Andre Norton Tkaczka piesni A. C. Crispin Przelozyla EWA WITECKA Tytul oryginalu SONGSMITH Nanoszony latami przez wichury pyl wodny od morza pokryl skorupa soli mury, strzegace stromej alei prowadzacej z nabrzeza do miasta, malujac brudnobiale plamy na pociemnialych ze starosci kamieniach. W ostatnich blaskach zachodu Droga-Rybaka-Powracajacego-z-Pustymi-Sieciami byla pusta, znaczyly ja tylko gesto kladace sie cienie.Szczupla postac w ciemnej oponczy slaniala sie na nogach po dwumiesiecznej morskiej podrozy. Pod naglym, gwaltownym uderzeniem zawieruchy zachwiala sie i poslizgnela na kocich lbach zasmieconej, smierdzacej uliczki. Przed upadkiem ocalila nieszczesnego wedrowca dluga, zwienczona glowa gryfa palka, ktora sluzyla mu za laske i w razie potrzeby jako bron. Podrozny wcisnal sie do starozytnej bramy, zeby schronic sie przed nadciagajaca burza. W smuklych dloniach o dlugich palcach sciskal zniszczony futeral recznej harfy i polatana sakwe. W glebi ulicy migotalo slabe swiatelko obiecujac schronienie przed wichura i nadciagajaca sniezna burza. Kiedy harfiarz podszedl blizej do .migotliwego blasku, przekonal sie, iz byla to latarnia ze statku, wystarczajaco oslonieta, zeby jej plomyk nie zgasl. Wisiala na zewnatrz niezgrabnego budynku z ciemnych bali. Nawet przez swist wichury dobiegaly tu odglosy pijackiej hulanki. Podrozny uwaznie przyjrzal sie zajazdowi i zdal sobie sprawe, ze zaden czlowiek ze wzglednie pelna sakiewka nie bedzie szukal tutaj posilku, a tym bardziej noclegu. Pod wyblaklymi literami na kolyszacym sie szyldzie jakis nieprawdopodobny ksztalt baraszkowal wsrod rozkolysanych fal. Bard skrzywil sie, ale wspomnial prawie pusty mieszek ukryty przezornie za pazucha poplamionego morska woda skorzanego kaftana. Walczac z wichura zdolal otworzyc drzwi i potykajac sie wszedl do srodka. Ogluszyla go wrzawa, ochryple smiechy i pijacka klotnia. Nie odrywajac wzroku od plecow karczmarza ostroznie przemierzyl podloge szynku, rownie zdradliwa jak ciemna uliczka na zewnatrz, pozalewana winem i pokryta walajacymi sie poobgryzanymi koscmi. Karczmarz, chudy, lysiejacy mezczyzna (tylko nad uszami sterczaly mu kepki wlosow) o czerwonym nosie odwrocil sie, gdy nowo przybyly pociagnal go za rekaw. -Prosze o wybaczenie, panie - wymamrotal obcy. - Czy bedziesz mial cos przeciwko kilku piesniom przy ognisku dla swoich gosci? Szynkarz dorownywal wzrostem bardowi, tak ze ich oczy byly na tym samym poziomie, gdy mierzyl go spojrzeniem. Pozniej nagle skinal glowa. -Nie bede, jezeli zaplacisz za poslanie i posilek tak jak wszyscy inni, minstrelu. -To sie rozumie. - Przybysz potrzasnal glowa i zrzucil kaptur, odslaniajac mase ciemnych, krotko obcietych kedzierzawych wlosow. Male kolczyki zalsnily w blasku ogniska. -Zaraz zaczne... -Dziewka! I to urodna! Mylt, na Kly Psow z Alizo-nu, skad ja wytrzasnales? - Ciezka dlon opadla na ramie podroznej, odwracajac ja twarza do barczystego rybaka o zaczerwienionym od wina i wiatrow obliczu. Ten gwaltowny ruch rozsunal faldy oponczy, odslaniajac srebrny wisior spoczywajacy na piersiach dziewczyny. Na widok symbolu mezczyzna cofnal sie i opuscil reke. -Ja nie wiedzialem... Nie zauwazylem... -Niezdarnie dotknal palcami czola w przepraszajacym gescie. - Prosze o wybaczenie... Tkaczka piesni z wdziekiem pochylila glowe i zacisnela dlon na oznace swego zawodu, trzech przeplatajacych sie kolach o splaszczonych, ostro zakonczonych brzegach. -Zaczne teraz - powiedziala do karczmarza, jak gdyby nic sie nie stalo. Podeszla do ustawionej przy ogniu lawki, otworzyla futeral i wyjela z niego podniszczony juz instrument o starodawnym ksztalcie, sporzadzony z wiekowego drzewa wisni. Zdobiace go zawijasy i wypukle prostokaty, pokryte srebrzystoniebieskim metalem, polyskiwaly slabo w migotliwym blasku. Oparlszy harfe na kolanach wydobyla trzy prztyki z wewnetrznej kieszeni czerwonej tuniki, po czym nasunela je na kciuk, palec wskazujacy i srodkowy. Zaczela stroic instrument. Uslyszawszy miekkie dzwieki, obecnych w izbie dwunastu rybakow, sulkar-skich zeglarzy oraz dwoch siwych Sokolnikow sluzacych jako zolnierze na statkach wladcow morza, przestalo rozmawiac i w pelnym szacunku milczeniu zgromadzilo sie wokol ogniska. -Podejdzcie blizej, panowie! - ponaglil ich glosno Mylt karczmarz. - Posluchajcie wedrownej minstrelki, ktora laskawie zechciala dostarczyc nam rozrywki w ten sztormowy wieczor. Posluchajcie pani... - Zawahal sie, uswiadomiwszy sobie wlasne niedopatrzenie. Dziewczyna dokonczyla z wymuszonym usmiechem: -Eydryth z Kar Garudwyn. -...pani Eydryth z Kar Garudwyn! - dokonczyl szumnie. Zapadla gleboka cisza. Eydryth zaczela grac wesola, zachecajaca do przytupywania melodie, cwiczac zgrabiale palce, a jednoczesnie oceniajac audytorium. Sami mezczyzni i wiekszosc z nich to zeglarze lub rybacy. Morskie piesni powinny im sie spodobac, podobnie jak opowiesci o szlachetnych czynach, zaginionych kochankach i syrenach o slodkim glosie. Moze jakas sprosna piosenka na koniec, zeby pobudzic ich do smiechu, gdy beda wrzucali monety do futeralu. -Laskawi panowie, posluchajcie piesni, ktorej nauczylam sie na sulkarskim statku "Rybolow" - powiedziala z cicha nadzieja, ze nie zachrypla podczas tego zimnego, slotnego dnia. - Opowiada o zolnierzach, ktorymi dowodzil jeden z waszych legendarnych bohaterow Wojny Kolderskiej, Simon Tregarth. Zaspiewam wam Krwawiaca granice. Eydryth zaczela spiewac, najpierw cicho, a potem coraz glosniej, az jej kontralt napelnil zadymiona izbe dzwiekami czystymi jak srebro. My, Tregarthowy stawny huf, Estcarpu strzezem granic, Za krzywde sierot i Izy wdow Dzis pomste przysiegamy. Z krwi Sokolnikow wiedziem rod - Przed nami jedna droga; Jeden nas czeka krwawy trud: Z ojczyzny wygnac wroga. Kiedy skonczyla druga zwrotke i zaczela trzecia, szybko omiotla spojrzeniem twarze sluchaczy. Mezczyzni pochylili sie do przodu, zupelnie zapomniawszy o rozmowach. Eydryth odprezyla sie. Ludzie z portu Eslee byli rownie wrazliwi na "czary" rzucone przez zreczne palce i wycwiczony glos, jak mieszkancy zamorskiego High Hallacku czy przeslonietego czarodziejska mgla jej ojczystego Arvonu. Miala nadzieje, iz tak samo szczodrze zaplaca jej za wystep, gdyz dluga podroz na pokladzie "Rybolowa" pochlonela prawie wszystko, co zarobila podczas wedrowki przez Kraine Dolin. Czwarta i piata zwrotka poszly jej jeszcze lepiej. Wowczas juz wszyscy kolysali sie w rytm piesni. Eydryth zakonczyla ballade ostatnia triumfalna nuta i mezczyzni z uznaniem stukneli kubkami w stol. -Jeszcze jedna, tkaczko piesni! Jeszcze jedna! Jakis Sulkarczyk, barczysty i jasnowlosy jak wszyscy z jego rasy, ryknal zagluszajac pozostalych: -Sulkarska melodie, tkaczko! Zaspiewaj piesn dla Synow Sula! Na szczescie nasluchala sie wielu piesni od zeglarzy z "Rybolowa", ktorzy bez przerwy spiewali przy pracy, a ich melodia latwo wpadala w ucho. Eydryth zamknela oczy. Przygrywajac sobie cicho, szukala wlasciwego klucza... Tak, znalazla go. -Dobrze, laskawi panowie. Posluchajcie ballady Zaglada Sulkaru, ktora opowiada o tym, jak wielki bohater Magnis Osberik wolal raczej zniszczyc swoja twierdze niz dopuscic, zeby wpadla w rece Kolderczykow. Tym razem melodia byla smutna i przygnebiajaca, jak przystalo na tragiczna opowiesc. Eydryth zaczela: Ogien i woda, i niebo blade - Sprzegly zywioly sie wraze Na twoja kleske, twoja zaglade, Sulkarze, dumny Sulkarze. Gdy nawalnica grom sle za gromem, Osberik podwaja straze: "Ty jestes miasto niezwyciezone, Sulkarze, mezny Sulkarze!" Spiewajac zagubila sie w muzyce. Nie widziala juz brzydoty otoczenia, piesn przeniosla ja do starozytnej twierdzy i owej tragicznej nocy. Glos Eydryth nabral jekliwego brzmienia, gdy opiewala desperacki opor oblezonej fortecy: Mgla nadciagnela, zakryla niebo, Grod zniknal w bialym oparze. Z Kolderu przyszla - ginac ci trzeba, To twoja zguba, Sulkarze! Juz smierc po ciebie szponami siega, Wnet twarz swa sroga ukaze. W gruzy obroci sie twa potega, Grodzie nieszczesny, Sulkarze. Twarz marynarza posmutniala, a Eydryth zastanowila sie przez moment, czy tamtej strasznej nocy nie stracil on ojca albo stryja. Prawie widziala mocarna postac Magnisa Osberika w helmie w ksztalcie niedzwiedziego lba i jego wielki miecz ociekajacy krwia, ktora plamila posiekane na strzepy sztandary owej starozytnej fortecy. Spiewajac ostatnie smutne, ale zarazem tryumfalne strofy, podniosla glos: Rabia topory, blyskaja miecze, Dokola w dzikim rozgwarze Horda szalona morduje, siecze. Ty wciaz sie bronisz, Sulkarze. Juz sie wrogowie wdarli na zamek, Pobici sludzy i straze, Nowe watahy wala przez brame - Daremny opor, Sulkarze! Choc sprzymierzency przyszli z odsiecza, Osberik odejsc im kaze. "Sam walczyc bede - w te slowa rzecze - Grodzie zgubiony, Sulkarze! Uchodzcie z zamku, wierni obroncy, Na coz wam ginac w pozarze? My zostaniemy tutaj do konca W Sulkarze, drogim Sulkarze." W morzu huczacym ognia, kamieni Za sprawa Magnisa czarow Miasto zniknelo z powierzchni ziemi. Nie ma juz, nie ma Sulkaru. Kiedy zamarla ostatnia slabnaca nuta, w izbie przez dluga chwile panowalo milczenie. Pozniej sluchacze poruszyli sie, jakby budzac sie ze snu. Sulkarczyk odchrzaknal i rzekl: -Dobrze sie spisalas, tkaczko piesni. Nigdy nie slyszalem, by ktos zaspiewal to lepiej od ciebie. - Srebrna moneta blysnela w powietrzu i wyladowala w futerale harfy. Po nim, jakby ten gest marynarza otworzyl wrota sluzy, posypaly sie nastepne. Eydryth w podziece skinela glowa, a pozniej zaspiewala im Pakt z Mchowa Niewiasta. Lzejszy nastroj zapanowal w izbie, gdy uraczyla sluchaczy skoczna, piskliwa melodia Czarodzieja jednego czaru. Orzezwiwszy sie lykiem piwa postawionego przez Sulkarczyka (choc dokuczalo jej pragnienie, nie odwazyla sie wypic wiecej - burczalo jej w brzuchu z glodu i musiala zachowac jasnosc mysli, zeby uzyskac potrzebne jej informacje, o ktore nie smiala pytac otwarcie), zaspiewala Nie wzywaj mego imienia w boju. Tej piesni przed laty nauczyl ja ojciec... Tylko nie myslec o nim, powiedziala sobie w duchu, czujac ucisk w gardle grozacy popsuciem ostatniego wiersza ballady. Kiedy skoncze spiewac, kiedy juz bede miala pieniadze na dalsza podroz, dopiero wtedy bedzie mi wolno przypomniec sobie twarz Jervona. Dopiero wtedy pomysle o moich przybranych rodzicach, o pani Joisan i o panu Kerovanie. Wroce w mysli do Obreda, do mojej kasztanki Yyary, do Hyany, Firduna i do samego Kar Garudwyn, oby Naeve chronila jego mieszkancow! Ale przedtem musze spiewac i nawet slowem sie nie zdradzic, czego szukam i dlaczego zawedrowalam tak daleko od domu... Starajac sie zapanowac nad smutkiem, zagrala pierwsze akordy Gniewu Keylora. Czula, ze zmeczenie oplata ja jak rzucony w bitwie plaszcz, knebluje, oslepia. Jeszcze tylko dwie piesni, przyrzekla sobie. Jeszcze tylko dwie, a potem bede mogla skonczyc wystep i zebrac monety. Wiedziala, ze dala z siebie wszystko i zasluzyla na zaplate. -A teraz, laskawi panowie - powiedziala po kilku minutach, tlumiac rozwarta dlonia ostatnie dzwieki Gniewu Keylora - zaspiewam wam nowa piesn, ktora ulozylam o przekletym kolderskim grodzie Sipparze na wyspie Gorm. Posluchajcie wiec Ballady o upiornym miescie. Eydryth sciszyla glos i z gardla wydobyla dziwne, brzekliwe brzmienie. Pomyslala, ze przeciez ow Sippar - albo to, co z niego pozostalo - lezal po przeciwnej stronie zatoki, w odleglosci zaledwie jednego dnia podrozy statkiem. Zadnych dzieci dzis nie ma w Sipparze, W porcie cicho, nie widac czlowieka, W pustce ulic jedynie wiatr gwarzy - Martwe ciala usnely na wieki. Gdy Kolderu runela nan szarza, Gdy sie noc uczynila o swicie, Smiercia swoja grod Sippar oskarzal Wroga, ktory wysysal zen zycie. Tak, to miasto po dwakroc zginelo. Krew i magia demonow je plami. Kolder, straszne swe wienczac dzielo, Grod zywymi zaludnil trupami. Kiedy Tregarth pojawil sie zbrojnie, Kiedy magia sie starla z czlowiekiem, Drugi raz umarl Sippar spokojnie, Martwe dala usnely na wieki. Juz umarli zasneli w mogilach, Z jarzma cial swych nareszcie sa wolni. Niech nieczysta nie trwozy ich sila, Niech na zawsze zapomna o wojnie. Nie odwiedza juz kupcy Sipparu - W pustych domach buszuja dzis myszy, Na ulicach ni zgielku, ni gwaru - Mc upiornej nie maci tu ciszy. Kiedy umilkly ostatnie slowa piesni, jej sluchacze zadrzeli, a potem jakby zbyt szybko sie wyprostowali. Jegomosc, ktory zaczepil ja, gdy weszla do "Tanczacego Delfina", zerknal przez swoje ramie, jakby spoczela na nim widmowa dlon. Nie mozna dopuscic, zeby odeszli w nocny mrok, pomyslala. Szczypta rubasznosci pobudzi ich do smiechu i rozwiaze sakiewki. I nie ma obaw, nie zazycza sobie jakiejs piesni z High Hallacku, ktorej i tak by nie zrozumieli... Sprosnosc wszedzie jest sprosnoscia... -A teraz, panowie! - zawolala. - Zaspiewam wam ostatnia piesn tego wieczoru. Posluchajcie wiec Ballady o posagu sluzacej. Zagrala pierwsze akordy opowiesci o biednej mlodej sluzacej, ktora spotkala zeglarza czyhajacego na jej cnote i udajacego, ze zamierza sie z nia ozenic. Strofy plynely wsrod smiechu zgromadzonych. Piekna panna wysluchala pochwal swej urody i chetnie przyjela bogate dary od zalotnika, lecz nieszczesliwym trafem zdolala pozostac cnotliwa - do dnia, w ktorym pechowy zeglarz powrocil z rejsu tylko po to, by sie przekonac, ze wlasnie owa dziewczyna z innym wiaze sie slubem; jego dary staly sie jej posagiem! Eydryth sama sie usmiechala, spiewajac refren po raz ostatni: Ach, jakaz byla to slicznotka, Spotkalem ja, gdym zszedl na lad. Bodajbym nigdy jej nie spotkal, Ogolocila kiese ma! -Dziekuje, dziekuje wam za uwage. Wstala i uklonila sie, po czym saczac piwo sluchala, jak pili za jej zdrowie i klaskali. Nastepne monety zabrzeczaly w futerale harfy. Kiedy sluchacze wreszcie opuscili karczme, Eydryth policzyla nocny zarobek. Starczy na osobny pokoj, kolacje i sniadanie, pomyslala. A moze i na kilka dni podrozy? Karczmarz zaprowadzil ja do malej, pustej izdebki na poddaszu. Wsunela futeral z harfa i torbe pod drewniane lozko, umyla twarz i rece w lodowatej wodzie czekajacej na goscia w dzbanku, po czym zeszla cos zjesc. W karczmie bylo teraz prawie pusto, pozostali tylko nieliczni goscie, ktorzy tu nocowali, a i oni niebawem udali sie na spoczynek. Karczmarz Mylt przyniosl jej posilek. Przyjemnie zaskoczyla ja goraca zupa z homarow, pasztet z jarzyn i dobre wino, ktore przed nia postawil. Zjadla wszystko z apetytem. -Dziekuje ci, panie. Jadlo bylo wysmienite. Niski mezczyzna skinal z zadowoleniem glowa i rzekl: -To moje wlasne przepisy. Goscie wybacza niedostatki w obsludze, jezeli jedzenie bedzie smaczne, a piwo dobrze schlodzone. Mozesz pozostac tu jeszcze jeden dzien, tkaczko piesni. Rzadko sie zdarza, zeby jakis bard oczarowal moich klientow tak jak ty. -Dziekuje, ale nie, musze rano wyruszyc w dalsza podroz. - Wypila lyczek wina z kielicha. - Powiedz mi - dodala z udana obojetnoscia - ile jest dni drogi do samego miasta Es? Chcialabym je zobaczyc. -Pieszo? - spytal Mylt, a gdy skinela twierdzaco glowa, zastanawial sie chwile, nim odpowiedzial: - Co najmniej cztery, a raczej piec. To cale dwa dni konno. -Czy drogi sa dobre? -Tak i dobrze strzezone. Koris z Gormu to sprawiedliwy maz, nie ma w zwyczaju rozpieszczac rozbojnikow, wiec ostatnio trzymaja sie z dala od glownych szlakow. -Koris z Gormu... syn Hildera - powiedziala Eydryth, przypomniawszy sobie opowiesc, ktora uslyszala na pokladzie "Rybolowa". - Ludzie mowia, ze to on praktycznie rzadzi teraz Estcarpem razem z pania Loyse. Czarownice zajmuja sie przede wszystkim swoja slabnaca moca. Mylt znizyl glos, mimo ze poza nimi nikogo juz nie bylo w wielkiej izbie. -Tak wlasnie jest - zgodzil sie z nia - ale raczej nie powinno sie mowic o tym glosno. Przed laty, podczas Wielkiego Poruszenia, sporo z nich umarlo, niektore zas przezyly, ale sa jak wypalone skorupy. Pozostale jednak nadal wladaja moca czarodziejska. -Wielkiego Poruszenia? - odwazyla sie zapytac. -Kiedy karstenski ksiaze Pagar zapragnal najechac nasz kraj, czarownice skupily cala swoja moc i magie, zeby poruszyc sama ziemie. Gory oddzielajace Karsten od Estcarpu zatrzesly sie i runely, a jednoczesnie inne szczyty wydzwignely sie ku niebu. Najezdzcy zostali starci z powierzchni ziemi podczas jednej nocy i wszystkie drogi wiodace do Karstenu zniszczone. -To musialo byc straszne. -Tak, na pewno. Bylem wtedy jeszcze chlopcem, a mimo to pamietam ow dzien. Wydawalo sie, ze jakis cien przeslonil caly kraj... cien, ktorego sie nie widzialo, tylko czulo. Ten cien uciskal wszystko, co zyje, jak piesc, ktora chcialaby wgniesc nas w ziemie, byl taki ciezki... - Karczmarz zadrzal na to wspomnienie. Eydryth pospiesznie powrocila do tematu bardziej ja interesujacego. -Powiedziales, ze niektore czarownice zachowaly swoja moc? -Tak, jesli to, co slysze, jest prawdziwe. Jak sama stwierdzilas, czarownice odwrocily swa uwage od wladzy nad Estcarpem. Juz nie rzadza naszym krajem, rzadzi nim Koris i pani Loyse, a pomagaja im ich przyjaciele i towarzysze broni, cudzoziemiec, pan Simon Tregarth i jego zona, pani Jaelithe. - Mylt rozejrzal sie nerwowo. - Czy wiesz, ze ona kiedys byla czarownica? Eydryth wiedziala, ale udala zaskoczenie, chcac wyciagnac z niego jak najwiecej. -Naprawde? Mylt podniosl reke, jakby chcial zlozyc przysiege. -Tak. Byla czarownica, zanim zostala jego zona. Kiedy sie pobrali, urodzila swemu malzonkowi dzieci - bylo to wiec prawdziwe malzenstwo - a przeciez... - Znowu rozejrzal sie wokolo, po czym nachylil tak nisko, ze poczula jego kwasny oddech i zobaczyla czarne wagry na nosie - ...a przeciez ona nadal wlada moca! Chociaz od dawna nie jest panna! Eydryth przybrala odpowiednio zdziwiona mine, jakkolwiek wcale jej to nie zaskoczylo: jej wlasna matka, Elys, takze nie utracila swej mocy wraz z dziewictwem. -Ludzie mowia, ze pozostale czarownice nigdy nie wybaczyly pani Jaelithe tego, ze weszla do loza swego malzonka, a mimo to nie stracila swego daru. Uwazaja to za zdrade - dokonczyl Mylt. -Moze jej zazdroszcza - Eydryth zaryzykowala lekka kpine. Karczmarz zachichotal rubasznie. -Nie czarownice z Estcarpu, minstrelko! One ledwie toleruja mezczyzn, a nie pozadaja ich! -Powiedz mi, Mylcie, czy czarownice kiedykolwiek... pomagaja ludziom? - Eydryth ulomkiem chleba starannie wycierala miske z resztek zupy homarowej. -Mowia, ze tak, czasami. Blogoslawia zbiory i tym podobne, przywoluja burze podczas suszy, uspokajaja wiatr i fale, zeby chronic statki w portach. -A co z pomniejszymi czarami... uzdrawianiem, no, czyms w tym rodzaju? -Tak, tym tez niekiedy sie zajmuja. Lekarstwa, napoje, amulety przeciw chorobom... - Przelal reszte wina z dzbanka do kielicha Eydryth, a nastepnie ostroznie ustawil puste naczynia na tacy. - Czy czegos sobie jeszcze zyczysz, minstrelko? -Nie, dziekuje, nic mi juz nie trzeba. - Dziewczyna dopila wina i wstala. - Dobrej nocy. -Zycze ci milych snow, tkaczko piesni. Skinawszy glowa na pozegnanie, Eydryth weszla na schody prowadzace na poddasze. Szla powoli. Byla tak zmeczona, ze nawet te kilka lykow wina wypitych do kolacji sprawilo, iz jej czlonki wydawaly sie obciazone jaskrawymi ciezarkami od sieci rybackich, ktore zdobily sciany "Tanczacego Delfina". Podloga pod jej zniszczonymi skorzanymi butami zdawala sie kolysac rytmicznie, jakby Eydryth nadal przemierzala ocean na pokladzie "Rybolowa". Kiedy dotarla do swojej izdebki, sciagnela z siebie ubranie i wsunela sie pod szorstkie welniane koce, zbyt zmeczona, aby szukac koszuli nocnej. Sen obejmowal ja olowianymi ramionami, gdy nagle otworzyla oczy: -Zapomnialam! Na Jantarowa Pania, jestem taka zmeczona... - szepnela. Z westchnieniem odrzucila na bok koce i siegnela po lezaca na podlodze laske zwienczona figurka gryfa. Przyciagnawszy ja do siebie w ciemnosciach, druga reka odnalazla po omacku amulet, ktory nosila ukryty pod ubraniem. Poczula w dloni znajomy, cieply ksztalt z bursztynu i ametystu, przesunela palcem po symbolach Gunnory - snopie zboza oplecionego winorosla o dojrzalych gronach. -Pani - szepnela - potrzebuje Twojej pomocy w moich poszukiwaniach. Prosze cie, chron tych, ktorych kocham, tych, ktorzy mieszkaja w Cytadeli Gryfa. Chron pania Joisan i jej malzonka, pana Kerovana. Chron tez ich corke Hyane i syna Firduna. A przede wszystkim, prosze Cie, chron mego ojca. Pomoz mi znalezc kogos, kto moze go uzdrowic, tak zeby po tylu latach znow stal sie soba. I, Pani... - Jej cichy szept ginal w mroku. - Prosze... pozwol mi odnalezc moja matke, pania Elys. Tak dawno od nas odeszla... Chron ja, gdziekolwiek jest. Zacisnela mocno w dloni oba symbole, pragnac otrzymac jakis znak - jakikolwiek znak - ze jej modlitwa byla czyms wiecej niz zbiorem pustych dzwiekow. Ale niebieskie oczy gryfa z Quanstali nie rozjarzyly sie w mroku; ten blogoslawiony metal nigdy dla niej nie zaswiecil. A bursztynowy amulet Gunnory byl rownie ciemny jak otaczajaca ja noc. Zawsze tak bylo... Eydryth polozyla sie i westchnela z nadzieja, ze tej nocy bedzie zbyt zmeczona, zeby snic. Iwukolowy, ciagniety przez kucyka woz poskrzypywal na brukowanej drodze. -Pospiesz sie, Pieknisiu! - Mlody wiesniak wymachiwal wiklinowa witka nad okraglym zadem nieduzego gniadego walacha. - Masz miasto Es w zasiegu wzroku, tkaczko piesni! - zawolal przez ramie. - To juz niedaleko. Eydryth najpierw ostroznie podala jego zonie uspiona Pris, ich mala coreczke o zmierzwionych wloskach, potem podniosla sie i wyjrzala z wozu. Nawet w promieniach chylacego sie ku zachodowi slonca zblizajace sie miasto wydawalo sie pociemniale ze starosci, a jego okragle, szarozielone wieze mogly stac tam od stworzenia swiata. Es bylo duzym grodem, ktory najwyrazniej mial pelnic jednoczesnie funkcje twierdzy i stolicy Estcarpu - ze wszystkich stron otaczal go wysoki mur obronny. Kiedy woz wiesniaka podjechal do bramy, dwoch dobrze uzbrojonych wartownikow zyczliwie, ale uwaznie przyjrzalo sie zarowno pojazdowi, jak i jego pasazerom. Ustaliwszy, ze nic nie ukryto pod tkanymi recznie kilimami, ktore Catkus i Leiona przywiezli na sprzedaz, machnieciem reki pozwolili im jechac dalej. Gdy niezdarny woz telepal sie na kocich lbach waskich uliczek, Eydryth rozgladala sie ze zdumieniem. Es okazalo sie najwiekszym miastem, jakie kiedykolwiek odwiedzila. Mieszkancy Krainy Dolin z natury nie byli mieszczuchami, a podczas wszystkich wedrowek po prastarym Arvonie dziewczyna nigdy nie widziala osady wiekszej od wioski. Zbudowane z omszalych kamieni starozytne budowle strzelaly ku niebu, otaczajaca je zas patyna wiekow wydawala sie niemal tak namacalna, ze Eydryth przyszlo do glowy, iz daloby sie wyczuc ja dotykiem. Wyciagnela reke, gdy woz zwolnil na ostrym zakrecie waskiej uliczki. Nie dotknela murow. Glazy zdawaly sie odpychac ciekawskich - a moze to, co wyczula, bylo prawdziwa magia, czarem, ktory mial chronic miasto? -Jestesmy na miejscu, tkaczko piesni - oswiadczyl Catkus, sciagajac lejce u wjazdu na plac targowy. - Niech los ci sprzyja w twoich wedrowkach. - Mlody wiesniak dotknal reka postrzepionego skrzydla kapelusza w pozegnalnym pozdrowieniu. - Jeszcze raz dziekuje za uspienie piosenka malej Pris podczas ataku kolki tamtej nocy. -To ja wam dziekuje za podwiezienie i za towarzystwo - odparla na to Eydryth, gramolac sie z wozu, po czym pomachala na pozegnanie reka calej rodzinie. Mloda kobieta nie musiala pytac o droge do Cytadeli - twierdza czarownic byla bowiem najpotezniejsza budowla w Es; miala tez okragla wieze przewyzszajaca wszystkie otaczajace ja gmachy. Eydryth ruszyla wiec ku niej przez zatloczone ulice, zarzuciwszy na plecy podrozna sakwe i przenosna harfe. Po drodze przygladala sie ludziom idacym wydeptanymi przez nie- 20 zliczone lata ulicami, tym, ktorzy nazywali siebie StaraRasa. Byli wysocy i wygladali niezwykle oniesmielajaco. Trzymali sie dumnie, stapali wyprostowani jak zolnierze. Ich wlosy byly rownie czarne jak sploty Eydryth, ale ani fale, ani loki nie zmiekczaly plaszczyzn ich pociaglych twarzy o ostrych podbrodkach. Oczy o roznych odcieniach szarosci spogladaly czujnie w pozbawionych zmarszczek obliczach. Nawet w Krainie Dolin dobrze wiedziano, iz u Starej Rasy oznaki starosci pojawialy sie dopiero na kilka lat przed smiercia. Widok mieszkancow Es zywo i bolesnie przypomnial Eydryth matke. Wydalo sie jej dziwne, ze moglo ja laczyc z ktorymis sposrod nich dalekie pokrewienstwo. Elys czesto mowila corce, ze dziadkowie Eydryth uciekli z Estcarpu z jakichs nie znanych jej powodow, ktorych nigdy nie rozstrzasali. Gwardzista w noszacej slady naprawy kolczudze zastapil jej droge w bramie wiodacej na centralny dziedziniec. -W jakiej sprawie... - Rzucil bystre spojrzenie na symbol na piersi Eydryth - ...tkaczko piesni? -Pragne uzyskac posluchanie u jednej z czarownic - odparla sztywniejac i patrzac w jego obojetne oczy. - Na kilka minut, nie dluzej. -W jakiej sprawie? - Zmierzyl ja wzrokiem. -W sprawie uzdrowienia - odrzekla dziewczyna po chwili wahania, starajac sie opanowac niecierpliwosc: Dotarlam az tak daleko! Blogoslawiona Gunnoro, dodaj mi sil! - Powiedziano mi, ze kazdy moze szukac porady u czarownic w sprawie uzdrowienia. -Jak sie nazywasz? -Eydryth. -Zaczekaj tutaj. - Gwardzista odwrocil sie i zniknal w olbrzymim, pociemnialym ze starosci portalu i wrocil po kilku minutach. - Jutro rano - powiedzial. - Zanim slonce dotrze do szczytu murow miejskich. -Stokrotne dzieki - odparla, ze wszystkich sil powstrzymujac usmiech ulgi. - Bede o czasie. Tej nocy jej wystep w "Srebrnej podkowie" skladal sie glownie z lekkich ballad oraz z opowiesci o cudach, dobrej magii i milosci, totez trudno jej bylo zmienic nastroj, gdy pewien stary, posepny wiesniak zazyczyl sobie ponurej Elegii o zolnierzu. Eydryth spiewala, a kiedy rozbolalo ja gardlo, grala na flecie. Do czasu, gdy klienci gospody rozeszli sie do domow, mloda minstrelka zarobila tyle, ze powetowala sobie koszty czterodniowej podrozy do Es. Dziewczyna obudzila sie, kiedy swit ledwie zdazyl posrebrzyc niebo na wschodzie. Zaspokoiwszy glod owsianka i kozim mlekiem, chwycila laske, przewiesila przez ramie sakwe i szybko poszla kretymi uliczkami w strone Cytadeli. Slonce ledwie rozowilo niebo nad dachami, gdy przysiadla na progu jakiegos domostwa naprzeciw gwardzistow. Dwie godziny oczekiwania dluzyly sie jej niemilosiernie jak rozciagnieta ponad miare struna harfy, ale w koncu wstala, otrzepala plaszcz i obcisle spodnie, po czym przepchnela sie przez zatloczona teraz ulice. Na warcie stal obecnie inny zolnierz. Spojrzawszy na liste rozkazal jej zostawic na wartowni podrozna laske, po czym wskazal reka wejscie. Eydryth szarpnieciem otworzyla masywne drzwi i znalazla sie w dlugim korytarzu. Stanela przed nia mloda kobieta w powloczystej, srebrzystej szacie; jej spiete z tylu glowy krucze wlosy oslaniala srebrna siatka. Opusciwszy ciemnoszare oczy, bez slowa, skinieniem polecila dziewczynie isc za soba. Minstrelka wielkimi krokami stapala za dziewczyna - jedno spojrzenie na twarz przewodniczki przekonalo ja, iz czarownica byla mlodsza od niej o kilka lat - najpierw jednym korytarzem, pozniej drugim, wreszcie trzecim. Wszystkie mialy gladkie sciany z pociemnialych ze starosci kamieni i byly oswietlone slabym blaskiem kul zawieszonych w metalowych koszykach. Na widok swiecacych kul Eydryth z trudem powstrzymala okrzyk zaskoczenia. Juz kiedys widziala takie oswietlenie. Identyczne lampy zwisaly ze scian i sufitow jej domu, starozytnego Kar Garudwyn. Znala wiek tamtej twierdzy i teraz z jeszcze wiekszym lekiem rozejrzala sie wokolo. To miejsce bylo naprawde stare. Przewodniczka zatrzymala sie przed niewielkimi drzwiami. Wciaz milczac otworzyla je, machnieciem reki polecila wejsc petentce, po czym weszla za nia. W gabinecie pelnym pergaminowych zwojow siedziala za biurkiem kobieta, ktorej orle rysy twarzy nie zdradzaly prawdziwego wieku. Eydryth wzdrygnela sie pod nieruchomym spojrzeniem jej oczu. Miala ona na sobie taka sama szara niby mgla suknie jak przewodniczka Eydryth, ale nosila zawieszony na lancuszku zamglony kamien o barwie ksiezyca. Czarownica odsunela nieco krzeslo i dluga chwile siedziala nieruchomo, przygladajac sie minstrelce. Kiedy sie w koncu odezwala, przemowila z wiejskim akcentem, lecz jej wladcza postawa wskazywala, iz dawno pozostawila za soba spedzone na wsi dziecinstwo. Nie przedstawila sie, jednak jej zachowanie nie zaskoczylo Eydryth. Wiedziala bowiem, iz podanie komukolwiek 23 prawdziwego imienia oznaczalo otwarcie szczeliny w pancerzu mocy.-Tkaczka piesni Eydryth. Szukasz uzdrowienia. Dla kogo? Wyladasz na zdrowa. -Nie, nie dla mnie - odrzekla dziewczyna zmuszajac sie do patrzenia prosto w surowe i przenikliwe oczy czarownicy. - Dla kogos z mojej rodziny. -I przybylas z bardzo daleka, prawda? - Starsza kobieta wstala i podeszla do Eydryth. Byla o pol glowy nizsza, ale emanujaca od niej wladcza aura niweczyla te roznice wzrostu. - Pachniesz morzem i masz zniszczone buty. Musialas przejsc wiele mil. Czy w twojej prowincji nie ma uzdrowicielek? -To prawda, ze mamy wlasne Madre Kobiety - przyznala dziewczyna. - Lecz jak dotychczas zadna nie mogla pomoc, poniewaz jest to choroba umyslu i ducha, a nie ciala. Czarownica pokiwala lekko glowa. -To niedobrze, minstrelko. Malo kto potrafi uleczyc taka niemoc. Kogo porazila i jak to sie stalo? Eydryth az zabraklo tchu, kiedy zaczela opowiadac i opadly ja wspomnienia. -To stalo sie szesc lat temu, gdy bylam jeszcze mala dziewczynka. Podrozowalismy... do pewnego miejsca dawnej Mocy. Mial to byc rodzaj wyroczni, ktora pozwalala ujrzec to, czego sie najbardziej pragnie. Lecz kiedy Jervon tam zajrzal, porazilo go jak grom. Od tej pory jest jak male dziecko, ktore je, gdy mu sie poda jedzenie, i idzie, gdy sie je prowadzi... -On?! - W oczach czarownicy blysnal gniew. - Czy chcesz powiedziec, ze jakis mezczyzna probowal posluzyc sie zrodlem Mocy? Szukasz u mnie pomocy dla kogos, kto wtracal sie do spraw, ktorych jego plec nigdy nie zdola zrozumiec? -Tak, dla mojego ojca Jervona - wyjakala Eydryth, goraczkowo sie zastanawiajac, gdzie popelnila blad. - Powiedziano mi, ze potraficie uzdrawiac... Urwala, kiedy czarownica mocno zlapala ja za brode i w zamysleniu odwrocila jej twarz z boku na bok. -Twoje oczy... - mruknela do siebie - ...sa niebieskie... i szczeki sa szersze, lecz barwa wlosow, ksztalt podbrodka... - Spiorunowala dziewczyne spojrzeniem. - Jestes dzieckiem Starej Rasy. Po czesci. Twoja matka na pewno zdradzila swoje powolanie wybierajac malzenstwo, podczas gdy my tak potrzebowalysmy kazdej czastki mocy! Czy sadzisz, ze pomoglabym mezczyznie, ktory przespal sie z jedna z moich siostr i w ten sposob pozbawil ja daru wladania moca?! Alez ona wcale nie stracila tego talentu! Nawet nie urodzila sie w Estcarpie - zaprotestowala w duchu Eydryth. Nie ukrywana nienawisc w oczach czarownicy odebrala jej odwage; wprawdzie dowiedziala sie juz, ze kobiety wladajace moca uwazaly zwiazek z mezczyznami za jej nedzny surogat, ale nie byla przygotowana na taki wybuch gniewu i nienawisci. Silne, krotkie palce czarownicy zacisnely sie na podbrodku dziewczyny. -A co z toba? - mruknela ciszej. - Czy uniknelas testow, jakim poddawane sa wszystkie dziewczynki? Czy masz magiczny talent? Jesli tak, zobaczymy... - Urwala z sykiem i zblizyla zamglony klejnot do twarzy oszolomionej minstrelki. - Dotknij go! - rozkazala. Wola zwarla sie z wola, gdy Eydryth probowala sie cofnac, oderwac wzrok od jasnoszarych oczu, swiecacych blaskiem, ktory mial w sobie cos z szalenstwa. -Nie! -Dotknij go! Eydryth wbrew woli wyciagnela z wahaniem reke, musnela koniuszkiem palca dlon czarownicy, a potem dotknela chlodnej, sliskiej powierzchni zamglonego kamienia. Tamta zas odwrocila od niej spojrzenie i skierowala je na kamien. Ozywienie powoli gaslo na twarzy czarownicy. -Nie... - mruknela i znow utkwila wzrok w twarzy minstrelki. - Nic, klejnot pozostal martwy. A bylam taka pewna... Przekornie rozgniewana jeszcze jednym dowodem braku magicznego talentu, Eydryth cofajac reke spojrzala na klejnot i nagle zamarla. Czy zobaczyla malenka iskierke w jego szarej glebinie? Wyobrazam to sobie tylko, pomyslala z gniewem. Chwala losowi, ze nie wladam moca. W przeciwnym wypadku ta na pol oszalala kobieta probowalaby mnie tutaj zatrzymac! Cofnela sie o jeden krok. -Wiec nie mozesz mi pomoc - powiedziala. - Albo nie chcesz... Jak to naprawde jest, pani? Czarownica wzruszyla ramionami i odpowiedziala tak cicho, ze ledwie ja bylo slychac. -Kiedys, przed Wielkim Poruszeniem... byc moze, nie wiem. Ale teraz... - Potrzasnela glowa i wyciagnawszy reke chwycila sie rzezbionego oparcia krzesla, jakby bala sie, ze upadnie. Pozniej skinieniem dala znak, iz posluchanie skonczone. - Mozesz odejsc, minstrelko. -Jezeli ty nie mozesz mi pomoc, czy wiesz, kto moglby to zrobic? - zapytala Eydryth czujac, jak gasnie w niej nadzieja, ktora dodawala jej sil w minionych miesiacach. - Musze znalezc kogos, kto go uzdrowi, musze! Zrozum, to ja jestem wszystkiemu winna! Szukalismy mojej matki, ktora kochal nad... - Porwal ja szloch i odwrocila sie zawstydzona, iz czarownica zobaczyla ja w takim stanie. 26 Lecz tamta zdawala sie juz jej nie widziec. Zgarbiona, powloczac nogami Eydryth na oslep wyszla za mloda czarownica z komnaty.Szly ciemnymi korytarzami, a ich stopy szuraly o kamienne plyty. Minstrelka opanowala sie powoli i mrugajac oczami powstrzymala lzy. Ale podrozna sakwa wydala sie jej dwa razy ciezsza, a harfa w futerale, musnawszy sciane, wydala smutny, przytlumiony dzwiek. Co mam zrobic - zastanawiala sie w odretwieniu Eydryth. Dokad pojsc? Nie mogla zniesc mysli o powrocie do Kar Garudwyn z pustymi rekami, lecz coz jej pozostalo? Chyba tylko bezsensowna wedrowka po obcych krajach? Okrazyla ostatni zakret przed wyjsciowym portalem i omal nie wpadla na swoja przewodniczke. -Cicho! - szepnela czarownica, rozejrzawszy sie z lekiem wokolo. - Wejdz tutaj, musimy porozmawiac. Lodowato zimna reka zlapala Eydryth za rekaw i zaciagnela do ciemnego pomieszczenia. Po chwili minstrelka dostrzegla otaczajace je zakurzone beczki i skrzynie. To cos w rodzaju magazynu, pomyslala. Nieco zdziwiona patrzyla, jak jej towarzyszka wyjrzala ostroznie, zeby sie upewnic, czy nikt ich nie obserwuje. Pozniej zamknela drzwi i dotknela palcem swiecy, ktora wyjela z rekawa. Zablysla iskierka i knot zapalil sie. Spojrzaly na siebie w polmroku. -O co chodzi? - zaczela Eydryth, lecz tamta przylozyla palec do ust. -Cicho! - wyszeptala mloda czarownica. - Posluchaj mnie przez chwile. Znam miejsce, gdzie mozesz znalezc pomoc, ktorej szukasz, tkaczko piesni. al brugt eydryth z niewiara spojrzala na twarz dziewczyny. - Gdzie? - zapytala w koncu. - Gdzie moge znalezc pomoc dla tego, kogo porazila starozytna Moc? -Jest w Estcarpie pewien przybytek madrosci - odrzekla tamta. - Stary... moze nawet starszy od samej Cytadeli w Es. Sa tam starozytne zapiski i niektore z nich dotycza leczenia najrozniejszych chorob. Slyszalam legendy o uzdrawiajacych kamieniach i o czerwonym mule, ktory leczy nawet najciezsze rany. Moze w tych zapiskach znajdziesz wiedze o tym, gdzie znajduja sie takie lekarstwa. -Gdzie? - zapytala niecierpliwie minstrelka. - Gdzie ukryto taki kamien? Gdzie odnajde taki mul? -Nie wiem. Moze w Escore? Wiele z tego, co uwazalismy za legendy, okazalo sie prawda po tym, jak Tregarthowie odkryli te starozytna kraine, z ktorej niegdys uciekla Stara Rasa. Jezeli mowia one prawde... W tym przybytku pradawnej wiedzy mozesz znalezc odpowiedzi, ktorych szukasz. -Nie jestem uczona - mruknela Eydryth z powatpiewaniem. -Ale uczeni sa ci, ktorzy tam zyja, i na pewno ci pomoga, gdyz poza tym maja niewiele do roboty. Jest szansa, ze znajdziesz wzmianke o potrzebnym ci leku na ktoryms z postrzepionych zwojow. -Szansa - powtorzyla Eydryth, myslac szybko. - Najwyrazniej nikla szansa. -Nie sprawiasz wrazenia kogos, kto moglby sobie pozwolic na pominiecie jakiejkolwiek mozliwosci, chocby najmniejszej - odparowala czarownica. Minstrelka westchnela. -Masz racje. Co to za miejsce? Tamta podniosla ostrzegawczo reke. -Nie tak szybko. Jezeli mi pomozesz, powiem ci, gdy dotrzemy do celu. Czy przysiegniesz na blogoslawiona Gunnore, ktorej amulet nosisz, ze jesli ci pomoge, dotrzymasz danego mi slowa? Eydryth drgnela, mimo woli kladac dlon na piersi, gdzie pod skorzanym kaftanem ukrywala amulet. -Skad wiesz, co nosze pod ubraniem? - zapytala, przygladajac sie podejrzliwie czarownicy i starajac sie dostrzec jej twarz z polmroku. -Wladam tylko niewielka moca, ale wyczulam, ze nosisz na piersi symbol Gunnory - warknela niecierpliwie czarownica. - Zreszta to niewazne. Czy przysiegniesz, ze mi pomozesz, jezeli ja udziele ci pomocy? -W czym mam ci pomoc? -Chce uciec z Cytadeli, z samego Es i wrocic do mojego rodzinnego Kastrynu. Kiedy tam sie znajdziemy, wyjawie ci nazwe starozytnego przybytku madrosci i powiem, jak tam dotrzec. Kastryn, jak sama sie o tym przekonasz, znajduje sie na drodze do Lormtu. Eydryth spojrzala na mloda kobiete, badajac wzrokiem jej waska twarz o ostrym podbrodku. Dziewczyna byla piekna, choc sprawiala wrazenie zmeczonej, a rysy miala wyostrzone, jak gdyby wiele wycierpiala. -Niewykluczone, iz moglabym odnalezc ten przybytek starozytnej wiedzy bez twojej pomocy - powiedziala powoli - teraz, kiedy wiem juz, o jakie miejsce mam pytac. Jezeli mieszkaja tam ludzie, na pewno ktos gdzies cos bedzie o tym wiedzial. Czarownica zagryzla usta, tracac panowanie nad soba. -Bylam glupia - szepnela z nuta rozpaczy w glosie. - Nie zdolano wyuczyc mnie intryg, a z natury mowie szczerze. Masz racje. Jezeli dostatecznie dlugo bedziesz rozpytywac o to w Es, znajdziesz kogos, kto bedzie wiedzial o istnieniu Lormtu i znal do niego droge. Idz wiec. Zycze ci powodzenia. Odwrocila sie i zgarbila, chylac glowe i opuszczajac ramiona. Eydryth poczula do niej sympatie. Przypomniala sobie wlasna rozpacz, ktora ja ogarnela na mysl, ze chciwe mocy czarownice o zapadlych oczach moglyby zatrzymac ja w tej starozytnej twierdzy. Dotknela lekko ramienia dziewczyny. -Zaczekaj. Powiedz mi cos wiecej o sobie. Jestes jedna z nich - dlaczego chcesz stad odejsc? Tamta ani sie nie odwrocila, ani nie podniosla oczu. -Zmuszono mnie do poddania sie testowi tak jak ciebie dzisiaj - powiedziala glucho. - Ale dla mnie kamien ozyl. Wprawdzie byla to tylko iskierka, lecz czarownice sa zdesperowane. -Zauwazylam to. Dlaczego tak jest? -Musialy patrzec, jak powoli traca kontrole nad Estcarpem i jak przejmuja ja inni - Koris i pani Loyse, Simon Tregarth (ktorego nienawidza od chwili, gdy ozenil sie z jedna z nich) oraz jego zona, pani Jaelithe. Zabieraja kazda dziewczynke, ktora ma choc czastke mocy, zeby powiekszyc swoje szeregi do poprzedniej liczebnosci. Glos mlodej kobiety zadrzal. -Przez dwa lata udawalo mi sie unikac testow, poniewaz bylam jedyna opiekunka i oparciem dla mojej owdowialej matki. Ale ona umarla, wiec kiedy czarownica przybyla do Kastrynu nastepnym razem, musialam polozyc palec na jej klejnocie. Zabraly mnie, poniewaz zablysla w kamieniu iskierka, przywiozly tutaj... i zaczely mnie uczyc. -Magii? -Tyle, ile moglam sie nauczyc, a nie bylo tego wiele. Nie jestem tepa, ale serce i umysl mam czym innym zajete. Nie pragne byc Madra Kobieta, nie mam tez dosc talentu, zeby nauczyc sie czegos wiecej niz kilku pomniejszych iluzji i opanowac podstawy sztuki leczenia i wytwarzania lekow z ziol. Lecz dla innych czarownic moc jest wszystkim - miesem, chlebem, napojem, sama dusza! Nie sadze, zebys mogla to zrozumiec, minstrelko, ale ja nigdy nie stane sie taka jak one. Nigdy! Eydryth przypomniala sobie wlasne dziecinstwo spedzone w przesiaknietej czarami twierdzy... Magia przenikala nawet powietrze Kar Garudwyn i dla osob z jej otoczenia poslugiwanie sie czarami bylo rownie naturalne jak oddychanie. Ona jednak nie miala ani krzty talentu magicznego, wdala sie przeciez w ojca. Jej ojciec, porazony podmuchem niemal zapomnianej Mocy... Wzruszenie scisnelo jej gardlo. Rozumiem - powiedziala do czarownicy - nawet lepiej, niz ci sie wydaje. -I co najgorsze, zabraly mnie tak szybko, ze nawet nie mialam czasu zawiadomic Logara! - Glos dziewczyny zalamal sie. -Logara? Teraz czarownica zwrocila sie twarza do swej rozmowczyni. W polmroku rozjasnionym slabym blaskiem swiecy jej oczy blyszczaly, jakby starala sie powstrzymac lzy. -Logar to moj narzeczony. Jest w Strazy Granicznej. Wprawdzie wyrwalismy Psom czesc uzebienia, ale Alizon pozostal sztyletem, ktory coraz to rani bok Estcarpu. Ocalale Psy skradaja sie chytrzej niz przedtem i nekaja nasza polnocna granice. Dlatego kazdy zdolny do noszenia broni mlody mezczyzna musi odsluzyc w wojsku trzy lata. Sluzba Logara skonczyla sie w zeszlym miesiacu - teraz musi juz byc w domu i dowiedzial sie, ze mnie zabrano do Es! Jej usta zadrzaly, lecz zdolala sie opanowac i dodala ponuro: -Przysieglismy sobie, ze wezmiemy slub po jego powrocie. Pragne tylko jednego - zostac jego zona! Ale Logar nie moze mnie uwolnic - gdyby odwazyl sie wtargnac do Cytadeli, czeka go smierc! Obawiam sie jednak, iz moglby sie zdobyc na taki szalony postepek... dlatego musze uciec, zanim to zrobi! -Rozumiem... - odparla Eydryth. - Lecz jesli pojedziemy do Kastrynu... Mloda czarownica zlapala ja za rekaw. -Pojedziemy!? Czy chcesz powiedziec, ze mimo to pomozesz mi stad uciec? Nawet jesli nie bede mogla ci zaplacic ani cie wynagrodzic? -Tak - odrzekla Eydryth rownie uroczyscie, jakby skladala przysiege. - Pomoge ci, siostro. -Masz moja dozgonna wdziecznosc! Oby splynely na ciebie wszystkie blogoslawienstwa Gunnory... - Dziewczyna chwycila oburacz reke minstrelki. Eydryth pokrecila glowa, przerywajac ten potok slow. -Zasluze na podziekowania dopiero wtedy, gdy nam sie powiedzie, siostro. -Jestem Arvis - przedstawila sie niesmialo czarownica. Eydryth otworzyla szerzej oczy. Widzac jej zaskoczenie, dziewczyna wyzywajaco kiwnela glowa. - Nazywam sie Arvis - powtorzyla z duma, ze otwarcie lamie prawa obowiazujace w Cytadeli. - A ty? -Eydryth. Powiedz mi, jesli wyruszymy do Kastrynu, czy inne czarownice nie dowiedza sie natychmiast, dokad sie udalas, i nie beda nas tam szukac? -Moga mnie szukac, ale gdy mnie znajda, juz na nic im sie nie przydam - odpowiedziala Arvis. - Logar i ja pobierzemy sie w tej samej godzinie, w ktorej sie spotkamy i... - usmiechnela sie drwiaco - skoro tylko stane sie zona Logara i wejde do jego loza, strace wszelka moc. Nie badz taka tego pewna, pomyslala z przekasem Eydryth, kiedy przypomniala sobie swoja rodzona matke, pania Elys, i przybrana, pania Joisan. Obie byly kobietami wladajacymi moca czarodziejska, obie spaly ze swymi malzonkami i urodzily im dzieci tak jak pani Jaelithe. I podobnie jak ona nie utracily magicznych zdolnosci. Arvis prawdopodobnie ma jednak racje, wywnioskowala minstrelka. Nie zechca przyjac jej do swego grona, bo wedlug nich zostala skazona kontaktem z mezczyzna. Pozwola jej odejsc. -Poza tym - ciagnela mloda czarownica - Logar i ja nie bedziemy czekac, az nas dosiegnie ich gniew. Przekonam go, ze musimy natychmiast uciekac. Moze na wschod, do krainy za gorami, Escore? Synowie i corka Tregartha znalezli tam schronienie - dlaczego nie Logar i ja? -Dlugo ukladalas te plany - zauwazyla Eydryth. - Nie wymyslilas sobie tego w tej chwili. -Nie myslalam o niczym innym, odkad mnie zabraly - Arvis znizyla glos do szeptu. - Na pozor pogodzilam sie z losem i staralam sie przykladac do nauki najlepiej jak moglam, zeby uspic ich podejrzenia. Nigdy jednak nie zaniechalam planow ucieczki. Teraz juz nie moge czekac - w przyszlym tygodniu mam udac sie do Przybytku Madrosci, zeby po raz ostatni odbyc w odosobnieniu medytacje, a potem kaza mi zlozyc Przysiege Czarownicy. Musze uciec, zanim wlacza mnie do swego grona. -Czy masz plan ucieczki z samej Cytadeli? Dziewczyna zawahala sie. -Zastanawialam sie nad tym, ale nie chcialabym go sugerowac, gdyz jest dla ciebie bardzo niebezpieczny. Czy masz choc odrobine mocy? -Ani sladu - odparla sucho Eydryth. - Lecz mimo to przedstaw mi swoj plan. -Jak juz ci mowilam, mam niewielkie zdolnosci - odrzekla Arvis - sadze jednak, ze zdolam okryc sie zaslona iluzji na tak dlugo, zeby wyminac gwardziste strzegacego Cytadeli. Przybiore twoja postac. Bedzie sie ciebie spodziewal i dlatego nie przyjrzy ci sie zbyt uwaznie. Ale doskonala podobizna jest ponad moje sily, wiec musze miec twoje ubranie i sakwe. -A zatem przybierzesz moja postac i bedziesz nosic moje odzienie, zeby po prostu moc stad wyjsc... - rozmyslala glosno minstrelka. - To naiwny plan, lecz moj ojciec, ktory byl zolnierzem, nauczyl mnie podstepow i taktyki wojennej. Dlatego wiem, ze czesto najprostszy plan ma najwieksze szanse powodzenia. A co sie ze mna stanie? -W tym problem - odparla ponuro czarownica. - Beda cie wypytywaly i jesli dasz im choc najmniejszy powod do zwatpienia w szczerosc twoich slow, posluza sie moca, zeby wydobyc z ciebie prawde. -Moge powiedziec, ze mnie zaczarowalas, obezwladnilas swoja moca - odrzekla Eydryth, mowiac szybciej niz myslac. - Zeby wygladalo to prawdopodobnie, musisz zostawic mnie zwiazana i rozebrana. Moze jeszcze powinnas uderzyc mnie tak mocno, zebym stracila przytomnosc. -Nie moglabym zrobic ci krzywdy! - zachnela sie mloda czarownica. -Pokaze ci, jak nalezy zadac cios i gdzie. Taki, ktory pozbawi mnie przytomnosci, lecz nie narazi na szwank poza kilkugodzinnym bolem glowy. -Ale... -Zrobisz to, co powinnas zrobic - odpowiedziala stanowczo Eydryth. - Pamietaj, ze nie ma dla mnie lepszego wytlumaczenia, dlaczego nie podnioslam alarmu. Znajda mnie zwiazana i nieprzytomna, ze sporym guzem za uchem. Watpie, aby w tych okolicznosciach czarownice w ogole podejrzewaly nas o spisek. -A jesli jednak beda cie podejrzewaly? Jezeli wymusza na tobie prawde? Minstrelka zastanowila sie. -Nie sadze, zeby wyrzadzily mi wiele zlego tylko dlatego, ze pozwolilam ukrasc sobie ubranie i sakwe. Na pewno nie jest to przestepstwo, za ktore grozilaby mi szubienica, zwlaszcza ze ty wladasz moca, a ja nie. Latwo bedzie uwierzyc, iz podporzadkowalas mnie swojej woli. I jeszcze jedno: ja nie jestem obywatelka Estcarpu... Naprawde moge powolywac sie na nieznajomosc miejscowych praw. Swiadczy o tym fakt, ze poprosilam jedna z czarownic o pomoc dla pogardzanego przez nie mezczyzny. -Masz racje - zgodzila sie z nia Arvis i mowila dalej w zamysleniu: - Kazdy czlowiek, mezczyzna czy kobieta, ktory mieszka w tym kraju, musi po pewnym czasie poznac zwyczaje czarownic. - Sciagnela brwi i dodala z niepokojem: - Ale powalic cie na ziemie... Nie, nie moge! Musimy znalezc inny sposob. Eydryth chwycila ja za ramiona, bolesnie wbijajac palce w cialo czarownicy. -Chcesz znow zobaczyc swego narzeczonego, prawda? -Tak - szepnela Arvis. -Wiec postapisz tak, jak ci radze. Musisz! Kazda chwila opoznienia zwieksza szanse wykrycia. Dziewczyna pochylila ramiona. -Dobrze, lecz one mimo to beda cie wypytywac. Co wtedy? -Nie zapominaj, kim jestem. - Eydryth usmiechnela sie niewesolo. - Kazdy bard musi doskonale udawac. Uwierza mi. - A przynajmniej taka mam nadzieje, dodala w myslach. -Mam jeszcze jedno pytanie. - Odezwala sie Arvis. - Dlaczego to robisz? Moge zrozumiec, ze pomoglabys mi, gdybys nic nie ryzykowala, ale teraz grozi ci wielkie niebezpieczenstwo. Gniew czarownic to powazna sprawa. Wiec dlaczego chcesz mi pomoc? Eydryth zawahala sie. -Ja takze zylam wsrod ludzi kontrolujacych sily, ktorych nawet nie moglam dostrzec - powiedziala w koncu. - Nie zyczylabym nikomu takiego losu. I jesli ty naprawde wskazesz mi droge do owego przybytku starozytnej wiedzy, Lormtu, gdzie moge znalezc jakas wskazowke, ktora pomoze mi w moich poszukiwaniach... - Wzruszyla ramionami. - A to jest dla mnie najwazniejsze na swiecie. Arvis wyciagnela reke i po chwili Eydryth wziela ja w swoja dlon. Palce czarownicy byly zimne, lecz uscisk mocny. -Dziekuje ci... siostro. Eydryth pozostala ukryta w malym magazynie, Arvis zas odeszla pospiesznie po rzeczy potrzebne do stworzenia iluzji. Wrocila po jakims czasie ze skrzyneczka pelna leczniczych proszkow i plynow. Wystarczyla jedna chwila, zeby dziewczyna wlozyla ubranie Eydryth. Minstrelka stala drzac z zimna, czarownica zas wpatrywala sie w jej twarz, jakby chciala wryc ja w pamiec. -Moge to zrobic... - szepnela jakby do siebie. -Wiec zaczynaj - odrzekla na to Eydryth, starajac sie powstrzymac szczekanie zebow. - Ta podloga jest zzzimna... -Dobrze. - Arvis jela szukac w swojej skrzyneczce i w koncu wydobyla stamtad suchy lisc, ktory podala towarzyszce. - Bede potrzebowala twojej sliny i kilku wlosow, zywych, wyrwanych razem z cebulkami. Poloz wszystko tutaj. Eydryth od dawna oswojona z prawami magii, chociaz sama nie mogla ich stosowac, nie zadawala pytan ani nie dyskutowala. Splunela na lisc i wtarla sline w jego brazowozielona powierzchnie, po czym wyrwala kilka wlosow i polozyla na srodku liscia. -Gotowe - oswiadczyla. Czarownica wziela go bez slowa i zamknela oczy. Pozniej podniosla lisc do ust, dmuchnela nan i zwinela go w kulke, ktora poczela obwodzic kontury swojej twarzy, pocierajac lekko. Spiewala przy tym monotonna, posepna piesn. W pradawnych slowach Eydryth rozpoznala jedna z odmian Dawnej Mowy, prastarego jezyka Mocy, ktorym jeszcze od czasu do czasu poslugiwano sie w dalekim, przeslonietym mgla czarow Arvonie. Kierowana instynktem minstrelka wyjela harfe z futeralu i podjela nute. Spiewaly teraz obie, cicha, niesamowita, budzaca dreszcz melodie. Arvis nagle przerwala spiew i Eydryth drgnela, ocknawszy sie z zamyslenia. Spojrzala na czarownice i az jeknela. Zobaczyla bowiem wlasna twarz - pociagla, szczupla, o ogorzalej cerze. Teraz Arvis miala jasnoniebieskie oczy, prosty nos, energicznie zarysowana szczeke i krotko obciete miekkie krucze i wijace sie wlosy. -Czy podzialalo? - zapytala z nadzieja. -Calkowicie - odrzekla zdumiona minstrelka. - Jestes troche ode mnie nizsza, ale nawet twoj Logar nie umialby nas odroznic. Zrobilas doskonala podobizne, takiej nigdy nie widzialam. Musisz miec wieksza moc niz sadzisz. Czarownica wzruszyla ramionami. -Moze to dlatego, bo jestem zdesperowana. To, czego nie moglam zrobic dla nich, robie, zeby od nich uciec. Mysle, ze gwardzista nie zauwazy roznicy wzrostu. Po prostu podwine rekawy i nogawki spodni, o tak. Kiedy Arvis doprowadzila do .porzadku pozyczony stroj, siegnela do skrzyneczki i tym razem wyjela z niej wiazke galazek zwiazanych czerwona nitka. Eydryth cofnela sie, gdy czarownica musnela galazkami jej czolo. -Co to takiego? - zapytala. -Jarzebina. Czary nie moga dzialac w jej zasiegu; ani magia Swiatla, ani Ciemnosci. Jej dotkniecie pomoze ci sie oprzec sledztwu czarownic. Eydryth skrzywila sie lekko z niechecia. -Tak myslalam, ze to jarzebina. Nie chce miec z tym nic wspolnego! Sama wytrzymam ich indagacje, bez pomocy zlowrozbnej wiazki! Wstrzasnieta czarownica spojrzala na nia z zaskoczeniem, ale szybko sie opanowala. -Tylko glupi zolnierz odrzuca tuz przed bitwa nawet najskromniejsza bron - zauwazyla. - Ja ci zaufalam, czemu ty nie chcesz mi zaufac? Nie zrobilabym nic, co mogloby ci zaszkodzic, Eydryth. Zawstydzona minstrelka opuscila oczy czujac, jak policzki zachodza jej rumiencem. -Przepraszam. Masz racje. Rob, co trzeba. Ale mimo to drgnela, gdy wiazka galazek musnela jej czolo - raz, drugi i trzeci. -Zwiaz mnie, jak tylko strace przytomnosc - rozkazala. Pozniej pokazala Arvis, jak zrobic wezly, ktorych nie rozwiaze szamotanina wieznia. To bylo juz wszystko. Pozostalo tylko zadac cios. -Tutaj - powiedziala Eydryth, wskazujac miejsce tuz za uchem. - I musisz uderzyc mocno, zeby uwierzyly w moja historyjke. Powstrzymujac sie, nie wyswiadczysz mi przyslugi. Czy masz jakas bron? -To - odrzekla czarownica i z fald rzuconej na podloge szarej sukni wyciagnela ukryty w pochwie sztylet. - Czy to wystarczy? Eydryth przesunela palcem po zaokraglonej stalowej galce rekojesci. -Powinno starczyc. Zlap za pochwe i uderz mnie ta galka. Uderz tak... - Owinela sztylet szata czarownicy i rzucila nim o sciane. Tkanina stlumila odglos uderzenia. - Teraz twoja kolej. Dopiero za czwarta proba Arvis zamachnela sie dostatecznie mocno. -Dobrze. Wlasnie tak to wyglada. Czy bedziesz mogla to zrobic? Czarownica koncem jezyka zwilzyla wyschle wargi, lecz glos jej nie zadrzal. -Moge i zrobie to. -Doskonale - odparla Eydryth. - Spotkamy sie za murami obronnymi, w pierwszym zagajniku na poludnie od miasta. Ukryj sie dobrze i nie wychodz, dopoki nie uslyszysz, ze zagwizdze, o tak: - Zagwizdala kilka nut starej marszowej piosenki z High Hallacku. - Odchodzac stad, nie zapomnij odebrac od gwardzisty mojej laski. Jest zwienczona figurka gryfa. Bedzie sie spodziewal, ze o nia zapytasz. -Rozumiem. -To dobrze. Do dziela! - Eydryth odwrocila sie plecami do czarownicy, starajac sie rozluznic, stac prosto i nie oczekiwac ciosu. - Uderzysz, kiedy bedziesz gotowa - dodala - ale wolalabym nie czekac za dlugo... Bol i ciemnosc naplynely od tylu czaszki. Kolana sie ugiely i Eydryth osunela sie na podloge. Pozwolila, by mrok ja pochlonal, polknal jak jeden z morskich potworow z sulkarskich opowiesci... iewiele zapamietala z tego, co sie pozniej wyda-ylo. Obudzila sie, czujac bol i szum w glowie. Pozniej dotarly do niej jakies glosy i poczula dotkniecie chlodnych rak na swym polnagim ciele. Potem te same rece ja podniosly. Starala sie zachowac bezwladnosc. Zachowywac sie jak wypchane rzecznym piaskiem lalki, ktorymi bawily sie dzieci Kiogow. Przez zamkniete powieki dojrzala swiatlo i niebawem polozono ja na jakiejs miekkiej powierzchni. Ktos przykryl kocem jej zziebniete cialo. -Mozesz teraz wpuscic gwardziste - powiedzial zimmy, beznamietny glos. -Tak, siostro - odparl inny, a potem uslyszala dzwiek otwieranych drzwi. -Tak, pani? - zapytal gruby glos, w ktorym 40 zabrzmiala nuta strachu i wyzwania zarazem. - Twoja siostra rzekla, ze chcialas mnie widziec.-Tak, Jarulfie. Spojrz na te dziewczyne. Czy ja poznajesz? Siekniecie. -Alez... Pani, to ta sama mloda kobieta, ktora odeszla tuz przed zmiana warty. Ta samiutka! -Rozumiem - powiedzial z jeszcze wiekszym spokojem i chlodem pierwszy glos. - To byloby wszystko, Jarulfie. -Tak jest, pani. Powinnam teraz odzyskac przytomnosc, stwierdzila Eydryth. Odpowiednio jeknela i probowala otworzyc oczy. Nie musiala udawac, ze swiatlo przyprawilo ja o nagly atak bolu ani niepotrzebnie mruzyc powiek. -Co... co?... - wyjakala. Czarownica - Eydryth zobaczyla jej srebrnoszara suknie - cofnela sie i spojrzala na lezaca dziewczyne; twarz miala tak nieruchoma jak otaczajace je kamienne sciany. Byla starsza od Madrej Kobiety, ktora Eydryth wczesniej poznala, miala delikatnie rzezbione, arystokratyczne rysy, jej polprzymkniete oczy wyrazaly obojetnosc. -Znaleziono cie nieprzytomna w rzadko uzywanym magazynie - odezwala sie. - Wydaje sie tez, iz nie ma jednej z naszych siostr i wszelki slad po niej zaginal. Powiedz mi, kim jestes i skad sie tu wzielas? Dziewczyna zwilzyla jezykiem wargi. -Wody - szepnela z nadzieja. - Czy moge dostac wody? -Jest na stole. Mozesz sobie wziac. Eydryth wstala z jekiem, w ktorym nie bylo nic udawanego, przyciskajac koc do piersi. Kiedy czarownica zauwazyla, jak drza jej rece, niechetnie nalala wody do czary. Dziewczyna wypila kilka lyczkow, po czym odstawila naczynie. -Jestem Eydryth, wedrowna tkaczka piesni z dalekiego kraju - powiedziala ochryple. - Otrzymalam audiencje u jednej z twoich siostr, ale ona oswiadczyla, ze nie moze mi pomoc, poniewaz szukalam lekarstwa dla mojego ojca. Dodala tez, ze wy nie udzielacie pomocy mezczyznom. Dlatego odeszlam bez niczego. Pamietam, ze szlam za mloda czarownica, ktora przedtem prowadzila mnie przez korytarze. Szlam z ciezkim sercem... To wszystko, co zapamietalam. -Nic wiecej? Eydryth skrzywila sie, dotykajac lekko guza za uchem. -Nic... nie, jeszcze pamietam, ze ona sie odwrocila, jakby chciala mi cos powiedziec, i miala w reku... - Sciagnela brwi. - Nie wiem, co to bylo, pamietam tylko, ze blyszczalo i ze utkwilam w tym czyms wzrok... -Ach, tak. - Czarownica wpatrywala sie drapieznie w twarz dziewczyny, a jej spojrzenie bylo jak krogulcze szpony. - A jak sadzisz, co sie wtedy stalo? Eydryth chciala potrzasnac glowa, ale znieruchomiala krzywiac sie z bolu. -Nie wiem, pani. Najwidoczniej ktos mnie uderzyl, zabral mi ubranie... moje ubranie! - Rozejrzala sie wokolo dzikim wzrokiem, jak gdyby dopiero teraz zdala sobie sprawe, ze naprawde ja obrabowano. - Moja sakwa... moja harfa! Moja sakiewka! Ograbiono mnie! -Rzeczywiscie - przytaknela czarownica nie spuszczajac z niej oczu. -Moja harfa... I moj flet! Moje instrumenty! Wszystko mi ukradziono! Jak bede zarabiac na zycie?! Przesunela rekami po wlosach uwazajac jednak, by nie przesadzic w okazywaniu rozpaczy. - Nic mi nie pozostalo... Nic! Czarownica zawahala sie, po czym oswiadczyla: -Skoro ograbiono cie na terenie naszej Cytadeli, przypuszczam, ze naszym obowiazkiem jest udzielenie ci stosownej pomocy. Otrzymasz ubranie, zywnosc oraz pieniadze na oplacenie dwoch nocy w zajezdzie. Oczywiscie, jesli mowisz prawde i rzeczywiscie padlas ofiara kradziezy. Eydryth odrzekla z wahaniem, udajac zmieszanie: -Prawde? Oczywiscie, ze mowie prawde! Dlaczego mialabym tego nie robic, pani? -Wlasnie sie nad tym zastanawiam... - odrzekla czarownica przygladajac sie Eydryth tak uwaznie, jakby nagle wyrosly jej piora lub siersc. - Dlaczego mialabys to robic? -Ja nie klamie! - Eydryth pozwolila, zeby w jej glosie zadzwieczala nuta prawdziwej irytacji i strachu. Gdyby nie zareagowala na oskarzenie czarownicy, jej zachowanie wydaloby sie nienaturalne. - Nie masz prawa zarzucac mi klamstwa! -Czyzby? Zobaczymy, minstrelko, zobaczymy - zapytala kpiaco czarownica i uniosla brwi. Bez slowa ujela w dlon swoj mlecznobialy klejnot i utkwila w nim wzrok. Kamien zaczai swiecic coraz mocniej, lecz blask kierowal sie tylko w jedna strone i w koncu jasny slup swiatla bil prosto w twarz minstrelki. Rozumiejac, co robi czarownica, Eydryth ze wszystkich sil starala sie odpowiedziec uczciwoscia i szczeroscia. Przegnala wszelkie mysli o Arvis czekajacej na nia w zagajniku pod miastem i skoncentrowala sie na opowiedzianej przed chwila historyjce, napelniajac nia umysl. Oczyma wyobrazni zobaczyla falszywe obrazy, tak, jak je opisala... 43 -Dlaczego nucisz? - zapytala gniewnie czarownica Eydryth poczula, ze sie czerwieni.-Prosze o wybaczenie, pani - odparla polglo sem. - To stare przyzwyczajenie i obawiam sie, ze moz? sie wydac irytujace. Od dziecinstwa, zawsze gdy sie czegos obawiam, zaczynam nucic stara kolysanke, ktora spiewala mi matka. Kolysanka... Jej jedyne dziedzictwo pozostale z rybackiej wioski Wark, w ktorej wychowala sie jej matka, Zawsze chronila Eydryth przed strachem, a kiedy sie skoncentrowala na jej muzyce i slowach, od czasu do czasu mogla oslonic sie przed wscibstwem innych umyslow. Dorastala przeciez w przesiaknietej magia krainie, gdzie nawet jej towarzysze zabaw byli obdarzeni darem wladania moca. -Rozumiem. Wiec teraz sie boisz? - Czarownica spojrzala na nia szyderczo. -Osoba czarownicy budzi zarowno szacunek, jak i strach - odparla wymijajaco dziewczyna. - Przykro mi, ze cie rozgniewalam. W ostatnich latach zylam w samotnosci, a ludzie samotni czesto maja zwczaj mowienia do siebie. Jesli o mnie chodzi, to zazwyczaj nuce lub spiewam, przy okazji cwiczac glos. -No dobrze, a teraz zamilknij - burknela czarownica. - Musze sie skoncentrowac. Znow umysl czarownicy musnal umysl minstrelki, skaczac z miejsca na miejsce, sondujac, szukajac na powierzchni sladow klamstwa. Mlodsza kobieta oblala sie zimnym potem, czujac rozpelzajace sie macki, ktore - zdawala sobie z tego sprawe - z latwoscia wykryja falsz rownie szybko jak pies mysliwski nore bagiennego lisa. Naraz sobie uswiadomila, ze bezwiednie powtarza w mysli melodie i slowa kolysanki jak rodzaj litanii, tarczy ze , slow nie pozwalajacej przeslizgnac sie prawdzie. Luli, luli, moja mala, Sluchaj, cichnie sztorm. Nasze lodzie ocalaly, Juz na brzegu spia. Muzyka wypelnila jej umysl, coraz glosniejsza i coraz prawdziwsza: Luli, luli, me kochanie, Sluchaj szumu fal. Mama z toba pozostanie, Nie odplynie w dal. Eydryth zagubila sie w oprzedzie muzyki. Dzialo sie tak z nia zawsze, prawie od czasu, gdy byla dzieckiem, ktore stapalo niepewnymi kroczkami, trzymajac sie stwardnialej od miecza reki ojca. Refren piesni zadzwieczal w niej slodko i wyparl strach: -Niech szum wiatru cie utuli, Zamknij oczka juz. Spij, dziecino, luli, luli, Nie bojze sie burz. Nagle swiatlo w klejnocie czarownicy zgaslo. -Zdaje sie, ze mowisz prawde, minstrelko - przyznala starsza kobieta, lecz spojrzenie jej szarych oczu nie zlagodnialo. - Kaze przyniesc ci ubranie, jedzenie i kilka miedziakow, zebys mogla zaplacic za nocleg. -Dziekuje, ci, pani - odpowiedziala pokornie Eydryth, pamietajac, zeby wyrazem twarzy nie okazac przepelniajacej cala jej istote radosci. - Nadal boli mnie glowa - dodala. - Jezeli pozwolisz, chcialabym odpoczac az do popoludnia i dopiero wtedy odejsc. - Nie moge sprawiac wrazenia, ze chce jak najszybciej opuscic miasto - przestrzegla sie, ukradkiem obserwujac czarownice. To moze byc jeszcze jeden test. Na pewno kaze mnie sledzic. Czarownica skinela glowa, a jej przymruzone oczy nie zmienily wyrazu. -Jak chcesz, minstrelko. Powiedzialas, ze przybylas z dalekiego kraju. Czy tamtejsze kobiety wladaja moca? -Nasze wsiowe Madre Kobiety - zaczela ostroznie dziewczyna - lecza chorych naparami z ziol, pomagaja wydawac na swiat potomstwo, ludziom i zwierzetom... - urwala. - Dlaczego pytasz? -A czy ty bylas poddana probie na obecnosc mocy? - czarownica swiadomie zignorowala pytanie. -Tak - odrzekla Eydryth wyschlymi nagle ustami. - Przeszlam probe dzisiaj, zrobila to jedna z twoich siostr. Doznalam niepowodzenia. Nie wladam moca. -Jak to wygladalo? - spytala czarownica. -Polecila mi dotknac palcem swego klejnotu, takiego jak twoj, pani. Madra Kobieta podniosla swoj klejnot, pomacala go w zamysleniu. Zablysnal miekkim blaskiem. Czarownica zamknela na chwile oczy. -Wczesniej takze zdarzaly sie pomylki - mruknela, wpatrujac sie w minstrelke. - Tak, zdarzaly... Eydryth zrozumiala, ze grozi jej wielkie niebezpieczenstwo. Co bedzie, jesli zatrzymaja ja tutaj i poddadza innym' testom? Przypomniala sobie blysk, ktory, jak jej sie wydawalo, dostrzegla w glebi czarodziejskiego kamienia. Arvis powiedziala, ze dla niej tylko slabo zaswiecil... Nagle w jej umysle otwarly sie jakies drzwi i odczytala mysli czarownicy, jak gdyby rzeczywiscie mogla poznac to, czego nie widzialy oczy i slyszec to, czego nie slyszaly uszy: Nawet teraz mysli, ze moglabym zajac miejsce Arvis! Podskoczyly obie slyszac glosne pukanie do drzwi. Czarownica pospiesznie je otworzyla. Eydryth rozpoznala w nowo przybylej Madra Kobiete, ktora wczesniej poddala ja probie. -Siostro? - zapytala tamta. - Czy mnie wzywalas? -Tak. Ta dziewczyna mowi, ze dzisiaj poddalas ja testowi. -Zrobilam to. Wydalo mi sie, ze wyczulam slad mocy. Ale klejnot pozostal ciemny. -Jestes tego pewna? -Calkowicie. -Dobrze. Dziekuje ci, siostro. Mlodsza czarownica pochylila glowe i odeszla. Prowadzaca sledztwo zas usmiechnela sie lekko. -Zdaje sie, ze i tym razem powiedzialas prawde, tkaczko piesni. Odpocznij teraz. Kaze przyniesc ci ubranie, bys mogla odejsc po przebudzeniu. Eydryth oblizala wargi. -Dziekuje ci, pani - odparla, wysilkiem woli powstrzymujac drzenie glosu. -Nie ma za co - odrzekla tamta. - Spij dobrze, piesniarko. Czarownica wyszla z komnaty, zamykajac za soba drzwi. Dziewczyna polozyla sie na lozu, ale nie zamknela oczu. Pulapka w pulapce, pomyslala, czujac, jak strach przenika jej serce. - Musze uwazac, co bedzie sie dzialo za moimi plecami. Chce, zebym odeszla i ma nadzieje, ze zaprowadze jej gwardzistow do Arvis. A wtedy pochwyca nas obie. Poszukala po omacku amuletu Gunnory, poglaskala wyrzezbiony z bursztynu snop zboza, obmacala malenkie ametysty tworzace dojrzale grona winorosli. Jan-tarowa Pani - modlila sie. Pomoz mi uciec z tej Pulapki! Blagam cie, Pani! Musze byc wolna, zeby znalezc lekarstwo dla mojego ojca! -One tak po prostu pozwolily ci odejsc? Nie kazaly cie sledzic? - Arvis siedziala, obejmujac kolana ramionami, w wydrazeniu pod korzeniami przewroconego przez wiatry debu. Obrzucila towarzyszke sceptycznym spojrzeniem. - Nie moge w to uwierzyc! - dodala. Eydryth, ktora ulokowala sie na wzgorku ponad nia i wlasnie wciagala wysokie buty, usmiechnela sie wesolo. -Powiedzialam, ze nikt mnie nie sledzil, ale to nie znaczy, ze tego nie probowano. Kiedy opuscilam Cytadele, mialam trzy cienie i tylko jeden z nich nalezal do mnie. Ale bez trudu zgubilam tamte na placu targowym.; Spodziewali sie, ze beda sledzic kogos, kto o tym nie wie, i dlatego byli nieostrozni. Eydryth wlozyla podniszczony skorzany kaftan na zielona tunike o dlugich rekawach. -Dobrze jest odzyskac swoje ubranie - powiedziala zawiazujac rzemyki pod szyja. - Nie przyjelam od nich sukienki, a jedyny gwardzista, ktorego zapasowy;1 stroj na mnie pasowal, nie przepadal za kapiela. - -; Zmarszczyla nos zwijajac zdjeta odziez w tlumok. - Jutro, kiedy juz bedziemy mogly sie swobodnie poruszac po okolicy, wypiore wszystko i nasmaruje tluszczem buty. Sprzedamy to gdzies daleko stad. Czy rzeczy, ktore kupilam, pasuja na ciebie? Arvis spojrzala na nia z udanym zniecierpliwieniem i pogladzila reka przod wyblaklej czerwonej tuniki. -Jak sama widzisz, pasuja doskonale. A teraz, na milosc Gunnory, dokoncz swoja opowiesc! -Mam niewiele do dodania. - Eydryth wzruszyla ramionami. - Ukrylam sie przed strazami i opuscilam miasto o swicie, jak tylko otwarto bramy. Gwardzisci i tam mnie szukali, ale ostatnim otrzymanym od czarownicy miedziakiem przekupilam pewnego starca, ktory pozwolil mi wlezc na woz i ukryc sie pod kocem. Ustawil nade mna dwie klatki z kurczetami i tuz obok z boku przywiazal ledwie co odstawionego od matki byczka. Biedaczek ryczal tak glosno, ze moglby obudzic umarlego, wiec gwardzisci nie szukali zbyt dokladnie, tylko machneli reka i kazali nam przejechac jak najszybciej. - Eydryth wsadzila palec do ucha i skrzywila sie: - Do tej pory jestem na pol glucha! -Wiec nic nam nie grozi? -Na razie nic. Arvis rozesmiala sie i wygramolila z wykrotu. Rozlozyla szeroko ramiona pod zielonozlotymi liscmi. -Wolna! - Z radosci okrecila sie wokol wlasnej osi. - Tak bardzo martwilam sie o ciebie... ze dopiero teraz zdalam sobie sprawe, ze jestem wolna! Wolna! Minstrelka usmiechnela sie szeroko. -Uczucie, ze jest sie wolnym i ze droga stoi przed toba otworem, rzeczywiscie upaja. Lecz opanuj sie, siostro. Polowanie wciaz trwa, a nie mozemy pozwolic, by znow nas schwytano. Sadze, ze obeszliby sie z nami bardzo surowo. Czarownica zatrzymala sie, a jej oczy przygasly. -Masz racje. I tak los mi sprzyja, bo spotkalam! ciebie. Masz troche doswiadczenia w tych sprawach,:] powiedz, jak powinnysmy postapic? -Mysle, ze najlepiej bedzie podrozowac noca, do-j poki nie znajdziemy sie w odleglosci przynajmniej dwoch dni jazdy od Es. I nie skierujemy sie bezposred-i nio do Kastrynu, poniewaz wlasnie tego sie po nas. spodziewaja. Okrazymy wiec Es, przejdziemy przer' rzeke i przez dzien lub dwa bedziemy wedrowaly na polnocny zachod. -Lecz w jaki sposob dotrzemy do Kastrynu? -Pozniej skrecimy na polnocny wschod i przybedziemy tam z polnocy, a nie z poludnia. Z pewnoscia wydluzy to nasza podroz o wiele dni, ale to najlepszy sposob. -Gdybysmy tylko mialy konie... Eydryth skrzywila sie, myslac o swojej klaczy Yyarze. -Ba, gdybysmy mialy. Ale wtedy bardziej zwracalybysmy na siebie uwage. Bez nich latwiej nam sie ukryc. Masz jakies pieniadze? -Kilka monet. W Cytadeli zyjemy jak w zakonie i rzadko ich potrzebujemy. -A moze umiesz spiewac? Arvis usmiechnela sie szeroko. -Moge sprobowac. - Zaspiewala kilka wierszy z Plonacej granicy. Miala czysty, choc niezbyt silny wysoki glos. -Nadasz sie. - Eydryth skinela glowa i dodala: - Ale najpierw pocwiczymy, zanim zaczniemy zarabiac na kolacje. - Nagle ziewnela od ucha do ucha, tak ze omal nie zwichnela sobie szczeki. - Teraz musze sie przespac, bo ostatniej nocy nie odwazylam sie zmruzyc oka. Bedziemy jadly, spaly i staly na warcie po kolei i wyruszymy w droge po zachodzie slonca. Zgoda? -Zgoda. Bylo dobrze po poludniu, kiedy czarownica dotknela ramienia Eydryth. Minstrelka ocknela sie natychmiast - nauczyl ja tego jej ojciec - i usiadla prosto, czujna niczym doswiadczony zolnierz. -Pozwolilas mi spac za dlugo! - wykrzyknela widzac, ze slonce juz chyli sie ku zachodowi. -Nie bylam zmeczona, ty zas potrzebowalas wypoczynku - odrzekla Arvis. - Przespalam sie tej nocy, gdyz zbyt zmeczylo mnie rzucanie czarow. Nie moglabym czuwac nawet wtedy, gdyby Najwyzsza Strazniczka i pozostale czarownice okrazyly ten zagajnik. - Usmiechnela sie. - Na szczescie tak sie nie stalo. -Przespij sie wiec teraz - odparla Eydryth wyjmujac prowiant z sakwy i odlamujac kawalek suchara. - Ja stane na warcie. -Nie, nie jestem zmeczona. Teraz, gdy oddycham wolnoscia, czuje sie tak, jakbym juz nigdy nie miala poczuc zmeczenia. Dziewczyny podzielily sie zapasami zachowujac przyjazne milczenie. Wreszcie Arvis je przerwala. -Czy moge cie o cos zapytac, Eydryth? -Pytaj - odrzekla jej towarzyszka, przelknawszy kawalek suszonego jablka. -Dlaczego tak bardzo nienawidzisz jarzebiny? Eydryth zesztywniala, jej twarz stezala jak maska. -To dluga historia - powiedziala w koncu. -Ktorej wolalabys nie opowiadac? Zrozumiem, jesli tak sie rzeczy maja - odparla mloda czarownica. W jej oczach Eydryth dostrzegla tylko przyjazn i sympatie. - Lecz musimy poczekac jeszcze godzine lub dwie. Nie Pytam ze zwyklej ciekawosci, wierz mi, siostro. Czuje, ze bardzo cierpisz... a czasami mozna sobie ulzyc w cierpieniu opowiadajac o nim komus naprawde zyczliwemu. Eydryth nie odzywala sie przez kilka minut. Zatonely we wspomnieniach, zapomniala o jedzeniu, ktore trzymala w reku. W koncu poruszyla sie i szepnela: l -To stalo sie przed wielu laty. I nigdy o tym ni?j rozmawialam z kims obcym. Tylko z tymi, ktorzjt dzielili ze mna owe dni. Moze nie zechcesz nazwac mniq siostra, kiedy uslyszysz, co uczynilam. j -Watpie - powiedziala stanowczo Arvis. - Nigdjs nie moglabys zrobic czegos naprawde zlego. Wiem o tymj -Mylisz sie - odrzekla Eydryth zachrypnietynK nagle glosem. Odchrzaknela i ciagnela: - Musisz zrozumiec, ze wychowalam sie w dalekiej krainie.J za morzem. Prawdopodobnie nigdy nie slyszalas] o Arvonie. ' -Nie, nigdy - przyznala czarownica. - Czy lezy on w poblizu Krainy Wielu Dolin, o ktorej opowiadal' wziety do niewoli alizonski zolnierz? -Lezy na wschod od High Hallacku - powiedziala Eydryth skinawszy glowa. - Za Wielkim Pustkowiem. Arvon, tak jak Escore, o ktorym mi opowiadalas, to bardzo, ale to bardzo stary kraj, niepodobny do innych zamieszkanych przez ludzi. Roi sie w nim od niesamowitych miejsc i dziwnych istot, prosto jak z legendy. Zyja tam demony zwane Keplianami, ktore wygladaja jak piekne konie... i pajeczy jezdzcy, okrutne stwory o gietkich nogach; tkaja sieci, a potem ciskaja je na wiatr i leca na nich w poszukiwaniu zdobyczy. -Slyszalam o takich istotach, ktore maja zyc w Escore. Czy sa u was takze Flannany, mchowe niewiasty, jaszczuroludki i Kroganowie, wodni ludzie? -Nie, nie slyszalam o nich. Ale sa Yarki o ptasich glowach i ludzkich cialach, ktorych krew zabija, jesli jej kropla spadnie na zywa istote, i ktore walcza, nawet jesli odetnie im sie glowe czyje pocwiartuje... -Chwala niech bedzie Gunnorze, nie slyszalam, zeby cos takiego zylo w Escore! Gdyby tak bylo, nie znalazlabym tam schronienia! - Arvis wzdrygnela sie. -Na szczescie jest ich niewiele i ich liczba wciaz sie zmniejsza. Lecz inaczej sie rzeczy maja z Thasami. Ci sa ciaglym zagrozeniem. -Thasami? -To mieszkancy podziemi, ktorzy ryja tunele i z rowna latwoscia jak inne istoty chodza. Sa brzydcy... - Eydryth wzdrygnela sie na samo wspomnienie. - Maja male, chude ciala z wzdetymi brzuchami, porosniete szorstkimi, podobnymi do korzeni wlosami. Lecz najgorsze sa... - urwala, przelknela z trudem sline i ciagnela: - ...ich twarze... po ich twarzach widac bowiem, ze kiedys... kiedys byli ludzmi. -To potworne! - zawolala czarownica. - Tak, teraz kiedy ich opisalas, przypomnialam sobie, ze slyszalam o takich istotach. Niedawno je dostrzezono u nas - i zweszono - gdy skradaly sie wokol przedmiesc miast polozonych w poblizu gor. Logar napisal w ktoryms z listow, ze podczas snu zaatakowalo ich kilka takich stworow. Wciagnely pod ziemie jednego z jego ludzi i juz nigdy go nie zobaczyli. Eydryth pokiwala glowa. -Twoi rodacy powinni dobrze strzec swoich granic. Thasowie sa tchorzami i przedkladaja podstep nad otwarty boj, ale sa smiertelnie niebezpieczne. -Opowiadaj dalej - ponaglila ja czarownica. -Mialam nadzieje, ze o tym zapomnisz. - Eydryth skrzywila sie. -Jezeli nie chcesz... -Chce, po prostu trudno mi mowic... - Wzruszyla ramionami. - Wiec tak. Wychowalam sie w Arvonie, w starozytnej twierdzy zwanej Kar Garudwyn. W niepamietnych czasach mieszkal tam pewien Adept, wiec jej mury sa wciaz przepojone magia. Jestem owocem dziwnego malzenstwa: moja matka, Elys, byla corka kobiety przybylej zza morza - z Estcarpu - a moj ojciec, Jervon, byl zolnierzem przyzwyczajonym do wydawania rozkazow podwladnym, nie do magii. -Tak, to dziwny zwiazek - przyznala Arvis. - - Czy oni sie kochali? -Nad zycie - powiedziala lakonicznie Eydryth. - Bronili swoich plecow w wielu bitwach zarowno z ludzkimi, jak i ze zrodzonymi z czarow przeciwnikami. Byli towarzyszami broni i przyjaciolmi na dlugo, zanim stali sie mezem i zona. Po raz ostatni ugryzla suchar, po czym podala go towarzyszce. -Mieszkalismy w Kar Garudwyn z najlepszymi przyjaciolmi moich rodzicow, panem Kerovanem i pania Joisan. Byli oni dla mnie jak ojciec i matka i bardzo ich kochalam. Kochalam tez Sylvye, nasza przyjaciolke i nauczycielke. Zrodzila sie w Pradawnych Czasach i wladala mocami, jakich nie widziano od bardzo dawna. -Sylvya - powtorzyla Arvis, starajac sie prawidlo-i wo wymowic obce slowo. - Czy ona takze nalezala do Starej Rasy? -Czesciowo, ale w jej zylach plynela rowniez krew istot, ktore nie byly ludzmi. Kochala jednak wszystkie dzieci swoich przyjaciol tak jak wlasne. -Dzieci? -Joisan i Kerovan mieli - maja - dwoje dzieci. Ich corka Hyana jest starsza ode mnie prawie o rok. To spokojna dziewczyna o gleboko osadzonych oczach,! ktora wlada taka moca, ze watpie, by mogly jej dorow-* nac czarownice zamieszkujace wasza Cytadele, nawet; wtedy, gdy byla jeszcze tylko mala dziewczynka. Hyana jednak nie chwali sie swoja sila, lecz uzywa jej, by pomoc innym. Ma dar jasnowidzenia i jej przepowiednie sa tak dokladne, iz nikt nie moze ich ignorowac. - Eydryth przerwala i pograzyla sie w posepnym milczeniu. -A drugie dziecko? - ponaglila ja mloda czarownica, gdy jej towarzyszka nie okazala checi kontynuowania opowiesci. -Firdun jest mlodszy ode mnie o piec lat. Tak jak jego siostra wlada moca, ale nie ma w nim nic spokojnego. To takie dziecko, o ktore rodzice ciagle sie boja - moze znasz kogos podobnego. Gdyby w calym sadzie roslo tylko jedno drzewo o sprochnialym konarze, Firdun wlasnie na nie by sie wdrapal i usiadl na tej, a nie na innej galezi. Arvis zachichotala. -Znam i to bardzo dobrze. Jeden z moich kuzynow ma taka corke. Czy masz braci albo siostry, Eydryth? Dziewczyna pokrecila przeczaco glowa. -Nie wiem - szepnela. - Moja matka zniknela przed dziewieciu laty, kiedy mialam tylko dziesiec lat. -Zniknela? - zapytala czarownica ze zdziwieniem. - Czy chcesz powiedziec, ze opuscila ciebie i twojego ojca? Czy nadal zyje? -Nie wiem - powtorzyla Eydryth. - Nie opuscila nas dobrowolnie, zostala porwana. Jakas moc kroczaca Sciezka Lewej Reki porwala ja sposrod nas pewnego popoludnia, gdy odpoczywala w swojej komnacie. -Jak to sie stalo? - spytala Arvis, nie odrywajac szarych oczu od przyjaciolki. Eydryth widziala w nich wspolczucie. Bylo to tak, jakby Arvis polozyla jej reke na ramieniu. -To byla moja wina - wykrztusila po chwili. - Moja wina. Widzisz, kiedy moja matka stwierdzila, ze znow jest w ciazy, Hyana, ktora miala wtedy jedenascie lat, przepowiedziala jej przyszlosc, gdyz wyczula narastajacy w kraju niepokoj. Przepowiedziala wowczas, ze to dziecko - powiedziala, ze to bedzie chlopiec - bedzie ostatnim ogniwem lancucha majacego polaczyc wszystkich kroczacych Sciezka Prawej Reki w Arvonie przeciwko silom Ciemnosci. Oswiadczyla, ze wynik tego konfliktu jest niejasny, wiedziala jednak, iz moj nie narodzony braciszek mial byc glowna postacia w smiertelnie niebezpiecznej grze, ktora jeszcze nawet sie nie rozpoczela. Arvis skinela glowa, wpatrujac sie w nia szeroko otwartymi oczami. -Dlatego wszyscy staralismy sie chronic moja matke - ciagnela Eydryth. - Przestala wychodzic z twierdzy bez towarzystwa i sama nigdy nie schodzila droga prowadzaca w doline. Porzucila nawet przejazdzki na swojej siwej jak dym klaczy. Jezeli nie przebywala w swojej komnacie, zawsze towarzyszyl jej moj ojciec albo pan Kerovan, uzbrojeni i gotowi jej bronic. -Sylvya i pani Joisan wymyslily specjalny czar ochronny, ktory mial ja oslaniac wowczas, kiedy potrzebowala odpoczynku w samotnosci. Splotly girlande z galazek jarzebiny przepasanych wstazka o czerwonej ochronnej barwie. Spiewajac wplotly w niego waleriane, miete i dziewanne. W koncu umiescily ten sznur wokol sufitu we wnetrzu komnaty mojej matki, a nastepnie zwiazaly jego konce kawalkiem czerwonego jedwabiu nad drzwiami na zewnatrz. Dlatego nie mogl tam dzialac zaden czar i nie mogla wejsc zadna wroga Moc. -A jednak cos weszlo. W jaki sposob? -To dlatego, ze ja nie wladam moca - odpowiedziala Eydryth. - Bylam zbyt dumna, by przyznac, ze nie poradze sobie bez niej. Kiedy pan Kerovan i pani Joisan tak bardzo niepokoili sie o moja matke, polecono mi pilnowac malego Firduna. Zrodzony z rodzicow obdarzonych magicznymi zdolnosciami, poslugiwal sie moca prawie od niemowlecia. Platal mi figle, jak to zwykle plataja dzieci. Potrafil tak zacmic mi umysl, ze czasami patrzylam na niego i go nie widzialam. Raz, gdy poszlam obudzic go z drzemki, na jego poduszce znalazlam zwinieta zmije z ociekajacymi jadem klami. Ledwie zdazylam jeknac, zmija zniknela, Firdun zas usiadl, chichoczac... - Potrzasnela glowa, wspominajac. - Gdybym tylko przyznala sie, ze nie daje sobie z nim rady! Bylam jednak od niego starsza i wstydzilam sie powiedziec, ze nie umiem go kontrolowac. Pewnego dnia, kiedy siedzialam opowiadajac mu historie Glodnej Studni - ktora uwielbial, poniewaz wydarzyla sie naprawde, a jego ojciec byl jej bohaterem - odwrocilam sie tylko na mgnienie oka i stwierdzilam, ze gdzies odszedl. Uderzyla piescia w kolano. -Gdybym tylko poszla do jego rodzicow lub do Hyany, albo nawet do mojego ojca, na pewno kogos by posluchal! Ale ja postanowilam szukac go sama i znalazlam przed drzwiami do komnaty mojej matki. Patrzyl w gore na jarzebine. - Nie dotykaj tego, Firdunie! - wrzasnelam. Usmiechnal sie do mnie szelmowsko, potem zacisnal piastki i jego okragla twarzyczka stezala z wysilku. Patrzylam z przerazeniem, jak wstazka sie rozwiazuje i jarzebinowy sznur sie rozpada. Ochronny czar przestal dzialac. -A twoja matka? -Wrzasnelam na cale gardlo, poniewaz wiedzialam, jak wazny byl ten jarzebinowy sznur. Za chwile przy- biegl tam moj ojciec i pani Joisan. Wpadli do pokoju, ale stwierdzili, ze moja matka zniknela... Zniknela bez sladu. - Eydryth odetchnela gleboko, starajac sie powstrzymac drzenie glosu. - Pozostal tylko smrod. Smrod Zla. Czy kiedykolwiek go poczulas? Arvis pokrecila glowa. -To jest zapach tak obrzydliwy, ze nie moge nawet go opisac. Ten, kto choc raz go zweszy, nigdy nie pomyli go z czyms innym... -Czy szukaliscie jej? -Oczywiscie. Moj ojciec omal nie oszalal z rozpaczy. Jezdzil tygodniami, zatrzymujac sie tylko po to, by dac odpoczac koniowi, spiac w siodle, calymi dniami zapominajac o jedzeniu. Pan Kerovan i pani Joisan szukali razem z nim, podczas gdy Sylvya czuwala nade mna i nad Firdunem. Hyana wycofala sie do swego pokoju i spedzala wiele czasu w transie, szukajac zaginionej. Wychodzila stamtad wychudla, z podkrazonymi oczami, lecz nie natrafila na zaden slad. Na nic. Szukalismy ponad rok i nic nie znalezlismy. -Ale to, co sie stalo, to nie byla twoja wina! -Tak mowil ojciec - odrzekla z gorycza Eydryth - ale jesli nie moja, to czyja? Nie mozna winic psotnego piecioletniego chlopca. Zreszta nawet Firdun, choc jeszcze dziecko, zrozumial, ze zrobil cos strasznego. Od tego dnia zmienil sie, stal sie spokojniejszy, bardziej posluszny. Juz nigdy nie sprawil mi zadnego klopotu... - Skrzywila usta w ironicznym grymasie. - Lecz nieszczescie juz sie stalo. I to z mojej winy. -Nie zgadzam sie z toba - zaoponowala czarownica. - Przeciez sama bylas tylko dzieckiem. -Dumnym dzieckiem, ktore tak sie wstydzilo, ze nie ma takich zdolnosci jak inni z jego otoczenia, iz nie przyznalo sie do winy i nie wezwalo pomocy - nie ustepowala Eydryth. -Ale to nie moze byc koncem twojej opowiesci - powiedziala Arvis, miazdzac w palcach przegnila lupine zoledzia. - Wspomnialas, ze twemu ojcu stalo sie cos zlego. -To wydarzylo sie, gdy mialam trzynascie lat - wyjasnila Eydryth kiwajac glowa. - Wyruszalismy na poszukiwania, kiedy tylko sprzyjala pogoda, jezdzilismy do wiosek, pytalismy, szukalismy Madrych Mezczyzn albo Kobiet czy jakiegokolwiek jasnowidza, kazdego, kto moglby cos uslyszec, wyczuc jakies poruszenie, ujrzec w wizji moja matke. - Dostrzegla pytajace spojrzenie Arvis i wytlumaczyla: - Jasnowidzenie to sposob ujrzenia przeszlosci i przyszlosci jesli widzi sie ludzi czy przedmioty znajdujace sie bardzo daleko - wtedy nazywa sie to dalekowidzeniem. -Slyszalam o czyms takim - wtracila mloda czarownica. - Jak sie to robi w twoim kraju? -Patrzac w miske wypelniona plynem... woda, atramentem, winem... -Czy jasnowidzenie podzialalo? -Nie bardziej niz cokolwiek innego. Arvon to wielki kraj, ale przeszukalismy go na tydzien drogi we wszystkich kierunkach. Raz nawet odwazylismy sie udac do Szarych Wiez i zapytalismy Wodza Jezdzcow-Zwierzolakow, Hyrona, czy slyszal cos o Elys. Zadrzala na to wspomnienie. -I wierz mi, niewielu mieszkancow Arvonu osmieliloby sie zapuscic nawet w zasieg cienia tej ponurej twierdzy, a co dopiero przejechac przez jej glowna brame. Zwlaszcza po to, zeby zapytac o miejsce pobytu czarownicy. Zwierzolacy nienawidza Kobiet Wladajacych Moca i to od niepamietnych czasow. -Dlaczego? -Tylko oni znaja powod tej nienawisci. - Wpatrzyla sie niewidzacym spojrzeniem miedzy pnie debow, na droge, ktora wkrotce mialy pojechac. - Ale moj ojciec zapytal ich o to, a oni mu odpowiedzieli. Nawet wladajacy dziwnymi mocami Zwierzolacy - oni, ktorzy krocza na granicy miedzy Swiatlem i Ciemnoscia, pomiedzy czlowiekiem a zwierzeciem - nawet oni nie mogli nam nic powiedziec o losie mojej matki. Eydryth znow zamilkla, ogarnieta wspomnieniami. -To musialo byc ciezkie zycie - powiedziala w koncu Arvis. -Przypuszczam, ze tak, lecz wtedy tak nam sie nie wydawalo. Moj ojciec nauczyl mnie wiele podczas wspolnych poszukiwan, wszystkiego, co robili razem z matka - szermierki, sztuki prowadzenia zwiadow, planowania i kierowania bitwa. Jak polowac, lowic ryby i zyc z tego, co znajdzie sie w terenie. Gdyby nie powod naszych poszukiwan, moglyby to byc szczesliwe dni, spalismy pod golym niebem i codziennie jechalam na mojej dobrej kioganskiej klaczy... Usmiechnela sie gorzko. -Zima, gdy musielismy szukac schronienia w Kar Garudwyn, powrocilam do nauki. Uczylam sie sumiennie, ale zamknieta czterema scianami przestrzen nigdy nie byla moim ulubionym miejscem. Uwielbialam podroze. Przypuszczam, ze los mi sprzyjal, gdyz musielismy robic to przez wieksza czesc roku. Usmiech zgasl jej na ustach, westchnela, po czym mowila dalej: -Jednak podroze z moim ojcem tez sie skonczyly. Pewnego dnia, kiedy siedzialam grajac na harfie, ktora podarowal mi pan Kerovan - znalazl ja w jakims zakamarku w Kar Garudwyn - ojciec przyszedl do mnie. Byl podniecony i pelen nadziei, bardziej niz kiedykolwiek dotad. Nie widzialam go takim od wielu miesiecy. Powiedzial mi, ze dowiedzial sie o Widzacym Kamieniu, ktory znajdowal sie gdzies na polnocy. Podobno kazdy, kto mial dosc odwagi, zeby wspiac sie na szczyt gory i zajrzec do jego wnetrza, mial zobaczyc to, czego najbardziej pragnal. Wyruszylismy w droge jeszcze tego saniego popoludnia. To byla dluga podroz. Minelismy kilka wiosek, ale w miare jak jechalismy wciaz dalej i dalej na polnoc, spotykalismy je coraz rzadziej. Teren byl gorzysty i poza miejscami, przez ktore przeplywaly rzeki i strumienie, stawal sie coraz bardziej jalowy. Ojciec powiedzial mi, ze zaczyna mu przypominac Wielkie Pustkowie w High Hallacku, kraju pochodzenia moich rodzicow. W koncu dotarlismy do ostatniej osady, niewielkiego miasteczka okrazajacego starozytne sanktuarium magii zwane Garth Howell. Jest to miejsce, do ktorego podrozuja obdarzeni magicznymi zdolnosciami mieszkancy Arvonu, zeby je rozwinac i nauczyc sie nimi poslugiwac. -Tak jak nasz Przybytek Madrosci. -Wlasnie. Tylko ze w Arvonie wszyscy uznaja fakt, ze zarowno mezczyzni, jak i kobiety moga wladac moca. W Garth Howell przyjmuje sie uczniow obu plci. Zapytalismy tam, w jakim kierunku mamy sie udac, i powiedziano nam, ze na polnocny zachod. Lecz furtianka, ktora pilnowala bramy, potajemnie ostrzegla Jervona, ze Widzacy Kamien moze byc niebezpieczny. -On jednak jej nie posluchal - wyrazila przypuszczenie Arvis. -Nie, nie posluchal. Pojechalismy dalej. Dwa dni pozniej dotarlismy do celu... do wielkiego masywu brunatnozoltej kruszacej sie skaly. Kiedy zatrzymalismy sie tam poznym popoludniem, sciana skalna zdawala sie gorowac nad nami jak jakas zywa, nie przyjazna istota. Byla dziwna... , -Jak to? -Przez chwile patrzylam na zwyczajne urwisko, a| potem, gdy cienie zaczely przemykac sie przez osypiskcj dostrzeglam zaglebienia i wystepy... i zdalam sobjj sprawe, iz kiedys ta cala sciana miala ludzki ksztalt Mozliwe, ze wygladala jak gigantyczna kobieca postap wtedy wydalo mi sie, ze dostrzegam zwisajace piersi, aU twarz... na pewno nie byla kobieca. i -Jak wygladalo to skalne oblicze? -Nie wiem - przyznala cicho Eydryth. - Byl| szerokie, zbyt szerokie jak na czlowieka. Chyba p?| zbawione warg. Mimo to mialam wrazenie, ze zauwazaj lam zeby, jak gdyby ona... kimkolwiek byla... jak gdyb| sie usmiechala. Nigdy nie chcialabym zobaczyc takiegj usmiechu na niczyjej twarzy, Arvis. Lecz najbardzii) widoczne bylo jej oko. Miala tylko jedno. Byla to duzj ciemna jama nad wystepem, ktory moglby byc nosett Moj ojciec zsunal sie z siodla, zanim jeszcze zdolala zatrzymac Vyar i skierowac ja w strone skal. skoczylam z klaczy i pobieglam za nim wolajac, zeb zaczekal... Zaczekal, ale jego pokryta kilkudniowym zarostem twarz stezala jak u smiertelnie rannego nierza. Z calej sily zacisnal zeby. Odepchnal mn" rozkazujac mi zostac... I zaczal sie wspinac. Odetchnela gleboko i ciagnela: -Nie wiem, jak znalazl oparcie dla rak i nog na scianie skalnej. W kazdym razie poruszal sie tak pe' jak pajak po kamiennym murze. Wydalo mi sie, w ciagu kilku chwil dotarl do oka. Potem nachylil jego glowa i ramiona prawie zniknely w otwo: Trwalo to tylko moment, a potem... - Pokrecila wa. - Wykrzyczal raz imie mojej matki... - przelkm sline - ...glosem, ktory nadal slysze w najgorszych koszmarnych snach. Wtedy rozwarl palce i spadl. -W dol skaly? - jeknela Arvis. -Nie. Jego cialo zaczepilo sie o taka mala polke skalna obok ramienia olbrzymki. Lezal tam nieruchomo. Wspielam sie na gore, przymocowalam nasze liny do hakow, a pozniej spuscilam ojca na dol w czyms w rodzaju uprzezy, zrobionej z lin i naszych pasow. - Eydryth odwrocila wzrok. - Mial guza w tyle glowy, ale to nie moglo byc powodem jego stanu. Sprawilo to przeklete oko, podmuch owej starozytnej Mocy. Kiedy Jervon odzyskal przytomnosc, byl taki jak teraz. Je, gdy postawi sie przed nim jedzenie, wstaje i idzie, kiedy pociagnie sie go za reke, spi, gdy zaprowadzi sie go do loza. Nic nie mowi i nigdy sie nie usmiecha... Tylko czasami jego usta rozchylal lekki usmiech - wtedy, gdy dla niego gralam i spiewalam. I taki byl przez ostatnie szesc lat. -To straszne! - szepnela Arvis. - Och, Eydryth, modle sie, zebys znalazla jakas odpowiedz w Lorm-cie- - Uscisnela reke starszej dziewczyny. - Nie widze jednak twojej winy w tym, co sie stalo. Wspielas sie na te skalna sciane i sama go ocalilas! Bylas dzielna, a nawet bardzo dzielna, siostro. Eydryth spojrzala na nia ponuro. Jesli nawet, to nie na wiele sie zdalo - powiedziala. - Wiele razy myslalam, ze lepiej by bylo dla mojego ojca, gdyby runal w dol i zginal na miejscu. Byl dumnym czlowiekiem. Znienawidzilby swoj stan. Patrzac na niego dzien po dniu przezywalam takie katusze, ze... Potrzasnela glowa. -W koncu nie moglam juz tego zniesc. Musialam wyruszyc na poszukiwania kogos, kto moglby go uzdrowic. Arvis, obiecalam sobie, ze jesli nie znajde dla niego lekarstwa, wroce do domu i zadam mu smierc. To bedzie dla niego wyzwolenie. Podroz do Kastrynu, chociaz dluga i meczaca, przebiegla spokojnie. Wedrowaly wiele dni, szukajac zajazdow, w ktorych mogly spiewac w zamian za kolacje i poslanie w stajni. Czasem spaly na poboczach drogi, tuz obok swiezo zaoranych pol, az w koncu przybyly do Kastrynu. Eydryth rozgladala sie po uspionej wiosce. Dziewczeta szly cicho, kluczac miedzy podworzami, w zimnym szarym blasku przedswitu. -Jest wiekszy, niz myslalam - szepnela. - Ktory dom nalezy do Logara? -Jego ojciec jest miejscowym kowalem - odparla Arvis. - To ten kamienny budynek, tam, obok kuzni. -Zostan tutaj. Ja pojde na zwiady - zdecydowala Eydryth. - Mysle, ze uplynelo dosc czasu, by zrezygnowano z poscigu, ale zawsze lepiej dmuchac na zimne, prawda? Arvis zagryzla wargi. Drzala z niecierpliwosci, lecz poslusznie skinela glowa. -Jezeli bede mogla bezpiecznie przyjsc, zagwizdz. Eydryth pozostawila sakwe pod jej opieka i przemknela wsrod cieni - przez plot, kurzy wybieg, przez jeszcze jeden plot. Zanim przeszla przez zryta koleinami droge, rozejrzala sie na wszystkie strony, wytezajac sluch, czy nie dobiegnie jej brzek kolczugi i skrzypienie skory, swiadczace, ze ktos wyjmuje pistolet strzalkowy. Cisza. Pobiegla do pograzonego w ciszy domu, obejrzala zamarla kuznie, wreszcie zajrzala w okna na parterze. Bylo pusto i cicho. Przysiadla na progu i tak dlugo nasluchiwala, az zrobilo sie na tyle jasno, ze zaczela rozrozniac barwne plamy wczesnych wiosennych kwiatow w skrzynkach za oknami. Wtedy wstala, podeszla do drzwi wejsciowych i zagwizdala. Arvis w jednej chwili znalazla sie obok niej, drzac z ulgi i podniecenia. Zastukala cicho, choc naglaco do drzwi. Dlugo czekaly, wreszcie uslyszaly wypowiedziane zaspanym glosem pytanie, pozniej zas odglos krokow. Mlody mezczyzna o zmierzwionych czarnych wlosach i obnazonym muskularnym torsie otworzyl drzwi. -Logar? - szepnela Arvis, drzacymi rekami zsuwajac z glowy kaptur. -Arvis! - jeknal mlodzieniec. - Szukali cie tutaj dwa tygodnie temu! Kiedy nie przybylas, pomyslalem, ze na pewno nie zyjesz! - Stal wpatrujac sie w nia, jakby sie zastanawial, czy nie jest zjawa. -Nie cieszysz sie, ze mnie widzisz? - Arvis usmiechnela sie niesmialo. Logar ocknal sie z oszolomienia z nieartykulowanym okrzykiem. -Czy sie ciesze? - jeknal. - Ciesze? - W naglym przyplywie radosci wzial ja w ramiona. Eydryth odwrocila sie dyskretnie. Przelknela z trudem sline, w sercu czula dziwny bol, samotnosc calkiem odmienna od tej, ktora dotad znala. Mam do wykonania zadanie, przypomniala sobie z naciskiem. I musze to zrobic sama... Logar dotrzymal slowa. Nie minela godzina, jak Eydryth stala u boku bylej czarownicy, kiedy radna Katrynu polaczyla rece malzonkow, a pozniej polecila im napic sie z jednego kielicha i zjesc odrobine ciasta z jednego talerza. Na dlugo przed poludniem dobytek mlodej pary byl juz zaladowany na zaprzezony w woly woz i gotow do podrozy na wschod, w strone gor i dalekiego Escore. -Eydryth, siostro! - Arvis usmiechnela sie ze lzami w oczach, obejmujac przyjaciolke. - Jak zdolam ci sie odwdzieczyc za to, co dla mnie zrobilas? -Nie ma potrzeby. - Minstrelka odwzajemnil uscisk mlodej kobiety. - Pokazalas mi droge d Lormtu, a wiesz, jak wiele znaczy dla mnie nadzieja. -Przynajmniej przyjmij ode mnie to - powiedzial Arvis wsuwajac Eydryth do reki mala sakiewke. - T moja czesc zaplaty. Sadze, ze tam, dokad sie udaje prawie nie bede potrzebowala pieniedzy. To powinno ci wystarczyc na kupno konia, zebys szybciej podrozowala. -Nie moge! - zaprotestowala Eydryth. - Zarobi las swoja czesc tak jak ja. -Wez, nie odmawiaj! - nie ustepowala mlodsza kobieta, zaciskajac palce przyjaciolki na skorzanym mieszku. - Nalegam. Ojciec Logara powiedzial mi, z w Ustroniu Rylona odbywa sie konski targ. To miasteczko polozone na polnoc od Kastrynu. Nie zajmie to wiecej niz pol dnia drogi. -No coz... - usmiechnela sie Eydryth. - Dobr? bedzie znow podrozowac konno. Dziekuje ci, Arvis. -Musimy juz jechac, moja droga - wtracil Loga obejmujac zone ramieniem. - Nazwiemy twoim imieniem nasza pierwsza coreczke, pani Eydryth - obieci sciskajac dlon minstrelki twarda od miecza reka. Pozni podniosl swoja malzonke i posadzil ja na wozie. Wszyscy mieszkancy wsi zegnali ich machajac rekami kiedy zaprzezony w woly woz skrzypiac wyjechal B droge prowadzaca na polnocny wschod. Matka Logara zaproponowala Eydryth nocleg, ale dziewczyna przyjela tylko torbe z prowiantem i opuscila Kastryn, kierujac sie na polnoc, w strone Ustronia Rylona, i jeszcze dalej - Lormtu. Bylo dobrze po poludniu, kiedy dotarla do miasteczka, lecz ruch na konskim targu jeszcze nie zamarl. Eydryth kluczyla miedzy straganami oferujacymi uprzaz i siodla, szczotki i zgrzebla, amulety i masc nadajaca polysk konskim kopytom... wszystko co tylko mozliwe dla utrzymania zdrowia i urody koni. Eydryth z usmiechem wachala powietrze. Tu pachnie prawie jak w domu, pomyslala. Gdy przymknela oczy, naplynelo wspomnienie obozu Kiogow w Dolinie Gryfa, rozmow o koniach z Obredem i Guretem, jedwabistej siersci Vyar. Przygladajac sie koniom wokol siebie uznala, ze zaden z nich nie dorownuje kioganskim wierzchowcom. Powinna jednak znalezc jakiegos, na ktorym bedzie mogla dalej podrozowac. Wedrowala przez ozywiony tlum, tu przesuwajac reke po konskim boku, tam podnoszac nogi i ogladajac kopyto, owdzie zagladajac zwierzeciu w zeby. Miala za malo pieniedzy, by kupic pieknego, rasowego rumaka. Dlatego musiala wedrowac wsrod wycofanych ze stada zwierzat, markotniejac coraz bardziej w miare, jak przygladala sie koniom, na ktore mogla sobie pozwolic. Wlasnie skonczyla badanie zebow smuklego siwego walacha, gdy jego wlasciciel, chudy jak szczapa handlarz, ktory nie mial wiekszosci przednich zebow - naJpewniej wybite kopniakiem, pomyslala - usmiech-n3l sie do niej przymilnie: -Czy podoba ci sie, tkaczko piesni? Ma siedem lat i jest zdrow jak ryba. -Chcesz powiedziec, pomimo ochwatu na przedniej pecinie? - odpowiedziala Eydryth usmiechajac sie ponuro. -Ten maly guz nazywasz ochwatem? - zapytal z oburzeniem. - Jezeli choc na chwile bedzie mial z tego powodu zadyszke, zjem wlasne siodlo. Na Topor Yolta, zrobie to. Minstrelka obwachala chrapy walacha. -Och, zaloze sie, ze bedzie zdrowy - przynajmniej dopoty, dopoki nie przestanie dzialac napar, ktorym go napoiles. Czego uzyles? Kory czarnej wierzby? -Nie mozesz tego udowodnic! - Handlarz spojrzal na nia ze zloscia. -Nie, ale moge pokazac slady pilnika na jego zebach. No, no, wykonane po mistrzowsku! Byle polglowek moze to zauwazyc i domyslic sie, co zrobiles. Siedem lat! Ten kon ma przynajmniej dwa razy tyle! Niski mezczyzna bez slowa zwrocil glowe walacha w przeciwna strone i szybko wcisnal sie w tlum. Eydryth odprowadzila go gniewnym spojrzeniem, a potem wzruszyla ramionami. Jarmark mial trwac jeszcze przez nastepny dzien. Moze powinna poszukac ktoregos z miejscowych rolnikow, poprosic go o pokazanie koni, a nie ryzykowac z handlarzami. Zawsze istniala przeciez mozliwosc, ze trafi na takiego, ktory znal sztuczke, o jakiej nie miala pojecia - a wtedy bedzie miala na glowie chore albo kalekie zwierze. Nadal przygladajac sie wystawionym na sprzedaz wierzchowcom, wyjela przenosna harfe, i otworzyla futeral na ziemi. Jest jeszcze czas i najlepiej bedzie, jak zarobi troche dodatkowych pieniedzy. Lepiej wydac wiecej i kupic lepszego konia. Przypomniala sobie slowa Obreda: Pamietaj, dziewczyno, ze pasza dla zlego konia kosztuje tyle samo co dla dobrego - kupuj wiec najlepszego, na jakiego cie stac. Nastroila harfe, przebiegla palcami po strunach i zanucila pod nosem wyprobowujac glos. Musze zagrac cos odpowiedniego do czasu i miejsca, powiedziala w duchu, przebiegajac mysla znane sobie piesni. Ach, mam! Wyscig pana Farala bedzie w sam raz. Pedzi wsrod nocy piec koni mlodych, Lecz nie o zloto ida w zawody. Gna pieciu jezdzcow co kon wyskoczy, Bo tu o zycie walka sie toczy. Kilka osob zwolnilo kroku, odwracajac glowe w jej strone, garstka przechodniow zatrzymala sie, zeby jej posluchac. Dodalo to otuchy Eydryth, ktora odetchnela glebiej i zaspiewala refren: Blaskiem sie srebrnym Gunnora mieni, Szesc koni pedzi wsrod nocnych cieni. Ten szosty jezdziec to rycerz obcy, Demon zlej Mocy! Znikad pomocy Wsrod mroku nocy... Sluchaczy bylo coraz wiecej. Palce minstrelki przyspieszyly tempo, uderzaly mocniej w struny. Spiewala glosniej i dzwieczniej: Rycerz, w zelazo zakuty caly, Nawiedzi! noca miasto struchlale. Grozac niewola rzucil wyzwanie: ,,Niech do wyscigu ktos ze mna stanie! Gdy przegram, w swoja droge odjade, Lecz gdy zwycieze, wtedy wam biada! W wiecznej niewoli i wiecznej hanbie Trudzic bedziecie sie tylko dla mnie." Zamarli zdjeci groza mieszczanie. Nagle pan Fara! przed obcym stanie: "Ja swego ludu nie dam ciemiezyc. Ruszajmy zatem! Lepszy zwyciezyl" ,,Scigac sie z jednym? To mnie nie neci. Wspolzawodnikow musi byc pieciu." Faral mu rzecze: "Zawolam braci. Nikt inny zyciem nie bedzie placic! Moneta wpadla do futeralu u stop Eydryth, za nia druga... a potem trzecia. ,,Tu sie Gunnora usmiecha do nas, W jej zrodle kazdy z nas poil konia, Wiec dotrzymamy ci pola, panie. Wiedz, ze zwyciestwo przy nas zostanie!" Ruszyli. Pedza, a mgla sie klebi, Kryjac ksiezyca blask w swojej glebi. Piana okryty wierzchowiec wzdycha I smierc zlowroga w ciemnosciach czyha. Szpony wyciaga - padl jeden z koni - Juz czterech jezdzcow po drodze goni. Juz trzech - to serce nie wytrzymalo - Drugiego brata takze nie stalo. Iskra zatruta z czarnego bata Trzasnela - nie ma trzeciego brata. I kon czwartego na trakt sie wali... Zostal ostatni z dzielnych rywali. Pan Faral swego rumaka smaga, Sam jeden z ciemna moca sie zmaga. A mgla zgestniala i mrok straszliwy Jak calun opadl na konskie grzywy. Rzekl Czarny Rycerz: ,,Juz nie masz braci. Zaprzestan walki, bo zycie stracisz." ,,Nic mi po zyciu, demonie Nocy, Gdy lud moj w twojej znajdzie sie mocy. Oddaje zycie moje Gunnorze, Pani Ksiezyca niech mnie wspomoze. Jestem wasalem mojej wladczyni - Niech z moim zyciem co chce uczyni." Nagle cudowny blask sie rozpala, Unosi w gore konia Farala; Rumaka Nocy zlote promienie W ziemie wgniataja ciezkim brzemieniem. Nagle sie potknal i deba staje - Wali sie jezdziec na drog rozstaje. Krzyk straszny echem odbil sie glucho I Czarny Rycerz wyzional ducha. Poswiata srebrna mroki przesyca - To swiete zrodlo Pani Ksiezyca. Ramie Gunnory daleko siega - Juz pokonana mroczna potega! Kiedy Eydryth z rozmachem wziela ostatni akord, sluchacze zasypali futeral jej harfy monetami. -Zaspiewaj jeszcze cos, tkaczko piesni! Malutki staruszek pomachal do niej zniszczonym slomkowym kapeluszem. -Spiewasz slodko jak brazowy strzyzyk! Powiedz mi, czy znasz piesn Widmowy ogier Hathordl Minstrelka zawahala sie. -Mysle, ze to brzmi tak? - Zagrala kilka akordow, nucac cicho. -Tak, to wlasnie to! - zawolal staruszek. - Nie slyszalem tego od... Urwal przerazony uslyszawszy za soba tetent galopujacego wierzchowca. Tlum rozpierzchl sie na wszystkie strony, kiedy wielki kary kon wpadl w jego srodek, kierujac sie w strone przerwy miedzy dwoma wozami. Dziadek stojacy na jego drodze probowal uciekac, ale potknal sie i upadl. Eydryth bez zastanowienia skoczyla do przodu i znalazla sie pomiedzy atakujacym koniem a lezacym na ziemi czlowiekiem. Kon, a byl to ogier, zatrzymal sie niespodziewanie ryjac ziemie tylnymi kopytami. -Spokojnie, kochasiu! - zawolala cichym, spokojnym glosem. - Spokojnie! Ogier polozyl uszy, jego oczy polyskiwaly czerwienia w blaskach zachodzacego slonca. Zarzal z wsciekloscia, a jego kopyta rozdarly powietrze tuz nad glowa dziewczyny. c^toartp instrelka odskoczyla spod kopyt zwierzecia. -Omal nie potknela sie o starca, ktory lezal sparalizowany ze strachu, z ustami otwartymi w niemym okrzyku. Zlapawszy dziadka za samodzialowy kaftan na ramionach, Eydryth odciagnela go na skraj tworzacego sie zbiegowiska. Dopiero wtedy odwrocila sie, zeby stawic czolo ogierowi. Kon stal zaledwie o kilka krokow od nich. Biale obwodki okalaly jego zrenice. Parskajac grzebnal kopytem stratowana ziemie. Teraz poczula cuchnacy zapach jego potu. Zrozumiala, ze nie kierowala nim tylko zlosc - ogier byl w rownym stopniu przestraszony. Urwane wodze zwisaly z szyi uciekiniera. Jego smoliste cialo pokryte bylo kepkami gestej, zimowej siersci, wygladal jak niedzwiedzia skora nadjedzona przez mole. Zmierzwiona grzywa szorstkich wlosow opadala na gruba szyje. Eydryth obrzucila go uwaznym spojrzeniem. Zwrocila uwage na silne nogi, szeroki, umiesniony zad i pochyle barki. Za niski i zbyt krotkonogi na biegacza, wywnioskowala, ale wyglada, jakby mogl biec przez caly dzien. Ciekawe, jaka to rasa? Zmarszczyla brwi i zmruzyla oczy. Cos w tym zwierzeciu nagle wydalo jej sie znajome, niepokojaco znajome. Ogier parsknal nerwowo, potem lypnal oczami w strone otaczajacego ich tlumu gapiow. Rozdal nozdrza i uniosl glowe, jakby wraz z wiosennym \viatrem chcial zweszyc cos lub kogos. -Ja skrepuje mu przednie nogi i przewroce go. Przyniescie sznur! - zawolal z tlumu jakis grubas. Ogier zrobil krok w bok. Eydryth zauwazyla, jak muskuly napiely sie pod hebanowa sierscia. -No, synku, spokojnie - szepnela wyciagajac reke i podeszla do niego. - Jezeli wskoczysz w tlum, na pewno zrobisz komus krzywde, wiec... prrr, stoj. Spokojnie... spokojnie... Kon zastrzygl uszami, lecz gdy odwazyla sie zblizyc jeszcze o krok, polozyl uszy po sobie i parsknal ostrzegawczo. Gapie jekneli. Dziewczyna zatrzymala sie. Przypomniawszy sobie, jak uspokajala swoja kioganska klacz Vyar, zaczela cicho nucic melodie, o ktora prosil niski staruszek zaledwie kilka minut temu. Czarne uszy powoli sie wyprostowaly i zwrocily do przodu. Zwierze zaczelo sie wyraznie uspokajac, przestalo drzec. Tlum ucichl i wszyscy sluchali cichego spiewu. Slowa piesni brzmialy miekko i niesamowicie w martwej ciszy. Pan Hathor ze swym dzielnym koniem Z morderczej reki wroga padl. Teraz kon jego ciemnym bloniem Noc w noc przemyka niby wiatr. Zemsty pragnienie w jego slepiach Gorzeje, w sercu plonie gniew. Jak widmo gnajac po wertepach Przyzywac bedzie: krew za krew! Eydryth podchodzila powoli do zwierzecia... jeden krok... drugi... trzeci... W koncu znalazla sie u jego boku. Wyciagnela ku niemu reke. Owional ja goracy oddech, gdy kon ja obwachiwal. Nakazala sobie spokoj, gdyz dobrze widziala wielkie zeby, ktore znajdowaly sie tylko o dlon od niej. Ogier jednak nie probowal jej ugryzc. Pan Hathor w kwiecie wieku skonal... Kon, broczac krwia z smiertelnych ran, Poprzysiagl zemsty wiec dokonac Na tym, przez kogo zginal pan. Eydryth podniosla reke, chcac poglaskac go po szyi. -Nie! Pani, nie dotykaj go! Zabije cie! - z dala dobiegl okrzyk pelen przerazenia. Glos spiewaczki zadrzal i kon natychmiast polozyl uszy po sobie. Dziewczyna pospiesznie podchwycila swa piesn. Nie odwrocila sie, ale katem oka dostrzegla biegnaca postac, ktora wypadla spomiedzy straganow. Nowo przybyly zaczal sie przepychac przez tlum. Eydryth pochylila glowe i dmuchnela lekko w rozdete czerwone nozdrza. Zadrgaly, lecz ogier sie nie poruszyl. Polozyla reke na jego goracej, spoconej szyi i zaczela ja glaskac, nie przestajac spiewac. Widmowy rumak mknie wsrod nocy, W zylach lodowa plynie krew, Wscieklosci piane z pyska toczy, A jego rzenie - zemsty zew. Kiedy twarde jak kamien muskuly pod jej palcami wreszcie sie rozluznily, minstrelka odwazyla sie chwycic urwane wodze. Wciaz nucac zawiazala je. Dopiero wtedy Eydryth odwrocila sie i spojrzala na mezczyzne, ktory probowal ja ostrzec. -Czy do mnie mowiles, dobry panie? - spytala miekko. Nowo przybyly utkwil w niej niedowierzajacy wzrok, kiedy tak stala obok spokojnego teraz konia, nadal nucac pod nosem. Byl sredniego wzrostu i bardzo szczuply. Sprawial wrazenie wytrzymalego i silnego. Wlosy mial rownie czarne jak grzywa jego wierzchowca i ciemnoszare oczy. Wygladal mlodo, ale cos wskazywalo, ze byl znacznie starszy. Najwyrazniej nalezal do Starej Rasy, a przeciez... Przez chwile Eydryth czula w przybyszu cos odmiennego, co odroznialo go od klebiacych sie wokol mieszczan i wiesniakow. W pewien sposob wydawal sie od nich jakby... wyrazniejszy. Zaskoczona zamrugala powiekami i przelotne wrazenie zniknelo. Naprzeciw niej stal mlody mezczyzna ubrany w nie bielona lniana koszule, skorzany kaftan i spodnie oraz zniszczone, siegajace kolan buty do konnej jazdy. Usmiechnal sie wymuszenie i pochylil glowe w lekkim uklonie. -Dziekuje ci za schwytanie mojego konia, tkaczko piesni - powiedzial. Mial niski, przyjemny glos i mowil jak wyksztalcony czlowiek, co nie pasowalo do jego nedznego odzienia. Fala smiechu przebiegla przez tlum, ktory zaczal sie rozpraszac widzac, ze widowisko sie skonczylo. Eydryth usmiechnela sie, nadal poklepujac czarnego konia. -Nie ma za co. Powiedz mi, jak to sie stalo, ze zerwal sie z uwiezi? Mlody mezczyzna potarl kark, jakby go cos bolalo. -To tylko moja wina - przyznal, przywiazujac skorzany postronek do uzdzienicy zbiega. Zwierze zarzalo. - Bylem nieostrozny. Zaprowadzilem go na pastwisko nad brzeg rzeki i jakichs dwoch zbojow najwidoczniej uznalo, ze latwiej jest ukrasc wierzchowca, niz nabyc go w uczciwy sposob. -Czy cie zaatakowali? -Rzucili sie na mnie, zanim zdolalem sie zorientowac, ze w ogole tam byli! W jednej chwili odwracalem sie slyszac jakis dzwiek, w nastepnej zas ocknalem sie na ziemi i mojego konia nigdzie nie bylo. Jeden z bandytow lezal w odleglosci ramienia ode mnie, stratowany na smierc, a drugi wlasnie znikal w lesie. Trzymal sie za reke, ktora trzeba bedzie skladac, jesli moge wydac o tym jakis sad. Pokrecil ponuro glowa, drapiac konia za uszami. Zwierze otarlo sie o niego glowa, tak ze omal sie nie przewrocil. -Nauczono go, zeby nie pozwolil sie nikomu dotykac - ciagnal. - Bylem pewien, ze podzielisz los niedoszlych zlodziei. Jednak sie pomylilem. Nawet Monso nie mogl oprzec sie tak pieknej dziewczynie. - Uwaznie przyjrzal sie Eydryth, ktora zaczerwienila sie z wrazenia. Monso. Wstrzasnieta Eydryth wpatrzyla sie w nieznajomego. To znaczy "szybki jak wiatr" w Dawnej Mowie. Ale... skad ten mezczyzna zna Dawna Mowe? Gubiac sie w myslach podeszla do porzuconej harfy. Podniosla ja, przebiegla palcami po strunach, obmacala, po czym schowala do futeralu. -Czy twoja harfa jest uszkodzona, pani... pani minstrelko? - zapytal z niepokojem nieznajomy. Potrzasnela glowa. 77 -Lecz mimo to znasz tam droge. Czy ladowy szlak kolo Poludniowego Zakola to najprostsza droga do Lormtu?-Tak. Tylko ze stary lesny trakt, ktory napotkasz po minieciu Poludniowego Zakola, skroci ci wedrowke o pol dnia. Poczatek traktu jest prawie calkiem zarosniety, ale dalej jest latwiej. Patrz na lewo, poki nie zobaczysz wysokiego walu z czerwonej gliny, u ktorego stop plynie duzy strumien. -Dziekuje ci - odpowiedziala Eydryth. -Nie ma za co. Chcialbym tylko wiecej ci pomoc. Czuje, ze twoja podroz jest... wazna. Eydryth odwrocila wzrok. -Alez naprawde mi pomogles. Pomaga mi wszystko, co przyspiesza te podroz. Jestem twoja dluzniczka. -O nie, pani. Moj dlug wobec ciebie jest znacznie wiekszy. Powstrzymalas Monsa przed zrobieniem komus krzywdy, a chocby uszkodzeniem czyjejs wlasnosci. - Zamyslil sie patrzac na owalna bieznie, na ktorej wkrotce mialy rozpoczac sie wyscigi. Po chwili spojrzal dziewczynie w oczy. -Dalbym ci pieniadze, gdybym je mial, pani - powiedzial nagle skupionym, pelnym napiecia glosem. - Niestety, tutaj, na poludniu Estcarpu, bylo niewiele wyscigow i odbywaly sie rzadko, wiec teraz mam tylko tyle, zeby zaplacic za prawo uczestnictwa w dzisiejszych biegach. Ale gdybys zaufala mi i powierzyla troche swojego srebra, przysiegam, ze na tym skorzystasz. Dakar odwrocil sie, wyjal z kieszeni szczotke i zaczal nia czyscic swego wierzchowca. Zmieszany z konskim potem kurz podniosl sie slonym oblokiem. -Moj wierzchowiec moze nie jest taki wysoki ani taki smukly i zadbany jak tutejsi pieknisie, pani, lecz na torze tej dlugosci zaden kon mu nie dorowna a tym bardziej nie przescignie. Postaw na nas i nie stracisz. -Ale z brzegu rzeki na jarmark to daleka droga - zauwazyla Eydryth. - Dzisiaj juz raz biegl tak szybko, ze pokryl sie piana. Widzialam wczesniej kilka biegow - maja tam piekne rasowe i wypoczete konie, a Monso jest zmeczony. W jaki sposob zdolasz ich pokonac? Monso parsknal glosno i uniosl gorna warge, jakby sie smial. Dakar usmiechnal sie szeroko, czyszczac mu grzbiet. -Przyznaje, ze brzmi to nieprawdopodobnie, ale ja wiem swoje. Postaw na nas, pani Eydryth, a nie bedziesz musiala spiewac dzis wieczorem. Eydryth dluga chwile spogladala na czarnego konia i na jego pana, potem skinela glowa i powiedziala: -Obys mogl mknac tak szybko jak niegdys pan Falar, Dakarze. Pojde z wami i postawie na was. Monso znowu parsknal i pokiwal glowa, jakby wszystko zrozumial i zgadzal sie z nia. ! odzine pozniej Eydryth przepychala sie przez tlum, zeby zajac miejsce przy ogrodzeniu oddzielajacym tor wyscigowy od placu targowego. W trzosie miala bezpiecznie schowany plaski kawalek drewna z zaznaczona wysokoscia zakladu i forami. Tak jak przypuszczala, Monso nie znajdowal sie wsrod faworytow: zbyt wielu ludzi widzialo jego szalony galop przez teren jarmarku. Kon, ktory stracil tyle sil, powinien byc zbyt wyczerpany, aby zostac zwyciezca. Eydryth zmruzyla oczy, usilujac dostrzec linie startu w czerwonawych promieniach zachodzacego slonca. Tam! Brazowoczarna plama kontrastujaca z barwnymi szarfami i derkami innych uczestnikow. Dakar wjechal na Monsie na tor. W przeciwienstwie do pozostalych jezdzcow, usadowionych w wygodnych kulbakach, wybral lekkie siodlo uzywane przez goncow w bitwie, a strzemiona skrocil tak bardzo, ze prawie przycupnal na grzbiecie swego wierzchowca zamiast siedziec okrakiem. Eydryth usmiechnela sie w duchu. W ten sam sposob; dosiadali koni Kiogowie - ze skroconymi strzemionami, kulac sie na ich klebach, a nie ciezko siedzac? posrodku konskiego grzbietu. Z wlasnego doswiadczenia wiedziala, ze pozycja Dakara zapewni jego rumakowi maksymalna swobode ruchu, zmniejszajac znacz-i nie opor powietrza. ' Stojacy wokol niej mieszkancy Ustronia Rylona takze zauwazyli dziwne siodlo obcego zawodnika. Kilku zabijakow o antypatycznym wygladzie, ktorych wczesniej zauwazyla w namiocie, gdzie przyjmowano zaklady, wytykalo jezdzca palcami i szydzilo ze smiechem - dziwaczny przybysz z pewnoscia roztrzaska sobie glowe na ubitej ziemi wkrotce po rozpoczeciu konkurencji. ; Konie dreptaly za rozciagnieta w poprzek toru lina. Wyscig miala otworzyc zona burmistrza, krzepka siwiejaca kobieta, ktora stanela obok sedziow po wewnetrznej stronie toru. Trzymala w reku czerwona szarfe powiewajaca na wietrze. Mijaly minuty. Wierzchowce krecily sie, cofaly, gdy jezdzcy ponaglali je, zeby zajely wyznaczone pozycje. Eydryth zauwazyla, iz zadne zwierze nie chcialo stanac w poblizu Monsa. Dakar, jakby nie oczekiwal niczego innego, zajal pozycje na najmniej korzystnym, zewnetrznym skraju toru - co bylo dodatkowym utrudnieniem. Dziewczyna zagryzla wargi na mysl o srebrnych monetach, ktore na obu postawila; z trudem mogla sobie pozwolic na ich strate. Pozniej konski szereg znieruchomial na chwile, a nastepnie pas czerwonego jedwabiu zalopotal na wietrze. Lina opadla. Ryk podniecenia wydarl sie z piersi widzow, kiedy jezdzcy pchneli konie, za wszelka cene usilujac zajac miejsce przy wewnetrznym ogrodzeniu. Wielkie grudy wyschlego blota wpadly w tlum, wyrzucone przez konskie kopyta. Monso! Gdzie on jest? Eydryth wyciagnela szyje i wspiela sie na palce, rozpaczliwie probujac cos zobaczyc, ale stojacy przed nia mezczyzni przewyzszali ja wzrostem. Dala wiec nurka miedzy gospodynie niosaca w klatce dwie gesi i najemnika o czystej tarczy, ktorego oddech swiadczyl, iz spedzil popoludnie w piwiarni. Zaciskajac piesci stanela na palcach i zmruzyla oczy. Powoli zaczynala odrozniac poszczegolne rumaki. Prowadzil siwek, drugi byl czerwonogniady... bulany trzeci... zlotogniady biegl leb w leb z ciemnym kasztanem o mlecznobialym pysku. Nigdzie jednak nie zobaczyla karego! Strach scisnal ja za gardlo. Monso! Dakar! Gdzie jestescie? Z niepokojem powiodla spojrzeniem wzdluz toru, bojac sie, ze zobaczy przewroconego konia i jezdzca. Lecz zryta kopytami bieznia byla pusta. Skonsternowana, przeniosla znow wzrok na zawodnikow. Konie, nadal zbite w gromade, wlasnie zblizaly sie do drugiego zakola. Minawszy je, rozproszyly sie i dopiero wtedy Eydryth dostrzegla czarny cien mknacy u boku jasnego kasztana, ktory zajmowal druga pozycje. -Naprzod! - szepnela, nie slyszac wlasnych slow posrod wrzawy, jaka podniosla sie w tlumie. - Pedz, Monso! Dakar, jakby naprawde ja uslyszal, skierowal karego wierzchowca niebezpiecznie blisko wewnetrznego ogrodzenia i po chwili droga stanela przed nim otworem Eydryth jeknela, gdy Monso skoczyl do przodu z tak sila, jakby dopiero co rozpoczal wyscig. W jedni sekundzie zrownal sie z siwkiem, ktory dotad prowadzi Pozniej minal go - wyprzedzil o cala dlugosc - o dwie dlugosci... Eydryth zatkala reka usta widzac, ze Dakar skrecil wodze, nie pozwalajac koniowi rozwinac pelnej szybkosci. Teraz sciagnal je tak mocno, ze stalowe wedzidle wpilo sie w pysk jego wierzchowca. A mimo to kary rumak mknac jak wiatr wciaz oddalal sie od pozostalych koni. Mijajac palik mety prowadzil o cztery dlugosci Oslupialy tlum nie wiwatowal, tylko patrzyl w milczeniu. -To niesamowite! - wykrzyknela w koncu kobieta z gesiami. - Ten stwor przebiegl obok Szarej Strzaly Hawrela, jakby tamten byl zaprzezony do pluga, a przeciez ten siwek to najszybszy wierzchowiec, jakiego i widziano w naszym miescie od dwudziestu lat! -Tak! - mruknal najemnik z niesmakiem lamiac drewniany zeton na polowe. - Zaden kon nie moglby pobiec tak jak ten po dzisiejszej szalonej galopadzie przez teren jarmarku. To na pewno nie jest zwyczajny kon. Nie zwyczajny kon! Eydryth nagle wszystko zrozumiala i zagryzla wargi, zeby nie krzyknac. Teraz przypomniala sobie, gdzie widziala podobna do Monsa istote. Czerwony blysk w jego oczach nie byl odbiciem slonca. Ten stwor ma tyle wspolnego ze smiertelnym koniem co Widmowy Ogier Hathora, pomyslala. Ale jak to sie stalo? Jak ktos mogl schwytac i ujezdzic Kepliana? Wrocila mysla do dnia, w ktorym zobaczyla takiego demona w konskiej postaci wyslanego przez moce Ciemnosci, zeby wabil nieostroznych wedrowcow. Bylo to wkrotce po zniknieciu jej matki. Ona, jej ojciec i pan Kerovan wyruszyli na poszukiwania i rozbili na noc oboz w poblizu strumienia w pozornie pustej dolinie. Eydryth wysunela sie spod kocow tuz przed switem i w szarym swietle zobaczyla konia-demona, stojacego obok ich obozowiska. Wygladal jak szary ogier i szczypal lsniaca od rosy trawe. Ona i Jervon krzykneli z zachwytu na widok jego delikatnej glowy, smuklych nog, zgrabnej szyi i prostego grzbietu. Oboje ruszyli w strone Kepliana, oczarowani jego nieziemska uroda. Nic nie zdolaloby ich uratowac, gdyby nie Kerovan. Nagle zagrodzil im droge. Bransoleta, ktora nosil na prawej rece, swiecila jasnym blaskiem. Kiedy jej swiatlo skapalo ich oczy, odzyskali przytomnosc i cofneli sie chwiejnym krokiem, gdyz ten starozytny talizman ostrzegal i chronil przed kazdym zlem. Kerovan podniosl reke ostrzegawczym gestem. -Wynos sie stad, okrutny stworze! I nie wracaj! - zawolal. - Gdy blask bransolety padl na Kepliana, demon parsknal z bolu i uciekl. Wiec Monso jest Keplianem! To wiele wyjasnia, pomyslala wciaz oszolomiona Eydryth, ledwie slyszac pomruki zawodu odchodzacych widzow. Ale przeciez... on nie jest tak piekny jak tamten. Czy moze byc mieszancem? Czyzby Kepliany mogly krzyzowac sie ze smiertelnymi konmi? Nie znajdujac odpowiedzi na te pytania, corka Jervona i Elys odwrocila sie i jela przepychac przez rzednacy tlum, zeby odebrac wygrana. Wyscig byl ostatnim wydarzeniem tego dnia na konskim jarmarku. Handlarze koni i kupcy karmili swoje zwierzeta i zamykali stragany. Otworza je jutr? rano, w ostatnim dniu jarmarku. Slonce skrylo sie juz za horyzontem i gdy Eydryth odebrala swoja wygrana! niebieski zmierzch skradal sie jak zlodziej, okradajac ziemie z zycia i barw. I. Usmiechala sie, czujac ciezar trzosu przy pasie, ktorej nosila pod kaftanem. Ma dosc pieniedzy, nie, nawet wiecej niz potrzeba, zeby kupic dobrego wierzchowca^ Bedzie w Lormcie szybciej, anizeli przypuszczala. Posrod prawie opustoszalych namiotow i straganow zauwazyla Dakara oprowadzajacego Monsa niedaleko od miejsca, w ktorym spotkali sie po raz pierwszy.' Ruchem ramienia przesunela wyzej sakwe i skrecila ku niemu chcac mu podziekowac. Plonace pochodnie trzeszczaly na nocnym wietrze, ktory wlasnie sie zerwal, odbijaly sie niepokojacymi szkarlatnymi iskierkami w oczach karego ogiera. Eydryth zatrzymala sie, patrzac na te nieprawdopodobna pare. Co wlasciwie wiedziala o Dakarze? Jezdzil na Keplianie. To znaczy, ze prawdopodobnie sam kroczyl Sciezka Lewej Reki, zaliczal sie do slug Ciemnosci. Stare podania mowily, ze czesto byli oni przystojni, a nawet piekni... rownie urodziwi na zewnatrz, jak ohydni w srodku. Pomachala do nich reka, zamierzajac juz zawrocic, gdy Dakar podniosl wzrok i odpowiedzial jej w taki sam sposob, -Pani Eydryth! - zawolal wesolo, gdy do niego podeszla. - Czy widzialas wyscig? -Widzialam. Kon pana Farala nie moglby szybciej biec! - A kiedy stanela obok niego, dodala ciszej: - Dzieki zakladowi bede mogla dotrzec do Lormtu juz za kilka dni. Istotnie zaciagnelam u ciebie dlug wdziecznosci. Mlodzieniec potrzasnal przeczaco glowa. -Alez skadze. Wzielibysmy udzial w wyscigu bez wzgledu na to, pani, czy postawilabys na nas, czy tez nie. Po prostu ciesze sie, ze bedziesz mogla dalej podrozowac na dobrym koniu. Eydryth zawahala sie. Chciala zapytac, dokad sie teraz udaje, ale czy to mialo sens? Juz nigdy nie zobaczy ani jego, ani jego dziwnego wierzchowca. Westchnela, dziarsko wyprostowala ramiona pod ciezka sakwa i odparla: -Zegnaj wiec, Dakarze, i zycze ci bezpiecznej podrozy jutro rano. Teraz on z kolei zdawal sie wahac, po czym w koncu rzekl: -Ja tez zycze ci bezpiecznej podrozy... i obys znalazla to, czego szukasz. - Wyciagnal do niej reke. Uscisnela ja tak, jak to robili wojownicy. Na swoich zgrubialych od strun palcach poczula dotyk jego twardej, zrogowacialej dloni. Otworzyl szerzej oczy, gdy poczul sile jej reki, potem nachylil sie nad nia dwornie. -Niech ci sie dobrze wiedzie, pani Eyd... -Nasienie Ciemnosci! -Oszukiwales! To nie jest zwyczajny kon! -Oszust! Rzuciles czary na mojego siwka! Eydryth i Dakar drgneli, odwrocili sie blyskawicznie i zobaczyli zblizajaca sie grupe mezczyzn. W blasku pochodni ich widmowe postacie wydawaly sie wielkie i jakby chwiejace sie na wietrze. Dakar podniosl do gory rece w pojednawczym gescie, kiedy nowo przybyli otoczyli ich ze wszystkich stron, odcinajac im odwrot. -Spokojnie, panowie, spokojnie! Jezeli ktorys z was uwaza, ze moj kon nie zwyciezyl w uczciwej walce, powinien byl porozmawiac z sedziami, zanim oficjalnie ogloszono go zwyciezca. Nikt nie wystapil z protestem. -To dlatego, ze na nas wszystkich rzucono czary! - Wlasciciel Szarej Strzaly, wysoki, chudy wiesniak imieniem Hawrel, o jasnych wlosach Sulkarczyka, wystapil do przodu. - Wystrychnales nas wszystkich dudkow, ale teraz oprzytomnielismy i zadamy, zel nam wynagrodzil poniesione straty! Monso parskajac pochylil glowe i uderzyl w ziemie kopytami, najwidoczniej rzucajac wyzwanie. Dakar pal wodze Kepliana, szepczac cos do niego i o; powoli sie uspokoil. -W porzadku - oswiadczyl Dakar. - Nie klopotow przez wzglad na was, jak i na siebie samego. Dam wam to, co mam. Eydryth poruszyla sie lekko, jakby chciala zaprotestowac, ale nic nie powiedziala, gdy Dakar wyciagnal zza pazuchy pelna sakiewke. Piec... szesc policzyla postacie tworzace wokol niebezpieczny Zauwazyla, ze czesc mezczyzn byla uzbrojona w pd a jeden mial miecz. Jest ich za duzo, zeby z iii walczyc. I Dakar rzeczywiscie ich oszukal. Wystawil Kepliana przeciw smiertelnym koniom, to nieuczciwi pomyslala. Lecz to takze! Gniew ja ogarnal na wid mlodego mezczyzny ponuro wazacego w reku sakiewke po czym rzucajacego ja do stop Hawrela. -Wezcie to i zostawcie nas w spokoju - garbiac sie, jakby nagle ogarniety straszliwym zimnem. -Opuszcze wasze miasto i nic nie skloni mnie powrotu, zapewniam was. Protestujacy nie mogli nie zauwazyc gorzkiej k w jego slowach. Urazeni, ruszyli do przodu i Eydi mogla rozpoznac ich twarze - oblicze malenki krzywonogiego jezdzca, ktory dosiadal Szarej Strzaly, barczystego najemnika o czystej tarczy, ktory podczas wyscigu stal obok niej, a wypolerowana dlonia rekojesc jego miecza polyskiwala slabo... miejscowego kowala i handlarza, od ktorego nie chciala kupic ochwaconego walacha. Twarz szostego mezczyzny ukrywal obszerny kaptur. -Nie bedziemy tu stac i pozwalac, zeby nas zniewazal mlodociany oszust! - warknal kowal, uderzajac wielkim pilnikiem w rozwarta dlon. - Ty i twoj nawiedzony bydlak zasluzyliscie sobie na porzadne lanie i to was nie ominie! -Zaczekajcie! - Dakar podniosl rece, teraz naprawde zaniepokojony. - Nie mozecie tego zrobic! Mozecie zginac! Nie chce rozlewu krwi, prosze! Przynajmniej pozwolcie odejsc tkaczce piesni... Na nich, chlopcy! - krzyknal Hawrel i w naglym milczeniu wszyscy jednoczesnie zaatakowali mlodzienca i dziewczyne. Eydryth uchylila sie przed atakiem zakapturzonego mezczyzny, zamachnela sie swoja laska i powalila go na ziemie, poprawila cios uderzajac w tyl glowy, by do reszty stracil przytomnosc, po czym odwrocila sie i rozejrzala. Dakar trzymal Monsa za uzde, wciaz go uspokajajac, gdy tymczasem poteznie zbudowany kowal wymachiwal mu nad glowa pilnikiem, starajac sie przyciagnac ku sobie karego ogiera. Hawrel pochwycil mlodzienca od tylu, brutalnie kneblujac reka usta i zaciskajac drugie ramie wokol szyi. Kowal zas szarpnal postronek Monsa ku sobie, mierzac tarnikiem w glowe zwierzecia. Rozwscieczony Keplian zarzal przerazliwie i stanal deba. Jego oczy zablysly czerwienia w blasku pochodni, Sdy zaatakowal szybko i niespodziewanie jak waz. Chwycil zebami ramie kowala i podniosl go w powietrze, poprzez gruba odziez rozdzierajac cialo do kosci. Ranny wisial, wrzeszczac z bolu. -Monso! - Dakar zdolal oderwac od ust reke Hawrela. - Nie! Zostaw ich! Ogier potrzasnal kowalem jak pies szczurem i upuscil go na ziemie. Okuty brazem koniec laski Eydryth spadl na glowe sulkarskiego wiesniaka, ktory cofnal sie chwiejnym krokiem i puscil przeciwnika. Dakar podbiegl do swego wierzchowca, wyciagajac noz. Wtedy najemnik rzucil sie ku niemu ze sztyletem w reku. Dakar zaatakowal pierwszy, starajac sie oslonic przed ciosem, ale - jak zorientowala sie minstrelka - nie umial walczyc. Eydryth nie zdazyla z pomoca; najemnik wytracil Dakarowi noz z reki, kopniakiem odrzucil na bok i ruszyl, zrecznie wymachujac przed soba sztyletem. Minstrelka zamachnela sie, celujac w jego ramie, lecz w tejze chwili Hawrel mocno walnal ja palka w bark, odbijajac jej cios. Jeknela z bolu i zaatakowala na oslep. Wieloletnie doswiadczenie wzielo jednak gore i znalazlszy sie w srodku bitwy automatycznie uchylila sie, odparowujac uderzenia i bijac laska pozostalych czterech napastnikow za kazdym razem, gdy sie odslonili. Z przeklenstwami cofneli sie poza zasieg jej laski. Ktorys potknal sie o zakapturzonego mezczyzne. Odciagneli go ze soba. Kowal uciekl. Ciezko dyszac, Eydryth zapytala Dakara, nie odrywajac oczu od wrogow: -Jestes ranny? Zamiast odpowiedzi cos ja potracilo, az zachwiala sie na nogach. Monso! Ogier z parsknieciem skoczyl do przodu. Dakar uczepil sie jego grzywy. Po chwili znikneli w oddali, pozostawiajac minstrelke sam na sam z napastnikami. Dziewczyna skrzywila sie. Kiedyz wreszcie nauczy sie trzymac z dala od bojek, ktore jej nie dotycza? Pozniej zebrala sie w sobie, czekajac na nastepny atak. -Wiec to tak, tkaczko piesni - zachichotal najemnik, wyciagajac miecz - wyglada na to, ze wpadlas jak sliwka w kompot, nieprawdaz? Twoj ukochany wlasnie pozostawil cie na pastwe losu. Wlasciciel Szarej Strzaly spochmurnial i mruknal niepewnie: -Nie wiem. Nie chcialbym walczyc z bardem. Mowia, ze to przynosi nieszczescie. Podobno moga przeklac za pomoca piesni. Poza tym to kobieta - dodal. -Niech ja moce Ciemnosci! Wali jak mezczyzna, wiec potraktujmy ja tak samo - zaoponowal Hawrel rozcierajac glowe i piorunujac spojrzeniem Eydryth. - To prawdziwy cud, ze nie rozbila mi czaszki. -Ma wypchany trzos - szepnal zakapturzony napastnik, wstajac powoli. Kaptur zsunal mu sie z glowy i odslonil ogorzala twarz o barwie starej skorzanej tarczy i szpakowate wlosy. - Patrzylem, jak Norden liczyl jej wygrana, i bylo tego tyle, ze osiol by sie udlawil. Mozemy wynagrodzic sobie reszte strat zabierajac jej pieniadze. Maly chudy wlasciciel Szarej Strzaly potrzasnal glowa. -Beze mnie. Nie zaryzykuje piesni-przeklenstwa. I nie zamierzam krasc. Nie liczcie na mnie, chlopcy. Odwrocil sie i odszedl w noc. Pozostali sie zawahali. -Oddaj trzos, minstrelko - powiedzial Hawrel. - Mozesz sobie isc, darujemy ci te nasze siniaki i guzy. Daj tylko trzos. Pomoz mi, Gunnoro, modlila sie w duchu Eydryth. Odejde w smierc, ale wezme chocby dwoch. Bez slowa potrzasnela glowa. -Sama zdecydowalas - warknal Sulkarczyk. Eydryth ujela laske w ksztalcie gryfa, z ulga czujac chlod metalu w rozpalonej dloni i szarpnela. Blyszczacy stalowy brzeszczot wysunal sie z drewnianej oslony. Zasalutowala napastnikom unoszac miecz i usmiecha jac sie ponuro na widok ich zaskoczonych min. -Ona umie sie tym poslugiwac?! - W glosie za-kapturzonego mezczyzny zabrzmialo niedowierzanie i niepokoj. Nadal chwial sie lekko. -A jesli umie, to co z tego? - odrzekl najemnik. - Nas jest trzech, ja zas znam sie na szermierce. Dostarcze jej zajecia, wy zas zajdziecie ja od tylu. Napastnicy wykonali jego polecenie. Eydryth przygotowywala sie do odparcia ataku. Grzmiacy tetent kopyt nagle rozdarl powietrze! -Pani! Przygotuj sie! - krzyknal galopujacy ku niej Dakar. Zakapturzony mezczyzna chwycil zapalona pochodnie i zamachnal sie na Kepliana. Wrzasnal przerazliwie, kiedy Monso go kopnal, tuz za nim padl powalony na ziemie Hawrel. Najemnik cofnal sie przed wyszczerzonymi zebami karego ogiera. Eydryth juz schowala bron do laski. Podala ja Dakarowi, pozniej zlapala wyciagnieta reke i jednym skokiem znalazla sie na grzbiecie tanczacego w miejscu Kepliana. Ledwie zdazyla odebrac laske i chwycic za pas Dakara, gdy Monso sprezyl sie do skoku. Skoczyl tak gwaltownie, ze o malo nie spadla. Pogalopowali w mrok, oddalajac sie od oswietlonego blaskiem pochodni placu targowego. Minstrelka spodziewala sie, ze Monso zwolni biegu, skoro tylko opuszcza teren jarmarku, ale ogier ciezko pedzil dalej. Mknal znacznie szybciej niz podczas wyscigow. Dakar bez powodzenia usilowal opanowac wierzchowca. Slyszala opowiesci i piesni o wedrowcach zwabionych przez Kepliany, ktore niosly ich ku losowi, o ktorym lepiej nie myslec. Zawsze ja zastanawialo, dlaczego ci nieszczesnicy po prostu nie zeskakiwali z grzbietu demonicznego konia. Teraz zrozumiala, iz taki skok z galopujacego z nieslychana szybkoscia Kepliana oznaczal prawie pewna smierc. Wiedziala, ze jezdzi dobrze, nie, bardzo dobrze. Ale nawet ona obawiala sie upadku. Noc byla tak ciemna, ze nie widziala glowy Monsa. Daremnie wychylala sie zza plecow Dakara. Nieoczekiwane szarpniecie, kiedy Keplian ostro skrecal albo przeskakiwal przez napotkane po drodze przeszkody, budzily lek. Wydawalo sie jej, ze kon pedzi, na oslep. Zaciskala lewa reke na pasie swego towarzysza, ale nie mogla scisnac nogami wrazliwych pachwin ogiera; pobudziloby to konia i Monso zaczalby brykac i skakac jak nie ujezdzony zrebak. Napiela mocno miesnie ud, starajac sie utrzymac rownowage na unoszacym sie, opadajacym i kolyszacym na boki grzbiecie Kepliana. Pomkneli w dol jakiegos zbocza na zlamanie karku. Eydryth zamknela oczy, walczac z pokusa odrzucenia swej laski i chwycenia sie oburacz Dakara. Nagle jej towarzysz pochylil sie do przodu, a wiatr przyniosl jego zduszony, ostrzegawczy okrzyk: -Trzymaj sie mocno! Przed nami strumien! Przywarla do jego plecow. Stalowe muskuly konia sprezyly sie, a potem na moment, z zapartym tchem, wszyscy razem zawisli w powietrzu jak ptaki. Ladowanie bylo przykre - Eydryth odczula calym cialem gwaltowne szarpniecie. Ogier kopytem musnal powierzchnie wody i lodowate krople obryzgaly jezdzcow. Dakar znow walczyl z Keplianem. Eydryth czula, jak napinaja mu sie miesnie plecow, jak wykorzystuje wszystkie umiejetnosci, by zapanowac nad wierzchowcem. Ten jednak parskal, potrzasal glowa, nie chcac ulec wedzidlu. Eydryth przymknela oczy zdajac sobie sprawe, ze dlugo tak sie nie utrzyma. Dakar cos mamrotal, lecz nie mogla zrozumiec slow. Tym razem gnali w gore i dziewczyna z przerazeniem poczula, ze sie zeslizguje... Na szczycie wzgorza Monso nieoczekiwanie zaryl sie kopytami w ziemie i Eydryth spadla z konia. Najpierw sila ciezkosci pchnieta do przodu uderzyla bolesnie nosem o ramie Dakara, a potem nagle odrzucilo ja do tylu. Zsunela sie z zadu Kepliana i spadla jak kamien tuz za jego kopytami. Zaparlo jej dech w piersiach i jeknela. Monso nerwowo zrobil krok w bok, machnal ogonem i szorstkie pasma smagnely ja po twarzy. To uderzenie ja ocucilo. Zdala sobie sprawe z grozacego niebezpieczenstwa i przewrotem odsunela sie poza zasieg kopyt Monsa. Keplian wszakze juz sie nie poruszyl, tylko opuscil glowe i dyszal ciezko. Wygladal jak najzwyklejszy kon. Jego sylwetka odcinala sie na tle rozgwiezdzonego nieba. -Pani Eydryth, czy nic ci sie nie stalo? - Dakar zeskoczyl na ziemie. Poruszal sie niezgrabnie i sztywno. Potknal sie i zaklal pod nosem, gdyz teraz on o malo nie upadl. Przykucnal obok dziewczyny. - Pani Eydryth? Minstrelka tym razem zdolala odetchnac. -Zaparlo... mi dech - wyjakala. Pomogl jej usiasc, opierajac ja o swoje podniesione kolano. -Przepraszam cie za te szalencza jazde, pani - powiedzial. - Monso scisnal wedzidlo w zebach i dlatego tak dlugo nie moglem go zatrzymac. Potaknela, a pozniej zadrzala, czujac sie nagle tak slaba i niepewna swego ciala jak nowo narodzone zrebie. To reakcja na niebezpieczenstwo, ktore wlasnie przeminelo, pomyslala, starajac sie oddychac powoli, zeby uspokoic oszalale serce. -Wydalo mi sie, ze pozostawiles mnie na lasce tamtych zbojow - szepnela w koncu. -A co innego moglas pomyslec? - zapytal gorzko i zrozumiala, ze te gorycz kierowal pod wlasnym adresem. - Jest mi bardzo przykro. Musialem zabrac stamtad Monsa, zanim wyrzadzil wiecej szkod. Zabilby tamtych mezczyzn, a to mogloby obudzic w nim cos, co nigdy nie powinno sie wyzwolic. Ma on bowiem... druga, ciemna strone natury. -Oczywiscie - odparla cierpko Eydryth poruszajac ostroznie rekami i nogami i badajac ostroznie miejsca posiniaczone w walce i podczas upadku z konia. - Jest przeciez Keplianem. Ksiezyc mial wzejsc dopiero za kilka godzin i noc b}*(tm) zbyt ciemna, aby mogla dojrzec wyraz twarzy DakaraJ ale poczula, ze drgnal i uslyszala jego swiszczacyj z wrazenia oddech. -Skad to wiesz?! -Nie probuj zaprzeczac - powiedziala. - Juz kiedys widzialam konia-demona. I nawet tamci wiesniacy.] zorientowali sie, ze Monso nie jest zwyczajnym wierzchowcem. Hawrel mial racje - oszukiwales, wystawiajac go przeciw ich koniom. Jestem zaskoczona, ze! mieszkancy Ustronia Rylona jako pierwsi zdali sobie z tego sprawe i zaprotestowali. -W tamtych wyscigach zwyciezylem w znacznie - mniej... widowiskowy sposob - wyjasnil sucho Da-kar. - Lecz dzisiaj Monso byl tak podniecony proba kradziezy, ze nie zdolalem go powstrzymac. -Teraz wiesc sie rozniesie. - Eydryth przesunela palcami po harfie i przekonala sie, ze futeral nie byl uszkodzony. Wstala z trudem; bolaly ja wszystkie miesnie. Zimny wiatr szarpnal jej krotko obciete wlosy, kiedy odwrocila glowe, starajac sie przyjrzec otoczeniu. Niewiele zobaczyla poza porosnietym niska trawa zboczem, gdzieniegdzie tylko usianym ciemniejszymi kepami krzakow. - Ty i twoj Keplian powinniscie sobie znalezc inny sposob zarabiania na zycie tu, w Estcar-pie - mruknela z roztargnieniem. - Nastepnym razem, kiedy wpadniesz w tarapaty, nie bede mogla ci pomoc. Dakar stanal obok niej. Wpatrywal sie w jej twarz, jakby mogl ja widziec. -Dlaczego mi pomoglas tym razem? - zapytal spokojnie. - Przeciez gdybys odeszla, zanim doszlo do bojki, na pewno by ci w tym nie przeszkodzili. -Poniewaz sie zorientowalam, ze sam nie dalbys 96 sobie rady - odpowiedziala minstrelka. - Czy nikt nigdy nie nauczyl cie walczyc?-Nie - odrzekl ponuro. - Az do tej nocy nigdy nie musialem bronic sie uzywajac sily fizycznej. Sadzac po jego wymowie i zachowaniu, wychowal sie w szlacheckim dworze, pomyslala Eydryth marszczac brwi. A to musialo obejmowac rowniez lekcje szermierki. Ten Dakar to prawdziwa zagadka. Na koncu jezyka miala pytanie, dlaczego nigdy nie nauczono go walki na miecze, ale sie powstrzymala. Nie chciala tego wiedziec, gdyz nie mogla dac sie wciagnac w problemy innego czlowieka. Miala dosc wlasnych spraw i czekala ja trudna podroz. -Musze oprowadzic Monsa - powiedzial jej towarzysz, zdejmujac siodlo i sakwy z grzbietu Kepliana. -Przypuszczam, ze moglibysmy tutaj przenocowac - stwierdzila z niechecia minstrelka. - Jest za ciemno, zebysmy mogli wrocic tej nocy na droge. Zobaczyla blady owal jego twarzy dopiero wtedy, kiedy skinal glowa. -Tam jest chyba kilka drzew i duze glazy - powiedzial wskazujac palcem. - Oslonia nas przed wiatrem. Noc jest zimna, a przed switem jeszcze sie ochlodzi. -Czy mozemy rozpalic ognisko? -Watpie, zeby Hawrel i jego kompani narazali sie na dalsze obrazenia idac naszym tropem - odparl. - A nikt inny nie ma powodu, zeby mnie szukac - dodal ironicznie. - Jezeli mozesz to samo powiedziec o sobie, pani, to na pewno mozemy ogrzac sie przy ognisku. Gdy zarzucala na ramie swoja torbe i sakwy Dakara, pomyslala o czarownicach, ale po chwili potrzasnela glowa. Ona i Arvis wedrowaly prawie miesiac. Na pewno dawno juz odwolano zarzadzona przez czarownice pogon. Zaczela ostroznie isc w strone szczytu. Widziala teraz w ciemnosci na tyle dobrze, ze wytezajac wzrok mogla dojrzec zagajnik, o ktorym wspomnial Dakar. Szczyt byl prawie plaski. Ta trawa jest tak* niska, musialy sie tu pasc jakies zwierzeta domowe, prawdopodobnie owce albo kozy, pomyslala. Powinni zachowac ostroznosc i odejsc stad przed switem, zeby nie spotkac jakiegos rozgniewanego owczarza. .i W oddali migotaly swiatla Ustronia Rylona. Wy*; gladaly stad jak gwiazdy. ---- Eydryth w zagajniku rozpalila maly ogien za ogromnym glazem, ktory mial go zaslonic przed wzrokiem! mieszkancow miasteczka. Zarzuciwszy oponcze na ra-^ miona, usiadla na pniu, grzejac rece przy ogniskii i cieszac sie jego cieplem. i Wkrotce potem wrocil Dakar. Dopiero kiedy oporza| dzil swego wierzchowca, pozwolil sobie na wypoczynek; Skinal glowa w milczeniu, dziekujac za kawal sucharjjj i suszonego miesa, ktorym poczestowala go Eydryth| Zmeczeni posilali sie bez slowa, popijajac dosc kwasnynjj winem, ktore Dakar wyjal z sakwy. Monso skonczyl jes^ owies, po czym potruchtal ku soczystej trawie. -Nie petasz go na noc? - zapytala z zaskoczeniami Eydryth. -Nigdy mnie nie opuscil - odparl Dakar. - Jesttl smy bardziej... hm, towarzyszami niz panem i j zwierzeciem. Dziewczyna otulila sie ciasniej oponcza. -Do dzisiejszego dnia moglabym przysiac, ze nik| nie moze schwytac, a tym bardziej oswoic, Keplianal Jak ci sie to udalo? ' -Monso nie jest Keplianem pelnej krwi - wyjas Dakar. - Jego ojcem byl torgianski ogier, moj pierwsi kon, matka zas keplianska klacz. Znalezlismy ja tuz fl? urodzeniu, rano po pewnej bitwie stoczonej w Escott Jakis wilkolak zabil jej matke. Klaczka byla malutka i Ciemni Adepci, ktorzy hoduja te demoniczne konie, nie zdazyli nia zawladnac. -I udalo ci sie skrzyzowac ja z torgianczykiem? - Widywala wierzchowce z tej bardzo cenionej rasy, rumaki hodowane w poblizu Moczarow Toru, ktore odznaczaly sie wielka szybkoscia i wytrzymaloscia. Ale podczas dzisiejszego wyscigu zaden z koni nie chcial sie nawet zblizyc do Monsa. -Dla wielu mieszkancow Escore magia jest czyms tak naturalnym jak oddychanie - orzekl Dakar. - Jeden z takich Adeptow posluzyl sie moca, zeby do tego doprowadzic. -Rozumiem - powiedziala Eydryth. - Czy dobrze znasz tego Adepta, tego czarodzieja? Dakar pochylil glowe i milczal dluga chwile. Eydryth przyjrzala sie jego twarzy oswietlonej blaskiem ogniska - czolu, kosciom policzkowym i zarysowi szczeki. Reszta kryla sie w mroku. W koncu skinal glowa. -Hilarion byl dla mnie jak ojciec, ktorego nie znalem. On i jego malzonka, czarodziejka Kaththea, przyjeli mnie do swojej starozytnej twierdzy, kiedy bylem tylko chlopcem, blakajacym sie po zniszczonej przez wojne krainie i majacym za towarzysza tylko torgianczyka. To byl moj pierwszy prawdziwy dom. -Kaththea? - Eydryth otworzyla szerzej oczy ze zdziwienia. - Slyszalam to imie. Czy to corka pana Simona Tregartha i bylej czarownicy, pani Jaelithe? -Tak, to ona. -Ludzie mowia, ze ma braci, ze cala trojka urodzila S1? jednoczesnie - i ze wszyscy wladaja moca. To prawda - odrzekl Dakar. - W razie potrzeby ^cza sie i dzialaja jak jedna istota. Ale kazde z nich ma wlasne, odmienne zdolnosci. Pan Kyllan bez trudu nawiazuje kontakt ze zwierzetami, pan Kemoc zna starozytna wiedze i Slowa Mocy, a pani Kaththea jest czarodziejka. Zawsze byla najpotezniejsza z calej trojki. -Wiec dorastales wsrod wladcow mocy? -Kazdy z rodu Tregartha ma teraz swoj wlasny dom w Escore - odparl Dakar. - Lecz nadal sa sobie bardzo bliscy, umieja bowiem porozumiewac sie bez slow. Eydryth, ktora wychowala sie w podobnej rodzinie, uwierzyla mu. Wspomnienia ozyly w jej pamieci i skinela glowa. -Wiem, co to znaczy zyc wsrod ludzi obdarzonych magicznym talentem - przyznala. -Ty rowniez mialas taki dom? - Dakar nie odrywal od niej wzroku. - W Escore? -Nie. W kraju zwanym Arvonem, ktory lezy po drugiej stronie morza, naprzeciw Estcarpu... -Arvon... - szepnal. - Slyszalem o nim. Hilarion powiedzial mi, ze kiedy po raz pierwszy zyl w Escore, zanim Stara Rasa przeszla przez gory dzielace je od Estcarpu na wschodzie, istniala legenda mowiaca o dwoch krainach, ktore kiedys byly jednym krajem. Escore i Arvonem. Eydryth az zamrugala z zaskoczenia. -Ten Hilarion musi byc naprawde stary - powiedziala otwarcie. - I zyc niewiarygodnie dlugo. W Cytadeli Kar Garudwyn sa starozytne runy i zwoje, nawet kilka map, ktore pokazuja tylko pustkowie rozciagajace sie daleko na zachod od mojej ojczyzny, pustkowie, ktore zamienia sie w nawiedzana przez smierc pustynie. -A co lezy za ta pustynia? -Nikt nie wie na pewno. Ta ziemia zostala zniszczona, spustoszona, zabija wszystko, co zyje, i nikt nie odwazyl sie jej przebyc. Jeden z Adeptow napisal, ze probowal zbadac te tereny za pomoca dalekowidzenia. Im dalej siegal, tym ta kraina stawala sie coraz bardziej spalona i pustynna, a konczyla sie stopionym, szklistym wybrzezem niesamowitego morza, w ktorym zyly dziwne istoty. -Pasuje to do legendy, ktora pamieta Hilarion - Dakar usmiechnal sie lekko. - Nie jest on siwobrodym starcem, jakiego sobie wyobrazilas, pani. Spedzil wiele czasu uwieziony poza Brama, gdzie czas plynie inaczej niz w naszym swiecie. Czy slyszalas kiedys o czyms takim? -Tak, wiem o istnieniu Bram. -Zdajesz sie duzo wiedziec o wladaniu moca, pani. Czy jestes Madra Kobieta? - zapytal z wahaniem. -Nie. -Czarownica albo czarodziejka? - Nie ustepowal. -Nie, nie i nie! - Rozesmiala sie i odparla z gorycza: - Nie jestem wladczynia mocy tak jak ty, Dakarze. Ze wszystkich mieszkancow Kar Garudwyn tylko ja i moj ojciec nie mamy magicznych zdolnosci. -Ja takze wiem, co to znaczy byc inny niz wszyscy - powiedzial mlodzieniec patrzac jej prosto w oczy. - Ale, pani, nie zawsze wladanie moca jest darem, talentem. Ci, ktorzy sie na tym znaja, zapewnili mnie, ze moze tez byc klatwa czy cieniem zatruwajacym zycie osoby, ktora urodzila sie z takimi zdolnosciami. -Mnie rowniez o tym mowiono, ale mimo to... - przyznala Eydryth. - Kiedy dorastalam, czulam sie jak slepa i glucha. Moja przybrana siostra Hyana powtarzala mi nieraz, ze tak nie jest, lecz... - Wzruszyla ramionami. - Zreszta sam o tym wiesz, nie musze ci przypominac. Dakar spojrzal na nia ze wspolczuciem. Odwrocila twarz, czujac, ze rumieni sie z zaklopotania. -Wkrotce wzejdzie ksiezyc. - Zauwazyla slalji blask na wschodzie. - Lepiej przespijmy sie, nalezaloti odejsc stad o swicie. Pierwsze, ktore sie ocknie, obudi drugie. - Zawahala sie, po czym dorzucila pospiesznie: -*j Zapomnialam podziekowac ci, ze wrociles po mniej Ryzykowales duzo. Prosze, uwierz mi, ze jestem ej bardzo wdzieczna, Dakarze. rf -Uwierze tylko wtedy, jesli ty mi uwierzysz - odji rzekl patrzac jej w oczy. - Zarowno Monso, jak i ja zawdzieczamy ci zycie. -A wiec wszyscysmy sobie podziekowali. Spij dob" rze, Dakarze. Zdjela buty, wsunela sie pod koce i oparla glowe na futerale harfy jak na poduszce. Zamknela oczy. Lecz kiedy ukolysana cieplem ogniska zapadala w sen, uslyszala znow glos swego towarzysza: -Pani Eydryth... Chodzi mi o dzien jutrzejszy. Czy udasz sie do Lormtu? -Tak - mruknela spogladajac na niego w polmroku. Znuzenie kleilo jej powieki. - Ja musze tam pojsc. -Ale oni moga nas szukac - zauwazyl. Eydryth pomyslala znow o czarownicach. -Maja twoj trzos - odparla. - To ich pewnie zadowolilo. -Moze lepiej ukryc sie wsrod tych wzgorz, dopoki sie nie przekonamy, iz nikt nas nie sciga... -Nie moge tu pozostac ani zawrocic - powiedziala krecac glowa z uporem. - Zycie kogos bardzo mi drogiego zalezy tylko ode mnie. -Rozumiem - powiedzial w zamysleniu. - No coz, skoro to z mojej winy nie mozesz wrocic do Ustronia Rylona, zeby kupic sobie konia, rad bede, jesli pozwolisz mi sie zawiezc do Lormtu. Znam droge. Do- tarlibysmy tam stosunkowo szybko. Monsowi nie bedzie przeszkadzal podwojny ciezar. - Mowil to z mieszanina zapalu i ostroznosci, jakby spodziewal sie odmowy. Eydryth oparla sie na lokciu i spojrzala na niego ponad gasnacym ogniskiem. -Zrobilbys to dla mnie? Dlaczego? -To najmniejsze, co moge zrobic. Ocalilas mi zycie, a to niemala przysluga. Gdyby nie ty, tamten najemnik ugodzilby mnie sztyletem w brzuch. -Rzeczywiscie, zapomnialam o tym. No dobrze... Ciesze sie, ze bede z toba podrozowac, Dakarze. Wsunal galazke w zarzace sie wegle i patrzyl, jak sie tli, tli, by w koncu buchnac plomieniem. -I jeszcze jedno - ciagnal cedzac slowa. - Nie nazywam sie Dakar. Uzylem tego imienia, poniewaz... poniewaz nie chcialem, zeby dowiedziano sie, jak naprawde sie nazywam. - Usmiechnal sie ponuro. - Wiesz, chodzi o oszustwo, jak to sama zauwazylas. Zachowanie ostroznosci wydalo mi sie niezbedne. Nie chcialbym jednak oszukiwac... towarzysza broni. - Ich oczy spotkaly sie ponad plomieniami. - Jestem Alon. jierwsze promienie wschodzacego slonca padly na zamkniete powieki Eydryth. Poruszyla sie niespokojnie, sciagnela brwi, ale snila dalej... Zobaczyla swoja matke Elys, ktora nie wygladala ani troche starzej niz wtedy, gdy widziala ja po raz ostatni. Czarownica lezala na przykrytych szarym jedwabiem narach, uspiona albo pograzona w transie. Tylko jej falujaca oddechem piers swiadczyla, ze jeszcze zyje. Mgla o barwie olowiu wirowala wokol nieruchomej postaci, na przemian to zaslaniajac, to odkrywajac jej twarz. Matko! - probowala krzyknac Eydryth, lecz zaden dzwiek nie wydobyl sie z jej ust. Zdolala zrobi krok do przodu, potem drugi, ale wydawalo sie jej, z idzie pod powierzchnia wody: mogla poruszac sie tylkj bardzo powoli. Spojrzala w dol: miala stopy okrecon wijacym sie szarym pasem niesamowitej mgly. Matkc I znow nie uslyszala wlasnego glosu. Nie byla w stani dalej isc: jej wyciagniete, szukajace po omacku rec napotkaly niewidzialna zapore. Matko! Matko, jestec tutaj! Kiedy tak walczyla dziko, desperacko, Elys osla niajaca rekami nie narodzone dziecko roztopila sie w mgle... ; Obudzila sie zaplakana. Kiedy otworzyla oczy, ujrza la nad soba pochylona nieczlowiecza twarz, wielk| o zlotych oczach, w ktorej dominowal krzywy dziob! i Zerwala sie na rowne nogi, czujac, iz serce wali jej jaj mlotem. Po chwili odzyskala poczucie perspektyw i zdala sobie sprawe, ze ogromny potwor to zludzeni^ Na skraju futeralu harfy, na ktorej opierala glowni siedzial spokojnie sokol. Przygladal sie jej z tak bliskgi iz dziobem prawie musnal jej nos. l Sokol byl duzy i caly czarny, z wyjatkiem bialego ^ na piersi. Eydryth widziala podobne do niego ptaki: ni pokladzie "Rybolowa" sluzylo kilku Sokolnikow. Loji na zoltych nogach tego sokola nie zobaczyla szkarlat! nych rzemieni, ktore zwykle nosili towarzysze Sokol1 nikow. Skad wiec przybyl? Na pewno nie zachowywal sie tak zaden dziki ptak! -Kim jestes? - szepnela, jakby naprawde mogl JE odpowiedziec. - Jak tu sie dostales? Z Ustronil Rylona? Na pewno nie! Nie slyszalam, zeby jakies osad] Sokolnikow znajdowaly sie w granicach Estcarpu! | Ale twierdza wojownikow noszacych ptasie hehn#! Gniazdo, zostala zniszczona podczas Wielkiego Portii szenia. Moze niektorzy z wygnancow zyli teraz wsro^ Estcarpian. Slyszala jednak podczas wedrowek, ze ci dziwni wojownicy, ktorzy nienawidzili kobiet, a kochali jedynie sokoly, postanowili stworzyc przyczolek w Nadmorskim Zamku w High Hallacku. Zaden z tych domyslow nie wyjasnial obecnosci tego ptaka, ktory przypatrywal sie jej uwaznie, najpierw jednym okiem, potem drugim, podnoszac i opuszczajac glowe. -On nazywa siebie Stalowym Szponem - odezwal sie raptem ktos za jej plecami. Odwrocila sie blyskawicznie i zobaczyla Alona, gotowego juz do podrozy. Trzymal w reku skorzany buklak pelen wody. -Czy on... jest twoj? Przeciez nie jestes Sokolnikiem! -Masz racje. Stalowy Szpon do nikogo nie nalezy. Jest wolny. Jego pan, Jonthal, byl moim przyjacielem i partnerem. Zostal zabity. Zamordowany. Zamiast umrzec razem z nim, jak to maja we zwyczaju te ptaki, Stalowy Szpon postanowil zyc do dnia, w ktorym znajdzie zabojce swego pana... I wtedy okrutnie sie zemsci. -Rozumiem - odparla Eydryth, przygladajac sie sokolowi, ktory odwzajemnil jej spojrzenie, patrzac na nia zlocistymi oczami, w ktorych glebinie kryla sie iskierka inteligencji - nieczlowieczej inteligencji, lecz od niej nie gorszej. - Wiec on podrozuje z toba? -W pewien sposob - oswiadczyl Alon. - Przylatuje i odlatuje, kiedy chce. - Podszedl do niej, tak ze staneli naprzeciw ptaka. - Stalowy Szponie, to jest pani Eydryth - powiedzial przedstawiajac ja tak uroczyscie, jakby znajdowali sie na jakims zgromadzeniu wielmozow, nie zas na przeslonietym mgla i pokrytym rosa pastwisku usianym owczymi bobkami. - Monso i ja zabieramy ja do Lormtu, zeby pomoc jej w podrozy, dlatego bedzie nam towarzyszyla dzisiaj i jutro rano. Eydryth pochylila glowe jak przed czlowiekiem. -Witaj, Stalowy Szponie. Przez chwile ptak patrzyl w oczy dziewczyny, po czym wydal przenikliwy okrzyk, wsrod szumu skrzydel wzle-cial z glazu i zniknal w oddali. -No wiec? Czy mnie zaakceptowal? - zapytala Eydryth. -Jak mogl tego nie zrobic? To wyjatkowo roztropne stworzenie - odparl z usmiechem Alon. Dziewczyna poczula, ze sie znow czerwieni. Miala nadzieje, ze Alon nie dostrzeze jej rumiencow. Zmieszana, powiedziala prawie nie dobierajac slow: -Miales obudzic mnie o swicie. Musimy sie pospieszyc, gdyz inaczej owczarze nas tu znajda. Szybko pozbierali swoje rzeczy, zaniechali sniadania, tylko schowali po kilka sucharow do kieszeni, zeby zjesc je w drodze. Monso dzwigal podwojny ciezar bez wysilku, Alon jednak zmusil go do znacznie wolniejszego biegu niz ostatniej nocy. Eydryth odetchnela z ulga. Keplian biegl niezwykle rownym krokiem, mimo ze zmienial tempo w zaleznosci od terenu. Kiedy dotarli do drogi prowadzacej do Poludniowego Zakola, ogier pomknal cwalem. Dziewczyne zdumiewala wytrzymalosc tej istoty. Rozmiekla, blotnista droga zdawala sie plynac pod jego kopytami. Wydawalo sie, ze pedzi rzeka pod prad. Eydryth ocenila, ze do poludnia, gdy zrobili popas na obiad, przebyli prawie dziesiec mil. Stojac obok pasacego sie Kepliana, odwazyla sie poglaskac go po barku. -On jest naprawde zdumiewajacy! Niewiele wierzchowcow mogloby przebyc taki dystans jak on dzisiejszego ranka z jednym jezdzcem - a co dopiero z dwoma. Kary ogier podniosl glowe. Peki trawy sterczaly mu 106 z pyska. Sapnal prosto na kaftan dziewczyny, ktora wy buchnela smiechem.-Uwazam, ze naprawde zdumiewajace jest to, ze zaakceptowal bez wahania ciebie - odparl Alon. Odpoczywal lezac na brzuchu w cieniu wysokiego buku rosnacego nad brzegiem strumienia. - Dotychczas tylko mnie pozwalal sie dotykac. Hilariona ledwie tolerowal. Eydryth usiadla obok Alona, rozkoszujac sie miekka jak poduszka trawa. -Jak dlugo do ciebie nalezy? Ile Monso ma lat? -Urodzil sie w Roku Wilkolaka. Kiedy mialem trzynascie lat. W takim razie Alon przyszedl na swiat w Roku Hipogryfa, tak jak ja, pomyslala i zapytala bez namyslu: -W jakim miesiacu sie urodziles? Mlodzieniec przewrocil sie na bok, zeby na nia spojrzec i nagle spowaznial. -Nie wiem - oswiadczyl. - Kiedy powiedzialem, ze mialem trzynascie lat w Roku Wilkolaka, wyrazilem tylko przypuszczenie, gdyz nie wiem, jak bylo naprawde. -Jestes sierota? - Przypomniala sobie jego slowa, ze po raz pierwszy w zyciu znalazl prawdziwy dom jako wychowanek Kaththei i Hilariona. -Tak. Mysle, ze mam dziewietnascie lat, ale moge byc starszy. Nigdy sie tego nie dowiem. Eydryth pomyslala o cieple i milosci, ktore ja otaczaly, gdy dorastala w Kar Garudwyn, zanim zniknela jej matka. Moze sa gorsze rzeczy niz brak daru wladania moca. Znacznie gorsze, przemknelo jej przez mysl. Przez chwile zamierzala poprosic Alona, zeby opowiedzial jej dzieje swojego zycia, lecz stlumila to pragnienie. Musi unikac powiklan. Ma zadanie do wykonania i nic nie moze jej w tym przeszkodzic. -A ty, ile masz lat? - zapytal spokojnie Alon. 107 -Urodzilam sie w Miesiacu Sokola, dziewietnascie lat temu - odpowiedziala.-A dlaczego... - zaczai, po czym zawahal sie, jakby zmienil zamiar i zrezygnowal z pytania. Chwile pozniej podniosl oczy i usmiechnal sie szeroko: - Oho, Stalowy Szpon wrocil z podarunkiem. Dzis wieczorem zjemy wyborna kolacje! Eydryth usiadla i patrzyla, jak Alon podszedl do ptaka siedzacego na jednej z niskich galezi pobliskiego drzewa. Zakrwawiony klab pierza lezal na trawie. Mlodzieniec podniosl kure i pokiwal glowa. -Znowu napadasz na drob? Mowilem ci, jakie to niebezpieczne! A gdyby ten gospodarz mial strzalkowy pistolet? Sokol przekrzywil glowe i wydal okrzyk, ktory nawet Eydryth wydal sie szyderczy. -Wystarczylby nam krolik - nie ustepowal Alon. Przyjrzawszy sie blizej zdobyczy Stalowego Szpona, spochmurnial. - Nic dziwnego, ze upolowales ja tak latwo. Ta ma sporo lat. Sokol zignorowal go i zaczal gladzic dziobem piora. Czlowiek westchnal glosno, obejrzal sie na Eydryth i wzruszyl ramionami. -Rownie dobrze moglbym milczec, gdyz i tak mnie nie slucha. -Czy wy naprawde ze soba rozmawiacie? - Eydryth podeszla do niego, gdy zaczal skubac kure. -Nie tak jak sokoly rozmawiaja ze swoimi partnerami - odpowiedzial. - Wiem wszakze, ze Stalowy Szpon rozumie wiekszosc z tego, co do niego mowie, ale to jest jednostronna rozmowa. Nie moge porozumiewac sie z nim tak jak Jonthal. Eydryth przyjrzala sie sokolowi. Sokolnicy i ich ptaki byli ze soba nierozerwalnie zlaczeni, umysl z umyslem, 108 i smierc jednego z partnerow prawie zawsze pociagala za soba smierc drugiego, nawet bez wyraznej przyczyny jak choroba czy rana. Owszem, slyszala o Sokolniku, ktory przezyl utrate swego skrzydlatego towarzysza, ale nigdy jeszcze o sokole, ktory wybralby zycie po zgonie swego ludzkiego partnera.Zemsta, pomyslala. Alon powiedzial, ze Stalowy Szpon zyje po to, zeby sie zemscic na mordercy Jont-hala. Na koncu jezyka miala pytanie, czy wie, kto zabil tego Sokolnika, lecz znow sie powstrzymala. Alon pozwolil Monsowi pasc sie jeszcze przez godzine, po czym ponownie go osiodlal i ruszyli w dalsza droge. Tego popoludnia Eydryth kilka razy dostrzegla osieroconego sokola. Latal on tak wysoko, ze wygladal jak czarna kropka na tle klebiastych bialych chmur, przeplywajacych po wiosennym niebie. Slonce minelo zenit, gdy dotarli do rozwidlenia z drogowskazem wskazujacym droge do Poludniowego Zakola. Okrazyli miasto pastwiskami pelnymi bydla, owiec i koni. Kilka mil dalej ujrzeli wspomniany przez Alona punkt orientacyjny: czerwone jak krew wzgorze, z malym strumykiem u stop. Boczna droga byla waska i biegla miedzy zaroslami. Kiedy pochylili glowy przed zwisajacymi nisko galeziami, Eydryth nagle zauwazyla, ze kilka jasnych lisci o barwie szmaragdu lezy na ziemi. Nachyliwszy sie jeszcze nizej dostrzegla slady wielu podkow. -Spojrz! - wskazala je Alonowi. - Tedy przejechalo przynajmniej siedem lub osiem koni, prawdopodobnie nie pozniej niz dzis rano. Czy w tej okolicy sa rozbojnicy? -Troche - odparl niespokojnie. - Ale Koris, ktory jest dobrym wladca dla uczciwych ludzi, nie ma litosci dla zloczyncow. - Przez chwile wpatrywal sie w zdeptany 109 grunt, a pozniej wyprostowal sie w siodle i wyraznie rozchmurzyl. - Znacznie bardziej prawdopodobne, ze to tylko orszak jakiegos wielkiego pana, ktory podrozuje do Lormtu w poszukiwaniu rodowych dokumentow. Wiele szlacheckich rodzin robi to od czasu Wielkiego Poruszenia.-Rozumiem - mruknela Eydryth, nadal badajac wzrokiem tropy. Nie zauwazyla zadnych odciskow kol ani plytszych sladow, ktore wskazywalyby, ze jechal tedy ktos w niesionej przez konie lektyce. Znaczylo to jedynie, ze w orszaku nie bylo ani starcow, ani dzieci. Mozliwe, ze przypuszczenie Alona jest prawdziwe. -Dlaczego teraz, po Wielkim Poruszeniu? - zapytala. -Odkad czarownice przemiescily graniczne gory, w Estcarpie w zasadzie panuje pokoj. W czasie pokoju ludzie maja czas, zeby zajmowac sie takimi sprawami. Sprawdzanie dziejow rodzinnych stalo sie teraz bardzo popularne. Prawie godzine jechali przez pola z rozrzuconymi gdzieniegdzie zagajnikami. Drzewa w nich rosly tak gesto, ze oboje musieli bez przerwy odchylac galezie. Ten rejon Estcarpu bardzo ucierpial od dodatkowych wstrzasow, ktore nastapily po Wielkim Poruszeniu, i byl porosniety mlodszymi drzewami, gdyz lesne olbrzymy przewrocily sie przed trzydziestu laty. -Jak jeszcze daleko, Alonie? - zapytala Eydryth, odchylajac galaz, ktora za moment uderzyla ja w plecy. - Wkrotce sie sciemni. Czy wtedy dotrzemy do Lormtu? -Nie, ale juz jestesmy niedaleko. Teraz od tego starozytnego przybytku wiedzy dzieli nas mniej niz dzien drogi - odparl. - Nawet zbytnio sie nie spieszac, dojedziemy tam jutro w poludnie. - Pochylil sie w siodle przed nisko rosnacymi galeziami. Eydryth przytulila sie do jego plecow i wtedy uslyszala burczenie w jego brzuchu. 110 -Jestes glodny, panie, prawda? Ja takze. Alon rozesmial sie.-Umieram z glodu, pani. I musze ci przypomniec, ze kura, ktora Stalowy Szpon ukradl dla nas na kolacje, byla bardzo wiekowa i bedzie dlugo sie piekla. Mam w sakwie przy siodle kilka wyschlych kartofli i peczek czosnku. Dodamy kilka dzikich cebul i pare trufli. Zjemy smaczny... Nagle urwal, gdyz Monso zatrzymal sie bez ostrzezenia. Keplian parsknal ostrzegawczo i uderzyl w ziemie kopytem. Jak ozywione cienie ukryci dotad za drzewami jezdzcy ze wszystkich stron wyjechali na sciezke. Zostali otoczeni. Eydryth musiala przyznac, ze zasadzka zostala dobrze zaplanowana. Goraczkowo rozwazala mozliwosci ucieczki i odrzucala kolejne pomysly. Lesne poszycie bylo zbyt geste, zeby mogli zawrocic i uciec wykorzystujac szybkosc Kepliana. Minstrelka obejrzala sie i stwierdzila, ze i tam przecieto im odwrot. Rozbojnicy, pomyslala i postanowila drogo sprzedac swoje zycie. Tym razem tradycyjna nietykalnosc jej nie obroni. Nie tylko zostanie ograbiona, ale prawdopodobnie bedzie musiala ulec zalotom napastnikow. Po chwili wyjechal z cienia przywodca napastnikow i dziewczyna rozpoznala w nim estcarpianskiego gwardziste, oficera, sadzac po dystynkcjach na rekawach i helmie. Poczula ogromna ulge, Alon widocznie rowniez, bo sie odprezyl. -Witaj, poruczniku - powiedzial. - Przez chwile wzielismy was za rozbojnikow. Zapewniam cie, ze nie jestesmy nimi, tylko podroznymi udajacymi sie do Lormtu, by prosic o pomoc glownego kronikarza Duratana i mistrzynie nauk, pania Nolar. Oficer nie odpowiedzial na powitanie mlodego mez- 111 czyzny i wyraz napiecia nie zniknal z jego twarzy. Przemowil nie odwracajac glowy:-Pani, czy tej dziewczyny szukasz? Zza drzew wylonila sie nastepna postac. Wprawdzie nosila kolczuge i helm jak gwardzisci, ale byla kobieta. Strach scisnal serce Eydryth: rozpoznala w niej czarownice, ktora przesluchiwala ja w Cytadeli. -Tak, to ona - odparla lakonicznie Strazniczka. - Nazywa sie Eydryth. -Tak jest - przyznala minstrelka, probujac nadrabiac mina. - Ale to, ze znasz moje imie, nie daje ci jeszcze prawa do zatrzymywania mnie. -Jestes zatrzymana - powiedziala stanowczo czarownica. - Zlamalas nasze prawo. Dziewczyna zesztywniala. -To chyba jakas pomylka. Nie popelnilam zadnego przestepstwa. Wrecz przeciwnie - pozwolila, by w jej glosie zadzwieczala nuta oburzenia - to mnie wyrzadzono krzywde! Jedna z was zaczarowala mnie i ukradla moje rzeczy, a teraz w dodatku zostalam falszywie posadzona o lamanie prawa! -Pomoglas pewnej uciekinierce. Gdzie ona jest? Gdzie jest dziewczyna, ktora ci towarzyszyla? Eydryth szybko doszla do wniosku, ze nie nyisi klamac. -Opuscila mnie, pani. Teraz jest w granicznych gorach Estcarpu... jako zona towarzyszy swojemu nowemu malzonkowi - dodala usmiechnawszy sie lekko. - Watpie, czy teraz wam sie na cos przyda, jezeli to prawda, ze malzenstwo odbiera twoim siostrom ich moce. -Wiec przyznajesz sie, ze pomoglas jej w ucieczce. -Przyznaje tylko, ze mnie do tego zmusila, bo wszyscy wiedza, ze wy, czarownice, podporzadkowujecie innych swojej woli. - W swej walce poslugiwala sie czesciowa prawda, jej glos brzmial przez to bardziej przekonujaco. 112 Czarownica wpatrywala sie w jej twarz, probujac dociec, czy powiedziala prawde. W koncu jej usta wykrzywil kpiacy usmieszek, a przerazenie scisnelo serce dziewczyny.-Rozumiem... - powiedziala w koncu. - No coz, to niewielka strata. Szukalismy wiekszej zdobyczy i zdaje sie, ze ja znalezlismy. Przyjrzala sie Eydryth. -Dlugo cie scigalismy, dziewczyno. Najwyzsza Strazniczka chce poddac cie probom. Zdaje sie, ze jednak wladasz moca. Tylko wladczyni mocy mogla zgasic blask Klejnotu Czarownicy. -Nie! - krzyknela Eydryth broniac sie przed panika. - Ja nie wladam moca, pani! Jestem tylko wedrowna tkaczka piesni, przysiegam na bogow opiekunow tego kraju! Ja musze dotrzec do Lormtu! Od tego zalezy zycie mojego ojca! -Posluchaj - odezwal sie Alon. - Eydryth nie podlega waszej jurysdykcji, ona nawet nie pochodzi z Estcarpu! Ona... -Zamilcz, chlopcze - rozkazal oficer. - Rozgniewasz Strazniczke. Czarownica nawet nie spojrzala na Alona. -Zabierz rowniez tego mlodzika. Powiadomiono mnie ostatniej nocy, ze szeryf Ustronia Rylona wydal nakaz aresztowania go. Eydryth zsunela sie z grzbietu Monsa, po czym wyciagnela ukryty w lasce miecz. -Nie pozwole sie aresztowac, pani - powiedziala przyjmujac pozycje do walki. Usmiechnela sie ponuro. - Nawet gdybym wladala moca - a nie wladam - nie moge sobie wyobrazic, zeby na cos ci sie przydalo martwe naczynie, w ktorym mialaby owa moc przebywac. Ja musze dotrzec do Lormtu i jesli chcesz mnie zatrzymac, musisz mnie zabic. lyszac te pelne determinacji slowa dziewczyny czarownica i gwardzisci znieruchomieli. W zapadlej nagle ciszy najpierw rozlegl sie szelest, a potem odglos krokow. Alon zsiadl z Kepliana, podszedl do Eydryth i stanal obok niej, ramie w ramie. -Trzymaj - powiedziala Eydryth podajac swoja laske sprzymierzencowi. - Jezeli nie chcesz im sie poddac, to obawiam sie, ze bedziesz musial o to walczyc. Pilnuj mi plecow. Posluchal i odwrocil sie, az zetkneli sie plecami. Dobiegl ja jego szept, tak cichy, ze tylko ona go uslyszala: -Chyba ci rozum odjelo, pani! Jest ich siedmiu przeciwko nam obojgu! Nie odlozyl jednak broni, ktora mu podala, lecz trzymal ja niezdarnie, jakby to byl zwykly kij. Dziewczyna westchnela w duchu: Jezeli kiedykolwiek odzyskamy wolnosc, bede musiala nauczyc go walczyc. Jak on przezyl wedrujac po swiecie bez zielonego pojecia o walce? -No wiec? - zapytala. - Co teraz bedzie, pani czarownico? Czy nas zabijecie, czy pozwolicie nam odjechac w pokoju? 114 -Mowisz z glebokim przekonaniem, minstrelko - odpowiedziala starsza kobieta dmuchajac na zamglony klejnot, ktory teraz byl osadzony w srebrnej bransoletce. - Pozostaje tylko dowiedziec sie, czy mowisz takze prawde.Ich oczy zwarly sie ponad czarodziejskim kamieniem, szare z niebieskimi, i Eydryth nagle uswiadomila sobie, ze wokol zapadla ogromna cisza. Las oniemial - nie spiewal zaden ptak i nie brzeczal zaden owad. Nawet konie zamarly bez ruchu. Mijaly chwile. Czula, jak wola czarownicy bada jej wole, usilujac przeniknac do jej umyslu, oceniajac, badajac. Sprobowala przywolac na pomoc kolysanke, ktora spiewala jej matka. Niech szum wiatru cie utuli, Zamknij oczka juz. Spij, dziecino, luli, luli, Nie bojze sie burz. Ale choc bardzo sie starala, nie mogla przypomniec sobie melodii. Pamietala nuty, ruch swoich palcow, gdy graly ja na harfie, lecz muzyki nie slyszala. Zamrugala oczami i odwrocila wzrok. Nie potrafila dluzej sie opierac. A kiedy podniosla spojrzenie, czarownica znow sie usmiechala, ale ironiczne skrzywienie jej ust nie mialo nic wspolnego z dobrym humorem. -Jest tak, jak myslalam, poruczniku - powiedziala. - Jej umysl nie odzwierciedla przekonania dzwiecza-cego w jej slowach. Jest nas siedmioro przeciw dwojgu. Zadna doswiadczona w boju wojowniczka nie sprzedalaby tanio swego zycia walczac z taka przewaga. Mozecie ja pojmac. Eydryth zamknela oczy czujac, ze robi sie jej slabo z rozpaczy. Wybacz mi, ojcze, pomyslala. Zawiodlam cie - a bylismy tak blisko Lormtu! Zgarbila sie i zachwiala, poczula sie nagle tak zmeczona, ze zakrecilo sie jej w glowie. Alon objal ja ramieniem i podtrzymal. -Nie wszystko stracone - szepnal. - Zaczekaj. Dzis w nocy... -Nie rozmawiac, wy tam! - rozkazal oficer rozdzielajac ich. - Dziewczyno, podaj mi miecz! I bez zadnych sztuczek! - Wyciagnal reke. Oszolomiona Eydryth oddala swoj miecz. Niebieskie oczy gryfa z auanstali zablysly w blasku slonca, jakby protestowal przeciwko takiemu traktowaniu. Jeden z zolnierzy chwycil Alona za rece i wykrecil je do tylu tak brutalnie, ze mlodzieniec jeknal z bolu. Eydryth potraktowano podobnie. Obojgu zwiazano z tylu ramiona. -Delikatnie! - upomniala go czarownica uslyszawszy stekniecie dziewczyny, gdy rzemienie zacisnely sie wokol jej przegubow. - Nie moze sie jej stac nic zlego, zrozumiano? Ponad nimi rozlegl sie przenikliwy skwir. Eydryth podniosla oczy w chwili, kiedy Stalowy Szpon znizyl lot, wysuwajac gotowe do ataku szpony. Z okrzykiem przerazenia porucznik gwardzistow zaslonil oczy reka i rzucil sie na porosla mchem ziemie. Kiedy sokol zanurkowal, a potem wzniosl sie w gore, krazac nad nimi, kilku gwardzistow podnioslo strzalkowe pistolety i wystrzelilo. -Nie! - krzyknela Eydryth, szamoczac sie w wiezach. Lecz zaden pocisk nawet sie nie zblizyl do ptaka. Korzystajac z tego, ze zolnierze skoncentrowali uwage na Stalowym Szponie, Monso wybral odpowiednia 116 chwile. Bez ostrzezenia stanal deba, wyszczerzyl zeby i rzucil sie prosto na dwa gwardyjskie wierzchowce.Smiertelne konie odskoczyly na boki rzac ze strachu przed atakiem Kepliana. Monso zniknal w mgnieniu oka w zaroslach, pozostal za nim tylko trzask lamanych galezi. Sokol rowniez jakby sie rozplynal w powietrzu. Przynajmniej Monso i Stalowy Szpon sa wolni, pomyslala tepo Eydryth, podczas gdy straznik popychal ja w strone obozu, dokad wczesniej odjechala czarownica. W obozie rozwiazano ich i pozwolono owinac sie oponczami. Pozniej gwardzista podal im porcje sucharow i suszonych owocow oraz manierke z woda. Eydryth czula sie bardzo nieszczesliwa, ale zmusila sie do jedzenia. Pokarm pozwoli zachowac sily - sily, ktorych moze jeszcze potrzebowac. Nie zapomniala budzacych nadzieje slow Alona. Kiedy skonczyli jesc, zolnierze zwiazali im rece i nogi. A nastepnie, na rozkaz porucznika, oparlszy plecami o pnie drzew, przywiazali postronkami. Wiezy byly tak mocne, ze sami nigdy nie zdolaliby sie uwolnic. Alon znajdowal sie zbyt daleko od Eydryth, zeby mogl z nia rozmawiac, lecz gdy gwardzisci wreszcie odeszli, by sie posilic, ich oczy sie spotkaly. Mrugnal do niej, po czym szybko odwrocil spojrzenie. Wkrotce czesc zolnierzy wyruszyla na rutynowy nocny patrol, a pozostali wslizgneli sie do spiworow. Eydryth nie przestawala sledzic ukradkiem swego towarzysza niedoli. W ciemnosci z trudem rozrozniala jego sylwetke. Do wschodu ksiezyca pozostalo jeszcze kilka godzin. Na jej oczach wijac sie w wiezach przywarl jak najblizej do pnia debu, do ktorego go przywiazano. Widziala teraz jego profil oswietlony blaskiem ogniska. Zwrocil ku niej blady owal twarzy, jakby sie upewnial, ze ona czuwa. Potem ziewnal przesadnie. Zgarbil sie, opierajac brode na piersi, najwidoczniej szykujac sie do snu. Eydryth zrobila to samo z bijacym sercem. Czas jej sie dluzyl. Zaczela sie zastanawiac, co mialy znaczyc ostatnie slowa Alona. Czy zamierzal w jakis sposob sie uwolnic? Moze mial noz ukryty w ubraniu - rekawie albo brzegu oponczy - a moze w podeszwie? Ojciec opowiadal jej, ze w tych miejscach mozna schowac taka bron. Lecz Alon w ogole sie nie poruszal. Eydryth przysluchiwala sie glosowi porucznika robiacego przeglad wart, cichym krokom wartownikow, parskaniu i sapaniu koni przywiazanych rzedem do palikow. Starala sie miec otwarte oczy, ale powieki ciazyly jej jak sulkarskie kotwice. Byla bardzo zmeczona. Zapadla w gleboki sen... Ocknela sie z okrzykiem, gdy cos ciezkiego wyladowalo na jej butach. Podkulila kolana patrzac z przerazeniem na ciemniejacy przed nia niewyrazny czarny ksztalt. Cos skrzeknelo jakby z uraza, unioslo sie w powietrze, siadlo na pobliskiej galezi i spojrzalo na dziewczyne. W blasku ksiezyca dostrzegla zlociste oczy i biale V na piersi. -Stalowy Szpon! - szepnela. - Co tu robisz? Odruchowo spojrzala na Alona, ktory teraz siedzial wyprostowany. Zagwizdal cicho jak nocna jaskolka i Stalowy Szpon podlecial ku niemu bezglosnie. Mlodzieniec pochylil sie mocno do przodu, a sokol wyladowal na jego plecach. Eydryth zauwazyla w blasku ksiezyca, ze cialo jej towarzysza drgnelo mimo woli, a twarz wykrzywil gry- 118 mas bolu. Zagryzla wargi ze wspolczucia. Zrozumiala, ze zakrzywiony dziob ptaka rozrywa teraz rzemienie, ktorymi przywiazano Alona do drzewa.Czy wlasnie to planowal, zastanowila sie w duchu. Czy w jakis sposob kierowal postepowaniem sokola? A moze Sokolnicy ucza tej sztuczki swoje ptaki na przypadek wziecia do niewoli? Nie znala odpowiedzi na te pytania. Minelo kilka minut. Ramiona mlodzienca nagle strzelily do przodu, gdy po raz ostatni szarpnal i rozerwal rzemienie; jal rozcierac zdretwiale rece. Nastepnie uklakl i zaczai niezdarnie szarpac postronki krepujace mu nogi. Uwolniwszy sie z wiezow, ostroznie popelzl po trawie w strone Eydryth, przedtem przylozywszy palec do ust. Kiedy dotarl do niej, nie zajal sie rozwiazywaniem rzemieni, tylko polozyl jej reke na czole i syknal do ucha: -Cierpliwosci. Za chwile cie uwolnie. Sprobowala ujac w slowa jedno z klebiacych sie w niej pytan, ale mlodzieniec pokrecil glowa i zacisnal jej palcem usta. -Czekaj - szepnal nie przestajac dotykac druga reka jej czola. - I patrz... Uslyszala przytlumiony tetent kopyt, a potem parskniecie. Czarny kon wbiegl w jej pole widzenia; strzemiona kolysaly sie przy pustym siodle. Pozniej do wierzchowca podlecial ptak i usiadl na tylnym leku siodla, balansujac rozpostartymi skrzydlami. Monso! Monso i Stalowy Szpon, razem! Na oczach Eydryth Keplian i sokol okrazyli oboz. Okrazyli raz... Drugi... Trzeci... Czary, uswiadomila sobie i zimny dreszcz przebiegl jej po plecach. Czula to samo co wtedy, kiedy byla swiadkiem, jak Joisan albo Kerovan poslugiwali sie moca. Te zwierzeta rzucaja czary na oboz! Na chwile ogarnal ja strach. Lecz wkrotce spostrzegla, ze Monso i Stalowy Szpon okrazaja obozowisko z prawa na lewo, a nie przeciwnie do biegu slonca na niebie. Odprezyla sie. Nic, co kroczylo Sciezka Lewej Reki, nie moglo poruszac sie w ten sposob. Zatoczywszy trzeci krag, Keplian zatrzymal sie i glosno zarzal. Zadna z lezacych wokol niewielkiego ogniska i spiacych postaci nawet nie drgnela. -Dobrze - powiedzial polglosem Alon i podszedl do najblizszego gwardzisty. Chwile pozniej wrocil z nozem w dloni. Kilkoma cieciami uwolnil dziewczyne z wiezow. - Musimy szybko stad odjechac - oswiadczyl nie starajac sie nawet sciszyc glosu. - Czar potrojnego kregu przetrwa tylko do switu. Eydryth przeniosla spojrzenie z uspionych ludzi na stojace w odleglosci kilku krokow zwierzeta. -To one to zrobily? - szepnela z lekiem. - Jak kon i sokol mogly rzucic czar snu? -Zwierzeta maja wlasna magie - odrzekl Alon. - Poza tym nie zapominaj, ze ani Monso, ani Stalowy Szpon nie sa zwyklymi zwierzetami. -A co z wartownikami? I z czarownica? -Tez spia. - Wzial jej rece w swoje i zaczal je rozcierac. Wstrzasnelo nia, gdy poczula, jak spuchniete byly jego palce. Kiedy az jeknela ze wspolczucia, Alon spojrzal na wlasne dlonie. - Tamten gwardzista nie obszedl sie ze mna delikatnie - przyznal ponuro. - Dali mi wyraznie do zrozumienia, ze nie ja jestem uprzywilejowanym wiezniem. Wstal i pomogl jej sie podniesc. Oboje tupiac roz- ruszali palce stop. Poczuli klujacy bol, gdy krew znow poplynela swobodnie. W koncu Alon podniosl oponcze minstrelki i zarzucil jej na ramiona. -Chodz! Musimy sie spieszyc. Poszla za nim, spogladajac ze zdziwieniem na uspione twarze, ktore nie zmienily wyrazu, gdy szukali swoich rzeczy. W ksiezycowej poswiacie nawet czarownica wygladala inaczej, jej surowe oblicze odprezylo sie i zlagodnialo. Tak wielka byla moc rzuconego przez zwierzeta czaru, iz nawet nie zdazyla sie zaniepokoic, pomyslala z obawa Eydryth. -Poszukaj swojej broni! - zawolal do niej Alon z drugiej strony obozowiska. - Zabiore im troche prowiantu. Musimy podrozowac szybko i bez obciazenia. Minstrelka odszukala swoj miecz i laske, po czym odruchowo podniosla bron i pas porucznika lezace obok uspionego wlasciciela. -Wez to - powiedziala do swojego towarzysza podajac mu tkwiacy w pochwie miecz - i przypasz. Wzial, a potem z wahaniem wykonal jej polecenie. -Nie tak! Nizej, zeby spoczal na twoim biodrze. O, tak. - Zsunela pas na wlasciwe miejsce. - Kiedy bedzie czas, zaczne cie uczyc, jak sie nim poslugiwac. W blasku ksiezyca zobaczyla jego usmiech. -Uwazasz, ze powinienem nauczyc sie zolnierskiego rzemiosla? -Tak - odparla stanowczo. - Jezeli mamy podrozowac dalej razem, chocby nawet przez jeden dzien, chce, zebys byl uzbrojony, gdyz dalej nie bede mogla cie chronic. Rozesmial sie, podnoszac worek z zabranym gwardzistom prowiantem i rzekl: -Nie, przypuszczam, ze nie mozesz. Chociaz ostatniej nocy zrobilas to bardzo dobrze. - Spojrzal na miecz u swego boku. - Nie moge sie tego doczekac. Odwiazali wszystkie konie i sploszyli je wymachujac pochodniami i kocami. Przestraszone pomknely w mrok, parskajac i wierzgajac. Alon wskoczyl na grzbiet Monsa i pomogl wsiasc Eydryth. -Do Lormtu - powiedzial zwracajac nos Kepliana na wschod. Eydryth skinela glowa. -Do Lormtu - powtorzyla. - I biada temu, kto jeszcze raz sprobuje nas zatrzymac! Wl azda noca byla nieprzyjemna i zniechecajaca, po-zJz niewaz nie mogli wykorzystac niezwyklej szybkosci swojego wierzchowca. Lasy byly za geste do szybkiej jazdy, na otwartej zas przestrzeni obawiali sie, by Monso nie zlamal nogi, trafiajac w jakas nore. Musieli jechac stepa albo truchtem, podczas gdy wszystko w nich ponaglalo do ucieczki. Nadal wyczerpana wydarzeniami Eydryth zorientowala sie, ze oczy znow jej sie zamykaja. Sprzyjal temu rytmiczny kolyszacy sie chod Kepliana. W blasku ubywajacego ksiezyca wszystko wokol wydawalo sie widmowe, nierzeczywiste. Powieki jej opadly... Ocknela sie, kiedy Monso sie zatrzymal. Zdala sobie sprawe, ze drzemala przytuliwszy policzek do ramienia Alona. Krew naplynela jej do twarzy i wyprostowala sie pospiesznie. -Czy jestesmy na miejscu? -Nie, mamy jeszcze jakas godzine jazdy - odpowiedzial. Wszystko wokol nich pojasnialo. Rozowy blask zabarwil niebo na wschodzie. Zblizal sie swit. Eydryth zmruzyla oczy i rozejrzala sie; przed nimi strzelaly w gore szare wzgorza porosniete mlodym lasem. W oddali dostrzegla chate ze slomiana strzecha. Okolica wydawala sie dziwnie surowa, jakby nie wykonczona. -Co tu sie stalo? Czy to Wielkie Poruszenie tak przemieszalo ziemie i skaly? -Tak - odrzekl Alon. - Ale Lormt byl dobrze chroniony. Starozytni, ktorzy zbudowali jego mury i wieze, wmurowali w fundamenty kule z auanstali, niebieskiego metalu; z niego wykonano oczy twojego gryfa. Podstawa jednej z wiez zapadla sie i czarodziejska kula zaginela w ciagu wiekow. Podczas trzesienia ziemi ta wieza runela, niszczac czesciowo sasiednia oraz laczacy je mur. Lecz dwie pozostale przetrzymaly katastrofe. Napoili Monsa i puscili go luzem na trawe, sami zas przeszli sie, zeby rozprostowac nogi, przekasili, a potem umyli twarze w strumieniu. Strumien zapewne plynal z gor, ktore majaczyly na horyzoncie, gdyz woda byla tak zimna, ze Eydryth az scierply zeby. Z trudem powstrzymywala sie, zeby nie szukac sladow, ktore pozostawili, i nie wytezac sluchu w obawie, ze uslyszy tetent kopyt, jakkolwiek zdawala sobie sprawe, ze ich wrogowie dopiero teraz sie budza. Ciarki ja przebiegly na mysl o wscieklosci czarownicy, kiedy ta odkryje, ze zdobycz znow jej uciekla. -Potrojny czar snu rzucony przez Monsa i Stalowego Szpona na pewno traci teraz moc - powiedziala. - Nie mozemy zwlekac, Alonie. Ten jednak nie zdradzal zaniepokojenia i zlekcewazyl jej obawy. -Wyprzedzilismy ich o kilka godzin, a gdy znow ruszymy w droge, Monso pokaze, na co go stac. -Ale oni wiedza, dokad sie udajemy. - Przypomniala sobie zimne spojrzenie szarych oczu czarownicy i z trudem przelknela sline. - A ta czarownica tak latwo nie zrezygnuje - dodala z niepokojem. Jej towarzysz scisnal popreg Kepliana i spowaznial. -Wiec nadal musimy przed nimi uciekac. Nie chce do konca zycia gnic w jakims lochu w Ustroniu Rylona. Kiedy znow wsiedli na karego ogiera, Alon popuscil nieco wodzy i pochylil sie ku szyi konia. -Pedz - szepnal. Keplian tylko parsknal. Jechali tak szybko, ze oczy Eydryth lzawily od wiatru i widziala wszystko jak przez mgle. Trzymala sie pasa swego towarzysza, wykorzystujac cale swoje umiejetnosci jezdzieckie, wypatrujac przeszkod i starajac sie przewidziec wszelkie zmiany kierunku jazdy, zeby utrzymac sie na grzbiecie galopujacego Monsa. Slonce ledwie unioslo sie nad horyzontem, gdy Alon z trudem sciagnal wodze i zatrzymal swego wierzchowca. -Lormt - oswiadczyl dyszac ciezko z wysilku, gdyz musial utrzymac w karbach tanczacego w miejscu Kepliana. Eydryth wyjrzala mu zza ramienia i zobaczyla rzeke przeplywajaca mimo kilkunastu chat zbudowanych z drewna i cegly i wiekszego budynku, ktory mogl byc gospoda. Dalej wznosil sie wysoki kamienny mur i rownie masywne wieze. Tak jak powiedzial Alon, jeden z naroznikow byl tylko kupa gruzu, nieco dalej mozna bylo dostrzec zarysy nastepnej, na poly zrujnowanej wiezy. Zjechali wolno w dol zrytym koleinami traktem, ktory zarazem byl glowna ulica tej niewielkiej wioski. Eydryth wyczuwala, ze mieszkancy przygladaja sie im zza zaslon w oknach i przez szpary w drzwiach, ale tylko kilkoro bosych dzieci odwazylo sie wyjsc na droge. Byly za male, zeby mogly pracowac w polu albo pomagac przy przedzeniu. Przez moment myslala, ze beda zebrac. Ale chlopiec i dziewczynka przylaczyli sie tylko do nich, podczas gdy czwarte, nieco starsze, wpadlo biegiem do ktorejs z licznych szczelin w kamiennym murze, zapewne po to, zeby uprzedzic o ich przybyciu. Okute metalem, przekrzywione wrota nigdy nie byly zamykane. Podrozni wjechali przez nie na brukowany, zasmiecony dziedziniec. Przed drzwiami jednej z ocalalych wiez czekalo na nich dwoje doroslych, mezczyzna i kobieta. Mezczyzna trzymal sie prosto jak stary zolnierz. Byl sredniego wzrostu, nalezal do Starej Rasy i mial gladko ogolona twarz. Zamiast szaty uczonego, jak oczekiwala Eydryth, nosil tunike rdzawego koloru, skorzany kaftan, pas z konskiej skory z pozostawiona na nim sierscia, bryczesy i buty. Stojaca obok niego kobieta miala na sobie prosta brazowa suknie. Narzucila na ramiona cienki zielony szal, gdyz ranek byl chlodny. Ciemne wlosy upiela w luzny kok. Miala wydatne, choc regularne rysy twarzy, ktora szpecila czerwonawa plama pokrywajaca caly policzek. Eydryth musiala sie zmusic, zeby spojrzec jej w oczy. Z trudem odwracala wzrok od tego brzydkiego znamienia. Ogarnelo ja wspolczucie, gdy wyobrazila sobie, jak okrutnie musialy z niej szydzic inne dzieci. Po chwili jednak zdala sobie sprawe, ze ta kobieta pogodzila sie ze swoim wygladem dawno temu i ani nie potrzebuje, ani nie chce niczyjej litosci. Eydryth zawahala sie, nie wiedzac, co powiedziec. Alon odchrzaknal i uklonil sie lekko. -Szczescie temu domowi i wam obojgu. Ja nazywam sie Alon, a to jest tkaczka piesni Eydryth. Mezczyzna skinal nieznacznie glowa, nie odrywajac oczu od twarzy mlodzienca. -Witajcie w Lormcie, Alonie i Eydryth. Ja jestem mistrz Duratan, a to jest moja malzonka, mistrzyni nauk, Nolar. Jak mozemy wam pomoc? -Pani Eydryth pragnie zasiegnac waszej rady w sprawie leczenia. -Leczenia? Znam sie na tym dobrze - Nolar odezwala sie miekkim, melodyjnym glosem. - Wejdzcie, prosze. Mozemy porozmawiac w mojej pracowni. Duratan dwornym gestem wskazal podroznym droge. -Polece ktoremus z chlopcow stajennych zajac sie waszym wierzchowcem. Alon wszakze nie ruszyl sie z miejsca i tylko potrzasnal przeczaco glowa. -Lepiej bedzie, jesli sam zajme sie moim ogierem, mistrzu Duratanie. Nigdy nie mozna miec pewnosci... co do jego nastroju. Dolacze do was za kilka minut. -Dobrze. Zaprowadze cie do stajni. - Podszedl do Alona i Eydryth wtedy zauwazyla, ze chociaz trzymal sie tak prosto i mial szerokie ramiona, Duratan utykal w widoczny sposob. Poszla za Nolar do starozytnej wiezy, ktora przypomniala jej Cytadele w Es. Od jej kamieni emanowala taka sama aura czcigodnej starozytnosci - nie, nie taka sama. Ta budowla wydawala sie jeszcze starsza. Obie kobiety przechodzily z pokoju do pokoju wypelnionego polkami. Na kazdej staly setki ksiazek i lezaly, jeszcze od nich starsze, runiczne zwoje ukryte w metalowych i skorzanych futeralach. Uczeni w tradycyjnych szatach, zarowno mezczyzni, jak i kobiety, krazyli cicho po korytarzach z nareczami czystego pergaminu i pekami swiezych pior. Wspiely sie po schodach do wiezy; Nolar zatrzymala sie przed jakimis drzwiami i je otworzyla. Znalazly sie w duzej komnacie z oknem wychodzacym na wschodnie wzgorza. Na kamiennym parapecie staly doniczki z ziolami. Na wyblaklych gobelinach prawie nie mozna bylo juz rozroznic zadnych wzorow. Pod wybielonymi wapnem scianami staly rzedem skrzynie. W kazdej przechowywano liczne zwoje kronik w okutych brazem lub rzezbionych drewnianych futeralach. Eydryth wciagnela do pluc zakurzone, pachnace pergaminem powietrze i pomyslala, ze jesli gdzies na swiecie znajduje sie chocby jakis strzep wiedzy medycznej, ktora pomoze wyleczyc jej ojca, to wlasnie tutaj. Nolar ostroznie przesunela kilka postrzepionych zwojow, ktore najwidoczniej niedawno czytala, po czym skinieniem reki wskazala dziewczynie krzeslo. -Powiedz mi, dlaczego tu przybylas. Eydryth odetchnela gleboko i zaczela opowiadac swoja historie. Dotarla do polowy, gdy Duratan i Alon weszli do komnaty. Ciagnac dluga opowiesc o swojej przeszlosci zauwazyla, ze mistrz kronikarz wciaz spoglada na twarz jej towarzysza. Nie wpatrywal sie w niego otwarcie, lecz nie przestawal obserwowac mlodszego mezczyzny rownie uwaznie, jak Stalowy Szpon moglby przygladac sie krolikowi, ktory zbytnio oddalil sie od swojej nory. Dlaczego Duratan tak bardzo interesuje sie Alonem? Po chwili znalazla prawdopodobna odpowiedz: na pewno czytal o zyjacych w Escore Keplianach i poznal, ze Monso jest jednym z nich. Naturalnie zaciekawilby go czlowiek, ktory zdolal ujarzmic taka istote. -I Jervon od tamtej pory pozostaje w tym stanie. - zakonczyla Eydryth. - Pod wieloma wzgledami jest jak male dziecko. Posluszny, ale potrzebuje pomocy w najprostszych czynnosciach: jedzeniu, kapieli czy ubieraniu sie. - Spojrzala blagalnie na mistrzynie nauk. - Pani Nolar, czy moze wiesz, co mogloby mu pomoc? On nie moze dalej tak zyc! -I mowisz, ze nie ma ani blizny, ani zaglebienia w tym miejscu czaszki, gdzie sie uderzyl? -Nie. Pani Joisan, ktora wychowywala mnie po zniknieciu mojej matki, jest Madra Kobieta i dobra uzdrowicielka. Powiedziala, ze choroby mojego ojca nie wywolalo okaleczenie ciala, lecz umyslu, a moze duszy. Podobnie jak... - poszukala w mysli przykladu -jak rzeka podczas powodzi, kiedy jej koryto nie moze pomiescic tak wielkich ilosci wody, ze az zalewa brzegi. Tak wlasnie jest z drogami w umysle Jervona. -Rozumiem - mruknela Nolar. Popatrzyla na swego malzonka. - Wydaje mi sie, ze bardzo przypomina to przypadek Elgaret. Moze Kamien... -Kamien? - zapytala Eydryth. - Jaki kamien? -Kamien z Konnardu - odparl Duratan. - To uzdrawiajacy Kamien o wielkiej mocy, ktory znajduje sie w pewnej jaskini w dalekich gorach. Jego odlamek wyleczyl ciotke mojej malzonki po tym, jak jej umysl zostal uszkodzony podczas Wielkiego Poruszenia. Kiedys byla czarownica. -Odlamek? Czy moglabym dostac taki odlamek? Albo pozyczyc wasz? - Serce dziewczyny bilo jak dzwon na trwoge. -Niestety, ten odlamek juz do mnie nie nalezy - powiedziala Nolar. - Wkrotce po uzdrowieniu Elgaret, przyciagnal mnie on z powrotem do macierzystego Kamienia i ponownie sie z nim polaczyl. I nie wydaje mi sie, zeby po tylu latach mozna bylo znalezc inny odlamek. Czy moglabys zawiezc tam swojego ojca? -Kamien z Konnardu... - szepnela dziewczyna z rozczarowaniem. Wyobrazila sobie dlugie miesiace podrozy, zanim wroci do Kar Garudwyn, a potem probe przywiezienia Jervona do Estcarpu, najpierw przez gory i Wielkie Pustkowie graniczace z Arvonem, nastepnie przez doliny High Hallacku, przez morze i prawie caly Estcarp... Nie widziala sposobu, w jaki mogliby podrozowac. Jervon mogl chodzic i robil to codziennie, ale tylko wtedy, gdy ktos wzial go za reke i prowadzil, zeby nie zboczyl z drogi. Jezdzil konno, lecz nie potrafil kierowac swoim wierzchowcem i ktos musial go w tym zastapic. Ktos zawsze musial spac co noc w jego komnacie, zeby z niej nie wywedrowal... Z trudem przelknela sline, gdyz zal sciskal jej gardlo. Musi istniec jakis inny sposob. Bogowie nie moga byc przeciez tacy okrutni i wymagac, zeby ojciec wyruszyl w tak niebezpieczna podroz! W dodatku nie mogla zniesc mysli, ze w ten sposob wszyscy poznaliby chorobe umyslowa jej ojca! Skrzywila sie, wyobraziwszy sobie litosciwe lub szydercze spojrzenia skierowane na potykajaca sie postac Jervona i jego bezmyslna twarz o rozchylonych ustach. -Wiem, ze przywiezienie go tutaj byloby niezmiernie trudne - powiedziala Nolar jakby znala mysli minstrelki. - Poza tym musze cie przestrzec, ze podroz do miejsca, w ktorym znajduje sie Kamien z Konnardu, jest dluga i niebezpieczna. Od czasu Wielkiego Poruszenia w gorach pojawily sie dziwne stworzenia, ktore moga byc zagrozeniem dla wedrowcow. Eydryth chciala sie juz rozplakac, ale opanowala sie, wyprostowala i spojrzala prosto w oczy Duratanowi i Nolar. -Zrobie, co bede musiala - oswiadczyla. Moze bedzie mogl podrozowac w zaslonietej lektyce, pomyslala. -Ale dla ciebie taka podroz... - zaczela mistrzyni nauk, a potem urwala krecac z powatpiewaniem glowa. -Jestem pewna, ze pan Kerovan i pani Joisan pomoga mi w przewiezieniu mojego ojca do miejsca, w ktorym bedzie mogl odzyskac zdrowie - oswiadczyla Eydryth, po czym dodala nie kryjac goryczy: - Lecz waham sie z innego powodu: co, jesli odbedziemy taka podroz i czarodziejski Kamien nie uleczy Jervona? Albo jesli ojciec zginie w drodze? Kronikarz i jego zona skineli glowami, najwyrazniej rozumiejac jej rozterki i rozpacz. Nagle Alon, o ktorym wszyscy jakby zapomnieli, poruszyl sie, odchrzaknal i rzekl wskazujac jeden ze zwojow ulozonych w stos na stole: -Pani Nolar, czy moge to zobaczyc? Runy na jego futerale przypominaja zwoj, ktory moj nauczyciel Hila-rion mial w swoich zbiorach. Tamten tez dotyczyl medycyny i jesli to jest jego kopia... Duratan wyprostowal sie jeszcze bardziej, unoszac ze zdziwieniem krzaczaste brwi. -Hilarion? Slyszalem to imie od mojego przyjaciela, Kemoca Tregartha. -Znasz Kemoca? - spytal rownie zaskoczony Alon. -Walczylismy razem na granicy i zostalismy przyjaciolmi a zarowno towarzyszami broni. Kiedy Kemoca raniono w walce, przybyl on do Lormtu i znow go tutaj spotkalem, niezadlugo przed Wielkim Poruszeniem. Od czasu ucieczki Starej Rasy do Escore wymienialismy listy za posrednictwem podroznikow i ptakow pocztowych. - Kronikarz zmruzyl oczy w zamysleniu. - Ke-moc wiele mi pisal o tym Hilarionie, ktory poslubil jego siostre. A ty mowisz, ze byles jego uczniem? Alon zawahal sie. -Tak naprawde, to nie. Hilarion i jego malzonka wzieli mnie na wychowanie, kiedy zostalem sam, bez rodziny i klanu w Karstenie, i jako dziecko znalazlem droge do Escore. Nauczyl mnie wielu rzeczy... czytania, pisania, liczenia i starozytnej wiedzy. Duratan przeszyl go ostrym spojrzeniem, lecz zanim zdolal zabrac glos, Alon zwrocil sie znow do Nolar: -Pani, moge wiec zobaczyc ten zwoj? Nolar spojrzala na niego badawczo, po czym skinela glowa. -Oczywiscie - rzekla. - Ale, prosze, badz ostrozny. Jak na pewno wiesz, takie zwoje sa bardzo kruche. -Bede bardzo uwazal - obiecal przyciagajac do siebie metalowy cylinder. Powoli, ostroznie wyjal zwoj i zaczal go rozwijac. Eydryth przez jego ramie zerknela na odsloniety tekst. Wyblakle pismo bylo prawie nieczytelne, a runiczne symbole wskazywaly na znacznie starszy jezyk niz Dawna Mowa. Mogla odczytac to tu, to tam zaledwie jedno lub dwa slowa. -Ach... - mruknal Alon, przebiegajac spojrzeniem manuskrypt. - Tak, to istotnie jest kopia tego, ktory widzialem. A tutaj... - wskazal palcem na wiersz w poblizu konca - jest wzmianka, ktora sobie przypomnialem. Urwal, bo gdy tylko dotknal palcem zamazanych, wyblaklych run, te nagle rozblysly oslepiajacym blaskiem, swiecac fioletowo w promieniach slonca wpadajacych do zakurzonej pracowni. Duratan i Nolar krzykneli, zerwali sie, okrazyli stol i wpatrzyli niedowierzajaco w starozytny zwoj. -Co zrobiles? - Nolar pierwsza odzyskala mowe. - To swiatlo bylo fioletowe, mialo barwe Wielkiej Mocy! -Wielkiej Mocy? - Eydryth spojrzala na Alona szeroko otwartymi oczami. -Alez ja nic nie zrobilem - bronil sie Alon. - Na te strone rzucono pewien czar. - Twarz mial sciagnieta, jakby cos bardzo go zmeczylo. - Slyszalem, jak Hila-rion mowil o czyms takim. To stary czar rozjasnienia, pozwala odczytac tekst nawet jesli atrament wyblakl... pod warunkiem, ze czytelnik jest w wielkiej potrzebie. Te runy zaswiecilyby tak samo, gdyby dotknelo ich kazde z was. O! Szybkim ruchem chwycil palce Eydryth i musnal nimi manuskrypt. Runy znow zablysly oslepiajaco - ale tym razem niebieskozielonym blaskiem. Eydryth poczula dziwny prad przebiegajacy przez jej cialo: jakies cieple mrowienie. Alon puscil jej reke i popatrzyl na nia z zaskoczona mina, choc sam przepowiedzial, ze zwoj zachowa sie tak wobec kazdego, kto bardzo pragnie poznac jego zawartosc. -Wiec to dotyczy leczenia! - wykrzyknela dziewczyna, wracajac do sprawy dla siebie najwazniejszej. - O czym tam jest mowa? Czy mozna to przetlumaczyc? -To jest bardzo stara postac Dawnej Mowy - powiedziala powoli Nolar przypatrujac sie tekstowi. - Znacznie starsza od tej, jaka kiedykolwiek widzialam. -Umiem ja odczytac - oznajmil Alon. - Hilarion urodzil sie w czasach poprzedzajacych pierwsze Wielkie Poruszenie, ktore oddzielilo Estcarp od Escore. Ten zwoj pochodzi z owej epoki. -Tak dawno? Trudno w to uwierzyc! - Duratan pokiwal glowa ze zdumieniem. -Moj przybrany ojciec ma w swoim zaniku zwoje, ktore sa jeszcze starsze od tego - mruknal w roztargnieniu mlodzieniec przygladajac sie karcie pergaminu. Po dluzszej chwili oswiadczyl: - Mialem racje. Ten zwoj wspomina o pewnym uzdrawiajacym miejscu na peryferiach Doliny Zielonych Przestworzy. Kronikarz skinal glowa. -Doliny Morauant! Kemoc pisal mi o tym. Jego brat Kyllan poslubil Pania Zielonych Przestworzy. -W Escore - wtracil Alon - nazywaja ja Dahaun. -Ona ma wiele imion - zgodzil sie z nim Duratan. - Ale wiadomo tez, ze zna sposoby leczenia znacznie lepsze niz Kamien z Konnardu, chociaz on tez jest potezny. Jezeli jakas ranna istota dotrze do uzdrawiajacego miejsca, ktore znajduje sie w jej dolinie, smierc traci nad nia moc. -A ona potrafi uzdrowic okaleczone umysly i dusze rownie dobrze jak ciala? - zapytala Eydryth i nadzieja wstapila w jej serce. - I czy mozna przewiezc to cos, co uzdrawia? -Zwoj nic o tym nie mowi. - Alon pokrecil glowa. - Warto jednak tego poszukac. -Gdybym tylko znalazla jakis leczniczy napoj albo wywar z ziol, ktory moglabym zawiezc mojemu ojcu! - wykrzyknela dziewczyna, po raz pierwszy od wielu godzin odwazywszy sie pomyslec, ze jej poszukiwania moga zakonczyc sie powodzeniem. -Moze Pani Zielonych Przestworzy zna taki lek - powiedziala w zamysleniu Nolar. -To mozliwe - przytaknal Alon. - Slyszalem, ze niewiele jest rzeczy, o ktorych ona nie wie. -Ale jak sie tam dostac? - zastanowila sie glosno Eydryth przypomniawszy sobie wschodnie gory majaczace na horyzoncie. - Sama przeprawa przez szczyty oddzielajace Estcarp od Escore zajmie wiele dni. Alonie, czy znasz jakis szlak lub droge przez te gory? Nie slyszac odpowiedzi podniosla z zaniepokojeniem wzrok. Mlodzieniec patrzyl bez wyrazu na Duratana, ten zas mierzyl go tym swoim niepokojaco uwaznym spojrzeniem. -Chcialbym z toba porozmawiac o tym Hilario-nie - powiedzial powoli kronikarz. - I o tobie samym, Alonie. Nieczesto spotykamy... -Tych, ktorzy mieszkali w Escore - szybko przerwal mu Alon. - Tak, wiem. Obawiam sie jednak, ze teraz nie mamy czasu na taka rozmowe, panie. Jezeli mam zaprowadzic pania Eydryth do Doliny Zielonych Przestworzy... - Serce dziewczyny zabilo mocniej, gdy uslyszala te slowa. - ...musimy zaraz wyruszyc w droge. -Skad taki pospiech? - spytal Duratan z takim usmiechem, jakby znal juz odpowiedz. Alon odparl z zaklopotaniem. -Zaistnialo cos, co moze nam przeszkodzic w dotarciu do Escore. Te komplikacje wlasnie teraz ida naszym tropem. -Rozumiem - odparl kronikarz nadal patrzac w oczy swemu rozmowcy. - Oczywiscie, musicie sie pospieszyc. Ale gdybys kiedys mial wrocic... -Bede szczesliwy, mogac wowczas odbyc z toba dluga rozmowe - obiecal Alon wstajac i podajac dlon Eydryth. - Musimy sie pospieszyc - rzekl. - Chyba ze nie chcesz tam pojechac? Eydryth uchwycila sie jego palcow i tez wstala, chwiejac sie lekko. -Czy naprawde chcesz mnie przeprowadzic przez gory do Escore? - szepnela. - Och, Alonie, ja... Ja nigdy nie zdolam ci sie odwdzieczyc! -Robie to zarowno w swoim wlasnym interesie, jak i w interesie twojego ojca - przypomnial jej. - Czy pamietasz, ze w Ustroniu Rylona czeka na mnie nakaz aresztowania? -Tak, ale... -Bede mogl ukrywac sie w Escore tak dlugo, az tamta czarownica i mieszkancy Ustronia Rylona calkiem o mnie zapomna. Wtedy Monso i ja znow pojawimy sie na torach wyscigowych polnocnego Estcarpu i nikt nie bedzie nic wiedzial! Eydryth usmiechnela sie chytrze. -Mowisz to tylko dlatego, ze nie chcesz, by ktokolwiek wiedzial, jak wielka wyswiadczasz mi przysluge. Wolisz raczej udawac szelme zajetego wylacznie ratowaniem swojej skory. - Spowazniala i spojrzala mu w oczy. - Ja jednak znam prawde. Przyjmij moje podziekowania, Alonie. -Czy potrzebujecie prowiantu na droge? - zapytala Nolar. -Moze kilka podroznych sucharow, gdybys je miala - powiedziala Eydryth idac w strone drzwi. - I... pani Nolar, dziekuje. Dziekuje wam obojgu. Kilka minut pozniej stali na dziedzincu i Alon pakowal do jukow prowiant, ktory dala im mistrzyni nauk. Wlasnie skonczyl, kiedy pojawil sie mistrz kronikarz prowadzacy gniada klacz. Niosl tez garsc szmat i zwoj sznura. -Jakie ma podkowy? - spytal bez wstepu, wskazujac na Kepliana. Alon przyjrzal sie uwaznie sznurowi i kopytom gnia-doszki, po czym usmiechnal sie z wdziecznoscia. -Wlasnie takie - powiedzial. - Dobrze wybrales. -Jak wiekszosc Straznikow Granicznych musialem nauczyc sie kowalstwa - skomentowal kronikarz podajac mlodziencowi szmaty. Eydryth pomogla obwiazac szmatami kopyta Kepliana, zeby nie zostawial sladow. Kiedy skonczyli, Duratan wskoczyl na gniada klacz i wyciagnal reke do Nolar. -Pani zono - rzekl z usmiechem w gleboko osadzonych szarych oczach - wydaje mi sie, ze juz dawno nie odwiedzalismy najdalej wysunietych na poludnie zagrod i nie sprawdzalismy, czy nikt nie potrzebuje twoich lekarstw. Mysle, ze powinnismy to zrobic wlasnie dzisiaj. -Zaczekaj, wezme tylko torbe z lekami - Nolar zachichotala i pobiegla do wiezy. Wrocila z wezelkiem i szeleszczac suknia wdrapala sie na zad gniadej klaczy. Bardzo sprytnie, pomyslala Eydryth. Kopyta gniado-szki beda zaglebialy sie pod ich ciezarem tak gleboko jak kopyta Monsa. A jego sladow nie bedzie widac. -Co powiecie, gdy was znajda? - spytal z niepokojem Alon. -Powiem zgodnie z prawda, ze wszystkie inne nasze wierzchowce byly zajete - odparl spokojnie Duratan - dlatego ja i moja zona musielismy pojechac na jednym koniu, - r- Usmiechnal sie do mlodzienca. - Pamietaj o swojej obietnicy, chlopcze. Bede z niecierpliwoscia czekal na te dluga rozmowe. -Nie zapomne. -W takim razie... - Kronikarz podniosl reke pozdrawiajac ich. - Zycze szczesliwej podrozy wam obojgu. Obyscie znalezli to, czego szukacie. - Nolar skinela im glowa na pozegnanie, kiedy Duratan zawrocil konia. Odjechali klusem. Eydryth i Alon odprowadzili ich wzrokiem. Pozniej i oni opuscili dziedziniec prowadzac Monsa, by do reszty zmylic przesladowcow. Dopiero gdy weszli na ubita ziemie i skaliste podloze, zdjeli szmaty z kopyt i wsiedli na karego ogiera. Eydryth przeslizgnela sie spojrzeniem od pobliskich wzgorz po zasniezone szczyty gor majaczacych w oddali. Pozniej odwrocila glowe i popatrzyla z niepokojem na slabo, ale jednak widoczne slady. -Czy sadzisz, ze Duratan i Nolar zdolaja zmylic czarownice i jej gwardzistow? -Moze na godzine lub dwie. Ale kiedy ich zobacza, poznaja prawde - odparl z westchnieniem. -Wtedy czarownica odwola sie do jasnowidzenia lub dalekowidzenia i w ten sposob sie dowie, jaka droga pojechalismy. - Wskazala na usiana skalami okolice. - A na tym terenie Monso nie bedzie mogl biec tak szybko jak potrafi. Jej towarzysz w milczeniu skinal glowa. Po chwili zwilzyla wargi i dodala: -Jak ci sie zdaje, czy gory ja zatrzymaja? Alon pokrecil glowa. -A ciebie zatrzymaly? - zapytal po prostu. - Ta dama jest rownie zdecydowana pochwycic cie, tak jak ty wyleczyc swego ojca. Nie mylil sie. Zacisnela mocno palce na jego pasku. -Czy jestes pewny, Alonie, ze nadal chcesz ze mna podrozowac? Moglbys zostawic mnie tutaj i tylko wyjasnic, jak mam znalezc gorska sciezke i przelecz prowadzaca do... -Nie - oswiadczyl odwracajac sie w siodle. Spojrzal na nia z blyskiem zdecydowania w oczach. - Pojedziemy razem albo wcale. Nie zapominaj, ze oni i mnie szukaja. Lecz Eydryth wiedziala, co o tym myslec. Gdyby Alon ja opuscil, estcarpianscy gwardzisci nie scigaliby lotrzyka poszukiwanego za oszustwo w wyscigach. To jej szukala czarownica. Polowanie trwalo i to ona miala byc zdobycza. Musze go naklonic, zeby mnie zostawil, postanowila, nie zwazajac na bol, jaki sprawila jej ta mysl. Bez wzgledu na cene. al stofomp Jechali przez caly dzien i zatrzymali sie, zeby rozbic oboz dopiero wtedy, gdy gwiazdy rozblysly na ciemnopurpurowym niebie. Alon niemal bez przerwy zmuszal konia do stepa i nie pozwolil mu rozwinac pelnej szybkosci. W ten sposob dotarli do wysoko polozonych wrzosowisk. Kiedy wreszcie przerwali jazde, znajdowali sie na pogorzu i graniczne gory Estcarpu wznosily sie nad nimi niczym forteca. Eydryth poruszala sie jak we snie, pomagajac Alo-nowi oporzadzic Kepliana. Zmusila sie do jedzenia, wiedzac, iz jej cialo tego potrzebuje. Zasnela, jak tylko wpelzla do spiwora. Nastepnego dnia przed switem obudzila ich mzawka. Narzuciwszy oponcze, pospiesznie przelkneli kilka wilgotnych sucharow i zwineli oboz, zanim sie rozjasnilo. Zaczai padac deszcz. Ruszyli pieszo, prowadzac na wodzach Kepliana. Kiedy dotarli na szczyt najblizszego pagorka, dyszac ciezko i slizgajac sie w blocie, Alon zatrzymal sie i odwrocil, zeby spojrzec na ich tropy. Po chwili tracil lokciem dziewczyne i wskazal cos palcem. 138 Zmruzyla oczy, usilujac dostrzec we mgle i deszczu to, co pokazywal jej towarzysz - widoczne w oddali ogniska.-Mamy prawie dzien przewagi nad nimi - powiedziala dziarsko, choc strach znow scisnal ja za gardlo. -Dogonia nas - odparl ponuro Alon. - Beda dzis jechac po lagodnie opadajacych zboczach. A przed nami ciezka wspinaczka az do zmierzchu. -Nie ma innej przeleczy? -Takiej, ktora Monso moglby przebyc, nie ma. Jednak... jest nikla szansa, ze czarownica przestanie nas scigac. Istnieje czar rzucony na umysly ludzi ze Starej Rasy, dotyczacy tej czesci Estcarpu i Escore. Pan Kemoc Tregarth pierwszy go odkryl. Teraz jednak wszyscy w Estcarpie o tym wiedza i mozliwe, ze czarownica zdola pokonac dzialanie tego starozytnego czaru, skoro wie o jego istnieniu. Przypomniawszy sobie swoje postanowienie, ze Alon i Monso powinni ja opuscic, zeby nie ryzykowac ponownego aresztowania, Eydryth spojrzala z ukosa na swojego towarzysza. -Jezeli w poblizu jest jakas przelecz, ktora mozna przejsc pieszo, dobrze by bylo, gdybys mi ja pokazal. Wtedy ty i Monso moglibyscie isc tedy. Alon zacisnal zeby i nie patrzac na nia zapytal: -Dlaczego? Odetchnela gleboko. -Poniewaz od tego miejsca Monso bedzie tylko opoznial nam podroz. Wiem, ze go nie porzucisz. Nie chce jednak, zeby mnie schwytano tylko dlatego, ze z wami zostalam. W szarym swietle switu nie ogolona twarz Alona wydawala sie jeszcze bardziej sciagnieta i wymizerowa- na, gdy obrzucil dziewczyne dlugim, badawczym spojrzeniem. -Nie przejmuj sie zbytnio - powiedzial z nutka sarkazmu w glosie. - Kiedy zaczniemy opozniac twoja podroz, wtedy bedziesz miala dosc czasu, zeby wedrowac dalej samotnie. Walczac z checia przeproszenia go, wyjasnienia, iz powiedziala to tylko dla jego wlasnego dobra, Eydryth skinela glowa, nie patrzac mu w oczy. -Dobrze wiec - powiedziala starajac sie, zeby jej glos zabrzmial zimno i obojetnie. - Ale to ja bede sedzia w tej sprawie. -I lawnikami, i na pewno rowniez katem - odparowal z cierpkim usmiechem. - Teraz jednak musimy isc dalej. Szli pieszo przez wiekszosc czasu. Potykajac sie pieli po skalistych zboczach usianych karlowatymi jodlami i ciernistym janowcem. Eydryth szla prawie na oslep nawet nie ocierajac oczu i na tyle dostrzegajac otoczenie, zeby nie zboczyc z drogi. Ostatnia uwaga Alona bardzo ja zaniepokoila. W kpiacym tonie wyczula ukryty wielki bol; jej slowa zranily go bardziej niz chcialby to przyznac. On jest bardzo samotny, pomyslala przypomniawszy sobie, jak bardzo ucieszyl sie, ze bedzie mial z kim porozmawiac o Monsie i Stalowym Szponie. Stalowy Szpon! Eydryth podniosla wreszcie glowe i rozejrzala sie dookola, lecz nie dostrzegla na niebie czarnej plamki. -Gdzie jest Stalowy Szpon? - wykrztusila dyszac z trudem. - Nie widzialam go, odkad razem z Monsem rzucili potrojny czar snu. -Rano widzialem go siedzacego na galezi w niewielkim zagajniku karlowatych jodel - odrzekl Alon. - On rzadko lata podczas deszczu; woli dogonic mnie pozniej. Nie boj sie, na pewno nas odnajdzie. 140 Eydryth pomyslala, ze dobrze by bylo, gdyby to jej byla dana taka mozliwosc wyboru. Strumyk zimnej wody przesiakl przez mokry kaptur oponczy i splynal jej po szyi. Zadrzala.Wreszcie, na godzine przed zachodem slonca, deszcz przeszedl w mzawke, a w koncu ustal i slonce wyjrzalo zza chmur. Alon natychmiast zatrzymal sie obok karlowatej jodly. Zdjal oponcze, po czym pospiesznie otrzasnal z wody najblizsza galaz i rozwiesil na niej swoje okrycie, zeby wyschlo. Eydryth zastanawiala sie, czy nie ponaglic go do dalszej drogi, ale stopy i miesnie nog tak bardzo ja bolaly, iz nic nie powiedziala, tylko na innym drzewie tez rozwiesila swoje okrycie. -Czy mozemy rozpalic ognisko? - zapytala glosno. - Chrust na pewno jest wilgotny, wiec nie obejdzie sie bez dymu. Alon wzruszyl ramionami. -Czarownica i tak wie, gdzie jestesmy, bez wzgledu na to, czy rozpalimy ogien, czy tez nie. A co do mnie - zdjal przemoczony skorzany kaftan - wolalbym raczej sie ogrzac. - Potarl szczeke i skrzywil sie. - Nie mowiac juz o goracej wodzie do golenia. Rozpaliwszy ognisko, ktore istotnie palilo sie z trudem i dymilo, Eydryth takze zdjela kaftan, zeby jej tunika mogla wyschnac. Potem wyciagnela swoj miecz. -Pora na twoja pierwsza lekcje - oglosila uroczyscie. Zdumienie, malujace sie na ogolonej juz twarzy Alona, rozbawilo ja. Czubkiem miecza wskazala bron, ktora Alon mial u pasa. -No, wyciagaj go. Uczac sie prawidlowej postawy i jednego czy dwoch ruchow na pewno sie rozgrzejesz i rozluznisz zmeczone miesnie. -Ale... - Zawahal sie, pozniej wzruszyl ramionami i poslusznie wykonal polecenie. Eydryth wprawnym okiem obejrzala estcarpianski brzeszczot. -To zwyczajny miecz, lecz estcarpianscy kowale dobrze znaja swoje rzemioslo. Jest dwustronny, ostro zakonczony. Nauczysz sie poslugiwac zarowno ostrzem, jak i czubkiem. Przede wszystkim wyciagnij go przed siebie... o, tak. Skontrolowala jego reke, dotykajac lekko przegubu, przebiegajac palcami wzdluz obnazonego ramienia. -Masz dosc sily - powiedziala. - Nie dziwie sie, ze potrafisz zatrzymac Monsa sciagajac wodze. Ustaw stopy w ten sposob... - Sama zajela prawidlowa pozycje; wysunela do przodu prawa stope i przykucnela nieco. - Tak, dobrze, teraz zegnij lekko kolana, o tak... Posluchal, marszczac w skupieniu brwi. -Dobrze - osadzila. - Ramiona nieco do przodu, prawe bardziej niz lewe, patrz przed siebie, dobrze... - Stanela naprzeciw niego z wyciagnietym mieczem. - Musisz pozwolic, zeby twoje cialo myslalo za ciebie, sam zachowaj spokojny umysl, zebys mogl zaplanowac nastepny ruch. Nie rozgladaj sie, ale patrz tak, zeby objac spojrzeniem calego przeciwnika. Zebys widzial nie tylko jego miecz, lecz takze ruchy jego glowy, ramion, no, rozumiesz, cale cialo. Z czasem nauczysz sie bezwiednie oceniac jego uklad. Kazda niewielka zmiana postawy czy ruchy oczu przeciwnika pozwola ci przewidziec jego zamiar. Zwlaszcza oczy czesto ujawniaja nastepne posuniecie, zanim jeszcze zareaguje reka i reszta ciala. -Co mam zrobic z lewa reka? - zapytal ponuro Alon koncentrujac sie na trzymaniu miecza w odpowiednim polozeniu. -Na razie trzymaj ja tak. Pomoze ci utrzymac rownowage. Z czasem naucze cie uzywac lewej reki owinietej w plaszcz. Bedziesz mogl trzymac w niej sztylet, zeby odparowywac ciosy. -Wiec tak walczysz? Z mieczem i sztyletem? -Tak, to jest moj ulubiony sposob - odparla. - Teraz schowaj swoj miecz do pochwy. -Czy juz skonczylismy? - zapytal jej uczen z widoczna ulga, ze tak latwo sie wywinal. -Skadze. Nie chce tylko, zebys mnie zranil, gdybym nie zdolala odparowac ciecia. Pocwiczysz ze schowanym mieczem. - Kiedy jej posluchal, powiedziala: - Dobrze. Teraz wroc do poprzedniej pozycji. -Nogi mi od tego zesztywnieja - mruknal Alon. -Na pewno - przyznala. - Teraz pozwol sobie zademonstrowac podstawowe pchniecie i parade, zebys mogl je przecwiczyc dzis wieczorem. Szybko przeniosla swoj ciezar na prawa noge, a jej miecz pomknal do przodu jak stalowy wiatr. Jego czubek zatrzymal sie na piersi Alona. Ten cicho krzyknal z zaskoczenia i odskoczyl do tylu, patrzac na nia szeroko otwartymi oczami. -Prosze cie, uwazaj troche! - wybelkotal. - Ty... moglas mnie przebic! -Oczywiscie - przytaknela spokojnie Eydryth. - Lecz tego nie zrobilam. Patrz uwaznie! - Pokazala znow to samo pchniecie. - Musisz nauczyc sie wyczuwac sile ciosu i ustawienie miecza. To jest tak, jakby byl czescia twojego ciala. Musisz scisle go kontrolowac. Twoj brzeszczot, popychany przez twoj przegub i ramie, rusza pierwszy. Za nim podaza twoje cialo, a potem, na samym koncu, robisz krok do przodu. Teraz sprobuj to wykonac! Po pierwszej probie pokrecila glowa z dezaprobata. 143 -Skup sie, Alonie! Miecz jest teraz przedluzeniem twojego ramienia i musisz tak go traktowac. Powtorz.Powtorz! Jeszcze raz. Po dwunastej probie nauczycielka skinela glowa z zadowoleniem. -Lepiej! Teraz postaraj sie dotknac czubkiem miecza, o, tego. - Zawiesila na galezi worek z konska pasza. - Celuj w srodkowa sprzaczke. Powtorzyl te czynnosc dziewiec razy, zanim trafil w cel. -Dobrze! Znacznie lepiej! -Nastepnym razem, kiedy zolnierze nas zaczepia, nie bedziesz walczyc sama, pani! - Alon usmiechnal sie szeroko. Widzac jego zapal, Eydryth usmiechnela sie poblazliwie. -A teraz pierwsza parada. Skrzyzuj ze mna miecz, o tak. Eydryth wykonala niewielki ruch przegubem i miecz nagle wypadl z reki Alona. Mlodzieniec przeniosl z niej spojrzenie na lezacy na ziemi brzeszczot. -Zdaje sobie sprawe, ze jeszcze wiele musze sie nauczyc - westchnal. -Ale dobrze sie spisujesz, jak na poczatek. Teraz powtorzymy parade. Tym razem rozluznij miesnie przegubu, zeby twoja reka podazyla w slad za mieczem i go nie wypuscila. Kiedy skonczyli lekcje, zmierzchalo juz i koszula Alona byla mokra raczej od potu niz od deszczu. Powiesil ja, zeby wyschla, i nalozyl inna. -Zaraz wroce - powiedzial i zniknal jej z oczu. Dziewczyna zaczela przygotowywac obozowisko. Pokiwala glowa nad mokrym spiworem, gdyz woda prze- 144 siakla nawet przez wysmarowany sadlem pokrowiec. Pozniej wyjela z sakwy suszone mieso i maly garnek. Kolacja z ugotowanego na wolnym ogniu miesa z dodatkiem pokruszonych sucharow bedzie goraca, choc niesmaczna.Alon wrocil dopiero wtedy, gdy zrobilo sie zupelnie ciemno. Eydryth nie podsycala ognia podczas jego nieobecnosci i teraz w blasku zarzacych sie wegli, widziala go tylko jako ciemna plame zaslaniajaca ogniska rozpalone przez przesladowcow. Sprobowala ocenic te odleglosc. -Sa blizej. Alon usiadl z westchnieniem. Podziekowal za jedzenie, ktore mu podala. -Jezeli beda jechali z taka sama szybkoscia, jutro o tej porze prawie nas dogonia - zauwazyla, wybierajac lyzka resztki posilku. Zagryzla warge, zawahala sie, po czym oswiadczyla: -Jutro rano kazde z nas powinno pojsc swoja droga, Alonie. -Nie - odpowiedzial spokojnie. - Nie zdolaja jutro nas dogonic. Skaly zwolnia ich tempo, tak jak nasze dzisiaj. -Jezeli nie jutro, to na pewno pojutrze. Musimy sie rozstac. Sama pojde szybciej! Odwrocil ku niej glowe, ale w slabym blasku zaru nie mogla nic wyczytac z jego twarzy. -Jezeli jutro w nocy beda blizej niz teraz - odpowiedzial - zrobie, jak zechcesz. Czy to wystarczy? -Tak - odrzekla Eydryth, czujac, ze cos sciska ja za gardlo. - Alonie... ja... jestem ci wdzieczna za to, ze probujesz mi pomoc. Ja... ja dobrze ci zycze. Nic nie odpowiedzial. Dotarli do podnoza przeleczy nastepnego wieczoru, lecz Eydryth to nie ucieszylo. Beda mieli szczescie, jesli rano pokonaja polowe odleglosci, ktora przebyli tego dnia... A oddzial gwardzistow, ktorzy nie musieli prowadzic koni po kamienistym gruncie, dogoni ich bez trudu. Odwracajac sie, zeby rzucic okiem na skaliste wzgorza, po ktorych tak mozolnie sie pieli, Eydryth az zmarszczyla brwi ze zdumienia. Zadnego sladu estcar-pianskiej czarownicy i jej orszaku! Zwrocila na to uwage Alonowi i uslyszala odpowiedz, ze przesladowcy pewnie zgubili ich trop. -Ale ona moze nas sledzic za pomoca swojego czarodziejskiego klejnotu - dowodzila dziewczyna. - Sam to powiedziales. -Poslugiwanie sie moca bardzo meczy - odpowiedzial. - Moze w koncu stracila sily. A moze nie mogla sie jednak zmusic do podrozy tak daleko na wschod. Eydryth nie opuscily watpliwosci. Przypomniala sobie determinacje malujaca sie na twarzy ich przeciwniczki. -Nie poddalaby sie nawet wtedy. Kazalaby sie przywiazac do konia, ktorego ktos by prowadzil. Prawdopodobnie rozbili oboz w jakiejs dolinie i dlatego ich nie widzimy. -Zgubilismy ich - utrzymywal Alon. - Dzisiaj czesto sie ogladalem i ani razu nie zobaczylem nawet ich sladu. Mysle, ze tej nocy mozemy spac spokojnie. - Odwrocil sie, zawolal przez ramie: - Niedlugo wroce! - Po czym zszedl w dol zbocza. Tego dnia Stalowy Szpon przyniosl im upolowanego krolika. Eydryth go wypatroszyla i wlozyla do garnka wraz z garscia jarzyn i szczypta ziol. W oczekiwaniu na Alona postanowila pocwiczyc szermierke z nie istniejacym partnerem. Kiedy w koncu - spocona i zdysza- 146 na - znieruchomiala, zobaczyla, jak ostatnie promienie slonca oswietlaja szczyt gory, ktora wznosila sie ponad nia, i znikaja. Alona zas wciaz nie bylo. Spoznia sie celowo, pomyslala z irytacja. Jest juz za ciemno na lekcje szermierki.Wielkimi krokami zeszla ze zbocza, zamierzajac wyglosic marnotrawnemu uczniowi mowe o koniecznosci codziennych cwiczen, jezeli sie chce osiagnac bieglosc we wladaniu mieczem. Nagle porazila ja inna mysl: Co, jesli go schwytali, a ja ide teraz prosto w pulapke? Szla teraz ostrozniej, przezornie przenosila ciezar ciala z nogi na noge, by nie poruszyc jakiegos kamyka na skalistym gruncie, wykorzystywala kazdy glaz i kazda oslone, jaka moglo jej zapewnic otoczenie. I tak oto natknela sie na swego towarzysza, ktory kleczal na ziemi, spiewajac cicho. W jednym reku trzymal pek czarnego konskiego wlosia, ktorym zamiatal gleboko odbity w mokrej glinie slad kopyta. Dziewczyna wytezyla sluch i uslyszala urywki piesni. Zdala sobie sprawe, ze byla to magiczna forma Dawnej Mowy. Nie ujawnila swojej obecnosci, tylko obserwowala go z zacisnietymi gniewnie ustami. Alon umilkl. Wstal, podniosl rece ponad glowe i nagle odcisk kopyta, rysa na skale powstala od uderzenia podkowy i kupka konskiego nawozu zaswiecily fioletowym blaskiem... ...i zniknely. Z ziemi uniosla sie mgla i zaczela wic sie w dol zbocza wzdluz ich tropu. Eydryth instynktownie wyczula, ze zatrze wszelkie slady, jakie pozostawili. Alon stal jeszcze chwile z podniesionymi rekami, potem westchnal glosno i sie zgarbil. Tak, czary rzeczywiscie bardzo mecza tego, kto je rzuca, pomyslala z gorycza Eydryth. Policzki jej plonely z gniewu i wsty- 147 du, gdyz przypomniala sobie, co wyznala mu o swoim dziecinstwie i dorastaniu w Kar Garudwyn. Jak mogla byc tak glupia i nie domyslic sie prawdy?Mlodzieniec odpoczywal tylko chwile, po czym powlokl sie ku obozowisku. Najwyrazniej zmeczenie pozwalalo mu tylko na taki krok. Eydryth poczekala, az znajdzie sie obok jej kryjowki, a wtedy zagrodzila mu droge. -Teraz rozumiem, skad ta pewnosc, ze czarownica nie bedzie mogla nas odnalezc - powiedziala cicho, choc targal nia gniew. Zatrzymal sie i patrzyl na nia dluga chwile. Jego blada twarz majaczyla w polmroku. W koncu odrzekl: -Jest mi przykro. Masz prawo gniewac sie na mnie. -Na Prawice Karthena zwanego Pieknym, na pewno mam! - syknela. Byla tak wsciekla, ze trzesla sie cala jak lisc na wietrze. - Ja ci zaufalam, a ty przez caly ten czas smiales sie ze mnie w duchu! Ty nie jestes zwyklym wioskowym Madrym Mezem ani zoltodziobem, ktory bawi sie magia, tyle wiem. Wielki Adept, ktory towarzyszyl biednej, pozbawionej mocy minstrel-ce, poslugujac sie czarami, zeby ja chronic... - Przelknela sline, czujac w ustach gorycz gniewu. - No dobrze, odtad sama bede siebie chronic! Nie potrzebuje cie! -Wiem o tym - powiedzial spokojnie. Zaskoczyly ja te slowa. -Zalozylas bez pytania, ze nie wladam moca - przypomnial jej. - Nie sklamalem otwarcie. -Pozwoliles mi w to wierzyc! - wybuchnela dziewczyna. - To to samo! -Masz prawo sie gniewac. - Jego glos byl bardzo zmeczony i bez wyrazu. - Ale... pani, kiedy zorientowalem sie, jaki blad popelnilem, bylo juz za pozno, zebym mogl ci to wyjasnic nie urazajac cie. Wiedzia- 148 leni, ze bedziesz sie gniewac, i nie chcialem ci sprawic przykrosci. - Zawahal sie, a po chwili ciagnal cicho: - I wczoraj, gdy zaczelas mowic o rozstaniu, zrozumialem, ze jesli poznasz prawde, wtedy rzeczywiscie odejdziesz. Nie chcialem, by do tego doszlo.Eydryth uslyszala w jego glosie nute, ktora zgasila jej gniew. Zarumienila sie znow i poczula, ze serce wali jej jak mlotem. -Nie chcialam, zebys przeze mnie znow wpadl w rece tamtej czarownicy - powiedziala niezrecznie. - Bylaby to kiepska zaplata za twoja pomoc. -Ale moj brak szczerosci stal sie kiepska zaplata za twoja otwartosc - odparl. Podszedl do niej blizej. - Moge tylko rzec, ze jest mi bardzo przykro. Pomylilem sie, ale mysl, ze juz nigdy cie nie zobacze, byla... - zawahal sie - ...nie do zniesienia. Zaklopotana dziewczyna cofnela sie. Czesc jej istoty szukala odpowiedzi, druga zas nie chciala nic wiecej uslyszec. -Czy mam wiec odejsc? - zapytal ze smutkiem w glosie. - Czy rzeczywiscie musimy sie rozstac? Dziewczyna targaly sprzeczne uczucia. Zdolala jednak sie opanowac i odpowiedziec w miare spokojnie: -Jezeli jestes pewien, ze dzieki temu, co zrobiles, ta uparta czarownica nas nie odnajdzie, nie widze powodu, dla ktorego mielibysmy osobno wedrowac do Doliny Zielonych Przestworzy. Skinal glowa w milczeniu i razem poszli w strone obozu. Zapach gulaszu sprawil, ze przyspieszyli kroku. Gdy dotarli do miejsca, w ktorym czekal Monso skubiac z determinacja pozolkle kepki trawy przyczajone wsrod skal, Alon nakarmil Kepliana. Dopiero wtedy zasiedli do swojego posilku. Po skonczonej kolacji Eydryth spojrzala na swojego towarzysza ponad ogniskiem. -Znasz moje dzieje, Alonie. Uwazam, ze mam prawo poznac teraz twoje. Jak znalazles sie w Ustroniu Rylona, wystawiajac Monsa do wyscigu? Ktos z takimi zdolnosciami jak twoje... Zmarszczki pojawily sie wokol jego ust, kiedy odparl gorzko: -To prawda, ze wiekszosc Adeptow spedza dnie w poszukiwaniu czegos innego, a nie oszukuje na konskich wyscigach. Ale uwierz mi, zanim cie spotkalem, nie poslugiwalem sie czarami przez ponad rok. -Wiec to ty uspiles czarownice i jej gwardzistow? -Tak, pokierowalem moja moca za posrednictwem Monsa i Stalowego Szpona. -Powinnam byla sie domyslic - powiedziala i w naglym przyplywie szczerosci przyznala: - Mozliwe, ze sie domyslilam, lecz nie chcialam widziec tego, co mialam przed oczami. Duratan i Nolar... Oni wiedzieli, prawda? -Mysle, ze tak. Eydryth poruszyla gasnace ognisko galezia, az plomienie strzelily w gore, po czym wrzucila ja w zarzace sie wegle. -Z lat spedzonych w Kar Garudwyn pamietam, ze nielatwo jest ignorowac swoja moc. Ten dar ujawni sie bez wzgledu na okolicznosci. Dlaczego przestales po* slugiwac sie czarami? -Poniewaz zabilem mojego najlepszego przyjaciela - odpowiedzial ze spokojem Alon. Wstrzasnieta dziewczyna utkwila w nim spojrzenie. Oboje milczeli przez jakis czas. Pozniej Alon westchnal gleboko. -To dluga historia. Ja naprawde nie wiem, kiru jestem ani kim byli moi rodzice. Niejaki Parlan wzialf mnie na wychowanie, poniewaz uwazal mnie za syna swojego zabitego krewniaka. Nie wiem, czy to byla prawda. -Dlaczego w to watpisz? -Poniewaz Yachne powiedziala Par lanowi, ze jestem dzieckiem jego kuzyna, ale nie bylo zadnego innego dowodu na poparcie jej slow. A Yachne... - zawahal sie. - Nigdy jej nie ufalem, jakkolwiek troszczyla sie o mnie i wychowywala przez pierwsze dwanascie lat mego zycia. -Kim byla ta Yachne? -Madra Kobieta, nie mam co do tego zadnych watpliwosci. Pojawila sie we dworze pana Parlana, gdy bylem niemowleciem. Opowiedziala mu, kim jestem i jak sie urodzilem. Twierdzila, ze byla sluzebna mojej matki. -Czy ta Yachne wladala moca? -Tak. Przypuszczam, ze odkad zaczalem chodzic i mowic uczyla mnie na wiele sposobow, jak sie nia poslugiwac. Ale nie wierze, ze byla do mnie przywiazana czy przynajmniej lubila. Opiekowala sie mna ze wzgledu na to, co, jak sadzila, bede mogl dla niej zrobic. Eydryth pomyslala, jak smutne zycie musial wiesc - bez krewnych i milosci - i serce jej sie scisnelo. -Moze - powiedziala niezrecznie - ta... Yachne kochala cie, ale nie umiala tego okazac. Tak czesto bywa z niektorymi ludzmi. Alon potrzasnal przeczaco glowa i odparl stanowczo: -Mialem dopiero dwanascie lat a juz wiedzialem, ze tak nie jest. Ona nigdy nie zachowywala sie jak matka czy ciotka, ani nawet jak nauczycielka, ktora lubi swego ucznia. Uczyla mnie tak, jakbym mial jej sie kiedys na cos przydac, i obawialem sie tego dnia. - Spojrzal na nia smutno ponad plomieniami. - Uczylem sie od niej, ale jej nie kochalem - chociaz Yachne nigdy nie obrzucala mnie obelgami i zawsze traktowala z obojetna, bezosobowa zyczliwoscia. Troszczyla sie o mnie, lecz bardzo sie jej balem przez te wszystkie lata. -Czy obawiales sie, ze chce cie skrzywdzic? -Nie... - zawahal sie. - Ale nigdy nie chcialem byc sztyletem, ktory zamierzala wyostrzyc. - Usmiechnal sie, lecz w jego oczach Eydryth dostrzegla cierpienie. - Wiem na pewno, ze wlasnie tym bylem dla Yachne. Tym i niczym wiecej. -Wiec jak sie uwolniles od niej i Parlana? -Pewien czlowiek sprzymierzony z poteznym sluga Ciemnosci napadl na dwor Parlana. Procz mnie wszyscy zgineli. Zdolalem ukryc sie przed napastnikami. -Za pomoca czarow - domyslila sie Eydryth. - Czy wszyscy zostali zabici? Yachne rowniez? Alon zaprzeczyl. -Nigdy wprawdzie nie zobaczylem jej ciala, ale tez nie mam powodu przypuszczac, ze ja oszczedzono. Wydawalo mi sie, ze gdyby zyla, przyszlaby mi z pomoca. Mimo wszystko cos dla niej znaczylem - dodal z grymasem goryczy. - -A potem... Co potem zrobiles? -Przedostalem sie do Escore i, jak ci mowilem,! Hilarion i Kaththea wzieli mnie na wychowanie. Alc| w kilka lat pozniej urodzilo im sie dziecko... a po dwochii latach nastepne. Bylem prawie dorosly i Hilarion prze-? kazal mi wiele z tego, co sam umial. Chcieli, zebyml zostal, lecz ja zapragnalem odwiedzic kraj, w ktorym] przyszedlem na swiat - jesli rzeczywiscie to byl Kar-( sten, a nie wiem tego na pewno. Uznalem tez, ze moi przybrani rodzice powinni skupic sie na wychowywani^; swoich dzieci. Dlatego odjechalem z Monsem. Oparlszy lokcie na kolanach, ujal brode w dlonie i wpatrywal sie w gasnace ognisko, jakby widzial tam obrazy z przeszlosci. -Kiedy znalazlem sie po drugiej stronie gor, spotkalem Jonthala, pana Stalowego Szpona. Jako dziecko mialem przyjaciela, Sokolnika imieniem Nirel, wiec odezwalem sie do Jonthala, mimo ze unikalem dotad rozmow z innymi ludzmi. Zaprzyjaznilismy sie i juz wkrotce potem przeprowadzalismy podroznych przez gory z Karstenu do Estcarpu i z Estcarpu do Escore. Jonthal wszystko zalatwial, ja zas tylko towarzyszylem wedrowcom i strzeglem ich przed niebezpieczenstwami, ktore pojawily sie po Wielkim Poruszeniu... glownie Thasowie i wilkolaki. -Rozumiem. Podrozni mogli bezpiecznie wedrowac pod twoja opieka - zgodzila sie z nim Eydryth. - Nic dziwnego, ze nigdy nie musiales uczyc sie szermierki! -Przekonalas mnie, ze sie mylilem - odparl. - Teraz, gdy juz nie musimy obawiac sie poscigu, bede cwiczyl codziennie. -To dobrze - powiedziala. - Ale prosze, mow dalej. -Jonthal zawsze zarzucal mi zbytnia pewnosc siebie - podjal z westchnieniem Alon. - Lecz ja smialem sie z jego obaw. Pewnej nocy w Karsie jedlismy kolacje w piwiarni, kiedy jakis chlopiec przyniosl wiadomosc, ze pewien klient chce sie z nami zobaczyc. Jonthal nie chcial tam isc, gdyz byla to dzielnica, do ktorej nawet straznicy miejscy nigdy sie nie zapuszczali, chyba ze w grupie, ale ja nalegalem. Potrzebowalismy pieniedzy. Czego mielibysmy sie obawiac, zapytalem. Moja moc nas obroni. Rozesmial sie gorzko i taka meka zabrzmiala w tym cichym smiechu, ze Eydryth serce sie scisnelo. -I nie obronila? - zapytala, gdyz siedzial w milczeniu, z pochylona glowa. -Obronila, ale... Posluchaj. Weszlismy do jakiejs alei, szukajac domu i wejscia. Zaatakowano nas, zanim sie zorientowalismy, co sie dzieje. Cos sprawilo, ze nic nie wyczulem. A przeciez zmysly Adepta powinny byly mi dac znac. Napadlo nas czterech wynajetych bandytow, uzbrojonych w miecze. Jonthal wdal sie w walke z jednym ze zbirow, a ja uspilem dwoch innych. Czwarty wzial nogi za pas. Kiedy odwrocilem sie, zobaczylem, ze miecz rzezimieszka mierzy w gardlo mojego przyjaciela. Zaatakowalem, wytezajac cala wole, ale moc zboczyla z drogi. Ja... - Glos mu zadrzal po raz pierwszy. - Nigdy sie nie dowiem, dlaczego tak sie stalo, ale musialem popelnic... jakis blad. Uwolniona przeze mnie sila porazila Jonthala, podczas gdy morderca stal nie tkniety. Moj przyjaciel byl martwy, zanim jeszcze upadl na smierdzacy bruk tego po trzykroc przekletego miasta! - Alon wpatrzyl sie w swoje rece. - To ja go zabilem. -Probowales go uratowac - zauwazyla Eydryth. - Gdybys nie porazil go moca, zginalby z reki tamtego zbira. -Moze... a moze w ostatniej chwili odparowalby cios. Byl dobrym szermierzem. ', -Nie skrzywdziles go rozmyslnie - ciagnela zy-j wo. - W bitwie zdarza sie, ze zolnierz ginie od przypadkowego ciosu towarzysza broni. Pomylki sie zdarzaja. W tym, co sie stalo, nie bylo twojej winy. I powinienes byl sobie to wybaczyc. - Westchnela. - Poczucie winy to bardzo ciezkie brzemie. -! Popatrzyl na nia uwaznie w blasku gasnacego ogniska; -Ty tez powinnas o tym wiedziec, pani. Ciagto' winisz sie o cos, do czego wcale sie nie przyczynilas. - \ Alon zastanawial sie przez chwile. - Zawre z toba umowe, Eydryth. -Jaka umowe? - zapytala ostroznie minstrelka. -Sprobuje sam sobie wybaczyc, jezeli ty tez to zrobisz. Nie mozesz sie obwiniac o znikniecie swojej matki ani o chorobe swojego ojca. Jesli w ogole jestes winna, to w znacznie mniejszym stopniu niz ja. Dziewczyna zagryzla wargi, a pozniej z namyslem skinela glowa. -Dobrze. Nie bede uwazala sie za odpowiedzialna za to, co sie stalo, jezeli ty postapisz identycznie. -Umowa zawarta - powiedzial i wyciagnal do niej reke. Eydryth siegnela ponad rozzarzonymi weglami, czujac bijace od nich cieplo, i mocno uscisnela dlon Alona. -4 xl oniewaz juz nie obawiali sie poscigu, nastepnego T^dnia wspinali sie znacznie wolniej. Osniezone szczyty wciaz gorowaly nad nimi, ale przelecz, do ktorej zdazali, byla juz tylko o pol dnia drogi. Szron bielil skaly pod ich nogami i znikaly ostatnie zarosla. Spotykali teraz tylko szarozielone porosty. Oddychajac z trudem w rozrzedzonym powietrzu Alon i Eydryth zatrzymali sie, zeby rozbic oboz na dlugo przed zachodem slonca. Kiedy trafili na prawie rowny uplaz, dziewczyna sie dowiedziala, ze bylo to jedyne miejsce na obozowisko z tej strony przeleczy. Gdy juz sie posilili i odpoczeli, Alon zaczal cwiczyc wyuczone pchniecia i parady. Otulona oponcza Eydryth obserwowala go, od czasu do czasu korygujac postawe albo ruchy. Ale mlody Adept robil szybkie postepy i Powiedziala mu to. W koncu Alon przerwal cwiczenia, spocony pomimo zimnego powietrza, i ciezko dyszac osunal sie na swoj spiwor. -Czy wystarczy na dzisiaj, nauczycielko? -Oczywiscie - odrzekla. - Jutro - jezeli bedziemy mieli dosc sil, zeby przedostac sie na druga strone przeleczy - pokaze ci inna parade. -A kiedy bede mogl skrzyzowac miecz z zywym przeciwnikiem zamiast dzielnego worka z owsem? -Przy takich postepach, jakie teraz robisz? Och... moze w przyszlym miesiacu - odpowiedziala z usmiechem. ; Twarz Adepta wyciagnela sie i Eydryth pospiesznie! dorzucila: -Alez uczysz sie szybciej niz wiekszosc ludzi, Alo-nie! Jesli chcesz opanowac sztuke fechtunku, musisz: nauczyc sie cierpliwosci. -Cierpliwosc nigdy nie zaliczala sie do moich cnot. - ' Z westchnieniem siegnal po kawalek suchara. Kolacja byla zimna, poniewaz nie znalezli chrustu na ognisko. Pozniej, kiedy siedzieli w przyjaznym milczeniu patrzac, jak zapada zmierzch, Alon zapytal nagle: -Co to za piesn? Ma sliczna melodie. Eydryth drgnela. Nie zdawala sobie wcale sprawy; ze cos nuci. -Nie wiem - powiedziala czujac sie glupio. - Jak brzmiala ta melodia? Alon zanucil ja, falszujac zreszta. Eydryth poczulaj jak rumieniec oblewa jej twarz. Bezwiednie naplynely kti niej slowa towarzyszace tej melodii. ' Sionce za dnia zloci ziemie, Noca ksiezyc srebrny drzemie. Jest li cos rownie pieknego Jako oczy kochanego? Wesolo tancza na wietrze drzewa, Slodko ptak w ukryciu spiewa. Nie ma dla mnie nic slodszego Nizli glos mego milego. Srebro ni zloto, wietrzyk ni ptak, Slonce ni ksiezyc, choc cudne tak, Nie porusza serca mego Jako widok kochanego. -To stara piesn z High Hallacku - powiedziala niechetnie. -Uswiadomilem sobie wlasnie, ze nie slyszalem cie spiewajacej od tamtego dnia na konskim jarmarku, kiedy wykonalas dla Monsa serenade. Masz taki piekny glos... Czy mozesz ja powtorzyc dla mnie? Eydryth pokrecila glowa. -Zapomnialam slow - sklamala, krzyzujac palce za plecami w gescie, ktory nagle przypomniala sobie z dziecinstwa. -Szkoda. Prosze... zanuc ja znowu, zebym mogl zapamietac te melodie. Zanucila, cieszac sie, ze w ciemnosci nie mozna zobaczyc jej rumiencow. Nie ma czasu na powiklania! - powtorzyla w mysli z naciskiem. Tej nocy spali obok siebie pod wspolnym nakryciem, jak bylo we zwyczaju miedzy towarzyszami podrozy, ktorzy obozowali bez ogniska w chlodna noc. Alon zarzucil swoja oponcze na grzbiet Monsa, po czym kazal mu sie polozyc. Przytulili sie do siebie pod oslona jego ciala i zmeczeni dziennymi trudami szybko zasneli. Eydryth obudzila sie w srodku nocy. Ubywajacy ksiezyc swiecil dziewczynie prosto w twarz, Alon Przywieral do niej pod kocami, jego ramie przygnia- talo ja do ziemi, a cieply oddech muskal wlosy na karku. Zagryzla wargi. Jak tu sie uwolnic z jego objec? Nawet przez gruba warstwe odziezy niezwykle wyraznie wyczuwala bliskosc przytulonego do niej ciala i reki lezacej tuz obok jej piersi. Kazdy oddech mlodego Adepta zdawal sie budzic echo w jej ciele. Kiedy tak sie wahala, nie chcac sie poruszyc i go budzic, zauwazyla blysk na zboczu pobliskiej gory. Zmruzyla oczy, pewna, ze jej sie to przywidzialo, ale gdy sierp ksiezyca wychynal spoza lawicy mknacych po niebie chmur, znow zobaczyla czyste, biale swiatlo jarzace sie w gestym mroku. Zdawalo sie ja przywolywac. Co to takiego? Miala wrazenie, ze slyszy dziwna, niesamowita muzyke o wysokich tonach. Zaden instrument ani tez ludzkie czy ptasie gardlo nie wydalyby z siebie takich dzwiekow. Ostroznie wysunela sie z objec Alona i usiadla. Zaszczekala zebami z zimna, gdy uderzyla w nia falaj chlodu. Mlodzieniec wymamrotal cos niezrozumiale^ kiedy jego palce szukaly na oslep jej cieplego ciala. \ Niezwykle swiatlo przygaslo i zniknelo, gdy nastepni chmura przeslonila ksiezyc. Eydryth wpatrzyla si^ w zbocze gory, bojac sie nawet mrugnac, zeby nie straci^ z oczu owego punktu. Minelo kilka dlugich chwi| i swiatlo znow sie pojawilo, swiecac... przyzywajac. Eydryth uslyszala ciche parskniecie i zobaczyla unie^ siona glowe Monsa, atramentowy cien na tle zalanyclf ksiezycem skal. Keplian nastawil uszu. Blask nieznaf nego swiatla dziwnie odbijal sie w jego oczach. Uslyszawszy znow te piskliwa dziwna muzyke, mlodsi kobieta odwrocila sie do swojego towarzysza i potrzal snela nim. -Alonie! Obudz sie! - powiedziala niecierpliwie. - Obudz sie, prosze! Ocknal sie i w jednej chwili oprzytomnial. Kazdy wedrowiec musial nauczyc sie tej sztuki, jesli chcial dluzej pozyc na szlaku. -Co sie dzieje? - Usiadl i zaklal cicho, gdy owional go zimny wiatr. Naciagnal koce na ramiona. -Nie wiem - odpowiedziala Eydryth, wskazujac na dalekie swiatlo i starajac sie opanowac drzenie. - Czy moze to byc jakas pulapka zastawiona na nas przez strazniczke? Alon podal jej oponcze. -Nie, wyczulbym jej obecnosc. To jest... cos potezniejszego. Znacznie od niej potezniejszego. Nie jest zywe, a mimo to... jest czescia Mocy. -Jakiej Mocy? Na pewno nie Mocy Ciemnosci! - zaprotestowala Eydryth. To swiatlo bylo takie czyste, takie jasne! -Nie moge byc calkiem pewny, gdyz niewiele wyczuwam - odparl Alon. - Lecz skoro ozywia je ksiezyc, wiec musi pochodzic od Mocy Swiatla. I... ono mnie przyciaga, ma zdolnosc przywolywania, przyzywania. -Wiem - oswiadczyla. - Mnie rowniez wzywalo. Alonie, to bardzo wazne, wiem, ze tak jest. Musimy tam pojsc - szybko, zanim zajdzie ksiezyc. |edrowka w blasku ksiezyca byla bardzo niebes pieczna. Szli potykajac sie i slizgajac po zd marznietej, oszronionej ziemi. Kiedy zaczeli wspinac si? po zboczu gory, teren stal sie jeszcze bardziej nierown^ az w koncu musieli kluczyc pomiedzy wystajacymi z ziemi skalami pokrytymi lsniacymi pasmami lodl^ Eydryth prowadzila, idac wielkimi krokami, szybk? i niecierpliwie, mimo trudnosci, jakie zmuszeni by| pokonywac. Jeknela, gdy kamien obrocil sie jej po^ nogami. Tylko szybki refleks Alona i jego mocny chwjj uratowaly ja przed upadkiem w przepasc. * -Wolniej - przestrzegl. ;": -Ale ksiezyc wkrotce zajdzie... -To prawda, lecz jesli o zachodzie ksiezyca wszysc znajdziemy sie na dnie tamtego wawozu ze skreconyti karkami, niewiele bedzie nas obchodzilo, czy jeszd swieci, czy juz nie. - Monso parsknal, jakby sie z nil zgadzal. - Moze powinnismy sie zatrzymac? - Ade| badal spojrzeniem nierowny grunt przed nimi. - Mo{$ bysmy zaczekac, az wzejdzie slonce. '; -Nie - odpowiedziala Eydryth. - Bez ksiezycow^ poswiaty, ktora nas prowadzi, nigdy nie znajdziemy tamtego miejsca. Jestem pewna, ze tam nic nie swieci w blasku slonca. Czy widzisz w ciemnosciach? - zapytala przypomniawszy sobie, ze jej matka to potrafila i ze twierdzila, jakoby wielu wladcow mocy mialo taka zdolnosc. -Nie tak dobrze jak Monso - wyznal Alon. - Ale moze lepiej od ciebie. -Wiec ty prowadz! Powoli wyminal ja na waskiej polce skalnej. -Chwyc sie mojego pasa! - polecil. -Dobrze. Pospiesz sie, Alonie! Kiedy ruszyli dalej, zacienila im droge wystajaca skala. Eydryth uczepiona pasa swojego towarzysza, gotowa isc za nim po omacku, uslyszala, jak Alon mruczy cos pod nosem. Pozniej swiatlo trysnelo z jego prawej reki, ktorej kazdy palec okolila fioletowobiala poswiata. Rozczapierzywszy dlon, zwrocil ja ku dolowi, oswietlajac w ten sposob droge pod ich stopami. Eydryth sie zaniepokoila. A jesli utrzymanie tego swiatla pochlonie tyle sily, ze nie bedzie mogl zakonczyc wspinaczki? Moze powinni sie jednak zatrzymac i isc dalej rano? W koncu ksiezyc jutro tez wzejdzie... O malo nie wypowiedziala na glos swoich watpliwosci, ale potem pokrecila glowa i zmilczala. Nie umiala wytlumaczyc narastajacej niecierpliwosci, ktora ponaglala ja do dalszej wedrowki. Piskliwe dzwieki rozlegaly sie w jej glowie jak syreni zew, sprawiajac, iz zimne dreszcze raz po raz przebiegaly jej po grzbiecie. Alon, jak sam wyznal, nic nie slyszal. Widac bylo jednak, ze docieraly do Monsa, ktory tulil uszy i potrzasal lbem za kazdym razem, gdy zabrzmiala niesamowita melodia. Eydryth zmruzyla oczy, badajac grunt przed soba laska zwienczona figurka gryfa, zanim osmielila sie stanac calym ciezarem ciala na zdradzieckiej sciezce. Podrozni powoli kluczyli pomiedzy glazami lezacymi w gornej czesci zbocza. Wreszcie dostrzegli cel i zatrzymali sie dyszac ciezko i drzac z wyczerpania. Byli blisko, lecz zeby dotrzec na polke skalna, z ktorej tryskalo biale swiatlo, musieliby piac sie sciana tak stroma, ze na sama mysl o tym Eydryth zakrecilo sie w glowie. -Jak tam wejdziemy? - zapytala z rozpacza. -Monso potrafi - powiedzial po chwili Alon. - Zlap sie strzemienia, to utrzymasz rownowage. - Zajal miejsce z drugiej strony Kepliana. - Gotowa? - spytal. -Tak - odrzekla czujac ze strachu suchosc w ustach. -Monso, hop! - zawolal Adept. Kary ogier skoczyl do przodu i jal sie gramolic, okutymi w stal kopytami drazac twarda, zamarznieta ziemie. Eydryth starala sie nie utrudniac Keplianowi zadania. Opierajac sie na swojej lasce, podciagala sie do gory, a lodowate powietrze mrozilo jej gardlo przy kazdym oddechu. Wreszcie trojka wedrowcow podparla sie po raz ostatni i pokonala krawedz skaly. Slaby blask ksiezyca padal na ogromny krysztal; tkwiacy w zboczu gory. Eydryth byla tak zmeczona, ze5 mogla tylko na niego patrzec, dyszac ciezko. Oparla siej o rownie zdyszanego Monsa, czujac, jak uginaja sie podj nia nogi. Dopiero gdy troche odpoczela, podeszla doi lustrzanej powierzchni. -Co to takiego? - zapytala szeptem, czujac dziwna! niechec do glosnego mowienia. -To twor Mocy - odparl rownie cicho Alon, ktor,, szedl tuz za nia. Ich odbicia zakolysaly sie. Dziwniej wygladaly w blasku ksiezyca. - Z jakiegos powodlll wezwano nas tutaj... - ciagnal Adept - Nawet niflfi probuje snuc domyslow, kto to zrobil i dlaczego. -Ksiezyc swieci tak jasno na powierzchni tego krysztalu... - szepnela Eydryth. - On musi byc na pewno zwiazany z Mocami Swiatla. -Ja tez tak sadze - zgodzil sie z nia jej towarzysz. - Lecz na tym swiecie Swiatlo i Ciemnosc czesto trwaja w kruchej rownowadze - i wiele tworow Swiatla ma Ciemne cienie. -Co chcesz... - Eydryth urwala, kiedy chmura przeslonila ksiezyc a ich odbicia rozplynely sie jak platki sniegu w wodzie. Lecz powierzchnia krysztalu nie stala sie czysta i pusta. Zaswiecila ciemnym blaskiem, jakby we wnetrzu zaplonal zrodzony z cienia ogien. Powoli pojawily sie obrazy, ktore mozna bylo rozpoznac. Duza jaskinia. Po jej scianach splywa woda, skaly polyskuja w czerwonawym blasku jedynej pochodni. -Co my widzimy?! - zawolala Eydryth. -Nie jestem pewny... - odrzekl Alon - ale mysle, ze to zwierciadlo w rzeczywistosci jest jedna z Bram, ktore prowadza do innych miejsc - moze nawet do innych swiatow. Sadze, ze widzimy to, co znajduje sie po drugiej stronie tej Bramy. Eydryth zaparlo dech w piersiach, bo sluchajac Alona zobaczyla w polu widzenia jakas postac powloczaca nogami, ktora podpierala sie krotka laska. Jej sylwetka rysowala sie na tle ciemnego wejscia do jaskini. W pierwszej chwili nic wiecej nie dostrzegli. Swiatlo bylo tak slabe, odzienie zas tak bezksztaltne i wyblakle, iz nie sposob bylo okreslic wieku, rysow twarzy, a nawet plci. Postac zatrzymala sie; pozniej uslyszeli glos, cichy i wladczy, ktory sprawil, ze pierwsza pochodnia rozgorzala jasniejszym plomieniem, druga zas zapalila sie z trzaskiem. Eydryth az zmruzyla oczy, tak oslepilo ja swiatlo. Dopiero po chwili wzrok sie przyzwyczail do blasku. Przybysz okazal sie kobieta ubrana w podarta szara szate z kapturem. Jej rysy skrywal cien kaptura, ale rece i laska swiadczyly o zaawansowanym wieku. Jednakze poruszala sie dosc zwawo, krzatala sie po jaskini, nucac cos niemelodyjnie: ustawila swiece, a potem nakreslila wyjeta z rekawa rozdzka jakis ksztalt na skalnym podlozu. Kreslone linie rozplomienily sie blekitem, gdy tylko kobieta wyprostowala sie zakonczywszy prace. -To pentagram - szepnela Eydryth. Rozpoznala prastary symbol, ktory zaczynal zwykle rzucanie czarow. - Czy ona jest czarownica z Estcarpu? -Nie nosi klejnotu - zauwazyl Alon - lecz gwiazda ma wlasciwa barwe Mocy. Czarownice zajmuja sie teurgia, kontroluja swoja wole, wiare i uczucia, zeby czarowac. A blekit to kolor teurgii. Nieznajoma spojrzala na pentagram, skinela glow* z zadowoleniem, a potem podniosla reke. Ciemni swiece, ktore umiescila na krancach ramion gwiazdy wybuchly plomieniem. Czarownica na moment znikneh z pola widzenia, po czym wrocila niosac siec. Wewnatn szamotala sie jakas istota, ktora wydawala ciche, przeni kliwe okrzyki przerazenia. Alon zesztywnial, gdy rozpoznal ofiare. -To Flannan! - szepnal. Eydryth slyszala o tych malych istotach, ktore mogly przybierac postac ptaka albo skrzydlatego karzelka. W Arvonie i High Hallacku byly tylko legenda, ale w Estcarpie opowiadano, iz widywano je w poblizu Doliny Zielonych Przestworzy. Flannany, z powodu swojego kaprysnego usposobie-; nia, byly niestalymi sojusznikami, na ktorych nikt nie mogl polegac, lecz nigdy nie zawarly przymierza z Cierny noscia. Kobieta wymowila ostrym tonem kilka krotkich; slow - Alon slyszac je az zasyczal - po czym wsadzila* reke do sieci. Nastepnie wyjela za kark Flannana. Stra*1 cil juz ptasia postac... Oprocz skrzydel, ktore bezwladnie zwisaly mu z plecow, mial rece i nogi. Przestal sie szamotac i wisial nieruchomo, jak napojony jakims narkotykiem albo sparalizowany przez czary. Z przerazeniem patrzyli, jak wiedzma wyciaga noz, ktory nosila u pasa. Byl to sztylet o czarnej rekojesci zwany athame. -Nie! - szepnela dziewczyna w bezsilnej mece. Chwycila Alona za ramie, bolesnie wpijajac w nie palce, kiedy nieznajoma szybkim, brutalnym ruchem poderznela Flannanowi gardlo. Krew trysnela szerokim strumieniem. Eydryth widziala juz, jak zadawano smierc, ale zawsze odbywalo sie to w walce - nigdy w taki sposob! Reka stlumila wlasny krzyk. Tymczasem czarownica z cichym spiewem jela okrazac pentagram skrapiajac skalne podloze krwia drgajacej jeszcze ofiary. Kiedy krew konajacego Flannana zakrzepla, niebieskie plomienie gwiazdy pociemnialy i przybraly nieprzyjemny odcien purpury. Zolte plomienie ciemnych swiec sczernialy. Nie wypuszczajac z rak zwisajacego bezwladnie martwego ciala, wiedzma spiewala coraz glosniej. Ohydny rytual dobiegal konca. -Co ona robi? - Eydryth walczyla z pragnieniem zatkania uszu; coraz trudniej bylo jej sluchac spiewu czarownicy. -Ona cos przyzywa - szepnal zmeczonym glosem Alon. Eydryth spojrzala na jego pobladla w blasku ksiezyca twarz. Chyba on tez ma mdlosci, pomyslala. - To potezne wezwanie. Wypowiada Imie jednego z najgrozniejszych Ciemnych Adeptow. Okrazywszy pentagram, wiedzma jeszcze bardziej podniosla glos i wykonala rozdzka jakis gest, uniosla tak wysoko rece, ze rekawy jej szaty odslanialy sflaczale cialo i kosciste przeguby. Czarnopurpurowa mgla unio- sla sie z krwawego kregu, zaslaniajac pentagram przed oczami obserwatorow. Czarownica wydala ostatni, triumfalny okrzyk - na jego dzwiek Eydryth jeknela i zaslonila uszy rekami - i umilkla. Stala spokojnie przez kilka dlugich chwil, a pozniej zaczela sie smiac z wielka radoscia. Ciarki przebiegly po karku dziewczyny. We wnetrzu mglistego kregu, w granicach ochronnego pentagramu cos zaczelo sie poruszac, najpierw powoli, potem coraz szybciej, a w koncu jelo szamotac sie rozpaczliwie. Nabrzmialy strachem gleboki meski glos najpierw krzyknal, a potem zaklal siarczyscie. Rozblyski Mocy trzeszczaly wewnatrz zaczarowanego kregu. Ta sila miala ciemnopurpurowa barwe Mroku i wydostawala sie poza nakreslona figure. Nucac cicho, czarownica wyciagnela ramiona i linie Mocy pomknely ku niej szybko jak wiatr, okrazyly jej przeguby, poplynely w gore wijac sie niczym weze stworzone z samej esencji Ciemnosci. Przebiegly przez piers kobiety, spotkaly nad jej sercem i tam zapulsowaly. Jeknela z bolu lub rozkoszy, nie dalo sie tego odroznic. Nie bylo natomiast watpliwosci co do reakcji uwiezionej w magicznym kregu postaci. Mezczyzna wrzasnal z bolu, kiedy migocace linie Mocy znikly w ciele wiedzmy. Wiezien krzyczal coraz glosniej i glosniej - i nagle zapadla cisza. Ciemnopurpurowe linie zniknely i mgla rozwiala sie powoli. Eydryth zobaczyla teraz wyraznie twarz stojacego* w pentagramie wysokiego mezczyzny, wyniosla, przystojna twarz czlowieka ze Starej Rasy. Moglby byc ojcem lub starszym bratem Alona, tak bardzo byli do siebie podobni. Nieznajomy mial na sobie stroj mysliwego albo lesniczego - krotka oponcze, skorzany kaftan, brazowe spodnie i wysokie buty z miekkiej skory. U pasa nosil sztylet wysadzany drogimi kamieniami i krotki miecz w skromnej pochwie. Wiezien patrzyl z przerazeniem na stojaca naprzeciw kobiete. -Moja moc... - wykrztusil. -Teraz nalezy do mnie! - zapiszczala radosnie czarownica. -Ale... dlaczego? - zapytal w oszolomieniu. Eydryth nadal nie widziala twarzy nieznajomej, ale z jej tonu wywnioskowala, ze usmiecha sie okrutnie. -Jestes mezczyzna, a mezczyzna majacy magiczne zdolnosci to zbrodnia przeciw naturze. - Podniosla dumnie glowe. - Tylko kobiety sa prawowitymi naczyniami mocy. Stracilam moja przed wielu laty, ale teraz... - Poruszyla palcami i purpurowe swiatlo okolilo je na chwile. - ...odzyskalam to, co stracilam... Tak, wszystko i wiecej, znacznie wiecej! -Dinzil! - wyszeptal Alon. - Powinienem byl wiedziec... -Kto to? - spytala Eydryth podnoszac na niego wzrok. -Pozniej - odparl niecierpliwie. Nagle Adept jeknal rozpaczliwie i zachwial sie na nogach. Reka dotknal glowy, po czym spojrzal na dlon z okrzykiem przerazenia. Eydryth wyraznie zobaczyla wypukle zyly i plamista starcza skore. Rozstawione palce wykrzywily sie w typowym starczym schorzeniu. Twarz Adepta wchlaniala lata jak suchy chleb wode. Zmarszczki pooraly mu policzki, siwizna przyproszyla czarne wlosy. -Moja moc... - szepnal Dinzil - moja moc... -Obawiam sie, ze tylko ona zapewniala ci mlodosc, panie - powiedziala spokojnie czarownica. - Teraz, kiedy ja straciles, powroca do ciebie wszystkie lata twojego zywota. A jest ich wiele, czyz nie tak? Adept nie odpowiedzial. Drgawki wstrzasaly jego wysoka postacia, ktora coraz bardziej sie kurczyla i wysychala po kazdym spazmie. Jego wlosy posiwialy i zrzedly. Okalaly teraz twarz, ktora przypominala wiekowy pergamin zmietoszony niedbala reka. Pozniej jek bolu rozchylil jego usta i kaskada wysypaly sie zeby, padajac z brzekiem na skale u jego stop. Wyciagnal ku czarownicy wyschla szpo-niasta reke i uslyszeli jego glos, juz nie silny i dzwieczny, lecz piskliwy i drzacy. -Gdybym mogl, przeklalbym cie, czarownico... przeklal ostatkiem tchu... Rozlegl sie drwiacy smiech wiedzmy. -Ach, tak - wycharczal mezczyzna, ktory jeszcze nie tak dawno byl Dinzilem, Ciemnym Adeptem. - Smiej sie, czarownico, poki mozesz. Ale jesli nawet moje przeklenstwa stracily moc, to wkrotce przekonasz sie, ze i tak jestes przekleta. Sciezka Lewej Reki to najtrudniejsza droga. Ciemnosc naklada ciezki haracz na dusze swoich slug. Zanim umrzesz, zrozumiesz, co przywolalas i i wchlonelas, i na tym wlasnie polega moje przeklen-; stwo. Oby porazilo cie jak najszybciej! ' -To ty powinienes rozmyslac o smierci, panie -'' odparla szyderczo wiedzma. Zsunela nieco kaptur z glo* wy. Eydryth az drgnela na ten widok. Twarz starej kobiety stala sie gladka i pociagla. Spod kaptura wymknal; sie kosmyk wlosow, ktory byl teraz kruczoczarny jak przedtem kedziory Dinzila. Niedbalym ruchem reki czarownica zgasila czarne* swiece, a potem wskazala wejscie do jaskini. -Nie mamy juz ze soba nic wspolnego, panie. Nie jestes tu mile widziany, czy moge wiec zaproponowac* zebys sobie juz poszedl? Przekonasz sie sam, iz znasz okolice... Chociaz, jak sadze, jej mieszkancy nie maja powodu, by cie kochac. Okazujac odwage i godnosc, ktora Eydryth mogla tylko podziwiac, bez wzgledu na to, czy Dinzil byl Ciemnym Adeptem, czy tez nie, prawie bezzebny starzec wyprostowal sie i chwiejnym krokiem ruszyl w strone ciemnego otworu. -Wez to, na pewno bedziesz tego potrzebowal, dziadku - dodala kpiaco wiedzma, podajac mu swoja laske. Eydryth przez chwile myslala, ze cisnie nia w dreczycielke, lecz nic nie powiedzial i nawet sie nie odwrocil. Czarownica szybko usunela wszystkie slady ponurego obrzedu, po czym podniosla lezaca w kacie sakwe i przewiesila ja przez ramie. -A teraz - mruknela - wyprobujmy to zwierciadlo. Odwrocila sie ku nim i po raz pierwszy zobaczyli wyraznie jej oblicze. Minstrelka ujrzala kobiete ze Starej Rasy, w srednim wieku, o wyrazistych rysach twarzy, jednak zbyt ostrych, by ktokolwiek uznal je za piekne. I wlasnie wtedy uslyszala cichy jek Alona, ktory rozpoznal niewiaste w krysztalowym zwierciadle. -Yachne! - szepnal. - Jak... Dlaczego... Eydryth otworzyla usta ze zdumienia. Wymowil imie Madrej Kobiety, ktora pierwsza uczyla go magii! Czyzby to rzeczywiscie byla ona, tam, po drugiej stronie czarodziejskiej Bramy-zwierciadla? Ta, ktora dopiero co odprawila obrzed przyzywajacy Ciemnosc? Przypomniala sobie wyraz twarzy Alona, kiedy o niej opowiadal, odnalazla w pamieci jego slowa: "Nigdy nie chcialem byc sztyletem, ktory moglaby wyostrzyc". Yachne podeszla blizej, podniosla rozdzke i wymowila polglosem kilka slow. Purpurowy blask rozjarzyl sie w glebinie zwierciadla. Wpatrzyla sie w swoja strone krysztalu i otworzyla szerzej oczy. Dopiero teraz dostrzegla obserwujaca ja pare. -Kto... - zaczela, po czym urwala, patrzac Alo- 169 nowi w oczy. - Alez to moj maly wychowanek, teraz calkiem dorosly! - powiedziala po chwili i tak sie usmiechnela, ze Eydryth oparla dlon na rekojesci miecza ukrytego w lasce.-Witaj, mlody Alonie, witaj! Zamierzalam cie odszukac, chociaz jeszcze nie teraz. Najpierw musze odwiedzic innych, zanim bede gotowa na przyjecie ucznia Hilariona. -Ty wiesz... Eydryth szturchnela go lokciem, by zamilkl. Ta kobieta wladala moca, miala tez wiedze, ale nie powinni mowic jej wiecej niz juz wiedziala. -Och, wiem, ja duzo wiem, moj piekny, mlody Adepcie. Wiecej niz jeszcze pol godziny temu, jak bez watpienia sami zobaczyliscie. Jak sie tu znalazles, Alonie? Przypadkiem? To raczej nieprawdopodobne. No coz, moze przyciagnely cie moje czary. Przeciez moc przyzywa moc, prawda? Mlodzieniec milczal i Yachne po raz pierwszy zwrocila uwage na Eydryth. -A kim jest twoja sliczna towarzyszka, Alonie? Twoja malzonka? A moze kims mniej... oficjalnym? Twoja kochanka? Dziewczyna nieraz byla swiadkiem, jak przeciwnicy wyszydzali sie wzajemnie przed bitwa, wiec slyszac obelgi wiedzmy nie pozwolila, zeby jej twarz zmienila wyraz. Lecz mlody Adept zaklal gniewnie i zrobil krok do przodu. -Nie, Alonie - powiedziala Eydryth, chwytajac go za ramie. - Jej wlasnie o to chodzi. -No, no! Spostrzegawcza dziewczyna - stwierdzila z rozbawieniem Yachne. Jej oczy blysnely i chyba nie byl to tylko odblask purpurowego swiatla we wnetrzu krysztalu. Eydryth przelknela sline, nagle bardziej przerazona niz dotychczas. -Ciekawe, jaki masz symbol na lasce? - zapytala czarownica mruzac w zamysleniu oczy. Po chwili wybuch- 170 nela smiechem: - Och, to swietnie! Doskonale! Symbol wladcy gryfow! Sam Kerovan, naczynie mocy Landisla dal ci ja, czyz nie? Moze... tak, jego teraz odwiedze!-Po co? - spytala Eydryth, chcac zyskac na czasie, bo juz przeczuwala, o czym mowi Yachne. Mdlilo ja ze strachu. -Musze odwiedzic ich wszystkich, moja droga - od-odparla tamta kpiaco, udajac, ze sie zwierza. - Wszystkich obrzydliwcow, wszystkie nienaturalne stwory, ktore wladaja moca, nie majac do tego prawa! Mezczyzni! - Prychnela. - Trzymaja moje siostry w niewoli, zmuszaja do ulegania ohydnym ich zadzom, sile i chciwosci. Tylu jest mezczyzn bezprawnie poslugujacych sie moca, ze stane sie najpotezniejsza czarodziejka, jaka kiedykolwiek zyla na tym swiecie. Pan Kerovan, ten obrzydliwy mieszaniec, rzeczywiscie bedzie nastepny... - Pojawila sie przed nimi twarz, ktora Eydryth dobrze znala, okolona czarnymi wlosami, o bursztynowych oczach z waskimi niczym szparka zrenicami jak u kozy. - I jego syn Firdun. - Obraz w krysztale zmienil sie i zobaczyli teraz przybranego brata Eydryth. -No i oczywiscie nie nalezy zapominac o Simonie Tregarcie i jego nienaturalnych bachorach... - Trzy twarze o wyrazistych rysach: jedna starsza, kobieca, dwie nastepne tak do siebie podobne, ze mogly nalezec tylko do braci, przemknely w krysztalowym zwierciadle. -I wreszcie ty, moj drogi mlody Alonie. Obawiam sie, ze musisz byc nastepny... - Oblicze mlodego Adepta zamigotalo przed nimi i zniknelo. - Bede dzialac szybko, nie boj sie, moj drogi. Obiecuje ci, ze nie bedziesz cierpial. A jesli zechcesz, pozostawie cie przy zyciu, zebys nie rozstal sie z ta mloda dama. - Usmiechnela sie do niego lagodnie. - Moze zajmiesz sie uprawa roli, skoro nie bedziesz mogl prowadzic zycia czarodzieja? 171 -Jestes szalona - powiedzial cicho mlodzieniec i po raz pierwszy, odkad sie spotkali, Eydryth uslyszala strach w jego glosie.-Na pewno nie! - Obudzona z marzen czarownica spiorunowala go spojrzeniem. - Przemyslalam wszystko bardzo starannie. Najsilniejszym ze wszystkich obrzydliwcow jest Hilarion i bede potrzebowac waszej polaczonej mocy, zeby sie z nim rozprawic. Ostatni obraz rozjarzyl sie na powierzchni krysztalu, twarz mlodego mezczyzny, w ktorego oczach kryla sie wiedza - i zarazem smutek - minionych wiekow. -Yachne - odezwal sie Alon i Eydryth wyczula, ze probuje opanowac drzenie glosu - gdzie nauczylas sie tego czaru? Kiedy cie znalem dawniej, nie mialas takich zdolnosci. Usmiechnela sie do niego i odparla: -Wtedy nie mogles ocenic ani zmierzyc moich zdolnosci. Ale masz racje. Nie znalam tego czaru, zanim oni mnie go nie nauczyli. -Kto? Lecz czarownica nagle stracila chec do zwierzen i pokrecila glowa. Jej oczy blyszczaly i spogladaly chytrze jak u oszalalego rasti. -Nie, tego ci nie powiem, mlody Alonie. Sam musisz to odkryc. Jesli sie odwazysz. A teraz... - Poruszyla szybko reka ponad powierzchnia krysztalu i zaspiewala cos cicho. - Zegnam was! Wielkimi krokami ruszyla ku nim. Eydryth jeknela z przerazenia. Umiala walczyc, jej bronia byly piesci i stal, ale nie znala takich metod jak Yachne. Poza tym instynktownie wzdragala sie przed jakimkolwiek kontaktem ze sluzka Ciemnosci. Ukryla sie za plecami Alona, gardzac soba za tchorzostwo, nie mogac jednak sie opanowac. Kiedy wreszcie odwazyla sie wyjrzec, przekonana, ze 172 czarownica stoi przed nimi na polce skalnej, ujrzala w krysztale tylko pusta jaskinie.-Dokad ona poszla? - zapytala ze zdumieniem. - Myslalam, ze przejdzie przez Brame i znajdzie sie tutaj. -Yachne ozywila swoja strone zwierciadla - odpowiedzial z roztargnieniem Alon, stojac przed wielkim krysztalem i przypatrujac mu sie z przechylona na bok glowa. - Przeszla przez nie i udala sie gdzie indziej. Moze poszla odnalezc Kerovana? -Kerovana! Nie! Och, nie! - Eydryth ukryla twarz w dloniach, cala sila woli usilujac nie wpasc w panike. W koncu zdolala sie opanowac: podniosla glowe i powiedziala: - Czy pamietasz, jak mowilam ci o przybranych rodzicach, ktorzy mnie wychowywali po zniknieciu mojej matki? To byl pan Kerovan i jego malzonka, pani Joisan! Alonie, musimy powstrzymac Yachne! -Jezeli przejela wszystkie umiejetnosci i zdolnosci Dinzila, bedzie bardzo groznym przeciwnikiem - odrzekl smutno. -Kim jest albo raczej byl ten Dinzil? -Najsilniejszym z Ciemnych Adeptow w czasach, kiedy Escore jeczalo pod jarzmem Cienia - wyjasnil. - Porwal i prawie uwiodl Kaththee, moja przybrana matke, gdy byla jeszcze panna. Uwiodl jej umysl, a nie cialo, dlatego porzucila rodzine i Swiatlo i zwrocila sie ku Ciemnosci. Ocalila ja tylko odwaga jej brata Kemo-ca, ktory osmielil sie wejsc do Ciemnej Wiezy i tam ja odnalazl. Dinzil zniknal po klesce, jaka poniosla jego armia. Zawsze podejrzewalismy, ze uciekl przez jakas Brame, ktora sam stworzyl. -Dopoki Yachne go nie wezwala. -Tak. Czy ten Kerovan jest takze czarodziejem? -Kerovan wladal kiedys moca pradawnego pana gryfow imieniem Landisl - odparla Eydryth. - Czy moze na niej teraz polegac, nie wiem. Ma wlasne wrodzone zdolnosci, to prawda, lecz czy wystarcza do pokonania kogos takiego jak Yachne? - Wzdrygnela sie. - Ona jest szalona, Alonie. -Tak. -Jezeli nie mozemy jej powstrzymac, to musimy przynajmniej ostrzec Kerovana, ze grozi mu niebezpieczenstwo! -Zgadzam sie - powiedzial Alon. - Ale nic przejdziemy latwo przez te Brame. Nigdy dotad zadnej nie otworzylem. -Hilarion tego tez cie nauczyl? -Nauczyl mnie praw, ktore tym rzadza. Przestrzegl; mnie wszakze przed tym. Kiedys sam otworzyl pewna. Brame i przeszedl przez nia do innego swiata, wpadl tam w pulapke i byl wieziony przez tysiac naszych lat. Eydryth przypomniala sobie, ze Alon juz o tym wspomnial, i zagryzla wargi. -Ale zeby w okamgnieniu znalezc sie w innym miej*; scu, musimy zaryzykowac. Inaczej nigdy jej nie dogonimy,; -Wiem - odrzekl ochryple. - Pozwol mi wszystktij zbadac. Musze pomyslec. A ty przygotuj cos solidnego do| jedzenia. Poslugiwanie sie moca zabiera sily. Pokarmi w jakims stopniu zmniejszy te strate. .'z Eydryth skinela glowa i w szarym swietle przedswitu;) poszla wykonac jego polecenia. Byla zbyt poruszona, byj chcialo jej sie jesc, lecz na sile przelknela strawe. Trudno! bylo przewidziec, kiedy zjedza nastepny posilek. Alon ziiff pokarm i przelykal odruchowo, nie odrywajac wzroku odi krysztalowej Bramy. Od czasu do czasu mruczal oderwane!] magiczne slowa, jakby je wyprobowywal. ] -Eydryth - powiedzial, gdy wschodzace slonce| zalalo czerwienia osniezone szczyty na wschodzie -'-'l prosze, uzycz mi swego talizmanu. 174 -Talizman... - powtorzyla niepewnie, a potem powiodla wzrokiem za jego spojrzeniem. Wysunela z laski swoj miecz o rekojesci w ksztalcie gryfa z oczami z auanstali. - Prosze.-Istnieje wiele sposobow na otwarcie Bram - wyjasnil mlody Adept - ale poniewaz te wykonano z krysztalu, przypuszczam, ze moze dzialac pod wplywem dzwieku. Uderzony krysztal wydaje melodyjne dzwieki. - Mowiac to stuknal glowa gryfa w srodek zwierciadlanej powierzchni. Wyrazny, dzwieczny ton rozszedl sie w powietrzu - nuta brzmiaca niemal rownie niesamowicie, jak ledwie doslyszalna melodia, ktora obudzila Eydryth ubieglej nocy. -Mmmm... - Alon bez widocznego powodzenia probowal powtorzyc ten ton. Mial na to zbyt gleboki glos, ponadto kiepski sluch i wyraznie falszowal. Spo-chmurnial, po czym zwrocil sie do swojej towarzyszki: - Pani, czy moglabys to zaspiewac? -To wysoka nuta - odparla po chwili zastanowienia - a ja mam nizszy glos, ale moze... Prosze, uderz jeszcze raz. Eydryth podniosla glos, lecz nie osiagnela wlasciwej wysokosci. -Nie spiewalam od wielu dni - przypomniala - moze kiedy sie rozgrzeje... -Sprobuj - ponaglil ja. Odspiewala kilka nut i po paru minutach, kiedy glos jej sie oczyscil, na probe zanucila pare piesni. Zasluchany dotad Alon usmiechnal sie szeroko, gdy zakonczyla Czarodziejem jednego czaru. -Miejmy nadzieje, ze potrafie rzucic wiecej niz jeden czar - powiedzial sucho. -Uderz w krysztal - rozkazala. Sluchala uwaznie i powtorzyla zaspiew zwierciadla w sposob doskonaly. 175 Gdy glos Eydryth rozszedl sie w powietrzu, krysztalowa Brama jakby zaplonela barwiac fioletem twarz i rece Alona. Cos wystrzelilo z jej powierzchni. Mlody Adept krzyknal z zaskoczenia, ujrzawszy we wlasnej dloni doskonale piekny krysztal, przejrzysty i bezbarwny z jednej strony, ametystowy z drugiej. A przeciez, Eydryth uswiadomila to sobie ze zdumieniem, powierzchnia niezwyklego zwierciadla pozostala nietknieta!-Coz to takiego? - zapytala, gdy Alon ogladal dar magicznego krysztalu. Podniosl go ku sloncu i teczowy blask oblal jego twarz. -Nasz klucz do tej Bramy - odrzekl. - Mam tylko nadzieje, ze dziala. Monso! Keplian, parsknawszy czujnie, podszedl do niego. Alon ujal dluga, gesta grzywe znad czola ogiera, po czym zaczal okrecac i oplatac pasmo wlosow wokol krysztalu, usilujac umiescic go pomiedzy oczami karosza. -Co robisz? - zapytala z ciekawoscia Eydryth. -Nie zostawie tutaj Monsa - odparl. - Bedziemy go potrzebowali, jesli mamy dogonic Yachne, ktora podrozuje pieszo. Wreszcie skonczyl i dar magicznego zwierciadla spoczal w niezgrabnej plecionce z grzywy Kepliana. Potem Alon wskoczyl na siodlo i wyciagnal reke ku Eydryth. W prawej trzymal wodze i laske z gryfem. -Kiedy stukne w krysztal, musisz powtorzyc te nute - poinstruowal ja. - Staraj sie utrzymac ja jak najdluzej. Niewazne, co zobaczysz albo poczujesz, nie przerywaj, zaklinam cie, bo zginiemy! -Rozumiem - powiedziala pewnym glosem. Alon scisnal nogami boki Monsa, ponaglajac go, by szedl do przodu, i wyciagnal reke w strone zwierciadla. Keplian cofnal sie, parskajac. -Spokojnie, spokojnie, maly - Alon staral sie uspo- koic zwierze. - Wiem, dziwisz sie, lecz musisz stac nieruchomo, kiedy bede uderzal! - Jeszcze dwa razy podjal probe podejscia, ale ogier cofal sie w ostatniej chwili. -Monso! - rozkazal raptem mlody Adept. - Hop! Mieszaniec niechetnie zrobil krok do przodu i stanal tak blisko lustrzanej powierzchni, ze zamglila sie od jego oddechu. Alon stuknal glowa gryfa w niezwykle zwierciadlo, Eydryth powtorzyla ten ton i utrzymala go... Powierzchnia krysztalu zmienila sie, rozjarzyla, zamglila... Stala sie znow przezroczysta. -Ruszaj! - wrzasnal Adept, pochylajac sie i uderzajac dlonia po szyi Kepliana. Zaskoczony ogier steknal i rzucil sie do przodu tak niespodziewanie, ze Eydryth omal nie spadla i nie przerwala spiewu. Zdolala jednak, mimo wszystko, zapanowac nad soba. Kopyta Kepliana zniknely w ametystowym dymie, potem jego glowa, szyja, barki... Eydryth zacisnela powieki, gdy niesamowita mgla uderzyla ja w twarz, powodujac silny zawrot glowy. Po chwili poczula wstrzas; to kopyta Monsa uderzyly o twarda skale. Znalezli sie w jaskini czarownicy. Dziewczyna wreszcie przestala nasladowac zaspiew krysztalu, konczac go czyms w rodzaju cichego szlochu, i rozejrzala sie wokolo. Ogarnela ja rozpacz. -Gdzie jestesmy? Myslalam, ze udamy sie tam, dokad podazyla Yachne! Alon zawrocil ostroznie Kepliana, zeby spojrzec na krysztalowe zwierciadlo od strony wnetrza pieczary. -Musielibysmy przejsc przez Brame - wyjasnil. Sprawial wrazenie bardzo wyczerpanego, ale ku podziwowi Eydryth, nadal trzymal sie prosto w siodle. -Wiec przejdzmy! -Nie sadze, zeby w tej chwili bylo to najmadrzejsze posuniecie. -Dlaczego nie? - zapytala niecierpliwie. Z calej duszy az sie rwala natychmiast ostrzec swego przybranego ojca przed grozacym mu niebezpieczenstwem. - ' Musimy uratowac Kerovana! Nie mozemy tracic czasu! -Nie zapominaj, ze Yachne idzie pieszo, my zas pojedziemy konno - przypomnial jej. - Bedzie musiala dzisiaj odpoczac. Otwarcie naraz dwoch Bram to nie przelewki. - Zmeczony Adept dodal z westchnieniem: - Ale, pani, nie tylko dlatego chce zaczekac. Sa jeszcze dwa inne wazne powody. ' -A dlaczego? -Oto pierwszy powod - powiedzial Alon. Puscil wodze Monsa, zrobil laska z gryfem jakis ruch i wymam-' rotal cos pod nosem. Eydryth sie wydalo, ze uzywal tych samych slow, ktore wypowiadala jego dawna opiekunka. Zwierciadlo poslusznie ozylo, swiecac niezdrowym, czarnopurpurowym blaskiem, na ktorego widok min-strelka odwrocila glowe z okrzykiem przerazenia. -To lustro reprezentuje Ciemna strone ksiezycowego krysztalu, przez ktory przeskoczylismy. Narazimy sie na ogromne niebezpieczenstwo, jezeli posluzymy sie nim, aby dotrzec do Arvonu. -Narazimy nasze dusze? - domyslila sie dziewczyna. Wykrztusila te slowa zesztywnialymi ustami. Uwierzyla mu widzac niesamowita fosforyzujaca poswiate. -Wlasnie. -Ale, Alonie, musimy podjac to ryzyko! Arvon jest setki mil stad, za morzem! Inaczej nigdy nie odnajdziemy Yachne na czas! -Mozliwe, ze masz racje - oswiadczyl. - Nie zapominaj wszakze o drugiej przyczynie. i -To znaczy? - zapytala czujac, ze nagle opadlo j$; 178 wielkie zmeczenie. Wydalo sie jej, iz jedyne, co moze zrobic, to trzymac sie pasa Alona.-Pokaze ci. - Zatoczyl Keplianem i wyjechal z jaskini, pozniej zas skierowal go na skalny szlak i zatrzymal dopiero wtedy, gdy mineli zakret i znalezli sie na zboczu jakiejs gory. Slonce wschodzilo, lecz tutaj gorskie szczyty nie przeslanialy jego promieni. Mlody Adept szerokim ruchem wskazal na otaczajacy ich krajobraz. -Jestesmy w Escore, pani. Jesli sie nie myle, znajdujemy sie o pol dnia drogi od Doliny Zielonych Przestworzy. -Doliny Dahaun! - wykrzyknela, przypomniawszy sobie rozmowe z Nolar i Duratanem. - Uzdrawiajace miejsce! Ale czy to prawda? Czy pani Dahaun moze wyleczyc mojego ojca? -Nie jestem tego pewny. To miejsce znajduje sie na skraju doliny. Sa tam sadzawki z czerwonym mulem, ktory moze uleczyc kazda rane czy chorobe. Jezeli chory zdola tam dotrzec, smierc nie ma nad nim zadnej wladzy. Ale czy mul Dahaun wyleczy umysl... - Wzruszyl ramionami. - Nie wiem. -Ale Kerovan... Yachne... - Zrobila bezsilny gest reka. - Ona go zniszczy, jesli sie jej nie powstrzyma! -Czy jestes gotowa przerwac poszukiwania, poswiecic szanse uratowania twojego ojca, zeby ocalic tego pana Kerovana? Eydryth spojrzala ze smutkiem na zielone wzgorza Escore. Czula sie tak, jakby niewidzialne rece brutalnie pochwycily jej serce i rozdzieraly je. Blogoslawiona Gunnoro, co mam zrobic? Nie moge wybrac miedzy jednym a drugim! Nie moge! Pomoz mi, Jantarowa Pani! - modlila sie. t^tetotatp H J a nie moge wybrac miedzy nimi - powiedziala fjz glucho Eydryth. Spojrzala z rozpacza na swego towarzysza. - Nikt nie moze dokonac takiego wyboru! -I nikt nie powinien byc do tego zmuszony - przyznal Alon. - Mysle jednak, ze istnieje sposob na ocalenie ich obu. Jezeli dzisiaj dotrzemy do Doliny Zielonych Przestworzy, mozemy zabrac ze soba troche leczniczego mulu Dahaun, a jutro przejsc przez krysztalowa Brame. Przy szybkosci Monsa powinnismy dogonic Yachne, zanim zdola skrzywdzic twojego Kerovana. -Nie wiemy, jaka odleglosc w Arvonie bedzie musiala przebyc, zanim znajdzie sie w Kar Garud-wyn - zauwazyla Eydryth. -A moze wcale tam nie pojdzie? Sadze, ze raczej poszuka jakiegos miejsca Ciemnych Mocy i przyciagnie go do siebie za pomoca czarow, tak jak Dinzila. -W Arvonie jest wiele takich miejsc - szepnela Eydryth. - Jezeli sie mylimy, Kerovan moze stracic zycie i Yachne zyska tak wielka moc, ze chyba nikt nigdy jej nie pokona. To hazard. 180 -Tak, to hazard - zgodzil sie Alon. - Ale ja nie moge opuscic Escore, zanim nie ostrzege moich bliskich. Nie zapominaj, ze im takze grozi straszliwe niebezpieczenstwo.-Czy mieszkancy Zielonej Doliny beda mogli jakos ich powiadomic o zamiarach wiedzmy? -Tak. Dahaun ma wyszkolone ptaki, ktore nosza wiesci do Es i do roznych innych miejsc w Escore, jezeli cos zakloca spokoj tej krainy. Poza tym Kyllan utrzymuje lacznosc myslowa ze swoim bratem Kemokiem i swoja siostra Kaththea. On tez przekaze im ostrzezenie. -Ruszajmy wiec. Nie ma czasu do stracenia. Alon tracil Monsa pietami i Keplian zaczal ostroznie schodzic w dol zbocza. Mieli szczescie, ze Brama z tej strony gorskiego pasma umiescila ich znacznie nizej wsrod poszarpanych skal niz jej odpowiednik w Estcar-pie. Zanim ujechali mile, natrafili na kreta, wydeptana przez zwierzeta sciezke, ktora prowadzila w dol, pomiedzy wzgorza. Eydryth jadac rozgladala sie w poszukiwaniu sladow Dinzila, nigdzie jednak nie zobaczyli nagle postarzalego czarnoksieznika. Sciezka zrobila sie bardzo stroma i sliska od rozmoklej gliny, musieli wiec posuwac sie ostroznie i kiedy wreszcie bezpiecznie ja przebyli, Alon puscil wodze, pozwalajac Keplianowi na swobodny oddech. Wokol panowaly cisza i spokoj, tylko stado antylop paslo sie na swiezej trawie na zboczu nastepnego wzgorza. -Jak myslisz, co sie stalo z Dinzilem? - zapytala. Mlody Adept przelozyl noge poza lek siodla i odwrocil sie do niej. -Nie sadze, by ktos taki jak Dinzil zechcial zyc jak zwykly czlowiek. Jezeli rzeczywiscie utracil cala swoja moc, zaloze sie, ze lezy teraz na dnie jakiejs przfl pasci, uwolniony od slabego i wiekowego ciala. Dziewczyna skinela glowa. -Prawdopodobnie masz... Urwala z okrzykiem zaskoczenia i szybko pochylili glowe, kiedy nagle spadlo na nich cos czarnego. Wrza snelo przerazliwie przelatujac obok i zatoczywszy kol? zawrocilo. Eydryth rozpoznala biale V. -Stalowy Szpon! - zawolala. - Znalazl nas! Alon wyciagnal przed siebie ramie. Zaskrzeczawszy jeszcze raz, sokol wyladowal, Adept zas skrzywil si$ gdy poczul ostre szpony przebijajace rekaw skorzane(r) kaftana. Stalowy Szpon przyjrzal im sie po kolej najpierw jednym okiem, a potem, przechyliwszy glowj na bok, drugim. Znow zaskwirzyl, a jego zakrzywioi| dziob nagle znalazl sie jakby za blisko oczu dziewczyny -Zapomnielismy o nim - wyznala, czujac s| winna. - Gniewa sie na nas. -Ja nie zapomnialem - Alon zwrocil sie zaro\ do niej, jak i do ptaka. - Wiedzialem, ze nas odnajc Byl ze mna dostatecznie dlugo, zeby umial wyc obecnosc mojego umyslu, mimo ze nie jestem Sokol nikiem. Sokolnicy rzeczywiscie potrafia porozumiewal sie ze swoimi skrzydlatymi partnerami za pomoca myslal ale w moim przypadku nie wymaga to bliskiego kontafj tu. Stalowy Szpon po prostu wie, gdzie jestem. Eydryth przemowila do sokola, jakby ptak mogl ^ zrozumiec: -Skrzydlaty wojowniku - powiedziala. - Jest u, przykro, ze nie zaproponowalismy ci wspolnej podrozj przez krysztalowa Brame. Zapewniam cie jednak, ze flilj bylo to wygodne ani przyjemne. Lot nad tymi gorami rij pewno bardziej ci sie spodobal. -Jesli zechce towarzyszyc nam jutro, bedzie musiaj przejsc z nami przez Brame - zauwazyl Alon. - Nie da rady sam przeleciec przez dwa kontynenty i ocean - na druga strone swiata. -Jak go przewieziemy? - Eydryth patrzyla z powatpiewaniem na ostry dziob i szpony ptaka. -Na pewno bedzie to trudne, nie mam co do tego zadnych watpliwosci - odrzekl na to mlody Adept. - Sprobuje przekazac mu to dzis wieczorem, przy pomocy Dahaun, ktora umie porozumiewac sie z prawie kazda zywa istota. Kiedy skonczyl mowic, sokol rozlozyl skrzydla. Szybkim podrzutem ramienia Alon pomogl mu wzniesc sie w powietrze. Monso oddychal juz powoli i spokojnie, ruszyli wiec w dalsza droge. Stalowy Szpon zataczal nad nimi kregi unoszac sie tak wysoko, ze chwilami wygladal jak czarna kropka na tle blekitu nieba. Teren przed nimi byl falisty i trawiasty, wiec Alon puscil Kepliana w cwal. Eydryth z polozenia slonca ocenila, ze jada na polnoc. Odprezona, bez trudu to unosila sie, to opadala na poteznym grzbiecie ogiera. Po jakims czasie ukolysana rytmicznym ruchem zapadla w drzemke. W koncu dotarli do polnej, mocno wyjezdzonej drogi. -Teraz juz niedaleko - oswiadczyl Adept. - Pozwole Monsowi troche pobiec - ostrzegl ja. Trzymaj sie! Zluzowal wodze i Monso natychmiast ruszyl wyciagnietym galopem. Po paru minutach Keplian parsknal i sprobowal wyrwac wodze z rak Alona. Prawie szorujac brzuchem pedzil coraz szybciej i szybciej! -Spokojnie, spokojnie, Monso - powiedzial Alon, ale kary ogier jeszcze bardziej przyspieszyl biegu. -Czy mozesz go zatrzymac? - zawolala z niepokojem Eydryth, lecz wiatr porwal jej slowa. Ramionami objela Alona wpol, oparla glowe o jego plecy i przymknela oczy. Zawrotna szybkosc rumaka, migajace w pedzie widoki - oszalamialy ja. Po raz pierwszy jechala na Keplianie za dnia i jego bieg podniecal ja jednoczesnie i przerazal. Czula, jak napinaly sie miesnie Alona, gdy mlodzieniec staral sie odzyskac kontrole nad swoim wierzchowcem. Przemawial cicho do ponoszacego zwierzecia, to sciagal, to luzowal wodze, wykorzystywal wszystkie swe jezdzieckie umiejetnosci, zeby uniemozliwic Keplianowi zrzucenie jezdzcow i cwal na zlamanie karku. Wreszcie kary ogier zwolnil nieco i Alon znow nad nim zapanowal. Odwrocil lekko glowe. -Jestes jeszcze tam, pani Eydryth? -Tak - wyjakala Eydryth. - Ale kiedy on pedzi tak jak przed chwila... Przestraszylam sie. -Myslisz, ze ja nie? - zasmial sie. - W takich razach w jego naturze budzi sie dzikosc odziedziczona po demonicznej istocie, ktora wydala go na swiat... - Alon dyszal ciezko z wysilku; opanowanie konia przyszlo mu z trudem. - Poza tym Monso wyczul, ze nam sie spieszy - dodal. Podczas szalenczego biegu karego ogiera przebyli duza odleglosc; gory za nimi ledwie majaczyly w oddali. Przed nimi zas rozciagaly sie teraz zielone pola, miedzy ktorymi rozrzucone byly schludne zagrody. Eydryth uwazala Escore za pustkowie w porownaniu z Arvo-nem, ale widok tych gospodarstw uspokoil ja. Przypomniala sobie slowa Alona o tym, ze oba te kraje byly kiedys jedna caloscia. To musialo rzeczywiscie byc dawno, bardzo dawno temu, pomyslala i az zakrecilo jej sie od tej mysli w glowie. Droga zaprowadzila ich do dwoch poszarpanych grzbietow skalnych i przerwy miedzy nimi tworzacej waski krotki wawoz. Alon jeszcze bardziej sciagnal Kepliana, az w koncu jechali spokojnym klusem. Kiedy zblizyli sie do wejscia, Eydryth zobaczyla symbole wyryte na czerwonawych scianach. Kilka z nich przypominalo runy Dawnej Mowy i dziewczyna rozpoznala je. Czula, jak splywa na nia ulga i spokoj, bylo to bowiem potezne zabezpieczenie przed Ciemnoscia. -Euythayan... - wyszeptala. -Tak - potwierdzil Alon, odwrociwszy lekko glowe. - Az do dnia, w ktorym Dinzil zdradzil Zielona Doline, porywajac stamtad Kaththee, nikt z Ludu Zielonych Przestworzy nie podejrzewal, ze moze im zagrozic cos zlego. Odkrycie, ze mozna przerwac te zabezpieczenia, bylo dla nich ciezkim ciosem. -Dinzil rzeczywiscie musial byc bardzo poteznym Adeptem - odparla dziewczyna, zaniepokojona slowami towarzysza. -Byl nim - odrzekl mlodzieniec, a potem, najwyrazniej odczytawszy jej mysli, dodal: - I teraz Yachne, jezeli przejela jego moc, rowniez bedzie mogla pokonac straznikow Doliny. Jechali dalej. Urwiste sciany znizyly sie i rozstapily, droga zas zwezila. Kiedy mineli lagodnie opadajacy w dol zakret, Eydryth ujrzala wielka doline. Byla taka zielona! Porosnieta bujna trawa i kwiatami, ocieniona ogromnymi drzewami, wygladala jak piekny sen i dziewczynie wydalo sie przez mgnienie, ze znalazla sie we wlasnym domu. Widok Doliny Zielonych Przestworzy przyniosl ulge udreczonej i pelnej obaw duszy Eydryth, byl jak balsam uzdrawiaczki lany na jatrzaca sie rane. Zaczela przebiegac w mysli melodie i slowa w nadziei, ze kiedys uda jej sie, choc w czesci, zawrzec w piesni urode tego miejsca. Dolina usiana byla ludzkimi siedzibami, jakkolwiek nikt nie nazwalby ich domami, poniewaz wyrosly z ziemi, a ich sciany tworzyly pnie drzew albo kwitnace krzewy. Ostro zakonczone dachy pokrywaly strzechjS z polyskliwych niebieskozielonych pior. Na widok jadaij cych powoli podroznych, mieszkancy wyszli ze swoictyj niezwyklych domow. Wielu pozdrawialo Alona, ten zas| odpowiadal na ich powitanie, ale wodze sciagnal dopie^ ro wtedy, gdy dotarli do najwiekszego domostwa. Kiedy; Monso stanal, utworzona z kwitnacych lodyg winorosli-zaslona w drzwiach odsunela sie i wyszlo stamtad dwoje ludzi, najpierw mezczyzna, a za nim kobieta. To Kyllan i Dahaun, pomyslala Eydryth. Oboje mieli na sobie miekkie tuniki i noga wice o barwie wiosennej zieleni. Nosili tez bransolety i pasy wysadzane niebieskozielonymi kamieniami. Kyllan byl wysoki i barczysty i mial zolnierska postawe. Pod tym wzgledem przypominal Eydryth jej ojca, Jervona: sprawial wrazenie czlowieka nawyklego do wydawania rozkazow. Nalezal do Starej Rasy, jakkolwiek mial szeroka szczeke. W kacikach jego ust blakal sie usmiech. Eydryth przypomniala sobie, ze jego ojciec, Simon Tregarth, ponoc mial byc cudzoziemcem, ktory przybyl z innego swiata przez jedna z legendarnych Bram. Kiedy Pani Zielonych Przestworzy podeszla do przyjezdnych, Eydryth otworzyla szerzej oczy z zaskoczenia. Spojrzala na nia, zamrugala, po czym bez skrepowania utkwila w niej wzrok. Nigdy nie widziala kogos takiego! Wysoka i smukla Dahaun w swojej zielonej tunice wydawala sie rownie pelna wdzieku jak mloda wierzba. Jej wlosy mialy te sama bladozlota barwe co jej bransoleta... Alez nie! Byly rudawe jak roztopiona miedz... Nie, czarne jak jej wlasne kedziory... Och, nie! Zielone, zielone jak liscie na wiosne! Im dluzej Eydryth w nia sie wpatrywala, tym bardziej kolor wlosow i rysy twarzy Dahaun zdawaly sie zama- 186 zywac i zmieniac. Byla wieloma kobietami jednoczesnie... a kazda odznaczala sie niezwykla uroda.-Alonie! - zawolala cieplo Dahaun, wdziecznym ruchem wyciagajac ku niemu rece. - Och, witaj, witaj! Nareszcie do nas wrociles! -Witaj, pani... witaj, Kyllanie - odparl Adept. - Chcialbym bardzo, zeby moje odwiedziny byly tylko odwiedzinami, ale naprawde przybylem w pospiechu, w bardzo waznej sprawie. - Odwrocil sie w siodle, zeby podtrzymac Eydryth, ktora zsunela sie z Kepliana, po czym sam zeskoczyl na ziemie. Ujal dziewczyne za reke i pociagnal ja ku sobie. - Lecz najpierw musze przedstawic wam moja towarzyszke, oto tkaczka piesni pani Eydryth. Pani Zielonych Przestworzy pochylila dwornie glowe i ujela w dlonie reke dziewczyny. -Witaj w naszym domu, Eydryth - powiedziala cieplo. - To jest moj malzonek Kyllan. - W chwili kiedy Dahaun dotykala Eydryth, jej rysy znieruchomialy. Okazalo sie, ze ma pociagla twarz, szare oczy i czarne wlosy. Teraz wygladala jak ktos ze Starej Rasy, tak jak jej maz Kyllan. -Niech los sprzyja twojej siedzibie, pani Dahaun, teraz i zawsze - odezwala sie Eydryth, zmieniajac nieco tradycyjne powitanie. W zaden sposob nie mozna bylo nazwac domem tej altany z zywych drzew i winorosli. Pani Zielonych Przestworzy puscila reke dziewczyny i jej rysy znow zaczely sie zmieniac. Kyllan takze podszedl, zeby ja powitac. Pozniej zas zwrocil sie do Adepta, ktory stal, przerzuciwszy wodze Monsa przez ramie. Usmiechnal sie i powiedzial z odrobina smutku w glosie: -Gdybys mial zwyczajnego wierzchowca, Alonie, 187 zaproponowalbym, ze sie nim zajme. Jesli chodzi o Monsa, to chyba nie bylby najmadrzejszy pomysl. Mlodzieniec usmiechnal sie szeroko:-Moja przybrana matka powiedziala mi, zd nie masz powodu kochac Kepliana, przeciez jeden z kuzynow Monsa o malo cie nie zabil. Sam sie nim; zajme. ,ji Dahaun - jej sploty ponownie staly sie rownia zielone jak jej stroj - zwrocila sie do meza z figlarnym usmiechem: -Nie zapominaj, panie, jak wielki dar ofiarowal ci tamten Keplian dawno temu. Gdyby nie on, nigdy bysmy sie nie spotkali! Kyllan pochylil glowe i odrzekl: -Za to skladam dzieki kazdego dnia, pani. Czasem jednak mysle, ze istnieja jeszcze lepsze okazje poznania swojej przyszlej malzonki, niz leczenie zdruzgotanych przez demonicznego konia kosci! Dahaun usmiechnela sie i zwrocila do Alona: -Rozsiodlaj swojego wierzchowca i pusc go luzem. Monso bedzie sie tu czul bardzo dobrze, czyz nie tak, moj sliczny? - Wyciagnela reke ku glowie Kepliana i nagle otworzyla szerzej oczy. - Coz to takiego?! - wykrzyknela. Alon zaczal rozdzielac dlugie pasma wlosow Monsa. -To krysztal, ktory wplotlem w jego grzywe, zebysmy mogli otworzyc Brame - powiedzial. - Tak bardzo spieszylem sie do was, ze zupelnie o nim zapomnialem. Alez... on sie zmienil! - Jego palce pospiesznie wyluskaly krysztal barwy ametystu z grzywy Kepliana. - Spojrzcie! - zawolal pokazujac go obecnym. Odlamek magicznego zwierciadla nie lezal juz w siateczce z konskiego wlosia, lecz oplataly go nici z najczystszego srebra. -Musial sie przemienic, gdy przeskoczylismy przez Brame - szepnal Adept. Dahaun wyciagnela juz reke, ale nagle zatrzymala ja w niewielkiej odleglosci od krysztalu. Nie dotknela go. -To potezny talizman - powiedziala. Odwrociwszy sie do Kyllana, oderwala srebrny sznurek zdobiacy gore jego tuniki. Nastepnie, nie dotykajac kamienia, przeciagnela go przez siateczke, ktora stala sie przez to wisiorem. - Nie rozstawaj sie z nim i oby uchronil cie przed wszelkimi postaciami Zla - dodala spokojnie. - Pozostaw tutaj Monsa - powtorzyla. - Bedzie mu tu dobrze. Kary ogier parsknal, a potem energicznie pokiwal glowa, jakby przyznawal jej slusznosc. Alon szybko zdjal uprzaz z Monsa i klepnal go po zadzie kierujac na trawe. Dopiero wtedy podrozni weszli za gospodarzami do zywego domostwa. Sciany z winorosli i z pior dzielily wnetrze na oddzielne pomieszczenia. Kobierce z mchu wyscielaly podloge. Przez dach i sciany saczylo sie zielone, przyjemne dla oka swiatlo. Alon chcial od razu opowiedziec, co ich tu sprowadzilo, ale Dahaun powstrzymala go szybkim gestem. -Twoja opowiesc moze zaczekac jeszcze kilka minut. - Ruchem reki zaprosila Eydryth do alkowy, podczas gdy Kyllan ujal ramie mlodego Adepta i skierowal go do innego pomieszczenia. -Bardzo dlugo podrozowaliscie - powiedzial - i potrzebujecie odpoczynku, chocby krotkiego. Poza tym musimy wezwac zwiadowcow, ktorzy wysluchaja twojej opowiesci z pierwszej reki, jesli maja przekazac ja innym. Alon, choc niechetnie, skinal glowa. Eydryth poszla za Dahaun do pomieszczenia z dwoma basenami. W jednym woda byla zabarwiona na czerwono, w drugim zas czysta. Teraz, kiedy Eydryth dotarla do celu podrozy, ujawnily sie brak snu i niedozywienie. Idac, potykala sie co chwila. Pani Zielonych Przestworzy wskazala na basen z mulista woda mowiac: -Najpierw wejdz tutaj, pani Eydryth. Zrzuciwszy zakurzona, brudna odziez, dziewczyna z ulga zanurzyla sie w cieplej wodzie. Dahaun podniosla zabrudzone ubranie, obiecujac, ze dopilnuje, by je wyczyszczono na czas, po czym odeszla. Czerwonawa woda byla rozkosznie goraca i przywrocila Eydryth sily tak szybko, ze glod i zmeczenie zniknely jak reka odjal. Pomyslala, ze ta woda musi posiadac podobne uzdrawiajace wlasciwosci jak sadzawki pelne czerwonego mulu, o ktorych wspomnial Alon. Oplukawszy sie w basenie z czysta woda, Eydryth wlozyla ubranie, ktore pozostawila dla niej Dahaun, podobne zreszta do ubran obojga gospodarzy. Gdy dziewczyna wyszla z niezwyklej lazienki, czujac sie teraz znacznie silniejsza, zastala Alona, tez przebranego w czysty stroj, rozmawiajacego z mezczyzna z tej samej rasy co Dahaun. Byl to Ethutur, Pan Zielonych Przestworzy. On rowniez mial zdolnosc zmiany wygladu, lecz nie w takim stopniu jak malzonka Kyllana. Na czole rosly mu niewielkie rozki barwy kosci sloniowej, prawie niewidoczne wsrod falujacych, wciaz zmieniajacych kolor wlosow. Alon przedstawil Eydryth, ktora zdazyla usiasc na porosnietym mchem pagorku sluzacym jako poduszka, kiedy wrocila Dahaun. Towarzyszylo jej dwoje dzieci, ktore niosly tace z jedzeniem i piciem, oraz dwoch mezczyzn w zniszczonych butach i lekkich kolczugach goncow albo zwiadowcow. Jeden z nich byl prawdziwym olbrzymem. Kyllan przedstawil ich jako zwiadowcow Zielonej Doliny, Yonana i Uruka. Yonan byl sredniego wzrostu i najwyrazniej, sadzac po jasnych wlosach, mial jakiegos sulkarskiego przodka. Olbrzym nazywal sie Uruk. Chlopca i dziewczynke - wydawali sie o jakies piec lat mlodsi od Eydryth, choc rowni jej wzrostem - Kyllan przedstawil jako bliznieta, ktore urodzila mu Dahaun. Elona w pewnym stopniu odziedziczyla po matce zmiennosc formy i barwy. Dziewczyna patrzyla, jak rysy dziecka zaczely sie zmieniac, a oczy i wlosy na przemian ciemnialy i jasnialy. Keris podobny byl do ojca i nie zmienial wygladu. Nie mial tez rogow Zielonego Meza. Dahaun wskazala na kromki swiezego chleba, gomolki sera i stos owocow oraz wczesnych jarzyn. -Moglibyscie mowic jedzac? - zapytala. Alon juz siegnal po jeden z owocow. -Bedziemy robic to na zmiane - odparl. - Spotkalem te wedrowna tkaczke piesni, gdy wystawilem Monsa do wyscigow w osadzie zwanej Ustroniem Ry-lona... Opowiedzial, jak spotkal Eydryth, podczas gdy dziewczyna zajela sie jedzeniem. Potem, kiedy doszedl do powodow ich przybycia do Doliny Zielonych Przestworzy, skinal glowa swojej towarzyszce, ktora szybko wyjasnila, ze szuka lekarstwa, ktore mogloby uzdrowic jej ojca. -Alon zastanawial sie, czy nie dopomoglby mu czerwony mul, ktory znajduje sie w waszej Dolinie - zakonczyla spogladajac pytajaco na Dahaun. Na podlegajacej ciaglym przemianom twarzy Dahaun malowala sie powaga, gdy rozmyslala nad pytaniem dziewczyny. -Nie wiem - odparla cicho - czy czerwony mul* moze leczyc choroby umyslu i ducha rownie dobrze, jakj niedomagania cielesne. Nigdy nie zostal poddany takiej, probie. Mozesz jednak wziac troche i sprobowac. '- -Dziekuje ci, pani. -Ale poszukiwania Eydryth to nie wszystko - oswiadczyl Alon przelknawszy ostatni kes. - Ubieglej; nocy obudzily ja dziwne dzwieki, ktorych ja nie slysza-1 lem... Mowil dalej, relacjonujac ich wyprawe do starozytnej Bramy-zwierciadla i spotkanie z Yachne. Opowiedzial! tez o przywolanym czarnoksiezniku i jej odbierajacych moc czarach. -Dinzil! - zawolal Kyllan i spochmurnial. - MysJ lalem, ze odszedl stad na zawsze albo umarl. -Teraz chyba rzeczywiscie juz nie zyje - powiedzial? Alon, po czym przedstawil Tregarthowi niebezpieczen-i stwo zagrazajace wszystkim mezczyznom wladajacym moca. - Yachne nazwala nas przeciwnymi naturze obrzydliwcami - zakonczyl. - Zamierza stac sie najpotezniej-, sza czarodziejka, jaka kiedykolwiek zyla na swiecie. -Czy wiecie, skad pochodzi? - zapytala Dahaun. -Sadzac z jej wzmianek, mogla byc kiedys czarownica z Estcarpu - odezwala sie Eydryth. - Jedna z tych, ktore utracily magiczne zdolnosci, gdy stala sie naczyniem dla mocy podczas Wielkiego Poruszenia. -Czy kiedy cie wychowywala, wspomniala, ze jest czarownica? - zapytal Kyllan. Alon potrzasnal przeczaco glowa. -Na pewno byla Madra Kobieta, ale gotow bylbym przysiac, ze nie umiala rzucac takich czarow, jakie widzielismy na wlasne oczy - powiedzial w zamysleniu. - Dzisiaj sam sie przekonalem, ze nielatwo jest otworzyc Brame. Yachne, ktora mnie wychowala, byla jasnowidzaca, wyczuwala obecnosc Ciemnosci i leczyla za pomoca ziol i tym podobne. W najlepszym wypadku znala tylko pomniejsze czary. Nie byla czarodziejka. -Wiec gdzie poznala czary odbierajace moc? - Eydryth rozmyslala na glos. - Wyznala, ze ktos ja tego nauczyl... Tylko kto? -Moze sklamala, a w rzeczywistosci natrafila na nie w jakims zakurzonym starym zwoju w Lormcie? - powiedzial Alon i dodal z westchnieniem: - Zreszta, niewazne, gdzie sie tego nauczyla. Zagraza nam powazne niebezpieczenstwo. -Natychmiast porozumiem sie z Kaththea i Kemo-kiem - wtracil Kyllan. - A jutro rano moja malzonka wysle swoich ptasich poslancow do Estcarpu z wiescia do mojego ojca, Simona Tregartha, ktory przebywa w Estfordzie. -Gdybym tylko wladala moca - mruknela cicho Eydryth - wtedy moglabym ostrzec Kerovana jeszcze dzis wieczorem. -Wystarczy jutro - pocieszyla ja Dahaun. - Slonce juz chyli sie ku zachodowi... Zacznie switac, zanim sie spostrzezesz. Eydryth wiedziala, ze Pani Zielonych Przestworzy stara sie ja pocieszyc, lecz dreczyl ja niepokoj. Czerwonawa woda az za dobrze spelnila swe zadanie: Eydryth czula sie tak pelna energii, ze nie mogla zasnac. Wyszla na zewnatrz i zobaczyla Monsa pasacego sie na soczystej trawie i Stalowego Szpona siedzacego na drzewie nie opodal Kepliana. Po kilku minutach Alon takze opuscil zywy dom niosac miecze. -Czas na lekcje - przypomnial. Eydryth ucieszyla sie, ze bedzie miala czym zajac mysli, i razem powtorzyli proste pchniecia, ktore juz poznal mlody Adept. Starajac sie powiekszyc niewielki zakres umiejetnosci szermierczych Alona, zademonstrowala mu kilka zastaw i sztychow, latwiejsze zas oboje przecwiczyli. Rozgrzewke przerwal im Kyllan z wiadomoscia, ze Yonan i Uruk wlasnie odjechali z ostrzezeniem do osady karstenskiego odlamu Starej Rasy. Byli Karstenczycy zdazyli juz zapuscic korzenie w swojej nowej - a tak naprawde dawnej - ojczyznie. Tregarth przez jakis czas przygladal sie lekcji fech-tunku. -Jestes dobra nauczycielka - powiedzial do Eydryth, kiedy ona i jej uczen rozeszli sie dla zlapania oddechu. - On rzeczywiscie nauczyl sie tego pchniecia. -Na nieszczescie to jest jedyny ruch, ktorego sie nauczylem - wtracil ponuro Alon ocierajac pot z czola. - Ale lepiej znac dobrze jeden niz zadnego, przynajmniej tak mi sie wydaje. Eydryth wreczyla swoj miecz Kyllanowi, proponujac, by stanal w szranki z jej uczniem. Zrobil to z ochota. Byl dobrym szermierzem - Eydryth pomyslala, ze prawdopodobnie rownie dobrym jak niegdys jej ojciec, nim spotkalo go nieszczescie. Jakby przywolana ta mysla o Jervonie, w zapadajacym zmierzchu pojawila sie Dahaun. Podala dziewczynie drewniana skrzyneczke, starannie zapieczetowana woskiem. -Masz tu troche uzdrawiajacego mulu - oznajmila. - Uwazaj, zeby nie zlamac pieczeci, zanim bedziesz mogla go uzyc. Sciskajac skrzyneczke w reku, Eydryth przebiegla drzacymi palcami po wieczku. Czy rzeczywiscie bylo to lekarstwo, ktore wyleczy Jervona? -Pani - wykrztusila. - Dziekuje ci, jestem ci taka wdzieczna... -To my mamy wobec ciebie dlug wdziecznosci - zapewnila ja Pani Zielonych Przestworzy. - Modle sie tylko o to, zeby mul podzialal. Posmaruj nim czolo i glowe ojca i zaczekaj, az mul wyschnie na skorupe, dopiero wtedy ja rozbij. -Zrobie tak - odparla dziewczyna. - I jeszcze raz bardzo ci dziekuje, pani. Dahaun usmiechnela sie do niej. -Nie, to ja ci dziekuje. Twoje ostrzezenie moze uratowac mojego malzonka - powiedziala. - Bedziemy sie wystrzegac tej Yachne i jej ohydnych czarow. Moc prawnie nalezy do tego, kto nia wlada w odpowiedzialny sposob. Ona nie ma prawa decydowac o tym, kto moze czarowac albo nie. Eydryth uroczyscie skinela glowa na znak, ze calkowicie z nia sie zgadza. l puscili Zielona Doline przed switem, z sakwami pelnymi prowiantu ze spizarni Dahaun. Monso parsknal ochoczo, jakby pragnal znow wyruszyc w droge. Wrocili do jaskini Yachne przed poludniem. -Czy pamietasz, jak ona otworzyla te Brame? - spytala Eydryth, gdy przed wejsciem zsiedli z Kep-liana. Stalowy Szpon zlecial z pobliskiego pagorka i usiadl na leku siodla. - Czy pamietasz, co spiewala? -Sluchalem uwaznie - odparl Alon marszczac brwi, po czym wzruszyl ramionami, jakby niezbyt ufal swojej pamieci. - W kazdym razie dzis w nocy zanotowalem wszystko to, co zdolalem zapamietac, i przecwiczylem. Mam tylko nadzieje, ze moj wysilek nie pojdzie na marne. Nie dowiemy sie tego, poki nie sprobujemy. Kiedy weszli do jaskini, wyciagnal z sakwy krotka! rozdzke. -Czarny bez - powiedzial podnoszac ja do gory,, zeby Eydryth mogla ja obejrzec. - Uzywa sie go przy| co ciemniejszych i potezniejszych czarach. Zaczal szybko kreslic gwiazde na dnie pieczary prawie w taki sam sposob, jak zrobila to Yachne. -Przeciez ty nie zamierzasz nikogo przywolywac! - | zaprotestowala Eydryth. -To prawda, ale musze odbyc obrzed dokladnie tak, jak ona to zrobila. Nie wiem, jaka czesc rytualu j otwiera te Brame - wyjasnil. - Yachne nie otworzyla jej za pomoca specjalnego czaru, tak jak ja, dopiero ostatnie slowa skierowala do ciemnego zwierciadla. W takim razie cos w jej czarach, ktore mialy pognebic Dinzila, musialo uruchomic Brame i wykorzystac jej moc, a potem pozostawic gotowa do dzialania. Szybko ustawil dostarczone przez Dahaun swiece i zapalil je ruchem reki. -Skad wezmiesz krew? - zapytala ze strachem Eydryth. -Posluze sie moja - odrzekl. -Lecz w ten sposob zbytnio sie oslabisz! - zaprotestowala. - Wez moja, Alonie. Pokrecil glowa z uporem i odpowiedzial: -Nie moge wykorzystac krwi innej zywej istoty do uprawiania magii. Jezeli juz musze rzucac Ciemne czary, to powinienem zrobic to jak najezysciej. W przeciwnym razie sama tylko czynnosc moze mnie skalac nieodwracalnie. -Alonie, nie badz glupcem! Potrzebujesz wszystkich sil do otwarcia tej Bramy! Jezeli posluzysz sie moja krwia, wezmiesz tylko to, co ofiaruje dobrowolnie! To cie nie skala! -Nie - powtorzyl stanowczo i dziewczyna dostrzegla blysk uporu w jego oczach. - Uzyje wylacznie mojej krwi i zadnej innej. Eydryth dluzej sie nie sprzeczala, tylko wyciagnela sztylet i gleboko naciela swoj przegub, po czym wyciagnela ku Alonowi reke. Spiorunowal ja spojrzeniem, lecz dziewczyna potrzasnela ramieniem, opryskujac skalne podloze wokol nich. -Nie marnuj jej! Bez dalszej dyskusji zaczal ja prowadzic wokol penta-gramu, spiewajac cicho. Po kilku chwilach ciagly uplyw krwi sprawil, ze Eydryth zrobilo sie slabo, jednak sie z tym nie zdradzila. Kiedy obeszli okolo dwoch trzecich kregu, potknela sie. Alon natychmiast zacisnal mocno palce na rozcieciu i mruknal cos pod nosem. Krew poplynela wolniej, coraz wolniej, wreszcie przestala sie saczyc. -Idz i zabandazuj rane! - rozkazal. ,- Pozniej przygotuj Monsa i Stalowego Szpona do podrozy. Nie odzywaj sie do mnie, dopoki nie ukoncze tego czaru. Musze sie skoncentrowac. - Nastepnie wyciagnal swoj noz, zacial gleboko przegub i wlasna krwia zamknal krwawy krag. Konczac spiewal coraz glosniej... Powoli, nieublaganie, swiece zaczely ciemniec. Od slow, ktore Alon teraz wypowiadal, Eydryth zakrecilo sie w glowie. Chciala zatkac uszy tak jak wtedy, gdy slyszala Yachne. Na twarzy Adepta malowal sie taki wstret, jakby slowa zaklecia mialy smak zolci. W jaskini rozsnuwala sie ciemnosc, powietrze zgestnialo od smrodu i zrobilo sie mgliste. Snuly sie jakies niewidzialne ksztalty, cos mamrotalo po katach, lecz ilekroc Eydryth odwrocila sie, nie widziala nic. Postanowila wiec wszystko ignorowac, Alona tez. 197 Szybko sprawdzila zapiecie sakiew przy siodle Mon-sa, pod strzemieniem przywiazala swoja laske, a potem rozlozyla oponcze na kamiennym podlozu.-Juz czas, Stalowy Szponie - powiedziala do sokola, ktory nieruchomo siedzial na leku siodla. Ptak zaskrzeczal ochryple i zlecial na oponcze. Eyd-ryth uniosla rogi plaszcza i zwinela je w gorze, chroniac sie w ten sposob przed ostrymi szponami i dziobem sokola. Trzymajac Stalowego Szpona w ramionach, wyprostowala sie i odwrocila w strone Adepta. Zobaczyla, jak Alon z odchylona do tylu glowa - ciemny cien na poly przeslanial jego rysy - wydal ostatni, glosny okrzyk tak jak przedtem Yachne. To wezwanie bylo tak przerazajace, ze dziewczyna cofnela sie chwiejnym krokiem i oparla o bok Monsa. Keplian zas przewrocil oczami i zadrzal na calym ciele. Pokryta pasmami cienia purpurowa powierzchnia ciemnego zwierciadla zaplonela ohydnym blaskiem. Brama byla otwarta. Alon odwrocil sie i spojrzal na swoje dzielo z takim obrzydzeniem, ze Eydryth krzyknela ze strachu. Pozniej powlokl sie do najblizszego zakatka pieczary i zaczal gwaltownie wymiotowac, jakby chcial pozbyc sie pietna pozostawionego przez zaklecia Yachne. W koncu wyprostowal sie, dygoczac, z twarza tak blada jak swiece, ktore uzyl do obmierzlej ceremonii - byly teraz rownie czarne, jak przedtem biale - i otarl usta rekawem. Splunal po raz ostatni, potem zas, najwyrazniej trzymajac sie na nogach resztka sil, podszedl do Monsa i z trudem wspial sie na siodlo. Z posepna twarza wyciagnal reke po okreconego plaszczem sokola, po czym przytulil go do piersi. -Czy mozesz wsiasc sama? - spytal z przepraszajacym usmiechem. - Brak mi reki, ktora moglbym ci teraz podac. -Moge, jesli Monso nie bedzie wierzgac. -Nie, nie kopnie cie - zapewnil ja. Eydryth cofnela sie za Kepliana i poklepala go po zadzie. -Spokojnie, chlopcze. - Nastepnie zrobila kilka krokow do tylu i z biegu wskoczyla na swoje miejsce za plecami Alona. -Bardzo ladnie - powiedzial z podziwem Alon. - Nigdy nie widzialem tej sztuczki. -Nauczyl mnie jej Obred, kioganski przewodnik - odrzekla z roztargnieniem. -A teraz do Arvonu... mam nadzieje... - szepnal Adept zmeczonym glosem. - Trzymaj sie mocno. Ponaglil Kepliana. Kary ogier chrapnal z leku i skoczyl wyginajac grzbiet. Alon wykrzyczal jakis rozkaz, walac pietami w boki zwierzecia. Mimo to kon sprzeciwial sie, cofal, potrzasajac glowa i rzac ze strachu. Eydryth pzula odor przerazonego zwierzecia. -No, hop! - krzyknal Adept i dorzucil siarczyste przeklenstwo. Eydryth, uslyszawszy je, az steknela. Alon ponownie walnal pietami w boki swego wierzchowca i jednoczesnie z calej sily smagnal wodzami szyje Monsa. Keplian dal susa ku Bramie tak nagle, ze glowe Eydryth odrzucilo do tylu. Ich pierwsza podroz przez Brame byla dostatecznie niepokojaca, lecz druga okazala sie niezwykle meczaca. Otulil ich wielki cien. Zawisli w tak glebokim mroku, ze dziewczyna obawiala sie, iz oslepla. Jej dusza zadrzala przed zlem, przed nieprawoscia tkwiaca w tej Bramie. Chciala krzyczec z przerazenia, ale zaden dzwiek nie wydobyl sie z jej otwartych ust. Czula sie tak, jakby przezywala na jawie najgorszy koszmar, z ktorego j dreczony nim czlowiek na prozno probuje sie obudzic. Wiedziala, ze to nie byl sen. Nie miala pojecia, ile czasu to wszystko trwalo - minuty, lata, wieki? Lecz w koncu uslyszala, jak kopyta Kepliana uderzaja o twardy grunt i swiat na nowo pojawil sie wokol nich. Na horyzoncie slonce chylilo sie ku zachodowi - a wyruszyli z Escore przed poludniem! Eydryth rozejrzala sie dookola, zwracajac uwage na barwe i rodzaj roslinnosci, ksztalty dalekich gor, po czym powachala powietrze. -Udalo sie - powiedziala cicho. - Jestesmy w Arvonie. -To dobrze - odparl ponuro Alon. Wygladal na wyczerpanego. Zatrzymal Kepliana, zsunal sie na ziemie i szeptem przeprosil pokrytego potem wierzchowca, za to, ze go uderzyl. - Przykro mi, wybacz, chlopcze - mruknal, po czym polozyl na ziemi wezelek z sokolem. Stalowy Szpon uwolnil sie z fald, po czym polecial na galaz pobliskiego debu, skrzeczac przerazliwie na znak sprzeciwu wobec takich podrozy. Odretwiala dziewczyna zsunela sie z grzbietu Kepliana i stanela, drzac na calym ciele i patrzac, jak Alon gladzi i ociera konia. Monso szturchnal go nosem z cichym parsknieciem. -To bylo straszne - szepnela Eydryth, kiedy z trudem opanowala drzenie glosu. - Nigdy nie moglabym tego powtorzyc. Nigdy. -Ani ja - Alon mial twarz kamienna i wydawal sie znacznie starszy i bardziej surowy niz poprzedniego dnia. - Gdyby nie chodzilo o Yachne, nie musielibysmy sie do tego uciekac. Kiedy ja dogonie, zaplaci mi za to. -Czy zdolamy ja pochwycic? Jak myslisz, czy mozna w jakis sposob odebrac jej ten straszliwy czar? - zapytala Eydryth, drzac na wspomnienie mocy starej czarownicy. -Jesli taki sposob istnieje, to ja go nie znam - odrzekl ponuro Adept. Zimny blysk nienawisci pojawil sie w jego oczach, a w glosie tak uroczysty ton, jakby Alon skladal swieta przysiege. - Ale nie martw sie. Kiedy ja znajde, przysiegam na wszystkich bogow, jacy sa i byli, ze odtad nie bedzie juz nikomu zagrazac! Eydryth spojrzala na niego z przerazeniem. -Chyba nie chcesz powiedziec... - zaczela, lecz on tylko skinal glowa, zacisnawszy usta. -Och, tak - dodal cicho, a jego glos brzmial tak zimno i okrutnie, ze mloda kobieta cofnela sie o krok. - Zamierzam ja zabic. - Rzucil ostrzegawsze spojrzenie swej towarzyszce. - I nawet nie probuj mnie powstrzymywac, moja pani! | okolicy nie zauwazyli zadnych ludzkich sladow. Stalowy Szpon wzbil sie w strojne purpura wieczorne niebo, przypuszczalnie szukajac miejsca na nocleg. Jechali przez pusta, porosnieta twarda, jasnozielona trawa przestrzen, i nie napotkali zadnych drog poza wydeptanymi przez zwierzeta sciezkami. Ta czesc Arvonu wydawala sie nie zamieszkana, w przeciwienstwie do znanych Eydryth stron. -Musimy znajdowac sie daleko na polnocny zachod od Kar Garudwyn - powiedziala, odchylajac sie do tylu i patrzac na gwiazdy, ktore zaczynaly swiecic na niebie." - Moj ojciec i ja nie zapuszczalismy sie az tutaj, poniewaz powiedziano nam, ze te tereny sa bezludne. Chyba rzeczywiscie tak jest. Nie przejezdzali obok samotnych zagrod ani wiosek, nie widzieli dalekich swiatelek. Mijane stada antylop zachowywaly sie spokojnie; zwierzeta unosily glowy i patrzyly na nich z ciekawoscia. -Czlowiek nie jest drapieznikiem, ktorego znaja - zauwazyl Alon. - Istotnie, znajdujemy sie na odludziu 202 i brak tu wiosek czy zagrod. Jak sadzisz, jak odlegly jest Kar Garudwyn?-Cztery dni jazdy, moze wiecej, ale to tylko przypuszczenie - odparla. - Jezeli sie nie myle, powinnismy dotrzec do ziem klanu Blekitnych Plaszczy jutro po poludniu albo pojutrze rano. Potem bedziemy podrozowac szybciej, poniewaz tam sa drogi. -Moze nie powinnismy udawac sie do Kar Garudwyn, tylko najpierw odnalezc Yachne - zaproponowal. Eydryth zmienila pozycje, bez powodzenia starajac sie ulzyc obolalym miesniom ud i posladkow, i westchnela gleboko. -Nie - odparla po chwili namyslu. - Musimy najpierw pojechac do Kar Garudwyn. -Dlaczego? - zapytal wyzywajaco...- To Yachne jest niebezpieczna. Im szybciej z nia skonczymy, tym szybciej twoj przybrany ojciec bedzie bezpieczny. Eydryth wzdrygnela sie w duchu, kiedy przypomniala sobie, jak Alon zamierza rozprawic sie z czarownica. Ukryla jednak swoje uczucia. -Uwazam tak - odpowiedziala - poniewaz w poblizu Kar Garudwyn jest miejsce Mocy, w ktorym Kerovan moglby sie schronic. Nazywamy je Grobami Krolow. Z tego, co wiem o dzialaniu magii, gdyby Kerovan tam sie udal, chronilaby go Moc tego miejsca i Yachne nie moglaby mu nic zrobic. -Jesli ta Moc jest tak potezna, mozesz miec racje - przyznal niechetnie Alon. -Poza tym - odparla dziewczyna - kiedy Kerova-nowi nic nie bedzie zagrazac, znajdziemy pomocnikow do poszukiwania Yachne. -Jakich pomocnikow? - zapytal sceptycznie. -Moja przybrana siostra Hyana moglaby odnalezc miejsce pobytu starej czarownicy. Ona jest przeciez jasno- 203 widzaca. Wowczas Joisan i Sylvya pojechalyby z nami.sa Madrymi Kobietami, ktorych nie nalezy lekcewazyc| Alon mruknal tylko cos w odpowiedzi. Eydr^ _ zagryzla wargi. Niepokoila sie o niego. Ten gbur o waty J zasepiony mezczyzna w niczym nie przypominal czlcKj wieka, ktorego zaczela uwazac za przyjaciela w ciagttf ostatnich szesciu dni. Czy rzeczywiscie minelo tylko ^ szesc dni? - zastanowila sie, oszolomiona. Wydaje sie, jakby znala go zawsze. Zatrzymali sie na noc dopiero wtedy, gdy zrobilo sie tak ciemno, ze Monso i Alon z trudem dostrzegali droge. Eydryth zreszta, siedzac za Alonem, i tak nic nie widziala. Rozbili oboz na lace z trzech stron otoczonej lasem rosnacym w pewnej odleglosci. Wysokie, splatane galezie krzewow dzikiej rozy oslonily ich przed chlodnym polnocnym wiatrem. Zapach kwiatow, slodki i mocny, przesycal powietrze. Rozpakowali sie i oporzadzili Kepliana, ale zmeczenie tak im sie dalo we znaki, ze jedli z niechecia. Pospiesznie spozyli zimna kolacje, gdyz Eydryth odradzala rozpalenie ogniska. -Lepiej nie zdradzac naszej obecnosci - przestrzegla Adepta, gdy rozlozyli na ziemi spiwory. -Dlaczego? Nie spotkalismy przeciez nikogo. W kazdym kraju sa bandyci, ale czy zapuszczaliby sie tak daleko od ludzkich siedzib? -Nie wiem - odrzekla spokojnie. - Chodzi mi o mozliwe... inne niebezpieczenstwa. W Arvonie, tak jak w Escore, na nierozwaznych podroznikow czyha wiele zagrozen. - Rozejrzala sie ostroznie dookola. - Moze powinnismy stac na warcie? -W razie czego Monso nas ostrzeze. Jezeli mamy jutro rano przejechac duzy kawal drogi, musimy dobrze sie wyspac. Eydryth wiedziala, ze zmysly jakiegokolwiek zwierzecia sa znacznie ostrzejsze od ludzkich. Choc byla opatulona ciepla oponcza oraz kocami, nie mogla zasnac. Glowe miala nabita pelnymi niepokoju myslami i pytaniami, na ktore tylko czas mial odpowiedziec. Czy czerwony mul Dahaun uleczy mojego ojca? Czy dotrzemy na czas, zeby ostrzec Kerovana? Czy nasze ostrzezenie wystarczy, by go ocalic? Czy Yachne przywola go do siebie, bez wzgledu na to, gdzie Kerovan sie ukryje? Jak go ochronic? Najbardziej niepokoilo ja co innego: Alon sie zmienia... Nie jest soba... Stal sie podejrzliwy i ponury. Dlaczego? I co wazne, jak temu przeciwdzialac? W koncu powieki jej zaciazyly. Zamknela oczy z westchnieniem... Ocknela sie nagle, kiedy Monso glosno" parsknal. Wydawalo sie, ze dopiero co sen ja zmorzyl, ale musialo byc juz dobrze po polnocy, bo wzeszedl juz ksiezyc oblewajac bladym swiatlem lake. Eydryth wytezyla wszystkie zmysly, nasluchujac. Monso znow parsknal. Zeszloroczna sucha trawa i krzaki zatrzeszczaly, gdy niespokojnie grzebnal kopytem. Powoli odwrocila glowe, niby we snie, i obrzucila spojrzeniem las i otaczajace ich pole. W ciemnosciach nic sie nie poruszylo. Nic... Nagle katem oka dostrzegla jakis blysk. Przerazona zerwala sie i usiadla, wytezajac wzrok w polmroku. Liczne slabo swiecace ksztalty unoszone nocnym wiatrem zblizaly sie ku nim. Dziewczyna szturchnela lokciem ramie swojego towarzysza. -Alonie! - szepnela. -Co... co sie stalo? -Ocknij sie! Niebezpieczenstwo! 205 Kiedy zaspany przecieral oczy, Eydryth odrzucila bok koce, wlozyla buty, po czym wziela do reki laske, ra przed zasnieciem polozyla obok siebie. Jednym szybfc ruchem wyciagnela miecz i zerwala sie na rowne nogi.Probowala dojrzec, czym sa owe dryfujace w po\ trzu ksztalty. Na tle czerniejacego w oddali lasu swie nieprzyjemnym dla oka zielonkawym blaskiem, popr cinane jasnopurpurowymi pasmami. Eydryth widywa na scianach jaskin porosty saczace taka sama niesamc wita poswiate. Co to za stworzenia? Monso nagle wydal z siebie bojowe rzenie, wysz rzyl zeby i wspial sie wymachujac przednimi nogami! Nozdrza Kepliana rozdely sie; znowu parsknal, jakbyl zweszyl cos szkodliwego. Eydryth pospiesznie przymo-f cowala postronek do uzdzienicy konia, po czym przy-; wiazala go do karlowatego drzewa, obok ktorego umiescili swoje sakwy. Kiedy skonczyla, Alon, juz ubrany, czekal z obnazonym mieczem w dloni. Staneli obok siebie i jego ramie musnelo ramie dziewczyny: przez chwile walczyla z checia oparcia sie o niego, wziecia go za reke. Potrzebowala pociechy, ludzkiego dotyku. Nieznane istoty zblizaly sie do nich w podskokach. -Co to takiego?! - szepnal. Eydryth wskazala na slabo swiecace, unoszone przez wiatr ksztalty. -Spojrz tam. Piec... szesc... dziesiec... Jest ich tam przynajmniej tuzin, moze wiecej. -Tuzin, ale czego? Wzruszyla ramionami. Alon widzial ja wyraznie w blasku ksiezyca, chociaz dla Eydryth jego twarz byla tylko zamazana plama. -Nie jestem pewna, ale... To moga byc pajeczy jezdzcy. Rzucil jej szybkie, niedowierzajace spojrzenie. -Alez one istnieja tylko w opowiesciach, legendach! przemierzylem Escore wzdluz i wszerz i zawsze slyszalem o nich tylko w opowiesciach, ktorymi sie straszy dzieci, to bajdy snute w srodku zimy przy kominku! -W Arvonie, tak jak w Escore, wiele starodawnych legend okazalo sie prawda, przypomnij sobie. A jesli to istotnie sa pajeczy jezdzcy... Mozemy nie dozyc poranka, Alonie. Wtedy wlasnie poczula slaby zapach i zmarszczyla nos. Byl to smrod rozkladu, jakby przybysze byli od dawna martwi, a ich ciala gnily. -Czymkolwiek sa, ten zapach swiadczy, ze krocza Sciezka Lewej, a nie Prawej Reki. Alon rowniez wciagnal w nozdrza powietrze. Eydryth dostrzegla bialawa smuge w powietrzu, kiedy nakreslil jakis swiecacy znak. Zaklal i szybko cofnal reke, jakby sie oparzyl. -Mialas racje - potwierdzil. - Nie ma watpliwosci, ze chca nas zaatakowac. -Czy mogla je wyslac Yachne? -Mozliwe. Mozliwe takze, ze mieszkaja tutaj i wlasnie dlatego nie spotkalismy zadnych ludzi. Eydryth wzdrygnela sie, patrzac na zblizajace sie ku nim swiecace ksztalty. Byly coraz blizej i blizej. -Widzisz je wyraznie? - zapytala szeptem Alona. -To zielono-biale istoty siedzace na purpurowych sieciach - powiedzial tak cicho, ze ledwie go uslyszala. - Wielkosci jakichs dwoch dloni, maja dlugie nogi o wielu stawach... -Tak jak pajaki? -Bardziej przypominaja ohydny pomiot pajaka i kraba - odrzekl. - Jakies polprzezroczyste. Wydaja sie lekkie, sprawiaja wrazenie, jakby utkaly te sieci, 207 puscily je z wiatrem i wskoczyly na nie, zeby tuta dotrzec. - Teraz on sie wzdrygnal. - Maja dlugie _ i kleszcze albo szczypce. Zaloze sie, ze zatrute, jal u pajakow.-Wlasnie opisales pajeczego jezdzca - stwierdzila! ponuro. -Wiem. Eydryth rozejrzala sie dookola, zastanawiajac sie, czy lepiej stanac do walki tutaj, czy sprobowac ucieczki, i Zaparlo jej dech w piersi i jej palce wpily sie w przedramie Adepta tak gleboko, ze az jeknal z bolu. -Jest ich wiecej... znacznie wiecej niz myslalam - szepnela. - Okrazyly nas! Kiedy okrutne stwory podlecialy jeszcze blizej, dziewczyna dostrzegla to, co przed chwila opisal jej Alon. Ich malenkie oczka polyskiwaly czerwienia w poswiacie ksiezyca, a szczypce i kly ociekaly trucizna. Czy byly rozumne? Nie mogli sie tego dowiedziec w zaden sposob. Jedno bylo pewne: znajda sie w niekorzystnej sytuacji, jezeli sprobuja walczyc li tylko w slabej poswiacie ksiezyca. -Czy mozesz przywolac swiatlo? - zapytala Adepta. - Na tyle jasne, zebym mogla bez trudu poslugiwac sie mieczem? -Moge - odparl i wykonal kilka gestow. Blady fioletowy blask zamrugal nierowno nad zdeptana trawa ich obozowiska. - Nie sadze jednak, ze szermierka to najlepszy sposob walki z nimi. -A wiec co? - odparowala, okrazajac go, az staneli do siebie plecami. Niektore ze stworow znajdowaly sie na dlugosc miecza od granicy ich obozu. Zdawalo sie, ze sa zalezne od wiatru, gdyz tylko w niewielkim stopniu mogly kierowac swoimi sieciami. To daje nam niewielka przewage, pomyslala Eydryth. 208 : -Ja moze bede mogl... - zaczal Alon i nagle urwal, gdyz Monso ze rzeniem rzucil sie ku otaczajacym ich napastnikom. Postronek zerwal sie z glosnym trzaskiem. - Monso, nie! - krzyknal Adept i podbiegl, chcac zlapac wodze Kepliana, lecz ogier stanal deba, zwalil swego pana z nog i silnym ruchem glowy odrzucil go na bok. Alon upadl glucho na ziemie i az steknal usilujac zlapac oddech. Eydryth pobiegla za karym ogierem, ktory zaatakowal pajeczych jezdzcow, wydajac swoj okrzyk bojowy. Kopnal przednia noga jednego z napastnikow, ktory opadl na ziemie. Monso skoczyl jak kot, wdeptujac powalonego wroga w ziemie. Eydryth zdolala zlapac wodze i zatrzymac Kepliana. Zaskoczyla ja jednak jego nagla potulnosc, po chwili poznala jej powod. Ogier o malo nie upadl cofajac sie: jego prawa przednia noga uginala sie bezwladnie. Fioletowe swiatlo okazalo sie za slabe, by Eydryth mogla dostrzec, co sie stalo. Pochylila sie wiec, wprawnie przesunela reka po muskularnej konczynie i odkryla szybko puchnace miejsce ponizej kolana. Bylo gorace i pulsowalo. -Alonie! - krzyknela. - Monso jest uzadlony albo ukaszony! Adept juz kustykal ku nim, wciaz ciezko dyszac. Osunal sie na ziemie obok Kepliana. -Trzeba tam natychmiast przylozyc oklad, zeby wyciagnac trucizne... Alon potrzasnal przeczaco glowa. -Powstrzymaj ich tylko na chwile - rozkazal. Eydryth wyprostowala sie, trzymajac miecz w pogotowiu. Pajeczy jezdzcy otoczyli ich, ale zaden nie przekroczyl zalanej fioletowym swiatlem przestrzeni. Eydryth nie spuszczala ich z oka, od czasu do czasu zerkajac na swojego towarzysza, ktory oburacz noge Kepliana, przez caly czas mamroczac cos poQ nosem. Taki sam fioletowy blask trysnal spomiedzy jego palcow. '.? Minstrelka katem oka dostrzegla jakis ruch i od-! wrocila sie blyskawicznie, zajmujac obronna pozycje. Ledwie zdazyla sie uchylic, gdy swiecacy ksztalt runal jej; na glowe. Widziany z tak bliskiej odleglosci pajeczy! jezdziec przypominal z wygladu bardziej kraba niz; owada. Trzasnal szczypcami zaledwie na odleglosc reki od jej oczu. Z obrzydzeniem ciela mieczem ku gorze i rozrabala napastnika na pol. Potwor wydal przerazliwy, niesamowity okrzyk, od ktorego rozbolaly ja uszy. Dziewczyna skrzywila sie i w tej samej chwili swiecaca zielonkawa posoka trysnela ze strasznej rany, opryskujac jej prawa reke. Eydryth wrzasnela z bolu, kiedy "krew" pajeczego jezdzca ja sparzyla. Miala wrazenie, ze oblal ja plynny f ogien. Zagryzla wargi i kocem szybko starla cuchnaca | maz, ale skora nadal bardzo ja piekla. Oczy zaszly jej lzami. Musiala sie przemoc, zeby zacisnac dlon i podniesc miecz. Mozliwe, ze jakas dobroczynna emanacja wydobyla sie z auanstali w chwili, gdy dotknela rekojesci, poniewaz bol zmniejszyl sie nieco, jakkolwiek za kazdym razem, gdy tylko poruszyla palcami, z ledwoscia powstrzymywala jek. Okrecila kocem lewa reke, poslugujac sie nia jak tarcza. Prawa zas kreslila mieczem w powietrzu skomplikowane wzory, odbijajac ciosy, zadajac pchniecia, starajac sie byc wszedzie. Robila to swiadoma, ze na nic sie zdadza jej wysilki, poniewaz wczesniej czy pozniej ktorys z napastnikow zaatakuje ja od tylu. 210 : Odpierala ataki przez dlugie chwile, z taka precyzja nigdy nie walczyla z ludzkimi przeciwnikami. Nagle wyczula cos za soba, cos, co prawie musnelo jej wlosy! Powstrzymujac okrzyk strachu odwrocila sie blyskawicznie i zobaczyla Alona mierzacego w jej glowe! Uchylila sie. Przyszlo jej do glowy, ze oszalal. Tymczasem Alon zaklal cicho, zlapal ja za ramie, przytrzymal, a potem gola reka zrzucil z jej glowy pajeczego jezdzca. Wzdrygnela sie patrzac, jak Adept obala poczware na ziemie jej wlasna laska. Walnal okutym koncem w srodek plecow pajakokraba, ktory pisnal, drgnal i znieruchomial. -Musimy stad uciekac! - wykrzyknela wskazujac na wschod. - Do lasu, tam nie ma wiatru! Co z Mon-sem? Czy moze sie poruszac? -Wyciagnalem trucizne z rany - stejcnal Adept odpedzajac kolejnego napastnika. -Ale czy uda nam sie uciec? -Nie musimy uciekac - obiecal ponuro. - Powstrzymaj ich! Musze wyjac moja rozdzke... Szybko odczepil sakwe od siodla, wyrzucil jej zawartosc na ziemie i podniosl galazke czarnego bzu. Wyciagnawszy ja przed soba, zaczal nucic, a potem poruszac palcami drugiej reki jakby czesal powietrze lub zbieral cos niewidzialnego. Wiatr dmuchajacy w twarz Eydryth nasilil sie, kosmyki wlosow bily ja po oczach, lopotaly szerokie rekawy jej koszuli. Nadal wykonujac owe dziwne ruchy lewa reka, Alon zaczal kreslic rozdzka kola w powietrzu. Wiatr wial teraz tak silnie, ze Eydryth sie zachwiala. Cos szorstkiego, dlugiego i ciemnego smagnelo jej twarz. Pomyslala z przerazeniem, ze to jeden z pajeczych jezdzcow, tymczasem byl to tylko ogon Monsa. Uswiadomila sobie, ze ta nagla nawalnica to dzielo 211 Alona. Mrugajac oczami rozejrzala sie dookola, szuk jac pajakokrabow.Okazalo sie, ze juz pierwszy silniejszy podmi oddalil ohydne stwory od niedoszlej zdobyczy. Dzie czyna westchnela z ulga i opuscila miecz. Z trude rozwarla obolale palce i przerzucila bron do lewej reki| Na oczach zaciekawionej minstrelki Alon wciaz wy| konywal rozdzka koliste ruchy, jakby mieszal zupei Wiatr zaczai wirowac wokol pajeczych jezdzcow, rzajac ze soba poszczegolne grupy. Po chwili zas kazdy ze stworow znalazl sie w srodku miniaturowego wiru,' z ktorego juz nie mogl uciec. Wkrotce napastnicy | wygladali jak male zielonkawe traby powietrzne. -Doskonale! - Eydryth podniosla glos, by przebic sie przez szum wiatru. - Jak daleko mozesz odejsc, nie uwalniajac ich? Moze daloby sie je posiekac, teraz, kiedy sa bezsilne? - Odniosla wrazenie, ze zimne zelazo je zabija... Ale pulsujacy bol reki dowodzil, ze bledem bylaby walka na bliska odleglosc. Jezeli zdolamy uciec, zanim moc Alona nad pajeczymi jezdzcami oslabnie, pod oslona drzew i ochronnego kregu nic juz nam nie zagrozi, pomyslala. I przypomniala sobie okaleczona noge Kepliana. Monso ich nie poniesie. Musza wiec ograniczyc sie do dystansu, ktory zdolaja przejsc pieszo. -Mam inne plany co do tego plugastwa - powiedzial Alon. Wyczula w jego glosie zimna wscieklosc. Mowiac to zamknal oczy. Po chwili pot wystapil mu na czolo. Slup powietrza z uwiezionymi w nim wirujacymi i piszczacymi stworami zaswiecil jeszcze jasniej... ...a potem nagle wybuchnal plomieniem! Chociaz Eydryth sama rozwazala, w jaki sposob unicestwic wroga, ledwie powstrzymala okrzyk sprzeciwu. Zabic - tak, lecz spalic zywcem...?! Przez dlugie chwile uwiezione stwory walczyly z ogniem, ktory je pochlanial; rozlegaly sie przerazliwe piski i syki. Kiedy Eydryth doszla do wniosku, ze juz dluzej nie zniesie tych dzwiekow i ucieknie przed nimi w noc, zapadla cisza. Z napastnikow pozostal tylko popiol niesiony wiatrem. Zacisnela zeby, gdyz znow rozbolala ja poparzona reka, ale to nie od bolu chwycily ja mdlosci. W blasku ksiezyca dostrzegla przelotnie twarz Alona, ktory przygladal sie swemu dzielu. Adept sie usmiechal... Wedrowcy az do switu zajmowali sie otrzymanymi w walce ranami i oparzeniami. Przylozywszy oklady i obandazowawszy sie wzajemnie, skupili uwage na Keplianie. Na nodze ogiera pozostala teraz tylko niewielka opuchlizna. Alon ponownie nia sie zajal i usunal resztki trucizny. Nie beda mogli jechac na koniu; dopoki wszelki slad nie zniknie. Adept uznal jednak, iz Monso bedzie mogl niesc sakwy. Eydryth usiadla na swoim spiworze, przygladajac sie niebu z mieszanina roztargnienia i niepokoju. Wiedziala, ze trzeba sie podniesc i ruszac w droge, ale jej cialo tak bardzo domagalo sie wypoczynku. Bylaby rownie zmeczona, gdyby przebyla pieszo odleglosc miedzy Escore a Arvonem nie zatrzymujac sie ani na chwile. -Powinnismy juz isc - mruknela do Alona, ktory siedzial przygarbiony obok niej, wsparty lokciami o podciagniete kolana, z pochylona glowa. Musial byc rownie wyczerpany jak jego towarzyszka. Zdolal podniesc glowe i spojrzal na nia. Oczy mial podkrazone. -Monso potrzebuje kilku godzin, zeby przyjsc do siebie - powiedzial. - A zadne z nas nie zajdzie daleko 213 piechota bez odpoczynku. Przespij sie, Eydryth. j| rowniez zamierzam to zrobic.Pelna poczucia winy - a jesli Yachne wlasnie ter zbliza sie do Kerovana? - dziewczyna zdala sot jednak sprawe, ze mlody Adept ma racje. Wsunela sii pod koce, naciagajac na siebie skraj zniszczonej opon| czy, i zapadla sie w czarna otchlan. Alon obudzil ja szturchnieciem. Z jekiem przekrecila! sie i usiadla zaspana. Potrzebuje kapieli, pomyslala! tesknie. Gdybyz tu w poblizu byly baseny z czerwonawaj woda, takie jak w dolinie Dahaun, rozmarzyla sie.) Zmarszczyla nos, gdy poczula zapach jedzenia gotujace-!; go sie w garnku na malym ogniu. -Wez! - powiedzial Adept, podajac jej kubek z gestym goracym kleikiem doprawionym suszonymi owocami. - Sprobuj tego. Musisz sie posilic. -Nie moge... - odmowila czujac nudnosci. - Chyba juz nigdy nic nie zjem. W odpowiedzi obrzucil ja spojrzeniem. -Jedzenie pomoze twemu cialu zwalczyc skutki trucizny pajeczego jezdzca - wyjasnil. - Jezeli nic nie zjesz, bedziesz za slaba, zeby moc isc. Pamietaj, ze dzisiaj Monso wiezie tylko nasze sakwy. - Ponownie podsunal jej kubek. - Sprobuj, prosze... Wziela go z powatpiewaniem i ostroznie wypila maly lyk. Skoro tylko przelknela pierwszych kilka lykow, ustapily mdlosci. Wydalo sie jej, ze swiat wokol niej okrzepl i pojasnial. Poczula sie nieco silniejsza. Kiedy mieli ruszyc w droge, mogla juz stac i isc bez pomocy. Stalowy Szpon zlecial ku nim i usiadl na pobliskiej galezi. Sokol zaskwirzyl z podniecenia, machajac skrzydlami. Alon zatrzymal sie na moment i przyjrzal mu sie uwaznie. -Co on chce powiedziec? - zapytala Eydryth. -Nie wiem. Porozumiewamy sie z pewnym trudem. W kazdym razie jest przekonany, ze jego poszukiwania niedlugo sie skoncza. Czuje, ze wkrotce bedzie mogl polaczyc sie ze swym panem. -Biedny Stalowy Szpon... - Dziewczyna spojrzala przez ramie na ptaka, ktory wzbil sie w powietrze. -Nie mozemy mu nic pomoc - odparl z ponura mina Alon. - Lepiej zrobimy koncentrujac sie na sobie i na tych, ktorzy sa od nas zalezni. Starali sie isc szybkim, rownym krokiem. Nawet w poludnie nie zatrzymali sie, zeby cos zjesc, tylko posilili sie w drodze, zujac twarde suchary. Eydryth, ktora cala sila woli zmuszala sie, zeby isc naprzod, pomyslala tesknie o jezdzie na grzbiecie Kepliana. Miala wrazenie, ze kazdy miesien w jej ciele jest albo naciagniety, albo posiniaczony. Alon milczal w zamysleniu. Dziewczynie nie podobaly sie jego przypadkowo pochwycone spojrzenia. Domyslala sie, ze jego mysli nie byly przyjemne. Pojawilo sie w nim cos, czego sie obawiala, jakies zaciemnienie duszy. Wczesnym popoludniem wspieli sie na podluzne wzgorze o lagodnie opadajacych zboczach i zatrzymali sie na szczycie, zeby odpoczac i rozejrzec po okolicy. Po przeciwnej stronie zbocze konczylo sie zapadlina, ktora sprawiala wrazenie wyrabanej w usianej glazami, nagiej ziemi. Mimo ze slonce jasno swiecilo, wypelniala ja lekka mgielka. Eydryth nie mogla dostrzec ani konca, ani jej poczatku. -Nasza droga prowadzi prosto poprzez to zapadlisko - powiedziala Eydryth przygladajac mu sie z powatpiewaniem. - Ale nie podoba mi sie jego wyglad. -Czy Kar Garudwyn lezy w tym kierunku? - zapytal Alon, wskazujac reka. 215 -Tak. Lecz teren wyglada na bardzo nierowny. Cz nie sadzisz, ze powinnismy sprobowac okrazyc miejsce?-To pochlonie wiele godzin pieszej wedrowki zwrocil jej uwage mlody Adept. - Zapadlina ma ni wiecej niz pol mili dlugosci. Chociaz okolica sprawi wrazenie niedawno poruszonej, ziemia wyglada na twarda. Jezeli pojdziemy powoli przez tamte skaly, powinno nam grozic zadne niebezpieczenstwo. Prowadzac Monsa, ruszyl w dol zbocza. Eydrythf poszla za nim, chociaz dziwne, waskie dno rozpadliny^ budzilo w niej coraz wieksza odraze. Chciala juz poprosic Alona, zeby sie tam jednak nie zapuszczal, ale] powstrzymala sie, gdy przypomniala sobie, jak bardzo! im sie spieszy. Przejscie nie powinno zabrac wiecej niz pol godziny, osadzila. Alon ma racje. Szukanie okreznej drogi opozniloby nas o pol dnia albo wiecej. Mlody Adept wlasnie wszedl na naga, nierowna ziemie. Przywolal ja skinieniem reki. -Jest twarda. Chodz! Zebrala sie na odwage i poszla w jego slady. Zrobila kilka duzych krokow, a potem jeknela, kiedy skrawek gruntu, ktory wydawal sie nieruchomy, nagle wywrocil sie pod jej nogami. W ostatniej chwili podparla sie laska, ratujac sie przed upadkiem w przepasc. Kustykajac przed siebie poczula raptem, jak nastepna bryla ziemi przekreca sie pod jej pieta. -Alonie! - zawolala. - Zaczekaj! Jej towarzysz potknal sie i o malo nie upadl, zdazyl jednak uchwycic sie postrzepionej grzywy Kepliana, po czym zatrzymal sie i stal rozgladajac sie dookola w oszolomieniu, z rosnacym niepokojem. Eydryth kulejac dolaczyla do niego. Zielone zbocza wzgorz gdzies przepadly i usiany glazami wawoz zdawal sie rozciagac przed nimi - i za nimi - w nieskonczonosc. Slonce w gorze zniknelo, niebo mialo kolor miedzi i zialo zarem, a ziemia wokol nich iskrzyla sie od goraca. Nie rosla tu zadna roslina. Martwe drzewa lezaly rozrzucone niby dziecinne slomiane kukielki, zwiedle zas poszycie bylo szare jak popiol. Widmowe pedy winogradu skrecaly sie w petle i wily przez nierowny grunt. Obumarle, pozbawione nawet sladu zieleni, przypominaly z wygladu dawno zdechle weze. Kiedy stali tak w oslupieniu, ziemia zadrzala im pod nogami, Z okrzykiem uczepili sie Monsa, ktory podniosl glowe i zarzal z przerazenia. Wzdluz zapadliska rozwarla sie dluga szczelina, a potem zamknela. W koncu wstrzasy ustaly i znow stali na twardym gruncie. -Alonie... - dalsze slowa zamarly na ustach Eydryth. Stala tylko w milczeniu, wiedzac, ze strach maluje sie na jej twarzy. Alon pokiwal glowa i sie zgarbil. -Okazalem sie skonczonym glupcem. Gdybym tylko nie byl tak zmeczony, na pewno bym to wyczul... - Zacisnal usta, po czym dodal ponuro: - Cale to miejsce jest zaczarowane. To sprawka Yachne. Jej pulapka. A ja wszedlem w nia niczego nie podejrzewajac. jetrenastp l dzie wiec jestesmy? - zapytala Eydryth starajac! sie opanowac drzenie glosu. Jakas jej czesc chciala f wrzeszczec na Alona, przeklinac go za to, ze zapro-| wadzil ich do tej pulapki, ale co by to dalo? Zmilczala,f zaciskajac zeby, az rozbolaly ja miesnie szczek. -Nie jestem tego calkiem pewny - odrzekl cicho i nuta goryczy brzmiaca w jego glosie uswiadomila dziewczynie, ze w duchu sam siebie przeklinal jeszcze bardziej siarczyscie niz ona kiedykolwiek moglaby to zrobic. -Jak sadzisz, czy jeszcze jestesmy w Arvonie? - i Powiodla spojrzeniem po dziwnie zabarwionym niebie i strzaskanym krajobrazie, ktory rozciagal sie bez zadnej widocznej linii horyzontu. Ogarnal ja strach. - A moze, kiedy wstapilismy na ten niesamowity teren, przeszlismy przez jakas Brame? -Nie, nie sadze - odparl obmacujac z roztargnieniem krysztalowy talizman, ktory Dahaun zawiesila mu na szyi, jakby to dotkniecie pomagalo mu myslec. - Przypuszczam, ze nadal przebywamy na obszarze tego tajemniczego wawozu, do ktorego weszlismy zaledwie kilka minut temu. -Ale jak to mozliwe? Tutaj nie ma slonca... ani horyzontu. Nie mozemy dostrzec zboczy wzgorz, ktore powinny nas otaczac. -Wiem. Lecz to, co widzimy w tym miejscu, to glownie iluzja - odparl. - Wiele z tych falszywych obrazow moge usunac, jesli przywolam prawdziwy wzrok - wskazal na poszarpany glaz zagradzajacy im droge. - Na przyklad to. W rzeczywistosci to nie jest glaz, tylko ziejaca w ziemi szczelina, na poly przeslonieta uschlymi pedami winorosli. Eydryth utkwila w glazie wzrok; przeciez, gdyby szla dalej, bez ostrzezenia Adepta wpadlaby do rozpadliny. Oblizala wyschle nagle wargi. -Iluzja... Czy mozesz zniszczyc ten czar, Alonie? Westchnal gleboko i oparl sie o bark Kepliana. Wygladal na bardzo zmeczonego. -Nie moge tego zrobic - rzekl i z tonu jego glosu dziewczyna wywnioskowala, ze to wyznanie drogo go kosztowalo. - Czary Yachne sa zbyt potezne. Otworzyla szerzej oczy z zaskoczenia. Nie spodziewala sie, ze tak latwo przyzna sie do porazki. -Skad wiesz, skoro jeszcze nie sprobowales? -Wiem - odrzekl z naciskiem. - Przez jego twarz przemknal cien rozpaczy. - To jest zbyt potezne jak na mnie. Eydryth otworzyla usta i chciala cos powiedziec, ale tylko westchnela cicho. Ten czar, to nie tylko iluzja, uswiadomila sobie. Sprowadza na ofiare poczucie bezsilnosci. Czula, ze i na nia dziala, szarpiac jej wole, jej zdecydowanie jak rasti przegryzajacy podloge spichlerza. A bez wiary i ufnosci we wlasne sily nasza moc jest niczym, pomyslala, przypomniawszy sobie strzepy nauki o magii, ktorych nauczyla sie od swojej matki i od Joisan. Jezeli Alon nie uwierzy, ze moze zniszczyc czar, nie uda mu sie to. -Wiec co mozemy zrobic? - zapytala usilujac nie! okazywac strachu. -Musimy przejsc przez ten wawoz - odpowiedzial. - Yachne nie mogla zaczarowac calego Arvonu. JezeU| zdolamy odnalezc prawdziwa droge poprzez zaslone! iluzji, wynurzymy sie z niej w prawdziwej rzeczywistoscij Lecz to nie bedzie latwe. - Potrzasnal glowa. Na jego! twarzy malowala sie niepewnosc. - Tutaj sa pulapki] wewnatrz pulapek, czyhajace na nieostroznych. Chocby ?i jeden falszywy krok moze nas zgubic. -Ale ty potrafisz dostrzec prawde ukryta pod, falszem, czyz nie tak, Alonie? - spytala dziewczyna. Rosla w niej panika, nad ktora starala sie zapanowac, odkad na oslep weszli w to miejsce. -Tak, prostsze, mniej skomplikowane iluzje. Lecz teraz moc Yachne jest ogromna. - Zacisnal usta i dodal posepnie: - Nietrudno jest utkac zwykla iluzje, ale to, co nas otacza, wcale nie jest proste... lecz tak szczegolowe, sklada sie z tak wielu warstw. Tutaj sa iluzje we wnetrzu iluzji! -Rozumiem... - szepnela. Dostrzeglszy katem oka jakis ruch, odwrocila sie blyskawicznie, ale wokol nich panowal nie naruszony spokoj... spokoj smierci. Mimo to Eydryth nie mogla sie oprzec przekonaniu, ze tuz poza zasiegiem jej wzroku cos ich sledzilo, a potem chichoczac przemknelo z jednej kryjowki do drugiej. Uslyszala skads ciche rzenie i podmuch goracego powietrza na twarzy. Czy ten wiatr, to tez iluzja? - zadala sobie w duchu pytanie, zwilzonym slina palcem sprawdzajac jego kierunek. Alon jakby odczytal jej mysli. -To iluzja - powiedzial bezbarwnym glosem. - Ten czar nie tylko jest sam w sobie skomplikowany, ale dziala na inne zmysly poza wzrokiem. My nie tylko widzimy to, czego tu nie ma, lecz takze slyszymy i czujemy. Eydryth, ktora wychowala sie wsrod prostych iluzji, jakie Elys tkala od czasu do czasu, zeby zabawic corke, zapomniala jezyka w ustach. Wiekszosc iluzji nie wytrzymywala weryfikacji za pomoca dotyku. Proba sprawdzenia realnosci takiego zludzenia poprzez dotkniecie go reka zazwyczaj wystarczala, by sie rozwialo. Wzdrygnela sie i szepnela: -Rzeczywiscie musimy zachowac ostroznosc. Adept skinal glowa z roztargnieniem, rozgladajac sie po otoczeniu. -Jest jeszcze jedna sprawa - dodal ochryplym glosem. - Cos mi mowi, ze ten czar w jakis sposob zmienil nawet czas... albo przynajmniej nasze postrzeganie jego. -Jak to? -Zdaje sie on rozciagac czas, zwalniac jego bieg. Przeprawa przez wawoz potrwa dlugo, jesli w ogole sie uda... -Ale... - Eydryth przylozyla dlon do lewego boku, czujac bicie swego serca, dodajace otuchy regularnym rytmem. - Ale moje serce bije, oddycham... Wcale nie czuje sie inna! -Bo nie stalas sie inna, nie fizycznie. Iluzja wywiera wplyw na umysl, chociaz jej rezultaty istotnie moga wydawac sie bardzo realne. - Alon powiodl spojrzeniem po nagiej, zniszczonej krainie. - Gdzies w poblizu znajduje sie zamaskowana przez iluzje prawdziwa sciezka i wlasnie jej musimy szukac. -Ale ty mozesz ja odnalezc! - Eydryth daremnie szukala otuchy w jego zasepionej twarzy. - Masz przeciez prawdziwy wzrok! -Mam - zgodzil sie z nia. - Lecz ciagle slugiwanie sie nim bardzo meczy, bardziej niz wali z dwoma tuzinami zbrojnych. Moge tylko miec nadzieja ze moj wzrok nie zniknie, kiedy sie zmecze. -Zrobie, co bede mogla, zeby ci dopomoc obiecala Eydryth. - Lepiej ruszajmy w droge, zanij zacznie sie nastepne trzesienie ziemi. - Odwrocila po czym spojrzala na niego z ukosa. - A moze on takze sa iluzja? -Te, ktore dotad przezylismy, byly prawdziwe| Gdyby jedno z nas wpadlo do ktorejs ze szczelin, gdy sif otwieraja... smierc bylaby rownie prawdziwa.- Tylk" oczy Alona zdradzaly strach rownie wielki, jak te ktory nia owladnal. Eydryth nieustannie, wciaz na nowo walczyla z prze-1 razeniem, ktore chwytalo ja za serce. Gdyby mu ulegla,! pobieglaby z krzykiem w jakakolwiek strone, nie zwaza- ] jac na grozace niebezpieczenstwo. -Rozumiem - odrzekla. - A teraz... Ktoredy] mamy isc? Bez slonca, ktore by nas prowadzilo, wszyst-1 kie szlaki wydaja sie takie same. -Tam - oznajmil Adept, wskazujac przejscie miedzy dwiema wysokimi, czerwonawymi skalami. - Idz tuz za mna i ani na krok nie zbaczaj! Podal jej wodze Monsa, a potem sie odwrocil. Nagle zatrzymal sie i zapytal: -Czy moge pozyczyc twoja laske? Quanstalowa glowa gryfa moze mnie przestrzec przed falszywym krokiem. Podala mu ja bez slowa, a on skierowal glowe gryfa w dol, ku ziemi. Eydryth poszla za nim ze wzrokiem spuszczonym w dol, stapajac po jego sladach. Prowadzila Monsa na skroconych wodzach, zmuszajac go, by kroczyl obok. j4a szczescie rana sprawila, ze Keplian szedl wolniej niz zwykle i mniejszymi krokami. Miekka ziemia byla doslownie usiana kamieniami, ktore wypelzaly z niej tuz pod stopami dziewczyny, by za moment wyslizgnac sie podstepnie albo nagle obrocic. Eydryth nadwerezyla sobie kostki obu nog. Martwa, zszarzala roslinnosc rowniez przeszkadzala isc, czepiala sie jej i ograniczala ruchy. Dziewczyna wciaz sie o nia potykala, mimo ze stapala bardzo ostroznie. Kilkakrotnie omal nie upadla. Monso, ktorego wodze mocno sciskala w dloni, uratowal ja przed upadkiem z niezbyt wysokiej, ale stromej skaly. Niebawem kustykala, krzywiac sie i posykujac z bolu przy kazdym kroku. Oczy bolaly ja od lejacego sie z nieba zaru i blasku. Mrugala jednak tylko wtedy, gdy zaczynaly nieznosnie piec, gdyz obawiala sie, ze zamknawszy je choc na chwile moze zgubic prawdziwa sciezke. Alonowi, ktory mial czarodziejski wzrok, powodzilo sie niewiele lepiej. Jego buty do konnej jazdy nie byly przystosowane do dlugiego marszu. Wkrotce i on zaczal kulec. Mlody Adept to robil kilka chwiejnych krokow, to zatrzymywal sie na dlugie chwile, przebiegajac spojrzeniem rozdarty krajobraz i zamiatajac laska ziemie tuz przed soba. Kilka razy zamruczal cos cicho, wyciagajac reke i Eydryth zobaczyla, jak z koniuszkow jego palcow tryska fioletowe swiatlo i zlewa sie w smukla rozjarzona strzale, ktora przelatuje nad ziemia i znika w odleglosci dziesieciu lub pietnastu krokow. W serce Eydryth wstapila nadzieja. Niebawem jednak zdala sobie sprawe, ze poslugiwanie sie moca dla odnalezienia drogi niebezpiecznie wyczerpywalo sily jej towarzysza. Za kazdym razem, gdy Alon przywolywal swietlna strzale, zmarszczki'! wokol jego oczu i ust poglebialy sie, skora na policz- i kach naciagala, az w koncu wygladal jak wychudly,; poszarzaly cien mlodzienca, ktorego poznala. Strumienie potu zlobily bruzdy w kurzu pokrywajacym jego - twarz; brudna, przepocona koszula lepila mu sie do plecow. Dziewczyna powstrzymala naplywajaca fale litosci; cieple uczucie ostudzila mysl, ze to on sam przyprowadzil ich do tego niebezpiecznego miejsca. Tylko niewielka czastka jej samej byla zaszokowana ta nie-czuloscia. Mozolnie szli do przodu, czesto przerywajac powolna wedrowke. Miedziane niebo nie zmienilo sie nawet na jote; upal przygniatal ich do ziemi jak gigantyczny koc. Niezadlugo zaczelo dreczyc ich pragnienie. Mieli tylko trzy manierki z woda i od biedy powinno im jej wystarczyc na dzien wedrowki, lecz Monso rowniez musial korzystac z ich zapasow. W zniszczonej krainie Yachne napotkali tylko blotniste, metne jeziorka, tak cuchnace, ze nie mogla sie z nich bezpiecznie napic zadna zywa istota, albo tryskajace z ziemi gorace zrodla, z ktorych unosily sie gryzace opary. Po pewnym czasie, ktory Eydryth mierzyla jedynie coraz dokuczliwszym pragnieniem, bolem w skreconych kostkach i ogolnym zlym samopoczuciem, wynikajacym z rzuconego przez wiedzme czaru, Alon sie zatrzymal. -Odpocznij troche... - powiedzial chrapliwie. - Wody... Nogi ugiely sie pod nim i osunal sie na ziemie. Siedzial zgarbiony, ze zwieszona glowa. Byl zupelnie wyczerpany. Eydryth rowniez stanela, wyjela z sakiew prowiant oraz manierki. Adept nieprzytomnie wpatrzyl sie w nia zaczerwienionymi i zamglonymi ze zmeczenia oczami. -Wez! - Sama odkorkowala butle i podala mu ja. - Woda. Napij sie, Alonie! Uchwyciwszy zapach wody Keplian zarzal cicho, rozdymajac nozdrza. Adept spojrzal na manierke, po czym odetchnal gleboko, najwyrazniej odzyskujac swiadomosc. Potrzasnal glowa i zwrocil naczynie. -Ty pierwsza, pani - szepnal prawie niezrozumiale ochryplym glosem. Nie miala juz sil, zeby z nim sie spierac. Stechly, cieply plyn smakowal jak najlepsze chlodzone wino. Oblizala spekane wargi, zeby uchwycic ostatnie krople i podala butle swojemu towarzyszowi. -Chodz tu, maly... - Alon przyciagnal Kepliana tak blisko, ze kary ogier omal go nie przydepnal. - Ty takze musisz byc spragniony... Zdjal z siebie skorzany kaftan, rozpostarl go na skrzyzowanych nogach, do powstalej niecki ostroznie nalal wody. Monso halasliwie wychleptal te niewielka ilosc zyciodajnego plynu. Dopiero kiedy Keplian starannie wylizal wszelka wilgoc, Adept podniosl butle do ust i wypil kilka lykow. Ostatnie krople wody tez wytrzasnal na kaftan i dorzucil pokruszony suchar. Keplian chciwie zgarnal wszystko wargami. Najwyrazniej zmuszajac sie do jedzenia, Alon sam zjadl kilka kawalkow suchara. Staral sie przy tym nie otwierac popekanych i zakrwawionych ust szerzej niz to konieczne. Eydryth poczatkowo odmowila poczestunku. -Nie moge. Suchary sa zbyt suche. -W takim razie zjedz kilka owocow - odrzekl wyjmujac pakiet, ktory przygotowala dla nich Da-haun. - Musisz zachowac sily, Eydryth. Zbyt zmeczona, zeby z nim dyskutowac, dziewczyr__ przelknela zbyt slodki suszony miazsz owocow. Jedzenie! nie podnioslo jej na duchu, lecz po pewnym czasief poczula sie troche silniejsza. Patrzyla z zaskoczeniem, jak Alon otwiera nastepnaj butle i nalewa znow spora porcje dla swego wierzchowca. Widzac jej odruch protestu Alon wyjasnil: -Podrozowalem juz na ograniczonych racjach zyw-i nosciowych. Zbytnie ograniczanie sie wyrzadza wiecej; zlego niz dobrego, pani. Lepiej napic sie do syta teraz,; pozwoli to nam dluzej zachowac te sily, jakie jeszcze mamy. Nie oszczedzajmy wody na pozniej, gdy bedziemy juz za slabi, zeby dalej isc. Przypomniawszy sobie, ze jej ojciec powiedzial kiedys cos podobnego, Eydryth przyjela od Alona manierke. -Jak daleko uszlismy? .- szepnela usilujac nie poruszac obolalymi i spieczonymi ustami. - Jak daleko jest do konca tego wawozu? Wzruszyl ramionami. -Zaszlismy dalej niz Yachne mogla sie spodziewac. Tego jestem pewny. Wyjscie powinno znajdowac sie tuz za tym wzgorzem. - Wskazal je palcem. Reka mu drzala. -Jakim wzgorzem? - szepnela patrzac w bok. -Nie mozesz go zobaczyc? -Oczywiscie, ze nie. - Zadawniony gniew sprawil, ze powiedziala to ostrzejszym tonem niz zamierzala. - Widze tylko kepy suchych krzakow ciasno oplecionych kolczastymi wiciami. Alon spojrzal na nia w zamysleniu. -Te krzaki to iluzja. -Przyjmuje twoje slowo za dobra monete - odparla kwasno, zastanawiajac sie, dlaczego tak ja irytowal. Czy to czary Yachne wywolywaly w niej to rozczarowa- nie i poczucie bezsilnosci? A moze powodowal nia gniew na Alona za to, ze dal sie zaprowadzic do zastawionej przez wiedzme pulapki? Nie wiedziala. Widzac, jak spokojnie mierzy ja spojrzeniem, zacisnela wyzywajaco usta i odwrocila oczy, przygladajac sie zaroslom, ktorych tak naprawde, jak twierdzil, tu nie bylo. -Jezeli sprobuje sie przedostac przez nie, zostane zywcem obdarta ze skory... - mruknela wpatrujac sie w dlugie kolce. - Moze gdybym i ja miala zawiazane oczy... - Urwala, patrzac na niego pytajaco. -Dla ciebie iluzja jest rzeczywistoscia - odparl. - Czy ja zobaczysz, czy nie, to bez znaczenia. Tak dlugo, jak falsz pozostaje prawda dla twojego umyslu, tak dlugo twoje zmysly daja sie oszukiwac! -Czy nie mozemy ich okrazyc? -Chyba nie. Tam - wskazal na lewo - sa rozrzucone duze glazy, ustawione tak blisko siebie, ze pies ledwie by sie miedzy nimi przecisnal, a co dopiero zwierze wielkosci Monsa. Tam zas - pokazal na prawo - jest jedno z parujacych jeziorek. Czy nie czujesz smrodu? Eydryth wciagnela powietrze w nozdrza, a potem zmarszczyla nos. Rzeczywiscie, wyczula cuchnace opary. -Czy to jedyna droga, jaka mozemy pojsc? - spytala bliska paniki. Moze gdyby zaslonila twarz i rece kawalkami koca i poruszala sie bardzo powoli, uniknelaby powazniejszych obrazen... -To jedyna prawdziwa sciezka - odpowiedzial. - Sama zobacz. Wstal, mruknal cos cicho, po czym wyciagnal przed siebie rece. Purpurowy blask stopniowo okolil jego palce, kapiac powoli, bardzo powoli na ziemie, gdzie skupil sie i utworzyl jedna ze swietlnych strzal, ktore juz przedtem widziala. Strzala wijac sie popelzla w strone src. zarosli, znaczac przejscie. Jednakze tym razem szyi zbladla i zgasla. Eydryth ledwie zdazyla ja dost Alon zachwial sie z jekiem i oparl o bark Monsa. -Drogowskaz... - mruknal ochryple. - Widzia go? -Tak. Widzialam, dokad prowadzi droga. Chy| wystarczy, jak pojde tam powoli. Adept potrzasnal przeczaco glowa i zagryzajac dol warge zdolal sie wyprostowac. -Nie - oswiadczyl. - To nie podziala. -Ale ja nie moge... -Tak, mozesz! - Z gniewem zajrzal jej w oczy. Nie pozwole, bys tkwila w swoich wlasnych wygodnye iluzjach, pani. Nie mam na to ani czasu, ani sil powiedzial chrapliwie. - Musisz sama zniszczyc zludzenie. Spojrzala na niego nic nie rozumiejac. -Przeciez ja nie wladam moca! Dobrze o tj wiesz! - zaprotestowala piskliwie. -Wiem, ze jestes przekonana, iz nia nie wladasz odparowal. - I wiem, ze to przekonanie cie powstrzy^ muje. -Tak samo jak twoje przekonanie, ze czary Yachn" sa zbyt potezne, bys mogl je zniszczyc, powstrzymuje ciebie? - spytala chlodno. - Nigdy dotad nie uwazalam cie za tchorza, Alonie, az do tej chwili. Sciagnales nas w te pulapke, a teraz masz czelnosc obwiniac mnie o to, ze nie mam zdolnosci, ktorych nigdy nie mialam? - To oskarzenie zabrzmialo tak jadowicie, ze] Adept az sie wzdrygnal jak uderzony. Zacisnal wargi i wyprostowal przygarbione plecy. -Ty masz ten dar, Eydryth. Wiedzialem o tym od pierwszej nocy, kiedy sie spotkalismy. Wtedy tez za- 228 : uwazylem, ze prawda zbyt cie przeraza, wiec pozwolilem cj pozostac przy twoich zludzeniach. Teraz jednak musisz spojrzec w oczy prawdzie! -Nie badz smieszny! - warknela dziewczyna. - Od goraca pomieszalo ci sie w glowie! -Nie, nie pomieszalo. To twoja niewiara we wlasne sily nie pozwala ci przebic wzrokiem zaslony iluzji. Jak ci sie zdaje, dlaczego tamta czarownica z Estcarpu tak zawziecie cie scigala? Ze strachu nie chcialas wtedy spojrzec prawdzie w oczy, ale teraz musisz to zrobic! I posluzyc sie wlasna moca! -Nie! - wykrztusila rozwscieczona. - Klamiesz! Oslepiona zloscia podniosla sie z trudem i rzucila na niego, drapiac i kopiac. Alon zrecznie unikal jej ciosow i w koncu chwycil ja za ramiona. Obrocil ja szybko plecami do siebie, przytulil i objal mocno. Ramiona, ktore z taka sila poskramialy Monsa, zacisnely sie na jej ciele. Daremnie sie szamotala; nie mogla sie uwolnic. Jeknela z bolu. -Patrz! - Alon zblizyl usta do jej ucha i szepnal chrapliwie. - Tych zarosli tam nie ma! Te zarosla to klamstwo! Przyjrzyj sie dobrze, tkaczko piesni, i przebij wzrokiem zaslone klamstwa, by ujrzec prawde, to znaczy stok wzgorza! Zaniechala prob wyzwolenia sie z jego uscisku, uspokoila sie, a potem wpatrzyla posepnie w jasnoszara roslinnosc. -Widze tylko kepe krzewow - mruknela. -Nie probujesz! - powiedzial gwaltownie. - Musisz sprobowac! Skoncentruj sie! Zobacz! Utkwila wzrok w krzakach, czujac, jak ja oczy bola i pieka od oslepiajacego blasku lejacego sie z gory. Kontury zaczely jakby lekko migotac... a moze tylko tak jej sie zdawalo? 229 -Nie moge... - Dygotala owladnieta jakims nie-| znanym dotad strachem.-Musisz uwierzyc! Mozesz, przysiegam na wlasne? zycie, mozesz to zrobic! Dziewczyna wytezyla wzrok i bez mrugniecia wpa-4 trywala sie w zarosla, az oczy zaszly jej lzami z bolu. Zobacz zbocze wzgorza, tam jest zbocze wzgorza, po- j wtarzala sobie. Krzaki przed nia zafalowaly; potem cos dostrzegla! Cos czerwonawego przeswiecajacego przez... -Widze... - Nie mogla powstrzymac mrugania i obraz znikl. Wyczerpana osunela sie bezsilnie i oparla o piers Adepta. - Nie moge, Alonie! - powiedziala blagalnym tonem. -Mozesz - nalegal spokojnie, podtrzymujac ja, chociaz sam drzal z wyczerpania. - Eydryth, sprobuj nucic, kiedy patrzysz. Spojrzala na niego z niedowierzaniem, ale Adept tylko skinal glowa i powiedzial stanowczo: -No, sprobuj! Zwrocila sie wiec znow w strone widmowych zarosli, pozniej zas zaczela nucic, sama nie wiedzac, co. Szary klab zafalowal jej przed oczami, zamrugala, zeby lepiej widziec, skoncentrowala sie... I jakby widziala je zawsze, zobaczyla wzgorze ze sciezka pnaca sie na jego szczyt, waska, stroma, wijaca sie miedzy glazami! Jeknela i przestala nucic, a wtedy powrocila szara zaslona winorosli. -Alonie! - szepnela. - Ja je zobaczylam! -Swietnie - odparl wcale nie zaskoczony i puscil ja. - Twoj dar musi byc zwiazany z muzyka. Eydryth. Spiewalas wtedy, gdy uspokoilas Monsa. A kiedy oszukalas tamta czarownice w Es, nucilas, czyz nie tak? Wrocila mysla do wydarzen, ktore, jak sie jej wydawalo teraz, mialy miejsce przed wielu laty, a nie przed kilkoma dniami. -Tak, to prawda - powiedziala po chwili. - Nucilam kolysanke mojej matki... - Spojrzala na niego w oszolomieniu. - Ale... jak to mozliwe? Nigdy nie slyszalam o takim talencie! -Ani ja - przyznal. - Lecz teraz uswiadomilem sobie, ze wiele czarow zaleznych jest od dzwiekow - spiewow, zaklec, a nawet piesni. Czy pamietasz krysztalowa Brame? Czar, ktory ja otwieral, zalezal od zaspiewania odpowiedniej nuty! -To odkrycie wiele wyjasnia - rzekla powoli ze zdumieniem. -Teraz musimy stad uciekac i odnalezc Yachne - przypomnial jej. Szybko zdjal koszule i" zawiazal nia oczy Keplianowi. - Mysle, ze jesli nie bedzie widzial, dokad idzie, iluzja nie wywrze na niego wplywu. Ten srodek nie podzialalby na nas, gdyz nasze umysly sa bardziej skomplikowane i dlatego nielatwo je oszukac. Jestes gotowa? -Tak. - Eydryth skinela glowa. -Czy mozesz zobaczyc zbocze wzgorza? Dziewczyna przywolala jakas melodie i zanucila ja spieczonymi wargami, potem skinela glowa ujrzawszy przed soba prawdziwa sciezke. -W takim razie... prowadz! - powiedzial Alon lamiacym sie glosem. Uklonil sie, gestem wskazujac droge. Kontrast pomiedzy jego dwornym zachowaniem a wygladem sprawil, ze Eydryth sie zawahala. Jego twarz, przecieta sina prega od trucizny pajeczego jezdzca, byla pokryta pecherzykami i zaczerwieniona, a naga piers i ramiona oblepialy kurz i brud. Przez chwile zastanawiala sie nawet, czy nie oszalal - wygladal jak oblakany. 231 Ale nie, jego oczy dowodzily, ze jest zdrow na umysl Uwierzyl w nia. A ona uwierzyla w siebie. Odetchna gleboko, zaczela nucic, i poszli dluga, skalista sciezka Dziewczyna w skupieniu przywolywala melodie za me lodia. Byla tym tak pochlonieta, ze nie poczula drzeniz ziemi. Grunt poruszyl sie jej pod nogami i zachwiala si z jekiem...Natychmiast otoczyly ja krzaki i martwe lodygi! winorosli. Wbilo sie w nia tysiac cierni. Szczesciem! zaden nie dotknal oczu. -Skup sie! - uslyszala za soba krzyk Alona. Przywolala ponownie muzyke i poczucie, ze znajduje sie w srodku zarosli, zniknelo. Zrobila krok do przodu, potem drugi i dopiero wtedy odwazyla sie otworzyc oczy. Zobaczyla przed soba zbocze wzgorza. Eydryth powlokla sie dalej pod gore, spodziewajac sie nastepnych wstrzasow. Kopniakami stracala lezace jej na drodze kamienie. Nucila przy tym jak oszalaly owad. -Teraz mozesz sie zatrzymac i odetchnac - dotarl do niej schrypniety szept Adepta. - Przeszlismy juz przez iluzoryczne zarosla. Eydryth ogladajac swoje ramiona podziekowala w mysli Gunnorze za dar opanowania. Kazde z ukluc wypuscilo szkarlatna kropelke krwi. Ostroznie dotknela swojej brudnej twarzy jeszcze brudniejszymi palcami i odkryla na skorze kilka malych ranek. -Ta iluzja byla zbyt realna jak na zludzenie - powiedziala do Alona, gdy do niej podszedl. -Przynajmniej mamy to juz za soba. Nauczylas sie dzisiaj czegos waznego, pani. Kiedy rzuca sie czar lub przeciwczar, rozproszenie uwagi grozi katastrofa. Przez pierwszy rok kazdy uczen czarownika cwiczy sztuke skupiania uwagi i nie rozpraszania jej. Ty musialas nauczyc sie tego w ciagu kilku minut. 232 -Badz pewien, ze predko nie zapomne tej lekcji.Stanal obok niej i razem jeli piac sie na szczyt wzgorza. Byli bardzo zmeczeni, zabralo im to wiec duzo czasu. Dyszac ciezko, staneli na wierzcholku i spojrzeli w dol. Naga, spieczona ziemia konczyla sie nagle przepascia tak gleboka i ciemna, ze Eydryth nie mogla dostrzec jej dna. Zaslona z gestej szarej mgly wisiala nad rozpadlina, klebiac sie i dryfujac w porywach nie istniejacego wiatru. Mgla rozciagala sie na wszystkie strony, calkowicie zaslaniajac im widok. Dotarli do konca drogi... i nie mogli dalej isc. Lzy naplynely jej do oczu. Zrozpaczona osunela sie na kolana, przyciskajac rece do wyschnietych ust. Lkanie rozdarlo piersi. Zaszli tak daleko, tak niezmiernie trudna droga i oto wszystko sie skonczylo. Wszystko na nic! Alon westchnal siadajac obok niej. Zgarbil sie i ukryl twarz w dloniach, najwyrazniej rownie wstrzasniety jak ona. -Bedziemy musieli zawrocic - szepnela po jakims czasie. Tylko to im pozostalo, gdyz alternatywa byla smierc. Eydryth nie czula sie jeszcze przygotowana na przyjecie takiego losu. - Moze jest jakas inna droga... Adept potrzasnal przeczaco glowa i wyprostowal sie z widocznym wysilkiem. Zdjal koszule z oczu Monsa i wlozyl ja, zapinajac drzacymi palcami. -Droga prowadzi tamtedy. - Wskazal na druga strone przepasci. - Ta mgla zaslania prawdziwy Arvon. Musimy znalezc jakis sposob na przebycie tej rozpadliny... najlepiej przez most. Eydryth spojrzala na niego, calkiem teraz przekonana, ze stracil rozum. 233 -Ale jak?-Musimy zbudowac most. -To niemozliwe! Przeciez nie mamy z czego go zbudowac, nawet gdybysmy mogli go przerzucic przez te otchlan, w co zreszta nigdy nie uwierze! -To jedyny sposob - powtorzyl uparcie. - Arvon, prawdziwy Arvon, jest tam. - Wskazal palcem. - Czuje to. Na Prawice Karthena Zwanego Pieknym, czuje zapach! A ty nie? Spojrzala na niego z ukosa, a potem, gdy nie odrywal od niej wzroku, powachala powietrze. -Tak, czuje zapach... - szepnela. - Czuje zapach kwiatow! I wody! A jesli to jeszcze jedna iluzja? -Nie. Zapach jest prawdziwy. Musimy przebyc te przepasc, Eydryth. Trzeba zbudowac most. -Z czego? Nic nie mamy! Nic nie odpowiedzial, tylko odczepil manierke od siodla. -Napij sie - rzekl podajac ja dziewczynie, a wraz z nia zawiniatko z jedzeniem. - I zjedz. Bedziesz potrzebowala wszystkich swoich sil. Czeka nas ciezkie zadanie. Oszolomiona, zrobila, co jej polecil. Poczuwszy zapach wody, Monso zarzal blagalnie, lecz Adept pokrecil glowa. -Tym razem nie, staruszku, przykro mi - powiedzial klepiac Kepliana na pocieszenie - lecz jesli nam sie powiedzie, bardzo szybko zaspokoisz pragnienie. -A jesli nam sie nie uda? - zapytala Eydryth, spogladajac nan katem oka. Nie miala najmniejszego pojecia, o co mu chodzilo. -Jezeli nam sie nie uda - odrzekl posepnie - wowczas nic juz nie bedzie nam nigdy dokuczac. 234 : Kiedy sie posilili i zaspokoili pragnienie, oprozniwszy wspolnie trzecia, ostatnia juz manierke, zeszli ze skalistego wzgorza i staneli na skraju przepasci. Eydryth przezornie uchwycila sie prawego strzemienia Monsa, pochylila do przodu i spojrzala w dol. Ujrzala tylko czerwona skale ginaca w klebach szarej mgly. Alon podniosl kamien, potrzymal go wazac w rece, a potem rzucil do wawozu. Kamien padal... i padal... ...i padal. Nie uslyszeli, jak uderzyl o dno. Eydryth wpatrzyla sie w rozciagajaca sie przed nimi zaslone z mgly. Zaczynala sie od skraju przepasci o dwie dlugosci Monsa. -Uwazasz zatem, ze jesli skoczymy,w te mgle, wtedy uwolnimy sie od czaru Yachne i wrocimy do prawdziwego Arvonu. A w jaki sposob przedostaniemy sie przez te przepasc? - zapytala, starajac sie mowic tak spokojnie, jakby rozmawiali o jakims zadaniu mozliwym do rozwiazania, a nie o pewnej i szybkiej smierci. -Musimy zbudowac most - powtorzyl. -Czym sie do tego posluzymy? -Nami samymi. Nasza moca. Moja krwia. Twoja muzyka. Spojrzala na niego szeroko otwartymi oczami. -Oszalales! - szepnela. -Juz poznalas znaczenie wiary, Eydryth - powiedzial ostrzegawczym tonem. - Bedziesz potrzebowala jej tyle, ile zdolasz przywolac. Tylko nie pozwol sobie na watpliwosci. Nie oszalalem, nie wolno ci w to watpic. To - skinieniem reki wskazal ziejaca przed nimi otchlan - to nasza jedyna droga z tej matni. Na drugim brzegu znajduje sie Arvon, ktory opuscilismy. 235 Owional ja lekki zapach kwiatow. Monso roz nozdrza i powachal powietrze, potem zarzal radosnie! i grzebnal kopytem.-Widzisz, on czuje wode - wyjasnil Adept. Eydryth zagryzla wargi i odetchnela gleboko. Zreszta,;* czy mogla wybierac? -Doskonale - odrzekla. - Wierze. Jak to zrobimy? Skinal glowa z uznaniem. -Bedziemy musieli polaczyc nasze moce - wyjasnil. - Stworzyc nasze wlasne zludzenie. Iluzje tak silna, ze bedzie trwala, materialna. Nie przyjdzie nam to latwo - zakonczyl ostrzezeniem. - Ale mozna to zrobic. -Jestem gotowa - odparla ze spokojem. - Powiedz mi, co mam uczynic. -Najpierw musisz sie skoncentrowac - powiedzial. - Jezeli ziemia znowu zadrzy, nie pozwol, zeby to rozproszylo twoja uwage, rozumiesz? Kiwnela glowa. Adept wyjal swoj noz z pochwy i podal go Eydryth. -Kiedy dam ci znac, musisz naciac to miejsce - ciagnal, stukajac palcami w przegub. - Rozetnij gleboko, zeby krew poplynela strumieniem, ale uwazaj, nie za gleboko, bo pozniej nie zdolasz jej zatamowac. - Eydryth z wahaniem ujela noz. - Zrobilbym to sam - dodal przepraszajaco - lecz jednoczesnie musimy trzymac sie za rece. - Cokolwiek sie stanie, nie wypusc mojej dloni. -Rozumiem - odrzekla, przygladajac sie niebieskawym zylom biegnacym po wewnetrznej stronie jego przedramienia i wyszukujac najwlasciwszy punkt do naciecia. - A co potem? -Potem musisz spiewac. Poczujesz, ze moc cie opuszcza, laczy sie z krwia, one razem stworza ten most. 236 : Uzyj muzyki do wzmocnienia swojej mocy, a zarazem naszego mostu. Spiewaj i za nic nie przerywaj spiewu! Gdy most nabierze trwalosci, najpierw wyslij Monsa na druga strone, a potem poprowadz mnie. Ja musze miec zamkniete oczy. Bede utrzymywac czar w moim umysle, most bede widzial tylko oczami wyobrazni i nie zobacze, co ja - my - stworzylismy. Przyjrzal jej sie uwaznie. -Jezeli Gunnora usmiechnie sie do nas, bedziemy z powrotem w Arvonie, kiedy znow cie ujrze. Eydryth dotknela symbolu Jantarowej Pani, ktory nosila na szyi. Pozniej szybko sprawdzila, czy ich wszystkie rzeczy sa bezpiecznie przywiazane do siodla Monsa. -Jestesmy gotowi - powiedziala. Alon uroczyscie odpial lewy rekaw koszuli i podwinal go, obnazajac ramie. Nastepnie wyciagnal do niej rece. Dziewczyna lewa reka scisnela jego prawa dlon i podniosla noz. Mlodzieniec zamknal oczy, odetchnal gleboko kilka razy, a potem skinal glowa. -Najpierw spiew - mruknal. Eydryth zaczela nucic cicho... Wybierajac melodie prawie na chybil trafil, stwierdzila zaskoczona, ze byl to Widmowy ogier Hathora, piesn, ktora spiewala, gdy spotkali sie po raz pierwszy. Kiedy zaczela wymawiac slowa, palce Alona scisnely jej palce. -Teraz - szepnal. Zebrawszy sie w sobie, zblizyla noz do jego przegubu. Znacznie latwiej byloby zranic sie samej, pomyslala, zmuszajac sie wrecz do spiewu. Jantarowa Pani, pomoz mi! Nie pozwol, zebym zrobila mu krzywde! Blagam Cie, pozwol nam stad uciec! 237 Smialo przeciagnela nozem po skorze. Pojawil sie] cieniutki czerwony strumyczek. Glebiej... jeszcze glebiej!' Strumyczek rozszerzyl sie, krew zaczela kapac... wresz-, cie plynac. 'Eydryth juz kiedys przelala cudza krew, ale nigdy w taki sposob. Poczula, jak mrok gromadzi sie na krancach jej pola widzenia i tylko silna dlon Alona sciskajaca jej reke sprawila, ze nie zemdlala ani nie dostala mdlosci. Mimo to nadal spiewala, nie pomijajac zadnej nuty. Adept zaczal najpierw mruczec cos ochryple, potem zaspiewal w jezyku, ktorego nie znala. Krew trysnela na brzeg otchlani. Dziewczyna nagle odniosla wrazenie, ze cos zaczelo wysysac z niej energie. Czula, jak energia sie saczy, przeplywa od niej do Alona, pozostawiajac po sobie taka slabosc, ze omal nie ugiely sie pod nia nogi. Opanowala sie. Skupila cala wole i zdecydowanie i bez ruchu dalej spiewala. Z saczacych sie bez przerwy kropel cos sie tworzylo, roslo! Otworzyla szerzej oczy ze zdumienia. To byl... most! Wygiety lukiem, jeszcze widmowy i mglisty, ale stawal sie coraz bardziej materialny! Byl czerwony... czerwony jak krew, pulsowal w rytmie obu ich serc... i z kazdym ich uderzeniem krzepl i nabieral trwalosci. Pod opalenizna twarz Alona byla teraz biala jak plotno, lecz spiewal coraz glosniej. Krew tryskala. Eydryth rowniez spiewala glosno, dbajac, by slowa brzmialy dzwiecznie i prawdziwie, starajac sie uwierzyc w to, co widzi. Most migotal szkarlatem w miedzianym blasku, rozciagal sie ponad przepascia i ginal w szarej mgle. Uwazajac, zeby nie puscic reki Alona, dotknela stopa mostu. Byl materialny - utrzymal jej ciezar. Ale czy utrzyma karego ogiera? -Chodz, Monso - zaspiewala, wlaczywszy ten rozkaz do jednej ze zwrotek. Wolna reka chwycila wodze Kepliana i skierowala go na wprost mostu. - No chodz, maly! - spiewala dzwiecznie. - Ruszaj! Ogier niezdecydowanie uderzyl kopytem w most, lecz zapach wody i wyrazna solidnosc dziela Alona przekonaly go. Parsknal i pomknal do przodu. Jego kopyta zatetnily na moscie, a nastepnie zniknal we mgle. Ostatni raz machnal ogonem i juz go nie bylo! Chyba nie spadl w przepasc? - przemknelo przez mysl Eydryth, ale zdecydowala nawet sie nad tym nie zastanawiac. Podprowadzila Alona do mostu i odwazyla sie stanac na szkarlatnej powierzchni. Szli razem powoli, Adept wyspiewywal zaklecia, Eydryth zas piesni. Po chwili najcudowniejsza muzyka, jaka kiedykolwiek slyszala, dotarla do uszu dziewczyny, zagluszajac nawet jej wlasny spiew: odglos chciwego chleptania. To Monso! -Dzieki ci, Jantarowa Pani! - zaspiewala Eydryth, starajac sie nie patrzec w dol. Pociagnela Alona i przyspieszyla kroku, gdyz dotad wlekli sie jak zolwie. Przebyli nieco wiecej niz polowe czarodziejskiego mostu, kiedy Alon sie potknal. Eydryth spojrzala na niego z niepokojem. Twarz mial szara, oczy wywrocone. Zachwial sie, gdy nogi ugiely sie pod nim. Blyszczaca szkarlatna powierzchnia pod ich stopami zaczela drzec. Eydryth ramieniem objela Alona w pasie i przyciagnela do siebie. Most zatrzasl sie i zbladl. Dziewczyna rezolutnie zamknela oczy, rzucila sie do przodu i skoczyla we mgle, pociagajac za soba Adepta. Chwile pozniej poczula, ze spada... -4 ^J rzez cala wiecznosc, a przynajmniej tak _ -T. jej wydawalo, Eydryth spadala przez wirujac szary polmrok. Krzyk wzbieral jej w gardle, k nim zdolal wyrwac sie z ust, uderzyla tak mocne w twarda ziemie, ze zaparlo jej dech w piersi. Poto-1 czyla sie i mocny zapach swiezej trawy wypelnil jejf nozdrza. , Kiedy w koncu swiat przestal wokol wirowac z oszalamiajaca szybkoscia, Eydryth zdala sobie sprawe, ze wpatruje sie w blekitne niebo usiane bialymi chmurami. Slonce ledwie przekroczylo zenit. Podnioslszy z trudem: glowe, zobaczyla Kepliana. Monso spogladal na nia ze stulonymi uszami. Woda kapala mu z pyska. Tuz za nim plynal strumien. Ktos jeknal. W tym jeku bylo tyle bolu, ze dziewczyna uklekla, opierajac sie na lokciach. -Alon? Adept lezal obok niej na stoku wzgorza. Oczy mial zamkniete i nie otworzyl ich, gdy wymowila jego imie. Krew spryskala trawe u jego boku i wsiakala w ziemie. 240 : Eydryth podczolgala sie do towarzysza i chwycila jego reke, sciskajac mocno, zeby zatamowac krew. Wreszcie przestala plynac. Eydryth usiadla na pietach. Jej zbroczone szkarlatem rece drzaly. Alon wciaz nie odzyskiwal przytomnosci, jego twarz miala szara barwe, wargi zas niebieska. Choc slonce przygrzewalo, trzasl sie w cienkiej, niegdys bialej lnianej koszuli, teraz rudobrazowej od zakrzeplej krwi. Sposoby uzdrawiania, ktorych nauczyla ja Joisan, powoli przychodzily na pamiec. Eydryth podniosla sie z trudem i na drzacych z oslabienia nogach podeszla do Kepliana. Odwiazawszy sakwy, rozsiodlala ogiera i puscila luzem, zeby mogl wytarzac sie i pasc. Ufala, ze kon pozostanie w poblizu swego pana. Owinela Alona cieplo oponczami, nazbierala chrustu, rozpalila niewielkie ognisko i przyniosla wody ze strumienia. Czekajac, az sie zagotuje, rozpakowala niewielka torbe z lekami, ktore Joisan tak dawno temu przygotowala dla niej. Czujac slodkie i ostre zapachy sproszkowanych ziol, przypominala sobie strzepy wiedzy, ktora jej wpajala przybrana matka. Jakis lek wzmacniajacy... werbena! Napar z werbeny! Wylowiwszy ostry, cytrynowy zapach, otworzyla odpowiedni woreczek i wrzucila suche liscie do garnka. Kiedy napar byl gotow, odcedzila go, potem oparla glowe Alona na kolanie i sprobowala go napoic. Jego powieki zadrzaly i ocknal sie na tyle, ze wypil napar, nie odzyskal wszakze calkowitej przytomnosci. Przestal jednak drzec i Eydryth przynajmniej za to byla wdzieczna losowi. Z mysla o ranie Alona, Eydryth sama tez sie napila naparu z werbeny. Czula taka slabosc, jakby nie jadla i nie spala przez wiele dni. Wiedziala, ze takie zmeczenie jest naturalne po uzyciu mocy. I ta mysl obudzila w niej gorzkie wspomnienie. Ja uprawialam magie, pomyslala, ledwie mogac w to uwierzyc. Dopiero co sie to dzialo, a wspomnienia juz plataly sie i bladly, jakby nalezaly do kogos innego, nie do obecnej Eydryth. Westchnela i pokiwala glowa, gdy przypomniala sobie stok tamtego wzgorza przesloniety iluzorycznymi kolczastymi krzakami i ow moment, kiedy spiewajac usunela falszywy obraz i odslaniala ukryta pod nim za pomoca czarow rzeczywistosc. Czy naprawde tego dokonalam? A moze to moc Alona wywarla na mnie jakis wplyw? Czy mozliwe, ze naprawde mam wlasny magiczny talent? Nie byla niczego juz pewna, nie miala zreszta czasu nad tym sie zastanawiac. Uklekla nad strumieniem, umyla twarz i rece, szorujac czubki palcow i paznokcie bialym piaskiem z jego dna. Joisan twierdzila, ze utrzymywanie ran w czystosci jest rownie wazne, jak leczenie ich odpowiednimi ziolami i zakleciami. Przemywszy wciaz krwawiaca rane Alona przegotowana woda, do ktorej wrzucila kilka szczypt szafranu i krwawnika, zeby ulatwic gojenie, Eydryth sciagnela brwi w zamysleniu. Rana byla duza i nalezaloby ja zaszyc, tak jak robila to jej przybrana matka. Ale tutaj, w dzikim pustkowiu Arvonu nie miala ani igly, ani wygotowanych nici. Zastanawiala sie, czy po prostu nie zabandazowac rany, lecz skaleczenie bylo tak glebokie, ze przy najmniejszym ruchu otworzyloby sie i zaczelo ponownie krwawic. A dalsza utrata krwi bylaby bardzo niebezpieczna - mogla okazac sie dla Alona smiertelna. Kiedy sie tak wahala, jej wzrok padl na niewielka opieczetowana skrzyneczke z czerwonym mulem z Doliny Zielonych Przestworzy, ktora ofiarowala jej Dahaun. Nie! - pomyslala, zagryzajac warge. Dahaun powiedziala, zeby nie otwierac tej skrzyneczki! Czerwony 242 : mul jest dla Jervona - to jego ostatnia szansa wyleczenia! Z niechecia spojrzala na Alona, czujac narastajaca w sobie wrogosc wobec niego. Nie uzyje lekarstwa Jervona, zeby cie uzdrowic! Nie zrobie tego! Ogarnal ja gniew. Jakas niewielka czastka jej umyslu twierdzila, ze ten gniew jest nierozumny, lecz Eydryth byla zbyt rozgniewana, by posluchac tego glosu. -Nie! Jervon jest moim ojcem! Ty jestes dla mnie nikim, nikim, slyszysz? Gniew rozgorzal w niej plomieniem, stracila nad nim panowanie. Mialbys za swoje, gdybym poszla dalej bez ciebie, po tym, jak zaprowadziles nas w tamto magiczne bagno! - pomyslala rozwscieczona. Powinnam cie tu zostawic, zostawic, zebys umarl! Mlodzieniec poruszyl sie niespokojnie, jakby wyczul jej nagly gniew. Eydryth upajala sie wsciekloscia i nienawiscia. Reka jej drgnela, jakby sama chciala siegnac po sztylet. Dziewczyna wstala i odeszla, nie ogladajac sie za siebie. Zarzucila sakwe na plecy i ruszyla w dol zbocza. Monso zarzal cicho, przebierajac kopytami, ale Eydryth zignorowala go. Az sie trzesla wspominajac, jak uciekli z iluzorycznej krainy Yachne. Nienawidzila Alona za to, ze zmusil ja do odkrycia tej czastki swojej istoty, ktorej nie pragnela poznac. Nie chce wladac moca! - powtarzala sobie w duchu. Niesie ze soba zbyt wiele niebezpieczenstw, nadmierne ryzyko! Nie mial prawa tego robic! Nagle cos czarnego runelo z nieba, mierzac prosto w jej oczy. Przerazliwy okrzyk rozdarl powietrze. Eydryth uchylila sie. Kiedy sie wyprostowala, skrzydlaty napastnik znow ja zaatakowal, mierzac szponami w jej twarz. Eydryth cofnela sie, potknela, stracila 243 rownowage i siadla na ziemi tak ciezko, ze zobaczyla wszystkie gwiazdy i poczula gwaltowny szum w uszach. Zamrugala i szeroko otwartymi oczami rozejrzala sie wokol. Istota, ktora sie na nia rzucila, usiadla na pobliskim uschlym drzewie. Byl to sokol i gdy na niego spojrzala, znow zaskwirzyl.-Stalowy Szpon! - krzyknela Eydryth, a potem, wstrzasnieta i niepewna, przylozyla reke do czola: Co ja robilam? Chcialam porzucic Alona? Zostawic go na pewna smierc? Z niedowierzaniem i rosnacym przerazeniem przypomniala sobie wlasne postepowanie sprzed kilku minut. To dzieki Stalowemu Szponowi odzyskala zmysly. Co to jest to -zle we mnie? - zadala sobie pytanie. Przypomniala sobie Alona, jak z okrutnym usmiechem przygladal sie plonacym zywcem pajeczym jezdzcom. Dlaczego tak sie zachowujemy? Co sie z nami dzieje? Zmieszana, walczac z panika, wrocila biegiem do miejsca, w ktorym pozostawila swego towarzysza. Stalowy Szpon przelecial na lek siodla i przygladal sie jej ciekawie, gdy podwazala nozem pieczec na skrzyneczce Dahaun. Wieczko otworzylo sie, odslaniajac gesty czerwony mul. Eydryth zaczerpnela go pelna garscia i grubo posmarowala nim rane Alona. Szybko zamknela pojemnik i ponownie zapieczetowala woskiem, uzywajac ogarka swiecy, w nadziei, ze to wystarczy i ze uzdrawiajaca substancja nie straci swoich niezwyklych wlasciwosci. Po kilku chwilach bruzdy bolu na twarzy Alona sie wygladzily, miesnie rozluznily i mlodzieniec zapadl w gleboki, naturalny sen. Eydryth ostroznie, powoli zdjela z niego zakrwawiona koszule, po czym zamoczona w goracej wodzie szmatka zmyla z jego twarzy, ramion i piersi brud i zakrzepla krew. Kiedy skonczyla swoje zabiegi, slonce zdazylo ogrzac 244 i wysuszyc Adepta. Choc nadal byl blady, wygladal juz lepiej. Eydryth przysiadla na pietach i wypila nastepny kubek naparu. Pozniej zas, pogryzajac kawalek suchara, pokruszyla reszte do wody, zeby przygotowac cos w rodzaju polewki. Spojrzala w gore na Stalowego Szpona i powiedziala:-Stracil tak wiele krwi, ze naprawde potrzebuje swiezego miesa, skrzydlaty towarzyszu. Czy mozesz cos dla niego znalezc? - Wlasny glos wydal jej sie obcy i twardy. Ptak wydal cichy, przenikliwy okrzyk i wsrod szumu skrzydel wzniosl sie w powietrze. Kiedy Eydryth wyprala koszule swego pacjenta, a potem zdolala ostroznie ubrac go w sucha i czysta wyjeta z jukow, czarny sokol znow pojawil sie w jej polu widzenia. Zatoczyl nisko krag, trzymajac cos w szponach - po czym upuscil zdobycz o pare krokow od dziewczyny. Podnoszac za dlugie uszy upolowane zwierze, Eydryth zawolala: -Dziekuje ci, Stalowy Szponie! Obdarla lup ze skory, ciezkim sztyletem posiekala drobno mieso i wrzucila do garnka. Czekajac, az ugotuje sie gesty rosol, zajela sie noga Kepliana. Okazalo sie, ze opuchlizna zniknela, a rana prawie sie zasklepila. Eydryth uspokojona wziela swoja sakwe i okrazywszy wzgorze tak dlugo szla brzegiem strumienia, az znalazla miejsce, w ktorym rozlewal sie w plytka sadzawke. Tam rozebrala sie i umyla. Woda byla zimna i zaparlo jej dech w piersi, ale kapiel ja odswiezyla. Uprala swoje zakrwawione ubranie i rozwiesila do suszenia na krzaku. Przebrawszy sie w czysta odziez, wrocila do Alona. Rosol byl gotowy. Zdolala napoic nim Alona, ktory jednakze nie przebudzil sie w trakcie karmienia. Wresz- cie sama wypila kubek goracego niesmacznego napoju; J Czula takie znuzenie, ze okolica zamazywala jej; sie przed oczami, przypominajac zaczarowana krainezl Yachne. W koncu, wiedzac, ze wiecej niczym juz nie moze pomoc Alonowi, Eydryth wpelzla pod oponcze. Przytulila sie do Adepta uwazajac, zeby nie potracic jego okaleczonego ramienia. Tylko na kilka minut, pomyslala. Zaraz wstane... | ilgotny, goracy oddech Monsa obudzil ja kilka godzin pozniej. Keplian tracal nosem jej wlosy, obwachujac worek z ziarnem, ktorego uzyla zamiast poduszki. Eydryth przetarla oczy, ziewnela od ucha do ucha, wreszcze usiadla. Slonce swiecilo na zachodzie. Nakarmiwszy Kepliana, Eydryth polozyla reke na czole Alona, chcac sprawdzic, czy ma goraczke. Skore mial troche za ciepla, ale bez wypiekow. Zauwazyla, ze czerwony mul prawie wysechl. Dahaun zalecala, zeby wysechl i stwardnial, zanim go sie usunie. Eydryth obandazowala wiec reke Alona, zeby ten dziwny opatrunek nie odpadl. Rozpalila ogien, podgrzala rosol. Kiedy tym razem dotknela Alona, otworzyl oczy. Chociaz wygladal na oszolomionego, byl przytomny. -Jak sie czujesz? - zapytala go. -Czy... wrocilismy? - szepnal z trudem. -Tak. Twoj czarodziejski most spelnil swoje zadanie. -Yachne? -Nie zauwazylam najmniejszego sladu ani jej, ani zadnych czarow - odparla. - Mysle, ze Stalowy Szpon i Monso na pewno by mnie ostrzegli. Zreszta, najpierw zajelam sie toba, a potem poczulam sie tak zmeczona, ze musialam sie przespac. Usilowal podniesc sie na lokciach, lecz przeszkodzila mu w tym opierajac reke na jego piersi. -Spokojnie, Alonie. Nadal jestes oslabiony. Straciles duzo krwi. Adept ulegl, ale Eydryth zorientowala sie po jego minie, ze tylko na chwile. -Nie mozemy tu pozostac - powiedzial nieco mocniejszym i ochryplym glosem. - Musimy dalej szukac. -Nie na wiele sie zda, jesli znajdziemy Yachne, a ty bedziesz za slaby, zeby stawic jej czolo - odparowala. - Wprawdzie wladam jakas czastka mocy, nie moge jednak rownac sie z tak potezna czarodziejka jak ona. Zacisnal usta i odrzekl z gorycza: -Ja tez nie jestem pewien, czy moge sie z nia zmierzyc, a co dopiero liczyc na zwyciestwo. Ta pulapka, ktora na nas zastawila... Nie umialbym utkac czegos takiego - przyznal. -Ale ona te moc ukradla - zauwazyla minstrel-ka. - Moze brak jej wiedzy, nawet jesli ma teraz takie mozliwosci. No - ponaglila go, zanurzajac kubek w garnku wiszacym nad ogniskiem - wypij jeszcze troche zupy. Doda ci sil. Ostroznie pomogla mlodziencowi usiasc, po czym podala mu kubek. Rece drzaly mu tak bardzo, ze gesta zupa przelala sie przez krawedz. Eydryth bez slowa podtrzymala naczynie. Alon wypil maly lyczek, potem nastepny, coraz pewniej. Starczylo mu sil tylko na wypicie zupy i zjedzenie kilku suszonych owocow. Widac bylo, ze przeraza go wlasna slabosc. -Co z Monsem? - zapytal. -Rana sie zasklepila. Wyglada niezle. -Zawsze szybko przychodzil do siebie - powie dzial mlody czarodziej. I dodal z gorycza: - Zebym ja tak mogl! -To wymaga czasu - odrzekla Eydryth. - CzarJ ktory rzuciles, bardzo mnie wyczerpal, a przeciez jaf tylko ci pomagalam. - Pokrecila glowa. - Nie utradk lam tez tyle krwi, co ty. Potrzebujesz odpoczynku! i dobrego jedzenia. -Potrzebuje jednego: odnalezc Yachne, zeby od*| placic jej za zlo, ktore nam wyrzadzila! - odparowal. - J Ale ona teraz moze byc wszedzie! Stalowy Szpon zaskrzeczal nagle ostro, najwyrazniej s chcac zwrocic na siebie uwage. Alon odwrocil sie f i wpatrzyl w ptaka; porozumiewali sie bez slow. Nagle] sie odprezyl. -O co chodzi? - zapytala Eydryth. -Jezeli dobrze go rozumiem, mowi mi, ze ta, ktorej sladem przeszlismy przez Brame, jest w odleglosci pol, dnia drogi od nas, nie wiecej - i ze sie nie spieszy. - \ Skrzywil sie z ironia. - To mnie wcale nie dziwi. Utkala taki czar, tworzac ogromna iluzoryczna kraine, ze musi byc niezle zmeczona! - Spojrzal w zamysleniu na; sokola. - Jest jeszcze cos, cos tak zamglonego gniewem, ze nie moge dobrze tego zrozumiec. Stalowy^ Szpon bardzo sie gniewa na Yachne. -Bo jest zrodlem zla, ktore spotkalo cie tu,J w Arvonie? -Nie, az tak nie jest do mnie przywiazany -; zaoponowal Alon. - Kochal Jona. Sokolnikow i ich ptaki lacza silne wiezy przyjazni i wiernosci. -Ale przebywaliscie razem przez dlugi czas - odparowala. - Wiem, ze Stalowy Szpon jest do ciebie przywiazany. Kiedy mu powiedzialam, ze potrzebujesz swiezego miesa, aby odzyskac sily, zaraz wrocil ze zdobycza. -Byc moze... - powiedzial z westchnieniem Adept. -Jestes zmeczony - oswiadczyla. - Poloz sie i odpocznij. Odwrocil sie ku sloncu, ktore zawislo tuz nad dalekimi wzgorzami. Szkarlat i zolc zabarwily chmury na zachodzie. -Moge odpoczywac na grzbiecie Monsa. Sadze, ze utrzyma moj ciezar, jezeli pojedziemy stepa. Eydryth otworzyla juz usta, lecz nic nie powiedziala widzac, jak Alon kreci glowa. -Wiem, co chcesz powiedziec, ale nie bede mogl odpoczac, dopoki znajdujemy sie tak blisko zaczarowanej krainy Yachne. Co bedzie, jesli ponownie wpadniemy w te pulapke? Zaniepokojona dziewczyna spojrzala przez ramie* na lekko migocacy, wyrabany w nagiej ziemi wawoz. -Czy to mozliwe? -Nie wiem. Czary, ktorych uzyla, przekraczaja moje zdolnosci uprawiania magii... Nie umiem osadzic. Wiem tylko, ze lepiej odpoczne na grzbiecie Monsa oddalajac sie stad niz w poblizu tego miejsca. Eydryth westchnela. Prawde mowiac, teraz gdy wspomnial, ze znow mogliby wpasc w zastawiona przez Yachne pulapke, zdala sobie sprawe, ze i ona nie moglaby tu odpoczac. -Dobrze wiec - odrzekla. - Poprowadze Monsa i pojdziemy, ale nie dluzej niz godzine, rozumiesz? -Moge spac w siodle. Juz nieraz to robilem. Opierajac sie na ramieniu Eydryth zdolal przejsc niewielka odleglosc dzielaca go od brzegu strumienia. Umyl twarz i rece w zimnej wodzie, potem zaspokoil pragnienie. Kiedy Eydryth siodlala Kepliana i ponownie j pakowala juki, Alon zdazyl wypic jeszcze jedna porcje wzmacniajacego naparu z werbeny. Z pomoca Eydryth zdolal wsunac noge w strzemie, a potem wgramolic sie na siodlo, stekajac z wysilku. Zagryzl wargi i pot wystapil mu na czolo. Oszczedzajac zraniona reke niezdarnie okrecil sie oponcza i wyruszyli, majac slonce, za plecami. Na szczescie ich droga wiodla przez lagodnie pofalowane laki i mogli wedrowac az do zmroku, odgradzajac sie od pulapki Yachne mijanymi wzgorzami. Kiedy dotarli na szczyt trzeciego pagorka, Eydryth zatrzymala sie dyszac ciezko, ale z lekkim sercem, gdyz znow zdazali do celu. Nie chciala sie zastanawiac, co ich czeka podczas tych poszukiwan. Spojrzala na Alona. Mial zamkniete oczy i zgarbil sie, drzemiac w siodle. Gdybym tylko mogla zajsc jeszcze troche dalej, zanim zatrzymamy sie na noc, pomyslala, ogladajac sie na ledwie widoczny pomaranczowoczer-wony pasek na zachodzie. Monso, tak jak wszystkie konie, dobrze widzi w nocy i nie bedzie potrzebowal wielu wskazowek. Gdybym tylko miala moc widzenia w ciemnosci rownie wielka jak Alon! Ta mysl sprawila, ze zatrzymala sie nagle. Przeciez ja mam moc! Moze zdolam sie nia posluzyc tak, jak on to robi! Szybko napila sie wody, gdyz zaschlo jej w ustach, po czym otworzyla szerzej oczy, wyobrazajac sobie, ze widzi w mroku, a nastepnie zaczela nucic. Na lewo... tak, to byl jakis krzak. Kiedy Eydryth sie skoncentrowala, jego kontury staly sie wyrazniejsze. Tam zas... to row wyzlobiony przez wiosenne ulewy. Na prawo rosla stara sosna, a jej nagie konary wygladaly jak ramiona szkieletu. Wziawszy znow do reki postronek Monsa i nucac bez przerwy, Eydryth ruszyla dalej. Kolo polnocy ledwie juz powloczyla nogami, a gardlo tak ja bolalo, ze nie mogla juz wydobyc zadnego dzwieku. Przekonala sie jednak, ze wystarczy, by zanucila w mysli jakas melodie, uslyszala ja wyraznie, a mogla poslugiwac sie niewielka czastka swej mocy. Mialo to jednak swoja cene. Na Jantarowa Pania, kazdy, kto chcial czarowac, drogo za to placil! Po raz pierwszy Eydryth naprawde zrozumiala, poczula kazdym miesniem i sciegnem, dlaczego Joisan, Elys, Alon i Hyana po magicznych seansach zawsze drzeli z wyczerpania i mieli wilczy apetyt. Zatrzymywala sie kilkakrotnie, zeby zjesc kilka garsci suszonych owocow. W koncu, kiedy zaczela slaniac sie ze zmeczenia i coraz czesciej chwytac postrzepionej grzywy, Monsa, musiala sie zatrzymac. Nogi same ugiely sie pod nia i osunela sie na ziemie. Zdrzemnela sie na moment. Obudzil ja Keplian, dotykajac ja nosem. Bolaly ja wszystkie miesnie, wstala z trudem. Alon pol zwisal, pol lezal na grzbiecie Monsa, kurczowo zaciskajac dlonie na jego grzywie. Pociagnela Alona ku sobie, az ciezko opadl w jej objecia. Jeknela, lecz nie wypuscila go. Byl niewiele od niej wyzszy, ale wiecej wazyl. Jakos zdolala bez szwanku polozyc go na ziemi. Pospiesznie owinela go oponcza, pozwalajac dalej spac. Jedzenie i picie moze poczekac. Zdolala tylko rozsiodlac Monsa, sama okrecila sie oponcza, polozyla na ziemi i natychmiast zasnela. Po jakims czasie obudzilo ja nerwowe parskanie Monsa i stuk kopyt. Do konca nocy bylo jeszcze daleko, cieniutki sierp ksiezyca dawal niewiele swiatla. Jutro wcale nie bedzie swiecil, pomyslala z roztargnieniem. Gdy jezdzcy podjechali blizej, Eydryth wytezyla wzrok, starajac sie rozroznic szczegoly. Srodkowy jezdziec byl wysoki i dosiadal wielkiego karosza. Dojrzala czerwonawy blysk w oczach wierzchowca; byl to Kep-lian pelnej krwi. Nikla nadzieja, ze nocni goscie zywia przyjazne zamiary, rozwiala sie jak mgla. Towarzyszace Keplianowi wierzchowce na pierwszy rzut oka i z dala wygladaly jak biale albo siwe konie. Kiedy sie zblizyly, Eydryth przekonala sie, ze nie przypominaly zadnych znanych jej istot. Mialy glowy dlugie i waskie, dlugie i gietkie szyje, oble ciala i wysokie nogi. Nie porastala ich krotka konska siersc, za to skora polyskiwala lekko, jakby pokryta luskami! Dziewczyna dostrzegla przelotnie ich ostre, zakrzywione zeby, gdy jezdzcy sciagneli wodze, zmuszajac swoje dziwne rumaki, aby szly stepa. Zauwazyla tez, ze nie mialy kopyt, tylko szpony podobne do sokolich. Wygladaja jak jakas nienaturalna krzyzowka koni z jaszczurkami, pomyslala. Podobne sa do bestii z opowiadan Sylvyi, ktorych dosiadal Maleron i jego mysliwi, kiedy scigali ja jako To-Co-Przemierza-Szczyty... Dosiadajacy potworow zolnierze nosili czarne zbroje, a ich twarze ukryte byly w cieniu helmow, wiec minstrel-ka nie mogla dostrzec rysow. Natomiast srodkowy jezdziec mial na sobie blyszczaca kolczuge i ozdobiona herbem ciemnoczerwona oponcze. Eydryth spojrzala na ten znak, pewna, ze juz kiedys widziala podobny. Waz - a raczej naga czaszka weza - ukoronowana bijacymi z niej ciemnymi promieniami Mocy. Gdzie widziala taki herb? Goraczkowo przebiegala mysla wspomnienia, rozgrzebujac je, przywolujac. Byla wtedy z Jervonem, tak, zobaczyla taki sam symbol wyryty... Tak, wyryty w slupku bramy... Przypomniala sobie teraz! To byl slupek bramy w Garth Howell, szkole, do ktorej przybywali obdarzeni magicznymi zdolnosciami mezczyzni i kobiety, zeby nauczyc sie nimi poslugiwac! Wspomnienia naplynely z taka sila, ze Eydryth az jeknela z zaskoczenia. Przypomniala sobie dzien, w ktorym razem z ojcem udala sie do Garth Howell, zeby zapytac o Widzacy Kamien. Opat, chudy, ciemnowlosy mezczyzna o bladej, ascetycznej twarzy dwornie udzielil im wskazowek, jak dotrzec do tego Miejsca Mocy. Ale zanim stamtad odjechali, mloda mniszka odciagnela ich na bok i ostrzegla pospiesznie. "Strzezcie sie tego Kamienia" - szepnela. Eydryth znow uslyszala w mysli ochryply dziewczecy glos: "Daje on prawdziwa wizje, lecz zada za to strasznej zaplaty!" Mniszka stala przed slupkiem bramy i ponad jej glowa Eydryth zauwazyla wyryty gleboko w granicie ten sam herb, ktory teraz zobaczyla. Mieszkancy Arvonu obawiali sie tej szkoly jako miejsca, w ktorym gromadzili sie wladcy mocy, tak samo jak Szarych Wiez Jezdzcow Zwierzolakow. Wprawdzie nikt z Garth Howell nie przyznawal sie, ze kroczy Sciezka Lewej Reki, ale z czasem zaczeto roznie o tym mowic... Pragnela podniesc miecz, ale zmusila sie do bezruchu, kiedy jezdzcy zatrzymali sie przed nia. Srodkowy, ktory dosiadal Kepliana, zdjal helm i Eydryth zauwazyla, ze byl przystojny, nawet piekny - mial energicznie zarysowana szczeke i regularne rysy twarzy. Piekne moze byc ohydne, przypomniala sobie slowa Sylvyi. Jej brat Maleron byl piekny, Dinzil rowniez... Eydryth trzymala wysoko glowe, miecz zwrocony ku dolowi, ale stala na lekko zgietych nogach, gotowa do przyjecia postawy bojowej. Milczala, zmuszajac przybysza do zabrania glosu. Oparl sie na leku siodla i spojrzal jej w oczy. -Witaj, tkaczko piesni - powiedzial obludnie lagodnym tonem. - Ty i twoj towarzysz podrozujecie przez nasze ziemie. Ziemie Garth Howell, pomyslala, choc nie zdradzila sie, ze rozpoznala herb na jego oponczy. Poniewaz podowczas nie dostrzegla go na zadnej choragwi powiewajacej z wiez szkoly, przyjela, ze utrzymywano go w tajemnicy. -Prosze o wybaczenie, jezeli wtargnelismy w nie. Nie wiedzielismy o tym - odrzekla gladko i dwornie. - Zdazamy do ziem klanu Czerwonych Plaszczy i jeszcze dalej. -Niewielu podroznych tedy przejezdza - stwierdzil. Zauwazyla, ze zmierzyl spojrzeniem ja sama,, wciaz uspionego Alona i Monsa. -Nasze ziemie leza z dala od uczeszczanych szlakow. Jak to sie stalo, ze sie tu znalezliscie? - zapytal. Chce mnie pociagnac za jezyk, pomyslala, lecz odparla grzecznie i wymijajaco: -Podrozujemy od wielu dni - stwierdzila, mowiac prawde, ale celowo zmieniajac jej znaczenie. - Niedawno przebylismy wielkie Pustkowie polozone daleko na zachod od Arvonu, a potem znalezlismy sie tutaj. Jej rozmowca drgnal z zaskoczenia. Spojrzal na nia z niedowierzaniem, mruzac oczy... Istotnie, mial prawo odniesc sie sceptycznie do jej slow. Eydryth nigdy nie slyszala, by ktos twierdzil, ze przebyl straszliwe Ziemie Spustoszone. Usmiechnela sie uprzejmie, przez caly czas zastanawiajac sie, po co trzech jezdzcow tu przyby- lo. Czy rzeczywiscie sa ludzmi? Ich rece maja tal( dziwny ksztalt... -Ach, tak - powiedzial cicho. - To niezwyi wiesc. Monso zarzal wyzywajaco i wierzchowiec nieznajc mego podniosl glowe. Obcy Keplian byl za dobrz ujezdzony, zeby odpowiedziec na wyzwanie, ale w jej oczach pojawil sie czerwony blysk. -I podrozujesz na niezwyklym ogierze - dc nowo przybyly po krotkiej przerwie. -Nie bardziej niezwyklym niz twoj - odparowala! uprzejmie Eydryth. Usmiechnal sie, blyskajac zebami, lecz - o dziwo - $ przez to wydal jej sie mniej, a nie bardziej ludzki. -Moj wierzchowiec jest pelnej krwi, podczas gdy twoj... jest zupelnie inny. Nigdy nie przypuszczalbym, ze taka krzyzowka jest mozliwa. -Najwyrazniej jest mozliwa, skoro stoi przed toba - zauwazyla. Przybysz zachichotal i dziewczynie scierpla skora, jakby dotknely jej obrzydliwe, oslizgle rece. Jeden z jego podwladnych wydal rechotliwy dzwiek. Dostrzegla przelotnie ostre, zwierzece zeby. A moze ten czarny helm oslania pysk, a nie twarz? -Doskonale! - oswiadczyl przywodca. - Ty zas jestes niezwykla - i zabawna - istota, pani. Nie mowiac o tym, ze naprawde piekna. -Dziekuje, panie - wykrztusila zdretwialymi ustami. Ten Ciemny Adept - uznala bowiem, ze z nim ma do czynienia - budzil w niej coraz wiekszy strach, i coraz trudniej bylo jej podtrzymywac te pozornie lekka rozmowe. - Czy moge prosic cie o laske? -Oczywiscie! - Sprawial wrazenie zachwyconego, a otoczka nieprawosci wokol niego z kazda chwila stawala sie coraz silniejsza. -Czy mozemy przejechac przez wasze wlosci? Musimy dotrzec do najblizszej drogi. Chce jeszcze raz goraco przeprosic za nasz mimowolny blad. -Nasz? - powtorzyl, po czym rozmyslnie, jakby go dopiero teraz zauwazyl, przeniosl spojrzenie na lezacego nieruchomo skulonego Alona. - Masz towarzysza! Ktory nie tylko z toba podrozuje, ale moze dzieli rowniez loze? - Udajac, ze nie widzi, jak Eydryth zaciskajac usta potrzasnela przeczaco glowa, ciagnal z udanym zalem: - Niestety, wyglada na to, ze mam rywala... Och, jestem niepocieszony, minstrelko. - Przycisnal dlon w rekawicy do piersi, gdzie niepokojacy herb stawal sie coraz wyrazniejszy. Perlowy blask rozjasnil niebo na wschodzie; niebawem wzejdzie slonce. Eydryth zastanawiala sie,z roztargnieniem, czy te stwory zdolaja wytrzymac dzienne swiatlo - wielu slug Ciemnosci nie moglo -*- lecz przybysze nie wygladali na zaniepokojonych zblizajacym sie switem. Ciemny Adept spojrzal na blada, wynedzniala twarz Alona i jego zmierzwione, brudne wlosy, po czym westchnal gleboko: -Musze powiedziec, pani minstrelko, ze dziwi mnie twoj smak. Jestem pewien, ze moglas dokonac lepszego wyboru. Eydryth zaplonela gniewem. Potrzasnela glowa, odrzucajac maske lekkiego flirtu i falsz dwornej rozmowy. -Nie odpowiedziales na moje pytanie, panie - oswiadczyla. -Na jakie pytanie, piekna pani? -Czy pozwolisz nam przejechac przez wasze ziemie. 17 - Tkaczka piesni Zj z -To prawda, nie odpowiedzialem. - Sluga Ciemnosci przyjrzal sie jej uwaznie. - Wybacz mi. Moja odpowiedz brzmi tak: pojedziesz ze mna do naszej twierdzy i porozmawiasz z naszym panem opatem, gdyz to jego musisz poprosic. Jestem pewien, ze wyrazi zgode. -A jak daleko stad do waszej twierdzy? - zapytala. -Zaledwie dzien drogi - odparl lekko. - Takie niewielkie opoznienie na pewno nie sprawi ci klopotu, prawda, pani? Eydryth poczula, ze opanowuje ja gniew, gluchy i slepy. Rozpoznala, ze gromadzaca sie w niej wola i zdecydowanie - to moc. Nie pozwolila sobie na rozwazania o zdolnosciach Ciemnego Adepta, jego przypuszczalnym mistrzostwie w uprawianiu magii. Zamiast tego odpowiedziala z ironicznym usmiechem: -Obawiam sie, ze byloby to dla mnie zbyt uciazliwe. Niestety, musze odrzucic twoje uprzejme zaproszenie, panie. Twarz Ciemnego Adepta stezala. Oparl reke na rekojesci miecza i wyciagnal go z pochwy. -A ja obawiam sie, ze musze przy tym obstawac. Rozesmiala sie glosno, zobaczyla, ze drgnal z zaskoczenia. -W takim razie ja musze, panie, odpor dawac! - zawolala, rymujac swa odpowiedz. Pewna mysl przebiegla jej przez glowe, mknac jak Monso w pelnym galopie, pomysl oparty na tradycji przekazywanej z pokolenia na pokolenie - i na mocy, ktora sie w niej gromadzila. Slowa i melodie skupily sie w jej umysle bez udzialu woli. -Tym? - Opanowal sie, usmiechnal zlowrogo i wskazal na jej obnazony brzeszczot. 258 -Nie - odpowiedziala dziewczyna, rozmyslnie opieszale chowajac miecz do pochwy. Podniosla futeral, wyjela z niego harfe, zagrala dzwieczna nute, ktora zdawala sie rosnac i rozlewac w powietrzu, omal jej nie ogluszajac. - Tym!Moc wypelnila ja cala, gdy zaczela grac, a potem spiewac: Wie c chcesz obrazic mnie, panie? Niechze tak sie stanie! Minstrel swoje prawa zna! Niech cie zrani klinga twa, Gdy w zaciety pojdziesz boj! Niech na marne pojdzie znoj, Niech ci szum napelni uszy I odsieczy glos zagluszy! Niech krzak kazdy cie uwiezi Wsrod kolczastych swych galezi! Niech wzgardzi toba sprzedajna dziewka, Niech jej nie skusi twoja sakiewka! Zobaczyla, jak dwaj nieczlowieczy jezdzcy ukradkiem odsuwaja sie od swego pana, patrzyla na jego przerazenie, gdy piosnka - pelna plynacej od niej mocy, wzmocnionej sila wydobywajaca sie z harfy - napelnila powietrze. Starodawne przekazy glosily, ze bard moze zle zyczyc, przeklac, a nawet spowodowac smierc tego, kto go obrazil. Eydryth przelala w swoja piesn cala targajaca nia wscieklosc, rozczarowanie, gniew na Yachne. Za tym na pewno stoi ta wiedzma, pomyslala, czujac, ze jej slowa sa tak jadowite, jakby zanurzyla je w truci-znie. Sily Ciemnosci chca nas opoznic, w ten sposob pomagajac Yachne. Zobaczymy, kto na tym dobrze wyjdzie. 259 Wytezajac umysl, potracala struny z auanstali kaleczace jej palce. Wiecej slow trafialo na wlasciwe miejsce J kiedy pospiesznie ukladala druga zwrotke swojej piesni. Zagrala szybko i spiewala dalej, podnoszac coraz bardziej glos:Wie c chcesz walczyc ze mna, panie? Niechze tak sie stanie! Niech szaleniec cie prowadzi, Niech cie druh serdeczny zdradzi! Obys przezyl wlasne dzieci I daremnie szukal smierci! Niech cie strach za gardlo dusi, Gdy odwagi szukac musisz. By nikomu sie nie chcialo W falszywej chodzic zalobie, Kiedy twe gnijace cialo W bezimiennym spocznie grobie! Keplian zarzal z przerazenia, gdy poczul bolesne uklucie kolczastego wedzidla. Zbrojni jeszcze dalej cofneli sie od swego dowodcy. Gardlowe, bulgocace, przerywane sykiem dzwieki wydobyly sie z nieksztaltnych ust, ktore dostrzegla przelotnie pod czarnymi helmami. Eydryth nigdy dotad nie slyszala tej mowy, a mimo to wyczula strach w glosach nieznanych stworow. Grymas przerazenia wykrzywil twarz Ciemnego Adepta. Tkaczka piesni grala na harfie, slac w jego strone muzyke i gniew. Niezaleznie od tego, co mowila przeszlosc, sama wiedziala, czula, ze w jej slowach kryja sie Prawda i Moc. Jej przeklenstwo sie spelni. Spiewala o czekajacym czarnoksieznika losie, pieczetujac go swoja magia. Kiedy twe gnijace cialo w bezimiennym spocznie grobie! Cisnela w niego znow ten ostatni wiersz z taka moca, ze Ciemny Adept drgnal, jakby naprawde go uderzyla. Pozniej warknal cos pod nosem, zawrocil Kepliana, spial go ostrogami i pognal w strone, z ktorej przybyli. Dwaj podwladni jechali za nim znacznie wolniej, trzymajac sie z dala od swego pana - jakby obawiali sie, ze przeklenstwo minstrelki rowniez ich dosiegnie, jesli zbytnio sie do niego zbliza. Kiedy skraj tarczy slonecznej zajasnial nad najblizszym wzgorzem, cala trojka zniknela w porastajacym stok lesie, kierujac sie na polnoc. Eydryth patrzyla za nimi, rozkoszujac sie zwyciestwem. Czula sie bardzo silna, triumfowala, miala wrazenie, jakby plonal w niej ogien gniewu i nienawisci. Przypomniawszy sobie wyraz twarzy Cieranego Adepta i los, na jaki go skazala, odchylila glowe i rozesmiala sie - smiala sie dlugo i glosno... Smiala sie, az zabraklo jej tchu i musiala odetchnac. Cos krzyczalo "a nia, ze nie powinna tak upajac sie upadkiem innego czlowieka - nawet slugi Ciemnosci - ale zignorowala ten glos sumienia. -Niech twe gnijace cialo w bezimiennym spocznie grobie - szepnela pokazujac w usmiechu zeby, gdy promienie sloneczne padly na jej twarz. iedy glosny smiech Eydryth ustapil miejsca sapaniu, uslyszala glos: -Dobrze sie spisalas, tkaczko piesni. Odwrocila sie blyskawicznie i zobaczyla Alona. Siedzial prosto i nie odrywal od niej spojrzenia. -Jak dlugo nie spales? - zapytala, czujac, ze budzi sie w niej gniew ten sam, co wczoraj. -Dostatecznie dlugo, by przekonac sie, ze nie potrzebowalas mojej pomocy w walce z tym czarnoksieznikiem. - Skinieniem glowy wskazal strone, w ktorej zniknal Ciemny Adept. - Moje gratulacje. Spiorunowala go spojrzeniem. -Gdzies mam twoja pomoc! - wrzasnela wsciekle. - Myslalam, ze jestes taki slaby, ze nie mozesz usiasc bez pomocy, gdyz inaczej na pewno probowalabym cie obudzic. To ty powinienes rozprawic sie z naszym nieproszonym gosciem! - Fala mocy odplywala, cofala sie, pozostawiajac ogromna slabosc. Raptem usiadla, zeby sie nie przewrocic. Rozbolala ja glowa, a cialo zdawalo sie usychac. Alon beztrosko wzruszyl ramionami. 262 -Nie bylem ci potrzebny. Teraz chyba sama uwierzylas, ze naprawde wladasz moca i to niemala. - Usmiechnal sie niewesolo. - Nigdy bym nie przypuscil, ze mozna walczyc za pomoca zlosliwych wierszykow. Wiesz chyba, ze spotka go to wszystko - dodal rzucajac jej zaciekawione spojrzenie, jakby pytal, czy ma cos przeciwko temu.Eydryth podniosla glowe. -Wiem, ze tak sie stanie - odparla i usmiechnela sie z zadowoleniem. Radosc z kleski Ciemnego Adepta znow wydala sie jej niestosowna, zla, ale szybko przegnala te mysl. - Co teraz? - zapytala. Alon przyciagnal sakwe z prowiantem. -Najpierw zjemy i napijemy sie, a potem ruszymy dalej - powiedzial po prostu. - Musimy odjechac stad jak najszybciej. Moze ich byc wiecej stam, skad on przybyl. "- Kiedy skonczyli jesc, Eydryth obejrzala rane. Czerwony mul wysechl i popekal pod bandazem, wiec odlupala go paznokciem. Tam gdzie tak niedawno ziala otwarta rana, zobaczyla tylko cienka biala blizne. Wpatrzyla sie w nia ze zdumieniem. Gdybyz tak podzialal na jej ojca! Stracila jednak nadzieje, gdy przypomniala sobie, ze zlamala pieczec na skrzyneczce Dahaun. Noga Monsa rowniez wygladala znacznie lepiej niz przedtem. Jego pan znow zaspiewal nad nia uzdrawiajace zaklecie, jednoczesnie nacierajac ja mascia, ktora wydobyl ze swoich zapasow. -Dzisiaj ty jedziesz - oswiadczyl. - Czary, ktore rzucilas, bardzo oslabiaja. Ja pojde piechota. Przyjrzala sie jego twarzy, nadal bladej pod warstwa opalenizny. -Jeszcze jestes na to za slaby - odparla. 263 -Przespalem prawie caly wczorajszy dzien - przypomnial jej. - A ty wlasciwie nie odpoczywalas. Do gory! - rozkazal, wskazujac siodlo.Eydryth zawahala sie, ale wlozyla stope w strzemie. Alon podtrzymal ja, kiedy powoli gramolila sie na grzbiet Kepliana. Zagryzla wargi, zeby nie jeknac, tak ja bolaly wszystkie miesnie. Dziwnie sie czula w siodle na grzbiecie Monsa. Ogier przestapil z nogi na noge, przekrzywil glowe i lypnal na nia okiem, po czym polozyl uszy. Sila ukryta w jego poteznym ciele wzbudzila w niej lek. Zesztywniala. Keplian parsknal gniewnie i grzebnal kopytem. -Czy jestem druga osoba po tobie, ktora go dosiadla? - zapytala, ukrywajac drzenie glosu. Przypomniawszy sobie szalencze galopady Monsa, z trudem przelknela sline. Adept skinal glowa. -Rozluznij nogi na jego bokach - polecil, przypomniawszy jej krotko to, o czym wiedziala z wlasnego doswiadczenia, kiedy pomagala Kiogom ujezdzac ich konie. - Jezeli bedziesz napieta, wyczuje twoj niepokoj. - Pozniej uspokoil karego ogiera. Eydryth kiwnela glowa i odprezyla sie cala sila woli. Alon ruszyl w droge, prowadzac swojego wierzchowca. Po kilku chwilach Stalowy Szpon zlecial z gory i zaskrzeczal na powitanie. W przeciagu godziny brak snu i zmeczenie daly sie Eydryth we znaki i dziewczyna zdrzemnela sie w siodle. Jej cialo automatycznie kolysalo sie w takt krokow Monsa. Obudzila sie i jeknela, kiedy czarny ogier nagle zatrzymal sie i podniosl glowe tak gwaltownie, jakby wedzidlo nieoczekiwanie go uklulo. Zaskoczona dziewczyna wyprostowala sie, zamrugala i przetarla piekace 264 ' oczy. Zaschlo jej w ustach, czula w nich przykry smak. Glod skrecal jej kiszki. Sadzac po sloncu, bylo juz dobrze po poludniu.Przed nimi biegla droga, pierwsza, jaka zobaczyli w tych stronach. Eydryth spojrzala w dol na Alona. Adept opieral sie o bark Monsa, jakby tylko w ten sposob mogl utrzymac sie na nogach. -Alonie? - wykrztusila. - Co sie dzieje? Czy jestes ranny? Dziewczyna zeskoczyla z siodla, chwycila go za ramie i spojrzala w twarz. Pocil sie i byl blady. -Co ci sie stalo? - zapytala z niepokojem. -Skrecilem noge - mruknal. - Musze chwile odpoczac... -Za dlugo szedles - zawyrokowala podnoszac do ust menazke z woda. Najpierw splukala wstretny smak z ust, a potem napila sie chciwie. Nastepnie podala ja Alonowi, patrzyla, jak pil, po czym powiedziala: - Teraz ty pojedziesz, a ja pojde. -Nie - oswiadczyl nie znoszacym sprzeciwu tonem i zakorkowal butle. - Siadz znow na Monsa. Ja moge isc. -Isc? - powtorzyla szyderczo. - Och, na pewno! I biec, co do tego nie mam watpliwosci! Nie badz glupcem! Jego oczy nabraly twardego wyrazu, wygladaly jak jasne i plaskie kamyki na dnie strumienia. -Powiedzialem ci, ze to ja pojde. - Ruchem glowy wskazal puste siodlo. - Wdrap sie tam. Zaraz. Teraz. -Nie mozesz mi rozkazywac - odparowala zimno. - Glupiec z ciebie, jesli probujesz to zrobic. -Uwazaj na to, co mowisz, minstrelko. Za duzo sobie pozwalasz. - Adept poczerwienial z gniewu. 265 -To, co mowie i dokad ide - i jak docieram do celu - ogarnial ja gniew i zacisnela piesci - to moja sprawa, a nie twoja!Powietrze wokol Alona zdawalo sie drzec i swiecic. Strach zakradl sie do serca Eydryth, ktora bez namyslu cofnela sie o krok, zanim zdolala sie opanowac. Mlody Adept otworzyl juz usta, zeby cos powiedziec - a sadzac z wyrazu jego twarzy, to nie bylby zart - ale nigdy nie wymowil tych slow. Nagle Stalowy Szpon zaskwirzyl przenikliwie, Monso zas uderzyl lbem w piers swego pana tak silnie, ze omal go nie przewrocil. Alon zaklal, gdy skrecona noga ugiela sie pod nim. Do czasu, kiedy odzyskal rownowage, Eydryth wziela sie w ryzy. Wskazujac na noge Kepliana oswiadczyla: -Jest prawie zdrow. Jezeli pojedziemy powoli, na pewno uniesie nas oboje. Alon zawahal sie. Niepostrzezenie sprobowal przeniesc ciezar ciala na prawa noge i ledwie zdolal pohamowac grymas bolu. W koncu skinal glowa. -Dobrze - warknal. Kulejac podszedl do karego ogiera i wspial sie na siodlo. Wowczas odwrocil sie i niechetnie wyciagnal reke do dziewczyny. Eydryth rozmyslnie go zignorowala i wskoczyla na Kepliana bez jego pomocy. Alon zasepil sie, jego twarz pociemniala jak chmura gradowa. Skierowal Kepliana w strone drogi. Kiedy staneli na jej skraju, mlodzieniec zawrocil ogiera na poludniowy wschod. Eydryth potrzasnela go za ramie. -Kar Garudwyn lezy tam! - Wskazala na wschod, na lewo od nich. Adept nie zareagowal. Zaniepokojona dziewczyna pociagnela go za rekaw. -Wybrales zly kierunek! 266 Pokrecil z uporem glowa.-Alonie! - Uderzyla go lekko w ramie. - Zatrzymaj sie! -Nie! - prawie warknal, w koncu raczac odpowiedziec. -Alonie, musimy jechac na wschod, a nie w te strone. Co chcesz przez to zyskac? W koncu powstrzymal Kepliana i odwrocil sie do dziewczyny. -Smierc Yachne - odparl stanowczo. - Ta czarodziejka jest tam - dodal wskazujac na poludniowy wschod. -Alez... alez... - wyjakala z oburzeniem, czujac, jak nagly lek wypiera z niej gniew. On naprawde zamierza to zrobic! - Przeciez juz postanowilismy, ze najlepiej bedzie, jezeli udamy sie prosto do Kar Garudwyn. Nie mozemy zawrocic! Czy pamietasz o Kerovanie? Musimy uratowac Kerovana! -Gdy Yachne zginie, przestanie komukolwiek zagrazac - odparl i w jego glosie zabrzmiala taka zlosc, ze dziewczynie zaparlo dech w piersiach. - Stalowy Szpon powiedzial mi, ze tedy przechodzila i ze wciaz jest tylko o pol dnia drogi od nas. -Nie pojade! - zawolala Eydryth. - Pojde sama ostrzec Kerovana! -Idz wiec - warknal. - Z moim przeklenstwem! Ogarnela ja wscieklosc, lecz w oczach Alona dostrzegla cos takiego, ze powstrzymala sie od uwag. Zsunela sie na jedna strone Kepliana, zeby w kazdej chwili moc sie z niego zsunac. -Pojde - szepnela uparcie. Stalowy Szpon nagle rzucil sie ku nim, skrzeczac przerazliwie. Monso sie wzdrygnal. Gdyby Keplian skoczyl na prawo, Eydryth spadlaby na ziemie. Lecz 267 kary ogier odskoczyl w przeciwna strone, pochylajac glowe, tak ze dziewczyna znow znalazla sia na swoim miejscu.Instynktownie objela Alona w pasie w chwili, gdy Keplian gwaltownie skoczyl do przodu. -Nie! - wrzasnal Adept, starajac sie odzyskac kontrole nad swoim wierzchowcem. Scisnal Monsa kolanami i z calej sily sciagnal wodze, chcac, by ogier podniosl glowe. Pochylil sie, to skracajac, to wydluzajac wodze, probujac zalozyc przygryzione przez konia wedzidlo. Znow szarpnal i podciagnal wodze... ...i udalo mu sie to lepiej, niz przypuszczal. Monso steknal i podrzucil glowe do gory, uderzajac w twarz pochylonego jezdzca. Nieprzytomny Adept osunal sie i bylby spadl z siodla, gdyby Eydryth go nie przytrzymala. Teraz oboje spadliby z grzbietu Kepliana przy najmniejszym jego podskoku, ale ten najwidoczniej porzucil zamiar pozbycia sie ich. Z poczatku szedl spokojnie stepa, potem nieco przyspieszyl, wreszcie ruszyl cwalem. Eydryth zdolala wyrwac wodze z rak Alona i zerkajac ponad jego ramieniem, poczela je skracac. Lecz Keplian zignorowal jej wysilki. Biegl teraz co sil w nogach, wielkimi krokami. -Monso! - krzyknela, czujac, ze prad powietrza smaga jej twarz, wyciska z oczu lzy i rozmazuje po policzkach. Prawie nic nie widziala. - Spokoj, chlopcze! Ejze, prrr! - Jedno czarne ucho zwrocilo sie ku niej, ale tylko tak kary ogier zareagowal na jej slowa. Pedzili teraz na wschod, w strone Kar Garudwyn, mknac polna droga z predkoscia lesnego pozaru. Alon niebezpiecznie zachwial sie w siodle i dziewczyna objela 268 go mocniej. Przy ich szybkosci taki upadek moglby bycsmiertelny. Wcisnieta w siodlo dziewczyna nie obawiala sie, ze spadnie, gdyz Monso biegl prosto i tak rowno, ze jezdziec tylko lekko sie kolysal. Jednakze jej panowanie nad Keplianem pozostawialo wiele do zyczenia. Kary ogier wcale nie zwazal ani na wedzidlo, ani na wysilki Eydryth, ktora starala sie go zmusic do zwolnienia biegu. Dziewczynie krecilo sie w glowie ze strachu. Monso biegl tak szybko, ze stracila poczucie czasu. Czy jada dopiero kilka minut? A moze juz godzin? Zebrala sie w sobie i zaczela spiewac. Moze uspokoi Monsa jak wtedy, na konskim jarmarku. Ale wiatr porywal jej slowa. Proba zatoczenia wielkiego luku tez sie nie powiodla. Monso nie dal jej kierowac soba. Alon poruszyl sie, jeknal i widocznie odzyskawszy przytomnosc poczal szamotac sie slabo. -Siedz spokojnie! - krzyknela mu do ucha. - Nie ruszaj sie, bo oboje spadniemy! Uslyszal ja, gdyz po kilku chwilach zacisnal dlonie na jej rekach trzymajacych wodze. Razem usilowali powstrzymac Kepliana - bez rezultatu. Nagle dostrzegla cos w oddali... na lewo od drogi. Jakis olbrzymi grzyb o szarej nozce i zielonym kapeluszu rosl na szczycie wzgorza. Czarna smuga zanurkowala w powietrzu i przeleciala obok nich. Eydryth uslyszala przenikliwy krzyk Stalowego Szpona. Monso nagle skrecil w bok i jeszcze zwiekszyl szybkosc, kierujac sie w strone niesamowitego ksztaltu. Dziewczyna z zacisnietymi powiekami blagala w mysli Gunnore, by Keplian nie wdepnal tylko w jakas nore albo dziure. 269 Tymczasem Monso nie zwolnil nawet na stromym' zboczu. Mknal teraz tak szybko, ze miala wrazenie, iz leci na grzbiecie Stalowego Szpona, a nie dosiada ponoszacego konia.Kiedy dotarli na szczyt wzgorza, Eydryth otworzyla oczy. Teraz widziala, czym w istocie byl ow wielki grzyb: to zagajnik z rosnacych kregiem gigantycznych drzew o bladozielonych pniach i pierzastych zielonych galeziach na wierzcholkach najwyzszych konarow. Monso nieco zwolnil biegu i zaczal okrazac dziwny gaj. Drzewa rosly w tak rownych odleglosciach, ze nie moglo to byc dzielem natury; musiala je tam zasadzic jakas istota rozumna. Eydryth uslyszala glosny, chrapliwy dzwiek i zdala sobie sprawe, ze to zmeczony w koncu Keplian tak sapie jak kowalski miech. Strzepy piany bielaly mu na karku i platami spadaly na ziemie. -Czy teraz mozesz go zatrzymac?! - krzyknela do Alona. -Probuje - odparl. Lecz Keplian nadal krazyl wokol wysmuklych pni, ktore rosly tak blisko siebie, ze tworzyly naturalna palisade. Znajdowali sie teraz na wschodnim stoku wzgorza. Dziewczyna spojrzala na gesta zielona trawe porastajaca zbocze. -Skaczemy? - spytala. -Skacz! - rozkazal Alon, odchylajac sie do tylu i z calej sily szarpiac wodze, az zadrgaly miesnie jego ramion i plecow. - Ja zostane... Stalowy Szpon znow przelecial obok z tym swoim przerazliwym okrzykiem. Monso raptownie zaparl sie w ziemie przednimi kopytami. Odrzut pchnal czarodzieja i tkaczke piesni do przodu. Alon zaczal przeklinac ogiera, a potem, w porywie gniewu, smagnal go po szyi koncem wodzy. Dzikosc 270 brzmiaca w jego glosie i wscieklosc, z jaka zadal cios, przerazily Eydryth.Stalowy Szpon znowu zaskwirzyl. Nagle Monso zrobil wielki skok przed siebie, a potem rozbrykal sie, jakby opetaly go demony. Uczepiona kurczowo Eydryth wytrzymala jeden skok, dwa... Keplian skoczyl w gore, rzucajac kopytami na boki i z wygietym w luk grzbietem obrocil sie w powietrzu, jak waz z przetraconym karkiem - dziewczyna spadla na ziemie. Instynktownie skulila sie i wcisnela glowe pomiedzy kolana. Monso rzal przerazliwie i kwiczal. Eydryth w ostatniej chwili pomyslala, ze moze jednak nie wyladuje na niej podczas jednego z szalenczych skokow. Miekka trawa wyhamowala prawie caly impet upadku Eydryth. Mimo to jeknela, gdy wydalo jej sie, iz jakas olbrzymia reka scisnela jej piers i plecy. Oszolomiona, podniosla glowe i zobaczyla Alona uczepionego oszalalego ogiera. Adept przegrywal te potyczke. Krew strumieniem plynela mu z nosa. Zapomnial o godnosci i jedna reka trzymal sie leku siodla, druga zas wymachiwal, starajac sie utrzymac w siodle. Eydryth bez ruchu lezala na ziemi, lapczywie chwytajac oddech. Nagle wzdluz ramienia poczula dziwne, cieple mrowienie. Obawiajac sie najgorszego, spojrzala na reke: palce jednak zgiely sie na jej rozkaz. Nie dostrzegla tez zadnego sladu urazu. Rozejrzala sie i zauwazyla, ze Monso jakby ja wrzucil w jedyna przesieke w zywej palisadzie z niezwyklych drzew. Jej ramie lezalo wewnatrz kregu - i to stamtad dochodzily ja te dziwne doznania. Cieplo... bezpieczenstwo... uzdrawiajaca moc... swiatlo. To uczucie bylo zarazem tym wszystkim i czyms wiecej. Znacznie wiekszym. Owo swiatlo wpelzlo w nia, 271 rozprzestrzenialo sie, napelnialo spokojem, przepedzilo gniew i nieprawosc, ktora tak ja przerazila w ostatnich dniach, gdyz czula, ze usiluje nia zawladnac. Uczucie, ze jakas moc uleczyla nieznana chorobe jej duszy, bylo tak przemozne, ze w oslupieniu wpatrzyla sie w swoje ramie, zapominajac o utarczce Kepliana z jego panem.Ostroznie oparla sie na rekach. Miala zawroty glowy i szumialo jej w uszach, ale pragnienie oczyszczenia sie z Ciemnosci pchalo ja naprzod. Eydryth pelzla powoli i uparcie; zatrzymala sie dopiero wtedy, gdy cala znalazla sie w przejsciu do tego dziwnego miejsca. Otoczylo ja swiatlo i cieplo, kojac dusze i cialo. Dopiero teraz zrozumiala, uswiadomila sobie, co sie z nia dzialo, dlaczego oboje z Alonem tak dziwnie sie zachowywali. Odkad przeszli przez Ciemna Brame, zagniezdzil sie w nich trujacy Cien, zjadliwa i podstepna choroba duszy, ktora teraz leczyly blask i zycie tego Miejsca Mocy. Leczyly... uzdrawialy jej dusze i cialo. Po pewnym czasie - pozniej zdala sobie sprawe, ze nie moglo to trwac dluzej niz minute lub dwie - Eydryth westchnela, a pozniej wstala. Odzyskala sily - nie owa ciemna sile nienawisci i gniewu, ale uzdrawiajaca sile spokoju. To Miejsce Mocy obdarzylo ja hojnie, a byl to bezcenny wprost dar. Stluczenia i since przestaly ja bolec, poczula sie odswiezona i pokrzepiona. Spojrzala w strone wejscia do swietego gaju wlasnie w chwili, gdy Monso stawal deba, bijac powietrze przednimi nogami. Wygladal jak pradawny konski demon. Jego oczy plonely szkarlatem, z pyska spadaly rozowe platy piany. Pozniej oszalaly z wscieklosci Keplian rzucil sie na ziemie. Eydryth, przyciskajac rece 272 do ust, obserwala to z poczuciem bezsily, pewna, zeAlon zginie. W ostatniej chwili Adept zeskoczyl z siodla. Wyladowal w polowie odleglosci miedzy dziewczyna a swoim wierzchowcem. Monso przekrecil sie, podniosl z trudem i stanal ze zwieszona glowa. Dyszal ciezko. Jego pan usiadl powoli. -Alonie! - zawolala Eydryth, lecz Adept spojrzal na nia obojetnie, jakby jej nie poznawal. Ogarnelo ja przerazenie, kiedy zdala sobie sprawe, ze szare oczy Alona przybraly dziwnie matowa, srebrna barwe. Rzucila sie ku niemu, ale ruchem ramienia strzasnal jej reke. Potem - ignorujac ja cakowicie - wstal i ruszyl w strone Kepliana z mina, ktora nie wrozyla nic dobrego nieszczesnemu wierzchowcowi. Purpurowe blyskawice - purpura to kolor Ciemnosci, przypomniala sobie z lekiem - zaczely strzelac spomiedzy jego rozwartych palcow. , Eydryth zrozumiala, ze zamierza zabic Kepliana. Cien, ktory zdolal nabrac w niej niewiele sily, Alona opetal calkowicie. I nic dziwnego, pomyslala, idac za nim chwiejnym krokiem. Przeciez nie tylko przeszedl przez Ciemna Brame, lecz takze rzucil czar, ktory ja otworzyl! Ciemnosc wywarla na niego wiekszy wplyw niz na nia. Rzucajac Ciemny czar, Alon wchlonal w siebie Cien. Tak samo zatruwa sie czlowiek jedzacy zepsute miesiwo! -Uciekaj, Monso! - krzyknela. Sprobowala pochwycic Adepta w chwili, gdy purpurowa blyskawica strzelila z jego palcow. Na szczescie Keplian drgnal gwaltownie i czarodziejski pocisk go nie trafil. Oszolomiony ogier, w ktorym nawyk posluszenstwa walczyl z nagla obawa przed ukochanym panem, zaczal sie cofac powoli. Alon ruszyl ku niemu. Jego zakrwawiona 18 - Tkaczka piesni 2z3 twarz pociemniala z wscieklosci, oczy zas spogladaly zimno i ostro jak srebrne brzeszczoty. Podniosl do gory rece i skierowal na Monsa zakrzywione palce. Eydryth z calej sily uderzyla Alona ramieniem w krzyze. Adept upadl na twarz, purpurowa zas blyskawica z trzaskiem popelzla po ziemi, pozostawiajac czarny slad w gestej trawie. Alon z przeklenstwem przekrecil sie na plecy. Wyraz jego twarzy uswiadomil dziewczynie grozace jej niebezpieczenstwo. Musze zaprowadzic go do Miejsca Mocy, pomyslala. Moze go uzdrowi? Zupelnie swiadomie, pelna niecheci wobec siebie samej, uderzyla go piescia w szczeke w chwili, kiedy probowal sie podniesc. Polprzytomny Adept runal znow na ziemie, a dziewczyna pospiesznie zaczela go ciagnac za noge w strone oazy uzdrawiajacej mocy i swiatla. -Prosze cie, Jantarowa Pani - szepnela wyschlymi ustami. - Prosze cie... Naraz Alon z calej sily kopnal ja druga noga w przedramie. Nosil ciezkie buty, wiec dziewczyna stracila czucie. Krzyknela z bolu i puscila jego stope. Alon potoczyl sie po ziemi, wstal, odwrocil sie i zrobil ruch, jakby chcial uciekac jak najdalej od Miejsca Mocy. Zobaczyla jego twarz: malowal sie na niej strach. To Cien, ktory w nim tkwi... - pomyslala. Tak latwo go nie opusci! -Alonie, nie! - zawolala i pobiegla za nim. Byl tuz przy ciezko dyszacym i szeroko rozkraczonym Kep-lianie, gdy go dopadla i odepchnela na bok zdrowa reka. Odwrocil sie, znow upadl, zerwal sie jak oparzony. Poruszal sie z szybkoscia szalenca. 274 : Ale Eydryth juz zacisnela reke na rekojesci swej laski przywiazanej do boku Monsa. Szarpnela co sil i oderwala ja. -Alonie... - szepnela, probujac spojrzec mu w oczy, siegnac poza Ciemnosc, ktora go pochlonela. - Musisz pojsc ze mna! Nie odpowiedzial, tylko sie cofnal. Purpurowe swiatlo strzelilo z jego rak. Eydryth uswiadomila sobie, ze mogl ja zabic, zabic bez trudu. -Nie rob tego - powiedziala blagalnym tonem. - Pamietaj o Jonthalu. Na chwile jego oczy odzyskaly dawna, ciemnoszara barwe. Ale potem znow pojasnialy, ich spojrzenie stwardnialo. Dziewczyna zrozumiala, ze go stracila. Nawet nie zauwazyla, kiedy kopnieciem wytracil jej laske z reki. Odretwiale palce dziewczyny nie zdolaly jej utrzymac. Alon lewa piescia uderzy) ja tuz za uchem, jednoczesnie zaciskajac prawa dlon wokol jej gardla. Zrobilo sie jej ciemno przed oczami. Pomna nauk Jervona o uzyciu sily napastnika przeciwko niemu samemu, Eydryth osunela sie na ziemie i przewrocila na plecy, jednoczesnie podciagajac kolana. Walnela go nimi w brzuch. Steknal bolesnie, tracac oddech. Wtedy szybko zepchnela go z siebie i z calej sily uderzyla mala, twarda piescia w szczeke. Raz, drugi... Oczy Alona staly sie szkliste i przygasly. Jego cialo zwiotczalo. Dyszac teraz rownie ciezko jak Monso, Eydryth zlapala Alona za ramiona, po czym zaczela go znowu ciagnac w strone wejscie do Miejsca Mocy. W polowie drogi obejrzala sie, szukajac wzrokiem wyrwy w lesnej scianie - i to ja zgubilo. Alon nagle przyszedl do siebie i wyrwal jej sie z rak. Z polobrotu kopniakiem podcial nogi dziewczynie. 275 Upadla ciezko na ziemie. Tymczasem Adept zerwal sie i biegl chwiejnym krokiem juz nie w strone Monsa, ale na zachod, skad przybyli. Dziewczyna ostatkiem sil chwycila laske, poderwala sie na kolana i zanim zdazyla przemyslec nastepne posuniecie, z rozmachem rzucila ja w strone kulejacego mezczyzny.Zwienczona figurka gryfa laska pomknela nisko nad ziemia i uderzyla Alona w nogi. Adept przewrocil sie i tym razem legl nieruchomo. -Jantarowa Pani, co ja zrobilam?! - wykrzyknela Eydryth i tlumiac szloch rzucila sie w strone Alona. Uklekla i ostroznie go przewrocila. Jego twarz wygladala jak przerazajaca maska, byla pokryta siniakami i krwawymi szramami, ale piers falowala oddechem. Przylozyla palce do szyi Adepta i wyczula puls. Odetchnela gleboko i z jej oczu znow poplynely lzy - lecz tym razem lzy ulgi. W obawie, ze Alon odzyska przytomnosc, zaczela go szybko ciagnac w strone wejscia do Miejsca Mocy. Zatrzymala sie dopiero wtedy, gdy przyciagnela go do przejscia. Osunela sie obok na kolana, chwycila jego zimna reke, i nadzieja wstapila jej w serce. Podniosla glowe i po raz pierwszy rozejrzala sie wokol. Okragla polane porastala miekka trawa usiana dzikimi kwiatami. Szkarlatne i blekitne, bursztynowe i jasno-zolte, fioletowe i ciemnorozowe... nigdy nie widziala takiego przepychu barw. W centrum dostrzegla spietrzone glazy, a w zapadlej nagle ciszy uslyszala szmer plynacej wody. Woda... Na te mysl poczula nagle silne pragnienie. Woda do picia, woda do obmycia ran Alona... woda dla Monsa... Chwiejnym krokiem wyszla z gaju, rozsiodlala spokojnie skubiacego trawe Kepliana, a potem oproznila 276 wszystkie manierki i przewiesila je sobie na rzemieniu przez ramie. Potykajac sie, wrocila najszybciej jak mogla do Miejsca Mocy. Upajajace zapachy przesycaly powietrze, kiedy stapala po tym wielobarwnym kobiercu.Zrodelko tryskalo z zaglebienia w srodku najwiekszego glazu. Eydryth zawinela rekawy, uklekla przy nagrzanym od slonca kamieniu i spojrzala w wode. Byla przejrzysta, zimna i rozjarzona wewnetrznym swiatlem. Eydryth z wdziecznoscia zanurzyla w niej dlonie, nabrala zyciodajnego, iskrzacego sie plynu i podniosla je do ust. Maly lyk ukoil obolale gardlo. Zaspokoila pragnienie, a potem umyla rece i twarz. Z kazda chwila czula sie coraz lepiej. Bol miesni rozplynal sie gdzies, siniaki i stluczenia^ takze przestaly dokuczac. Wodzac wzrokiem dookola, zdumiona niezwyklymi wlasciwosciami tej wody, Eydryth zadumala sie nad zrzadzeniami losu. Trafila do Miejsca Mocy... I oto nagle przypomniala sobie cos, co uslyszala bardzo dawno temu. To musi byc Swiatynia Neave! Mowiono, ze lezy na polnocnym zachodzie Arvonu. Ciemne sily nie mialy do niej dostepu, nie mogly istniec w jej obrebie. Nic dziwnego, ze wewnetrzna ciemnosc, ktora sie w Eydryth zagniezdzila, zniknela, jak tylko przekroczyla granice tej swiatyni. Neave... Jedna z Najstarszych. Jest wszystkim, co zdrowe, dobre i owocne. Nawet teraz podczas wesela nowozency po kolei wznosili toast przywolujac Neave, proszac, by poblogoslawila ich zwiazek i uczynila go trwalym i plodnym. Tak, to na pewno jest Swiatynia Neave! 277 -Dziekuje ci, Neave - szepnela z wdziecznoscia Eydryth. - Dziekuje ci...Niewidzialna Moc udzielila jej blogoslawienstwa. Wypelniona spokojem zajela sie czerpaniem zrodlanej wody do manierek. Niosla je szybkim, pewnym krokiem. Alon wciaz lezal nieruchomo jak kloda, ale bruzdy strachu i bolu zniknely z jego twarzy. Spal gleboko. Opusciwszy gaj Neave, dziewczyna cicho zagwizdala. Odpowiedzialo jej stlumione parskniecie Kepliana. Podeszla don, sprawdzila stan nogi i podziekowala losowi za to, ze rana sie nie otworzyla. Ogier poczul zapach wody i szturchnal dziewczyne miekkim pyskiem. Nie mogla dac mu pic do syta, byl na to zbyt wyczerpany, pozwolila tylko wysaczyc kilka starannie odmierzonych garsci wody, ktora przelala do malego garnka. Spragniony Monso wychleptal wszystko, pokazujac swoj bladorozowy jezyk, w czym bardzo przypomnial jej kota. Zwilzonym skrajem oponczy otarla zakrzeply pot i kurz z bokow i grzbietu konia. Kiedy skonczyla, Monso chciwie zaczal skubac trawe. Zrodlo Neave na niego tez wywarlo swoj dobroczynny wplyw i nie grozila mu juz smierc z wyczerpania. Uradowana Eydryth wrocila do Adepta. Usiadla obok niego, ostroznie polozyla jego glowe na swoich kolanach, a nastepnie otarla mu twarz i rece. W zetknieciu z zimna woda siniaki i opuchlizny zaczely sie zmniejszac, az w koncu prawie znikly. Pozniej przylozyla mu manierke do ust, cicho zachecajac do picia. Alon wysaczyl pare lykow. Westchnal gleboko, gdy ostatnie zmarszczki bolu wygladzily sie na jego twarzy. Chwile pozniej otworzyl oczy. Eydryth podziekowala w mysli losowi: to byly jego wlasne oczy, ciemnoszare, lagodne i w owym momencie - oszolomione. 278 -Co sie stalo? - szepnal. Uciszyla go gestem.-Cicho! Jeszcze chwilke. Wypij jeszcze troche, Alo-nie. Musisz byc bardzo spragniony. Westchnal kiwajac glowa. Pijac nie odrywal od niej oczu. Tym razem zaspokoil pragnienie. -Jestesmy w bezpiecznym miejscu - powiedziala, kiedy skonczyl pic. - W Miejscu Mocy. Monso uciekl. Czy to pamietasz? Teraz wszystko w porzadku - zapewnila Eydryth. - Za kilka chwil dam mu sie jeszcze napic. Woda z tego zrodla odswieza i przywraca sily. Jak sie czujesz? -Dobrze... Ale nie pamietam, jak sie tu znalazlem. Pamietam, ze szlismy przez nie konczaca sie martwa kraine... ze spiewalas... i krwawy most. Przypominam sobie jakiegos Ciemnego Adepta, ktorego zwyciezylas. A moze to mi sie tylko snilo? - szepnal niepewnie. -Nie - odpowiedziala po prostu. - Odwrocil glowe i zobaczyl wejscie do swietego gaju, ukwiecona polane i glazy otaczajace zrodlo. -Gdzie jestesmy? - zapytal szeptem. -W swiatyni Neave - odparla. - Przynajmniej tak mi sie wydaje. -W Miejscu Mocy... -Tak. Jak sie teraz czujesz? - powtorzyla. -Dobrze. Bol ustapil. Czuje sie, jakbym przedtem byl... chory. Czy bylem chory? - zapytal jak dziecko. -Tak. Lecz teraz juz wyzdrowiales - zapewnila go. - Tutaj jestesmy bezpieczni. -Ja... zostalem oczyszczony - dodal po chwili, jakby dopiero co uswiadomil to sobie. Dluga chwile patrzyl jej w oczy. - Oboje zostalismy oczyszczeni. -Tak. Nic, co ma zwiazek z Ciemnoscia, nie moze tu istniec. To miejsce chroni przed mocami Zla. 279 -W ostatnich dniach... - Chwycil ja za reke, scisnal i Eydryth zrozumiala, ze przypomnial sobie wszystko. - Ja bylem chory! Zatruty przez Ciemnosc. Mowilem rzeczy... - Urwal, krztuszac sie i otworzyl szerzej przerazone oczy. - Eydryth, ja zamierzalem... zabic Yachne!-Wiem - odrzekla lagodnie. - Ale nie byles soba. Tak jak ja nie bylam soba, gdy przegnalam tamtego sluge Mroku. -Nigdy nie moglbym jej skrzywdzic - ciagnal glucho. - Ona mnie wychowala, troszczyla sie o mnie. Jezeli nawet nie zywila do mnie przywiazania, nie zmniejsza to dlugo wdziecznosci, jaki u niej zaciagnalem. A kiedy sobie przypomne, ze zamierzalem ja zabic, robi mi sie... - Urwal i dziewczyna zdala sobie sprawe, ze w jego pamieci odzywaja wspomnienia. Adept odetchnal gleboko. - Eydryth! Ja probowalem zabic Monsa! -Nie zrobiles mu nic zlego - odpowiedziala szybko. Usiadl z trudem. Oczy mial szeroko otwarte. Zaczal sie trzasc jak w goraczce. -Na Jantarowa Pania, wszystko to pamietam... Ja zrobilem wszystko, zeby zabic... ciebie! -Ze mna tez wszystko w porzadku - odparla z usmiechem. Nagle jednak poczula lek, obawe przed jego spojrzeniem. - Sam widzisz. Alonie... - Cos scisnelo ja za gardlo. - Alonie, nie byles soba. Zadne z nas nie uchronilo sie przed Ciemnoscia, ale ty rzucajac czar, zeby otworzyc Ciemna Brame, musiales wchlonac jej wiecej niz ja. Gdyby nie swiatynia Neave, oboje przestalibysmy byc soba. Zacisnal jej rece na ramionach tak mocno, ze az jeknela z bolu. 280 -Eydryth, spojrz na mnie. Spojrz na mnie! - Po chwili zdolala podniesc wzrok i spojrzec mu w oczy. Zaczerwienila sie po bialka oczu. - Gdyby cos ci sie stalo... - Szukal slow, mowil schrypnietym, lamiacym sie glosem. - Ja nie chcialbym... nie moglbym... bez ciebie nic sie nie liczy... - Odetchnal i dodal: - Nic, rozumiesz?Czy to Alon pierwszy pochylil sie do przodu? A moze ona? Albo oboje zrobili to jednoczesnie? Eydryth nigdy sie tego nie dowiedziala. Puscil jej ramiona i ujal jej twarz w dlonie; poczula dotyk jego ust na swoich wargach. Byla to delikatna pieszczota, po prostu musniecie. Eydryth przekonala sie, ze sprawilo jej to przyjemnosc, choc nie umialaby powiedziec dlaczego. Alon cofnal sie po chwili. Wpatrywal sie w jej twarz, lekko, z wahaniem muskal palcami jej kosci policzkowe, rozgarnial wlosy i odsuwal je z czola. Eydryth probowala cos powiedziec, lecz Alon stanowczo pokrecil glowa i dotykajac palcami jej warg, powstrzymal ja. Wstal i wyciagnal do niej reke. Jak zaczarowana oparla palce na jego dloni. Postawil ja na nogi, a potem wzial w ramiona i objal mocno. Nie wahali sie wcale przy drugim pocalunku. Wstrzasnieta dziewczyna przylgnela do Alona, czujac, jak budza sie w niej nowe uczucia i pragnienia. I po raz pierwszy zdala sobie sprawe, ze niezauwazalnie rosly w niej od pierwszej chwili, kiedy sie spotkali. Az do tej pory odpychala od siebie swoje pragnienia, nie chciala uznac ich istnienia, zagrzebywala je najglebiej jak sie dalo. Lecz teraz to wszystko sie skonczylo. Teraz juz nie mogla oszukiwac samej siebie, nie mogla sie wycofac. Ani nie chciala... W koncu Adept odsunal sie i spojrzal na nia bez slowa. Eydryth oparla glowe o jego ramie, tulac sie do niego, gdy glaskal ja po wlosach. 281 -Och, moja kochana! - Alon pierwszy przerwal glebokie milczenie. Usmiechnela sie, krecac glowa i nagle zachcialo jej sie smiac.-Czy to wszystko, co masz mi do powiedzenia? - zakpila lekko. -Mam ci mnostwo rzeczy do powiedzenia - odparl, dotykajac ustami jej skroni. - Ale nie moge sie zdecydowac, co najpierw. - Zachichotal cicho. - Moze to ty powinnas zaczac. -Nie moge. Mam ci zbyt wiele do powiedzenia. - Nuta smutku zabrzmiala w jej glosie. Podniosla glowe, spojrzala na Alona, a potem przytulila policzek do jego policzka, czujac kilkudniowy zarost, ktory lekko klul jej miekka skore. - Gdybym wyznala ci tylko drobna czastke, musialabym mowic az do konca dnia... -Bedziesz miala na to caly dzien. Ja zas zrobie to noca - odparl lekko, lecz tak na nia patrzyl, ze az zabraklo jej tchu. Serce walilo jej jak mlotem. Zmieszana, a przeciez tak pelna radosci jak nigdy w zyciu, Eydryth oderwala od niego wzrok i raptem zamarla. Slonce chylilo sie juz ku zachodowi. Noc, o ktorej wspomnial, wkrotce zapadnie. Przypomniala sobie, po co tu sa. A kiedy Alon powiodl wzrokiem za jej spojrzeniem, pomyslal to samo co ona. -Chcialabym tego - rzekla powoli. - Och, Alo-nie, chcialabym! Ale, moj najdrozszy, nie mozemy tutaj pozostac. Od nas zalezy zycie Kerovana... Sposepnial i skinal glowa. -Musimy powstrzymac Yachne. Wymysle jakis sposob, zeby ja unieszkodliwic, nie czyniac jej krzywdy. Teraz czuje sie tak silny, ze moglbym dokonac rzeczy niemozliwych. 282 Westchnal i mocniej ja objal, potem wypuscil z objec. Powoli, w skupieniu odsuneli sie od siebie. W przyszlosc odsuneli nie wypowiedziane slowa i nie zaznanepieszczoty. Uslyszawszy siekniecie, Eydryth spojrzala przez ramie i poprzez drzewa zobaczyla Monsa rzesko tarzajacego sie po trawie. Przygladali sie kipiacemu zyciem i radoscia ogierowi. Alon w koncu przerwal te igraszki, podszedl do konia, obmacal piers, barki i boki, po czym obejrzal gojaca sie rane na nodze. -Teraz moze pic do syta - oswiadczyl, podniosl wodze Kepliana i poprowadzil go do wejscia do swietego gaju. Kiedy jednak zblizyli sie do wyrwy w zywej palisadzie, Monso zatrzymal sie, podrzucil leb przewracajac dziko oczami, pozniej zas cofnal sie z drzeniem. -Co mu jest? - zapytal Adept patrzae na przestraszonego ogiera. - Czy zwierzeta nie moga wejsc do tego miejsca? Eydryth zajrzala do srodka gaju i zobaczyla Stalowego Szpona siedzacego na glazie. -Chyba wiem, o co tu chodzi - powiedziala. - Stalowy Szpon moze wejsc do swietego gaju, poniewaz jest naturalna istota. Monso zas to mieszaniec stworzony za pomoca czarow, a nie istniejace w naturze zwierze. Nic, co ma zwiazek z Cieniem, nie moze wejsc do swiatyni Neave. -Tak. Monso ma w sobie krew konia-demona - rzekl powoli mlody Adept. - Lecz w jaki sposob dowiedzial sie, dokad nas zawiezc, zebysmy mogli zostac oczyszczeni i uzdrowieni? -Nie wiem - odparla rownie powaznie Eydryth. Spojrzala w zamysleniu na czarnego sokola. - Moze to Stalowy Szpon mu powiedzial... 283 Oboje zamilkli. Przypomnialo im sie, jak okrzyki sokola zdawaly sie kierowac postepowaniem Kepliana. W koncu Alon pokrecil glowa.-Nawet jesli biedny Monso nie moze wejsc do tej swiatyni, to chyba moze pic wode ze zrodla, ktore tam bije, prawda? -Moze - zapewnila go. - Dalam mu juz troche. Jeszcze raz zrobili zaimprowizowane koryto z kaftana, a potem Alon pozwolil rumakowi pic, az zaspokoil pragnienie. Pozniej wydzielil Keplianowi zwykla porcje ziarna i podczas gdy ogier jadl, oporzadzili go, wspolnie czyszczac i szczotkujac, poki czarna siersc nie zalsnila znow w czerwonawych promieniach zachodzacego slonca. Stalowy Szpon usiadl na lezacym w trawie siodle. Czyszczac Monsa, Alon co rusz spogladal na sokola, jakby odbierajac oden meldunek. Eydryth nie zdziwila sie, gdy na twarzy jej towarzysza odbila sie troska. -O co chodzi? - zapytala cicho. -Stalowy Szpon widzial Yachne. Nadal kieruje sie na poludniowy wschod, w strone miejsca, ktore moj skrzydlaty partner nazywa "martwym miejscem, miejscem chorych drzew, miejscem-klatki-z-Mocy". Jak rozumiem, ma to znaczyc, ze Yachne znalazla miejsce, ktore jest przeciwienstwem tego. - Glowa wskazal na gaj Neave. - Przypuszczam, ze chce tam skupic swoja moc, by wpedzic Kerovana w zasadzke. -Jak to daleko stad? -Kilka godzin pieszo. - Spojrzal na wschod z glebokim namyslem. - Jak daleko jest do Kar Garudwyn, wedlug ciebie? -Sadze, ze okolo dwudziestu mil - powiedziala wskazujac rowniez na wschod. - Oczywiscie, jesli 284 dobrze zapamietalam dawne opowiesci o polozeniu swiatyni Neave w stosunku do ziem klanu Czerwonych Plaszczy. Moj dom jest tuz za ich granicami.Mlodzieniec zrobil krok do przodu i wzial ja za rece. -Z podwojnym ciezarem Monso nie zdola przebyc tej odleglosci dzisiejszej nocy. I ktos musi odnalezc Yachne. -Co... Co to ma znaczyc?! - Spojrzala na niego z zapartym tchem. -Rozstaniemy sie - oswiadczyl cicho. - Ja pojde pieszo na poszukiwanie mojej dawnej opiekunki. Jestem mlody i zrodlo Neave dobrze sie sprawilo: wyleczylo mi noge. Stalowy Szpon zaprowadzi mnie do tej wiedzmy. Zrobie, co sie da, zeby ja zlapac, zanim zdola okielznac Moc tamtego Ciemnego miejsca. -A ja? - zapytala czujac, ze strach sciska ja za gardlo. - Co chcialbys, zebym zrobila? -Eydryth! - Odetchnal gleboko. - Musisz pojechac do Kar Garudwyn. Ty jedna znasz droge. Twoja rodzina cie wyslucha, a na pewno nie dowierzalaby obcemu. Dziewczyna spojrzala ponad ramieniem Adepta na spokojnie pasacego sie teraz karego ogiera. Zadrzala. Jechac samotnie na demonicznym koniu, pokonac tak wielka przestrzen galopujac dziko w bezksiezycowa noc? A jesli Monso ja zrzuci albo zwroci sie przeciw niej? Przypomniala sobie tamta przerazajaca jazde i zaschlo jej w ustach ze strachu. -Alonie, chyba nie potrafie, nie dam sobie rady - szepnela. Chwycil ja za ramiona i potrzasal, dopoki nie oderwala spojrzenia od Kepliana i nie popatrzyla na niego. 285 -Musisz! - powiedzial z naciskiem. - Nie mozna nic innego zrobic, Eydryth! Musisz dosiasc Monsa i pedzic, jakby scigaly cie wszystkie Ciemne Moce tego swiata - co jest zupelnie mozliwe. Tylko w ten sposob zdolasz na czas ostrzec Kerovana!Zagryzla wargi z namyslem, potem odetchnela gleboko i skinela glowa. -Pomoz mi go osiodlac - odparla. c^ternatftp (edrowcy zostawili wszystkie swoje pakunki - oprocz harfy Eydryth - zawieszone na galeziach buku rosnacego na skraju laki. Pomagajac umiescic je tam, dziewczyna zastanowila sie w duchu, czy te srodki ostroznosci w ogole sa potrzebne. Nikle byly szanse, by ktores z nich powrocilo zabrac swoje rzeczy. Kiedy skonczyli, Eydryth ujela swoja laske z rekojescia w ksztalcie gryfa i bardzo powoli wysunela z niej miecz. -Chce, zebys go wzial - powiedziala do Alona. - Nie moge tu zostawic mojej harfy, a nie chce przeciazyc Monsa. Poza tym mozesz potrzebowac broni. Zawahal sie, a potem przesunal palcami po zlotym gryfie trzymajacym w otwartym dziobie ciezki blekitnawy krysztal. Wydalo mu sie naraz, ze wykonane z niebieskiej auanstali oczy gryfa sa zywe. Cialo gryfa, okrecone srebrnym drutem, zeby zapewnic dloni mocny uchwyt, tworzylo wezsza czesc rekojesci ponad jelcem. Adept zacisnal dlon na gryfie, podniosl miecz i machnal nim, badajac, czy jest dobrze wywazony. 287 iLDrobne szkarlatne fale splynely po niebieskawej klindze, gdy tylko padly na nia promienie zachodzacego slonca. -Dobrze lezy w mojej dloni - powiedzial z podziwem. - Prawie tak, jakby byl zywy i reagowal na moje zyczenia. -Bo tak sie wykuwa najlepsze miecze - wyjasnila. - Chce, zebys sie z nim nie rozstawal, Alonie. Przyda ci sie znacznie bardziej niz twoj wlasny - zakonczyla zdlawionym glosem. Pomodlila sie w duchu do Gunnory, zeby nie musial sie nim poslugiwac. Alon nie byl przeciez szermierzem i nie moglby tego zmienic nawet najlepszy miecz na swiecie. Spojrzal na nia ze smiertelna powaga, potem przeczaco pokrecil glowa i wyciagnal do niej brzeszczot. -Nie, dziekuje. Zamierzalem nawet zostawic swoj miecz razem z reszta rzeczy - odpowiedzial. - Zle sie biega z mieczem u pasa. Zeby zlapac Yachne, bede musial poruszac sie tak szybko, jak potrafie. - Wzruszyl ramionami i dodal ze smutkiem: - Co innego, gdybym sie umial nim poslugiwac. Eydryth popatrzyla na niego i powiedziala blagalnym tonem: -Przy wiazemy go rzemieniem. Bedziesz mogl go niesc na plecach, tak jak Sulkarczycy nosza te swoje wielkie brzeszczoty. - Wziela pas i zapiela wokol ramienia i pod pacha Adepta. Nastepnie wlozyla swoj miecz do starej pochwy Alona i przywiazala go mocno w odpowiednim miejscu. - Widzisz? W ten sposob niewiele wazy - Eydryth nie ustepowala. Lecz mlodzieniec nadal sie wahal. -Alonie... - szepnela patrzac mu w oczy. - Wez go, prosze. Wez go i pamietaj to wszystko, czego cie nauczylam. 288 Usmiechnal sie posepnie.-Jednego pchniecia i dwoch parad - zauwazyl sucho. - Rzeczywiscie jestem przygotowany do walki ze wszystkimi. - Potem jednak widzac wyraz jej oczu, dodal powazniejac: - Wezme go, moja droga. I bede pamietal. Odetchnela z ulga. Nie umialaby powiedziec, dlaczego uznala sprawe miecza za tak wazna. Byla o tym tak gleboko przekonana, jakby widziala cala przyszlosc. Monso stal juz osiodlany i gotowy do drogi przed wejsciem do gaju Neave. Harfe owineli w poplamiona, brudna oponcze Eydryth i przywiazali z tylu siodla. Zamienili sie obuwiem, gdyz wlasne gorzej sie nadawaly do wypelnienia wyznaczonych zadan. Eydryth nosila teraz wysokie, miekkie, pokiereszowane tyity do konnej jazdy. Byly troche za szerokie, ale wypchala ich czubki. Adept zas wlozyl znoszone i rozdeptane w pieszych wedrowkach trzewiki dziewczyny. -Wez to - powiedzial zdejmujac tez swoj ciezki skorzany kaftan. - Przyda ci sie. Osloni cie przed wiatrem i galeziami. Nalozyla go, a pozniej naciagnela rekawice. Strzemiona skrocila o kilka dziurek. Monso odwrocil glowe i z ciekawoscia obwachiwal dziewczyne, kiedy przywiazywala do siodla manierke pelna wody ze zrodla Neave. Poklepala Kepliana. -Teraz bedzie tylko nas dwoje, maly - mruknela. - Jezeli pozwolisz mi zostac na pokladzie. Na koniec skrzyneczke Dahaun wcisnela do kieszeni z klapa w kaftanie Alona i starannie przywiazala zapiecie. -Jestem gotowa - oswiadczyla. Alon w milczeniu wyciagnal splecione dlonie i sie pochylil. Szybko, w obawie, ze sie rozmysli, Eydryth 19 - Tkaczka piesni 289 w lewa reke ujela wodze, po czym postawila lewa stope na rekach Alona. Podsadzil ja zrecznie... i w mgnieniu oka znalazla sie w siodle. Monso parsknal niespokojnie i grzebnal kopytem.-Powiedzialas, ze dwadziescia mil? - spytal czarodziej, zwracajac sie w strone ciemniejszego nieba na wschodzie. -Rownie dobrze moze byc i dwadziescia piec - przyznala. - Pod koniec bede musiala zjechac z drogi i mknac na przelaj, przez ziemie Kiogow. Jest tylko jedno wejscie do Doliny Landisla. Alon spojrzal na nia z przejeciem i oparl reke na jej dloniach trzymajacych wodze. -Jadac rownym galopem powinnas tam dotrzec okolo polnocy - powiedzial. - Jezeli nie pozwolisz mu rozwinac pelnej szybkosci, Monso da sie skierowac tam, dokad chcesz. Ale musisz kontrolowac jego bieg. Sama dobrze wiesz, co moze sie zdarzyc, jezeli poniesie, a ty stracisz nad nim panowanie. Wiedziala bardzo dobrze. -Bede uwazala - zapewnila go z powaga. - Zreszta, na pewno jest jeszcze zmeczony po dzisiejszej szalenczej jezdzie do swietego gaju. Moze woda Neave tez wplynela na niego kojaco jak na nas? Teraz bedzie taki spokojny jak dziecinny kucyk, prawda, Monso? - zapytala, wygladzajac grzywe niespokojnego Kepliana. Alon pominal milczeniem ten kiepski zart. Nie odrywal od Eydryth oczu. Zacisnal swoja dlon tak mocno, ze sprawil jej bol. -Oby Jantarowa Pani czuwala nad toba, moja kochana - szepnal. - Modle sie, zebysmy znow sie zobaczyli. A poki to sie nie stanie, niech ci sie dobrze wiedzie. 290 Tyle slow cisnelo jej sie na usta, lecz czula, ze glos jej sie zalamie. Nachylila sie tylko i zdolala pocalowac Alona w skron, zanim Monso, zaniepokojony nowym jezdzcem, nie odstapil w bok.Alon odwrocil sie od niej i skinieniem reki przywolal Stalowego Szpona. -Badz moim przewodnikiem, skrzydlaty wojowniku! - zawolal i pobiegl w dol zbocza, a ptak krazyl nad jego glowa. Monso widzac to, wygial szyje i poczal drobic w miejscu. Dziewczyna gleboko odetchnela i popuscila nieznacznie wodze. Potem jeszcze troche... Keplian zrobil krok do przodu i ruszyl stepa za swoim panem. Eydryth ostroznie znow popuscila wodzy. Wtedy Monso pognal galopem w dol zbocza i w dwoch krokach minal Alona. Kiedy dotarli do drogi, Eydryth skierowala konia w lewo. Keplian poslusznie skrecil i wbiegl na droge. Podniosla wzrok i zanim zarosla przeslonily jej widok, zobaczyla Alona machajacego na pozegnanie reka w chwili, gdy znalazl sie u stop wzgorza ze swietym gajem. Pozniej zakryly go galezie i przed soba miala juz tylko biegnaca na wschod pusta droge, na ktorej kladly sie czerwone blaski zachodzacego slonca. Stajac w strzemionach, by ulzyc wierzchowcowi, jednoczesnie wydluzyla o pol dloni wodze. Kary ogier poszedl rownym, wyciagnietym galopem. Sama droga mu w tym pomagala - nie byla tak twarda, by uszkodzic kopyta, ani tak sucha, by unosily sie z niej tumany kurzu. Widzac przed soba pusta przestrzen, Keplian z nadzieja szarpnal wedzidlem, lecz posluchal Eydryth, kiedy go powstrzymala. Dziewczyna nie posiadala sie z radosci. Miec wladze nad tak szybkim, tak poteznym stworzeniem! Upajajace to bylo doznanie. 291 Zapadl zmierzch, ale nadal nikogo nie spotkali. Monso wydawal sie zadowolony, ze moze biec z szybkoscia, ktora moglyby osiagnac tylko nieliczne smiertelne rumaki.Robilo sie coraz ciemniej. Eydryth postanowila przywolac swoj magiczny wzrok. Zanucila na glos i wszystko wokol niej stalo sie wyrazniejsze. Zobaczyla, ze jedno czarne ucho odwrocilo sie, by uslyszec jej glos. Zanucila glosniej, a wkrotce pelnym glosem zaspiewala wylacznie dla Kepliana piesn, ktora wydala jej sie w tych okolicznosciach stosowna: Pedzi wsrod nocy piec koni mlodych, Lecz nie o zloto ida w zawody. Gna pieciu jezdzcow co kon wyskoczy, Bo tu o zycie walka sie toczy. Zaspiewala caly Wyscig pana Farala, a Monso wciaz trzymal jedno ucho zwrocone do tylu. Moze ta piesn sprawiala mu przyjemnosc? Czas mijal... W bezksiezycowe noce, takie jak ta, trudno odgadnac, ile czasu uplynelo, godzina czy wiecej, ale Eydryth widziala mijane w pedzie pola uprawne i pojedyncze domy. Dotarli zatem juz do gesciej zaludnionych ziem Arvonu. Przegalopowali przez jakies miasto. Kopyta Kepliana krzesaly iskry na ulicznych kocich lbach, a szybki tetent odbil sie echem od zbudowanych z kamienia i drewna domow i sklepow. Nad drzwiami ratusza wisial plaszcz jakiegos klanu; Eydryth odwrociwszy sie dostrzegla niebieska plame. -Jestesmy na ziemiach Niebieskich Plaszczy, Monso - wyspiewala, nie zwracajac uwagi na drzwi gospody, ktore sie poza nimi otwarly. Glosne pytania 292 zaskoczonych wiesniakow, ktore szybko ucichly w oddali, tez pozostawila bez odpowiedzi. - Przebylismy przynajmniej dziesiec mil. Jezeli tak dalej pojdzie, wkrotce bedziemy jechac przez dobra klanu Czerwonych Plaszczy. Zmeczyles sie?Kary mieszaniec parsknal, jakby gardzil taka mysla. Eydryth rozesmiala sie glosno i pogalopowali dalej. Znow pedzili droga biegnaca przez pola uprawne. Kamienny most zadudnil pod kopytami Kepliana. Uslyszala cichy plusk wody omywajacej filary i oblizala wyschniete od wiatru usta. Przyszlo jej do glowy, ze mogliby sie zatrzymac, odpoczac i lyknac wody ze zrodla Neave, ale uznala, ze wytrzyma jeszcze troche. Kiedy znajdziemy sie na ziemiach Czerwonych Plaszczy, obiecala sobie w mysli. Brod przy Glebokiej Wodzie. Tam odpoczniemy kilka minut... Bolaly ja juz miesnie lydek, gdyz caly czas stala w strzemionach. Siadla wiec w siodle i pochylila sie do przodu, starajac sie ulatwic Keplianowi bieg. Cwalowali teraz w strone czegos, co wygladalo jak czarna plama przykucnieta nad droga niczym gigantyczna bestia, gotowa polknac ich wielka paszcza. Eydryth wytezyla magiczny wzrok i dostrzegla drzewa. Oczywiscie, przypomniala sobie. To las Niebieskich Plaszczy. Zaraz bedzie granica posiadlosci Czerwonych Plaszczy. Gdy Keplian wjechal do lasu, znalezli sie w tak glebokich ciemnosciach, ze nawet wyostrzony wzrok Eydryth ledwie je przenikal. Monso parsknal niespokojnie i zwolnil biegu, przechodzac z galopu w klus. Wiedzac, ze jego oczy musza przyzwyczaic sie do panujacego w lesie mroku, Eydryth nie poganiala Kepliana. 293 Pod drzewami bylo ciemno jak w jaskini. Dziewczyna skoncentrowala sie, nucac glosno i dostrzegla droge ciagnaca sie przed nimi jak czarny atlasowy pas polozony na rownie czarnej aksamitnej sukni. Kroki karego ogiera staly sie pewniejsze, gdyz jego oczy przywykly do braku swiatla w lesie. Klusowali dalej, nie osmielajac sie pedzic szybciej.Raptem zimny podmuch wiatru musnal jej kark niczym dotkniecie martwej reki. Eydryth skulila sie nad a klebem i zadrzala. Wiatr znow ja dopadl, jeszcze silniejszy i zimniejszy, dal w plecy, mierzwil wlosy. Razem z wiatrem naplynal jakis zapach... Cuchnacy, lecz znajomy odor. Eydryth skrzywila sie. Gdzie to bylo? Gdzie czula juz kiedys taki smrod? Obejrzala sie, szukajac wzrokiem jego zrodla. Podmuch wiatru uderzyl ja w twarz jak wstretny oddech. Swiecac wlasnym upiornym swiatlem ponad dwa tuziny pajeczych jezdzcow unosilo sie z wiatrem, wiejacym prosto na nia i na Kepliana. Byly juz tak blisko, ze dostrzegla ich szczypce. Ze szczek sciekal jad, opryskujacy powierzchnie ledwie widocznej w mroku drogi. Skupiska obrzydliwego zielonkawego swiatla znaczyly ich szlak. Nastepny podmuch jeszcze blizej cisnal paja-kokraby w strone minstrelki i jej wierzchowca. Jeszcze chwila... Eydryth z okrzykiem przerazenia pochylila sie do przodu. Niesamowity wiatr az uderzyl po jej plecach. -Naprzod, Monso! - zawolala uderzajac pietami w boki Kepliana. - Naprzod! - Obejrzala sie, zobaczyla szczypce tuz za rozwianym ogonem wierzchowca. - Pedz! - wrzasnela, smagajac wodzami szyje konia. Teraz i kary ogier zweszyl przesladowcow. Nie potrzebowal juz zadnej zachety. Pomknal przez ciemny las jak pocisk ze strzalkowego pistoletu. 294 Ciemnosci zamazaly sie przed oczami Eydryth. Ogarnela ja obawa, ze w kazdej chwili moze roztrzaskac sobie glowe o jakis rosnacy nisko konar. Z drugiej strony jeszcze bardziej bala sie scigajacych potworow. Nie probowala zatem powstrzymac Monsa, tylko przylgnela do jego szyi.Od czasu do czasu dostrzegala teraz przeswity w jednolitym murze drzew. Zebrala sie na odwage, obejrzala i spostrzegla, ze pozostawili za soba pajeczych jezdzcow. Lecz niesamowita wichura nie przestawala za nimi podazac. To czary, zrozumiala wreszcie. Naslano na nich ten wiatr i tamte stwory. Ale kto to zrobil? Yachne? Adepci z Garth Howell? Nie wiedziala. Nie scigamy sie z pajeczymi jezdzcami, pomyslala, scigamy sie z wiatrem! A jesli ten wiatr sie nasili... Keplian pedzil co sil w nogach i mijali drzewa tak szybko, ze ich pnie rozmazywaly sie w oczach. Nagle las sie skonczyl. Mkneli teraz stromym stokiem ku rzece polyskujacej w blasku gwiazd. To Gleboka Woda, uswiadomila sobie Eydryth. Jezeli Monso sie potknie albo upadnie, to przy tej szybkosci zmiazdzy mnie swoim ciezarem, pomyslala. Spojrzala przez ramie. Stado pajakokrabow rozproszylo sie po opuszczeniu lasu. Uciekinierzy byli teraz szybsi od nich. Dziewczyna pociagnela lekko za wodze. -Monso, spokojnie, chlopcze... mozemy teraz troche zwolnic... Ogier jednak nie zareagowal. Mknal z szybkoscia spadajacego na zdobycz sokola. Eydryth blagala, spiewala, ciagnela wodze, omal nie wyszarpnela sobie ramion ze stawow - wszystko nadaremnie. Wciaz jeszcze usilowala zatrzymac rozhukanego wierzchowca, kiedy ten wpadl w wezbrane wody rzeki. 295 Keplian probowal stanac deba i przeskoczyc przez brod, ale tylko oddalil sie od wybrukowanego pod woda przejscia i osunal w glebine. Fale rzeki siegaly mu do brzucha. Zachwial sie, na prozno starajac sie ustac na grzaskim, mulistym dnie. Woda oblala kolana Eydryth.Jeszcze moment i tylne nogi Kepliana stracily oparcie. Runeli do rzeki, a ciemna woda zalala ich oboje. Kiedy Monso sie przewracal, Eydryth zdazyla wysunac nogi ze strzemion. Pograzyla sie w odmety, zdolala jednak wyplynac na powierzchnie. Kaszlac i krztuszac sie stanela na chwile w wodzie, poki nie odzyskala oddechu, a potem poplynela. Prad ciagnal ja jak zywy drapieznik zdobycz. Zamrugala i potrzasnela glowa, daremnie probujac usunac z oczu wode. Z chwila gdy przestala nucic, stracila magiczny wzrok. Nagle poczula obok siebie cos wielkiego. Monso! Keplian przyszedl do siebie i pewnie plynal na drugi brzeg. Eydryth rzucila sie ku niemu, wymacala unoszace sie wodze. Podciagnela sie do karego ogiera i uchwycila przedniego leku siodla. Monso parl do przodu, rozbijajac piersia fale. Plynaca przy koniu dziewczyna zdawala sobie sprawe, ze kiedy Keplian stanie juz na twardym gruncie, bedzie miala tylko kilka chwil, by go dosiasc i uniemozliwic mu ucieczke. Spojrzala za siebie - pajakokraby przestaly ich scigac. Ich fosforyzujace ciala polyskiwaly w ciemnosciach, gdy dryfowaly bez celu wzdluz odleglego brzegu Glebokiej Wody. Oczywiscie, pomyslala. Jak wiekszosc slug Ciemnosci nie moga przebyc biezacej wody. Nagle przednie nogi Kepliana uderzyly o twardy grunt. Ogier parskajac rzucil sie do przodu. Woda 296 kaskadami splywala z jego poteznego ciala. Eydryth uczepila sie oburacz naglowka i wedzidla.-Monso, stoj! - rozkazala zapierajac sie nogami w blotnisty, porosniety trzcina brzeg. - Prr, maly! Mieszaniec potrzasnal glowa i szedl dalej z Eydryth kurczowo trzymajaca wodze. Kiedy dziewczyna znalazla sie na brzegu, osunela sie bezsilnie na kleczki, odgarniajac z oczu ociekajace woda wlosy. Po chwili wstala z trudem, przywolala znow magiczny wzrok i spostrzegla z ulga, ze harfa nadal tkwi przy siodle stojacego nad nia konia. Bedzie musiala ostroznie ja suszyc, zeby sie nie wypaczyla. Nocny wiatr jak miecz przeszyl jej mokre cialo. Zatrzesla sie z zimna. Potykajac sie szla brzegiem, az znalazla niewielki plaski glaz. Zatrzymala drzacego, mokrego konia i glaskala go chwile," starajac sie go uspokoic. Pozniej wlozyla noge w strzemie i z glosnym mlasnieciem opadla na zmoczone siodlo. Dopiero wtedy poczula, jak przygniata ja smiertelne zmeczenie. Poklepala sie po kieszeni, w ktorej ukryla skrzyneczke Dahaun. Czy pieczec, ktora tam umiescilam, wytrzymala? - pomyslala z niepokojem. A moze lek dla Jervona wlasnie teraz miesza sie z mulem na dnie rzeki? Bala sie sprawdzic, zreszta nie bylo na to czasu. Zagryzla wargi i ponaglila Kepliana. Dopoki nie upewnila sie, ze zdazaja we wlasciwym kierunku, jechala stepa, po czym pozwolila swojemu wierzchowcowi na cwal. Nie dawala jej spokoju mysl, ze tyle czasu stracili na przeprawe przez brod. Co, jesli Yachne w tej samej chwili zastawia pulapke na Kero- vana? Puscila cugle i Keplian ruszyl galopem. Dobrze znala te droge, gdyz jako dziecko wiele razy towarzyszyla swojej rodzinie do miasta. Jeszcze mila 297 i skreci w odchodzacy od drogi szlak, a potem pojedzie na przelaj przez terytorium Kiogow.Nagle spostrzegla, ze nie musi juz powstrzymywac Monsa. Zaniepokoilo ja to. Zdawala sobie sprawe, ze przeprawa przez Gleboka Wode zmeczyla karego ogiera, gdyz i ja wyczerpala. Czy w ogole zdolaja dotrzec do Kar Garudwyn? Przynajmniej pajakokraby naprawde zniknely. Zdobyla sie na odwage i spojrzala za siebie - zobaczyla tylko mrok. Czy ci, ktorzy je wyslali, sprobuja unieszkodliwic ich w inny sposob? Nie wiedziala. W jakis czas pozniej Eydryth skrocila wodze. Monso zwolnil i szedl stepa. Przejezdzajac przez niewielki strumyk, patrzyla na prawo. Po chwili zobaczyla ledwie widoczna drozke, ktora odchodzila od drogi. Mogla to byc sciezka wydeptana przez dzikie zwierzeta, ale corka Jervona wiedziala, ze jest inaczej. Skierowala na nia Kepliana. Kiogowie nigdy nie pozostawiali szerokich, udeptanych sciezek na swoich pastwiskach. Kiedy niewielkimi grupami opuszczali swoje terytorium, poslugiwali sie takimi waskimi steczkami, dbajac, by nie staly sie zbyt widoczne. Przegalopowali przez lake, lecz gdy sciezka zaczela wic sie przez niewielki lasek, Eydryth musiala znow zwolnic bieg swego wierzchowca. Kiedy mineli jeden z zakretow, nagle cos ciemnego zagrodzilo im droge. Przez chwile sadzila, ze to jakies dzikie zwierze kuli sie na drodze. Byl to na szczescie tylko wyzlobiony przez wiosenne ulewy gleboki row, pelen jakichs szczatkow. Pochylajac sie nisko nad karkiem Monsa, puscila luzem wodze, ponaglajac go. Ogier jednym skokiem znalazl sie po drugiej stronie. Na chwile oboje zawisli w powietrzu i dziewczynie wydalo sie 298 wtedy, ze fruna, a zaraz potem Monso lekko opadl na ziemie.-Dobry chlopiec! - zawolala drzacym glosem. Alon swietnie go ujezdzil, pomyslala klepiac Monsa. Zmagala sie z nocnym chlodem i wyczerpaniem, gdyz musiala bez przerwy poslugiwac sie magicznym wzrokiem, co meczylo ja znacznie bardziej niz jazda. Jeszcze dwukrotnie przeskoczyli przez powalone przez wiatr drzewa - pierwsze siegaloby dziewczynie do uda, gdyby przy nim stanela. Drugie raptem zagrodzilo im droge, kiedy w galopie wyskoczyli zza zakretu na lesnym szlaku. Eydryth na widok lezacego olbrzymiego pnia stlumila okrzyk przerazenia, scisnela kolanami boki wierzchowca, pochylila sie nisko nad jego szyja i zamknela oczy. Keplian skoczyl tak gwaltownie, ze omal nie wypadla z siodla. Wydawalo sie jej, ze cala wiecznosc wisza w powietrzu, zanim zaczeli sie znizac... Keplian i amazonka wyladowali twardo, omal nie tracac rownowagi - ale cali i zdrowi. Kiedy robiacy bokami ogier znow zaczal biec, dziewczyna objela go za szyje, omal nie placzac z radosci. -Dziekuje... dziekuje, Monso - wyjakala. Wreszcie pozostawili za soba ostatnie drzewa i wydostali sie na dlugie, stopniowo wznoszace sie pole. Monso oddychal juz z trudem, ciezko lomotal kopytami. Naraz zatrzymalo ich wolanie, ktorego Eydryth oczekiwala od chwili, gdy skrecili na te boczna drozke. -Ej! Ty tam! Stac! To ziemia Kiogow! Zatrzymaj sie, przedstaw i powiedz, co cie tu sprowadza. Wiedzac, ze wartownik jest uzbrojony w haczykowata wlocznie, Eydryth zatrzymala Monsa. Tym razem ogier najwyrazniej ucieszyl sie, ze moze stanac. Juz po chwili lzej oddychal. Potem, zweszywszy zblizajacego sie kio-ganskiego wierzchowca, Keplian zarzal, rzucajac wy- 299 zwanie. Smiertelny kon parsknal ze strachu. Dziewczyna wytezyla wzrok i ujrzala ciemna sylwetke jezdzca na szarej klaczy. Kioga zapalil pochodnie. Eydryth zaslonila reka oczy przed blaskiem, ktory na chwile ja oslepil.-To ja, Eydryth, corka Jervona! - zawolala. - Ktory z Kiogow odbywa warte dzisiejszej nocy? -Eydryth?! - zapytal podejrzliwie mezczyzna. - Jezeli jestes pania Eydryth, udowodnij to. Powiedz mi, jak ma na imie twoj bulany walach? Rozesmiala sie na caly glos, rozpoznajac ogorzala, wasata twarz. -Moja klacz - to czerwona kasztanka, Gurecie, dobrze o tym wiesz. Nazywa sie Vyar. -Eydryth! - jeknal Guret. - Co ty tu robisz?! Odjechalas tak dawno temu! A teraz powracasz w srodku nocy... - Podjechal blizej, zmuszajac klacz, by stala spokojnie mimo strachu przed Monsem. - A coz to za wierzchowiec! Skad go masz? Dziewczyna westchnela i pokrecila glowa. -To bardzo dluga historia, przyjacielu, a nie mam czasu, zeby ja teraz opowiedziec. Powiem ci tylko, ze panu Kerovanowi grozi wielkie niebezpieczenstwo i ze przyjechalam, by go ostrzec. Kiedy to zrobie, jeszcze tej nocy odjade z waszej Doliny. Zeby tu przybyc, opuscilam przyjaciela, ktoremu rowniez moze zagrazac powazne niebezpieczenstwo. Musze wrocic do niego, aby mu pomoc. -Przy... przyjaciela, powiadasz - zajaknal sie Kioga, najwyrazniej uslyszawszy w glosie dziewczyny nutke, z ktorej nie zdawala sobie sprawy. -To on wyhodowal i ujezdzil Monsa - wyjasnila, glaszczac pokryta platami piany szyje ogiera. -Musi to byc prawdziwy mistrz - oswiadczyl Guret. - No, no, zeby zlapac i ujezdzic Kepliana, trzeba wysmienitego jezdzca. 300 -Opowiem ci o wszystkim albo Alon to zrobi, jak tylko bedzie to mozliwe - obiecala Eydryth - ale nie teraz. Gurecie, dzisiejszej nocy przejechalam pol Arvonu. Musze jak najszybciej dotrzec do Kar Garudwyn.-Pomoge ci, pani. Zaczekaj chwile. - Jedna reka sciagnal z siebie barwny, haftowany pled, oslaniajacy jego glowe i ramiona przed nocnym chlodem; dlugie, ciemne warkocze opadly mu na plecy. - Wez to. Wygladasz jak przytepiony zrebak - dodal podajac jej cieple okrycie. Eydryth wlozyla koc na siebie, rozkoszujac sie cieplem ciala Gureta zawartym w grubych faldach. Kioga wskazal kciukiem za siebie. -Jedz, pani. Ja wezwe kogos innego, zeby mnie zastapil na warcie, a potem sam udam sie do doliny, tam gdzie pasa sie konie mieszkancow zamku. Kaze je osiodlac i przygotowac do drogi. Usmiechnela sie do niego z wdziecznoscia. - -Przyprowadz tez Vyar - powiedziala. - Monso zasluzyl sobie na odpoczynek. Dziekuje ci za pomoc, Gurecie. Eydryth lekko szarpnela wodze Kepliana. Ogier potknal sie i Guret zmierzyl go spojrzeniem. -Czy on da rade? Moze wolalabys wziac zamiast niego moja Takele? -O nie, Gurecie - odrzekla dziewczyna. Poklepala Monsa po lopatce. - Nawet tak wyczerpany bez trudu przescignalby twoja klacz. Liczy sie kazda chwila. Jeszcze raz dziekuje ci za pomoc. Pozdrowil ja uniesieniem pochodni, gdy ruszyla dalej. Kiedy znow otoczyl ja nocny mrok, Eydryth sprobowala odzyskac swoj magiczny wzrok. Liczyla jednak glownie na oczy Monsa, ktory wybieral droge cwalujac w gore zbocza. 301 Minelo kilka dlugich minut, zanim dostrzegla znajomy punkt orientacyjny - wielkie granitowe skaly. Zwolnila bieg Kepliana, okrazajac wybrzuszenie skalne, ktore rozwarlo sie waska szczelina. Skierowala tam ogiera. W polowie drogi do tej ciemnej gardzieli staly dwie kolumny z auanstali zwienczone uskrzydlonymi kulami.Wejscie do doliny. Byla prawie w domu. Wyrwal sie jej jek ulgi, ktory jednak bardziej przypominal bolesny szloch. Eydryth zwrocila konia ku wejsciu. W glebi klebila sie mgla. Byla to czesc ochronnego czaru otaczajacego doline, w ktorej Landisl, potezny czlowiek-gryf wybudowal niegdys swoja siedzibe. Ale kiedy Monso sprobowal minac te zapore, zatrzymal sie nagle i parsknal unoszac glowe. Pozniej cofnal sie, tak jak przy wejsciu do gaju Neave. Zapomnialam, pomyslala dziewczyna. Straznicy doliny! Monso nie moze tam wejsc, gdyz w czesci jest demonem... Gdyby zostawila tu Kepliana i przebiegla reszte drogi do zamku na zboczu gory, zabraloby jej to godzine albo wiecej! Wpatrzyla sie w magiczna zapore, szukajac w sobie mocy, ktora - zdaniem Alona - wladala. Zaczela spiewac, podnoszac glos w prosbie bez slow, skupiajac sie na stwarzanym w mysli obrazie bramy, ktora sie otwierala, pozwalajac im wejsc. Jej spiew wypelnil waskie przejscie i niebawem uskrzydlone kule zaczely pulsowac w rytm melodii. Zachowujac w mysli wizje bramy, Eydryth ponaglila Monsa. Powoli, oszczedzajac zraniona noge, Keplian przeszedl miedzy magicznymi kolumnami. Czar, zawsze spowijajacy tego, kto wjechal do doliny, zaczal tworzyc wirujace obrazy przed oczami Eydryth, 302 ale dziewczyna nie zaprzestala spiewu i po kilku krokach wszystko zniknelo. Eydryth zobaczyla po prawej plonace niebieskim blaskiem na tle nocnego nieba, w poblizu szczytu gory, strzeliste wiezyczki Kar Ga-rudwyn. W Dawnej Mowie znaczylo to "Wysoki Zamek Gryfa". Jej dom. Serce uderzylo mocniej w piersi dziewczyny.-Jeszcze troche, Monso. Potem bedziesz mogl odpoczac - mruknela, glaszczac i poklepujac Kepliana. Skupiwszy resztki energii, zaczela nucic i powoli odzyskala magiczny wzrok. Wylonila sie przed nia sciezka; Eydryth cmoknela jezykiem, a gdy to nie wystarczylo, uderzyla pietami w boki konia. Sciskala go nogami, dopoki nie wpadl w pelny galop. Wstydzila sie tego; krzywdzila przeciez zwierze, ktore juz dalo z siebie wszystko, a teraz bliskie bylo zupelnego wyczerpania, ale musieli przebyc jeszcze ponad mile. -Ja tez jestem zmeczona, maly - szepnela, klepiac ogiera po szyi. - Ruszaj, mozesz to zrobic. - Przyszlo jej do glowy, ze tak dobrze byloby zatrzymac sie, chocby nawet wypasc z siodla, polozyc na ziemi i zasnac... spac... Obraz Kerovana wypelnil jej umysl. Wyprostowala sie. Jeszcze troche... Keplian biegl teraz z trudem, dyszac ciezko. Wyraznie oszczedzal okaleczona przez pajakokraby noge. Zagryzajac wargi, Eydryth zmusila go do dalszego biegu, uderzajac lekko wodzami po szyi. Stracila magiczny wzrok, otoczyly ja ciemnosci. Zachwiala sie i chwycila leku siodla. Gdzie byla? Dokad dotarla? Tam! Na prawo... Wejscie na rampe, ktora prowadzila w gore stoku! Ktos, kto nie mieszkal tutaj przez cale zycie, zobaczylby tylko pionowe skalna sciane, ale 303 Kerovan juz dawno temu poprawil czar, ktory ukrywal te droge, tak ze jego przybrana corka mogla przyjezdzac i odjezdzac wedle swej woli.Skuliwszy sie na grzbiecie Kepliana, zwrocila go w strone podjazdu w zboczu gory, a potem mocno smagnela wodzami, ponaglajac go do biegu pietami i glosem: -Juz prawie jestesmy na miejscu, Monso! - jeknela. - Naprzod, dalej! Zrob to dla Alona! Stalowe podkowy zaszczekaly na kamieniach, kiedy wpadli do skalnego tunelu, ktory prowadzil ukosem w gore, prosto do Kar Garudwyn. Sciany i sklepienie tunelu swiecily slabym niebieskim blaskiem jak kamienie, z ktorych zbudowano te gorska twierdze. Wewnatrz ledwie starczalo miejsca dla Eydryth i jej wierzchowca. Przylgnela do konskiej szyi, ale i tak ocierala sie glowa i ramionami o kamienne sciany. Kilkakrotnie uderzyla sie mocno o twarda skale, gdy tunel zawracal i skrecal. Pochyliwszy nisko glowe, dyszac jak kowalski miech, Monso pial sie w gore... pial uparcie. -Juz prawie jestesmy... - szepnela dziewczyna, lecz zaden dzwiek nie wydobyl sie z jej wyschnietych ust. - Prawie jestesmy, Monso... biegnij! I Keplian wydobywal z siebie resztki sil. Kiedy w koncu wygramolili sie z ciasnego skalnego korytarza, zobaczyli rozjarzona blekitem cytadele Lan-disla. Kar Garudwyn byl wysoka budowla o dziwnie skreconych wiezyczkach i mnostwie waskich, lukowatych okien i drzwi. Przytlumione niebieskie swiatlo wydostawalo sie wszystkimi otworami. Zatrzymala Monsa na brukowanej drozce, odetchnela gleboko i krzyknela: -Obudzcie sie! Kerovanie! Joisan! Sylvyo! Grozi wam niebezpieczenstwo! Obudzcie sie! 304 Ledwie skonczyla wolac, kiedy dwie postacie pojawily sie na tle wielkiego lukowatego wejscia.Joisan i, u jej boku, Kerovan! Widzac, ze jej przybranemu ojcu nic sie nie stalo, Eydryth poczula ogromna ulge. Chwile pozniej Firdun przylaczyl sie do rodzicow - jak bardzo urosl! - a zaraz potem jego siostra Hyana. Sylvya przybyla ostatnia. Jej glowe, zamiast wlosow, porastaly miekkie piora. Okragle oczy, znacznie wieksze od ludzkich, patrzyly uwaznie. -Eydryth! - zawolala Joisan i zaczela schodzic po schodach do swojej przybranej corki. - Moja droga, co... Malzonka Kerovana urwala w pol slowa i zatrzymala sie. Monso nagle zachwial sie i glosno steknal. Opuscil glowe, dotykajac nozdrzami kamiennych plyt. Jego bolesny swiszczacy oddech napelnil noc. Zanim oszolomiona Eydryth zeskoczyla na ziemie, ogier zadrzal jak drzy strzala wbita gleboko w cel, a potem nogi ugiely sie pod nim i uklakl. Eydryth w ostatniej chwili zdolala zsunac sie z siodla. Keplian ciezko, powoli przewrocil sie na lewy bok i znieruchomial z wyprezonymi sztywno nogami. Potykajac sie, Eydryth odeszla pare krokow. Spojrzala na swoja rodzine i lzy jak grad poplynely po jej twarzy. -To ja go zabilam - powiedziala ledwie doslyszal- nie. - Och, Alonie, tak mi przykro... Monso, tak mi przykro... -Eydryth... - Joisan spieszyla ku niej z wyciagnietymi ramionami. Dziewczyna zmusila sie, by mowic wyraznie, szumialo jej w uszach z oslabienia, i sama prawie siebie nie slyszala. 20 - Tkaczka piesni 305 -Przybylam, zeby cie ostrzec, Kerovanie... Grozi ci ogromne niebezpieczenstwo. To ta czarodziejka Yach-ne. Ona ma wielka moc i zamierza ukrasc twoja. Musisz sie chronic. Musisz... Glos jej zadrzal i urwala, nie mogac wykrztusic juz ani slowa. Najpierw pomyslala, ze ziemia chwieje sie jej pod stopami. Dopiero po chwili zorientowala sie, ze to ona sama slania sie z wyczerpania. Probowala wyprostowac kolana, lecz nie czula nog. Wysoki, cienki dzwiek zawibrowal jej w uszach. Tej monotonnej, przerazliwej nucie towarzyszyla fala czerni jeszcze ciemniejszej i zimniejszej niz nurty rzeki zwanej Gleboka Woda. Mrok zalal ja i stracila przytomnosc. Zanim jej oslupiala rodzina zdazyla do niej podbiec, Eydryth osunela sie na bruk obok Monsa. eydryth! - Jakis glos dotarl do jej uszu, znany glos. - Eydryth! - zawolal jeszcze raz. - Siostro, obudz sie, prosze... - Czyjes pklce gladzily jej obolala glowe, zmniejszajac bol pulsujacy w skroniach. Lezala na czyms miekkim i cieplym. - Masz tu wode, napij sie, siostrzyczko. Poczula w ustach i gardle kojacy, zimny plyn. Przelknela z ulga, po czym otworzyla oczy i zobaczyla pochylona nad soba Hyane. -Eydryth, jak sie czujesz? - zapytala z troska jej przybrana siostra. Hyana przypominala z wygladu swoja matke, miala bowiem takie same jasnokaszta-nowe wlosy, zielone oczy i jasna cere kobiety z Dolin. Tylko wydatne kosci policzkowe i spiczasty podbrodek swiadczyly, ze byla rowniez corka Kero- vana. -Och, Hyano - szepnela dziewczyna. - Co z Ke- rovanem? Czy jest bezpieczny? -Jest - odpowiedzial inny glos i Eydryth odwrocila glowe. To Firdun pojawil sie obok swojej starszej siostry. - Ojciec czuje sie swietnie. 307 Kiedy jej przyrodni brat usmiechnal sie przyjaznie, chcac jej dodac otuchy, dziewczyna znow zauwazyla, jak bardzo wydoroslal. W wieku czternastu lat wygladal bardziej na mlodzienca niz na chlopca, byl wysoki i dlugonogi. Mial pociagla twarz swojego ojca, ciemne wlosy i oczy, ktore w pewnym oswietleniu wydawaly sie zoltobrazowe, w innym zas jasnoszare.-Gdzie jest Kerovan? - zapytala. Miala wrazenie, ze jej umysl przycmil sie albo zardzewial. Rodzenstwo najwyrazniej z trudem sie powstrzymywalo, by nie zasypac jej tysiacem pytan. - Grozi mu niebezpieczenstwo. Przybylam z pobliza Garth Howell, zeby go ostrzec - wykrztusila. -Nie obawiaj sie o ojca - uspokoil ja Firdun. - Teraz wlasnie siedzi na tronie Landisla w wielkiej sali, otoczony taka iloscia amuletow i talizmanow, ze moglby otworzyc stragan na jarmarku. - Usmiechnal sie niefrasobliwie. - I skarzy sie glosno, poniewaz matka zabronila mu opuszczac te zabezpieczenia. Chce wiedziec, co tu sie dzieje. Powiedzialem mu, ze zrobie wszystko, zeby sie dowiedziec. -Gdzie jest Joisan? A Sylvya? - zapytala Eydryth. -Polecily mi opiekowac sie toba, gdyz same zajely sie twoim... hm, wierzchowcem - odrzekla Hyana. -Zajely sie nim? - powtorzyla Eydryth nic nie rozumiejac. - Przeciez... przeciez Monso nie zyje. Hyana potrzasnela przeczaco glowa, a jej dlugie warkocze, na kioganska modle przeplecione barwnymi wyszywanymi wstazkami, podskoczyly na ramionach. -To stworzenie zyje - oznajmila. - Ale jak dlugo... - Wzruszyla ramionami. -Myslalam, ze zajezdzilam go na smierc - mruknela Eydryth. Tak, jej umysl istotnie sie psul... A moze to uszy ja zawodzily? Wydalo jej sie niemozliwe, 308 : by Keplian jeszcze zyl, sama widziala, jak umarl na zamkowym dziedzincu. -Nie, on zyje - zapewnila ja Hyana. - Tylko jest bardzo slaby, Eydryth. Mama uzywa calej swojej wiedzy i magii, ale nie wie, czy zdola go uratowac. Wspomnienia ozyly w pamieci corki Jervona z taka sila, ze poderwala sie z kolan Hyany. Ignorujac wysilki przybranego rodzenstwa, usiadla na lozu. -Woda! - zawolala rozgladajac sie dookola w poszukiwaniu uprzezy Monsa. - Woda w mojej manierce! Woda ze zrodla Neave, moze ona go uratuje! -To jest ta manierka? - Firdun podsunal jej cos pod oczy. -Tak! - Eydryth schwycila ja zaborczo. Zawahala sie jednak. Sama rowniez musi odzyskac sily, bo inaczej nigdy nie zrobi tego, co musi uczynic jeszcze tej nocy. Gdzie teraz jest Alon? Czy stawia czolo Yachne? Pewnym ruchem odkorkowala naczynie i przylozyla do ust. Liczyla lyki. Pozwolila sobie wypic tylko piec. Niemal natychmiast poczula w swoim zmeczonym ciele uzdrawiajacy wplyw wody. Juz po minucie zdolala bez niczyjej pomocy wstac z loza, a potem wyjsc na wykladany kamiennymi plytami dziedziniec, gdzie Joisan i Sylvya przykucnely przy Keplianie. Zblizywszy sie do nich, Eydryth zobaczyla z przerazeniem, ze skaleczenie na przedniej nodze Monsa znow krwawi. Noge pokrywala zarowno swieza jak i zakrzepla krew. Od chwili, kiedy rana sie otworzyla, ogier musial przebiec wiele mil. A ona tego nie zauwazyla w ciemnosciach! -Monso... - szepnela osuwajac sie obok niego i glaszczac go po szyi. Lezal nieruchomo i ledwie dyszal. Placz mu nie pomoze, ale woda ze zrodla Neave tak! 309 -Joisan... Sylvyo... - Uscisnela krotko reke kazdej z kobiet, ktore pomagaly ja wychowywac. Znajdzie sie czas na objecia i powitania pozniej, kiedy dla Monsa zrobia wszystko co mozliwe. - Mam cos, co moze mu pomoc. Musimy dac mu to - powiedziala podnoszac manierke. - Jest za slaby, zeby sam wypil, wiec bede musiala wlac mu to do gardla, wy zas przytrzymajcie mu glowe.-Co to jest? - spytala Joisan. Obok Madrej Kobiety lezala jej torba z lekami. Oczyscila juz rane - zakrzywiona igla i nic ze sciegna antylopy lezaly na kawalku czystego plotna. - Woda? Jak zwykla woda moze mu pomoc? -To nie jest taka sobie woda, ale woda ze zrodla Neave - wyjasnila Eydryth. - Ma bardzo silne dzialanie, wzmacnia i odnawia. - Podniosla do gory rozwarte dlonie. - Sama wlasnie wypilam troche i widzicie, jak mi pomogla. Inaczej nie moglabym sie podniesc, lezalabym jak Monso. Joisan przyjrzala jej sie, po czym skinela glowa. -Firdunie! Hyano! - zawolala. - Chodzcie tutaj i pomozcie mi podtrzymac glowe tego stworzenia, zeby Eydryth mogla wlac mu lekarstwo do gardla! Dopiero we troje zdolali podniesc i utrzymac glowe Kepliana. Eydryth oburacz rozwarla szczeki nieprzytomnego ogiera. Odsunawszy na bok jego jezyk, odkor-kowala manierke, po czym ostroznie wlala mu troche wody do gardla. Nastepnie zaczela masowac mu szyje, az odruchowo przelknal plyn, potem znow wlala nastepna porcje. Tyni razem Monso sam przelknal. Eydryth odstawila manierke, zachowujac reszte wody na pozniej. Powoli opuszczono wielka glowe na bruk. 310 Monso otworzyl i znow zamknal oczy. Steknal, ale sie nie obudzil. Za to jego oddech stal sie silniejszy i bardziej regularny. Joisan, ktora trzymala reke na jego boku, tuz za przednia lewa noga, podniosla wzrok i zawolala z podnieceniem:-Jego serce bije mocniej! Sylvya polozyla glowe na lopatce Kepliana, chwile nasluchiwala, po czym spojrzala ogromnymi okraglymi oczami na swoja przyjaciolke. -Rzeczywiscie! Lepiej zaszyj rane teraz, Joisan, poki jest nieprzytomny! - poradzila. Madra Kobieta skinela glowa i zabrala sie do dziela. Ponownie oczysciwszy rane, zblizyla do siebie jej brzegi, po czym zaczela je zeszywac rownymi sciegami, zawiazujac i zabezpieczajac kazdy z osobna. -Eydryth, chcialabym poznac cala twoja historie - powiedziala, nie podnoszac wzroku. " Eydryth westchnela. -Tak wiele sie zdarzylo, ze wlasciwie nie wiem, od czego zaczac! Och, Joisan, musimy uratowac Monsa, jezeli to mozliwe. On jest koniem Alona, a Alonowi wlasnie teraz moze grozi straszliwe niebezpieczenstwo! Musimy mu pomoc! -Kim jest ten Alon? - Malzonka Kerovana rzucila jej szybkie spojrzenie. Eydryth poczula, ze sie rumieni. Firdun i Hyana, ktorzy przykucneli w poblizu, spojrzeli na siebie porozumiewawczo. -Alon - mruknela, a rumieniec nadal zalewal jej twarz. - On jest... panem i wlascicielem Monsa, tego Kepliana - zaczela. - On jest moim przyjacielem... Madra Kobieta usmiechnela sie lekko i spojrzala przyjaznie na swoja wychowanke. 311 -Przyjacielem - powtorzyla obojetnie. Eydryth nagle uznala, ze koniecznie musi sprawdzic,czy butla z woda rzeczywiscie jest dobrze zamknieta. -Alon to Adept, ktory pomogl mi w znalezieniu leku dla Jervona. - Poklepala skrzyneczke ukryta w kieszeni pozyczonego kaftana. - Mam je ze soba. Jezeli Gunnora bedzie laskawa, moze... Urwala, slyszac na schodach stukot kopyt. Wszyscy jednoczesnie odwrocili sie i zobaczyli Kerovana. Pan Kar Garudwyn pochodzil z Dawnego Ludu i nie nalezal w pelni do rodzaju ludzkiego. Swiadczyly o tym oczy o barwie jantaru, z waskimi, dziwnymi zrenicami, i rozdwojone kopyta zamiast stop. Poza tym byl przystojnym mezczyzna o czarnych wlosach i typowych rysach Starej Rasy. Eydryth otworzyla usta z zaskoczenia, a potem zerwala sie jak oparzona. -Kerovanie, nie wolno ci opuszczac zabezpieczen! Moze wlasnie teraz Yachne probuje rzucic na ciebie czar! -Nie moglem juz dluzej wytrzymac - odparl z rozdraznieniem jej przybrany ojciec, obejmujac ja mocno. Po wszystkim, co przezyla tej nocy, dziewczyna wreszcie poczula sie bezpieczna. Omal sie nie rozplakala, gdy tulila sie do niego przez chwile. Kerovan odsunal ja nieco i spojrzal jej prosto w oczy. -Eydryth, corko, zbesztaj mnie, jesli musisz, ale, na Dziewiec Slow Mina, powiedz mi, co tu sie teraz dzieje! Joisan ostroznie zawiazala ostatni szew i spojrzala na swego malzonka, marszczac brwi. -Kerovanie - powiedziala surowo. - Eydryth mowi, ze grozi ci niebezpieczenstwo. Nie mozesz... Potrzasnal niecierpliwie glowa. -Nie mozesz oczekiwac, Joisan, ze bede tam siedzial i nic nie robil, kiedy cos zagraza mojej rodzinie 312 i mojemu domowi. - Kerovan zwrocil sie do swojej przybranej corki, kladac dlon na rekojesci miecza. - Kim jest ta Yachne, o ktorej wspomnialas? Jak moze nam zagrozic? - zapytal ostro, przypomniawszy sobie lata, ktore spedzil na wojnie.Eydryth pospiesznie porzadkowala w myslach wydarzenia ostatnich dni w jakas logiczna calosc. Tymczasem Joisan narzucila koc na lezacego nieruchomo Keplia-na i odwrocila sie do Kerovana. Nagle zesztywniala i z okrzykiem przerazenia wskazala na stopy swego malzonka. -Kerovanie! Spojrz! Eydryth cofnela sie, otwierajac szerzej oczy ze zdumienia. Na kamiennych plytach wokol kopyt Kerovana gestnial pierscien ciemnej mgly. Widziala ja juz w jaskini Yachne. -Kerovanie! - jeknela wskazujac na mgle. - To czary Yachne! Ona chce przyciagnac cie* do siebie, a potem wyssac cala twoja moc! Musisz zniszczyc ten czar! Joisan skoczyla do przodu, wyciagajac rece do Kero-vana, ale ten gestem kazal jej sie cofnac i wpatrzyl sie w ciemnopurpurowa mgle klebiaca sie wokol jego nog. -Nie, pani - rozkazal nie cierpiacym sprzeciwu glosem. - Nie probuj mnie dotknac, bo i ciebie porwie ten czar. Eydryth poczula sie tak, jakby przezywala na jawie koszmarny sen, z ktorego nie mozna sie obudzic. Zalamala rece w bezsilnej mece. -Och, Kerovanie, czy mozesz to powstrzymac? Nie pozwol sie porwac! - zawolala. Kerovan powoli podniosl reke, uroczystym gestem jakby kogos przyzywajac, kogos nieobecnego. 313 -Tak - powiedzial po chwili. - Moge to powstrzymac. - Jego dziwne, nieczlowiecze oczy rozjarzyly sie wewnetrznym blaskiem, gdy zaczal spiewac w Dawnej Mowie.Wokol postaci dziedzica Landisla zaczela rosnac jakas forma, zaslaniajaca go calkowicie swoim blaskiem. Eydryth dostrzegla przelotnie ptasia glowe, ktora przypominala jej z wygladu Stalowego Szpona, potem zas uniesiona wielka lape. Podobny do lwiego plowy zad zlal sie z piersia i glowa orla. Oczy zjawy zaplonely jantarowym swiatlem... i byly to oczy Kerovana. Lecz reszta ciala tej niesamowitej postaci nalezala do wyslannika Landisla, jego straznika i obroncy, gryfa Telphera. Przez cale zycie dziewczyna slyszala opowiesci o tym, jak Landisl, czlowiek-gryf i jego sluga Telpher bronili Joisan i Kerovana podczas ich wedrowek... ale dopiero teraz zobaczyla, jak dziedzic Landisla przywoluje swego ducha opiekunczego. Powoli, prawie pogardliwie widmowy gryf podniosl wielka lape i przesunal nia przez gestniejaca mgle, rozrywajac magiczny krag. Po chwili zarowno mgla jak i zjawa gryfa nagle zniknely. Kerovan, caly i zdrowy, stal na dziedzincu. Eydryth krzyknela, chwiejnym krokiem podeszla do swojego przybranego ojca i uscisnela go mocno. Rodzina Kerovana, z okrzykami ulgi i radosci, stloczyla sie wokol. -Ty... ty zniszczyles ten czar! - wyjakala w koncu Eydryth, robiac krok do tylu, by mu sie przyjrzec. - I tak latwo... a Dinzil nie mogl nic zrobic. - Spochmur-niala myslac o tym, jak probowali ostrzec Kerovana. Przypomniala sobie przeprawe przez Gleboka Wode, zaslabniecie Monsa... Najbardziej jednak przerazalo ja wspomnienie o tym, ze opuscila Alona. Czy to wszystko 314 'IIposzlo na marne? - Byc moze... - wyjakala drzacym glosem - byc moze moje ostrzezenie nie bylo potrzebne. Moze nie musialam opuscic Alona... Joisan tulac sie do swego malzonka, obejmowala go jednym ramieniem, drugim zas swoja przybrana corke. Potrzasnela przeczaco glowa. -Mylisz sie, Eydryth - powiedziala z powaga. -Moja pani ma racje, Eydryth - oswiadczyl Kero-van. - Ostrzeglas mnie i dlatego moglem zniszczyc czar, ktory mial mnie porwac. Ale gdybys nie przybyla tutaj dzisiejszej nocy, wpadlbym w zastawiona przez Yachne pulapke. Po prostu spalbym nie przygotowany do obrony... - i dodal ponuro: - I nie mam co do tego zadnych watpliwosci. -Mialas nam opowiedziec dluga historie, siostrzyczko - wtracila Hyana. - Wspomnialas tez cos o jakims Alonie, ktoremu zagraza niebezpieczenstwo... -Tyle mam do powiedzenia i tak malo .czasu! - zawolala Eydryth. - Musze natychmiast zobaczyc Jervona! Mozliwe, ze znalazlam dla niego lek, ktory mu pomoze! A potem wszyscy musimy jechac na pomoc Alonowi. Obawiam sie, ze Yachne sprobuje go schwytac, skoro nie udalo jej sie pojmac Kerovana. Wyruszyl, zeby ja odnalezc, ale jest zmeczony i wczoraj zostal ranny. Bardzo boje sie o niego. -Eydryth, moja droga... - Sylvya patrzyla na dziewczyne ze zdumieniem, jakby nigdy dotad jej nie widziala. - Wyczuwam tak wiele zmian, jestes taka zmieniona! Odwiedzilas wiele miejsc i wiele dokonalas! Zmieniona... - Kobieta z glebokiej przeszlosci Arvonu szybko nakreslila w powietrzu jakis symbol, ktory zaplonal niebieskozielonym blaskiem. -Masz racje, ciociu - powiedziala Eydryth usmiechajac sie lekko, lecz dumnie. Potem zas, nucac cicho, 315 nakreslila swoj znak - w ksztalcie nuty. Zawisl przed nia jarzac sie turkusowym ogniem. - Odkrylam wlasny rodzaj mocy - wyjasnila. - Wladam nia za posrednictwem mojej muzyki. Inaczej nie moglabym przeprowadzic Monsa obok straznikow Doliny.Na twarzach obecnych odmalowalo sie zdumienie. Otoczono Eydryth, zasypujac ja pytaniami. Kerovan musial krzyknac glosno, zeby uciszyc zgromadzonych. -Siadajcie, musimy wysluchac calej historii od poczatku - rozkazal jak przystalo panu na zamku. - A jesli chodzi o mnie, najbardziej interesuje mnie ow tajemniczy Alon! Eydryth znow poczula zdradziecki rumieniec na policzkach. Szukala slow, zeby opowiedziec im o Alonie, ale wciaz nie umiala ich znalezc. Usmiechnela sie wiec do swojej rodziny, czujac, ze ich milosc i troska sa jak matczyne ramiona obejmujace dziecko obudzone z koszmarnego snu. -Wszystko wam opowiem - obiecala. - Po kolei. Pozwolcie tylko, ze najpierw... - Wyjela z kieszeni skrzyneczke Dahaun, otworzyla ja i ostroznie zajrzala do srodka. Z ulga zobaczyla czerwony mul, ktory sprawial wrazenie rownie swiezego jak wtedy, kiedy uleczyla nim rane na nadgarstku Alona. - Najpierw Jervon. Nie usiedze na miejscu, dopoki nie zobacze mojego ojca. -Czy to jest lek, ktory przywiozlas? - zapytal sceptycznie Kerovan, zagladajac do skrzyneczki. - Mul? Joisan dotknela lekko palcem czerwonej, wilgotnej ziemi, a potem cofnela reke jakby ukaszona. -Gdzie to znalazlas? - jeknela. -Otrzymalam to od Pani Zielonych Przestworzy w Escore - odparla dziewczyna. Spojrzala na uspionego konia, a potem podniosla z ziemi harfe, nadal 316 owinieta w oponcze. - Jezeli dopisze nam szczescie, w skrzyneczce Dahaun pozostanie jeszcze dosc mulu, zeby zaleczyc rowniez rane Monsa. - Usmiechnela sie do nich. - Ale najpierw, och, najpierw musze zobaczyc mojego ojca!-Oczywiscie, idz do niego, moja droga - powiedziala Joisan z cieplym usmiechem. - W tym czasie Kerovan i ja przygotujemy cos do zjedzenia. Sadze, ze te wszystkie alarmy i napasci o polnocy dodaly nam apetytu. Firdun i Sylvya beda czuwac nad twoim wierzchowcem. -Chodz, siostrzyczko - odezwala sie Hyana biorac dziewczyne pod ramie. - Bede ci towarzyszyc. Niosac harfe i skrzyneczke Pani Zielonych Przestworzy, Eydryth poszla za swoja przybrana siostra poprzez wspaniale komnaty Kar Ganidwyn, a pozniej korytarzem oswietlonym jarzacymi sie kulami, podobnymi do tych, ktore widziala w Es, cytadeli Czarownic. Przypomniala sobie Arvis. Ciekawe, jak tez jej sie wiedzie? Dziewczeta dotarly do drzwi Jervona. Eydryth zatrzymala sie nagle, drzac na calym ciele. A jesli mul Dahaun nie podziala, pomyslala czujac suchosc w ustach. Podrozowalam tak dlugo, minelo tyle lat... Prosze cie, Jantarowa Pani... prosze cie, Neave! Blagam was, zwroccie mi ojca! Hyana polozyla jej reke na ramieniu, by dodac jej otuchy. Eydryth skinela glowa, wyprostowala sie i weszla do srodka. Jervon lezal na swoim lozku. Jakas kioganska dziewczyna drzemala na krzesle. Sluga albo ktos z rodziny zawsze czuwal nad nieszczesnikiem, zeby nie odszedl nieswiadomy, dokad idzie, albo mimowolnie nie zrobil sobie krzywdy, jak malenkie dziecko, do ktorego teraz byl podobny. 317 Kioganka - Eydryth przypomniala sobie, ze miala na imie Karlis - spojrzala szeroko otwartymi oczami.-Eydryth! - wykrzyknela. - Witaj w domu, pani! Eydryth powitala sluzebna, a Hyana usmiechnela sie uspokajajaco do dziewczyny. -Popilnujemy go obie jakis czas - powiedziala i Karlis odeszla. Eydryth podeszla powoli do loza swojego ojca. Rozchylone nawet podczas snu usta i nieobecny wyraz twarzy swiadczyly o chorobie. Usiadla obok niego i lagodnie wziela go za reke. Jervon otworzyl oczy, ktore niegdys mialy te sama, intensywnie niebieska barwe jak oczy jego corki, ale teraz byly wyblakle i puste. -Ojcze - szepnela gladzac jego kasztanowate wlosy. - Wrocilam do domu. Jervon usmiechnal sie szeroko, i zaczal cos do niej belkotac, mieszajac przypadkowe slowa z bezsensownymi sylabami. Przynajmniej wciaz mnie poznaje, pomyslala ocierajac mu sline z brody. -Lez tylko spokojnie - szepnela i zaczela powoli rozsmarowywac uzdrawiajacy mul po jego czole, okrywajac je chlodna czerwona oslona. Twarz Jervona zaczela drgac. Podniosl rece, zeby zetrzec lecznicza substancje. -Nie, zostaw, nie scieraj tego - powiedziala Eydryth i razem z Hyana trzymaly go za rece, az znieruchomial i tylko nadal zerkal na nie z lekiem. -Kiedy sie uspokoi - odezwala sie cicho Eydryth - zaniesiesz reszte tego mulu Joisan. Powiedz, zeby posmarowala nim rane Kepliana. A potem niech przeplucze skrzyneczke woda. Chce, zeby sie jej napil, gdy sie obudzi. -Rozumiem - odparla cicho Hyana. Jervon spojrzal na nie, pozniej zas na dzbanek z woda stojacy obok loza. Wskazal go skinieniem reki, znowu cos belkocac. 318 i-Chce mu sie pic - oswiadczyla Eydryth, ktora rozumiala te gesty i dzwieki. Ale zanim Hyana przylozyla czare do ust Jervona, corka pod wplywem naglego impulsu wrzucila do niej grudke czerwonego mulu i zamieszala palcem wode. -Pij, ojcze - powiedziala, pomagajac mu usiasc. Jervon pil lapczywie, potem usmiechnal sie z roztargnieniem i ponownie sie polozyl. Rzucal sie niespokojnie, nieustannie probujac zeskrobac mul, ktory zasychal mu na czole. - Nie, nie - szeptala Eydryth. - Zostaw to tak, jak jest, ojcze... Hyana trzymala skrzyneczke Dahaun, przygladajac sie resztkom czerwonego mulu. -Kimkolwiek jest ta Pani Zielonych Przestworzy, na pewno ma wielka moc - powiedziala z zastanowieniem. - Czuje to poprzez to puzderko. -Tak, Dahaun jest bardzo potezna - potwierdzila jej przybrana siostra. - To czesc historii, ktora dopiero wam opowiem. Cicho... - dodala, spogladajac znow na ojca. - Lez spokojnie, drogi ojcze. Odpocznij. -Moze mu zaspiewasz... To zawsze go uspokajalo, nawet w najgorsze dni. Eydryth skinela glowa, podnoszac harfe. Nastroila ja, a potem zaczela lekko tracac struny, nucac cicho, gdy szukala w myslach odpowiedniej piesni. Oczami wyobrazni ujrzala Alona i zanim zdala sobie sprawe z tego, co robi, juz spiewala: Gdy na wzgorzach purpurowe kwitly wrzosy, Gdy w Dolinie dzwiecznie brzmialy ptasie glosy, Lezac z glowa na milego lonie Moglam marzyc o slubnym welonie. Nim zdradziecki wrog do Doliny wpadl. Nasze byly wzgorza i naszym byl swiat. 319 Dzisiaj wojna kochanka jest mego milego, Lecz jej wzgledy wcale nie chronia od zlego.W moich snach milosnie patrza jego oczy, Slodkie zaklecia szepcze jego glos. Nasza Doline sionce nadal zioci, I wzgorza purpura barwi wrzos. Moje serce do niego nalezy, I bedzie tak az po zycia kres. Bo sile milosci wiernoscia sie mierzy, Kto przysiege zlamie - oby sczezl! Spiewala te stara piesn spokojnie, ale lzy wezbraly jej pod powiekami i poplynely po twarzy. Kiedy skonczyla, Jervon spal. Czerwony mul wysychal i zamienial sie w twarda skorupe na jego czole. Hyana polozyla reke na ramieniu siostry. -Kochasz go, prawda? - mruknela. - Tego Alona? -Tak, kocham - szepnela Eydryth, opierajac czolo o ramie mlodszej dziewczyny, gdyz nie smiala spojrzec jej w oczy. - Kocham go bardziej, niz moglabym wyrazic to slowami. -Powiedz mi, czy on darzy cie miloscia? - Hyana przytulila ja lekko, gladzac po wlosach. Eydryth skinela glowa. -Ale boje sie o niego - mruknela. - Zawislo nad nim wielkie niebezpieczenstwo. -Pomozemy ci, siostro - obiecala Hyana usciskiem dloni dodajac Eydryth otuchy. - Powiem rodzicom, zeby przygotowali sie do podrozy. Wyruszymy jutro. -Nie, jutro moze byc za pozno. Musimy wyruszyc w droge jak najszybciej. Najlepiej jeszcze dzisiejszej 320 nocy. Alon poszedl samotnie sladami Yachne do pewnego Miejsca Mocy, Ciemnej Mocy. Nie mam odwagi zwlekac do switu. Hyana spowazniala.-Dzisiaj w nocy nie swieci ksiezyc - powiedziala spokojnie. - Teraz Moce Cienia sa najsilniejsze. A zwlaszcza w pewnym Ciemnym Miejscu. -Wiem. To jeszcze jeden powod, zeby wyruszyc przed switem. Corka Joisan i Kerovana skinela glowa, a pozniej wymknela sie niepostrzezenie, pozostawiajac Eydryth sama z jej ojcem. Siedziala obok ojca, sciskajac go za rece, patrzac, jak spi. Zaczela znow cicho spiewac, a wspomnienia przemykaly przez jej umysl jak rozbawione dzieci. Jervon... noszacy ja na barana, gdy byla bardzo mala. Jervon fechtujacy sie na dziedzincu z Kerovanem, jego zaczerwieniona, pelna zycia twarz. Jervon, ktory podniosl ja, kiedy po raz pierwszy spadla z konia, jego zatroskane oblicze... Jervon obejmujacy ramieniem swoja malzonke, gdy widziala ich razem po raz ostatni przed zniknieciem Elys... Wspomnienia rozwialy sie i Eydryth zapadla w drzemke. Obudzila sie, gdy do komnaty weszla Joisan. Jej przybrana matka przebrala sie do podrozy w spodnie i wysokie buty. Miala na sobie watowany skorzany kaftan i gruba tunike, a jej kasztanowate wlosy byly zaplecione w warkocze. Trzymala w ramionach narecze starych ubran Eydryth. -Przynioslam ci odziez - szepnela - zebys mogla zdjac ten przemoczony stroj. - Spojrzala na Jer-vona. - Jak on sie czuje? Eydryth postukala palcem w skorupe mulu na czole swego ojca. 21 - Tkaczka piesni 321 -Mul wysechl i peka - oswiadczyla. - Dahaun powiedziala, zeby go usunac, kiedy...Urwala, gdyz Jervon otworzyl oczy. Przeniosl wzrok z Joisan na Eydryth, pozniej zamrugal i spojrzal przytomniej. -Joisan? - szepnal wpatrujac sie w malzonke Kerovana. Obie kobiety jeknely ze zdumienia. Zaswitala im nadzieja. -Jewonie! - krzyknela Joisan, chwytajac go za reke. - Jervonie, ty mnie poznajesz? -Oczywiscie, ze cie poznaje - odpowiedzial wyraznie zaskoczony tym pytaniem. - A kto to jest? - Wskazal na Eydryth. Eydryth przelknela sline, a potem przytulila do policzka reke Jervona. Lzy potoczyly sie jej po twarzy, slone i gorace. -Ojcze... - szepnela. - Och, ojcze! Dziekuje Ci, Jantarowa Pani! Dzieki ci, Dahaun! Jervon rozwarl oczy ze zdumienia i wpatrzyl sie w corke z niedowierzaniem. Usiadl i mocno scisnal jej ramiona. -Eydryth?! - szepnal. - To ty? Alez... alez... Joisan usciskala swoja przybrana corke, ktora teraz plakala tak rzewnie, ze nie mogla mowic. -Tak, Jervonie. To jest Eydryth. Byles chory przez jakis czas. Dlugi czas. Dopiero dzis w nocy twoja corka przywiozla lekarstwo na twoja chorobe i dlatego w koncu sie obudziles! Jervon objal Eydryth i przytulil do piersi. Przepelniala ja radosc tak gleboka i oszolamiajaca, ze wszystkie przygody i poswiecenia wydaly jej sie niczym w porownaniu z tym szczesciem. Po chwili Jervon znow sie odezwal, jeszcze oszolomiony, ale juz zdajacy sobie sprawe, ze zaszly 322 zmiany... Wielkie zmiany, o ktorych nie ma pojecia.-Czas... - szepnal. - Joisan, ile czasu? -Szesc lat, Jervonie. - Madra Kobieta westchnela gleboko i powiedziala cala prawde. -Och, nie! - szepnal. - Moja corka... Stala sie kobieta. Moja zona... - Nadzieja zabrzmiala w jego glosie. - Co z Elys? -Jeszcze jej nie odnalezlismy, ojcze - odparla Eydryth. Przebiegla palcami po tej tak drogiej, znajomej twarzy. Czule usunela z niej resztki czerwonego mulu. Teraz, kiedy Jervon odzyskal przytomnosc i twarz mial znow pelna zycia, wydawalo sie, ze minione lata niewiele go zmienily. -Jestes tak do Elys podobna - powiedzial ze zdumieniem. - Wyroslas na prawdziwa pieknosc, corko. -Jakie jest twoje ostatnie wspomnienie,- ojcze? - zapytala. -Widzacy Kamien - odrzekl. - Wspialem sie na szczyt, spojrzalem... - Zaczal oddychac szybciej. - Eydryth, ja ja zobaczylem! Zobaczylem wtedy Elys. Lezala w jakims Miejscu Mocy, poznalbym je, gdybym znow je ujrzal. W moim widzeniu lezala na nedznym lozu, z rekami skrzyzowanymi na piersi. Nasz syn... - Odetchnal gleboko. - Nasz syn nadal byl w niej. Widzialem krzywizne jej brzucha. Otaczala ja mgla, rodzaj czaru, ktory zaslania ja przed ludzkim wzrokiem, ale - z calej sily scisnal rece corki - ona zyje, Eydryth! Zyje! -Och, ojcze! - szepnela. - Gdybysmy tylko mogli ja odnalezc, ocalic! -Ocalimy ja - obiecal tonem uroczystej przysiegi. - Ocalimy! 323 Joisan wstala, opierajac rece na ramionach obojga przyjaciol.-Musze zaniesc te radosne wiesci mojemu malzonkowi - oswiadczyla. - A potem... Eydryth, nadal czekamy, az opowiesz nam swoja historie. Eydryth z usmiechem podniosla wzrok na swoja przybrana matke. -Wkrotce do was przyjde - powiedziala. -Oboje przyjdziemy - poprawil ja Jervon. - Jezeli jest jakas historia, ktora nalezy opowiedziec, ja rowniez chce jej posluchac. - Usmiechnal sie smutno. - Zdaje sie, ze mam duze braki. a niecala godzine Eydryth, ubrana w czysta odziez, zaspokoiwszy glod po raz pierwszy od wielu dni, siedziala na kamiennej lawie w wielkiej sali. Konczyla posilek - a takze swoja opowiesc. -I dlatego Alon sam wyruszyl sladem tej czarownicy - powiedziala. - Boje sie o niego. - Przebiegla spojrzeniem twarze swoich bliskich. - Boje sie tak bardzo, ze wracam dzisiejszej nocy. Guret na pewno juz czeka z osiodlanymi konmi. -Pojade z toba! - Firdun odezwal sie pierwszy. - Nie boje sie jakiejs tam czarodziejki! -I wlasnie dlatego zostaniesz w domu - oswiadczyl ponuro Kerovan. - Ja pojade z Eydryth. -I ja rowniez - powiedzialy chorem Hyana i Joisan. -I ja - Jervon spoznil sie tylko o sekunde. Ubrany byl teraz w podrozny stroj. Dzieki spacerom i konnym przejazdzkom, na ktore zabierali go opiekunowie, nie oslabl zbytnio, chociaz poskarzyl sie gorzko, ze bardzo wychudl i stracil sily. 324 Teraz usmiechnal sie do swojej corki i scisnal jej reke. W jego oczach zablysly figlarne iskierki.-Musimy uratowac tego mlodego czarodzieja, chociazby po to, bym mogl go zapytac, jakie ma zamiary wobec mojej corki. - Pokrecil glowa. - Coz to za noc! Odzyskalem stracone lata, odkrylem, ze moja corka wyrosla na czarodziejke i ze moim przyszlym synem moze byc jeden z Adeptow. W glowie mi sie kreci, kiedy o tym pomysle! Eydryth nie opowiedziala o tym, co sie wydarzylo w swiatyni Neave. Jej relacja zawierala tylko suche fakty: ze to Miejsce Mocy uzdrowilo zarowno ja, jak i Alona ze skazy Ciemnosci. Wiedziala, ze Hyana nie naduzyla jej zaufania. Jednakze jej rodzina znala ja dobrze, sama zas podejrzewala, ze glos ja zdradzal za kazdym razem, gdy wymawiala imie mlodego Adepta. -Ojcze! - powiedziala z udanym oburzeniem. - Ja nic nie mowilam o... -Nie musialas - odrzekl lagodnie Jervon, a potem spowaznial. - Tak dlugo bylem nieswiadomy tego, co sie wokol mnie dzieje, ze czuje, jakbym stal sie nowym czlowiekiem. Moja corka jest dorosla kobieta i w dodatku czarodziejka. Musze miec troche czasu, zeby sie z tym oswoic. -Pani Zielonych Przestworzy dala nam ten czas - odezwala sie Joisan. - Ale teraz ruszajmy w droge! W koncu postanowiono, ze Sylvya i Firdun pozostana w Kar Garudwyn, mimo gwaltownych protestow chlopca. Kerovan przypomnial synowi, ze to on ma utrzymywac myslowa wiez ze swoja siostra i przekazywac wiesci tym, ktorzy pozostali w zamku, o losie ich bliskich. Kiedy wszystko bylo gotowe, Joisan, Kerovan, Eydryth, Hyana i Jervon opuscili wielka sale. 325 Na zewnatrz czekal na nich Monso z garscia siana w pysku. Ciezkie przezycia sprawily, ze wychudl i stracil sily, lecz czerwony mul Dahaun znowu podzialal i prawie wyleczyl mu zraniona pecine. Poza tym kary ogier wypil reszte wody ze zrodla Neave, a takze wode, w ktorej oplukano skrzyneczke po czerwonym mule od Pani Zielonych Przestworzy. Patrzac na niego Eydryth nie chciala wierzyc, ze od ich przybycia do twierdzy Landisla uplynely zaledwie dwie godziny.Poklepala Kepliana, a potem szybko go osiodlala i nalozyla uzde. -Chyba nie zamierzasz na nim jechac? - zapytala z oburzeniem Joisan. - On potrzebuje dlugiego wypoczynku, a nie ruchu! -Pojade na Vyar - odparla z usmiechem Eydryth. - Lecz Alon bedzie potrzebowal wierzchowca. Zreszta Monso nie zechce czekac tutaj na powrot swego pana. Jesli bowiem zapragnie udac sie z nami, nie powstrzyma go zadna przegroda, zaden postronek... a Monso tego pragnie. - Ogier zarzal cicho, radosnie i grzebnal kopytem, jakby doskonale zrozumial jej slowa. Odpiela wodze Kepliana, zeby na nie nie nastapil, zwinela i przywiazala do siodla. Tak jak przewidziala, Monso popedzil za nimi, gdy tunelem zjechali w doline. Szereg jezdzcow, jeden za drugim, wyruszyl na ratunek. Jervon, ktory nie mial magicznego wzroku, klusowal w srodku. Kiedy wyjechali na droge, Eydryth z trudem sie powstrzymala, zeby nie przejsc w pelny cwal. Rosl jej niepokoj o Alona, kasal jak dzikie zwierze. A gdy poklusowali na zachod, nie mogla znalezc sobie miejsca, bo po raz pierwszy uswiadomila sobie, jak powolne byly smiertelne wierzchowce w porownaniu z Monsem. Kary ogier biegl przed nimi z uniesiona 326 glowa i rozdetymi nozdrzami, jakby probowal wechem odnalezc swego pana.Nagle Keplian zarzal przerazliwie, a potem stanal deba. Obawiajac sie, ze mieszaniec oszalal, jezdzcy sciagneli wodze, patrzac z niepokojem na Monsa, ktory na srodku drogi walil nerwowo kopytami. Ogier znow zarzal... ...i tym razem otrzymal odpowiedz! Przenikliwy okrzyk rozdarl mrok i Eydryth nagle dostrzegla lecacy ku nim, ciemniejszy od nocy, ksztalt. Na piersi mial biale znamie w ksztalcie V. -Stalowy Szpon! - jeknela, gdy sokol wyladowal na tylnym leku siodla Kepliana. Zdala sobie sprawe, ze ten ptak zazwyczaj nie lata w nocy, i serce zaczelo bic jej jak mlotem. -Czy to ten sokol, o ktorym mowilas? - zapytal Kerovan. -Tak - szepnela wyschlymi wargami. Ptak spojrzal na nia i znow zaskwirzyl. - Przybyl, zeby zaprowadzic nas do Alona - powiedziala z glebokim przekonaniem. - Wlasnie teraz grozi mu smiertelne niebezpieczenstwo! a?"* talowy Szpon prowadzil ich, przelatujac z drzewa na drzewo, z krzaka na krzak, siadajac zawsze w niewielkiej odleglosci i wciaz wydajac ten sam przenikliwy okrzyk. Monso galopowal z pustym siodlem, reszta jezdzcow za nim. Droga biegla przed nimi w ciemnosciach bezksiezycowej, teraz konczacej sie nocy - najpierw szeroki, wydeptany gosciniec, ktorym Eydryth dotarla do Kar Garudwyn, a potem inny, wezszy trakt, ktory skrecal na poludnie gdzies na ziemiach klanu Niebieskich Plaszczy, a niebawem zamienil sie w trawiasta, zryta koleinami polna droge. Wszyscy czlonkowie wyprawy ratunkowej, oprocz Jervona, mogli w razie potrzeby widziec w nocy, wiec kolejno prowadzili. W ten sposob nikt nie dzwigal samotnie tego brzemienia. Kiedy Kerovan wyjechal na czolo, przylaczyl sie do niego Jervon. Eydryth slyszala cichy glos pana na Kar Garudwyn, przerywany pytaniem lub komentarzem jej ojca. Domyslila sie, ze Kerovan usilowal opowiedziec przyjacielowi wydarzenia ostatnich lat. 328 Bylo jeszcze ponad godzine do switu, gdy dotarli do Miejsca Mocy, do ktorego zmierzala Yachne. Zeby tam sie dostac, musieli przebyc wrzosowisko i kluczyc przez bagniste kotliny, gdyz polna droga zamienila sie w wydeptana przez dzikie zwierzeta sciezke, wreszcie zniknela w trawie. Gdyby nie Keplian i sokol, na pewno by siezgubili. Kiedy okrazyli kepe krzakow, Eydryth, ktora juz jakis czas jechala na przedzie obok Hyany, zobaczyla, ze Monso sie zatrzymal. Ogier parsknal, wysunal do przodu leb i odchylil gorna warge, odslaniajac zeby, jakby zweszyl cos smierdzacego. Chwile pozniej Stalowy Szpon usiadl na tylnym leku siodla Kepliana. -Ten, ktorego szukamy, jest niedaleko - powiedziala sciszonym glosem Hyana. - Wyczuwam to w myslach sokola. Wytezajac wzrok, Eydryth dostrzegla w oddali migocace swiatlo. Oswietlalo droge przed nimi rownie slabo jak blask przygasajacego lesnego pozaru, ktory kiedys zobaczyla podczas swych podrozy. Dziewczyna wyczula jednak instynktownie, ze to swiatlo nie mialo nic wspolnego ani z naturalnym ogniem, ani z zywym niegdys drzewem. Blask, ktory zarzyl sie teraz przed nimi, byl nieczysty. Vyar, kioganska klacz Eydryth, nagle sie zatrzymala, stulila uszy, a potem je polozyla, jednoczesnie roz-dymajac nozdrza. Wstrzasnal nia gwaltowny dreszcz. Nastepnie pochylila glowe i zaczela isc tylem. Gdyby Eydryth jej nie ponaglila, sciskajac boki kolanami, zawrocilaby i uciekla. Walach Hyany rowniez sprobowal isc bokiem. Nawet w ciemnosci Eydryth dostrzegla biala otoczke wokol zrenic zwierzecia. Z tylu dobiegl ja cichy glos Kerovana: -Co sie dzieje? 329 -To konie - odparla rownie cicho. - Narowia sie. Zweszyly cos, do czego nie chca sie zblizyc.-Czy bedziemy musieli dalej isc piechota? - zapytala Joisan. -Nie wiem. Moze. Jednak po krotkiej walce z klacza - musiala ja smagnac wodzami po szyi - Eydryth zmusila ja do posluszenstwa. Vyar wysunela sie do przodu, drzac na calym ciele. Eydryth, ktora ujarzmila Kepliana, dawala sobie rade ze smiertelnym wierzchowcem. Kiedy siwek Hyany, Raney, zobaczyl przewodniczke, popedzil za Vyar. Cala drzaca, na sztywnych nogach, klacz pocwalowala za Keplianem w strone tajemniczego blasku. Eydryth wydalo sie, ze otoczyl ja martwy las, ktory umarl tak szybko, ze liscie nie zdazyly spasc z drzew. Swiecily ostra, blada, fosforyzujaca biela jak porosty, ktore spotykala w niektorych jaskiniach. Galezie i pnie drzew, na ktorych rosly te niesamowite liscie, byly matowoczarne, jakby przeistoczyly sie w slupy zgnilizny. Z konarow zwisaly pasma martwego, srebrzystego mchu, zaslaniajac wnetrze lasu przed oczami podroznych. Gdyby nie wywolujacy mdlosci smrod, ktory bil z tego dziwnego lasu, i az palaca oczy aura nieprawosci, mozna by uznac to miejsce za dziwnie piekne. Kiedy zatrzymali sie na skraju niesamowitego boru, Eydryth spojrzala na towarzyszke. -Co o tym sadzisz, siostro? - zapytala wiedzac, ze Hyana moze wzrokiem przenikac istote i przyszlosc wszystkiego, co ja otacza. -Tak, to wlasnie jest przypadek, kiedy piekne jest obrzydliwe, a obrzydliwe - piekne - odrzekla Hyana. - Jezeli twoj Alon poszedl sladem owej Yachne 330 do wnetrza tego lasu, narazil na niebezpieczenstwo nie tylko swoje cialo, lecz i dusze. Gdyby zginal w tym miejscu, nie tylko stracilby zycie, ale bylby potepiony bez nadziei na pomoc lub laske.-Tam jest sciezka - Jervon, jak zawsze rzeczowy, wskazal widoczny z oddali szlak. - Nie wiadomo jednak, czy zaprowadzi nas we wlasciwe miejsce. -Jesli jest tam jakas sciezka, to musimy nia pojechac - stwierdzil Kerovan. - Nie dotykajcie tylko zadnego z tych drzew - jezeli kiedykolwiek nimi byly - to gorsza trucizna niz jad zmii! - zawolal polglosem patrzac na bransolete, z ktora nigdy sie nie rozstawal, gdyz swoim blaskiem ostrzegala go przed Zlem. -Czy konie zechca tam sie udac? - zapytala Joisan, uspokajajac swojego zlocistego kasztana. - Yarren nie chce nawet tutaj stac, a co dopiero tam wejsc. -Monso juz odchodzi! - zawolala Eydryth, wskazujac na Kepliana, ktory klusowal po sciezce. - Szybko, poki nas prowadzi! - Scisnela kolanami boki Vyar, ale musiala znowu smagnac ja wodzami, zeby ruszyla za karym ogierem. Otoczyly ja "zgnile" drzewa. Ziemia byla szara, martwa, jalowa i sypka. Po kilku chwilach Eydryth po omacku wyjela chustke i zaslonila nia usta i nos. Odwazyla sie obejrzec i zauwazyla, ze inni poszli za jej przykladem. Konie wyraznie nie czuly sie dobrze w tym lesie, lecz zaden sie nie znarowil. Eydryth drzala z niecierpliwosci, pragnela zmusic Vyar do galopu, ale przypomniawszy sobie przestroge Kerovana, ze te drzewa moga byc trujace, powstrzymala sie z wielkim trudem. Roslo w niej przekonanie, ze Alon ma klopoty, az w koncu drzala niczym struna harfy 331 tracona reka barda. Zaczela przypominac sobie kazdy spedzony z nim moment, kazde przelotne dotkniecie od chwili, kiedy sie spotkali. Nie mogla i nie chciala zatrzymac tej fali wspomnien zalewajacej jej umysl.Spojrzala przez ramie i zobaczyla, ze bransoleta Kerovana jarzy sie niebieskim swiatlem jak wtedy, gdy Keplian prawie zaczarowal ja i Jervona. Nie potrzebowali wszakze talizmanu, ktory ostrzegal ich przed Ciemnoscia. Otaczajacy ich smrod nawet na chwile nie pozwalal im o tym zapomniec. Stalowy Szpon siedzial skulony na tylnym leku siodla Kepliana. Brzydzil sie usiasc na jakiejkolwiek galezi w tym odrazajacym borze. Zastanawiala sie, jak daleko siegalo to Miejsce Ciemnej Mocy - przejechali bowiem juz prawie mile. W chwili gdy ta mysl przyszla jej do glowy, dotarli do celu. Nagle zgnile drzewa zostaly poza nia ustepujac miejsca wielkiej, prawie okraglej polanie. Porosnieta byla krotka, sucha trawa o barwie wiekowego porostu. W jej centrum tkwila gigantyczna skala wielkosci duzej chaty. Monso parsknal, jakby kogos rozpoznal, i szybko wbiegl na polane. Eydryth pojechala za nim, a potem ujrzala na tle ogromnego glazu dwie sylwetki. Jedna otaczalo fioletowe swiatlo bijace ze znanego Eydryth krysztalowego talizmanu. To Alon wlasnie podniosl rece, jakby sie przed czyms oslaniajac, a fioletowy blask bil od nich jak tarcza. Druga postacia bez watpienia byla Yachne, chociaz nadal nosila luzna szara szate z kapturem, ktory zaslanial jej twarz. Skrecone spiralnie wstegi purpurowego swiatla w ciemnopur-purowe pasy strzelily z czubkow jej palcow i pomknely ku mlodemu Adeptowi. 332 : -Alonie! - krzyknela Eydryth, zeskoczyla z Vyar i biegla juz ku niemu, zanim klacz zdazyla sie zatrzymac. - Alonie! Monso rzucil sie do pana, ale zatrzymal sie tak nagle, jakby napotkal jakas niewidzialna zapore. Stracil rownowage i omal sie nie przewrocil. I tak rzeczywiscie bylo. Eydryth sama sie o tym przekonala, kiedy z rozpedu uderzyla w cos twardego. Bez tchu runela na ziemie. Dopiero Kerovan zlapal ja za ramie i pomogl jej wstac. Patrzyla teraz z przerazeniem na to, co sie dzialo za magiczna zapora. Uslyszawszy jej krzyk, Alon prawdopodobnie rozluznil uwage skupiona dotad na swej obronie, gdyz trafil go jeden z wyslanych przez Yachne pociskow mocy. Adept, najwidoczniej oszolomiony, zachwial sie, potknal i osunal na kolana. -Nie! - szepnela w mece Eydryth. fi'yla bezsilna. Na widok Eydryth i pozostalych jezdzcow, bezradnie stojacych na wprost zapory wiedzma rozesmiala sie glosno, machnela pozdrawiajace reka i powrocila do przerwanego zajecia. Eydryth z przerazeniem zdala sobie sprawe, ze Yachne konczy czar, dzieki ktoremu ukradla Dinzilowi jego moc. Niedaleko niej lezal z poderznietym gardlem martwy jelonek. Krwawy krag byl prawie zamkniety. Eydryth zaczela walic piesciami w niewidoczna zapore, kiedy czarownica drasnela swoj chudy nadgarstek sztyletem. W mgnieniu oka zamknela potworne kolo, a potem zaczela spiewac. Jej kleczacy dotad przeciwnik osunal sie do przodu, oparl sie lokciami na ziemi. Wokol niego rozsnula sie purpurowa mgla. -Alonie! - krzyknela Eydryth. - Powstrzymaj ja! Musisz ja powstrzymac! 333 Po chwili mlody mezczyzna wstal z trudem i spojrzal z przerazeniem w dol: gestniejaca mgla nagle uniosla sie do gory, siegajac mu powyzej kolan.-Nie! - zaszlochala Eydryth. Prawie nie zauwazyla, ze ojciec objal ja ramieniem. - Czy ten przeklety mur Yachne otacza ich ze wszystkich stron? - wyjakala. -Tak - odparla Hyana. - Widze go. Jest to zapora z mdlego swiatla tak wysoka, ze prawie siega wierzcholkow tych wstretnych drzew. Eydryth zwrocila sie teraz do Joisan i Kero-vana. -Czy mozecie zniszczyc ten czar? - zapytala blagalnym tonem. -Probowalam to zrobic, odkad tu przybylismy, ale nigdy dotad nie zetknelam sie z takimi czarami - ze smutkiem odparla Madra Kobieta. Smiejac sie radosnie, Yachne podeszla do Alona. Adept uzyl blasku swego krysztalowego talizmanu i usilowal wtloczyc mgle z powrotem w ziemie. Ale powoli, cal po calu, przegrywal. Magiczna mgla siegala teraz po pas. Eydryth zrozumiala, ze gdy zamknie sie ponad glowa Adepta ten magiczny kokon, Alon - taki jakiego znala - przestanie istniec. -Alonie! - krzyknela. - Miecz! Przypomnij sobie miecz! - Wiedziala bowiem, ze zimne zelazo i stal czesto bylo potezniejsze niz czarna magia. A w rekojesci zwienczonego gryfem brzeszczotu tkwila auanstal, zabojcza dla sil Ciemnosci. - Miecz! - Oslonila usta rekami niby tuba. - Siegnij po miecz! Najwyrazniej oszolomiony zadanym przez wiedzme ciosem, Alon potrzasnal glowa. Jedna reka nadal sciskal swoj talizman. Nie uslyszal glosu Eydryth - czar Yachne w jakis sposob tlumil takze dzwieki. 334 : Wiedzma zblizyla sie teraz do ofiary. Monso stanal deba, walac kopytami w niewidzialny mur i rzac przerazliwie. Daremnie. Purpurowa mgla podpelzla do podbrodka mlodego Adepta. Eydryth odwrocila sie do Hyany. -Przeciez mozesz porozumiewac sie za pomoca mysli! - Rozpaczliwie scisnela jej rece. -Z moimi rodzicami... i z Firdunem. Czasami z toba. -Sprobuj porozumiec sie z Alonem, Hyano! Powiedz mu, zeby walczyl mieczem! Sprobuj, prosze! Hyana zmarszczyla brwi, lecz poslusznie zamknela oczy, koncentrujac sie. Miecz! - pomyslala Eydryth. Alonie, uzyj miecza! On rozrabie mgle! Uzyj miecza! Yachne stala teraz przed Alonem. Spiewala machajac rekami. Purpurowa mgla stala sie jeszcze gesciejsza... Adept po omacku, jak we snie, siegnal za plecy. -Tak! - szepnela Eydryth. - Tak, Alonie! Miecz... och, blagam cie, uzyj go! Adept pochylil sie i zniknal za zaslona z mgly, ktora siegala mu prawie do oczu. Eydryth zaciskala piesci ze wszystkich sil. Miecz! Czy go odpina, czy wyjmuje z pochwy? Co on robi? Wiedzma wydala ostatni, rozkazujacy okrzyk, poslugujac sie Slowem, od ktorego powietrze pociemnialo. Mgla zamknela kokon, w ktorym tkwil Adept. Eydryth nie byla w stanie na to patrzec. Zamknela oczy - i natychmiast je otworzyla. Nie mogla patrzec, to prawda, ale nie mogla takze odwrocic wzroku. -Jantarowa Pani, pomoz mu! - modlila sie, a lzy splywaly jej po twarzy. Purpurowe swiatlo otoczylo ramiona wiedzmy, ktora zaczela wsysac w siebie moc Alona w taki sam sposob jak przedtem Dinzila. 335 Przerazliwy wrzask rozdarl powietrze, gdy nagle cos malego i czarnego spadlo na Yachne jak kamien, mierzac szponami w jej oczy. Tylko jedna istota mogla przedostac sie przez niewidoczna zapore - Stalowy Szpon!Czarownica uchylila sie w ostatniej chwili. Purpurowy blask wokol jej ramion zadrzal i zgasl, kiedy podniosla rece. Ciemna blyskawica strzelila z jej palcow, porazajac czarnego ptaka z bialym V na piersi. W tej samej chwili czubek miecza przeniknal przez otaczajaca Alona mgle. W purpurowej scianie powstala wyrwa i zanim Yachne sie zorientowala, ze jej wiezien probuje ucieczki, niewyrazna postac Adepta poruszyla sie za smiercionosna zaslona. Balansujac na palcach, z ugietymi kolanami i wyciagnietym ramieniem, Alon wykonal w sposob doskonaly jedyne pchniecie, ktorego nauczyla go Eydryth. Stalowa klinga wysunela sie z mgly jak jezor niebieskobialego ognia i zaglebila w ciele czarownicy. Yachne wrzasnela z bolu i wscieklosci. Kiedy czarownica runela na ziemie na plecy i znieruchomiala, magiczna mgla zniknela. Eydryth i jej bliscy bezwiednie postapili krok do przodu: niewidzialna zapora, ktora zatrzymala ich na skraju polany, rowniez zniknela. -Alonie, och, Alonie! - Eydryth podbiegla prosto do Adepta, zlapala go za ramiona i objela nie posiadajac sie z radosci. Alon uscisnal ja przelotnie, lagodnie odsunal na bok i z kamienna twarza podszedl do czarnego ptaka lezacego na ziemi obok konajacej czarownicy. Eydryth krzyknela z zalu i litosci. Stalowy Szpon jeszcze zyl... -Och, nie! - szepnela. 336 Alon ze lzami w oczach tulil do piersi sokola.-Stalowy Szponie... - szepnal z rozpacza. - Ocaliles mnie... Eydryth ostroznie dotknela zakrzywionego dzioba i spojrzala w gasnace oczy ptaka. Dostrzegla w ich glebi jakby dziwne zadowolenie. Alon z zaskoczeniem podniosl na nia wzrok. -Stalowy Szpon jest... zadowolony - szepnal ze zdumieniem. Dziewczyna nagle wszystko zrozumiala. -Spelnilo sie jego pragnienie, ktore dotad trzymalo go przy zyciu, prawda? - zapytala. - Umiera zadowolony, wiedzac, ze sie zemscil. -Yachne... Wiec to byla Yachne tamtej nocy, kiedy zginal Jonthal. Zastawila pulapke... na mnie. Ale to Jonthal umarl... Blyszczace oczy Stalowego Szpona zablysly jeszcze jasniej, a potem ptak nagle sie wyprezyl, drgnal kilkakrotnie i znieruchomial. Adept odwrocil sie i poszedl w strone Kepliana. Eydryth chciala za nim pojsc, lecz Jervon chwycil ja za ramie. -Nie - powiedzial lagodnie. - Pozwol mu oplakac sokola w samotnosci. Na pewno tego pragnie. Oboje patrzyli, jak Adept podchodzi do Monsa, poklepuje go, a nastepnie ostroznie i czule owija cialo sokola w urwany skraj tuniki i przywiazuje do siodla. Stalowy Szpon zasluzyl sobie na pochowek w nieskalanej ziemi. Joisan i Hyana przykucnely obok Yachne. Eydryth zdziwila sie, ze czarownica jeszcze zyje, aczkolwiek juz nic nie zdolaloby jej uratowac. Uklekla przy konajacej i popatrzyla na nia. Nagle wydala jej sie taka mala i skurczona. Yachne otworzyla 22 - Tkaczka piesni J J z sp- i dziewczyna nie znalazla w nich owego blysku szalenstwa, ktore przedtem tak ja przerazilo. Czarownica usilowala odetchnac. -Czy... czy umieram? - szepnela. Joisan zawahala sie, potem zas skinela glowa. -Tak. Pomoglabym ci, gdybym mogla, ale nie moge wyleczyc twojej rany. -Tak, czuje to. Boli... tak bardzo boli... - Obfity pot zlal twarz umierajacej kobiety. -Przykro mi - powiedziala Joisan. - Jesli chcesz, moge piesnia sprawic, ze przestaniesz cierpiec. W zaden inny sposob nie potrafie uczynic twojej smierci lzejsza. -Dobrze. Alon? - szepnela Yachne. - Gdzie jest Alon? Adept wlasnie do nich wracal. Eydryth przywolala go skinieniem reki. Kiedy znalazl sie obok kobiety, ktora opiekowala sie nim w dziecinstwie, uklakl i ostroznie ujal jej reke w swoje dlonie. -Przykro mi - rzekl cicho. - Bardzo przykro. Chcialbym, zeby byl jakis inny sposob. -Nie, to nie twoja wina - szepnela. - Widze teraz wyraznie... tak dlugo nie bylam do tego zdolna... -Cicho - powiedzial Alon starajac sie powstrzymac drzenie glosu. - Nie probuj mowic. -Ale ja... musze porozmawiac - nie ustepowala. - To bylo Poruszenie... Wielkie Poruszenie. - Zabraklo jej tchu. - Ja bylam... przedtem... czarownica z Estcarpu... -Tak tez przypuszczalismy - powiedziala Eydryth. - I stracilas swoje zdolnosci po Wielkim Poruszeniu? Dawna czarownica skinela glowa. -Bylam rozgniewana. Chcialam tego, co powinno do mnie nalezec na zawsze... chcialam to odzyskac... - Joisan ostroznie przetarla mokra szmatka spieczone 338 : usta Yachne. Staruszka - jej pozyczona "mlodosc" zniknela - z wdziecznoscia ssala wode. Joisan podniosla jej glowe i przylozyla do ust manierke. Yachne wysaczyla pare kropli i ciagnela: - Potem dowiedzialam sie o mezczyznach, ktorzy nadal \v}a(jaja mOca. Mieli to, co ja stracilam... Podjela po chwili: -Wedrowalam, dlugi czas. Garth Howell... przyjeli mnie tam. Oni tez tam byli, mezczyzni wladajacy moca, nienaturalne istoty, ale zaproponowali mj pewien sposob... - Odetchnela i przez chwile wila sie z bolu. Pot lal sie jej z czola. Wreszcie znieruchomiala.__xen czar. Opat nauczyl mnie czaru. Jezeli zgodze 3ie odebrac ci moc... - Jeknela, wpatrujac sie w Adepta - Taka byla cena... Chcialam ja zaplacic... i z radoscia. Przykro mi z tego powodu, Alonie. -Zabrac mi moc? - Byl wyraznie Zaskoczony.__ Dlaczego? Przeciez nigdy nie spotkalem mieszkancow Garth Howell, nigdy nie zrobilem im nic zlego. Bylem oddalony o pol swiata! Dlaczego zatem? -Oni boja sie ciebie - szepnela czarownica. __ Jestes jednym z Siodemki. - Spojrza[a pozniej na Eydryth i Hyane. - Tak jak one. Sioder!ka... -Jaka Siodemka? - powtorzyla Eyciryth. -Obroncow... Obroncow tej krainy; obroncow Arvonu - odparla Yachne. Oddychala z trudem i az przykro bylo sluchac jej glosu. - Bedzie ich... siedmioro. Ostatni jeszcze... sie nie urodzil. - Przeniosla znow wzrok na Eydryth. - Twoj brat - mruk^te. - Bedzie ostatnim. Jezeli w ogole sie urodzi. Dziewczyna oburacz chwycila reke sta-ej czarownicy. -Co wiesz o moim bracie? - zapyt% gwaltownie. -Obiecaj... Obiecaj, ze uczynisz mcja smierc lzejsza... - wyjakala tamta. 339 -Przysiegam na amulet Gunnory - obiecala. - Gdzie jest moj brat, Yachne?-Tutaj... i-nie-tutaj. We wnetrzu kamienia, ktory... nie-jest-kamieniem. W klatce, w ciele... och - jeknela jeszcze i zamilkla. Dla Eydryth te slowa nic nie znaczyly. Zaczela domagac sie dalszych wyjasnien, ale Joisan tracila ja lokciem. -Ona juz nie moze mowic, corko - szepnela. - Czy spelnimy dana jej obietnice? Zaspiewaly razem i wszyscy widzieli, jak bruzdy cierpienia znikaja z pomarszczonej twarzy bylej czarownicy. Kiedy Yachne skonala po kilku minutach, jej oblicze bylo niemal pogodne. Przykryli ja jej wlasnym podartym plaszczem i oddalili sie. Staneli po drugiej stronie gigantycznego glazu, by spokojnie porozmawiac. Joisan spojrzala na wschod. -Juz swita - powiedziala cicho. - Przezylismy jednak te noc... A jeszcze kilka godzin temu watpilam w to. Alon powiodl spojrzeniem po twarzach ludzi, ktorzy przybyli mu na ratunek. -Dziekuje wam za pomoc. Gdyby nie ty - skinieniem glowy wskazal Hyane - nigdy nie przypomnialbym sobie o mieczu. -Alonie, to jest Hyana, moja przybrana siostra - powiedziala Eydryth, przypomniawszy sobie o dobrym wychowaniu. - To zas pan Kerovan i pani Joisan, moi przybrani rodzice. - Wziela Jervona pod reke i dodala z duma: - A to moj ojciec Jervon. Alon uklonil sie kolejno kazdej przedstawionej mu osobie, ale kiedy uslyszal imie ostatniej, zamrugal oczami i zawolal zaskoczony: 340 -Lek Dahaun podzialal! To wspaniala nowina! Panie... - zakonczyl pospiesznie.-Duzo ci zawdzieczam, mlody czarodzieju - rzekl z usmiechem Jervon. - I wnioskuje z tego, czego moja corka nie powiedziala, ze musimy omowic wiele spraw. - Wyciagnal reke. - Witaj, Alonie. Adept zaczerwienil sie po uszy, lecz uscisnal dlon starszego mezczyzny i spojrzal mu prosto w oczy. -Masz do tego prawo, panie - odparl. - Tak, witaj, Jervonie. Jestes czlowiekiem, ktorego spotkalo niezwykle szczescie. Nie wiedzielismy, czy ten mul uzdrowi uszkodzony umysl. -Tak, istotnie, szczescie sie do mnie usmiechnelo, mam przeciez taka corke jak Eydryth. Chociaz... - odwzajemnil sie spojrzeniem Alonowi - odnioslem wrazenie, ze teraz bede musial sie nia dzielic. Usta Adepta lekko drgnely. -Jestes rownie spostrzegawczy jak szczesliwy - powiedzial. Kerovan zachichotal, siegnal do swojej podroznej sakwy i wyjal z niej suchary oraz jeszcze jedna manierke z woda. . -Wez, Alonie, musisz byc glodny. Usiedli kregiem, dzielac sie chlebem i woda, podczas gdy otaczajacy ich niesamowity las powoli jasnial w bladym swietle switu. Wydarzenia ostatniej nocy wielkim brzemieniem przygniotly Eydryth i poczula sie teraz tak zmeczona, ze bez wahania zasnelaby tuz przy sztywniejacych zwlokach Yachne, a zarazem tak rozczarowana, iz chciala krzyczec na caly glos. Uchwyciwszy spojrzenie swego ojca, usmiechnela sie do niego blado. -Tak niewiele brakowalo, zebysmy ja odnalezli... Wszystko na nic. Yachne wiedziala, gdzie jest moja matka - w glosie Eydryth zabrzmiala rozpacz. 341 -Tak, to trudno zniesc. Ale nie zrezygnujemy - rzekl Jervon.-Tutaj i nie-tutaj - powtorzyl Alon, myslac glosno. - Kamien - ktory-nie-jest-kamieniem. - Pokrecil glowa. - Co to moze byc? Zadne z nich nie znalo odpowiedzi na to pytanie. Lecz mlody czarodziej latwo nie rezygnowal i ta zagadka bez reszty zaprzatnela jego mysli. -Tutaj... - rozejrzal sie po polanie. - Co moze byc tutaj i nie-tutaj? Kamien i nie-kamien? Kamien... Kamien to skala, granit, wapien i kwarc. - Raptem utkwil wzrok w krysztale, ktory nosil na szyi. - Krysztal! - zawolal. - Krysztal jest i nie jest kamieniem. Moze o to chodzilo Yachne? Wszyscy rozejrzeli sie po otoczeniu. -Nie ma tu kamieni, procz tego - stwierdzil w koncu Jervon, wskazujac na olbrzymi glaz. - A ten wydaje sie szary i nie wyglada jak krysztal. Adept wstal i zblizyl sie do glazu. Eydryth stanela obok i mlodzi razem na niego spojrzeli. -Tutaj i nie-tutaj - powtorzyl Alon. - Kamien i nie-kamien. To chyba brzmi jak opis zwierciadlanych Bram, przez ktore przeszlismy, prawda? Widac bylo, ze snuje jakies domysly, lecz Eydryth nawet nie probowala zgadywac jakie. -Ten kamien jednak w niczym tamtego nie przypomina - oswiadczyla, dotykajac palcami talizmanu Alona i lekko uderzajac wen paznokciem. Krysztal zadzwieczal cicho i Alon, ktory nie odrywal oczu od ogromnego bloku skalnego, jeknal z zaskoczenia. -Stuknij jeszcze raz! - rozkazal wyciagajac do niej krysztal. - I powtorz te nute tak jak kiedys. Pelna ciekawosci uderzyla w krysztal i sprobowala powtorzyc dzwiek. 342 -Widze to! - zawolal Adept, otwierajac szerzej oczy ze zdumienia. - Eydryth, powtorz to i patrz jednoczesnie na ten glaz!Znow zadzwonila w krysztal i zawtorowala mu spiewem. Na jej oczach wielki glaz stal sie przezroczysty! Mogla przeniknac go spojrzeniem... Wytezyla wzrok i w jego wnetrzu zobaczyla poslanie, a na poslaniu nieruchoma ludzka postac! -To jest jakas Brama! - zawolala ze zdziwieniem. Podniecone okrzyki obojga przyciagnely uwage reszty. Tym razem Jervon otworzyl szerzej oczy. -To Elys! - jeknal. - Wlasnie to zobaczylem w Widzacym Kamieniu! Wiedzialem, ze poznam to miejsce, jak tylko znow je ujrze! -Trzeba zniszczyc iluzje kamiennego bloku - oswiadczyla Joisan. - Musimy polaczyc nasze sily i sprobowac otworzyc te Brame. -Jak? - zapytal Kerovan. - Ty i Alon, jak sie zdaje, robiliscie to juz kiedys. -Sadze, ze powinnismy wziac sie za rece i polaczyc nasze moce - powiedziala jego malzonka. - A potem przekazac je Eydryth. Ten krysztal reaguje na dzwieki, ona zas jest tkaczka piesni. Jej glos to klucz, ktory otworzy te Brame. - Spojrzala na Alona, ktory potakujaco kiwnal glowa. Staneli wiec w kregu, ujeli sie za rece i skoncentrowali. Po kilku chwilach Eydryth lekko zakrecilo sie w glowie, czula sie tak, jakby byla pretem, przez ktory przeplywa piorun. Zaspiewala i jej glos brzmial tak dzwiecznie i mial tak wielka skale jak nigdy dotad. Wielki glaz znow stal sie przezroczysty, zamienil sie w krysztal, a nastepnie we mgle. Wladcy Mocy zrobili krok do przodu, prosto w czarodziejska mgle. 343 Znalezli sie w miejscu wypelnionym Ciemnym swiatlem. Nie bylo tu granic ani horyzontu. Nie bylo tu nieba. Nie bylo nic... Wprawdzie stali na czyms, co bylo twarde, lecz nie umieliby powiedziec, co to jest. Eydryth znow zakrecilo sie w glowie. Niepokoilo ja, ze nie ma na czym zatrzymac spojrzenia.Procz jednej rzeczy. Przed nia znajdowalo sie poslanie, na ktorym lezala uspiona czarami Elys. Krzywizna jej brzucha wyraznie rysowala sie pod luzna szata. -Byla tutaj przez caly czas - szepnela Joisan. -Ale dlaczego? - zapytal Kerovan. - Dlaczego pojmali ja i uwiezili? Jezeli ci Adepci z Garth Howell sa tak potezni, a jednoczesnie tak niegodziwi, to dlaczego po prostu jej nie zabili? -Poniewaz zamordowanie ciezarnej kobiety to wielka zbrodnia, ktorej nie odwazyliby sie popelnic mistrzowie i mistrzynie magii z Garth Howell - odrzekla Hyana. - Gunnora jest poteznym duchem, ktory chroni nie narodzonych i ich matki. Nie osmielili sie otwarcie skrzywdzic Elys. Za bardzo bali sie odwetu Gunnory. Eydryth zblizyla sie do poslania, a pozostali za nia. Kiedy oczy Eydryth oswoily sie z tym dziwnym miejscem, wtedy zobaczyla linie Ciemnego swiatla wygiete hakiem ponad jej uspiona matka. Calosc robila wrazenie jakiejs klatki z uwieziona wewnatrz Elys. -W klatce, w ciele - szepnal Alon. - Przed nami spi Siodmy Obronca Arvonu. -Jak ja uwolnic? - zapytala Hyana. - Nie znam zadnego zaklecia, ktore mogloby zniszczyc ten czar. -Ja tez nie - przyznala Joisan. -Landisl nie moze nam tutaj pomoc - oswiadczyl Kerovan. - To miejsce znajduje sie poza naszym 344 swiatem. Nie ma go w zadnym, do ktorego kiedykolwiek zawedrowal.Eydryth prawie nie zwazala na ich uwagi. Wpatrywala sie w linie Ciemnego swiatla. A im dluzej na nie patrzyla, tym bardziej przypominaly jej struny harfy. A jesli mozna na nich... grac? Muzyka byla kluczem do tak wielu czarow, na ktore sie natkneli... -Alonie... - szepnela ochryple - uzycz mi calej swojej sily! -Otrzymasz ja - odparl i po chwili scisnal jej reke w swojej dloni. Zalala ja moc, naplynela fala ciepla. Eydryth spiewajac stworzyla w mysli obraz gigantycznego plektronu. Zobaczyla, jak zawisl nad jedna z tych "strun". Z ogromnym wysilkiem, od ^ktorego pot wystapil jej na czolo, przesunela go do przodu i uderzyla nim w niesamowita "strune". Rozlegl sie dzwiek tak glosny, ze az zachwiala sie z zaskoczenia. Skupila sie znow i "szarpnela" nastepna strune. Pozniej jeszcze jedna. -Trzy - powiedzial Alon. - Jedna z liczb Mocy. -A jakie sa jeszcze? - zapytala. - Jak sam widzisz, trojka nie podzialala. -Siedem - odparl. - I dziewiec. -Siedem - powtorzyla. - Siedmiu Obroncow i... Alonie - w jej glosie zabrzmialo jeszcze wieksze podniecenie - tutaj jest siedem strun! -Wyprobuj siodemke - ponaglil ja. Drzac z wysilku, tracila silnie kolejne struny, az zagraly wszystkie siedem. Nic sie nie zmienilo. Zawiedziona dziewczyna z trudem powstrzymala sie od placzu. -Siedem... To musi byc zwiazane z siodemka! - szepnal Adept. - To nie przypadek. Czary czesto 345 skladaja sie z powtorzen pewnych liczb, slow albo dzwiekow...-Siedmiu Obroncow, siedem strun... - odparla szeptem minstrelka. - Siedem razy siedem... -Sprobuj tego - znow ja ponaglil Alon. Eydryth zaczela. Poruszanie w mysli wielkim plek- tronem coraz bardziej ja meczylo... Co gorsza, pochlanialo wciaz wiecej pozyczonej od Adepta mocy. Zdawala sobie sprawe, ze wysysa z niego sily, tak jak zamierzala zrobic to Yachne. Reka sciskajaca jej dlon zaczela drzec. A mimo to dziewczyna grala. Siedem roznych nut w skomplikowanym systemie, choc wybierala je prawie na chybil trafil... Przez caly czas jednak wiedziala, ze komponuje pewna melodie. Piesn o milosci i tesknocie. Milosci dziecka do matki, meza do zony... To wszystko i jeszcze wiecej zawarla w tej piesni. Czternascie... dwadziescia jeden... trzydziesci piec... Fala mroku napierala, szarpala granice jej pola widzenia jak zarloczne rasti swa zdobycz. Czterdziesci dwa... czterdziesci dziewiec! Ciemne swiatlo zniknelo tak nieoczekiwanie, ze wszyscy zamrugali oczami i zachwiali sie na nogach! Alon i Eydryth mimo woli zrobili krok do przodu, mlodzieniec opanowal sie jednak i przytrzymal towarzyszke. -Niech twoj ojciec podejdzie pierwszy - szepnal. Eydryth zawahala sie, ale uznala te mysl za sluszna i przystanela. Malzonek Elys podszedl do jej poslania powoli, z czcia. Pozniej poglaskal policzek zony. -Elys... - szepnal. - Moja najdrozsza malzonko... Pocalowal czule jej czolo i usta. Nastepnie w jej reke, ktora mocno sciskal, wtulil swoja twarz. Lzy poply- 346 nely mu z oczu, przemknely po zarosnietym policzku i w koncu spadly na jej palce. Powieki spiacej kobiety zadrzaly i sie uniosly. Spojrzala w oszolomieniu na Jervona.-Jervonie... - szepnela. - '- Moj mezu... -Moja zono... - mruknal chrapliwym, drzacym glosem. - Och, Elys! - Szybko wzial ja na rece, a kiedy Kerovan chcial mu pomoc, niepewny, czy przyjaciel udzwignie taki ciezar, ten pokrecil gwaltownie glowa. Poszli za nim w milczeniu, kiedy niosac swoje bezcenne brzemie zniknal za Brama, i na zawsze opuscili to miejsce. dy znow wyszli na polane, swiecilo jasne slonce. Wydawalo sie, ze Elys nie ucierpiala od dlugiego, zaczarowanego snu. Jak tylko maz postawil ja na nogi, wyciagnela reke do corki: -" -Eydryth? - szepnela. - Czy to mozliwe? -Matko! - wykrztusila dziewczyna, a potem obie uscisnely sie, placzac z radosci. Eydryth wydawalo sie, ze jej serce nie pomiesci wiecej szczescia. Odzyskala oboje rodzicow w ciagu jednego dnia! -Powiedzcie mi, co sie stalo, poniewaz nic nie pamietam - poprosila Elys, wypuszczajac wreszcie z objec swa corke. Wszyscy zaczeli mowic naraz w podnieceniu i kazdy staral sie jej opowiedziec swoja wersje wydarzen z lat, ktore stracila. Kiedy skonczyli, piekna twarz czarownicy zasepila sie. Elys byla niegdys wojowniczka w rozdartym przez wojne kraju, wiec nie rozplakala sie ani nie zlorzeczyla Adeptom z Garth Howell za odebrane dziewiec lat zycia. Pokrecila z niedowierzaniem glowa i rozejrzala sie dookola. 347 -Nic nie pamietam - powiedziala po prostu. - o ile wiem, polozylam sie, zeby sie zdrzemnac w Kar Garudwyn i obudzilam sie tutaj. To wy - spojrzala na swego malzonka i dorosla corke, na przyjaciol i towarzyszy broni - moi kochani, cierpieliscie, a nie ja! - Zacisnela wargi. - Przysiegam na Najwyzsze Moce, ze policzymy sie z nimi - rzekla spokojnie, lecz jej glos zabrzmial tak groznie, ze Eydryth wstrzasnal zimny dreszcz.Pozniej wszyscy w milczeniu skierowali sie na skraj polany, gdzie staly przywiazane wierzchowce. Elys wszakze zdazyla zrobic tylko jeden krok, gdy nagle jeknela, dotykajac reka plecow. -Elys? - Joisan natychmiast znalazla sie u boku przyjaciolki i podtrzymala ja ramieniem. - Czy to dziecko? Matka Eydryth skinela glowa. -I wcale nie za wczesnie - powiedziala, silac sie na dobry humor - poniewaz, jesli to, co mi opowiedzieliscie, jest prawda, nosilam go w lonie dziewiec lat! Hyana i Joisan, jako doswiadczone uzdrowicielki i polozne, zajely sie Elys oczekujacej na porod. Jervon i Kerovan opuscili polane w poszukiwaniu zywnosci i czegos do przewiezienia Elys. Wrocili po pewnym czasie na starym wozie, do ktorego zaprzegli swoje konie: zdolali namowic miejscowego wiesniaka, zeby im go pozyczyl, zostawiajac swoje miecze jako gwarancje obiecanej zaplaty w zlocie. Slonce minelo poludnie i chylilo sie ku zachodowi, kiedy polane napelnil krzyk oburzenia - bardzo podobny do wrzasku kota, ktoremu ktos niechcacy nadepnal na ogon. Eydryth i Alon, trzymajac sie za rece, podeszli do Jervona, ktory usmiechal sie szeroko i trzymal na rekach Siodmego Obronce Arvonu. 348 Eydryth uznala, ze jest stanowczo za mlody na takie wspaniale miano... Wydal jej sie tez troche za maly na imie, ktore wybrali dla niego kochajacy rodzice.-Trevon - szepnela Elys ze swego gniazdka uwitego z kocow na pozyczonym wozie, wpatrzona w wierzgajace i czerwone niemowle, ktore jej malzonek trzymal tak dumnie. -Nadzieja - rzekl Alon. - W Dawnej Mowie to slowo oznacza nadzieje. -Wiem - odparla Eydryth obejmujac go ramieniem. - I bardzo bedziemy potrzebowali nadziei w nadchodzacych latach, jezeli sprawdzi sie przepowiednia Hyany, ze w Arvonie wybuchnie wielka wojna podobna do tej, ktora niedawno zakonczyla sie w Escore. -Wydaje sie, ze ty i ja mamy odegrac w niej jakas role - szepnal cicho Alon, a jego oczy pojasnialy. - Nadzieja. Bedziemy jej potrzebowali. - Spojrzal uwaznie na Trevona i poprawil sie: - On bedzie nam potrzebny. Po kilku godzinach opuszczono polane, pozostawiajac na niej kopczyk ziemi, pod ktorym spoczela Yachne. Alon, ktory dosiadal Monsa, zawolal nagle: -Spojrzcie! Eydryth, ktora towarzyszyla mu na Vyar, az jeknela z zachwytem: -Trawa! Stala sie zielona! -Spojrzcie! Spojrzcie na las! - zawolala Hyana. Podjechali blizej drzew i przekonali sie, ze ulegaja one przemianie, zmieniaja barwe. Na miejscu czarno-bialych widm staly teraz deby, jarzebiny, buki, klony, sosny i swierki. -Las sie sam uzdrawia! - krzyknela Eydryth rozgladajac sie ze zdziwieniem. Alon usmiechnal sie i wzial ja za reke. Pojechali dalej obok siebie, a poprzedzal ich przyplyw zieleni, ktory mknal do przodu jak morska fala. lalce Eydryth po raz ostatni uderzyly w struny, _ wydobyly z nich ostatni dzwieczny akord, ktory obiegl wielka sale w Kar Garudwyn jak dziecko w Swieto Srodka Zimy. -I tak oto - zakonczyla, gdy muzyka ucichla - powrocili do Kar Garudwyn. Przedtem oczyscili i uzdrowili tamto Miejsce Mocy i teraz wielce sie cieszyli. Kiedy uklonila sie, rozlegly sie oklaski. Nawet Trevon siedzacy dotad spokojnie na kolanach matki pokazal w usmiechu bezzebne jeszcze dziasla. -To piekna piesn, Eydryth! - pochwalil ja Jer-von.- Ballada o tkaczce piesni jest najlepsza piesnia, jaka dotad napisalas. Usmiechnela sie do ojca. -Najlepiej jest pisac o tym, co sie zna - odparla z lekka ironia. Nagle uswiadomila sobie, ze ktos oparl sie o porecz jej krzesla i odwrociwszy glowe - a serce natychmiast powiedzialo jej, kto - zobaczyla Alona. Powiedzial kierujac usmiech do sluchaczy: 350 -To wielki sukces, pani. Bardzo mi sie spodobala twoja ballada. Zwlaszcza zas slowa ku czci Stalowego Szpona - i dodal znizywszy glos: - Ale moze nasi goscie sa juz zmeczeni? Ucztowalismy bowiem przez caly dzien i zbliza sie wieczor.-Uslyszalem to, panie Alonie! - rzekl Obred, wodz Kiogow, i rozesmial sie glosno. Eydryth i Alon zaczerwienili sie, a Kioga rozesmial sie jeszcze donosniej. -Zrozumielismy cie, panie Alonie, masz slusznosc: pora juz isc. Ale - dodal z usmiechem - takie drobne klopoty winny byc twa strawa codzienna; poslubiles przeciez tkaczke piesni. W dodatku tak dobra jak pani Eydryth. Kiedy posluchalo sie jej gry i spiewu, nie chce sie opuscic zgromadzenia, przed ktorym wystepuje. Adept usmiechnal sie szeroko do barczystego Kiogi. -Doskonale cie rozumiem, Obredzie. Uleglem jej urokowi, gdy po raz pierwszy uslyszalem ten glos. Eydryth odlozyla harfe, a potem wstala, wygladzajac swoja niebieska suknie. -Zapominasz, panie - mruknela pod nosem, kladac reke na ramieniu nowo poslubionego malzonka i odwracajac sie do wyjscia z wielkiej sali - ze to Monso pierwszy ulegl mojemu urokowi! Ty po prostu poszedles za jego przykladem. -Zawsze nasladuje dobre przyklady - odparl Alon, prowadzac ja w przeciwnym kierunku, niz wychodzili goscie. Zatrzymali sie u stop schodow, usmiechneli i pomachali na pozegnanie wsrod choru ostatnich zyczen i weselnych toastow. Eydryth przystanela na polpietrze i powiodla wzrokiem po galerii, skad Kerovan, Joisan, Sylvya, Firdun, Hyana, Elys i Jervon zegnali weselnych gosci. Na ten widok pomyslala, ze chyba serce peknie jej ze szczescia. -Napisze piesn o dzisiejszym dniu - wyszeptala. Alon objal ja ramieniem, potem zas odsunal z jej twarzy rozwichrzony kosmyk. -Nie mozesz zaczekac z tym do jutra? - zapytal z udanym zalem. - A moze zapomnisz o wszystkim, jezeli zaraz tego nie spiszesz? Eydryth oparla glowe na ramieniu swego malzonka. -Moge zaczekac - odparla z usmiechem i na oczach wszystkich pocalowala go. - Nigdy sie nie zapomina najlepszych piesni. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-01-23 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/