaly gest jego dloni, przypominajacy cos posredniego miedzy pozdrowieniem zolnierskim a opedzaniem muchy z okolic twarzy, przywracal ich znowu do zycia. Przez te piec lat zdazyl poznac ich wszystkich. Imiona zolnierzy prawie dwutysiecznej palacowej Gwardii znal na pamiec, a teraz mimowolnie wymienial je w myslach, wydobywajac wyprezone jak struny sylwetki z szarosci anonimowego tlumu. Wspomnienia nadeszly nagle i nie wiadomo skad. Znow byl tym, o ktorym z mieszanina pogardy i leku mowiono kiedys: kotolak Ksin, widzac w nim, ktoras z niezliczonych krolewskich fanaberii. Prosci halabardnicy, wychowywani w panicznym leku przed wszystkim co nadnaturalne, bali sie go niczym zarazy. Natomiast szlachetnie urodzonych oficerow, dumnych z czystosci swej krwi i starozytnosci rodu do furii doprowadzalo jego czesciowo zwierzece pochodzenie... To wszystko razem sprawilo, ze dopiero po dlugim czasie odwazyl sie wyjsc na wieczorny obchod strazy w czasie pelni. Oczywiscie, wiedzieli o tym wczesniej, a dwoch setnikow mialo mu bez przerwy towarzyszyc, lecz mimo to nie udalo sie uniknac kilku przypadkow samowolnego i natychmiastowego porzucenia stanowisk... Usmiechnal sie w duchu: jeden z wartownikow niewiele myslac, wyskoczyl wtedy przez okno do fosy, wrzeszczac jakby go na pal wbijali. Na szczescie skonczylo sie to jedynie wielkim strachem paru zblakanych zab. Pozniej, po powrocie spod Kemru wydarzyly sie rzeczy, ktore okryly go slawa najwiekszego tepiciela potworow. Wampiry, poludnice, bazyliszki, a nawet trzy kotolaki... Nie potrafilby juz policzyc, ile potworow unicestwil ciosami szponow, klingami z magicznego damastu, czy chocby golymi rekami lub najzwyklejszymi kolkami. Zalatwial te sprawy szybko, przewaznie od reki, tak jak tego pierwszego bazyliszka w Katimie. Raczej nie przygotowywal sie specjalnie do rozprawy, a jesli juz, to tylko w przypadkach, gdy wczesniej zginelo wielu doswiadczonych tepicieli. Tak bylo miedzy innymi przed spotkaniami z kazdym z trzech kotolakow... Przystanal na moment. -Kotolakow... tak - czul jakas nieokreslona dume, do ktorej nawet sam przed soba poczatkowo wstydzil sie przyznac. One byly inne, odwazniejsze, grozniejsze od pozostalych nadistot, a on byl jednym z nich. Zabijal je, prawda, ale i cieszyl sie, ze nie jest to takie latwe. Ten podziw i dume ukrywal jednak w glebi duszy, az do chwili, w ktorej zrozumial, ze on, Ksin Fergo, po prostu nie jest czlowiekiem. Podczas gdy inni stopniowo zapominali o jego pochodzeniu, dla niego to wlasnie ono stawalo sie zrodlem wewnetrznej sily i poczucia niezaleznosci. Istnial tylko jeden rodzaj ludzi, ktorzy nie zamierzali zapomniec - tepiciele. Mieli po temu powody i to nie byle jakie: oprocz dawnych zaszlosci Ksin odebral im najbogatszych klientow. Hrabiowie, kupcy, ksiazeta woleli jego sprawnosc, a niekiedy dyskrecje, od nie zawsze skutecznych i czesto konczacych sie sledztwem dzialan cechowych lowcow. Ksin byl niedoscigniony - zaden tepiciel nie smial przeciwstawic swej wiedzy i wprawy jego wrodzonym zdolnosciom. Nic wiec dziwnego, ze swego czasu pomysl Darona Fergo zyskal ich natychmiastowe uznanie. Bylo to pol roku po odparciu ataku Wyspiarzy. Gdyby nie ostrzezenie Rodmina i pomoc kilku wiernych Gwardzistow... Zamach byl pomyslany naprawde bardzo dokladnie. Dla Darona skonczylo sie to wygnaniem, a dla tepicieli i Ksina umowa o pierwszenstwie i miejscach polowan. Jednak z oczywistych wzgledow nie zawsze dawalo sie jej przestrzegac. Na szczescie, sprawa, jaka mial zamiar sie zajac, byla z nia calkowicie zgodna: tepiciele probowali i nie dali rady - a wiec mogl dzialac Ksin. Doszedl do drzwi mieszkania i otworzyl je. Hanti nie bylo tam, gdzie ja zostawil. Przejrzal inne komnaty; rowniez nikogo. Wszedl do buduaru - siedziala przed lustrem z twarza ukryta w dloniach. Drgnela, gdy oparl reke na jej ramieniu. -To ty - rzekla bezbarwnym, glosem - przyszedles mnie wziac? Ubodla go do zywego. -Prosze bardzo - odwrocila sie i odpiela ramiaczko sukni. -Przestan, ja... - zdolal odzyskac mowe. -Dlaczego, przeciez jestem twoja wlasnoscia, godzine temu udowodniles to Rodminowi. -Wybacz nie powinienem byl tak mowic do ciebie, przepraszam - powtorzyl. -Ale zrobiles to jednak. -Rozgniewalas mnie. -I to cie usprawiedliwia, czy tak? -Zaraz zrobisz to po raz drugi! - zniecierpliwiony zwrocil sie w strone wyjscia. - Zbyt skromne przeprosiny? Moge jeszcze raz, przy Rodminie - daleki byl teraz od pokory - jak sobie zyczysz. -Ksin, nie. Zatrzymal sie. -To wszystko nie tak - stanela przy nim - nie chce, abys byl taki. Z wysilkiem stlumil rozdraznienie i gniew. Dlaczego czasem pojawialo sie to wrazenie obcosci? -Dobrze, nie bede. Nie zrobie tego po raz drugi. -Dziekuje. Milczeli, nie patrzac sobie w oczy. -Cos psuje sie miedzy nami - stwierdzil ze smutkiem. - Od czasu gdy wrocilem z Kemru... -Wiem - cofnela sie. - Wiem czemu - szepnela. -Nie mysl o tym Hanti - powiedzial miekko. -To dzieci - zdawala sie go nie slyszec - nie dalam ci ich. - Byla to czesc prawdy. Od lat starala sie robic wszystko, by ta czesc wystarczyla za calosc. -Moze i lepiej - probowal pocieszyc ja. -Zawsze pragnales miec syna lub corke podobna do mnie - mowiles... -Prawda - nie umial zaprzeczyc. -Masz prawo wziac sobie inna. Powinienes... -Tylko, ze ta corka, ktora moze bym mial, wcale nie bylaby podobna do ciebie, rozumiesz. -Och, Ksin! - przywarla do niego. -Przezyjemy to jakos, prawda? - usmiechnal sie smetnie. Nie odpowiedziala - chlipala jak mala dziewczynka. Bez slowa objal ja i poprowadzil do loza. Usiedli. Powolnym ruchem zsunela jedwab z drugiego ramienia. Wyciagnal spinki z jej wlosow i potargal je. W oczach Hanti zamigotaly blekitne iskierki. Wymownym gestem puknela w blache pancerza. -Pomoz mi - zaczal szarpac sie z jedna ze sprzaczek. Rzemienne paski puscily po chwili i wypukla szaroblekitna skorupa z brzekiem potoczyla sie po posadzce. Nagie ramiona owinely sie wokol szyi Ksina, a jego dlonie odnalazly i ogarnely jej piersi. Ich czubki same wcisnely sie miedzy palce, ktore zaczely je pocierac i delikatnie sciskac. Z westchnieniem podala mu usta. Plynnie, jak bryly topniejacego wosku, osuneli sie w glebie poscieli. Po jakims czasie jedna z rak puscila szczyt zarumienionej piersi i wezowym ruchem przemknela w dol, poprzez brzuch i biodro ku twardej kraglosci kolan. Oba jedwabiste uda czekaly juz pod warstwami tkaniny. Rozchylila je, otwierajac droge dla pieszczot. Przestrzen ponad jej lonem ugiela sie i zaczela zapadac. Suknia jak fala odplywu cofala sie z cichym szelestem, odslaniajac nogi, ktore powoli uniosly sie w gore, zawahaly i pospiesznie, niczym skrzydla motyla rozwarly na cala szerokosc. Zachlannie przesunal dlonia po wyprezonym ciele, sycac zmysly jedrnoscia ksztaltow otaczajacych rozowa szczeline. Palec trafil na zrodlo wilgoci i mimowolnie przeslizgnal sie po nim... W tej samej chwili usta kobiety odpadly od warg mezczyzny i uciekly niesione gwaltownym skurczem skrecajacej sie szybko szyi. Zdlawiony jek ucichl pod stropem sypialni. Przestrzen zapadla sie calkiem, wciagajac zawieszonego ponad nia Ksina. Reka, na ktorej byl wsparty, oslabla, a on przechyliwszy sie wolno, runal w slodka otchlan, na dno, gdzie czekaly lsniace wilgocia platki kobiecosci... Dlonie Hanti wyzwolily go z krepujacego odzienia. Zwinne i szybkie przyjely jego taran jak skarb, wyluskaly z fald skory, a za moment zamknely niby w muszli i smialo skierowaly ku brzegom uchylonego lona. Ujela go oburacz i podnoszac wysoko nogi, wbila w siebie gleboko i plynnie. Niesmialy usmiech pojawil sie na wargach Hanti, gdy dopychal az do konca. Nieznacznie uniosla biodra. Rozrzucila ramiona. Przesunal sie w niej po raz pierwszy. Odpowiedziala mu skurczem - goraca miekkosc jej falujacego wnetrza sparzyla nagla rozkosza. Teraz to jego oddech stal sie urwanym sapnieciem. Szybko powtorzyl ruch. Zakolysala sie, sprezyla jak do ucieczki. Chwycila za kark. Mocniej zaplotl ramiona i znowu... -Daj jeszcze... -Bierz... masz... wszystko jest twoje... Musi byc... Grymas starl z jej twarzy niedawny usmiech. Glowe odchylila do tylu. W otwartych ustach narastal zdlawiony jek. Nie przerywajac, nie gubiac miarowego rytmu pochylil sie nizej i poziomymi ruchami torsu scigal, przygniatal i ocieral sie o wierzcholki, rozkolysanych piersi. -Och tak! Jeszcze, jeszcze, jesz-szcze! O! O! Ta-ak, a...a, A! AAA...!!! Spazmatyczny pisk zabrzmial w uszach Ksina jak zwycieska fanfara. Wyniesiony w gore poteznym zrywem jej wybuchajacej ekstazy, zapanowal nad nia, ujarzmil niczym jezdziec rozbrykana klacz i na powrot wtloczyl w glab jedwabnej poscieli. Rece, co najpierw bladzily po jego plecach, a pozniej targaly mu wlosy, by w ostatnich momentach konwulsyjnie szarpac za przescieradlo, teraz lezaly juz bezsilne i nieruchome, podobnie jak cala Hanti. Odeszla daleko, a ziarenka rozkoszy, ktore pojedynczo, za kazdym pchnieciem wydobywal w jej ciala, jak krople wypelnily kielich jego pozadania. Kolejne, wpadajac tam, przemienialy sie w fale wzbierajace w nim coraz gwaltowniej i szybciej. Naparl na nia mocniej, przyspieszyl, wyczula to - juz wracala do niego otwierajac sie najszerzej jak mogla. Bezczynne ramiona ozyly. Dlugie nogi znowu zaplotly sie na nim. Uda, jej biodra, brzuch - byla wszedzie. Drazyl ja, przeszywal. Przycisnela mu usta do ucha. -Jestem twoim polem, oraj mnie, oraj gleboko - szepnela namietnie. Szarpnal sie jak smagniety batem. Zamknal oczy. Juz nie czescia ciala, teraz pograzyl sie w niej calym soba i niczym ptak tonacy w glebinach oszalalego zywiolu. Zatrzepotal. Zaplonelo oslepiajace slonce. Pierwszy skurcz porazil go wskros ledzwi do krzyza... -Och, tak! Wypelniaj, prosze - wzdychala w zachwycie - o, jeszcze... o tak, siej, siej we mnie, tak prosze... och, najdrozszy, kochany... kochany... Przytulila do piersi jego bezwladna glowe, pogladzila wlosy. Naciagnela koldre na niego i siebie. On spal juz twardym, kamiennym snem. Ona zasnela niedlugo po nim. I lezeli tak spoceni i nadzy, obojetni, obcy calemu swiatu, zamknieci we wlasnym, ograniczonym ich dwoma wypoczywajacymi cialami i przestrzenia wypelniona szmerem zmieszanych oddechow. Nic wiecej i nic ponad to. Para kochankow. Drzemiaca groza Obudzili sie rownoczesnie, jakas godzine, dwie pozniej i powitali lekkimi pocalunkami. Ksin zsunal sie z niej i przeciagnal szeroko, a Hanti uniosla na lokciu, obrzucajac krytycznym spojrzeniem sklebiona tkanine sukni. -Twoj pancerz wyszedl na tym o wiele lepiej - powiedziala i przymilnie otarla policzkiem o jego bark. -Nie pamietam juz, kiedy ostatni raz bylismy ze soba tak bardzo, bardzo... - zamyslila sie nagle. Przez chwile szukala odpowiedniego slowa, po czym pokrecila przeczaco glowa. -No powiedz cos - szturchnela meza nosem. -Wlasnie mysle - odparl, obejmujac ja - ale jakos nie moge znalezc nic, czego bys wczesniej nie slyszala. -Ja ostatnio balam sie, ze w koncu wezmiesz sobie ktoras z tych zarozumialych suk, co ciagle patrza na ciebie tak, jakby zaraz mialy zemdlec. -Tylko nie wiem, o czym mialbym z nimi rozmawiac. -Nie sadzisz chyba, ze chcialyby mowic o tajemnicach magii i filozofii Onego. One wszystkie od razu robia sie mokre na mysl o tym, ze moglyby przespac sie z toba w czasie pelni. Znam kilka takich, ktore gotowe sa zrobic kazda rzecz, aby wepchnac sie wtedy pod ciebie. Nawet krolowa pytala mnie kiedys, jak ty robisz to po Przemianie. -I co jej odpowiedzialas? Zarumienila sie i zatrzepotala powiekami. -Prawde mowiac, troche za bardzo cie pochwalilam, ale tylko troszeczke... - popatrzyla zalotnie. -No widzisz - rozesmial sie - i dziwisz sie im teraz? -Wtedy chcialam, zeby byly zazdrosne, bylam spokojna o mojego demona - posmutniala niespodziewanie. -A teraz? -Jestes dla mnie dobry, ale... -Sza! - polozyl jej palec na ustach - pora wstawac. Jednym susem wyskoczyl z lozka. Na podloge opadl miekko jak klab jedwabiu. Ubral sie szybko i siegnal po puklerz. -Pomoge ci - zaofiarowala sie. -Nie, na dzisiejsza noc zaloze najciezsza kolczuge, na wszelki wypadek - dodal. -Wyjezdzasz... -Tak, ale dopiero rano. -Wiec po co to? -Wybacz, nie moge powiedziec. Pocalowal ja i wyszedl z sypialni. Nie chcial tracic czasu na wzywanie sluzby, dlatego sam otworzyl kufer z odzieza i wyciagnal zen ciezki, zawiniety w jelenia skore pakunek. Rozwiazal kilka rzemieni, rozwinal, po czym obejrzawszy dokladnie rzedy stalowych ogniw, zrecznie naciagnal przez glowe. Niebawem byl gotow. Zastanowil sie jeszcze i podszedl do drugiej skrzyni. Odnalazl w niej maly sztylecik, ktorego ostrze mienilo sie falujacymi wstegami skutych razem miedzi i srebra. Tylko sie nim nie skaleczyc... pomyslal i ukryl pod plaszczem. Z buduaru Hanti dolecial glos dzwonka - wzywala sluzaca. Dziewczyna wybiegla ze swojej komnaty i w progu minela sie z Ksinem. Zobaczywszy pana, sklonila sie pokornie, lecz kiedy juz nie mogl jej widziec, pospiesznie nakreslila na piersiach i lonie zawily Znak dla ochrony przed nasieniem zla... Teraz nalezalo zobaczyc sie z krolem. Z racji urzedu mial do Redrena dostep o kazdej porze dnia i nocy, a stary lokaj, jak zwykle, poprowadzil go tam, gdzie przebywal wladca. Jego wysokosc tkwil smiertelnie znudzony przy malym, hebanowym stoliku i bez przerwy wygrywal w kosci z jakims wyblaklym dworakiem. Obok nich siedziala nowa naloznica, najwyrazniej jeszcze nie znajaca monarchy, gdyz caly czas doslownie wychodzila z siebie starajac sie zainteresowac Redrena a to glebokoscia dekoltu, to znow dlugoscia nog, czy wreszcie ktoryms z ponetnych usmiechow. Kiedy gra, to tak jakby wdzieczyla sie do eunucha, pomyslal Ksin. Wyglosil powitalna formule. Wladca podniosl z widocznym wysilkiem wzrok i raczyl go zauwazyc. -O, Ksin - stwierdzil z przekonaniem - myslelismy dzisiaj o tobie. -Tak, panie. -I doszlismy do wniosku, ze nalezaloby przepedzic cie tam, skad przyszedles. -Czemu wasza wysokosc? - zapytal spokojnie. Redren musialby byc chory lub przejedzony, zeby przynajmniej raz na trzy dni nie obiecac komus wygnania. Dopiero kiedy nie mowil nic, nalezalo zaczac pakowac manatki lub szykowac igle i dratwe do przyszycia glowy... -Za nudno zrobilo sie tutaj, od kiedy to ty pilnujesz spokoju w palacu - wyjasnil wladca. - Zadnych intryg, awantur, ze juz o spiskach nie wspomne. Nawet plotki nie takie jak dawniej. To wszystko przez twoja piekielna legende. Boja sie zipnac glosniej, by nie miec ciebie na karku... Ksin przypomnial sobie do czego pil krol; trzy lata temu kilkunastu zwolennikow karyjskiej dynastii wpadlo na pomysl zmiany panujacego. Byla to pierwsza i jak dotad jedyna proba rebelii palacowej w czasie jego kariery dowodcy strazy. Od podleglych mu szpiegow dowiedzial sie o niej odpowiednio wczesnie i ktorejs nocy, gdy ksiezyc byl okragly i jasny, odwiedzil kolejno wszystkich przywodcow spisku. Nie zrobil im krzywdy, lecz tylko dal do zrozumienia, ze jest zainteresowany watroba kazdego z nich. Nastepnego dnia az milo bylo patrzec, jak na wyscigi pedzili do krola i obrzucajac blotem jeden drugiego, blagali o przebaczenie. Udzial donosicieli w sprawie zostal przemilczany, za to Rodmin baknal cos tu i owdzie o jego rzekomej zdolnosci czytania w myslach bez koniecznosci patrzenia badanemu w oczy. Skutek okazal sie natychmiastowy i dlugotrwaly... Niezadowolenie Redrena, nawet udawane, niewatpliwie sprzyjalo zamiarom Ksina. Korzystajac z okazji natychmiast poprosil o pozwolenie wyjazdu i uzyskal je latwo, choc jednak bez szczegolnego zachwytu wladcy. -To co, sami mamy siebie pilnowac - burczal niechetnie Redren, a jego nowy "nabytek" zaczepil tym razem koncem wachlarza o skraj spodnicy i niby przypadkiem podwinal ja za kolana. Rownoczesnie nabrala tyle powietrza, ze az sutki wysliznely sie jej spod koronek dekoltu. Zaraz peknie... przeszlo Ksinowi przez glowe. Tymczasem monarcha nieznacznym gestem przepedzil swojego partnera. -Siadaj kapitanie, dosc blazenstw, chce zagrac uczciwie. Popatrzyl za odchodzacym w uklonach dworzaninem i dodal: -Ciekawe, jak oni to robia? - mruknal - gral przeciez moimi koscmi, a ani razu nawet nie zremisowal... Ksin ukryl dziki blysk w oczach. On wiedzial, ze rzemieslnicy zajmujacy sie wyrobem kostek wyrozniali pewien specjalny ich rodzaj - kosci dla krola i do gry z krolem. Na szczescie mial magnes przy sobie. W pierwszej partii doslownie rozgromil Redrena, w drugiej wygral po zacietej walce, nastepne dwie zremisowal, by w piatej wyjatkowo efektownie przegrac. Jego wysokosc byl uszczesliwiony, natomiast jednorazowa krolowa musiala cos wreszcie zrozumiec, bo podczas ostatniej rozgrywki siedziala spokojnie z mina glodnego sepa. Kiedy Ksin wyrazil chec usuniecia sie sprzed oblicza monarchy, ten jednak ani myslal go puscic. Dopiero po dluzszej chwili wykpil sie opowiescia o obowiazkach. Wychodzac, zerknal na swego krola; Redren lubil udawac durnia lub zupelnego przyglupa i dobrze sie czul w takiej roli. Umial jednak robic uzytek z glowy i malo kto mogl mu w tym sprostac. Lecz biada takiemu, co osmielil sie wyrwac wladce z jego ulubionego stanu i zmusic go do myslenia - to prawie zawsze konczylo sie dla zuchwalca spotkaniem z mistrzem Jakubem... Tego wieczora czekala Ksina jeszcze odprawa podleglych mu oficerow. Spoznil sie na nia nielicho; zaczynali juz niecierpliwic sie. Gdy wszedl, gwar ucichl, powstali z miejsc. -Darujcie, jego wysokosc mial dzisiaj szczesliwa reke - wyjasnil. Cien tajonego usmiechu przemknal po twarzach zebranych. Usiedli. -Mowcie - polecil. -Przed poludniem ksiaze Hasku, jak zwykle po pijanemu, zaczepial naszych zolnierzy - odezwal sie Zefio, najmlodszy z setnikow. Ksin sciagnal brwi. -Zranil kogos? -Nie, tylko kazal stanac na bacznosc i obszczal jak pies drzewo. -Mam takie dziwne przeczucie, ze ten lysy smierdziel juz niedlugo poslizgnie sie i znowu wykapie w palacowej latrynie. Zef, dopilnuj jednak, aby sie nie zachlysnal, on nie umie plywac. Co jeszcze? -Krol znalazl nowy materac. -Widzialem. Sprawdziliscie, co to za jedna? -Tak, nie powinno byc z nia zmartwienia. -Dobrze. Medyk zajrzal gdzie trzeba? -Jak zwykle. Tym razem nie bylo zastrzezen. -A dokladniej? -Juz uzywana, ale zdrowa. -Takie to lubie - wyrwal sie ktorys. -Spokoj. Dalej... -Wszystkie dostawy bez zwloki, nawet piorek do gardel wystarczy. Machnal reka. -Tepiciele znowu wieszali psy na waszej dostojnosci. -A o krolu, cos nie tak, bylo? -Nie osmielili sie. -Ich szczescie. Jesli tylko o mnie chodzi, niech sobie gadaja. Lzej bedzie im po tym. Rozesmieli sie krotko. -Nic powazniejszego nie macie? W milczeniu pokrecili glowami. Przedstawil im swoje plany, wyznaczyl zastepcow i zadania. Na zakonczenie omowili jeszcze rozmieszczenie strazy i hasla na najblizsza noc. -Miejcie oczy otwarte po moim wyjezdzie. Ostatnio bylo tu za spokojnie. To moze sie zmienic - powiedzial im na odchodne. * * * W pracowni Rodmina stawil sie o umowionej porze, a na spotkanie przyniosl niewielki worek, ktory od czasu do czasu ruszal sie albo wierzgal.-Co tam masz? - zainteresowal sie mag. -To waran... - odpowiedzial Ksin - wzialem go z palacowej menazerii. -Ej, ty chyba nie zamierzasz... - Rodmin zaniepokoil sie najwyrazniej. -Wlasnie ze tak - przerwal mu - znasz moze lepszy sposob? -Oszalales! Wiesz czym sie to moze skonczyc? I dlaczego wlasciwie gad? Pierwsze slysze... -Bo miedzy nimi a strzygami jest jakies pokrewienstwo, tak sadze. I nie badz baba, wiem, co robie. Idziemy! -Zaczekaj, w takim razie ja tez wezme, co trzeba - chwile krzatal sie po pracowni, upychajac rozne przedmioty w kieszeniach. -Jestem gotow - oznajmil wreszcie. Ruszyli do zamkowych katakumb. -Wolalbym, aby nikt nas nie widzial - odezwal sie Rodmin. -Nie ma obawy, strazy w poblizu nie bedzie, postaralem sie o to - uspokoil go Ksin. Dotarli do waskich i mrocznych schodkow, opadajacych w zimna ciemnosc. Chlod wyraznie nasilal sie z kazdym krokiem w glab. Panujaca w podziemiach cisza byla nia jedynie w uszach Rodmina, bo w Ksinie narastal jakby gluchy i monotonny krzyk. Jeszcze dzisiejszego ranka ten zew nie budzil w nim zadnych skojarzen, z wyjatkiem jakiegos niejasnego zdenerwowania. Teraz odroznial wyraznie nadnaturalne, obce wibracje Onego i kryjace sie posrod nich slabe i nieporadne drgnienia - gaworzenie poczwarki upiora. Jaszczur w worku szarpnal sie wsciekle i przerazliwie zasyczal. Rodmin wzdrygnal sie zaskoczony. -Zaczekaj - szepnal - ja juz nic nie widze! - potknal sie o jakis sarkofag i obiema dlonmi oparl o lezaca na nim, oslizgla od plesni pokrywe. Ksin odwrocil sie. W tak gestych ciemnosciach, jakie tu panowaly, widac bylo, ze jego oczy jarza sie delikatnym, zielonkawym poblaskiem. -Tfu, co za swinstwo - mag z obrzydzeniem wycieral rece o ubranie - zaraz zapale pochodnie. Rozedrgany plomyk powolal do zycia dziesiatki i setki najdziwaczniejszych cieni, ktore, gdy szli, rozstepowaly sie przed nimi na boki, by za moment, za ich plecami, zlac sie znow w zwarta mase falujacego i nieustannie postepujacego za nimi tlumu. W worku skrzeczalo zgrzytliwie. -Moze lepiej zrezygnujemy? - zaproponowal Rodmin - ryzyko za duze. -Chciales miec pewnosc - odcial Ksin - sztylet zabrales? -Tak. -To czego sie boisz? -Chcesz jej dostarczyc mocy, mozesz ja tym obudzic przed czasem. -Musze zmusic ja, aby wydala zew, inaczej nie dowiemy sie, co tam wlasciwie lezy. Rownie dobrze moze byc strzyga, jak i wampirzyca czy animantem albo czyms, czego nie opisano dotad w twoich ksiegach. -Zgoda - powiedzial mag po krotkim wahaniu - co robimy, jesli wylezie? -Mnie nie ruszy, od razu pojdzie na ciebie, jestes tu jedynym czlowiekiem... -Pocieszyles mnie. I co dalej? -Nie daj sie zagryzc, dopoki nie zajde jej od tylu. -To powinno byc w miare proste. -Tak, o ile nie bedzie lewitowac... Jestesmy. Przeklety gad. Gdyby plyta ruszyla, cofamy sie w przeciwne strony, pamietaj. Zaczynamy, masz zwykly noz? -Mam. -Daj mi go. Wyciagnal warana z worka. Pysk i lapy zwierzecia byly juz wczesniej spetane. Rzucil ofiare na wierzch sarkofagu i poprawil rozluznione wiezy. Rodmin podal mu sztylet. -Wlasciwie to powinien byc kot - mruknal mag - one maja wiecej sily zywotnej. -Daruj sobie! - parsknal zirytowany Ksin - kota nigdy bym nie tknal! Przytrzymal i dzgnal pewnym ruchem. Skrzek zamienil sie w przerazliwy pisk, ktory podchwycilo cmentarne echo. Obrocil ostrze w ranie, wyciagnal i wytarl o rekaw. -Dzieki - zwrocil noz Rodminowi. Ten odebrawszy swa wlasnosc, zblizyl sie z pochodnia do wierzgajacego jaszczura. -Nie widac krwi - stwierdzil zdziwiony - co ty mu zrobiles? -Wywolalem krwawienie w srodku, zaraz sie zacznie agonia - wyjasnil Ksin - przygotujmy sie! Stanal o krok od sarkofagu i pochyliwszy glowe, zastygl w bezruchu z piesciami przycisnietymi do skroni. Rodmin przybral postawe obronna. Ruchy warana stawaly sie coraz slabsze, a z pyska pociekla bialawa piana. W pewnej chwili przybral barwe jaskrawej purpury i teraz wstrzasnely nim pierwsze drgawki. To jednak nie trwalo dlugo. Potem zblakl, jego oczy zmetnialy i wtedy... Mag spostrzegl, jak gwaltowny dreszcz targnal barkami Ksina. Naraz rozlegl sie cichy, stlumiony grubymi scianami grobowca, odglos szurania: cos duzego i najwyrazniej ciezkiego otarlo sie o szorstkie kamienie... Reka Rodmina blyskawicznie zniknela w kieszeni plaszcza. Uderzenie w spod plyty bylo niezwykle silne. Rozlegl sie szelest kruszonej zaprawy. Dlugi, przeciagly zgrzyt - to mogly byc tylko pazury. Raz, drugi... Pokrywa jednak nie drgnela. Mag wyszarpnal dlon i rzucil jakims drobnym przedmiotem. Plama zlotego swiata rozbryznela sie na scianie granitowej skrzyni. Momentalnie zablysla fioletowym ogniem, ktory trysnal tak, jakby zasililo go cos z wnetrza sarkofagu. Przez chwile olbrzymial oslepiajaco, az nagle, wyssawszy wszystko, co mogl, zgasl rownie szybko, jak sie pojawil. Zapadla martwa cisza. Juz nic nie probowalo wydostac sie z grobu. Ksin pytajaco popatrzyl na Rodmina. -Odebralem jej to, co ty dales - wyjasnil tamten. -Skoro mogles zrobic cos podobnego, to dlaczego trzasles sie jak barani ogon? -Dziecinna sztuczka - wzruszyl ramionami - gdyby miala dosc sily, aby uniesc te plyte, niczym bym jej nie poskromil. -A chciales, aby tu byl kot zamiast jaszczura... - zirytowany Ksin chwycil sztywniejaca padline i wepchnal z powrotem do worka. -Co robisz? -Zabieram go, zasluzyl na uczciwy pochowek. -Myslalem, ze w ten sposob traktujesz tylko martwe koty - zdziwil sie mag. -Bo to prawda, ale dzieki niemu duzo zyskalismy. -No wlasnie...? -Strzyga, niech ja pieklo pochlonie, jeszcze z taka nie mialem do czynienia. Zachowala czesc dawnej swiadomosci, pojmujesz! -Znaczy, nikt na nia nie rzucil uroku, inaczej by... - Teraz rozumiem! O stara suka! -Co takiego? Mow! -Chciala zyc, za wszelka cene zyc. Ciagle to powtarzala... Ale glupiec ze mnie! Powinienem byl sie domyslic! Ona ten urok sama na siebie... dobrowolnie... - zacisnal piesci. - W tej dynastii nigdy nie brakowalo pomylencow! -Wyczula moja obecnosc - odezwal sie Ksin, nieswoim glosem - cos probowala przekazac, chyba rozkaz, abym pomogl jej wyjsc. Rod, tam lezy najczystsza groza. Ja nie wiem, czy potrafie TO zabic. Za nic nie wolno pozwolic, by ta istota sie wydostala. Koniecznie! Wyszli na oswietlony rzedami pochodni palacowy korytarz. Zelazne drzwi do katakumb starannie zamkneli za soba. -Na szczescie wiemy wszystko i mamy ponad dwadziescia dni czasu - powiedzial mag w zamysleniu. - Redren wyda rozkazy. Ty jedz, skoros tak postanowil, tylko licz sie z tym, ze moze w pol drogi dostaniesz rozkaz powrotu. Rano poprosze o posluchanie. -Wtedy juz bede daleko - odrzekl Ksin - wyruszam o pierwszym brzasku. -Nie przespisz sie? -Potrafie sie obejsc bez tego. Powodzenia. -I tobie tez. Rodowa powinnosc Pieciu Gwardzistow i konie czekaly juz w mglistej szarowce. Ksin wyszedl spod okalajacych dziedziniec, tonacych w glebokim mroku arkad i pomaszerowal w strone zolnierzy. Siapil drobniutki deszcz, jego krople szemraly w lepkiej ciszy. Stuknela podkowa. -Witamy panie - setnik Alliro podal mu wodze. Podziekowal skinieniem glowy. Popatrzyl w gore; zwalista bryla zamku nieostro odcinala sie na tle granatowego nieba. Tu i owdzie zamajaczyl blysk swiatla. Kilka pieter wyzej przechylony przez balustrade kruzganku straznik bez ruchu spogladal w dol, na nich. Halabarda i helm lsnily matowo. Wskoczyl na siodlo. -Powinienem byl pozegnac Hanti - pomyslal - ale moze lepiej nie budzic jej teraz - usprawiedliwil sam siebie. Przeczucie kazalo mu spojrzec w strone, z ktorej nadszedl. Trzy sylwetki wylonily sie z cienia. To byla ona. Szla otulona puszystym szalem, a dwie sluzace poslusznie dreptaly za nia. Tracil konia pietami. Wykrecil i podjechal ku niej. Wyciagnela rece bez slowa. Pochylil sie, chwycil ja i plynnie podniosl do gory. Posadzil przy sobie. -Chcialas mi cos powiedziec? - zapytal, muskajac dlonia jej wlosy. -Nic, czego bys nie chcial uslyszec - odparla z lagodnym usmiechem. Objal ja w talii, ona oplotla mu szyje ramionami. Zaczeli calowac sie jak podrostki. Po chwili z westchnieniem oparla czolo o jego policzek. Nagly strach przeniknal Ksina mrozem. -Hanti, wyjedz stad, najdalej za dwa tygodnie, do naszej posiadlosci, do Samni. Tam czekaj - wyszeptal pospiesznie. Spojrzala zdumiona. -Nie pytaj, zrob, jak ci mowie - dotknal wargami jej ust i ostroznie opuscil ja na ziemie. -Ksin... -Bywaj, do zobaczenia! Ostrogi trafily w brzuch konia. Wierzchowiec zarzal i pognal przed siebie. Druzyna ruszyla za nim. Grzmot kopyt rozdarl polsenna cisze i przeszedl w milknacy tetent. Niebawem zas rozplynal sie calkiem i zamarl. Znow bylo tak jak przed chwila. Trzy kobiety staly samotnie na opustoszalym dziedzincu i patrzyly w zamglona dal. * * * Nastepne dni byly do siebie podobne; monotonnie ciagnaca sie droga, zmiany koni, noclegi, kolejne karczmy. Jedynym urozmaiceniem tej nudy byla zmieniajaca sie czesto pogoda; pylisty kurz, wciskajacy sie w oczy i gardla, albo wilgoc i zwaly blota. Od czasu do czasu, gdy dalsze siedzenie w siodlach bylo juz nie do zniesienia, zeskakiwali na ziemie i szli calymi milami, prowadzac konie za soba.-Pierwszy raz gotow jestem zalowac, ze moj drogi kuzyn zostal wygnany az tak daleko - powiedzial ktoregos dnia Ksin do idacego obok Allira. -Jeszcze dwa dni - odezwal sie tamten. - Dalej zaiste nie mozna bylo, no, chyba ze do Kemru albo tam, skad sie juz nie wraca - dodal - ale wtedy wasza dostojnosc i my nie musielibysmy ciegiem odgniatac sobie zadkow o te przeklete siodla. Zali oplacilo sie wypraszac onegdaj o zycie takiego lotra? -Masz slusznosc - rozesmial sie Ksin - nie pomyslalem, ze moze przyjdzie mi tluc sie do niego po calym Suminorze. -A co tam! - zachnal sie setnik - przecie was znam panie, nawet gdybyscie wiedzieli, to i tak nic by sie nie odmienilo. Wy juz tacy; niby nie calkiem, bez waszej obrazy, czlek, a niejednemu uczyc sie od was trzeba i to niemalo. Takim wy najostrzejsza sola w oku. -Daj spokoj, moj stary. Ales mi powiedzial. -Com wiedzial, to i rzeklem - odparl z godnoscia Alliro. Z ostrym trzaskiem lamanych galezi pobliskie drzewo runelo na droge przed nimi. Wierzchowce sploszyly sie. Uspokoili je lagodnym posykiwaniem. -Samo nie padlo - odezwal sie Ksin, powazniejac. -Podciete jest - zauwazyl stary wojownik - na kon by nam trzeba. Martwa cisza panowala dookola. -Jeszcze nie - powstrzymal go Ksin - teraz mamy oslone, a z koni strzalami nas zdejma. Uwazajcie, dam znak. Przez chwile nic sie nie dzialo, az nagle niecierpliwy okrzyk z okalajacych gosciniec zarosli poderwal gromade wyjacych postaci. -Nie doczekali sie - pomyslal Ksin i ryknal ile tchu w plucach: -Do siodel! Bij zboja! W okamgnieniu byl na koniu i spial zwierze do szalenczego skoku. Jak tygrys spadl miedzy nadbiegajacych, a miecz zamigotal w porannym brzasku. Drapieznym ruchem spuscil go na najblizszego z bandytow. Ten, nawet nie zdazyl zareagowac, gdy spadal nan lsniacy brzeszczot - z charkotem runal pod kopyta ksinowego rumaka. Stal zatoczyla krag i znow ja pochlonal czyjs kadlub. Trzask cietego miesa, a po nim zdlawiony skrzek. Przedarl sie przez nich, zawrocil i wsiadl im od tylu na karki. Odrabany leb poturlal sie w koleinie. Palce jak patyczki odpadly od styliska topora, a jego wlasciciel zaskowyczal niczym kopniety pies. Czworka Gwardzistow uszykowala sie w gwiazde, ustawiajac konie zadami do siebie. Ich ciezkie, dwureczne miecze smigaly ze swistem zataczajac mlynce nad konskimi karkami. Marl kazdy, kto wazyl sie podejsc. Kilkanascie krokow dalej, Alliro zaparl sie na szeroko rozstawionych nogach z bojowa halabarda w dloniach. Dwoch zbirow wrzeszczac skoczylo ku niemu. Szerokie i plaskie ostrze pomknelo poziomo nad ziemia. Pierwszy z napastnikow zatoczyl sie jak pijany. Przeciety w polowie tulowia polecial w tyl, parskajac rozowa piana z ust. Stary mistrz podazyl za swoja bronia w tanecznym piruecie, wykrecil nia mlynka i wyrznal drzewcem w szczeke drugiego zboja, ktory bezwladnie, niby worek, padl na droge. Halabarda wykonala plynny ruch z gory na dol. Trzasnely lamane zebra. Alliro wyszarpnal zelazo, odskoczyl i z bronia pod pacha zastygl w pozycji wyjsciowej. Trzeciego chetnego nie bylo. Rozkrecona na dlugim lancuchu, pokryta kolcami kula z piekielnym wizgiem pomknela prosto w twarz Ksina. Zbyt zapatrzyl sie na wyczyny Allira, aby wykonac unik. Odruchowo zaslonil sie mieczem. Lancuch zawinal sie dookola klingi i wyrwal mu orez z dloni. Rozbrojony, blyskawicznie wyszarpnal stope ze strzemienia, kopniakiem w skron odtracil przeciwnika od siebie i wymknal sie sposrod walczacych. W bezpiecznej odleglosci przystanal, sciagnal rekawice i wepchnal je sobie za pas. Prawe przedramie obnazyl do lokcia. -Swiatlo ksiezyca... - wyszeptal koncentrujac sie na prawej dloni. Przeniknal ja silny skurcz. -Jest we mnie! - pulsujac, plynnie zmienila ksztalt. Niedoszly zwyciezca pozbieral sie z ziemi i zionac obelgami biegl, wymachujac morgensternem. Ksin tracil konia i ruszyl naprzeciw. Uniosl ramie do ciosu. W oczach napastnika zablysl zwierzecy strach. Rozedrgany wrzask ucichl, gdy szpony zdruzgotaly czaszke. Nastepnej ofierze wbil pazury w nasade szyi i poderwal do gory; zachrzescil rwany kregoslup. Puscil i wszystkim pokazal swa przeksztalcona reke. Krzyk grozy przemknal wsrod napastnikow. Po momencie oblednego zamieszania byli juz sami. Wokol pozostaly trupy. -Wszyscy cali? - zapytal Ksin, masujac mrowiaca skore. Znow mogl zalozyc rekawice. -Reh ustrzegl - odpowiedzial z naboznym westchnieniem Gwardzista Milan, wycierajac o kepe trawy zbrukana glownie. Ktos inny odnalazl i podal Ksinowi miecz. Odebral go, starannie obejrzal klinge; nie wyszczerbila sie zbytnio. -W droge! - zawolal, wsuwajac bron do pochwy. Omineli przeszkode i dalej powlekli sie pustym, beznadziejnie dlugim i szarym goscincem. Slonce wznosilo sie nad horyzontem. Nowy dzien zaczynal sie juz na dobre. * * * O piec godzin drogi od Diny, miejsca zeslania Darona, spostrzegli nad traktem siwy, rosnacy obloczek. Wstrzymali konie i wytezyli wzrok.-Oddzial zbrojnych, ale barw jeszcze nie widze - pierwszy odezwal sie Ksin. -Powitanie to, czy tez znowu napasc? - mruknal Alliro. - Ani miejsce, ani pora na przypadkowe spotkanie. Zbojeckie knieje juz za nami. -Nikt o nas slyszec tam nie mogl, no, chyba ze... - Ksin zmruzyl oczy. -Ustawcie sie w szyku, proporzec w gore i zelazo pod reka - rozkazal - trzeba przygotowac sie i na jedno i na drugie. -W cwal! - dal znak szybkim gestem. Ruszyli z lomotem i chrzestem. Prowadzil Ksin, a ped powietrza przygial zlociste wlosie na zdobiacym jego helm grzebieniu. Z dumnie wzniesionym czolem wpatrywal sie w nadciagajacych jezdzcow. Za dowodca sunal, utrzymujac niezmienny odstep od niego - przepisowe pol dlugosci konia - setnik Alliro. Rozwiana choragiew lopotala nad nim na smuklym drzewcu piki, ktora na sztorc zamocowal przy oparciu siodla. Swa krotka halabarde wyjal z rzemiennych, umocowanych do uprzezy petli i przytrzymujac ja jedna reka, ukosnie polozyl na udach. Jej ciemnoblekitne ostrze rytmicznie kolysalo sie kolo konskiego lba. Pozostali jechali w dwoch parach, strzemie przy strzemieniu, a wiezione na plecach miecze, dla wygodniejszego dostepu, zawiesili rekojesciami na zewnatrz. Stopniowo w zblizajacej sie grupie Ksin dostrzegl najpierw godlo rodu Fergo, a niebawem samego Darona, ktory - podobnie jak i on gnal na czele swej kilkunastoosobowej druzyny. Po chwili spotkali sie i rownoczesnie przekazali swoim znak: stoj. -A wiec to jednak ty! - zawolal Daron - przybyles... -Skad wiedziales, ze mnie tu znajdziesz? - Ksin dalej nie byl pewien rodzaju przyjecia. -Podobno kilka dni temu bande rabusiow przetrzebil pewien maly oddzialek, a dowodzil nim czlowiek, ktorego reka w czasie walki zmienila sie w kocia lape. O ile pamietam, jest tylko jeden kotolak w krolewskiej sluzbie, a moze myle sie, he... -Ty, oczywiscie, slyszales tylko niejasne pogloski - zadrwil dwuznacznie Ksin. -Nie inaczej. -A ja myslalem, ze to byli twoi ludzie - wygarnal prosto z mostu. Po twarzy Darona przebiegl grymas, lecz jego sens skryla rudawa broda i wasy. -Mysle, ze kiedys w koncu polubie te twoja szczerosc - powiedzial - nie mialem z tym nic wspolnego, ot zwykly napad, a wiesci roznosza sie szybko, zwlaszcza takie. Jednak skoro tak sadziles, czemu tu z toba mowie? -Bo w mojej rodzinie zdarzylo sie cos, co tylko ja moge zmienic - rzekl hardo Ksin - i mam zamiar spelnic powinnosc wobec mojego rodu - dodal z naciskiem. - Jesli tobie wydaje sie, ze mi nic do tego, to zamierzam ta moja kocia lapa wbic do twojego zakutego lba to, ze jest inaczej. -Czyli przyjechalbys nawet bez tego listu? -Gdybym dowiedzial sie o tym, co zaszlo, tak. Daron pokiwal glowa w zadumie. -Szczerosc za szczerosc. Chociaz krolewska nobilitacja i nadanie nazwiska formalnie zalatwily sprawe, to ja nie przestalem uwazac cie za, najlagodniej mowiac, bekarta. Pamietam jednak, ze nikt inny tylko ty za tylek sciagnales mnie z katowskiego pienka, mimo ze diablo malo miales po temu powodow. Wiec nigdy juz glosno tego nie powiem, ale wiedz, ze do napisania listu zmusila mnie Mara. Ona juz z rozpaczy calkiem odchodzi od zmyslow. -Ile razy byl ssany? Daron spochmurnial. -Piec, ostatni raz dzisiejszej nocy. -Jeszcze dwa i trzeba bedzie Milina zakolkowac - pomyslal Ksin. -To z tymi ludzmi urzadziles te jatke? - zapytal nagle kuzyn. Obejrzal sie. -Z nimi. Warci sa swoich zoldow. -To jeszcze jeden powod, aby goscinnie cie przyjac. Witaj w mojej samotni! Solidnie uscisneli sobie prawice - pierwszy raz w zyciu. * * * Polaczone oddzialy sunely bezladna, rozciagnieta gromada. Dwa proporce leniwie powiewaly na jej czele: herbowy rodu Fergo i purpurowozlocisty sztandar krolewskiej Gwardii. Obaj krewniacy jechali kolo siebie, prowadzac ozywiona rozmowe, a nieco dalej za nimi posuwal sie bezustannie wpatrzony w nich chudy mezczyzna o dlugich, prawie ze bialych wlosach. Byl uzbrojony, ale jako jedyny z obecnych nie sprawial wrazenia zawodowego zolnierza. Ksin zwrocil nan w koncu uwage.-Ten bialy chudzielec zawsze odwraca wzrok, kiedy na niego patrze. O ile dobrze pamietam to jest znaczniejszy tepiciel? - zapytal Darona. -Zgadles, na imie mu Bert. Przelozony cechu, ci ktorych teraz mam w zamku, sluchaja go jak wyroczni. -Cos marna z niego wyrocznia, sadzac po efektach. -Lepiej nie mow tego zadnemu z nich i tak juz zle trawia, od kiedy dowiedzieli sie, ze przybywasz. Gotowi zrobic jeszcze cos glupiego i znow bedzie na mnie, a nie chce sie bardziej narazac krolowi. Niewiniatko, pomyslal Ksin z kpina. Tepiciel najwyrazniej zorientowal sie, ze o nim mowa, bo przyspieszyl i zrownal sie z nimi. -Nie trzeba nam bylo pomocy - warknal, unikajac starannie form, ktore zmusilyby go do uzycia w stosunku do Ksina jakiegos z ogolnie przyjetych zwrotow osobowych. -O ile wiem, to nie wam cos wysysa krew w nocy, ale gdyby ktoremus przytrafila sie kiedys taka przykrosc, dajcie znac; przyjade i zrobie porzadek - odcial mu z miejsca kotolak. - A poza tym - glos Ksina zabrzmial twardo i bezceremonialnie - jestem oficerem wojsk Jego Wysokosci Redrena III w randze kapitana Gwardii i zycze sobie, aby zwracano sie do mnie ze stosownym respektem. W przeciwnym razie bede zmuszony wyzwac takiego prostaka na pojedynek albo odpowiednio do jego stanu kaze go moim ludziom ocwiczyc. Czy zostalem wlasciwie zrozumiany? Tepiciel poruszyl grdyka, jakby lykal zabe. -Tak... panie kapitanie - wydusil z siebie. -Nigdy nie watpilem w pojetnosc braci cechowej. Bert zsinial, ale utrzymal nerwy na wodzy. -To dziwna i grozna okolica - powiedzial po chwili niby obojetnym glosem - rozne rzeczy dzieja sie tutaj z istotami nienaturalnymi. Niezwykle rzeczy - powtorzyl z zagadkowym usmiechem - powinien pan o tym pamietac... kapitanie. Cofnal sie, na poprzedni dystans. -Przyjemnie sluchac, jak sobie radzisz - odezwal sie Daron - ale upokorzyles go i to przy ludziach, nie zapomni ci tego, zobaczysz. -Tym gorzej dla niego - wzruszyl ramionami. Pierwsze zabudowania Diny zaczely pojawiac sie w dali. Niecala godzine pozniej mineli jedna z bram miasta i skryli sie w labiryncie waskich, stromych uliczek, jak siec oplatajacych wzgorze, na ktorym wzniesiono miasto. Przysadzisty zamek o grubych i sczernialych ze starosci murach zajmowal caly szczyt. Dina byla typowa twierdza, jakich wiele wzniesiono wzdluz granic poludniowo-wschodnich prowincji Suminoru, by chronic je przed najazdami nieobliczalnych Pirow. Wszystkie ulice w kazdej chwili latwo dawaly przegrodzic sie przenosnymi plotami z bali, ktorych fragmenty lezaly tu i owdzie ulozone w foremne stosy, a domy wznoszono wylacznie z niepalnego budulca. Obok wymurowanych ze szlachetnej cegly rezydencji bogaczy widac bylo podobne do stert surowego kamienia mieszkania biedoty. Na zamkowym dziedzincu juz na nich czekano. Ledwie zdazyli wjechac, gromada stajennych pedem rzucila sie do koni. Zaczelo sie zwyczajne w takich momentach zamieszanie; sciaganie siodel, uprzezy, wycieranie, pojenie zwierzat. Ludzie rozchodzili sie do swoich pomieszczen, a ksinowych Gwardzistow odprowadzila tam sluzba. Daron osobiscie zajal sie samym dowodca. Na jego znak podbiegl nadzorca czeladzi. -Gdzie pani? - zapytal. -U panicza - padla odpowiedz. Daron pytajaco popatrzyl na Ksina. -Nie tracmy czasu - zdecydowal kotolak - idziemy! Gdy weszli, siedzaca u wezglowia Mara poderwala sie i ze szlochem przypadla do goscia. -Nareszcie jestes! Byla zmeczona, blada i rzeczywiscie bliska obledu. Jej zapadniete oczy blyszczaly szalenstwem i blagalna nadzieja. -Ratuj mojego syna - szepnela roztrzesionym glosem, wczepiajac palce w faldy jego plaszcza. Daron zaklopotany popatrzyl na czubki swych butow. Ksin delikatnie odsunal kuzynke i podszedl do lezacego Milina. Chlopiec trwal pograzony w bardzo glebokim snie. Od Darona wiedzial, ze tak jest juz drugi tydzien. Slaby i plytki oddech pojawial sie niezwykle rzadko. Ksin nie odbieral jeszcze wrazenia Obecnosci, ale na kredowobialej twarzy malego znac bylo pierwsze oznaki Przemiany; zsiniale powieki i przykurczone wargi, ktore odslanialy pozolkle zeby - na razie normalnej dlugosci. Podniosl okrycie. Tak jak przypuszczal, chlopiec byl skrajnie wychudzony. Szyje mial zabandazowana. -Odwincie - pokazal na opatrunek - chce to zobaczyc. Pospiesznie spelniono zyczenie Ksina. Ukazalo sie piec podwojnych ukaszen, niektore juz zabliznione, inne, a zwlaszcza te najswiezsze, nie zdazyly sie zasklepic. Ten kto naslal wampira, mogl spowodowac smierc za pierwszym razem, jednak wolal by chlopiec stal sie upiorem... Ksin dal znak, ze badanie skonczone. -Ile osob stale jest przy nim? -Szesciu zolnierzy i ja - odpowiedziala Mara. Leciutko gwizdnal przez zeby; alez potezna musiala byc wola zdolna pokierowac wampirem i na dodatek obezwladnic az siedem osob, a wsrod nich zdesperowana matke! -I nikt niczego nie zauwazyl? -Ani nawet zamroczenia. Swieca, na ktora patrzylam, po prostu skrocila sie nagle - mowila jakby uspokojona Mara. - Spojrzalam na Milinka i tam znow byla krew... - wstrzasnal nia gwaltowny dreszcz - a bandaz podartyyy... - spazm wykrzywil jej usta. Ksin szybko uchwycil ja za ramiona. -Patrz mi w oczy! - powiedzial stanowczo. Potulnie uniosla glowe. Jego zielone, kocie oczy emanowaly spokojem... -Jestes zmeczona, bardzo zmeczona, chcesz spac - mowil z przekonaniem - zaraz pojdziesz do swojej sypialni, polozysz sie i zasniesz mocno. Obudzisz sie za szesc godzin, bedziesz silna i bedziesz mogla walczyc o swojego syna. -Tak, tak... - wyszeptala i zatoczyla sie lekko. Podtrzymal ja, a Daron zaklaskal w dlonie. Przybiegly dziewczyny sluzebne. -Zaprowadzic pania do loza - rozkazal. Po chwili wyszli i oni. -Widzialem juz takie sztuczki - odezwal sie Daron - dzieki ci, sam od tygodnia nie moglem namowic jej, zeby poszla sie zdrzemnac. A co ty zamierzasz? -Ide do lazni - odparl Ksin - do zachodu nic sie nie zdarzy, a na noc przyjde do Milina. Zaczekam... -Dasz rade? Kotolak odwrocil sie i zmruzyl oczy. -Nie wiem - odpowiedzial spokojnie. Starcie Ostatnie, rozowawe przeblyski gasly juz pod sklepieniem popielatego nieba, ktore powoli poglebialo swoj granatowoniebieski koloryt. W pokoju Milina swiece plonely we wszystkich lichtarzach, a w katach i kolo drzwi, niczym posagi stali wsparci na wloczniach straznicy. -Czy znajdziesz te przekleta poczware? - spytala Mara. Ksin odszedl od okna. -Nie - przeczaco pokrecil glowa - nie moge tego zrobic. -Dlaczego? - zdumiala sie. - Przeciez umiesz je wyczuc. -To nie dotyczy animantow. One, zanim sie zmienia, sa zupelnie zwyklymi ludzmi, ktorzy czesto nawet sami o niczym nie wiedza. Sa istotami naturalnymi, dlatego nie moge odebrac ich obecnosci. Moc Onego tkwi w nich spetana przez obca wole. -Chcesz powiedziec, ze gdzies tutaj, na zamku, zyje sobie jakis niepozorny czlowiek, ktoremu nagle, ni stad, ni zowad, nocami wyrastaja kly i przychodzi ssac mojego syna? - odezwal sie zirytowany Daron. -Zgadza sie, ale to nie wszystko, musi byc jeszcze zrodlo zlej woli. Sila wampira jest tak duza, ze nie moze nim byc jeden czlowiek, ani nawet kilku ludzi, tu jest wieksza grupa takich, co wiedza, czego chca. -Nie w zamku, tepiciele mowili to samo, wiec dla pewnosci kazalem powiesic kazdego, o kim krazyly sluchy, ze zajmuje sie magia. -Szkoda, ze nie zrownales z ziemia calej prowincji. Oczy Darona zalsnily dziwnym blaskiem. -A pomogloby to? -Watpie - zgasil jego ciekawosc. -Powiedz, dlaczego tak jest - poprosila Mara - i czemu Milinek? -Zapewne z zemsty. Uderzyli w syna, by byla dotkliwsza, a na dodatek moze sie zdarzyc, ze on was pozagryza... -Przestan! -Wybacz Maro. Czas wezwac przelozonego tepicieli. -Na co ci on? - zdziwil sie Daron. Zamiast odpowiedzi otrzymal tylko naglace spojrzenie Ksina. Pospiesznie wyszedl z komnaty, by niebawem powrocic z Bertem. -Witam wszystkich - zimno oznajmil tepiciel - coz moge uczynic? -Chcialbym uzgodnic z wami sposob zgladzenia upiora - powiedzial Ksin. -Z nami? A czyzbysmy byli jeszcze potrzebni? - glos Berta zadzwieczal szyderstwem. -Tak - odparl niezrazony tym Ksin - zrobmy to razem. Cisza, ktora teraz zapadla, przeciagala sie ponad wszelka miare. Bert wydal pogardliwie wargi, Daron nie zdzierzyl tego. -Ty kundlu! - ryknal, nie panujac nad soba - juz drugi miesiac darmo wam zrec daje i smiesz mi tu sztorcem stawac! - Ogarnela go furia, chwycil tepiciela za kaftan i potrzasnal nim tak, ze omal nie odpadla glowa. -Albo zaraz zaczniecie robic to, co on wam kaze - wychrypial - albo... - uspokoil sie niespodziewanie, popatrzyl przytomniej i zastanowil przez chwile -...przywiezli dzis drewno na opal, a wiec migiem dla was pniaki moga zastrugac. Zobaczycie, jak zgrabnie tu nawlekaja! Bert widac dobrze juz zdazyl poznac Darona, bo od razu stracil rezon. -Tak jest komesie. Wedle woli twojej - wyjakal usluznie. Ksin zaczal mowic: -Ja sciagne na siebie cala jego obezwladniajaca sile, a wy postarajcie sie znalezc sposob, aby zblizyc sie wtedy do niego, reszty chyba nie musze wam mowic? -Wielkie niebezpieczenstwo grozi ci kapitanie, to moze spowodowac jakies nieodwracalne zmiany w umysle... -Nie twoja rzecz, zrob, co do ciebie nalezy, a o mnie przestan sie troszczyc - zezloscil sie Ksin i odwrocil do Berta plecami. -Cos on dzis nie ma szczescia - mruknal Daron, kiedy za tepicielem zamknely sie drzwi. -I ty tez nie przydasz sie tutaj - przegonil go Ksin. -A to czemu? - zapytal. -Jestes zbyt nieopanowany, bedziesz przeszkadzac. -Moge zamknac gebe - zaproponowal. -Nie o to chodzi, musialbys przestac myslec. -Aha - ruszyl do wyjscia. - Ale powiadaja, ze u mnie to nic trudnego... Zostali sami, a w ciszy, jaka zapadla, czajacy sie wszedzie niepokoj zaczal przybierac niemal namacalne ksztalty. W komnacie nawet przy zapalonych swiecach zdawalo sie byc ciemno. I duszno. Ksin siadl na podlodze w pozycji do medytacji, a Mara stanela za nim. Jej twarz o sciagnietych rysach miala w swoim wyrazie cos wilczego, a wlasciwie to cala ona sprawiala wrazenie wilczycy przyczajonej u wylotu nory z mlodymi. Kotolak wyrownal oddech i bicie serca, rozluznil miesnie. Stopniowo wyostrzyl swe zmysly, a cala swiadomosc skupil na jednym wewnetrznym punkcie. Od kilku lat wchodzac w medytacje napotykal na dnie umyslu jakis cien. Jak zwykle odsunal go na bok. Cala jego wola i wszystkie duchowe sily skoncentrowaly sie i zlozyly niby zolnierze w przedbitewnym szyku. Osiagnal gotowosc i czekal. Mijajace godziny nie przytepialy czujnosci, podobnie jak halas zmieniajacych sie co jakis czas wart. Pierwszy byl zew Obecnosci. Pojawil sie nagle i w dali, zaczal przyblizac. Wyobrazil sobie tamtego, jak idzie otoczony chroniaca go sfera zlowrogiej mocy, ktora obezwladniala kazdego, kto znalazl sie w jej zasiegu, gaszac mysli, uczucia i pamiec. To z nia mial teraz sie zmierzyc. Juz byla w pokoju. Jej uderzenie poczul w srodku czaszki. Zar przeszyl mu nerwy. Przyjal cios miekko i odbil. Napor zelzal na moment. Zmysl Obecnosci stwierdzil, ze wampir zatrzymal sie. Napotkana przeszkoda musiala zaskoczyc jego animatorow. Po chwili chmura zbiorowej swiadomosci znow przeniknela przez sciany. Powoli wypelnila komnate. Pulsowala, macajac przestrzen. Szukala przeciwnika. Zrazu bezskutecznie, az nagle w okamgnieniu oplotly go niewidzialne macki. Natychmiast zerwal je i odrzucil. Potezny sprzeciw Ksina wypchnal ich drugi raz z pomieszczenia, lecz tamci juz wiedzieli... Nastepny cios przeznaczony byl dla niego. Przeniknal na wskros caly jego umysl i wpil sie wen. Zaczely sie niewidzialne zapasy. Opor Ksina trwal krotko; ulegl i zrecznie wyzwolil swoja swiadomosc. Wykorzystal umiejetnosci wyrobione latami treningu. Po mistrzowsku wygasil wlasny mozg i stal sie martwym przedmiotem. Zdezorientowani animatorzy zgubili kontakt, a wtedy, w ulamku chwili, wzbudzil sie i przeslal im szydercze wyzwanie. Odpowiedzia byl wsciekly atak. Tamci musieli wpasc w furie, za to kotolak spokojnie powtorzyl manewr. Ten raz i kilka nastepnych. Walczyl, przeciwstawiajac zimne wyrachowanie szalejacej jak lsniacy obled mocy. Wreszcie osiagnal cel i zmusil ich do oslabienia obezwladniajacego obloku. Ludzie w komnacie zaczeli odzyskiwac swiadomosc. Oslona wampira zelzala, ale animatorzy uzyskali sile zdolna zagotowac mozg Ksina we wnetrzu czaszki. Teraz pomogla mu jego kocia odpornosc. Scisniety niewidzialnymi kleszczami nie mogl juz ich rozerwac, ale i nie dal sie zdusic. Wykorzystywal kazda niezrecznosc wrogow, aby choc troche oslabic ich uchwyt. I trwal tak w zacieklej obronie, gnieciony jak granit pod sruba. Nie dali rady. On wiedzial, co zaraz bedzie; na mgnienie oka uwolnia wszystkich, aby usunac go ze swej drogi. Przypadkowych przechodniow, zolnierzy, a zwlaszcza Mare, ktorej powstrzymanie kosztowalo ich najwiecej wysilku, moze nawet na moment calkiem przestana chronic upiora. Na to liczyl. Lecz nie ocenil swych sil i tak juz bedacych u kresu... Stalo sie. Nagly krzyk wyzwolonej Mary zdekoncentrowal Ksina w decydujacej chwili. Cos, jak olbrzymi wor piasku, zwalilo sie na jego glowe. Wole zmiotlo gdzies w niebyt. Swiadomosc rozdarlo na strzepy. Kilkudziesieciu Ksinow przez moment klebilo sie w jednym ciele. I ktos jeszcze...Gigantyczny but zadeptal plomyk jego umyslu, a po nim zalaly go lodowate oceany. Musial zgasnac. Przegral i dal sie poniesc. Jednak jego pogromcom bylo za malo, chwycili go upojeni zwycieskim szalem i szarpali jak bestie zagryziona ofiare. Tlamsili, poniewierali, gnietli. Az nagle przestali. Cos im przeszkodzilo... Ksin nie czul juz tego. -Tagero... - wyszeptaly tylko jego wargi. Igranie z ogniem Kiedy w czasie ogolnej audiencji Rodmin poprosil krola o rozmowe na osobnosci, wywolal tym rownie wielkie zgorszenie, jak i ciekawosc. Z jednej strony bylo to nieslychane wrecz pogwalcenie etykiety, ale z drugiej fakt, ze nadworny mag publicznie zwrocil sie z jakas sprawa do wladcy, swiadczyl o jej niebagatelnym znaczeniu. Podobnie odebral to i sam Redren. Wyrwany z blogiej monotonii uswieconej tradycja i zaplanowanej we wszystkich szczegolach ceremonii, zbesztal najpierw Rodmina jak chlystka za nieprzepisowe zachowanie, po czym tak samo potraktowal nadgorliwego szambelana, gdy ten probowal odprawic maga z niczym. Nakrzyczawszy sie wreszcie do syta, zerwal sie z tronu, rzucil nan berlo i zbiegl ze stopni podwyzszenia, zgarniajac ze soba stojacego na nich Rodmina. Chwile pozniej, ku rozpaczy rwacego juz wlosy z glowy mistrza ceremonii, obaj znikneli za drzwiami jednego z bocznych pomieszczen. -Od razu widac, ze nie ma Ksina! - wykrzyknal, zaledwie znalezli sie sami - gadaj z czym przyszedles! Rodmin, najdelikatniej jak umial, opowiedzial mu o sarkofagu krolowej matki i o tym, co do tej pory zrobili. Redren wysluchal go w miare spokojnie, mimo iz pod koniec byl bliski zgrzytania zebami. -I ten sukinkot osmielil sie prosic mnie o pozwolenie na wyjazd, mimo ze wiedzial o tym?! - wrzasnal po ostatnim slowie Rodmina. - Ja go tu zaraz... - ciskal sie po komnacie. -Gadaj! - przyskoczyl do maga - leb mu pod srebrny topor, wystarczy? Dlugo tlumiona energia doslownie rozsadzala Redrena, a Rodmin, mimowolnie spowodowawszy ten niespodziewany wybuch wigoru, wspinal sie teraz na kolejne szczyty elokwencji, probujac ulagodzic wladce. Potrwalo to troche, zanim udalo mu sie wreszcie wybronic Ksina i odwiesc krola od zamiaru natychmiastowego zawrocenia go z drogi. -Ty sie Rodmin z powolaniem minales - stwierdzil na koniec udobruchany Redren - w adwokaty trzeba ci bylo isc, a nie zaby w garnkach gotowac. Ty nawet nie dojezdzonej babie potrafilbys wmowic, ze ma meza ogiera. -Za pozwoleniem, wasza wysokosc - przerwal mu mag - gdybym kiedys taka spotkal, to na pewno nigdy nie namawialbym jej, aby zajela sie mezem... Redren parsknal smiechem i grzmotnal go w plecy, az zahuczalo. -Dobrze - spowaznial nagle - dosc blazenstw, radz, co robic. -Mozna postapic jak zwykle; sposobow jest wiele: ogien, kolek, ostrze Yev... Redren machnal niecierpliwie reka. -Wiem, ze to pewne, ale zaraz narobia krzyku, ze profanuje matczyne szczatki. Od czasu tej historii z wampirem i Wyspiarzami, swiatobliwi i tak juz krzywo na mnie patrza. Uzbieralo sie mi troche... -Moze by tak po cichu? -We dwoch sarkofagu nie otworzymy. Swego czasu dwunastu ludzi pokrywe kladlo. Trzeba by nam pomocy, a ja garsci klakow nie postawilbym na to, ze potrafia milczec i nie poleca od razu z ozorami do swietych. Tylko ty i Ksin potraficie jeszcze zachowac przyzwoitosc w tym bagnie... No! Tylko niech sie wam we lbach nie przewroci od tego, co teraz powiedzialem. Nie przerywaj. Niepotrzebnie narobiles takiego zamieszania, trzeba bylo przyjsc kiedy indziej. Nie przepraszaj. Wiem, myslales, ze jak nie narobisz publicznie rabanu, to nic do mnie nie dotrze i odesle cie do wszystkich diablow. Prawda, miales prawo tak myslec, ale w koncu jakos zostalem tu krolem i jeszcze, bogom chwala, zyje pietnasty rok od tego czasu, a wy ciagle o tym zapominacie... A zreszta, to dobrze. Do rzeczy! Ksin mowil, zeby mateczki na spacery nie puszczac, zgadza sie? -Tak, panie. -No wlasnie, a gdyby tak ona tam sobie lezala, a wyjsc nie mogla, to co? Z czasem chybaby sczezla? -Dlugo by to, po prawdzie, trwalo, ale tak. -Wiec, zeby mateczka nie mogla wierzgac, to przykryjemy ja ciezsza kolderka, znaczy damy na wierzch solidniejsza plyte, co ty na to? -Jeszcze o czyms takim nie slyszalem, ale czemu nie. Trzeba by tylko dokladniej policzyc i z naddatkiem dac, aby nie ruszyla. -Umialbys taki ciezar obrachowac? -Tak, ale jest jeden klopot; zadnego zabijania ani umierania kolo sarkofagu. Nalezy tego dopilnowac, bo w przeciwnym razie za nic nie recze. -Zadbamy o to. Czyli wszystko pieknie, za dwa tygodnie rocznica jej smierci, a kochajacy syn funduje matce sliczny, nowy nagrobek. Z honorami bedzie i nikt nie dowie sie, ze matka Redrena to strzyga. Coz... - zamyslil sie - bylo juz w rodzinie dwoch wampirow i jeden wilkolak. Ktos musial podtrzymac tradycje, a mama zawsze byla konserwatystka - spojrzal przytomniej. - Teraz zmiataj stad i bierz kamieniarzy do galopu; jutro w warsztatach ma furczec. Sam sprawdze. Jasne? -Tak, panie - odpowiedzial Rodmin, bedacy juz w polowie drogi do drzwi. Redren zostal sam i z satysfakcja poklepal sie po brzuchu. -No! - sapnal, poprawil korone i zamaszystym krokiem wszedl do sali tronowej. Z cala monarsza godnoscia wdrapal sie na szczyt podwyzszenia, na ktorym stal tron, podniosl porzucone berlo i wygodnie sie rozsiadl. -Dalej, dalej... - ponaglil mistrza ceremonii. -Ale co, panie? - wystekal zalamany dworzanin. -Jak to co? - zdziwil sie krol - a na czym to skonczylismy? * * * Szalone dni zaczely sie dla Rodmina. Oficjalnie mianowano go odpowiedzialnym za calosc przygotowan do uczczenia rocznicy smierci krolowej matki i z tej przyczyny od rana do wieczora zaczeli zawracac mu glowe rozni tacy, ktorych istnienia w palacu dotychczas nawet nie podejrzewal. Glownie byli to nawiedzeni artysci z projektami nowego nagrobka. Nie byloby w tym jeszcze nic zlego, gdyby nie to, ze kazdy z nich za wszelka cene staral sie okpic reszte, a wszyscy razem gotowi byli potopic sie w lyzce wody. Na koniec, gdy dolaczyli do nich najprzerozniejsi mistrzowie i znawcy od sposobow organizacji ogolnego nastroju i dziwow, wpadl w furie, a jej miary dopelnili poeci stosownymi trenami. Zabarykadowal sie w swojej pracowni, a na drzwiach od zewnatrz wymalowal symbol, wywolujacy u patrzacego nan gleboka niechec do zycia i zwatpienie w sens calej dotychczasowej tworczosci.Szczesliwie Redren nie zamierzal do niego zagladac... Nareszcie mogl zajac sie obliczeniami. Nikt, nigdy nie robil dotad niczego podobnego, totez zmuszony byl przyjac cala mase poprawek i zaokraglen, a ostateczny wynik rachunku postawil mu wlosy na glowie - nawet krolewski skarbiec nie mial az tak grubych scian! Stwierdziwszy to, opuscil pracownie i zatarl znak na jej drzwiach. Okazalo sie, ze czas byl po temu najwyzszy, bo trzech poetow zdazylo juz podciac sobie zyly, a jeden artysta malarz rzucil sie z okna wiezy... Teraz musial wyszukac taki projekt, ktory bylby najbardziej odpowiedni. Przedstawione dotychczas, nie nadawaly sie. Nawet ci z najwieksza sklonnoscia do tworzenia dziel monumentalnych, nie zdolali wymyslic niczego, co choc troche odpowiadaloby rozmachowi Rodminowych wyliczen. I prozne byly wszelkie jego sugestie, ze krol chetniej widzialby cos znacznie solidniejszego. Owszem, przynosili mu nowe rysunki dwu - i trzykrotnie ciezszych pomnikow, ale zadnemu nie przyszlo do glowy, aby powiekszyc ciezar przeszlo dziesiec razy... Zdesperowany mag udal sie czym predzej do krola i podzielil z nim zmartwieniami. Redren zas po przejrzeniu przyniesionych papierow zapadl w glebokie milczenie. -Nie ma rady - przemowil wreszcie - trzeba oglosic poczatek nowego stylu budowania sarkofagow. Znajdz kogos, kto wymysli odpowiednia nazwe i cala potrzebna filozofie. No, chyba ze da sie jeszcze jakos zmniejszyc wielkosc bez straty ciezaru? -Otwory wypelnione zlotem juz sa, wasza wysokosc. -A znaki, zaklecia albo napisy? Rodmin pokrecil przeczaco glowa: -Zadne z tych, ktore znam, nie nadaja sie do powstrzymania tego rodzaju upiora. -Jest az tak zle? - zapytal krol, widzac malujaca sie na obliczu maga powage. -Tak, panie - padla odpowiedz - to wszystko, co robimy jest jednym wielkim igraniem z ogniem. To nie przelewki, a my gramy tu jakas blazenska komedie. Ja widzialem Ksina, wtedy w podziemiach... Zwykla upiorzyca nie zrobilaby na nim zadnego wrazenia, a tam... - znowu zawiesil glos - zapewniam cie panie, ze nigdy nie widzialem go jeszcze tak wzburzonego. -Ta-ak - Redren zaczal chodzic dookola komnaty - moze to rzeczywiscie glupota, ale mowiles przeciez, ze plyta wytrzyma? -Bo powinna wytrzymac, ale tak naprawde, pewne jest tylko to, ze niegrozna strzyga, to nieistniejaca strzyga, wasza wysokosc. -Trudno - stwierdzil - jednak poki jest szansa, aby rzecz cala w tajemnicy zachowac, a chce, by tak bylo, zrobisz jak mowilem. O reszte pozniej bedziemy sie martwic. To tyle - oznajmil, a Rodminowi nie pozostalo nic innego, jak sklonic sie i opuscic krolewska komnate. Zwatpienie w mozliwosc utrzymania sekretu musial pozostawic dla siebie, ale kolejne dni szybko potwierdzily jego racje. Gornolotne, pelne madrze brzmiacych "izmow" peany, nie tylko nikogo nie przekonaly co do sensu budowania malej piramidy w podziemiach palacu, ale jeszcze wywolaly cala lawine plotek i niejasnych podejrzen. Zbyt grubymi nicmi bylo to wszystko szyte. W kamieniolomach i warsztatach kamieniarskich majstrowie na widok planow, zamiast mlotami w skale, najpierw zaczynali pukac palcami we wlasne czola, a jakis roztropniejszy czeladnik mruknal przy nim, ze spod czegos takiego to zaden upior nie wylezie. Na dodatek okazalo sie, ze konieczne bedzie jeszcze poszerzenie wejscia i schodow do katakumb. Prace trwaly wiec dzien i noc, a robotnicy uwijali sie jak w ukropie. Zakonczono je na trzy dni przed rocznica smierci krolowej. Jej stary sarkofag calkowicie zabudowano, a wzniesiona bryla byla jednym wielkim, doslownie i w przenosni, szyderstwem z wszelkich zasad dobrego smaku, ktorego to faktu nie byly w stanie ukryc pochwalne pienia palacowych znawcow sztuki, naklonionych do tego wizja spotkania z mistrzem Jakubem. Uroczystosci odbyly sie bez niespodzianek, ale cala prawda wyszla na jaw juz pierwszej nocy. Tuz przed polnoca uslyszano wyrazne, dobiegajace z wnetrza sarkofagu, chroboty trwajace bez przerwy do switu. Niestety, ze wzgledu na znaczne zainteresowanie przedmiotem niedawnej ceremonii, swiadkow bylo zbyt wielu. Na nic zdala sie wymyslona pospiesznie teoria o zamurowanym przypadkowo kocie. Rzekomy kot nie dosc, ze nie chcial zdychac, to jeszcze zachowywal sie niczym tygrys i to w scisle okreslonych godzinach. Wiesc o krolowej-strzydze lotem blyskawicy obiegla palac, a Rodmin z trudem zdolal ocalic glowe, kiedy Redren przypomnial sobie, ze mozna bylo wytlumic dzwieki warstwami pakul upchnietych w odpowiednio przygotowanych szczelinach... Przerazenie i strach szybko jednak przeszly w ogolny podziw polaczony ze zjadliwa satysfakcja. Uznanie dla pomyslu Redrena okazalo sie tak wielkie, iz ten przestal niebawem wsciekac sie na Rodmina za niedopatrzenie i z luboscia oddal sie wysluchiwaniu pochlebstw oraz nieustannych zachwytow nad jego madroscia. Nawet arcyswietca Bero, ktory od czasu afery z Wyspiarzami chodzil w szacie z wysokim kolnierzem, zdobyl sie na wyrazenie uznania. O Krolowej Matce zaczely krazyc coraz zlosliwsze dowcipy i przybywalo ich z kazdym dniem. Niemal pielgrzymki wedrowaly co noc do katakumb, aby z uczuciem wyzszosci, polaczonym z dreszczykiem grozy, sluchac jej bezsilnego zgrzytania. Palacowa menazeria przestala cieszyc sie jakimkolwiek zainteresowaniem... Krol zawrzal strasznym gniewem, gdy doniesiono mu o tym. Ta nagla zmiana nastroju byla zupelnym zaskoczeniem dla nie spodziewajacych sie niczego dworakow. Licho wie, co stalo sie Redrenowi; moze rozdraznil go ich dotychczasowy brak szacunku do jego, badz co badz, matki lub moze po prostu doszedl do wniosku, ze w tej sytuacji wypadaloby sie zdenerwowac... Udawal, czy nie udawal, w kazdym razie byl bardzo przekonywajacy... Poprzez monarsze apartamenty przeszedl istny tajfun, jakiego jeszcze nigdy nie ogladano. Trefnisia, ktory przyniosl mu te nowine, nie uchronil blazenski immunitet: doslownie na kopach przelecial przez cztery komnaty, a nastepnie spadl na zbity pysk ze schodow. Zbyt malo bylo Redrenowi tej jednej ofiary, bo chwile pozniej wszystko, co zylo, uciekalo stamtad drzwiami i oknami. Rozpoczal sie pogrom milosnikow nocnych chrobotow. W przeciagu kilku nastepnych godzin w katimskim palacu dzialy sie sceny godne wyczynow karyjskich satrapow. Straze szalaly, a w izbie tortur mistrz Jakub oglosil stan ostrego pogotowia - jego pomocnicy na gwalt szykowali machiny, narzedzia i dyby. Na szczescie, obylo sie bez nich, gdy bowiem Gwardzisci zegnali juz na palacowy dziedziniec wszystkich smiertelnie przerazonych winowajcow obojga plci, Redrenowi nagle przeszlo. -Czy to komplet? - zapytal spokojnie zastepce Ksina, patrzac na nich z okna. -Tak, panie - odpowiedzial tamten. -No to powiedzcie im, ze byli dosc nieuprzejmi - rozkazal. I poszedl. Mieszanina ulgi ze strony dworzan i rozczarowania Gwardii, ktora zdazyla narobic sobie apetytu na dobra zabawe, omalze nie rozsadzila palacu. Przez kolejne dni chodzono wokol krola wylacznie na palcach, ale potem wszystko powrocilo do zwyczajnego stanu. No, moze tylko blazen nie byl juz tak wymowny jak niegdys. Drzwi do katakumb zamknieto i ustawiono przy nich straz. Idylla trwala jednak zadziwiajaco krotko; niebawem w podziemiach po uprzednim wcisnieciu wartownikom kilku sztuk zlota, zaczeli pojawiac sie nowego rodzaju bywalcy. Byly to przewaznie parki, ktore solennie zapewnialy pilnujacych, iz ida tam wylacznie po to, by modlic sie goraco w intencji odwrocenia nieszczescia od czcigodnych zwlok krolowej. Bardzo charakterystyczny byl fakt, ze zazwyczaj jedno z dwojga nioslo zwiniety w klab pled albo puszysty dywanik... Co do modlow, to jedyna nie budzaca watpliwosci rzecza mogla byc tylko ich temperatura... W atramentowych ciemnosciach, w ktorych dotad dawaly sie slyszec najwyzej zgrzyty i szmery uwiezionego upiora, rozlegaly sie nagle duety przyspieszonych oddechow, czule slowka i zdlawione jeki rozkoszy, poprzedzone dzwiekami typowymi dla pospiesznego sciagania, a nawet szarpania lub darcia tkaniny. Intensywnosc chrobotow i wybuchow ekstazy, zdawaly sie byc wzajemnie od siebie zalezne. Im gwaltowniejsza z wnetrza grobowca dobiegala szamotanina, tym wieksze podniecenie zaczynalo panowac u jego podnoza lub na szczycie... Damy, majace nad soba tygrysa, ktorego z zapalem starali sie odegrac ich partnerzy, a pod soba calkiem autentycznego upiora, juz po paru chwilach wpadaly w amok, jakiego nie mogly osiagnac w innych warunkach. Dwor zbyt pozadal egzotycznych rozrywek, by wizja katowskiego topora mogla kogokolwiek odstraszyc. Z dnia na dzien glosniejsze takze stawalo sie nocne wiercenie sie strzygi. Tak, jakby bestia skads czerpala energie... Coraz silniejsze uderzenia przenikaly wskros sciany sarkofagu, a po pewnym czasie dziwne wibracje zaczely przebiegac przez jego masywne plyty. Jednak kolejne zatopione w milosnym szale pary zdawaly sie nic nie dostrzegac. Wrecz przeciwnie - nigdzie indziej juz nie udawalo sie im osiagnac tak gwaltowniej, mocnej i wyczerpujacej rozkoszy, po ktorej az tak dlugo musieliby wypoczywac... Rozsadek i rozum zniknely gdzies, przepedzone przez triumfujace szalenstwo zmyslow. Przeznaczenie nie dalo sie zwiesc. Krotki i gluchy huk rozlegl sie ktorejs nocy w zamkowych podziemiach. Jego echo stlumilo przerazliwy krzyk chwile po nim, a szalejaca na zewnatrz burza zagluszyla wszystko grzmotem piorunow. Ciemnosc zgestniala nagle i wiatr z potepienczym wyciem przemknal przez palacowe kruzganki. Fala wyzwolonej Mocy Onego sprawila, ze blyskawice zalsnily czarnym swiatlem. Skrzypnely drzwi do katakumb. Potem dzwiek roztopil sie w plusku padajacego deszczu. Wartownikow nie bylo, odeszli, by spozytkowac otrzymane niedawno zloto. Oni przed switem nie spodziewali sie tutaj nikogo... Rankiem wyznaczony Gwardzista zszedl jak zazwyczaj na dol, by dokonac codziennego obchodu podziemi. Wedrowal w strone grobu krolowej matki. Krag swiatla jego pochodni ogarnal nagle zwaly gruzu, blyszczace gleboka czerwienia rozbryzgi i wystajace spod glazow ludzkie strzepy. W ciemnosciach rozlegl sie jakis szmer. Drewienko smolnej szczapy wysunelo sie ze zmartwialej dloni. Obledny wrzask rozdarl ponura cisze i zlal sie z pospiesznym loskotem butow uciekajacego w panicznym strachu czlowieka. Odmieniec Wracal. Nie wiedzial skad i do czego, ale wracal. Cos, jakis cien odpychal go, probowal powstrzymac, zawrocic. Ksin zdobywal przewage powoli, ale przelamal opor i wrocil. -Ksin... - rozleglo sie w opalizujaco mlecznej mgle. -Ksin! - wynurzyl sie z niej nieokreslony zarys. -Otworzyl oczy! - Nic nie potwierdzilo tego faktu, on niczego nie widzial. -Kapitanie, wodzu - ten drugi wydal mu sie znajomy. Mgla zaczela falowac. Zarys przyblizyl sie ku niemu. Wytezyl wzrok. Owalna plama na moment stala sie twarza. -Ktoooo... - inny szept, obcy, dziwny, nieznany. -To ja, Mara! -Hantiii... -Nie, nie Hanti, Mara! Nie wiedzial, czego od niego chca. Jasnosc zniknela. Jakis wstrzas. Cos nim poruszylo. Uswiadomil sobie, ze jest czyms, co mozna poruszyc. -Patrz na mnie! Znowu swiatlo. Glowa wychylila sie z polyskujacej sfery. Sama glowa unoszaca sie w powietrzu. -Ksin, ty zyjesz, walczyles, pamietasz? -Lepiej, zeby zginal, to moze byc gorsze od smierci - nowy, wrogi glos gdzies z daleka. Nie lubil tego glosu. -Wynos sie stad, ale juz! - krzyk, on tez chcialby tak krzyknac. -Ksin, przypomnij sobie, sprobuj. -Ale co? - dlaczego nie chca mi dac spokoju. -Chceee Hantiii... - niech tu przyjdzie, niech ich przegoni... -Nic z tego, nie dogadamy sie z nim. -Czy to tak dlugo...? -Nie wiem, musimy czekac. Swiatlosc rozplynela sie. * * * Bol, pulsujacy, wsciekly. Przeszywal, zgniatal, rwal. Cos rozsadza mu czaszke, potem ja miazdzy, i znowu... Obledny kolowrot. Powstrzymac ich, zabic, wypchnac. Tak wlasnie! Nie puscic wampira! Nie dac im, nie dac. O! Auuuch!-Spokojnie kapitanie, juz dobrze, tu jestem. -Ktos ty? -To ja, Alliro. -Gdzie Hanti? -W Katimie, panie, w palacu. Tam swa zone ostawiliscie. - Zamrugal oczami. - Cos tak... chyba tak...racja, ale walka... -Walka! Co z nim?! Zabity?! Zabity, a jakze, zabity jak nalezy. Postaraly sie scierwa wymiatacze... Opadl z ulga na posciel, wiec udalo sie. -Co ze mna? -Ponoc rozum wam panie zdusili, tako medyk gadal... -Jednak stlamsili, nie wytrzymalem... -Co tam szepczecie, panie? Odpowiedzi nie bylo. Alliro pochylil sie nad swoim dowodca; Ksin znowu spal jak zabity, lecz teraz oddychal spokojnie. * * * -Jak dlugo bylem nieprzytomny? - zapytal, zaledwie zdazywszy otworzyc oczy.-Piec dni, ale z dwiema przerwami - rzekl Alliro zdumiony tak rzeczowym pytaniem. -Jedna pamietam, a co gadalem podczas drugiej? -Niewiele, panie, tylko pania Hantinie chcieliscie widziec i bardzo krotko to trwalo. -Kiedy to bylo? -Na trzeci dzien po tym, jak was zmoglo, a wczesniej to jak pien albo, bez waszej obrazy, jak glaz lezeliscie. Otworzyly sie drzwi. -I jak tam z tym... - Daron urwal w polowie, widzac siedzacego na lozu Ksina. -A niechze cie! - wykrzyknal uradowany. - Powiedz, gdzie takie twardziele sie rodza! -Na dachach i w piwnicach wszystkich palacow i domow, rowniez tych nalezacych do rodu Fergo - padla odpowiedz - a miaucza przy tym... Daron zahuczal smiechem, do ktorego przylaczyli sie pozostali. -Jak Milin? - zapytal Ksin po chwili. -Bardzo jeszcze slaby, ale po trochu dochodzi do siebie. -Mow teraz to, czego nie wiem. -Bylo, jak przepowiedziales. Kiedy zajeli sie toba, tepicicle zabili to scierwo. -Jakim sposobem? - zaciekawil sie. -Z lukow strzalami o srebrnych ostrzach. Strzelali w plecy... Powiedzieli, ze blizej nie dalo sie podejsc... I wiesz kto to byl? Zolnierz z mojej druzyny, niech go pieklo! Mowilem juz z dziesietnikiem, ktoremu podlegal. Podobno byl to mieczak i tchorz z rodzaju tych, co to jak do bitwy ida, to trzeba miec na nich takie samo baczenie, jak na wrogow, bo mieczem z zamknietymi oczami machaja i nigdy nie wiadomo, kogo nim zaczepia, a nawet konia pod soba ubic czasami potrafia. -To zgadzaloby sie, podatny byl. A tych, co nim kierowali, znalazles? -Kamien w wode - bezradnie rozlozyl rece. -Niedobrze - Ksin wyciagnal sie na poscieli - znaczy zrobilismy mniej niz polowe roboty, moga nam tutaj drugiego naslac... Daron zaklal szpetnie. -Ale nie tak od razu - uspokoil go Ksin. - Ten zabity byl nosicielem ich wspolnej swiadomosci, jego smierc musiala zdrowo nimi potrzasnac. Trzeba im czasu, zeby sie pozbierac. -Piec dni juz mieli - mruknal ponuro Daron. -Tak, ale pewnie jeszcze niepredko znajda drugiego o takiej podatnosci woli, a na dodatek trzeba tez zniewolonego urobic. -Ile? - przerwal mu niecierpliwie Daron. -Trzy dni najmniej, czasem nawet i miesiac. -Ale ile trzeba czasu, by odzyskac sily po zabiciu animanta? -Ze cztery, piec dni... -Zatem w najgorszym razie mamy jeszcze dwa dni. -Chyba jednak przeceniasz ich nieco, ale dwa na pewno. -Pojutrze zaczyna sie pelnia, to dobrze czy zle? -Bardzo dobrze, po Przemianie moga mnie pod ogon pocalowac. Daron zatarl rece z radosci i ruszyl do drzwi, ale nagle zatrzymal sie i odwrocil gwaltownie. -A jesli maja drugiego do zastapienia? -To pewnie bys juz o tym wiedzial. Z szyi Milina... Zmial przeklenstwo w ustach. -Kaze ci strawy przyniesc - mruknal na odchodne. Jeszcze tego samego dnia, przed wieczorem, Ksin wstal i zabral sie do roboty. Sily wrocily mu szybko, co jednak nie zdziwilo nikogo, gdyz przeciez na ciele zadnej szkody nie poniosl. Razem z Daronem wzieli sie za szukanie animatorow. Bez skutku. Cale godziny spedzone na przepytywaniu wszystkich blizszych i dalszych znajomych Alksa, czyli zabitego druzynnika, nie daly niczego. Nikt nic nie wiedzial, nie slyszal, nie kojarzyl. Ot, byl sobie taki, nikomu nie wadzil, w droge nie wchodzil, jeden tylko dziesietnik cos wiecej mogl o nim powiedziec, ale niewiele ponadto, co juz wczesniej mowil Daronowi: ze niedojda, polglowek i do wojowania niezdatny, ze od biedy tylko do pilnowania i strazy mozna bylo go poslac, i koniecznie nie tam, gdzie naprawde trzeba bylo czegos dopilnowac. -Tyle tylko pozytku z Alksa bylo - opowiadal dziesietnik - ze czasami tych od powaznej roboty nie trzeba bylo do glupot wysylac. Inaczej dawno juz kazalbym mu isc, gdzie oczy poniosa. -Wlasnie - zapytal Ksin - a nie znikal on czasem, chocby na pare dni, moze do jakiejs dziewki? - podpowiedzial. -Ech, wasza dostojnosc - machnal reka - ktora by tam chciala przed takim nogi rozlozyc... Od szesciu rokow, jak tu komesowi sluze - sklonil sie w strone Darona - to ani dnia nie bylo, zebym tak po dwa, trzy, jesli nie wiecej, razy musial te glupia gebe ogladac. Za to glowe dac moge. -To znaczy, ze on od tych szesciu lat zawsze w druzynie byl, a w ostatnim czasie ciagle na zamku siedzial? - wtracil sie Daron. -Tak, komesie. Wiecej pytan nie mieli. Odeslali zolnierza i popatrzyli po sobie. -Gdyby nie to, ze spokoj jest, mozna by pomyslec, ze tepiciele nie tego, co trzeba, ubili - stwierdzil Daron. -Zebys czarownikow nie kazal wieszac, moze oni mogliby cos powiedziec - mruknal Ksin w zamysleniu. -Iii tam, tak od razu wieszania nie bylo, najpierw kazalem im spiewac - oczy Darona rozblysly - i spiewali az milo, mowie ci, tylu ciekawych rzeczy naraz nie slyszalem - spowaznial - ale o tym ni slowka nie rzekli. -No to, dlaczego...? -Za cala reszte. Ile trzeba, to kazdemu z nich sie uzbieralo. Jak prawo to prawo. -Niech ci bedzie, ale my dalej niczego nie wiemy. No, moze jedynie to, ze przerobic musieli go tutaj, na zamku. -Ze tez dziesietnik niczego nie zauwazyl...? A moze on...? -Tak - zakpil Ksin - po czarownikach powywieszaj wlasnych ludzi, tylko ciekaw jestem, kto to dla ciebie zrobi... -No wiec co?! -Jest taka kocia zasada przy lapaniu myszy: czekac i patrzec... -A niech cie z...!!! - warknal. Rozstali sie dalecy od zgody. Przez nastepny dzien nic sie nie wydarzylo, ale i oni nie zdolali niczego odkryc. Daron wychodzil z siebie, a Mara i Ksin stali sie jedynymi, ktorzy odwazyli sie z nim rozmawiac. Natomiast tepiciele zaszyli sie w przydzielonej im czesci zamku i udawali, ze ich tam nie ma. Nie robili zupelnie nic. Formalnie mieli do tego prawo, gdyz wampir zostal zabity, a sprawa animatorow, podobnie jak kazda zmowa czy spisek, byla rzecza wladzy panstwowej, nie ich. Bert z przyjemnoscia przypomnial o tym Daronowi, doprowadzajac go tym do jeszcze wiekszej wscieklosci. Trafil tu, trzeba przyznac, w slaby punkt ksinowego kuzyna, gdyz Daron nie mial zamiaru do konca zycia tkwic w takiej zapadlej dziurze jak Dina i w nieskonczonosc uganiac sie za Pirami. By jednak tak sie nie stalo, nie mogl pozwolic sobie na zbyt czeste i glosne lamanie prawa, jakim niewatpliwie byloby obdarcie tepicieli ze skory, a wlasnie to zrobilby teraz z dzika rozkosza. Ostatecznie stanelo na tym, ze nie pozwolil im wyjezdzac z zamku, bo tyle akurat mogl zrobic, ale nie bylo sily, aby zmusic ich do jakiejkolwiek pomocy. W tym samym czasie Ksin zajety byl zmudnym odtwarzaniem dzien po dniu, ze wszystkimi szczegolami, ostatnich szesciu miesiecy zycia Alksa. Robota ta, nie dosc, ze mozolna, to na dodatek byla piekielnie nudna. Niekiedy musial przepytac nawet i po kilkadziesiat osob, tylko po to, aby dowiedziec sie w koncu, iz danego dnia Alks mial gdzies tam warte i bez przerwy sterczal w jednym miejscu z wlocznia. Bylo to tak, jakby probowal dowiedziec sie gdzie i co o okreslonej porze robily, na przyklad, wroble - znaczy wszyscy widzieli, ale nikt nie zauwazyl... Z tego powodu przeprowadzil sie do zamkowej gospody i tam za sprawa setek stawianych kufli mozolnie powiekszal swa wiedze. Pierwszego dnia pelni, krotko przed wschodem ksiezyca, z lekkim szmerem w glowie i chwiejac sie troche na nogach, wszedl do swojej komnaty i starannie zamknal za soba drzwi. Posciel z lozka przerzucil pod kominek i napalil w nim mocno. Pamietajac zas o tym, ze niebawem utraci ludzkie dlonie, wepchnal tam tyle drewna, ile tylko sie dalo. Piekielny zar buchnal niebawem na caly pokoj. To lubil, a zwlaszcza po Przemianie. Ta przebiegala jak zwykle, chociaz z ta roznica, ze znowu troche bolalo. Chyba z braku Hanti... Na szczescie przez ostatnie lata nauczyl sie tlumic bol pewnymi sposobami medytacji. Po wszystkim jeszcze chwile pokrecil sie, po czym wygodnie spoczal w lezacych na podlodze betach. Sen spadl na niego gwaltowny i niespodziewany... * * * -Tedy, dostojni panowie, tam lezy... - mowil wzburzonym glosem prowadzacy ich zolnierz. Pobladly Daron z Ksinem i kilkoma innymi szybko postepowali za nim.-O tu, tu musialo sie zaczac - znizyl luczywo i pokazal im czerwone plamy na wykutych w wapieniu schodach i scianie. Dalej krwi bylo coraz wiecej. Drobne zacieki ustapily miejsca rozbryzgom i calym przyschnietym kaluzom. Na dole, w podziemiach, musieli juz wyszukiwac miejsca, na ktorych mogliby stawiac stopy. -Przeklenstwo - burknal Daron - zupelnie jak pod szafotem po duzej rabaninie... -Nie myslalem, ze az tyle krwi w czlowieku - wyszeptal z przejeciem jakis mlody druzynnik. Trup lezal na wznak kilka krokow dalej. Przewodnik zatrzymal sie przy nim z uniesiona pochodnia. -O gowno! - wyrwalo sie Daronowi. Z glowy tamtego zostal tylko kawalek potylicy, a odlamki kosci i drobiny bialo-rozowej galarety porozrzucane byly wszedzie dookola. Reszta ciala wcale nie wygladala lepiej - od gory do dolu poszarpane i w szramach; oto dlaczego musial tak krwawic. Ktorys z zolnierzy odszedl pospiesznie na bok... Pozostali tez mieli nietegie miny. Ksin zblizyl sie z kamienna twarza i przykleknal. -Mozg wyjedzony - stwierdzil. - Nizej swiatlo - polecil chwile pozniej. Zaczal dokladne badanie. Wyciagnal sztylet i rozcial nim postrzepione ubranie. Skupili sie wokol niego. Sprawnie obnazyl zwloki. -Wody i jakas szmate! - ktos podal mu buklak i klebek pakul. Zmoczyl go, zaczal usuwac skrzepy. Niebawem ukazala sie zsiniala skora. W blasku pochodni, pokrywajace ja rany zialy gleboka czernia. Powoli przesuwal palcami po brzegach niektorych z nich. -Pazury... kly... - rozpoznawal ich pochodzenie. -O, jest! - syknal nagle. Pokazal na ramie trupa. Widac bylo na nim wyrazny odcisk szczek. Wyjatkowo tutaj nie nastapilo wieksze rozerwanie ciala i po zebach pozostal tylko owalny szereg dziur w skorze. Wstal, spojrzal Daronowi w oczy. -To kotolak - rzekl krotko. -Co?!!! -To nie moglo byc nic innego. -Jestes pewien?! -Wielkosc ran, uklad zebow, no i to, co zostalo z jego czaszki... Wszystko sie zgadza. Daron patrzyl na niego tak, jakby nie wierzyl wlasnym uszom. Dobra chwila minela, zanim rzeczywiscie dotarl do niego sens slow Ksina. -Chodzmy stad! - pociagnal go za rekaw koszuli - a wy porzadek tu zrobcie i dowiedzcie sie, co to za jeden - rzucil za siebie. Weszli na gore, zaczeli isc pustym korytarzem. -Mam nadzieje, ze wiesz, co mowisz, w tych stronach nigdy nie bylo kotolakow. -Wiec teraz to sie zmienilo - odpowiedzial Ksin - dzis w nocy jeden z nich pojawil sie na zamku. Musial przyjsc kiedy spalem, inaczej na pewno bym go wyczul. -Bramy zostaly zamkniete przed zachodem slonca, a ty polozyles sie spac jeszcze jako czlowiek, czy... -Nie, po Przemianie. -Znaczy, ze ten drugi tez nie wszedl tu w ludzkiej postaci i mogl dostac sie tylko po murze - myslal glosno Daron. -To jest mozliwe - przytaknal Ksin. -Tylko ze w tym zamku, jak w kazdej pogranicznej twierdzy, mury pilnowane sa z gory i z dolu, po obu stronach! Jesli wiec Przemiana nastapila w miescie, to czemu, do diaska, tam nic sie nikomu nie stalo?! Dlaczego wspinal sie po murze wysokim na osmiu chlopa, tylko po to, aby zabic tu przypadkowego zolnierza?! Nie widzisz, ze to bez sensu? -Masz racje, wszystko wskazuje na mnie... - stwierdzil Ksin lodowato. Daron nie odwazyl sie podniesc oczu. -Jestes tu jedynym kotolakiem... - mruknal, nie patrzac na Ksina. -Czekalem, kiedy to powiesz... Zapadlo dlugie milczenie, jedynie ich kroki miarowo rozlegaly sie stlumionym poglosem. Kazdy szedl tak, jakby obok niego nie bylo tego drugiego. Stezala twarz Ksina nie wyrazala niczego, natomiast na obliczu Darona mieszal sie wstret ze wstydem. -Chodzmy do mnie - kotolak odezwal sie pierwszy. W jego glosie zabrzmialy twarde nuty. Niebawem staneli pod drzwiami komnaty Ksina. Otworzyl je i zaczal ogladac. -Wiem, ze byly zamkniete - powiedzial dziwnie spokojnie. Dotknal zasuwy... -Czy mozna odciagnac ja pazurami? - zapytal Daron. -Tak. Nagly grymas wykrzywil kaciki warg Ksina. -Rysy... - wyszeptal zdlawionym glosem. Daron pochylil sie. -Czy to od szponow? - padlo drugie pytanie. -Nie wiem... -Czy byly tu wczesniej? -Nie wiem... Ksin siadl bezwladnie na stolku i zlapal sie za skronie, a Daron zamknal uchylone drzwi, stanal przy nich i nic juz nie mowil. -Troche pilem, zmorzylo mnie, nie pamietam, co bylo w nocy, myslalem, ze spie - chaotycznie wyrzucal slowa - zadnych snow nie pamietam, nic nie pamietam! - Nagle przed oczami stanely mu mroczne wspomnienia sprzed trzech lat. Glod krwi... ktory pomogl zaleczyc Rodmin. Dlonie zaczely drzec; ukryl je pod pachami. -Animant - powiedzial nagle Daron. Ksin podniosl gwaltownie glowe. -Sadzisz, ze... oni...mnie...? - patrzyl z rozpaczliwa nadzieja zaprzeczenia. -Byles w ich mocy... - przypomnial mu bezlitosnie. -Tak... prawda... -Dzis dalej jest pelnia... - te slowa spadly jak miecz. Ksin spojrzal na niego przytomniej. Wstal, podszedl do lezacej w kacie podroznej sakwy i pogrzebal w niej chwile. Wydobyl podluzny pakunek. -Masz, wez - podal go Daronowi. -Co to - tamten wyciagnal reke. -Ostrza Yev, niech ludzie strzegacy Milina osadza je na swych wloczniach. -Na ciebie...? -Nie! Nie na mnie, ale na potwora, ktorego trzeba zabic! - powiedzial z determinacja i dodal: -Musimy za wszelka cene ich znalezc! I to jak najszybciej! -Dobrze. Pojde dzis z toba do gospody, ale najpierw wydam rozkazy, co do tego - pokazal na zawiniatko z grotami - czekaj tu na mnie - polecil i wyszedl. Gdy wrocil po polgodzinie, zastal Ksina siedzacego na lozku ze wzrokiem tepo wpatrzonym w jeden punkt, gdzies na podlodze. Sniadanie, ktore jak zazwyczaj przyniosla sluzba, stalo na stole nietkniete. -Mozemy isc - oznajmil Daron. Ksin skinal machinalnie glowa i wstal sztywno jak kukla. Wiesc juz musiala sie rozejsc, gdyz w momencie ich wejscia do karczmy wszelki gwar umilkl natychmiast. Wszystkie spojrzenia skupily sie na Ksinie, a w powietrzu zawislo cos, co powstrzymala tylko obecnosc Darona. Zaczeli sledztwo. Chetnych do wyjasniania czegokolwiek nie bylo, a kolejni wzywani odpowiadali z duzym ociaganiem. W koncu komes zwymyslal kilku z nich, lecz i to nic nie pomoglo. Coraz czesciej padaly slowa: nie wiem, nie pamietam, nie znalem. Po trzech godzinach tej szarpaniny Daron nie mial juz nawet sily sie wsciekac, a siedzacy obok Ksin z kazda mijajaca chwila bardziej pograzal sie w trzesawisku beznadziejnosci i rozpaczy. Potwornosc tego, co zaszlo, byla jak niemozliwy do ogarniecia koszmar. Jak cos zupelnie nieprawdopodobnego, co jednak z uporem wciskalo sie w jego swiadomosc i bylo z niej ciagle wypychane. Bez przerwy krazylo i osaczalo kazda mysl, dlawiac oddech i budzac zimne dreszcze. Nieogarniete, realne i straszne, bylo ze wszystkich stron, niczym duszacy oblok. Znowu pil ludzka krew. Nie mogl w to uwierzyc, ale nie wierzyc tez nie... a to bylo, bylo, caly czas bylo! Wrocilo najgorsze wspomnienie, o ktorym tak dlugo staral sie zapomniec. Przepadla juz jego duma. Teraz istnialo tylko ohydne, niezmazywalne pietno. Ciazylo jak olow na powiekach, o ktorych wiedzial, ze juz nigdy nie osmieli sie ich podniesc, aby spojrzec komukolwiek w oczy. Stal sie nikim. Zalosnym niewolnikiem instynktu. Wyobrazil sobie, ze pozera skrwawiony mozg, chlepcze te bialawa maz. W koncu znal ten smak, skads pamietal... Zemdlilo go. Cale szczescie, ze nie jadl sniadania. -...a wtedy komesie, to on mial warte przy tych zamurowanych Pirach - dotarl do niego strzep zeznan. -Jakich zamurowanych?! - wykrzyknal Ksin, tkniety naglym przeczuciem. -Pirowie to kanibale - wyjasnil Daron - ale poki zzeraja sie miedzy soba, nic nas to nie obchodzi. Dopiero kiedy przekradaja sie na nasza strone, aby tutaj chwytac ludzi na swoje uczty, a my dowiadujemy sie o tym, to wtedy postepujemy z nimi wedle dosc juz starego w tych stronach zwyczaju, tzn. wyprawiamy sie na ich ziemie, lapiemy zawsze trzy razy wiecej ludzi niz oni, wpedzamy ich do jakiejs dziury, ktorej wejscie zostaje zamurowane, trzymamy ich tam dopoty, dopoki najpierw sie sami z glodu nie pozjadaja, a potem az wszyscy zdechna. Jednego czy dwoch wypuszczamy wolno, by mogli o tym opowiedziec swoim. Alks zas mial warte kolo lochu przez caly potrzebny do solidnego stwardnienia zaprawy murarskiej. -Jak dlugo to trwalo? - goraczkowo zapytal Ksin. Daron wymownie spojrzal na swego dotychczasowego rozmowce. -Tydzien panie - odpowiedzial tamten. -A Pirow ilu? -Rowno osiemnastu, panie. -Czy jakis szczegolniejszy byl tam miedzy nimi? Druzynnik rozlozyl bezradnie rece. -Tego nie wiem, panie. -Ja widzialem! - wyrwal sie nagle ktos inny - czarownik jakis ichni byl, czy tez ktos podobny... Jeden wielki rumor odsuwanych stolkow i law rozlegl sie w gospodzie. -Bron w garsc, lomy brac, mloty i co tam trzeba! - zagrzmial ponad halasem glos Darona. Zapanowalo ogolne podniecenie i bieganina. Niechec do Ksina ulotnila sie gdzies bez sladu. Gromada ludzi wylegla z karczmy na dziedziniec i ruszyla w kierunku lochow. Po chwili rozgoraczkowany tlum wypelnil zamkowe podziemia, zapalono pochodnie. -Pokazac mi ten loch! - rozkazal Daron straznikom. Za moment stali przed kamienna sciana. -Rozwalac! - loskot i szczek wzbily sie ponad gwar glosow. Zagrzechotaly kawalki gruzu. Niebawem przebili mur, a wyrwa zaczela sie szybko powiekszac. Czterech ludzi z rozmachem walilo oskardami. Coraz wieksze bryly odpadaly pod ciosami zelezcy. -Wystarczy! - Daron wyciagnal miecz i zabral komus luczywo. Pierwszy zniknal w wykutym otworze. Za nim poszedl Ksin i inni z pochodniami. Jasnosc zalala wilgotna nore. Zapadlo milczenie. Tych co spodziewali sie zastac cuchnace juz, poszarpane zebami i powykrecane przez konwulsje trupy, czekal zawod. -Na Reha, miales racje - wymamrotal oszolomiony Daron. Lezeli nietknieci, rowno, jeden obok drugiego. Tworzyli krag, a rece ich byly zlaczone. Czarownik zwracal na siebie uwage szczegolna - ulozony byl na brzuchu; najwyrazniej zamykal soba ten obwod zlowrogiej mocy. Zaden z nich nie zareagowal na wejscie Darona i reszty, choc jeszcze na pewno zyli - trwali pograzeni w glebokim letargu i zapewne tylko dlatego nie pomarli. Byli bardzo wychudzeni. Ksin podszedl do oslupialego Darona. -Tutaj nie mogli dojsc do siebie po tamtym wstrzasie, ale chyba zdolali odzyskac przynajmniej czesc swojej poprzedniej sily i to z jej pomoca... - nie dokonczyl. Opuscil glowe i zgnebiony wycofal sie chylkiem. Daron oprzytomnial wreszcie. Jego oczy zablysly ponurym ogniem. -Podobijac to dranstwo! - wycedzil przez zacisniete zeby. Na dluzsza chwile loch wypelnil sie swistem mieczy, trzaskiem gruchotanych kosci oraz zgrzytem cietego miesa i sciegien. Zolnierze pracowali w zupelnym milczeniu. Nikt nie odezwal sie ani nie sapnal, dopoki nie zabito ostatniego z lezacych. Wtedy ktos zameldowal o tym Datonowi. Komes nie odpowiedzial, lecz tylko rozejrzal sie dookola. Szukal Ksina, ale kotolaka nie bylo. Musial gdzies odejsc. Trzeba go odszukac... Pomyslal, a glosno oznajmil: -Wyniesc stad zaraz te scierwa i gleboko zakopac! Ruszyl do wyjscia. Ksina nie znalazl szybko. Zeszla mu na to prawie godzina. Dopiero pozniej olsnila go wlasciwa mysl i zajrzal do gospody. Byl tutaj i drzemal oparty czolem o blat stolu. Daron podszedl, tracil go w ramie. Kotolak nie drgnal - byl spity do nieprzytomnosci... * * * Lomot piesci walacej w drzwi wywolal loskot, ktorego nie mogl zagluszyc kac. Ksin przetarl zapuchniete oczy, wygramolil sie spod lozka i otworzyl. W progu stal Daron ze sciagnieta twarza.-Co jest? - wymamrotal Ksin polprzytomnie. -Drugi trup - padla oschla odpowiedz. Kotolak momentalnie wytrzezwial. -Gdzie?! -Na gornym tarasie, pod twoim oknem. Wyjrzyj. Ksin poszedl we wskazanym kierunku i wychylil sie. Po chwili oczy przywykly do ostrego slonca... Zmasakrowane cialo lezalo w kaluzy krwi nie dalej niz sto krokow od sciany, w ktorej znajdowalo sie jego okno... Wszystko jak wczoraj. Spojrzal na parapet i lodowate kleszcze chwycily go za gardlo - na kamieniach bielaly podluzne rysy... Stojacy za nim Daron rowniez je zauwazyl. Ksin zatoczyl sie i wolno osunal na podloge. Usiadl na niej skulony. -Dlaczego piles...?! - nikt nie umialby teraz okreslic, jakie uczucia zawieral glos Darona. Milczal. -Wino nie ma z tym nic wspolnego... - powiedzial nagle ktos. Podniosl wzrok. Nad nim stal Bert, a obok Alliro. Musieli razem tu wejsc. Stary wojownik patrzyl na Ksina z odraza... -...to wstrzas, ktorego doznal podczas starcia z animatorami, sprawil, ze przebudzila sie jego prawdziwa natura - ciagnal dalej tepiciel - koniec z iluzja! Oto naga prawda! Podszedl do Ksina i przesunal mu dlonia po wlosach. -Patrzcie! Nawet zdazyl sie wylizac! -Lapy z dala od niego, Bert! - warknal Daron. Alliro odwrocil sie i wyszedl z komnaty, a tepiciel spojrzal na Darona. -Sprawa jasna, decyduj komesie - rzekl spokojnie. -Nie ma zadnych swiadkow... -Tam lezy swiadek! - pokazal za okno - chcesz, aby byl jeszcze trzeci? Daron nie zwrocil na niego uwagi. -Ksin odezwij sie! Ten milczal nadal. -Czy byles juz kiedys pijany przed Przemiana? - pytal Daron. Pokrecil przeczaco glowa. -Wiec to moze dlatego...? -Ludzisz sie, komesie Fergo, to nie wino. -Nie twoja rzecz, tu ja rozkazuje! Ksin sluchaj! Dam ci szanse. Slyszysz? Dzisiejsza noc spedzisz w tym pokoju, nikt cie nie zamknie. Masz wolna reke. Do jutra... I nie pij. Zrozumiales? Skinal twierdzaco. -Chodzmy! - zawolal Daron. -Komesie, jestes szalony. -Milcz! Za wychodzacymi zamknely sie drzwi. Kotolak zostal sam. Godziny wlokly sie w slimaczym tempie, a on caly czas siedzial wciaz w jednym miejscu, jakby straszliwy ciezar wgniatal go w podloge. Posilki przynosila mu Mara. Nie rozmawiali ze soba. Z wysilkiem zmuszal sie potem do jedzenia, ale przeciez musial sie w koncu czyms zajac. Przeklety i wyteskniony zmierzch nadszedl wreszcie po calym dniu meki. Przemiana wywolala bol jak dawniej, gdyz zaniedbal jakichkolwiek przygotowan. Jakis czas lezal bez ruchu i nic nie dzialo sie, ale nagle poczul, ze jego swiadomosc wygasa! Na nic zdala sie rozpaczliwa obrona. Sprobowal sie podniesc i nie mogl. Cialo przestalo byc posluszne... Szalenczy wysilek woli tak jakos sie rozmyl i zniknal. Otepialy umysl opieral sie coraz slabiej i slabiej. Blask zielonych oczu zamieral z kazda chwila, az wreszcie ich swiatlo zgaslo i powieki opadly... * * * -Obudz sie! - rozpoznal glos Darona. Otworzyl oczy; byl ranek. Odwrocil sie, spojrzal na kuzyna. Nie musial juz o nic pytac. Wszystko jasne.-Trzeci... - powiedzial tamten - tym razem na podzamczu, bo nie wyslalem wczoraj strazy na mury... - dodal cicho. Ksin patrzyl przez chwile w sufit. Zniknal nagle strach i opadlo nerwowe napiecie. Ogarnal go jakis lagodny spokoj. Znowu byl soba. To sponiewieranie, stracone cos, co bylo nim, teraz wrocilo, aby dodac mu sily... Daron wciaz czekal na jego slowa. I uslyszal je. -Zostaw mnie samego. Mozesz przyjsc tutaj za dwie godziny. Wez swiadkow, jesli tak trzeba... - powiedzial powoli. Komes odetchnal z ulga. -Dobrze - kiwnal twierdzaco glowa i wyszedl. Ksin jeszcze chwilke lezal na swoim lozku. Wstal, zamknal drzwi i bez pospiechu ubral sie. Zalozyl najlepsza odziez. Jakis czas starannie ukladal wlosy. Potem podszedl do kata komnaty i wzial z polki podluzny, zawiniety w biale plotno przedmiot. Cofnal sie i przykleknal. Zawiniatko polozyl przed soba. Usiadl na zgietych nogach, tak jak do medytacji. Rozluznil kaftan na piersiach. Rozchylil koszule. Odwinal tkanine - wewnatrz byl sztylet. Wydobyl go z pochwy - miedz i srebro zamigotaly dwubarwnym blaskiem. Obie dlonie zacisnal na rekojesci, a szpic ostrza obrocil sie w jego strone. Pora... Pomyslal i usmiechnal sie dumnie. Szybkim, zdecydowanym ruchem wzniosl rece ku gorze... Jej Wysokosc Krolowa Matka Przez pierwsze trzy dni nie wydarzylo sie nic. Okres ten przezyto na dworze w nastroju dlawiacego strachu, ktory, szczegolnie po zachodzie slonca, przemienial sie w zbiorowa histerie. Ludzie zamykali sie na noc w kufrach i skrzyniach, barykadowali drzwi komnat, czym tylko mozna bylo, a najmniejszy szmer albo szelest doprowadzal ich do obledu. Ogolne przerazenie poglebiala jeszcze swiadomosc zupelnej bezsensownosci tych zabiegow, gdyz wiedziano, ze w calym palacu nie bylo nigdzie wystarczajaco solidnych wrot czy nawet scian zdolnych powstrzymac strzyge, ktora potrafila zdruzgotac tak ciezka pokrywe grobowca... Sytuacja przypominala wiec wiechec namoczonej w zywicy slomy, ktora potrzebowala tylko plomyczka, ale czwartej nocy znalazlo sie rowniez i to. Jakis czlowiek, przestraszywszy sie nagle wlasnego cienia, stracil ze strachu rozum i z przerazliwym krzykiem zaczal biegac od drzwi do drzwi, walic w nie piesciami i wrzeszczec: upior nadchodzi! W okamgnieniu szalenstwo ogarnelo jedno ze skrzydel palacu. Zaczadzeni powiewem grozy dworzanie skakali z okien, tratowali sie na schodach i przejsciach, kilku zazylo trucizne, a parenascie osob, w wiekszosci kobiet, na zawsze pograzylo sie w chaosie wlasnych umyslow i oblakanych marzen. Jedynie karnosc Gwardii oraz zimna krew oficerow zapobiegly dalszemu szerzeniu sie paniki. Rankiem stwierdzono, iz przeszlo pol setki sposrod mieszkancow nieszczesnej czesci palacu odnioslo szkody na ciele lub umysle i doliczono sie jeszcze dwudziestu trupow. Na zadnym z zabitych nie odkryto ran od klow lub pazurow... Tak oto Redren znowu zmuszony zostal do zaprzestania zabawy we wlasnego blazna. Musial stanac na wysokosci swojego monarszego zadania. Od razu, gdy tylko doniesiono mu o zdarzeniu w podziemiach, wyprawil do Diny poslanca z rozkazem natychmiastowego powrotu Ksina, a sam razem z Rodminem zabral sie za wyjasnianie przyczyn zniszczenia sarkofagu. Nie zajelo to im zbyt wiele czasu... I o dziwo, obylo sie bez wybuchu furii, kiedy prawda wyszla na jaw. Krol mruknal cos na temat obciecia i zaszycia winnym tego i owego, co mialoby nastapic wtedy, gdy cala sprawa sie skonczy i wiecej juz do tematu nie wracal. Widocznie nie mial czasu na wscieklosc, powazniejszym bowiem problemem okazalo sie odszukanie miejsca dziennego pobytu strzygi. Nie ulegalo watpliwosci, iz za dnia musi ona przebywac, w ktorejs z tajemnych komnat, a nocami wedrowac systemem sekretnych przejsc i korytarzy, jaki przez wieki rozbudowano w katimskim palacu. Klopot polegal na tym, ze plany najstarszej czesci zaginely w calosci mniej wiecej osiem lat temu. Rodmin gotow byl uwierzyc we wszystko, ale nie w przypadkowe zaginiecie... Rozpoczeto poszukiwania, lecz ochotnicy zapuszczajacy sie w ten labirynt bez zadnych wskazowek albo utykali w slepych zaulkach, albo bladzili w nim i nie znajdowali niczego, az wreszcie jedna z grup, ktora nie zdolala wydostac sie stamtad przed zmierzchem przepadla. Znaleziono ich dopiero po dwoch dniach. Wygladali jakby zmella ich katowska machina tortur. Szczatki trzeba bylo pochowac w jednej duzej skrzyni, gdyz fragmentow zupelnie nie udalo sie przypisac konkretnym osobom. Przez caly ten czas krolowa nie napadla nikogo poza obrebem swojego mrocznego rewiru. Mozna bylo odniesc wrazenie, ze nie zalezy jej na wyploszeniu mieszkajacych w palacu ludzi... W tej sytuacji Redren ulegl dosc szybko goraczkowym namowom doradcow i, aby nie draznic upiorzycy, zrezygnowal z dalszego wysylania wzmocnionych juz oddzialow strazy w owa ponura platanine wilgotnych korytarzy. Z poczatku zanosilo sie wiec, na cos w rodzaju niepisanej umowy. Do palacu zaczal powracac spokoj. Po tygodniu zycie zaczelo toczyc sie prawie zwyczajnie, a tylko liczniejsze i gesciej rozstawione warty swiadczyly, ze tak nie jest. Szczegolnie silna ochrona bez przerwy otaczala samego krola i krolowa. Nawet w sypialni Ich Wysokosci, wokol malzenskiej loznicy, co noc rozstawiana byla polkompania Gwardii. Podobnie dzialo sie rowniez w ustronnych miejscach... Nadzieja na spokoj byla jednak zludzeniem. Nagle zniknal niedorozwiniety karzel, ktory czasami pomagal prawdziwemu blaznowi rozweselac krola. Poszarpany siennik i zniszczona posciel na jego poslaniu nie budzily watpliwosci co do sprawcy, a brak krwi swiadczyl, iz zostal porwany! Nie sposob bylo okreslic, co przewazalo w rozmowach, jakie pozniej prowadzili miedzy soba dworzanie na temat tego zdarzenia; strach czy moze zdumienie. Powszechnie gubiono sie w domyslach, do czego potrzebny mogl byc upiorzycy ten nieszczesny polglowek. Odpowiedz nadeszla rychlo, ale nie dosc, ze niczego nie wyjasnila, to jeszcze bardziej zawiklala zagadke... Otoz, ktorejs nocy do komnaty Rodmina wpadl z krzykiem jego uczen Erto. -Mistrzu, w pracowni dzieje sie cos dziwnego! - wolal, sciagajac z niego okrycie. -Co takiego?! - mag zerwal sie. -Ktos tam jest, ale drzwi sa zamkniete! -Wezwales straze? - Rodmin zakladal pospiesznie ubranie. -Tak, mistrzu, ale wchodzic sie boja, no i tez kluczy nie maja... Wybiegli na korytarz. Pod pracownia zastali juz ze trzydziestu Gwardzistow, a ich dowodca od razu zblizyl sie do Rodmina. -Teraz cisza, wasza dostojnosc, ale przed chwila slychac bylo tak jakby kroki... Piekielny rumor przerwal slowa oficera. Rozlegl sie jeden duzy huk i rownoczesnie z nim cala gromada pomniejszych, lecz o wyzszym tonie. -To szafa ze slojami na ingrediencje - wyjasnil mag - chyba ja wywrocono. Nastepny lomot, polaczony z przerazliwym trzaskiem lamanego drewna, prawie ze ich ogluszyl. -Stol...? - zdziwil sie Rodmin. -Mistrzu, czy ona tam jest? - zapytal speszony Erto. -Na to wyglada, moj drogi... -Wchodzimy? - z glosu oficera wynikalo wyraznie, iz chcialby uslyszec odpowiedz przeczaca. Cos silnie uderzylo o drzwi, az podskoczyli z wrazenia. -Nie - Rodmin spelnil jego marzenie - ale rozstawcie sie tutaj, gdyby to ona wyszla... Sprawnie utworzyli najezony pikami plot, a mag i Erto skwapliwie ukryli sie za nim. Odglosy niszczenia i rozbijania ciagle dolatywaly zza debowych drzwi. Ucichly dopiero na godzine przed switem. Jednak z wejsciem zaczekali do brzasku, aby miec calkowita pewnosc... O wyposazeniu pracowni nie mozna bylo nawet powiedziec, ze zostalo zniszczone, ono po prostu poszlo na przemial, a wszystkie szczatki dokladnie wymieszano. Nie ocalal ani jeden wiekszy od dloni kawalek drewna. Skotlowana warstwa odlamkow rowno zascielala cala powierzchnie podlogi, a ponad nia nie wystawalo nic. W powietrzu unosil sie odor, jakiego jeszcze nigdy dotad zaden nos nie wachal. Zapachy wisielczego sadla i mandragory byly w nim zaledwie najskromniejszymi ze skladnikow. Rodmin zamglonym spojrzeniem ogarnal cala te rozgrzebana kupe smieci, ktora jeszcze wczorajszego wieczora byla jego pracownia. -Dlaczego to zrobila? - zdumial sie Erto. -Wczesniej wyniesiono stad bardzo wiele przedmiotow - odezwal sie mag z przekonaniem - lecz dzieki temu nigdy nie dowiemy sie, co wlasciwie zniknelo. -Ale jak tu wlazla?! - zawolal dowodca Gwardzistow. -Widac musi gdzies byc ukryte wejscie, o ktorym nic nie wiedzialem - mruknal mag. Starannie, piedz po piedzi, obejrzeli wszystkie sciany, wyjatkowo dokladnie sprawdzajac najmniejsze nawet pekniecia i rysy. Nie odkryli niczego. Plomyk swiecy przesuwanej wzdluz murow nie zadrzal w ani jednym miejscu. Dali spokoj. -Trudno - machnal reka Rodmin. - Starzy Mularze zbyt dobrze znali sie na swojej robocie. -Mistrzu - odezwal sie Erto - mowiles, ze cos zginelo... -Uhm, bo gdyby rozbila tu wszystko, to szczatkow musialoby byc wiecej. Tak sadze. -...ale jak strzyga mogla cokolwiek wziac? Przeciez one nie maja dloni! Czy szpony moga nadac sie do chwytania przedmiotow? -Masz racje, nie moga... -Czyli, zabral to karzel?! -Byli tu razem, wiec zrobil to na jej rozkaz. -Strzyga zajmujaca sie magia?!!! - przysluchujacy sie im oficer oslupial. -Na to wyglada... - potwierdzil Rodmin - zapewne do pomocy porwala tego nieszczesnika. Takiemu latwo mozna narzucic swa wole... -Co ona knuje?! To pytanie w ciagu najblizszych dni zadano sobie w palacu jeszcze tysiace razy, a odpowiedz na nie, ze zrozumialych wzgledow, najbardziej interesowala Redrena. Dlatego tez, z jego rozkazu przyszlo Rodminowi spedzic wiele godzin nad owa osobliwa, zalegajaca podloge pracowni breja magicznych ingredientow i skorup. Z mozolem probowal okreslic czego w tej polplynnej zupie brakuje. Zdaniem przypadkowych przechodniow oraz Erta, ktory bez przerwy dostarczal magowi nasycone octem tampony, by ulatwic mu oddychanie, nie brakowalo tam absolutnie niczego... Mimo to udalo mu sie w koncu, przynajmniej z grubsza, odgadnac, co wlasciwie skradziono, ale ta wiedza uzyskana kosztem straconych wlosow, ktore musial pozniej zgolic do golej skory, bo zbyt mocno przesiakly wonia z pracowni, nie na wiele sie zdala, gdyz posiadanie zrabowanych przedmiotow dawalo krolowej za duzo mozliwosci... Pewne bylo wiec jedynie to, ze nic dobrego z tego nie wyniknie, a o tym wiedziano juz wczesniej. Wydarzen, ktore nastapily, nie zdolal doswiadczyc baron Alido di Merena, jeden z wielu stalych mieszkancow krolewskiego palacu. Jego zona, Kalia, byla wsrod tych kobiet, ktore owej pamietnej nocy pod wplywem przerastajacego ich sily strachu i braku realnych mozliwosci ucieczki, ukryly sie we wlasnych, istniejacych tylko wewnatrz umyslow, swiatach. Dla obcych staly sie obojetnymi na wszystko bezwolnymi kuklami. Zadne slowa zupelnie do nich nie docieraly - byly niczym rosliny w ludzkiej postaci. Baron Merena pomimo zgodnych, a przy tym dalekich od optymizmu, diagnoz medykow wciaz wierzyl w mozliwosc odwrocenia sie zlego losu. Zone odwiedzal wiec czesto, niemal kazdego wieczora z ciagle niegasnaca nadzieja, iz kiedys w koncu Kalia do niego przemowi. Niestety, ona go nawet nie zauwazala i nic nie wskazywalo na to, ze moze cokolwiek sie zmienic. Jego plomienne mowy, blagalne zaklecia i pocalunki pozostawaly bez odpowiedzi. Alido czul sie winnym i mial do siebie zal. Stchorzyl. Tamtego wieczora zbyt dlugo gral w karty i nie odwazyl sie wracac noca przez mroczne kruzganki. Zostawil ja sama... Chcial teraz naprawic swoj blad. Gdy kolejnego dnia wchodzil do komnat zony, poruszyl go jakis dziwny niepokoj. Niczego nie spostrzegl, lecz lek nie byl zludzeniem. Z pospiechem wszedl do drugiego pokoju; pokojowka siedziala skulona na podlodze w kacie, rozpaczliwie tulac sie do pokrytych aksamitna tkanina scian. Dygotala na calym ciele, a jej twarz o zmartwialych oczach nie wyrazala nic oprocz zwierzecego strachu. Kiedy zblizyl sie do niej, wydala z siebie cichy, zdlawiony szloch i jeszcze mocniej przywarla do muru. Nieokreslony dzwiek dobiegl z sypialni Kalii. Zajrzal tam. Zona siedziala na lozku, a nad nia pochylala sie postac w dlugiej, czarnej sukni z szerokim kolnierzem z bialej koronki. -Co czynisz?! - krzyknal bez zastanowienia. Upior odwrocil sie szybkim i plynnym ruchem. Fala wrzatku rozlala sie wokol serca barona... Naprzeciw, spod grzywy siwych wlosow, czerwone oczy patrzyly na niego z lodowata pogarda. Zoltawe kly matowo lsnily w rozwartej paszczy, a wystajace z rekawow szaty szpony miarowo poruszaly sie, jak gdyby mieszajac powietrze. Spostrzegl, ze mankiety nie byly juz biale, lecz brunatne od zakrzeplej krwi. -Wyjdz stad! - slow nie uslyszal, za to rozkaz ten odczul wewnatrz siebie tak, jakby po mozgu przesunela sie mu oslizgla i mokra szmata. Zadrzal ze wstretu, ale kroku w tyl nie zrobil. Stal odretwialy ze zgrozy. Strzyga przestala sie nim interesowac. Znowu zajela sie Kalia. Oplotla jej glowe pazurami, przystawiajac czubki dwu z nich do czola kobiety. Zrenice Merena gwaltownie sie rozszerzyly. Krotki zgrzyt dziurawionej czaszki - dwa rogowe haki z latwoscia weszly w nia na cala glebokosc. Purpurowe slepia upiorzycy spojrzaly teraz ze skupieniem i wielka uwaga. Powoli wyciagala szpony z mozgu nieszczesnej, wykonujac nimi delikatne obrotowe ruchy. Chwilami ponownie je tam wpychala, lecz juz pod innym katem. I znowu cofala. Bezglosny, histeryczny smiech wstrzasnal ramionami barona. Szalenstwo ogarnialo jego umysl jak plomien slomiana strzeche. Cos zbieralo sie w nim, roslo, pecznialo, dusilo resztki zdrowego rozsadku i instynktu samozachowawczego... -Nieeeeeeeeeee!!!!! - przeciagly, nieprzytomny krzyk targnal murami palacu. Skoczyl do niej zaslepiony rozpacza i furia, dobywajac szpady. Blysk szponow byl szybszy niz mysl. Chrzest pekajacych kregow trwal rownie krotko. Urwana i zmiazdzona glowa uderzyla o sciane, a kiedy spadla na podloge, byla juz tylko bezksztaltnym zlepkiem krwi, mozgu i wlosow... Krolowa odwrocila sie i podeszla do przeciwleglej sciany. Tajemne przejscie natychmiast otworzylo sie przed nia, a w czarnym prostokacie zamajaczyla pomarszczona twarz karla. Kalia wstala i poslusznie ruszyla za swoja pania. Wychodzac, obojetnym spojrzeniem obrzucila drgajace jeszcze cialo meza... Cala trojka zniknela w ciemnosci korytarza, a fragment muru bez szmeru zamknal sie za nimi. Chwile pozniej w przylegajacym do komnat kruzganku dal sie slyszec szczek broni i wzburzone okrzyki nadbiegajacych strazy. * * * Tej nocy podobne zdarzenia mialy miejsce jeszcze w dwoch zamkowych komnatach - tam rowniez mieszkaly nazbyt wrazliwe kobiety. To samo powtorzylo sie, gdy minal nastepny dzien i dzialo sie tak przez caly tydzien - co noc znikaly jedna lub dwie osoby.Strzyga porywala zawsze w ten sam sposob i tylko tych, ktorych umysly i mysli bez przerwy krazyly gdzies poza rzeczywistoscia. Na postronnych swiadkow nigdy nie zwracala uwagi. Pozwalala im uciec albo ignorowala ich obecnosc. Jedynie w przypadku sprzeciwu lub chocby nawet najmniejszej proby oporu mordowala bez litosci. W ten sposob szybko zdolala nauczyc dworzan, ze zaden z nich nie zginie tylko dlatego, ze sie z nia spotkal... Tak wiec nawyk posluszenstwa wobec silniejszego coraz wyrazniej dawal znac o sobie. Sluzalczosc zastepowala bezrozumny strach u jednych i desperacka odwage u drugich. Krolowa mogla juz swobodnie wychodzic na spacery po zamku - straznicy, ktorych mijala, udawali, ze niczego nie widza... Porwania skonczyly sie, kiedy zabraklo odpowiednich ofiar. Nikt nie dowiedzial sie, jaki los spotkal uprowadzonych - przepadli gdzies w tajnych zakatkach palacowych lochow i gmatwaninie biegnacych wewnatrz podwojnych scian korytarzy. Do pelni ksiezyca nie wydarzylo sie nic wiecej. Oczekiwano jej z niepokojem, ale juz nie tak wielkim jak dotad. Spodziewano sie, ze w owym czasie strzyga bedzie wychodzic do miasta. I slusznie. Pierwszej nocy rozszarpala w Katimie szesnascie osob. Byl to zaledwie poczatek. Podczas drugiej zginelo trzydziesci, a trzeciej przeszlo piecdziesiat. Nie bylo ratunku dla mieszkancow nawiedzanych przez nia domow. Zaparte kolkami i zelaznymi sztabami drzwi wyrywala razem z futrynami, rozbijala sciany i nieomylnie odnajdywala nawet najbardziej wymyslne kryjowki. Obdarzone Moca Znaki i Ochronne Posagi stawaly sie w jej obecnosci bezuzytecznymi smieciami, albo rozpadaly sie w szary proch. Rysowane kreda Symbole znikaly, gdy na nie spojrzala. Godzinami wedrowala wsrod dlugich cieni, oswietlonymi ksiezycowym swiatlem ulicami, sledzona skrycie przez setki przerazonych par oczu, a wokol slychac bylo tylko przejmujace, trwozliwe wycie psow, ktore cichlo i zamieralo, kiedy podchodzila blizej. Konie w mijanych przez nia stajniach wpadaly w szal i rankiem znajdowano je pokaleczone lub martwe, a niekiedy zagryzaly sie miedzy soba. Delikatniejsze i bardziej wrazliwe stworzenia po prostu przestawaly zyc, kiedy padal na nie cien strzygi. Nie wiadomo, co sprawialo, ze ten czy ow dom albo kamienica zwracaly jej uwage. Gdy jednak to sie juz stalo, podchodzila i po chwili huk rozbijanych drzwi zagluszal skowyty kundli. Glosniejsze i dluzsze byly krzyki mordowanych mieszkancow. Czasem slychac bylo placz dzieci. Zlowroga cisza zapadala tam szybko, a wysoka postac w czarnej, powloczystej szacie znow pojawiala sie w strugach srebrzystego blasku i bez pospiechu ruszala w dalsza droge w poszukiwaniu nastepnego naznaczonego przez fatum domu. Groza sunela za nia niczym tren jej posmiertnej sukni. Trzeciej nocy ktos, komu strach nie odebral resztek rozsadku, spostrzegl, ze poczatek i koniec nocnej wedrowki strzygi znajduja sie w krolewskim palacu. Stad wychodzila i tu powracala. Wiesc o tym lotem ptaka obiegla Katime. Rankiem nieprzeliczone tlumy zebraly sie przed glowna brama palacu. Do poludnia stalo tam juz cale miasto. Na razie zachowywali sie spokojnie, ale wsrod oficerow Gwardii zapanowalo duze zdenerwowanie. Sily garnizonu byly zbyt szczuple, aby powstrzymac mozliwy szturm zdesperowanych tlumow, a tym bardziej nie moglo byc mowy o zmuszeniu ich do odejscia. Udali sie wiec do Redrena, aby naklonic go do wezwania posilkow z pobliskiej Deremy. Wladca uwaznie wysluchal kolejnych raportow i wnioskow. -I czego oni chca? - zapytal, kiedy skonczyli. -Wiedza, ze krolowa ma tutaj schronienie, wasza wysokosc... Redren uniosl brwi. Zauwazyl juz wczesniej, ze od pewnego czasu w jego obecnosci przestali mowic o niej "strzyga", a nazywali ja po prostu "krolowa". To moglo wiele znaczyc... -...i zadaja... -Zadaja...??? - krol przerwal zastepcy Ksina. -Tak, panie, dokladnie tak wyrzekli to ich przywodcy. Bunt wisi w powietrzu - dodal. -Czy sa tam rajcy miejscy i burmistrz? -I oni, i rowniez kaplani. Nawet sam Bero. -Ach, tak... - zamyslil sie - no to czego zadaja!? - Redren z gniewnym akcentem wymowil ostatnie slowo. Nie byl do niego przyzwyczajony. -Zabicia krolowej - padla wymuszona odpowiedz dowodcy strazy. Z wyraznym trudem przeszla mu ona przez gardlo. -Nie dziwie sie - mruknal do siebie krol i popatrzyl na swoich poddanych - ci jednak sprawiali wrazenie zdziwionych... -Ale... - powiedzial glosno - chyba bardziej zalezy im na ich wlasnych glowach po zachodzie slonca, czy tak? -Zapewne, wasza wysokosc - przytakneli skwapliwie. Redren zamilkl na chwile. Widac bylo, ze walczy ze soba. -Dobrze - odezwal sie wreszcie - wywiesicie na zamkowej bramie pergamin z krolewskim podpisem i pieczecia, bedzie na nim moje przyrzeczenie, ze nikt wiecej nie straci zycia... Zaskoczeni oficerowie wymienili pomiedzy soba zdumione spojrzenia. -...to po pierwsze - w jego glosie zadzwieczal juz mocny, stanowczy ton - po drugie: dwadziescia choragwi lekkiej jazdy z obozu pod Derema ma stanac tu jeszcze przed jutrzejszym zmierzchem, i po trzecie: natychmiast wezwac Rodmina! Odprawil ich i pozostal sam. Bardziej niz kiedykolwiek dotad. Z rekami zalozonymi na plecach, starym zwyczajem, zaczal przechadzac sie dookola komnaty. Czul i wiedzial, ze lada dzien przestanie tu rzadzic. Dowodcy Gwardii, chociaz mimowolnie, to jednak wystarczajaco jasno dali mu to do zrozumienia. Pojawil sie ktos silniejszy i jemu gotowi byli dac posluch. Wyglad zewnetrzny widocznie nie mial tu zadnego znaczenia... tak samo jak przegrany monarcha... Niewielu bylo takich, na ktorych mogl teraz liczyc. Brakowalo mu Ksina i niecierpliwie czekal na niego. Byl pewien, ze kotolak potrafilby stawic jej czolo... Jej... - nie potrafil juz myslec "matka" - ani tym bardziej "krolowa". Dla niego stala sie tylko odrazajacym potworem, a tamten wybuch gniewu, sprzed dwoch tygodni, wspominal jedynie z niesmakiem. Do reszty odechcialo mu sie zabawy w synowski szacunek... Po zbrodniach, ktore popelnila w miescie, czul do niej wylacznie wstret, ale nie powstydzilby sie i nienawisci. Czy nad jego rodem ciazylo przeklenstwo? Zeby tylko jedno... Wszystko, co dotad zrobila, mialo swoj cel - czul to i widzial, jak z calym okrucienstwem wypelniala jakis ponury zamysl. Nie pojmowal go jeszcze do konca, lecz wiedzial juz, iz ona przed smiercia musiala obmyslic cos, co nikomu dotad nie snilo sie nawet w najkoszmarniejszych snach... natomiast on - Redren - mial teraz niczym niezachwiana wole, by unicestwic ow zamiar i to za wszelka cene. Dajac ludowi slowo, polozyl na szale swoj honor, a gotow byl rzucic i deremska jazde, tylko nie przeciw tlumom... Zbyt pewnych siebie oficerow strazy mogla spotkac ogromna niespodzianka... -Wasza krolewska mosc, przybyl dostojny Rodmin - glos lokaja przerwal tok jego mysli. -Niech wejdzie - powiedzial szybko. -Czy mimo strat, jakie poniosles, mozesz uzbroic przynajmniej tuzin Gwardzistow w piki z grotami z damastu Yev? - zapytal od razu, nie dajac magowi czasu na powitanie lub uklon. -Kiedy wasza wysokosc chce ich miec? - odparl Rodmin zdumiony taka bezceremonialnoscia. -Dzis wieczor. -Tak, panie, moge - zamyslil sie nieco. -Doskonale, wiec obejmiesz nad nimi dowodzenie i zaczekacie na strzyge w palacowych ogrodach, tam gdzie ja ostatni raz widzieli. Rozkaz byl jasny, ale widac bylo, ze Redren chce cos jeszcze powiedziec. Stal niezdecydowany, wahal sie. -Rodmin, powiedz mi - nie wytrzymal i cisnal w kat swoja monarsza wynioslosc - kim ja wlasciwie rzadzilem przez te pietnascie lat, bo myslalem ze ludzmi? Mag podniosl wzrok i popatrzyl bystro: z twarzy krola opadla noszona stale maska arystokratycznego znudzenia, a spod niej wyjrzalo teraz oblicze zmeczonego czlowieka... Nigdy dotad nie widzial swego wladcy w tak zalosnym stanie. Milczal, czekajac co bedzie dalej. -...wiedzialem, malo ze wiedzialem, sam przeciez wykorzystywalem to, ilekroc bylo konieczne. Przekupna zgraja! Dla wladzy, zlota i dziewek gotowi mnie kazdej nocy w jednym worku z krolowa do fosy spuscic - to nigdy mi nie przeszkadzalo, w koncu dwor to nie klasztor dla wykastrowanych mnichow. Znam sposoby tej gry i lubilem w nia grac, ale zawsze myslalem, ze sa w niej jakies granice! Gdybyz mnie kiedys otruli. Niech bedzie - moglem sie nie dac. Znaczy nie bylem dosc bystry. Sciagna tu ktoregos z koronowanych rzeznikow z Karu, bo on im da wiecej zlota - tez dobrze, ostatecznie to czlowiek jak inni, no albo prawie. Ale strzyge! Przeklenstwo! Kimze wiec oni sa, jesli to im nie robi roznicy?! Mow! -Kazdy sie moze stac strzyga albo wampirem, wasza krolewska mosc, tak to juz jest i slowa nic tu nie zmienia - padla zwiezla odpowiedz - prawa Onego sa twarde, a zycie dworu im sprzyja... - dodal spokojnie. Redren zamilkl jak zdzielony obuchem. Pierwszy raz dotarlo do niego to, ze aby unicestwic upiory, nie wystarczy je tylko zabijac... -Idz zrobic, co ci kazalem - odezwal sie po dlugiej chwili milczenia. Rodmin sklonil sie i zniknal za drzwiami. -Dzieki za nauke - wyszeptal do siebie wladca, patrzac za nim. Tego dnia nie chcial juz nikogo widziec ani z kimkolwiek rozmawiac. Wiele godzin spedzil ciagle wpatrujac sie w lustro. Zaduma nie opuscila go az do wieczora, a kiedy zapadl mrok, kazal podac sobie puchar z usypiajacym wywarem z ziol. Mial chec spokojnie przespac te noc i rano obudzic sie bez zmartwien lub nie obudzic sie wcale... Sludzy zdjeli z niego odzienie i szybko przygotowali loze. Polozyl sie w nim, a wokol, jak zwykle, stanely silne straze. Sen nadszedl lagodny i mocny. Okropny skrzek wdarl sie do swiata leniwie plynacych marzen i rozbil go w bury pyl. Czesciowo przebudzony lezal, nie otwierajac oczu, a do jego otepialego umyslu docieraly wolno, jakby z oddali i w duzych odstepach, pojedyncze, stlumione wrzaski, skowyty, odglosy uderzen, trzaski lamanego drewna. Mimowolnie wsluchal sie w nie, a wtedy one wyraznie przyspieszyly, nastepujac juz prawie bez przerwy i jakby zblizyly sie ku niemu. -To musi byc walka - rozpoznal wreszcie i w tym momencie obudzil sie calkiem... Harmider spadl na niego ze wszystkich stron. Zwolniona karuzela zdarzen odzyskala normalne obroty. Otworzyl oczy; byl w samym srodku cyklonu - strzyga szalala w sypialni! Polowa z chroniacych go Gwardzistow poniewierala sie po podlodze niczym podarte lachmany, a reszta szalenczo atakowala upiorzyce, usilujac przygwozdzic ja pikami do sciany. Walczyli bez strachu, bez jakiegokolwiek respektu dla nadnaturalnego potwora. Znac bylo szkole Ksina, ale mimo to nie mogli sprostac jej szybkosci i sile - gineli jeden po drugim pod razami skrwawionych szponow. Jednakze ona tez nie pozostawala bezkarna. Smukle, stalowe groty kilkakroc juz z chrzestem wchodzily w jej zeschniety kadlub. Lecz za kazdym razem lamala tkwiace w niej drzewca jak patyki i znowu, najezona zlomkami pik, ruszala w morderczy taniec, rozdajac smierc na prawo i lewo. Ktos cisnal w nia pochodnia. Trafil, ale plomien nie objal obryzganej krwia sukni. W drzwiach sypialni stloczyla sie nagle, przybyla z ogrodow, druzyna Rodmina. Blyskawicznie uformowali dwuszereg i depczac po trupach, ruszyli, zaganiajac strzyge w kat komnaty. Ostrza Yev jakby popchnely ja tam samym swoim blaskiem. Zyjacy jeszcze Gwardzisci z nowym zapalem przylaczyli sie do przybylych. Los upiorzycy zdawal sie byc przesadzony. Osaczona pod sciana, przez moment jakby czekala na unicestwienie i gdy juz prawie ja mieli, zerwala sie w desperackim ataku. Zanurkowala pod rzedami grotow i wpadla prosto na ludzi. Krzyk, jeki, tumult. Zwarty szyk zamienil sie w bezladne klebowisko. Koliste ciosy szponow rozdarly je na dwie czesci i rozrzucily na boki. Teraz ruszyla w strone siedzacego na lozu krola. Czterech Gwardzistow natychmiast skoczylo na niego, przywalajac Redrena wlasnymi cialami. Ich zbroje omal nie polamaly mu zeber. Zolnierz z grupy Rodmina, jeden z nielicznych, ktorzy zdolali utrzymac sie jeszcze na nogach, doskoczyl i pchnal pika odwrocona tylem do niego strzyge. Magiczny damast do konca wszedl w plecy krolowej... Nie wydala z siebie zadnego dzwieku, tak jak caly czas do tej pory, a tylko konwulsyjnie szarpnela sie w przod... Jek zdumienia i grozy przebiegl przez komnate, bo oto pod wplywem tego ruchu ostrze samo z niej wyszlo! Zawiodla najdoskonalsza z broni przeciw upiorom! Grot nie rozwinal sie w jej ciele w kolczasty krzak, a jedynie specznial i pomarszczyl sie jak farba na mokrym drewnie. Byli wiec bezbronni. Nie zatrzymywana juz przez nikogo podeszla do loza i zrzucila lezacych na nim Gwardzistow. Wywlekla z poscieli Redrena. Kaz im przestac! Pojawilo sie w umysle wladcy. Mial wrazenie, ze w jego mozgu gmeraja jakies lepkie paluchy. -Odlozyc bron! - byl bliski wymiotow. Zolnierze poslusznie, choc z ociaganiem, zlozyli na podlodze piki i wycofali sie pod sciany. Niech wyjda, a mag niech zostanie. Redren zadygotal z odrazy i upadlby, gdyby nie zaplecione na nim pazury. -Wyjdzcie, Rodmin ty zostan - rozkazal, przezwyciezajac omdlenie. Puscila go, kiedy mag zamknal drzwi za ostatnim Gwardzista. Wychodzacy wyniesli rannych. Zostali sami z trupami i strzyga. Krol, zataczajac sie, doszedl do loza i siadl na nim ciezko. Nieznacznym ruchem szponow skinela na Rodmina. Zblizyl sie do niej ocierajac krew z czola. Krolowa wyprostowala sie i skrzyzowala ramiona na piersiach. Grymas wstretu przemknal po twarzy maga. -Mam przekazac jej wole - zwrocil sie do Redrena. - Spostrzegla, ze latwiej, niz ty panie, znosze zetkniecie umyslow... - przerwal na moment, a wladca spojrzal przytomniej. -Ludzi w miescie zabila dla przykladu. Jesli nie bedziesz posluszny, panie i nie wykonasz polecen, ona rozszarpie tak wielu twoich poddanych, ze doprowadzony do rozpaczy lud straci cie z tronu. Mieszkancy Katimy sa od tej chwili zakladnikami - Rodmin mowil powoli i ze spokojem. - Ona ma dosc energii i nie musi juz wiecej mordowac, ale czy bedzie, to tylko zalezy od ciebie, panie. Teraz pyta, czy zgadzasz sie na jej warunki? Redren od dluzszej chwili patrzyl na nia z bezsilna wsciekloscia. -Twoja odpowiedzia ma byc jedynie "tak" albo "nie" - dodal mag. Upokorzony wladca zerwal sie, jakby chcial skoczyc do niej z golymi piesciami. -Ona nie obawia sie tlumu przeszukujacego palac. Sadzi, ze za dnia nikt nie moze jej znalezc. Chce szybkiej odpowiedzi. Redren spod przymruzonych powiek wpatrywal sie w stojaca pod sciana okrwawiona mumie. Ona tez przygladala sie jemu, ale w przeciwienstwie do niego, patrzyla z wynioslym i pelnym chlodu dostojenstwem. Krol nie mogl zniesc tego wzroku... -Dobrze... zgadzam sie... - wyrzucil z siebie z trudem. -Na razie, bedziesz panie rzadzic tu w jej imieniu. Jutro wydasz zakaz praktykowania magii, a inne polecenia otrzymasz pozniej. Strzyga zaczela isc w strone drzwi. -Stoj, zaczekaj - wykrzyknal Redren - co masz zamiar uczynic? Co uczynilas z porwanymi? Zatrzymala sie i odwrocila. Rodmin znow zaczal mowic: -Od tej pory mamy, panie, zwracac sie do niej slowami: Wielka Matko... Krol skrzywil sie, jakby napluto mu w twarz. -...porwani sa wybranymi, ktorzy za siedem lat dostapia zaszczytu sluzenia jej jako jedni z pierwszych. Teraz zas spoczywaja bezpiecznie, czekajac az ich nedzne zwloki przemienia sie w ciala nadistot... Redren sluchal tego z oslupieniem i szeroko otwartymi oczami. -Panstwo wampirow i strzyg...?! - wyszeptal zdlawionym glosem. -Tak, panie, tlumacze wszystko co do slowa - odezwal sie Rodmin. - Wielka Matka uwaza, iz nie moze byc tak, ze nadistoty kryja sie w norach i lasach, a nedzni ludzie, te nie dokonczone upiory, tepia je i przesladuja. Czas skonczyc z takimi prawami. Wielka Matka chce stworzyc nowe; wedle nich nagroda za zaslugi za zycia bedzie prawo zywota po smierci... -Wystarczy, dosc! - Redren ukryl twarz w dloniach. Strzyga powoli majestatycznie ruszyla do wyjscia. Ktos musial podsluchiwac pod drzwiami, gdyz usluznie otwarto je przed nia. Wyszla na korytarz, a wtedy stloczeni na nim zolnierze rozstapili sie pospiesznie formujac podwojny szpaler. Kiedy znalazla sie miedzy nimi, padl sluzalczy rozkaz: -Przed siebie bron! Szybki metaliczny szczek rozlegl sie w chwili, gdy Gwardia oddawala honory... Tepiciele -Ksin, nie! - rozpaczliwy krzyk i gwaltowne bebnienie piesci. Kotolak zdretwial w pol ruchu - to byl glos Hanti! -Ksin, otworz, prosze! Oszolomiony wodzil bezmyslnie wzrokiem od klingi uniesionego sztyletu, do drzwi i z powrotem. -Och! Ksin, Ksin... - zabrzmialo zalosniej i ciszej. Ta zmiana tonu wyrwala go z otepienia, odlozyl bron. Wstal i z wahaniem otworzyl. -Zyjesz - szepnela z ulga, rzucajac mu sie na szyje. Omal nie przewrocila go, stal na zbyt miekkich nogach. -Sluchaj, to nie ty, nie ty, bylam tu w nocy, przy tobie, spales, przyjechalam za toba, tylko Mara wiedziala, nie wierzylam, musialam sprawdzic, balam sie, Daron nic nie wie, nie ufalam mu, nie moglam do Samni - mowila bezladnie, starajac sie powiedziec wszystko naraz. - Pragnelam czuwac nad... - pocalunkiem zamknal jej usta. Mocno przyciskajac do swoich warg, pil ja, jakby chcial wypic z niej dusze. -Och... - po chwili zwiotczala mu w ramionach. Puscil, by mogla odetchnac. Wpatrzone w niego zamglone oczy odzyskaly poprzedni blask. Zamknal drzwi i poprowadziwszy zone w glab komnaty, posadzil na stole. -Mow teraz powoli i po kolei - powiedzial, probujac nadac glosowi spokojne brzmienie. -Nikt, nic mi nie umial wyjasnic, Rodmin ciagle mnie zbywal, a ja tak bardzo sie balam o ciebie. Wiec poprosilam o pozwolenie na wyjazd i pojechalam za toba. Jestem tu od wczorajszego ranka. W miescie wszyscy gadali o tobie te straszne rzeczy, a ja nie wierzylam im ani troche, naprawde, wierzysz mi? -Oczywiscie, Hanti, mow dalej. -Zatrzymalam sie w zajezdzie pod zamkiem, stamtad wyslalam poslanca do Mary, tylko jej ufalam. Ona przyszla do mnie i opowiedziala o wszystkim, co sie tu dzialo. I o tych zabitych i o szansie, ktora ci dal Daron. Wtedy postanowilam, ze bede z toba tej nocy... -A gdybym zrobil ci cos zlego... - nie odwazyl sie wymowic slowa "zabil". -To bylo niewazne - szybko potrzasnela glowa - i tak nie chcialabym zyc... ale przeciez ja nie wierzylam. I bylam tu, a ty caly czas spales, bardzo mocno i nic cie nie moglo obudzic. -Jak weszlas? - popatrzyl na drzwi. -Odciagnelam zasuwe zagietym drutem, tak samo zrobilam wychodzac... -Ach, tak... - zamyslil sie gleboko - wiec spalem...? -Tak, tylko dziwnie jakos, jak nigdy dotad, ty przeciez masz bardzo czujny sen po Przemianie. -Kto wiedzial, ze tu bylas - zapytal, chodzac od sciany do sciany. -Mara i nikt wiecej. Prawie juz na nia nie patrzyl. -Kiedy wrociles do ludzkiej postaci, ja poszlam przespac sie do komnaty, w ktorej ukryla mnie Mara. Cieszylam sie, ze wszystko jest dobrze. A potem ona zbudzila mnie, mowiac, ze zginal trzeci i ze Daron mysli, ze to ty... Przybieglam najszybciej, jak moglam. Reszte znasz - usmiechnela sie lekko. Ksin podniosl z podlogi sztylet. Zawinal go i odlozyl. Usiadl na stolku, spogladajac na Hanti nieprzeniknionym wzrokiem. Zapadlo milczenie. Z korytarza dobiegly kroki kilku idacych z pospiechem osob. Ktos bez pukania pchnal drzwi. W progu staneli: Daron, Alliro i Mara. -Cale szczescie... - wysapal komes, patrzac na Ksina i Hanti. -Panie, wybacz staremu durniowi! - Alliro przypadl do kolan swego dowodcy - myslalem... Ksin pochylil sie i podniosl go szybko. -Nie mam ci czego wybaczac, ja myslalem to samo co i ty... -Panie moj... - w oczach walecznego zolnierza pojawily sie lzy - predzej sobie prawa reke utne, niz znow zwatpie w twoja prawosc! - zawolal w uniesieniu. -Juz dobrze - lagodnie odsunal go od siebie - czy ktos jeszcze, oprocz was, zna prawde? Mara pokrecila przeczaco glowa. -Nikt, ja powiedzialam tylko im dwom. -Madrze zrobilas - pochwalil ja Ksin. -I co teraz? - rzeczowo zapytal Daron. -Moze najpierw usiadzmy - kotolak szerokim gestem pokazal im miejsca. Znac bylo, ze wrocil mu dawny spokoj i pewnosc siebie. Z trudem hamowal ulge i radosc. Hanti zrobila cos, co znaczylo wiecej niz uratowanie zycia. Ona zwrocila mu wiare w siebie. Zatarla to potworne pietno, od ktorego latwiejsze do zniesienia bylyby najciezsze tortury. Znowu mial prawo do marzen i sadow... Zdolnosc zachowywania dziennych mysli i uczuc w czasie pelni, byla jedynym zrodlem, z jakiego mogl czerpac wewnetrzna sile i swiadomosc, ze jego istnienie ma sens. On - Ksin - polczlowiek, polzwierze, poldemon. Byl wszystkim po trochu. Musial miec wiec swoj wlasny kodeks praw. Nie bylo w nim miejsca na slabosc, nie umial jej sobie wybaczac, a na czyn, ktory, jak sadzil, popelnil, nie mial usprawiedliwienia. Tepiciel zabija szkodzacego ludziom upiora i to wlasnie zamierzal zrobic Ksin w chwili, gdy nadeszla Hanti... Zniecierpliwiony Daron przerwal pelna zadumy cisze. -Skoro to nie ty - zaczal - musimy znalezc tego drugiego. -Nie ma innego kotolaka! Gdyby bylo jak mowisz, nie wlazilby noca do tego pokoju tylko po to, aby porobic rysy na parapecie i drzwiach. -Wiec pewnie jakis pomocnik... -Znow spisek?! - wtracila sie Mara. -Na pewno - potwierdzil Ksin - i ktos z waszej sluzby musial w tym brac udzial... bo zobaczcie: scinalo mnie z nog za kazdym razem zaraz po Przemianie... Jest tylko jedna rzecz, ktora daje taki skutek, to kocie ziele. Musieli zaprawiac mi nim jedzenie albo napoje! -Pewnie robili tak, abys nie mogl go wyczuc - Daron dalej obstawal przy swoim. -Bzdura! - zezloscil sie kotolak - po to, zebym uwierzyl w swoje nie istniejace zbrodnie! Mialem zginac z wlasnej reki, taki chyba byl plan, a rysy to przeciez wspanialy dowod; sam w niego uwierzyles. -Tak samo jak i ty... - komes ukryl zmieszanie -...a wszystko tu jednak wychodzi na moje: - dodal szybko - dopilnowali bys spal, pokiereszowali co trzeba, sprowadzili drugiego, a zreszta przypomnij sobie, co mowiles po obejrzeniu pierwszego trupa... -Ale kto to zrobil?! O kim wy mowicie?! - wybuchnela Hanti. -Oczywiscie, nikt inny, jak tylko nasi umilowani tepiciele - odparl Ksin kpiaco - pamietasz jacy wspaniali byli z nich jasnowidze... - spojrzal na Darona - tylko trzeba nam wiecej dowodow... -Ostatecznie moglbym tez byc i ja... - odezwal sie tamten. -Nie obraz sie moj drogi, ale to troche zbyt zawila, jak na ciebie, intryga... - Mara z miejsca zamknela mu usta. Brazowe oczy meza lypnely na nia zlowrogo. -...klopot w tym, jak je zdobyc - ciagnal dalej kotolak - trzeba by ich... - zamyslil sie nagle. - Sluchaj... - za moment rzekl do Darona - chcialbym zobaczyc ciala dwoch ostatnich zabitych. -Mozesz obejrzec tylko tego z dzisiejszej nocy - padla odpowiedz - tamci juz pochowani, ale badz pewien, ze wygladali tak, jak i ten pierwszy... - z odraza skrzywil sie na samo wspomnienie. -Byc moze... - Ksin wstal i siegnal po wiszacy na kolku plaszcz. Zalozyl go i naciagnal kaptur tak, aby calkiem zaslonil mu twarz. -Alliro... - odezwal sie do milczacego dotad setnika. -Na rozkaz, panie! - stanal wyprostowany. -Powiesz o wszystkim naszym ludziom. Przygotujcie sie i czekajcie na znak. Idz. -Tak, panie - zlozyl uklon i zniknal za drzwiami. -Chodzmy - Ksin zwrocil sie do pozostalych. -Ale kobiety lepiej niech pojda do siebie - Daron ruchem glowy pokazal kierunek. -Zgoda - Mara skinela twierdzaco i wyprowadzila Hanti. Komes i kotolak zeszli do zamkowych podziemi i niebawem staneli przed wejsciem do niewielkiej salki, w ktorej zazwyczaj przygotowywano zmarlych do pogrzebu. Daron odprawil pilnujacego lochu wartownika, kazac mu natychmiast wezwac zarzadce Zerena. Umyte juz cialo zamordowanego zolnierza lezalo na zbitym z surowych desek stole. Gotowa trumna czekala pod sciana, a na jej pokrywie polozono przyszykowany do zawiniecia zwlok calun. Trup byl nagi, jedyne plotno, jakie go okrywalo, narzucono powyzej ramion, a zarys, ktory zaznaczal sie pod nim, w niczym nie przypominal twarzy, ani nawet zwyczajnej oblosci glowy... Ksin podszedl blizej; tors, ramiona i uda pokrywaly dziesiatki glebokich ran o roznej szerokosci i rozmaitym ksztalcie. Te na brzuchu zaszyto, aby nie wyplynely jelita. Inne, szeroko otwarte, pozwalaly zobaczyc poszarpane miesnie i obnazone gdzieniegdzie kosci. Kotolak patrzyl zadumany, pocierajac lekko brode grzbietem dloni. -Widziales juz kiedys takich? - zapytal Daron. -Tak, pare razy - odpowiedzial. -I dalej chcesz mowic, ze to nie... -Niby wszystko sie zgadza - Ksin wpadl mu w slowo - tylko... troche za bardzo sie zgadza, rozumiesz? - dodal z naciskiem. -Nie... Machnal reka i zdecydowanym ruchem podwinal rekawy. Zaczal badac rany, starannie, jedna po drugiej. Bez odrazy wpychal w nie palce, obmacywal brzegi i wnetrza. Po chwili Daron nie mogl juz na to patrzec. -I czego ty tam szukasz?! - parsknal zirytowany, stajac do niego plecami. -Jeszcze nie wiem... - mruknal Ksin, nie przerywajac ogledzin - ale... W progu stanal wezwany zarzadca. -O, dobrze, ze jestes! - zawolal Daron, nie zwracajac uwagi na oslupienie swego pomocnika. -Alez... - wystekal tamten, wymownie patrzac na pochylonego nad zwlokami Ksina. Kotolak nawet na niego nie spojrzal. -Badz cicho i sluchaj uwaznie - komes powstrzymal go i krotko opowiedzial o wszystkim. Oczy przybylego rozszerzyly sie ze zdumienia. -Szybko! Dajcie mi jakies szczypce! - okrzyk Ksina przerwal wyjasnienia Darona. Tamci dwaj z pospiechem zblizyli sie ku niemu. -Co...? -Tutaj cos jest... - obie dlonie trzymal w rozleglej ranie w okolicy lewego barku - tkwi w kosci, palcami nie wyjme. -Jak to wyglada? - zainteresowal sie Zeren. -Jakby grot strzaly... - mruknal kotolak - gdzie te szczypce?! -Rusz sie! - syknal zniecierpliwiony Daron. Zarzadca wybiegl z komnaty, a Ksin dalej grzebal w wyszarpanej ranie. -To chyba jednak nie strzala... - odezwal sie chwile pozniej - zagiete jest... Komes z napieta uwaga patrzyl na jego rece. Mimo najszczerszych checi nie mogl w czerwonosinej masie dostrzec nic szczegolnego. Czas oczekiwania uplywal z irytujaca powolnoscia. Nareszcie otworzyly sie drzwi i do salki wpadl Zeren wymachujac katowskimi cegami. -Nie mogles od ciesli pozyczyc?! - ofuknal go Daron. -Blizej do izby tortur mialem... - usprawiedliwil sie zarzadca. -Dawaj! - Ksin wyrwal mu z reki narzedzie. Za moment, bez skutku, sprobowal wcisnac je do rany. -Masz sztylet? - zwrocil sie do Darona. -Mam - tamten siegnal do pasa. -Przetnij tu - pokazal - o tak, a teraz podwaz obojczyk... dzieki... - zrecznie manewrowal szczypcami. -O, jest! - pociagnal mocno i w zacisnietych kleszczach pojawil sie podluzny, szpiczasty przedmiot. -Zab kotolaka! - wykrzyknal Daron. Ksin zblizyl zdobycz do oczu... -A od kiedy to kotolaki maja zelazne zeby...? - zapytal drwiaco. Daron chwycil kiel w palce i obejrzal dokladnie. -Rzeczywiscie... - wysapal. Dluga chwile, w milczeniu, podawali go sobie z reki do reki. * * * Szczek broni, szelest szat i kroki wielu ludzi rozlegly sie na schodach wiodacych do przydzielonych tepicielom komnat. Na czele szedl Ksin w otoczeniu swoich Gwardzistow, za nimi Daron z Zerenem i kilkunastoma druzynnikami. Pochod zamykalo dwoch czarno odzianych urzednikow oraz skryba sadowy z rulonem papierow pod pacha, pekiem pior i kalamarzem w garsci.-Otwierac, scierwa! - deski w drzwiach zadygotaly od poteznych kopniakow Ksina. Stuknela zasuwa i w powstalej za moment szczelinie pojawila sie twarz jednego z tepicieli. -Czego... - glos uwiazl mu w gardle, kiedy rozpoznal Ksina. -Wpuszczaj, mam sprawe do Berta... Tamten wykrzywil sie z pogarda. -Brat Bert nie zwykl mowic z czyms takim... - spojrzal znaczaco - ruszaj precz piekielny bekarcie! - sprobowal zatrzasnac drzwi. -Milan... - rzucil Ksin krotko. Zwalisty Gwardzista jak niedzwiedz wyrwal do przodu i szybkim pchnieciem obydwu ramion utorowal droge dowodcy. Tepiciel niczym z katapulty wylecial na srodek komnaty i nim zdolal odzyskac rownowage, Milan zdzielil go mocno w twarz. Zatoczyl sie, lecz zolnierz nie pozwolil mu upasc. Blyskawicznie chwycil go za ubranie, przyciagnal do siebie i trzymajac za kolnierz zadal dwa szybkie ciosy otwarta dlonia na odlew. Z powrotem postawil przed Ksinem. -Gdzie Bert? - padlo pytanie. Nie mogl mowic, krew z rozbitego nosa i warg obficie splywala po brodzie. Drzaca reka pokazal sasiednie drzwi. Kotolak skinal wymownie i Milan rzuciwszy tepiciela jak worek pod sciane, skoczyl na nie z rozbiegu. Trzask wylamywanych zawiasow zlal sie z pospiesznym tupotem wbiegajacych za plecami Ksina zolnierzy. -Przeszukac wszystko! Sprawdzic kazdy kat! - padly rozkazy Darona. Komes zatrzymal sie obok kuzyna. -Wchodzimy? - pokazal na pokoj Berta. Kotolak przytaknal w milczeniu. Przelozony tepicieli zbieral sie wlasnie z podlogi, masujac swa obolala szczeke. Milan stal nad nim w lekkim rozkroku, szykujac sie do poprawienia ciosu. -Wystarczy, odejdz - powstrzymal go Ksin. Gwardzista usunal sie na bok, a Bert wstal, czepiajac sie sciany i oparl o nia ciezko. -Czego chcecie? - wychrypial z nienawiscia. -W zamku poluje nocami jakis nowy rodzaj upiora - rzekl Daron powoli - rany zadaje jak kotolak, ale kly ma stalowe. Pomyslelismy, ze zapewne wy cos o tym wiecie... -Niby dlaczego?! - w glosie Berta zadzwieczaly niespokojne tony. -O tym zaraz powinnismy sie dowiedziec. Badz cierpliwy - slowa komesa przepelniala jakas wibrujaca, lodowata slodycz, od ktorej az marszczyla sie skora na karku. Ksin milczac, bez przerwy wpatrywal sie w Berta. Do komnaty wkroczyli z godnoscia obaj sedziowie i pisarz. Ten ostatni beztrosko stracil ze stolu lezace tam przedmioty i zaczal rozkladac na nim wlasne przybory. -Panie, oto znalezlismy! - zawolal nagle wbiegajacy druzynnik. Niosl cos, co natychmiast przekazal Daronowi. -No, prosze... - mruknal komes pokazujac wszystkim otrzymana rzecz. Byla to wykonana z zelaza imitacja szponow, osadzona na niezbyt dlugim, drewnianym trzonku, obciazonym dodatkowo okuciem z olowiu. -Coz... nie wyglada mi to na grzebien... - zwrocil sie do Berta -...na drapaczke do plecow tez nie...: mozna by sie tym wtedy paskudnie pokaleczyc, prawda... O! Tu nawet, jak widze, jest krew... - polozyl pazurnice obok papierow skryby, ktory od dluzszej chwili skrzypial juz piorem na pierwszej z kart. Niebawem drugi zolnierz przyniosl podobna bron. Roznila sie tylko tym od poprzedniej, ze szereg czterech stalowych hakow wygiety byl w przeciwna strone, czyli w lewo. Twarz tepiciela przybrala barwe popiolu. -Przestancie szukac, nie trzeba juz! - uslyszeli stanowczy glos Zerena, a za moment on sam przyszedl do nich, trzymajac w dloniach jakas dziwaczna machine... Bert przelknal gwaltownie sline. -No i mamy juz wszystko - oznajmil zarzadca - to paszcza naszego upiora - z ukosa spojrzal na stojacego pod sciana. Powoli i dokladnie zademonstrowal dzialanie przyrzadu: gdy ruszal dwiema dzwigniami, para stalowych szczek - wierna kopia paszczy kotolaka - otwierala sie i zamykala z metalicznym klapaniem... -Dobrze naoliwione - stwierdzil - nie skrzypi nic a nic! Brakuje tylko jednego zeba... - dodal. Ksin rozwarl zacisnieta piesc. -Czy tego? - wyciagnal dlon. Zeren przymierzyl. -Pasuje jak ulal... Cichy, przeciagly szczek rozlegl sie w nastepnej chwili. Kotolak wydobyl miecz i podszedl niespiesznie do Berta. Czubek glowni dotknal nasady krtani tepiciela. -I to ciebie poslano, bys bronil ludzi przed plodami Onego... -Nie osmielisz sie... - tamten patrzyl tylko na lsniaca smuge stali, ktorej chlod czul na gardle. -Czemu...? - zapytal kotolak - ja zawsze zabijalem potwory... -Czlowieczenstwo, twoja najwieksza duma, ono ci nie pozwoli! Ramie Ksina wykonalo plynny ruch w przod. -Mylisz sie Bert, ja przeciez nie jestem czlowiekiem... Nie dla ciebie. Wybaluszone do granic mozliwosci oczy tamtego, nim zgasly, zablysly jeszcze w wyrazie strasznego zrozumienia. Cienki strumyczek krwi wyciekl z kacika zamarlych w smiertelnym grymasie ust. Drugi, szerszy, poplynal wzdluz klingi rowkiem zbrocza. Kotolak cofnal sie i opuscil wzniesiony miecz, a cialo Berta z lomotem runelo na kamienna posadzke. -Odebrales chleb katu - stwierdzil sucho Daron. -Nie - zaprzeczyl Ksin - to nie kata rzecz, ale tepiciela - powiedzial z naciskiem. Zabral pisarzowi jedna z czystych kartek i wytarl w nia zakrwawione ostrze. -Zostalo jeszcze pietnastu - przypomnial Zeren. -Dowiedzcie sie, jak wielki jest udzial kazdego z nich - Daron zwrocil sie do sedziow - i kazcie drzec pasy z tylkow, gdyby nie chcieli mowic. -Powiedzcie teraz, wlodarzu, jakie wyroki byc maja? - zapytal jeden z nich. Komes zamyslil sie nieco. -Tych co wlasnymi rekami do mordowania naszych sie przyczynili - na pal. Tych co jakos inaczej pomagali - powiesic, a tym, co tylko wiedzieli, ale nie doniesli, gdyby tacy byli, po dwie setki batow dac i zaraz mi z miasta wygonic - skonczyl i spojrzal na Ksina. - Chodzmy, nic tu po nas. Wychodzac, przeszli przez pierwsza komnate, w ktorej zwiazani i zbici w gromade pojmani tepiciele czekali pod straza na swoja kolej. Kotolak ominal ich bez slowa, Daron rowniez nic nie powiedzial, a jedynie przystanal na moment, przyjrzal sie im i splunal. Obaj kuzyni rozstali sie tuz za progiem. Ksin wrocil do siebie. -Czy to juz koniec? - spytala Hanti, wstajac na jego widok. -Dla nas tak, ale dla niektorych ten dzien dopiero sie zaczal... - powiedzial, obejmujac ja w talii. Wsparl czolo o jej glowe. -Jestem znuzony... - dodal. -Zemsta to meczaca rzecz, prawda? - cofnela sie, aby spojrzec mu w oczy - wiem, zabiles go... -Nie z zemsty - zaprzeczyl - wczoraj postanowilem, ze zniszcze tego potwora. Tylko ze wtedy myslalem o sobie... -Rozumiem. Wiec nie miales powodow, by oszczedzic... -Tak. Rozczesal palcami jej wlosy. -Zostawmy to juz, chce zapomniec. Skonczone. Milczal przez chwile. -Wiesz, brakowalo mi ciebie przez te tygodnie... -I mnie... ale zaraz... - odsunela sie zwinnie - mowiles cos o znuzeniu? -Lecz nie o az takim... - dopadl ja jednym susem - nie uciekniesz mi! -I wcale nie zamierzam - zarzucila mu rece na szyje. Jedna dlonia mimowolnie pogladzil jej biodro. -Co to...? - zaskoczony raz jeszcze dotknal materialu sukni - nie masz nic pod spodem? -A czy powinnam miec? Wlasnie teraz... - przywarla do niego calym cialem. -Ach, ty... - pchnal ja na skrzynie z bielizna. -Co, ja... - zalotnie zatrzepotala rzesami. Powoli podwijala luzna tkanine: stopy, lydki, kolana, uda, dalej... Przez moment patrzyl jak urzeczony i nagle skoczyl do niej z tygrysim blyskiem w oczach. Od razu usiadla na kufrze i szybko uniosla nogi opierajac je pietami o krawedz. Juz byla otwarta. Czekala... -Wcho-odz... - wydyszala mu w twarz - predzej... Siegnal tam jedna reka, druga szarpiac sie z zapieciami szaty. Zadrzala, syczac jak oparzona. Pozadanie zacmilo mu umysl niczym dzban najmocniejszego wina. Piescil ja rozpaczliwie, zmagajac sie teraz z uparta sprzaczka od pasa. Puscila wreszcie - byl wolny! Hanti wyprezyla sie, aby go przyjac... i wtedy... Grzmot piesci walacych w drzwi scial lodem wzburzona krew w zylach. -Dostojny panie, bywajcie! - wydarl sie jakis pacholek. -Czego tam! - wrzasnal Ksin, bliski popelnienia drugiego juz dzisiaj zabojstwa. -Pirowie przez rzeke przeszli, siola pala, rzna ludzi. Komes wszystkim do bijaczki zdatnym na kon kazal siadac. -Przekaz, ze zaraz przyjde! - odkrzyknal mu kotolak, poprawiajac ubranie. -Ksin... - zabrzmialo zalosnie - a ja... -Pomoz zbroje zalozyc! -Co! - zerwala sie na rowne nogi - to ja juz sie nie licze? -Kobieto... - zirytowal sie, wyciagajac pancerz - nie pora! -Nie to nie! - krzyknela rozzalona, wybiegajac z komnaty. Huknelo az zadygotaly sciany. -A bodaj cie... - nie dokonczyl obelgi zmuszony przytrzymac jakis rzemien zebami. W calym zamku zapanowala goraczkowa krzatanina. Szykowano bron, zakladano kolczugi i siodlano wierzchowce. Natomiast w karczmie zaszpuntowano beczki, a oberzysta z pomocnikami przystapili do blyskawicznego cucenia zolnierzy niezdolnych, by wyjsc o wlasnych silach. W ruch poszly maczane w oliwie piorka i cebrzyki z woda... Dzieci Onego Slonce juz kilka godzin temu zeszlo ze swego najwyzszego miejsca na niebie, a teraz niespiesznie i z calym majestatem sunelo ku linii szarego horyzontu. Jasnosc dnia nie oslabla jeszcze, ale cienie wydluzyly sie znacznie, daleko wyprzedzajac rzucajacych je jezdzcow, ktorzy, jak ciemnostalowa, zmieniajaca ksztalt chmura, gnali rownina zielonego stepu. Trzech innych zblizalo sie do nich z przeciwnej strony. Spotkanie nastapilo szybko, a nowo przybyli skupili sie wokol prowadzacego wojsko Darona. -Sa o dwie mile stad! - zawolal jeden ze zwiadowcow. -Bedzie ich moze cztery setki - dodal drugi. -W sam raz jak dla nas... - mruknal Daron - dolaczyc do reszty. -Pol biedy - zwrocil sie do jadacego obok Ksina - z Pirami nigdy nic nie wiadomo. Czasem przylazi ich trzech, a innym razem trzydziesci tysiecy. Diabli wiedza, kiedy im co do lbow strzeli! -Jaka wybierasz taktyke? - zapytal kotolak. -Iii tam - machnal reka - taktyka! Madre slowo ze szkoly rycerskiej. Tutaj, Ksin, jest prowincja, zaden z nich - wskazal szerokim gestem - o czyms takim nie slyszal. Odkad legion piryjski przeniosl sie do Kemru, nie ma zabawy w szyki, kupa na kupe wali, lepsi uchodza z zyciem, ot cala filozofia. -Jeszcze tak nie walczylem - stwierdzil Ksin. -Racja, to nie ronijscy najemnicy w sluzbie Karu... Tak, to byli przeciwnicy! - rozmarzyl sie. - Byles pod Iinta miesiac po sprawie z Wyspiarzami? Kiedy Ormed myslal zesmy zbyt oslabieni? -I tam i pod Radwa i w calej nandejskiej kampanii - odpowiedzial Ksin. -Ale Iinta... tam dopiero dalismy im lupnia. -Nie powiem, zebym sobie wtedy uzyl. Prawie cala bitwe przestalem z zalozonymi rekami. -Byles w oslonie Redrena? -Wlasnie - przytaknal - raz jeden zanosilo sie na cos ciekawego, kiedy Admis, wychodzac z lewej, zepchnal wprost na nas lekka jazde ledejska, ale nic z tego nie wyszlo; lucznicy ich rozpedzili. Ruszylismy dopiero wtedy, gdy karyjczycy wiali juz na zlamanie karku. -To moja robota! - zawolal Daron - bylem przy rozstrzygnieciu. Dowodzilem kohorta w czasie ostatniej szarzy. Trzy tysiace pancernej konnicy... Pojmujesz? Potega! Piec linii ronijskiej piechoty zmiotlo w okamgnieniu! -Widzialem, a jakze! - Ksin pospieszyl z uznaniem - tak ich w piach wtratowaliscie, ze nawet grobow pozniej nie trzeba bylo kopac; starczylo tylko z wierzchu ziemia posypac... -Tak, to byla jatka jakich malo... - rozmarzyl sie Daron. -A, co mi tam! - wykrzyknal nagle, walac piescia w blache okrywajaca udo - zrobimy Pirom mala Iinte, co ty na to? -Sam przeciez mowiles... - zdziwil sie Ksin - szyku nie utrzymaja! -Jest tutaj chyba z piecdziesieciu takich, co byli tam ze mna, do tego jeszcze ci twoi. Rozstawi sie ich wzdluz calej linii, a reszta bedzie sie ich pilnowac. -Moze byc. -No to juz... - uniosl ramie do gory - Stac! Zatrzymac sie! Stoj powiedzialem! - rozlegly sie donosne wrzaski. Obaj sciagneli wodze i skrecili w przeciwne strony, zajezdzajac droge pozostalym. Sunaca bezladnie gromada zwolnila w koncu i znieruchomiala. -Stanac mi w dwa szeregi, konie leb obok lba, ale juz! - wydarl sie Daron. Zolnierze, spogladajac ze zdumieniem, zaczeli niemrawo wykonywac rozkaz. Widzac to, komes i Ksin wpadli pomiedzy nich i klnac, ile wlezie, zabrali sie za zaprowadzanie porzadku. Bardziej doswiadczeni zolnierze wraz z Gwardzistami Ksina natychmiast ruszyli im z pomoca. Przez chwile zapanowal ogolny rozgardiasz i przepychanina, a ponad tym klebowiskiem krzyzowaly sie polecenia, wsciekle wiazanki obelg, kwiczenie i rzenie koni. Powstal zupelny balagan i zdawalo sie, ze plan Darona wzial w leb, lecz jednak udalo sie wreszcie rozstawic oddzial w dwoch, w miare rownych liniach. -No, niezle to wyglada - komes popatrzyl na front swojej malej armii. -Dopoty, dopoki nie rusza sie z miejsca - Ksin zgasil jego zapal - ani ludzie, ani zwierzeta nie sa przyzwyczajeni do takich zabaw... -Trudno bedzie, co ma byc! - dal znak niespiesznym machaniem. Rzad jezdzcow zafalowal i zaczal sunac do przodu. -Wolniej! Powoli! Pilnowac jeden drugiego! - Ksin i Daron smigali w te i z powrotem, wstrzymujac lub poganiajac niesfornych wojownikow. Przebyli tak jakies piecset krokow, a szyk ciagle jeszcze sie trzymal. Konwulsyjne przegiecia nieco sie wyrownaly Konie zaczely isc pewniej. Przyspieszyli nieco i wtedy od prawego skrzydla oderwalo sie trzech zdezorientowanych ludzi. Daron pognal tam siny z furii, po czym, wyjasniwszy im donosnym glosem wszystkie mroczne okolicznosci dotyczace ich nieprawego poczecia, od razu zagonil na miejsca. -Przed atakiem musimy strzec oba krance - rzekl po chwili do Ksina, gdy znow sie spotkali. -Tak - potwierdzil kotolak - tam najlatwiej sie mozna pogubic. Wyforsowali daleko przed pierwsza linie i z uwaga spojrzeli na swoje dzielo. -Nie ma co marzyc, zeby zdolali utrzymac ten szereg chocby przez moment po pierwszym starciu - odezwal sie Daron, odwracajac glowe - ale jesli uderza tak, jak sa teraz ustawieni, to juz nie bedzie zle... -Szyk to nie luzna kupa - Ksin przyznal mu racje - swoja sile ma, a bezladna watahe zgniecie tak, jak piesc nos - usmiechnal sie lekko - o ile, rzecz jasna, wczesniej nie pojda w rozsypke... - dodal z powatpiewaniem. Komes popatrzyl przed siebie. -Zaraz bedzie ich widac - mruknal. - Wiesz, ze ostatnio nauczyli sie kuc zelazo! Poki co, marnie jeszcze to im wychodzi: albo za miekki, albo za kruchy orez ciagle maja. Pozniej jednak, kto wie. Dwa, trzy lata... ja wolalbym, zeby mnie tutaj juz nie bylo. Wspomnij o tym krolowi... - zerknal na Ksina. -Nie zapomne - obiecal kotolak. -...zeby jednak nie nauczyli sie tego zbyt wczesnie, kazalem wszystkim kowalom osiedlic sie w miastach - ciagnal dalej - wiec z zadnej wsi juz nikogo nie porwa. Chlopi klna mnie za to nielicho, bo z byle czym, calymi dniami musza... -Co to? - przerwal mu nagle Ksin, wskazujac na prawo. Daleko i z boku, troche z tylu za idacym wojskiem, jakies biegnace cienie pojawialy sie i znikaly w wysokiej trawie. Bylo ich dosyc duzo. Zboczyli, by moc lepiej widziec. -A, to... wilki, zdziczale psy i cos tam jeszcze - wyjasnil Daron - juz dawno nauczyly sie, ze tam gdzie ida zolnierze, mozna znalezc cos do zjedzenia. Dzis wieczorem tez czeka je niezla wyzerka. Tu, na pograniczu, noce po bitwie zawsze nalezaly do nich... Ksin wytezyl wzrok: za zwierzetami przemykal jakis inny cien... Cos sciagnelo nan jego uwage. Rozpoznal zarys czlowieka i w tej chwili zdal sobie sprawe z odczuwanego juz od pewnego czasu wrazenia. -Alez, tam jest wilkolak! - wykrzyknal zdumiony. -Bardzo mozliwe - Daron przytaknal zgodnie - te stepy to chyba jedyne miejsce w calym Suminorze, gdzie nikt ich nie tepi. Myslalem, ze slyszales juz o tym. Taka bestia to pewnosc, ze zaden ranny Pir nie wroci zywy do swoich... Jak widzisz, mamy rozne sposoby, aby zniechecic ich do najazdow. Kiedys podobno probowano osiedlic tu strzygi, ale Pirowie bez trudu wytlukli je w ciagu dnia. Co innego taki wilkolak, ten juz potrafi sie ukryc... Ale gdzie on, nie widze? -Jeszcze dalej, za stadem - odpowiedzial Ksin. -No tak, nie ma pelni i nie moze nadazyc. Tam, patrz! - odwrocil sie nagle. Nie dalej niz tysiac krokow od nich, mrowie jezdzcow wyroilo sie z morza rozkolysanych traw. Dystans zmniejszal sie szybko. -A wiec do zobaczenia po walce! - zawolal Daron, skrecajac w strone zolnierzy. Pospiesznie wrocili, kazdy na swoje skrzydlo, i uporzadkowali nieco juz rozluzniony szyk. Falanga jazdy ruszyla miarowym klusem. Krzyki wodzow nadaly jej tempo i rytm. Setki kopyt rowno dudnily o ziemie. Grzmot okrzepl, gdy przeszli w cwal... Wycie Pirow wiatr poniosl szeroko nad stepem. Ich drobne konie sprezyly sie, wyciagajac w przod lby. Uszy stulily po sobie, a ped rozwial im jasne grzywy. Gromada dzikich gnala wprost na rycerzy. Wataha Pirow rozpadla sie teraz na wiele mniejszych kup, ktore, rozciagniete niczym wysmukle jezory ognia, sunely, aby pochlonac Suminorczykow. Naprzeciw zywy mur toczyl sie juz w pelnym galopie. Blysk srebrzystych plomieni ogarnal go, gdy dobyli mieczy. Bojowy okrzyk wyrwal sie z gardel. Przebudzil bestie, uspione w zakamarkach dusz. Poczucie jednosci i sily przeniknelo mozgi i serca, spajajac ich w jeden rozpedzony monolit. Dudniacy, miarowy lomot przeszedl hymn potegi i mocy! Szal, amok siegnely szczytu. Pierwsze grupy piryjskich jezdzcow obalil i zmiazdzyl sam impet. Walec z zelaza i kopyt przetoczyl sie po nich z latwoscia, rozgniotl i pomknal dalej. Nastepne sklebily sie przed frontem Suminorczykow jak potok na skalnej scianie, a zepchniete wpadly na nadjezdzajacych z tylu. Chwile pozniej cala barbarzynska horda zbila sie z skotlowany wal koni i ludzi, ktory dopiero swa masa powstrzymywal napierajacych zolnierzy. Dalsza droge musieli sobie wyrabac... * * * Szczek zelaza i wrzaski dotarly do uszu siedzacych spokojnie drapieznikow. Dlugie nitki sliny sciekaly ze wszystkich pyskow, a ich slepia blyszczaly pozadliwie.Zziajany czlowiek dobiegl z glosnym sapaniem i przycupnal na skraju stada... * * * Na moment przed pierwszym starciem setnik Alliro jakby odplynal gdzies duchem. Puscil wodze, a obie dlonie zacisnal na drzewcu opartej o piersi halabardy. Przymknal oczy, jego twarz sciagnela sie w dziwnym wyrazie. Zdawal sie nie dostrzegac niosacego go, oszalalego zywiolu...Nagle, gdy trzech wojownikow piryjskich znalazlo sie dziesiec krokow przed nim, Alliro stanal w strzemionach. Ruch ten, z poczatku powolny, zakonczyl sie z szybkoscia pioruna. Ochryply ryk przebil sie ponad wszechwladny rumor. Halabarda wzniesiona gwaltownym wyrzutem ramion zatoczyla krotki luk do tylu, a wycwiczony wierzchowiec kladac uszy po sobie i wyciagajac leb, wyprezyl sie w szalonym skoku. Potezne ostrze runelo z piekielnym wizgiem. Blysk stali, kwik, charkot i czerwone bryzgi. Trzech Pirow, w tym jednego wraz z koniem, zmiotlo natychmiast na ziemie. Straszliwe rany naznaczyly ich trupy. Pierwszemu czerep odpadl niczym czapka. Dwaj nastepni pogubili trzewia, a kon zwalil sie z przerabanym grzbietem. Stary mistrz zajal juz pole po zabitych wrogach. Znow stanal w strzemionach. Jego bron dosiegnela innych. Zelazo raz po raz spadalo jak grom z jasnego nieba. Dlugosc drzewca okreslila promien morderczego kregu... * * * Na prawym skrzydle Ksin szalal upojony walka. Parl do przodu, tnac pewnie i bez litosci, a zaden Pir nie zdolal stawic mu czola. Scinal ich, jednego po drugim. Swist ciec i krzyki agonii towarzyszyly kazdemu zamachowi jego ramienia. Pazury w miejscu lewej dloni konczyly niekiedy to, co zaczynal miecz. Polowal jak kot w gniezdzie myszy - nie bylo ratunku dla Pira, na ktorym spoczal blysk jego zielonych oczu...Pionowe zrenice miotaly zabojcze skry. On - demon - nie mial tu rownych sobie... * * * Znajdujacy sie daleko od pola bitwy wilkolak, nie spuszczajac oczu z klebiacego sie tlumu, oblizal spierzchniete wargi i nerwowo podrapal sie w tyl glowy.Jakas suka podniosla sie z trawy i niepewnie zblizyla ku niemu. Przymilnie polozyla mu pysk na kolanach... * * * W samym srodku bitewnego waru Gwardzista Milan wpadl prosto na Pira, ktorego poniosl oszalaly kon. Obaj zobaczyli sie dopiero w ostatniej chwili. Milan byl szybszy, lecz nie mial juz czasu, by wzniesc miecz do gory. Zdazyl tylko nadstawic glownie; tamten nadzial sie na szeroka klinge i przejechal przez cala jej dlugosc, uderzajac piersiami o jelec. Ich twarze znalazly sie pol piedzi od siebie...Dzikus splunal mu krwia miedzy oczy. * * * Te zdarzenia i tysiace innych epizodow, niekiedy krotszych niz mgnienie oka, nastapily w czasie dwoch niepelnych kwadransow. Pirowie nie wytrzymali dluzej.Kilku pierwszych uciekinierow porwalo za soba cala reszte i niebawem kto zyw, ratowal sie ucieczka ze stworzonego przez kuzynow Fergo piekla. Wal barbarzyncow, dotad powstrzymujacy rycerzy, pekl w wielu miejscach, a druzyna Darona przelala sie tedy jak woda przez wyrwy w tamie. Zaczeli zajadly poscig, ale piryjskie wierzchowce okazaly wyzszosc, unoszac swych lekko odzianych jezdzcow daleko przed zakutych w zelazo Suminorczykow. Lecz ci, gonili ich jeszcze az do rzeki Krzemiennej, a tam lucznicy dokonali reszty, zbierajac haracz sposrod przeprawiajacych sie Pirow. Obie grupy przez jakis czas wygrazaly sobie z przeciwleglych brzegow, po czym rozeszly sie w przeciwne strony. Tamtych wrocila mniej niz polowa... Ksin i Daron jechali otoczeni przez swoich zolnierzy. Okrzykow radosci mimo znacznego zwyciestwa nie bylo. Najbardziej dziwilo to przyzwyczajonych do swiecenia triumfow Gwardzistow, ktorzy zbici w gromadke ze zdumieniem patrzyli na swoich towarzyszy. Ci zas sprawiali wrazenie zmeczonych ciezka robota rzemieslnikow. Zamyslenie przewazalo nad zadowoleniem. Dla nich byla to jeszcze jedna bitwa, ktora zdolali przezyc. Wiedzieli, ze predzej, czy pozniej nadejdzie ta ostatnia i wroca z niej przywiazani jak worki do siodel... Po prostu zbyt dlugo juz trwal ow beznadziejny ciag najazdow, odwetow, podchodow, potyczek i klesk. Ksin zrozumial, dlaczego Daron tak bardzo chcial wrocic do Katimy - zeslanie tutaj bylo wyrokiem smierci zawieszonym na czas blizej nie okreslony... -Chyba nie zdolali narobic zbyt wielu szkod? - zagadnal go, aby rozproszyc posepne mysli. Komes odwrocil glowe. -Dwie spalone osady... Jak na nich to rzeczywiscie niewiele - odrzekl powoli - jednak lomot dostali solidny! - Ozywil sie. - Bede musial przecwiczyc z moimi walke w szyku. To dobry sposob! -Ale, powiedz mi, kim oni sa, czego chca? Szukaja tu lupow czy ziemi? -Kto ich tam wie - Daron machnal reka - wyprawy, z ktorych przynajmniej jeden czlek ocalal, nie dalej niz na tydzien drogi w glab ziem za rzeka dobrnely i zadnych grodow tam nie znalazly. Nasze wypady zwykle jeden albo dwa dni trwaja, a jak dobrze pojdzie, udaje sie jakies swieze obozowisko otoczyc i dzikich w pien wyrznac. To wszystko, co wiemy. Jencow, oprocz wyjatkow, o ktorych ci juz mowilem, nigdy nie bralismy, oni zreszta tez. Stad nawet nikt ich jezyka nie zna. Kogo bez broni zdybia - to w leb, a my im na te sama melodie spiewamy. Ludzie juz dawno zapomnieli, od kiedy tak jest, ale jeden madry w Katimie gadal, ze ponoc piaty wiek tak dzieje sie. Moze to i prawda. Stolica daleko, Redren z karyjskim sultanem co kilka lat do oczu sobie skacza, a o nas to chyba tylko sam diabel jeszcze pamieta... Z powrotem znalezli sie na pobojowisku. Przeszlo dwie setki cial i kilka dziesiatek martwych koni lezalo na zadeptanym splachetku stepu. Ci, ktorzy nie wzieli udzialu w poscigu, bez pospiechu krzatali sie wsrod zabitych. Ktos prowadzil sznur kilkunastu powiazanych kolejno wierzchowcow z trupami przerzuconymi przez siodla. Drugi szedl w jego strone, wiodac nastepne trzy... Innych ukladano na derkach pomiedzy dwoma konmi. Tych bylo znacznie wiecej. Przerazliwie krzyki, przechodzace chwilami w charkot lub rozedrgany skowyt, rozlegaly sie w roznych miejscach na tym stratowanym polu, milkly i znow powracaly. Jeden z nich uslyszeli gdzies wyjatkowo blisko... - to ranny Pir zwijal sie z bolu o kilkadziesiat krokow przed powracajacymi. Obie dlonie przyciskal do przesiaknietej krwia przepaski biodrowej. Cios z dolu w pachwine strzaskal kosc miednicy i otworzyl brzuch. Piana sciekala mu z ust wykrzywionych w okropnym grymasie. Wybaluszone oczy patrzyly polprzytomnie. Zolnierze przejezdzali obok glusi na jego blagalne jeki. Samotna, wbita w ziemie wlocznia sterczala ukosnie pomiedzy dwoma skurczonymi cialami. Ksin pochylil sie, chwycil ja i wyciagnal grot z darni. Ruszyl w kierunku rannego... -Zostaw! - Daron zlapal go szybko za ramie - nie dobijaj! Ten spojrzal na niego zdumiony. -Wilkolaki nie zra padliny, zapomniales?! Kotolak zawahal sie, ale broni nie rzucil. -Syty pod zadna wies nie podlezie, nikomu nie bedzie szkodzic... Ksin skinieniem glowy przyznal mu racje. Cisnal precz niepotrzebna bron. Zawodzenie barbarzyncy pozostalo daleko za nimi... Pozniej, gdy gromada zolnierzy ruszyla w powrotna droge, niebo plonelo juz intensywna czerwienia, oswietlajac kolumne sunacej niespiesznie jazdy. Rozowe blaski zachodu migaly setkami rozblyskow na helmach, ostrzach oszczepow i czesciach uprzezy. Kuzyni Fergo prowadzacy ten malowniczy pochod nie mieli jednak zamiaru podziwiac jego groznego piekna. Daron drzemal kiwajac sie nad konska grzywa, a Ksin bez przerwy spogladal gdzies w bok. Znajomy, choc nieslyszalny zew nieustannie nadciagal z glebiny falujacych traw. Kusil i przywolywal, budzac dawno nie odczuwane dotad pragnienia i emocje. Nigdy w podobny sposob nie odbieral jeszcze wrazenia obecnosci innej nadistoty. Cos, dalekie i zapomniane, tlumione przez ostatnie lata minionego zycia i tylko czasami przypominajace mu o swoim istnieniu, teraz najwyrazniej skonczylo juz z niesmialoscia. Nie jestes czlowiekiem, nie jestes... Mowilo stanowczo, ty sam to powiedziales... Co z tego, od dawna o tym wiedzialem! Wdal sie w wewnetrzny spor. Czemu wiec ciagle udawales jednego z nich? Zeby zapomniec o tym jak smakuje ich krew? Zabiegales o ich uznanie! Dowodziles, ze potrafisz byc lepszy niz tamci! Musialem, inaczej nie moglbym zyc miedzy nimi! To prawda, ale oprocz tego wydumales sobie ten ludzki rodowod, pokrewienstwo, powinnosc i co tam jeszcze. Dlaczego? To wszystko zrobiles na sile, bo przeciez tak malo cie z nimi laczy. Wystarczy znow kropla krwi na jezyku, a wszystko sie zmieni... Nie chce pamietac. Uznali mnie wreszcie. Bo swoja prawoscia zamknales im usta, lecz czy to cokolwiek zmienilo? Nadnaturalne pochodzenie stalo sie dla ciebie jedynie rodzajem szlachectwa. Wymysliles sobie ten kodeks praw, aby go nigdy nie stracic. A czy to malo? Tys to powiedzial! Forma bez tresci to smiec, a czyz kotolak nie mial byc tylko budzacym podziw dodatkiem do czlowieka, tak jak u innych uroda lub sila... do czlowieka, ktorym, jak mowisz, nie jestes!!! Coz wiec osiagnalem...? Kim jestem...? Jestes demonem, kotolakiem, a nie czlowiekiem potrafiacym grac kotolaka! Bylem skazany na takie bycie lepszym, bo inaczej czekalo mnie samo dno i trupozerstwo. Wlasnie tak! Koniec koncow nadistota to ty! Czemu trzymasz sie sfery zwyczajnych stworzen?! Kiedy padasz, lecisz duzo nizej niz oni, ale wznoszac sie... Zrob ow nastepny krok! Zostaw za soba otchlan krwi i pragnienia. Co to znaczy? Czy teraz mam nimi gardzic? Duren! Sa tacy, jacy sa, praw danych im przez nature nie przekrocza, ale tez sa potrzebni. Jak Hanti tobie... Albo jak im psy, kury i woly... Sam juz nie wiesz, co mowisz! Przeciez ich mozna prowadzic... Kazdy czlowiek moze zostac demonem... Niby tak... ale jakim...? I jak...? Zew Onego przeszyl go naglym dreszczem. Idz tam! Po co? Gardze wilkolakami. Tak bylo do tej pory. Dzisiaj juz nie jest. Idz! -Ide - wyszeptal, poslusznie sciagajac wodze. Wykrecil i dzgnal ostrogami. Kon stanal deba, a potem ruszyl galopem. Pognali przez mrok zapadajacy nad stepem. Nadnaturalny zmysl Ksina pokazal im najkrotsza z drog... * * * Wilkolak siedzial teraz w wysokiej trawie i niecierpliwie czekal na pelnie. Stlumiony tetent natychmiast wyrwalo go z otepienia. Zerwal sie i dal nura w gaszcz. Uciekal, kluczac zakosami, lecz poscig bez przerwy rozlegal sie za nim i przyblizal z kazda uplywajaca chwila. Niebawem slyszal juz parskanie wierzchowca i szelest gwaltownie rozchylajacego sie zielska. Dlawiacy strach chwycil go za gardlo i powalil na ziemie. Zastygl w bezruchu, a pozniej jeknal zalosnie, gdy kon zatrzymal sie przy nim. Byl pewien, ze cios i bol spadna na niego za chwile. Zamiast tego uslyszal drwiacy smiech. Uniosl wcisnieta w darn glowe i popatrzyl do gory. Dopiero teraz dotarlo do niego przed kim wlasciwie lezy, lecz ciagle nie mogl uwierzyc wlasnym oczom. Widzial swietnego rycerza w pieknej, polyskujacej ciemnym blekitem zbroi, ale zmysl Obecnosci mowil mu co innego. Zapewne zdziwilby sie ogromnie, gdyby tylko potrafil sie dziwic. Jednakze po tej umiejetnosci, jak i po calej reszcie ludzkich odruchow, nie pozostalo w nim juz ani sladu...Wstal, cofnal sie kilka krokow i z rozdziawiona geba zaczal glupawo popatrywac przed siebie. Nagi, potwornie brudny, oblepiony skorupa rozmazanych odchodow cuchnal tak, ze Ksinowi odechcialo sie smiac. Najgorsze byly w nim jednak oczy: wytrzeszczone, rozbiegane na wszystkie strony i pozbawione wyrazu... To bylo juz samo dno zezwierzecenia. Kotolak spogladal nan zadumany. Czul wstret, lecz uczucie to nie bylo juz tak silne jak niegdys. Tym razem smutek rozgoscil sie w jego duszy. Oto brat... Powtarzal w myslach te dwa pelne goryczy slowa, brat... ale powinienem go zabic... W kazdym innym miejscu i czasie zatluc bez chwili wahania! Nie zasluguje na litosc, za pozno, aby cokolwiek zmienic... Mimowolnie dotknal oplatajacych prawy nadgarstek rzemieni, tak jakby chcial zdjac rekawice... Dla niego smierc bylaby wybawieniem, co byloby nim dla mnie? Ile potworow mogloby pojsc w moje slady? ...Byc moze wiele, dumal, jezeli zatroszczyc sie o nie dosc wczesnie. Jednak one do tej pory stawaly sie po zdjeciu uroku jedynie ludzmi. Tracily nie tylko zle cechy, ale tez zdolnosc stykania umyslow i pozostale talenty nadistot. Mnie udalo sie przypadkiem... Tracil konia, zawrocil i jechal powoli przez step. W jaki sposob zachowac to, co jest sama istota demona? Czy tylko razem z pyskami pelnymi klow i szponami tam, gdzie powinny byc dlonie? Skoro tak, zakpil sam z siebie, to zapewne wampiry beda wylazic z trumien tylko po to, aby podyskutowac sobie o poezji i sztuce! A zywic beda sie wylacznie nektarem z kwiatow... Wzruszyl ramionami; strzygi - soczysta trawa... Blizej bylo mu do rozpaczy niz smiechu. Czy jest gdzies druga strona Onego? Gdzie jest...? Caly swiat wydal mu sie ponurym polem bitwy, na ktorym ludzie i potwory zmagaly sie w beznadziejnej walce. Dokladnie tak, jak niegdys opowiadal mu Rodmin. Tylko, ze on, Ksin, byl teraz w tym wszystkim jedynym i bezsilnym obserwatorem... Wtem, jakby krysztalowa kula, pelna olsniewajacego swiatla, trafila go prosto w srodek czola. Az zaparlo mu dech! Alez tak! Jak mogl o tym zapomniec! Tamta chata ze zmarlym pustelnikiem! Te niezwykle natychmiast umykajace mu znaki Obecnosci, ktore czasami odbieral podczas wedrowek po rodzinnym lesie. Rusalki, elfy! One wyczuwaly go wczesniej i znikaly zawsze szybciej, nim zdolal cokolwiek zobaczyc. Dlatego ani on, ani tym bardziej pozbawieni zmyslu Obecnosci ludzie, nie mogli nic o nich wiedziec. A jednak istnieja! Teraz pedzil juz na zlamanie karku. Zimny wiatr chlodzil mu skronie i rozpalone policzki. -Tu musi byc rozwiazanie! - wciaz jeszcze nie wiedzial jakie, ale czul, ze ta mysl jest prawdziwa i ze koniecznie nalezy ja sprawdzic. -Prawa Onego nie sa wiec tylko skazeniem pierwotnej natury, ale moga ja rowniez wzbogacac! Tak! - Och, jak bardzo chcialby to rzec Rodminowi! Ulga i radosc dodaly Ksinowi skrzydel - nareszcie odnalazl i pojal samego siebie! Oto nie byl juz pojedynczym dziwem, owocem splatanego zbiegu okolicznosci i niezwyklych przypadkow, lecz dzielem twardych regul i niezmiennych prawidlowosci. Fakt, iz nie byl bestia, stanowil zasade, nie rzadki wyjatek. Byl chorym, ktory po prostu wyzdrowial i przemogl nawroty choroby! Innych nikt nie leczyl. Swiadomosc tego krzepila i dodawala otuchy. -Nalezy tylko znalezc zaklecie lamiace urok... - tu zastanowil sie chwile - oczywiscie, w beznadziejnych przypadkach pozostana stare i wyprobowane metody... bo nic pewnie nie uda sie zrobic z upiorami powstalymi z martwych cial i ozywajacymi jedynie w nocy, strzygami, wampirami, im mozna by, co najwyzej, przywrocic ludzki wyglad i wnetrze. Rzecz wiec w tym, aby niszczyc poklady zaszczepionego sztucznie zla i nienawisci, nie ruszajac delikatnych cech nadistoty. U mnie wyszlo to raczej nieszczegolnie; na dodatek pozostaly mi jeszcze wszystkie wlasnosci kotolaka - oto dlaczego moj Zew musial ploszyc lagodne formy demonow. Z daleka jestem nie do odroznienia od innych... Nie umiem tez wyczuwac obecnosci ludzi, a one potrafia. Musze wiec zniszczyc w sobie kotolaka! -Tylko jak to osiagnac? - natlok mysli wypelnil mu glowe. Nawet nie spostrzegl, kiedy dogonil powracajacych zolnierzy. Zrownal sie z Daronem i znow jechal tuz obok niego. -Gdzies sie podziewal, do kata?! - burknal komes, budzac sie z drzemki. Ksin spojrzal przytomniej dookola. -Gdybys wiedzial... - zaczal, lecz odpowiedzia bylo tylko ciche pochrapywanie. Za moment co innego przykulo jego uwage: w dali, nad horyzontem, blyszczala juz luna srebrzystego swiatla - ksiezyc wschodzil... -Przebudz sie! - tracil Darona. -Co jest...!? -Niedlugo pelnia. Jesli nie zdazymy wrocic do Diny na czas, narobie wam tutaj sporego zamieszania... Komes popatrzyl na niego, a potem na swoich ludzi. -Nie ma obawy - uspokoil go - bedzie dobrze - dodal i ryknal tak, ze az sploszyly sie konie: -Hej, tam! Piecdziesieciu zostaje przy rannych, reszta za mna! - pognal, nie ogladajac sie na nic. Gromada jezdzcow natychmiast ruszyla za nim, oddzielajac sie od zwartej dotychczas kolumny. Irian Podkowy skrzesaly iskry na glazach zamkowego dziedzinca. Ksin i Daron wpadli nan jako jedni z pierwszych, a reszta stloczyla sie w glownej bramie o chwile pozniej. Zolnierze, pokrzykujac na siebie nawzajem i przywolujac stajennych, szybko rozproszyli sie po calej powierzchni oswietlonego rzedami pochodni placu. Zwabiona halasem Mara stanela na galerii najnizszego z kruzgankow. Przez moment z napieciem przypatrywala sie powracajacym, szukajac wsrod nich meza i kotolaka, az wreszcie dostrzeglszy ich, usmiechnela sie i pomachala im dlonia. -Milin pyta: czy dobrze wam poszlo? - zawolala, starajac sie przekrzyczec gwar. Obaj dowodcy podjechali blizej pod miejsce, na ktorym stala. -Powiedz smykowi, ze step znowu gladki - odparl wesolo Daron - wykosilismy tam jak nalezy... Ksin nie mial czasu na pogawedki ani na myslenie o tym, dlaczego Hanti nie wyszla go powitac i co moglo to znaczyc... Gdy wjezdzali do zamku, dwie trzecie ksiezycowej tarczy wystawalo juz zza linii horyzontu. Teraz wiec, poprzestawszy jedynie na zdawkowej uprzejmosci, zeskoczyl na ziemie i podzwaniajac zbroja pobiegl schodami ku gorze. Do swej komnaty wpadl niczym pocisk z katapulty. Okno lsnilo w niej delikatnym jak pajecza siec swiatlem, ktore blyszczaca, niby rozlana rtec, smuga kladlo sie na drewnianej podlodze. Unikajac owego jasnego miejsca pospiesznie odczepial okrywajace mu cialo blachy i rzucal je, gdzie popadlo. Mial za soba juz jedno niemile doswiadczenie, kiedy pelnia zaskoczyla go w zbroi i nie zamierzal przezywac tego po raz drugi. Zniszczyl wtedy kosztowny napiersnik i naramienniki, zrywajac wszystkie nity oraz rzemienne paski, ale najbardziej ucierpiala wowczas glowa, uwieziona w niezdjetym na czas helmie... Plama swiatla szybko rosla wszerz, a on, zdolawszy wreszcie uporac sie z pancerzem, kilkoma ruchami pozbyl sie miekkich szat i zdecydowanie wszedl na jej srodek. Gorace mrowie przeniknelo przez skore do kosci. Uspokoil oddech, wyrownal bicie serca i wygaszal kolejne stany swiadomosci. Przemiana zaczela sie zaraz potem, a wiec zdazyl w ostatnim momencie. Po dluzszej chwili otworzyl oczy i prezac grzbiet przeciagnal sie z zadowoleniem. -Jak tam Pirowie? - glos Hanti zaskoczyl go bardzo. Wygladalo na to, ze byla w pokoju, kiedy tu wszedl. Zbyt mocno jednak zajmowal go wowczas ksiezyc, aby popatrzec na boki. A niech to... Zganil sie w myslach, takie gapiostwo mozna przyplacic zyciem... ale, na szczescie, tym razem to tylko ona... -Hej, pytalam cie przeciez... - te slowa rozlegly sie w kacie, w ktorym stalo lozko. -Rozgromieni - przeslal jej zwiezla mysl. -A ja... - wymowila to szeptem, lecz w glosie jej zadzwieczalo cos takiego, ze krotka siersc zjezyla mu sie miedzy uszami. Cieply dreszcz przeszedl wzdluz kregoslupa do nasady ogona i splynal w dol na podbrzusze. Odwrocil glowe, spojrzal... Lezala naga, wyciagnieta na wznak, a w ksiezycowym swietle jej smukle cialo lsnilo nieskalana biela kosci sloniowej. Glowe, ramiona i piersi kryl gesty, stezaly pod sciana mrok, a granica jasnosci i czerni niespiesznie przesuwala sie po niej w rytmie spokojnych oddechow. Czekala... Teraz zas, czujac na sobie wzrok Ksina, drgnela i wolno uniosla noge, nie odrywajac stopy od przescieradla. Ten zmyslowy ruch kusil, hipnotyzowal, gasil rozsadek. Bezglosnie podszedl do loza i wspial sie na nie przednimi lapami. Dlon Hanti wychynela z ciemnosci, dotykajac spiczastych uszu i pyska. Za moment palce zaglebily sie w siersci na karku i grzbiecie. Siennik zaszelescil gwaltownie, juz lezal kolo niej. Jego chlodny nos musnal leciutko policzek, a potem przeniosl sie nizej i piescil jej ramie, szyje, delikatna skore za uchem i pod broda. Odchylila w bok glowe, aby mial wiecej miejsca. Rozczesala palcami jego wasy. Nie widzial, ale mial pewnosc, ze usmiechnela sie przy tym... ...Pozniej szorstkim jezykiem bladzil po jej piersiach, powracajac wciaz na ich szczyty, wedrowal przez brzuch, biodra, nizej... Nagle dotkniecie szponow porazilo ja silnym dreszczem - az jeknela z emocji i leku. Rozkoszny bol przeniknal jak powiew smierci, gdy pazury przeoraly jej cialo, niemalze drapiac do krwi. Ta demoniczna pieszczota byla niczym maly, stracony kamyk, od ktorego zaczyna sie wielka lawina. Ciche szalenstwo spadlo oszalamiajacym oparem. Ow jeden ruch lapy wyzwolil wszystkie uspione w nich zywioly, a senny nastroj znikl jak rozwiany oblok. Oba ciala sprezyly sie w gwaltownym zrywie namietnosci i zespolily w rozkolysany, dyszacy klab. W ulamku chwili odplyneli w dal, sycac sie soba z dzikim zapamietaniem... Hanti o twarzy sciagnietej w nieziemskim zachwycie i ustami chwytajacymi powietrze jak ryba wyjeta z wody, sprawiala wrazenie zawieszonej gdzies ponad przestrzenia i czasem. Natomiast Ksin, pochylony, zamykajacy ja w zelaznym uscisku swych mocarnych, okrytych zjezona sierscia ramion, ze szponami wbitymi w siennik i drewno zaglowka loza, uderzal, wchodzil, plynal, przenikal plynnym ogniu jej wnetrza. Przyspieszal i pedzil w nadludzkim rytmie tetniacego zywiolu. Jego pysk otwieral sie i zamykal nierowno, konwulsyjnymi zrywami. Niekiedy zakrzywione kly trafialy na siebie z glosnym klapaniem i szczekiem, a zdlawiony, chrapliwy warkot bez przerwy bulgotal mu w krtani. Zasnute mgla zapomnienia oczy obojga dlugo zdawaly sie nie dostrzegac niczego, lecz teraz nagle zapatrzyly sie w cos, co tylko Ksin i Hanti mogli zobaczyc... Dwie pary zrenic momentalnie rozszerzyly sie az do granic mozliwosci... Ona krzyknela pierwsza, ale krzyk ten natychmiast zadrzal, zalamal sie, zmienil w szloch, jek i zamarl na bezsilnych ustach. On zawyl przeciaglym, gardlowym basem, niczym kot, ktory posiadl kocice i runal na nia z furia, chwytajac zebami przescieradlo tuz obok jej szyi... Szarpnal, zadygotal gwaltownie i padl jak pod ciosem topora. Znieruchomieli... Po chwili, w szarym, kryjacym loze kochankow polmroku, rozlegl sie cichy szept, szelest, a moze westchnienie - ktores z nich zakonczylo juz lot wsrod milosnych przestworzy i powrocilo tam, skad zaczelo swa droge. Drugi szmer dolaczyl do tego pierwszego niebawem i gra przyspieszonych oddechow od nowa wypelnila srebrzysta przestrzen. Kobieta i jej demon znow pograzyli sie w rwacym, pelnym zametu i wirow strumieniu rozigranej rozkoszy. Wzburzony nurt poniosl ich w bezkresna dal, aby potem raz jeszcze porzucic pozbawionych mocy i woli gdzies na swym sennym brzegu... Ponownie zebrali sie, odnalezli go, a on i tak zaraz uciekl im tak jak poprzednio... Cala noc zeszla Ksinowi i Hanti na owym szukaniu, na szalonych wzlotach, odplywach i odpoczynkach w stanie slodkiego omdlenia. Z czasem okresy wytchnienia wydluzaly sie, mysli macily, az wreszcie, sami nawet nie wiedzac kiedy, gleboko zasneli... Srebrna poswiata za oknem zbladla i zgasla powoli. Cialo kotolaka zmieklo, zwiotczalo niby rozgrzany wosk i falujac plynnie przemienilo sie w ludzka postac. Ksin nie spostrzegl ani w zaden sposob nie odczul tego, co nastapilo. Szary brzask zastal juz tylko mezczyzne i kobiete, uspionych, zlaczonych ze soba wiezami splecionych ramion i lezacych wsrod nieruchomych fal skotlowanej poscieli. Takimi znalazl ich rowniez swit, chlod poranka, a potem pierwsze godziny nowego, slonecznego dnia. Ciche i delikatne pukanie w niczym nie zmacilo lagodnego nastroju, panujacego w komnacie. Zabrzmialo raz, drugi i znowu powtorzylo sie po krotkiej przerwie. Skora tuz kolo ucha Ksina lekko zadrzala, po czym on sam otworzyl oczy i uniosl sie nieco na lokciu. Ten ruch obudzil Hanti. Oboje zwrocili glowy w kierunku drzwi. -Cos takiego... - mruknal Ksin i przetarl twarz wierzchem dloni - pierwszy raz od trzech dni ktos w koncu zechcial darowac sobie walenie piesciami. A juz myslalem, ze przyzwyczaje sie do tego sposobu proszenia o pozwolenie wejscia... -Otworzyc? - popatrzyl na zone. Skinela twierdzaco i naciagnela na siebie czesc przescieradla. Kotolak pochylil sie, chwycil lezacy przy lozu trzewik i rzucil nim mierzac w uchwyt zasuwy. Odskoczyla z gwaltownym szczekiem. -Droga wolna! Szczuply, niewysoki czlowiek, w dlugim, pokrytym burym pylem plaszczu i ciezkich podroznych butach, wszedl szybko i juz mial sie uklonic, gdy niespodzianie nadepnal na brzeg porzuconego przez Ksina pancerza... Masywna, stalowa plyta, lezaca wypukla strona do dolu, wystrzelila w gore jak z procy i wyrznela przybysza druga krawedzia w kolano. Syk bolu i zaskoczenia rozlegl sie zamiast unizonych slow powitania. Blacha brzdeknela zlosliwie i potoczyla sie w bok, a nieszczesnik, hamujac sie z trudem, zmial w ustach jakies grubsze slowo. -Ktos ty?! - spytala Hanti, duszac w sobie smiech. Jej glos zabrzmial teraz z pelna powagi duma, przypominajac obu mezczyznom, iz ona, aczkolwiek bez ubrania, ani na chwile nie przestala byc dama... Podwojnie speszony gosc najwyrazniej zapomnial jezyka w gebie. Przez moment patrzyl na nia z oslupieniem i wyrazem calkowitego zagubienia w oczach. -Ja... posel, pani, od krola... Garo mi mowia... - wyjakal niepewnie. Pogodny usmiech natychmiast zniknal z warg Ksina. -Co sie stalo?!!! - zawolal z napieciem. Okrzyk kotolaka podzialal jak zimna woda. Tamten oprzytomnial wreszcie. -Strzyga panie... - kolejne slowa potoczyly sie gladko. -Wiec jednak... - myslal Ksin, sluchajac go uwaznie. W trakcie opowiesci, Hanti, chwyciwszy nagle dlon meza, z przerazeniem wpatrzyla sie w jego profil. Nagle, dojmujace wrazenie obcosci wypelnilo jej dusze niczym czarna, dlawiaca mgla, a dziwny chlod dosiegnal az szpiku kosci... -Wyruszamy dzis po poludniu! - zdecydowal kotolak, gdy relacja Gara dobiegla konca - zawiadom zaraz mych ludzi. -Tak, kapitanie! -A ty panie Garo, zostajesz tutaj by wypoczac, czy jedziesz z nami? -Nie pora na wywczasy, z toba kapitanie! - odpowiedzial stanowczo posel. -Wiec dobrze, idz, odswiez sie, zjedz cos i czekaj w gospodzie. Kazdy tu wskaze ci do niej droge - odprawil go ruchem glowy. Ten sklonil sie i juz bez zadnych przeszkod wyszedl, zamykajac za soba drzwi. -Wstanmy, ubierzmy sie... -Ksin! - niespodzianie rzucila mu sie na szyje. - Och, Ksin! -Hanti, co ci jest? - zdumiony potrzasnal ja lagodnie - no, co? Przez chwile tulila sie do niego jak dziecko, po czym cofnela i popatrzyla gdzies w bok. -Nie, nic, tylko takie babskie... Czasem, gdy jestem z toba wydaje mi sie jakbym byla z kims innym... - wzruszyla ramionami, po czym usmiechnela sie jak zazwyczaj. -Podaj mi suknie - poprosila. * * * Konie, kolasa i oddzialek Gwardii staly gotowe do drogi juz od jakiegos czasu. Kobiety wciaz jeszcze zegnaly sie u podnoza zamkowych schodow, szepczac cos i calujac sie na przemian, gdy ich mezczyzni, uscisnawszy swe dlonie, stali patrzac na siebie w milczeniu.-A jednak glupio, ze tyle lat w wojnie pomiedzy soba zmarnowalismy... - rzekl Daron ze smutkiem, przerywajac cisze. -Ech, nie ma o czym mowic - odparl Ksin pojednawczo - ale ciesze sie, ze slysze to wlasnie od ciebie... -Co tu duzo gadac, warto bylo tak razem, przynajmniej nie nudzilem sie przez ostatnie dni - komes zmienil temat. -Ja tam wolalbym obyc sie bez takiej uciechy. -A wiesz, ja chyba rowniez... Rozesmiali sie krotko. -Zostawmy slowa poetom, my i tak nie znajdziemy dosc dobrych - powiedzial kotolak - a obaj przeciez myslimy to samo. Czas na nas. Bywajcie i do zobaczenia w Katimie! Hanti! -Ide! - odkrzyknela i podbiegla jeszcze do Darona. Usciskali sie, a on odprowadzil ja do powozu. Dwie dziewki sluzebne wsiadly tam zaraz za nia i wtedy Ksin wskoczyl na konia, ktorego przytrzymal mu Garo. -Niech bedzie, co ma byc. W droge! - szybki gest dloni ozywil nieruchome postacie Gwardzistow. Odglosy kopyt i kol powozu ucichly za zamkowa brama wsrod kretych uliczek Diny... Ten dzien zakonczyl sie dla nich w malej, przydroznej karczmie zaledwie piec godzin pozniej. Ze wzgledu na kobiety musieli zrezygnowac z planow zbyt forsownego marszu. Teraz wiec, w porownaniu z poprzednia droga, z Katimy, zanosilo sie na to, ze czas podrozy przeciagnie sie co najmniej o jedna trzecia. Ksin byl zirytowany, a Garo bez przerwy wspominal o koniecznosci pospiechu. Wieczorem doszlo pomiedzy nimi do klotni, ktorej powodem stala sie propozycja posla, aby pozwolic Hanti i jej sluzebnym jechac w umiarkowanym tempie, a oni po prostu zostawiliby je za soba. Kotolak zas, pamietajac o niedawnym napadzie i nie chcac, aby Hanti musiala znow kusic licho, stanowczo sie temu sprzeciwil. W koncu niewiele brakowalo, by powiedzieli sobie za duzo, lecz ostatecznie stanelo na tym, iz zrezygnuja z glownego traktu i pojada dalej skrotami przez boczne drogi, malo znanymi szlakami, ale sie nie rozdziela. Pomysl ow podsunal im Alliro razem z misa pieczonej dziczyzny i dwoma garncami zimnego piwa, stad tez przystali na to bez wiekszych oporow i znacznie szybciej, niz mozna bylo sie tego spodziewac po poczatkowej ostrosci sporu... Nazajutrz wiec, zebrawszy w gospodzie dostatecznie duzo wskazowek, rozstali sie z wygodnym goscincem i ruszyli przez obce im dotad okolice. Ryzykowali niemalo, gdyz zagubienie drogi i bladzenie na oslep moglo kosztowac ich o wiele wiecej czasu, niz powolna wedrowka krolewskim traktem. Jeszcze powazniejszym klopotem miala okazac sie sprawa noclegow i zdobycia zywnosci, ale ciekawosc wziela gore nad zwatpieniem, bo dalsza podroz zapowiadala sie jednak nadzwyczaj interesujaco. I tak, juz od kilku godzin, jechali piaszczystym duktem poprzez mieszany las, ktory niekiedy przerzedzal sie, przechodzac w step, chaszcze czy tez obszerne polany. Dzien byl goracy, lecz w miare obfity cien dosc dobrze chronil przed narastajacym upalem. Dochodzilo poludnie... Garo, Alliro i Ksin omawiali wlasnie plany na najblizsza przyszlosc, gdy ten ostatni nagle zatrzymal konia. -Stojcie! - nakazal szybko. -Dlaczego? - zdziwil sie posel, a Alliro spojrzal na niego z politowaniem. -Widac panie, ze kapitana naszego nie znacie - stwierdzil sucho - skoro tak rzekl, to pewnie jakas poczwara gotowa nam szkod narobic... Garo zaniepokoil sie mocno. -Prawda to? - pospiesznie zapytal Ksina. Kotolak skinal twierdzaco. -Od razu widac, ze przez dzicz wedrujemy... - mruknal. -Ale co?! -Poludnica. Zwyczajna rzecz w takim miejscu i czasie - wyjasnil Ksin - kiedy slonce wysoko i wiatr scichnie na chwile, to zaraz budza sie i wylaza z lodyg... -Przeciez zboza tu nie ma?! -A niby skad mialoby byc i to na takim uroczysku? Zreszta juz po zniwach... Jest w tamtej kepie lozy. O! Bedzie sto krokow stad - dodal. -Tyle ludzi... chyba sie nie odwazy? -Starczy, ze sie wychyli i w najlepszym razie same konie poploszy, a jesli ktos spojrzy wtedy na nia, to rozum straci... -Takie sa urodziwe? - szczerze zaciekawil sie posel. Kotolak nie odpowiedzial, a tylko usmiechnal sie lekko. -Nie radzilbym podgladac... - odparl, mruzac oczy. Powoz zatrzymal sie przy nich. -I co teraz? - spytala Hanti - nie chce, by bylo jak tam, kolo... -Pamietasz jeszcze? - zdziwil sie Ksin - no dobrze, zaraz cos wymyslimy... Alliro! -Na rozkaz, panie! -Byles przy tepicielach, kiedy sprawiali ich Daronowi obwiesie? -Tak, panie. -To, jesli cie znam, wybrales sobie pewnie to czy tamto z rzeczy, ktore im juz nie byly potrzebne... Speszony setnik przytaknal bez slowa. -A nie masz moze strzal z grotami ze srebra? -Mam panie! - zawolal ucieszony. -Wiec daj mi szybko jedna! - zeskoczyl na ziemie - hej, wy tam, a ma ktorys luk?! -Ja, kapitanie! - odkrzyknal Milan i wyciagnal bron z sakwy. - Dobry piryjski, w bitwie zdobylem - powiedzial, podajac go dowodcy. -Zaczekajcie... - kotolak ruszyl w strone upatrzonych zarosli i zatrzymal sie o kilkadziesiat krokow od nich. Zalozyl strzale na cieciwe, po czym powoli naciagnal luk. Wyrownal oddech, zamknal oczy - w tej chwili wzrok tylko by mu przeszkadzal. Calkowicie zdal sie na zmysl Obecnosci i pozwolil mu zapanowac nad swoim cialem. Zew brzmial, pulsowal, przenikal subtelnym dreszczem. Jego zrodlo najpierw niejasne, nieuchwytne, tak jakby rozmazane, teraz zaczelo sie skupiac i kurczyc w jeden wyrazny punkt gdzies w przestrzeni przed strzelcem... Rece Ksina uniosly sie w gore, w bok i znieruchomialy, a palce puscily cieciwe. Jeknela spiewnie i cicho. Kotolak odwrocil sie i bez pospiechu powrocil do swoich. -Po wszystkim - odrzekl - zwracajac luk. Mieli wyraznie zawiedzione miny. -Tak bez niczego...? - Hanti byla zdumiona - a krzyk? -Nie zdazyla, zginela od razu - wyjasnil, wskazujac na siodlo. - Ruszajmy! -Czy ona tam lezy? Mozna ja teraz zobaczyc? - wyrwal sie nagle Garo. Ksin z sykiem wypuscil powietrze i mocno przygryzl dolna warge, a kaciki ust znalazly mu sie prawie za uszami. -Idz, obejrzyj sobie. Znajdziesz ja o piec krokow od drogi - powiedzial, z trudem panujac nad glosem. Posel wyforsowal do przodu i zatrzymawszy sie obok wskazanego miejsca, zsiadl, po czym zniknal w zaroslach. Wyszedl chwile pozniej i to o wiele szybciej, niz wszedl. Wrecz wypadl stamtad na zlamanie karku. Gromki smiech Ksina przesycala zjadliwa drwina. Posel jak niepyszny czekal, az reszta do niego dolaczy. -I co, rozmilowales sie w niej? - zakpil kotolak. -Mogles uprzedzic, kapitanie - odburknal urazony. -A dlaczego, w koncu nie ma to, jak samemu sprawdzic i powachac... -Ale coscie tam panie ujrzeli - nie wytrzymal Alliro - powiedzcie nam. Garo machnal reka i wykrzywil sie z niechecia. -To byl rozpadly trup starej baby - mruknal, patrzac na Ksina spode lba - taki, co chyba juz z rok w grobie lezal, bo az drgal od robakow i czerwi... -Tak z nimi jest... - kotolak pojednawczo poklepal go po ramieniu - poludnice same w sobie to rodzaj na wpol cielesnych oblokow, ktore przewaznie, choc jednak nie zawsze, przyjmuja czlowiecze ksztalty. Potrafia wnikac w lodygi traw albo tez w liscie drzew i trwac tam, dopoki swieci slonce. Zapewne rosliny w jakis sposob pomagaja im czerpac sile ze slonecznych promieni... A w nocy oraz zima, o ile wiem, kryja sie pod ziemia. To dziwne istoty. I grozne, nawet dla mnie... Z tej przyczyny wiadomo o nich mniej niz o calej reszcie demonow. Nikt, na przyklad, nie wytlumaczylby ci, dlaczego napastuja ludzi i czemu robia to inaczej niz inne upiory; swym ofiarom nie rozszarpuja przeciez cial, lecz umysly... I to na odleglosc! A gdy juz jakas zostanie zabita, wtedy ziemia natychmiast wyrzuca z siebie truchlo tej, ktora dala poczatek poludnicy. Pewien stary mag zauwazyl kiedys, ze zawsze byly to takie kobiety, co za zycia zdradzaly dziwna sklonnosc do roslin... Jednak najniezwyklejsze jest to, ze trup pojawia sie za kazdym razem tam, gdzie upiorzyce zabito i to niezaleznie od tego, jak daleko jest grob, ktory zapada sie w tej samej chwili! -Niemozliwe! Bo... - Garo z miejsca ugryzl sie w jezyk. -A widzisz! - zawolal Ksin szybko - nie uwierzylbys, gdybys nie zobaczyl! -Ja dalej nie moge uwierzyc... - posel sluchajac kotolaka calkiem zapomnial juz o urazie - to jest przeciwne naturze! -Nie, Garo, to swiadczy po prostu, ze my prawie nic z jej praw nie pojmujemy... Posel zamyslil sie nieco. -Miales racje, kapitanie - powiedzial po chwili - tu naprawde mozna zabladzic - pokazal na okolice - ale widze, ze tak jak powiedziales, nie bedzie przynajmniej meczyc nas dlugosc i nuda podrozy. Zastanawia mnie tylko jedna drobna rzecz... Zwlaszcza, gdy w gre wchodza moce Onego. -Coz takiego? - zachecil go Ksin. -Jesli tak od razu, pierwszego dnia, przytrafila sie nam taka przygoda, to co zdarzy sie jutro i pozniej... W odpowiedzi kotolak bezradnie rozlozyl rece. -Zobaczymy... - usmiechnal sie tajemniczo. O wampirach, wilkolakach tudziez innych upiorach i ich wlasnosciach rozmawiali jeszcze do poznej nocy, a potem caly nastepny dzien oraz kilka kolejnych. Bohaterowie Ksinowych opowiesci, o dziwo, jakos nie wchodzili im w droge, jak sie tego obawial Garo. Najpowazniejszym zmartwieniem bylo utrzymanie wlasciwego kierunku wedrowki. Ostatnie otrzymane w gospodzie wskazowki dotyczyly osady, w ktorej mogliby wynajac odpowiedniego czlowieka, aby ten zaprowadzil ich do nastepnej. Taki bowiem byl uzgodniony wczesniej plan przedostania sie przez te najdziksza i najrzadziej zaludniona prowincje panstwa Redrena. Rozciagala sie ona pomiedzy pograniczem piryjskim, a poludniowo-zachodnimi ksiestwami Starego Suminoru i dlugi czas z powodu nieurodzajnosci swych ziem uwazana byla za niezdatna do osadnictwa. Rowniez nie natrafiono tu nigdy na rudy szlachetnych, czy chocby tylko uzytecznych kruszcow. Stad od dawna juz nazywano ja Rohirra, co znaczy "niemila" lub tez w innych dialektach jezyka Sum "niedobra". Zapewne na zawsze pozostalaby tylko przylegajacym do granic Suminoru obszarem dziczy i schronieniem dla sciganych przez prawo przestepcow, gdyby nie odkrycie na jej poludniowych kresach zyznych stepow, swietnie nadajacych sie pod uprawe i do hodowli bydla. To zdecydowalo, iz nagle, moca jednego monarszego podpisu, znalazla sie w srodku przeszlo trzykrotnie powiekszonego panstwa krolow z Katimy. Jednakze w samej Rohirrze nie zmienilo sie nic, a jesli juz, to na gorsze. Goscince i drogi, jakie wowczas wybudowano, nie przeciely jej, lecz ominely, a zbojeckie bandy przeniosly sie w poblize uczeszczanych traktow, przez co stracila ona ponad dwie trzecie swoich stalych mieszkancow... Sam Ksin, gdyby zechcial, moglby uwazac sie za Rohirrczyka, gdyz puszcza, w ktorej spedzil dziecinstwo i pogrzebal Stara Kobiete rozciagala sie przy polnocno-zachodnich granicach tej prowincji i czesciowo do niej przynalezala. Teraz zas, choc byl daleko od rodzinnych stron, to jednak czul sie tu bardzo swobodnie i bez wahania prowadzil swa grupe dokladnie tam, gdzie mieli zamiar dotrzec, a wiec do wsi o nazwie Zakla. Jak na tutejsze warunki byla to duza osada zlozona z okolo stu chalup, z ktorych wylegli wszyscy, aby ujrzec nieczesto pojawiajacych sie tu wedrowcow. Przyjeto ich bardzo goscinnie i gdyby nie pospiech, z jakim zdazali do Katimy, pozostaliby tutaj dluzej niz do nastepnego poranka. Tego dnia podrozowali szybciej, gdyz ich przewodnik, mezczyzna w srednim wieku o imieniu Ajro, bez trudu potrafil znajdowac droge, ktora mogl jechac wiozacy kobiety powoz. Poza tym wszystko odbywalo sie jak zazwyczaj; szli, gawedzili, drzemali... Jednak gdy minal popoludniowy postoj i od nowa podjeli przerwana podroz, Ajro, narzucil im szybsze niz dotad tempo. Ksin poczatkowo nie zwrocil na to uwagi, lecz dostrzeglszy wyrazny niepokoj w oczach przewodnika, zapytal go wprost o przyczyne. -Tak trzeba, panie - odpowiedzial tamten - bo jakby nie, to mala Irian bardzo by sie rozgniewac mogla, ze noca my jej spokoj macimy... -A ktoz to jest, ta Irian? -Ano wapierzyca, panie, tak to u nas mowia, bo ludzie z daleka gadaja inaczej: strzyga. -Pierwszy raz slysze, zeby ludzkie imie upiorzycy dano... -Ej tam, boc przecie, panie, to z dziesiec rokow juz bedzie, odkad ona dzieweczka po wsi naszej biegala i jak sie to biduli pomarlo... -Tak mowisz, jakbys do niej zadnej zlosci nie mial?! -A niby skad mialbym miec!? Ja, czy tam kto inny? Wszystkim jednako zal. Ukladna ci byla dziecina... - zamyslil sie - a wszystko za sprawa tej starej Rodlichy, bodajby i na tamtym swiecie sparszywiala! -Opowiedz nam wszystko - poprosila Hanti. -Jak kazecie pani. Ano to bylo tak: Irian pierwsza, a potem jej brata Dinka, urodzila Ida, zona smolarza Rety. Reto poczciwy byl chlop, ino ze w piach poszedl, zanim sie syn urodzil, no i kobiete sama przy dwoch kolyskach ostawil. Nieletko im bylo, ale jakos tam szlo i bogi tez chyba laskawie patrzyli, bo cora sie Idzie udala nad podziw. Urodna byla, nieglupia, ze nawet pod debem uradzili, co by ja, jak podrosnie, dla krola, w palace zawiezc. I dobrze by sie dziac moglo, gdyby ta jedza Rodlicha mieszac tu nie zaczela... Ot, dzieciaka sie ropusze zachcialo! Sama nie mogla miec, to dawaj, do Idy lazic, zeby jej Irian sprzedala. Chodzila, chodzila, az wreszcie, jak scierka przez pysk wziela, to i przestala chodzic. Tylko ze nastepnego dnia mala za reke cap i w las. Porwala psia jucha! Ano skoro tak, to sie chlopy skrzykli, kazdy co tam ciezkiego w obejsciu mial, to wzial i poszli szukac. A jak znalezli, to tak to stare scierwo wybili, ze malo jej skora ode gnatow nie odeszla, a wrzaski to pewnikiem i Piry slyszaly. No i spokoj byl, tyle ze nie na dlugo. Rodlicha ledwie sie z wyrka podniosla, dawaj zaraz w mateczniki chodzic i jakies ziola czy inne rzeczy do chalupy znosic i ciegiem sie w niej zamykac. Zeby tam kto wczesniej pomyslal, to moze inaczej by bylo, a tak... Mala za jakis czas zaniemogla. Z poczatku chodzila, kwekala, ale co dzien to gorzej sie z nia dzialo i nic jej nie moglo pomoc. A potem juz ino lezala i plakala, ze boli. Osobliwie raczeta i twarzyczka. I ze tez nikt wtedy uroku w tym nie zobaczyl! Ano widac i ludziom cos na rozumy padlo. Znaczy musialo tak byc. Pomarla... Ida zas z tej calej zgryzoty, choc licho wie, jak to po prawdzie bylo, zaraz na drugi dzien po corce oczy zamknela. I Dinek, co mu ze cztery wiosny bylo, sam ostal. Ale nic to, zal nie zal, tak to juz jest na tym swiecie. Pochowali my je jak nalezalo, i godnie, a jakze, a tu na siodmy dzien, znaczy od smierci Irian liczony, patrzymy: grob malej rozryty, trumna pazurami rozdarta i trupa ani sladu... Ksin tylko pokiwal glowa i cicho zagwizdal przez zeby. -No, teraz dopiero ludziom zaslona z oczu spadla. Cala gromada smy do Rodlichy poszli i zywcem ja w stogu slomy spalili. Miast tego, moze lepiej by bylo przymusic wpierw suke, zeby urok sprobowala odczynic, ale w zlosci na prozno rozumu szukac. I stalo sie... Odtad co noc Irian wokol wsi krazyla, ale ani razu nikomu jakakolwiek sie krzywda nie stala, choc byli tacy, co ja o pare krokow od siebie widzieli. Jakis wedrowny medrzec, ktory pozniej w progi nasze zawital, gadal, ze owa niezwyczajna lagodnosc stad pochodzi, ze duszy niewinnego dzieciecia czary dosc mocno nie mogly sie imac i po czesci ja taka, jaka byla za zycia, ostawily. Znaczy dobroci w niej wiele jeszcze i pamieci tego, co drzewiej bylo, smierc nie zatarla. Szczera prawda to byla, bo rychlo baby zaczely gadac, ze ona czasem po zmierzchu do poslania braciszka przychodzi i spokojnosci jego snu pilnuje. Jedna ponoc widziala, jak Irian pazurami derke na niego naciagala, kiedy maly sie odkryl we snie... Od pory tej kazdy, kto upolowal cos albo w zagrodzie zarznal, czesc miesiwa zawsze na plocie ostawial, aby nieboga pozywic sie mogla. Tak bylo dopoki nowe nie spadlo nieszczescie; goraczka nam na dzieciska przyszla i nascie wypadlo pochowac, w tym i Dinka, ktory nigdy tak w sobie za mocny nie byl. Oj, bylo wtedy, oj bylo... Co noc do grobu malego chodzila i wyla, az sie serce krajalo, a baby to ino ciegiem chusty przy oczach trzymaly. Do dzis, co wspomna, to znow zaczynaja beczec. One juz takie za przeproszeniem jasnej pani... - sklonil sie w strone Hanti. -A potem przyplatal sie tu jakis wypierdek, co nalezal do cechu tych, co zabijaja stwory Irian podobne... -Tepiciel? - rzucil Ksin. -A tako wlasnie! - potwierdzil Ajro - zeby my tylko wczesniej wiedzieli, kto zacz i dlaczego przylazl, to by zaraz klonice w ruch poszly. A ten parszywiec pewnikiem mistrzem chcial ostac, a do zaslugi ubicie wapierzycy bylo mu potrzebne, bo choc nikt go nie prosil, o zmroku na Irianke sie zboj zasadzil. Ale szczesliwie sie wszystko skonczylo, bo to jego flaki ona nam na oplotkach rozwiesila... Jeno ze po tym ufnosc do ludzi stracila, brata miedzy zywymi nie bylo, wiec i jej samej nic juz przy wsi nie trzymalo. Odeszla w te okolice, o wlasnie tu, gdzie my teraz idziemy i zyje sobie spokojnie, ale obcych nocami nie cierpi. Paru juz pokasala i to tak, ze przez kilka niedziel z betow sie podniesc nie mogli. Stad i nam roztropniej bedzie odejsc, nim slonce w lesie sie schowa... -I mowisz, ze tu jej ziemia? - zagadnal go Ksin z lekkim usmiechem - a ona gdzies tutaj jest i to blisko? -Nie inaczej, panie. -Wiecej masz racji, niz ci sie wydaje! - kotolak stanowczo powstrzymal konia i zeskoczyl na ziemie. -Zaraz wracam! - zawolal, znikajac w sklebionej masie krzewow. -Panie...? - Ajro oslupial, a Hanti niespodziewanie zbladla... Ksin odszedl o kilkadziesiat krokow od drozki, ktora jechali i zatrzymal sie przed starym, ogromnym debem. Jakies piec lokci nad ziemia w grubym, obrosnietym mchem pniu zial otwor obszernej dziupli. Nawet gdyby nie istnial zmysl Obecnosci, to same slady na korze powiedzialyby mu juz wszystko... Chwycil za krawedz dziury, podciagnal sie i wslizgnal do wnetrza. Drzewo bylo prawie ze puste w srodku, a owa mroczna, posepna nore w polowie wypelnialy zeschniete liscie. Przykleknal i zaczal je rozgrzebywac. Lezala niezbyt gleboko, moze ze dwie piedzi pod powierzchnia. Po chwili wyciagnal ja i oparl bezwladne cialo o prochniejaca sciane. Patrzyl... Szczupla, plowowlosa bardziej przypominala mu jakies nieznane dotad drapiezne zwierzatko niz strzyge. Nie miala zadnych, tak charakterystycznych dla tego rodzaju upiorow znieksztalcen czy sladow zatrzymanego gnicia. Moc Onego przeformowala te mala z zachowaniem jakiejs subtelnej harmonii, ktora wyzierala z kazdej miekko zarysowanej linii jej ciala. Z daleka mozna bylo wziac Irian za kilkunastoletnia dziewczyne, choc jednak zbudowana byla zupelnie inaczej niz jakakolwiek kobieta... Nigdy dotad nie widzial nic podobnego. Bez namyslu zarzucil ja sobie na plecy, po czym wydostal sie z dziupli i na rekach zaniosl do swoich... Piorun z jasnego nieba wywolalby o wiele mniejsze wrazenie, niz pojawienie sie Ksina ze strzyga w ramionach. A on szedl spokojny, wyprostowany. Pysk Irian opieral mu sie o szyje, a jej lapy, pozbawione siersci, zakonczone lsniacymi niby masa perlowa szponami, luzno kolysaly sie w rytm jego krokow. Konie rzec zaczely, dziewczyny Hanti piszczec, a Ajro byl przerazony. -Panie! Coscie zrobili?! Kotolak ominal go, nie mowiac zadnego slowa i ruszyl w kierunku powozu. Szybkim ruchem polozyl Irian na siedzeniu przy zonie. Przestraszone sluzki natychmiast wyskoczyly stamtad z dzikim wrzaskiem. -Wracac mi tu, ale juz! - krzyknela na nie Hanti, odzyskujac zimna krew. Podeszly niepewnie, a Ksin odwrocil sie do przewodnika. -Mowiles, ze ona do krola miala isc, tak, to my teraz ja do palacu wezmiemy... Chlopu odjelo mowe, lecz rowniez i Garo tepo wytrzeszczyl oczy. -Jakby tam jednej bylo malo... - wystekal zupelnie oglupialy posel. -Nadworny mag wasza Irian sie zajmie i moze z powrotem przywroci jej ludzka postac. Dobrze umie on uroki zdejmowac - wyjasnil Ksin. Sam wiem cos o tym, dodal w myslach. Ajro okazal wiecej bystrosci niz stojacy za nim dworzanin, bo po chwili juz jego oczy spojrzaly na kotolaka przytomniej. -Skoro tak chcecie, panie, to czemu nie - powiedzial spokojnie - radosc we wiosce bedzie, kiedy tam o tym rzekne, ale co wy poczniecie, jak ona sie dzisiaj po zmierzchu przebudzi. Przecie Irianka nigdy do pelni nie musiala czekac, by sie z owego dziennego bezwladu podniesc...? Ksin potarl grzbietem dloni policzek i zmarszczyl czolo. -Znajdz nocleg dla nas, to tam pomyslimy - odparl. -Jak kazecie, panie, teraz donikad nam juz nie spieszno, tedy wiec mozemy do starej chalupy isc, co tu niedaleko stoi. Pokazal kierunek i chwyciwszy za uzde jedna z zaprzezonych do kolasy klaczy, poprowadzil ich w strone chaty. Zaledwie zboczyli z drogi, od razu znalezli sie w takim gaszczu, ze powoz utknal w nim juz po kilkunastu krokach. Dalej ruszyli dopiero wtedy, gdy Milan i Rino swoimi dwurecznymi mieczami skosili wszelkie zawadzajace krzaki i drzewa... Z poczatku taka wedrowka zdawala sie byc zbyt mozolna, lecz Ajro wiedzial jednak, co robi. Po pewnym czasie dobrneli tam, gdzie grunt byl bardziej kamienisty, dzieki czemu rosnace tu zielsko siegalo najwyzej do kolan i klopoty skonczyly sie w okamgnieniu. Szybko ujrzeli dach opuszczonej chaty, a niebawem juz szykowali sie w niej do nadejscia nocy. Teraz Hanti po krotkiej naradzie z Ksinem wziela wladze nad grupa w swe rece. Najpierw zapedzila do roboty Gwardzistow, kazac im zbierac chrust i grzac wode, po czym sama, z pomoca jednej sluzebnej, zabrala sie za mycie Irian i odszorowywanie jej z warstwy dziesiecioletniego brudu. W tym czasie druga dziewczyna przerobila jedna z kobiecych szat, w ktora ubrano strzyge zaraz po zakonczeniu kapieli. Wreszcie, czysta i pachnaca ziolami, Irian ulozono na przygotowanym wczesniej poslaniu w chacie. Ajro i Garo patrzac na to wszystko, tylko przecierali oczy ze zdumienia, niezdolni wykrztusic z siebie chocby jednego slowa. Tego bylo zbyt wiele, jak na ich zdolnosc pojmowania. Jedynie Alliro i reszta zolnierzy od dawna przyzwyczajonych zarowno do swego dowodcy, jak i do jego pomyslow, przyjeli rzecz cala spokojnie. Pozostaly czas uplynal na zwyczajnych w tych okolicznosciach pracach, ktore skonczyly sie przed wieczorem. Konie zamkneli w pobliskiej szopie, a sami zasiedli do wieczerzy. Zachod slonca zastal ich jeszcze przy jedzeniu, dlatego tym razem skonczyli je szybciej niz zwykle i pospiesznie rozlokowali sie w chacie. Wiekszosc wlazla na strych, wciagajac za soba drabine. Jedynie Ksin, Ajro i Hanti odwazyli sie w dole czekac na chwile, w ktorej Irian przebudzi sie z podobnego do smierci letargu. Kotolak przykleknal najblizej, bo jakies trzy kroki od strzygi. Hanti stanela za nim, a Ajro daleko pod sciana. Z gory osiem par oczu z napieciem sledzilo kazdy ich gest albo slowo. Ksin spojrzal na moment w bok. -Otworz drzwi i zostaw otwarte - polecil przewodnikowi. Ten zrobil, co mu kazano i znow powrocil na swoje miejsce. Na zewnatrz ciemnosc gestniala z kazda uplywajaca chwila. Kilka woskowych swiec od dawna palilo sie w izbie, lecz owo mizerne swiatlo nie rozpraszalo do konca panujacego tutaj polmroku. Dlugie cienie przedmiotow i ludzi drgaly lub falowaly lekko na scianach i glinianym klepisku, a metna szarowka zatarla kontury trwajacych w bezruchu postaci. Irian zaczela zyc... Ksin wyczul to, zanim zdazyla otworzyc oczy, i niemily chlod ogarnal go wzdluz kregoslupa. To co lezalo przed nim, nie bylo jakas tam zamieniona w potwora dziewczyna, tak jak mu sie dotychczas zdawalo, ale najzwyczajniejsza strzyga gotowa bez wahania wypatroszyc ich w tej samej chwili, w ktorej taka mysl powstalaby w jej glowie. Zmysl Obecnosci nie potwierdzil slow Ajra; kotolak nie znalazl zadnej roznicy pomiedzy nia a innymi upiorami... Na ucieczke lub gniew bylo juz za pozno. Ksin sprezyl sie, tlumiac wscieklosc na siebie i zamarl ze wzrokiem utkwionym w Irian. Jedyna bronia, jaka teraz mial, byla jego krew, a sposob obrony polegalby na zmuszeniu upiorzycy, aby go ugryzla. Nie wiedzial tylko, co zrobi w przypadku, kiedy zamiast klow pojda w ruch szpony... Zerwala sie tak szybko, ze Hanti i Ajro nie zdolali dostrzec jej skoku - byl on jak blysk miecza tnacego powietrze. Juz stala, opierajac sie tylem o sciane. Ostry, wibrujacy syk przerwal cisze i narastal, przechodzac w zlowieszczy skrzek. Rozjarzone blaskiem czerwonych oczu spojrzenie Irian blyskawicznie przemknelo po calej izbie i zatrzymalo sie na twarzy Ksina. Przeciagly, gardlowy dzwiek scichl nagle o jakies poltonu. Obecnosc istoty pokrewnej musiala ja bardzo zaskoczyc; raz jeszcze z uwaga przyjrzala sie Hanti, przewodnikowi i znow zerknela na kotolaka. Lekko przekrzywila leb. Zamknela otwarta paszcze. Pazury wciaz drgaly nieznacznie, ale lapy trzymala przycisniete do tulowia. Nagle cos innego zajelo jej uwage - suknia, popatrzyla po sobie. Czubki szponow dotknely jedwabnej tkaniny. Przyszczypala kawalek i pociagnela; pazury stuknely o siebie. -Irian... - poderwala leb w gore i gwaltownie poruszyla uszami. -Irian... - powtorzyla Hanti. Momentalnie zwrocila sie w strone kobiety, wysuwajac do przodu podkurczone ramiona. Ksinowi serce stanelo w gardle; gdyby teraz zaatakowala, to w zaden sposob nie zdolalby oslonic przed nia zony - Hanti byla zbyt blisko! Jakikolwiek gwaltowny ruch z jego strony moglby tylko pogorszyc sytuacje. -Irian... - w wyciagnietej ku strzydze dloni pojawilo sie zgrzeblo, a ta z napieciem wpatrzyla sie w ow przedmiot. Kotolak zacisnal zeby; gdyby w tej chwili Irian postanowila odgryzc Hanti reke, on bylby zupelnie bezradny... Krotki i nagly skowyt porazil mu nerwy jak plomien. Strzyga w mgnieniu oka jakby rozplynela sie w powietrzu. Szum, jazgot i potezny lomot! Nie myslac, nie patrzac na nic, poderwal sie i w oblednym, szalenczym skoku przypadl do Hanti przywalajac ja wlasnym cialem... Czekal na bol, zgrzyt rwanych miesni, a zamiast tego uslyszal okrzyk zdumienia: -Opamietaj sie! - zdlawiony jek rozlegl sie po tych slowach - omal mnie nie zabiles! -C...c... co sie stalo...? - wymamrotal oszolomiony. -No, zlaz ze mnie! Patrz, jak sie potluklam... Przeciez ona uciekla! Uswiadomil sobie, ze caly jest mokry od potu. Bryla lodu powoli topniala gdzies pod sercem. -Ano uszla, panie, przez drzwi, przecie otwarte byly... - Ajro potwierdzil pospiesznie. Wstal, odetchnal gleboko i pomogl Hanti sie podniesc. Patrzyli na siebie w milczeniu. -Czy odszukasz ja jutro? - spytala nagle. Pokrecil przeczaco glowa - mial dosyc juz tego wszystkiego. -Moze to i lepiej... - odpowiedziala, zamyslajac sie nieco - ale... -Oj, za pozwoleniem, skoro az tyle szczescia mielismy, lepiej nie kusic znow losu - doradzil przewodnik. -Masz racje - przytaknal kotolak - chodzmy spac. -Trzeba przygotowac poslania, pomoz mi - odezwala sie Hanti. Ksin pochylil sie nad jednym z lezacych pod sciana tobolow i zaczal rozsuplywac oplatajace go rzemienie. -Panie... - ton glosu Ajra sprawil, iz momentalnie zesztywnial. Bardzo powoli obrocil glowe w kierunku drzwi... Irian stala w progu ze wzniesionymi do gory szponami. Zupelnie cicho. Wtem zatrzeszczaly deski! - To na strychu ktos sie gwaltownie poruszyl. Weszla do izby. Wolno, krok za krokiem, jakby niesmialo zblizala sie ku Hanti... Przerobiona suknia zwisala z tej malej ofiary uroku, niczym luzno rzucona szmata. Zadnego wdzieku. Ksin uspokoil sie wreszcie, gdyz w calej postawie strzygi byl raczej lek lub niepewnosc, ale nie gniew. Nie przyszla tu walczyc... Przemknelo mu. Stanela przed Hanti i nagle przytulila sie do niej z jakas dziecinna ufnoscia. Kobieta cofnela sie nieco, usiadla, a kiedy tamta ulozyla swoj leb na jej kolanach, siegnela po odlozone zgrzeblo i zaczela ja czesac. Irian zamknela oczy, przyjmujac pieszczote z niesmialym popiskiwaniem, a rozradowana Hanti z zachwytem spojrzala na Ksina. -Jest nasza... - szepnela do Ksina. Ze strychu spuszczono drabine i ukrywajacy sie tam zaczeli schodzic na dol. Irian nie zwrocila na nich uwagi, nawet wtedy, gdy wszyscy skupili sie wokol niej. Zdumienie, podziw i zupelne zaskoczenie sprawily, iz nikt nie zdobyl sie na komentarz. Dopiero po dluzszej chwili Garo rzekl cos Ksinowi do ucha, a za moment obaj wyszli z chaty i przystaneli w poblizu szopy, w ktorej zamknieto konie. -Wiec o co chodzi? - zapytal kotolak. -Kapitanie, czy Irian to nasza bron? - zagadnal go posel. -Nie rozumiem... -No, czy ona bedzie walczyc z krolowa? Ksin wzruszyl ramionami. -A niby dlaczego mialaby to zrobic? -Bo przeciez... ona to... -To co? - przerwal mu zniecierpliwiony kotolak - nie dlatego ja odnalazlem! -Ale moze... jakos jej to wytlumaczyc...? Ksin spojrzal z politowaniem. -Nawet gdyby to bylo mozliwe - powiedzial zimno - to wymysl mi chocby jeden powod, dla ktorego dwie strzygi mialyby walczyc ze soba. No czekam! -Ja nie wiem... -I ja tez nie! - ucial krotko. - I przestan wreszcie zaprzatac sobie tym glowe. Czas spoczac. Idziemy! Nie patrzac na siebie, wrocili do chaty. Swiatla pogasly tam szybko i potem juz tylko zar z paleniska cokolwiek rozpraszal mrok. Z czasem zasneli wszyscy z wyjatkiem Hanti, ktora ciagle, miarowo rozczesywala wlosy tulacej sie do niej strzygi. Tak bylo do wschodu slonca, kiedy ta z powrotem zapadla w letarg. Niebawem znow wyruszyli w droge, a Hanti, trzymajac na kolanach glowe Irian, drzemala, odsypiajac ostatnia noc. Jadacy tuz obok Ksin, co troche spogladal na nie zadumany. -Wiec jednak mamy coreczke... - powtarzal sobie z niedowierzaniem. Ostatni pojedynek Podroz przez Rohirre, mimo iz na poczatku zdawala sie byc szalenstwem, oplacila sie im ogromnie. Nie tylko nic nie stracili, ale zyskali jeszcze, gdyz trwala ona o caly tydzien krocej w porownaniu z droga, ktora przebyli jadac w przeciwna strone. Dzieki temu do Katimy dotarli na dwie noce przed pelnia ksiezyca, a to szczegolnie cieszylo Ksina. Przez glowna brame miasta przejechali wiec wczesnym rankiem osiemnastego dnia miesiaca Ryb i unikajac zbednego ryzyka zatrzymali sie nie w palacu, lecz w jednej z karczm. Jej wlasciciel, od kiedy wszyscy przyjezdni w poplochu opuscili stolice, nie mial az do tej pory jakichkolwiek gosci i to sprawilo, iz przyjal ich jak wyslannikow niebios, zeslanych po to, by uratowac go od bankructwa. Od niego dowiedzieli sie o tym, co zaszlo w Katimie po wyslaniu Gara i o strachu, z jakim mieszkancy stolicy oczekiwali kolejnych poczynan Starej Krolowej. Mowil dlugo i tak pochlonela go wlasna opowiesc, ze nawet nie zwrocil uwagi na podluzny tobol, ktory Gwardzisci ostroznie wydostali z powozu i wniesli do pokoju kobiet... Gdy skonczyl, Ksin natychmiast przywolal posla, pomowil z nim chwile, po czym bezzwlocznie odprawil do palacu. Rodmin zjawil sie niecala godzine pozniej, zastajac ich jeszcze przy sniadaniu. Hanti i kotolak od razu zerwali sie na widok starego przyjaciela. -Podobno macie dla mnie jakas robote? - zapytal mag po powitaniu. -Azebys wiedzial... Zjesz cos? - Ksin zrobil zapraszajacy gest. -Nie, ja juz... - wymowil sie szybko. -A wina? -Chetnie. Hanti siegnela po dzban, napelnila i podala im kubki. Usiedli, zaczeli pic. -Powiedz, co sie tu porobilo... - zaczal Ksin. Rodmin spochmurnial nieco. -Ona rzadzi, a Redren potulnie jej slucha... - rzekl, odstawiajac oproznione naczynie - nie, nie dolewaj - odezwal sie do Hanti. - Nauczyla go posluszenstwa... - pokrotce opowiedzial im o wydarzeniach w palacu. - A teraz mowcie, co tu za robota, ten czlowiek gadal cos o urokach...? -Wziales swoje Przedmioty? - zapytal kotolak. -Wiele mi ich nie zostalo, ale mam kilka... - dotknal wiszacej przy pasie sakwy. -Wiec chodzmy! - oboje poprowadzili maga do izby na pietrze, a kiedy znalezli sie wewnatrz, Ksin zaryglowal dokladnie drzwi. -Tutaj... - Hanti odslonila baldachim nad lozem. -Coz to jest? - Rodmin popatrzyl zdumiony. -Odwin... - rzekl kotolak. -Czy wyscie rozumy potracili!!! Ksin i Hanti jak na komende przeczaco pokrecili glowami. Magowi odjelo mowe. -Ja... wszystkiego... po was, ale... - wykrztusil wreszcie - jesli ktokolwiek sie dowie... tu cale miasto noca boi sie wlasnego cienia, a wy... Zywcem na strzepy i to golymi rekami? -Uspokoj sie i sluchaj! - kotolak niemal przemoca posadzil go tuz przy Irian. -Ona jest inna... - dalej mowil juz z takim pospiechem, jakby obawial sie, ze Rodmin im stad ucieknie... - i trzeba z niej zdjac ten czar! - zakonczyl stanowczo. Mag przez dobra chwile patrzyl na nich zupelnie nieobecnym wzrokiem. -A jesli sie wyda... - zaczal znowu. -Ty powiesz?! - Ksin przerwal mu ostro. -Nie! -No to nie ma zmartwienia. Do dziela! Rodmin podrapal sie w potylice. -Wiec dobrze! A niech to diabli... - machnal reka i spojrzal na strzyge. -Pomozcie mi ja rozebrac - rzekl spokojnie. -Lepiej ja sama... - Hanti pochylila sie szybko nad poslaniem. Sprawnie sciagnela sukienke z Irian i naga ulozyla na wznak. Popatrzyla jeszcze, po czym odruchowo przygladzila jej rozczochrane wlosy i cofnela sie, aby zrobic miejsce magowi. Ten przykleknal przy brzegu loza i uwaznie przyjrzawszy sie malej, powoli siegnal do sakwy. -Rzeczywiscie - stwierdzil - przeklenstwo nie przeniknelo ciala tak bardzo, jak to zazwyczaj bywa; w kazdym razie nie widac tego na zewnatrz. Sprawdzimy... - wyciagnal srebrne wahadelko i wprawil je w ruch nad strzyga. Szepczac cos, przenosil je w te i z powrotem wzdluz tylko znanych linii. Ksin spostrzegl, jak zawieszona na lnianej nitce brylka metalu wyraznie zmieniala szerokosc swoich wychylen w zaleznosci od miejsca, przy ktorym sie znajdowala. I tak w okolicach dloni lub raczej szponow hamowala gwaltownie, jakby cos ja sciagalo w dol, a nad czolem i sercem przeciwnie; odpychanie bylo tak silne, ze az zaczynala miotac sie niczym uwiazana pszczola. -Ho, ho, kto by pomyslal... - Rodmin cofnal reke z wahadlem i wzial nastepna rzecz: byla to niewielka kulka z bursztynu. Przez chwile intensywnie pocieral ja o rekaw jedwabnej koszuli, a gdy skonczyl, nieznacznym ruchem rzucil ja w strone Irian. Miodowozloty pocisk, mimo iz mknal prosto na nia, nagle wykrzywil swoj lot, zboczyl i upadl w posciel... Mag odwrocil sie do Hanti i Ksina. -Drugi raz w zyciu widze cos podobnego - powiedzial - ty byles tym pierwszym przypadkiem... - dodal, spogladajac na kotolaka. - Jest tak, jak u ciebie. Jesli, rzecz jasna, pominac mniej istotne roznice. To zgrabne polaczenie umyslu calkiem zwyczajnej dziewczyny z wiekszoscia typowych cech demona. Ja mowie "zgrabne", ale ten kto jej to zrobil, predzej widzialby w tym swoj blad, gdyz jesli to miala byc zemsta, nie nalezalo dopuscic, aby pozostaly w niej wspomnienia z poprzedniego zywota. Znac, ze robil to poczatkujacy czarownik i na rzeczy dosc dobrze sie nie znal. -To byla kobieta - sprostowala Hanti. -Ach tak... - Rodmin najwyrazniej myslal juz o czyms innym. -Wiec nie powinienes miec teraz zadnych trudnosci! - zawolal Ksin. -Zaraz, zaraz... - mag zgasil jego entuzjazm - nie wiem jeszcze, na czym opiera sie w niej dzialanie owego uroku. U ciebie jest to czesc zwierzecej natury, a ona zdaje sie byla czlowiekiem pelnej krwi... -Tak, masz racje... - kotolak spowaznial nagle. -Teraz musimy to zbadac, na szczescie zostal mi jeszcze jeden... - pokazal im smukly, przejrzysty jak szklo szesciograniasty krysztal. Jego obydwa konce zeszlifowane byly w ostre, mieniace sie wszystkimi barwami teczy, szpice. Z daleka wygladalo to tak, jakby po obu stronach plonely kolorowe ogniki. Rodmin uchwycil go dwoma palcami i ostroznie przyblizyl do Irian... Przejmujacy, wysoki ton zabrzmial w zapadlej ciszy i szybko przybieral na sile. Dzwiek wibrowal, gdy mag zaczynal kolysac ramieniem i milkl, kiedy je cofal. Zmienial sie rowniez nad kazda czescia ciala strzygi, w miare jak Rodmin przesuwal go ponad nia. -Przeklenstwo! - parsknal niespodziewanie. - Zobaczcie! - stanowczym ruchem przylozyl krysztal do czola Irian. Przerazliwy wizg omal nie zwalil ich z nog. Za moment przestali go slyszec, lecz nim jednak zdolali sobie to uswiadomic, od strony okna rozlegla sie seria szybkich, gwaltownych trzaskow. Spojrzeli: niektore sposrod wprawionych tam szklanych plytek pokryla siec bialych pekniec... -Aszsz...!!! - Rodmin zasyczal z bolu i natychmiast, rzuciwszy w kat kamien, zaczal dmuchac na oparzone opuszki palcow. -Nic z tego! - burknal po chwili. -Co jest?! - zapytal Ksin. -Nie dam rady, nie moge zdjac tego uroku. -Co ty mowisz!? - wybuchnela Hanti. Mag przestal wymachiwac dlonia i uwaznie popatrzyl gdzies w bok. -O, macie go! - podszedl i czubkiem buta tracil lezacy na podlodze krysztal... Klejnot byl martwy. Stracil poprzednia przejrzystosc, pociemnial, stal sie brunatnoszary, a jego konce nie skrzyly sie juz barwnym swiatlem. -Tylko swoista Moc mogla zrobic z nim cos takiego - wyjasnil - znaczy to, ze zaklecie bylo jednowymawialne, a wiec odczynic moze wylacznie ten, kto je rzucil... Ta wiedzma jednak cos umiala... -Ale ona nie zyje! Rodmin rozlozyl bezradnie rece, Hanti usiadla, a Ksin zaczal krazyc po izbie. -I nie ma innego sposobu? - odezwal sie wreszcie. -Sposob to zawsze jest, tylko trzeba go znac - odpowiedzial mag. -Ale moze bys jednak sprobowal... - zaproponowala Hanti. -Na oslep? -Wlasnie. -Nie. Ryzyko za wielkie. Predzej bym ja rozsrozyl niz odczarowal. -Moze bys cos wymyslil! -Niby co? To beznadziejny przypadek. Nic tutaj nie wskoram, a tobie radze, bys przestal zaprzatac sobie tym glowe, zapomniales dlaczego tu jestes? Aha, skoro juz o tym; Redren chce z toba mowic. Bedzie czekac w poludnie. Kotolak popatrzyl przez okno. -To juz niebawem - odrzekl. -W takim razie pojdziemy tam razem - Rodmin ruszyl w kierunku drzwi. -Jak dlugo jeszcze macie zamiar ukrywac Irian - zagadnal, kiedy znalezli sie na ulicy. -Nie zastanawialem sie nad tym - odparl Ksin - myslelismy, ze bedzie mozna wyzwolic ja od Onego, teraz sam nie wiem. Moze ukryjemy w Samni albo gdzie indziej... a moze jednak znajdzie sie ten sposob... -Na to nie licz, nie warto miec zludzen. Moja sztuka trwa od przeszlo tysiaca lat i przez caly ten czas nigdy nikomu nie udalo sie zlamac regul mocy swoistej, choc mowia, ze mozna, ale to tak, jakby szukac jednego drzewa w wielkiej puszczy... -O, to jeszcze umialbym... -A ziarenka piasku na pustyni? -Juz nie... - kotolak posmutnial. -No widzisz... tak z tym jest. -Wiec zostawmy to wreszcie. Jak tam moja Gwardia? - Ksin zmienil temat. -Zbiesily sie lajdaki i trudno sie im dziwic; Redren ugial karku, wiec posluch mocniejszemu. Od tamtej pory krol jest dla nich jak dym: kiedy w oczy nie lezie, to i nie ma sie czym przejmowac! Stracil powazanie i tyle. Dopiero dzisiaj, kiedy uslyszeli, ze juz wrociles, zaczeli sie troche miarkowac, bo nie wiedza jeszcze, czym sie to wszystko skonczy... Do palacu dotarli jakies pol godziny pozniej. Pozornie nic sie tu nie zmienilo; straze, ktore mijali, jak dawniej oddawaly honory, a napotkani dworzanie rownie chetnie odpowiadali na slowa powitania lub wymieniali uklony. Nikt ani odrobine nie uchybil zasadom etykiety, lecz w kazdych oczach Ksin widzial zawsze ten sam utajony blysk; jedno krotkie, lustrujace spojrzenie - patrzyli zimno, niczym widzowie na gladiatora, wazac jego szanse i myslac na kogo postawic... Redrena zastali w niewielkiej, raczej niegodnej krola komnacie. Wladca byl sam, jesli nie liczyc drzemiacej mu na kolanach puszystobialej kotki, i siedzial w bogato rzezbionym fotelu. Gdy weszli, odlozyl jakies przegladane wlasnie papiery, po czym skinal uprzejmie glowa. Chcial cos rzec, ale nie zdazyl... Krolewska faworyta obudzila sie natychmiast w momencie, w ktorym Ksin stanal w progu i zwrocila na niego swe piekne przejrzystoblekitne slepka. Uniosla lepek, a z jej zgrabnego, szlachetnie uksztaltowanego pyszczka wydostalo sie krotkie i pelne zachwytu miaukniecie. Juz stala gotowa, sprezona do skoku na podloge, gdy nagle Redren odruchowo przytrzymal ja za kark... Wsciekle, przeciagle prychniecie bylo wlasnie tym, co nie dalo krolowi dojsc do slowa. Rozjuszona kocica bezceremonialnie ugryzla monarche w palec i wyrwawszy sie smignela w dol, prosto do nog kotolaka. Zaczela ocierac sie o nie z gardlowym, entuzjastycznym miaukotem, okazujac mu tym swoja najglebsza aprobate... Zapanowala zupelna konsternacja. Redren zaniemowil, mag zaczal gryzc wargi, a sam Ksin stal i z widocznym wysilkiem probowal zachowac obojetny wyraz twarzy. Dopiero po dluzszej chwili, kiedy kotka bynajmniej nie zamierzala przestac, przykleknal i wziawszy ja w dlonie, zaczal delikatnie masowac jej szyje i grzbiet. Zwierzatko zwiotczalo nagle, a on wstal, przeszedl kilka krokow i ulozyl je na stoliku Redrena. -Obudzi sie za jakas godzine lub dwie... - wyjasnil, unoszac glowe. Krol z trudem przypomnial sobie to, co mial zamiar powiedziec wczesniej. -Wiec coz, siadajcie... - odchrzaknal znaczaco. -Jakie beda rozkazy, panie? - zapytal Ksin. -Zadnych rozkazow - odparl Redren - masz wolna reke, rob co chcesz, byle predko! Mozesz nawet i teraz zaczac. Dosc blazenstw! -Czy mam odszukac jej kryjowke. -Tak, a potem spal, rozszarp, zadzgaj, zreszta sam najlepiej wiesz, co masz zrobic! A ja juz sie zajme tym przekletym bydlem... - tygodnie upokorzen sprawily, iz wladca przestal nagle panowac nad soba - tu wszystko buntuje sie przeciw mnie, nawet takie o... - zamierzyl sie na kotke i bylby ja stracil ze stolu, lecz powstrzymal go jeden krotki blysk oczu Ksina... -Za pozwoleniem, wasza wysokosc - pospiesznie wtracil sie Rodmin - obawiam sie, ze w ten sposob nic nie zdzialamy. -A to dlaczego? - Przeciez on wyweszy ja chocby i przez trzy sciany! -To nie wech, panie... -Niewazne! Wiec czemu nie?! -Bo trzeba jeszcze znac droge przez owe sciany, wasza wysokosc. -Mlotami je przebijemy! -Tak, i pol zamku zawali sie nam na lby! - mag zaczal tracic cierpliwosc. -Nie podnos glosu, Rodmin - krol oprzytomnial wreszcie - ale moze jednak sie nie rozleci? -Nie sadze, aby Starzy Mularze nie przewidzieli czegos tak prostego, wasza wysokosc, a po drugie wszystkie mury sa tu tak grube, ze na ich rozbicie moze nie starczyc dnia... czy mam dalej mowic? -Nie, dosyc. Wiec zgoda, ale co czynic w takim razie? -Zaczekajmy, az sama stamtad wylezie - zaproponowal Ksin. -I co wtedy? -Jezeli bedzie to w czasie pelni, niechaj rozstrzygna szpony... - po tych slowach ogarnal go nagle jakis dziwny chlod i takie niejasne, nieokreslone poczucie nieodwracalnosci... Nigdy dotad nie czul czegos podobnego przed walka... -Ja jestem gotow! - stanowczo zdusil ow zaczadzajacy mu umysl ponury opar i spokojnie popatrzyl w oczy krola. -Dobrze, zgadzam sie - odrzekl z namyslem Redren - a teraz mow, co tam na pograniczu... Reszta dnia, az do wieczora, uplynela bez zmartwien. Najpierw Rodmin wyniosl uspiona kotke do sasiedniej komnaty, a potem Ksin opowiadal o wszystkim, co wydarzylo sie w Dinie, a oni sluchali z uwaga, od czasu do czasu zadajac rozne pytania. Jedyna klopotliwa rzecza mogla tu byc sprawa Irian, ale kiedy kotolak dochodzil juz do wydarzen, ktore zaszly w puszczach Rohirry, Redren sam kazal mu skonczyc. -Sciemnia sie - stwierdzil - a lepiej, zeby cie w zamku po zachodzie slonca nie bylo, wracaj do siebie. -Tak, panie! - Ksin wstal, sklonil sie i zniknal za drzwiami. Do gospody wrocil najkrotsza droga. Podczas jego nieobecnosci nie dzialo sie tam nic szczegolnego. Kobiety siedzialy u siebie, a Gwardzisci, jak zwykle, biesiadowali w glownej izbie. Jedynym nie pijacym wsrod nich byl Alliro, ktory zgodnie z rozkazem pilnowal, aby zaden z pozostalych nie stracil umiaru i nie powiedzial za duzo... Na widok dowodcy natychmiast podniesli sie z law, lecz on nieznacznym gestem pozwolil im zajac poprzednie miejsca i nie mowiac nic, od razu poszedl na gore. Tam zamknawszy okna i drzwi do komnaty, razem z Hanti zaczekal, az Irian przebudzi sie z letargu, a potem przez pol nocy wszyscy troje bawili sie razem w najlepsze. Rozigrana strzyga smigala po pokoju jak skra, a oni, najczesciej bez powodzenia, usilowali schwytac ja w szeroko wyciagniete ramiona. Dosc latwo zdolali wytlumaczyc jej, ze tym razem powinna zachowywac sie cicho i nie skowyczec, wiec teraz radosc po kazdej udanej ucieczce lub zwodzie okazywala klekoczac gwaltownie szponami, co przypominalo klaskanie. Natomiast kiedy Hanti, ktora najpredzej zmeczyly te dzikie harce, siadala, aby nieco odpoczac, wtedy Irian od razu przybiegala do niej, dopominajac sie o swoja ulubiona pieszczote, czyli rozczesywanie wlosow. Na kilka godzin przed switem Hanti i kotolaka zastapily obie dziewczyny sluzebne, dzieki czemu oni mogli isc spac, a strzyga nie pozostala bez opieki. Ksin po zabawie z Irian i nalezytym zadbaniu o Hanti mial teraz ogromna chec na to, aby spac przynajmniej az do poludnia. Jednakze, zaledwie zdazyl pograzyc sie w leniwym strumieniu marzen i obrazow, jakas reka brutalnie wyciagnela go z powrotem na powierzchnie rzeczywistosci. Otworzyl oczy: byl ranek, a nad nim pochylal sie Alliro, szarpiac go mocno za ramie. -Wasza dostojnosc, kapitanie! -Czego tam? - warknal. -Krol przyszedl i mag Rodmin tez. Oprzytomnial w okamgnieniu. -Gdzie oni? -W izbie obok. -A Irian? -Panienke juz ogladali... Ksinowi zaschlo w gardle. Ubral sie blyskawicznie, wybiegl z sypialni i jak pocisk wpadl do komnaty Irian; Redren opuszczal wlasnie zaslone nad jej poslaniem. -Panie... -Spokojnie, nie obawiaj sie, zdazylem juz przyjac do wiadomosci, ze strzyga strzydze nierowna... Wiec wchodz i zamknij te drzwi. -Koniec z zartami - rzekl Rodmin ze smiertelna powaga - tej nocy ONA przekazala mi swoje nowe rozkazy. -Jakie...? - kotolak ochlonal nieco. W tej chwili myslal tylko o Irian i wyrozumialosci Redrena, a nowinki z palacu niewiele go obchodzily. -Dzis wieczorem mamy wyslac do labiryntu co najmniej pol setki dziewczat i mlodych kobiet, niekoniecznie dziewic. Czy pojmujesz, co to oznacza? -Sadze, ze tak... -Wiec co zamierzasz? Ksin uspokoil sie calkiem i z uwaga spojrzal na maga. -Oczywiscie, nikogo tam nie poslemy... - zaczal. -Jeszcze by tylko tego mi brakowalo! - przerwal mu rozezlony Redren - motloch z miejsca roznioslby mnie razem z palacem i Gwardia, gdybym choc jednym slowem osmielil sie dac do zrozumienia, iz przystaje na ten warunek! Ale z drugiej strony, jezeli tych bab nie posle, to ona sama osobiscie pofatyguje sie do mojej sypialni, aby stworzyc mi niepowtarzalna okazje obejrzenia mej wlasnej watroby... - dokonczyl z rezygnacja. -W takim razie nie powinna zastac krola w palacu - stwierdzil kotolak. -To wtedy zabije innych... -No coz... - Ksin rozlozyl rece - to prawda, ale jednak z tego, co wczoraj zdazylem zauwazyc, wynika, ze wasza wysokosc nie zywilby do niej z powodu takiego czynu jakiejs wyjatkowej niecheci... -Ech, Ksin... - Redren pokrecil glowa - kawal drania z ciebie, ale racje to ty mimo wszystko masz; ta banda dawno juz zasluzyla na porzadna nauczke... -Watpie - odezwal sie Rodmin. -Ale w co? - zapytal krol. -W to, aby w palacu mogla zrobic krzywde komukolwiek poza wasza wysokoscia. Na razie jeszcze, ludzie sa jej potrzebni, wiec nie uczyni niczego, co zmusiloby ich do ucieczki. Raczej poczeka do pelni i urzadzi znow jatke w miescie... -A ja zaczekam na nia przed wejsciem do palacowych ogrodow! - zawolal Ksin. Redren az zatarl rece z emocji. -Wiec mamy to, o co nam wczoraj chodzilo! Wywabimy ja z lochow, a ty Ksin pokazesz jej powrotna droge do piekla! -Tak, panie... -A zatem wszystko jasne - podsumowal wladca. - Idziemy - skinal na Rodmina - a ty... - spojrzal jeszcze w strone kotolaka - wracaj do loza, bo zdaje mi sie, ze nie zamierzales tak wczesnie dzis wstawac. -Tak wasza wysokosc, do zobaczenia. - Kiedy drzwi zamknely sie za tamtymi, Ksin poslinil grzbiet prawej dloni i przetarl nia piekace po przebudzeniu oczy. Teraz juz wcale nie mial ochoty spac. Zszedl na dol i kazal podac sobie sniadanie. Zjadl je, a potem, zaszywszy sie w kacie sali, zapadl nad kuflem piwa w jakies na wpol senne odretwienie. Nie mial nic do roboty, pozostalo juz tylko czekanie: dwa dni i jedna noc. Mysli plynely leniwie; wspomnienia, plany, pomysly lub tez zawile szeregi skojarzen. Wszystko to pojawialo sie gdzies w nim, wewnatrz, zmienialo, snulo i rozplywalo. Chwilami mial wrazenie, jakby on sam rowniez przestawal istniec. Rzeczy i sprawy dziejace sie wokol niego oddalily sie teraz, zbladly, zszarzaly i zobojetnialy mu calkiem. Byl tu i nie bylo go jednoczesnie. Kilka godzin pozniej Hanti usiadla tuz przy nim i podobnie jak on nie odezwala sie ani razu. Czas mijal, a oni niekiedy wymieniali najwyzej krotkie spojrzenie czy usmiech. Nic wiecej nie chcieli i nie potrzebowali. Po prostu rozumieli... I trwali tak az do wieczora, a noc minela im jak kazda od trzech tygodni; to znaczy bawili sie z Irian. Natomiast caly nastepny dzien spedzili zajeci soba w lozu i oprocz wlasnych cial nie interesowali sie niczym i nikim. Wiele razy pukano do drzwi sypialni, lecz one ciagle pozostawaly zamkniete. Dopiero nadchodzacy zmierzch wymusil to nieuchronne rozstanie. Ksin ubral sie i wyszedl. Bez broni, samotnie, w lekkiej, szacie wedrowal pustymi ulicami zamarlego ze strachu miasta. Przed nim w oddali i w gestniejacym mroku rysowal sie wielki, czarny, na tle granatowoolowianego nieba, kontur krolewskiego palacu. Tylko w jego oknach poblyskiwaly swiatelka, bo tu, dookola, we wszystkich mijanych przez kotolaka domach za zawartymi okiennicami czaily sie jedynie ciemnosc i glucha cisza. Dotarl pod mur palacowego ogrodu i znieruchomial. Stal z rekami skrzyzowanymi na piersiach, czekajac az tarcza ksiezyca w calosci wyjdzie zza linii horyzontu, a moment przed tym zdjal z siebie ubranie... Wyczuli swoja obecnosc duzo wczesniej nim sie zobaczyli. -To ty? - nadplynelo pytanie. -Ja... -Byles przy moim grobie, wiem... Zaskrzypiala ogrodowa furtka. Wyszla. Zmierzyli sie wzrokiem. -Widze, ze jest was dwoch... Chodzcie ze mna, przydacie sie... -Co mowisz? -Nie wiesz, ze masz dwie dusze? -Nie, nie pojdziesz tam... - dodal szybko zadziwiony jej slowami. -Zatrzymasz mnie? -Tak. Przystanela wyraznie zaskoczona. -Glupcze! Ten komu ty sluzysz, uszedl przede mna z palacu! -Niewazne. -Wiec to tak; wyslugujesz sie ludziom! -Ty rzeklas... -Wysmialabym cie za zycia...! -Wiec sprobuj to zrobic teraz, bo przysiegam ci, ze nikogo dzis nie zabijesz! - sprezyl sie do skoku. * * * Rozochocona Irian nagle wypuscila z lap szmaciana pilke, ktora sie dotad bawila i zastygla w zupelnym bezruchu. Stanela sztywna, spieta, jakby w cos zasluchana... * * * -Zaczekaj! - powstrzymala go jeszcze - dlaczego tak czynisz? Czyzbys postradal rozum? Jestes demonem, a nie jednym z nich i masz tylko dwa wyjscia: albo nimi rzadzic, albo pozwolic na siebie polowac i w koncu zginac!-Ja umiem zyc miedzy nimi. -Bo z laski ci na to zezwolili. Z laski! Pojmujesz? A ty jestes od nich mocniejszy, nie musisz ich sluchac, mozesz rozkazywac, po co ci ich obawy, zasady i prawdy. Ty i ja jestesmy ponad tym. Ten drugi, milczacy w tobie, rowniez. A zreszta, wedlug jakich praw mozna nas sadzic, i kto moze to robic. Oni? Zalosne podpotwory. My mozemy i musimy przeksztalcac lub zniszczyc to nedzne robactwo, bo inaczej drogi i tak przed takimi jak my nie ma i nigdy nie bylo! -Mylisz sie, byla i jest. - postanowil nie zwazac na przedziwne aluzje krolowej matki. Mogl to byc podstep. -Jaka? -Dla ciebie zamknieta na zawsze! Masz krew niewinnych istot na szponach... -Ale ty mozesz nia pojsc kotolaku? - w tym przekazie zadrzaly zlowrogie wibracje. -Zapewne... -To ja cie tamtedy posle!!! - skoczyla z szybkoscia zmii. Czekal na cos podobnego. Unik i swist pazurow. Runela z lomotem walac pyskiem o bruk. Nie zdazyl poprawic ciosu - juz wstala. Jej ramiona zamienily sie w mgliste, rozmyte smugi. On odpowiedzial tak samo. Ta szermierka na szpony trwala zaledwie ulamek sekundy. Odskoczyli od siebie. Bark i bok Ksina zwilgotnialy od krwi, ale i pomiedzy jego pazurami utknely liczne strzepy z sukni i spowijajacych krolowa bandazy. Zaczeli krazyc powoli, jedno wokol drugiego... Nagle on skoczyl do przodu, w pol ruchu zwinal sie w klab i przetoczyl na bok. Raz jeszcze dala sie zwiesc. Uderzyla tam, gdzie go wcale nie bylo, odslaniajac sie przy tym... Szpony trafily dobrze. Ten cios rzucil ja na kolana, a w lapach pozostal mu kawal jej boku. Jednak ona znow wstala tak, jakby nic sie nie stalo i tylko momentalny unik ocalil go przed utrata lapy. Wycofal sie na poprzednia odleglosc i poczul, ze wszystko na nic... Nie znal jej slabych stron! Ona przeciez nie miala nawet serca! A cale to przeksztalcone w strzyge cialo nie zylo swym wlasnym zyciem, lecz bylo zupelnie martwe. Ramiona, nogi, glowa... - ich sila i szybkosc ruchow nie pochodzily od miesni, ale od animujacej je Woli. Znaczy, ze moze ja szarpac, rwac, ile chce, jednak dopoki nie zniszczy zrodla jej energii, z gory skazany jest na przegrana. Dlawiacy skurcz chwycil go za gardlo - zrozumial, iz walczy z czyms, czego nie mozna pokonac, jezeli nie wie sie, gdzie "to" wlasciwie jest! Jej mozg... Myslal szybko, tylko on... a jesli wydobyli go z czaszki w czasie balsamowania? To dalej lezy w podziemiach... Odpowiedzial sam sobie, w osobnej urnie... A wiec pomylil sie, lecz teraz juz nie mial wyboru. Musial walczyc! Ruszyla jak bezlitosne fatum i dalsza walka nie trwala juz dlugo... Ona mogla popelnic wiele bledow, ale Ksina zgubil ten pierwszy... Jeden nierozwazny unik i zmieciony poteznym ciosem przelecial kilkadziesiat krokow w powietrzu i wyrznal o sciane jakiegos domu. Niczym klab szmat bezwladnie osunal sie po niej i z polamanymi lapami i zebrami legl nieruchomo na bruku. Nawet nie spostrzegl, kiedy znowu do niego podeszla. Najwyrazniej nie miala zamiaru czekac, az uleczy go swiatlo ksiezyca... Okropny, mdlacy bol przeniknal na wskros przez brzuch. Cos peklo w nim z gluchym trzaskiem, a swiat zakolysal sie jak pijany. Chwycila kotolaka za tylne lapy, wywinela nad lbem i uderzyla o ziemie jak cepem... Zachrzescily lamane szczeki i wybijane kly. Juz nic nie bolalo... Patrzyl z zupelna obojetnoscia na krew buchajaca mu ze zmiazdzonego pyska i wyciekajaca z nosa rozowa piane. Strzyga powlokla go w strone niewysokiego muru i tu raz jeszcze uniosla do gory... Kregoslup chrupnal sucho i Ksin przelamal sie w pol. Teraz puscila. Przez chwile spogladala na niego zimno, po czym krotkim, dokladnie wymierzonym ruchem dzgnela szponami jak kolkiem... Pazury dosiegnely serca... * * * Irian ozywila sie nagle i z gwaltownym piskiem zaczela sciagac z siebie sukienke.-Co robisz?! - wykrzyknela Hanti - zaczekaj, zaraz, pomoge ci...! Uwolniona od krepujacej tkaniny strzyga podbiegla do okna i z rozmachem wbila szpony w drewniana rame... -Irian...! Wyrwala je razem z framuga i zanim kobieta zdolala znowu otworzyc usta, zniknela w powstalym otworze. -Ir... - Hanti tknieta zlym przeczuciem nie dokonczyla slowa. Jej twarz stezala. Momentalnie zrobila zwrot w tyl i wybiegla z komnaty. Irian ze zwinnoscia lasicy skoczyla na dach ganku, a stamtad wprost na ulice i zaledwie dotknela lapami ziemi, rozplynela sie w srebrzystoszarym polmroku. Pedzila szybko jak mysl, mijajac domy, place, przesadzajac parkany i ploty. Chmura rozwianych wlosow sunela za nia niczym ogon komety, a jej czerwone oczy plonely zemsta i gniewem. Przeciagly, wibrujacy skowyt rozlegl sie w momencie, gdy wpadla na miejsce, gdzie przed chwila walczyl kotolak. Stara Krolowa wyczuwszy nowa Obecnosc, przystanela zdumiona. Drobna postac smignela nad pobliskim murem, jak pilka odbila sie od ziemi i pomknela wprost na nia... -Ktos ty?! Czego chcesz?! Odpowiedzia byl gadzi syk. Irian nie znala wczesniej sztuki stykania umyslow. A tego, co zdazyl nauczyc ja Ksin, zapomniala w tej chwili, totez wszystko, co chciala teraz wyrazic, zawarlo sie w jednym poteznym wybuchu furii i zacieklosci. Byla mniejsza, slabsza, lecz za to szybsza i juz nic jej nie moglo powstrzymac. Skrzek, wizg, blyskawice pazurow, kly... - nadnaturalny zywiol rozszalal sie na opustoszalej ulicy. Irian nie dala krolowej czasu na zdziwienie, po prostu zaczela ja rwac w drobne strzepy, zrecznie unikajac przy tym morderczych razow. Mala strzyga nie wiedziala nic o zasadach animacji i to sprawilo, ze wahanie nie odebralo jej, jak Ksinowi, pragnienia i nadziei zwyciestwa. Juz w kilka chwil po pierwszym starciu odgryzla krolowej lewy szpon i natychmiast, idac za ciosem, chwycila leb tamtej w szeroko otwarta paszcze. Zacisnela szczeki, uczepila sie plecow i pomimo rozpaczliwych wysilkow potwornej mumii nie pozwolila sie zrzucic. Upadly na ziemie, zwinely w drgajacy klab i potoczyly po bruku. Drugie ramie upiorzycy bez przerwy siegalo ku Irian, wyrywalo jej wlosy, ranilo, lecz ona odpychala je ciagle, coraz mocniej i mocniej zaciskajac zeby... Czaszka krolowej zachrzescila nagle i pekla z trzaskiem, a mokra i lepka masa wypelnila pysk malej strzygi. A wiec ow zywy mozg, zrodlo sily i woli, ukryty byl w tym zeschnietym, a rozgryzionym teraz czerepie! Znaczy, nie wydobyto go w czasie balsamowania zwlok. Ksin zwatpil zbyt wczesnie... W ostatnim zrywie agonii krolowa poderwala sie w gore, wstala, zachwiala i razem z Irian runela pod sciane jakiegos domu - wprost na drewniana klape zamykajaca wejscie do piwnic. Zgrzytnely wylamywane zawiasy, rozlegl sie huk, lomot i obie zniknely w glebi mrocznej czelusci... Zapadla zupelna cisza. * * * Zdyszana Hanti wybiegla zza rogu jednej z kamienic mniej wiecej o kwadrans pozniej i stanela, rozgladajac sie we wszystkie strony. Nie spostrzegla niczego. Nigdzie dookola nikt dotad nie zapalil swiatla, nikt nie uchylil drzwi. Byla tylko noc, pustka i ona sama.Postala tak chwile, po czym zaczela isc ze spuszczona glowa, wolno, przed siebie, bez celu... Krzyki i tupot wielu nog rozlegly sie w jednej z pobliskich ulic. Oprzytomniala, ruszyla w tamta strone. Za zakretem zamigotaly pochodnie i ostrza broni. Gwardzisci otoczyli ja i rozpoznali. -Wasza dostojnosc tutaj?! -Gdzie kapitan?! Co z nim?! -Co sie tam dzialo?! - wykrzykiwali jeden przez drugiego. -Przestancie! Nie wiem, nic nie wiem... - zaczela szlochac. -Uwaga, krol! - wrzasnal ktorys. Rozstapili sie z wielkim pospiechem, a Redren i Rodmin podeszli do niej za moment. -Slyszelismy wycie, to nie byl ani Ksin, ani tamta... - odezwal sie wladca - nie wiesz, co? -Chyba Irian - odrzekla niepewnie. -Ona? -Uciekla mi. -Rozumiem, ale co z Ksinem? Przeczaco pokrecila glowa. -Panie, spojrz! - Rodmin wyciagnal otwarta dlon, pokazujac mu lezaca na niej jakas dziwaczna poczwarke. -Co znowu? -Rozwinela sie! Znaczy, w poblizu nie ma zadnego potwora! -Jak to, przeciez byly az trzy...?! -Ale teraz juz ani jednego... -Oszalales... - zastanowil sie jednak - z jakiej odleglosci to swinstwo je czuje? - zapytal. -Bedzie przeszlo pol miasta... Z cienia wysunal sie jakis czlowiek i podbiegl do grupki zolnierzy. -Tam to... o tam...! - zawolal drzacym glosem, pokazujac kierunek. -Co on plecie? - burknal Redren - dawac go tu! Dwaj Gwardzisci ruszyli do krzyczacego i przyprowadzili przed krola. -Cos widzial? Tamten zamrugal oczami. -Upiorzyce panie, gryzly sie... -Mow dalej! -A potem ziemia je pochlonela. -Co takiego?! -No, zebym tak zywy z baby nic wstal, prawde mowie! Najpierw sie zarly ze soba, az na ostatek pod ziemie zapadly... -Prowadz! -A... -Szybciej! - ton glosu Redrena zgasil wszelki sprzeciw. -Juz, panie! Kilka chwil pozniej znalezli sie przed domem, obok ktorego zakonczyla sie walka obydwu strzyg. -O, tu! -Ty durniu, to przeciez piwnica! Pewnie wpadly... Hej, wy tam, odszukac mi zaraz drugie wejscie! Gwardzisci skoczyli do drzwi i nie czekajac az gospodarz przestanie sie bac, sprawnie je wywazyli, po czym rozbiegli sie po komnatach. -Jest panie, znalezlismy! - rozlegly sie zaraz okrzyki. -Trzech z pochodniami do mnie. Reszta pod ogrodowa furte! Redren przeszedl pospiesznie przez prog, a za nim oprocz zolnierzy wcisneli sie Rodmin i Hanti. Loch byl obszerny, zastawiony rzedami beczek, barylek oraz calymi stosami innych, najrozmaitszych rupieci. -To powinno byc tam... - krol ruszyl we wskazanym przez siebie kierunku - bo... - urwal nagle. - Predko! Rod... Hantinja... - niecierpliwym ruchem roztracil jakies zawadzajace mu graty i gwaltowny rumor zagluszyl na moment jego dalsze slowa. -...martwa. Kim jest ta tutaj?! Hanti pochylila sie szybko i przykleknawszy, dotknela wlosow lezacej w kacie, nieprzytomnej dziewczyny. -To Irian... - odrzekla glucho. -Coo...?! - Rodmin wyskoczyl do przodu, niemalze potracajac Redrena. -Rzeczywiscie... -Ki diabel! - zniecierpliwil sie wladca - co sie tu dzialo?! -Zabila ja... - zaczal mag. -I slepy by to zobaczyl! - przerwal mu krol - stara ma leb strzaskany, a ta mala cala utytlana jej mozgiem! Hm... dziwne, ze nie zasechl on w niej przez te siedem lat... Ale jak tamta...? Ona jest znowu czlowiekiem... Czy zyje? -Tak, panie - Hanti zaczela scierac chusteczka tezejaca bialawa mase z twarzy Irian. -Jak to mozliwe? - zwrocil sie do Rodmina. -Nie jestem pewien, wasza wysokosc - mag popatrzyl uwaznie - ale moze bezwolnie przelknela cos z tego, co miala w pysku i to sprawilo... -Panie! - krzyk i loskot podkutych butow na piwnicznych schodach. W kregu swiatla pojawil sie jeden z wyslanych w strone ogrodow zolnierzy. -Poszlismy tam... -I co?! -Znalezlismy szaty, wiele krwi i to... - rozwarl zacisnieta piesc, pokazujac im kilka wylamanych klow... Rodmin sposepnial, a Hanti podniosla sie bardzo powoli... -Czy to Ksina? - zapytal cicho Redren. Skinela twierdzaco. -A gdzie kapitan Fergo? - znow spojrzal na zolnierza. -Tam go nie ma, panie. -Natychmiast wracaj, przeszukac cala okolice! -Tak jest, panie! - sklonil sie i wybiegl z piwnicy, krol zamyslil sie nieco. -Wiec dobrze... - powiedzial po chwili - wy dwaj... - skinal na stojacych opodal Gwardzistow - zaniescie Irian tam, gdzie Hantinia wam kaze, a wy... - przywolal innych - dopilnujcie, by szczatki naszej... - zajaknal sie lekko -...matki... znalazly sie z powrotem w grobowcu. Ruszajcie! Po tym ostatnim slowie w lochu zapanowal ruch. Nastepne klamoty polecialy na ziemie, lecz juz po krotkim czasie nastala calkowita cisza. Rozkazy Redrena zostaly wykonane. Przyniesiona do karczmy Irian umyto, po czym, wciaz jeszcze nieswiadoma niczego, ulozono w lozu, przy ktorym usiadla Hanti. Zszarzala i nieruchoma twarz kobiety nie wyrazala niczego i tylko jej oczy lsnily jakims upartym i pelnym nadziei blaskiem. Czekala. Wiesci od krola przyniesiono dopiero nad ranem. Zolnierze przetrzasneli palacowe ogrody, wszystkie okoliczne zaulki, piwnice, strychy i domy, ale zwlok Ksina nigdzie nie znaleziono... Przemiana Irian obudzila sie rankiem nastepnego dnia tak prosto i zwyczajnie, jakby to byl tylko spokojny sen. Przemiana nie zatarla w niej wspomnien. Nie zapomniala niczego ani z czasow dziecinstwa, ani tez z owych dziesieciu lat zycia, po ktorych pozostala jej na zawsze jedna wymowna pamiatka, a mianowicie oczy: czerwone i o perlowym polysku... Pozniej, przez pierwsze tygodnie, szybko przypomniala sobie zasady ludzkiej mowy i z zapalem uczyla sie wszystkiego, co do tej pory bylo dla niej zamkniete i niedostepne. A kiedy od tamtej pamietnej nocy uplynal pierwszy miesiac, ona - moca krolewskiej woli formalnie uznana za corke Ksina i Hanti, a przez Gwardzistow i dworzan zwana Rozanooka - osobiscie poprowadzila zolnierzy w glab palacowych podziemi w poszukiwaniu porwanych kobiet. Odnaleziono je, a wlasciwie ich ciala i po wyniesieniu na zewnatrz spalono, albowiem wszystkie nosily w sobie to samo wyczuwane przez Irian pietno Przemiany. Jedynym sposrod uprowadzonych, ktorego nie spotkal los pozostalych, byl ow nierozgarniety karzel. Przepadl on bez wiesci, gdzies w tej plataninie sekretnych przejsc i korytarzy... Nastepne dni i tygodnie uplynely juz w powszednim rytmie palacowego zycia. Rodmin odnowil pracownie, a Redren, oddawszy w rece mistrza Jakuba kilkunastu dworakow, ktorych bezczelnosc najbardziej dopiekla mu w okresie powtornych rzadow Krolowej Matki, spokojnie powrocil do swojej ulubionej roli, starajac sie teraz uczynic wszystko, aby nadrobic caly ten stracony, jego zdaniem, czas, kiedy to bez przerwy zmuszany byl do nieustannego myslenia i przewidywania. Nastaly ciezkie czasy dla nadwornego blazna, ktory raz po raz padal ofiara krolewskich zartow. Natomiast dla Irian nadeszla w koncu niezwykla chwila, w ktorej z calym szacunkiem wreczono jej pierwsze w zyciu zaproszenie na bal. Oniemiala ze szczescia natychmiast pobiegla do wlasnej komnaty i nie wzywajac sluzby, sama z zapalem zabrala sie za przegladanie i przymierzanie stosownych szat. Po godzinie, zrzuciwszy z siebie kolejna, nie dosc zadowalajaca ja suknie, nie wziela nastepnej, lecz pozostawszy nago, stanela w bezruchu i powiodla wokol zamyslonym spojrzeniem. Jej wzrok zatrzymal sie na lustrze. Podeszla don i wolno obrocila sie przed nim, po raz juz nie wiadomo ktory, z zachwytem podziwiajac swoje nowe cialo. Ciagle jeszcze nie mogla sie nim nacieszyc. Pogladzila dlonmi ramiona, a pozniej musnawszy szczyty swych sterczacych piersi, ogarnela je szeroko rozwartymi palcami, jakby wazac ich ciezar. Oparlszy rece na biodrach, lekko zakolysala tulowiem, patrzac, jak harmonijnie faluja w rytm ruchu. Na koniec dotknela brzucha, delikatnie rozgarnela paznokciami skrecone, bialozlociste wlosy pomiedzy udami i nagle szybkim gestem uniosla ramiona ku gorze... Twarz sciagnela sie jej w wyrazie glebokiego skupienia i w tym momencie cala ogarnal ja sklebiony wir rozedrganego swiatla... Przemiana nastapila w ulamku sekundy i teraz przed lustrem stala juz czerwonooka, plowowlosa strzyga z gadzim wdziekiem przypatrujaca sie swemu odbiciu. Porownanie musialo wypasc pomyslnie, gdyz zaraz komnata znow rozjarzyla sie tajemniczym blaskiem i Irian spokojnie wrocila do dziewczecych ksztaltow. Procz niej tylko Hanti wiedziala jeszcze o tej niezwyklej zdolnosci i latwosci, z jaka przechodzila z postaci w postac. Rozanooka byla naprawde niezwykla dziewczyna... Zajeta strojami i wlasnym cialem nie spostrzegla uchylajacych sie drzwi, a odczuwane juz od jakiegos czasu pewne niezwykle wrazenie uszlo jej uwagi wsrod radosnego podniecenia... -Do licha ubierz sie wreszcie! Jak dlugo mam tutaj czekac! - glos Ksina wprawil ja w zupelne oslupienie. Mowil chrapliwie, jakos dziwnie... -Ojcze, to ty?! - zaskoczona naciagnela na siebie pierwsza z brzegu suknie. -Tak, ja - odparl, wchodzac do komnaty. Z dzikim okrzykiem rzucila sie mu na szyje. -Czy Hanti wie? - zapytala. -Nie... -A Rodmin, krol? -Nie, oprocz ciebie nikt mnie nie widzial i nie zobaczy... -Dlaczego? -Za dlugo by mowic - machnal reka. - Chcialem zobaczyc tylko ciebie. -Co to...? - Irian zmruzyla powieki - czuje cie jakos inaczej... Czy to naprawde ty? -Nie jestem juz kotolakiem... Rozowe oczy Irian rozwarly sie bardzo szeroko, a Ksin popatrzyl na nia chlodno. -Stara Krolowa dotrzymala niechcacy slowa... - powiedzial. -Nie pojmuje. -Przed walka obiecala mi, ze odmieni moj los, a potem, kiedy juz bylem w jej mocy, nie wyrwala mi serca, lecz tylko przebila je pazurami i tym sposobem unicestwila nie mnie, ale trwajaca we mnie nature kotolaka. Uleglem pewnej Przemianie... -I od razu przepadles bez wiesci... - odrzekla z wyrzutem. Ksin spowaznial. -Wybacz, ale nie bede o tym mowic. Uwierz mi, ze przybylem najszybciej, jak moglem i tylko ty mozesz mnie zobaczyc. -A jesli ktos inny... Pokrecil przeczaco glowa. -Nikomu sie to nie uda, jezeli ja nie pozwole na to. -Ale co dalej? -Mysle, ze kiedys pojdziesz ze mna... Przydasz mi sie sadzac po tym, co sie tu dzialo przed chwila. Masz wielkie szanse na to, aby osiagnac o wiele wiecej niz ten kotolak. Popatrzyla zdumiona. -Czy widziales mnie ojcze? - spytala trzepoczac rzesami. -Nie. Wyczulem, moge teraz o wiele wiecej niz kiedys, i to, jak przypuszczam, jest poczatkiem mego nowego zycia... Irian zamyslila sie. -Mowiles, ze mam isc w twoje slady, lecz jak? Ksin podszedl i lagodnie uchwycil ja za ramiona. -Kazdy odnajdzie te droge, jesli tylko bedzie tego naprawde chcial - powiedzial z powaga - pamietaj... - ruszyl w kierunku drzwi - wystarczy chciec... -Zaczekaj... - wybiegla za nim na palacowy korytarz, ale Ksina nie bylo juz tutaj. Swiatlo kilku samotnych pochodni uparcie zmagalo sie z napierajacym ze wszystkich stron mrokiem, a blade, bezksztaltne cienie leniwie pelzaly po scianach i posadzce. Irian nie rozpoznala magicznej iluzji, ktora skryla odchodzaca postac. -Pomozcie mi! - nadplynely skads bezdzwieczne slowa. Wrazenie Obecnosci zalopotalo nagle jakby wijac sie w konwulsjach. Oslupiala Irian zostala sama. Jakis czas trwala tak, blada, w niedopietej sukni, nie wiedzac, co poczac, az wreszcie ozywila sie nieco i powrocila do siebie. Wolno, nie patrzac na rece, zaczela poprawiac swoj ubior. Siegnela po klejnoty. Ten gest zamarl w polowie ruchu. Pojela nagle; kimkolwiek byl ten, z ktorym rozmawiala, nie byl to Ksin! Jeszcze raz wybiegla na korytarz, jednak juz nic nie wyczula. Co zaszlo? Co sie stalo? Czego chcial od niej ten czlowiek, ktory nie osmielil sie pokazac na oczy Hanti i Rodminowi?... Czas pokaze - przemogla niepokoj. Uniosla glowe, rozchmurzyla czolo. -Przeciez nic nie jest jeszcze przesadzone! - pomyslala i juz spokojna usmiechnela sie szeroko, bardzo szeroko... Bielice, 1989 Rozanooka Wisielica Kamienie, ktore mijala, szydzily z niej swoja obojetnoscia. Porosniete mchem i polyskujace biela nadlupanych krawedzi, kanciaste i oble. Wszystkie trwaly tu dookola, pograzone w zachlannej kontemplacji swej niezmiennosci i martwoty. Chwilami miala wrazenie, ze patrzac na nia chelpia sie ta swoja wieczna niezniszczalnoscia, a wtedy lodowaty skurcz chwytal ja za gardlo i serce, po czym gwaltownym dreszczem przenikal przez cale cialo. Tak bardzo chcialaby stac sie jednym z nich. One wiedzialy, na pewno musialy to wiedziec, bo ich drwina z tej rozpaczliwej zazdrosci przybierala na sile przechodzac z wolna w szemrzacy, szyderczy rechot. Wyciagniete leniwie przy sciezce, siedzace wygodnie na wygniecionej darni, wszystkie wydawaly z siebie ten sam pulsujacy szept: Odchodzisz... Ty odchodzisz, my zostajemy... zostajemy... zostajeeemyyy... -Nie! Nieeee!!! - Zwiazane na plecach ramiona wyprezyly sie nagle i mocno szarpnely sznurami. Palce zwinely sie w piesc chwytajac powietrze. - Nie!!! To nie ja! Nie ja!!! Niewinna!... Ja niewinna!!! Prosze!... Nie mnieeee!!! Wyrwala sie zaskoczonemu pacholkowi i runela na ziemie krzyczac rozdzierajaco. Milczacy dotychczas tlum zafalowal z gluchym pomrukiem. Sedziowie w ceremonialnej czerni, straznicy polyskujacy ciemna stala kolczug i helmow, papuzio kolorowi mieszczanie oraz chlopy w bialych plotniakach, przybyli z okolic Kardy - wszyscy z pospiechem stloczyli sie wokol, aby nic nie uronic z tak interesujacego widowiska. -Pusccie mnie! To nie ja!!! Przysiegam! Blagam... - Jeszcze raz uniknela probujacych przytrzymac ja dloni i dlugim wyrzutem calego ciala przypadla do nog sedziemu Molinie. Ten cofnal sie wykrzywiajac twarz w dziwacznym grymasie. Rozpaczliwy szloch przeplatany co chwila zapewnieniami o niewinnosci docieral do wszystkich wywolujac gniew albo kpiace okrzyki. Sedzia Maron sluchal tego z wyrazna uciecha, zadowolony ze skazana tak dobrze odgrywa dla ludu swa role, ale sedzia Tares z niesmakiem odwrocil sie do stojacego obok kata. -Zacny Mefinie - mruknal polglosem ocierajac pot z czola - uciszze ta nieszczesna... Dobrze wymierzony w zoladek kopniak przerwal blagalny skowyt w pol slowa. Chwile pozniej reka nabita wezlastymi miesniami zlapala dziewczyne za kark i postawila na nogi. Kilka mocnych uderzen otwarta dlonia w twarz przywrocilo skazanej przytomnosc, po czym ujeli ja pod ramiona dwaj pomocnicy. Wznowiono marsz. Szla teraz skulona, z trudem powloczac nogami i potykajac sie tak, ze idacy po bokach pacholkowie chwilami musieli ja wlec. Belkotala cos cicho i niezrozumiale. Krew splywajaca z rozbitego nosa i warg skapywala na jej zgrzebna, smiertelna suknie z burego plotna, oraz na droge prowadzaca do bliskiego juz szczytu wzgorza. Kamienie umilkly i zniknely. Wspinaczka, narastajacy przedpoludniowy upal, a teraz jeszcze mdlacy, przenikliwy bol przepedzily uczucia i mysli. Obojetnie patrzyla na straznika z widlami w reku, ktory, gdy byli juz o kilkadziesiat krokow od celu, wysforowal sie do przodu i pospiesznie przerzucil w krzaki lezace pod szubienica szczatki. Zaraz tez podazylo tam trzech ludzi z drabina i sznurem, by przygotowac nowa petle. Kat skrecil niespodziewanie w bok i odwrociwszy sie plecami do tlumu przystanal przy kepie zarosli. Sedzia Tares wyciagnal zza pazuchy rulon papieru i chcial podac go Molinowi, ale ten pokrecil tylko przeczaco glowa, wiec Tares cofnal sie i sam podszedl do Ridy. -Ridina, corka rymarza Dedy... - przeczytal glosno. Gwar glosow umilkl, a kat odwrocil sie szybko i dopial spodnie - Wiosen dziewietnascie, oskarzona przez czcigodnego pana Dekelo... Zgaszone oczy Ridy zablysly nagle nienawiscia. Wyprostowala sie nieco, uniosla glowe. -Ty scierwo... - dotarlo do obu pacholkow - bedziesz zdychal... -...o to, ze czarami sprowadzila smierc na dwoje jego dzieci, ktore rzeczonej w opieke powierzone byly. -Nienawidze... nienawidze... -Zostala uznana winna i w imieniu naszego najjasniejszego pana Redrena III, dzierzcy Katimy i krola Suminoru, skazana na smierc na sznurze. Podpisali imionami swymi jednomyslnie sedziowie jego wysokosci: Tares, Maron i Molino. - ostatni z wymienionych gwaltownie poruszyl grdyka. -Mistrzu Mefinie, niechaj sie wypelni! - Tares zwinal papier i odstapil od Ridy. -...nienawidze... Petla juz byla gotowa. Kat Mefin z Kardy, mistrz cechowy, uczen slawnego Jakuba Katimskiego, sprawnie wszedl do polowy drabiny opartej o poprzeczna belke szubienicy, chwycil rozkolysany sznur i sprawdzil starannosc przygotowanych wezlow, dal znak czekajacym na dole pomocnikom. Poprowadzili Ride, podniesli ja do gory i z pomoca straznika postawili ja na trzecim szczeblu. Nie bronila sie, byla juz calkowicie bezwolna i tylko jej nieustanny, monotonny szept towarzyszyl kazdej czynnosci mistrza. Ten zas po chwili zeskoczyl na ziemie i stanawszy z dlonia oparta o drabine pytajaco popatrzyl na sedziego Taresa. Odpowiedzia byl przyzwalajacy ruch glowy. -Nienawidze! Zatrzeszczal napinany sznur. Drabina z gluchym lomotem uderzyla o ziemie. Mefin pewnym ruchem chwycil wierzgajace nogi, przytrzymal je i mocno pociagnal w dol. Wsrod zgromadzonych rozlegl sie nerwowy smiech, ktos splunal, ktos inny zbladl nagle i chwytajac sie za zoladek z pospiechem ruszyl w powrotna droge. Blady jak sciana Molino stal chlonac wszystko szeroko otwartymi oczami. Niebawem kat dal znac, ze skonczone. Zebrani poruszyli sie i jak fala zaczeli odplywac ze szczytu Szubienicznego Wzgorza. Tares zaczekal, az mistrz Mefin podejdzie do niego, bez slowa wreczyl mu mala sakiewke i dolaczyl do pozostalych. Nikt nie obejrzal sie juz, aby nie zobaczyc twarzy patrzacej za odchodzacymi... Bylo poludnie. * * * Chmura odslonila powoli pelny ksiezyc, a wtedy skaly, krzewy i trawy zalsnily szarosrebrzystym poblaskiem. Zbudzily sie cienie. Lekki powiew wiatru ozywil je i poruszyl. Smugi metnej poswiaty rozpelzly sie w rozne strony, a jedna z nich wslizgnela pod kepe zarosli wydobywajacych z mroku wpatrzony w przestrzen oczodol i dwa rzedy matowo polyskujacych zebow. Jakby oniesmielona liznela jeszcze jakas kosc po czym cofnela sie tam, skad przyszla. W slad za cichnacym szmerem lodyg i lisci poplynelo dlugie, przeciagle skrzypniecie. To naprezona lina konopna otarla sie o sucha drewniana belke, zas podluzna plama czerni na ziemi ruszyla tam i z powrotem. Nowy podmuch i nowy skrzyp. Monotonna, miarowa melodia, trwajaca tak juz od kilkunastu godzin.Nagly dysonans przerwal ow posepny rytm. Kolejny zanikajacy odglos, zamiast zamrzec, przeszedl w gwaltowny trzask. Cien pod szubienica zadrzal, zafalowal i ozyl! Ostre szarpniecie zatrzeslo cala konstrukcja. Nogi Ridy podkurczyly sie i wyprostowaly a ona sama zadygotala jakby w nowej agonii. Miesnie znowu napinaly sie i wiotczaly w chaotycznych zrywach, a piersi raz jeszcze podjely rozpaczliwa walke o oddech... Cos na ksztalt obloku ksiezycowego swiatla pojawilo sie tuz nad porzeczna belka szubienicy, z wolna splynelo w dol i niczym mgla otulilo szamoczaca sie postac. Pomiedzy tym swietlistym kokonem a lsniaca wysoko na niebie tarcza, na moment, niczym smuga srebrnego dymu, zablysl dlugi i prosty snop blasku. Chwile pozniej cale zjawisko przygaslo, skurczylo sie, a mleczna poswiata pulsujac wniknela w wiszaca postac. Teraz... Wystajace spod smiertelnej sukni bose stopy Ridy poruszyly sie wolno i wyprezyly sie tak jakby chciala dotknac ziemi czubkami palcow. Te zas naprawde wydluzyly sie nieco, lecz wtem wygiely wraz z calymi stopami tak mocno i nienaturalnie, ze az chrupnely pekajace kosci i sciegna. Z tych konwulsyjnie drgajacych i chrzeszczacych bryl, przypominajacych paki upiornych roslin wykielkowaly nagle podobne do hakow szpony. Po nogach przyszla kolej na dlonie, glowe i reszte ciala. Przemiana dopelnila sie. Niebawem na ziemie spadly zerwane z przedramion powrozy i strzepy podartej sukni. Potem pazury potwora wczepily sie w line nad lbem, dzwigajac cialo do gory. Ostre kly szybko przegryzly sznur od wisielczej petli, po czym w ciszy panujacej nad Szubienicznym Wzgorzem rozlegl sie loskot towarzyszacy skokowi z niewielkiej wysokosci. Jeszcze tylko gwaltownie zaszelescily krzewy rosnace na zboczu i juz nic wiecej nie zmacilo spokoju tej nocy. * * * Wstajacy brzask wydobyl z granatowego mroku duza, nieregularna bryle miasteczka Kardy, podzielil ja na gromade pomniejszych konturow i plam, a te pod dotykiem promieni zaczely uwypuklac sie i rozjasniac, przybierajac powoli ksztalt domow, dwu-, trzypietrowych kamienic, obronnych murow, wiezyczek i baszt. Glowna droga prowadzaca do bramy odciela sie jasnoszara smuga na tle zieleni poboczy, a jako ostatni wyparowal cien z glebi fosy. Zajeczal nie naoliwiony kolowrot i plyta zwodzonego mostu zaczela z wolna odpadac na drugi brzeg. Gdy byla juz o kilka piedzi od obmurowanej czerwonym granitem koncowki goscinca, korba musiala wymknac sie z rak rozespanego straznika i platforma z drewnianych bali nabijanych zelaznymi cwiekami z piekielnym rumorem wyrznela o kamienie. Brzek lancuchow i tepy dudniacy lomot szeroko przetoczyly sie po okolicy.Na ten odglos otworzyly sie drzwi przydroznej gospody odleglej od mostu o pare strzelan z luku. Wyszedl z niej jakis czlowiek. Chwile postal na ganku, po czym niepewnie, na miekkich nogach poczlapal w kierunku bramy. Szedl dlugimi, z rozmachem zakreslonymi zakosami, wyraznie zadowolony, ze nikogo nie musi o tej porze wymijac. Nagle stanal gwaltownie i uwaznie przypatrzyl sie ksztaltowi lezacemu w przydroznym rowie. Jeszcze jeden, dwa kroki... Zdlawiony krzyk, zwrot i szalenczy zryw. Potknal sie, runal jak dlugi, wstajac przez moment biegl na czworakach i znowu popedzil wrzeszczac i wymachujac rekami. W drzwiach gospody zaczepil butem o prog i wraz z tumanem pylu zatrzymal sie na najblizszym stole. -Gambo, czy ci na rozum padlo?! - karczmarz Riken odstawil kufel, ktory wlasnie wycieral i wyszedl zza kontuaru. - No, co ty? Tamten dyszac ciezko i wyrzucajac z siebie pojedyncze, niezrozumiale okrzyki chwycil go za rekaw koszuli i pociagnal do wyjscia. -Kat... Mefin... p-pomocnik... - wykrztusil dopiero na zewnatrz. -Gdzie?!! - w oczach Rikena blysnelo zrozumienie. Odpowiedzia byl gest wyciagnietej reki. Po chwili Riken stal nad rowem. Zbyt wiele podobnych obrazkow widzial przez dwadziescia kilka lat pracy w swojej karczmie, aby tracic czas na kontemplacje. Skoczyl w dol i przypadl do wykreconego nienaturalnie ciala kata. Bylo zimne i sztywne. Z rozmachem przewrocil je na bok i zobaczyl wyrwe wielkosci piesci, na karku, tuz ponizej wlosow. Lewy policzek trupa naznaczony byl trzema rownoleglymi ranami, siegajacymi az do zebow. Riken zrozumial, ze nic tu po nim, ruszyl wiec ku lezacemu o trzy kroki dalej pomocnikowi. Ten zyl, ale straszliwe uderzenie w glowe obnazylo mu mozg i jedno oko wyrwalo razem z polowa ucha. Nieprzytomny, oddychal nierowno, toczac rozowa piane. Widac mial strzaskane zebra. Podluzny cien padl na dno rowu. -Gambo, po straze! Szybko! - krzyknal karczmarz nie patrzac za siebie. Cien zniknal, a Riken ostroznie zajal sie rannym. Ulozyl go w wygodniejszej pozycji i zabral sie za podwiazywanie zeber. Za moment odkryl, ze odlamki niektorych poprzebijaly cialo i wylazly pod kaftan... Na drodze zadudnily kroki wielu biegnacych ludzi, szczeknelo zelazo. -Riki, co z nim? - rozlegl sie glos dowodcy strazy, siwego dziesietnika Tadina. -Nic z tego - karczmarz wstal i wytarl w fartuch zakrwawione dlonie. - Jemu juz nic nie pomoze. - dodal zrezygnowany. -A mistrz Mefin? -Co najmniej od dwoch czy trzech godzin. Tadin wskoczyl do rowu i zblizyl sie do pomocnika kata. -Niech to zaraza... - mruknal polglosem, a zaraz krzyknal: - Hej wy tam! Dajcie tu plaszcz i dwie wlocznie! I bierzcie go, tylko uwazac! - Cofnal sie, aby zrobic miejsce zolnierzom i stanal obok Rikena. -Jak sadzisz, kto to zrobil? - zapytal. Karczmarz spojrzal na niego dziwnie zamyslony. -Nie kto, tylko co. Pamietasz strzyge Liret pietnascie lat temu?... Dziesietnik zbladl i z niepokojem popatrzyl na najblizsze krzaki. -Skad ci to przyszlo do glowy? - glos mu drzal. -Twarz mistrza... - odpowiedzial powoli Riken - na policzku ma slad od pazurow, a poza tym cos mu przegryzlo kark. -Ale strzygi wywlekaja bebechy. A ci tutaj... -Wiec bylo to cos podobnego, tylko ze mialo odmienne zwyczaje. Tadin szybko odwrocil sie do stojacych na goscincu zolnierzy. -Wy dwaj! - pokazal. - Natychmiast zawiadomic sedziego Taresa! -Panie, a co z onym nieborakiem? - odezwal sie jeden z tych, ktorzy polozyli rannego na prowizorycznych noszach. -Niescie go do mnie, do gospody - polecil Riken. Po kilkudziesieciu krokach cichy, przeciagly jek nagle poruszyl idacych. -Na Reha? - zawolal Tadin. - Toz on sie budzi... Stojcie! Pospiesznie pochylil sie nad zmasakrowana twarza. -Czlowieku, mow, co sie stalo! Otwarte oko nieruchomo patrzylo gdzies w niebo. -Nie slyszy cie - mruknal karczmarz, ale rowniez przyblizyl ucho do ust konajacego. Zsiniale wargi poruszyly sie najpierw bezglosnie. -...wisielic... - szept byl cichy jak szum deszczu za sciana -... to ona... wi... sie... lic... ooo... -Koniec, po wszystkim... - Riken siegnal i zamknal jedyne, zgasle juz oko. -Rozumiesz cos? - Tadin zrobil niepewny gest dlonia. Karczmarz skinal glowa. -Wisielic... wisielica... Prawda, jest cos takiego. Rozne rzeczy slyszy sie czasami przy szynkwasie - powiedzial zadumany i nagle ozywil sie. - Trzeba sprawdzic na Szubienicznym Wzgorzu? -Rida? -Wlasnie, wyslij tam kogos. -Tak, zaraz... - Tadin dotknal czola, jakby opedzal sie od natloku mysli. - Hej, czterech do mnie! -Panie, mamy niesc? -Juz nie trzeba. Zostawcie tu, z boku. - Riken nawet nie spojrzal na pytajacego. Odtad nikt nie odezwal sie az do przybycia sedziow. Przyszli wszyscy trzej: spokojny jak zawsze Tares, pyszalkowaty Maron i roztrzesiony, spocony Molino. W milczeniu wysluchali Tadina i karczmarza. -"Skrzywdzona niewinnosc, gdy nienawisc skazi, przeciwny naturze moze wydac owoc..." - wyrecytowal polglosem, na wpol do siebie Tares. -Co to jest?! Co ty bredzisz?! - syknal z furia Maron. - Oszalales? -To stary poemat o wszystkim co nadnaturalne, "Prawo Onego". Czytales? Nie... Tak myslalem. Mowiac prosto: wydalismy niesprawiedliwy wyrok! Poslalismy na sznur niewinna. -A skad wiesz, ze to ona? Gdzie dowod?! -Dowod? O, zaraz to rozstrzygniemy. Widze, ze wracaja juz straznicy, ktorych wyslal zacny Tadin... Zolnierze nadbiegli zziajani, wyraznie wzburzeni. Widac bylo, ze gnali na leb na szyje przynajmniej przez cala powrotna droge. -Nie ma trupa, nie ma! - wykrzyczal lapiac oddech pierwszy z nich. -I szmaty na ziemi podarte! - dodal inny. Milczacy do tej pory Molino zsinial, poruszyl wargami jak ryba i wydawalo sie, ze zaraz porazi go apopleksja. -Spojrz panie! - straznik wyciagnal w strone Taresa reke, w ktorej sznur od szubienicznej belki trzymal tak, aby jego dwa konce byly tuz obok siebie. Kontrast pomiedzy jednym - rowno przecietym ostrzem sztyletu, a drugim - postrzepionym i lepkim od sluzu byl az nadto wymowny. -Przegryziony - wyjasnil niepotrzebnie. Tares bez slowa odwrocil sie i ruszyl szybkim krokiem w kierunku miasta. Dwaj pozostali sedziowie natychmiast podazyli za nim. -I co teraz, co teraz?! - wybuchnal Maron. -Bedzie sie mscic - odparl Tares z jakims nieludzkim spokojem - Mefinowi odplacila tak samo szybka smiercia, jaka on jej zadal. Chyba nawet nie poczul, kiedy mu skoczyla na plecy... -A ten chlopak? - cynizm Taresa sprawil, ze Maron zaczal myslec logicznie. -Przypadek, zwyczajnie sie napatoczyl. -Przez was to!!! Wszystko przez was!! Zmusiliscie mnie! A ja wiedzialem! Czulem, ze to nie ona! To wy mi kazaliscie podpisac ten przeklety wyrok! Wyyy!!! - rozwrzeszczal sie histerycznie Molino. Tares skoczyl do niego, chwycil za kaftan i z calej sily potrzasnal. -Opamietaj sie, ty... Cozes myslal, ze wolno ci nasza niepewnosc tlumowi przed oczy wywlekac?! Zreszta prawo jest jeszcze i jesli ja i Maron bylismy pewni jej winy, to i ty jako trzeci z nami winienes sie zgodzic! Tak czy nie? -Jest, ale... -To swoje "ale" powiedz tamtej, jesli ciebie wysluchac teraz zechce. -Czekajcie no... - odezwal sie Molino - trzeba by rychlo wiesci rozeslac i Tepicieli sprowadzic. Aha! I pana Dekelo o wszystkim uwiadomic. A potem... -Tak, tylko ze oprocz tego jest jeszcze sprawiedliwosc... - powiedzial Tares cicho i juz tylko do siebie. Wiesc za sprawa Gamby blyskawicznie obiegla miasto. Mieszanina strachu, ciekawosci i wspolczucia dla Ridy niczym lotny opar wypelnila uliczki i domy i zakrzepla w pelne napiecia oczekiwanie. Bylo znowu poludnie. * * * Ach, Rida! Nieuchwytny, bezdzwieczny, ale ogluszajacy krzyk przenikal falami caly jego umysl, utrzymujac go na pograniczu szalenstwa. Przejmujacy bol. Kiedy odplywal zostawial po sobie czarna pustke, a gdy wracal, to mimo iz nie mial postaci, byl gorszy niz dotyk rozpalonego zelaza. Ta bezcielesnosc sprawiala, ze chwilami doprowadzony do szalu chwytal sie za leb z usilnym pragnieniem, aby rozerwac sobie czaszke, wyciagnac mozg i wycisnac z niego to obledne cierpienie. Chcial wyc, miotac sie, tluc glowa o sciane, ale zamiast tego bral kubek i wypijal nastepna miarke gorzaly. Nic nie dawalo sie okreslic, nazwac czy wytlumaczyc, tylko beznadziejnosc i poczucie nieodwracalnosci trwaly tu, w tej ponurej otchlani, w ktora bez przerwy spadal. Nowe hausty piekacego plynu nie zmniejszaly udreki, az do chwili, gdy kolejny lyk sprawil, ze wielki i ciezki mlot spadl wreszcie i rozgniotl wszelkie uczucia.Potem znowu wszystko zaczynalo sie od poczatku i powtarzalo jak ruch karuzeli. Czas i miejsce przestaly miec jakiekolwiek znaczenie. Rozplynela sie rzeczywistosc, a w koncu w spranym okowita mozgu nie zostala juz zadna mysl. Zasnal. -Mino, moze chcesz mleka? Jest kwasne - nagle zobaczyl nad soba pucolowata twarz szynkarza Hety. Zaskoczony spokojem i cisza, ktora teraz zapadla w jego duszy, powoli, jakby bojac sie ja zmacic, przyjal kubek i wypil. Wydawal sie nie miec smaku, ale pragnienie przynajmniej na chwile zniklo. -Na Reha! - odezwal Heto odbierajac naczynie. - W zyciu nie widzialem, by ktos tak chlal... Juz dwa razy sprawdzalem, czy jeszcze zyjesz! Rownie zdumiony, jak i ucieszony niespodziewana ulga wyprostowal sie i oparl plecami o sciane. -Ile czasu? - zapytal ostroznie. -Trzy dni... - odrzekl Heto, a widzac oslupienie rozmowcy, dodal pospiesznie: - no, moze bez kilku godzin... Przyszedles tu zaraz, jak sad skonczyl. -A pieniadze? - zmienil pospiesznie temat. Karczmarz obejrzal sie i zerknal na wiszaca nad szynkwasem tablice. -Na razie to ja jestem ci troche dluzny. Koniec koncow nie tak latwo jest przepic siedem sztuk zlota... -To nalej. -Daj pokoj Mino! Lepiej cos zjedz. -Odczep sie, Heto! Nie twoja rzecz! - warknal. -Niby nie, ale skoros taki mocny, to lepiej wez sie w garsc! Ale, ale... ty przeciez nic nie wiesz! -A co mam wiedziec?! - odparl zgryzliwie. -Mefin i jego pomocnik nie zyja... Wielkie piesci Mina zacisnely sie, az zatrzeszczaly palce. -Jak to!? -Po robocie poszli pic pod miasto do Rikena. No wiesz, wczesniej to oni zawsze przychodzili do mnie, ale teraz Mefin wolal zejsc ci z oczu... -I mial racje! - wycedzil przez zeby Mino. -No wlasnie, wiec dlatego tam. A wyszli gdzies tak w srodku nocy. -Po co? Przeciez brama zamknieta! -A bo ja tam wiem! - rozezlil sie nagle Heto. - Widac mieli jakis interes do siebie... Nic mi do tego! A rano... I poplynela opowiesc, w trakcie ktorej oczy Mina otwieraly sie coraz szerzej i szerzej. -Wiec zyje... - wyszeptal, gdy zamilkl Heto. -Co zyje? - nie pojal szynkarz. -Ridka, Ridka zyje! - wykrzyczal i zaczal krazyc po izbie. -Czlowieku, szalonys?! Co ty gadasz?!! Mino zatrzymal sie i popatrzyl przytomniej. -Niewazne - powiedzial powoli. - Daj cos jesc! -No, chyba ze... - burknal Heto i zabral sie za krojenie kielbasy. -Konia mi trzeba i jadla na droge... - rzekl Mino z pelnymi ustami pol godziny pozniej. -A gdzie cie niesie? -Do Katimy. I to dzis jeszcze ruszam! -Do stolicy... - powtorzyl cicho Heto. - Bedzie trzeba liczyc piec dni... Tego, co mi dales, na to za malo! - Widac bylo, ze chcialby o cos zapytac, ale zrezygnowal. Mino siegnal do kieszeni, wyjal z niej duzy zloty pierscien z migoczacym w nim sennie kocim okiem i podal go karczmarzowi. -Po ojcu... Teraz wystarczy? -Az nadto! -No to jak wroce, wykupie. Szykuj co trza! Zanim minela godzina, uliczne brukowce zaiskrzyly pod zelazem podkow spietego ostrogami rumaka. Mino popedzil jak burza. Z loskotem i szczekiem przemknal przez waskie przestrzenie miedzy kamieniczkami, a ludzie umykali spod kopyt jego wierzchowca niczym kroliki. Zadudnily jeszcze belki zwodzonego mostu, po czym gwaltowny tetent scichl wytlumiony przez grunt goscinca. Mlodzieniec usmiechnal sie mijajac na poboczu traktu grupe dyskutujacych mieszczan, zostawil za soba karczme Rikena i razem z oblokiem kurzu pomknal w strone lasu na horyzoncie. Dzikie uniesienie i radosc doprowadzily do wrzenia krew, a ped powietrza rozwial mu wlosy i chlodzil rozpalone cialo wdzierajac sie pod rozchelstana koszule. Pulsujace rytmicznie sploty konskich miesni, ktore czul pod soba, sprawily, ze wciagnal go i pochlonal nieodparty zywiol, spiew, hymn sily i mocy. Czul to wszystkimi nerwami, kazdym drgnieniem mysli, uczuc i woli... Ona zyla!!! Zyla! Niewazne w jakiej postaci! Niewazne gdzie! Wszystko jedno! Uprosi pomocy i pozniej po nia chocby na samo dno piekla! Zabierze, wykradnie stamtad, a potem, drugi raz nie odda juz swej milosci pod zaden sad! Zaden kat ani prawo go nie powstrzyma. Dosc tego! Dosc! Kocham, kocham! O Rida! Rida! Ridka!!! * * * Maszerowali przez korytarze palacu krola Redrena mijajac kolumny z rozowego marmuru, komnaty o hebanowych drzwiach, krysztalowe swieczniki wiszace u wysmuklych sklepien i misternie rzezbione kruzganki, przy ktorych te w kardyjskim ratuszu wygladaly jak kurze grzedy obsrane przez golebie. Przewodnik Mina, mlody oficer z odznakami setnika, oraz dwaj towarzyszacy im Gwardzisci nie odezwali sie ani slowem od czasu, gdy opuscili wartownie. Mino z kazda chwila czul sie coraz bardziej nieswojo i glupio. W brudnym plaszczu i zakurzonych butach, w porownaniu z tamtymi w wypolerowanych do blasku pancerzach i w ogole wymuskanymi w kazdym calu, wygladal jak drobny zlodziejaszek zlapany na goracym uczynku i prowadzony wlasnie pod pregierz. Najgorsze bylo jednak to, ze damy w wykwintnych strojach i wyperfumowani dworacy, ktorych napotykali, odnosili najwyrazniej takie samo wrazenie.Na szczescie wszystko skonczylo sie niebawem pod jednymi z tych hebanowych drzwi. Oficer zapukal i weszli. -Pani, to jest ten czlowiek z Kardy, ktory chcial sie z toba widziec. -Dziekuje, Zefio, mozesz odejsc. Zolnierze oddali uklon i wyszli pozostawiajac Mina w wylozonej barwnymi, jedwabnymi draperiami komnacie, zupelnie zagubionego z geba wyciagnieta jak u tepego, prowincjonalnego barana, niezdolnego wykrztusic pol slowa. Po prostu zatkalo go! Zawsze wyobrazal ja sobie jako kobiete co najmniej stateczna, no, moze jeszcze niestara, a juz na pewno niepiekna... Tymczasem na sofie siedziala dziewczyna mniej wiecej w jego wieku, w krotkiej skorzanej, stylizowanej na zbroje sukni, spod ktorej wystawaly zgrabne i piekielnie dlugie nogi w rzemiennych sandalach. Po jej ramionach splywaly pofaldowane rekawki blekitnej tuniki, a splecione dlonie opierala o udo. Na palcach i nadgarstkach nie miala zadnych pierscieni ani bransolet, siegajace zas plecow zlociste wlosy obejmowala na czole tylko prosta srebrna obrecz podtrzymujaca zielona, finezyjnie rznieta w jadeicie woalke, przyslaniajaca twarz od czubka nosa do brwi. -Na imie mam Irian... - rozlegl sie dzwieczny glos. - Dowodze Gwardia palacowa jego wysokosci, a ty, panie, kim jestes?! - zlamala etykiete nie mogac doczekac sie stosownego zachowania z jego strony. Wzial gleboki oddech. -Mino Dergo z Kardy, szlachetnie urodzony... -No tak, zapomnialam dodac: ja jestem z urodzenia chlopka. Zmieszal sie i baknal cos bez sensu. -Juz dobrze... - wstala, podeszla do stolu, nalala wina i podala mu kubek. - Usiadz, panie, i mow, z czym przybywasz. -Pani... - upil niewielki lyk - Mialem... znaczy mam jeszcze, chyba... dziewczyne, narzeczona. Rida jej na imie... - mowil pospiesznie, rwac slowa i zdania, mieszajac niekiedy zdarzenia, byle predzej dobrnac do konca. Irian usiadla i uwaznie na niego patrzac sluchala w milczeniu. -Lecz czego chcesz ode mnie? - zapytala, gdy skonczyl. - Co ja mam zrobic? Przez chwile zbieral sie na odwage. -Slyszalem piesni, bajania... Ty, pani... -Co o mnie gadaja?! - przerwala mu ostro. -Ze bylas strzyga! - wyrzucil z siebie. - Ze gdy bylas dzieckiem, rzucono na ciebie urok i umarlas... Ze wyszlas z grobu... A potem potrafilas sprzeciwic sie swojej naturze i w nagrode za to odzyskalas zycie w ludzkiej postaci. -To nie calkiem tak. Ale niech bedzie... - dziewczyna zlagodniala. -Powiadaja, ze masz pamiatke... - spojrzal na nia. -Tak... - siegnela do czola i uniosla do gory zielona oslone - oto ona! Byl przygotowany na ten widok, a jednak wzdrygnal sie mimo woli - oczy miala jaskrawoczerwone o jakims szczegolnym, jakby perlowym polysku. -I dlatego nazywaja cie Rozanooka. -Tak, to prawda. - Cofnela dlonie i opadajaca woalka zmieniala z powrotem czerwien na braz. -Wiec pomoz mi, prosze! Skoro moglas ty, pani, to moze i uda sie Ridzie. Tylko ty wiesz, jak to uczynic! Zapadlo milczenie. Irian podniosla sie i zaczela chodzic po komnacie. Mino nie wazyl sie glosniej odetchnac. -Dobrze! - odrzekla nagle. - Pomoge ci... Uczucie ulgi przyprawila go niemal o zawrot glowy. -...ale nie moge opuscic palacu bez zgody jego wysokosci ani tez zostawic zolnierzy bez rozkazow. Musisz zaczekac. Skinal twierdzaco. -A zatem... - klasnela w dlonie i zza purpurowej kotary wybiegla mloda sluzebna. - Heliko, wychodze, a ty zajmij sie naszym gosciem i... - zawiesila glos, z ukosa spojrzala na Mina. - Zdobadz dla niego troche cieplej wody i jakies swieze ubranie... - dodala, po czym wyszla nie ogladajac sie juz na nieszczesnika, ktorego policzki i uszy nagle poczerwienialy. Wrocila po trzech godzinach z wiadomoscia, ze wszystko zostalo zalatwione i mozna szykowac sie do wyjazdu. Reszte dnia spedzili omawiajac pomniejsze sprawy zwiazane z podroza, a nastepnego ranka spotkali sie przy zachodniej bramie Katimy. -Witaj, szalony kochanku! - zawolala na jego widok. Wygladala jeszcze ciekawiej niz wczoraj. Miala na sobie dlugi ciemnozielony plaszcz, dobrze pasujacy do jej nieodlacznej, jadeitowej woalki. Spod plaszcza poblyskiwala stal kolczugi. Jednakze na tej plecionce z zelaznych ogniw konczylo sie cale uzbrojenie Irian. Nie miala zadnej innej broni, nawet sztyletu. Wlosy swobodnie splywaly jej na ramiona. Doprawdy, byl to niezwykly stroj jak na wodza dwoch tysiecy starannie dobranych, najlepiej wycwiczonych i uzbrojonych zolnierzy w panstwie Suminoru. -Ruszajmy - odpowiedziala z lekkim usmiechem. Jakis czas jechali w milczeniu. -Powiedz mi, pani... - odezwal sie Mimo - slyszalem jeszcze, ze twoj ojciec byl kotolakiem? -Przybrany ojciec - poprawila go. - Ten, ktory mnie splodzil, byl zwyklym czlowiekiem, smolarzem. Jego dostojnosc kapitan Ksin Fergo, kotolak na sluzbie krola - zamyslila sie na moment - dowodzil Gwardia w czasie, kiedy uznal mnie za swa corke. To po nim otrzymalam ten urzad. -A on? -Odszedl... - Popatrzyla gdzies w przestrzen. -A dlaczego ty, pani...? - sprobowal zatrzec poprzednie, niezreczne pytanie. -To kaprys jego wysokosci - odparla. - Krol uznal, ze dobrze jest miec dowodcow strazy o nadnaturalnym pochodzeniu, bo jak stale powtarza, nad wyraz kojaco wplywa to na wszelkich spiskowcow... * * * Karda na pierwszy rzut oka wygladala tak samo jak zawsze. Pozornie nic sie nie zmienilo przez te prawie dwa tygodnie, ktore uplynely od wyjazdu Mina. Ludzie zwawo krecili sie po ulicach, rozmawiali, handlowali, klocili, a jesli przerywali swoje zajecia, aby odpowiedziec na pozdrowienie Mina albo ze zdumieniem popatrzec na Irian, to byla w tym tylko zwykla ciekawosc mieszkancow malego miasteczka. Zycie toczylo sie tu w rytmie nie zmiennym od wiekow i najwyrazniej, nawet tamto niezwykle wydarzenie nie zdolalo naruszyc jego zewnetrznego porzadku.-Chyba biora mnie za twoja nowa kobiete - powiedziala Irian, kiedy zatrzymali sie przed gospoda Heta. -Tacy sa... - odparl z gorycza Mino zeskakujac na ziemie - wiadomo, chlopak mlody, popil, odzalowal... i znalazl nowa. Zwykla to rzecz i gadac nie ma o czym. A rychlo zapomna calkiem, ze ze mna i Rida cos bylo! Ech... -Witamy!!! Witamy czcigodnych panstwa. - karczmarz zamilkl nagle na widok Mina. - Tys to? -A ja, ja... - odburknal ponuro. - Prowadz do srodka. Wybrali stol w najodleglejszym kacie izby, a Heto nieproszony, przyniosl dwa kufle piwa. -Zaczekaj - Mino przytrzymal go za rekaw. - Siadaj i mowze co z Rida?! -A bo to cie jeszcze obchodzi? - gospodarz zerknal na siedzaca bez ruchu Irian. -A tak, jeszcze! Heto sposepnial i skrzywil sie z niechecia. -Tares i Maron do piachu... Fala goraca przeszla przez skronie i policzki mlodzienca. -Mow! -Marona sprawila w noc po twoim wyjezdzie. Bronic sie chcial, pacholkow i sluzbe uzbroil. W domu okiennice i drzwi sztabami zawarli, ale przepatrzyli male okienko w wychodku. Tam na niego czekala... -Widzial ja kto? -Nie, ale ci, co sedziego widzieli, podobno rzygali jak koty. Caly byl we krwi, mozgu i wlasnych gownach. - wzial glebszy oddech. - Ona ciszej od ducha przychodzi. Nikt nic tak samo nie spostrzegl, kiedy Taresa naszla. Ten zas jakby na nia czekal. Slugi odprawil, wszystko otwarte bylo. Albo oszalal, albo taki ci byl sprawiedliwy... -Na Reha! - Mino az zadrzal z wrazenia. -A potem dopadla pana Dekelo. -To i Dekelo tez trup?! - wykrzyknal zdumiony. -Gdzie tam trup... - karczmarz splunal pod stol - jeszcze gorzej! Jezyk mu wywlokla, a reszte twarzy razem z oczami pazurami wydarla. Dotad lezy z taka wyrwa od czola do gardla, ze obledu na sam widok mozna dostac, i zdycha dokladnie tak, jak mu to pod szubienica przyobiecala. -A Molino? -Ten caly, bo ciegiem w sadzie zawarowanym na wszystkie skoble siedzi. Ale od strachu to rozum mu sie ze szczetem pomieszal. Nikogo nie wpuszcza, a zarcie mu pode drzwi przynosza. Tylko wtedy otwiera i stad znac, ze zyw. -Innym ona nie szkodzi? -A dajze mi wreszcie pokoj! - wybuchnal nagle. - Na co mi o niej gadac?! Zeby i do mnie przyszla? Starczy! - Wstal gwaltownie i odszedl obsluzyc przybylego przed chwila mieszczanina. Irian tracila w ramie patrzacego za gospodarzem Mina. -Nic z tego nie bedzie - powiedziala cicho. -Jak to? - Zbladl jak sciana. -Zbyt wiele krwi, zla. Zasmakowalo jej zabijanie... -A ty... - droga zblizyla ich na tyle, ze zdazyli przejsc na mniej oficjalna forme zwracania sie do siebie - ty przeciez tez zabijalas! - wyszeptal z pasja. - Czyz nie?! -Jednego Tepiciela tak... - skinela glowa twierdzaco. - Tylko ze on polowal na mnie, a nie na odwrot. -A za co? -Za nic, strzygi zabija sie dlatego, ze sa. -Naprawde nie zrobilas nic wczesniej? Nie mscilas sie? -Nie mialam na kim. Ludzie z mojej wsi spalili zywcem te wiedzme, zanim... -A widzisz! - syknal triumfalnie. - Ridy nikt nie wyreczyl! -Moze masz racje, ale to... -Posluchaj! - wpadl jej w slowo. - Bylem z nia, bylismy... Moja matka i ojciec nie zyja od lat. Pozar... Ona byla dla mnie wszystkim! Nie wazne, ze z nizszego stanu. Nie mam krewnych, ktorzy by sie mogli sprzeciwic! Spotykalismy sie, szykowalem juz zloto dla swietcy, zeby dal slub, ona sie zgodzila, kochala mnie! Zawsze kiedy spytalem, okazywalo sie, ze czula to samo co ja... Rozumiesz?! Bylismy dla siebie stworzeni! Potwierdzal to kazdy dzien, kazda chwila z nia! Zreszta... Nie wiem, jak ci to mowic. Jej rozmilowane oczy mowily wszystko! Mam ja teraz zostawic? Ja, jakby polowe mnie? Kiedy Dekelo oskarzyl, ze ona te dzieciaki... A to przeciez nie ona! Pewnie on sam, bydlak! Zawsze je mial za smieci! Zabawil sie po swojemu i... potem sad. Trzeba mi bylo porozwalac lby sedziom, katu, Dekelo, nawet calemu miastu i zabrac ja! A ja poszedlem sie zapic! Zamiast ratowac! Teraz mam jeszcze szanse... - przerwal, spojrzal przytomnej. - Czy jezeli stane przed nia i przekonam ja, by z dobrej woli zaniechala zemsty i darowala Molinie zycie, czy wtedy bedzie mozna odczynic urok? - zapytal. -Jezeli przekonasz... - powtorzyla Irian. - Tak, wowczas, z pomoca jakiegos wielkiego maga, byc moze uda sie tego dokonac. Poderwal sie na rowne nogi. -Wiec idzmy do Moliny! -Zaczekaj. A jesli cie zapomniala? -Nie! Niewiele wiem o potworach, ale to na pewno, ze najglebsze i najmocniejsze uczucia nietkniete przechodza przez smierc i Przemiane. -Tak bylo ze mna... - zamyslila sie. -Wiec i z Rida tez! Musze tylko ja obudzic, przypomniec... Ona przeciez za zycia milowala mnie ponad wszystko! -Rzecz w tym, abys zdazyl to zrobic. Bo inaczej skonczysz jak tamci... - Wstala i rzucila na stol drobna monete. - Chodzmy! * * * Dopiero po kwadransie walenia w okute drzwi, kiedy zaczynali juz zastanawiac sie nad sposobem ich wywazenia, z wnetrza wielkiego, zamknietego na glucho budynku ze sczernialego kamienia dobiegl szmer.-Od-dejdz stad, od-dejdz... ja niewinny... nie chcialem cie zabic... - rozlegl sie zalosny, piskliwy belkot przypominajacy skomlenie psa. Mino i jego towarzyszka popatrzyli po sobie bezradnie. Gdyby Irian odezwala sie teraz, moglaby swoim kobiecym glosem sploszyc sedziego na dobre. Gdyby zas Mino powiedzial swoje imie, to chociaz z nieco innego powodu, skutek bylby pewnie ten sam. -Ja wiem, ze jestes niewinny! - zaswitala mu nagle wlasciwa mysl. - I dlatego przyszedlem ci pomoc! -Ktos t-ty? -Mino Dergo! Przychodze, bos nie chcial jej smierci! - dodal pospiesznie. Odpowiedzia byl cichy, nerwowy chichot. -P-prawda to... - uslyszeli po chwili. -Szczera prawda! Przyszlismy uwolnic cie od niej! -J-jjacy m-my? -Jest tu ze mna slawna czarownica - wyjasnil Mino modlac sie w duchu, aby stary nie przypomnial sobie przypadkiem jakiejs historii o Irian, w ktorej bylaby mowa o jej zielonej woalce. - Ona cie obroni! Zapadla glucha, denerwujaca cisza, po czym wreszcie szczeknela zasuwa. -A prawda t-to? - rozleglo sie znowu. -Prawda, swieta prawda! - powtorzyl Mino. - Przysiegam! Ciezkie drzwi uchylily sie w koncu i w ciemnej szparze zablysly rozbiegane oczy oblakanego czlowieka. -Wpusc nas. Ona juz nie bedzie cie przesladowac. -D-dobrze... Ledwie weszli, Molino szalenczym ruchem calego ciala naparl gwaltownie na uchwyt od skobli i z piekielnym rumorem zatrzasnal wejscie, jakby tuz przed nosem kogos trzeciego. Zalomotaly szybko, przesuwane z impetem rygle. -He? - Po chwili, chuda, pokryta szczeciniastym zarostem twarz sedziego wykrzywila sie w migoczacym blasku lojowej swiecy. -Prowadz! Bedziemy czekac. Nie ogladajac sie, ruszyl poslusznie przed siebie i zniknal za zakretem korytarza. Zaskrzypialy drewniane schody. W tym momencie Irian pochylila sie nagle, z niewiarygodna zrecznoscia zzula sandaly i blyskawicznie, na palcach odbiegla gdzies w bok. Mino, nie patrzac na nia, poszedl za sedzia starajac sie robic jak najwiecej halasu. Ona powrocila po chwili i zrownala sie z nimi tak nagle i cicho, ze az sie przestraszyl. -Poluzowalam skobel przy okiennicy... - szepnela dopinajac w marszu rzemienne paski. Czekajacy na gorze Molino nie domyslil sie niczego. Zaprowadzil ich do pozbawionej okien komnaty, w ktorej trzymano przestepcow tuz przed rozpoczeciem procesu. Mino popatrzyl w gore. Tam... Na drugim pietrze jest sala, gdzie zapadl wyrok. Usiedli na prostych lawach ciagnacych sie wzdluz scian. Mino i Irian ciasno, jedno obok drugiego, a sedzia po drugiej stronie, dokladnie naprzeciw. Wszyscy znieruchomieli, lecz ogromne cienie, powolane do zycia przez plomien swiecy, falowaly pelzaly i drgaly w rytm ciszy panujacej tu, w tym posepnym gmachu, drugim co do wielkosci po ratuszu, w Kardzie, malej stolicy wielkiego Kaladenu - prowincji Suminoru, kraju, w ktorym demony i ludzie od kilkunastu wiekow toczyli ze soba nieskonczona walke na smierc i zycie, czasami tylko probujac zyc obok siebie w zgodzie. Trwali. Swieca z wolna przemienila sie w pelgajacy niesmialo ogarek, a ten zas, po ktoryms z niemrawych rozblyskow, stal sie swiecaca w mroku czerwona plamka. Ciemnosc jednak nie zapadla. Przez szpary w masywnych okiennicach korytarza, a stamtad przez otwarte drzwi zaczelo wsaczac sie do komnaty swiatlo delikatne jak pajecza siec. Bylo juz po pelni, ale blasku nadlamanej tarczy ksiezyca starczalo jednak dla oczu przywyklych do wielogodzinnego czuwania i dla potwora, pelnego mocy po niedawnej Przemianie. -Jest! - tchnela Irian Minowi w ucho. - Czuje ja... -Jak? - Cichsze niz najsubtelniejszy szept pytanie pozostalo bez odpowiedzi. -Idzie. Wytezyl sluch az do granic mozliwosci, ale dopiero po dlugiej chwili uslyszal tylko jeden stlumiony stuk, gdzies na dole... -NYyyyyeeeee!!! - Molino z przerazliwym wrzaskiem zerwal sie z miejsca i skoczyl do wyjscia. -Za nim! - krzyknela Irian. Nie zdazyli. Ciemnosc spadla na nich z lomotem, a w zamku zazgrzytal klucz. Mino z desperacka furia uderzyl barkiem w zamkniete drzwi. Raz, drugi... az mdlacy bol rozszedl sie po jego wnetrznosciach. -Nie moge! -Odejdz! - odepchnela go. Nastapil glosny huk, a potem przeciagly trzask rozrywanego drewna. Fala bladego swiatla, a w niej skulona na progu Irian. -Jak ty!? -Nie pytaj! - wysyczala dziwnie zmienionym glosem. - Idz, bo nie zdazysz. Szybko!!! Juz nie ogladajac sie na nic, z jedna tylko mysla tlukaca sie w glowie, pognal przed siebie na zlamanie karku. Prosto! W prawo! Droga?! Droga!!! Ktoredy?!!! Tam! Teraz schody! Bieg! Jeszcze kawalek! To te waskie drzwi! Wpadl do izby rozpraw bocznym wejsciem - tym dla przestepcow. Ona wracala tu glownymi drzwiami... Molino, wpatrzony w gesty cien za ich progiem, w ogole nie spostrzegl obecnosci Mina. -Za co? Za coooo... nie mnie! To oniiii!!! - zawodzacy szloch rozniosl sie echem po sali. Drobna i szczupla, ale jakby zlepiona ze zbitych wezlow miesni i sciegien sylwetka wychynela bezszelestnie z mroku. Plynnie i szybko, chyba lewitujac tuz nad podloga, ruszyla w kierunku sedziego. -Rida! Potwor zwolnil, a jego leb z krotkim, oblym pyskiem wykrzywionym w upiornym usmiechu przekrecil sie w strone Mina i zastygl w pozie charakterystycznej dla wisielca z przerwanym kregoslupem. Nieruchome, sinawo swiecace slepia patrzyly jednak gdzies ponad ramieniem mlodzienca - na cos za jego plecami. Ale on tego nie spostrzegl... -Poznala mnie! - Radosna mysl zablysla w zdretwialym ze zgrozy i wstretu umysle. Zrobil krok w przod. -TYY!!! Tyyyy!!! - w oblakanczym, histerycznym wrzasku Moliny zabrzmiala furia. Dygoczac na calym ciele cofal sie w strone drzwi za sedziowskim stolem, prowadzacych do pokoju narad. -Ty Scierwoooo!!! - zawyl rozdzierajaco. - Zabije cie! Zabijeeeeee!!!!!! - rzucil sie do ucieczki... Wisielica niczym olbrzymi czarny nietoperz pomknela za nim. -Ridka! Ridka, nie!!! - Mino zabiegl jej droge. Wydala charkotliwy swist jak z krtani duszonego czlowieka. Czarna obroza z zacisnietej wisielczej petli i zwisajacy z niej postrzepiony kawalek sznura. KLY!!! Odruchowo oslonil twarz przedramieniem, zanim dosiegly ja zamykajace sie szczeki. Przeszywajacy bol od nadgarstka do lokcia. A potem na gardle mlodzienca zacisnely sie szpony z taka sila, ze oddech i krzyk urwaly sie w jednej chwili. Pod czaszka zadudnily potezne mloty, zas przed oczami zawirowaly gwaltownie ciemne platy. Gdzies obok buchnal wsciekly, gadzi syk i zanim stracil przytomnosc, pomiedzy soba i Ridka zobaczyl leb strzygi... To byla Irian! Z impetem wystrzelonego z katapulty pocisku wpadla na wisielice i oderwala jej kosmate lapy od szyi Mina, ktory uwolniony, bezwladnie zwalil sie na podloge. Ulamek chwili poznej oba potwory, sczepione z soba pyskami, z piekielnym wizgiem runely na rzedy drewnianych law druzgoczac je, lamiac i rozrzucajac. Ich sila i moc byly rowne. Wprawdzie paszcza strzygi byla wieksza i szersza, ale mocniejsze pazury wisielicy z latwoscia rozdarly chroniaca Irian kolczuge i dosiegly ciala. Bryzgnela pierwsza krew, lecz podwojny, szalenczo miotajacy sie klab nie zwolnil ani na moment. Toczyl sie ze wscieklym lomotem i trzaskiem w sali pograzonej w glebokim polmroku. Zazarta walka wydawala sie czescia sennego koszmaru. Poturbowany Mino przyszedl juz troche do siebie i trupio blady, wsparty na lokciu prawej, zdrowej reki patrzyl na walke tepym wzrokiem, pelnym rozpaczy i niedowierzania. Wreszcie doswiadczenie, rozum i spryt Irian wziely gore nad zywiolowa furia i nienawiscia Ridy. Strzyga zwolnila uscisk szczek wypuszczajac z nich zmiazdzony pysk tamtej i zwinnie wyslizgnela sie z jej uchwytu siadajac na wisielicy okrakiem. Blysnely i spadly uniesiony do gory szpony. Belkotliwy charkot Ridy scichl nagle, a ona sama legla sparalizowana. Celnie wbite w serce pazury istoty pokrewnej podzialaly jak osikowy kolek lub srebrne ostrze. Ale to jeszcze nie bylo wszystko. Nalezalo dokonczyc dziela. Irian juz spokojnie pochylila sie i wydarla upiorzycy przeklute przed chwila zrodlo sily i zycia, po czym rozszarpala je na kawalki. Jaskrawa poswiata na moment rozjasnila dokladnie cala sale. To uwolnione swiatlo ksiezyca wydzielilo sie z trupa, by zaraz rozproszyc sie po katach i zgasnac. U stop strzygi pozostaly tylko pokaleczone zwloki mlodej dziewczyny z oznakami kilkunastodniowego rozkladu. Irian odczekala, az znikna rany pokrywajace jej cialo. W przypadku istoty nadnaturalnej, jesli nie byly smiertelne, goily sie niemal natychmiast. Po chwili otoczyla ja lagodna, mieniaca sie mgielka. Wracala do ludzkiej postaci. To byl przywilej, ukrywana w najglebszej tajemnicy przed wszystkimi z wyjatkiem krola i kilku zaufanych osob, nagroda za to, ze piec lat temu stanela w obronie mieszkancow Katimy. Wbrew instynktowi, wiedziona wspomnieniami zachowanymi z okresu gdy jeszcze zyla, zabila napastujaca ich inna strzyge. W mysl nie zbadanych praw rzadzacych swiatem demonow i ludzi, mogla od tej pory czerpac sile nie tylko z ksiezyca, ale i ze slonca, oraz, wedle swojej woli, swobodnie zmieniac postac. Szybkim krokiem, wycierajac chusta palce, ktore przed momentem byly szponami, podeszla do lezacego bez ruchu Mina. Sprawial wrazenie jakby to, co zobaczyl, pomieszalo mu rozum. Wpatrzony w jakis punkt na scianie bezglosnie poruszal wargami. -Nie przebudzilem jej... nie przebudzilem... - odezwal sie jednak zdziwionym szeptem. - Nie udalo sie... -Nie miales czego w niej budzic! - odrzekla Irian oschle. Spojrzal na nia zdumiony. -Kochalem ja. Tak kochalem... Dlaczego? -W tym caly klopot - powiedziala z naciskiem - ze do takiej milosci, jak twoja, Rida nie byla ci wcale potrzebna. -Coo...? - glos uwiazl mu w zgniecionej krtani. - Co tyy... m... wisz?... -Zebys na przyszlosc zywe czy martwe dziewki zostawil w spokoju! Ryj je sobie w kamieniu albo w spizu. Takie latwiej i lepiej wezma ksztalt, ktory dla nich wymyslisz. Moze byc, ze od tego wielkim artysta zostaniesz, a guzow na lbie i sincow na szyi to na pewno mniej zbierzesz... Wmowiles sobie jej milosc i omal nie przyplaciles tego zyciem. No, ruszze sie! Wstawaj! - zawolala szorstko, ale w jej glosie zabrzmialy teraz cieplejsze tony. Pochylila sie nad nim i nie baczac, ze jej piersi wysunely sie spod strzepow kolczugi, objela go i pomogla stanac na nogi. Usiedli na jednej z ocalalych law. -Masz szczescie... - ostroznie podwinela mu rozszarpany i nasiakniety krwia rekaw bluzy. Nie zareagowal. Nawet nie syknal z bolu, kiedy obwiazywala mu rane. -Kosci i miesnie cale, tylko ci plat skory wydarla. Bedzie duza blizna, ale to nic strasznego. - Wstala. -Gdzie-ie... idzie-sz! - dopiero teraz ocknal sie z zadumy. -Trzeba przeciez odszukac Moline! - Ruszyla do drzwi, ktorymi uciekl sedzia. -Woo-oal-ka! - wychrypial pospiesznie. -Dzieki... - czerwone oczy spojrzaly z wdziecznoscia. Cofnela sie, odnalazla lezaca pod sciana oslone i wyszla. Wrocila prawie natychmiast. -Wynosmy sie stad! - krzyknela. - Predzej! To stary duren... -Co z nim? -On sie powiesil! Swiadkowie Sloneczne cieplo powoli splywalo po twarzy Mina. Gladzilo policzki, nos i zamkniete powieki. Rana na przedramieniu mrowila przyjemnie pod gruba warstwa zeschlego strupa. Cale cialo bezwolnie poddalo sie tej jasnej, kojacej pieszczocie. Procz niej nie czul nic wiecej. Czarna wyrwa w duszy juz nie bolala, nie piekla. Po prostu byla tam niczym cos najzupelniej oczywistego. Bez obawy moglby dotknac ja mysla. Mino wolal jednak nie myslec. Chcial zasnac i rozplynac sie w promieniach slonca zalewajacych balkon w gmachu sadu w Kardzie, na ktorym siedzial teraz pograzony w ciszy pogodnego przedpoludnia. Skrzyp desek i odglos krokow Irian zmusily go do otwarcia oczu. Stanela przed nim z karta pergaminu w reku i oparla sie o balustrade. -Posluchaj! - powiedziala unoszac dokument. - "Szesnastego dnia miesiaca Koni, piatego roku Psa dokonalismy badania truchla wapierza uprzedniej nocy w lesie Larim zabitego osikowym kolkiem przez wloscianina Frete z wioski Dery. Trupien wygladu byl niezgnilego, niesuchy. Po rozkrojeniu, w piersiach onego jedno niespotykanie ogromne serce znalezlismy, ktore miejsce pluc zajmowalo i zyla prosto z gardziela polaczone bylo. Wnetrznosci innych wcale. Osobliwosc owa sedzia Maron, podpisem swoim na niniejszej karcie poswiadczyl". - Skonczyla czytac i dodala: -Podpis Marona jest. Mino wzruszyl ramionami. -I co z tego? - prychnal. - Nie mam ochoty sluchac opowiastek o dziwach i upiorach. Dzieki za wszystko, co dla mnie zrobilas, ale teraz naprawde nie musisz sie mna zajmowac... -Nic nie rozumiesz! - przerwala mu rozezlona. - Jak sadzisz, co ja tu robie? -Z rozkazu krola zastepujesz czasowo tragicznie zmarlych sedziow jego wysokosci - Mino wyrecytowal znudzonym glosem tekst pelnomocnictwa. -A przyjechalam do tej dziury tylko dlatego, ze tak zyczyl sobie pewien durny i slepo zakochany narwaniec... Tak myslisz? -A nie? - mlodzieniec spojrzal zdumiony. -Wyobraz sobie! Czy sadzisz, ze ktos z moim urzedem moze ot tak, kiedy mu przyjdzie fantazja, jechac na prowincje z romantyczna krucjata? Zniechecenie zniknelo z twarzy Mina. Wstal z fotela i przez zielen jadeitowej oslony z uwaga wpatrzyl sie w oczy Irian. -Wiec dlaczego? - zapytal. - I co to ma wspolnego z wampirem martwym od czterech lat? -Ktos tutaj bawi sie magia - odpowiedziala dziewczyna. - A to oznacza, ze Rida mogla przeksztalcic sie nie tylko sama z siebie... -Jak to?! Przeciez mowilas! A "Prawo Onego"? -Ten poemat powstal w czasach, kiedy nie wiedziano jeszcze wszystkiego. Nie kazdy niewinnie stracony czlowiek musi przemienic sie w upiora. Chyba ze... - zawiesila glos - pomoze mu w tym czyjas zla wola i czary. Sadze, ze tak bylo z Rida! Mino pobladl, siadl ciezko i chwycil sie za skronie. -Nic nie pojmuje! - wychrypial. - Wytlumacz... Irian powoli zwinela pergamin. -Redrena szczegolnie interesuja wszelkie przestepstwa popelnione z pomoca magii. Juz kilka razy probowano go w ten sposob pozbawic tronu. Moim zadaniem jest ochrona osoby krola oraz bezpieczenstwa Suminoru. Dostalam rozkaz, by calkowicie wyjasnic przypadek Ridy. Ta historia z wampirem potwierdza istnienie kogos znajacego doskonale zasady magii nekrokreatywnej i wykorzystujacego je do swoich celow. Takie wampiry stwarza sie na zamowienie. -Coo??! - Mino oslupial. -A tak - Irian usmiechnela sie z wyzszoscia. - Zwykly wampir to ozywiony albo animowany trup. Moze byc nadgnily albo zasuszony, w zaleznosci do tego, w jaki sposob przebiegal rozklad przed Przemiana. Kiedy ssie krew, to caly nasiaka nia niczym gabka. Tylko w ten sposob moze wchlonac znajdujaca sie w niej zyciowa energie. Wiekszosc marnuje, rzecz jasna. Co innego, gdy czlowieka przeznaczonego do zamiany w upiora najpierw sie umiejetnie zabije, a potem odpowiednio spreparuje chirurgicznie, na przyklad usunie zbedne jelita i pluca, przelyk zas podlaczy do serca i dopiero wtedy rzuci czar Przemiany. Taki potwor juz nie straci bezuzytecznie ani kropli wypitej krwi. Bedzie silniejszy, wytrzymalszy i nie zaszkodzi mu slonce. Jego uchroniony przed rozkladem mozg latwo przejmie rozkazy i podda sie tresurze. Do tego wystarczy prosty amulet kierujacy. Jest wielu takich, ktorzy zaplaciliby godziwa cene za poslusznego i dyskretnego morderce. -Uwazasz, ze z Rida bylo podobnie? -Nie, tu musialo chodzic o cos innego. Moze o zatarcie sladow? -Jakich?! -Dekelo to wiedzial. -On zdechl tak, jak na to zasluzyl. Nic juz nie powie... - Mino usmiechnal sie msciwie. -Czytales dokumenty z procesu Ridy? -Nie. -Szkoda. Dowiedzialbys sie wtedy, dlaczego umarli synowie Dekelo. To byl urok upozorowany na zwykla chorobe. Bardzo podobny do tego, ktorym usmierca sie ludzi przy tworzeniu wampirow z wielkim sercem... Mysle, ze ktos to zrobil dla niego. -Poswiecil wlasne dzieci?! -Co sie dziwisz, sam mowiles, ze Dekelo byl bydle jakich malo. -Ale zeby... -Wtedy latwiej kierowac poczynaniami takiego upiorka, a ojciec pozostaje poza wszelkimi podejrzeniami... Nie rozumiem, jak mozna bylo uczynic cos takiego, ale ja jestem durna strzyga i nie znam sie na zawilosciach umyslow ludzi szlachetnie urodzonych. -Nie przesadzaj - burknal urazony Mino. -Wybacz. Dalej to moglo wygladac tak: morderstwo sie wydalo i trzeba bylo ratowac wlasna skore. Dekelo oskarzyl Ride, a ow tajemniczy mag wykorzystal ja po smierci i pozbyl sie niewygodnego swiadka, czyli Dekelo. Katu i sedziom oberwalo sie przy okazji. Potem w to wszystko wmieszales sie ty ze swoim romantycznym uniesieniem. -Wyszedlem na durnia - spuscil glowe. -Zakochanym wiele sie wybacza - odpowiedziala Irian wymijajaco. - Mam nadzieje, ze teraz przestaniesz wreszcie rozczulac sie nad soba i pomozesz mi. Chce dostac tego czarownika. -Ale najpierw ja poderzne mu gardlo! - syknal mlodzieniec. -Lepiej zostaw to katu. Moglbys ciac zbyt szybko, a tacy jak on powinni konac powoli. Chodz! - Odeszla od balustrady. - Mamy duzo papierow do przejrzenia. Weszli do srodka i zblizyli sie do sedziowskiego stolu, na ktorym z rozkazu Irian zlozono wszystkie sadowe dokumenty pochodzace z ostatnich dziesieciu lat. Czesc lezala na podlodze, dwoch fotelach i stolku dla skryby. Wokol unosil sie zapach kurzu oraz swiezego drewna - nowymi lawami zastapiono juz te polamane w czasie walki. Mino odstawil na miejsce przyniesiony z balkonu fotel trzeciego sedziego, po czym uwaznie rozejrzal sie dookola. Od tamtej nocy minely cztery dni i przez ten czas zniknely wszelkie slady pojedynku upiorow. Zmyto plamy krwi, wymieniono drzwi i framuge w pokoju przestepcow. Ciala Moliny i Ridy spalono. Mina nie bylo przy tym. Rozgoryczony i zobojetnialy na wszystko zamknal sie w swoim domu i siedzial tam az do dzisiejszego poranka, kiedy to Irian namowila, go aby przyszedl z nia tutaj. -Te juz przegladalam - pokazala mu sterte papierow - zajmij sie tymi, przy tamtym rogu... -Czego wlasciwie szukamy? -Wzmianek o potworach, czarach i spraw dotyczacych Dekelo. - Siegnela po pierwszy z brzegu pergamin i pobieznie przebiegla oczami tresc. -Wiesz - odezwala sie po chwili - gdyby ci sedziowie potrafili choc troche myslec, albo przynajmniej czesciej rozmawiali ze soba, to nie doszloby do czegos takiego. Maron wiedzial o wampirze, ale potraktowal go jak ciele z dwiema glowami, podpisal dokument z sekcji i zapomnial. Tares, uczciwy duren, odkryl zabojstwo chlopcow, ale nie zastanawial sie, jak prosta mieszczka mogla znac tak skomplikowane czary. Molino znal sie troche na magii, ale zbyt latwo ulegl wplywowi tamtych. Wczesniej na przyklad zmusili go do rezygnacji ze sledztwa w sprawie znikajacych wisielcow... -Czego? -Trupow z Szubienicznego Wzgorza. Molino zauwazyl, ze raz na dwa, trzy miesiace przepadaja gdzies zwloki jednego ze straconych. Z ciala czlowieka zmarlego nagla smiercia otrzymuje sie wiele czarnoksieskich ingrediencji. Tu, sadzac po ilosci przypadkow, samego tylko wisielczego sadla mozna bylo wytopic tyle, ze wszystkim magom w Suminorze zapas starczylby na dziesiec lat. Jednak Maron i Tares uznali, ze winne sa kruki i dzikie zwierzeta, wiec raport Moliny znalazl sie w archiwum. Niedouczeni idioci! -Mam cos! - przerwal jej Mino. - Pozew przeciwko Dekelo. Sprzed szesciu lat. -Czyj? -A niech to! To ten sam wiesniak, co zadzgal wampira. Freto z Dery. Poszlo o czesc pola i prawo do korzystania z pastwiska. Dekelo mial przekupic mierniczego. -Jak sie to skonczylo? -Dekelo przegral. Geometra poszedl w dyby. -Ha! A zatem Dekelo mial powod, by naslac na Frete kogos z dlugimi zebami. Ciekawa jestem, dlaczego sie nie udalo? -Tu pisza, ze ten Freto byl w mlodosci czeladnikiem u Tepicieli. -I pewnie wygonili go, bo jako uczen byl zdolniejszy od mistrza. To do nich podobne! Trzeba z nim porozmawiac, ale kiedy indziej. Teraz wiemy juz, ze Dekelo znal tego czarownika co najmniej od pieciu lat. Powinni byc jacys swiadkowie. -Lub listy... - podsunal Mino. -Sprawdzilam, nie ma. Mysle, ze powinnismy rozejrzec sie po Szubienicznym Wzgorzu. -Dlaczego tam? - skrzywil sie z niechecia. - Raczej spotkajmy sie z tym wiesniakiem. Irian pokrecila przeczaco glowa. -Nie wiem - powiedziala powaznie. - Przeczucie. Czuje, ze tam cos znajdziemy... -Skoro tak - Mino rozlozyl rece. - A co z tym kramem? - pokazal na stos papierow. -Zostawmy na razie. Jak bedzie trzeba, to jeszcze poszperamy. Znasz droge? Mino wzdrygnal sie. -Moze nie tak dobrze jak Ridka, ale wystarczy... - rzekl chlodno. -Nie chcesz wspomnien? - woalka Irian blysnela soczysta zielenia. - Pojde z kims innym, a ty wracaj do domu i pisz posepne wiersze. Mozesz tez podciac sobie zyly... -Przestan kpic! - wybuchnal. - Myslisz, ze to tak latwo zapomniec? Ja nie potrafie sie zmieniac jak ty. Jestem tylko czlowiekiem! Irian drgnela. Przez moment zdawalo sie Minowi, ze cos powie, ale tylko spuscila glowe. Zamilkla. -Zaprowadz mnie tam - polecila po chwili. * * * Przez cala droge na szczyt nie odezwali sie do siebie ani slowem. Nie poszli utarta sciezka. Irian juz na samym poczatku skierowala sie na przelaj, przez chaszcze i osypiska skalnego gruzu. Parokrotnie utykali w osuwajacych sie piargach, cofali, kluczyli i wspinali czepiajac sie pekow traw. Zadne z nich nie chcialo przyjac pomocy od drugiego. Czasem Irian udawala, ze nie dostrzega wyciagnietej ku niej dloni. Innym razem Mino z uporem omijal nagiete ku sobie galezie krzewow i napredce wygrzebane przez dziewczyne prowizoryczne stopnie. Ona prowadzila przystajac czesto i nasluchujac, on podazal za nia, caly czas zastanawiajac sie, dlaczego wlasciwie to robi. Bylo mu troche glupio, ale gniew i zlosc na Rozanooka calkowicie zagluszyly poczucie winy. Mial dosyc jej docinkow i szyderstw. Mozliwe, ze robila to dla jego dobra, by wyrwac go z otepienia, lecz jej slowa ranily, a ona najwyrazniej nie umiala odroznic lancetu od rzeznickiego topora!Ow nastroj zniknal, kiedy staneli na wierzcholku Szubienicznego Wzgorza. To miejsce bylo placem kazni i zarazem cmentarzem straconych przestepcow, ktorzy nie mieli prawa spoczywac razem z uczciwymi mieszkancami Suminoru. Na tym niewielkim splachetku kamienistej ziemi dawno jednak zabraklo miejsca na nowe groby, wiec ciala skazancow wisialy zwykle az do calkowitego rozpadu. Pozostale po krukach resztki odsuwano na bok przed kazda kolejna egzekucja. Czaszki, zebra oraz zeschniete rece i nogi wydawaly sie byc upiornymi owocami rosnacych tu bujnie krzewow. Szubienica z drewnianych bali mogla posluzyc nawet i dziesieciu skazanym na raz i to wlasnie jej widok sprawil, ze zlosc Mina poszla w zapomnienie. Teraz pojawilo sie zdumienie powoli przechodzace w oslupienie. Otoz na sznurze dyndal calkiem swiezy, dwu-, najwyzej trzydniowy wisielec. Mino popatrzyl na niego, na Irian i z powrotem. Nie. Nie mogl sie mylic! Ten typ z jezykiem na wierzchu nie mial prawa pojawic sie tu przed przyjazdem Rozanookiej z Katimy! Irian byla rowniez zaskoczona. -Nie rozumiem... - powiedzial ze zdziwieniem. - Powinno byc dwoch! Mino poczul, jak szczeka opada mu coraz nizej i nizej. Dziewczyna zwrocila sie w jego strone. -No, nie patrz tak! Przeciez wiesz, ze zostalam mianowana tymczasowym sedzia prowincji Kaladen. Sam mi to dzis przypomniales. -Ale... - od nadmiaru mysli jezyk stanal mu kolkiem. -Co "ale"? Przyprowadzili do mnie schwytanych na goscincu bandziorow, to co mialam robic? W Ksiedze Praw stoi jak wol, ze ma byc lamanie gnatow lub stryk. Lamania musialabym sama dopilnowac, a nie mialam czasu. Kazalam powiesic, bo tutaj mogli przyjsc beze mnie. Tadin mowil, ze zrobili wszystko jak trzeba, wiec gdzie jest ten drugi, do diaska?! -A skad wzielas kata? - W glosie Mina pojawil sie szczery podziw. -Ten pijaczek Gambo nie mial akurat na piwo - odparla zniecierpliwiona. - Czy ty nic nie rozumiesz? Znowu ukradli wisielca! -Nie ukradli... - Mino patrzyl na gorna belke i zwisajacy z niej kawalek sznura. - Gdyby tak bylo, lina zostalaby przecieta. On sie po prostu urwal. -I poszedl do domu, tak?! - parsknela ze zloscia. - Co za oblakana okolica, zeby byle zboj nie mogl gnic tam, gdzie go powiesili! Jeden sie odgryza, drugi urywa... - Zrezygnowana usiadla na kamieniu. -Co to?! - Jak oparzona zerwala sie na rowne nogi. -Gdzie? - Mino odruchowo popatrzyl na glaz. -Tam... - Pokazala na zarosla i nagle zesztywniala -...cos jest! Lodowate ciarki przeszly po karku mlodzienca. Irian rozgarnela pierwsze galezie. Instynkt kazal Minowi spojrzec w gore. Zobaczyl wiekszy od ludzkiej glowy kawalek skaly, ktory zawisl w powietrzu i chwile pozniej pomknal w dol. -Uwazaj! - krzyknal rzucajac sie w kierunku Rozanookiej. Huk, lomot i grzechot rozpryskujacych sie kosci. Kamien uderzyl w ziemie o krok od Irian, druzgoczac fragment jakiegos szkieletu. Dwie nastepne bryly granitu zawirowaly nad nimi zderzajac sie z trzaskiem. -Uciekajmy! - Pociagnal dziewczyne za ramie. Po nogach uderzyl ich grad odlamkow i iskier. -Tedy!!! Na zlamanie karku popedzili w dol ostrej stromizny. Kolejny glaz odbil sie od niewielkiej skalki i przelecial tuz nad ramieniem mlodzienca, ocierajac sie lekko o ucho. Mino byl zolnierzem. Przed poznaniem Ridy trzy lata przesluzyl jako mlodszy oficer w drugim legionie prowincji Kaladen, wczesniej jeszcze walczyl z Wyspiarzami w bitwie pod Dina, ale nigdy dotad nie slyszal o istnieniu tak szybko miotajacej i celnej katapulty. O tym wlasnie pomyslal, kiedy unikajac trafienia odskoczyl w bok i z calym impetem przebil sie przez rozrosniety krzew kolczastego zielska. Mial na sobie skorzany kaftan i spodnie, ale przez chwile wydalo mu sie, ze na cierniach zostana wszystkie wlosy z nie oslonietej niczym glowy. Potknal sie i runal jak dlugi. Na dole znalazl sie z ustami pelnymi piachu i uczuciem, jakby stratowal go tabun koni. Irian nie wygladala lepiej. W przeciagu paru ostatnich minut upodobnila sie do strachu na wroble, ktory padl ofiara gradobicia. Tylko jej woalka jakims cudem pozostala nie uszkodzona. -Co to bylo? - wykrztusil Mino wydlubujac spomiedzy zebow korzonki traw. -Nie widziales? Deszcz kamieni na szycie gory... - odparla z przekasem, probujac upchnac piersi pod strzepami bluzki. - Nie gap sie! -Czy to ten wisielec? - spojrzal w kierunku szczytu. -Niemozliwe. Mial za co isc na sznur, a w takim wypadku, zaden czarownik juz nic nie poradzi. To cos innego. -Innego? - powtorzyl zdziwiony. - Skad wiesz? Irian zamyslila sie i spochmurniala. -Tacy jak ja, nieludzie... - z naciskiem wymowila ostatnie slowo - potrafia sie rozpoznawac na odleglosc. Nazywamy to zmyslem obecnosci. -To dlatego wiedzialas o Ridzie, zanim mozna bylo cokolwiek uslyszec? - Mino nie zareagowal na zaczepke ukryta w glosie Rozanookiej. Nie mial ochoty spierac sie o to, kim lub czym ona wlasciwie jest. -Tak. I tam na gorze tez poczulam cos podobnego. Chyba musialam mimowolnie odebrac ten zew juz wczesniej, w sadzie. Dlatego korcilo mnie by tu przyjsc. Szkoda, ze nie zorientowalam sie od razu! Uporala sie z sutkiem nazbyt ciekawym swiata i prowizoryczna spinka z patyka sczepila czesci rozdartej tkaniny. -Gotowe - odetchnela z ulga. -Wiec powiedz w koncu, co tam bylo - zniecierpliwil sie mlodzieniec. -Ktos, kto nie zyczyl sobie naszej wizyty. Nigdy jeszcze nie spotkalam takiego demona. Na pewno nie byl to wampir ani wilkolak, ani szubienicznik, czyli po waszemu wisielec. Teraz juz tego nie sprawdze. Dal nam do zrozumienia, ze znalezlismy sie na jego terenie. Lepiej zrobimy nie nachodzac go wiecej. -Zostawisz to tak? -W tym kraju, w lasach, w najrozmaitszych uroczyskach i odludziach kryja sie tysiace istot nadnaturalnych. Nie moge sprawdzic, czy kazda z nich ma cos wspolnego z nasza sprawa. Te Obecnosc wyczulam nieswiadomie, w trakcie przegladania sadowych papierow. Po prostu mylilam sie. Stracilismy kilka godzin... -A ja garsc klakow i dobry nastroj! - przerwal jej rozwscieczony. - Nie musialas ciagnac mnie ze soba i jeszcze kpic z moich wspomnien. Trzeba bylo pomyslec! -Pragnelam ci pomoc... - powiedziala to z takim zalem, ze caly gniew Mina momentalnie wyparowal. Zaklopotana zaczela bawic sie kosmykiem swych rozczochranych wlosow. - Nie chcialam, aby dreczyly cie ponure mysli. Przepraszam, ze bylam taka oschla... Nie wiedzial co odpowiedziec. -Dlaczego? Czemu ja? - zdziwil sie slyszac wlasne pytanie. -Chcialabym, aby ktos kiedys pokochal mnie tak, jak ty Ride - odrzekla cicho. - Chodzmy, pora wracac! - Odwrocila sie szybko. Mino poczul, ze musi koniecznie zmienic temat rozmowy. -Skoro czulas cos juz w miescie... - zaczal starajac sie przedrzec przez narastajacy chaos wlasnych mysli - to czemu nic nie spostrzeglas po drodze? Musielismy wchodzic az na sam szczyt? -Wczesniej nie odebralam zadnego znaku Obecnosci. Dopiero nagle tam... Przez ten czas mogl byc w letargu. Moze zbudzila go nasza rozmowa... -To co teraz? -Przebierzemy sie, a potem odszukamy tego wiesniaka z Dery. -Zajdzmy najpierw do Rikena - zaproponowal Mino. - Dostaniemy tam jakies plaszcze, bo tak glupio pokazac sie w miescie... Popatrzyli po sobie i pierwszy raz od poczatku tego dnia wymienili usmiechy. * * * On stwarzal sie. Posluszny Mocy Onego wcielal sie w martwa materie zmuszajac ja do uleglosci. Mial jej malo. Bardzo malo. Zaledwie garsc, lecz to wystarczylo aby przyodziac cala jego nienawisc. Zaistnial. Poczul bol i suchosc. Zadygotal w konwulsjach. Juz cierpial, ale jeszcze nie mogl nic uczynic. Nie mial ksztaltow ani wymiarow, a nienawisc i pragnienie zemsty szalaly skrecajac sie w wirze, ktorym byl. Tozsamosc! Otrzymal ja i w tym momencie wstrzasnal nim obledny chichot. O nedzni glupcy! Sadzili, ze zdolaja go powstrzymac. Nigdy! Nigdy! Poczul glod. Zaledwie uswiadomil sobie to uczucie, od razu stal sie otchlania bez dna, wypelniona zadza mordu, spragniona zyciowej energii. Wyssac ja z mozgu, z krwi! Szybko! Zaraz! Juz! Poderwal sie szukac ofiary i wtedy scisnely go mocarne kleszcze czyjejs woli.-Masz byc posluszny! - Ten rozkaz zmiazdzyl wszelki sprzeciw. Stal sie ulegly jak pies. -Idz! - Obca wola pchnela go w wybranym przez siebie kierunku. Spelzl z pogorzeliska po stosie, na ktorym splonely jego zwloki i uniosl sie do gory. Dla kogos patrzacego z boku byl tylko oblokiem porwanego przez wiatr popiolu. Poplynal nad ziemia. -Tak, dobrze... Pochwala nie byla konieczna. On juz wiedzial, ze celem jest zywe cialo pelne energii plynacej z krwia i soczysty od mysli mozg. Nowych wskazowek nie potrzebowal. Odleglosc zmniejszala sie. Mezczyzna na wozie nie zlekcewazyl niespokojnego rzenia konia. Sciagnal lejce, zeskoczyl na ziemie. Spod lawy wyjal ostry osinowy kol i znieruchomiawszy wsluchal sie w przedwieczorna cisze... Pedzil jak szalony odbijajac sie od drzew i traw. Obledne pragnienie palilo go niczym rozpalone zelazo. Wycie, skowyt, szloch - wszystko to bylo w nim. Juz blisko! Dzwieki realnego swiatla odbieral jak stlumione i belkotliwe szepty, ale za to strach slyszal czysto i dzwiecznie, jak odglos dzwonu. Przerazenie zwierzecia bylo niewazne. On chcial czlowieka. Ten probowal ujsc przed nim, ale szarpniety przez oszalalego konia woz potracil go i przewrocil na ziemie. Jazgot grozy wypelniajacy umysl nieszczesnika byl znakiem do rozpoczecia uczty. Przyssal sie i wchlanial. Sile, pamiec, swiadomosc, oszalale emocje i drgajace jeszcze mysli. Lecz jego glod nie zmniejszyl sie ani troche. To doprowadzalo go do szalu. Z jeszcze wieksza furia staral sie wydusic z ofiary kazda odrobine witalnej energii. Zaspokojenie jednak nie nadchodzilo. Zawiedziony i rozjuszony porzucil wreszcie pusta skorupe i zaczal szukac sladow innego czlowieczenstwa. Wtedy znow opanowala go tamta wola. -Wystarczy. To byla proba. Chodz tutaj. Poslusznie podazyl za wezwaniem. Po czasie, ktory nie mial dla niego zadnego znaczenia, dotarl na miejsce. -Tu odpoczniesz... - Poczul miekki dotyk cieplego popiolu. Ogarnela go senna ulga. -Bedziesz czekal - odebral jeszcze, po czym rozplynal sie w nieistnieniu. * * * Kiedy wjechali do wioski, uderzylo ich panujace tu poruszenie. Ludzie wychodzili z domow, nawolywali sie, przerywali wieczorne prace. Wszyscy szli w strone jednej z zagrod i zbierali sie na drodze przed nia. Z domu dobiegal kobiecy lament. Mino pochylil sie i przytrzymal za ramie przechodzacego obok wiesniaka.-Czlowieku, co sie tu dzieje? -Frete z lasu przywiezli. -Co takiego?! - Irian az podskoczyla w siodle. -Chodzmy tam! - Jej towarzysz pogonil konia. - Hej! Z drogi! Z drogi! Z pospiechem przepchneli sie przez tlum i uwiazawszy wierzchowce przy plocie, weszli na podworze. -Jestem sedzia z Kardy! - oznajmila glosno Rozanooka. - Przybywam w imieniu krola! Gwar ucichl, wszystkie oczy zwrocily sie na nia. -Chce wiedziec, co tutaj zaszlo? Z chaty wyszla mloda, zaplakana kobieta i popatrzyla bezradnie na Irian. -Ano wejdzcie, pani, to zobaczycie... - powiedziala zalosciwie. W izbie, na lozu lezal skulony, pomarszczony starzec i sliniac sie ssal kciuk prawej reki. Obok, pod sciana, stalo dwoch mezczyzn z kapeluszami w dloniach. Zza drzwi komory dolatywalo ciche pochlipywanie. -Mamy szczescie. To nie on, to musi byc jego ojciec... - szepnal Mino. Rozanooka pokrecila przeczaco glowa. -Kim jest ten czlowiek? - zapytala. -Moj maz pani, Freto - jeknela zalosnie kobieta, a wiesniacy przytakneli skwapliwie. Mino dopiero teraz zauwazyl, ze staruszek ma wszystkie zeby. -Ile ma lat? - ciagnela dalej Irian. -We wiosne skonczyl trzydziesci cztery... Mino jeknal cicho i z niedowierzaniem popatrzyl na Rozanooka. Ona jednak nie zwrocila na niego uwagi. -Co go napadlo? Kobieta zamiast odpowiedziec wybuchnela gwaltownym szlochem. Jeden z chlopow postapil krok do przodu. -Nie wiemy, jasna pani, my tylko krzyk uslyszeli, przybiegli, to on juz tak-o-lezal. Trudno bylo go poznac. Potem tu przywiezlismy. Musi poludnice zobaczyl? Irian machnela reka i pochylila sie nad nieszczesnikiem. -Starzeje sie w oczach... - dotknela poduszki pokrytej warstwa wypadajacych wlosow. - Zycie ucieka z niego jak krew z rany - dodala. - Mowil co? -A gdzie tam! - odezwal sie drugi mezczyzna. - Niby roczny dzieciak cos tam marudzil bez skladu i ladu, a teraz nawet i to nie. On juz gluchy i slepy. -Wiedzaca! Wiedzaca! - rozleglo sie na podworzu. Zona konajacego poderwala sie i podbiegla do drzwi. Po chwili w progu stanela starsza, siwiejaca kobieta w burym, gesto latanym plaszczu. -Ratujcie, matko, pomozcie! - gospodyni przypadla do reki przybylej. -Co moge, to zrobie - burknela gderliwie znachorka i podeszla do loza. Wystarczyl jej jeden rzut oka. -Nic tu po mnie - odwrocila sie i skierowala do wyjscia. - Ostygnie jeszcze przed switem. Fretowa lkajac rzucila sie do jej nog. -Nie idzcie! Nie ostawiajcie! Moze mu jakie ziolo pomoze? -Ziola sa dla ciala, a on ma dusze rozdarta. Ja tego pozszywac nie umiem. Trza ci nowego chlopa! Mloda jestes, zycie przed toba. Teraz poplacz sobie jak nalezy - ominela skulona kobiete i wyszla. Irian tracila Mina lokciem i wymownie popatrzyla za stara. Dogonili ja, gdy przechodzila przez furtke. -Przy nas prawo i krolewska wola - zaczela Rozanooka. - Mow, kobieto, wszystko, co wiesz. -Ja sie tam czarami nie bawie - prychnela ze zloscia. - Moja rzecz to choroby i rany. Kazdy tu wam to powie. -Ale ze czar byl, to poznalas? - pochwycila Irian. Mino odwiazal konie i trzymajac je za uzdy ruszyl za nimi. Ludzie zaczeli rozchodzic sie do domow. -A bo ja glupia?! Toc wiadomo, ze tylko upior mogl cos takiego czlowiekowi zrobic. -Jaki upior? -Latawiec, nic innego - rzekla. - Doigral sie biedak... -Co to znaczy? -Freto taki byl, ze zadnemu strachowi nigdy z drogi nie zszedl. Widac teraz na mocniejszego od siebie trafil. -Ale kto mogl tego stwora napuscic? -Moze sam z siebie? -Nie krec, kobieto, bo inaczej z toba pogadamy! Kto w tej okolicy umie trupy ozywiac? Nie ty aby? Stara usmiechnela sie ironicznie. -Sklamalabym, gdybym sie wyparla. Wiedziec wiem, slowa i znaki znam, ale nigdy nie probowalam. Na co mi taki klopot? Wole, zeby mnie ludziska szanowaly, a nie przeklinaly. W tajemnicy podobna rzecz nigdy dlugo sie nie uchowa. -Wiec kto?! -Cwierc wieku temu zyl tu taki jeden, co nad wszystkim chcial byc. Zdolny byl, kazdego upiora potrafil zbudzic, wiec z latawcem tez by sobie poradzil. Ale zlapali go na jakims glupstwie i pod pregierzem schlostali. Od tej pory nikt go nie widzial. -Jak go zwali? -Tagero, pani, ale na co ci to wiedziec? Jesli zyje, sto razy mogl miano zmienic. -Nie twoja sprawa. A przezwisko? -Ksiaze, bo tak dumnie sie nosil. Przez to wiele smiechu bylo, kiedy mu kat portki spuscil. Palcami sobie ludziska ten ksiazecy tylek pokazywali - zachichotala. -Ostatnio nikt czegos o nim nie slyszal? -Ze niby przez niego ta, co z szubienicy zlazla? - zapytala domyslnie i z ukosa spojrzala na Mina. - Nie. Takiego gadania nie bylo. Ani wczesniej, ani potem. -Ludzie zawsze cos papla, a teraz nic? Nie dziwne to? -Inne zajecie maja... - znachorka wykrzywila sie w grymasie podobnym do smiechu i znowu popatrzyla na Mina. - Piesni o mlodym rycerzu ukladaja, co umilowana do zycia przywrocic chcial. -Wiele wiesz - odezwal sie mlodzieniec spogladajac w bok, na przydrozne zarosla ginace juz w mroku nocy. -Kto ma oczy i uszy, ten wie - odparla wymijajaco. - Jak co uslysze, dam znac. Pora na mnie! Skrecila nagle i zanim sie spostrzegli, zniknela w ciemnosciach. Irian powstrzymala Mina, ktory chcial za nia biec. -Wiele przezylam, ale nigdy jeszcze ze strzyga tak politycznie nie gadalam! - rozleglo sie w krzakach i przeszlo w drwiacy smiech. Policzki Rozanookiej pociemnialy. -Uwazaj, co mowisz! - odkrzyknela za nia z wsciekloscia. -Trzeba ja bylo zatrzymac - mruknal mlodzieniec. -Nie mamy dobrego kata, a bez tortur nic wiecej z niej nie wyciagniemy - machnela reka. - Lepiej juz po dobroci. Zreszta przeciez cos powiedziala... - Irian zamyslila sie. - Wracamy do sadu! Papiery czekaja! Wskoczyli na konie i chwile pozniej tetent rozplynal sie w chlodnym powietrzu. * * * Wiedzma skonczyla sie smiac i ruszyla w powrotna droge. Na niebie geste chmury zaslanialy gwiazdy i sierp ksiezyca, wiec tu, w lesie, bylo ciemniej niz na dnie kalamarza. To jej jednak nie przeszkadzalo. Sciezke znala na pamiec, a miejsce na dom wybrala tam gdzie sama natura nawet w najciemniejsze noce dostarczala dosc swiatla. Fosforyczny blask przesaczajacy sie pomiedzy galeziami i konarami nieomylnie wskazywal kierunek. Jego zrodlem byla polana zaslana setkami butwiejacych pni, wokol ktorych zgromadzilo sie mnostwo swiecacego prochna. Tworzylo ono rozjarzona mozaike bialo-zielonkawych plam oraz usypiska bryl swiatla rozmaitej wielkosci i ksztaltu. Zimna, widmowa poswiata wypelniala cala przestrzen kontrastujac ostro z czarnymi krechami rosnacych dookola drzew oraz nieforemnym zarysem kurnej chaty, ktorej strzecha rowniez naznaczona byla pelgajacymi blado znakami gnicia i rozpadu.Ktos stal kilka krokow przed progiem domostwa. Kobieta podeszla blizej. Byl to chlopczyk nie wiecej niz dziesiecioletni. -Co tu robisz, maly? Zgubiles sie? - spytala zdziwiona. Odpowiedzia bylo twierdzace skinienie glowy. -To nic. Nie boj sie, zaraz dostaniesz jesc. Chlopiec znow milczaco przytaknal. -Jestes niemowa? - poczula niepokoj. Wyciagnela dlon, by dotknac jego policzka. Kiedy dotarlo do niej, ze to trup bylo juz za pozno. Para malych raczek chwycila ja za ramie z sila doroslego mezczyzny, a dlugie, ostre kly wbily sie w miesnie ponizej lokcia. Przerazliwy krzyk napelnil groza lesna cisze. Starucha szarpnela rozpaczliwie, lecz nie zdolala sie wyrwac. Wsciekly bol przeniknal az do kosci. Nie panujac nad soba skrecila sie konwulsyjnie, potknela i przewrocila. Wampir polecial na nia, ani troche nie rozluzniajac uchwytu szczek. Probowala sie bronic. Szukajac na oslep czegos ciezkiego, natrafila reka na kawal prochna i odruchowo rozsmarowala go na lbie upiora. Jego wlosy zalsnily metnym blaskiem. Wlazl na nia okrakiem i namacawszy gardlo puscil bezwladnie ramie. Odepchnal jej glowe do tylu, po czym pochylil sie nad odslonieta krtania. Srebrna bransoleta zsunela sie z nadgarstka w trakcie szamotaniny i nagle znalazla w dloni kobiety. Palce chwycily metalowa obrecz jak kastet. Uderzyla. Wampir zaskowyczal krotko i cofnal nieco. Sprobowal zlapac bijaca go reke, ale bez skutku. Ostateczna desperacja zwielokrotnila szybkosc ruchow czarownicy. Tlukla z obledna furia, wyjac przy tym i plujac biala piana. Po kazdym ciosie na skorze upiora zapalal sie blekitny plomyk. Teraz on wil sie z bolu, charczal, chrypial, az w koncu nie wytrzymal i zaplakal jak male dziecko. Odskoczyl w bok. Zerwala sie z ziemi i z krzykiem pobiegla do chaty. Potwor nie zamierzal jednak rezygnowac. Ruszyl za nia i dopadl na progu. Uczepil sie nogi otwierajac zebaty pysk tuz przy jej udzie. W naglym przeblysku natchnienia wepchnela mu bransolete w gardlo i odtracila krztuszacego sie napastnika. Wpadla do izby, zasunela skobel i ciezko dyszac oparla plecami o drzwi. Zamknela oczy... Fala ogromnej ulgi i naraz straszliwy bol. Cos ja ugryzlo w brzuch! Tutaj byl drugi!!! Oslepiajace slonce eksplodowalo w umysle starej kobiety. Trzasnela ostro wyrwana od zewnatrz okiennica. Chalupe wypelnil lomot i rozedrgany wrzask przedsmiertnego przerazenia. Upiorny chichot. Wierzgajace nogi zadudnily pietami o klepisko. Chrzest miazdzonej krtani przerwal potepienczy krzyk, zamieniajac go w spazmatyczny bulgot. Potem i to ucichlo. Jedynym odglosem pozostalo tylko goraczkowe mlaskanie. Oblok mgly naplynal spomiedzy drzew na polane i przygasil fosforyzujaca poswiate prochna. Ciemnosc zgestniala. Kontury chaty zatarly sie i zniknely w klebowisku wilgotnej szarosci. Mieszkaniec Wzgorza Do Kardy dotarli po czasie i brame zastali juz zamknieta. Dziesietnik Tadin nie mial dzis sluzby, wybuchla wiec awantura, bo straznicy odmowili opuszczenia mostu. Ustapili dopiero wtedy, gdy Rozanooka zagrozila, ze zaraz zmieni postac, wejdzie po murze i osobiscie policzy sie z nadgorliwcami. Jej slawa zdazyla obiec miasto, wiec nie musiala wyjasnic im, jak owo "liczenie" bedzie wygladac. Cala obsada baszty nad brama z nadspodziewanym zapalem zabrala sie do roboty i kilkanascie minut pozniej Irian i Mino staneli pod gmachem sadu. W sali rozpraw palilo sie swiatlo. -Co u licha? - zdumiala sie Rozanooka. - Kto tam jest? Po cichu weszli do srodka. -Rozdzielmy sie. Ty idz glownymi drzwiami, ja z boku - polecila polglosem. - Teraz! Na wyscigi pognali po schodach. Na pierwszym pietrze skrecili w przeciwne strony i stopnie znow zatrzeszczaly pod ich butami. Mino w biegu wyciagnal miecz i wpadl na miejsce, od razu skladajac sie do ciecia. Rownoczesnie w wylocie korytarza dla przestepcow blysnely pazury strzygi. Ciemnowlosy mezczyzna w czarnym, nabijanym srebrnymi cwiekami kaftanie bez pospiechu odlozyl jakis dokument. -Dajcie spokoj - powiedzial wyraznie rozbawiony. - Czy myslicie, ze gdybym kiedykolwiek pozwolil sie zlapac, to zrobilbym to az tak glupio? -Rodmin? - Irian zaklopotana schowala rece za plecy. Mino opuscil zelazo. Oboje zblizyli sie do przybysza. -Poznajcie sie... Mino Dergo, byly narzeczony Ridy... Rodmin Tero, nadworny mag jego wysokosci... - Dziewczyna dokonala prezentacji. Uscisneli sobie dlonie. -Coz cie sprowadza, Rod? - spytala Irian. -Mam ci pomoc. To rozkaz Redrena. Wyglada na to, ze przybywam w pore... -Czy stalo sie cos, o czym nie wiemy? - Rozanooka uniosla glowe. -Niestety. Dotarlem tu po poludniu, wypytalem o wszystko i jeszcze przed wieczorem kazalem zaprowadzic sie tam, gdzie spalono ciala tych dwojga. W popiele po stosie sedziego nie znalazlem kawalkow jego kosci. Rozumiesz, co to oznacza? -Moze ktos wybral? -Nie, sprawdzilem, nikt tego nie zrobil. Dowiedzialem sie tez, ze po zapaleniu stosu nie wrzucono do ognia peku ziela Drugiej Smierci. Jak moglas do tego dopuscic? -Nic o tym nie slyszalam... - Irian spojrzala zdumiona. -Jak to?! Przeciez mowilem ci! -Nie mowiles... Nigdy... -Co?!! - podniosl glos. - Daje glowe, ze tak! -Naprawde nie! Nigdy niczego nie zapominam! - wybuchla. Mino z wysilkiem przemogl suchosc w ustach. -Przestancie!!! Co z Rida?! - krzyknal lamiacym sie glosem. Tamci oprzytomnieli. -O nia mozesz byc spokojny - powiedzial powoli mag. - Umiera sie najwyzej dwa razy... Mlodzieniec westchnal ciezko. -Powinienem byl dopilnowac pogrzebu... -Jeszcze nic straconego. To ta puszka na parapecie! - wskazal Rodmin. Mino drgnal, jakby go osa uzadlila. Twarz mu zszarzala. -Dosc tego, bo sie zaraz pozabijamy! - zawolala Irian. - Porozmawiajmy spokojnie. Co moglo powstac z tych okruchow? -Upior powietrzny, zwany tez latawcem. -!!! -Po waszych minach widze, ze wiecie juz cos o tym? -Czlowiek, z ktorym chcielismy dzis mowic, zostal przez latawca zmieniony w zdziecinnialego starca. Rodmin pokiwal glowa. -I jestes pewien, ze... - zaczela znow Rozanooka. -Mamy sie klocic? -No dobrze, zostawmy to, stalo sie. -Co dalej? - spytal Mino. Irian podeszla do stolu z papierami. -Wiemy, ze ten, ktorego szukamy, prawdopodobnie zostal wychlostany na rynku dwadziescia piec lat temu. Moze byc dwa lata mniej albo dwa wiecej. Musimy znalezc ten wyrok. -Dziewczyno, chyba oszalalas! - jeknal Rodmin. - Karda to stolica prowincji. Sadzili tu przestepcow z jednej trzeciej Suminoru. Przynajmniej raz na tydzien bylo wieszanie, a pod pregierzem mogly stac przez ten czas tysiace! -Trudno - odparla Rozanooka - dzis sie odzwyczajamy od spania! I jak bedzie trzeba, to jutro tez... Zabrali sie do roboty. Na poczatku okazalo sie, ze nie prowadzono zadnego osobnego spisu ukaranych przed kardyjskim ratuszem. Wyroki skladano po prostu w kolejnosci, w jakiej byly wydawane i nigdy nie starano sie zebrac tych podobnych do siebie. I tak, na przyklad, obok wyroku wyrwania przyrodzenia schwytanemu na goracym uczynku sodomicie, sasiadowal stanowczy nakaz najpokorniejszego przeproszenia zrzuconej ze schodow tesciowej. Na dodatek Irian zdazyla dotad narobic takiego balaganu w nowszych dokumentach, ze dolozenie do nich drugiej sterty mogloby w wypadku ich wzajemnego pomieszania spowodowac, ze nie wyszliby stad przed zima. Musieli zaczac od ponownego ich uporzadkowania, nastepnie przetaszczyli je w przeciwny koniec sali i dopiero potem zabrali sie do wlasciwej grzebaniny. Od razu zrobilo sie wesolo. -"Mino Dergo, szlachetnie urodzony..." - przeczytala glosno Irian krztuszac sie ze smiechu. - "... wiosen...", tu zatarte, "... za kradziez gruszek z ogrodu mieszczanina Telino. Dziesiec rozeg i dwie godziny pod pregierzem. Z racji wieku i stanu skazanego, zabrania sie rzucania wen kamieniami i kotami..." Podpisal Tares - stwierdzila. -To ile ty wtedy miales lat? - spytala ubawiona. Mino popatrzyl na nia spode lba. -Szesc... - burknal. -Sedzia uznal pewnie, ze szlachectwo zobowiazuje, co? - zagadnal Rodmin. Mlodzieniec bardzo pilnie przypatrzyl sie jakiemus dokumentowi. -Uhum... Ten drugi byl synem chlopa i dostal polowe mniej - odpowiedzial speszony. -Zgadza sie. Tamten tez tu jest. Ta sama sprawa - potwierdzila Irian zerkajac na nastepna kartke. - Szkoda, ze ja sie nie urodzilam w tym miescie. Moze mialabym teraz zaswiadczenie o wlasnej smierci... - zamiast usmiechnac sie, niespodziewanie spochmurniala. Rodmin i Mino zamilkli. Dalsza praca nie szla juz tak lekko i przyjemnie. Przyniesione z sadowych piwnic pliki wyrokow wygladaly jak wielkie, nieforemne cegly oblepione gruba warstwa kurzu i mysich odchodow. Dokumenty dla ochrony przed gryzoniami przechowywano scisle sprasowane, dzieki czemu w wiekszosci przypadkow ucierpialy jedynie marginesy. Jednakze pod wplywem nacisku i wilgoci papiery, oraz miernej jakosci pergaminy, posklejaly sie i trzeba bylo je bardzo ostroznie rozdzielac. Zajmowalo to tak wiele czasu, ze do sniadania, na ktore poszli do Heta, zdolali przejrzec niewiele ponad jedna trzecia sedziowskich postanowien. Posilek przerwalo im wejscie Tadina wraz z dwoma straznikami. -Pani, wybacz, ze przeszkadzam, ale znow cos grasuje w naszej okolicy. We wsi Dera... - powiedzial znizajac glos. -O tym juz wiem - machnela reka Rozanooka. -To nie wszystko, tamtejsza babka-znachorka... Cala trojka jak na komende, odlozyla kawalki chleba. -Co z nia? - spytala Irian. -Nie zyje, zagryziona - Dziesietnik zblizyl sie i nachylil nad stolem. - Znalazly ja kobiety, ktore przyszly po ziola. Nie chcialem zabierac czasu waszej dostojnosci, wiec poszedlem tam sam z zolnierzami i medykiem. On mowi, ze to musial byc wapierz. Czy chcesz, pani, zobaczyc cialo? Przywiezlismy... -Nie, spalcie je, a do ognia wrzuccie... co? - pytajaco popatrzyla na Rodmina. -Cmentarny bluszcz, czyli czarna opletnice, chyba tak to sie u was nazywa? - rzekl mag. - Najmniej trzy garscie! Tadin sklonil sie i wyszli. Irian wstala. -To byl nasz ostatni swiadek - powiedziala zdenerwowana. - Teraz te papiery sa nasza jedyna szansa. Nie ma czasu, zostawcie to i wracamy do sadu! Bez sprzeciwu przerwali jedzenie i poszli za nia. Przy pracy juz nie starali sie byc tak ostrozni jak dotad. Sklejone dokumenty odklejali na sile i darli, kiedy tylko zorientowali sie, ze nie ma w nich niczego waznego. Stosy strzepow rosly z godziny na godzine. Nie poszli na obiad. By nie stracic jasnosci umyslu Rodmin i Mino zaczeli zuc kawalki jakiegos przyniesionego przez maga korzenia. Ciagle nic. Dopiero wieczorem Irian bez przerwy mruczaca pod nosem: "Tagero, Tagero, Tagero..." wstala gwaltownie z fotela. -Mam to! - krzyknela z pasja. -Czytaj... - Mino przetarl piekace oczy. Rodmin znieruchomial. -"Tagero zwany Ksieciem, obywatel miasta Karda, syn szewca Molety i czeladnik u tegoz, wiosen dwadziescia jeden. Za otwarcie grobu i probe czarnoksieskiego zbezczeszczenia zwlok czcigodnej panny Miremis, skazany na godzin osiemnascie pod pregierzem i w owym czasie trzykroc po siedemdziesiat kijow chlosty, na kazdych godzin szesc. Podpisano: sedzia Jego Wysokosci krola Tertrida V, Molino." Jest jeszcze data... - Popatrzyla uwaznie. - To bylo dwadziescia szesc lat temu. -I to wszystko? - zdumial sie Mino. -Niestety, tak - westchnela Rozanooka. Zapadla glucha cisza. Usiedli zmeczeni i rozczarowani. -Zaraz! - odezwal sie nagle Rodmin. - Pokaz mi to! Irian przesunela ku niemu bryle papieru. -Sprawdzmy jeszcze co jest pod spodem... - siegnal po sztylet. Ostrze przycisniete do pliku kart wpadlo wen do polowy dlugosci. -O zesz! - syknal. - Myszy wygryzly sobie w srodku gniazdo! Za slabo bylo scisniete... - ostroznie oderwal czesc strony z wyrokiem na Tagera. - No prosze, mial wspolnika! Zupelnie jak Mino... - usmiechnal sie i zabral do dziela. Pracowal powoli, a pozostala dwojka z napieciem sledzila jego ruchy. W koncu w rekach maga znalazl sie mocno poszarpany strzep dokumentu. -Calkiem to zapaskudzily... - mruknal. - Ta paczka musiala lezec do gory nogami! Jeszcze troche i nic nie zostaloby z obu wyrokow. -No czytaj! - zniecierpliwila sie Irian. -Dobrze: "... el... sta... Karda... pomoc... grobu... godnej pany Miremis...scie godzin pregierza i szescdziesiat kijow chlosty. Podpisano:...dzia...go...osci... lino." Dziewczyna popatrzyla mu przez ramie. W naglowku postanowienia, tam gdzie powinno byc imie i zawod skazanego, ziala postrzepiona wyrwa. -No to koniec - stwierdzila zalamana. -Jeszcze nie - odparl Rodmin. - To jest rekopis, a one nie podlegaja unicestwieniu. -Nie rozumiem... -Zobaczcie... - Mag odsunal sterte papierow i rozlozyl starannie resztke wyroku. Z kieszeni wyjal niewielki mlecznobialy walec i dotykajac nim ust wymowil kilka cichych slow. -Uwaga! Nie przegapcie. Przeturlal magicznym przedmiotem po dokumencie w miejscu, gdzie znajdowaly sie kiedys najistotniejsze wiadomosci. Wygryziona przez myszy luka momentalnie wypelnila sie bialym swiatlem. Chwile pozniej rozblysly rozjarzonym blekitem rzedy liter. Trwalo to krotko, ale wystarczylo. -"Mefto, grabarz tutejszy..."! - Mino przeczytal glosno i dodal: - Znam go. Mieszka pod miastem, przy cmentarzu. -Nareszcie! - Irian odetchnela z ulga. Rodmin schowal walec. -Kazda rzecz stworzona ludzka reka posiada dusze. Te zas, w razie potrzeby, mozna po prostu przywolac - wyjasnil i podrapal sie w potylice. -Natychmiast jedziemy do tego czlowieka - oznajmila Rozanooka. - Tym razem nie zamierzam dac sie uprzedzic! O ile jeszcze zyje! - zreflektowala sie nagle. -Ze starosci nie umarl na pewno - odpowiedzial Mino - za inne przyczyny nie recze. -W droge! - ruszyla w strone drzwi. -Zaczekajcie! - powstrzymal ich Rodmin i siegnal po lezaca pod stolem sakwe. Po chwili podal im dwa amulety. Byly to brylki hematytu wypolerowane az do metalicznego polysku. -Wezcie. Latawce tego nie lubia. -Daj jemu - Irian wskazala na Mina. - Ja dziekuje. -Nie badz tak pewna siebie! - zbesztal ja mag. - pazurami nie rozedrzesz czegos, co jest tylko prochem. Masz! -A ty nie idziesz z nami? - spytala biorac talizman. -Nie. Musze wymyslic jakis sposob na ten przeklety oblok popiolu i kurzu. - Mag podszedl do okien i zaczal je zaslaniac. -Wiec do zobaczenia! - Wybiegli z sali rozpraw. Uliczki Kardy ginely w wieczornym mroku, ktorego nie rozpraszalo saczace sie z okien blade swiatlo swiec i oliwnych kagankow. Tym razem nie mieli klopotow z przejazdem przez brame. -To gdzie jest ten cmentarz? - spytala Irian, gdy wydostali sie z miasta. -Za lasem, pol godziny drogi stad. Jedz za mna! - odkrzyknal. Kiedy kwadrans pozniej wpadli pomiedzy pierwsze drzewa, Rozanooka stanela w strzemionach. -Pospieszmy sie, czuje wyrazna obecnosc! - zawolala. Dzis bylo troche jasniej niz poprzedniej nocy. Dawalo sie juz wypatrzec droge pomiedzy scianami czarnych pni. Jechali szybko. Mino przodem, za nim skupiona, czujna i coraz bardziej niespokojna Irian. -Minooo!!! Uwaa...! - mlodzieniec uslyszal nagle jej krzyk. Obejrzal sie i w tym momencie wylecial z siodla jak z katapulty. Uderzyl o ziemie, skulil sie odruchowo i wtoczyl do przydroznego rowu. Gwaltowne rzenie konia rozleglo sie rownoczesnie z odglosem upadku. Pokonujac oszolomienie Mino natychmiast wstal, rozejrzal sie dookola. Na srodku goscinca stal kilkuletni chlopczyk. Sploszony wierzchowiec stanal nad malcem deba. Ten bez wahania zlapal zwierze za przednie nogi i lekko, jak psa odrzucil w bok. Mino pomyslal, ze sni. Kon z przerazliwym kwikiem i trzaskiem lamanych galezi runal na grzbiet w rosnace na poboczu zarosla. -Uwazaj, to wampir! - krzyknela Irian zeskakujac ze swego wierzchowca, ktory rowniez oszalal. W locie zmienila postac. Drugi, starszy chlopiec wybiegl z lasu i skrzeczac ruszyl ku niej. Strzyga zasyczala przeciagle. Pierwszy potwor byl juz trzy kroki od Mina. Na widok twarzy upiorka oczy mlodzienca rozszerzyly sie ze zdumienia. -Telinek? - wyrwalo mu sie. Cios w zoladek odebral Minowi oddech i zgial go w pol. Nastepne uderzenie w twarz odrzucilo mlodzienca daleko do tylu. Padl na wznak rozrzucajac ramiona. Irian odepchnela swojego przeciwnika i kilkoma kopnieciami odpedzila od Mina tego drugiego. Mlodzieniec podniosl sie i stanal na miekkich nogach. Wyciagnal miecz. Zelazo zabija tylko raz, to na nic... Zablyslo w skolatanym mozgu. Innej broni jednak nie mial. Wampiry znow zaatakowaly. Ten wiekszy nie probowal gryzc strzygi. Musial czuc, ze jej krew jest dla niego smiertelna trucizna. Staral sie tylko przytrzymac i unieruchomic Rozanooka, tak, aby mlodszy brat mogl bez przeszkod skonczyc z Minem. Potem dopiero przyszlaby kolej na Irian. Nie spieszyly sie. Czas nie byl dla nich wazny. Nazarly sie wczoraj, wiec mialy teraz dosc sil na dluga walke. Klinga przeniknela kadlub potworka nie czyniac mu zadnej krzywdy. Rana zamknela sie momentalnie. Stal nie mogla wejsc w kontakt z nasyconym Moca Onego cialem demona. Srebro! Srebro! Albo choc troche miedzi! Tluklo sie w glowie mlodzienca. Jest! Mial przeciez srebrna klamre od pasa! Omal nie przecinajac sobie brzucha przeciagnal po niej ostrzem miecza. Drobinki cennego metalu osiadly na krawedzi glowni. Teraz! Wampir cofnal sie z wrzaskiem jak smagniety batem. Podzialalo! Bol, ktory zadal mu Mino, zmusil potworka do respektu. Szanse nieco sie wyrownaly. Mlodzieniec znow posrebrzyl ostrze swej broni. Irian uparcie starala sie zabic szamocacego sie z nia upiora. Ten jednak byl od niej silniejszy, rownie zwinny i nie tak bezmyslny jak Rida. Ich walka przypominala bardziej zapasy niz starcie na smierc i zycie. Wtem wpadli na sag drewna przy drodze. Pniaki rozsypaly sie podcinajac nogi Rozanookiej. Runela na nie plecami, sciagajac na siebie przeciwnika. Przez chwile miotali sie wsciekle, probujac wstac i tracac rownowage na toczacych sie belkach, az w koncu wpadli pomiedzy pnie rozwidlonego drzewa, o ktore ow sag sie opieral. Moment pozniej utkneli tam na dobre. Bylo to cos, o co wampirowi chodzilo. Mocniej przydusil syczaca bezsilnie strzyge i znieruchomial. Teraz ruszyl drugi, dotad tylko krazacy dookola Mina. Nie zwazajac na parzaca srebrem klinge, skoczyl mlodziencowi do gardla. Chlopak cofnal sie pospiesznie i kolejny raz pociagnal mieczem po sprzaczce od pasa. Gleboko ponacinana klamra tym razem nie wytrzymala tego zabiegu i puscila. Minowi opadly spodnie. Glupio tak ginac... pomyslal chwile potem. Lezal na ziemi, a wampir siedzial mu okrakiem na piersiach. Nadnaturalnie silny przeciwnik obezwladnil mlodzienca z latwoscia i zachichotal. Mlaskajac i cmokajac zblizyl usta do szyi pokonanego. Mino pomyslal o Ridzie... Potworek zamarl wpol ruchu. Po chwili zwiotczal calkiem i miekko padl w bok. Mino powoli otworzyl oczy. Z niedowierzaniem odsunal od siebie bezwladne truchlo i usiadl. Przed nim, w odleglosci wyciagnietej reki wisial w powietrzu leb olbrzymiego weza. Oczy gada lsnily delikatnym zielonym swiatlem, a reszta jego ciala ginela w ciemnosciach. Mozna bylo dostrzec jedynie niewyrazne zarysy poteznych splotow. Nieruchomy, nierzeczywisty, wydawal sie byc przedsmiertnym majakiem, tworem konajacej wyobrazni. Oszolomiony mlodzieniec po namysle uszczypnal w policzek siebie, a nastepnie lezacego obok wampira. Najpierw zabolalo, potem palce chwycily cos, co poddalo sie jak miekka glina i nie powrocilo juz do poprzedniego ksztaltu. Martwy byl wiec nie on, lecz upior. Tymczasem w widlach rozszczepionego pnia szamotanina wybuchla z nowa sila. Przeciwnik Irian zmienil taktyke - teraz on postanowil wydostac sie stad za wszelka cene. Miotajac sie i szarpiac wsciekle, przy mimowolnej pomocy strzygi uwolnil sie wreszcie i rzucil do ucieczki. Po chwili tylko cichnacy w oddali trzask chrustu byl jedyna oznaka jego obecnosci. Rozanooka wstala i ostroznie zblizyla sie do drogi. Tutaj nic sie nie zmienilo. Mino z nogami uwiezionymi we wlasnych spodniach siedzial dalej na srodku goscinca przy trupie wampira, a nad nim trwal niczym posag wielki waz. Strzyge ogarnelo zdumienie polaczone z niedowierzaniem. -To ty? - zapytala, zwyczajem demonow kierujac mysl bezposrednio z umyslu do umyslu. Gad powolnym ruchem odwrocil glowe w jej strone. -Tak. Szubieniczne Wzgorze jest moim domem - dotarlo do swiadomosci obojga. Mino odzyskal mowe. -Co mu zrobiles? - pokazal na martwego potwora. -Ugryzlem... - zablyslo w mozgu mlodzienca. Rownoczesnie waz otworzyl pysk, w ktorym jak ostrza skladanych nozy opuscily sie z gornej szczeki cztery jadowe kly. Dwa dlugie i zakrzywione oraz dwa krotkie i proste. Po chwili gad zamknal paszcze chowajac caly arsenal. -Twoj jad zabija upiory? Kim jestes? - Irian poruszyla sie niespokojnie. -Demonem jak ty i czlowiekiem jak on - waz ruchem glowy wskazal Mina. - Na imie mam Kaad i chce tego samego co wy... -To znaczy czego? - ta mysl nasycona byla nieufnoscia. -Pochodze z poludnia, z Amizar. Bylem szczesliwym, wedrownym filozofem. Pewien mlody czarnoksieznik, probujac swych sil, przeniosl ma dusze w cielsko wyhodowanego przez siebie gada. Zwabil do siebie, otrul, a potem kazal patrzec, jak gnije moje pierwsze cialo. Ucieklem i ukrywalem sie przez dwadziescia lat. Dwa lata temu on znow pojawil sie w tej okolicy. Chce zemsty! -Skad o nas wiesz? -Samotnie spedzone lata bardzo wyostrzyly moj zmysl Obecnosci. Nie wiedzialas o tym, ale ja sledzilem cie od chwili gdy... - tu w przekazie nastapila przerwa, jakby zajaknienie -...opusciliscie Szubieniczne Wzgorze. Sluchalem twoich mysli. Szkoda, ze wczesniej nie zwrocilem na ciebie uwagi... -Wiec te kamienie...? -Tak - przyznal. - Zaskoczyliscie mnie. Spalem wlasnie po jedzeniu, trawilem i nagle poczulem tak bliska Obecnosc. Pomyslalem, ze to zbiry Tagera... -Gdzie on teraz jest?! - przerwala mu. -Wiem, ze gdzies w tej okolicy. Odebralem kilka jego mysli, kiedy przemienial Ride. Omal mnie wtedy nie odkryl. -Ten wampir to byl syn Dekelo, Telin - odezwal sie Mino zawiazujac na supel pas od spodni. - Tamten drugi to na pewno jego brat. Przez nich zginela Ridka... -A wiec nie zwazajac na rozglos i zamieszanie, Tagero jednak doprowadzil dzielo do konca. Bezczelny dran! Tylko jak? - zastanowila sie strzyga. - Musial wykrasc zwloki z mogily... -I grabarz mu w tym pomogl! - dokonczyl Mino. - Jak wtedy. Irian zaczela odzyskiwac ludzka postac. -Idziesz z nami? - zwrocila sie do Kaada. -Przykro mi, ale nie. Potrafie tylko pelzac! Przeblysk wesolosci zgasilo zalosne rzenie jednego z koni. Byl to wierzchowiec Mina, wciaz jeszcze lezacy tam, gdzie rzucil go upior. Podeszli blizej. Zwierze mialo bezwladne tylne nogi. -Siodlo musialo mu zlamac kregoslup - odezwal sie mlodzieniec. - Dobije... Podniosl z goscinca miecz i stanal nad koniem. Uchwyciwszy oburacz rekojesc powoli zlozyl sie do ciecia. Ostrze blysnelo matowo. Przeciagly trzask, loskot spadajacego lba i szelest niewidocznej w mroku krwi. Cofnal sie i otarl klinge o mech. Spostrzegl, ze jego rana na przedramieniu znow krwawi. -Gdzies sie tego nauczyl? - spytala z podziwem Irian. -Sluzylem w piechocie - wyciagnal z kieszeni kawal bialego plotna i zaczal motac je dookola lewej reki. -Daj, pomoge ci - ujela jego ramie. Jej czerwone oczy blyszczaly lagodnie. Tymczasem Kaad przysunal sie do martwego wierzchowca i z upodobaniem zaczal spijac krew wyciekajaca z przerabanego karku. -Czy nie powinnismy sie pospieszyc? - Mino zreflektowal sie nagle. -Dokad? - spytala rzeczowo Rozanooka. - I na dodatek bez koni... -A grabarz? - odparl zbity z tropu mlodzieniec. -Jezeli jeszcze tego nie zauwazyles, chcialabym zwrocic twoja uwage na fakt, ze wpadlismy w zasadzke - powiedziala z przekasem. - A skoro Tagero wiedzial, gdzie jedziemy, to nie mamy tam juz po co jechac. Mozemy najwyzej pojsc i sprawdzic. -Skad mogl wiedziec, ze bedziemy akurat tu i teraz? - Mino z powatpiewaniem pokrecil glowa. -Ktos nas zdradzil - powiedziala zimno Irian. - I dowiem sie kto! -Nie jestem tego taki pewien - zamyslil sie mlodzieniec. -Nie macie pojecia, jaka to rozkosz poczuc w pysku cos naprawde swiezego! - waz cofnal leb znad konskiego trupa. -Swiezego?! - zdumiala sie Irian. - To cos ty wczoraj jadl? -A jak myslisz? -Chyba nie... -I owszem - nie dal jej skonczyc. - Wisielca ze sznurem wlasnym... Przeciez musze czyms zywic to przerosniete cielsko. Nie moge co miesiac robic zamieszania w ktorejs z okolicznych wsi, bo z powodu kilku glupich swin albo krow wiesniacy sciagneliby mi na leb caly legion Tepicieli. Coz wiec mi pozostalo? Musialem zadowolic sie bydletami w moralnym znaczeniu tego slowa - zakonczyl filozoficznie. Twarze Irian i Mina przyslaniala czern nocy. Widac bylo tylko, ze czerwone oczy strzygi zrobily sie bardziej okragle. -Co, dziwicie mi sie? - znow uslyszeli mysl Kaada. - Macie racje. Ja tez sie sobie dziwie. Wczesniej bylem wegetarianinem. -I te wszystkie ginace bez sladu zwloki to ty? Tyle lat? - wykrztusila wreszcie Irian. -Ja. -I Ride tez chciales... - Mino zamilkl szukajac odpowiedniego slowa. -Bede szczery. Nieczesto trafiaja sie tam tak mlode i delikatne ciala... Wspolczuje ci, ale nic nie poradze na to, ze tak jest. Chyba nie potraktujesz mnie teraz jak jakis nadety elf? -Nie - Mino ocknal sie z zadumy. - Dziekuje za uratowanie zycia. -W zamian bede mial do ciebie mala prosbe. Ale to pozniej. -Ruszajmy - otrzasnela sie Rozanooka. - Zrobmy, co mamy zrobic i wracajmy. -Zaczekaj! - powstrzymal ja Mino. - A jesli Tagero nie wie, ze my wiemy o grabarzu? -To dlaczego przygotowal zasadzke na drodze do niego? -Ten trakt prowadzi nie tylko na cmentarz. Jezeli slyszal, ze czesto jezdzimy po okolicy, to byla tez duza szansa, iz za ktoryms razem przejedziemy i tedy. Wystarczylo wiec przyslac tu wampiry z rozkazem, by ukryly sie i czekaly na strzyge oraz tego, kto z nia bedzie, a potem zabily ich. One maja zmysl Obecnosci, a sama mowilas, ze dla takich jak te dzien i noc sa bez roznicy. -Tak, to prawdopodobne - przyznala mu racje. -Tylko, ze ten, co uciekl... -Nic nie powie ani nic nie przekaze - przerwala mu. - Wampiry sa na to za glupie. Potrafia co najwyzej zapamietac i wykonac polecenie - wyjasnila. - A wiec sadzisz, ze tym razem nie udalo mu sie nas ubiec? -Powinnismy byc na to gotowi - odrzekl Mino, a przysluchujacy sie im Kaad pokiwal lbem. Irian podeszla do stygnacych szczatkow konia i z sakwy przy siodle wydobyla ostroznie podluzny przedmiot. -W tym pospiechu zapomnialam ci powiedziec... To jest bron na upiory - podala Minowi niewielki sztylet. -Srebrny? - Palcem sprobowal ostrza. -Z magicznego damastu. To miedz i srebro skuwane razem. Uwazaj, aby nie zadrasnac nim mnie ani Kaada. -Czemu? -Sam zobaczysz, gdy go uzyjesz. W droge! Ty prowadzisz. -Pojdziemy na skroty - odparl i po chwili cala trojka zniknela w mroku pomiedzy drzewami. * * * W oknie chalupy obok cmentarza blyskalo blade swiatelko. Mino, Irian i Kaad przyczaili sie pod odlegla o sto krokow kepa zarosli. Porosnieta rzadkimi krzakami laka trwala przed nimi w calkowitymi bezruchu i ciszy.-Czuje zapach psa. W zagrodzie jest pies! - oznajmil waz. -Ale kto w domu? - szepnela Irian. -Jezeli sam Tagero, to wpadlismy w klopoty! - odezwal sie znowu Kaad. - Nie slysze jego mysli. To albo dobrze, albo calkiem zle, jezeli na nas czeka... Czujesz wampira? -Tak. Mam nadzieje, ze on nas nie. -Jest przestraszony, niespokojny, zagubiony... - waz odczytywal kolejne emocje. - Mozemy byc spokojni! -Co robimy z Mefta? - spytal Mino. -Chce go zywego - oznajmila Rozanooka. - Zblizcie sie... Pochylili glowy ku sobie i naradzali sie przez chwile, po czym rozdzielili, by obejsc chate z trzech stron. Minowi przypadla najdluzsza droga. Wielkim lukiem obiegl caly cmentarz i przeskoczyl przez mur na jego przeciwnym koncu. Cicho przemknal pomiedzy mogilami. Nagle uslyszal szelest i krotki skrzek. Cos poruszylo sie w mroku przed nim. Pospiesznie skryl sie za nagrobna plyta. Zalopotaly skrzydla i ponad czarne kontury prostokatnych bryl wzbil sie na chwile nietoperzowaty ksztalt. Poroniec! Na szczescie nie spostrzegl mlodzienca. Upiorek krazyl najwyrazniej bez celu, polatujac i stukajac dziobem w kamienie. Byl grozny tylko dla ciezarnych kobiet, Mino nie musial sie wiec go strzec, ale sploszone straszydlo moglo narobic piekielnego halasu i na dodatek zaczac sypac iskrami z ogona. Nalezalo cos wymyslic. Kulka hematytu wciaz jeszcze tkwila w kieszeni jego spodni. Z namyslem przetoczyl ja w palcach. Rodmin mowil tylko o latawcach, ale moze... Lekkim ruchem cisnal ja w strone demona. Amulet zagrzechotal na zwirze alejki i gdzies przepadl. Poroniec jednak zareagowal. Zauwazyl swiecacy czernia przedmiot i podlecial ku niemu. Przygladal mu sie przez chwile, po czym dziobnal. Obliczona na znacznie silniejszego demona Moc sparalizowala go momentalnie. Zdretwial i pozostal tam jak drewniana figurka. Mino poderwal sie, biegiem dotarl do miejsca, w ktorym cmentarny mur przylegal bezposrednio do zagrody grabarza i wyjrzal na druga strone. Kaad wlasnie przepelzal pod plotem. W metnym swietle nocy wygladal jak wyplywajacy spod sztachet jezor gestej i ciemnej cieczy. Robil to w sposob absolutnie bezszelestny, wrecz hipnotyzujac miekkoscia i plynnoscia swych ruchow. Zauroczony kundel stal przed nim nie mogac zdecydowac sie czy zaszczekac. Chwile pozniej nie musial sie juz nad tym zastanawiac. Waz uderzyl, w sposob przyprawiajacy o obled przechodzac od leniwego falowania do ruchu szybszego niz koniec strzelajacego bata. Jadowe kly wbily sie w gardlo psa. By nie dac zwierzakowi czasu na przedsmiertny skowyt, Kaad dodatkowo rozgniotl go o ziemie. Pekajace kosci chrupnely przeciagle. Za glosno! W chalupie zgasla swieca. Szczuply ksztalt wyskoczyl zza plotu i rzucil sie do okna. Z trzaskiem wylamywanych okiennic i ram Irian wdarla sie do srodka. Kaad, porzuciwszy psa, jak zerwana cieciwa uderzyl w drzwi. Kawalki drewna rozbryzgly sie z hukiem na wszystkie strony. W izbie rozszalal sie tajfun. Mino przesadzil mur i jednym susem znalazl sie obok tylnego wyjscia. Mefto wpadl prosto na niego. Piesc mlodzienca wyrznela w szczeke grabarza, ktory jak worek polecial do tylu, walac glowa o sciane. Rozpedzona, wijaca sie masa wpadla Minowi pod nogi. Stracil rownowage i runal na Mefta. -Pomoz Irian! Ja sie nim zajme - cielsko Kaada bylo wszedzie dookola. Waz koncem ogona pomogl mlodziencowi wstac. Ten natychmiast wbiegl do srodka. Ciemnosc oslepila go calkowicie. Juz po trzech krokach potknal sie o jakies graty i zatoczywszy w bok stracil polke ze sterta rupieci. Dodatkowy rumor dodal kilka nowych nut do rozbrzmiewajacej tu kociej muzyki. Odglosy walki dobiegaly gdzies z dolu. Mino zrobil nastepne trzy kroki i z krzykiem wpadl do piwnicy. Na szczescie nie byla gleboka. Klnac wsciekle rozejrzal sie wokol siebie. Dwie pary oczu swiecacych; jedne czerwonym, drugie sinym blaskiem miotaly sie opodal niczym dwa upiorne motyle. Syk, skrzek i odglosy niszczenia byly tlem tego niesamowitego baletu. Nie wiadomo, kto przewazal w tym pojedynku. Mino dotknal rekojesci sztyletu, ale przypomniawszy sobie ostrzezenie Irian cofnal dlon. W zamieszaniu magiczne ostrze moglo rownie latwo ugrzeznac w kazdym z trojga. Musial miec swiatlo! Po krotkim namysle odnalazl otwor w podlodze chaty i wydzwignal sie w gore. Zaczal szukac pieca. Irian pragnela rewanzu za to, co stalo sie w lesie. Kiedy wpadla do izby, myslala tyko o swoim przeciwniku. Zlekcewazyla Mefte i to byl blad. Grabarz, nie wiedzac jeszcze, z jaka przewaga ma do czynienia, w pierwszej chwili przyjal walke. Amulet odbierajacy sile uderzyl i przylgnal do strzygi, zanim ta zdazyla dotknac podlogi. Potem rzucil sie na nia przyzwany z piwnicy upior. Teraz, gdy otrzymal nowy, jasny rozkaz "zabij", zniknal caly jego lek i niepokoj. Zywiol w postaci Kaada, ktory przetoczyl sie przez izbe, przypadkiem stracil ich oboje na dol. Szarpala sie desperacko, czujac powolne, lecz skuteczne dzialanie amuletu. Zauwazyla Mina, gdy ten znalazl sie tutaj, ale nie mogla przekazac mu zadnej mysli. W jej glowie narastal zamet. Wampir zapomnial o instynkcie samozachowawczym. Gryzl ja, starajac sie rozerwac zebami tulow i dostac do serca. Krew Irian wypelniala jego pysk. Gdyby przelknal choc krople, zdechlby, ale jak dotad tak sie nie stalo. Szpony strzygi uderzaly niecelnie i coraz plycej. Piwniczna ciemnosc powoli wypelniala umysl Rozanookiej. Gasly czerwone oczy. Chwilami zapominala, ze z czyms walczy. Obojetniala. Byle tylko skonczyl sie bol i wysilek. Podloze, na ktorym lezala, nagle drgnelo, pochylilo sie i zapadlo w czarna otchlan. Wielka jasnosc rozpostarla sie szeroko i majestatycznie... Chalupa plonela. Mino wskoczyl do zalanej blaskiem ognia piwnicy i przypadl do nachylonego nad Irian upiora. Na piersiach strzygi ziala straszliwa rana. Szal i furia wybuchly w mozgu mlodzienca. Z chrapliwym krzykiem zlapal wampira za wlosy. Sztylet uderzyl jak piorun. Chcial kluc, dzgac raz za razem, az do skonczenia swiata, ale wbitego za pierwszym razem ostrza nie zdolal juz wyrwac z potwora. Upior skrzeknal przerazliwie i zesztywnial. Mino zobaczyl, jak mnostwo metalowych, ciernistych galazek wijac sie wykielkowuje ze lba i kadluba potwora. Klinga z magicznego damastu rozrosla sie wewnatrz demona w gesty, kolczasty krzak pochlaniajac cala zawarta w nim moc Onego. Nie mial czasu podziwiac skutecznosci swojej broni. Chwycil bezwladna strzyge i wypchnal ja w gore, po czym sam wydostal sie z piwnicy. Zar przypiekl mu twarz. Zatrzeszczaly wiazania palacego sie dachu. Zarzucil sobie Irian na plecy i kaszlac od dymu wybiegl na podworze. -Nie mogles znalezc swiecy? - Kaad zazartowal na jego widok, ale zaraz spowaznial. - Co z nia? -Nie wiem... - wydyszal mlodzieniec ukladajac Rozanooka na ziemi. Obaj pochylili sie nad nia. Waz pierwszy spostrzegl niewielka plytke przylegajaca mocno do boku strzygi. -Oderwij to szybko! Szybko! - pokazal jezykiem. -Nie moge! - sapnal Mino bezsilnie drapiac palcami. -Wez noz, i odetnij razem z cialem! Wszystko jedno. Predzej, bo bedzie za pozno! Po denerwujaco dlugiej chwili zakrwawiony amulet znalazl sie w dloni Mina. -Do ognia! - polecil Kaad. Lezacy dotad bez ruchu Mefto poderwal sie i rzucil do ucieczki. -Uwaga! - krzyknal mlodzieniec zrywajac sie do biegu. Waz zareagowal znacznie spokojniej. Czubkiem ogona namacal niewielki kamien, po czym cisnal go z krotkim wyrzutem calego ciala. Loskot uderzenia i jek trafionego w tyl glowy grabarza rozlegly sie jeden po drugim. Uciekinier padl jak kloda. -No, teraz juz nie bedzie musial udawac nieprzytomnego... - stwierdzil Kaad i popatrzyl na Irian. - Rana na piersiach sie zasklepila! - oznajmil radosnie. -Wiec nie wrocilem za pozno - odetchnal z ulga Mino wlokac bezwladnego uciekiniera. Nieprzytomna strzyga samoistnie przybrala ksztalt dziewczyny. W tej postaci ocknela sie. -Co ze mna? - spytala slabym glosem. -Bylas juz jedna noga po tamtej stronie muru... - mlodzieniec pokazal na cmentarz i zabral sie za wiazanie jenca. Sprobowala usiasc, lecz nie zdolala. Kaad podsunal jej pod plecy jeden ze zwojow wlasnego cielska i pomogl przyjac zamierzona pozycje. Cala chate ogarnal teraz ogromny, huczacy plomien i w tym swietle waz ukazal sie oczom obojga w calej okazalosci. Mial ponad trzydziesci krokow dlugosci, okolo lokcia srednicy oraz szeroka, wypukla glowe. Pokryty byl luska barwy skalnoszarej na bokach i grzbiecie i nieco jasniejsza na spodzie ciala. -Powinnam byla zostac Tepicielem, jak moj przybrany ojciec - odezwala sie cicho. - Wielu mnie namawialo. Mialabym teraz wiecej doswiadczenia i nie dalabym sie tak glupio podejsc. -Najwazniejsze, ze zyjesz - rzekl Mino zaciskajac ostatni wezel. - Chyba juz czas sie stad wyniesc! - dodal. -W szopie jest kon. Przyda ci sie - Kaad odsunal sie od Irian i zaczal pelznac w kierunku granicy mroku. -Dokad cie licho niesie? - zdziwil sie mlodzieniec. -Zejde mu z oczu, bo glupie bydle gotowe na moj widok wlezc na drzewo. Bede w poblizu. Gdzie ich zabierzesz? Mino pomyslal przez chwile. -Do karczmy Rikena, tej pod miastem - odpowiedzial. - Nie chce znow robic zamieszania przy bramie. -Dobrze. Wyjdz potem do mnie, kiedy juz wszystko zalatwisz. Waz zniknal w ciemnosciach, a mlodzieniec otworzyl drzwi szopy. Zwierze bylo przestraszone i nielatwo dalo sie wyprowadzic. Mino zalozyl mu uzde i nie tracac czasu na szukanie siodla wyciagnal na zewnatrz. Pierwsza posadzil na grzbiecie Irian. -Dziekuje... - szepnela, kiedy na moment jej usta znalazly sie kolo jego ucha. Skinal glowa nie bardzo wiedzac, co rzec. Chwycil Mefte i jak worek upchnal go pomiedzy dziewczyna a konska szyja. Grabarz byl wciaz nieprzytomny. -Czy aby Kaad nie przesadzil z tym kamieniem? - zaniepokoil sie i obmacal glowe jenca. Na potylicy napecznial guz wielkosci polowy jablka, ale czaszka nie byla wgnieciona. Wzruszyl ramionami i siegnal po wiszacy przy pysku wierzchowca rzemien. -Pilnuj tego drania - powiedzial do Irian, lecz ona tylko skulila sie i kurczowo chwycila za grzywe. Ruszyli. Ze wzgledu na Rozanooka i pojmanego, Mino zrezygnowal ze skrotu przez las, wybierajac dluzsza, ale rowniejsza, zwyczajna droge. Po kilkunastu minutach marszu blask ognia zniknal za sciana drzew i ciemnosc odzyskala swa ponura jednorodnosc. Nie mieli zadnej broni oprocz zwyklego miecza, a Irian z trudem udawalo sie nie spasc z konia. Gdyby nie czajacy sie gdzies tutaj Kaad, w razie napasci byliby niczym slepe kocieta w koszyku. Waz jednak zadnym znakiem nie zdradzal swojej obecnosci, wiec po pewnym czasie swiadomosc jego istnienia przestala dodawac otuchy. Czarny las, wypelniony posepnym szumem galezi szeleszczacych na lekkim wietrze, stal sie czyms znacznie bardziej realnym. Nagly lomot i trzask deptanego chrustu sprawily, iz Mino momentalnie oblal sie zimnym potem. Kiedy zas pojal, ze to tylko stado zerujacych dzikow, fala ulgi omal nie zwalila go z nog. Dotarli na miejsce pierwszego starcia. Martwy wampir cuchnal juz tak, ze Mino musial przyspieszyc kroku. Nieco dalej przystanal i podniosl cos z ziemi. Byla to woalka Irian. Podal ja dziewczynie, a ona z wysilkiem zalozyla oslone na glowe. -Zimno mi... - przycisnela do piersi strzepy kaftana. Pospiesznie sciagnal wlasny i zarzucil Rozanookiej na plecy. Karczma Rikena znajdowala sie niedaleko. Gospodarz nie pytal o nic. Wywolany na podworze, bez slowa wskazal loszek, w ktorym umiescili wciaz bezwladnego grabarza, po czym zamknal drzwi i oddal klucz mlodziencowi. Pomogl tez zaprowadzic Irian do jednej z izb, gdzie ulozyli ja w lozku i okryli cieplo. -Kaze przyniesc pani grzanego wina z korzeniami - karczmarz odezwal sie dopiero wtedy, gdy wyszli do glownej izby. Kilku umeczonych biesiadnikow drzemalo opartych o stoly lub skulonych na lawie. Ktos chrapal. -Daj i mnie - powiedzial Mino siadajac ciezko na pierwszym z brzegu wolnym miejscu. - I jeszcze cos do zjedzenia... Niewiele zdolal w siebie wmusic. Z trudem przelknal zaledwie kilka kesow. Na szczescie gorace wino zdolalo rozepchnac skurczony zoladek i przywrocilo jasnosc mysli. Mino przypomnial sobie o prosbie Kaada i wyszedl na podworze. Bylo cicho, a na niebie pojawily sie pierwsze znaki nadchodzacego switu. Gesta kepa zarosli po drugiej stronie drogi, naprzeciw gospody, wydala sie mlodziencowi najbardziej odpowiednia kryjowka. Podszedl do niej i wtedy spomiedzy galezi wysunela sie glowa weza. -Wszystko w porzadku? - spytal Mino. -Zadnych znakow - przekazal Kaad. - Mysle, ze do rana nic sie nie stanie. On musi sie przygotowac. Na pewno zaskoczyl go taki obrot sprawy. -Sadzisz, ze juz wie? -Tak. Pozar i na dodatek piekielnie silna wibracja Onego. Tego nie mozna nie zauwazyc. Bedzie goraco, jesli jutro nas znajdzie. -Niedobrze - zasepil sie mlodzieniec. -Tym pomartwisz sie pozniej - przerwal waz. - Teraz masz okazje odwdzieczyc sie za uratowanie zycia... -Jak? -Postaw mi piwo! Mino zbaranial. -No, nie gap sie tak! Przez dwadziescia lat nie mialem w pysku ani kropli! Czasem tak mnie skrecalo, ze raz omal nie zaplatalem sie w supel... - wygial sie konwulsyjnie, jakby chcial to zademonstrowac. - Idzze juz! - popchnal go lbem. - Ma byc pelny antalek! -Dobra, dobra... Mlodzieniec machinalnie cofnal sie o krok i kompletnie skolowany wrocil do karczmy. Gdy zamowil beczulke piwa na wynos, oraz dla niepoznaki jeden pusty kufel, zazwyczaj opanowanemu Rikenowi opadla szczeka. Swoim zwyczajem karczmarz i teraz o nic nie spytal, ale widac bylo, ze usilnie probuje pojac, o co tu chodzi. Ale Mino nie silil sie na zadne tlumaczenia. Zaplacil, dzwignal antalek i wybiegl z izby. Kaada zastal w tym samym miejscu. -Lej! - waz rozdziawil paszcze na cala szerokosc. Bylo na co popatrzec. Mlodzieniec wyciagnal szpunt i strumien pienistej cieczy zabulgotal w przepastnej gardzieli. Mysli Kaada stracily forme slow. Teraz staly sie oblokiem roztanczonych emocji. Zachwyt, rozkosz, uniesienie i rozanielenie stopily sie razem i wysublimowaly w opar mistycznej ekstazy. Mino jak urzeczony sledzil te ocierajace sie o jego umysl odczucia. Byly tak wyraziste, ze chwilami odnosil wrazenie, iz sam pije to piwo. Nie, nie mogl sie dluzej opierac! Porzucil swa indywidualnosc i zjednoczyl z Kaadem chlonacym cala harmonie Wszechswiata. Ich zespolona swiadomosc stala sie nadswiadomoscia, ktora wspiela sie na najdoskonalsze wyzyny kontemplacji. Osiagneli Absolut! -Wystarczy!!! - subtelna nadrzeczywistosc prysla, a waz sapnal przeciagle i leniwie rozejrzal sie dookola. Mlodzieniec odstawil antalek. -Taaak... milo jest byc filozofem! - zimnokrwisty mysliciel powoli wytaszczyl z krzakow reszte swojego cielska i zwinal sie w cos na ksztalt stozka, ukladajac zwoj na zwoju. Jego glowa znalazla sie na wysokosci twarzy stojacego obok Mina, a ruchliwy koniec uniesionego do gory ogona zaczal kreslic pomiedzy nimi zawile zygzaki. -Nalej sobie - Kaad wskazal lezacy na trawie kufel. -Nie, dziekuje. Mnie tez juz wystarczy... - odpowiedzial mlodzieniec. -Nie krepuj sie - zachecal waz. Mino po krotkim wahaniu przykleknal i napelnil naczynie. Wstal, upil kilka lykow. Chlodna gorycz smakowala jakos zwyczajnie. Poczul rozczarowanie. -Przepraszam za to machanie ogonem przed twoim nosem, ale zawsze lubilem gestykulowac - usprawiedliwil sie Kaad. Oczy blyszczaly mu bardziej niz zwykle. - Czy z Irian juz lepiej? -Na razie spi. Ale opowiedz mi jak zyles tam na wzgorzu. Wymysliles cos przez ten czas? -Samemu trudno do czegos dojsc, jezeli nie ma sie z kim porozmawiac. Przez pierwsze lata probowalem korzystac ze spokoju i samotnosci, ale szybko spostrzeglem, ze zaczynam sie powtarzac. W tym rzemiosle trzeba czytac, dyskutowac, a od czasu do czasu cos zapisac. Bez tego ani rusz, bo coz to za dzielo pisane ogonem na piasku. Moglem tylko godzinami przygladac sie wisielcom i po jakims czasie zauwazylem, ze czestotliwosc ich kolysania zalezy od dlugosci sznura na ktorym wisza, a nie od tego jak daleko wychyli ich wiatr. Dobre i to... - stwierdzil smetnie. - Daj jeszcze tego piwa! Z pomoca Mina osuszyl beczulke do dna i popatrzyl w niebo. -I zupelnie nikt do ciebie nie zagladal? - zapytal sie mlodzieniec. -Paru straszydlom pogonilem niezlego kota. Zreszta wiecie cos o tym... Nie odpowiadalo mi ich towarzystwo. Sa tez elfy, ale te sie mna brzydza. One takie uduchowione, a ja trupozerca! -Powiedz cos o nich. Zaledwie slyszalem, ze istnieja. -To sa rowniez wcielenia mocy Onego. Tak jak upiory, lecz stanowia ich przeciwienstwo. Zawsze trzymaja sie od wszystkiego z daleka i nie mozna zadnego z nich spotkac, jezeli on tego nie zechce. Maja bardzo dobry zmysl Obecnosci. Kto wie, czy wlasnie te istoty nie sa przykladem tego co mogloby stworzyc Ono, gdyby bez przerwy nie natrafialo na spaprane osobowosci szalencow i zbrodniarzy. Mysle, ze Ono to tez zycie. Zupelnie inne niz to, ktore my znamy, podlegle odmiennym prawom, ale zycie. Trafilo na nasz swiat... -Wiem, siedemnascie wiekow temu spadla z nieba plonaca skala. -Wlasnie. I teraz stara sie dopasowac do naszej Natury. Rozne stwory z tego wychodza. Takie elfy i rusalki, takie jak ja i Irian oraz te chodzace trupy Tagera! - w myslowym przekazie zadzwieczal gniew. -Ale jeszcze... - zaczal Mino. -Zostawmy to juz! - przerwal mu Kaad. - Nie trzeba macic tej chwili. Wiesz co... - poufale zblizyl leb do ucha mlodzienca - zdradze ci tajemnice mojego pochodzenia. -Nie rozumiem, przeciez... -Nie chodzi o to, ze urodzilem sie na poludniu. Rzecz w tym, co ten lajdak potraktowal magia, aby w koncu wyhodowac to peto kielbasy, ktorym teraz jestem - wyjasnil. -Czy chodzi o rodzaj weza? - zapytal Mino dopijajac swoje piwo. -To nawet nie byl waz. -A co? -Jaszczurka. Prawde mowiac jestem padalcem! -E tam! Zalewasz... - Mino machnal reka. - One przeciez nie gryza i nie sa jadowite. -No coz - Kaad pokornie pochylil glowe - nie kazdy jest doskonaly... Ucieczka W glebinach sennego otepienia jej swiadomosc zaczela niejasno spostrzegac fakt wlasnego istnienia. Pojawily sie pierwsze mysli. Najpierw blade i nieokreslone jak strzepy rozmazanego cienia. Potem, gdy obudzil sie zmysl dotyku, wyraznie dotarlo do niej, iz jest bryla posiadajaca ksztalt i objetosc. Przypomniala sobie slowo "cialo". Teraz zaczela slyszec. Odlegle kroki, stlumione urywki rozmow. Poczula, ze oddycha i ze jest zbyt ciezka i bezwladna, by moc sie ruszyc. Pojela, kim jest i gdzie sie znajduje. Wspomnien z ostatniej nocy naplynelo wystarczajaco duzo. Irian otworzyla oczy. W alkowie bylo zupelnie jasno. Swiatlo dnia obficie przesaczalo sie przez okienna zaslone z bialego plotna, rzucajac slabe cienie na sufit z drewnianych bali. Rozanooka z wysilkiem przemogla bezwlad miesni i usiadla. Zaskoczyla ja wlasna slabosc. W piersiach pojawil sie bol. Zaniepokojona pospiesznie rozchylila kaftan oraz poszarpana i ciemna od zakrzeplej krwi bluzke. Pomiedzy polkulami piersi, troche ponizej mostka czerwienila sie rozlegla blizna. Zly znak! Teraz juz przestraszona wyciagnela przed siebie prawa reke i sprobowala przeksztalcic ja w szpon. Udalo sie, ale zwyczajny w takim przypadku przyplyw nadnaturalnej sily tym razem nie nastapil. Co wiecej, nie zdolala utrzymac Przemiany tak dlugo, jak chciala. Zakrzywione pazury, wbrew jej staraniom, po chwili z powrotem staly sie zwyklymi palcami. -Stracilam cala moc! - stwierdzila z lekiem. - Powinnam wyjsc na slonce... Spuscila nogi na podloge i przez moment bezskutecznie szukala obuwia. W koncu uswiadomila sobie, ze resztki jej sandalow leza gdzies w lesie, w miejscu walki. Najpewniej same spadly ze stop, kiedy te zamienily sie w dolne szpony. Z westchnieniem siegnela do skroni, aby poprawic przekrzywiona oslone. I znow zly znak! Srebrna obrecz, ktora zawsze, ilekroc jej dotykala, wydawala sie pulsowac przyjemnym cieplem, teraz byla niczym kawalek zwyklego metalu. Ktos zapukal do drzwi. -Prosze! - szybkim ruchem okryla nagie piersi. Wszedl Mino. -Witaj. Przynioslem ci nowe ubranie - polozyl wszystko na stoliku obok lozka. - Jak sie czujesz? -Jestem zbyt slaba, by walczyc - odpowiedziala. - Potrzebuje co najmniej dwoch, trzech dni... -Fatalnie! - az jeknal. -A co sie dzieje? -Tagero odcial nam powrot do miasta. O swicie Kaad poszedl na zwiady i odkryl przed brama jakies dziwne zaburzenia Mocy. Na dodatek w poblizu peta sie latawiec w postaci malego obloczku kurzu... Omija przypadkowych przechodniow, wyraznie czeka. Chyba nawet wiem na kogo! Na razie nic nam nie grozi, ale predzej czy pozniej Tagero wpadnie na pomysl, by sprawdzic te karczme. Powinnismy sie stad szybko wyniesc. -Gdzie jest Kaad? -W szopie, pilnuje Mefty. Ciagle nie odzyskal przytomnosci. Nie podoba mi sie to. Jesli skona... -Wiem - przerwala mu. - Trzeba zawiadomic Rodmina. -Juz wyslalem czlowieka z listem. Kaad mowi, ze przeszedl, ale odpowiedzi wciaz nie ma. Licho wie co dzieje sie w miescie! -Mam nadzieje, ze Rodmin nie dal sie zaskoczyc... - wpadla w zadume. -Nie mozemy tu siedziec i czekac, by sie o tym przekonac. -Mamy jednego konia... - zaczela Irian. -...oraz jednego weza, jeden miecz i jedna pare butow! - zirytowal sie Mino spogladajac wymownie na jej bose stopy. - Zadne z nas nie ma pojecia o magii, a mamy do czynienia z czarnoksieznikiem piekielnie sprawnym w swojej sztuce. -Nie szalej, jak dotad on tez dziala po omacku. -Na razie. -Ale w jednym masz racje - zgodzila sie Irian - musimy uciekac. Tylko dokad? -Najpierw zacznijmy, myslec bedziemy potem. -To niezbyt rycerskie rozwiazanie... -Nie lubie byc bez szans. Ubieraj sie! Czekam na podworzu. - Ruszyl do drzwi. -Przygotuj cos do jedzenia na droge. -Dobrze - zniknal za progiem. Irian przebrala sie z pospiechem. Przegladajac nowa odziez spostrzegla, ze Mino, wbrew temu co mowil, nie zapomnial o nowych sandalach dla niej. Zakladajac bluzke z zalem pomyslala o braku kolczugi, ktora wlasnie dzis miala odebrac od kowala z naprawy. Plecionka z zelaznych ogniw oszczedzilaby jej klopotow z ubraniem zmieniajacym sie w strzepy po kazdej przygodzie. Nie musialaby tez co i raz paradowac przed Minem polnago. A wlasciwie dlaczego nie? Pomyslala nagle i zaskoczona ta mysla omal sie nie zarumienila. Ja... Wybiegla z alkowy. Mino zaladowal juz na konski grzbiet grabarza oraz dwie wypchane sakwy i na jej widok ruszyl do furtki. -A Kaad? - spytala wskazujac wzrokiem zamkniety loszek. -Przecisnal sie oknem - wyjasnil Mino, po czym odszedl na chwile, by oddac klucz stojacemu na ganku Rikenowi. -Mam nadzieje, ze dostojny pan wstapi tu jeszcze kiedys na piwo... - powiedzial karczmarz. -Byc moze - odparl Mino starajac sie, aby zabrzmialo to jak najbardziej swobodnie. -Na Swieto Dziewic zapale w swiatyni szesc duzych swiec, zeby Wielki Reh zeslal mi wiecej takich klientow! Swiatynia... swietcy! Mlodzieniec drgnal zaskoczony. Tak, to byla mysl! Nie dajac nic poznac po sobie, pozegnal sie z gospodarzem i dal znak Irian. Jakis czas szli droga oddalajac sie od miasta, potem pokluczyli troche po lesie, az wreszcie zatrzymali sie, by poczekac na Kaada. Ten zaszelescil pobliskim krzakiem kilka minut pozniej, ale nie pokazal sie, nie chcac ploszyc wierzchowca. -Sluchajcie! - przekazal im. Kon zarzal niespokojnie. - Im dluzej nad tym mysle, coraz bardziej jestem pewien, ze Tagero jest teraz w Kardzie! -Skad wiesz?! - zawolala Rozanooka. -Zastanawialem sie, co ja bym zrobil na jego miejscu. Nagle stracil zaufanego pomocnika i dwa upiory. Przestal panowac nad biegiem wydarzen. W takiej sytuacji powinien wyjsc z ukrycia i samemu zrobic porzadek. Ten wasz mag musi byc teraz w opalach! Dobrze, ze Tagero nie zastal was w miescie. Miales dobry pomysl, by zatrzymac sie u Rikena. -Wiecej szczescia niz rozumu - burknal posepnie Mino. -Ale nie mozemy pomoc Rodminowi - zauwazyla Irian. - Mysliwy zamienil sie w zwierzyne. -Jest tylko jedno miejsce, gdzie mozemy otrzymac pomoc - oznajmil mlodzieniec. - Musimy isc do swietcow, do klasztoru! Z umyslu Kaada wydobyl sie wir mysli oznaczajacy pelne rezygnacji westchnienie. -Cos nie tak? - spytala Rozanooka. -Kiepsko u nich z goscinnoscia. Probowalem kiedys wyjadac resztki z ich smietnika. Kiedy sie zorientowali, podrzucili mi owce naszprycowana wyciagiem ze szczurzych ogonow. Po tym zostaly mi juz tylko specjaly z Szubienicznego Wzgorza... -Obiecuje ci, ze jesli teraz zrobia cos nie tak, to dostaniesz zywego opata. Slowo krolewskiego sedziego! - przyrzekla Irian z usmiechem. -Tedy - Mino pokazal kierunek. * * * Wsciekly i pelen gniewu opuscil karczme Rikena. Uciekli! Tego mu bylo zbyt wiele. Glupi mlokos i strzyga osmielaja sie mieszac w jego plany, ktorych wielkosci nawet w czesci nie mogliby pojac swoimi nedznymi umyslami! Stanowczo zbyt wiele czasu stracil zajmujac sie ta sprawa bez znaczenia. Furie poglebial fakt, ze w duzej czesci wine ponosil on sam. To jednak staral sie wymazac ze swiadomosci. Szybkimi krokami szedl w strone cmentarza. Teraz skonczyly sie zarty! Koniec zabawy w podchody! Ich czaszki ozdobia podnozek jego tronu. Wyobrazil sobie, jak dotyka ich stopami obutymi w miekkie cizmy. Tak skoncza wszyscy wrogowie i nieuzyteczni pomocnicy! Nie bedzie wiecej sojuszy z bezmyslnymi glupcami o ambicjach wielkosci stodoly. Zadepcze, zachloszcze kazdego, kto sie osmieli z nim rownac! Czas nadszedl! Przekroczyl cmentarna brame i znalazl pomiedzy grobami.-Ty, ty i ty! - rozkazal z Moca. - I jeszcze wy dwaj! Mogily poruszyly sie z trzaskiem rozrywanej darni. Trupy zaczely wylazic na powierzchnie, rozgarniajac ziemie jakby to byly zeschle liscie. Tych ludzi kiedys pogrzebano zywcem. Potworne przerazenie, jakie ogarnelo ich, kiedy ockneli sie z pozornej martwoty, sprawilo, ze bez wahania ulegli woli obiecujacej im wyzwolenie z tego koszmaru. Strach stal sie nienawiscia i kazal zapomniec o cenie. Od tej pory przestali odrozniac zycie od smierci... On stal sciskajac w dloni Okruch. Zaczekal, az tamci przypelzna ulegle do jego stop, a wtedy rzucil im kilka drobiazgow nalezacych do Mina i Irian. -To oni! Chce miec ich glowy! - rozkazal. Sinoblade upiory o rysach zastyglych w wyrazie oblednej grozy, kulac sie i wijac w ostrych promieniach poludniowego slonca, podpelzly i zapamietaly przylegajace do przedmiotow slady osobowosci wlascicieli. -Ruszajcie! Rozszarpcie kazdego, kto stanie wam na drodze. - Uniosl Okruch i sila jego slug ulegla zwielokrotnieniu. - Juz nic was nie powstrzyma! Rozbiegly sie wydajac chrapliwe okrzyki i zniknely mu z oczu. Nie przejal sie krzykami, ktore rozlegly sie teraz gdzies za nim. To dobrze, ze byli swiadkowie. Niech opowiedza innym o jego potedze! Byle tylko nie rozpoznali twarzy, ktora teraz nosil... Mocniej naciagnal kaptur i bez pospiechu ruszyl zajac sie nastepna sprawa. * * * -Nic z tego! - wykrzyknal zdenerwowany Mino konczac bezskuteczne nacieranie skroni zlanego woda i wciaz nieprzytomnego grabarza. - Musiales mu tak przywalic? - mlodzieniec zwrocil sie do zwinietego obok Kaada, razem z ktorym, korzystajac z napotkanego po drodze strumienia, od pol godziny staral sie docucic Mefte.-Slowo daje, nie uderzylem za mocno - tlumaczyl sie waz. - Przeciez znam sie na tym... -Wlasnie widze! -Czaszke ma cala. -Ale mogla mu peknac jakas zyla w mozgu! Z glowa nigdy nic nie wiadomo. Nie trzeba bylo sie wtracac, sam bym go zlapal. -Wolalem nie ryzykowac. -I oto sa skutki. Waz z sykiem wypuscil powietrze. -Przestancie sie klocic - odezwala sie milczaca dotad Rozanooka. - Mysle, ze wiem o co tu chodzi. Przyczyna tego stanu wcale nie musi byc cios w glowe... -A co? - rzucil Mino. -Bywa, ze niektorzy schwytani spiskowcy lub zamachowcy, chcac uniewrazliwic sie na bol podczas tortur, zapadaja w stan bardzo podobny do tego. Aby posiasc te umiejetnosc, trzeba wczesniej wiele cwiczyc, uczyc sie zaklec i sztuki medytacji. Jednak dzieki temu mozna pozniej, w razie potrzeby calymi miesiacami, trwac niczym glaz i czekac na bardziej sprzyjajace okolicznosci. -Czy to znaczy, ze on teraz nas slyszy? -Jesli mam racje, to tak... -A niech go! Wiec co mozemy zrobic? -Krolewski kat, mistrz Jakub, nigdy nie mial klopotow z podobnymi spryciarzami. Zawsze potrafil znalezc szczelinke w ich duchowym pancerzu i dobrac sie do takiego lajdaka jak do zolwia w skorupie. Klopot w tym, ze nie slyszalem dotad, aby w Cechu Malodobrych byl jeszcze ktos rownie zdolny. -Czyli musimy jechac do Kardy? - zamyslil sie mlodzieniec. -Bardzo mozliwe - rzekla glosno Irian, ale zaraz odezwala sie przekazujac mysli tylko do umyslow Mina i Kaada: -Nic z tego nie bedzie. Mistrz Jakub dzien przed nami wyjechal ze stolicy na dwa miesiace i nawet sam krol nie wie, gdzie on teraz jest. To jego zwyczaj i przywilej, ktory swego czasu wyprosil od Redrena. Na jedna szosta czesc roku zostaje zwolniony z wszelkich obowiazkow i nikt nie ma prawa go wtedy szukac. Po prostu przepada jak kamien w wode. W ogole to dziwny czlowiek... -Co w takim razie? - zapytal Kaad. -Jezeli sami czegos nie wymyslimy, nie mamy wyjscia, trzeba odczekac ten okres... -To za dlugo! -Wiem o tym, ale co poczac? Ukryjemy sie w klasztorze... - niejasny niepokoj mignal gdzies na dnie swiadomosci Irian i natychmiast zniknal pod stosem innych, powazniejszych zmartwien. Mino wstal i zaczal zbierac rzeczy. -Ruszajmy wiec - powiedzial. - Mamy jeszcze pol dnia drogi. * * * Rodmin wracal z poszukiwan magicznych ingrediencji. Rozmyslajac nad szczegolami receptury trucizny, ktora powinna zniszczyc latawca, dopiero w ostatniej chwili spostrzegl stojaca przy drodze, zakapturzona postac.-Nie powinienes byl wchodzic mi w droge - rzekl Tagero. Krolewski mag natychmiast rozpoznal ten glos. Oslupial. -Ksin? - zapytal z bezbrzeznym zdumieniem. -Owszem, kotolak jest tutaj... - Tagero odrzucil kaptur - ale to nie bedzie miec dla ciebie znaczenia... Rodmin z niedowierzaniem wpatrzyl sie w twarz przyjaciela. -Ale jak??? Co?... Skad?... - powtarzal skonsternowany. -Nic tak nie oslabia maga jak autentyczne zdumienie - dlonie Tagera blyskawicznie zlozyly sie w Znak. Rozkojarzony Rodmin nie zdolal uniknac uroku. Uderzenie czarnoksieskiej mocy momentalnie wyrwalo w jego swiadomosci czarna dziure. Na drodze nie bylo nikogo. Patrzyl na nia i nic nie rozumial. Nic nie pamietal. Wiedzial, ze mial cos zrobic, ale co? Bezmyslnie ruszyl przed siebie. Po kwadransie dotarl do miejskiej bramy. Na zwodzonym moscie stala grupka kilkunastu zolnierzy rozprawiajacych bardzo glosno. Teraz oni spostrzegli Rodmina. -Wasza dostojnosc! Wasza dostojnosc! - Biegiem ruszyli do niego. -Czego chcecie dobrzy ludzie? - zapytal uprzejmie. -Trupy z grobow wylazly! O tam... na smetarzu... - Przed magiem znalazlo sie dwoch straznikow, bez broni i w zabloconych ubraniach. -No coz, to sie zdarza - stwierdzil Rodmin z wyrozumialym usmiechem. - Albowiem prawa Onego... Nie dali mu skonczyc. -Szesciu nas bylo w patrolu - wpadl mu w slowo jeden z tych obszarpancow. - Akuratnie kolo smetarza bylismy, a ludzie do nas z krzykiem. To my tam zaraz i patrzymy... Piec mogil rozrytych, trumny porozbijane, a jakas kobieta krzyczy, ze tam poszedl. To my nie pytajac polecieli, jak pokazywala, i zaraz zdybali takie wybladle truchlo, co na wlasnych nogach szlo... -Zeby to noc byla - wtracil ten drugi - to bysmy pokoj dali, ale dzien jasny, nas szesciu, straszydlo jedno, wiec my zaraz do niego... -A ono jak drzewo z korzeniami nie wyrwie! I po nas niby miotla! Wszyscysmy sie na ziemie pokocili. I zaraz ten upir do Kalidy z lapami i chlopa jak szmate na kawalki rozerwal! -Nastepny Zelito z toporem przyskoczyl, to tamten mu reke, co w niej stylisko trzymal, z ramienia wyszarpal i glowe o ziemie rozdusil. -Wiec my w nogi, ale Liro, co wczesniej konarem mocno w kark wzial, tam zostal, a Reto gdzies w lesie sie stracil. Nas dwu tylko... -Tak, tak, rozne nieszczescia bywaja... - Rodmin poprawil zapinke przy swoim plaszczu i zrobil krok w kierunku bramy. -Alez powiedzcie, panie, co mamy teraz robic?! - zawolal zdenerwowany Tadin. Mag popatrzyl na niego zdumiony. -A czemu mnie o to pytacie, dobry czlowieku? Dziesietnik zdebial. -No, przecie wy, panie... - wyjakal niepewnie - przecie wy... -Musicie zaczekac na powrot sedzi Irian. Ja mam teraz wazniejsze sprawy. Wy nawet nie mozecie pojac, jak wazne! - oznajmil, odwrocil sie i odprowadzony oslupialymi spojrzeniami wszedl do miasta. * * * -Obawiam sie, ze nie dojdziemy do tego klasztoru! - powiedziala Rozanooka przystajac.-I ja tak mysle - potwierdzil niewidoczny w wysokiej trawie Kaad. -Dlaczego? - spytal Mino. -Cos bardzo szybko zbliza sie ku nam - wyjasnila strzyga. -Dokladnie piec upiorow otacza nas od tylu polkolem - uscislil waz. - Maja bardzo duzo Mocy... -Czyli, ze powinnismy sie pospieszyc? - zaproponowal mlodzieniec. -To nic nie da. Najlepiej bedzie zatrzymac sie na tamtym pagorku... - Kaad wychylil na moment glowe i wskazal miejsce, ktore mial na mysli. -Konia trzeba puscic luzem - dodal beznamietnie. -Jak sie czujesz? - Mino zerknal na Irian. -Blizna juz znikla, ale nie wiem, czy potrafie dorownac sila nawet tobie... -Nie mamy wyboru? -Nie mamy. Mino poczul, jak bardzo zimna obrecz powoli zaciska mu sie na piersiach. Wzial gleboki oddech. Pare minut pozniej byli juz na wybranym przez weza wzniesieniu. Na ziemi polozyli sakwy z zywnoscia i zwiazanego grabarza. Mlodzieniec klepnieciem w zad przepedzil niepotrzebnego wierzchowca. -Tam rosnie osika - powiedziala Rozanooka. - Natne galezi i zastrugam paliki. Mino milczaco skinal glowa. -Ja ukryje sie przy tej kepie zarosli - odezwal sie waz odpelzajac bezszelestnie. - To dobre miejsce... Mlodzieniec wyciagnal miecz z pochwy. Przysiadl na niewielkim kamieniu i z kieszeni spodni wydobyl polowke srebrnej sprzaczki od pasa. Polozyl ostrze na kolanach i bez pospiechu, rowno, dlugimi pociagnieciami zaczal trzec metalem o metal. Przed nimi i za nimi rozposcierala sie pofaldowana rownina zarosnieta chaszczami, kepami krzakow i gdzieniegdzie pojedynczymi drzewami. Ni to laka, ni puszcza. Po prostu obszar dzikich nieuzytkow czekajacych jeszcze na karczownikow i plugi... Konczylo sie lato, wiec zielen lisci i traw przyplowiala i poszarzala juz nieco od upalow. Bylo zupelnie cicho. Ptaki zamilkly. Mino patrzyl na powykrecana smutna grusze, rosnaca o jakies tysiac krokow stad. Wpatrywal sie w nia az do bolu, jakby chcial, aby ten widok pozostal na zawsze na dnie jego oczu. Blekit nieba, biel chmur, zloto slonca. W polu widzenia pojawila sie mala czarna, ruchoma plamka. Potem nastepne. * * * Rodmin z namaszczeniem rozlozyl na stole niezbedne przybory i zebrane surowce. Podwinal rekawy i szepczac zaklecia wrzucil do mozdzierza kilka kawalkow rudy zelaza. Roztarl ja, skropil z sokiem z pokrzywy, po czym dodawszy nieco sosnowej zywicy, przeniosl wszystko do stojacego obok kociolka. Dalej w mozdzierzu znalazly sie trzy suche skorki ropuchy i samorodki miedzi. Po godzinie i one zamienily sie w jednolity rozowoszary proszek i powedrowaly do naczynia z poprzednimi skladnikami. Teraz przyszla pora na odrobine moczu ogiera, sluz winnego slimaka i garsc prochna wraz z kornikami. Gotowal to razem, mieszajac starannie i od czasu do czasu uzupelniajac ubytki deszczowka. Byl coraz bardziej zadowolony z siebie. Czas mijal, a jego pewnosc stawala sie niezachwiana. Niebawem wiedzial juz, ze mu sie udalo!-Tak - stwierdzil na koniec z duma. - To bedzie doskonala masc na porost wlosow! Czul satysfakcje. Zrobil wszak wlasnie to, co zamierzal zrobic i mogl isc na obiad. * * * Nadchodzily niosac najezone sekami pniaki i ostre oblamy skalne. Jeden z nich mial wielki, bojowy topor, ktorym wymachiwal jak trzcina. Szly w szyku; w linii rozciagnietej na kilkadziesiat krokow i w prawie rownych odstepach od siebie. Ich twarze nie byly juz blade, lecz czarne, bowiem Moc, ktora otrzymaly, spalala je niczym niewidzialny plomien. Slepia blyszczaly jak rozzarzony wegiel. Dlonie, swobodnie dzierzace niezgrabny i ciezki orez, zdradzaly potworna sile. Krzaki trzeszczaly przerazliwie, miazdzone martwymi stopami. Piekielny zywiol sunal przed siebie, by zmiesc w nicosc trojke obroncow razem z ich prymitywnym szancem.Irian schowala noz, zatknela za pas trzy krotkie kolki i podniosla z ziemi dlugi odarty z lisci zaostrzony drag. Stanela z nim niczym z wlocznia. Nie zmienila postaci. W tej chwili nie mialo to sensu. Tylko mocniej zacisnela palce na chropowatej korze. Mino byl przy niej. Skupiony, naginajac w dloniach klinge posrebrzonego miecza, czekal na to, co mialo nastapic. Demony byly juz w odleglosci jednego rzutu kamieniem. Nie przyspieszyly kroku. Maszerowaly dalej spokojnie i pewnie, w calkowitym milczeniu, niby kaci podazajacy na miejsce egzekucji. I wtedy uderzyl Kaad. Nagle wyrosl z trawy tuz za plecami pierwszego z brzegu upiora i wznioslszy sie wysoko nad jego glowe, spadl nan jak grom z jasnego nieba. Glowa nieumarlego zniknela w paszczy weza, a jadowe kly wbily sie prosto w oczy. Przejmujacy skowyt targnal rozgrzanym powietrzem i zamilkl rwac wpol najwyzsza nute. Waz smignal ku nastepnemu. Toporna maczuga pomknela ze wscieklym wizgiem. Uchylil sie zwinnie i ogonem podcial przeciwnikowi nogi. Ten zachwial sie, a glowa Kaada wykonala nieprawdopodobnie szybki ruch w te i z powrotem, przypominajacy dziobniecie ptaka. Wydawalo sie, ze waz zaledwie tracil potwora w bok czubkiem nosa, lecz bylo to zludzenie. Druga i ostatnia smierc rozlala sie w tym ulamku chwili w trzewiach upiora, ktory wydal z siebie rzezacy skrzek i zatrzepotal w agonii przypominajacej atak epilepsji. Pozostale trzy, zapominajac o Minie i Irian z wyciem rzucily sie na niespodziewanego wroga. Kaad nie zdazyl odskoczyc. Ciosy spadly na niego ze wszystkich stron. Kawal ostrej skaly przeoral luske na grzbiecie. Cos dzgnelo w gardlo. Szesc ramion chwycilo weza aby rozedrzec go na krwawe ochlapy. Nie docenili jednak jego sily, ktora zwielokrotnila desperacja. Walczacy zamienili sie w oszalale klebowisko cial, ramion, splotow i glow. -Naprzod! - krzyknela Rozanooka zbiegajac po pochylosci. Mino wyprzedzil ja i pierwszy wpadl w wir Mocy i nienawisci. Jeden z upiorow odpadl w tym momencie od miotajacej sie bryly, osunal na kolana i kurczowo przyciskajac dlon do ramienia, powoli pochylil sie ku ziemi, dotknal jej czolem i zwalil na bok. W jego gasnacych oczach zablyslo cos ludzkiego. Cierpienie, moze strach... Skonal. -Nie mam juz jadu! - Myslowy przekaz pulsowal bolem. Nad pokiereszowanym cialem weza zawisla ciemna, inkrustowana srebrem stal topora. Mlodzieniec skoczyl na pomoc, lecz nie zdolal odbic w bok spadajacego zelaza. Potezne ostrze przerabalo Kaada na dwie czesci. -Nieeeeeeee!!! - wlasny krzyk ogluszyl Mina. Klinga miecza zawyla tnac powietrze. Reka z toporem upadla obok wijacego sie w konwulsjach ciala weza. Za pozno. -Kaaaaad!!! - Sztych w piersi i lodowate tchnienie na twarzy. Blysk, huk jak sto dzwonow. Krotki lot w ciemnosc... Ostatni upior zamierzyl sie do drugiego ciosu kamieniem. -Miiiiin!!!... - opetana rozpacza Irian uderzyla ze wszystkich sil. Ostry kol z trzaskiem wszedl w miekkie cialo. Demon odwrocil sie gwaltownie, lecz ona nie wypuszczajac z rak broni, poleciala za nia jak kukla uczepiona do konca kieratu i znowu znalazla sie za nim. Jej stopy dotknely ziemi. Pchnela jeszcze mocniej. Przeciwnik zawyl i powtorzyl ruch dookola wlasnej osi. Tym razem Irian wyleciala jak z procy. Uderzenie o ziemie zaparlo dziewczynie dech w piersiach. Polprzytomna zerwala sie na rowne nogi i wyszarpnela zza pasa krotki kolek. Upior ruszyl ku niej charczac i zataczajac sie. Z przodu wystawal mu czarny od posoki stozek ostrza. Nie doszedl. Chwile pozniej runal na twarz i pozostal tak z drzewcem w plecach. Rozanooka zostala sama wsrod powykrecanych cial. Cisza. Beznadziejna cisza. Irian poczula, jak cos w niej peka, lamie sie i rozpada. Patrzyla na miotajaca sie bezladnie czesc Kaada, na zalanego krwia Mina i zupelnie nie mogla sie ruszyc. Po prostu nie mogla. Skurcz wykrzywil jej twarz, dreszcz wstrzasnal ramionami. Duma, powsciagliwosc, powaga - wszystko runelo w niebyt. Osunela sie na kolana i wybuchla niepohamowanym placzem. Juz nie miala sily byc twardym wojownikiem, wodzem tysiecy innych. Teraz byla tylko bezradna, samotna dziewczyna zagubiona na ponurym pobojowisku. -Ales sie rozmazala! - zablysla niespodziewana mysl Kaada. - Moglabys najpierw sprawdzic, czy rzeczywiscie juz po nas! -Kaad...? - szepnela przez lzy. - Ty...? -To tylko ogon. Boli jak diabli, ale odrosnie. Rusz sie wreszcie, bo ten twoj rycerz calkiem sie wykrwawi! - Waz uniosl porozbijany leb. Przemogla niemoc i przypadla do Mina. Rana wygladala okropnie; zaczynala sie nad uchem i ciagnela przez kark az za lopatke. Krew wyplywala obficie, prawie tryskala, co znaczylo, ze serce wciaz bije. Irian oprzytomniala, pospiesznie oderwala rekawy wlasnej bluzki, zlozyla je kilkakrotnie i przycisnela do najbardziej broczacych miejsc. Teraz przekonala sie, ze wszystkie kosci mlodzienca sa cale. Jakims cudem trzymany przez upiora odlamek skaly nie zmiazdzyl czaszki, a jedynie omsknal sie po niej drac skore i miesnie jak tepy plug. Kaad przysunal sie do dziewczyny i przygladal jej pracy. -Taka glowa to tylko mury rozbijac! - stwierdzil z podziwem. - Wierzyc sie nie chce, ze ludzka czaszka mogla wytrzymac taki cios. Irian nie odpowiedziala. Dopiero gdy czolo, szyje i bark Mina spowily szarpie, wstala i popatrzyla na weza. Jego rany przestaly krwawic, lecz jeszcze nie zdazyly sie zamknac. Szara luska byla poszarpana w wielu miejscach. Wygladal jak dluga ryba nieudolnie oskrobana tepym nozem. -Musze czekac do pelni. Wczesniej sie nie pozbieram - Kaad odgadl jej mysli. - Zlap konia i zaladuj na niego tych dwu. Pora isc! Ja sie jakos doczolgam... -Nie mozna, przeciez sam widzisz! -Wolisz tu siedziec i czekac na latawca? Albo nowych truposzy cierpiacych na bezsennosc. Ta grozba poskutkowala. Irian zrobila, co kazal. Kiedy podnosila z ziemi Mina, mlodzieniec jeknal cicho i bezskutecznie probowal uchylic powieki. -Boli... - polprzytomny poskarzyl sie niczym male dziecko. - Boli... -Juz dobrze, kochany, tu jestem - delikatnie dotknela jego twarzy. Poczula ze przestaje byc pania samej siebie, ale to juz nie bylo wazne. - Kochany... - powtorzyla z czuloscia. -Ridkaaa? - oparl czolo na jej ramieniu. Marzenie pryslo. Niesmialy teczowy motyl zginal rozdeptany butem przeszlosci. To jedno slowo rozdarlo dusze Rozanookiej. Kazda litera byla zakrzywionym pazurem. Dziewczyna skulila sie w sobie jak niewolnica skarcona przez pana i pospiesznie wepchnela Mina na konski grzbiet. Odwrocila sie i spostrzegla, ze przebity mieczem upior caly czas wodzi za nia oczami. Sparalizowany, ale nie martwy, przygladal sie jej z beznamietna uwaga, zupelnie jak uczony starajacy sie zapamietac cechy badanego wlasnie odmienca. Nienawisc wybuchla jak slonce. Chwycila kolek i wbila go w jedna z czarnych zrenic. Trzasnelo dno oczodolu. Drewno zaklinowalo sie w kosci. Wstala, uniosla stope. -Masz! - Uderzyla obcasem sandala. Osikowy pret z chrzestem zapadl sie w czerep. Drugie oko zmetnialo. -Masz! Masz! - Nie przestala kopac, dopoki ostrze nie wyszlo potylica. Odstapila dyszac ciezko i lykajac lzy. Czula ulge. -Dobrze... - szepnela do siebie. - Juz dobrze... -Gotowe? - zapytal Kaad, ktory skonczyl wlasnie polykac odrabana czesc swego ogona. -Tak - odpowiedziala Irian spokojnie. - Mozemy isc. Do klasztoru mieli jeszcze piec godzin marszu. Mistrz Jakub Rozanooka przedstawila opatowi propozycje z rodzaju tych, ktore dalsza dyskusje czynia od razu jalowa. To znaczy: albo on i podlegli mu mnisi okaza jej wszelka pomoc, albo zawisna na okolicznych drzewach. Przyczyna takiego przedstawienia sprawy bylo Prawo Czystosci - stary kodeks ustanowiony niedlugo po pojawieniu sie Onego. Nakazywal on bezwyjatkowa eksterminacje wszelkich istot nadnaturalnych. Z biegiem historii stosowanie owego prawa ograniczono jedynie do potworow polujacych na ludzi lub szkodzacych im w inny sposob. Jedynie zawodowi Tepiciele i zyjacy w mysl starych zasad mnisi nie zaakceptowali nowych obyczajow. Teraz dla tych drugich nadeszla chwila spotkania z rzeczywistoscia. Nie bylo zadnych problemow z Minem, ktorym natychmiast zajeli sie bracia-medycy. Rowniez Mefte bez zbednych ceregieli umieszczono w lochu z solidnym zamkiem, ale od Rozanookiej i Kaada opat kategorycznie zazadal, by natychmiast opuscili swiety przybytek. Strzyga okazala sie rownie zdecydowana, a na szale rzucila powage krolewskiego sedziego, czyli najwyzszej wladzy w prowincji. Po jej slowach w celi przelozonego klasztoru zapadla glucha cisza. Oprocz opata i Irian byl tu jeszcze jeden mnich, ktoremu kaptur habitu calkowicie zaslanial twarz. Stal nieruchomo pod sciana, tak bardzo pochloniety wlasnymi myslami, ze chyba nie dotarlo do niego, co powiedziala Rozanooka. Nawet nie drgnal. Za to dotychczasowy rozmowca Irian przez moment sprawial wrazenie, jakby zachlysnal sie wdychanym powietrzem. Na jego okraglym jak misa obliczu pojawila sie zawzietosc. -Krol jest bezboznikiem! - oznajmil wreszcie. -Nasz pan ma w tej chwili zmartwienia wieksze niz problemy wiary. Obowiazkiem dobrych poddanych jest uczynic wszystko co w ich mocy, by udaremnic spisek. Inne postepowanie to zdrada i tak tez bedzie potraktowane - odparla Rozanooka. - Wiec jak? -To bezprawie! - wysapal opat. - Lamanie swietych nakazow! I juz nie pierwszy raz! Przez takich jak... rozzuchwala sie czarownicy! - Odruchowo powstrzymal sie, by nie powiedziec zbyt wiele. - Gdyby nie... -Za zbrodnie obrazy majestatu przewidziana jest kara od trzystu do tysiaca batow. Uwazaj, co gadasz, mnichu! - Irian zacisnela zeby. - Mam moc wepchnac ci te slowa z powrotem do gardla! -O jakim prawie smiesz pouczac mnie ty, ktora... -Zniewazenie krolewskiego sedziego to tez przestepstwo. Opat zamilkl zapedzony w kozi rog. Widac bylo, ze szuka odpowiednich slow. Po chwili jednak opanowal sie calkowicie. Jego rysy stezaly. -Ustepuje pod przymusem - stwierdzil oschle. - Bylo rzecza niegodna zlamac nakazy odwiecznego kodeksu i przyjac na sluzbe istote, ktora nalezalo unicestwic. Powierzenie tobie, pani, godnosci sedziego, straznika prawa, to juz jawne szyderstwo z samej zasady tego urzedu. To zas, ze stoisz tutaj przede mna i osmielasz sie grozic mi w imieniu krola, jest bluznierstwem i swietokradztwem. Ktos wyjety spod prawa nie moze powolywac sie na nie w swoich poczynaniach! -Opamietaj sie, panie! - zawolala Irian zaniepokojona rozwojem sytuacji. - To, o czym mowisz, to tylko cien z glebin przeszlosci. Wiele sie zmienilo. Owo prawo zestarzalo sie i zostalo juz zapomniane... -Dla nas, slug bozych, uplyw czasu nie ma znaczenia. Wazne jest jednak to, ze krol Redren zlekcewazyl jeden z fundamentow swej wladzy. Czyn, co chcesz, pani, ja zas niezwlocznie wysle poslanca, aby zawiadomic o wszystkim Rade Swietcow. Jego wysokosc nie pierwszy raz zdumiewa i przeraza nas swym postepowaniem. Byc moze dopelnila sie w koncu czara nieprawosci! - Odwrocil sie i wyszedl z celi. Rozanooka przeszedl chlod. Jak mogla o tym zapomniec?! Miala pozbawic krola klopotow, a zamiast tego rozmnozyla mu je jak wsciekle kroliki. Mino! Mino! Gdyby w drodze do klasztoru choc na chwile przestala o nim myslec i na zimno zastanowila sie nad tym, co robi, moze dostrzeglaby i taka ewentualnosc. Rozdrazniona podeszla do okna. W zmatowialej od brudu woalce, ze skoltunionymi i pozlepianymi w straki wlosami, w krotkich skorzanych spodniach i kaftanie na gole cialo, bo bluzka poszla na szarpie dla Mina, wygladala niczym Bogini Furii po walce. Lecz prawdziwa walka byla dopiero przed nia! Oparla sie o parapet. W dole, na trawniku na srodku dziedzinca, lezal Kaad. Mnisi przechodzacy w poblizu udawali, ze go nie widza. Poraniony i wyczerpany waz trwal w bezruchu. Przecenil swoje sily i ledwie sie tutaj przywlokl. Irian westchnela ciezko. Gdzie indziej, w ktorejs z cel zszywaja teraz poszarpane plecy Mina... Niech to licho! Znow o nim mysli! Wszystko szlo nie tak, rozpadlo sie w gruzy, a ona tylko o jednym! Spokojnie. Co moze byc? Ten duren opat dostarczy Radzie Swietcow pretekst. Redren od lat doprowadzal ich do szalu swoim sposobem bycia. Krol blazen! Tak pewnie o nim mysla. Osly... Teraz maja okazje. Wystarczy, ze nieoficjalnie poleca opatowi wymowic jej schronienie. Ten zas nie zdola wyprosic jej stad inaczej niz sila. Czyli bunt... Jako sedzia i Pierwszy Straznik Suminoru, nie bedzie mogla puscic tego plazem. Sprowadzi z Kardy zolnierzy i calkiem jawnie spali ten klasztor. Wtedy Rada Swietcow uda zaskoczona i oglosi, ze krol przesladuje religie. Cofna mu namaszczenia, zazadaja abdykacji. Potem zwroca sie do kilku niezadowolonych baronow z prosba o opieke. Woja domowa jak nic! I do tego wszystkiego jeszcze ten Tagero! Nie przegapi takiej okazji... Znowu poczula chlod. Czyzby Redrena zawiodl w koncu instynkt zimnego gracza? Czyzby popelnil blad? A skad mogl wiedziec, ze ona az tak wszystko skomplikuje! Lecz co innego mogla zrobic? Moze kolejne upiory sa juz w drodze? Tylko mury swietych budowli sa niedostepne dla wypelniajacej je nienawisci. Musi tu siedziec, jezeli chce przezyc i cokolwiek zrobic. Na domiar zlego zostala praktycznie sama. Znikad pomocy. Powinna byla to przewidziec, wymyslic cos innego... Za pozno. Sama wszystko zamotala. Nikt inny. Idiotka! Idiotka! Zakochana idiotka! -Pani, czekam na twoje rozkazy. Drgnela zaskoczona. Ten glos nie byl piskliwym falsetem mnicha, ktory swa meskosc pozostawil w urnie na oltarzu boga Reha, a na dodatek wydal sie jej dziwnie znajomy. Odwrocila sie od okna. Postac pod sciana, o ktorej istnieniu zupelnie zapomniala, powolnym ruchem zsunela z glowy kaptur. -Mistrz Jakub?! - wykrzyknela z niedowierzaniem. Odpowiedzia byl lekki uklon. -Co tutaj robisz, panie? -Klasztorne zacisze wypelnione szmerem modlitw pozwala oderwac mysli od rzeczywistosci izby tortur... - zaczal kat. -Pokutujesz tu mistrzu? - Zdumienie Irian stalo sie tak wielkie, ze wypchnelo poza swiadomosc wszystkie inne emocje. Mistrz skrzywil sie z niesmakiem. -Dlaczego zaraz pokuta? Przeciez nigdy nie zdarzylo mi sie zaniedbac mych obowiazkow. Nie popelnilem tez zadnego przestepstwa. -Myslalam, ze... -Ze ubolewam nad soba z powodu tych, ktorych przeprowadzilem przez doline cierpienia? Nie, pani. To bardzo pospolite i bledne mniemanie. Owszem, przymuszony uczynilem kiedys zlo, ktore odkupila niewinna ofiara mojego brata. Znasz te sprawe pani i wiesz, ze nie dotyczylo to moich obowiazkow. Chodzmy... - otworzyl drzwi celi i uprzejmie przepuscil Rozanooka przed soba. -Czemu tak powszechnie sadzi sie, ze wykonywanie mego rzemiosla zawsze pociaga za soba skazenie i obumieranie duszy? - zapytal, gdy znalezli sie na korytarzu. - Przyznaje, iz bywa tak w przypadku, gdy zadawanie bolu sprawia mistrzowi przyjemnosc, albo tez gdy dzielo czynione jest z calkowita obojetnoscia dla skazanego. Jednak jest jeszcze inna droga, ktora nie zamyka przed mistrzem mozliwosci duchowego doskonalenia. Ja staram sie nia podazac. -Niezwykle jest to, co mowisz. - ciekawosc Irian wziela gore nad zmartwieniami. - Wyjasnij mi. Mistrz Jakub zamyslil sie nieco. -Sa trzy rodzaje odpowiedzialnosci, a zaden z nich nie laczy sie ani miesza z dwoma pozostalymi. Przestepca odpowiada za swoj postepek, sedzia za slusznosc wydanego wyroku, a mistrz za sumiennosc i starannosc swojej roboty. Ty, pani, jestes krolewskim sedzia, ja zas katem jego wysokosci. Nie ponosimy winy za gwalt, ktory, byc moze, jest teraz gdzies w okolicy popelniany. Cala hanba spada tylko na zbrodniarza i z nim pozostaje. Dlaczego mialaby pozniej udzielac sie innym? Ja, czyniac swoja powinnosc, przemieniam popelnione przez przestepce zlo i nieprawosc w jego wlasny strach, bol albo smierc. Ty, pani, w zgodzie z prawem okreslasz wczesniej wielkosc kary w zaleznosci od winy lub decydujesz o torturach potrzebnych do wydobycia zeznan. Twoja rzecza jest zrobic to sprawiedliwie. Jezeli skarzesz niewinnego, odpowiesz za to przed obliczem bogow lub wczesniej przed innym sedzia. Zgadzam sie, ze wykonanie wyroku jest zlem, ale to nie ja je popelniam. Ja zmieniam tylko postac zla juz istniejacego i zwracam je przeciwko przestepcy. Nie dziele go jednak ze skazanym. W kazdym razie nie musze. Jezeli z meki torturowanego nie czerpie osobistej rozkoszy ani tez pod jej wplywem nie popadam w nieludzka obojetnosc bezrozumnej machiny, to moge wtedy sadzic, ze zlo klebiace sie pod moimi palcami nie ma dostepu do mego umyslu i duszy. -Jak mozna osiagnac taki stan? - zapytala Rozanooka. -Przez glebokie wspolczucie, poprzez zal i smutek z powodu zaistnialego nieszczescia - odpowiedzial z powaga kat. - To jest dobra obrona. Otwarta walka zamiast zamykania sie w twierdzy obojetnosci o coraz grubszych murach, duszacych wszelka wrazliwosc i czlowieczenstwo. -Tak... - Irian sposepniala nagle. - Jestes nizszym sluga Prawa i jesli dobrze zrozumialam, bez wahania i z pogoda ducha wykonasz kazdy wyrok, nawet jawnie niesprawiedliwy, byle zostal wydany legalnie, bo to cie zwalnia od odpowiedzialnosci. Byles tu jednak i slyszales, co mowil opat. Ten czlowiek zakwestionowal moja wladze sadzenia i patrzac na jego wywod od strony suchej formuly prawnej, trzeba stwierdzic, ze mial racje! I mimo to chcesz mi sluzyc? -Zle mnie zrozumialas, pani - rzekl mistrz Jakub z uraza w glosie. - Zapomnialas o jednym. Jestem wolnym czlowiekiem, mam prawo wyboru i moge czynic to, co uwazam za sluszne. Juz zdecydowalem i wiecej nie zamierzam sie z tego tlumaczyc! - zakonczyl z godnoscia. -Przepraszam - powiedziala zaklopotana. - Nie chcialam cie dotknac... Zamilkli na dluzsza chwile, w trakcie ktorej Rozanooka pospiesznie szukala w myslach czegos, czym moglaby zatrzec popelniona niezrecznosc. Wreszcie znalazla. -Dalej nie wiem, co tutaj robisz, panie - odezwala sie ostroznie dobierajac slowa. - To chyba nie tajemnica? Mistrz Jakub rozchmurzyl sie i usmiechnal. -Od tego wlasnie chcialem zaczac - odparl wyraznie ucieszony pytaniem - lecz zaraz zaczela sie ta dyskusja... Rzecz w tym, ze trudno jest zebrac mysli w izbie tortur lub palacowym rozgardiaszu. Lubie cisze i spokoj. Dlatego raz do roku zaszywam sie w tym klasztorze, by czytac zgromadzone tu ksiegi i pisac wiersze. -Slucham?!! - Irian stanela jak wryta. -Jestem poeta! - oswiadczyl zdecydowanie. - Przede wszystkim poeta! Poezja zas wymaga bezwzglednej uczciwosci wobec samego siebie. Az do konca! I dlatego sluze jego wysokosci jako kat. Inaczej nie moglbym byc poeta! Nie ogladajac sie na oslupiala strzyge, ruszyl w dol po schodach prowadzacych na dziedziniec. Poszla za nim, niezupelnie zdajac sobie sprawe z tego, co robi. Zdumienie odebralo jej zdolnosc myslenia. Dopiero na zewnatrz ochlonela z pierwszego szoku. Mistrz Jakub czekal tu na nia, a lekki usmiech bladzacy w kacikach jego ust swiadczyl, iz doskonale wie, jakie wrazenie wywolal. -Jestes zdziwiona, pani? - zapytal prowokujaco. Rozanooka podjela wyzwanie. -Zastanawiam sie... - zawiesila glos - co sadza o tym inni czlonkowie twojego cechu? Kat parsknal smiechem. -Mniej wiecej to samo co krety, ktorym mowia o teczy... Lecz zostawmy to juz! - Spowaznial. - Gdy zobaczylem waszego jenca, od razu pomyslalem, ze moge byc potrzebny. Dlatego poszedlem za toba, pani, do celi opata. Chcialbym teraz obejrzec tego czlowieka. -Dobrze - Irian siegnela po klucz do lochu. Ruszyli przez dziedziniec w strone wejscia do podziemi. Kiedy zblizyli sie do trawnika, Rozanooka przystanela na chwile przy Kaadzie. Cialo weza przybralo barwe popiolu. Nie trzeba bylo byc znawca, aby domyslic sie, ze jest to niedobry objaw. -Jak sie czujesz? - spytala polglosem. Dwie pary powiek odsunely sie w gore i w bok odslaniajac zielone oko. -Jak podziobana dzdzownica - przekazal wibrujaca slabo mysl. - Na dodatek ugryzlem sie w jezyk... Nie mogla odgadnac, czy mowi powaznie, czy zartuje. -Wytrzymasz do pelni? - zagadnela jeszcze. -Moze. Zreszta jakie to ma znaczenie? -Masz racje. Moge cos dla ciebie zrobic? -Pamietaj o opacie... - przymknal oko. -Bede. Nawet nie wiesz jak bardzo! Odwrocila sie i podeszla do mistrza Jakuba. Zeszli na dol i niebawem znalezli sie w lochu Mefty. Irian wlozyla plonace luczywo w zelazna obejme na scianie. Kat zas przykleknal i powoli przesunal dlonie po ciele i twarzy grabarza, badajac napiecie miesni, bicie serca, oddech i wrazliwosc powierzchni zrenic. -Tak, to jest ucieczka w swiadomy letarg - powiedzial wstajac. -Jak brzmi wyrok, pani? Irian uniosla czolo. -Ten czlowiek - rzekla oficjalnym tonem - byl wspolnikiem przestepcy lamiacego prawo za pomoca czarow. Jest wspolwinny popelnionych i zamierzonych zbrodni. Przed pojmaniem stawial czynny opor, czym ostatecznie dowiodl swojej winy. Skazany na smierc na sznurze. Przedtem jednak musi wyjawic wszystko, co wie o czarowniku imieniem Tagero, ktoremu sluzyl. Jezeli wyzna prawde przed rozpoczeciem tortur, wyrok niniejszy zostanie przekazany krolowi wraz z prosba o laskawe zlagodzenie. Mistrzu Jakubie, od tej chwili skazany znajduje sie w twoich rekach! - cofnela sie pod sciane i stanela obok pochodni. Kat spojrzal na lezacy w polmroku podluzny ksztalt. -Grabarzu Mefto - rzekl powoli wazac slowa - uslyszales juz, co cie czeka. Wiem, ze slyszales to dobrze. Masz moje slowo, iz stan, w jaki sie wprowadziles, nie uchroni cie przed bolem, ktory ja tobie zadam. Jestem Jakub z Katimy. Zwa mnie tez Potworem z Palacu. Daje ci kwadrans, abys rozwiazal swoj jezyk i zaczal mowic. Czekam. Odwrocil sie i oszacowal dlugosc plonacego luczywa, jaka powinna zostac po uplywie wyznaczonego czasu, po czym usiadl obok skazanca i pochylil glowe dotykajac broda piersi. Migocace swiatlo muskalo wilgotne sciany lochu oraz wypukle sklepienie. Nie bylo tu okna i tylko przez uchylone drzwi ze spietych zelaznymi sztabami drewnianych bali wpadalo jeszcze troche blasku z korytarza. Zaczynajaca sie u wejscia rozmyta, jasniejsza smuga przecinala na ukos pokryte sloma kamienne plyty podlogi i ginela w mroku najbardziej odleglego kata. Prostokatna siec zwiazanych zaprawa cegiel wydawala sie drgac i poruszac, gdy patrzylo sie na nia katem oka. Jedynie chlod i stechlizna byly niezmienne i stale. One wypelnily czas oczekiwania i zaczely przeciagac go w nieznosna nieskonczonosc. Zimno dotknelo nagich ramion Irian i wpelzlo pod kaftan. Kat podniosl sie nagle. -Dokonales wyboru - oznajmil krotko. - Teraz zapamietaj dobrze me imie, abys mogl pozniej odnalezc mnie na tamtym swiecie! Pani, podaj mi sztylet - wyciagnal reke ku Rozanookiej. Otrzymawszy o co prosil, pochylil sie nad grabarzem, chwycil jego dlon i kilkunastoma perfekcyjnie pewnymi ruchami pozbawil palce paznokci. -Tortury rozpoczete. Od tej chwili masz prawo prosic tylko o rychla smierc - oddal Irian jej wlasnosc i wstal. - Mozemy isc! -To wszystko? - zdziwila sie strzyga przekrecajac chwile pozniej klucz w zamku. -To dopiero formalny poczatek - odparl mistrz Jakub. - Teraz kaz, pani, przyslac tu najszybciej machiny i narzedzia z izby meki w Kadzie. Mefin niech tez przyjedzie. -Mistrz Mefin nie zyje - rzekla Rozanooka. - Zginal trzy tygodnie temu. Nie slyszales o tym, panie? Kat popatrzyl na nia uwaznie. -Tutejsi mnisi surowo przestrzegaja swojej reguly, ograniczajacej do minimum wiesci ze swiata. Nic wiecej ich nie obchodzi. Widze, pani, ze masz mi wiele do opowiedzenia... * * * Nastepnego dnia rano trzej poslancy wyruszyli z klasztoru. Dwaj z nich podazyli goscincem w kierunku Katimy. Byli to mnich z listem opata do Rady Swietcow oraz mlody miejscowy wiesniak, ktory skuszony sowita zaliczka i obietnica pozniejszej, wiekszej nagrody, zgodzil sie dostarczyc raport Irian do krolewskiego palacu. Obaj spieszyli sie bardzo, a pojmujac jak wiele zalezy od tego, kto pierwszy zakonczy swa misje, rychlo rozdzielili sie, wybierajac sobie tylko wiadome skroty. Trzecim poslancem byl rowniez chlopak z pobliskiej wsi. Ten zostal wyslany do Kardy z poleceniami dla dziesietnika Tadina oraz ze sporzadzonym przez mistrza Jakuba spisem przyrzadow niezbednych do wydobycia prawdy.Rozanooka postawila wszystko na jedna karte. Jezeli przeszkoda uniemozliwiajaca porozumienie byly poglady opata, to ewentualnie mogla jeszcze liczyc na jego instynkt samozachowawczy. Postanowila sprawdzic, czy teoretyczne zapewnienia o niezachwianej gotowosci dolaczenia do grona meczennikow pozostana rownie nieugiete, gdy ona zagwarantuje mu mozliwosc natychmiastowej i nieodwracalnej realizacji tych idei. Martwienie sie odlozyla na pozniej, do chwili, w ktorej okaze sie, czy jej gospodarz rzeczywiscie ma zamiar pojsc w slady slawnego brata Arnolda Poszarpanego. Jak na razie slusznosc tego postepowania potwierdzila mina opata, gdy mistrz Jakub, podajacy sie dotad za krolewskiego urzednika, wyjasnil mu, jakie konkretnie obowiazki kryja sie pod tym ogolnikowym terminem i oglosil lojalnosc wobec Irian. Zolnierze przybyli poznym popoludniem. Bylo ich szesnastu i zgodnie z rozkazami Rozanookiej natychmiast zajeli stanowiska przy bramie i na murach klasztoru. Opat ograniczyl sie do kilku niezbyt glosnych protestow, po czym zamknal sie w swojej celi. Wiesci z Kardy mogly napawac otucha. Nie pojawily sie nowe upiory, a cmentarza pilnowala teraz grupa Tepicieli, przybylych poniewczasie na wezwanie Marona. Przekazano im wiadomosc o obecnosci latawca. Bylo wiec niby spokojnie, ale nie ulegalo watpliwosci, ze jest to cisza przed burza. Tagero najwyrazniej szykowal cos znacznie bardziej wyrafinowanego niz postawienie na nogi chocby nawet legionu umarlych. Tymczasem Rodmin otworzyl na kardyjskim rynku niewielki stragan, w ktorym rozpoczal sprzedaz masci przeciwko luszczycy, wrzodom i na porost wlosow. Slawa nadwornego maga jego wysokosci przysporzyla mu dziesiatki klientow. Tylko Irian podejrzewala, iz za tym dziwactwem kryje sie kleska poniesiona w starciu z Tagero. Umysl Rodmina musial ulec powaznemu zmaceniu, a ona nie mogla mu pomoc. Na klasztornym trawniku dogorywal Kaad. Wygladalo na to, ze bardziej od ran zaszkodzilo mu polkniecie wlasnego ogona. Ten osobliwy posilek tlumaczyl teraz pragnieniem, aby nowy ogon, ktory mial mu wyrosnac, byl nie tylko takim samym, ale rowniez tym samym co poprzedni. Mino przez caly dzien spal po wczorajszych zabiegach braci-medykow. Zdaniem tych ostatnich rana, aczkolwiek ogromna, byla niezbyt gleboka i powinna sie szybko zasklepic i zabliznic. Zapewniali, ze jesli uzyte ziola i leki zapobiegna zakazeniu, to mlodzieniec polezy jedynie trzy lub cztery dni. Na razie jednak Mino wciaz bredzil przez sen, uparcie wolajac Ride, czym do rozpaczy i lez doprowadzil czuwajaca przy lozu Irian. Nigdy dotad nie zdarzylo sie jej odczuwac takiej bezsilnosci. Podwojnie martwa rywalka wciaz jeszcze nie dawala za wygrana! Wscieklosc i cierpienie miotaly sie w duszy zwyciezczyni pojedynku w sadowej sali. Tylko jedna rzecz wyraznie rysowala sie w tym chaosie uczuc; dumna strzyga Rozanooka przegrywala wewnetrzna walke z Irian - prosta dziewczyna zakochana pierwszy raz w zyciu. Wieczorem zajechal woz wyladowany narzedziami tortur. Dwoch katowskich czeladnikow z Kardy pod nadzorem mistrza Jakuba rozpoczelo ich wyladunek. Kufry oraz wypelnione zelazem kosze przenosili do lochu sasiadujacego z tym, w ktorym trzymano Mefte. Irian wyszla od Mina, gdy zawiadomiono ja o nadejsciu zolnierzy. Od tej pory caly czas krzatala sie po klasztorze, wysluchujac meldunkow oraz wydajac drobiazgowe polecania. Teraz przystanela obok kata. -Kiedy rozpoczniesz badania, panie? - spytala. -Przygotowania zajma mi najmniej dwa dni, byc moze trzy. -Tak dlugo?! Sadzilam, ze jeszcze dzisiejszej nocy...! Mistrz Jakub pokrecil przeczaco glowa. -Ten rodzaj tortur nazywamy w cechu "Gotowaniem Zolwiowej Zupy". Ich istota polega na wywolaniu tak poteznego bolu, aby rozerwal on wszelkie wiezy woli i wdarl sie do umyslu owego czlowieka jak wrzatek pod pancerz zolwia. Gdyby jednak tylko o to chodzilo, moglbym zaczac za kilka godzin. Nie mozna jednak dopuscic do tego, aby ow nieszczesnik, kiedy odczuje juz cala potege cierpienia, chwile pozniej skonal, postradal zmysly lub omdlal. On ma zachowac przytomnosc i zeznawac. Dlatego najpierw musi odzyskac sily. Bedziemy karmic go przez rurke wcisnieta do zoladka, a potem wstrzykniemy do zyl wywary, ktore zapobiegna przedwczesnej smierci i szalenstwu. Wierz mi, pani, ze zbyteczny pospiech zaprowadzi nas donikad. -Czyn, co uwazasz za sluszne - Irian westchnela z rezygnacja. - Lecz pamietaj, ze kazda godzina zwloki to czas oddany naszemu wrogowi. -Nie zapomne, pani - mistrz Jakub odwrocil sie do swoich ludzi. - Hej, ty! - krzyknal. - Ostroznie z tym flakonem! Rozanooka wrocila do swojej celi. Zasunela rygiel w drzwiach i zadbala, aby przez zaslone w prostokatnym, podobnym do strzelnicy okienku nie przedostala sie do wnetrza ani jedna smuzka gwiezdnego blasku. Na stole pozostala tylko kopcaca lojowa swieca, ktora pol godziny wczesniej przyniosl tu sluzacy nowicjusz. Ciezko rozgniotla ja dlonia, miazdzac plomien i rozmazujac goracy tluszcz na deskach stolu. Zapadla ciemnosc przyprawiona odrobina piekacego bolu. Odruchowo otarla reke o kaftan i zamknela oczy. Wciaz jeszcze bylo zbyt jasno! Pulsujaca czern okazala sie nie dosc gesta, by zalac i zgasic cala swiadomosc kleski. Przegrala. Ona, na miejscu Tagera, wymyslilaby z tysiac sposobow na uwolnienie Mefty lub przynajmniej nie dopuscila do tortur. Mozliwe tez, ze Tagero nie uzna tej sprawy za warta zachodu i pozwoli meczyc grabarza do woli. Bo jesli nawet mistrz Jakub wyciagnie z Mefty wiadomosc, gdzie szukac Tagera, to ona i tak przeciez nie pojdzie pojmac tego czarnoksieznika bez kogos kto moglby stawic mu czolo. Tymczasem Rodmin wzial sie za uliczny handelek! Zatem musiala tu tu siedziec jak dziwka w Swieto Cnoty i modlic sie do wszystkich bogow, zeby wmurowane w fundamenty klasztoru totemy i talizmany mialy dostateczna Moc. Do tego jeszcze opat, swietcy, Mino i Redren... Brnela w slepy zaulek i na dodatek bylo to jedyne, co mogla robic. Irian zapragnela rozpuscic sie w mroku wypelniajacym cele i umysl. Pierwszy ruch dloni umknal jej swiadomosci. Dopiero po chwili zdala sobie sprawe, ze rozwiazuje rzemienie sciagajace poly kaftana. Teraz szarpnela je z pasja. Uwolnione piersi niczym ufne zwierzatka wcisnely sie spiczastymi pyszczkami pomiedzy palce. Dreszcz przemknal po skorze, znaczac ja tysiacami pagorkow wyrastajacych wokol kazdego wloska. Zrzucila sandaly, spodenki i jedwabna przepaske z bioder. Iriar po omacku dotarla do lozka i skulila sie na szorstkiej poscieli. W jej wnetrzu otworzyla sie nagle falujaca pustka, a wraz z nia pojawilo sie coraz bolesniejsze pragnienie wypelnienia. Wilgoc obficie splynela szczelina skryta pod miekkimi wlosami. Zanurzyla w niej dlon i smagniecie rozkoszy porazilo ja jak nagly blysk poludniowego slonca. Glebsza wedrowke uniemozliwiala palcom ciasna przeszkoda gotowa przepuscic nie wiecej niz czubek jednego z nich. Tu czail sie bol. Cofnela reke. Ale wyzej... Strumien rozzarzonych igiel przeszyl podbrzusze, przemknal wzdluz kregoslupa i rozszalal pod powiekami deszczem oslepiajacych iskier. Maly, sliski guzek rozplaszczyl sie przygnieciony opuszka palca i zwinnie wymknal gdzies w bok. Odnalazla go znowu i dotknela delikatnie niczym krople rozprowadzanej po szybie oliwy. Rozkosz i zapomnienie zawirowaly w zgodnym tancu i uniosly Rozanooka do krolestwa zmyslow. Tutaj czas plynal tylko wedlug jej woli. Zwalniala go lub przyspieszala, przeciagajac chwile do upojenia albo skracajac je do rozblysku szalenstwa, az w koncu Wszechswiat zbuntowal sie przeciw niej. Wszystko pomknelo w gore, unoszac Irian w oslepiajacy przestwor nieskonczonosci. Palce wolnej dloni wpily sie z cala sila w plotno siennika i moment pozniej szarpniecie szponow wyrwalo zen klab strzepow i slomy. Przeciagly zgrzyt oraz cichy skowyt zamarly w polmroku klasztornego korytarza... * * * O swicie zbudzilo Rozanooka walenie w drzwi. Przybyl poslaniec z Kardy, z wiadomoscia, ze Rodmin przepadl bez sladu.Straznicy podczas nocnego obchodu w gmachu sadu zastali otwarte drzwi od izby, w ktorej mag sypial i urzadzil swoja pracownie. To, co odkryto wewnatrz, moglo swiadczyc, ze zostal porwany. Rozgrzebane loze i jeden stluczony sloj z jakims specyfikiem na podlodze nie byly jednak jednoznacznym dowodem. Kolejny kawalek gruntu wysunal sie Irian spod nog. Wprawdzie i tak nie mogla liczyc na pomoc Rodmina, ale ta dodatkowa porcja niepewnosci byla ostatnia rzecza, ktorej jej brakowalo. Niewidzialna petla na szyi Rozanookiej zacisnela sie nieco mocniej. Pozostalo tylko czekanie. Usiadla przy stole i zapatrzyla sie na szara, pusta pajeczyne w kacie pomiedzy dwoma scianami a sufitem. * * * Przed poludniem zajrzal do niej jeden z braci-medykow. Powiedzial, ze Mino wlasnie sie obudzil, a jego rana wyglada dobrze. Podziekowala za wiadomosc i nie ruszyla sie z miejsca. Mnich wyszedl. Do celi wpadla wielka zielona mucha. * * * Kilka godzin pozniej zjawil sie sam opat z jakimis pretensjami czy grozbami. Nie chciala go sluchac. Wezwala straz z korytarza i polecila wyprowadzic. Dowodcy kazala sledzic wszystkie poczynania ich gospodarza.Mucha ciagle tu byla. Po ktoryms ze zwrotow zaczepila o pajeczyne, zerwala w niej kilka nici i pomknela dalej. Uparte brzeczenie zaczelo dzialac Irian na nerwy. * * * Pomocnik mistrza Jakuba zameldowal, ze przygotowania tortur przebiegaja tak jak powinny. Przekleta mucha wrecz prosila sie, by ja schwytac i zmiazdzyc w dloni! * * * Kolejny poslaniec z Kardy. Tepiciele odkryli szczatki pieciu upiorow z cmentarza i uznali, ze miasto nielegalnie wynajelo kogos spoza cechu. Twierdza, ze zostali oszukani i postanowili odejsc. Rozanooka pospiesznie napisala do Tadina, aby zaprzeczyl temu i oglosil publicznie, ze upiory zabili Tepiciele, a nastepnie wyplacil im zwyczajowe nagrody. W chwili gdy oddawala list stojacemu w drzwiach goncowi, mucha znowu wpakowala sie w pajeczyne. Tym razem utknela w niej na dobre. Przez moment bylo cicho, jakby skonsternowany owad rozmyslal nad swoim polozeniem, ale zaraz odzyskal rezon i rozpoczal mozolne wywiklywanie sie z sieci. Rozanooka spojrzala na zolnierza.-Oprocz tego przekaz Tadinowi, ze ma zrobic wszystko co mozliwe, aby przekonac ich do pozostania. W razie potrzeby niech podwoi stawki... - katem oka spostrzegla, iz w szczelinie miedzy ceglami, za pajeczyna cos sie poruszylo. Pajak wypadl z kryjowki i skoczyl na muche. Kula oslepiajaco bialego ognia wybuchla z suchym trzaskiem. -Padnij!!! - wrzasnela Irian rzucajac sie przez prog na korytarz. Huk nie byl duzy, lecz fala Mocy uderzyla z potezna sila. Blekitne blyskawice przebiegly po scianach rwac cegly i kamienie. Odlamki zalomotaly o podloge. Drzwi wylecialy z zawiasow, cele zas wypelnil tuman pylu i swad podobny do tego po burzy, ale znacznie ostrzejszy. Gonca odrzucilo pod przeciwlegla sciane. Nic mu sie jednak nie stalo, tylko jego twarz wyciagnela sie w wyrazie bezbrzeznego zdumienia. -Co to bylo? - wyjakal. Irian uniosla glowe i stanela na czworakach. Ceglany mial oraz mnostwo odlamkow osypalo sie z jej ramion i plecow. -Sila zycia - odparla krotko. - Cos, co nasyca cialo kazdej zywej istoty i opuszcza je w chwili smierci. Mozna sadzic, ze ta mucha, z czyjas pomoca miala jej wyjatkowo duzo... Rozlegly sie krzyki i tupot nadbiegajacych straznikow. -Pani, nic ci nie jest?! - zapytal dowodca zerkajac jednoczesnie do celi. W miejscu, gdzie znajdowala sie pajeczyna, ziala teraz potezna nieckowata wyrwa, od ktorej rozchodzily sie zygzakowate bruzdy. -Wszystko dobrze - Irian juz wstala - Ktos przyslal mi pewien maly upominek! - stwierdzila zgryzliwie. -Nie rozumiem? -Wpadla tu mucha nasycona ogromna iloscia Mocy. Gdyby nie pewien narwany pajak, wlasnie zbieralibyscie mnie po kawalku do wiklinowego koszyczka! -Zamach? - domyslil sie w koncu. Skinela twierdzaco i spowazniala. -Natychmiast zawiadom wszystkich, by jesli im zycie mile, nie wazyli sie tknac palcem chocby najmniejszego robaka. To rozkaz! A ty... - odwrocila sie do poslanca - na co jeszcze czekasz?! Do Kardy! Ale juz!!! - Zolnierz oprzytomnial i pobiegl w kierunku schodow. Rozanooka poprawila woalke. Jedna z jej krawedzi ukruszyla sie przy upadku. -Znajdzcie mi nowa cele - powiedziala dotykajac szczerby. - A niech to licho! * * * Wypadek z mucha zdecydowanie zmienil nastroj Irian. Swiadomosc nieustannego zagrozenia przestala ja martwic. Teraz patrzyla na to jakby z oddali. Docenila fakt, ze ciagle zyje... Uznala, ze moze sie z tego cieszyc i od razu terazniejszosc stala sie wazniejsza od niejasnej przyszlosci. Tak przynajmniej sie jej wydawalo...Reszte dnia oraz caly nastepny przezyla jak w goraczce, osobiscie dogladajac wszystkich spraw. Sprawdzala czujnosc strazy, pilnowala, by jej rozkazy wykonywano w najdrobniejszych szczegolach. Znacznie uprzejmiej zaczela traktowac opata. Najczesciej zagladala do lochu zamienionego w izbe tortur. Mefta nagi i z odcietymi powiekami lezal juz przywiazany do stolu, nad ktorym tafla do dolu zawieszono wielkie prostokatne lustro. Mistrz Jakub spokojnie i z uwaga dozowal ilosci wtlaczanych w cialo grabarza plynow. Pomocnicy zas szlifowali ostrza narzedzi i oczyszczali z rdzy czesci katowskich machin. Przygotowania odbywaly sie z cala starannoscia i powaga. Jednak ich powolnosc sprawiala, ze Rozanooka nie mogla wytrzymac tu dluzej niz trzy minuty. Wybiegala z podziemi na kolejny obchod klasztoru i stanowisk strazy, aby znow wrocic tam za godzine lub dwie. Bylo tylko jedno miejsce, ktore wciaz omijala. Cela Mina. Co jakis czas ktos przekazywal jej, ze on chcialby ja widziec, lub prosi o rozmowe, lecz ona jakos nie mogla tam pojsc i spojrzec mu w oczy. Nie chciala, bala sie, moze byla wsciekla, moze rozzalona lub zawstydzona - w gruncie rzeczy zupelnie nie wiedziala dlaczego. Gdy przechodzila w poblizu, jej nogi po prostu same wybieraly inny kierunek... * * * Czwarta noc zamienila sie w otchlan koszmarow. Najwyrazniej zapamietala szkielet Kaada, wijacy sie z grzechotem na mrocznych klasztornych schodach; zebra odpadaly i pelzaly niczym biale robaki odbite w tysiacach zwierciadel. Rano nie pozostal nawet cien wczorajszej euforii. Lezala w lozku, rozbita, zlana potem, tepo wpatrujac sie w sufit. Miala wrazenie, ze jest pusta powloka samej siebie, w ktorej milczacy wiatr przesypywal w te i z powrotem wydmy popiolu. Nigdzie ani sladu zycia, mysli lub uczuc.-Kocham Mina... - wyszeptala te slowa niczym mag swoje ostatnie zaklecie. Zabrzmialy glucho, lecz ich echo gdzies tam, na granicy swiadomosci i zapomnienia zadzwonilo spizem nadziei. Irian wstala z poslania, chwytajac stojacy na stole dzban z woda i wylala na glowe jego zawartosc. -Kocham Mina! - zawolala przekrzykujac plusk sciekajacej wody. Bylo to jak deszcz spadajacy na pustynie. Prychajac zlapala plaszcz, okrecila sie nim i wybiegla zapominajac o woalce. Jak szalona pomknela przez korytarze klaszczac bosymi stopami o kamienie wyslizgane milionami krokow. Zakapturzone cienie umykaly na boki. -Kocham cie! Wpadla do jego celi. Uniosl sie na lokciu i usmiechnal. -Marzylem, zebys przyszla, czekalem. Wybacz mi... - zaczal. -Ona cie nie kochala, ja tak! - Jeszcze nie dotarlo do niej, ze nie musi go przekonywac. Szybkim ruchem stracila z ramion okrycie i naga przypadla do loza. Przyklekla na poscieli pochylajac sie nad nim. Mino delikatnie ujal ja za ramiona. -Wiem o tym - powiedzial cicho. - Ale ciezko mi bylo na to przystac. A potem jeszcze przyznac sie przed soba, ze ty... ze ciebie... i to bardziej niz ja - zaczal calowac jej piersi. Z westchnieniem poszukala ustami jego warg. -Jestes mokra? - rzekl po chwili. -Niewazne... - znow pochylila sie, aby pic pocalunki. Przesunela jedna noge, kladac mu udo na brzuchu. Dlon Mina gladzaca dotad plecy dziewczyny, opadla na posladek, a potem dotknela otwartego lona. Irian zaczela drzec. Palce mlodzienca nagle znieruchomialy. -Ty pierwszy raz? - spytal z radosnym niedowierzaniem. Uniosla twarz. -Tak, chce ci sie oddac... - palajace czerwienia oczy rozszerzyly sie i zwilgotnialy. -Kochana moja - przytulil ja mocno. Calowal szyje i ramiona. Ona powoli nakryla dlonia jego podbrzusze. Niesmialosc zniknela szybko. Piescila coraz namietniej i pewniej. Jej nadgarstek odnalazl wlasciwy rytm. -Skad wiesz jak to robic? - wysapal zaskoczony. -Podgladalam kiedys sluzaca... - szepnela mu do ucha. - Dobra mam pamiec, prawda? -Wejdz na mnie! - uchwycil ja w talii. -Tak... - przesuwajac sie zmyslowo usiadla na nim okrakiem, po czym cofnela troche i zakolysala na boki, aby wprowadzic Mina do przedsionka swej kobiecosci. On poczul, jak jego nabrzmialy czlonek przesuwa sie przez ciepla i sliska szczeline pomiedzy udami Irian, a potem odnajduje, napina dziewicza przeszkode na drodze do wnetrza dziewczyny. -Chcesz sama? - zapytal cicho. -Jestem twoja, rob ze mna co chcesz! - wydyszala przymykajac oczy. - Chce tego... Dlonie Mina zacisnely sie na biodrach Irian. Pewnym ruchem przycisnal je do swoich ledzwi. Rozdarl ja i posiadl az do dna. Krzyknela, wyrzucajac w gore ramiona. -Jestes... - powiedzial z zachwytem. -Twoja... twoja... twoja! - zalkala wznoszac sie i opadajac. Ogarnal dlonmi piersi dziewczyny, chlonal to piekne, polaczone z nim cialo, rozkoszujac sie zdobytym do niego prawem. Ona zaplotla rece na wlasnym karku, uniosla czolo wysoko i na przekor bolowi, nie baczac na krew barwiaca wnetrza ud, rozpoczela dziki, szalony galop. Wilgotne wlosy miotaly sie po ramionach i plecach, chwilami zasypywaly twarz. Oddychala krotko, gwaltownie. Mino poczul, ze wzbiera w nim ocean zaru. Pociemnialo mu w oczach. Zapragnal rozerwac na strzepy. Odgadla ten zamiar. Jej posladki napiely sie mocniej, a biodra zafalowaly jeszcze szybciej. Mial ja, mieli siebie! -Tyyyy...! - plynny ogien buchnal w niej parzac oboje rozkosza spelnienia. -Ja! My-y... Tak... - wyszeptala opadajac na niego i tulac do zwojow bandazy na jego piersiach. Nie wypuscila go z siebie. Jakis czas trwali tak w calkowitym bezruchu. Odpoczywali wsluchani w bicie swych serc, a potem na nowo pograzyli sie w gaszczu westchnien i pocalunkow. Lekki szmer powoli przybral na sile i znow zamienil sie w tetent namietnosci. Pobiegli odkrywac nowe przestrzenie i slonca milosnego szalu. * * * -Gotowe?-Tak, mistrzu. -Krec! Rozlegl sie szelest dobrze naoliwionych trybow oraz rytmiczny szczek zapadki blokujacej. Stopy Mefty zaczely wykrecac sie palcami na zewnatrz. Za moment zachrzescily rozrywane wiazadla i piety znalazly sie po stronie kolan. Grabarz nie zareagowal. -Dobrze, druga korba! - polecil mistrz Jakub. Cialo skazanca wyprezylo sie i zaczelo wydluzac. Najpierw pekly stawy, potem zatrzeszczaly rwane miesnie i sciegna. -Teraz rece. Ramiona Mefty skrecily sie kazde w innym kierunku. Szczeki machin katowskich obracaly je i rozciagaly jednoczesnie. Mistrz Jakub pochylil sie nad twarza badanego... -Jest ruch zrenic! Pusccie korby! Kolej na palce... Pomocnicy wepchneli wylamane dlonie grabarza do wnetrza niewielkich zebatych pras i chwycili za dzwignie. Po kilkunastu obrotach trysnela krew, potem pociekl szpik. -Zrobione, mistrzu - powiedzial jeden z czeladnikow nie mogac obrocic sruby juz ani odrobine. -Nastepny krok! - rozkazal Jakub, ciagle wpatrujac sie w oczy Mefty. Tamci siegneli po przygotowane wczesniej, nasycone zywica plotno, po czym owineli nim znieksztalcone cialo nieszczesnika. Wyjeli pochodnie i rownomiernie rozprowadzili plomien po calej powierzchni tkaniny. Gryzacy dym wypelnil loch. W powietrzu zawirowal czarny snieg sadzy. Chwile pozniej zaskwierczala skora i tluszcz. Po twarzy grabarza przebiegl gwaltowny skurcz. -Widze, ze nie cwiczyles dosc pilnie tej sztuki - rzekl do niego mistrz Jakub. - Dobrze, to oszczedzi ci bolu. Nie bede musial przemierzac wraz z toba calej doliny cierpienia... Scisnijcie obrecz na glowie! - polecil. Krzyk przelamal zapory milczenia. Mefta zadygotal w konwulsjach. Oczy wyszly mu na wierzch. Rozedrgany wrzask wwiercil sie w uszy. -Knebel - rzucil kat. Przerazliwe wycie zamienilo sie w chaotyczny, belkot. Ogien przygasl, zweglone szmaty zaczely opadac platami, ukazujac czerwono-brazowe plamy poparzen. Jakub, odczekawszy nieco, siegnal po lezace na stole dlugie igly i starannie powbijal je w sobie tylko wiadome punkty na ciele grabarza. Z oblicza skazanca zniknal wyraz meczarni przekraczajacych zdolnosc ludzkiego pojmowania. -Mow! - mistrz wyciagnal klab szmat z ust Mefty i wsluchal sie w urywany szept zeznan. Z uwaga sledzil przy tym gre miesni na odartej ze skory twarzy lezacego. -Klamiesz - rzekl po chwili i wepchnal knebel z powrotem. Usunal ze splotow nerwowych igly zagradzajace bolowi droge do mozgu. Mefto znalazl sie na dnie piekla. Teraz jednak Jakub przetrzymal go tam znacznie dluzej i nie pozwolil oswoic sie z bolem. Czeladnicy na rozkaz swego mistrza chwycili cegi o szczekach zakonczonych szpiczastymi zebami i rowno, raz za razem zaczeli wyrywac kawaly poparzonego ciala. Bryznela krew. -Ostroznie! Nie za gleboko i nie za szybko, uwazac na nerwy! - komenderowal Jakub. - Nie zachowujcie sie jak rzeznicy, to jest sztuka! Zadawanie bolu jest jak pieszczota. Nigdy nie piesciliscie swych kobiet? W koncu uplynal okreslony przez Prawo czas trwania drugiej meki i skazanemu mozna bylo dac nowa szanse. -Dosc! - kat odprawil pomocnikow. Igly zostaly wklute w te same miejsca. Dodatkowo mistrz Jakub wbil teraz kilka nowych. Sine wargi Mefty poruszyly sie jak u konajacej ryby. Nie ulegalo watpliwosci, ze jego wola zostala ostatecznie zlamana. W oczach przygasl blask czlowieczenstwa. Teraz odbijaly one przede wszystkim, zwierzece pragnienie unikniecia kolejnego bolu. Odzyskawszy zdolnosc mowienia, bez wezwania zaczal wyrzucac z siebie pojedyncze slowa i strzepy zdan. Mistrz sluchal uwaznie, ani na moment nie spuszczajac oczu z miesni na twarzy grabarza. Rysy nieszczesnika tym razem nie wykrzywily sie w grymasie towarzyszacym wypowiadaniu klamstwa. Szept ucichl po paru minutach. -Teraz wierze ci - oznajmil Jakub i chwycil ciezki tasak. - Oto twoja nagroda! Jednym cieciem odrabal glowe Mefty od zmasakrowanego ciala. Odlozyl narzedzie, po czym otarl pot z czola. Odstapil od stolu. -Sprzatnijcie to - rozkazal pomocnikom i wyszedl z lochu. Kroki odchodzacego kata zamarly w oddali piwnicznego korytarza, a w izbie tortur rozlegly sie przeklenstwa i odglos odkrecanych srub. * * * Lezal jak w polsnie, trzymajac Irian w ramionach. Na policzku czul jej spokojny oddech. Opuszki palcow leniwie muskaly aksamitna skore. Chociaz dziewczyna spoczywala na nim calym ciezarem, bylo mu lekko i blogo. Wciaz jeszcze byl czesciowo w niej. Nie myslal o niczym innym. Radosne pomieszanie zmyslow dopiero po jakims czasie zaczelo znikac odslaniajac kontury rzeczywistosci. Szerzej otworzyl oczy. Ona!-Czy bardzo bolalo? - zapytal. Uniosla glowe. -To nie ma znaczenia - odrzekla i podniosla sie jeszcze wyzej. - Ty krwawisz! - wskazala plame czerwieni na poduszce. -Tez? - usmiechnal sie lekko. -Czesc rany sie otworzyla. Nie poczules tego? -Wysmarowali mnie jakas mascia. Kark i barki mam calkiem jak z drewna - odparl. -Przeze mnie polezysz tu co najmniej o jeden dzien dluzej... -Warto bylo - pocalowal ja w policzek. Zsunela sie z niego. -Nie odchodz jeszcze! -Musze wezwac medykow. -Daj spokoj, to nic takiego. -Ale ja chce cie miec jak najszybciej w calosci! - siegnela po plaszcz. -No, chyba ze tak... - zgodzil sie bez wahania. -Wiec od tej chwili masz lezec spokojnie i grzecznie sie zrastac. - pogrozila mu palcem, po czym ruszyla do drzwi. W tym momencie ktos do nich zapukal. Otworzyla. -Mistrz Jakub! - zawolala. -Witaj, pani - kat sklonil sie lekko. - Wlasnie skonczylem badania. -Mefto? -Nie zyje. -Powiedzial cos? - Irian cofnela sie z powrotem do celi. -Wszystko, co wiedzial. -Nie oszukal cie? Jakub westchnal z rezygnacja. -Gdyby kiedykolwiek jakiemus skazancowi udalo sie cos takiego, to powiesilbym swoj patent mistrzowski na gwozdziu w wychodku! - oznajmil. - Uwierz pani, ze znam te robote... -Wybacz, po prostu chcialam sie upewnic - wpadla mu w slowo. -...jak rowniez sposob odrozniania prawdy od klamstwa - dokonczyl kat. -Jesli to nie tajemnica, czy moglbys mistrzu, wyjasnic nam, na czym ona polega - odezwal sie Mino. Jakub spojrzal na niego chlodno. -Miesnie twarzy - powiedzial. - Gdy mowi sie falsz, niektore z nich pozostaja nieruchome albo ukladaja sie inaczej niz zwykle. Bol dodaje temu wyrazistosci, reszta zas jest rzecza wprawy i doswiadczenia. -Sluchamy cie zatem - rzekla Rozanooka. -To, co wydarzylo sie do tej pory, nie bylo przez Tagera wczesniej zaplanowane... -Blad w sztuce albo przypadek, domyslalam sie tego - stwierdzila Irian. -Wlasnie - przytaknal kat. - Chociaz raczej to drugie. Dosc, ze przeszkodzilo jego zamierzeniom. Musial tracic czas na drobiazgi, ktore nagle staly sie grozne. -Wiec czego naprawde on chce? - zapytal Mino. Mistrz Jakub wzruszyl ramionami. -Tego samego, co zawsze; wladzy nad Suminorem. Przynajmniej raz na trzy lata trafia sie mag, ktoremu wydaje sie, ze wstapila w niego cala moc Onego. Jak do tej pory wszyscy oni przeszli przez moje rece... - zamilkl na moment. - Grabarz nie znal szczegolow. Powiedzial, ze Tagero ma nowa twarz o jakby kocich rysach... - Irian zamarla szeroko otwierajac oczy. Kat kontynuowal: -Wyznal jeszcze, iz Tagero przed calym tym zamieszaniem planowal podroz do Karu. To byla czesc wlasciwego planu. -Niewiele tego - mruknal mlodzieniec. Rozanooka milczala zamyslona. -Mefto byl plotka, ktorej roilo sie, ze jest sumem - mowil dalej Jakub. - Ale to on na rozkaz Tagera kierowal wampirami, powstalymi z synow Dekelo. Sprawiedliwosci zatem stalo sie zadosc. -Mniejsza o grabarza! - ozywila sie Irian. - Z twoich slow wynika, ze Tagero powinien odejsc i przestac sie nami zajmowac. Lecz ta mucha... -Uroczy dowod pamieci wyslany z podrozy - skwitowal Mino. -Wiec Kar... - rzekla zdumiona. - Czego on moze tam szukac? -To kraj rzadzony przez wroga naszego krola - przypomnial mistrz Jakub. - Akurat te dwa kawalki mozaiki dobrze do siebie pasuja... -Tagero na dworze Ormeda V? - Rozanooka zmarszczyla brwi. - Jako sluga czy gosc? Toz to same domysly! - wybuchla nagle. - Jasne jest tylko to, ze w zaden sposob nie mozemy mu przeszkodzic! Zapedzil nas tutaj jak przerazone szczury i poszedl robic swoje. Znow musimy czekac, az sam da o sobie znac... -Nie mielismy innego wyjscia - zaoponowal Mino. -Nic nas nie tlumaczy! - zirytowala sie Irian. - Mielismy go zlapac, a tymczasem dalismy sie okpic. To on przetrzepal nam skore i przepadl jak kamien w wode! -Za to mamy szanse, by nie dopuscic do zaognienia sporu ze swietcami - zauwazyl Jakub. - Nie musisz juz, pani, przebywac w tym opactwie. Jezeli stad wyjedziesz jak najszybciej, byc moze wszystko rozejdzie sie po kosciach. -A Kaad? -Ja sie nim zajme - uspokoil ja Mino. -Dobrze - glos Irian zadrzal. - Wracam do Katimy. Dluga chwile w milczeniu patrzyli sobie w oczy. -Wiec do zobaczenia... - Troche zbyt szybko odwrocila sie i wybiegla z celi. -Nie zapomnij o medykach! - zawolal za nia Mino. Chcial krzyknac cos jeszcze, lecz zrezygnowal. Mistrz Jakub najwyrazniej dopiero teraz domyslil sie co zaszlo tutaj przed jego przyjsciem. Popatrzyl na Mina, na drzwi pozostawione na osciez i usmiechnal sie do swoich mysli. -To moze ja ich zawiadomie? - zaproponowal. Mlodzieniec poruszyl glowa twierdzaco. -A ty, mistrzu - spytal, zanim kat zdazyl wyjsc - co teraz zamierzasz robic? -Opat pewnie nie pozwoli mi dluzej zostac - odpowiedzial Jakub. - Mimo to chcialbym jednak skonczyc pewien mroczny poemat, nad ktorym tu pracowalem. Juz wiem, jak powinny brzmiec ostatnie strofy... Redren Zimny pot poplynal po plecach blazna. Usilujac opanowac drzenie glosu, przeszedl do puenty: -... a wtedy maz podszedl do kufra, otworzyl go i mowi: "Jakze to, moja pani; jeden pas cnoty, drugi pas cnoty, trzeci, a ty uparlas sie nosic wlasnie ten, ktory sie nie domyka!" W sali zapadla glucha cisza. Caly dwor wstrzymal smiech w oczekiwaniu, az krol zacznie pierwszy. Tymczasem Redren wciaz spogladal na trefnisia spod przymruzonych powiek i zaden miesien nie drgnal na jego twarzy. -Nie rozbawiles mnie - stwierdzil krotko. -P-panie, p-rosz-sze - nieszczesnik szczeknal zebami - daj mi jeszcze jedna szanse. -To by bylo zbyt nudne - skinal na straz. -Panie! - przerazony blazen zupelnie stracil glowe. - Litosci! Ja naprawde nie chcialem opowiadac tych dowcipow. To zona mi kazala! Wscieklosc dlawiaca wladce tym razem nie zdolala powstrzymac ruchu kacikow warg. Kilkadziesiat par oczu natychmiast dostrzeglo ten grymas i salwa smiechu gruchnela o sklepienie komnaty. Napiecie opadlo wyzwalajac potezna fale ulgi, ktora rozbrzmiewajacemu rechotowi nadala cechy histerycznego odreagowania. Juz nie musiano obawiac sie nowego ataku monarszej furii, zaczynajacej sie tradycyjnie od poturbowania trefnisia. Biedak uniknal wlasnie wyrzucenia przez okno. -No, udalo ci sie - rzekl krol odzyskawszy spokoj. - Zawsze twierdzilem, ze najzabawniejszy bywasz wtedy, gdy jestes soba! -Tak, panie, oczywiscie, panie - blazen zgiety w uklonie wycofal sie chylkiem i zniknal w tlumie dworzan. Gwardzisci wrocili na swoje miejsce. Redren rozprostowal zmiety z pasja list, ktory otrzymal kilkanascie minut temu, i raz jeszcze przebiegl po nim oczami. -Albo opila sie wywaru z makowin, albo sie zakochala - mruknal do siebie. - W sumie na jedno wychodzi... Na Reha! Tylko awantury ze swietymi mi brakowalo - swoim zwyczajem przekrecil nazwe "swietca". Oddal dokument stojacemu obok mlodemu sekretarzowi, a nastepnie wygodnie rozsiadl w fotelu i sprobowal zmusic sie do myslenia. Gwar dworskich plotek, do wymiany ktorych cale towarzystwo wrocilo po przerwie spowodowanej pierwsza lektura raportu Irian, byl ostatnia potrzebna mu rzecza. -Niech wyniosa sie stad do wszystkich diablow! - syknal do Mistrza Ceremonii. -Najjasniejszy pan zyczy sobie zaznac samotnosci! - Tamten przelozyl wypowiedz krola na jezyk etykiety. Rozpoczal sie balet uklonow i manewrow przed drzwiami sali. Ci najwazniejsi chcieli oczywiscie wyjsc jako ostatni. -Dowodca strazy! - zawolal Redren. -Tak, panie! Krol krytycznym wzrokiem popatrzyl na zastepujacego Rozanooka oficera. -Nie cierpie zastepcow - oznajmil. -Tak, panie. -Dlatego, ze powtarzaja w kolko "Tak, panie"... Gwardzista ugryzl sie w jezyk. -... i zamiast pilnowac roboty, bez przerwy szukaja okazji, by utracic swojego zwierzchnika - dokonczyl Redren. -Alez... - oficer przybral mine zgorszonej dziewicy. -Masz mnie za durnia? To wyjasnij mi, czemu ciagle mam cie na karku? -Staram sie byc zawsze na rozkazy waszej wysokosci - wykrztusil oficer. -A widziales kiedys, zeby ta smarkata strzyga, ktorej podlegasz, kiedykolwiek swiecila przy mnie swoimi czerwonymi slepiami, jesli nie miala nic istotnego do powiedzenia? Nie. Czasem nawet nie widuje jej tak dlugo, ze zapominam, jak wyglada, ale za to w palacu mam spokoj, a spiskowcow w lochach lub w drodze na szafot, czyli wszystko na swoim miejscu. A moze teraz ktos przekupuje twoich zolnierzy, he? -No... - blady jak sciana Gwardzista bezskutecznie probowal znalezc jakas madra odpowiedz. -Tylko sprobuj pisnac cos o wiernosci i honorze, to ci osobiscie berlem gnaty porachuje! Od kiedy w Karze ruszyly trzy nowe kopalnie zlota, te dwie cnoty przestaly byc dla Ormeda problemem. -Nie wiem, panie! - dowodca strazy zdobyl sie w koncu na szczerosc. -Bo skad masz wiedziec, skoro caly czas lazisz za mna jak sep szukajacy zeru. -Pozwol mi, panie, pojsc i to sprawdzic - poprosil niesmialo. -Nie po to cie wezwalem - ucial krol. - Dosc blazenstw, wlasnie wydarzylo sie cos, na co czekales - Redren zerknal na stojacego niczym posag sekretarza. Oprocz ich trzech bylo tu jeszcze dwoch Gwardzistow przy drzwiach na przeciwleglym koncu sali. Mimo to wladca znizyl glos. -Rozanooka wyglupiala sie beznadziejnie. Zadarla ze swietymi i narobila mi klopotow. Za cos takiego powinna stracic urzad, tylko ze to sie nie stanie. Czy wyrazilem sie dosyc jasno? -Tak, panie. Redren pokrotce wyjasnil w czym rzecz. -Masz dopilnowac, aby ta gora urodzila mysz - zakonczyl. - Oni musza zostawic w spokoju i mnie, i ja. Gdyby jednak... - tu zawiesil glos - z powodu jakichs bardzo powaznych przyczyn twoj sukces okazal sie polowiczny i Irian musialaby odejsc, to ty, moj drogi, na pewno nie bedziesz tym, ktory zajmie jej miejsce. Na pograniczu piryjskim przyda sie jeszcze jeden ambitny oficer. Zejdz mi z oczu. Zastepca Rozanookiej sklonil sie i szybko wybiegl z komnaty. Krol spojrzal na sekretarza. -Jak on sie wlasciwie nazywa? - wskazal na zamykajace sie drzwi. -Setnik Samorro, panie, nazwisko rodowe Medergo, szlachcic od szesciu pokolen, osiem lat sluzby w Gwardii Krolewskiej. -Wystarczy! - przerwal mu Redren. - Drugi raz nie zapomne. A ty, zacny Lifenie, jakiz to podarunek dostales ostatnio od naszego lubego Ormeda? - spytal znienacka. -Slucham, wasza wysokosc? - twarz sekretarza nabrala cech posmiertnej maski. Za to w oczach krola rozblysla zimna wscieklosc. -Pytanie bylo wyrazne - wycedzil powoli. - Chyba nie sadzisz, iz uwierze, ze szpiedzy tego karyjskiego pajaca zapomnieli o twoich urodzinach! -Panie... - wosk splynal z oblicza Lifena. Stal teraz z mina myszkujacego po kurniku lisa, ktoremu nagle nadepnieto na ogon. -Przestan sie krygowac i gadaj do rzeczy. Gdybym mial wieszac za kazda nielojalnosc, to rychlo w pustym palacu nabawilbym sie choroby sierocej. Wiec co to bylo? -Mloda niewolnica z kompletem bizuterii. -Spales z nia juz? -Ani z dziewczyna, ani z bizuteria, wasza wysokosc - Lifen nerwowo wyszczerzyl zeby. Wladca kiwnal glowa. -Zatem przyslesz ja dzis wieczorem do mej sypialni. Dziewczyne, oczywiscie. Klejnoty mozesz sobie zatrzymac. Co chcieli w zamian? -Dowiadywac sie o klopotach waszej wysokosci. -Ta-ak - westchnal Redren. - I pomyslec, ze zaledwie dwa miesiace temu byles podrzednym urzedniczyna w mojej kancelarii. Zapadlo niezreczne milczenie. -Duzo im wygadales? -Jeszcze nic. Wolalem nie ryzykowac dla jakichs blahostek. -Jak to dobrze miec sprawnych szpicli i zrecznego kata - wesolo stwierdzil Redren i natychmiast spowaznial. - Znaczy sie, czekales na okazje, aby sprzedac im cos naprawde wartego tych pieniedzy, ktore na ciebie wydali, co? Lifen wbil wzrok w podloge. -To nie tak, panie. Dawali, wiec wzialem. Mialem zamiar postapic jak inni, czyli jakos sie potem wykrecic. -W porzadku, tylko zapomniales mi o wszystkim powiedziec. Wlasnie twoje milczenie bylo podejrzane. W tym palacu nieprzekupni zyja krotko, stad co uczciwsi i blizej mnie postawieni, gdy nie daja rady juz dluzej kluczyc, po prostu uzgadniaja ze mna tresc swoich raportow, a czesc zaplaty przekazuja do mojej szkatuly. No, nie patrz tak na mnie, ja tez chcialbym cos z tego miec! Jedna Rozanooka moze sobie pozwolic na uczciwosc, bo jej niczym nie da sie otruc. Dzieki niej moge liczyc na Gwardie, a ta z kolei jest w stanie utrzymac w ryzach pomniejsze palacowe ciury, dajac od czasu do czasu odstraszajacy przyklad. Procz tego w zapasie mam jeszcze cos; otoz przez ostatnie lata Ormed utopil w kieszeniach moich dworakow taka mase zlota, az w koncu stalo sie dla nich jasne, ze jesli on tu nastanie, to w pierwszej kolejnosci postara sie, aby wszystkie wydatki zwrocily mu sie z nawiazka. Stad tez ich gorliwosc staje sie tym mniejsza, im wiecej skapuje z Karu gotowki. To jest tajemnica Redrena, ktora mozesz smialo sprzedac za trzy nowe niewolnice. Chcialbym zobaczyc mine tego karyjskiego szczura, kiedy mu o tym doniosa! - rozesmial sie krol. Oszolomiony sekretarz nie wiedzial co odpowiedziec. -Jak widzisz, stary Redren ciagle mocno trzyma tu wszystko za gardlo! - podsumowal monarcha. - Mozesz wiec zdradzac, ile chcesz, byle nic istotnego, bo wtedy nie skonczy sie na ojcowskiej polajance. O sprawie ze swietymi zapomnij! Teraz zmykaj stad i daj znac tej bandzie za drzwiami, ze krol pragnie znowu ucieszyc swa dusze ich towarzystwem... * * * -Wasza wysokosc, najprosciej bedzie zmienic odpowiedni ustep Prawa Czystosci. Zapis w Ksiedze Kodeksow umiesci sie z wczesniejsza data i po krzyku - powiedzial tydzien pozniej glowny sedzia Katimy; siwy szescdziesiecioletni mezczyzna o nieruchomej twarzy i ciemnych, spogladajacych uwaznie oczach.-Nie. -Dlaczego, panie? -Nie chce zrownywac w prawach demonow i ludzi. To moze byc niebezpieczne. -Czyzby dowodca strazy...? -Wiernosc Rozanookiej jest poza wszelkimi podejrzeniami. Moge polegac na niej tak samo, jak wczesniej na jej przybranym ojcu. -Wybacz, panie, ale w takim razie nic nie rozumiem. -Przeciez to jasne! Chodzi o przyszlosc. Beda nastepni krolowie i nowe demony na ich sluzbie. Teraz Rozanooka oprocz tego, ze chce, to jeszcze na dodatek musi byc wiernym sluga. Ona sadzi, iz jest to jej wolna wola, ale ja wiem, ze w istocie nie mogla postapic inaczej, bo tylko moja laska i moje slowo chroni ja przed Prawem Czystosci. Jezeli wiec stworze istotom nadnaturalnym prawdziwa mozliwosc wyboru, to musze liczyc sie z tym, iz beda wybierac bardzo roznie. Nie zamierzam zatem robic czegos, co pozwoli im spiskowac lub byc nieprzydatnymi dla wladcy. Honor honorem, ale ja musze miec pewnosc! Po coz narazac ich na pokusy? -Skoro tak, ujmijmy to wlasnie w ten sposob. Podkreslmy role krolewskiej laski, nadajacej przywilej... -Chyba oszalales! Mam stwierdzic wprost, ze w gruncie rzeczy jest tylko niewolnica? Obdzierac ze zludzen? Nie. Prawo Czystosci ma pozostac nietkniete. Malo tego; nalezy je dodatkowo tak obwarowac, aby wydawalo sie, iz zaden krol sam nie da rady go zmienic. Oficjalnie niech bedzie to swiety, nietykalny rupiec, zawalidroga sprzed wiekow, ktorego usuniecie wymaga zgody Rady Swietcow. Niech maja! Ale jego stosowanie musi zalezec od wladcy. -To znaczy, wasza wysokosc, ze ow kodeks ma byc ignorowany na co dzien, uzywany zas tylko w razie potrzeby - stwierdzil sedzia. -Wlasnie! Ale rzecz w tym, aby nikt wbrew mej woli, formalnie, nie mogl zmusic mnie do przestrzegania jego nakazow. I to jest twoje zadanie! Na podstawie Ksiegi Krolewskich Przywilejow masz wykazac niezbicie, co trzeba. Swieci nie moga zlapac mnie za kolnierz i oglosic, ze krol lekcewazy Prawo. Wszystko musi zniknac w obloku mglistych, prawniczych dociekan i dwuznacznosci. -Zrobi sie, wasza wysokosc. A na kiedy? -Dokladnie nie wiem - odparl Redren. - Gdy przybedzie tu przedstawiciel Rady Swietcow z zadaniem stracenia Irian, wywod powinien byc juz gotowy. Sam musisz sie zorientowac. -Spiesze zatem wypelnic twoje rozkazy, najjasniejszy panie - sedzia wstal, sklonil sie i wyszedl z pokoju. Krol spojrzal na sekretarza. -Idz wezwac dowodce strazy. Chce wiedziec, co zdzialal przez te siedem dni. -Tak, wasza wysokosc - Lifen zniknal za drzwiami, zostawiajac wladce samego. Redren przeciagnal sie i rozejrzal po komnacie. Byl to jeden z piecdziesieciu niewielkich gabinetow, sluzacych do omawiania poufnych spraw. Wladca, zawsze sam, tuz przed spotkaniem, wybieral ten, w ktorym mialy sie odbyc rozmowy. Cecha odrozniajaca te pokoje od pozostalych pomieszczen w palacu bylo to, iz zawsze, przed kazdym z nich stalo trzech straznikow starajacych sie na rozne sposoby robic na przechodniach wrazenie, ze wlasnie tutaj znajduje sie krol. Komedie te odgrywano nawet w czasie oficjalnych uroczystosci z udzialem Redrena oraz pod jego nieobecnosc w stolicy. Ten prosty sposob zwodzenia roznej masci podsluchiwaczy swoja skutecznoscia doprowadzal do szalu i bialej goraczki licznych karyjskich szpiegow. Poltora roku temu ich owczesny zwierzchnik wpadl z tego powodu w depresje i podcial sobie zyly. Tak przynajmniej glosil oficjalny komunikat. Monarcha zadumal sie. Jak do tej pory, trwajaca od kilkunastu lat rywalizacja pomiedzy Karem a Suminorem kosztowala Ormeda V krocie, a jej owocem byly tylko kolejne osmieszenia, upokorzenia oraz piec wojen, z czego cztery przegrane, a jedna nie rozstrzygnieta, gdyz obie armie utknely w blotach Polnocnych Bagien i mimo najszczerszych checi nie zdolaly znalezc dostatecznie duzego kawalka suchej przestrzeni, aby stoczyc na nim decydujaca bitwe. Pierwsza przyczyna tej zawzietosci karyjskiego sultana byl pech Redrena, polegajacy na tym, ze kolejne malzonki rodzily mu same corki, jedna piekniejsza od drugiej, wszyscy zas synowie pochodzili wylacznie z nieprawego loza. Po dwudziestu latach desperackich zabiegow formalno-prawno-buduarowych, gdy czwarta z rzedu krolowa powila jedenasta dorodna dziewczynke, zrezygnowany wladca Suminoru postanowil juz nie fatygowac palacowych uwodzicieli, stwarzajacych dotad podstawy do nowych rozwodow, z ktorych dwu udzielil mu swego czasu mistrz Jakub, i pogodzil sie z losem. Sytuacja, sama przez sie, nie byla jednak bezposrednim powodem konfliktu. Szlo o to, ze Redren raz za razem odrzucal kolejne propozycje malzenstw swoich corek z synami Ormeda, ktory jako wlasciciel haremu posiadal tychze pod dostatkiem. Pan na Kadmie postepowal w tym wzgledzie zgodnie z wola suminorskiej szlachty, rozumiejacej, ze gdyby doszlo chocby tylko do jednego takiego mariazu, to sprawa sukcesji po smierci Redrena moglaby zostac przesadzona na rzecz syna lub wnuka Ormeda. W przypadku zawarcia kilku podobnych zwiazkow nastapilaby calkowita wymiana dynastii i polaczenie obydwu panstw. Taka perspektywa nie pociagala jednak nikogo, gdyz nadto dobrze znano panujacy w Karze obyczaj ucinania przez wladce ostrzem katowskiego topora wszelkich dyskusji z poddanymi. W Suminorze natomiast jedynym czlowiekiem majacym powod, by uwazac monarche za tyrana, byl nadworny blazen jego wysokosci. Cala reszta mieszkancow krolewskiego palacu przyzwyczaila sie widziec w Redrenie nieobliczalnego wprawdzie, ale w gruncie rzeczy dajacego sie znosic przyglupa, o co on sam z rozmyslem i celowo zabiegal. Temu wlasnie sluzylo nieustanne przesladowanie trefnisia - osobnika z natury calkowicie pozbawionego poczucia humoru. -Badz pozdrowiony, panie! - W drzwiach pojawil sie zastepca Rozanookiej. -Siadaj - rzekl sucho krol. - Slucham. -Wiem, o czym mowiono w Radzie Swietcow. Juz trzy razy zbierali sie, by uzgodnic sposob wykorzystania nadarzajacej sie okazji. Podczas pierwszego spotkania... -Krocej! - ucial Redren. - Co maja zrobic? -Spodziewaja sie, ze wasza wysokosc zechce uniewaznic Prawo Czystosci. Wyznaczyli trzech doktorow Prawa, aby ci znalezli sposob, ktory to uniemozliwi. Mam ich na oku. -Doskonale. - wladca zatarl rece. - W niczym im nie przeszkadzaj i niech twoi ludzie staraja sie utwierdzic ich w tym przekonaniu. Coz jeszcze? -Ukladaja odezwe do ludu. Chca oglosic, ze wasza wysokosc utraciles laske Wielkiego Reha, czego widomym znakiem jest brak meskiego potomka... -Mam ich przeszlo czterdziestu! - stwierdzil z przekasem Redren. - To malo? Oficer zamilkl, nie wiedzac co odrzec. -Dobrze, nie musisz nic wyjasniac, a oprocz tego? -To samo co zawsze; bezboznosc, brak szacunku do swietcow, zniewazenie relikwii... Tu chodzi o ow swiety obraz, ktory wasza wysokosc kazal przemalowac. -Nic na to nie poradze. Nie lubie takich ponurych twarzy. Teraz przynajmniej wyglada duzo lepiej! -Dalej, zaprzestano polowac na czarownice... -Guzik by to dalo! Zreszta, nieprawda! Lubie czasem sobie upolowac mloda czarowniczke... -... upiory sie sroza... -Jak zawsze. -... klasztor zdemolowany wespol z pijana kompania. Uwiedzione kaplanki Reha. -Ech, mlodosc!... - rozmarzyl sie Redren. -Wreszcie zakaz wstepu do krolewskiej kancelarii i ta wielka woskowa swieca, ktora kazales, panie, wyslac Arcyswietcy zamiast wyjasnien na temat twoich poczynan... -O! I tu jest pies pogrzebany. Wystarczy. Co chca osiagnac? -Tego dotad nie ustalili. Jedni sa za zmuszeniem waszej wysokosci do zlozenia korony, ale nie moga uzgodnic, kto mialby potem zasiasc na tronie. Inni uwazaja, iz nalezy poprzestac na ograniczeniu twojej wladzy, panie, ale tez jeszcze zastanawiaja sie do jakiego stopnia. -Powinienes zadbac, aby nie zabraklo im tematow do dyskusji przez najblizsze dwa miesiace. To wszystko? -Nie panie, do kardyjskiego opata poslali list z rozkazem przeciwstawienia sie Rozanookiej. -Zatem piwo zostalo nawazone. Teraz rzecz w tym, kto bedzie je pic... -Na pewno nie my! - W progu stanela Irian. - Witaj, wasza wysokosc! -Ty tutaj? - ucieszyl sie Redren. - Kiedy wrocilas? -Godzine temu - odparla. - Wlasnie zdazylam sie przebrac. -Znalazlas mnie bez klopotu? - krol usmiechnal sie lekko. - Co zaszlo? -Tagero uciekl do Karu... -Zaczekaj - powstrzymal ja i odwrocil sie do Lifena oraz Samorry, ktory wstal z krzesla w momencie wejscia Irian. - Zostawcie nas samych! -Zobaczymy sie na odprawie - rzucila Rozanooka swojemu zastepcy. -Cos ty narobila, smarkulo jedna! - syknal chwile pozniej Redren. - Mam ochote przelozyc cie przez kolano i wlac ci tak, jak jeszcze zadna strzyga nie dostala! -Wybacz, panie - spuscila glowe. Wladca machnal reka. -Przynajmniej tyle dobrego, ze sama zlazlas swietym z widelca - powiedzial. - Beda musieli poszukac innego pretekstu. Ale znajda go, badz o to spokojna! Zbyt wiele zolci zebralo sie im na swietobliwych watrobach. Potracilas kamyk i lawina ruszyla. - pokazal Irian krzeslo. - Nie ominie nas grubsza awantura. -Panie, ja... - nie smiala podniesc oczu. -Dobrze, rozumiem. Mam nadzieje, ze wiecej nie przyprawisz mnie o az taki bol glowy. Ale dosc blazenstw! Uwazaj teraz... - przekazal Rozanookiej wszystko, co uslyszal od Samorra, nie zapominajac tez wspomniec o nadmiernych ambicjach setnika. -Panie, musisz to wiedziec - odezwala sie Irian, gdy skonczyl. - To niewiarygodne, ale wszystko na to wskazuje... Krol spojrzal na nia uwaznie. -Tagero to moj ojciec - szepnela. -Ksin?!! - Redren az wstal. Irian skinela bez slowa. -Mowilas, ze to czarownik... Ksin nie znal sie na czarach - stwierdzil Redren. -Wiem o tym, panie... -To sie nie zgadza! Ale czarownik mogl przybrac postac Ksina... - wladca zamyslil sie. - Z pewnoscia to jakis podstep. Bacz na to i nikomu ani slowa. Teraz opowiadaj co sie tam dzialo! W trakcie relacji nie wiedziec czemu Redren zaczal nagle przygladac sie pozycji, w jakiej siedziala Irian i obserwowac wszelkie mimowolne poruszenia dziewczyny. -Rodmin sobie poradzi - odezwal sie, gdy skonczyla - o niego sie nie martwie, ale widze, ze zawieruszyl ci sie nie tylko on... - zawiesil glos. -Slucham, wasza wysokosc? - zdumiala sie Rozanooka. -I wianek rowniez! - oznajmil spokojnie. - Ale zapomnialas mi o tym wspomniec... Purpurowy rumieniec oblal policzki i szyje Irian. W gornej czesci twarzy barwa ta przeszla w ciemny braz, co sprawila zielona oslona. -Skad... panie? - wykrztusila z trudem. Krol parsknal smiechem peszac ja jeszcze bardziej. -Ech, moja mala! - powiedzial ubawiony. - Stary wrobel ze mnie i ze zbyt wieloma babami mialem do czynienia, zeby dac sie wyprowadzic w pole takiej prawiczce. Widze, jak teraz trzymasz nogi i pamietam jak wygladalo to, zanim wyjechalas. Roznica niby zadna, ale jest! Jakub ma swoje sposoby na roznych obwiesiow, mam i ja wlasne na moje trzpiotki... Nie ten fach i nie te lata, by moglo byc inaczej! Irian patrzyla na Redrena szeroko otwartymi oczami. Wygladala calkiem jak mala dziewczynka przylapana z raczka w garncu z konfiturami. -Tylko mi sie nie rozbecz... - rzekl wladca lagodnie. - I mow tu zaraz, co on za jeden? Toz urzad kasztelana mu sie za odwage nalezy! * * * Mloda naloznica leniwie przeciagnela sie w blekitnym klebowisku aksamitnej poscieli i miekko jak kotka przesunela sie na druga polowe loza. Ten przymilny gest trafil w proznie. Zdumiona uniosla glowe i usiadla. Dlugie wlosy osypywaly sie jej na kark i plecy. Z jednego z ramion opadal jedwab kusej czerwonej tuniki, odslaniajac mala szpiczasta piers. Smukle nogi powoli przyciagnela do siebie, laczac razem zgrabne i delikatne jak skorka brzoskwini uda. Wisniowa tkanina, luzno okrywajaca zmyslowe cialo siegala do polowy posladkow. Na twarzy dziewczyny zachowal sie jeszcze slad przezywanej niedawno rozkoszy. Usmiechnela sie rozmarzona.-Jakiz cudowny poranek! - Redren w szlafroku stal patrzac gdzies w dal za oknem. - Rzadko zdarza sie widziec tak pieknie podswietlone sloncem obloki... - stwierdzil z zachwytem. Dopiero teraz spojrzal na kochanke. -Tylko nie badz zazdrosna, moja slodka - powiedzial. - W moim wieku coraz wiecej uwagi zaczyna poswiecac sie dziwom przyrody. Podszedl i dotknal jej kolan. Natychmiast je rozsunela. -Ciagle spragniona? - Musnal dlonia wilgotne podbrzusze. -Tak, panie... - szepnela przywierajac do niego mocno. -Gdyby Ormed zamiast setek durnych szpiegow przysylal mi tu co miesiac jedno takie stworzenie jak ty, to juz po roku wpedzilby mnie do grobu, a ja na dodatek nie mialbym nic przeciwko temu! - rozsuplal gruby, mechaty sznur od szlafroka i osunal sie na dziewczyne. Przyjela go z tak gwaltowna namietnoscia, jakby dziesiec ostatnich lat spedzila samotnie na szycie wiezy pilnowanej przez stado smokow. Redren nie bez trudu opanowal miotajace sie pod nim drobne cialo i zmusil je do uleglosci. Co to bedzie na starosc? Pomyslal niemal z panika, rytmicznie pograzajac sie w falujacym skurczami wnetrzu mlodej kobiety. Pukanie do drzwi! Na podobna zuchwalosc mogla odwazyc sie tylko jedna osoba w palacu. Rozanooka! Oznaczalo to, ze stalo sie cos powaznego. -Zaczekaj!!! - wrzasnal za siebie i rzucil sie we wsciekla pogon za umykajacym jak zajac zapomnieniem. Naloznica ugryzla go w ramie. Przed oczami Redrena zablyslo nagle wspomnienie najwiekszego popelnionego w zyciu szalenstwa, kiedy to jako dziewietnastoletni ksiaze, na czele swej jazdy, wykonal samowolnie bezposrednia, przelamujaca szarze na falange pikinierow, w bitwie pod Amizar, w czasie wojny z Ronem. Piekielny tetent, lomot, szum krwi w uszach, a potem wszechpotezny, rozdygotany huk zderzenia... -Wejsc - rozkazal po chwili, spokojnie poprawiajac szlafrok. Dziewczyna na lozu drzala jak lisc, nie mogac wciaz dojsc do siebie. Krol opuscil zaslony baldachimu. -Panie! - Razem z Rozanooka wszedl do sypialni mezczyzna w zwyklym dworskim ubraniu, ale kilkudniowy zarost na jego twarzy swiadczyl, iz musial przebierac sie szybko, nie dbajac o golenie. Monarcha opadl na krzeslo. -Nalej mi wina! - rozkazal Irian, zanim zdazyla cokolwiek rzec. Przyjal puchar i bez pospiechu osuszyl go do dna. Tamtych dwoje sprawialo wrazenie, jakby stali na rozpalonej blasze zamiast podlogi. -No dobrze, slucham - Redren otarl usta. -To nasz czlowiek z Amizar - Rozanooka przedstawila swojego towarzysza. - Przybyl godzine temu. Ma wazne wiesci... -Ja mysle! - przerwal jej krol. - Bo w przeciwnym razie oboje odpowiecie za probe doprowadzenia mnie do udaru serca. Mow! -Wlasnie uzgodniono warunki pokoju pomiedzy krolestwem Ronu a Cesarstwem Archipelagu Poludniowego. Renir Wielki i Kahar Bezpalcy uscisneli sobie dlonie. Wojna skonczona, do Amizar sciagaja tysiace zwolnionych ze sluzby najemnikow. -Dlaczego tam? - spytal rzeczowo Redren. -Poniewaz pelnomocnicy Ormeda przyjmuja z otwartymi rekami wszystkich jak leci. Placa za kwartal z gory. Wladca Suminoru zagwizdal przeciagle. -Widze, ze nasz drogi Ormed znalazl wreszcie bardziej skuteczny sposob wykorzystania swojego zlota. -Kolejne kohorty wyruszaja, w strone Nandei - dokonczyl przybysz. -Dowodcy twierdz na pograniczu Kaladenu zawiadomieni? -Tak, panie. -Jakie twe imie? -Zoreto, panie. -Zapamietam je, odejdz. -Panie! - uklonil sie z prawa dlonia na piersiach. Redren spojrzal na Irian. -Zatem zaloty skonczone - stwierdzil spokojnie. - Panna okazala sie zbyt uparta, wiec wianek trzeba jej bedzie zdjac sila... -Nie rozumiem, wasza wysokosc? - odrzekla Rozanooka. -To proste - wyjasnil krol. - Jak dotad we wszystkich tych awanturach Ormedowi chodzilo tylko o jedno; rozegrac wojne w taki sposob, aby moc potem podyktowac warunki pokoju. Oczywiscie najwazniejszym z nich byloby polaczenie naszych rodow blogoslawionymi wiezami malzenskimi. Chcial mnie sklonic do wyrazenia na to zgody, a wiec w gruncie rzeczy byly to tylko zaloty. Moze troche brutalne, razem parenascie tysiecy trupow, ale zaloty... Teraz zabawa skonczona. Zbyt wiele zlota, urazonej dumy i wojska. Dodaj do tego jeszcze dotychczasowa armie Ormeda, ktora nie ucierpiala zbytnio w czasie ostatniej taplaniny w Polnocnych Bagnach, a zobaczysz co sie szykuje. To nie bedzie mala, przygraniczna wojenka. Tu idzie juz o podboj calego Suminoru! Nasz drogi sasiad skonczyl zatem zalecanki i wlasnie ma zamiar sprawdzic sie jako mezczyzna... Doprawdy, zaczynam sie czuc jak dziewica, sama w ponurym lesie pelnym zbojcow... - zazartowal nieszczerze. -Co rozkazesz panie? -Zaczynamy przygotowania. Nic innego nie pozostaje - stwierdzil. - Slij goncow do zarzadcow prowincji, niech czynia to samo co zwykle. -Czy to wystarczy? - spytala. -Masz racje... - zamyslil sie. - Sciagnij ile sie da z piryjskiej granicy. Tylko z umiarem! Nie chce stracic tych ziem. Oglos tez przebaczenia dla wszystkich zbojcow ukrywajacych sie w puszczach Rohirry. Winy zostana im puszczone w niepamiec, jesli stana w obronie Korony. Coz jeszcze? -Chlopi - podsunela Rozanooka. -Z tym ostroznie. Szlachta moze krzywo patrzec, a ruszyc teraz folwarki swietcow to gorzej niz wetknac reke do gniazda os... Irian spostrzegla, ze Redren nie przekrecil jak zwykle slowa "swietca" na pogardliwy epitet "swiety". Kiedy wladca stawal sie az tak powazny, nastawala najwyzsza pora, by zaczac sie go naprawde bac! -Moge rozpuscic troche nieoficjalnych plotek o nadaniu ziemi, wolnosci, herbow szlacheckich. Wtedy kilka tysiecy na pewno ucieknie do wojska. Bedzie czym zasilic lekka jazde. -Dobrze, zrob tak - zgodzil sie krol. - Ale nie to ma byc twym najwazniejszym zadaniem. -Slucham, wasza wysokosc. Zamiast odpowiedzi Redren wstal i podszedl do loza. -Wyjdz stad! - rozkazal krotko. -Tak, panie. Dziewczyna, blyskajac golym zadkiem, wyskoczyla z poscieli i wybiegla bocznymi drzwiami. Rozanooka nie zwrocila na nia uwagi. Krol niespiesznie powrocil do Irian i usiadl naprzeciw niej. -Zdejmij oslone - rzekl cicho. Poslusznie wykonala polecenie. Jego Wysokosc Redren III, pan Katimy, krol Suminoru i suweren Rohirry, spojrzal jej prosto w oczy. -Gdyby na wojnie zdarzylo sie jakies nieszczescie, zadna z moich corek nie moze dostac sie w rece Ormeda - mowil wolno, dobitnie. - Wszystkie ksiezniczki musza umrzec. Masz tego dopilnowac osobiscie. Zrozumialas? -Tak wasza wysokosc... - Lodowaty powiew zmrozil dusze Rozanookiej. -Starsze wiedza w czym rzecz i zrobia to same - ciagnal dalej Redren - ale niektore moga nie znalezc w sobie dosc odwagi i pozostaja jeszcze te najmlodsze... - glos mu sie zalamal. - Smierc musi byc szybka i bezbolesna! - dokonczyl. -Panie... ja... -Nie wahaj sie. Jest granica, za ktora koncza sie zarty. Suminor jest wazniejszy. Moi zolnierze nie moga ginac na darmo. Teraz zapomnij o tym! Byc moze na zawsze. Dzisiaj bedziemy sie bawic! Ciekaw jestem, czy blaznowi juz zeszly siniaki? * * * Irian wrocila do siebie roztrzesiona. Usiadla przy biurku i zabrala za pisanie rozkazow. Na pierwszej z kart zrobila tyle kleksow, ze w koncu musiala ja pogniesc i cisnac do misy z zarem. Postanowila wziac sie w garsc i osiagnela to latwiej niz sadzila. Reka niemal natychmiast przestala drzec...Do zarzadcy nadmorskiej prowincji Sarnina, do dowodcow twierdz na pograniczu piryjskim, do namiestnika Rohirry, do tysiecznikow w obozie pod Derema... Stopniowo powracal spokoj. Cala potega Korony Suminoru coraz wyrazniej stawala jej przed oczami. Nie, niemozliwe, aby czarne mysli Redrena mogly miec cokolwiek wspolnego z przyszloscia! Kolejnym ruchem gesiego piora podniosla dziesiatki tysiecy wloczni, toporow i mieczy. Odetchnela z ulga. To bylo cos realnego, pewnego, tak samo jak spryt i przebieglosc krola! Obawy odeszly w niepamiec. Gdy skonczyla pieczetowanie kilkunastu pakietow pergaminu, zwrocila uwage na szara koperte, ktora wczesniej, w pierwszym odruchu, odsunela pospiesznie na bok. Wziela ja do reki i rozerwala. Zaczela czytac: Kochana moja! List do opata dotarl nastepnego dnia po pelni, tak ze z poslancem ja, Kaad i Mistrz Jakub spotkalismy sie kilkaset krokow od bramy klasztoru. Zolnierze odeszli dzien wczesniej, wiec jezeli w tym pismie byl rozkaz wyrzucenia nas stad na zbity leb, to zaluje, ze nie moglem juz zobaczyc miny naszego gospodarza. Kaad doszedl do siebie zaraz po wschodzie pelnego ksiezyca i teraz twierdzi, iz jest pierwszym filozofem, ktory rozwiazal paradoks weza polykajacego wlasny ogon. Obaj z Mistrzem Jakubem wyraznie przypadli sobie do gustu i bez przerwy dyskutuja o sprawach przyprawiajacych mnie o bol glowy. Siedzimy we trzech w moim dworku, sami, bo na wszelki wypadek odprawilem cala sluzbe. Mistrz Jakub ciagle cos pisze albo rozmawia z Kaadem, ktory oprocz tego calymi godzinami wygrzewa sie na dachu. Sasiedzi sa zgorszeni, o tym zas, ze wyzarl mi juz polowe obory, nie warto nawet wspominac. Jestem wiec tutaj wlasciwie sam i mysle o Tobie. Cwicze tez szermierke i machanie toporem. Biegam z workami kamieni. Lewe ramie nie jest jeszcze tak silne, jak bylo, troche boli mnie blizna. Mam nadzieje, ze to szybko minie. Podobno znow cos zaczyna sie dziac na karyjskiej granicy. Czy to prawda? O Rodminie wciaz nie ma zadnych wiesci. Nowy sedzia Kardy (przybyl trzy dni temu) mowi, ze puszka z popiolem Ridy stac bedzie zawsze na sedziowskim stole, jako przestroga dla wydajacych wyroki. Kiedy znow sie zobaczymy? Tesknie za toba. Badz zdrowa, Mino. Irian westchnela ciezko i z posepnym usmiechem opuscila dlon, w ktorej trzymala list. Nie czas teraz na milosc, na tesknote, na cokolwiek innego! Nie czas. Powolnym, lecz zdecydowanym ruchem siegnela po czysta karte pergaminu. Umoczyla pioro. Nastepujace po sobie slowa ustawily sie w rownym szeregu. Mino Dergo, szlachetnie urodzony, starszy dziesietnik wojsk Jego Wysokosci Redrena III, z woli krola stawi sie jak najrychlej w obozie II Legionu Pierwszego z prowincji Kaladen, gdzie otrzyma godnosc setnika oraz przyslugujace temu stopniowi zadania i przywileje. Podpisano: Irian Fergo, tysiecznik-kapitan Gwardii Krolewskiej. Cofnela reke. Tak, postapila tak, jak powinna. Wiec czemu ten smutek? Przeciez... inaczej nie... to... Zanim zdala sobie sprawe z tego, co robi na dolnym marginesie oficjalnego, wydanego w imieniu krola rozkazu pojawilo sie "Kocham cie!" I dopiero teraz zmieszana i zawstydzona, dlonmi drzacymi jak u szpiega, zlozyla i szybko zapieczetowala ten ostatni juz dzisiaj list. * * * -Przestan krecic! Mow jasno: ja czy Ormed?Arcyswietca zamrugal oczami i odruchowo poprawil wysoki kolnierz, oslaniajacy blizny na szyi. Jego sposob myslenia calkowicie nie pasowal do stylu rozumowania Redrena. Stare zaszlosci i nowy konflikt odbieraly rozmowie wszelki pozor rzeczowej wymiany argumentow. Bero przez ostatnie lata bardzo sie zmienil. Przestal wspierac Tepicieli, ale wzrosla jego stanowczosc w sprawach religii. On i krol sprawiali wrazenie przybyszow z zupelnie roznych gwiazd, ktorym tylko przypadkiem wypadlo poslugiwac sie tym samym jezykiem. -Zatem chcesz, panie, naszej pomocy... Teraz? -Zadnej pomocy! - Redren zazgrzytal zebami. -A wiec nawet w tak ciezkiej chwili nie zamierzasz ukorzyc sie i zerwac z bezbozna przeszloscia - Arcyswietca byl szczerze zdumiony. - Po co zatem przyszedles tu, krolu? Wladca wzial gleboki oddech. -Wojna z Karem zacznie sie lada dzien - powtorzyl raz jeszcze, probujac zachowac spokoj. - Chce wiedziec, komu bedziecie sprzyjac? -Nie zajmuja nas chwilowe sprawy przemijajacego swiata. My tylko baczymy, aby poczynania doczesnej wladzy byly w zgodzie z prawami pochodzacymi od Wielkiego Reha. Jesli tak sie nie dzieje, zmuszeni jestesmy napominac i przestrzegac. A ty, panie... -Jak zwal, tak zwal! - wysapal Redren. - Dla mnie liczy sie to, ze wtykacie nos w moje sprawy! Brwi Arcyswietcy uniosly sie w gore, lecz z jego sedziwej, twarzy nie zniknal wyraz ojcowskiej wyrozumialosci i zatroskania. -Jakze to, krolu? Jak twoimi tylko moga byc rzeczy dotyczace ludu i Praw, pod ktorymi wypadlo mu zyc. Przeciez to naszej opiece powierzone zostalo najwieksze dobro twoich poddanych. Czy zaprzeczysz, ze podstawowe zasady zmiennosci Obloku Reha, ktore glosimy wraz z nakazem ufnej pokory wobec Klebienia Bytu, sa najwazniejsze? -Nie zaprzecze, lecz nie przybylem tu na teologiczna dyspute! To jest jedno, a sprawy codziennej polityki to drugie! -Mylisz sie, panie. Te rzeczy w jasny i klarowny sposob wynikaja z siebie wzajemnie. Martwi mnie, ze tego nie widzisz, krolu. -Swiat nie jest Wiecznoscia! - wybuchnal Redren. - Mowisz o czyms, o czym nie masz pojecia! -I ja tak mysle, synu. Zapadlo denerwujace milczenie. -Powtarzam - wladca Suminoru zaczal kolejny raz - czy moge liczyc na wasza neutralnosc w czasie rozprawy z Ormedem? -To pytanie jest zle postawione i dotyczy malo istotnej kwestii. -Wrecz przeciwnie! Arcyswietca puscil mimo uszu okrzyk Redrena. -Nie obchodzi nas monarcha obcego ludu. Wazny jest krol, ktory panuje tu i teraz. To jego niestosowne zachowanie zasmuca nas ciezko i martwi. -Na Reha! Czy nie pojmujesz, o co mi chodzi? -Krolu, przejmujesz sie nie tym, czym tak naprawde powinienes. Redren poczul, ze jeszcze chwila, a chwyci za korone i wciagnie ja sobie na szyje, jakby byla ze slomy, a nie z metalu. Zerwal sie na rowne nogi i ruszyl do wyjscia. -Dokad idziesz, krolu? - spokojnie zapytal Arcyswietca. -Na wojne! - z furia omal nie wyrwal zlotej klamki. Za drzwiami czekala Irian wraz z dziesiecioma Gwardzistami. Czterech uzbrojonych Straznikow Swiatyni, ktorych krolewscy zolnierze zmusili wczesniej do odstapienia od progu tej komnaty, patrzylo na nich ponuro. Rozanooka podeszla do Redrena. -Panie? -Niech to pieklo pochlonie! - wydyszal wladca. - Same wykrety! Idziemy! Gwardzisci sprawnie ustawili sie wokol krola i swego wodza. Ich ciezkie buty zadudnily o granitowe plyty biegnacego wokol swiatyni kruzganka. -Sam sobie jestem winien! - Redren wyrzucal z siebie cala zlosc. - Pozwolilem, by ich znaczenie i powaga rosly bez przeszkod przez tyle lat! To oczywiste, ze w koncu kazdy ich ruch musial zaczac zawadzac moim poczynaniom. Polityczne wplywy to dla nich jak brzytwa w reku dziecka. Zarzna nia mnie i siebie, i caly Suminor! - przerwal dla nabrania oddechu. - Wiec dobrze, stalo sie... - ciagnal po chwili nieco juz spokojniej. - Ale dopiero po moim trupie ten lysy chudzielec wejdzie do krolewskiej kancelarii! - zakonczyl z pasja. * * * -Witaj, matko!-Iri! - Hantinja Fergo wstala z sofy i podeszla do przybranej corki. Obie kobiety usciskaly sie i ucalowaly. -Przyszlam sie pozegnac. Posel Ormeda wlasnie przybyl do Katimy. Krol przyjmie go dzis wieczorem. -Jestes pewna, ze przywiozl ze soba wypowiedzenie wojny? -To nie moze byc nic innego. Chyba, ze szykuja nowy podstep. Wowczas Redren zerwie pokoj. Tak czy inaczej w zbrojowni juz poleruja krolewska zbroje. Wyruszymy najpewniej dzis w nocy. Usiadly razem. -Spotkasz tam jego, prawda? - pierwsze zmarszczki w kacikach oczu Hanti poruszyly sie lekko. -Na pewno tak, tylko nie wiem, co wtedy zrobie - Irian pokiwala glowa. - Boje sie, ze nie potrafie byc taka, jaka on chcialby mnie widziec. Ze go zawiode. Tam bede tysiecznikiem, caly czas z moimi zolnierzami, a on... Przyzwyczailam sie, to moja druga natura - mowila cicho, powoli. - Tu w palacu jestem strzyga, dowodca Gwardii, boja sie mnie. Tam, z nim, bylam tylko dziewczyna, ktora oddala mu sie z milosci. Jak mam polaczyc jedno i drugie? Pragne go, a juz raz omal nie obrzydzilam mu siebie, bo bylam zbyt dumna, by okazac mu podziw. Latwiej bylo kpic. -Ale teraz nalezycie do siebie. Udalo sie wam zrobic pierwszy krok - odezwala sie Hanti. -Bo wampir ugryzl mnie w serce. Nie mialam sily, moglam lepiej przyjrzec sie sobie. Teraz czasami wydaje mi sie, ze byla to tylko chwila slabosci i kiedy w takich momentach mysle "kocham", robie to jakby wbrew sobie. Strzyga odzyla i znowu zaczyna byc gora. Sluze Redrenowi, a on musi miec przy sobie zimnego demona, a nie slodka idiotke. Nie chce zawiesc ani jego, ani Mina. Sama juz nie wiem, kim jestem! -Strzyga, ktora potrafi kochac. Irian uniosla woalke. W jej czerwonych oczach zablysly lzy. -Nie umiem tego pogodzic! Nie wiem jak! Rozumiesz? -Moja droga, wystarczy chciec. A ty chcesz? -Chce. -Wiec badz spokojna. Mino pragnie twoich dloni, byc moze reki, Redren zas potrzebuje pazurow. Prawdziwy klopot bylby dopiero wtedy, gdyby obu chodzilo o to samo. Nie jest zatem tak zle i przestan sie martwic! -Dziekuje - Rozanooka usmiechnela sie wreszcie i przytulila do starszej kobiety. Trwaly tak jakis czas. Wreszcie Irian delikatnie wydostala sie z objec tej, ktorej przeznaczeniem bylo rozumiec i kochac demony. -Jest cos jeszcze... - strzyga spojrzala w bok. - Mysle, ze Ksin zyje - wyrzucila to z siebie. -Co mowisz?! - Hanti zbladla. -Jesli nie on, to na pewno jego cialo. Wcielil sie w niego czarnoksieznik, ktorego tropie... Hanti zamknela oczy. Spod powiek wydostaly sie dwie lzy. -Ksiega Zla... - wyszeptala. - Kiedys, aby ratowac Ksina, ja i Rodmin skorzystalismy z Czarow Przekletych. Rodmin uprzedzal mnie, ze cena moze byc wieksza od zysku... -To moglo sie stac wkrotce po walce z Krolowa Matka - odparla Irian. - Spotkalam go wtedy, zachowywal sie dziwnie... -I nic mi o tym nie powiedzialas?! - wybuchla Hanti. -On nie chcial. -Bo wiedzial, ze natychmiast poznam oszustwo, ze nie dam sie zwiesc - starsza kobieta pokrecila glowa. - Zawsze wiedzialam, ze on zyje. We snie slysze czasem jego glos... Teraz juz wiem, iz to nie sen. On prosi o pomoc... -Ja tez to slyszalam - Irian zacisnela usta. - Tagero mowil, ze Krolowa Matka zabila w nim kotolaka... To nie prawda, musiala go tylko zranic, oslabic tak, ze Tagero opanowal jego cialo i wole. -Skoro tak, posiadl wiedze i pamiec Kisina - Hanti pokrecila glowa. - Dalo mu to wladze, jakiej nigdy dotad nie posiadal zaden mag. Dlatego tak latwo zlamal Rodmina. Wiesz... czasem gdy bylismy razem mialam wrazenie, ze posiada mnie ktos obcy, byly to chwile, kiedy z Ksina wyzieral Tagero. Musisz cofnac to przeklenstwo, prosze cie! -Nie wiem jak... - powiedziala Irian. * * * -A co to jest!!! - wrzasnal Redren zatrzymujac sie nagle w polowie drogi do tronu.W Sali Poselskiej zapadla glucha cisza. Dworska kapela w pol tonu przerwala paradny marsz. Ci, ktorzy klaniali sie wlasnie, zastygli w bezruchu. Mistrz Ceremonii zsinial. Czubek krolewskiego berla wskazywal lezacy na szkarlatnym dywanie znikomy bialawy paproch. -Co to za smiec?! Co to za balagan?!! - ryknal wladca. - W takim chlewie przyjmowac mam naszych czcigodnych gosci? Zasiadac w majestacie Korony Suminoru?! Na oczach obcych? Przerazony Mistrz Ceremonii wystapil krok do przodu i zabelkotal cos niezrozumiale. Redren sprawial wrazenie szalenca, ktory za moment zacznie mordowac. Dworzanie w poplochu cofneli sie pod sciany. Stojaca za krolem Rozanooka z kamienna twarza skinela na jednego ze swych setnikow. Gwardzisci szczekajac bronia otoczyli trupiobladego dostojnika. -Zlekcewazyles swe obowiazki. Chciales wystawic mnie na posmiewisko! - stwierdzil krol lodowato. -Panie, ja... - nogi ugiely sie pod nieszczesnikiem. Padl na kolana. -Kto kazal ci klekac?!! - huknal na niego Redren. Mistrz Ceremonii zerwal sie jak oparzony. Wydawalo sie, ze za chwile zemdleje. Wladca zamilkl i tylko popatrzyl. Tak uplynela potwornie dluga chwila. -I co tak stoisz? - odezwal sie w koncu krol. Oczy wylazly tamtemu na wierzch. Miesnie szczeki zwiotczaly. -No, podnies to wreszcie! - rozkazal Redren. Ktos zachichotal niesmialo. Zaraz po tym huragan smiechu i braw zatrzasl posadami palacu. Choc spodziewano sie podobnego finalu, jednak nikt z obecnych jeszcze minute temu nie byl w stanie sie o to zalozyc. Monarcha jak zwykle okazal sie bardzo przekonywujacy, w czym pomogl mu doskonale przez wszystkich pamietany fakt, ze kazde palacowe polowanie na karyjskich szpiegow, oraz dlawienie wykrytych spiskow, zawsze zaczynalo sie od podobnego wybuchu krolewskiej furii. Nieraz juz po czyms takim na glownym dziedzincu turlaly sie sciete glowy, to zas, ze ofiarami byli wylacznie prawdziwi winowajcy, w atmosferze ogolnego zametu i terroru, wydawalo sie pozostalym przy zyciu calkowitym przypadkiem. Ale dzis, najwyrazniej, Gwardia nie miala w planie manewrow nazywanych przez wladce "dawaniem odstraszajacego przykladu". Redren z rozmachem owinal sie plaszczem, a spowodowany tym ped powietrza zdmuchnal spod reki stojacego na czworakach Mistrza Ceremonii przyczyne calego zamieszania. Kapelmistrz zareagowal z wlasciwa sobie przytomnoscia umyslu i orkiestra wznowila marsz w miejscu, w ktorym go wczesniej przerwano. Dworzanie wrocili na swoje miejsca, a jego wysokosc z powaga zasiadl na tronie i dal znak berlem. -Wprowadzic poselstwo dostojnego sultana Karu Ormeda V! - wychrypial lamiacym sie glosem Mistrz Ceremonii. Powoli otworzyly sie wielkie, rzezbione drzwi. Bylo ich trzech - posel oraz dwoch niewolnikow, z ktorych jeden niosl jakis przedmiot okryty czerwona chusta ze zlotymi fredzlami, a drugi ozdobna szkatulke. Przeszli z godnoscia wzdluz szpaleru i zatrzymali sie przed pierwszym z siedmiu stopni wiodacych ku tronowi stojacemu ponad glowami poddanych. -Z czym przybywacie? - Krol jak zwykle udal jedynego niezorientowanego czlowieka w palacu. Do posla zblizyl sie sluga ze szkatulka. Wyslannik Ormeda bez slowa uniosl wieczko i wydobyl naszywana perlami rekawice. Cisnal ja na stopnie przed soba. -Oto wyzwanie mojego pana - oznajmil glosno. - Przynosze wojne! -A w jakiz to sposob zawinilismy wobec naszego brata Ormeda? - twarz Redrena nie wyrazala nic oprocz bezbrzeznego zdumienia. Posel popatrzyl nan zimno. -Moj pan przejrzal podstep, wladco Suminoru! Wyszedl na jaw twoj zbrodniczy zamysl, przeto sprawiedliwy gniew Karu spadnie na ten kraj. Wydalo sie wszystko! -To znaczy co? - tym razem pytanie bylo szczere. Tamten wydal z pogarda wargi. -Najwieksza podlosc, o jakiej dotad nie slyszal swiat. Zzerany zawiscia z powodu braku meskiego potomka, zapragnales odebrac memu panu jego ukochanych synow. Wyslales czlowieka, ktorego zadaniem bylo zgladzic ich wszystkich za pomoca czarow, aby twe corki mogly dalej usychac w staropanienstwie! Od tej chwili ziemia Wielkiego Ladu stala sie zbyt mala, by nosic razem panstwa Karu i Suminoru. Jedno z nich musi byc starte na proch. Zapewniam cie, krolu, ze nie bedzie to moja ojczyzna! -Coz to za bzdura?!! - Redren omal nie stracil panowania nad soba. -Nawet demony nie mogly zniesc takiej podlosci. Kotolak, ktory ci sluzyl, wiedziony sprawiedliwym gniewem, porzucil sluzbe dla ciebie, przybyl na dwor mego pana i wyjawil mu cala prawde o spisku, po czym wskazal winnego. Szmer zdumienia i oburzenia, jaki rozlegl sie po tych slowach nie scichl, ale zaczal przybierac na sile. -Tagero! - wyrwalo sie Irian. -Poniewaz powszechnie znana jest twoja przewrotnosc, podstepny wladco Suminoru - mowil dalej posel - przynosze dowod, aby nikt nie osmielil sie watpic w prawdziwosc slow, ktore wyrzeklem tu w imieniu mego pana - skinal na drugiego sluge. Ten podszedl wyciagajac rece przed siebie. Wyslannik Ormeda chwycil skraj zwisajacej luzno tkaniny i sciagnal ja szybkim ruchem. Oczom zebranych ukazal sie zapieczetowany sloj wypelniony zoltawa ciecza, podobna do bialego wina. Na dnie naczynia spoczywala glowa Rodmina. Krzyk zgrozy przemknal po sali. Redren zerwal sie z tronu. Berlo wypadlo mu z dloni. Irian zbladla jak sciana. Posel odebral sloj od slugi, uniosl go wysoko do gory, pokazal wszystkim, po czym w upiornej ciszy postawil obok lezacej na schodach rekawicy. -Moja misja skonczona! - stwierdzil i odwrocil sie tylem do monarchy. Postapil trzy kroki w strone zgromadzonych dworzan. -Szlachetni Suminorczycy! - zawolal. - Radze wam dobrze, przemyslcie raz jeszcze, czy sluszna i wlasciwa rzecza jest dochowywanie wiernosci i posluszenstwa wladcy zdolnemu do takich okropienstw! Albowiem gniew mego pana... -Precz!!! - ryknal Redren glosem jak z dna piekiel. Wydawalo sie, ze nie wytrzyma, ze rzuci sie na posla i nie baczac na nic rozedrze go golymi rekami na strzepy. Karyjczyk musial to wyczuc, gdyz natychmiast zamilkl i szybkim krokiem opuscil sale. Niewolnicy podazyli za nim. Krol Suminoru stal, wpijajac kurczowo palce w oparcie tronu. Patrzyl na twarz Rodmina. Na jego wywrocone bialkami do gory oczy, rozchylone usta. Wscieklosc i nienawisc starly z oblicza Redrena wszelkie ludzkie znamiona. Wargi odslonily zacisniete zeby. Miesnie szczek drzaly. Gdyby w tej chwili rzucono nan urok, od razu zamienilby sie w wilkolaka. Wszyscy dookola wstrzymali oddech. Nawet Irian cofnela sie o krok. W koncu wladca poruszyl sie lekko. Uniosl glowe. -Blazen do mnie! - rozkazal spokojnie. Z tlumu wystapil smiertelnie przerazony trefnis. -Podejdz blizej, moj drogi. Nieszczesnik zaczal wchodzic na podwyzszenie. Kazdy stopien pokonywal z mozolem godnym gorskiego szczytu. Wreszcie stanal przed krolem. -A teraz rozsmiesz mnie! Moment pozniej demoniczny smiech Redrena odbil sie echem pod sklepieniem Sali Poselskiej i zmrozil obecnym krew w zylach. Otworzyly sie drzwi i do srodka wpadla gromada uzbrojonych Gwardzistow. Rzucili sie prosto w tlum dworzan, wyszukujac wyznaczone wczesniej ofiary. Zaczelo sie polowanie! Wybuchla panika. Niezaleznie od tego, czy ktos byl szpiegiem, czy nie, wszyscy skoczyli do okien. Jak zawsze strach okazal sie silniejszy od uspakajajacego glosu sumienia. Na tym rzecz polegala. Dzieki temu "odstraszajacy przyklad" pozostawal dlugo w pamieci. Jednak dzisiejszego wieczora zbladly najkoszmarniejsze wspomnienia. Dowodzony przez Rozanooka oddzial otoczyl zwartym pierscieniem krola i szlochajacego blazna. Rozlegaly sie coraz liczniejsze wrzaski przerazenia i blagalne wycia o litosc. Schwytanych wywlekano na zewnatrz, na dziedziniec. Tam, obok pienkow, czekali juz uczniowie mistrza Jakuba z toporami w dloniach. Pierwsze karki z trzaskiem oddaly glowy. W calym palacu wszystkie straze rownoczesnie i sprawnie przystapily do wykonywania rozkazow Irian. Stojacy kolo katow oficer, gluchy na przerazliwe wrzaski i blagania o litosc, spokojnie skreslal na swej tabliczce kolejne nazwiska. Kazdy, kto choc raz, bez zgody Redrena przyjal karyjski dar albo zloto, nie mial prawa przezyc tej nocy. W blasku pochodni strugi krwi na kamieniach rozpelzaly sie we wszystkie strony laczyly i zlewaly, tworzac rosnace w oczach kaluze. Krol wyruszal na wojne, zatem w stolicy nie mogl pozostac nikt gotow do zawiazania i przeprowadzenia jakiegokolwiek spisku. Kiedy sludzy pomagali wladcy zalozyc zbroje, przed palac przyprowadzano juz grupy zdrajcow schwytanych w miescie. Od wielu dni szpiedzy Rozanookiej wychodzili z siebie, by wszystko bylo gotowe do tej chwili. Wykorzystano cala gromadzona od lat wiedze. Wygodnie bylo dotad udawac, iz nie wie sie o wielu rzeczach, lecz Redren kazal zakonczyc te gry. Aby nie tracic czasu na przenoszenie stosow bezglowych cial, tylko okrwawione pniaki przetaczano co jakis czas w inne miejsce dziedzinca. Gdy nadszedl swit, katom juz omdlewaly ramiona. Jeden z nich odrabywal kolejne glowy zanoszac sie histerycznym smiechem. Po dziedzincu biegal oszalaly skazaniec, ktoremu niepewne uderzenie scielo tylko czubek glowy. O wschodzie slonca jego wysokosc na czele wiernej Gwardii opuscil Katime. Przedpoludniowe slonce ogarnelo swoimi promieniami kolumne wojska sunaca w kierunku karyjskiej granicy. Szpony i stal Kaladen byl gotow. Ta najwieksza prowincja Suminoru, graniczaca z karyjska Nantea, od lat jako pierwsza stawiala opor armiom Ormeda V. Cztery potezne twierdze, Denina na skraju Polnocnych Bagien, Sahen na poludniu oraz Ront i Awon pomiedzy nimi, tworzyly zapore, ktora jak dotad zdolala powstrzymac kolejne najazdy. Tu zgromadzone byly prawie wszystkie wojska Kaladenu. W glebi prowincji utrzymywano jedynie niewielkie oddzialy, majace za zadanie pilnowac porzadku w miastach i na drogach. Stad, na przyklad na Kardzie odleglej o trzy dni marszu od granicy, przebywalo zazwyczaj nie wiecej niz piecdziesieciu zolnierzy. Wiekszy garnizon nie byl potrzebny, gdyz dotychczas wojny toczono i rozstrzygano na ziemiach Karu, w Nantei. Rzadko kiedy watahom karyjskiej jazdy udawalo sie zrobic wylom w pasie nadgranicznych umocnien i wedrzec na kilkanascie mil w glab Suminoru. Zwykle proby sil miedzy oboma panstwami zaczynaly sie i konczyly tak samo. Najpierw wojska Ormeda oblegaly ktoras z glownych twierdz, podejmujac desperacka, lecz bezowocna probe zdobycia jej w ciagu kilku najblizszych dni. Ta czesc konfliktu rzadko trwala dluzej niz tydzien, bo akurat tyle czasu potrzebowal Redren, aby nadciagnac z odsiecza. Oblezenie konczylo sie, a wykrwawiona w dziesiatkach szalenczych atakow armia Karu uchodzila w glab Nantei. Dalej nastepowal poscig, troche mniejszych lub wiekszych utarczek, niekiedy decydujaca bitwa, po ktorej zawierano pokoj na warunkach Redrena. Pozniej przez pare lat Ormed doprowadzal do ladu zrujnowana wschodnia prowincje, po czym gra zaczynala sie od poczatku. Ostatnim razem zirytowany brakiem sukcesow wladca Karu rozkazal obejsc umocniona granice Kaladenu przez bagna, od polnocy. Wykonanie tego manewru okazalo sie jednak niemozliwe i w praktyce do wojny nie doszlo. Podobnego przemarszu od poludnia nigdy juz nie probowano urzeczywistnic. Nawet plotka o zamiarze ominiecia twierdzy Sahen droga przez puszcze Rohirry powodowala, ze w wojsku zaczynal grozic bunt, a najemnicy masowo zwracali zold. Rohirra byla siedliskiem upiorow. Strzygi, wampiry i wilkolaki noca czaily sie tutaj niemal za kazdym drzewem. W dzien z kryjowek wylazily poludnice i wily, utopce i bazyliszki zas czekaly na swoje ofiary zawsze, bez wzgledu na pore. Ludzie zapuszczali sie tutaj rzadko, wiec bestie lazily glodne i nienasycone, a zapach krwi doprowadzal je do amoku. Przeklete bylo to miejsce. Najwiecej potworow snulo sie w lasach, gdzie stykaly sie ziemie Ronu, Karu i Suminoru. Z tej przyczyny granica pomiedzy Ronem, a Suminorem istniala tylko na mapach, a jedynym traktem laczacym obydwa panstwa podazali wylacznie nie majacy nic do stracenia desperaci. Kupcy woleli korzystac z dluzszej, ale pewniejszej drogi morskiej. Posepna forteca Sahen, wzniesiona w miejscu, gdzie karyjska granica znikala w bezmiarze zlowrogich puszcz, niezaleznie od poczynan Ormeda, ciagle znajdowala sie w stanie oblezenia. Kazdej nocy w ciemnosciach pod murami rozblyskiwaly czerwone, sine lub zolte oczy wypatrujace nie dosc czujnych straznikow. Kamienne czy ceglane sciany nie byly przeszkoda dla istot obdarzonych poteznymi szponami. Oczy przymkniete na chwile w polsnie, moment strachu, nie dosc szybka reakcja, wystarczaly, by przerazliwy krzyk rozdzieral ponura cisze. Strzaly o srebrnych grotach rzadko nadlatywaly w pore. Nocne warty przezywali tutaj tylko ci, ktorych los obdarzyl nadzwyczajna ostroscia zmyslow i wrodzona odwaga. Symbolem Sahen byly zamkniete na blankach, utrwalone specjalnymi czarami lby wilkolakow i strzyg. Puszcza tez miala swoj znak - na granicy drzew bielaly strzaskane kosci i czaszki porwanych z twierdzy ludzi. Nikt z wyjatkiem spragnionych meczenskiej smierci swietcow nie grzebal tych szczatkow, gdyz w poblizu czaily sie zwykle bazyliszki, czekajace wlasnie na przybywajacych z ostatnia posluga. Niejeden swiatobliwy maz zyskal tu zaszczytny tytul Zmarlego w Chwale. Karyjczycy nie smieli szturmowac murow Sahenu. Pierwsza i jedyna proba zdobycia twierdzy przed dziesieciu laty kosztowala ich bardzo drogo. Oprocz poleglych w walce, rohiryjskie upiory braly co noc krwawy haracz, mordujac najpierw dziesiatki, a potem juz setki zolnierzy. Oblezenie skonczylo sie przed przybyciem odsieczy. Wielu z tych, ktorzy przezyli to pieklo, zamknieto pozniej w domach dla oblakanych. Sam Ormed cudem uniknal wtedy pokasania przez wampira. Od tej pory zaczelo krazyc w Karze powiedzonko: "Poszedl zdobywac Sahen", oznaczajace wyjatkowo okrutna, poprzedzona szalenstwem smierc. Teraz wiele wskazywalo na to, ze historia sie powtorzy. Potezna armia Ormeda zbierala sie o dzien drogi na polnoc od Twierdzy Upiorzych Glow. Do Awonu byly stamtad dwa dni marszu, co jednoznacznie wskazywalo miejsce pierwszego uderzenia. Dziwny to byl wybor. Jeszcze dziwniejszy byl spokoj panujacy we wrogim obozie. Karyjscy zolnierze i ronijscy najemnicy jakby zapomnieli o istnieniu upiorow. Byc moze pewnosci dodawala im wlasna potega. Bylo ich bowiem przeszlo szescdziesiat tysiecy i ciagle przybywaly nowe oddzialy. Taka sile rzadko widywal swiat Wielkiego Ladu. Zwiadowcy zdobywali wciaz metne wyjasnienia. Podobno miano rozdawac jakies amulety albo ze upiory ulekna sie takiej masy ludzi, albo ze ich juz nie ma, ze to tylko przebrani Suminorczycy... Cos wisialo w powietrzu. Sahen przygotowano do odparcia atakow trwajacych bez przerwy po kilkadziesiat godzin. W odpowiedniej odleglosci od twierdzy stanely dodatkowe oddzialy. Uzupelniono zapasy. Trzecia noc od wypowiedzenia wojny zaczela sie tak jak poprzednie. Na mury weszli wycwiczeni straznicy uzbrojeni w luki, oszczepy o srebrnych ostrzach i topory wykute z bryl rodzimej miedzi. Blanki rozjasnialy tylko szczapy swiecacego prochna, bylo to konieczne, gdyz jasnosc na gorze uniemozliwiala dostrzezenie czegokolwiek w ciemnosciach panujacych u podnoza fortecy oraz w otaczajacych ja rowach. Wraz z zachodem slonca rozlegly sie nie milknace ani na chwile nawolywania pelniacych warte zolnierzy. Bez przerwy zawiadamiali siebie o kazdym dostrzezonym na dole ruchu i zapewniali, ze nie spia. Strzygi potrafily wspinac sie po murach rownie cicho jak koty, kotolaki zas robily to jeszcze ciszej. Tylko nerwy napiete do ostatnich granic i wyostrzona uwaga mogly zapobiec naglej przemianie rzeczywistosci w senny koszmar. Jezeli jakis potwor zdolal wejsc na korone twierdzy, oznaczalo to pewna smierc kilku ludzi. Zadna bron bowiem nie rownowazyla dobrze nadnaturalnej sily i szybkosci demona. Za kazdy zatkniety na tyczce leb trzeba bylo zaplacic czyjas smiercia lub okaleczeniem. Wycie wilkolaka rozleglo sie gdzies w oddali. Na nikim nie zrobilo to zadnego wrazenia. Skowyt upiora byl tu rzecza zwyczajna. Pierwszemu potworowi odpowiedzial drugi znajdujacy sie nieco blizej. Pozniej powietrze przeszyl przeciagly wizg strzygi. Chwila ciszy i znow kilka zawodzen. Juz prawie pod samymi murami! Zolnierzom zywiej zabily serca, dlonie mocniej scisnely magiczny orez. Jakis czas nic sie nie dzialo, ale potem stalo sie cos, co sprawilo, ze najdzielniejszym wlosy stanely deba. Cala ciemnosc otaczajaca mury fortecy zawyla nagle przerazliwym chorem upiornych glosow. W dole rozblysly dziesiatki par swiecacych slepi, a w kazdej chwili zapalalo sie kilkanascie nowych. Poruszaly sie niczym motyle. Zblizaly. Niebawem oczom struchlalych straznikow ukazalo sie rozkolysane morze swietlistych punktow. Kolejne jego fale nadciagaly od strony puszczy. Skrzeki, skowyty, syki i zawodzenia zlaly sie w jeden zlowrogi pomruk. Zadrzala ziemia. Hakowate szpony wczepily sie w szczeliny miedzy ceglami i dzwignely potworne cielska. -Idzie tu!!! Idzie tu! I-idzie... - Wielokrotny okrzyk obiegl blanki i wtedy obledna groza opanowala wszystkie umysly. Straze mogly stawic czolo kilku, kilkunastu potworom, moze paru dziesiatkom, lecz nie tysiacom! Nadnaturalne moce Rohirry sprzysiegly sie przeciw twierdzy. Zrzucona przez kogos zagiew oswietlila sunaca w gore drgajaca mase, ktora oblepiala cala dolna czesc murow. Pojedyncze cienie byly juz blisko szczytu. Z czyjejs zmartwialej dloni ze szczekiem wypadla bron. Ktos z krzykiem rzucil sie do ucieczki. Za nim ruszyli inni. Tylko dobra kryjowka mogla teraz ocalic zycie! Oszalali z przerazania ludzie zaczeli tratowac sie na waskich schodach, stracac na ziemie, wciskac jak szczury w napotkane zakamarki i nory. Tych nielicznych, ktorzy wytrwali na stanowiskach, jako pierwszych pochlonela przelewajaca sie przez mury fala klow i gardzieli. Potem zaczelo sie pieklo. Nie orientujacy sie w sytuacji mlodzi zolnierze z nowo przybylych liniowych oddzialow, myslac, ze to atak Karyjczykow, ze zwykla bronia wypadli na dziedziniec. Prosto w wir smierci. Chwile pozniej upiory scigajac uciekajacych w panice nieszczesnikow dostaly sie do wewnetrznych pomieszczen twierdzy. Takiej rzezi nie opisaly dotad zadne kroniki. Potwory pozeraly swoje ofiary zapominajac je wczesniej zabic. W panujacych ciemnosciach rozlegaly sie przerazliwe jeki, chrzest rwanego miesa, mlaskanie, trzask miazdzonych kosci. Nad tym wszystkim zas rozbrzmiewal nieustannie triumfalny chichot demonow. Masywne drzwi i kraty, za ktorymi usilowali znalezc schronienie polprzytomni ze strachu ludzie, ustepowaly pod naporem dziesiatkow opazurzonych lap. Po kazdym huku pekajacych stalowych sztab lub zgrzycie wyrywanych zawiasow nowe przedsmiertne wycia z wielu gardel oraz spazmy agonii dolaczaly do ogolnego chaosu potepienczych zawodzen i ryku. Tam, gdzie nie zdazyly jeszcze dotrzec upiory, byl juz obecny obled. Z umyslow Suminorczykow czekajacych na dopelnienie sie przeznaczenia czarna reka grozy wymazywala wszelkie slady czlowieczenstwa. Z glebin podswiadomosci buchaly gejzery atawistycznych lekow, urazow i zapomnianych obaw. Rozum ginal jak iskra w mrocznym oceanie. Przerazenie przekraczajace ludzka wytrzymalosc powodowalo, ze w piersiach pekaly serca. Masakra trwala dwie, moze trzy godziny. Nie bylo nikogo, kto dokladnie okreslilby ten czas. Potem gineli juz tylko nieliczni, odkryci w najrozmaitszych zakatkach twierdzy. Wiekszosc potworow odeszla przed switem. Do poludnia zostaly tu jedynie bazyliszki i wily, polujace na tych, ktorzy swiatlo dnia uznali naiwnie za znak konca koszmaru. Gdy slonce osiagnelo zenit, w olbrzymim grobowcu, jakim stal sie Sahen, nie bylo juz zadnego plodu Onego. Nawet bazyliszki nie zagniezdzily sie w przepastnych lochach i piwnicach twierdzy, ale przymuszone czyims poteznym rozkazem wybraly niemila sobie wedrowke w upale i spiekocie z powrotem do puszczy. Kilka godzin pozniej granice przekroczyly pierwszy kolumny karyjskiej piechoty. Nie natrafily na opor. Zdolne do walki oddzialy Redrena wycofaly sie na wschod i polnoc do Awonu. Droga w glab Surninoru stala otworem. Armia Ormeda jak wielka rzeka poplynela obok wymarlych murow Sahenu. Czesc wojsk zajela twierdze. Widok, ktory tam zastano, na zawsze wryl sie w pamiec karyjskim zolnierzom. Szczatki i wnetrznosci trzech tysiecy ludzi w roznym stopniu pozartych, rozszarpanych, pogryzionych, lub popalonych wzrokiem bazyliszkow lezaly w monstrualnych bajorach krwi. Wsrod tego wszystkiego kilku cudem ocalalych z pogromu szalencow calowalo dlonie i stopy swych wrogow, tylko dlatego, ze ci byli ludzmi... * * * -I co teraz? - Mino odlozyl na stol dlugi miecz, pozostawiajac za pasem krotki, i usiadl na zydlu.Irian odeszla od wejscia do namiotu. Miala na sobie ciezka kolczuge i nie oslaniala juz oczu. Jadeitowa woalka zostala w Katimie. -Najprawdopodobniej swietcy uznaja upadek Sahenu za kare boza - odrzekla. - Jesli zas Wladca Niebios w tak widoczny sposob sprzyja poczynaniom Ormeda, dowodzi to, ze gniew Karyjczyka jest sluszny i sprawiedliwy. Proste, prawda? Przeciez tylko my dwoje i krol wiemy, jak bylo z Rodminem i kto mogl zwolac legion potworow i poprowadzic go do szturmu. Cale szczescie, ze nasza szlachta nie chce miec tu karyjskiej dynastii, bo w przeciwnym razie glowa Redrena juz jechalaby w sloju na dwor Ormeda, a ja skonczylabym na stosie. Wylacznie z tej przyczyny Arcyswietca nie wystapil dotad przeciwko krolowi. To jednak moze nastapic w kazdej chwili... -Tagero, Ormed i Swietcy - mruknal z przekasem Mino. - Nie sadzisz, ze to zbyt wiele jak na jeden raz? W oczach Irian zablysla determinacja. -Jezeli jutro zmiazdzymy Karyjczykow, zamkniemy geby swietcom. Nie odwaza sie sadzic zwyciezcy - powiedziala. -Zostaje jeszcze Tagero. -Wladca upiorow... - westchnela Rozanooka. - Ksin uczynil go ksieciem Rohirry! Kto mogl przypuszczac? Nawet Redren nie wie, co z tym poczac. Wyglada na to, ze przyjdzie mu oddac te prowincje. -A wiec nie ma zadnego planu? - zdumial sie Mino. Strzyga przytaknela milczaco. -Najpierw trzeba pokonac Ormeda. Zobaczymy, co bedzie dalej... - wzruszyla ramionami. - Zostawmy to juz! Gadaniem nic nie wskoramy. Powiedz lepiej, jak przyjal cie dowodca twojego legionu? Mino rozjasnil twarz. -Sadze, ze wiem, co chcialabys wiedziec. Irian zarumienila sie. -Kiedy stary przeczytal rozkaz z tym dopiskiem na dole - ciagnal Mino - zauwazylem, ze bardzo chce cos powiedziec. Patrzyl na mnie jak na zamorskie dziwadlo. To zabawne ogladac twarz kogos, kto tak zawziecie mysli i nic nie mowi. W koncu przydzielil mi moja setke i odprawil. Ale nastepnego dnia przyszlo nowe pismo, tym razem od Redrena... -Tez? -Wlasnie! Jego Wysokosc ze swojej strony awansowal mnie na starszego setnika, co oznacza, ze moge dowodzic oddzialem od stu do dziewieciuset ludzi. -Przeciez wiem! - machnela reka Rozanooka. - A powod? -"Za szczegolna odwage okazana w spotkaniu z istota nadnaturalna..." - zacytowal Mino. Oboje parskneli smiechem. On wstal nagle i podszedl do Irian. -Kocham cie - objal ja i przytulil. -Alez... - nie zdazyla wypowiedziec drugiego slowa. Ich usta odnalazly sie i zgasly niewazne mysli. -Prosze nie... nie teraz, nie tu... - zaczela wysuwac sie z jego ramion. -Jutro bitwa. Moze nigdy... -Wiem, ale wybacz, ja nie... Puscil ja i cofnal sie o krok. -Nie gniewaj sie - zmieszana spuscila oczy. Patrzyl na nia niczego nie pojmujac. Potem nie chcial juz nic rozumiec. Dlawiacy zal. Smutek. Zacisnal szczeki. -Prosze o wybaczenie, pani. -Min... -Zachowalem sie niestosownie. Chcialbym raz jeszcze przeprosic i zameldowac, ze waz Kaad zostal zwiadowca drugiego Legionu piechoty prowincji Kaladen i obecnie przebywa z misja rozpoznawcza w puszczach Rohirry. To wszystko - siegnal po miecz. Milczala. Zadrzaly kaciki jej ust. -Starszy setnik Mino Dergo prosi o pozwolenie odejscia. -Mozesz odejsc - rzekla sucho. Sklonil sie sztywno i wyszedl z namiotu. Irian stala przez chwile bez ruchu, po czym rzucila sie na poslanie i rozszlochala rozpaczliwie jak mala, skrzywdzona dziewczynka. * * * Stali w pieciu szeregach po stu ludzi w kazdym. Odstepy pomiedzy szeregami wynosily dwa kroki. Mino patrzyl z boku na swoja manipule. Na prawo i na lewo od nich staly takie same formacje. Sto krokow za pierwsza linia byla druga, a za nia trzecia, ktorej juz nie widzial. Wiedzial, ze za tamtymi jest jeszcze ostatnia, odwodowa piecsetka. Oto caly, liczacy piec tysiecy zolnierzy, drugi legion kaladenski trwal w szyku bojowym, czekajac na rozkaz ataku. Obok niego znajdowaly sie identycznie rozstawione; z prawej trzeci i czwarty kaladenski, trzeci i piaty samnijski, a na lewym skrzydle pierwszy i czwarty samnijski, piaty kaladenski oraz piryjski. Mozna sie bylo domyslac, ze gdzies za tym rozciagnietym na poltorej mili i glebokim na szescset krokow frontem wojsk stoja jeszcze cztery legiony Starego Suminoru, Gwardia Krolewska, trzy kohorty Pancernej Konnicy, po tysiac jezdzcow kazda, wreszcie choragwie lekkiej jazdy deremskiej, ktorej niewielkie oddzialy przemykaly niekiedy pomiedzy szykami piechoty.Siedemdziesiat piec tysiecy zolnierzy! Cala potega Korony Suminoru zwarta w olbrzymim szyku, gotowala sie, aby powstrzymac i rozbic blisko dziewiecdziesieciotysieczna armie Ormeda V. Mino rozgladal sie wokol siebie. Okolica nie byla rownina. Niewielkie wzgorza, zafaldowania i wybrzuszenia mocno ograniczaly horyzont. Przed nim, w odleglosci dwustu piecdziesieciu krokow wznosil sie plaski garb, calkowicie zaslaniajacy znajdujace sie pol mili dalej szyki Karyjczykow. Po bokach tez niewiele mozna bylo zobaczyc. Dlugie linie ciezkozbrojnych piechurow ginely w nierownosciach terenu, porosnietego pojedynczymi drzewami i kepami zarosli. O legionach rozstawionych na prawym i lewym skrzydle Mino dowiedzial sie o swicie na odprawie dowodcow manipul. Sam, z miejsca w ktorym byl teraz, wypatrzec mogl znaki jedynie czterech najblizszych. Tu i owdzie blyskalo sloneczne swiatlo odbite od grotow wloczni i fragmentow zbroi. Trawa siegala do kolan. W sumie okolica niezle nadawala sie na pole bitwy. Nie bylo tu dolow, rozpadlin, wawozow ani skarp. Tylko te rozklepane dlonia olbrzymie pagorki. Zadnych bagien, nieliczne strumienie. Zwiadowcy dobrze to wczesniej sprawdzili. Piechota i jazda mogly sie tu poruszac bez trudu. Jednak glowni wodzowie mieli powody do niezadowolenia. W takich warunkach nie mozna bylo obserwowac ruchow wszystkich wojsk naraz i nalezalo sie zdac na meldunki poslancow. To wydluzalo czas kazdego manewru, a przy tym wieksza odpowiedzialnosc spadala na oficerow sredniej rangi w rodzaju Mina. Cechy terenu sprawily, ze obie armie upodobnily sie do olbrzymich potworow o malenkich mozgach. W walce ich lby, ogony i kazda z nog beda zadawac ciosy osobno. Zgranie ruchow poszczegolnych czesci tych smokow, czyli legionow zapewne bedzie bardzo trudne. Stratedzy popelnili wiec blad. Zanosilo sie na dluga i ciezka przeprawe. Strzala nadleciala z sykiem i spadla gdzies za manipula Mina. Spojrzal przed siebie. Na wzniesieniu pojawily sie sylwetki karyjskich lucznikow. -Szczury! Szczury... - szmer przemknal wzdluz linii. Tym mianem zakuci w zelazo legionisci zwykli okreslac lekkozbrojnych piechurow. Kolejne strzaly zadzwonily o tarcze i helmy. Jak na razie nikt nie zostal ranny. Mino zajal swoje miejsce na skraju pierwszego szeregu. Lepiej nie zwracac na siebie uwagi. Zolnierze uniesli tarcze i pochylili glowy. Pociski nadlatywaly gesciej i wystrzeliwano je z coraz mniejszej odleglosci. Lucznicy swiadomi swej bezkarnosci, zblizali sie caly czas. Legionisci do walki na odleglosc mieli jedynie oszczepy, zatem zuchwalstwo tamtych musieli znosic z kamiennym spokojem. Strzala zeslizgnela sie po naramienniku Mina. Jeszcze troche, a strzelcy beda mogli dostrzec slabe miejsca zbroi! Bylo jasne, ze Karyjczycy chcieli ich sprowokowac. Ruszyc z miejsca, zmusic do z gory skazanej na niepowodzenie pogoni buldoga za zajacem. Mieli zmieszac swoj szyk i stac sie gromada polprzytomnych z bezsilnej wscieklosci furiatow biegajacych to tu, to tam. Zolnierze Mina wiedzieli o tym. Nikt wiec nie drgnal, gdy pierwszy z nich, trafiony w oko, z jekiem osunal sie na ziemie. Legionista z drugiego szeregu postapil o dwa kroki i zajal miejsce zabitego. Za nim ten sam ruch wykonali stojacy w nastepnych dwu liniach. Luka w szyku przeniosla sie do ostatniego szeregu. Chwile pozniej trzech mlodych legionistow nie wytrzymalo nerwowo i wrzeszczac rzucilo sie na lucznikow. Nim zdazyli zrobic trzydziesci krokow, grad strzal z kilku stron zwalil ich z nog. Karyjczycy dobili rannych wloczniami. Starzy zareagowali jak automaty - przybyly trzy puste miejsca. Pociski zabebnily gwaltownie o tarcze Mina. Tamci rozpoznali w nim oficera! Spostrzegl, ze pokazuja go sobie. Byli juz na granicy zasiegu oszczepow. Blizej nie zamierzali podejsc. Tchorzliwe szczury! Poczul uderzenie w helm. Jedno, drugie, trzecie. Ostatnia strzala trafila w oslone policzka. Pochylil nizej glowe. Znow w tarcze. Teraz w nagolennik. I znowu! W ziemi kolo nog utknelo chyba z dziesiec strzal. Cale szczescie, ze stopy tez byly chronione. Odruchowo opuscil nizej tarcze i zanim zdazyl ja uniesc z powrotem, dwa groty lupnely w napiersnik i naramiennik. Cud, ze nie w szyje! Poczul, ze krew zaczyna sie w nim gotowac. -Sukinsyny!!! - Nie zamierzal klekac przed nimi i chowac sie za tarcza. Nagolennik! Znow helm. Zeby zacisniete do bolu... Uslyszal gwaltowny tetent. To lekka jazda! Deremczycy wypadli galopem przez luke miedzy manipulami. Czesc zeskoczyla z koni i siegnela po luki. Reszta ruszyla do szarzy. Karyjczycy pierzchli w panice. Calkiem jak szczury! Po chwili na przedpolu zostalo tylko kilkadziesiat cial. Jezdzcy wycofali sie rownie szybko, jak pojawili, i skrecili w prawo, w korytarz za pierwsza linia manipul. Nieco dalej czekala juz taka sama robota... Zanim znikneli, jeden z nich podal Minowi zwitek papieru. Mlodzieniec rozwinal go i przeczytal. -Gotuj sie! - krzyknal. Zolnierze odpowiedzieli gluchym pomrukiem. Ostatni szereg rozdzielil sie na polowy, a te przeksztalcily sie w dwa pododdzialy, ktore stanely po bokach. Ich zadaniem bylo w razie potrzeby wypelnic odstepy pomiedzy formacjami. Sasiednie manipuly powtorzyly ten manewr. -Naprzod! Ruszyli powolnym krokiem. Po trzech minutach osiagneli szczyt wznoszacego sie przed nimi garbu. Widok stad zapieral dech. Tysiac krokow dalej zaczynala sie olbrzymia, nieregularna szachownica karyjskich wojsk. Morze helmow i tarcz. Mino obejrzal sie. To co teraz zobaczyl za soba, bylo nie mniej imponujace. On i jego manipula znajdowali sie w samym srodku tego wszystkiego. Gdzie nie spojrzec, wznosily sie mury z zelaza, powiewaly proporce, pedzili konni poslancy! W ich strone sunely oddzialy wroga. Kazdy po pieciuset ludzi, bardzo podobny szyk. Na ustach Mina pojawil sie drwiacy usmiech. Tak, po tylu przegranych bitwach musieli w koncu zaczac nasladowac suminorska taktyke. Karyjscy ciezkozbrojni byli nieco nizej i w odleglosci okolo czterystu krokow. Ostatnie Szczury z pospiechem umykaly na boki, aby nie znalezc sie miedzy mlotem a kowadlem. W tej chwili najwazniejsza stala sie piecsetka idaca na manipule Mina. Zapomnial o calej reszcie i spokojnie przeszedl na srodek wlasnej formacji. Zolnierze sprawnie przesuneli sie, by zrobic mu miejsce w szyku. Stanal wraz z nimi. Juz czas! Przymknal oczy, wzial gleboki oddech i bardzo powoli wypuscil powietrze z pluc. Dlon odnalazla rekojesc... -Dlugie miecze! - rozkazal. -Dluugiee mieecze! - powtorzyli spiewnie dziesietnicy. Sykliwy szczek przemknal wzdluz pierwszej linii. Zamigotala stal. Stojacy w dalszych szeregach siegneli po jeden z trzech zawieszonych na plecach oszczepow. Pochylil sie las smuklych ostrzy. Jeszcze chwila, jeszcze... Juz czas. -Naprzod!!! Zar przeszyl nerwy. Ciezkie buty miarowo zalomotaly o ziemie. Masa okrytych zelaznymi plytami ludzi ruszyla z miejsca i zaczela schodzic po pochylosci. Nabierali rozpedu, zaczeli biec... Trawa uciekajaca spod nog. Miecz mocno sciskany w reku. Urwany, chrapliwy krzyk. Szybciej i mocniej! Impet narastal. Rozpedzone szeregi dudnily jak lawina beczek na bruku. Bojowy ryk nagle wwiercil sie w umysl Mina. Wybuch emocji rozerwal karby opanowania. Znikly wszelkie obawy. Zawyl jak zwierze. Piana na ustach. Podswiadomosc zwrocila wspomnienia wepchniete w nia sila woli. Rozpacz, nienawisc, bol, gniew, zawod i rozczarowanie - to wszystko eksplodowalo blaskiem tysiaca slonc. -RIDAAAAA!!!!!!! Z taka furia uderzyl tarcza w tarcze karyjskiego piechura, ze tamten runal jak dlugi. Blyskawiczny sztych przebil pancerz. Wyrwal ostrze depczac po przeciwniku. Nie slyszal innych wrzaskow oprocz wlasnego. -Ridaaaaaa!!!!!! Miecz przecial powietrze. Iskry posypaly sie z pekajacego naramiennika. Bryznela krew. Padl drugi Karyjczyk. Mino odrzucil tarcze. Obiema dlonmi chwycil rekojesc miecza. Wzniosl ostrze wysoko nad glowe. -Ridkaaaaaa!!!! Przylbica trzeciego rozleciala sie na kawalki. Zmasakrowana twarz wyjrzala na mgnienie oka spod strzaskanego zelaza. Smuga stali znow zatoczyla krag. Czyjas reka odpadla od ramienia. -AAAAAaa!!!! Amok Mina sprawil, ze wszystko wokol dzialo sie jak we snie. Widzial glownie wlasnego miecza, jak bardzo powoli spada na zupelnie nieruchomego przeciwnika, jak peka napiersnik tamtego, jak zelazo pograza sie w ciele wroga, a ten osuwa sie na kolana i znika gdzies w dole. Po nastepnym ciosie od klingi odpadly srebrzyste drzazgi. Stracil ostrze! Odruchowo obrocil rekojesc, aby uzyc drugiej krawedzi glowni. Uderzyl, ile sil. Miecz pekl na trzy czesci. Szalenstwo buchnelo niczym plomien, zacmilo rozum. Nie baczac na nic zlapal Karyjczyka za gardlo! Runeli na ziemie. Czerwona mgla zasnula Minowi oczy. Zaciskac palce! Za-cis-kac! Wiecej nic nie czul, nie pragnal, nie myslal. Nastapilo przesilenie. Ogarnieta morderczym szalem swiadomosc mlodzienca rozplynela sie gdzies i zgasla. -... -Panie! - uslyszal nagle. Ocknal sie. Jego dlonie ciagle trzymaly zgnieciona krtan karyjskiego piechura. -Panie, zyjecie? Ktos dotknal naramiennika. Mino uniosl glowe. Wokol stali zaniepokojeni zolnierze, a obok kleczal dziesietnik Kasito. -Nic mi nie jest. Puscil trupa i zaczal wstawac. Dwoch legionistow natychmiast pomoglo mu pokonac ciezar zbroi. Nie musieli tego robic. Czul sie lekki jak ptak. Umysl mial spokojny i jasny. Kiedy rozgladal sie po pobojowisku zaslanym pierwszym pokosem cial, z czego wiecej niz trzysta pozostawila tu karyjska piecsetka, ktora starla sie z jego manipula, i gdy patrzyl na cofajace sie w nieladzie oddzialy wroga, wtedy zrozumial, ze cale zlo, wszystkie zadawnione urazy wypalily sie w nim do szczetu. Doznal oczyszczenia. * * * Na wielkiej, naszkicowanej wedlug wskazowek zwiadowcow mapie lezalo dziewiecdziesiat malych plaskich klockow w roznych kolorach. Tworzyly one dlugi i waski prostokat zlozony z trzech rzedow po dwadziescia siedem sztuk. Dziewiec pozostalych stalo za nimi w osobnej linii. To byla pierwsza rezerwa. Wszystkie manipuly jednego legionu oznaczono ta sama barwa. Za glownym frontem, ktory tworzylo dziewiec legionow - po trzy na kazdym ze skrzydel i w centrum - rozlozono jeszcze kilkadziesiat innych klockow symbolizujacych reszte suminorskich formacji. Tutaj rzucalo sie w oczy zgrupowanie czterech legionow Starego Suminoru. Oznaczajace je kostki pomalowano na brazowo. Po przeciwnej stronie mapy rozciagnieta gromada czarnych prostopadloscianow oddawala przyblizony ksztalt szykow armii Ormeda.Dwoch oficerow, wykorzystujac wiadomosci przynoszone wciaz przez poslancow wpadajacych co chwila do namiotu, staralo sie odwzorowac przebieg bitwy. Wlasnie jeden z nich usunal ze skraju lewego skrzydla trzy zolte prostokaciki, oznaczajace pierwsza linie manipul legionu piryjskiego. -Matoly!!! Dali sie podpuscic lucznikom! - Redren byl wsciekly. -Ale za to powiodlo sie nam w centrum i na prawym skrzydle - odrzekla Irian spogladajac bez przerwy na zielony klocek, ktory az do tego momentu znajdowal sie dokladnie w srodku pierwszego rzedu. -I co z tego?! - ofuknal ja krol. - Nie moge isc naprzod powloczac lewym skrzydlem. Z taka kupa wojska to nie sa zarty! Jak mi sie ta ukladanka rozsypie - pokazal na stol z mapa - to sam diabel tego potem nie pozbiera. Wstrzymac natarcie! Jeden z czekajacych na rozkaz poslancow wyskoczyl z namiotu jak wyrzucony sprezyna. Redren popatrzyl na pobity legion. -Co za balwan dowodzi ta zbieranina? -Moj kuzyn Daron Fergo - odpowiedziala Rozanooka. -On? Jesli przezyje te bitwe, reszte zycia spedzi na szukaniu Pirow po krzakach! Swoja droga zupelnie o nim zapomnialem... Mocno oberwali? - zwrocil sie do oficera przy mapie. -Tego dokladnie nie wiemy, wasza wysokosc. -Poslijcie w tamta okolice Pierwszy Starosuminorski. Drugiego gonca wywialo z namiotu. -Do kata! Godzina minie, zanim wykonaja ten rozkaz. - Krol usiadl zrezygnowany. - Mam nadzieje, ze wytrzymaja tam do tej pory... * * * Trzecia linia manipul stala teraz na grzbiecie garbu, z ktorego zaczeli atak. W sumie nie posuneli sie zbyt daleko. Zolnierze Mina z powrotem uformowali szeregi. Juz tylko trzy pierwsze mialy po stu ludzi. W czwartym bylo ich szescdziesieciu dwoch, piaty nie istnial. Teraz znajdowali sie w jakiejs podluznej niecce o plaskim dnie i armia wroga znow zniknela im z oczu. Osobliwy uklad wzgorz sprawil jednak, ze horyzont znalazl sie dosc daleko, i w ten sposob idacy na nich nowy oddzial wroga zaczal stopniowo wyrastac jak spod ziemi.Tym razem byla to klasyczna ronijska falanga. Najemnicy szli ustawieni w dziesiec szeregow po dwustu ludzi w kazdym. Pierwsze dwie linie mialy piki dlugie na szesc lokci, w nastepnych dwu szeregach drzewca byly o dwa lokcie dluzsze i tak dalej, az do pik o dlugosci czternastu lokci. Wygladali jak olbrzymi lan zboza z grotami zamiast klosow i suneli niczym zelazna, wypelniona olowiem beczka, uzywana do ubijania powierzchni drog. Do dzis opowiadano sobie w wojsku legendy o tym, jak trzydziesci piec lat temu Redren rozbil podobna formacje frontalna szarza ciezkiej jazdy i wyszedl z tego bez szwanku. Dotad nie znalazl sie nikt, kto odwazylby sie powtorzyc podobne szalenstwo. Mino przyjal podana przez Kasita tarcze i niepotrzebny juz komus miecz. Nie spuszczajac oczu z odleglych o dwiescie krokow Ronijczykow schowal go do pochwy. -Formowac trojkat! Lewo! - rozkazal. Szeregi jego manipuly uwypuklily sie do przodu, a wszystkie powstajace przy tym odstepy zaczeto szlusowac w lewo. Po chwili szyk byl gotowy. Stworzyli trojkat rownoramienny celujacy najostrzejszym narozem prosto w prawe skrzydlo ronijskiej. Manipula stojaca na prawo od formacji Mina zrobila to samo, tyle ze ustawiajac sie naprzeciwko lewego skrzydla Ronijczykow. W ten sposob w srodku pierwszej linii pojawila sie luka, przez ktora swobodnie mogloby przejsc stu ludzi. Dla tamtych byla to zaledwie szczelina pomiedzy sztachetami w plocie... Dowodcy manipul drugiej linii natychmiast pojeli w czym rzecz. Srodkowa przeksztalcila sie rowniez w trojkaty klin, ktory stanal na prawo od grupy Mina, tworzac wraz z nia jakby dwa szpiczaste schodki. Manipula po prawej natomiast, zachowujac uklad pieciu szeregow, zmienila front, ustawiajac sie na ukos do Ronijczykow. Manipuly z lewego skrzydla pozostaly na pozycjach. Trzecia linia nie drgnela. Mury tarcz zwarly sie z lomotem. Do poludnia brakowalo jeszcze godziny. Szczesliwie dzien nie byl zbyt upalny. Toporna falanga nie zdolala zareagowac na szybki manewr czterech manipul i cala sila bezwladu runela na wyszczerzone trojkatne kly. Suminorczycy czekali juz z krotkimi mieczami w dloniach. Byla to bron przeznaczona do walki w tloku i scisku. Mino stal teraz przy podstawie formacji utworzonej przez jego ludzi. Setki grotow uderzyly o tarcze szukajac szczelin, ktorymi moglyby przebic sie do wnetrza szyku, dzgaly w helmy by przez otwory przylbic znalezc droge do oczu i mozgow. Huk i trzask lamanego drewna zagluszyly na moment bojowy wrzask Ronijczykow. Zgodnie z przewidywaniami falanga natrafiajac na bardzo silny opor na skrzydlach, a zaden w srodku, wygiela sie w luk, a tworzace ja szeregi zerwaly ciaglosc, sklebily sie i zamienily w bezladna gromade zolnierzy, ktora jak fala zwalila sie na druga linie suminorskiej piechoty. Trzecia ustawiona w klin manipula zmieszala te mase jeszcze bardziej, stloczyla i zepchnela na ukosny szyk czwartej. W zbitym tlumie Ronijczykow powstaly zawirowania powodujace, ze niektorzy zaczeli nagle nadziewac sie na piki swych towarzyszy. I wtedy z trzech stron z przeciaglym klekotem i szumem spadla na nich lawina oszczepow. Wycie i krzyki trafionych buchnely jak z piekielnego kotla. Wiekszosc najemnikow sluzyla wczesniej jako piechota morska, mieli wiec niezbyt ciezkie pancerze. Ucierpieli straszliwie. Zaden z lecacych ukosnie w dol grotow nie wbil sie w ziemie... W kotle utworzonym przez suminorskie manipuly zakotlowalo sie jak w przedsionku piekla. Czesc ogarnietych panika Ronijczykow zaczela uciekac szczelina pomiedzy formacja Mina, a czubkiem klina stojacego w drugiej linii. Tymi zajeli sie bezczynni dotad zolnierze z lewego skrzydla. Reszta wybrala klasyczna metode odwrotu - na leb, na szyje tam, skad przybyli. Po chwili, oprocz stosow cial naszpikowanych oszczepami, na placu boju pozostal jeszcze, ciagnacy sie wzdluz szyku Suminorczykow zwal trupow wypatroszonych krotkimi mieczami. -To byla czysta robota - stwierdzil Kasito wycierajac ostrze o rekaw tuniki wystajacej spod nalokietnika. -Tak, tylko gdzie tu teraz z powrotem rozwinac szeregi. - Mino popatrzyl na sterty cial. - Trzeba bedzie je przeniesc albo sie cofnac... Nagle uniosl glowe i zaczal nasluchiwac. Bitewna wrzawa na prawym skrzydle calej armii nie ucichla, ale wyraznie przybrala na sile. * * * -Nacieraja na prawa flanke! - zawolal kolejny goniec wpadajac do namiotu.-Jakimi silami? - spytala szybko Irian. -Co najmniej dwadziescia tysiecy ludzi. Rozne formacje! Oficer przy mapie natychmiast wzial sie za przesuwanie czarnych prostokatow. Poslaniec udzielal mu dokladniejszych wskazowek. -Skonczyly sie obmacywanki, poszedl na calosc... - mruknal Redren. -Dlaczego tam? - zdziwila sie Rozanooka. - Przeciez mieli lepsza sytuacje na lewym skrzydle! -Wlasnie dlatego! Ormed pewnie sadzi, ze poslalem tam wszystkie odwody - odrzekl krol. - Przechytrzyl sam siebie. Pozostale legiony Starego Suminoru na prawe skrzydlo! - rozkazal. -Tak, panie. -Zaczekaj! Niech wspieraja naszych tylko na tyle, na ile to niezbedne do odparcia atakow. Maja oszczedzac sily. To Karyjczycy musza sie wykrwawic! -Tak jest! -I kiedy oni odpuszcza, przechodzimy do kontrataku. Zrozumiales? -Tak, panie. -Pedz! -Zostawmy cos do wsparcia centrum - zaproponowala Irian. -Centrum trzyma sie mocno i niech robi to dalej! - ucial Redren. - Co slychac na lewym? -Wytrzymali drugie uderzenie, ale zuzyli juz wszystkie odwody - odpowiedzial oficer stojacy przy przeciwleglym koncu stolu. -Pierwszy starosuminorski uzupelni im straty, a z tym, co mu zostanie, niech idzie na prawe skrzydlo. -Rozkaz! -Dwa tysiace Gwardii i pancernych przesunac tez w tamta strone - dodal krol. -Wszystko na prawa flanke? - odezwala sie Rozanooka. - Bedziemy tworzyc front skosny? -Niezupelnie - odpowiedzial Redren. - Chce rozbic ich najsilniejsze zgrupowanie i oskrzydlic z prawej, ale centrum ma zostac tam, gdzie jest. -Alez, panie! - zawolal oficer zajmujacy sie ta czescia mapy. - To przeciez rozerwie nam caly front! Powstanie luka pomiedzy centrum a prawym skrzydlem... -Otoz to! Wtedy rzucimy tamtedy ciezka jazde. O tak, po przekatnej - krol pokazal kierunek. - Jezeli beda dostatecznie oslabieni, ten atak przetnie ich na dwie czesci. Z lawy pod sciana namiotu poderwali sie prawie wszyscy poslancy. Biegiem ruszyli do koni i chwile pozniej gnali juz, by przekazac rozkazy. Redren pochylil sie nad stolem. -A wiec zaczynamy decydujaca rozgrywke! - oznajmil spokojnie. - Karty odkryte i teraz to albo piczka, albo prawiczka - dodal i z ukosa popatrzyl na Irian... * * * Problem Mina z ponownym ustawieniem szeregow sam sie rozwiazal. Po kilku minutach nadeszla druga ronijska falanga i uderzyla w lewe skrzydlo i centrum jego legionu. Ci po prawej mogli teraz odpoczac, ale oni nie. Na dodatek dowodca najemnikow okazal sie znacznie madrzejszy od swego poprzednika. Widzac co sie szykuje, zatrzymal falange przed samym nosem Suminorczykow i pchnal do ataku tylko trzy pierwsze linie. Tak niewielkiej liczbie wrogow oszczepy nie wyrzadzily duzych szkod. Potem Ronijczyk jedynie dosylal kolejne szeregi i dopiero po dluzszym czasie, kiedy zorientowal sie, ze i tak nic nie wskora, spokojnie wycofal sie zachowujac ostatnie dwie linie w stanie nienaruszonym. To byla wyjatkowo meczaca rabanina na miecze, oprocz tego Ronijczycy chetnie odrzucali im ich oszczepy, krwawe zniwo zebraly ich piki. Zginal Kasito, a Minowi pozostala polowa manipuly.Chociaz najbardziej zazarty boj trwal na prawym skrzydle, gdzie tlumy zbrojnych liczace ponad trzydziesci tysiecy ludzi, napieraly na siebie w potwornym scisku, ataki na srodek i lewa flanke armii Redrena nastepowaly raz za razem. Ormedowi chodzilo o to, aby zajac walka jak najwiecej suminorskich zolnierzy i nie dopuscic, by choc czesc z nich wyslano z pomoca na prawe skrzydlo. Kazdy z szesciu pozostalych legionow musial wiec caly czas bronic zaciekle swojego odcinka glownej linii. W kolejnym natarciu swieza piecsetka karyjskich ciezkozbrojnych zepchnela oddzial Mina na stojaca za nimi manipule. Omal ich nie rozbito, gdyz nagle nadeszla trzecia falanga Ronijczykow. Widac bylo, ze formacje te utworzono z resztek, jakie zostaly po dwoch poprzednich, bo wiekszosc nie miala juz pik, ale mimo to okazali sie bardzo grozni. Tylko uderzenie manipul z trzeciego rzedu, wzmocnionych dziesiata, odwodowa piecsetka ocalilo ich od kleski. Karyjczycy odstapili, by znowu sie przegrupowac. Nie wszyscy mieli jednak takie szczescie co Drugi Legion Prowincji Kaladen. Sasiadujacy z nim z prawej Trzeci Kaladenski, pod wplywem kombinowanego ataku pieciu formacji ronijskiej i karyjskiej piechoty, zamienil sie w bezladne klebowisko walczacych samotnie zolnierzy. Dopiero poswiecenie trzech choragwi deremskiej jazdy i szesciuset ludzi wyslanych z sasiedzka pomoca pod dowodztwem Mina zapobieglo katastrofie. Po tej wycieczce z jego wlasnej manipuly pozostalo zaledwie stu piecdziesieciu legionistow. Grupe te rozdzielono po innych piecsetkach jako uzupelnienie strat. Byl to koniec oddzialu. W calym legionie brakowalo juz blisko tysiaca siedmiuset zolnierzy. Bitewna wrzawa na prawym skrzydle zaczela przesuwac sie w strone karyjskich pozycji. Jednak tutaj, w centrum spod ziemi znowu wyroslo kilka szeregow najemnych pikinierow, poprzetykanych gesto ciezkozbrojnymi. Zmeczeni i glodni, ociekajacy potem i krwia Suminorczycy kolejny raz zwarli szeregi. Minela pora obiadu. * * * -Za wolno! Za wolno! - Redren chodzil dookola stolu krecac glowa z dezaprobata.-Panie - poslaniec rozlozyl rece. - Nie mamy az tak zdecydowanej przewagi. Przeciez na poczatku to ich bylo wiecej. Robimy, co mozemy... W tym czasie pochylony nad mapa oficer usunal z glownej linii kilkanascie prostokacikow. Miedzy innymi i ten oznaczajacy manipule Mina. Rozanooka przygryzla dolna warge. Widac bylo, ze z trudem stara sie zachowac spokoj. -Centrum zaczyna sie kruszyc! - oznajmil adiutant Redrena skonczywszy uaktualniac polozenie wojsk. -Idziemy naprzod, lecz oni ciagle sciagaja skads posilki - dokonczyl poslaniec. -Pewnie z wlasnego centrum - krol podrapal sie w potylice. Juz dawno kazal zdjac z siebie zbroje i stal teraz w rozchelstanej i przepoconej koszuli. - Trzeba im zwiazac te sily. Co nam zostalo? -Tysiac Gwardii, wasza wysokosc. -Niech zaatakuja centrum. To powinno odciazyc prawe skrzydlo i przygotowac pole dla jazdy. -Tysiac to troche za malo do tego celu - zauwazyl drugi oficer. -Racja. Niech wiec srodkowe legiony wyskrobia dla nich jakies wsparcie. Irian przestapila z nogi na noge. Redren spostrzegl jej ruch i popatrzyl na nia uwaznie. -Dobrze, poprowadzisz ten atak - rzekl krotko. -Dziekuje, panie! -Nie musisz dziekowac. Sam widze, ze jeszcze troche, a znioslabys mi tu jajo. Idz! Rozanooka wybiegla z namiotu. Tagero Slonce wreszcie przestalo przygrzewac. Mino nie zwazajac na lakome spojrzenia stojacych dookola legionistow, poteznymi haustami pil wode z winem. Aby zdobyc ten buklak, musial wpierw rozwalic leb jego wlascicielowi, a wczesniej dwom innym Ronijczykom. Zrobil to sam, wiec nie zamierzal sie teraz z nikim dzielic. Wody mieli malo i musialo jej starczyc przede wszystkim dla rannych. Z tego powodu ostatnie starcie przeksztalcilo sie w polowanie na tych, co mogli miec cos do picia. Nie uszedl z zyciem zaden karyjski czy ronijski piechur, u ktorego zauwazono cokolwiek wygladajacego jak buklak lub manierka. Kilka krokow od Mina zdobywca gasiorka wina wlasnie dobijal targu z trzema posiadaczami naczyn z woda. Nieco dalej dwoch legionistow sprawdzalo na rannym Karyjczyku, czy przypadkiem ich napoj nie jest zatruty. Inni nie mieli takich skrupulow. Pechowcy ochryplymi glosami zaklinali sie na wszystkie swietosci, ze po bitwie za dwa lyki wody postawia ofiarodawcy antalek piwa. Ostateczny kurs wymiany ustalono na jeden lyk. -Starszy setnik Mino Dergo? Mino odwrocil sie. Przed nim stal jakis dziesietnik. -Czego?! - dopil ostatnie krople. -Wzywa was dowodca legionu. Prosze za mna. Stary Kaledo z podziwem popatrzyl na meldujacego sie niedbale Mina. Pancerz mlodzienca byl pokiereszowany dziesiatkami ciosow. Na powyginanej tarczy krzeply zacieki krwi, a w niektorych wglebieniach trzymaly sie jeszcze resztki wlosow i skory. Niebieskie oczy Mina blyszczaly zimno w trojkatnych otworach przylbicy - na niej tez zaschly czerwone bryzgi. Z grzebienia na helmie zostaly jedynie strzepy. -Nic ci nie jest? - spytal dowodca. Pytanie zabrzmialo prywatnie, wiec Mino zbyl je wzruszeniem ramion. Po dziewieciu godzinach walki czul juz kazdy nit w swojej zbroi. O kosciach i miesniach nie warto bylo nawet wspominac. Mial wrazenie, ze tylko tym blachom i rzemieniom zawdziecza to, iz jeszcze nie rozsypal sie na kawalki. Taki fach. O czym tu mowic? Na czulosci sie staremu piernikowi zebralo! Pewnie zapomnial juz, jak to jest... - Mino rozezlil sie. Mogl chodzic, bic sie i to bylo najwazniejsze. Po cholere ta durna gadka?! Kaledo zrozumial niemy monolog. -Zaraz nadejdzie tu Gwardia Krolewska - powiedzial krotko. - Tysiac ludzi. Maja szturmowac centrum. Bedziesz ich oslaniac. Wez odwodowa piecsetke. Ci najmniej dostali w kosc. Mino skinal glowa i odszedl. Gwardia... A niech tam! Piechota legionowa nigdy za nimi nie przepadala. Nie pomyslal o Irian. Nie pora na to. Wazna byla robota do odwalenia. Krolewski Gwardzista mial mala tarcze i tylko jeden miecz, co czwarty zas kusze. A dobrze, przydadza sie. Lubia walczyc w luznym szyku, gdzie kazdy ma duzo miejsca... Ich sprawa. Gdyby jednak przyszlo twardo wziac sie do kupy, to juz predzej zwieja za plecy jego ludzi. Pamietac o tym, jakby jakas szarza. Musztra tylko paradna. Na to lepiej nie liczyc. Pancerze... Ech! Gwardia miala zbroje wykute ze szlachetnej stali - rownie wytrzymale, a przy tym znacznie lzejsze od skorup, ktore nosily legiony liniowe. Powszechnie zazdroszczono Gwardzistom tego praktycznego luksusu, dajacego mozliwosc swobodniejszego poruszania sie i szybszego biegania. Z powodu tej lekkosci legionisci nazywali ich Blaszanymi Szczurami. Doszedl w koncu na miejsce i zajal miejsce dowodcy dziesiatej manipuly. -Przygotowac sie do ataku! Odpowiedzial mu gluchy pomruk. Czyzby oni tez mieli juz dosyc? -Nie jeczec, scierwa! Tam powinien byc strumien... Trafil w sedno. Rozleglo sie radosne porykiwanie. Zolnierze z innych manipul rzucili sie do nich z manierkami, na wypadek gdyby mieli tu wracac. Przeprowadzil ich luzem przez pobojowisko i ponownie ustawil na czystym przedpolu. Zobaczyl, ze Pierwszy Samnijski tez wyslal jedna manipule. Niezle. Teraz beda mogli oslonic boki tym krolewskim pieszczochom. Stwierdzil, ze winny napoj mimo wszystko zdolal poprawic mu humor. -Ida! Ida Blaszane Szczury! - poszla wiesc od linii do linii. Od razu ja zauwazyl. Szla na czele kolumny Gwardii, ktora zrecznie przecisnela sie miedzy szykami legionistow, a potem przebrnela przez stosy trupow. Irian oprocz kolczugi miala na sobie jakas przerzucona przez plecy sakwe albo worek. Wlosy zawiazala w gruby warkocz opleciony rzemieniem. Jak zwykle byla bez broni. -Patrzcie! To ta strzyga! - teraz zwrocili na nia uwage zolnierze. - Ale sie wystroila!... -Cisza w szeregach! - huknal Mino. Zamkneli sie. Rozanooka odgadla, czego od niej oczekuja i wprowadzila swoich w luke pomiedzy nimi, a Samnijczykami. Dwustu piecdziesieciu kusznikow ustawila za tlumem Gwardzistow. Oby tak dalej, pomyslal Mino z uznaniem. Wyszla przed front i popatrzyla w strone jego piecsetki. Domyslil sie, ze chciala zobaczyc dowodce. Pewnie juz wie, ze to on... Wystapil dwa kroki i machnal jej reka. Ten od Samnijczykow zrobil to samo. Kilka gestow i wszystko jasne. Mozna zaczynac. -Ruszamy! - rzucil za siebie Mino. Zobaczyli ich sto krokow dalej. I wzajemnie. W Karyjczykow jakby piorun strzelil. Przegrupowali sie wlasnie, wyraznie z mysia o prawym skrzydle armii Redrena, i teraz na gwalt zaczeli zmieniac front. To milo sprawic wrogowi az taka niespodzianke! Gwardzisci ruszyli naprzod z dzikim wrzaskiem. Kupa, biegiem i na zlamanie karku. Manipuly poczlapaly sie za nimi niczym dwie stateczne matrony za rozkrzyczana dzieciarnia. Zaczeli schodzic w dol czegos, co przy odrobinie wyzszych i wezszych zboczach mogloby byc dolina. Chwile potem Gwardia wdarla sie w glab rozchwianych karyjskich formacji. Rozpoczela sie zajadla rabanina. Mino przyzwyczail sie juz nie slyszec bitewnego zgielku. Zobaczyl, ze Irian zostala razem z kusznikami. -Uwaga, strumien! - zawolal. Caly oddzial w okamgnieniu stal sie wzorem zdyscyplinowania. Defiladowym krokiem pomaszerowali do wodopoju i staneli wzdluz brzegu. -Pierwszy szereg, mozna zdjac helmy! Sto twarzy wyjrzalo spod przylbic. Teraz sprzaczka pod broda, helm z glowy, zanurzyc, nabrac i pic, pic... Nie dal im czasu na napelnienie buklakow. -Dosc!!! Drugi szereg! Wszystko sie powtorzylo. Tymczasem Gwardia wychodzila z siebie, zeby popisac sie przed legionistami. Krolewskich zolnierzy niewatpliwie zainspirowalo ogladane przed chwila pobojowisko. Niestety, widzowie nie staneli na wysokosci zadania. Malo kto patrzyl na wyczyny Gwardzistow, za to wszyscy kleli ich na potege za zmacenie wody w strumieniu. Wdzieczniejszymi obserwatorami okazali sie Samnijczycy, ktorych manipula stanela powyzej miejsca przeprawy Gwardii. Tam byly nawet oklaski. Opor przeciwnika zostal niebawem zlamany. Karyjczycy po prostu uciekli, nawet nie starali sie zachowac pozorow zorganizowanego odwrotu. Widac tez czuli w kosciach minione godziny walki. Suminorczycy w ramach poscigu rozpoczeli wspinaczke na szczyt wznoszacego sie przed nimi wzgorza. Gwardzisci, niesyci krwi, blyskawicznie przebyli te droge, zmuszajac oslaniajacych ich legionistow do przyspieszenia kroku. W porownaniu z wypowiedziami, ktore teraz nastapily, epitet "blaszane szczury" brzmial niczym salonowy komplement. Ludzka fala przetoczyla sie przez wierzcholek i splynela w dol. Tutaj Gwardzisci natrafili na spory czworobok ronijskich pikinierow - cos ponad cztery setki. Otoczyli ich jak sfora chartow niedzwiedzia. Tym razem mur tarczy i pik okazal sie nie do rozbicia. Przez chwile wydawalo sie, ze krolewscy zolnierze tym razem polamia sobie zeby, lecz Rozanooka czuwala. Znajdujacy sie jeszcze w polowie zbocza strzelcy nagle staneli, niektorzy przyklekli i po chwili cwierc tysiaca beltow z wizgiem runelo z gory w srodek ronijskiej formacji. Wybuch paniki rozerwal ja na kawalki. Gwardia sprawnie wyrznela te resztki, po czym ruszyla dalej. Zdobyli nastepne kilkaset krokow terenu. Teraz przed nimi wznosilo sie polkoliscie piec roznej wielkosci pagorkow. Oddzialy Ormeda zniknely im z oczu. Mino zaniepokoil sie. Cos bylo nie w porzadku. Wryli sie przeciez tak gleboko we wrogie pozycje, ze tamci powinni juz otaczac ich ze wszystkich stron. Ta pustka wokol byla nienaturalna. Mlodzieniec zaczal nasluchiwac. Loskot i wrzawa na prawym skrzydle przesunely sie daleko na zachod. Natarcie rozwijalo sie wiec pomyslnie i karyjska obrona musiala mocno trzeszczec w szwach. To jednak niczego nie wyjasnialo. Wygladalo na to, ze przeciwnik wycofal sie celowo. Czyzby robili wolne miejsce...? Wtem uslyszal ten dzwiek! Nim mysl zdolala dotrzec do swiadomosci wyskoczyl przed szereg. Dowodca Samnijczykow tez juz zrozumial. Mino natychmiast przekazal mu ruchem ramion znak rombu. Tamten odpowiedzial tak samo. -W lewo zwrot!!! - ryknal Mino ile tchu w plucach. - Romb!!! Szybko! Wiekszosc legionistow wyczula pismo nosem. Badz co badz byli to starzy wyjadacze z piecio-, szescioletnim okresem sluzby, gdyz tylko takich brano do odwodowych piecsetek. Skonczyly sie zarty i dwa monolity ciezkozbrojnych ruszyly ku sobie, sciagajac skrzydla calej formacji. Znajdujacy sie miedzy nimi kusznicy zbili sie w ciasna gromade. -Przod trzy!!! - wykrzyczal Mino. -Przod trzy! - powtorzyli za nim setnicy. Obie manipuly otworzyly sie jak nozyce, tworzac dwie zwrocone do siebie ramionami litery "V", ktore caly czas zblizaly sie, aby polaczyc sie w jeden romb i zamknac wewnatrz Gwardzistow. Byl to piekielnie trudny manewr! Szyki przemieszaly sie jednak pewnie. Predzej! Gwardia zobaczyla co trzeba na wlasne oczy. Grupa uderzeniowa cofala sie wlasnie z pospiechem, walczac z napierajaca jazda. Konnica zaczela wylewac sie zza wszystkich pieciu wzgorz. Wzbieralo ruchliwe mrowie koni i ludzi. Koszmarny sen piechura stawal sie rzeczywistoscia. Tylne, liczace po dwa szeregi boki rombu polaczyly sie i legionisci wykonali zwrot plecami do wnetrza formacji. Przednie, potrojne linie wciaz jeszcze trwaly rozwarte, kazda pod innym katem, a przez powstala w ten sposob luke wlewala sie do srodka rzeka krolewskich zolnierzy. Tutaj dwoila sie i troila Rozanooka, starajac sie zaprowadzic jakis lad. Gdy ostatni Gwardzista zniknal za plecami legionistow, oba mury z tarcz niczym pancerne wrota ruszyly jeden w przod, drugi w tyl, spotkaly sie i zwarly. Chwile pozniej zewnetrzne szeregi okrzeply i znieruchomialy. Wewnatrz wciaz wrzalo. Jazda bez pospiechu szykowala sie do przelamujacej szarzy. Swiadomosc wlasnej miazdzacej przewagi pozwalala spokojnie rozstawic wszystkie choragwie i kohorty. Przybyli tu, zeby rozniesc na strzepy armie Redrena, a ta gromada desperatow tam w dole doskonale nadawala sie na chwalebna zakaske. Nalezalo wiec spozyc ja z wdziekiem i wszelkimi stosownymi szykanami, aby pozniej bylo co opowiadac dzieciom i wnukom. Rozanooka wzmocnila tyly dodatkowym szeregiem Gwardzistow. Kusznikow rozstawila za trzema przednimi liniami ciezkozbrojnych, a reszte zdolala podzielic na luzne grupy przeznaczone do zatykania ewentualnych wylomow. Teraz juz mozna bylo zaczac sie bac... A bylo czego! Okolo szesciu, siedmiu tysiecy ludzi i koni patrzylo z gory na niecale dwa tysiace piechurow, ktorzy na dodatek prawie nie mieli wloczni i pik. Na twarzach pancernych jezdzcow pojawily sie szydercze usmiechy. -Dlugie miecze! - zakomenderowal Mino. -Dlugie miecze! - nastepny okrzyk zabrzmial rownoczesnie z sykiem zelaza w pochwach. Od polyskujacej stala masy oderwal sie wielki plat i zaczal osuwac w dol. Coraz szybciej i szybciej. Przeciagly wrzask z setek gardel buchnal w niebo. Zamigotaly plomienie ostrzy. Grzmot kopyt. Juz gnali w pelnym galopie. Zadygotala ziemia. -Kle-eknij!!! - Pierwsze trzy linie legionistow przypadly na jedno kolano, odslaniajac kusznikow. -Doo ko-oni! - Dowodcy odczekali, az konnica znajdzie sie w odleglosci jednego rzutu oszczepem... -...juz! JUZ!!! Zawyly cieciwy. Wizg beltow zagluszyly przerazliwe kwiki trafionych wierzchowcow. Pierwszy rzad jezdzcow runal na ziemie, jakby jedna lina spetala nagle nogi wszystkich zwierzat. Nastepne, potykajac sie o lezace ciala, zaczely walic sie na nie, tworzac sklebiony wal. W potwornym huku utonely pojedyncze odglosy. Legionisci powstali. Dalsze szeregi Karyjczykow przedarly sie jednak przez klebowisko powalonych koni i ludzi. Bylo ich wciaz bardzo wielu, ale stracili impet i nie zdazyli sie znow rozpedzic na tyle, aby zmiesc szyk piechoty. Jakis jezdziec wpadl prosto na Mina. Kon stanal deba bijac kopytami w tarcze mlodzienca, po czym oparl sie o nia calym ciezarem wlasnym, oraz czlowieka na swoim grzbiecie. Tylko tytaniczny wysilek stojacych za Minem legionistow, ktorzy podparli dowodce z calych sil, sprawil, iz nie padl on na plecy i nie zostal stratowany. Zaledwie zelzal potezny napor, miecz Mina smignal w szybkim pchnieciu i gleboko wszedl w bok wierzchowca. Zwierze z bolesnym kwikiem znow poderwalo sie w gore. Kopniecie w helm omal nie urwalo Minowi glowy. Nie stracil swiadomosci. Drugi cios! Kon bezwladnie zwalil sie u jego stop. Jezdziec, caly czas usilujacy utrzymac w siodle, nagle znalazl sie na czworakach. Nim zdazyl pojac, co sie stalo, sztych Mina przebil mu gardlo. Nie wszedzie poszlo tak gladko. W kilku miejscach powstaly duze wylomy. Gwardzisci Rozanookiej natychmiast rzucili sie, by je wypelnic. Karyjczycy, ktorzy wraz z konmi wdarli sie w tlum piechoty, zgineli w ulamku chwili, zakluci pchnieciami ze wszystkich stron. Dziesiatki ramion wypchaly ich trupy przed pierwszy szereg. Walka rozstrzygnela sie szybko. Jezdzcy nie zdolali poszerzyc zrobionych przez siebie wyrw ani tez nie dopuscic do ponownego ich zasklepienia. Czworobok piechoty stal nadal pomimo znacznych strat. Jedynym widocznym z daleka efektem ataku konnicy byly tylko sciete boczne ostrzejsze katy rombu oraz Gwardyjskie plomby w szyku legionistow. Nieforemny, wirujacy szalenczo pierscien jazdy opasal ciasno Suminorczykow. Do wnetrza czworoboku posypaly sie setki oszczepow, toporow i wloczni. W wiekszosci jednak ostrza bezsilnie zeslizgiwaly sie po tarczach, pancerzach i helmach. Kusznicy odpowiedzieli skuteczniej. Belty, wystrzeliwane zza plecow i miedzy glowami ciezkozbrojnych, raz za razem grzezly w konskich szyjach, lbach, bokach i cialach jezdzcow. Trafione wierzchowce walily sie pod nogi rozpedzonych koni. Zamieszanie narastalo z kazda chwila. Nie pomogly przysylane ze wzgorz posilki. Zanim napastnicy pojeli swoj blad, wokol suminorskiej formacji lezalo juz tyle konskich i ludzkich cial, ze druga, bezposrednia szarza stala sie niemozliwa. Nalezalo sie cofnac, spieszyc kilka choragwi i pchnac je do ataku jak zwykla piechote. Pierwsze takie natarcie zostalo po prostu rozstrzelane przez kusznikow i zalamalo sie piecdziesiat krokow przed murem legionistow. Dowodca karyjskiej konnicy szalal z wscieklosci i w zywy kamien klal wlasna glupote. Powinien byl od razu uderzyc cala sila i to ze wszystkich stron! Teraz juz bylo za pozno. Mala pestka stala sie orzechem nie do zgryzienia. Zimny pot splynal mu po kregoslupie, gdy pomyslal co zrobi sultan, kiedy sie o tym dowie... Zniszczyc ich! Zniszczyc za wszelka cene! Spial konia i wypadl przed front kohorty. -Trzy sztuki zlota za glowe kazdego suminorskiego psa! - wrzasnal. - Kto osmieli sie cofnac, odda wlasna! Naprzod!!! Masa zdesperowanych pieszych i konnych szalencow ruszyla znow na czworobok. Kusznicy zebrali swe zniwo, ale tamtych to nie powstrzymalo. Chwile pozniej wyjacy tlum dopadl zolnierzy Redrena. -Krotkie miecze!!! - zdolal jeszcze wykrzyczec Mino. Rozpoczela sie rzez. Legionisci ledwie nadazali rozpruwac brzuchy i gardla, pchajace sie im na ostrza. Zwinne klingi bezblednie odnajdywaly szczeliny w zbrojach. Gwardzisci jednak nie dali rady. W tloku ich dlugie miecze okazaly sie bezuzyteczne. Walczyli wiec na sztylety i piesci, stopniowo ulegajac przewadze. Karyjski zywiol jak alchemiczna ciecz wypalal wzery w suminorskim monolicie. Na nic rzucone w boj ostatnie rezerwy. Na nic belty wystrzeliwane w piersi i twarze z odleglosci dwoch albo trzech krokow. Karyjczycy, majac do wyboru pomiedzy smiercia pewna - pod katowskim toporem, a bardzo prawdopodobna - pod mieczami legionistow, wybrali to drugie. Suminorska formacja stracila regularny ksztalt. Szeregi chwialy sie i deformowaly zgniatane szalenstwem i zawzietoscia wroga. Pierwsi napastnicy zaczeli wdzierac sie do wnetrza czworoboku. Jeden skoczyl do Irian. Dziewczyna machnela tylko prawym ramieniem. Dlon zmienila sie w locie. Karyjczyk nie spostrzegl, co wlasciwie wyrwalo mu krtan... Nastepnemu przeciwnikowi Rozanooka wytracila bron z reki, zwalila z nog i upewniwszy sie, ze nikt na nia nie patrzy, szybkim ruchem przegryzla mu kark. Skoczyla w sklebiony tlum. Chwile pozniej jakis karyjski zolnierz stwierdzil nagle, ze cos wyszarpalo mu dziure w kolczudze i wywloklo tamtedy wnetrznosci... Sztych! Goracy bryzg krwi na dloni. Cofnac ostrze. Ktory to raz dzisiaj? Dlaczego nie uciekaja? Dlaczego wciaz atakuja? Tarcza! Odchyla glowe do tylu. Odslonil sie! Pchnac pod brode! Tak. I do mozgu. Doszedl! I w dol. O, wypadl mu jezyk. Co sie tam dzieje? Zaraz szyki diabli wezma! To koniec. Precz, scierwo! Zlapal za tarcze! Dzgnac w zgiecie reki. Puscil. Jest bez helmu. Ciecie po oczach. Ten lomot! Co to ma byc? Jazda! Ich? Nasza?! Nasi!!! Och kurwa! W sama pore! Ostatni wrog padl od ciosu Mina dwie, moze trzy minuty pozniej. Szarza pancernych zmiotla spieszona jazde Ormeda i ocalila rozpadajacy sie czworobok od zaglady. Wielu Karyjczykow zdolalo jednak uniknac pogromu. Suminorska konnica rzucila sie w poscig i zniknela za pagorkami. Piechota zostala sama na dnie zaslanej trupami doliny. Mino popatrzyl w niebo. Slonce wlasnie zachodzilo. Przyjemnie jest dozyc wieczora... -Hej, legionisto! - uslyszal nagle i odwrocil sie. Kilkanascie krokow dalej stala Irian. Dlonie i twarz miala czerwone od krwi. Zolnierze rozstapili sie przed nia, gdy ruszyla ku niemu. -Unies przylbice, rycerzu - powiedziala z usmiechem. Zrobil czego chciala, ale nie zdazyl juz nic powiedziec. Rozanooka przypadla do jego ust. Pocalunek byl tak namietny i dziki, ze Mino zglupial w pierwszej chwili, a w nastepnej puscil miecz i tarcze, po czym porwal Irian w ramiona. Tulil i calowal bez opamietania. Wydawalo sie, ze oboje wypija z siebie dusze. Dopiero powszechny smiech wokol oraz gromkie brawa uswiadomily im, ze jednak nie sa tutaj sami. Nawet ranni patrzyli na nich, zapominajac o bolu. * * * -I to wszystko, wasza wysokosc - ostatni goniec konczyl swoj raport. - Ciemnosci przerwaly walke. Natarcie trwalo dopoty, dopoki mozna bylo cokolwiek zobaczyc. Bitwa skonczona. Zwyciestwo! - zawolal z entuzjazmem.-Zwyciestwo... - Redren machnal reka i usiadl ciezko. -Pobilismy ich przeciez! - zdumial sie poslaniec. - Ustapili na calej linii... stracili tysiace... Panie! -Tylko pobici. Nie rozbici, nie zmiazdzeni, nie unicestwieni. To za malo, za malo... Goniec zamilkl i popatrzyl bezradnie. -Jak sie nazywa to miejsce? -Oble Wzgorza, panie. -Oble Wzgorza... - powtorzyl krol w zamysleniu. - Niech i tak bedzie... Mozesz odejsc. -Panie! - zolnierz uklonil sie nisko. Redren zostal sam. -Sadzilem, ze moja gwiazda zajdzie jednak za wyzszym szczytem... - wyszeptal, po czym ukryl glowe w ramionach. Silniejszy podmuch wiatru zalopotal plotnem przy wejsciu do namiotu. W mroku rozlegl sie skrzypliwy swiergot swierszcza. * * * Jadowe kly blysnely biela. Skrzek zdychajacego bazyliszka scichl nim zdolal osiagnac najwyzszy ton. Kaad poderwal leb i cisnal potworka daleko w krzaki. Gwaltownie zaszelescily galezie. Waz nasluchiwal przez chwile, ale zmysl Obecnosci niczego nie odkryl. Ruszyl przed siebie. Jego wielkie cielsko zakreslilo kilka szybkich zygzakow. Znowu przystanal. Wibracja Onego. To ciagle ten sam Zew... Potezny skurcz miesni sprawil, ze pomknal jak strzala. Teraz nie bylo juz czasu do stracenia. Ziemia w zawrotnym pedzie uciekala mu spod brzucha. * * * Rozlozyli sie na noc na stokach najwyzszego z pieciu pagorkow. Gwardzisci i legionisci siedzieli przy ogniskach, w ktorych plonely zebrane na pobojowisku zlomki wloczni, pik oraz styliska bojowych toporow. Na ostrzach zdobycznych oszczepow piekly sie polacie koniny. Zolnierze rozmawiali sciszonymi glosami, czekajac, az mieso bedzie gotowe. Deremczycy zabrali juz najciezej rannych i z pograzonej w ciemnosciach doliny dochodzily tylko jeki konajacych wrogow. Nikt nie mial sily ich dobijac.Mino dorzucil do ognia kilka kawalkow drewna i z ulga wyciagnal sie na trawie. Popatrzyl na Irian. Dziewczyna zdjela z plecow sakwe i wlasnie wyjela z niej chleb, potem kawal pieczeni owiniety przetluszczona serweta, pelny buklak i garsc nieco sponiewieranych slodyczy. -O wszystkim pomyslalas - stwierdzil z podziwem, unoszac sie na lokciu. -Zlapalam pierwsze, co wpadlo mi w rece - odpowiedziala szukajac noza. - Pomyslalam, ze dzieki temu predzej przestaniesz sie gniewac... -Nie ma o czym mowic - dotknal jej dloni. - Dobrze, ze jestes. -I ty tez... - podala mu pajde chleba z wielkim plastrem miesiwa. Do Mina dopiero teraz dotarlo, jak potwornie jest glodny. W okamgnieniu pochlonal jedzenie. -Chcesz jeszcze? Przytaknal skwapliwie. -A ty? - zapytal widzac, ze znow kroi chleb tylko dla niego. -Jesli masz ochote, moge zjesc cos dla towarzystwa - odparla. - Ale tak naprawde nie musze tego robic. Ani jesc, ani spac. Lepiej wiec najpierw sam sie najedz... Skinal glowa ze zrozumieniem. -Co masz do picia? -Sama wode. Moglam wziac piwo, ale pomyslalam, ze na wszelki wypadek dobrze bedzie miec cos, czym mozna przemyc rany. Moze chcesz? -Szkoda wody na te pare skaleczen - powstrzymal ja. - Wiekszosc tej krwi nie jest moja - popatrzyl po sobie. - Ale gdybys miala cos na siniaki, to by bylo wspaniale. Czuje sie, jakbym przez caly dzien spadal z piekielnie wysokich schodow... -Nie mam nic takiego - powiedziala rozkladajac rece. -Trudno - siegnal po buklak i upil jeden lyk. -Wez do ust cos slodkiego, to da jakis smak - doradzila. -Dobry pomysl - stwierdzil po chwili. - Co to jest? -Chyba jablko zasmazane w miodzie. -Uhum... Zgadza sie - przelknal. - Noce po bitwie jednak potrafia byc piekne! - z powrotem opadl na plecy i zapatrzyl sie w gwiazdy. Czerwone oczy Irian zablysly dokladnie nad jego twarza. -Nawet nie wiesz, jak bardzo - wyszeptala. -Slucham? - znow uniosl glowe. -Chodzmy stad! - poczul na policzku jej goracy oddech. Bez slowa wstal poszczekujac zbroja. Ruszyli w dol, mijajac kolejne ogniska. Zmeczeni, zajeci jedzeniem lub pograzeni w rozmyslaniach zolnierze nie zwracali na nich uwagi. Irian i Mino niebawem przekroczyli granice mroku. Blyski plomieni zostawaly coraz dalej za nimi. W koncu zniknely wszelkie swiatla i ucichl w oddali ponury szmer pobojowiska. Juz nic nie macilo ciemnosci i ciszy, w ktorej slychac bylo jedynie ciezkie stapniecia Mina oraz lekkie kroki Rozanookiej. W koncu staneli. W swietle gwiazd miejsce to wydawalo sie szczytem gory, choc w rzeczywistosci bylo tylko ledwo wyrastajacym nad ziemie garbem. To jednak nie mialo znaczenia. Szczesliwym trafem nie przechodzil tedy zaden oddzial wojska. Trawa nie zostala zdeptana. Mino przykleknal i przesunal dlonia po dlugich zdzblach. Byly mokre i zimne od rosy. Mlodzieniec podniosl sie. Powolnym ruchem rozpial klamre od pasa. Oba miecze upadly na ziemie, tarcza zsunela sie z ramienia. Irian patrzyla stojac bez ruchu. Tymczasem Mino uporal sie z helmem i zabral sie za nalokietniki. Dopiero teraz uswiadomil sobie, jak bardzo ciazylo to mu zelastwo! Cos zadrzalo w nim, ogarniete pragnieniem wyrwania sie na zewnatrz. Jako nastepne zrzucil z loskotem porabane naramienniki. Ogarnela go cudowna lekkosc! Gdy pozbywal sie ochraniajacego uda i krocze fartucha z kolczugi wzmocnionej stalowymi plytkami, pojal, co czuje larwa uwalniajac sie od kokonu. Dluzsza chwile zmagal sie ze sprzaczkami i rzemieniami glownego pancerza. Nagolenniki, buty i lekkie ubranie to byl zaledwie moment. Szczupakiem rzucil sie w trawe. Ulga i rozkosz przyprawily go o zawrot glowy. Rozsadek zostal na kupie zelaznych skorup. Wszystkie nerwy mowily, ze cialo pozostalo tam rowniez... Toczyl sie w nieskonczonosc. Miliony chlodnych kropel splywaly po nim jak deszcz, ktory splukiwal bol, krew, pot i zmeczenie. Dotyk ziemi i gwiazdy rozplywajace sie w strugach rosy zalewajacej oczy. Lecial, najzwyczajniej lecial... Wszechswiat wirowal w ekstazie. Nagle zderzyl sie z Irian. Ona tez tu byla. Zrobila to samo. Naga i mokra od rosy znalazla sie w jego ramionach. Po prostu wszedl w nia. Gleboko wypelnil otwarte szeroko wnetrze dziewczyny. Przywarl do piersi i ust. Poczul pod dlonia posladki. Ziemia zakolysala sie rytmicznie i niemal natychmiast uciekla spod nich, zapadajac sie w otchlan. Runeli w nia, spleceni, wbici w siebie i dygoczacy od przeszywajacej trzewia namietnosci. Irian dyszala glosno, jej glowa miotala sie konwulsyjnie. Mino dlugimi pociagnieciami ledzwi przenikal miekka i ciepla jame kobiecosci. Uderzal w ustepujace ulegle dno. Mieszal w niej zachwyt i uniesienie. Probowal przebic falujace, ciasne i sliskie sciany. Odczucia te byly tak silne, ze az widzial jej wnetrze pod kurczowo zacisnietymi powiekami! Zapragnal zmiazdzyc dziewczyne w ramionach, zgniesc ja w kule najczystszej rozkoszy wokol swojej meskosci, a potem wybuchnac w niej gejzerem nasienia i zapomnienia. Pozwolic by szal zgasil umysl... I tak tez sie stalo. Kiedy oprzytomnial, pierwszymi wrazeniami, jakie do niego dotarly, byly wilgoc i ciemnosc. Nie czul chlodu. Ogarnelo go nieodparte wrazenie, ze wrocil do lona matki. Niejasne wspomnienia wydawaly sie starsze od najstarszych mysli. Sprobowal sie poruszyc i teraz spostrzegl, ze lezy skulony na boku. Cale cialo wypelniala ciezka, bezwladna niemoc. Z ogromnym wysilkiem przetoczyl sie na plecy. Swiatlo gwiazd zupelnie go oslepilo, a pustka, ktora nagle otworzyla sie przed nim, byla przerazajaca. Omal nie zaczal krzyczec! -Moj rycerz... - uslyszal cichy, lagodny glos. Poczul dotyk pieszczoty. To ONA. Nadeszlo ukojenie. Pograzyl sie w sobie. -Min... - pocalunki przemykaly po jego brzuchu. -Iri! - w ulamku chwili powrocil do rzeczywistosci. - Nie mam sily... - wyszeptal. -Wiem, lez spokojnie, rycerzu. Chcial oddac pieszczote, ale palce tylko musnely jej biodro. Reka byla jak z olowiu. -Rozluznij sie... Odczuwaj mnie... - powiedziala. Delikatnymi dotknieciami warg zbierala tkwiace w nim jeszcze odrobinki pozadania. Przesuwala je jezykiem i gromadzila na jego podbrzuszu. W koncu osiagnela swoj cel. Poczul tam dlonie dziewczyny. Za moment jej usta opadly. Znowu w niej byl. Miarowy ruch glowy Irian wzburzyl zalewajace Mina potoki dlugich wlosow. Cofaly sie i powracaly w szybkim rytmie przyplywow i odplywow. Oddech mlodzienca nabral podobnych cech. Krew przebudzila sie w zylach. Mysli zamigotaly jak opadajace z drzew srebrne liscie i wciaz rozpadaly sie na znaczace coraz mniej platki i strzepy. Klebily sie, wirowaly. Predzej i szybciej! TO!!! Nagly huragan zmiotl wszystko w jednej chwili. Rozanooka uniosla glowe i otarla usta. Popatrzyla na twarz kochanka. Mino zasypial wlasnie, mruczac cos niezrozumiale. Odczekala troche, po czym przytulila sie do niego, przywierajac policzkiem do piersi. Znieruchomiala. Nie zasnela, a tylko wsluchala sie w spokojne bicie jego serca. * * * Pochylony nad stolem z mapa Redren bezmyslnie przesuwal w te i z powrotem jeden z prostokacikow. Wiedzial, ze nic juz nie zdola zmienic, ale ciagle dreczyla go mysl, ze moze jednak... Lecz gra byla skonczona. Sila jego legionow zostala wyczerpana. Zolnierze Ormeda dojda do siebie za kilka dni. Przez ten czas wyrecza ich sojusznicy... Upiory! Nie mial czym przeciwstawic sie tej potedze. Mial nadzieje, ze jesli unicestwi armie Ormeda, Tagero nie bedzie mial juz komu pomagac i da spokoj. Same demony nie opanuja przeciez tak ogromnego kraju jak Suminor. Zrobilyby to wczesniej, gdyby mogly. Do okupacji potrzebni sa ludzie! Ormedowi zostalo ich dosyc... Nie dosc pewnie wygrana bitwa zwiastowala przegrana wojne. Teraz mogl tylko czekac, az stanie sie to, czemu i tak nie mial mocy zapobiec. Od dopelnienia sie fatum dzielily go dni, godziny, a moze minuty? Z kolei wycofac armie oznaczalo przekreslic to watle zwyciestwo, zmarnowac wysilek zolnierzy. Co robic?Nagly szelest. -Witam cie, panie! Jestem waz Kaad. Licze na to, ze slyszales juz o mnie... - rozleglo sie wprost w mozgu Redrena. Krol odwrocil sie szybko. Przybysz wlasnie przepelzal pod plocienna sciana. -Jak zdolales sie tutaj dostac! Przeciez straze... -Nie mow tak glosno, panie, bo rzeczywiscie zaraz narobia zamieszania. Redren machnal reka. -I pomyslec, ze dowodca strazy przysiegal, ze nawet mysz sie nie przeslizgnie... - wymownie popatrzyl na ogromne cielsko, ktore wypelnilo ponad polowe wolnej przestrzeni w namiocie. -Mysz? Byc moze... - zgodzil sie Kaad. - Lecz ja jestem wezem, wasza wysokosc. Krol usmiechnal sie niewyraznie, a Kaad uniosl wyzej glowe. -Panie, otworz teraz swoj umysl i wysluchaj uwaznie mych mysli. Czasu jest malo... - zielone oczy weza spojrzaly na Redrena z powaga. * * * Nie mial pojecia, jak dlugo spal, ale na pewno trwalo to zbyt krotko. Nagle mocno szarpnieto go za ramie.-Wstawaj! Dzieje sie cos niedobrego! - dotarl do niego glos Irian, ale nie zdolal nan w zaden sposob zareagowac. Potrzasnela nim niczym workiem. -Wstawaj! - Bezwladnie poddal sie niecierpliwemu szarpnieciu. Otepiala swiadomosc opornie wchlaniala znaczenie slow Rozanookiej. Zadnych skojarzen, brak wnioskow. Slyszal, nic nie pojmujac. -Otworz oczy! - Rozkaz bez echa przemknal przez mozg. Nawet rzesy nie drgnely. Zaklela i puscila bezwolne cialo. Mino natychmiast znow zapadl w senny niebyt. Irian wrocila niosac lekkie ubranie. Zaczela ubierac go brutalnie i z pospiechem. Gwaltowne wstrzasy w koncu odniosly skutek. -Coo, co jest?... - wybelkotal z mozolem unoszac powieki. Niebo jasnialo fioletowymi barwami przedswitu. -Cos zlego wisi w powietrzu! Musimy wracac. Pospiesz sie! Pomogla mu wstac i zaprowadzila do miejsca, w ktorym lezaly stalowe blachy. -Teraz buty i zbroja... -Na Reha! - wychrypial. I bez tego ledwo mogl sie poruszac. Miesnie mial jak szmaty, a w kolanach rozmiekly wosk. Gdy Rozanooka przyczepiala kolejne plyty, byl przekonany, ze zaraz zapadnie sie pod ziemie. Darowala mu tylko tarcze i helm - te czesci rynsztunku sama wziela pod pache. -Chodzmy! - zawolala. Mino zatoczyl sie jak pijany. Oto skonczyl sie sen motyla... Gdyby nie ramie Irian, grzmotnalby o murawe niczym zrzucony z cokolu pomnik. Wez sie w garsc! wrzasnal na siebie w duchu. Zaczal isc jak zepsuty automat. To juz wcale nie bylo romantyczne! Po chwili przyszlo mu na mysl, ze tak samo musi czuc sie umarly, ktorego za pomoca magii przeksztalcono w zywego trupa i zmuszono do opuszczenia grobu... Zaciekawilo go, czy ciezar jego zbroi teraz jest rownie meczacy jak ciezar ciala przywdzianego ponownie po smierci? Wisielczy humor po pierwszych kilkunastu krokach ustapil miejsca trzezwiejszej ocenie sytuacji. Nawykle do wysilku miesnie z wolna odzyskiwaly sprawnosc. Ostatecznie nie byl glodny ani tak calkiem niewyspany. Pare lykow wody i trzy miodowe ciasteczka przynajmniej na razie przywrocily mu sile i jasnosc umyslu. Ruchy Mina nabraly sprezystosci. -Co sie dzieje? - zapytal odbierajac od Rozanookiej tarcze i helm. -Czuje Obecnosc! -Upiory nadchodza? - fala chlodu przemknela pod sercem. -Nie, chyba nie, to cos innego - odrzekla. - To jakby jeden demon... -Gdzie? - obejrzal sie odruchowo. -Wszedzie wokol nas! Wlasnie w tym rzecz. Pierwszy raz odbieram podobne wrazenie. Nie rozumiem tego... Niebawem dotarli do obozowiska. Tutaj bylo spokojnie. Zolnierze spali przy dogasajacych ogniskach, a wartownicy snuli sie pomiedzy nimi. Irian i Mino z pospiechem weszli na szczyt i zaczeli rozgladac sie dookola. Nigdzie zadnych oznak niebezpieczenstwa. Z doliny wciaz dochodzily zdlawione jeki oraz blagalne wolania - prosby o pomoc lub szybka smierc. W porownaniu z wczorajszym wieczorem zmienilo sie tylko tyle, ze krzyki te znacznie oslably. Z niezbyt odleglego pobojowiska na prawym skrzydle dochodzily podobne odglosy. Wszystko normalnie. -Chyba jednak przesadzasz - stwierdzil w koncu Mino i polozyl sie na ziemi. Irian popatrzyla na niego gniewnie. -A co twoim zdaniem powinienem zrobic? - zapytal szybko. Nie znalazla odpowiedzi. Milczala. Jej oczy przygasly. -Nie wiem... -W takim razie musimy czekac. Usiadz kolo mnie. Z lekkim ociaganiem spelnila jego prosbe. -Bylas cudowna, wiesz? - szepnal obejmujac ja. Rozpogodzila sie i usmiechnela. -Dobrze mi z toba - odparla. - Kocham cie... -Ja tez, a wiec wyjdz za mnie. -Mowisz powaznie - spojrzala zdumiona. -Jak najbardziej. Zostan moja zona - powtorzyl. Cos dziwnego pojawilo sie w jej rysach. -Czy wiesz o co prosisz... - zaczela. -Wiem - powiedzial szybko. - Wcale nie przeszkadza mi to, ze potrafisz zmieniac postac. Koniec koncow bywaja kobiety, ktore niezaleznie od wygladu sa upiornymi zmorami... Ty taka nie jestes! -Wariat! - nie zdolala ukryc rozbawienia. -No wiec? -Nie wiesz jeszcze wszystkiego - spowazniala. - Nie bede mogla dac ci dziecka. Demony w zwiazkach z ludzmi pozostaja bezplodne. -Masz takie zdrowe cialo... - stwierdzil zaskoczony. -Min, ja umarlam! Tego nie mozna zmienic ani odwrocic. To cialo to tylko ksztalt, zmienna forma... Ono juz nigdy nie bedzie moglo dac zycia nowej ludzkiej istocie. Rozumiesz? Mino milczal. -Sam kiedys powiedziales, ze nie jestem czlowiekiem. To prawda. -Kocham cie! - oznajmil twardo. -Zastanow sie jeszcze. Przemysl to. -Nie cofne slowa! -W takim razie to ja prosze o czas do namyslu. -Twoje prawo. -Nie klocmy sie - pocalowala go szybko. -Dobrze - dotknal jej policzka. Irian gwaltownie zerwala sie na rowne nogi. -Wstawaj! To cos...! Juz stal kolo niej. -Co? -Czuje, ze to sie budzi... - szepnela goraczkowo. - Patrz! Dnialo. Wszedzie jak okiem siegnac z dolin i stokow wzgorz podnosily sie opary porannych mgiel. Biale smugi falowaly leniwie, pelzaly, laczyly sie i gestnialy. Nie bylo wiatru. -Ten zew jest jak krzyk... nie krzyki - mowila szybko Rozanooka. - To sa glosy zmarlych... raczej zabitych... Min! To sa polegli w tej bitwie! Oni wracaja!!! -Karyjczycy! - rozlegl sie za nimi krzyk strazy. Spojrzeli za siebie. Zza odleglych pagorkow wychodzily gromady zolnierzy Ormeda. Z kazda chwila wylanialy sie kolejne tysiace. Mrowie wrogow sunelo powoli w ich strone. -Alarm!!! - wrzasnal Mino na cale gardlo. Na wzgorzu zakotlowalo sie. Gwardzisci i legionisci wyrwani ze snu chwytali za bron i zadeptujac popioly ognisk zbierali sie w swoich dziesiatkach. -Szyk obronny! Dowodca Samnijczykow podszedl do Mina i Irian. -Co robimy? - zapytal. -Dostalismy rozkaz wiazac walka sily wroga - odpowiedzial Mino. - Zadnych nowych polecen nie bylo, wiec zostajemy tutaj. Zolnierze zaczeli otaczac szczyt wzgorza pierscieniami szeregow. Samnijczyk popatrzyl na nadchodzacego przeciwnika. -Alez oni nie sa zupelnie przygotowani do ataku! - zawolal nagle. - Po prostu ida przed siebie. Oszaleli! -I nie tylko oni... - mruknela Rozanooka. Mgla, splywajaca ze wszystkich stron, wypelnila doline nadajac jej wyglad misy z mlekiem na dnie. Bialy calun zakryl pobojowisko. Zawodzenia rannych i konajacych niespodziewanie scichly, a potem umilkly zupelnie. W uszach Suminorczykow, przyzwyczajonych od wielu godzin do tego ponurego choru, owa cisza zabrzmiala zlowrogo. -Slyszycie to?! - Dowodca samnijskiej manipuly zapomnial o Karyjczykach. Irian i Mino milczeli. Patrzyli wciaz w dol. Wzrok pytajacego powedrowal w slad za ich spojrzeniami i jego oczy szeroko otworzyly sie ze zdumienia. W szeregach podniosla sie wrzawa. Niezwykla wiesc natychmiast obiegla wzgorze. Mgla zmienila barwe! Z bialej stala sie rozowa i jeszcze bardziej zgestniala. Zaczela inaczej falowac... -To krew! - syknela Irian. - To swinstwo wysysalo krew z rannych. Glodne duchy! Tagero... Zimny powiew wiatru musnal twarze stojacych na wzgorzu. Rozowy tuman w dolinie nie zareagowal na ruch powietrza. Wciaz drgal we wlasnym rytmie. Na wzniesieniu, z ktorego kusznicy ostrzelali wczoraj ronijskich pikinierow, pojawil sie samotny jezdziec. Byl to deremski kurier. Zaczal jechac w ich strone. Nieswiadomy niczego sunal prosto we mgle... Legionisci domyslili sie prawdy. Ostrzegawcze krzyki nie dotarly do Deremczyka, lecz zrozumial znaczenia gwaltownych gestow. Spial konia i rzucil sie w bok. Probowal galopem ominac niebezpieczne miejsce. Mgla poderwala sie i poplynela jak rzeka zalewajac mu droge. Byla szybsza od pedzacego po luku konia. Nie dala mu szans. Chwile pozniej kleby rozowego dymu ogarnely wierzchowca i jezdzca. Suminorczycy uslyszeli trwozliwy kwik zwierzecia, a potem lomot walacego sie ciala. Szmer grozy przemknal przez szyki. Od falujacej masy szkarlatnych oparow oderwal sie nagle sklebiony oblok. Dopiero po chwili zrozumiano, ze jest to czlowiek oblepiony krwiozerczym tumanem. Nieszczesnik biegl coraz wolniej, zataczal sie, natomiast wlokaca sie za nim mgla nabierala mocnej, jasnoczerwonej barwy. Deremczyk runal na ziemie. -Idzcie po niego! - wrzasnal Mino. Czterech Gwardzistow rzucilo tarcze i biegiem pognalo po pochylosci. Przypadli do lezacego, chwycili go i powlekli ku swoim. Krwistoczerwone strzepy odpadly juz od bezwladnego ciala i znikaly w trawie. Jeden z zolnierzy, krzywiac sie z bolu, ze wstretem strzepnal dlonia obloczek, ktory przylgnal do jego policzka. Trojka dowodcow natychmiast pochylila sie nad poslancem. Skora na twarzy, szyi i dloniach ofiary byla biala jak kreda, pokrywaly ja setki sinych gwiazdzistych cetek. Agonia dobiegala kresu. -Jakie byly rozkazy?!! - Mino z rozpacza potrzasnal Deremczykiem. -Zostaw go! - Irian chwycila glowe umierajacego i przycisnela do niej swe czolo. Trwala tak dopoki kurier nie skonal. -Odwrot. Uciekac... - oznajmila puszczajac trupa. -Tam! Patrzcie! - rozlegl sie nagle czyjs okrzyk. Wszystkie glowy zwrocily sie we wskazanym kierunku. Zza wzgorz odslaniajacych najwieksze pole smierci na prawym skrzydle wyrastala olbrzymia rozowa sciana. To samo dzialo sie tam, skad przybyl poslaniec. Karyjczycy zatrzymali sie w odleglosci dwustu krokow. Teraz stalo sie jasne, ze przyszli tu jako widzowie. Tloczyli sie na szczytach okolicznych pagorkow, wyszukujac co lepsze miejsca. Jedyna wolna droga wiodla pomiedzy klebowiskiem wampirzej mgly a czekajacymi na wzgorzach tlumami wrogow. Korytarz ten wciaz sie zwezal. Krwawy tuman w dolinie zaczal puchnac jak ciasto... -W lewo zwrot! Przegrupowac sie! Kusznicy na prawo! - padly rozkazy. - Naprzod! Suminorska formacja zeszla w dol w postaci litery "V", ktorej ramiona polaczyly sie zaraz, tworzac zwarta kolumne. Rozleglo sie wycie zawiedzionych Karyjczykow. -Przyspieszyc! Rownac krok! - wolal Mino. Pancerna gasienica przepelzla bez przeszkod przez kolejny szczyt. Jeszcze pol mili... Zolnierze Ormeda nie wytrzymali. Gdy spostrzegli, ze wrogowie maja realna szanse wymknac sie z pulapki pozbawiajac ich widowiska, z wrzaskiem zaczeli zbiegac ze wzniesien. Pierwszy atak nastapil bez zadnego rozkazu. Gwardyjscy kusznicy zareagowali spokojnie. Zlozyli sie, podpuscili nadbiegajacych na odleglosc trzydziestu krokow i z zimna krwia polozyli pokotem pierwsze dwie setki. Reszta Karyjczykow wycofala sie w poplochu. To starcie dalo jednak ten skutek, ze cala grupa musiala stanac i zaczekac, az strzelcy znow napna kusze. Gdy Suminorczycy ruszyli wreszcie, runela na nich chmura strzal. Groty rozdzwonily sie na pancerzach i tarczach. Krzyki trafionych nastepowaly jeden po drugim. -Kusznicy, cofnac sie! Wyzej tarcze! Dalej! Rowno! Stanowcze glosy dowodcow pozwolily zapomniec o strachu. Kolumna wciaz sunela przed siebie znaczac przebyta droge szeregiem nieruchomych lub wijacych sie cial. Wsrod nadlatujacych pociskow czesto zdarzaly sie belty z kusz. Smierc szalala, ale jej taniec nie zdolal zlamac karnosci i desperacji suminorskiej piechoty. Mino przekladajac tarcze do prawej reki spostrzegl, jak Irian wyciaga strzale z wlasnej szyi. Kusznik idacy tuz obok niej skrecil sie i padl na wznak. Z tylu rozlegl sie zgrzyt pekajacego pancerza i krotki charkot konajacego. Jeszcze trzysta krokow, jeszcze dwiescie, sto... Sklebiona sciana mgly pedzila juz z nieprawdopodobna szybkoscia. Przeslaniala pol nieba! -Bieeegiem!!! - Mino poderwal zolnierzy do ostatniego wysilku. Kolumna poszla w rozsypke. Zamienila sie w bezladna gromade ludzi biegnacych ku wolnej, bezpiecznej przestrzeni rozciagajacej sie u wylotu zlowrogiego korytarza. Pochylone karki, ciezkie oddechy, lomot butow o ziemie, szczek zbroi, szum krwi w skroniach, krzyk, jek i pierwsze sylwetki mijajace skraj nadciagajacej fali smierci. Mino nie spostrzegl, kiedy to nastapilo. Nagle wszedzie zaroilo sie od oszalalych z wscieklosci i nienawisci Karyjczykow. Zgubil tarcze usilujac uwolnic prawe ramie. Miecz przeszyl najblizszego wroga, ale klinga utknela w pancerzu i przeciwnik padajac wyrwal Minowi bron z reki. Trzy kroki dalej barczysty, ronijski najemnik rozlupal samnijskiego legioniste, po czym sam padl przestrzelony na wylot z kuszy. Mino wyszarpnal topor z zacisnietej w agonii dloni i moment pozniej szerokie ostrze zmiotlo z ramion glowe jakiegos Karyjczyka. Mlodzieniec brnal naprzod, wyrabujac sobie droge z dzika zajadloscia. Nie widzial nic oprocz twarzy wrogow przed soba i zblizajacej sie mgly z boku. Za nim narastal skowyt przerazenia. Krwawy tuman wpadl miedzy walczacych. Nie oszczedzal nikogo. Chwile pozniej Mino znalazl sie poza jego zasiegiem. Przebiegl jeszcze kilkanascie krokow, zatrzymal sie i odwrocil. To co zobaczyl, sprawilo, ze omal nie zwymiotowal. Zolnierze obu armii wyjac ze strachu i bolu miotali sie i wili, usilujac uwolnic od czerwonych oblokow, ktore ogarnialy ich niczym plomienie. Za moment wszystko zniknelo w rozowej masie. Mgla dosiegla zgromadzonych na wzgorzach Karyjczykow. Teraz zrozumieli, ze i oni padli ofiara podstepu! Na ucieczke bylo za pozno. Ich panika rozplynela sie w klebowisku smierci. Kazdy wsysany czlowiek wzmagal apetyt mgly, zwiekszal szybkosc, z jaka sie poruszala, poglebial jej barwe. Mino spostrzegl odlegly o kilkaset krokow, wyzszy niz inne pagorek. Pobiegl tam i wspial sie na jego szczyt. Widok dal mu pojecie o tym, co sie dzialo na calym polu bitwy. Sciana krwiozerczych oparow, podnoszacych sie z pobojowisk, dlugich na ponad dwie mile, obracala sie wokol swego srodka, jednym ramieniem ogarniajac wojska Ormeda, a drugim legiony Redrena. Gigantyczny szkarlatny wir pochlanial obydwie armie. Potega i gra czarodziejskich mocy zapierala dech w piersiach. Mino byl sam. Ci, ktorzy uszli pogromu, rozbiegli sie i przepadli w okolicznych wawozach i dolinach. Gwardyjsko-legionowa grupa zaczepna przestala istniec. Nigdzie nie mogl wypatrzec Irian... Lek i dreczaca niepewnosc zdlawily gardlo. Co sie moglo z nia stac?! Tymczasem morderczy zywiol wykonal juz jeden pelny obrot. Zniwo smierci zostalo zebrane. Duchy syte zemsty zaczely odchodzic. Krwawy tuman kurczyl sie i wirowal coraz predzej i predzej. Niebawem nad polem bitwy wyrosl olbrzymi lej cyklonu, ktory oderwal sie od ziemi, wolno uniosl do gory i rozlal sie po niebie w postaci ogromnej czerwonej plamy. Trwalo to jakis czas, az nagle czarna blyskawica z chichotem rozdarla szkarlatna chmure i aby juz nikt nie mial watpliwosci, kto tutaj zwyciezyl; na Oble Wzgorze spadl deszcz krwi... * * * Arcyswietca odczekal, az umilkna szepty i Rada znow bedzie gotowa sluchac. Nadeszla pora, by ostatecznie przesadzic sprawe!-Wobec tak jawnych i jednoznacznych znakow winnismy zdecydowanie odrzucic grzeszne watpliwosci! - oznajmil. - Nasz nieszczesny monarcha utracil laske w oczach Wielkiego Reha, zatem musi zlozyc korone. Niewaznie, iz nie jestesmy zgodni co do tego, na czyje skronie nalezy nalozyc pozniej ten klejnot. Ufamy, ze nastepne boskie znaki wskaza przyszlego krola w sposob rownie pewny jak dzisiaj, gdy nakazuja nam oglosic, ze swiete znamiona na ciele owego szalonego bluzniercy i bezboznika utracily swa moc. Bracia, okazmy wiare! Niechaj Najwyzsza Madrosc poblogoslawi odwieczne prawa Korony Suminoru i przywroci im dawny blask! Niech sie tak stanie! W ciszy ktora zapadla, rozlegl sie szelest szat powstajacych z miejsc swietcow. -Niech sie tak stanie! - rzekl pierwszy. -Niech sie tak stanie! - Tradycyjna formula zabrzmiala w kolejnych ustach. Te cztery slowa powtarzaly sie raz za razem. Bero sluchal uradowany. Nareszcie przestali sie wahac! Glos wiary przemogl przyziemne racje! Rada swietcow zdobyla sie na odwage dopiero dziesiatego dnia po wyjezdzie wladcy ze stolicy, co macilo mu nieco te radosc, ale to juz nie mialo znaczenia. Wybaczyl im owa odrobine ludzkiej slabosci. Przeciez w koncu nad zyciem suminorskiego ludu znow mialo wzejsc slonce bozego Idealu! Dziwny chlod zmrozil mysli Arcyswietcy. Cos zmusilo go, aby spojrzec w kierunku mrocznego kata sali. Spostrzegl, ze lezy tam garsc jakiegos szarego prochu. Z gniewem pomyslal o niesumiennosci sluzby, lecz nim zdazyl cokolwiek postanowic, pyl nagle uniosl sie w gore i przybral postac spalonego ludzkiego szkieletu. Demon przez moment nieruchomo wisial w powietrzu, po czym poplynal szybko ku Arcyswietcy. Slowa egzorcyzmu zamarly na ustach kaplana. Krzyk grozy uderzyl w sklepienie sali. Wybuchlo obledne zamieszanie. Przejmujace jeki napadnietego mieszaly sie z wolaniami o ratunek, lecz zaskoczenie bylo zupelne. Nikt nie ruszyl z pomoca. Niektorzy z obecnych uswiadomili sobie z przerazeniem, ze tutaj, w dobudowanym do swiatyni, lecz nie bedacym jej czescia prywatnym palacu Arcyswietcy, nie dziala juz ochronna Moc Sakrum! Ktos wzywal straze, ktos inny wzywal by stworzyc Krag Woli, ale jego glos tonal w ogolnej wrzawie. Arcyswietca w objeciach latawca zaczal nagle gaworzyc i szlochac. Wtem otworzyly sie drzwi i do komnaty weszli Straznicy Swiatyni z obnazonymi mieczami w dloniach. Ich twarze byly bez wyrazu, a oczy wywrocone bialkami do gory. Chwile pozniej pierwszy swietca runal na podloge zachlystujac sie wlasna krwia. Stalowe ostrza z chrzestem przeniknely nastepne ciala. Przerazliwe wrzaski mordowanych ucichly dopiero po kilkunastu minutach... * * * Sultan Karu, Jego Wysokosc Ormed V, jechal w kierunku trwajacej w oddali twierdzy Sahen. Za nim sunely moze ze dwie setki zolnierzy ocalalych z magicznego kataklizmu. To bylo wszystko, co udalo mu sie zebrac z przeszlo dziewiecdziesieciotysiecznej armii! Zbyt wielu zolnierzy chcialo obejrzec z bliska unicestwienie wojsk Redrena... Ogrom kleski nie miescil sie w glowie. Nie mialo znaczaenia, ze taki sam los spotkal wroga. Dusze Ormeda zarla tepa rozpacz. Takiego pogromu nie uwiecznily dotad karyjskie kroniki. Zaden ze znajdujacych sie tam opisow zaglady wrogow panstwa nie dorownywal rozmachem temu, co stalo sie z karyjska armia na Oblych Wzgorzach. Sam Ormed przezyl tylko dzieki nadzwyczajnej chyzosci wierzchowca. Ale zgineli jego najstarsi synowie... Sponiewierana duma i ojcowska zaloba - oto co przywozil ze soba z najwiekszej wyprawy wojennej w zyciu!Do twierdzy bylo juz blisko. Dobrze, ze zostawil tutaj garnizon. Zolnierze przydadza sie teraz. Wyslani przodem oficerowie na pewno powiadomili zaloge o przybyciu wladcy. Na murach panowala cisza. Ormed nie zauwazyl tam nikogo, ale granatowo-zloty sztandar powiewal spokojnie na najwyzszej wiezy. Wielkie wrota byly otwarte. Brak strazy nie zaniepokoil przybitego nieszczesciem sultana. Wjechal w brame i nagle uderzyl go trupi odor. Czyzby nie zdazyli jeszcze uprzatnac cial? - przemknelo mu przez glowe. Rzenie konia i ostrzegawcze krzyki ludzi za plecami Ormeda zabrzmialy rownoczesnie. Uniosl glowe usilujac zorientowac sie, o co chodzi, i w tym momencie wylecial z siodla. Wierzchowiec stanal deba i tanczac na zadnich nogach, podkowami przednich kopyt skrzesal iskry na kamiennym murze. Ormed wyrznal zbroja w bruk. W krotkim blyski olsnienia zrozumial wszystko. -Zdrada!!! Wsciekly kwik oszalalych koni odbil sie wielokrotnym echem od scian otaczajacych zaslany trupami dziedziniec fortecy. Bazyliszek wylonil sie z bocznego, odchodzacego od bramy korytarzyka. Pol dziecko, pol gad, niespiesznie poczlapal ku lezacemu bez ruchu sultanowi. Szare powieki uniosly sie powoli, odslaniajac ogromne zolte oczy zajmujace ponad polowe twarzy. W tych dwu zlocistych otchlaniach bylo cos, co nie pozwolilo wladcy Karu odwrocic wzroku. Wbrew wlasnej woli musial patrzec w ich przyprawiajaca o obled glebie. Rozum stracil oparcie i zapadl w nieskonczonosc, jak przedmiot umieszczony pomiedzy dwoma zwroconymi do siebie zwierciadlami... Potem powietrze zafalowalo od zaru, ktory momentalnie spalil oblicze i umysl sultana. Wieloletni przeciwnik Redrena bez jeku runal w niebyt i smierc. Bazyliszek jeszcze dlugo stal i wpatrywal sie w swoja ofiare. Cialo Ormeda V skwierczalo w rozzarzonej do czerwonosci zbroi. Ono Mino siedzial gapiac sie na ostrze zdobycznego topora. Znakomicie zahartowana stal nie stepila sie ani poszczerbila w czasie walki. Fragmenty gestej sieci srebrnych inkrustacji, gleboko wtopionych w zelazo, przeblyskiwaly spod warstwy zakrzeplej krwi. Oba metale przenikaly sie wzajemnie, tworzac w sumie dwa zrosniete ze soba ostrza. Ta bron mogla wiec zabijac i ranic demony. Poltora miesiaca temu podobny orez pozbawil Kaada ogona. Mina jednak nie obchodzilo to wszystko. Byl potwornie zmeczony. Krwawy deszcz wyplukal z duszy nadzieje. Nic nie chcial, na niczym mu nie zalezalo. Tagero byl nie pokonany! Ta ponura pewnosc zgasila pragnienie robienia czegokolwiek. Resztki zapalu stracil, bezskutecznie szukajac Irian na pobojowisku. Przez kilka ostatnich godzin oglupialy snul sie wsrod trupow. Teraz pozostala mu juz tylko apatia i pustka. Mial dosyc walki. Nie pamietal od jak dawna bezmyslnie gladzil dlonia stylisko topora. Mimo kleski, rozpaczy i tylu poleglych slonce swiecilo jasno nad Oblymi Wzgorzami. Nie bylo goraco, ale po prostu cieplo. Natura szydzila z pokonanych! W pewnej chwili znuzenie i otepienie przekroczyly juz wszelka miare. Mino opadl na plecy i zasnal gleboko... Obudzil sie w srodku nocy ogarniety dziwnym uczuciem. Niejasny sen zgasl nagle. Jakas mysl szalala w umysle Mina, natarczywie probujac wepchnac sie do swiadomosci. Wstac i pojsc! Gdzie? Po co? Wstac i pojsc! Co jest, do wszystkich diablow?! Wstac i pojsc! Usiadl, prawa reka machinalnie wsunela topor za pas. Irian? Kaad? Cos wskazywalo kierunek. Na poludnie. Prosto. Ruszyl starajac sie cos zrozumiec. Jak na razie jasne bylo tylko to, ze wszelki opor spowoduje natychmiastowa utrate wladzy nad cialem. Szedl w strone Rohirry. Do pelni brakowalo jeszcze paru dni. W swietle ksiezyca wyraznie widzial okolice oraz czarna smuge lasu na horyzoncie - to tam zaczynalo sie krolestwo upiorow. Rohirra byl ogromnym obszarem dziczy, prawie w calosci znajdujacym sie wewnatrz Suminoru. Jedynie niewielka polnocno-zachodnia jej czesc formalnie nalezala do Ronu. Od poludnia otaczaly ja stepy piryjskie. Przez wiele wiekow na rohirryjskiej granicy konczyla sie wladza krolow z Katimy. Dopiero podboj ziem nalezacych do koczowniczych Pirow spowodowal, ze Rohirre przylaczono do Suminoru. Nie starano sie jej jednak kolonizowac. Demony wladaly niepodzielnie zachodnia czescia tej prowincji, we wschodniej zas mialy swe leza liczne zbojeckie bandy. Tam znajdowali schronienie przestepcy, ktorym udalo sie ujsc sprawiedliwosci. Ten podzial Rohirry na tereny nalezace do upiorow oraz obszary zajmowane przez ludzi wyjetych spod Prawa utrzymywal sie juz od wiekow. Obie polowy prowincji znajdowaly sie wzgledem siebie w stanie osobliwej rownowagi zycia i smierci, a granica pomiedzy nimi byla plynna. Mino maszerowal cala noc. Do sciany drzew dotarl przed switem. Na skraju puszczy stala jakas postac. Po chwili dostrzegl, ze jest to strzyga. Irian! Nie! To nie byla Rozanooka. Dlon momentalnie opadla na obuch topora. Upiorzyca nie drgnela. Mino postapil ostroznie kilka krokow. Strzyga odwrocila sie i weszla w glab lasu, zaraz jednak stanela i znow popatrzyla na Mina. Zrozumial, ze chce go prowadzic. Teraz ciekawosc stala sie silniejsza od obaw. Mlodzieniec stwierdzil, ze z jego umyslu zniknal krepujacy wole przymus. Upiorzyca byla bez watpienia nie tylko przewodnikiem, ale rowniez straznikiem. Odczuwal tylko niejasny niepokoj. Nic konkretnego z tych obaw nie wynikalo. Szedl wiec za potworem zastanawiajac sie, co bedzie dalej. W puszczy panowal mrok znacznie gestszy niz na otwartej przestrzeni, lecz i tutaj przejasnialo sie szybko. Mino przyspieszyl kroku. Chcial lepiej przyjrzec sie czlapiacej przed nim upiorzycy. Na razie zdolal zauwazyc, ze ten pokraczny stwor nie mial w sobie nic z gadziego wdzieku Irian. W pewnej chwili strzyga znalazla sie w widniejszym miejscu i odwrocila po raz kolejny. Mlodzieniec krzyknal ze zgrozy. Przed nim stal trup kobiety, zabitej niegdys ciosem maczugi lub czegos podobnego. W miejscu lewego oka i polowy czola ziala ogromna wyrwa, konczaca sie na czubku glowy. Zmiazdzone od uderzenia tkanki zdazyly wygnic, zanim nastapila Przemiana. Widac bylo, ze czaszka jest pusta w srodku. Rozdarte policzki niczym postrzepione wargi otaczaly szeroka paszcze, z ktorej sterczaly dwa rzedy dlugich, szpiczastych klow. Prawe oko lsnilo czerwonym blaskiem. Poswiata tej samej barwy wydobywala sie z resztek lewego oczodolu. Szpony zwisaly luzno na koncach powykrecanych ramion, spod wlokien czarnych miesni przeblyskiwaly nagie kosci. Widac bylo, ze moc Onego dzialajac na przegnilego trupa wstrzymala rozklad, po czym przeksztalcila te szczatki stwarzajac organizm, podlegly nadnaturalnym prawom. Do Mina dotarlo nagle, iz dla Onego nie istniala roznica pomiedzy cuchnaca zgnilizna, a cialem zachowujacym wiekszosc czynnosci zyciowych, czyli takim, jakie miala Rozanooka. Wszystko, co przekroczylo prog smierci, w jednakowym stopniu podlegalo Naturze Onego. Czym w istocie byla wiec Irian? Nazwa "demon" nie wyjasniala niczego. To slowo jedynie zakrywalo ludzka niewiedze... Te i podobne mysli pozwolily Minowi na jakis czas zapomniec o niepokoju. Rozwidnilo sie calkiem. Strzyga wila sie i syczala, gdy padalo na nia dzienne swiatlo. Promienie slonca najwyrazniej musialy ja parzyc, ale mimo to szla nie ustajac. Ta nowa osobliwosc nie zwracala juz jednak uwagi Mina. Droga zaczela sie dluzyc, a zbroja przypominala o swoim ciezarze. Po namysle odwiazal i porzucil najpierw fartuch o ktory co chwila zaczepialy jakies galezie i seki, a potem masywne naramienniki chroniace od ciec z gory. Ulzylo mu to troche i zwiekszylo swobode ruchow, ale zmeczenie na krotko dalo sie oszukac. Okolo poludnia pojawila sie natretna mysl, by pozbyc sie reszty zelastwa oraz broni... Pragnienie to bylo bardzo podobne do rozkazu, ktory sklonil go do przyjscia tutaj, lecz tym razem Mino nie ulegl. Zebral sie w sobie i zdusil obca wole jak robaka. Mogl byc znuzony, ale wczorajsze zalamanie nalezalo juz do przeszlosci. Postanowil zmierzyc sie z przeznaczeniem. Strzyga nagle skrecila w bok i ruszyla w kierunku pobliskiego wykrotu. Wlazla tam i za moment znieruchomiala. Mino podszedl i bezceremonialnie tracil ja czubkiem buta. Potem kopnal. Nie drgnela - byla w letargu. Mlodzieniec zostal sam. Zdumiony rozejrzal sie dookola. Niedaleko stad sloneczne swiatlo obficiej przesaczalo sie miedzy drzewami. Poszedl w tamta strone i po chwili dotarl do duzej polany. Stala tu kurna chata, a naprzeciw niej rosl rozlozysty dab, w ktorego cieniu kryla sie mogila. Dwie siwe smuzki dymu leniwie wyplywaly spod strzechy. Mino oparl lewa dlon na rekojesci krotkiego miecza i pomaszerowal szybkim krokiem w kierunku domostwa. Raz kozie smierc! Otworzyly sie drzwi i z zewnatrza wyjrzal przygarbiona staruszka. -Witajcie, rycerzu! Witajcie! Wejdzcie, a odpocznijcie... Mino stanal jak wryty. -To ty mnie tu sprowadzilas?! - zawolal. - To twoja strzyga? -Strzygwa?! - kobiecina wyraznie sie przestraszyla. - Ja nic nie wiem, jasny panie. Nic nie wiem! Wejdzcie, posilcie sie, odpocznijcie... -Jestes wiedzma? - Podszedl blizej. -Eee, jaka tam ze mnie wiedzma. Ja takie o... tylko... - wykrzywila sie rozbrajajaco. -Tagero jest twoim panem? -A kto to taki? -Nie udawaj glupiej! - zezloscil sie Mino. - Za durnia mnie masz?! -Wejdzcie, rycerzu, rozgosccie sie, na wszystko bedzie pora... - gestem reki zaprosila go do srodka. -On tu przyjdzie? Kiedy? -Ja nic nie wiem, jasny rycerzu, zaraz goracej polewki wam dam! Mino ostroznie przestapil prog. Nic sie nie dzialo. Odczekal, az wzrok zacznie przyzwyczajac sie do polmroku. Kie licho!... W tej kurnej chacie byl piec! Potezny, murowany piec z utraconym kominem, konczacym sie tuz pod blyszczaca od sadzy strzecha. Te dwie rzeczy zupelnie do siebie nie pasowaly. Skoro komus chcialo sie budowac tak duzy piec, to dlaczego nie wyprowadzil komina nad dach? To bylo bez sensu! -Siadajcie, rycerzu - stara kobieta wskazala lawe obok stolu. Mino usadowil sie tak, aby miec sciane za plecami. Poprawil topor, ale nie wyjal go zza pasa. Dwa lokcie nad jego glowa wisiala gesta, szaroniebieska warstwa falujacego dymu. Zerdzie podtrzymujace strzeche byly ledwo widoczne. Przyjrzawszy sie im jednak lepiej, mlodzieniec stwierdzil ze zdumieniem, ze wedzi sie na nich calkiem spora gromadka nietoperzy... Ciekawe czy jeszcze zyja? - pomyslal z trudem kryjac rozbawienie. Na scianach wisialy peki ziol, a na dlugich polkach staly liczne gliniane sloje. Zamiast podlogi bylo klepisko. Wiedzma pochylila sie nad stojacymi na piecu garnkami i kociolkami. Huczal ogien, w nosie wiercily zapachy ziol, dymu i jedzenia. Jedzenia... Mino poczul, jak jego wnetrznosci zwijaja sie w jeden ogromny supel. Przelknal gwaltownie sline. -Na zdrowie rycerzu - stara postawila przed nim mise parujacej zupy. -Najpierw ty! - opanowal sie szybko. Bez gadania ujela lyzke i przelknela nieco strawy. -Masz zjesc po jednym kesie wszystkiego, co tutaj plywa - rozkazal. Popatrzyla na niego drwiaco i zabrala sie za wylawianie kawalkow miesa, macznych klusek i warzyw. Robila to bardzo powoli, dlugo zujac i smakujac z zachwytem kazda probke potrawy. Celowo przeciagala probowanie, draznila Mina, ale on z kamiennym spokojem wytrwal do konca, po czym przysunal naczynie do siebie i sam zaczal jesc. Z namyslem, wolniutko... Gdyby jednak czarownica przestala sie na niego gapic, to najpewniej powybijalby sobie zeby lyzka albo sie nia udlawil. Glodne, zachlanne zwierze w jego umysle przestalo szalec dopiero wtedy, gdy z misy ubyla polowa zawartosci, a przyjemne cieplo rozlalo sie po zmeczonym ciele. Kiedy skonczyl, starucha sprzatnela ze stolu i usiadla w kucki na przeciwleglym koncu izby. Zapatrzyla sie gdzies przed siebie. Cisza i spokoj. Mile rozleniwienie narastalo przechodzac w sennosc. Bylo to tak naturalne, ze Mino nie mogl zmusic sie do zachowania czujnosci. Oparty o sciane, z rozluznionymi miesniami, coraz bardziej grzazl w rozkosznej blogosci. Rzeczywistosc sie rozklejala. Mozolnie tlumaczyl sobie, ze powinien pamietac o niebezpieczenstwie i zasnal w polowie ktoregos z tych wywodow... -Mino Dergo, zbudz sie! Zerwal sie na rowne nogi omal nie wywracajac stolu. Reka pomknela ku broni. Jest! Odetchnal z ulga. Ciemne i jasne plamy migajace przed oczami ulozyly sie w zrozumialy obraz. Byla juz noc. Chate oswietlaly blyski plomieni wydobywajacych sie z otworow w palenisku pieca. Pod sciana siedzial mezczyzna, ubrany w kobiece szaty. -Nie obawiaj sie, nic ci nie grozi. -Ty jestes Tagero?! Co to za blazenada?! - Mino stal spiety, gotow do walki. -Uspokoj sie, gdybys mial zginac, twoj trup od dawna bylby juz sztywny... - Tagero wstal i bez pospiechu zrzucil z siebie suknie. Pod spodem mial meskie ubranie. -Chce z toba mowic, a ze nie dales sie przekonac, by bron zostawic w lesie musialem uciec sie do tego prostego wybiegu... - Gospodarz usmiechnal sie ironicznie. - Czlowiek zmeczony i glodny czesto bywa zly i nie sposob z takim rozsadnie pogadac. Dobrze wyostrzone zelazo pod reka dodatkowo utrudnia rozmowe. Teraz to co innego, nieprawdaz? - Czarnoksieznik, ktorego twarz miala w sobie cos kociego, zdjal z jednej z polek dzban oraz dwa kubki. -Nie bede z toba pic, lajdaku! - syknal Mino. -Czemuz to? - szczerze zdziwil sie Tagero. - Nie lubisz mnie? -Ty scierwo! Jeszcze pytasz?! - mlodzieniec chwycil za miecz. -Tak, pytam - odparl spokojnie mag. - A niby co ja ci takiego zrobilem? -Rida! -Nie ja rzucilem na nia oskarzenie, nie ja wydalem wyrok, ani go wykonalem. Ja stworzylem tobie i jej szanse pokonania smierci... -Przemiana? - Mino drgnal zaskoczony. -Wlasnie! - przytaknal Tagero. - To bylo moje ryzyko. Nie moglem przeciez przewidziec z gory, co ona zrobi, kiedy stanie sie wisielica. Gdyby cie rzeczywiscie kochala, twoj plan by sie powiodl. Lecz niestety, narzeczona szlachetnego Mina Dergo byla zwykla mieszczka, ktorej trafila sie doskonala okazja, by zmienic stan. Chciala wyjsc za ciebie z czystego wyrachowania, bez krzty uczucia, ty biedny zaslepiony glupcze! - stwierdzil z politowaniem. - Wiec po smierci zostala w niej tylko nienawisc. Milosci nie bylo nigdy! Wybrala zemste, zrobila swoje, a przy okazji i mnie uwolnila od klopotow. -Duzo wiesz - mlodzieniec opadl ciezko na lawe. -Dowiaduje sie wielu rzeczy, choc musze przyznac, ze nie zawsze w pore - odparl Tagero. - Coz jeszcze masz przeciw mnie? -Naslane wampiry, upiory z cmentarza... -Daj spokoj! - czarnoksieznik uzywajacy ciala Ksina tylko machnal reka. - Skoro zyjesz to nie ma o czym gadac. Nie bedziemy chyba roztrzasac, co by bylo gdyby... -Sa inni, ktorych zamordowales! -A co cie oni obchodza? - mag wykrzywil sie. - Nigdy nie udawalem swietcy. Pytam o ciebie! -Spiskowales przeciwko krolowi - kontynuowal Mino nie baczac na ostatni okrzyk Tagera. -I tak doszlismy do sedna sprawy! - ucieszyl sie mag. -To znaczy? -Ormed juz nie zyje. Czas aby Redren tez poszedl w jego slady. -Czego ty wlasciwie chcesz? - w glosie Mina zabrzmialo przerazenie. -Na poczatek wladzy nad Karem i Suminorem. Pozniej bedzie mozna pomyslec o Ronie... -Oszalales!!! -Alez nie! Zdobywajac wladze nad tym cialem zyskalem mozliwosci stosowne do tych zamierzen - odparl spokojnie Tagero. - Sam mogles sie o tym przekonac. Czarna magia i wiedza kotolaka daly mi wladze nad demonami. Teraz chce, abys zabil Redrena. -Coooo?!!! Nagly szum rozlegl sie tuz pod strzecha. Wirujacy klab pylu i kurzu wpadl do chaty przez jeden z otworow dymnych, po czym zniknal w kominie. Nietoperze zaczely piszczec. Z pieca dobiegl cichy gwizd. Czarnoksieznik usmiechnal sie. -Zabijesz Redrena - powtorzyl. - Po to cie sprowadzilem. -Kpisz czy rozum straciles?! -Ani jedno, ani drugie - Tagero popatrzyl na Mina jak wyrozumialy nauczyciel na niesfornego ucznia. - Po prostu zrobisz to! - oznajmil. - Zywy lub martwy... Mozesz wybierac. -Dlaczego ja? - wyrwalo sie mlodziencowi. -Madre pytanie. Widze, ze zaczynasz myslec - pochwalil go mag. - Jestes jedynym czlowiekiem, ktory bez przeszkod moze zblizyc sie do Redrena. Rozanooka nie bedzie przeciez podejrzewac swego kochanka, nieprawdaz? Mino zacisnal zeby. -Nie trudzilbym ciebie - ciagnal dalej Tagero - gdybym mogl zrobic to w inny sposob. Juz probowalem, ale nie wyszlo... Ta twoja strzyga i Kaad zbyt dobrze go pilnuja... - wtem zsinial i zmienil sie na twarzy. Uniosl dlonie do skroni, widac bylo, ze toczy wewnetrzna walke. - Ta bestia chce sie wyrwac... - wysapal. - Ale nic z tego! To moje cialo... - znow przytomniej popatrzyl na Mina. - Dlatego daje ci szanse - powiedzial dyszac glosno. - Stan przy mnie, a bedziesz zyc. Moze nawet zostaniesz mym namiestnikiem w Suminorze... -Nigdy! - wychrypial mlodzieniec. -Typowe opory szlachetnego rycerza, wiernosc, lojalnosc i te rzeczy... - zakpil Tagero. - Pozwol zatem, ze uspokoje twoje sumienie. Otoz ty i tak to zrobisz! Jesli jeszcze nie pojales, powtorze. Albo z wlasnej woli, albo jako kierowany mymi myslami zywy trup. Oczywiscie w tym drugim wypadku, pozniej, juz na nic mi sie nie przydasz... - zawiesil glos. - Problem, jak widzisz, nie dotyczy czynu, ale tego, czy za jalowy, moralny sprzeciw warto placic zyciem? Z gory mowie, ze ja sie nie wzrusze, a nikt inny nie bedzie wiedzial... No, dalej! Zaczyna mnie juz nudzic ta gadanina! -Wychodze! - oznajmil Mino. Tagero parsknal smiechem tak serdecznym i szczerym, jakby uslyszal najlepszy dowcip w zyciu. -Prosze bardzo! - zawolal rozbawiony, ocierajac lzy, ktore naplynely mu do oczu. - Tedy prosze... - wskazal mu drzwi. Mino wsciekly zerwal sie z lawy, podszedl, szarpnal za skobel i przekroczyl prog. Nim zdazyl pojac co sie dzieje, potezny cios wrzucil go z powrotem do izby. Z lomotem zwalil sie na klepisko. Ostry bol rozlal sie wokol mostka. W uszach zamarl zgrzyt pekajacego zelaza. Cztery dziury w pancerzu. W drzwiach stala strzyga, byla przewodniczka, z uniesionymi szponami. Gdyby nie stalowa plyta na piersiach, serce Mina lezaloby juz na ziemi. Ubranie pod zbroja zwilgotnialo od krwi. Zobaczyl nad soba kocie oczy Tagera. -Nie sadzilem, ze jestes az tak glupi - powiedzial z pogarda czarnoksieznik. - Zalosny pajac! Przemysl to sobie, dopoki nie wroce. Twoje szczescie, ze musze cos zalatwic... - znizyl glos i mrugnal znaczaco. - Masz wiec czas do namyslu, w sam raz tyle, ile potrzeba... - zarechotal radosnie i wyszedl. Mino przewrocil sie na brzuch, a strzyga syknela ostrzegawczo. Sterczace do wewnatrz zadziory w pancerzu wbily sie w swieze rany. Mlodzieniec wstrzymal oddech czekajac na skok upiorzycy. Nic sie jednak nie stalo. Powoli uniosl sie i stanal na czworakach. Ona wciaz byla za nim, ale w kazdej chwili mogla znalezc sie na jego plecach... Powoli oparl prawa dlon na obuchu topora. Zacisnal palce. Ramie drgnelo, gdy wyciagnal stylisko zza pasa. Szmer drewna przesuwajacego sie pomiedzy blacha a skora sprawil, ze serce stanelo Minowi w gardle. Strzyga nie wydala zadnego dzwieku. Zupelnie jakby jej tam nie bylo! Lewa reka zaczela drzec. Jeszcze dwie piedzi... poltorej... jedna... pol... odrobina... Juz!!! Mial topor w garsci! Teraz tylko zmienic uchwyt... Spokojnie. Oprzec stylisko o piers, przesunac palce... Tak. Mino nie mogl uwierzyc, ze upiorzyca nie slyszy tego rozsadzajacego mu skronie dudnienia! Wstac na kolana... Szmer krokow! Kopniecie w plecy rzucilo Mina na twarz. Przerazenie scielo krew w zylach. Znieruchomial tulac topor jak dziecko. Nic wiecej... nic... Ochlonal, drgnal i zaczal pelznac ku scianie. Dotknal jej, a nastepnie opierajac sie o nia, wstal niczym pajak czepiajacy sie muru. Strzyga nie przeszkodzila mu. Stal ciagle plecami do niej. Lapal oddech, mial wrazenie, ze w piersiach ma juz dziure wielkosci piesci. Krew ciekla spod pancerza. Jej miesnie mocno zgnily przed Przemiana, zatem nie powinna byc tak szybka i silna jak inne strzygi. Jednak to musi byc jeden cios! Zaskoczyc! Co ona mysli?! Co wie?! Mino poczul, jak miekna mu nogi, wiotczeja ramiona. Strach obezwladnial. Podchodzi! Obrot! Wsciekly zryw miesni. Skrzek i blysk. Ostrze spadlo na ramie potwora. Trzask kosci i przerazliwe wycie omal nie roznioslo chaty. Strzyga zwinieta w klab tarzala sie po klepisku. Mino uderzyl znowu. Skowyt zawibrowal szalenczo. Upiorzyca przestala sie miotac i zadrgala w konwulsjach jak przydeptany pajak. Ulga i obrzydzenie zalaly umysl Mina. Stanal nad potworem w rozkroku i oburacz wzniosl topor. Zelazo pomknelo zza glowy. Swist, huk i trzeszczacy chrzest. I cisza. Cialem strzygi szarpnal ostatni skurcz. Z ran zamiast krwi wysaczyla sie blekitna poswiata. -Doskonale, Mino Dergo! - w progu stal Tagero. - Dokladnie to samo zrobisz z Rozanooka... Mino jednym susem przesadzil pol izby. Topor w jego rekach zatoczyl szeroki luk. Ostrze warknelo przeciagle. Czarnoksieznik nie probowal sie nawet uchylic. Stal z cala sila uderzyla w piers lekko odzianego Tagera... Obledny zgrzyt, szczek i bryzgi iskier. Mino mial wrazenie, ze rabie zelazny posag wmurowany w lita skale. Rozedrgane stylisko peklo wzdluz. Na koszuli maga nie zostal nawet slad. Mlodzieniec cisnal precz uszkodzony orez i dobyl miecza. Pchnal w odsloniete gardlo czarnoksieznika. Tuz przed celem klinga utknela w powietrzu, ktore nagle nabralo twardosci szkla. Cofnal ramie i cial jeszcze w twarz. To samo. Wszystko na nic! Odstapil dyszac ciezko. Opuscil bron. -Dokonales wyboru - stwierdzil zimno Tagero i zupelnie swobodnie zrobil dwa kroki w kierunku Mina. Szepnal cos. Cichy szelest rozlegl sie za plecami mlodzienca. Ten spojrzal za siebie. Z pieca wypadal popiol. Szary proch przez chwile wysypywal sie zza uchylonych drzwiczek popielnika, a potem zawirowal i szybko uniosl sie w gore, przybierajac postac obloku. Latawiec! Mino, rzuciwszy miecz, schylil sie po stepiony topor. Tagero nie zrobil nic, by mu przeszkodzic. Spalony szkielet juz wisial nad ziemia. Mlodzieniec zaatakowal desperacko. Bron przeleciala przez demona jak przez dym. Skutek byl tez podobny. Latawiec zafalowal lekko. Mag wybuchnal szatanskim smiechem i klasnal w dlonie. Rece latajacego kosciotrupa chwycily Mina za gardlo. Przejmujacy chlod przeszyl cialo. Swiadomosc mlodzienca przygasla, lecz prawie natychmiast zaplonelo w niej smiertelne przerazenie. Nieszczesnik rozpaczliwie szarpnal sie do tylu, ale demon juz przywarl do swej ofiary. Topor wypadl z rozcapierzonej dloni. Niewidzialne kleszcze wpily sie w umysl Mina. Poczul jakby jakis oslizgly ryj zanurzyl sie w jego mozgu i zaczal wysysac mysli. Zawyl jak zwierze, gdy ta ohyda dotarla do najsubtelniejszych zakatkow duszy. Mdlacy skurcz stlamsil zoladek, a wnetrze chaty zawirowalo z obledna predkoscia. Mino runal gdzies w dol... -Malo rozumu, duzo honoru - Tagero westchnal zdegustowany. - To bezczelnosc, ze tacy wieczni sztubacy chodza po swiecie i doroslym ludziom psuja smak zycia! * * * -Kaad, a jesli sie mylisz?-To wszystko przepadlo - odpowiedzial spokojnie waz. - Tagero kaze zrobic sobie z mojej skory sto par nocnych pantofli, a twoja czaszka bedzie ozdoba jego kolekcji... -Przestan! Tez ci sie na zarty zebralo! - Irian przeskoczyla przez klebowisko zarosli i obiegla lukiem zwarta grupe drzew. -Nigdy w zyciu nie bylem tak powazny jak teraz! - Kaad mknal przed siebie, z gracja omijajac wszelkie przeszkody. - Jestem pewien, ze wlasnie tak postapi. Podsluchiwalem go, kiedy o tym myslal! Oba demony pedzily w ciemnosci rohirskiej puszczy. Zielone i czerwone oczy rozblyskiwaly co chwila zza krzakow i pni. Niekiedy rozlegal sie trzask chrustu pod dolnymi szponami Rozanookiej oraz szelest galezi rozgarnianych pazurami. Odglosom tym towarzyszyl nieustanny szmer sciolki odrzucanej na boki zygzakowatymi ruchami cielska Kaada. Strzyga i waz nie dbali o ostroznosc. -Czuje sie, jakbym lazla w zasadzke - przekazala Irian. - Jesli te jadowite nietoperze wroca, Redrena juz nic nie ocali... -Mowilem krolowi, zeby ukryl sie w okutej srebrem skrzyni - odezwal sie Kaad - ale on oswiadczyl, ze do zadnej trumny chowac sie nie bedzie... Trudno. Przeciez nie bede lezal bezczynnie z ogonem zawinietym w supel, kiedy Tagero moze robic, co zechce. Trzeba dzialac! -Powinnam byla zostac i chronic Redrena... -Nie plec! - mysl wibrowala gniewem. - Jestes potrzeba mi tu i teraz. Nikt inny. Nie powinienem sie mylic! - zapewnil. - zreszta tobie wcale nie chodzi o krola. Wiem, ze musisz stawic czolo rodzinnej tajemnicy. Stare zlo zada nowej zaplaty. Dlatego trzeba ci zapomniec o Minie, znajda go... Mysli, jakie teraz naplynely do Rozanookiej, nie mialy postaci slow. Byly to bol i lzy... -Irian, co z toba?! - Kaad zaniepokoil sie. -Nie wiem... - przekaz zadrzal niczym zdlawiony szept. Wciaz mkneli przez czarny las. * * * -Wystarczy! - rozkazal Tagero.Latawiec poslusznie cofnal sie i zawisl kolo sciany. Mag nakreslil w powietrzu tajemny znak, a wtedy niewidzialna sila uniosla do gory szczatki zarabanej strzygi i wyrzucila je za drzwi. Tagero strzepnal dlonie, po czym przykleknal obok Mina. -Jak sie czujesz, waleczny rycerzyku? - Kilkakrotnie uderzyl lezacego w twarz. Mlodzieniec z trudem otworzyl oczy. -Bardzo ci slabo, prawda? Nie mozesz sie ruszyc ani myslec i jest ci zimno... - odpowiedzial sam sobie czarnoksieznik. - Szczerze mowiac wolalbym tu siedziec, popijac miod i patrzec, jak zdychasz ze starosci. Ale niech tam! Nie mozna miec wszystkich przyjemnosci na raz. Nie moge zniszczyc ci wspomnien ani mlodosci, bo szanowna narzeczona gotowa zorientowac sie, ze chedozy ja ktos obcy... - zachichotal radosnie. - Ciagle tlumacze Ksinowi, ze ta jego dziwka Hanti zbyt lubila te rzeczy, by chcialo sie jej dostrzec roznice... Ale teraz to musi byc zreczna robota, a nasz drogi sedzia Molino - tu popatrzyl na falujacy szkielet - nie potrafi byc az tak delikatny. Oczywiscie to nie jego wina - monologowal dalej Tagero zdejmujac z Mina pancerz. - Troche go za dokladnie spalili, wiec sam rozumiesz... Gdyby szczatkow bylo wiecej, moglby zostac spalencem. Te potrafia nie tylko szarpac dusze. No coz... ale z drugiej strony nie sa one az tak, rzeklbym, poreczne jak latawce. Szkoda. Chociaz nie! Chyba jestem niesprawiedliwy! W koncu nasz drogi sedzia wspaniale popisal sie w palacu Arcyswietcy. Ach, prawda, ty o tym nic nie wiesz! Trudno - mag odrzucil w kat blache i rozchylil ubranie na piersiach Mina. - Uuu... Ales sie rozharatal! Ale to dobrze. Ta rana zakryje slad przebijania serca, bo przeciez trzeba cie zabic. Na calkiem zywych moc Onego nie chce dzialac. Taka juz jej uroda. Nie przejmuj sie mam tu taki ladny sztylet z ostrzem pustym w srodku. Posoka wyplynie raz dwa i po krzyku. Wlasna krew nie bedzie ci teraz potrzebna. Nowa, swiezutka wyssiesz sobie z Redrena, nieprawdaz? A do tego czasu musisz byc jej bardzo spragniony... Syty wampir to kiepski wampir. No wlasnie! A jak tam zeby? - Palcami rozchylil wargi mlodzienca. - Prosze, prosze! Mocne, zdrowe. Wspaniale sie beda przeksztalcac! Bezzebne dziady sa do niczego. Z dziury w dziasle nawet najlepszy mag nie zrobi kla. O! Widze, ze juz mnie rozumiesz. Zywotna z ciebie bestia! Ale nie probuj sie szarpac. Nigdy nie bedziesz mial na to dosyc sily. I nie martw sie, predko zapomnisz o buncie! O tak. Teraz potrzebny jest Okruch, ktory zlikwiduje wrazenie Obecnosci... Do Mina dotarlo, ze Tagero wstal, odszedl na moment, a gdy wrocil, polozyl mu na piersiach cos pulsujacego mrowiacym cieplem. Uslyszal szept zaklec i zobaczyl nad soba blysk stali. -Zegnaj, rycerzyku! Przeciagle skrzypnely zawiasy. -Kaad? - W glosie Tagera zadzwieczaly zdumienie i gniew. Nie bylo przestrachu. Puscil sztylet i zabrawszy Okruch odwrocil sie do weza. -Nie myslalem, ze sie na to odwazysz - stwierdzil czarnoksieznik. - Na co ty liczysz? Trzeci raz nie uciekniesz! -Nie zamierzam tego robic - przekazal waz. - Chce z toba wyrownac rachunki! -Glupcze! Zapomniales juz, ze nic mi nie mozesz zrobic?! Ze predzej zdechniesz, niz zdolasz zlamac zaklecie, ktore nalozylem na ciebie w chwili przeniesienia duszy. -To prawda - odezwal sie Kaad - ale jest tu ze mna ktos nad kim nie masz zadnej wladzy... Do izby weszla Irian. Mino z nieludzkim wysilkiem uniosl glowe, lecz nie zdolal utrzymac jej w gorze ani wykrztusic slowa. Tagero parsknal smiechem. -Witaj corko! Kotolak przesyla ci pozdrowienia. Lecz zostawilas Redrena samego! - zawolal gromko. - Doskonale! Nawet nie wiecie, jak bardzo ulatwiliscie mi zadanie! - Mag klasnal w dlonie, a latawiec natychmiast zwinal sie w klab kurzawy i polecial w strone otworu dymnika. - Juz go nie dogonicie! W tym momencie Kaad bez zadnego wstepnego ruchu wystrzelil w gore niczym sprezyna. Jego leb pomknal jak pocisk i w ulamku sekundy znalazl sie pod strzecha, tuz kolo ulatujacego demona. Szczeki weza rozwarly sie szeroko, a syczacy strumien wyrzuconego z pluc powietrza porwal krople przejrzystego plynu sciekajacego obficie z bialych klow. Opluty jadem latawiec buchnal jasnym plomieniem. Kaad spadl na klepisko, a kula ognia niczym piorun kulisty rozszalala sie po chacie, odbijajac sie od scian, stracajac z polek naczynia oraz ploszac nietoperze. Trwalo to rownie krotko jak atak weza. Niebawem demon splonal do cna i zniknal. Sedzia Molino zakonczyl swoja posmiertna egzystencje. Zanim Tagero zdazyl otrzasnac sie z zaskoczenia, Kaad blyskawicznie podpelzl do Mina i nakryl go wlasnym cialem. Dalsze wypadki potoczyly sie w okamgnieniu. Irian ruszyla w strone Tagera. Czarnoksieznik wymowil zaklecie i powietrze wokol strzygi zeszklilo sie i pozalamywalo niczym wieloboczny krysztal. Rozanooka z latwoscia wydostala sie z magicznej pulapki. Czar nie zadzialal. Szpony uniosly sie do ciosu. -ARAD!!! - Tagero wyrzucil w gore ramiona. Czarnoksieski zywiol rozerwal piec od srodka. Buchnal ognisty gejzer. Cegly, blachy, kamienie, zar, zagwie, dym sadze - wszystko zakotlowalo sie w izbie. Cala chata momentalnie stanela w plomieniach. Strzecha zajela sie jak pochodnia. Tam, gdzie byl piec, otworzyla sie rozjarzona czelusc. Tagero skoczyl w nia bez wahania. Rozanooka zatrzymala mysl Kaada. -Pomoz mi wydostac stad Mina! Strzyga spojrzala za siebie. Waz, spelniajac role zywej tarczy, pchal bezwladnego mlodzienca w kierunku drzwi. Wiazania podtrzymujace dach juz sie przepalaly. Dwie zerdzie wraz ze sterta plonacej slomy runely na Irian. Rozrzucila pazurami je i dotarla do Kaada. Pozar szalal z nadnaturalna furia. Zaczely trzeszczec sciany. Gdy cala trojka przebrnela przez prog, chata zawalila sie i zamienila w gorejacy stos. Jednak w chwile pozniej zaklecie stracilo moc. Plomienie zapadly sie pod ziemie, a zgliszcza natychmiast wystygly i pokryl je zimny popiol. Jedynie tlace sie wlosy Rozanookiej swiadczyly, ze nie bylo to tylko sen. -Skad wzieliscie sie tutaj? - wyszeptal Mino. -A ty? - Irian, juz w ludzkiej postaci, gasila swoj warkocz. -Zwabil mnie... chcial, zebym zabil krola... - mlodzieniec z wysilkiem wykrztuszal slowa. - Probowal zmienic mnie w wampira... -Kazdy moze sie mylic - Kaad pokiwal bezradnie lbem. - W kazdym razie mialem racje przyprowadzajac cie tutaj. -Prawda... - westchnela Irian. - Ale musimy isc za nim! - Ozywila sie i podbiegla do szczatkow chaty. -To nie takie proste - przekazal waz. Nie musial tego mowic, gdyz Rozanooka wlasnie probowala odwalic pierwsza z brzegu belke. -Alez to jest zamarzniete bardziej niz na kosc! - zawolala zdumiona. - Wszedzie pelno lodu... -Rownowaga w naturze musi byc zachowana - odparl spokojnie Kaad. - Najpierw byl ogien i goraco, a teraz woda i mroz. Kazde zaklecie ma zawsze swoj przeciwskutek. W wypadku zywiolow podstawowych nastepuje prosta wymiana przeciwienstw. -Znasz sie na tym? - spytala Irian. -Nie na tyle, by czynic samemu. -Wiec co teraz? Ucieknie nam! -Nie ucieknie. Jest w takiej samej sytuacji. Musimy zaczekac, az to, tam odtaje. -Do rana. -Albo dluzej. -A potem wszystko... od poczatku? - odezwal sie Mino. -Nie sadze - odpowiedzial Kaad po chwili zastanowienia. - Tagero nie jest demonem ani bostwem zla. Popelnia niekiedy bledy, nie ma zmyslu obecnosci, daje sie czasem zaskoczyc. A bedac czlowiekiem, musi tez jesc i spac. Uzywanie zaklec odbiera sile, a nagle wezwanie ognia, bez wczesniejszego przygotowania, to juz nie byle co. Teraz Ksin, byc moze, otrzyma swoja szanse. -Ale co to za miejsce? - Irian uniosla glowe. - Tak tu dziwnie... -Jezeli sie nie myle, pod nami jest zrodlo mocy Onego... Mino zdolal usiasc z wrazenia. Kaad odruchowo podparl mu plecy. -Plonaca skala! - wykrzyknela Rozanooka. -Tak sadze - przytaknal waz. -Tutaj... - Irian zamilkla i zamyslila sie nad czyms gleboko. Ogarnela ja nagle niespodziewana, ogromna tesknota... -W koncu nie odpowiedzieliscie mi na pytanie - przypomnial Mino. Rozanooka nie zareagowala. Kaad odwrocil glowe w strone mlodzienca. -Kiedy wyruszalem na zwiady, czulem, ze gdzies tutaj go znajde - waz zaczal opowiesc. - Tak tez sie stalo. Spotkalismy sie tuz przed bitwa. Powiedzialem, ze chce sie do niego przylaczyc, bo przekonala mnie jego potega. -Uwierzyl ci? - szepnal Mino. -Nie, ale postanowil nie okazywac mi nieufnosci. Nie wiedzial, ze przez te dwadziescia lat nauczylem sie sluchac mysli. Nie mial czasu sie mna zajmowac. Szykowal wtedy te mgle... Gdy spostrzeglem, co czyni, omal nie uwierzylem, ze on naprawde jest niezwyciezony! -Nie przeszkodziles mu? - Mlodzieniec probowal wyraznie wymawiac slowa. Przychodzilo mu to z trudem. -Nie moge i nigdy nie moglem nic zrobic przeciw niemu. On tez. -Nie moze... cie unice...estwic? - zdziwil sie Mino. -Czarami nie, tylko magiczna bronia, tak jak zwyklego demona, lub przez naslanie innych upiorow. Poza tym sa chwile, kiedy on nie panuje nad swoim nowym cialem. Zachowuje sie jak szaleniec o rozszczepionej duszy. Z tego wlasnie powodu nie zdolal zaszkodzic Irian. -A co by-ylo d-dalej? -Ucieklem, wymknalem sie wyslanym w pogon potworom i ostrzeglem Redrena przed mgla. Krol wydal rozkaz odwrotu calej armii. -Zdazyli? -Nie wszyscy. Pomylilismy sie co do kierunku ruchu mgly. Wiekszosc goncow zostala wyslana na lewe skrzydlo i do centrum. Tymczasem duchy nadeszly z prawej... - Kaad zamilkl na chwile. - Zginelo okolo dziesieciu tysiecy ludzi... Wojsko poszlo w rozsypke. Wielu naszych zostalo na Oblych Wzgorzach. -Masakra... - Mino nie wiedzial, co powiedziec. -Nie slyszalem o wiekszej - przytaknal waz. - Krol tez mial zginac. Tagero naslal na niego jadowite nietoperze. Przylecialy w dzien, razem z mgla. Byly spreparowane na podobnej zasadzie jak tamta mucha w klasztorze. To dawna sztuczka, przy ktorej nie trzeba uzywac mocy Onego. Stara magia naszego swiata... - zamyslil sie. - Musialem wezwac na pomoc Irian. Rozanooka ozywila sie teraz. Spojrzala na Mina. -Uslyszalam jego mysli - powiedziala polglosem - kiedy rankiem zaatakowali nas Karyjczycy. Wiedzialam, ze zdolales sie przedrzec, a potem poszlam przez mgle. Nic mi nie zrobila. Duchy wyczuly, ze moja krew to trucizna. Wrocilam w pore, bo Kaad jest za duzy i ciezki, by walczyc z nietoperzami. Z trudem odpedzal je od Redrena. -Szukalem cie na pobojowisku - wyznal Mino. -Sadzilam, ze sie domyslisz... - popatrzyla tesknie na zgliszcza chaty. -Nie moglem myslec! Usmiechnela sie z roztargnieniem. Mino nie dostrzegl tego. -Skad wiesz, ze to tutaj? - Irian zwrocila sie do Kaada. -Co? - waz zmruzyl slepia. -Ono... -Z tej jamy pod piecem Tagero uzyskal moc potrzebna do narzucania swej woli duchom poleglych. Nie wyobrazam sobie, co innego moglo by tam jeszcze byc - odpowiedzial Kaad. -Czy schodzil... wtedy na dol? - spytal Mino. Jego glos byl coraz slabszy. -Nie. Siedzial caly czas w izbie. W pewnej chwili pomyslal nawet, ze nie moze tam isc... A zatem jest to cos, co mu nie sprzyja! Uciekl do tej nory przed Irian, bo nie mial innego wyjscia. Dlatego uwazam, ze nie musimy sie go obawiac. -A jesli sie mylisz? -Dwie godziny temu Irian zadala mi to samo pytanie - odparl zirytowany Kaad. - Odpowiem ci co jej: wtedy zginiemy! Niczego nie jestem pewien do konca. Lepiej postaraj sie zasnac! Rozanooka wstala i zmienila postac. -Rozejrze sie po okolicy - przekazala. -Tylko nie odchodz daleko - poprosil waz. - Wiekszosc upiorow jest znowu w Sahen, ale kto wie, czy Tagero nie zdazyl czegos tu wezwac? -Dobrze - zgodzila sie i zniknela w lesie. Czula, ze spelnia sie jej przeznaczenie. Chciala byc sama... Mino opadl na plecy i zamknal oczy. Zasnal, zanim zdazyl o tym pomyslec. Obudzil go ostry trzask. Byl jasny dzien. Irian i Kaad rozbijali zmarzline na pogorzelisku. Najwyrazniej oboje stracili juz cierpliwosc. Rozanooka ciagnela pazurami jedna z belek, a waz podwazal ja wlasnym grzbietem. Po chwili rozlegl sie przeciagly chrzest pekajacego lodu. Mino wstal szybko. Rana na piersiach zabolala go tak mocno, ze az syknal. Po trzech krokach zakrecilo mu sie w glowie. Nagla fala slabosci zupelnie obezwladnila cale cialo. Zdumiony runal na ziemie. Wtem zobaczyl nad soba glowe Kaada i Irian. Nie spostrzegl, kiedy sie pojawili. Nie pamietal ostatnich chwil. Zemdlalem... pomyslal zaskoczony. -Min, co z toba? - w glosie Irian brzmial przestrach. -Nie wiem - szepnal. - Wyspalem sie, chcialem wstac... -Rana wciaz krwawi - zauwazyl waz. - A powinna juz sie zasklepic! -Rzeczywiscie... - Rozanooka rozchylila koszule - Min co on ci zrobil? -To byl latawiec. -Latawiec?!! - zdenerwowal sie Kaad. - Czemus wczesniej nie powiedzial?! -Sadzilem, ze domysliliscie sie sami... Oba demony popatrzyly po sobie. -Bylem pewien, ze Tagero rzucil na ciebie tylko urok odbierajacy sile - Kaad machnal ogonem. -I co teraz? - Mino oparl sie o jeden ze zwojow Kaada i usiadl. -Latawce rania dusze - powiedziala Irian. - Sprawiaja, ze uchodzi z nich zycie. Takie rany nie goja sie nigdy... -To prawda - potwierdzil waz. Mlodzieniec zbladl. -Wiec musze umrzec? - zapytal z wysilkiem probujac zachowac spokoj. -Twoje cialo nie ma juz nawet tyle zyciowej sily, by zabliznic rane na piersiach - Kaad znizyl leb. - Jezeli smierc nie nastapi z uplywu krwi, to w ciagu najblizszych tygodni nadejdzie gleboka starosc... Rozanooka milczala. Mino uniknal jej wzroku. Jestem zolnierzem, pomyslal, zolnierzem... Smierc zwykla rzecz... -Zanim zdechne, chce zobaczyc jego trupa - wycedzil przez zacisniete zeby. - Pomozcie mi wstac! -Tylko ostroznie, bez zadnych gwaltownych ruchow - przestrzegl go Kaad. - I jak?... - zapytal po chwili. Mino stal pewnie w lekkim rozkroku. -Kiedy sie nie ruszam, nie czuje oslabienia - rzekl polglosem. -Chodz! - Irian tracila weza. - Trzeba zrobic przejscie... Zostawili Mina i zabrali sie do roboty. Ze wsciekla pasja zaczeli rwac, lamac i kruszyc drewno i lod zagradzajace droge do podziemi. Mlodzieniec szedl ku nim powoli. Gdy dotarl do zgliszcz, Rozanookiej udalo sie wybic szponami niewielki otwor. Kaad zaraz wcisnal tam leb i zaparl sie niczym olbrzymi, zywy lom. Po chwili sterta zweglonych belek, zwiazanych czarnym od spalenizny lodem, pekla z hukiem, uniosla sie i z trzaskiem runela w bok. -Gotowe! - waz rozprostowal kark i strzasnal z lba bloto z sadzy. Cala trojka pochylila glowy nad dziura w ziemi. Byl to wylot pochylej sztolni, z ktorej wydobywalo sie mocne, lecz nie razace oczu swiatlo. Blask slonca nie zdolal go przygasic. Gladkie owalne sciany pokrywala polyskujaca, szklista masa. Irian weszla tam pierwsza, za nia Kaad i Mino. Mlodzieniec wspieral sie o wygiety do gory grzbiet weza. Ostroznie przebyli kilkadziesiat krokow. Tagero mogl byc tylko przed nimi... Najpierw dostrzegli go jako ciemna plame na tle migoczacej w glebi korytarza swietlistej magmy rozblaskow. Czarnoksieznik rzucal cien o dlugosci przeszlo sto krokow. Wielokrotnie odbite od scian sztolni swiatlo zamazywalo kontury. Tagero zauwazyl ich duzo pozniej. Irian Mino i Kaad szli w kierunku zrodla swiatla, a zatem cien mieli za soba. Pojawili sie przed magiem jak zjawy. -Stac!!! Nie zblizac sie! - zawolal. -Chodzcie smialo - powiedzial nagle glosem Ksina. -Cofnac sie, bo pogrzebie tutaj siebie i was! - Czarnoksieznik wyraznie sie bal. - Rozkaze, by runal strop! Ta grozba poskutkowala. Rozanooka zawahala sie i przystanela. Waz wysunal leb do przodu i tez znieruchomial. Zapadla nerwowa cisza. -On klamie - oznajmil Ksin zdobywajac na chwile wladze nad swoim cialem. Ruszyli raptownie. -Hej! - Mino kurczowo uczepil sie weza. - Zwariowaliscie?! - wychrypial ciezko. - On nie ucieknie... -Racja! - Rozanooka przestala sie spieszyc. -Wybacz - Kaad pomogl mlodziencowi zachowac rownowage. Zaczeli isc w poprzednim tempie. Korytarz opadal caly czas. Roziskrzone, drgajace swiatlo zdawalo sie byc ciagle w tej samej odleglosci. Po trzystu krokach Mino drugi raz zaslabl. Waz owinal go troskliwie ogonem i dalej niosl, najdelikatniej jak umial. Mijaly kolejne minuty i kwadranse. Krew splywala Minowi po brzuchu. Sciekala wolno, lecz bez przerwy. Piekacy bol wwiercal sie w piersi. Strach, nieuchwytny, nieokreslony, osaczal i dusil kazda mysla. Mino szukal slow, ktore pomoglyby mu przyjac zblizajaca sie smierc. Zawrzec ja w slowach, nazwac, obedrzec z tajemniczosci i leku. Jednak wszystko, czego probowal sie chwycic, bylo zbyt male, kruche, niepewne. Jego umysl wil sie w obliczu nieuchronnosci niczym robak pod butem. Ogarnelo go przekonanie, ze wlasciwa formula zapewni mu niesmiertelnosc. Tylko ja znalezc! Przekonac samego siebie, a potem wraz z nia spokojnie wejsc w nicosc. Ale nic z tego. Kiedy nadciagala fala strachu, wszelkie slowa rozplywaly sie w niej jak sol w wodzie, ginely, tracily sens. Pozostawala po nich pustka wypelniona zalosnymi strzepami prawd. Jedyne, na co bylo go stac, to nie skamlec, nie wyc, nie szlochac. Chociaz w gruncie rzeczy i to nie mialo zadnego znaczenia. O ilez latwiej jest umrzec w walce, w jednym blysku stali, przecinajacym zycie zanim zdazy to pojac rozum... -Jestesmy! - oznajmila Irian. -Mozesz juz stac? - spytal Kaad. -Tak - odpowiedzial Mino, a wtedy waz uniosl go i ostroznie postawil. Sztolnia rozszerzala sie tutaj przechodzac w komore, ktora w polowie objetosci wypelniala ogromna, podobna do lodu bryla, swiecaca niczym rozpalone do bialosci zelazo. Ten zar jednak nie parzyl, ani w ogole nie byl goracy. Bryla wyrastala z podloza i scian, wiec to, co widzieli, moglo byc tylko niewielka jej czescia, tak jak wierzcholek gory lodowej. -Plonaca Skala... - uslyszeli mysl Rozanookiej. Tagero stal wcisniety w kat pomiedzy skala a sciana komory. Strzyga ruszyla ku niemu. -Zawrzyjmy uklad - zaproponowal czarnoksieznik - To cos... - Dotknal zrodla Onego. -Nie warto z nim rozmawiac - oznajmil Ksin. -Pamietasz, wtedy w palacu - Tagero zwrocil sie do Irian - Chcialas pojsc w moje slady. Powiedzialem ci wtedy, ze wystarczy chciec. Chcialas... -On sprawdzal, czy zdola cie skaperowac - wpadl mu w slowo Ksin. - Pokrzyzowalem ten plan przekazujac ci moje mysli. -Prosbe o pomoc? - upewnila sie Rozanooka. -Tak... - w tej chwili Ksin i Tagero zaczeli mowic rownoczesnie, co sprawilo, ze stojaca przed nimi istota zaczela belkotac. Wreszcie przemogl Tagero: -Popatrz jak wiele zdolalem osiagnac majac do dyspozycji moja magie i wiedze Ksina o naturze demonow. Gdybys pomogla mi jeszcze ty, ten swiat znalazlby sie u naszych stop. -Jak moge ci pomoc, ojcze? - zapytala Irian. -Zabij go. -Nie mozesz zabic tylko mnie. Zginiemy obaj, bo on zyje dzieki mnie. Rozanooka popatrzyla bezradnie na swoich towarzyszy. -Mowi prawde - stwierdzil Kaad. - Caly czas slucham jego mysli. -W walce z Krolowa Matka zginal kotolak, ale Ksin byl kims wiecej i to cos przetrwalo tylko dzieki mnie. -Wbrew twojej woli - odparl Ksin. - Zabij go Iri, ja nic nie poczuje. Zabij go jak upiora. -Ojcze... Nie potrafie... - szepnela. -Wiec zawrzyjmy uklad - powtorzyl Tagero. - Jesli teraz zgladzimy Redrena, bez trudu zostaniesz pania Suminoru... -A potem nastapia wydarzenia, ktore to zmienia - odezwal sie Kaad. - Zlo nigdy nie osiaga nic trwalego, ono jest tylko nie konczacym sie lancuchem przyczyn i skutkow. Cecha dobra jest zdolnosc przecinania tego lancucha, czasem oznacza to dzialanie przeciw logice i rozsadkowi. -W tej wojnie wygralem wszystkie bitwy - rzekl Tagero. -Ale nie wygrasz wojny - stwierdzil waz. - Tak ginie twoja logika. -Nie przypadkiem sklonilem go, aby tu przybyl - odezwal sie Ksin. - Moje zycie zatoczylo krag... Mysle, ze taki byl cel. Przeszedlem przez swiat aby doznac oczyszczenia. Stopniowo, az do cna rzeczywistosc zdzierala ze mnie to, co mnie z nia laczylo. Nawet ty, Tagero, byles czescia tego procesu... -On znowu bredzi - stwierdzil czarnoksieznik. - Czasem mu sie to zdarza... -Zbyt przywiazales sie do rzeczywistosci - odparl Kaad - to typowe dla tych, ktorzy maja sie za madrzejszych od filozofow. A to tylko plynaca rzeka zdarzen... -Konczmy! - szepnal Mino. Irian przybrala postac strzygi. -Powiedzcie Hanti, ze ja kochalem - przemowil Ksin. -Nieeee!!! - w dloni Tagera zablysl srebrny sztylet. Szpony Rozanookiej momentalnie zacisnely sie na nadgarstku czarnoksieznika. W ruchach strzygi byla pewnosc i spokoj. Szarpnela reke z wymierzona bronia, wykrecila ja i zlamala jak suchy patyk. Tagero zawyl przerazliwie a ostrze szczeknelo padajac na posadzke. Drugi szpon chwycil maga za gardlo i zdlawil bluzgajacy z ust skowyt. Irian puscila zgruchotane ramie i rozwartymi pazurami zakryla wybaluszone w oblednym przerazeniu oczy niedoszlego zdobywcy swiata. Scisnela mu glowe i gwaltownie odgiela do tylu. Chrupnely kregi szyjne, a laczace je wiezadla zerwaly sie z ostrym trzaskiem. Kark zostal zlamany, ale Rozanookiej to nie wystarczylo; skrecila szyje Tagera i pociagnela jeszcze mocniej. Skora i miesnie pekly z mlaszczacym chrzestem. Zgrzytnely sciegna, a z rozerwanych tetnic bryznely strumienie krwi. Szybkim klapnieciem szczek strzyga przegryzla kilka ostatnich wlokien i glowa czarnoksieznika potoczyla sie po szklistym podlozu. Wowczas odepchnela drgajace cialo i przybrala z powrotem kobieca postac. Otarla grzbietem dloni krew z twarzy. -Jak upiora! - przypomnial Mino. -Wiem... - Rozanooka pochylila sie i podniosla sztylet. Z rozmachem wbila go w oderwana glowe. Wstala. -Skonczone - stwierdzil spokojnie waz. Irian bez slowa podeszla do Plonacej Skaly i po krotkim wahaniu oparla o nia obie rece, a potem czolo. Trwala tak przez dluzsza chwile, po czym odwrocila sie i zaczela rozgladac. Jej wzrok trafil na upuszczona przez konajacego czarnoksieznika biala brylke, swiecaca tak samo jak Plonaca Skala. Irian wziela Okruch i odnalazlszy miejsce, od ktorego zostal odlupany, przylozyla go tam z powrotem. Brylka natychmiast przyrosla do Skaly. W tym momencie bezglowe cialo Ksina zaczelo wyparowywac: znikaly skora i miesnie, ukazaly sie biale kosci. Wszystkie czary uzyte do jego stworzenia tracily moc. Natury: ludzka, zwierzeca i demoniczna zaczely sie rozdzielac. W klatce z zeber cos sie poruszylo. Z otworu powstalego miedzy ramionami wysunely sie szpiczaste uszy i krotki pyszczek. Chwile pozniej ze szkieletu wydostal sie mlody bialo-czarny kot. Miauknal i podszedl do oniemialej Irian, otarl sie o jej nogi, po czym z podniesionym ogonem podreptal w gore sztolni. Wkrotce zniknal w bialej poswiacie. Obok Plonacej Skaly pozostaly tylko biale kosci i czarna czaszka przebita srebrnym ostrzem. Trojka obecnych nie smiala glosniej odetchnac. Na ich oczach wydarzyl sie akt bialej magii. Dlugo trwali w ciszy. -Te skale zamieszkuja istoty, ktore nazywacie elfami - niespodziewanie rzekla Rozanooka. - Ksin dazyl to tego by stac sie jednym z nich, lecz zbyt wiele laczylo go z tym swiatem. To zdecydowalo o ksztalcie ostatecznej Przemiany. Jego ostatnim pragnieniem bylo wrocic do Hantii... -A co jest twoim pragnieniem? - zapytal Kaad. -Z pewnoscia nie walka u boku krola, pojelam to wczoraj wieczorem - odpowiedziala. - Dla wlasciwych tworow Onego walka nie istnieje. Natura Onego nie zna walki, nawet tej o byt i przetrwanie. Nasz swiat, kiedy znalezli sie na nim, wydal sie im przerazajacy i niepojety. Tak bylo na poczatku. Potem spostrzegli, ze jednak moga tu zyc, a nawet rozmnazac sie, wykorzystujac i przeksztalcajac martwe ciala, czyli to, co wypadlo z gry przemocy toczacej sie tutaj w nieskonczonosc. Ich najwiekszym wrogiem okazala sie ludzka nienawisc. Jezeli zwloki, ktore mialy dac poczatek elfowi, byly nia skazone, nastepowalo wynaturzenie tworzacej sie mlodej istoty. Tak zaczely powstawac upiory. Rownie grozna stala sie pozniej zla wola uzbrojona w uroki i zaklecia... - Irian podeszla do Kaada. -Ty i ja - rzekla dotykajac jego pyska - jestesmy bardzo dziwnymi stworami. Tak wiele sprzecznosci splotlo sie w nas, ze zawislismy pomiedzy dwoma swiatami. Nie wiem jak ciebie, ale mnie dreczylo to zawsze. W glebi duszy czulam, ze pazury i kly strzygi nie sa tym, co naprawde powinnam miec. Nie wiedzialam tylko, jak mam to zmienic. Teraz juz wiem... Zamilkla i niespiesznie rzucila z siebie kolczuge, a nastepnie reszte odzienia. Zupelnie naga zblizyla sie do Mina. -Mialam dac odpowiedz na twe oswiadczyny - spojrzala mu w oczy. -To juz bez znaczenia... - wychrypial mlodzieniec. -Mylisz sie, odpowiedz zas brzmi: nie - usmiechnela sie smutno. - Milosc, jaka do ciebie czuje, jest czescia twojego swiata i twojej natury. To piekna czesc ludzkiej egzystencji, ale strace ja gdy sie wyzwole. A wyzwolic sie musze, dla ciebie... Abys ty mogl zyc. Spojrz! - cofnela sie szybko o trzy kroki i uniosla do gory prawe ramie. Przeksztalcila je w szpon. -Nie sadzilam, ze to takie proste! - zdecydowanym ruchem wbila pazury we wlasne serce. -Iriii!!! - Mino rozpaczliwie szarpnal sie w przod i gdyby go Kaad nie przytrzymal, runalby jak dlugi na posadzke. Rozanooka padla na kolana, skulila sie, po czym wyrwala szpony z wlasnego ciala. Wstrzasnal nia silny dreszcz. Zadrzaly ramiona i plecy. Skulila sie jeszcze bardziej. Znieruchomiala. -Iri! - twarz Mina przybrala barwe popiolu. Po skroniach poplynal mu pot. -Spokojnie... - mysl Kaada wypelniona byla bezbrzeznym zdumieniem. - Czuje, ona... -Nie obawiajcie sie! - glos Irian zabrzmial lagodnie i dzwiecznie. -Iri... - szepnal Mino. Uniosla glowe. Wstala. Pomiedzy piersiami nie zostal nawet slad rany. Czerwien zniknela z jej oczu. Teraz byla w nich zielen, blekit i wiele blasku. Swiatlo Plonacej Skaly przeniknelo cialo dziewczyny, czyniac je mlecznoprzejrzystym. Przepadla gdzies dawna cielesnosc. Pozostala tylko forma i ksztalt. -To staloby sie z Ksinem, gdyby nie zwierzeca czesc jego natury oraz Tagero - oznajmila. - Podejdz do mnie - zwrocila sie do Mina. Chwiejac sie jak pijany, mlodzieniec postapil kilka krokow. -Wszystko pamietam... - Irian polozyla dlonie na jego piersiach. Potezny, goracy strumien przeplynal przez serce i mozg. Slabosc i bol zniknely. Wrocila sila oraz jasnosc umyslu. Przygaszone uczucia odzyly jak podsycony ogien. Milosc byla najwiekszym z nich. -Irian! - krzyknal z zachwytem. Chcial ja porwac w ramiona. -Nie! - powstrzymala go unoszac ostrzegawczo dlon. Stanal jak wryty. Wyciagniete rece opadly. -Irian... -To tylko imie - odpowiedziala - Musze odejsc. -Zostan! -A po co? Zaskoczony nie wiedzial, co rzec. -Spelnilam ostatnie pragnienie istoty, ktora bylam az do tej chwili. Nie wiem dlaczego bylo to dla niej takie wazne, lecz uczynilam to. Czego chcesz jeszcze? Mino opuscil glowe. -Juz nic. Zegnaj... - westchnal bezradnie. Irian odwrocila sie i weszla w Plonaca Skale. Po prostu wtopila sie w nia i zniknela. Mlodzieniec stal i patrzyl. Po jakims czasie Kaad tracil go czubkiem ogona. -Chodzmy stad, nic tu po nas - przekazal mu. -Ale... -Nie staraj sie ich zrozumiec. Sa zbyt inni. -Chyba masz racje... - Mino przygnebiony zaczal isc w gore sztolni. Niebawem wydostali sie na powierzchnie. Byl srodek dnia. -I co teraz? - popatrzyli po sobie. -Odprowadze cie na skraj puszczy - odezwal sie waz - a potem tu wroce. Dopilnuje aby zaden nowy Tagero nigdy wiecej sie do nich nie dobral. Zostane straznikiem elfow. Kto wie, moze mnie w koncu polubia? Moze zdolam pojac ich nature?... A ty? -Nie wiem - Mino wzruszyl ramionami. - Zupelnie nie wiem. Zaglebili sie w las i dluga chwile wedrowali nie odzywajac sie do siebie. W pewnym momencie Kaad wysunal sie nieco do przodu, odwrocil, uniosl leb i bystro popatrzyl na Mina. -Mysle, ze moglbym ci cos doradzic - oznajmil. -A co? - mlodzieniec przystanal. -Ozen sie wreszcie z normalna dziewczyna, chlopie! * * * Koniec Warszawa, Lapy 1990/92 This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-25 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/