PALMER MICHAEL Szczepionka (Fatal) MICHAEL PALMER Przelozyl Krzysztof Mazurek Nicholasowi Aleksandarowi Palmerowi Wierz albo nie wierz, ale kiedys, kiedys twoj dziadek napisal te ksiazke. A takze Danicy Damjanovic Palmer, Jessice Bladd Palmer i Elizabeth Hanke za to, ze troszczycie sie o moich chlopcow. Ta powiesc jest dzielem z wyobrazni. Nazwiska, postaci, instytucje i przedstawione tu wydarzenia sa tworem wyobrazni autora lub tez autor posluguje sie nimi zgodnie z wymogami dziela literackiego. Wszelkie podobienstwo do rzeczywistych osob lub instytucji jest calkowicie przypadkowe. PODZIEKOWANIA Gdy koncze ksiazke i wiem, ze niedlugo bedzie w ksiegarniach, bibliotekach i na polkach moich czytelnikow na calym swiecie, z prawdziwa przyjemnoscia mysle o tym, ile wsparcia i pomocy otrzymalem podczas jej pisania.Jane i Don, dziekuje, ze byliscie ze mna, jak zawsze i na kazdym kroku. Billowi Masseyowi dziekuje za znakomita redakcje tekstu. Nicie i Irwynowi, Andrei Nicolay, Kelly Chain i wszystkim w wydawnictwie Bantham Books dziekuje za entuzjazm i prowadzenie mnie po stromych sciezkach ku publikacji. Kapitanowi Cole Cordrayowi, doktorowi Standonowi Kesslerowi, doktorowi Pierluigiemu Gambettiemu, doktorowi Erwinowi Hirschowi, Rickowi Macomberowi, Barbarze Loe Fisher oraz Kathi Williams dziekuje za pomoc techniczna. Billowi Wilsonowi i doktorowi Bobowi Smithowi dziekuje za wszystko, co uczynili dla mnie i dla wielu innych. Daniel, dzieki serdeczne za strone internetowa i pomysly; Mimi, Matt i Beverly, dzieki za lekture. I Lukowi, niezwyklemu czarodziejowi Lukowi, dziekuje za wyrozumialosc, gdy tato musial czasem powiedziec: "Pobawimy sie pozniej". PROLOG Wszystko zaczelo sie od bolu gardla.Nattie Serwanga dokladnie pamieta te chwile. Siedziala przy kolacji z Elim, swoim mezem, kiedy poczula bol przy przelykaniu fasolki szparagowej. Rozmawiali wlasnie o tym, czy lepiej byloby dac corce na imie Nadine, czy moze Kolette. Drapanie w gardle to poczatek zwyklego przeziebienia - tak sobie wtedy pomyslala. Nic wiecej. Tymczasem pomimo leczenia, ktore zastosowali lekarze w przychodni, z gardlem bylo coraz gorzej. Teraz, po dziewieciu dniach od tamtego bolesnego drapania, Nattie wiedziala, ze jest chora - naprawde chora. Swiadczyl o tym pulsujacy bol glowy, a takze oblewajace ja na przemian fale zimna i goraca oraz bolesna opuchlizna w gardle, na ktora nic nie pomogly antybiotyki. A dzis o trzeciej w nocy doszedl do tego jeszcze kaszel. Po drugiej stronie wysokiej szklanej witryny staly w kolejce po obiad dzieci ze szpitalnego oddzialu dziennego. Kurczak w panierce i spaghetti. Na deser budyn. -Czesc, Nattie Smattie... Ja pierwszy, Nattie, ja bylem pierwszy... Ble, znowu spanetti. Puszczajac perskie oko do cudownego czterolatka imieniem Harold, Nattie zmusila sie do przelkniecia kilku kropel sliny przez piekace gardlo i nalozyla mu jedzenie na talerz. Chwile pozniej, bez zadnego ostrzezenia - tak nagle, ze nawet nie zdolala podniesc reki do ust - chwycil ja i zgial w pol potworny, rozrywajacy oskrzela kaszel - takiego ataku jeszcze nie miala. Krople sliny rozprysly sie na talerze i na wszystko, co na nich lezalo. Zrobila krok w tyl, potknela sie, ale zdazyla sie czegos uchwycic. Z kazdym kaszlnieciem czula, jak w mozg wbija jej sie dlugi stalowy gwozdz. -Cholera - mruknela, odzyskujac rownowage. Byla twarda, twarda jak stal, jak mowila jedna z jej siostr. Ale ta infekcja nie byla slabsza. Instynktownie wsunela dlonie pod fartuch i przycisnela je do lona. Przez kilka strasznych, martwych sekund nie bylo nic. Potem poczula ostre pchniecie po lewej stronie, ktore odbilo sie natychmiast szturchnieciem po prawej. Pomimo bolu glowy, kaszlu i goracych wegli w gardle na jej twarzy pojawil sie usmiech. Nattie miala czterdziesci lat i od lat siedmiu byla mezatka. Powoli zaczela sie juz przyzwyczajac do mysli, ze jej smutnym przeznaczeniem bedzie stan bezdzietnosci. Eli, ktory pochodzil z dziesiecioosobowej rodziny, goraco pragnal dzieci. Prawie stracil nadzieje i zaczal mowic o stworzeniu rodziny zastepczej, a nawet o adopcji. Az tu nagle cud. -Nattie, co z toba? Szefowa zmiany, Peggy Souza, przygladala jej sie z niepokojem. Tym razem Nattie zmusila sie do usmiechu. Miedzy jej lopatkami zmaterializowal sie przeszywajacy bol. -Nic mi... nie jest - powiedziala z trudnoscia. - To tylko katar, ktory sie za dlugo ciagnie. Bylam u ginekologa - juz dwa razy. -Przepisal ci cos? -Najpierw penicyline, a potem cos mocniejszego. Postanowila pominac milczeniem, ze posylal ja do specjalisty od infekcji, jesli jej stan sie wkrotce nie poprawi, i ze pytal o niedawna podroz do rodziny w Sierra Leone. -Chcesz isc do domu? Nattie wskazala reka na klebiacy sie tlum dzieciakow po drugiej stronie lady. Kilka pielegniarek i kilkoro lekarzy ustawilo sie teraz w kolejce za dziecmi. -Moze, jak sie to przewali. Zeby pojechac na wycieczke do Afryki, Nattie wykorzystala resztki urlopu. Zachowywala dni bezplatnego chorobowego, zeby moc je wykorzystac w polaczeniu z urlopem macierzynskim. Jezeli dopisze jej szczescie, bedzie mogla dopracowac do ostatniego tygodnia ciazy, a potem wziac prawie trzy miesiace urlopu. Nie, nie mogla teraz zadna miara isc do domu. -Wiesz co - zwrocila sie do niej Peggy. - To moze bys na ten czas zalozyla maseczke? Masz paskudny kaszel. Natty obrocila sie, zeby Peggy nie widziala, jak sie meczy z zawiazaniem tasiemek maseczki. Na Boga, coz sie ze mna dzieje? Nastepne dziesiec minut pamieta jako zamazany obraz bolu i powstrzymywanego kaszlu. Tak czy owak, Nattie udalo sie wydac cieply posilek dzieciakom i nawet pomoc przy obslugiwaniu personelu szpitalnego, wiedziala, ze nikt z nich nie ma czasu, zeby zejsc i zjesc obiad. Teraz procz nieustepujacego bolu czula skurcze i przepelnienie w kiszce stolcowej. Boze, prosza, czuwaj nad moim malenstwem. Niech nic jej sie nie stanie. -Nattie?... Nattie! -Co takiego? Aha, przepraszam, Peggy. Zamyslilam sie. -Stalas i gapilas sie przed siebie. Chyba powinnas dac sobie spocznij i... Nattie, popatrz tu na mnie. -O co chodzi? -Twoje oczy. Sa cale przekrwione. Masz tam plamki krwi. -Co ty opowiadasz? -Bialka oczu masz usiane jakby malymi latkami z krwi. Nattie, lepiej nie czekaj i od razu idz do lekarza. Nagly, duszacy skurcz w kiszce stolcowej odebral jej calkowicie mowe. Ogarnieta panika, przytaknela i mozliwie najszybciej pobiegla do toalety. Z lustra patrzyla na nia twarz podobna do maski, wprost potworna. Wystajace spod papierowego czepka kepki hebanowych wlosow przyklejaly jej sie do spoconego czola. Ponizej bialka zmeczonych, niemal zmartwialych oczu byly prawie zupelnie niewidoczne spod jasnoczerwonych plam. Rozwiazala gorna tasiemke maseczki, ktora opadla jej na piersi. Wewnetrzna strona maseczki, poplamiona krwia, wygladala jak jakis nieprzyzwoity wytwor wspolczesnego malarstwa. Kolejny skurcz w dolnej czesci brzucha - jak rozgrzany do bialosci grot dzidy przeszywajacy ja wewnatrz od dolu do gory. Niedobrze. Jezu, jest naprawde niedobrze. Kustykajac, podeszla do ubikacji. Jej ubranie bylo calkowicie przesiakniete potem. Po ostrym skurczu w dolnej czesci brzucha nastapila eksplozja biegunki. Ciezkie krople potu spadaly jej z czola. Eli... skarbie, jestem taka chora... Nattie z trudem udalo sie wstac. Za soba, w muszli, zobaczyla przerazajaca mieszanine stolca i skrzeplej krwi. Z przewaga krwi. Myslala tylko o dziecku. Znowu sprobowala wyczuc kopanie w brzuchu, ale tak sie trzesla, ze nie byla w stanie niczego stwierdzic. Eli wiedzialby, co robic, pomyslala. On zawsze jest spokojny. Pomacala dlonia w kieszeni, zeby zobaczyc, czy ma drobne na telefon, zeby zadzwonic do niego do pracy. Pusto. Telefon w biurze Peggy. Stamtad moglaby do niego zadzwonic. Zataczajac sie z boku na bok, wytracona z naturalnej rownowagi ciaza, Nattie chwycila sie sciany i ruszyla naprzod. Teraz pot lal sie z niej strumieniami, szczypiac ja w oczy i skapujac z nosa. Dwa razy zatrzymal ja przeszywajacy zebra atak kaszlu. Reka Nattie i sciana tuz za nia byly upstrzone czerwienia. -Nattie?... Nattie, poloz sie. Tutaj. Zadzwonie na izbe przyjec. Jezus, Maria, co sie porobilo z ta dziewczyna! Wydawalo sie, ze glos Peggy niknie jak echo w tunelu. -Moje dziecko... Kiedy fala bolu o malo nie rozerwala jej glowy, Nattie przykleknela na jedno kolano. Biale swiatlo obmylo wnetrze jej oczu. Poczula, ze pecherz i zwieracze puszczaja, kiedy glowa opadla jej bezwladnie w tyl. Wiedziala, ze leci na ziemie, ale nie mogla nic zrobic, zeby temu zapobiec. -Ona ma drgawki! Zadzwoncie na izbe przyjec! Nattie uslyszala jeszcze slowa Peggy, po czym ciemnosc udzielila jej laski zapomnienia o bolu. ROZDZIAL 1 Belinda, Wirginia Zachodnia -Matt, mowi Laura z izby przyjec... Matt? -Tak, slucham. -Matt, ty sie jeszcze nie obudziles. -Juz nie spie. -Spisz. Przeciez wiem. -Ktora godzina? -Wpol do trzeciej. Matt, prosze cie, zapal swiatlo i obudz sie. W kopalni byl wypadek. Matt Rutledge jeknal. -Diabli nadali te kopalnie - mruknal. -Doktor Butler wszczal procedure ratunkowa. Dzisiaj w nocy pod telefonem dyzuruje zespol B. Matt, obudziles sie? -Tak, obudzilem sie, juz nie spie - oznajmil chrapliwym glosem, probujac znalezc dlonia wlacznik lampki nocnej. - Dziewiec razy siedem jest piecdziesiat szesc. Zespol baseballowy z Miami nazywa sie Heat. Piatym prezydentem... -Dobra, w porzadku. Wierze ci. Od czasow liceum, przez cala akademie medyczna, potem specjalizacje i teraz, kiedy pracowal jako lekarz internista, Matt z wielkim wysilkiem odrywal sie od rzeczywistosci i zamykal wieczorem oczy, ale jeszcze wiecej trudu kosztowalo go obudzenie sie rano, i to bylo prawdziwe wyzwanie. Laura Williams znala te jego ceche, tak jak znaly ja inne pielegniarki, bo przez dwa lata, zanim Matt postanowil otworzyc prywatna praktyke, pracowala z nim w oddziale ratunkowym Szpitala Okregowego Hrabstwa Montgomery. Zarowno ona, jak i inne pielegniarki zakladaly, ze doktor Matthew Rutledge nie jest do konca obudzony, dopoki nie udowodni tego ponad wszelka watpliwosc. -Swiatlo zapalone? Stopy na podlodze? -Juz wstalem, naprawde wstalem. Poczekaj chwilke. - Matt rzucil sluchawke na lozko i wciagnal na nogi znoszone dzinsy, koszulke z napisem ZAPUSZKOWAC AEROZOLE, a potem lekki sweter. - Co to bylo, zawal stropu? - spytal, przyciskajac ramieniem sluchawke do ucha. Odczul sciskanie w zoladku na sam dzwiek slow, ktore wypowiedzial. -Chyba tak. Karetki wyjechaly, ale nikogo jeszcze nie przywiezli. Chociaz ktos z kopalni juz tu jest. Mowi, ze rannych jest okolo dziesieciu, moze dwunastu ludzi. -Ktos z kopalni? - Matt wlozyl sportowe skarpety. Dwa palce lewej stopy - maly i czwarty - przeswitywaly przez przetarcia w skarpetce. Zastanawial sie chwile, czy nie siegnac po inna pare, ale przykurczyl palce i wciagnal buty. -Mowi, ze jest glownym specjalista od BHP czy cos w tym guscie - odparla Laura. -Wysoki, czarne wlosy z bialym pasmem nad czolem? Wyglada jak wielki skunks - pomyslal Matt, ale powstrzymal sie od komentarza. -Wlasnie. -To bedzie Blaine LeBlanc. Jest wielka szycha w naszym gorniczym swiatku. Wystarczy jego spytac, co sie stalo. Dzieki, Lauro. Jestem obudzony, ubrany i juz wychodze. -Swietnie. Pierwszy zespol pogotowia bedzie tu dopiero za jakis czas, wiec niech pan jedzie ostroznie, doktorze. -Wiem, wiem. Motocykl rowna sie dawcocykl organow. - Wciagnal buty z cholewkami. - Nie bede wlaczal szostego biegu, obiecuje. Reszta zespolu jest juz w drodze? -Wszyscy poza doktorem Crookiem. Jak dotad nie podnosi sluchawki ani nie odpowiada na wezwania przez pager. I oby juz tak zostalo - pomyslal Matt. Robert ("Nigdy nie mow mi Bob") Crook byl uznanym kardiologiem, jednym z najstarszych pracownikow wielospecjalistycznego Zespolu Opieki Zdrowotnej w Belindzie i jednym z najzagorzalszych oponentow Matta, kiedy ten chcial sie przeniesc ze szpitalnego oddzialu ratunkowego do zespolu. W koncu jednak ci, ktorzy sadzili, ze urodzony i wychowany w miasteczku Belinda internista po harwardzkiej akademii medycznej i specjalista z zakresu ratownictwa moglby wlasnie objac etat pilnie potrzebnego lekarza podstawowej opieki zdrowotnej, zwyciezyli w sporze z Crookiem, ktorego glownym zarzutem (wypowiedzianym glosno) bylo to, ze Matt jest aroganckim dziwakiem, ktory ani sie nie ubiera, ani nie wyglada jak lekarz, a kolejnym (przemilczanym podczas ogolnej debaty), ze kiedys odrzucil zaproszenie jego corki na bal maturalny. -Dobra, postaram sie tam byc za dziesiec minut. -Powiedzmy, pietnascie. -Niech bedzie. -I jeszcze jedno, Matt. -Tak? -Dziewiec razy siedem jest szescdziesiat trzy, a nie piecdziesiat szesc. -Myslisz, ze nie wiedzialem? Matt odlozyl sluchawke, zwiazal ciemnokasztanowe wlosy w kucyk i zalozyl podwojna gumke. Caly czas kiedy byl z Ginny, nosil krotkie wlosy - moze nie obciete na jeza, ale prawie. A na mocy jej decyzji byla jedyna osoba, ktora miala prawo je strzyc. Od czasu jej smierci Matt tylko przycinal baczki. Mniej wiecej rok pozniej pojawil sie kolczyk w prawym uchu, a kilka miesiecy potem tatuaz na prawym ramieniu. Byl to mistrzowski obraz - wykreowany na podstawie fotografii - obsypanego bialymi kwiatami drzewa glogu na ich podworku - ulubionego drzewa Ginny. Pieciopokojowy dom z drewnianych bali, ktory wspolnie zaprojektowali, przycupnal na wystepie skalnym, z ktorego roztaczal sie widok na doline Sutherland w gorach Allegheny. Wciagajac na siebie dzinsowa kurtke, Matt wyszedl na szeroki ganek, gdzie juz pod koniec Ginny spedzala wiekszosc czasu. Wlasciwie to specjalista od tatuazu w Morgantown namowil Matta, zeby nie tatuowac calego ganku tylko drzewo. ("Kapuje, ze chodzi o sentyment, ale, czlowieku, wierz mi, ze estetycznie ten ganek jest lekko kiczowaty"). Zawsze kiedy Matta ogarnialy watpliwosci, czy podjal sluszna decyzje, wracajac do Wirginii Zachodniej - a ostatnio zdarzalo sie to coraz czesciej - wystarczalo, ze wyszedl przed swoj drewniany dom. To byla noc Ginny. Na niebie ksiezyc w pelni i ani jednej chmurki. Tuz nad glowa odwieczna rzeka Drogi Mlecznej, pelgajaca oddalonym swiatlem w ciemnosci. Chlodne nocne powietrze konca lata bylo, jak zwykle, zabarwione delikatnym akcentem dymu z poteznej koksowni przylegajacej do kopalni. Ale i tak czulo sie w nim slodycz lawendy, dzikich orchidei, lipy, dzikich roz i setek innych rozkwitajacych roslin. Polne drogi, zaprowadzcie mnie do domu, do tych miejsc, do ktorych rwie sie serce... Matt obszedl dom dookola, otworzyl garaz i odpalil swojego czerwonobrazowego harleya electraglide. Oprocz tego potwora, mial jeszcze krazownika szos kawasaki z silnikiem 900 cm i krosowa honde 250 cm. Harleya bral, kiedy wyjezdzal w dalsze trasy, a blyskawicznie przyspieszajacego kawasaki, gdy chcial poczuc dreszcz emocji i choc przez chwile pozyc niebezpiecznie. Honda, oprocz tego, ze sprawiala mu ogromna frajde w gorskich lasach, byla nieoceniona przy wiekszosci wizyt domowych u pacjentow mieszkajacych tam, gdzie mozna dojechac tylko bocznymi gorskimi drogami. Kiedy toczyl sie na poteznym motocyklu zwirowym podjazdem w kierunku autostrady stanowej nr 5, poczul przyplyw adrenaliny w zylach na mysl o tym, co sie moze wydarzyc w ciagu nastepnych paru godzin. Nie byl to oczywiscie pierwszy wypadek, ktory wydarzyl sie za sprawa kopalni w Belindzie, ale jesli jest dziesieciu do dwunastu rannych, to prawdopodobnie jak dotad najpowazniejszy. Przez te wszystkie lata zdarzaly sie rozne since, przeciecia skory, skrecenia stawow i naciagniecia wiezadel, zlamania zbyt liczne, zeby je wspominac. Bylo tez kilka ofiar smiertelnych. Jak dotad jednak jedyna katastrofa, do ktorej wzywano zespol B, okazala sie czysta farsa. Gleboko w kopalni wykoleila sie kolejka wozaca urobek i gornikow na podszybie. Od drugiej do trzeciej nad ranem dwudziestu czlonkow ekipy medycznej zespolu B krecilo sie po izbie przyjec, zanim przyszla wiadomosc, ze zamiast trzydziestu do czterdziestu rannych, o ktorych byla mowa na poczatku, nie ma ani jednego. Tym razem jednak Matt czul, ze ta katastrofa to nie beda przelewki. Dziesiec kilometrow, ktore dzielilo go od szpitala, pokonywal gorskimi serpentynami, do ktorych jego motocykl wydawal sie jakby stworzony. Pochylal sie w siodelku, wchodzac w znajome zakrety w rytmie, ktory stal sie jego druga natura. Zastanawial sie, czy ta katastrofa moze byc kolejnym skutkiem omijania przepisow bezpieczenstwa pracy w Kopalni i Koksowni Belinda. Pomimo ciaglej presji, by zmodernizowac i poprawic warunki bezpieczenstwa, jaka on i kilku innych co odwazniejszych wywieralo na wlascicieli przedsiebiorstwa, od lat zbyt wiele sie nie zmienialo. KKB byla uparta i niechetnie podejmowala jakiekolwiek dzialania oprocz niezbednego minimum, by zapewnic bezpieczenstwo gornikom. Dzisiejsza katastrofa przypominala potezny zawal w kwietniu dwadziescia dwa lata temu, kiedy tapnelo w C9, nad chodnikiem o uroczej nazwie Sue Ellen, zasypujac na smierc trzech gornikow, a wsrod nich sztygara zmianowego Matthew Rutledge'a, ojca Matta. ROZDZIAL 2 Oddzial ratunkowy nowoczesnego, liczacego 120 lozek Szpitala Okregowego Hrabstwa Montgomery, ktory mogl przyjac dwunastu pacjentow, byl wyposazony w specjalistyczny sprzet ortopedyczny i pediatryczny, byla tam rowniez sala zabiegowa zwana dziesiatka, do ktorej kierowano nagle przypadki chirurgiczne i ostre stany powypadkowe. Kiedy Matt wszedl na oddzial, przy dyzurce pielegniarek czekalo juz dwoch chirurgow i internista, ale wiedzial, ze kreci sie tu gdzies co najmniej dwoch lub trzech lekarzy innych specjalnosci oraz radiolog. Ponadto w laboratorium z pewnoscia czuwal Hal Sawyer, glowny anatomopatolog i wuj Matta - troche czlowiek gor, troche dzialacz spoleczny, troche kobieciarz i hulaka, w pelni naukowiec, ktory byl bratem matki Matta i jego ojcem chrzestnym. To za jego sprawa Matt zdecydowal sie pojsc na medycyne. Od czasu, kiedy dwadziescia dwa lata temu zawalil sie strop w chodniku C9, Hal byl dla niego jak ojciec.Zaledwie minute potem, jak wszedl, Matt uslyszal pisk opon karetki z pierwszym rannym, ktora hamowala w zatoczce dla karetek. Ruchem reki odsunal pozostalych lekarzy i poszedl za dwiema pielegniarkami do karetki. Jesli ten gornik, ubrudzony mieszanina blota, pylu weglowo-wapiennego i potu, mial byc zapowiedzia rozmiarow tragedii w kopalni, znaczy to, ze noc bedzie dluga. Wyglad jego zakrwawionej nogi, dosyc skutecznie unieruchomionej miedzy dwiema deseczkami, wskazywal na skomplikowane zlamanie kosci udowej. W polowie uda przez rozdarcie w drelichowych spodniach wystawal groteskowo szpikulec kosci. Matt poszedl za sanitariuszem, ktory popychal rozkladane nosze na kolkach do gabinetu ortopedycznego. Katem oka zauwazyl Blaine'a LeBlanca, glownego specjaliste BHP z kopalni, ubranego w wyprasowane na kant spodnie i koszule za sto dolarow; rozmawial z kierowca karetki i jednoczesnie zapisywal cos w notesie. Bylo juz za pozno, zeby uniknac kontaktu wzrokowego, i LeBlanc odwrocil sie w kierunku Matta. Twarz mial stezala w skurczu i blada. Mattowi przemknelo przez glowe, co tez specjalista BHP mogl sobie w tej chwili myslec. No nie, to znowu on. Kolejna krucjata naszego doktora Dolittle'a. No, sprobuj wejsc mi w droge i jeszcze raz nabruzdzic kopalni, kretynie. I tak nikt nie slucha tego, co gadasz... LeBlanc potrzasnal niechetnie glowa, a Matt odpowiedzial radosnym uniesieniem kciukow. Tak dlugo, jak Matt nie odpusci i bedzie sie staral przylapac KKB na omijaniu przepisow bezpieczenstwa, beda wrogami. Brian O'Neil, ortopeda w zespole B, dotarl do drzwi gipsowni w tej samej chwili co Matt. Mial metr dziewiecdziesiat piec wzrostu, byl dziesiec centymetrow wyzszy od Matta i o kilka lat starszy. Od czasu gdy gral w obronie w zespole amerykanskiego futbolu na Uniwersytecie Zachodniej Wirginii przybral dobrych kilka kilogramow, ale i tak w wieku czterdziestu lat wciaz byl w niezlej formie sportowej. Byl rowniez jednym z najlepszych chirurgow w szpitalu i najblizszym przyjacielem Matta wsrod personelu medycznego. -Ty masz pierwszenstwo - powiedzial Matt. -Prosze podlaczyc pacjenta do urzadzen, Lauro. Zwykly roztwor soli fizjologicznej. Krew do rutynowych badan. Grupa i krzyzowka dla szesciu jednostek krwi. Niech podjada z aparatem i zrobia zdjecie rentgenowskie klatki piersiowej i konczyny. Jak tylko Doktor Ogniomistrz skonczy go badac, prosze mu podac siedemdziesiat piec miligramow dolarganu i dwadziescia piec miligramow hydroksyzyny domiesniowo. -Robi sie - odparla Laura Williams, jak zwykle nieporuszona. -Wiesz, bracie, Laura i kilka innych pielegniarek zakladaly sie, ze przespisz te akcje. -Moze mialy racje. Kiedy ty przychodzisz punktualnie, zawsze wydaje mi sie, ze snie. Razem podeszli do pacjenta i pomagali pielegniarce rozcinac ubranie mlodego gornika. Mial moze dziewietnascie, a moze dwadziescia lat, rudawe wlosy i duze kocie oczy. Jego waska twarz wykrzywial grymas bolu. Chlopak zacisnal usta i bez slowa skargi przetrwal szarpanie przy usuwaniu resztek odziezy z pokiereszowanej nogi. -Nazywam sie O'Neil i jestem ortopeda - powiedzial Brian. - To jest doktor Rutledge. Jest weterynarzem, ale za to wybitnym. Zajmiemy sie toba, nic sie nie martw. -Dz-dziekuje, panie doktorze - wydusil z siebie chlopak. - Jestem Fenton. Robby Fenton. -Co sie tam stalo, Robby? - spytal O'Neil, podczas gdy Matt przystapil do pospiesznej oceny stanu pacjenta. -To wszystko przez Dany la Teague, panie doktorze. On... kompletnie mu odbilo. Juz od jakiegos czasu zachowywal sie bardzo dziwnie, ale dzisiaj, kiedy obslugiwal kombajn, dostal szajby. Wie pan, co to jest kombajn? -Olbrzymia maszyna, ktora odlupuje wegiel i podaje go na tasmociag? -Wlasnie. Dwanascie ton albo i wiecej na minute. -Nigdy nie przestanie mnie pan zaskakiwac, doktorze Rutledge - odezwal sie O'Neil. - Nic dziwnego, ze nie umawia sie pan z kobietami, chociaz mowi sie na miescie, ze jest pan swietna partia. Odstrasza je pan ogromem swojej wiedzy. -Nie zwracaj na niego uwagi, Robby. Ma szczescie, ze jest niezlym doktorem od zlaman, bo inaczej w ogole nikt by nie chcial z nim rozmawiac. Mow dalej. -No, to bylo tak: na poczatku szychty Teague zaczal sie bic na szufle z takim jednym od nas ze zmiany, Alanem Riggsem. Nie wiem, o co im poszlo. Teague juz od jakiegos czasu zachowywal sie dziwnie - byl zaczepny i wdawal sie w bojki, skarzyl sie, ze wszyscy na niego nalatuja i tym podobne. Potem, za jakis czas, Teague zaczal gonic Riggsa kombajnem. I przejechal go. Normalnie po nim przejechal. Potem pojechal dalej i zwalil ze szesc stempli. Wtedy zawalil sie strop. A co z reszta chlopakow? Jak oni? -Jeszcze nie wiemy, Robby. Ciebie pierwszego przywiezli. -Alan pewnie nie zyje. Trzeba to bylo widziec. Cholerny Darryl Teague. Nigdy nie zyczylem nikomu zle, ale mam nadzieje, ze dostal za swoje. -Doktorze Rutledge, potrzebujemy pana - powiedziala od drzwi Laura Williams. Mart byl jak zahipnotyzowany opowiescia Robby'ego Fentona i zupelnie zapomnial, ze za chwile zaczna naplywac kolejni ranni. Na oddziale ratunkowym wrzalo jak w ulu. Na szesciu lozkach lezeli juz ranni. Technicy medyczni, pielegniarki i lekarze byli w ciaglym ruchu, ale ten chaos wydawal sie zorganizowany i nic sie nie dzialo przypadkiem. -Jest pan potrzebny, doktorze, ale nie jako internista. Chcielibysmy wykorzystac pana jako specjaliste ratownictwa. Na trojce lezy pacjent z rana szarpana. Piekny, czysty przypadek. Poprosilam o zdjecia czaszki, ale to pewnie troche potrwa, bo jego stan nie jest alarmujacy. Matt wszedl do dyzurki i szybko przebral sie w fartuch i biale spodnie. Szedl do sali numer 3, kiedy zatrzymal go Blaine LeBlanc. Piecdziesieciolatek z silnym nowojorskim akcentem, w swietnej formie fizycznej, kilka centymetrow nizszy od Matta i szerszy w ramionach. Mial geste kruczoczarne wlosy, ktore zaczesywal do tylu i nakladal na nie cos z tubki. Jego znakiem charakterystycznym bylo pasmo siwizny odbijajace sie od blyszczacej czerni reszty fryzury. -Co panu powiedzial ten dzieciak? - spytal. -To milo, ze pyta pan o jego zdrowie, Blaine. Ma otwarte zlamanie kosci udowej. To znaczy, ze kawalek kosci przebil skore. Przez jakis czas nie bedzie u was fedrowal. -Niech pan sie nie czepia, Rutledge. Co mowi ten maly? Matt wytrzymal lodowate spojrzenie Blaine'a, patrzac mu prosto w oczy. Ten facet moze byc bardzo niebezpieczny. Co do tego Matt nie mial zadnych watpliwosci. Mozliwe, ze przed smiercia Ginny lepiej panowal nad uczuciem pogardy dla LeBlanca i KKB, ale gdy odeszla, po prostu przestalo mu zalezec. Dbajaca o zdrowie, niepalaca Ginny nie miala w rodzinie nikogo, kto by chorowal na raka. Kiedy postawiono diagnoze, miala dopiero trzydziesci trzy lata, a jej guz byl zbudowany z dosyc niezwyklych komorek - z tego typu niezwyklych komorek, ktorych wzrost mogla, mogla spowodowac jakas toksyna. Bezsprzecznie w tej czesci kopalni, ktora zajmuje sie przerobka wegla, jest az nadto rakotworczych zwiazkow. Rzecz inna, czy kopalnia pozbywa sie szkodliwych odpadow w sposob bezpieczny i zgodny z prawem. Matt mial na ten temat wiele teorii i obijaly mu sie o uszy rozne opowiesci o niezgodnym z prawem usuwaniu i skladowaniu odpadow, ale nie mial dowodow. Nigdy nie bylo zadnych dowodow. Byl jednak pewien, ze jezeli w jakichs kwestiach dotyczacych bezpieczenstwa pracy i pozbywania sie toksycznych odpadow kopalnia mogla isc na skroty, dyrekcja na pewno to wykorzystywala. Tak wlasnie bylo, kiedy zginal w wypadku jego ojciec, a Matt byl przekonany, ze nic sie do dzisiaj nie zmienilo. Przez te wszystkie lata niezmiennie wysylal korespondencje do OIG - Okregowej Izby Gorniczej - domagajac sie przeprowadzania sledztw i niezapowiedzianych kontroli. Pewnego razu, dwa lata temu, izba nawet zareagowala na jego zadania i przyslala inspektora. Nie stwierdzono niczego - absolutnie niczego, oprocz niewielkich uchybien w prowadzeniu dokumentacji konserwacji maszyn. Teraz jego wiarygodnosc byla rowna zeru. Urzednicy albo nie odpowiadali na jego telefony, albo wrecz wysmiewali pomysly, by podjac jakies dzialania na podstawie jego "informacji" czy przeprowadzic niespodziewana inspekcje. Pomimo pogardy dla Blaine'a LeBlanca Matt nie widzial powodu, by nie podzielic sie ze specjalista od BHP wiedza o tym, co sie zdarzylo w jego kopalni. -W dupe kopany Teague - powiedzial LeBlanc, kiedy Matt skonczyl. - Durny, w dupe kopany Teague. Mickey Shannon, gornik, ktoremu Matt przyszedl zalozyc szwy, mial piecdziesiat cztery lata - a to wiek naprawde zaawansowany jak na prace na dole. Pamietal nawet czasy, kiedy razem z ojcem Matta fedrowali na przodku. -To byl dobry czlowiek... Naprawde w porzadku... Kiedy awansowal na sztygara, nie zmienil sie i nie zadzieral nosa. Ostry odprysk skaly z walacego sie stropu przesliznal sie wzdluz czola Mickeya tuz pod linia wlosow. Gdyby poszedl kilka centymetrow wyzej, mogloby mu rozlupac czaszke, a jego nazwisko mozna by znalezc na liscie ofiar wypadkow pod ziemia, ktora uzupelnia sie co jakis czas w Barze pod Glebokim Szybem. A tak odprysk oderwal tylko szeroki plat skory, ktory opadal Mickeyowi na oczy i podstawe nosa. -Zaaplikuje nowokaine, zeby to troche znieczulic - powiedzial Matt. -Niech pan sobie nie robi klopotu, doktorze. Prosze mnie zeszyc i isc do chlopakow, ktorzy rzeczywiscie potrzebuja pana pomocy. Matt wiedzial z doswiadczenia, ze takie slowa nie sa czcza gadka. Mickey Shannon, tak jak pozostali gornicy, stykal sie z poszturchiwaniem, popychaniem i bolem fizycznym niemal codziennie przez cale swoje dorosle zycie. Chec opieki nad takimi jak on to jeden z glownych powodow, dla ktorych wrocil w rodzinne strony, zeby wlasnie tu wykonywac zawod lekarza. Ci milczacy, troche nieokrzesani ludzie z gor, ktorzy walcza o kazdy grosz, pomagaja sasiadowi, chociaz rzadko maja okazje z nim rozmawiac, tacy wlasnie ludzie stanowili wiekszosc jego pacjentow. -Chlopie - powiedzial Matt - ty sie zajmij fedrowaniem, a mnie daj sie zajac medycyna. -Skoro pan tak mowi. Ludzie stad naprawde pana szanuja, doktorze. Ostatnio myslalem o tym, ze moze powinienem sie zarejestrowac do jakiegos lekarza, i jak cos dopadnie, to wlasnie do pana zadzwonie. -Zapraszam - odparl Matt, z niepokojem myslac o tym, co pokaze rentgen klatki piersiowej. Znieczulil krawedzie rozleglej rany jednoprocentowym roztworem ksylokainy, oczyscil pole betadyna, przytwierdzil wokol rany jalowe gaziki i ostroznie umiescil luzny kawalek skory na swoim miejscu. Bedzie blizna. Po szyciu skory zawsze jest blizna. Stal teraz przed dylematem, czy zalozyc precyzyjne, mikroskopijne szwy i zamknac brzegi rany cieniutka nicia - wowczas szwy moga puscic, jezeli Mickey zechce sprawdzic ich sile, za wczesnie wracajac pod ziemie - czy uporac sie z tym zadaniem szybciej za pomoca grubszych nici, dajacych gwarancje wytrzymalosci niemal w kazdych warunkach. -Kwalifikujesz sie do pelnego zasilku za czas niezdolnosci do pracy? - spytal Matt. -Dostajemy pelne wynagrodzenie za okres czasowej niezdolnosci do pracy. Potem trzeba czekac miesiac na orzeczenie o trwalej niezdolnosci do pracy. Jezeli lekarz napisze, ze to jest choroba zawodowa, od razu wystepujemy o orzeczenie trwalej niezdolnosci. Ale ja... -Ciiicho. Matt wybral nici rozpuszczalne do wykonania dokladnego, warstwowego zamkniecia rany i cienka nylonowa nic 6, 0 do zszycia samej skory. Potem zalozyl powiekszajace okulary i rekawiczki. Na pooranej bruzdami, szorstkiej twarzy Mickeya zostawil swoje slady kazdy dzien sposrod trzydziestu lat spedzonych w kopalni. Niech wiec przynajmniej po tym szyciu wyjedzie z delikatna, cieniutka blizna. -Masz dwa tygodnie zwolnienia. Dostaniesz odpowiednia adnotacje. A wlasciwie masz trzy tygodnie. A gdyby cie bolala glowa, chocby odrobine, dolozymy jeszcze pare tygodni. Dwadziescia minut pozniej byl w polowie zakladania szwow, ktore zadowolilyby gwiazde filmowa, kiedy do sali wpadla bez tchu Laura Williams, wolajac juz od progu. -Matt, doktor Easterly potrzebuje cie natychmiast w niezwykle waznej sprawie. Tu musisz skonczyc pozniej. Matt polozyl gaze umoczona w roztworze soli fizjologicznej na rane Shannona i odlozyl na bok gaziki. Potem odszedl na krok od stolu zabiegowego, poruszajac glowa z boku na bok, zeby pozbyc sie uczucia sztywnosci w karku. -Slyszales, Mickey? -Niech pan sie o mnie nie martwi. Do kogo doktor jest wzywany, siostro? -Przywiezli Darryla Teague - odparla Laura. - Podobno przycisnal go jakis ciezki sprzet. -Niech zdycha! - rzucil Mickey Shannon. Zwazywszy na to, ze wszystkie lozka na oddziale ratunkowym byly zajete i prawie przy kazdym pacjencie ktos sie krzatal, na dziesiatce bylo dosc tloczno. Wystarczyl rzut oka na monitor, by Matt zorientowal sie, po co zostal wezwany. Tetno 140. Cisnienie krwi 80/40. Wysycenie tlenem zaledwie 89 procent. Jon Lee, pielegniarz obslugujacy sprzet diagnostyczny zauwazyl spojrzenie Matta i szybkim ruchem skierowal kciuk w dol. Jak sie zdawalo, zyczenia Mickeya Shannona i Bobby'ego Fentona byly bliskie spelnienia. Gdzies tam, za ludzkim murem zlozonym z technikow, pielegniarek i doktor Judy Easterly, Darryl Teague szykowal sie do odejscia. -Co sie dzieje? Zaskoczona Judy Easterly obrocila sie na piecie i podeszla do niego. Nigdy nie tryskala energia ani entuzjazmem. Teraz byla w siodmym miesiacu ciazy i wygladalo na to, ze wolalaby byc wszedzie, tylko nie tam, gdzie sie akurat znalazla. -To facet, ktory rozpetal cale to pieklo - szepnela. -Wiem - odparl szeptem Matt. - Stwierdzilas gdzies krwawienie? Easterly wypiela swoj ciazacy brzuch i odchylila sie do tylu, probujac pozbyc sie uczucia uwierania gdzies w srodku. -Ja tu nic nie widze - powiedziala wciaz szeptem. - Przejechal czyms wielkim po dwoch facetach. Nikt nie wie dlaczego. Jeden z nich nie zyje. Drugi jest teraz na sali operacyjnej i chyba tez z tego nie wyjdzie. Potem zwalil kilka stempli i strop sie zapadl. Przygniotly go zwaly wegla i skaly. Ratownicy z pogotowia mowili, ze w drodze do szpitala caly czas cisnienie mial w porzadku. Sadze, ze nadzor dyzuru przypisal go mnie, bo jak go przywiezli, wygladal calkiem niezle. -Teraz juz nie wyglada. Ma jakies widoczne zlamania? Oprocz najczestszych przyczyn ukrytej utraty krwi - krwawienia do klatki piersiowej i do jamy brzusznej - zlamanie nogi, a nawet reki moze czasem dac takie krwawienie do miesnia, ze ranny doznaje wstrzasu. -Nie - odparla Easterly. - Porusza wszystkimi konczynami. Poprosilam Joego Terry, ktory byl w poblizu, czekal, az przygotuja sale operacyjna dla jego pacjenta, zeby mu zalozyl bezposredni pomiar cisnienia tetniczego. -Dobra robota. Matt naprawde chcial ja pochwalic, chociaz bylo oczywiste, ze oprocz tej decyzji Easterly nie wykazala potrzebnej inicjatywy. Teraz wydawala sie bliska lez. -Wiesz co, gdybym wiedziala, ze bede miala taki orzech do zgryzienia i bede musiala sie zajmowac kims, kto spowodowal cale to nieszczescie, zostalabym w domu. -Posluchaj, Judy, moze teraz pojdziesz do domu - powiedzial Matt. - Sytuacje masz tu w zasadzie opanowana, a wyglada na to, ze ty i dziecko potrzebujecie troche odpoczynku. Easterly zaczela protestowac, a potem nagle mu podziekowala. -Pobrano krew na rutynowe badania i na krzyzowke dla szesciu jednostek - powiedziala tylko. - Zlecilam zdjecie brzucha i klatki piersiowej. To dla mnie wielka przysluga, naprawde, Matt. -Nazwij dzieciaka po mnie - odparl Matt. -Matthewina - powiedziala Easterly. - Chyba jej sie spodoba. Dzieki jeszcze raz. Powodzenia. Zanim Matt zdazyl cokolwiek odpowiedziec, juz jej nie bylo. No i dobrze. Na pewno co innego jej w glowie i trudno powiedziec, czy byla tu bezuzyteczna, czy wrecz szkodliwa. Jeszcze raz rzucil okiem na monitor i zajal miejsce Easterly przy lozku chorego naprzeciw Jona Lee. Potem nagle sie zatrzymal i przygladal sie chwile z niedowierzaniem czlowiekowi, ktory w napadzie szalu zabil jednego, a moze i dwoch swoich kolegow. Twarz Darryla Teague pokrywaly miesiste grudki, bylo ich co najmniej dwadziescia, niektore wielkosci ziarenek groszku, ale inne znacznie wieksze, a jedno, tuz pod lewym uchem, niemal wielkosci orzecha. Prawie na pewno byly to nerwiako-wlokniaki, czastki tkanki nerwowej przemieszanej z wrzecionowata tkanka wloknista. Powod wystepowania: nieznany. Leczenie: nie istnieje. Darryl Teague mial sie wkrotce przeksztalcic w czlowieka slonia. A co jeszcze dziwniejsze - byl to drugi taki przypadek, z ktorym Matt zetknal sie w ciagu ostatnich czterech czy pieciu miesiecy. -Lauro, doktor Hal Sawyer jest w naszym zespole. Moglabys zadzwonic do niego do laboratorium i poprosic, zeby zszedl tu jak najszybciej? -Juz sie robi. Teraz Matt skupil uwage na gorniku. Teague byl przytomny i oddychal sam, ale skore mial w plamach, a usta w kolorze zszarzalej purpury. -Jon, czy zlecono cos na cisnienie? -Jeszcze nie, doktorze. Z tonu Lee wynikalo jasno, ze jest wdzieczny za zmiane dowodzenia. -Podlacz dopamine, standardowa kroplowke. Otworz maksymalnie i zobaczymy, jak zareaguje. Zaloz mu cewnik do zyly i utrzymuj prawidlowa objetosc krwi krazacej. Wrocila Laura Williams. -Doktor Sawyer zaraz bedzie - powiedziala. Matt spojrzal w gore na monitor. Wysokosc zespolow komorowych na zapisie EKG wydawala sie znacznie mniejsza niz normalnie. Na chwile odsunal te informacje od siebie i zaczal badac pacjenta. Tony serca byly przytlumione i oddalone. Stwierdzil bolesnosc posrodku mostka, taka, ze chory w stanie polspiaczki krzyknal przy ucisku. Brzuch byl miekki i zupelnie niebolesny. Pluca czyste. Nogi i rece bez urazow. Czaszka i skora na glowie rowniez, tyle ze w drugich, brudnych i sztywnych jak siano blond wlosach krylo sie ze szesc lub wiecej nerwiako-wlokniakow. Krotko mowiac, nigdzie nie bylo oznak krwawienia. Dlaczego wiec Teague byl we wstrzasie? W tej chwili odpowiedz na to pytanie koncentrowala sie na urazie mostka i za mostkiem, na sercu. -Gdzie jest doktor Crook, Lauro? - spytal Matt. -Juz tu jedzie. Okazalo sie, ze jego pager byl przypadkowo wylaczony, a telefon nie dzialal. Policjanci z Sandersonville podjechali do niego i zbudzili go. Miejscowosc Sandersonville lezala o dwadziescia minut drogi od szpitala, a Crook nie byl typem czlowieka, ktory by wskoczyl w dres i popedzil bez tchu do pracy - a zwlaszcza jesli nie bylo wyraznych sygnalow, ze ktorys z pacjentow potrzebuje kardiologa. -Doktorze Rutledge? Lee pokazal palcem na monitor. 70/30. -Przygotuj go do intubacji, Jon. Jest w poblizu anestezjolog? -Jest na sali operacyjnej. -A radiolog? -Tez. Pracuje z doktorem Terrym. Matt jeknal cicho. Intubowal juz wczesniej dziesiatki pacjentow, wielu z nich w stanie krytycznym, wiec tego sie nie obawial. Ale jego umiejetnosci interpretacji obrazu ultrasonograficznego byly co najwyzej srednie. W sytuacji zagrozenia zycia, tak jak tutaj, wolalby miec u boku radiologa. -Nie szkodzi. Poprosze o rurke siedem i pol. Lauro, moglibysmy porozmawiac na osobnosci? Pielegniarka spojrzala na niego zaciekawiona. -Prosze bardzo - odparla. -Jon, zawolaj mnie, jezeli bede ci potrzebny. Matt zaprowadzil Laure do dyzurki. Byla to starsza pani po piecdziesiatce, nosila koronkowe kolnierzyki recznej roboty, miala tradycyjne podejscie do medycyny i byla cholernie dobra pielegniarka. Otwartosc Matta, jego styl ubierania sie i maniery niezbyt jej odpowiadaly i kilka razy dala mu to jasno do zrozumienia. Niemniej przez te wszystkie lata udawalo im sie koegzystowac bez wiekszych konfliktow. Teraz Matt zdawal sobie sprawe, ze bedzie musial wystawic ich wzajemny szacunek na probe. Na oddziale troche sie uspokoilo i coraz mniej bylo jekow rannych gornikow. -Jak on sie czuje? - spytal Blaine LeBlanc, kiedy przechodzili obok. -Pozniej - rzucil Matt. -Niech pan ze mna porozmawia, zanim zrobi pan cos heroicznego, doktorze, slyszy pan? Ten... ten swir zabil jednego, a moze i dwoch moich ludzi. -Oczywiscie, Doktorze Wszechmogacy - odparl Matt. - Na pewno sie z panem skonsultuje. Odwrocil sie od LeBlanca i sciszonym glosem przemowil do pielegniarki. Uwazal, ze miedzy workiem osierdziowym a miesniem sercowym tego pacjenta zbiera sie krew. W rezultacie ucisk na miesien sercowy sprawial, ze serce miedzy kolejnymi uderzeniami nie napelnialo sie krwia tak, jak powinno. -On ma tamponade, Lauro. -Skad pan wie, doktorze? -To nie moze byc nic innego. Musimy sie tam wkluc i odbarczyc serce. -Nie mozna by poczekac na doktora Crooka? -Gdybysmy mieli pewnosc, ze zjawi sie tu w ciagu najblizszych pieciu minut, mozna by poczekac. W przeciwnym razie odpowiedz brzmi "nie". -Moze zlecic jakies dodatkowe badania? Zrobic USG? -Radiolog jest na sali operacyjnej. Nie mam zaufania ani do technika, ani do siebie co do precyzyjnej interpretacji obrazu. Poza tym chyba nie mamy na to czasu. Ten chlopak nam odjezdza. -Moze to byloby najlepsze. -Prosze, nie zaczynajmy na te nute - odparl Matt. - Przygotuj mi zestaw do drenazu osierdziowego. -Matt, musze powiedziec, ze zupelnie mi sie to nie podoba. Ile razy robiles taki zabieg? -Kilka razy na stazu specjalizacyjnym - sklamal. - Znam sie na tym. -Nie ma odczytu cisnienia - zawolal Lee. - EKG pokazuje mnostwo skurczow dodatkowych. -Prosze - powiedzial Matt, kierujac sie z powrotem do dziesiatki. -Jezeli zlecasz to oficjalnie, zaraz tam bede z zestawem. -Niech pan nie zapomina, co mowilem - rzucil LeBlanc, kiedy Matt przechodzil obok niego na korytarzu. Matt uklakl u szczytu lozka Darryla Teague, pewnym ruchem wsunal rurke intubacyjna do gardla pacjenta i przesunal ja miedzy strunami glosowymi. Technik odpowiedzialny za respirator podwiesil luzny fragment rury przy urzadzeniu i zainicjowal akcje oddechowa. Klatka piersiowa rozszerzyla sie znacznie bardziej niz przedtem, ale cisnienie krwi wzroslo zaledwie do 50. -Ladnie go pan zaintubowal, doktorze. W drzwiach stal Hal Sawyer. Siwiejace na skroniach ciemne wlosy, starannie przystrzyzone wasy, okulary w cienkiej zlotej oprawie i bialy fartuch nadawaly mu wyglad akademicki. Istotnie mial etat wykladowcy na medycynie, ale wiekszosc czasu trzymal sie blisko Belindy, gdzie pelnil funkcje szefa anatomii patologicznej (pracowal tam jeszcze jeden anatomopatolog na pelnym etacie); byl tez urzedowym patologiem hrabstwa Montgomery. Mial bogata wiedze i duzo podrozowal. Podczas zebran lekarskich w szpitalu odzywal sie rzadko, ale kiedy otwieral usta, wszyscy z szacunkiem sluchali tego, co ma do powiedzenia. Nie byl zonaty. Wydawalo sie, ze nie brakuje mu towarzystwa. Jego ostatnia dziewczyna, Heidi, byla mlodziutka i sliczna, poznal ja podczas jakiegos wakacyjnego splywu tratwami po rzece. Plotkarze z Belindy nieustannie mieli cos do powiedzenia na temat jego zycia osobistego, ale on sie nigdy tym nie przejmowal, podobnie jak przed laty, gdy plotkowano, ze jest homoseksualista. Hal trzymal sie zawsze na uboczu, a Matt byl mu wdzieczny za wyrobienie w nim samym poczucia niezaleznosci. -Czesc, Hal - powiedzial Matt. - Dzieki, ze sie zjawiles. To ten facet, ktoremu odbilo na dole i przez niego jest ten caly koszmar. Podobno od kilku miesiecy zachowywal sie bardzo dziwnie. Paranoja w polaczeniu z rozproszona neurofibromatoza na twarzy i skorze glowy. Cos ci to mowi? -Tak jak ten gosc, ktory spadl ze skaly w przepasc. -Wlasnie. Nazywal sie Rideout. Teddy Rideout. A gdzie pracowal? -Jezeli mnie pamiec nie myli - powiedzial Hal, dotykajac palcami narosli - tez w kopalni. -Jak najbardziej. A scisle mowiac, w KKB. -No prosze - powiedzial Hal. Kilka miesiecy przedtem Matt jechal na swoim harleyu kreta, gorska droga, kiedy Rideout wyprzedzil go z ogromna predkoscia, jadac samochodem znacznie szybciej, niz bylo mozna na waskiej i niebezpiecznej drodze. Kilka minut pozniej Matt zobaczyl rozwalona barierke ochronna i kilkadziesiat metrow ponizej samochod lezacy kolami do gory. Rideout byl martwy, bez cienia szansy na reanimacje. Jego dziwne narosle na twarzy byly identyczne jak u Darryla Teague, a rozmowa z rodzina ujawnila historie gwaltownie rozwijajacej sie paranoi i irracjonalne, agresywne zachowania. Przy autopsji Matt zastanawial sie glosno, czy Rideout mogl sie zatruc jakas substancja toksyczna z kopalni. Hal obiecal przeprowadzic kilka dodatkowych badan, ale ich wyniki okazaly sie negatywne. Hal uwazal, ze to odosobniony przypadek - bardzo niezwykly, ale jednak nie dajacy sie z niczym powiazac. Coz - pomyslal teraz Matt - oto mamy numer dwa. -Zobacze, co mi sie uda odkopac na temat pana Rideouta - powiedzial Hal. - Nie przypominam sobie niczego szczegolnego na temat tamtej sekcji, z wyjatkiem moze tych narosli, ktore nie byly interesujace mikroskopowo, a jedynie z uwagi na ich liczbe. -Przynioslam zestaw - powiedziala Laura, umieszczajac tacke oznaczona jako PERIKARDIOCENTEZA na stoliku ze stali nierdzewnej. -Doktor Crook sie nie pojawil? -Bedzie tu pewnie lada chwila. Jestes pewny, ze... -Ale jeszcze go nie ma. Cisnienie spadlo do zera. Ma skurcze dodatkowe. Chyba zaczynamy. -Jak chcesz - powiedziala Laura chlodno. Rzeczywiscie Matt wiele razy podejmowal proby odprowadzania krwi osierdziowej jako manewr ostatniej szansy u pacjentow z zatrzymaniem akcji serca, ktorzy i tak mieli umrzec pomimo najbardziej heroicznych wysilkow reanimacyjnych. Niemniej jednak podczas tego zabiegu nigdy nie spotkal sie z niespodziewana obecnoscia krwi osierdziowej. I zaden z pacjentow takiego zabiegu nie przezyl. -Potrzebujesz pomocy? - spytal Hal. -Chyba ze wkroczylby tu teraz doktor Crook - powiedzial Matt. - Ale nie mozemy czekac. Z tylu, kilka krokow za Halem, Matt zauwazyl Blaine'a LeBlanca, ktory przygladal sie tej scenie w milczeniu. -Wciaz nie ma cisnienia - odezwal sie Lee. - Sa pary pobudzen komorowych. Czasami czlowiek musi zrobic to, co musi zrobic - ta mysl uparcie krazyla po glowie Matta. Nalozyl dziesieciocentymetrowa igle o szerokim swietle na dwudziestocentymetrowa strzykawke i zalozyl zacisk na jej podstawe. Bedzie wiedzial, ze sie pomylil i ze nie ma zadnej krwi w osierdziu, gdy tylko wprowadzi gruba igle przez cienka jak serwetka warstwe osierdzia do podstawy serca pacjenta. Elektrokardiogram natychmiast zareaguje na uraz i jesli wszystko pojdzie dobrze, bedzie mial czas wycofac igle, zanim dokona powaznych uszkodzen w miesniu serca. Taka mial nadzieje. Jezeli jednak przebije miesien i uszkodzi tetnice wiencowa, zawal serca, ktory potem nastapi, nie da choremu zadnej szansy. Matt wbil igle w skore tam, gdzie lewe dolne zebro styka sie z mostkiem, i skierowal ja ukosnie do lewego ramienia. Utrzymujac staly napor na igle, przesuwal ja naprzod w kierunku miejsca, gdzie spodziewal sie znalezc podstawe serca. Powoli... powoli... -Duzo skurczow dodatkowych - powiadomil go Lee. -Dochodzisz do serca? - spytala Laura. Matt sprawdzil, co sie dzieje na monitorze. Mam szczera nadzieje, ze nie - pomyslal. -Nie - odparl uspokajajaco. -Na pewno? Bez zadnego ostrzezenia strzykawka napelnila sie krwia. Tak jest! Matt przelaczyl lacznik trojdrozny, zeby oproznic strzykawke, i spuscil jej karmazynowa zawartosc do malego szklanego pojemnika. Potem wyciagnal jeszcze dwadziescia piec centymetrow krwi i wpuscil ja do wiekszego naczynia. -Skad wiesz, ze nie czerpiesz krwi wprost z serca? - spytala Laura. Ta kobieta nigdy nie odpusci. W rozmowe zdecydowanie wlaczyl sie Hal. -Pani Williams - powiedzial spokojnie - wyglada na to, ze doktor Rutledge wie, co robi. Jest sposob na to, zeby od razu poznac, gdzie znajduje sie czubek igly. Jezeli krew, ktora doktor Rutledge wlasnie usunal, znajdowala sie w przestrzeni osierdziowej pacjenta, prawdopodobnie nie bedzie krzepnac. Jezeli pochodzi bezposrednio z przedsionka, skrzepnie. -Kiedy sie dowiemy? Matt pominal milczeniem to pytanie i sciagnal kolejna strzykawke krwi. Stan chorego nie zmienil sie. Po jego lewej stronie Lee jeszcze raz sprobowal wysluchac tetno, a potem ponuro potrzasnal glowa. -Jezeli on jest we wstrzasie, a ta krew moze pochodzic z miesnia sercowego, to czy nie pogarszamy sytuacji? - spytala Laura. Odwal sie ode mnie, kobieto! - taki okrzyk cisnal sie Mattowi na usta. Pielegniarka w widoczny sposob zabezpieczala sie przed nieuchronnie nadciagajacym atakiem doktora Crooka. Probowalam przemowic mu do rozsadku, doktorze Crook, naprawde. Matt wsunal plastikowy cewnik przez igle w miejsce, ktore - jak mial nadzieje - okaze sie przestrzenia osierdziowa. Potem ostroznie wyciagnal igle i jednym szwem przymocowal cewnik do klatki piersiowej. Krew saczyla sie z cewnika i wsiakala poszerzajaca sie plama w jalowa gaze. Przez kilka sekund panowala pelna napiecia cisza. -Cisnienie wciaz zero - oznajmil Lee, w chwili gdy Robert Crook z impetem wpadl do sali. Przysadzisty, z ogorzala twarza, mial geste piaskowoszare brwi, ktore Mattowi zawsze przypominaly ogromne welniste gasienice gotowe do ataku. Na brzegu lewej szczeki, gdzie sie zacial przy goleniu, widac bylo kilka kropel zakrzeplej krwi i maly, zakrwawiony strzepek ligniny. Jego reakcja na wezwanie do szpitala byl sprint do lazienki po maszynke i krem do golenia. -Co sie tu dzieje, Rutledge? Matt wzruszyl ramionami. -Cisnienie spadlo mu do zera i nie moglem sie zorientowac dlaczego, doszedlem do wniosku, ze ma tamponade, wiec wklulem sie i odsaczam krew. -Wklul sie pan? -Wciaz nie ma cisnienia - zawolal Lee. -Sprawdz, czy kroplowka z dopamina jest maksymalnie otwarta - rzucil mu Matt. -Jest. -Widzial pan plyn w osierdziu w echokardiografii? - spytal Crook i przylozyl sluchawki do piersi pacjenta, nie zwazajac na sterylne pole operacyjne i cienki cewnik. -Nie... zdazylem zrobic echa. Nie bylo czasu. Crook wybuchnal. -Jezus, Maria! Skad pan, do cholery, wie, ze wszedl pan igla w obszar osierdziowy, a nie w samo serce? -Zrobilem, co nalezalo zrobic - odparl Matt tak spokojnie, jak tylko potrafil. - Zrobilem to, co uznalem za stosowne, i najlepiej, jak umialem. -Najlepiej, jak pan umial. Rutledge, pan nie jest lekarzem, tylko jakims cholernym kowbojem. Pan jest jak odbezpieczony granat. I chce, zeby pan wiedzial, ze zamierzam przekazac pelna informacje o panskich dzialaniach... -Zaraz! - krzyknal Lee. - Jest cisnienie. Czysto i wyraznie szescdziesiat... Nie, teraz jest osiemdziesiat. Tak, osiemdziesiat. W tej chwili Darryl Teague uniosl reke i odwrocil glowe. ROZDZIAL 3 -Dzien dobry, Kim - powiedzial Matt, mijajac energiczna, sympatyczna pielegniarka na OIOM-ie.-Dzien dobry, doktorze - uslyszal chlodno rzucona odpowiedz. Matt przez chwile rozwazal, czyby nie stawic jej czola. Kim West byla dla niego zawsze co najmniej serdeczna, jezeli nie otwarcie przyjazna. Nie bylo jednak sensu przyczepiac sie do tej oschlosci. Kopalnia i Koksownia Belinda zasilala krwiobieg tej doliny. Tak czy inaczej cale hrabstwo Montgomery bylo z nia powiazane. Przez ostatnie trzy dni, odkad uratowal zycie Darrylowi Teague, atmosfera wokol niego na ulicach Belindy wciaz nieprzyjemnie gestniala. Teague nigdy nie byl ukochanym dzieckiem swojego miasta, a teraz z jego powodu nie zylo dwoch mlodych ludzi. A dzieki Mattowi sprawca mial sie dobrze. Na stacji benzynowej, jadlodajni, pralni chemicznej - wszedzie gdzie poszedl, slyszal wokol siebie szepty i czul napiecie; nawet w szpitalu, gdzie przeciez ludzie lepiej niz gdzie indziej powinni zdawac sobie sprawe, przed jakimi trudnymi wyborami staja niekiedy lekarze. W ciagu kilku godzin po tych wydarzeniach Robert Crook rozeslal pisma do wszystkich pracownikow szpitala, podwazajac zarowno to, co Matt zrobil, jak i jego ocene sytuacji. Domniemywal rowniez, ze niedoskonalosc techniki przy sciaganiu krwi z osierdzia stanowila dla pacjenta nie mniejsze zagrozenie jak wypadek w kopalni. Darryl Teague byl oficjalnie pacjentem Crooka i kardiolog robil wszystko, zeby zaangazowac do opieki nad nim innego interniste, nie Matta. Matt jednak uparl sie i zachodzil do Darryla dwa razy dziennie od dnia katastrofy. Wspolna walka o zycie wykuwa miedzy ludzmi wiezi w pelni zrozumiale tylko dla tych, ktorzy byli kiedys w takiej sytuacji. Udajac, ze nie zauwaza niechetnego spojrzenia jednej ze starszych pielegniarek - jak sobie przypomnial, matki gornika - Matt poszedl prosto do sali numer 6. Swiatla byly wylaczone, palila sie tylko lampka fluorescencyjna nad lozkiem. Teague, z twarza potwornie zdeformowana, posiniaczona i poobijana, lezal na plecach, oddychajac plytko i nieregularnie. Gdyby to Matt dawal zlecenia, kazalby go zaintubowac i podlaczyc do respiratora. Od czasu gdy go tu przywieziono, byl nieprzytomny. O ile Matt wiedzial, nie bylo przekonujacego wyjasnienia, dlaczego zapadl w spiaczke. Poczatkowo za podejrzany czynnik mogl uchodzic tepy uraz i zapewne do tej pory istnialo takie prawdopodobienstwo. Niemniej nie bylo zlecenia ani na rezonans magnetyczny, ani na tomografie komputerowa czaszki, a nawet na konsultacje neurologiczna. Robert Crook na pewno nie zostanie lekarzem roku za zaslugi w prowadzeniu tego pacjenta, ale moglby otrzymac medal honorowego obywatela miasta od jego mieszkancow. Matt stal w polmroku, spogladajac na szpitalne lozko Darryla Teague. Co ci sie stalo, Darryl? - spytal bezglosnie. Czego sie nawdychaliscie, ty i Teddy Rideout? Coscie wypili? Co wtarles sobie w skore? Matt wzial w palce nadgarstek chorego i sprawdzil mu puls - okazal sie calkiem mocny. Uszkodzone naczynie, ktore spowodowalo niemal smiertelny wysiek do osierdzia, juz sie zamknelo, a cienki dren, ktory tkwil pod workiem osierdziowym, zostal usuniety. Teraz zas, wedlug wszelkich widocznych znakow, tylko tajemnicza spiaczka stala na przeszkodzie w przeniesieniu Teague ze Szpitala Okregowego Hrabstwa Montgomery przypuszczalnie do jakiegos szpitala wieziennego. Matt przeprowadzil krotkie badanie neurologiczne. Nic szczegolnego - nie bylo wyraznych objawow wskazujacych na powoli poszerzajacy sie wylew pomiedzy czaszka a mozgiem. Podniosl dlon i delikatnie dotknal twardej, miesistej narosli powyzej lewej brwi, potem kolejnej na podbrodku. Czy temu czlowiekowi w ogole nie chcialo sie pojsc do lekarza, zeby spytac, co za dziwaczna przypadlosc go gnebi, a moze szybko postepujaca choroba psychiczna uniemozliwila mu racjonalne dzialanie? -Co tu jest grane, Darryl? - szepnal Matt. - No juz, obudz sie i powiedz mi... co tu jest grane? Podniosl sluchawke telefonu przy lozku, chwile sie wahal, a potem wykrecil numer laboratorium anatomopatologii. Po kilku sekundach uslyszal glos wuja. -Co slychac, Hal? -Co mam ci powiedziec - nie czyha na mnie pol miasta, zeby mnie wysmarowac smola i wytarzac w piorach tylko za to, ze porzadnie wykonuje swoja robote, jezeli o to pytasz. -Na korytarzu jest pielegniarka, ktora chetnie pierwsza chlupnelaby na mnie smola. Sluchaj, Hal, jestem na OIOM-ie, u Teague. Pewnie juz wiesz, ze jest w spiaczce, od czasu kiedy go tu przywiezli. Zastanawiam sie, czy ktos go czyms nie szprycuje. -Dlaczego? -Po pierwsze czy, a dopiero po drugie dlaczego. Mozna by tak zalatwic, zeby ktorys z twoich technikow zalozyl mu jeszcze jedna rurke i podlaczyl monitorowanie lekow? -Za plecami Crooka? -O to wlasnie chodzi. Sam bym to zrobil, ale slono bym musial zaplacic, gdyby nagle weszla tu jakas pielegniarka i przylapala mnie na goracym uczynku. -Nie ma sprawy, ale na nastepne Boze Narodzenie spodziewam sie paczuszki najlepszego tytoniu fajkowego. Nie chce wiecej krawatow. -Jestes pewien? Mam chyba jeszcze dwa lub trzy gdzies w szafie. -Jestem pewien. -Dobrze, nie dostaniesz juz krawata. Dzieki, wujku. Gabinet Matta znajdowal sie na pierwszym pietrze starego dwurodzinnego domu tuz za rogiem Main Street, w poblizu centrum miasta. Matt zaparkowal harleya obok garazu za domem i wszedl tylnym wejsciem. Uslyszal ozywiona wymiane zdan dochodzaca z jego poczekalni. Wysoki, podniesiony kobiecy glos oraz cierpliwe i spokojne, jak zwykle, odpowiedzi jego recepcjonistki i sekretarki medycznej Mae Borden. -No coz, pani Goodwin - mowila Mae - nie chce pani przekonywac, zeby pani nie zmieniala lekarza, ale chyba ze wzgledu na meza nalezaloby to wszystko jeszcze raz przemyslec. Matt zatrzymal sie tuz przed drzwiami gabinetu i oparl sie o sciane w holu. -To Charlie kazal mi tutaj przyjsc - powiedziala kobieta. - Jest bardzo zdenerwowany tym, co sie stalo w kopalni. -Czy chodzi o to, ze doktor Rutledge uratowal temu chlopakowi zycie? -Tak. Tych dwoch, ktorych Teague zabil, to byli koledzy Charliego. A kopalnia juz od trzech dni jest zamknieta, bo Teague narobil tam okropnych szkod. Ludzie siedza w domu, zamiast pracowac i zarabiac. -Rozumiem pania doskonale. Prosze mi powiedziec, pani Goodwin, czy gdyby to pani maz obslugiwal tamtej nocy te maszyne, czy chcialaby pani, zeby doktor Rutledge zrobil, co w jego mocy? -No wie pani... chyba tak. -A czy doktor Rutledge zawsze dobrze sie panstwem opiekowal? -Oczywiscie, ze tak. -I chce pani zmienic lekarza? -No, nie wiem... -Pani Goodwin, zrobmy tak. Ja zatrzymam jeszcze jakis czas wasze kartoteki, niech Charlie sam tu przyjdzie i porozmawia ze mna - albo jeszcze lepiej - niech porozmawia z doktorem Rutledge'em. Nie powinnam tego pani mowic, ale wiem na pewno, ze oboje nalezycie do jego ulubionych pacjentow. Bardzo by sie zmartwil, gdyby mial was stracic. -Mowiac szczerze, ja tez bym sie zmartwila. -A wiec? -Pani Borden, mialam cicha nadzieje, ze pani mi to wyperswaduje. Powiem Charliemu, ze jezeli chce, to moze sam tu przyjsc i osobiscie to doktorowi powiedziec. -Chyba mu ulzy, jak sie dowie, ze pani sie nie udalo. -Chyba tak. Dziekuje pani. Naprawde, bardzo dziekuje. Matt uslyszal, jak otwieraja sie i zamykaja frontowe drzwi. -Dobra, Matthew - zawolala Mae. - Juz sobie poszla. Mozesz wejsc. Matt wszedl do skromnej poczekalni i pocalowal swoja sekretarke w policzek. -Znam kilku Eskimosow, ktorym trzeba sprzedac lodowki - powiedzial. - Mysle, ze ty bys sie idealnie do tego nadawala. -Nie, dziekuje. Nie znosze zimna. -Stokrotne dzieki za uratowanie mojej prywatnej praktyki. -Nie jest tak zle - odparla Mae, w ktorej glosie bylo slychac melodyjny akcent z Alabamy. - Na razie mielismy szesc prob dezercji, z czego trzy udane. Poprawna, w przeciwienstwie do wyluzowanego Matta, Mae trzymala reke na pulsie jego praktyki od chwili jej otwarcia. Miala okolo piecdziesiatki, ale jej srebrno-siwe wlosy i konserwatywny stosunek do swiata dodawaly jej jeszcze dziesiec lat. Przez te wszystkie lata polaczylo ich wiele roznic oraz poswiecenie praktyce i pacjentom. Poza tym, ze nikt nie umial parzyc takiej kawy jak ona, Mae dokonywala cudow, zeby wcisnac kazdego pacjenta, ktorego trzeba bylo zbadac, i byla niezrownana w "dopasowywaniu" wysokosci rachunku za wizyte do kazdego, kogo nie bylo na nia stac. -Wyglada na to, ze przez tego Teague narobilem sobie w miescie wrogow, Mae - powiedzial Matt. -Poprawka, drogi panie, ludzie cie lubia i szanuja za to, ze jestes dobrym lekarzem. Wielu ci wspolczuje, bo tak duzo przezyles i straciles. Ale niektorzy traca cierpliwosc. Od kiedy otworzyles tu praktyke, to, co robisz, zeby sprowadzic na kopalnie kary finansowe, a nawet zamknac ja za naginanie przepisow bezpieczenstwa pracy, wkurza juz wiele osob. Niektorych irytujesz, dla innych jestes tematem do zartow. Uratowanie Darryla Teague po prostu przepelnilo czare. -Prosze cie, Mae. Przestan owijac w bawelne. Powiedz, co naprawde myslisz? Mae usmiechnela sie na przekor sobie. -Bardzo zabawne - powiedziala. - Ale przestaje byc zabawne, kiedy ludzie odwracaja sie od najlepszego lekarza w okolicy, bo mysla, ze on prowadzi nieustanna krucjate, zeby ich pozbawic srodkow do zycia. -Wcale nie prowadze krucjaty, zeby ich pozbawic srodkow do zycia. Po prostu chodzi o to, ze... -Rozejrzyj sie wokol siebie, Matthew - weszla mu w slowo Mae. - Od czasu smierci Ginny masz na oczach klapki. Pisales pisma do nadzoru gornictwa i probowales z kazdego drasniecia robic sprawe federalna. Od kiedy Ginny odeszla, nie odpuszczasz. I co z tego masz? Nic. -I tu cie mamy - powiedzial Matt. Tu sie wlasnie mylisz. - Popedzil do gabinetu i wrocil z nareczem ulotek. - To mam i to moge pokazac, jeszcze cieple, prosto z ksero. -Polozyl kartki na biurku Mae i podal jej jedna. POSZUKUJEMY INFORMACJI NATEMAT NIEZGODNEGO Z PRAWEM SKLADOWANIA LUB USUWANIA TOKSYCZNYCH ODPADOW KOPALNIANYCH Z KOPALN W HRABSTWIE MONTGOMERY NAGRODA 2500 DOLAROW ZA INFORMACJE, KTORE MOGA POMOC WSZCZAC DOCHODZENIE W OKREGOWEJ IZBIE GORNICZEJ LUB AGENCJI OCHRONY SRODOWISKA GWARANTOWANA PELNA DYSKRECJA PAMIETAJ, CHODZI O TWOJE ZDROWIE Stowarzyszenie na rzecz Zdrowych Kopaln - Jezu przenajswietszy - jeknela Mae. - Stowarzyszenie na rzecz Zdrowych Kopaln?-Pomyslalem, ze bedzie brzmialo lepiej niz "Doktor Matthew Rutledge". -Kiedy wreszcie przejrzysz na oczy, Matthew? Tym ludziom nie jestes w stanie zaszkodzic. Maja forsy jak lodu i takie uklady na gorze, ze moga cie jednym ruchem reki odpedzic jak muche z szyby. Wystepujac przeciwko nim, tylko narobisz sobie klopotow. -Posluchaj, Mae, Ginny zmarla na odmiane raka, ktora wystepuje raz na milion u niepalacych kobiet w jej wieku. A teraz mamy dwa przypadki zupelnie niezwyklego zespolu chorobowego u dwoch mezczyzn, ktorzy akurat sa gornikami. Jak mozna sadzic, ze KKB nie ma z tym nic wspolnego? Masz wyobrazenie, ile beczek toksycznych substancji petrochemicznych wytwarza kopalnia, przerabiajac wegiel na nawozy, farbe, a szczegolnie koks? Gdzie one sa? Matt na pewno przygotowal sie dobrze do swojej kampanii. Produkcja koksu, ktory jest postacia wegla, bardzo waznego w procesie wytwarzania zelaza, a w koncu stali, jest - tak przynajmniej sadzil - glownym obwinionym w sprawie. Przy dostatecznie duzej powierzchni przerobki, odpowiednim wyposazeniu i technologii pewne rodzaje wegla mozna wykorzystac w stu procentach. Ale rozne produkty uboczne przerobki - krezotyny, smola, paki i wiele innych hydrochemikaliow - jezeli nie pozyskuje sie ich w takiej ilosci, by mialy wartosc handlowa, musza byc bezpiecznie usuwane, inaczej mowiac - skladowane. Ten wlasnie obszar, zdaniem Matta, jest szara strefa kopalni i tu dopuszczano sie najwiekszych naduzyc. Krecac glowa, bardziej ze zdenerwowania niz z niecheci do jego pomyslow, Mae zwrocila mu ulotki. -Masz piec minut, nim wroci Jim Kinchley - powiedziala. - Poslalam go do laboratorium, zeby mu zrobili rutynowe badania krwi i EKG. -Doskonale. Nie martw sie, Mae. Poradzimy sobie. Mae usmiechnela sie niepewnie i wrocila do swoich zajec. Matt wycofal sie do swojego gabinetu i zaczal sie przedzierac przez stos wynikow badan laboratoryjnych i wykresow lezacych na biurku. Jak zwykle - myslal - przez Mae przemawia glos rozsadku. Z reka na sercu, ktory z jego listow do prasy zostal opublikowany? A zwolane przez niego nieudane zebranie mieszkancow miasta, na ktore przyszlo siedem osob, w tym jego matka i wuj oraz dwoch bezdomnych, skuszonych obietnica kawy i herbatnikow? Podniosl wzrok i zobaczyl, jak pliszka siada na galezi bialego debu. Tuz za jego oknem. Juz minute, a moze dluzej, piekny ptaszek o szkarlatnym upierzeniu siedzi nieruchomo, uczepiony galezi i patrzy - tak sie Mattowi wydawalo - wprost na niego. -Ginny? Ptaszek ani drgnal. -Ginny, czy to ty? Uslyszal od drzwi, jak Mae dyskretnie odchrzakuje. -Co z toba, Matthew? -Co? Ach tak, w porzadku. Rzucil jeszcze jedno spojrzenie na drzewo za oknem, ale ptaszka juz tam nie bylo. -Myslales o zonie, prawda? -Nie. To znaczy, tak. Myslalem. -Tak mi sie zdawalo. -Wiesz, Mae, minelo juz prawie piec lat, a w moim sercu tak naprawde nic sie nie zmienia. Nawet tesknie za nia bardziej niz kiedys. Raz przypomina mi ja ksztalt jakiejs chmury, innym razem jakis fragment lasu albo jakas kobieta na ulicy, ktora z tylu wyglada zupelnie jak ona. Teraz znowu ptak - pliszka. Ale tym razem nie tylko mi ja przypomnial - mialem nieodparte uczucie, ze to jest ona. Staram sie jak umiem i nie potrafie sobie wyobrazic, co to znaczy na zawsze. Wciaz mi sie wydaje, ze za chwile wejdzie do pokoju jakis rezyser filmowy, klasnie w dlonie i oglosi zakonczenie tej sceny, a potem powie, ze przechodzimy do nastepnej - do tej, w ktorej Ginny czeka na mnie w domu, zeby mi opowiedziec, jak minal dzien z dzieciakami w szkole. Mae przeszla przez pokoj i polozyla mu dlon na ramieniu. -Masz pelne prawo trwac calym sercem przy wspomnieniach o niej - powiedziala - ale nie moga ci one przeslaniac obrazu zycia, ktore masz przed soba. Nie ma juz na swiecie twojego ojca - Panie, swiec nad jego dusza - a twoja mama jest coraz bardziej... chora, a ty spedzasz tu tyle czasu, zaharowujesz sie w szpitalu, teraz jeszcze ta sprawa z kopalnia, naprawde nie wiem, jak sobie dajesz rade. Cala sztuka polega na tym, aby te wspomnienia mowily ci nie tylko o tym, jak piekne bylo zycie, ale o tym, jak pieknie moze jeszcze byc, jezeli dasz mu szanse. -Tak, slysze, co mowisz. -Mam szczera nadzieje. Mae obeszla biurko i wziela do reki lezace w narozniku ulotki. -Chcesz je wyrzucic? -Nie - odparla slodko-gorzkim tonem. - Porozwieszam je po miescie. Kto wie? Kiedy wychodzila z gabinetu Matta, zadzwonil telefon. Uslyszal przez zamkniete drzwi, ze odbiera. -Gabinet doktora Rutledge'a... Kiedy?... Czy wiadomo, dlaczego...? Zaraz mu powiem... Dziekuje. Dziekuje za telefon. Odlozyla sluchawke i chwile pozniej pojawila sie w drzwiach. -Dzwonila Janice z OIOM-u. Darryl Teague mial nagly zawal serca. Probowali go reanimowac, ale bez skutku. Nie zyje. ROZDZIAL 4 Juz drugi dzien lalo bez przerwy. Nikki Solari nie znosila biegania przy takiej pogodzie, ale dzisiaj zastanawiala sie, czy mimo wszystko sie nie przemoc. Minal juz z gora tydzien od czasu, gdy jej wspollokatorka i bliska przyjaciolka, Kathy Wilson, wypadla jak burza z ich mieszkania w poludniowym Bostonie. Minal tydzien i nie odezwala sie slowem ani do niej, ani do nikogo ze wspolnych przyjaciol. Okazalo sie, ze na policje nie mozna liczyc. Nikki wypelnila odpowiednie formularze, przyniosla jakies zdjecia, ale jak dotad panowala cisza.-... Pani Solari, prosze sie starac uspokoic. Jestem pewny, ze pani przyjaciolka sie znajdzie. -Doktor Solari, a poza tym skad ta pewnosc? -Tak to jest w podobnych przypadkach. Wszyscy sie zamartwiaja na smierc, a osoba zaginiona po prostu sama sie odnajduje. -Wie pan, ta zaginiona osoba jest niezwykle utalentowanym muzykiem i nigdy nie zostawilaby swojego zespolu na lodzie, a tak sie wlasnie stalo. Jest moja bardzo oddana przyjaciolka, ktora nigdy nie przyczynilaby mi zadnego zmartwienia, a tak wlasnie zrobila. Jest niesamowicie uczuciowa, jest kobieta, ktora nigdy by nikogo nie obrazila, a nim zniknela, poobrazala wszystkich dookola. -Pani doktor Solari, niech mi pani powie z reka na sercu. Czy pania i pani przyjaciolke laczylo cos wiecej niz przyjazn? -Co tez pan wygaduje... Nikki czula, ze musi za wszelka cene wyrzucic z pamieci te historie, chociazby na chwile, a miala na to tylko trzy sposoby - bieganie, granie na instrumencie i praca: wykonywanie sekcji. Byla jedenasta przed poludniem. Jeszcze godzina do lunchu. Mogla wiec wyjsc i przebiec sie w deszczu kilka kilometrow. Stala w oknie swojego gabinetu i patrzyla na sznur samochodow, ktore poruszajac sie wolno po Albany Street, przejezdzaly kolo nowoczesnego budynku - siedziby naczelnego patologa sadu okregowego i jego pracownikow. Juz trzeci rok pracowala pod kierownictwem anatomopatologa Josepha Kellera. Byla zafascynowana jego dokonaniami i jego stylem, i zywila dla niego absolutne uwielbienie. Ale caly zeszly tydzien byl dla niej prawdziwym pieklem. Rzucila okiem na biurko. Nalezalo przeczytac sprawozdania z sekcji, przedyktowac je sekretarce, przejrzec kilka pudelek slajdow, ale nie mogla sie na niczym skupic. -Czesc, piekna, masz nowy przypadek. Bez pukania i bez zaproszenia wszedl do jej gabinetu Brad Cummings. Rozwiedziony, z kilkorgiem dzieci na karku, Cummings byl zastepca szefa. Atletycznej budowy, inteligentny i wygadany i w oczach prawie wszystkich kobiet oprocz Nikki - przystojny. Robil na niej wrazenie ulizanego, wpatrzonego w siebie i stanowczo zbyt ladnego jak na jej gust - calkiem mozliwe, ze byl zupelnym zaprzeczeniem tego, czego ona szukala w plci przeciwnej. -Gdzie jest doktor Keller? - spytala. -Nie bedzie go do pierwszej. A to znaczy, ze ja tutaj jestem szefem, dopoki on nie wroci, wiec ja decyduje, kto dostaje sprawe, a ty musisz przejac tego misia. -Kogo? -Facet ma szescdziesiat szesc lat, dostal zawalu, kiedy wchodzil do jacuzzi w swojej lazience, walnal glowa o sciane wanny i zanurzyl sie w wiecznej kapieli. Zaledwie osiem miesiecy temu mial robiony bypass. Rozmawialem z jego lekarzem, ktory powiedzial, ze facet dostawal duzo srodkow nasercowych i to na pewno byl zawal. Wiec tak naprawde trzeba go tylko obejrzec. Nie musisz go rozcinac A to znaczy, ze mamy czas na obiad w tej knajpce na Newbury Street, o ktorej ci mowilem. -Brad, ja nie chce nigdzie z toba chodzic. -Ale myslalem, ze zerwalas z tym cieniasem, z ktorym sie umawialas. -Poprawka, to cienias zerwal ze mna. A ja nie jestem w nastroju, zeby zaczynac z nastepnym. -Podobam sie jej. Przeciez widze. W najlepszym okresie Nikki miala niewiele cierpliwosci dla tego czlowieka. -Brad, masz juz dosc skalpow nabitych na scianie i nie musisz polowac na moj. I na pewno tam, skad je wziales, jest ich jeszcze mnostwo. Pozostaniemy w dobrych stosunkach, jesli ograniczysz sie do plaszczyzny zawodowej lub kolezenskiej. Ale obiecuje, Brad, jesli jeszcze raz nazwiesz mnie piekna albo kochanie, albo laleczko, albo najslodsza, jesli zwrocisz sie do mnie inaczej niz Nikki albo doktor Solari, spisze to wszystko i wrecze doktorowi Kellerowi. Jasne? -No, no, nie denerwuj sie tak. Nikki czula, ze powstrzymal sie w ostatniej chwili przed dodaniem "kotku". -Mam zamiar zaczac prace nad tym nowym przypadkiem - powiedziala. -Mowilem ci, ze to sprawa nieskomplikowana. Wystarczy go obejrzec. Nie musisz nawet brac skalpela do reki. Tylko rzuc na niego okiem i podpisz. -Jezeli ci to nie przeszkadza, sama podejme decyzje, kiedy juz go obejrze. Nikki nie dodala, ze nie ma takiej mozliwosci, by sprawe odpuscila, czy jest otwarta, czy zamknieta. Nasuwala sie doskonala sposobnosc, zeby przestac na jakis czas myslec o Kathy i nie moknac na ulicach Bostonu. -Rob, jak chcesz - powiedzial Cummings. - Trzy dni. -Co? -Trzy dni. Facet byl trzy dni w wodzie. Jest troche, hm, napecznialy. Na pewno nie chcesz go tylko obejrzec i potem pojsc w miasto? -Smacznego, Brad. Nikki przebrala sie w fartuch i znalazla doczesne szczatki Rogera Belangera na srodkowym stole ze stali nierdzewnej, stojacym miedzy dwoma takimi samymi stolami w sali sekcyjnej numer 1. Nikki odziedziczyla po ojcu geste czarne wlosy i szerokie (niektorzy mowili, ze zmyslowe) usta, a po matce jasna karnacje skory, oczy koloru morskiej zieleni, szczupla budowe ciala i zjadliwe poczucie humoru. Namawiana przez ojca, probowala pojsc w jego az nadto widoczne slady i zostac chirurgiem. Ale po roku stazu na chirurgii postanowila zostac anatomopatologiem, zdajac sobie sprawe, ze godziny spedzone na sali operacyjnej i na obchodach przekreslily jej pragnienie, by spedzic zycie z dala od medycyny. Ani razu nie pozalowala tej decyzji. Cialo Belangera nie bylo czyms najdziwniejszym, z czym Nikki w swojej karierze miala do czynienia, nie stanowilo jednak przyjemnego widoku. Mial spora nadwage, byl niemal zupelnie lysy, mocno opuchniety i bez koloru, a jego skora miala odcien sinawego marmuru. Rece i nogi bezwladne, stezenie posmiertne juz dawno minelo. Wzdluz mostka biegla biala blizna po bypassie. Do widzenia na razie, Kathy, pomyslala, kiedy zaczela sie skupiac na szczegolach zwlok. Wpuszcza cie z powrotem za dwie godziny. -Nie ma znaczenia, czy przypadek jest ewidentny - przypominal jej nieraz Joe Keller - nie ma znaczenia, czy sprawa jest otwarta, czy zamknieta, nie wolno ci nic z gory zakladac. Wszystko polega na tym, by postepowac zgodnie z regulami, to jest najwazniejsze. Jezeli bedziesz sie trzymac zasad krok po kroku, rzadko bedziesz musiala wyjasniac, dlaczego cos pominelas. Krok pierwszy: zapoznaj sie z cala informacja na pismie dotyczaca badanego. Krok drugi: przejrzyj kazdy milimetr skory. Nikki nacisnela stopa wlacznik dyktafonu, ktorego uzywala podczas pracy. -... W prawym podbrzuszu znajduje sie dobrze zagojona, siedmiocentymetrowa blizna, prawdopodobnie po wycieciu wyrostka robaczkowego; w srodkowoprzedniej czesci klatki piersiowej dwudziestopieciocentymetrowa blizna, ktora nie ma jeszcze roku; dwudziestopieciocentymetrowa blizna mniej wiecej z tego samego okresu po wewnetrznej stronie prawego podudzia, prawdopodobnie po pobraniu zyly do bypassu; wreszcie malo widoczna pieciocentymetrowa blizna tuz pod lewa rzepka, prawdopodobnie po przecieciu skory przed wielu laty. Za prawym uchem znajduje sie pojedynczy slad po urazie, a na nim wystepuje zmiana koloru i opuchniecie, ale kosc pod nim nie ustepuje pod uciskiem. Tuz ponizej prawej szczeki znajduje sie otarcie wielkosci pieciocentowki, ktore... Nikki przyjrzala sie niewinnie wygladajacemu zadrapaniu. Bylo to jedyne miejsce na calym napecznialym woda ciele Belangera, na ktorym skora rzeczywiscie zostala otarta. Zalozyla okulary powiekszajace i oswietlila ten obszar lampa czolowa. Kiedy sie dokladnie przyjrzala, okazalo sie, ze otarcie ma ksztalt idealnego szesciokata. A w srodku tego ksztaltu zobaczyla dziesiec malenkich stluczen tworzacych litere "H". Sfotografowala ten obszar, a potem prowadzila dalej dokladne badanie. Najwazniejsze, by postepowac zgodnie z regulami. Po godzinie doszla do dwoch waznych wnioskow. Udalo jej sie na jakis czas odsunac od siebie niepokoj o Kathy Wilson i zrobila ostateczny krok w kierunku udowodnienia, ze Roger Belanger zostal zamordowany. Sciagnela rekawiczki, siegnela po bostonska Panorame Firm i wykonala telefon. Kilka minut pozniej wezwala pagerem Brada Cummingsa. -Jezus, Maria - powiedzial, a w tle slychac bylo szczekanie talerzy i widelcow. - Ten pager tak rzadko sie odzywa, ze wystraszylem sie jak cholera. -Konczysz juz? -Czekamy jeszcze na deser. Nikki nie chciala dociekac, kto kryl sie za forma my. -Chcialabym, zebys mi cos przywiozl, jak bedziesz wracal do biura, Brad. -Ale... -Zadnych ale, zadnych deserow. Jedz do Mulvaney's Pool and Patio przy drodze numer dziewiec, tuz za centrum handlowym. Wiesz, gdzie to jest? -Tak. -Beda tam mieli dla ciebie przesylke na moje nazwisko. Jedenascie dziewiecdziesiat piec plus podatek. Zwroce ci pieniadze. Pospiesz sie. Nastepne czterdziesci piec minut Nikki spedzila na pobieraniu probek i czekaniu. Nieuchronnie pojawil sie niepokoj o przyjaciolke. Poznaly sie prawie trzy lata temu w klubie folkowym w Cambridge. Nikki grala na skrzypcach muzyke klasyczna od trzeciego roku zycia, kiedy ojciec zapisal ja na kurs metoda Suzuki. W szkole sredniej i na studiach, kiedy miala czas, grala w zespolach muzyki kameralnej. Byla dosc zadowolona z tego, co dawala jej muzyka - to znaczy, zanim uslyszala, jak gra Kathy Wilson i zespol Lost Bluegrass Ramblers. Kathy byla wokalistka i grala na instrumentach strunowych - na mandolinie, gitarze i gitarze basowej - z zadziwiajacym talentem i zaangazowaniem. Nikki juz przedtem slyszala muzyke bluegrassowa, ale prawde mowiac, nigdy ja specjalnie nie interesowala. Tego wieczoru Ramblersi, a w szczegolnosci Kathy, wzbudzili w jej sercu taka radosc, jaka dawno juz znikla z muzyki, ktora ona wykonywala i ktorej sluchala. Po koncercie czekala przy drzwiach do garderoby. -Nie zbieram autografow - powiedziala, kiedy Kathy wylonila sie zza drzwi - ale chce pani powiedziec, ze jestem zachwycona pani glosem i energia. -Robie tylko to, co przychodzi naturalnie. Gra pani zawodowo na skrzypcach? -Nie mozna tak powiedziec. Skad... -Ma pani stygmat skrzypka pod prawa szczeka. Nikki wiedziala, ze ma czerwonobrazowy znak i niewielkie stwardnienie tuz pod nim spowodowane naciskiem skrzypiec na brode. -Mam to od szkoly sredniej - powiedziala. - Gram glownie muzyke kameralna. -Oczy i szyje, po tym oceniam kazdego. Oczy i szyje. A z pani wyczytuje, ze kocha pani i muzyke, i ludzi. Pol godziny pozniej Nikki pila piwo z zespolem Kathy i wymieniala sie z nia opowiesciami na temat swojej fatalnej zdolnosci oceny, kiedy przychodzi do wyboru mezczyzny. Tydzien pozniej Kathy dala jej lekcje muzyki bluegrassowej. Przez dwa nastepne lata Nikki nauczyla sie przyzwoicie grac bluegrass, na tyle dobrze, zeby przygrywac w zespole, kiedy muzycy nie byli w trasie. -Dziewczyno, potrafisz dac czadu ze wszystkich cylindrow, jezeli tylko zechce ci sie grac calym sercem i dusza - powiedziala Kathy. - Musisz sie jednak nauczyc, jak sie odciac od tego, co jest na zewnatrz, a zwlaszcza od ludzi, ktorzy cos od ciebie chca. Zrob to, a poczujesz, ze cie oderwie od ziemi, kiedy zaczniesz grac. Od pierwszego dnia zycie z Kathy bylo przygoda ze spontanicznoscia. Nikki miala przyjaciol - bliskich, dobrych przyjaciol - ze szkoly sredniej i z dawnych czasow oraz dwoje z akademii medycznej. Ale z Kathy juz od pierwszego dnia, kiedy sie zaprzyjaznily, czesto rozmawiajac i zasmiewajac sie do lez od zakonczenia koncertu az do sniadania, byly jak siostry. -Mam juz dosyc facetow - narzekala Kathy, kiedy jej chlopak basista i ona zerwali ze soba po raz trzeci i ostatni. - Podaj orzeszki do piwa - to jest kwintesencja faceta. -To i przepraszanie, ze znowu zostawil deske sedesowa podniesiona. -Ale tylko potem, gdy ty juz kolejny raz niespodziewanie usiadziesz na mokrym. Po tej rozmowie postanowily, ze Kathy sprowadzi sie do mieszkania Nikki na drugim pietrze w poludniowym Bostonie. Umowily sie, ze bedzie placic jedna czwarta czynszu, gaz i swiatlo oraz dawac Nikki lekcje. W tym wzgledzie Kathy byla niezwykle skrupulatna, kiedy jej zespol akurat nie koncertowal. Kathy byla prawdziwym skarbem, absolutnie niepowtarzalna, kochala zycie, a w szczegolnosci swoja muzyke. Smialo oceniala kazdego mezczyzne, z ktorym Nikki chodzila, i kiedys powiedziala prosto w oczy pewnemu prawnikowi, ze tak naprawde nie interesuje go nic oprocz samego siebie i nowego bmw i nie powinien miec nic wspolnego z jej przyjaciolka. Byli w obskurnym klubie, jednym z ulubionych klubow Kathy i Nikki. Prawnik czul sie tam nieswojo i bawil sie serwetka, jakby walczac z pragnieniem przetarcia mebli i niektorych gosci klubu. Elokwentna nawet na trzezwo, Kathy wypila wowczas jedno czy dwa piwa za duzo. -Odpusc sobie, papugo - powiedziala nagle, a Nikki siedziala bez slowa, przygladajac sie tej scenie w zdumieniu. - Wiem, ze dziewczyna jest sliczna, wiem, ze jest bystra, wiem, ze wygladalaby swietnie na przyjeciu swiatecznym w twoim biurze, nie mowiac juz o twoim lozku. Ale ja jestem jej przyzwoitka i mowie ci, ze jest zbyt fajna, i nie ma takich kluczykow samochodowych, ktore moglbys jej pokazac, zeby ja zaciagnac tam, gdzie chcesz ja zaciagnac. Kathy nie byla szczegolnie wyksztalcona w tradycyjnym sensie, ale byla cierpliwym sluchaczem, miala fantastyczne poczucie humoru, byla refleksyjna i trzymala sie mocno ziemi. Idealna wspollokatorka - przynajmniej zanim zaczely sie jej wahania nastroju. Cztery czy piec miesiecy temu pojawila sie bezsennosc. O drugiej, trzeciej albo czwartej rano chodzila po mieszkaniu, albo wychodzila na ulice. Potem zdarzal sie dzien lub dwa, ze w ogole do niego nie wracala. Wkrotce zaczela sie rozklejac w domu i na koncertach, czasem wpadala w furie, ktorej nie mozna bylo ani przewidziec, ani opanowac. Nikki blagala ja, zeby poszla do lekarza, a nawet kilka razy ja umawiala, ale Kathy nigdy nie zdecydowala sie na wizyte. W koncu, moze szesc lub siedem tygodni temu, na jej twarzy zaczely sie pokazywac dziwne narosle - pierwsze dwie tuz nad brwiami, potem jedna kolo ucha i jedna na policzku. Dlugo nie pozwalala Nikki ich dotykac, ani nawet mowic o nich, pierwszy raz zaczely o tym rozmawiac dziesiec dni temu. W ktoryms z rzadkich momentow jasnosci umyslu Kathy opadla na krzeslo kuchenne, zatopila twarz w dloniach i zaczela plakac. -Ca sie ze mna dzieje, Nikki?... Co sie dzieje z moja glowa?... Czemu nie moge juz grac?... Dlaczego oni mi to robia? Szlochala i nie mogla sie opanowac. Nikki przytulila ja mocno do siebie i poczula strach i niepewnosc emanujace z kazdej czastki jej ciala. Pod wlosami wyczula jeszcze wiecej narosli - raczej twarde niz torbielowate, lekko ruchome, chyba niebolesne w dotyku. Wezly chlonne? Jakies dziwne, twarde cysty? Nerwiako-wlokniaki? Trudno powiedziec. Nikki blagala, zeby Kathy zgodzila sie pojsc z nia na ostry dyzur. W koncu Kathy zgodzila sie na wizyte u lekarza Nikki nastepnego dnia. Ale kiedy nadszedl czas, nie mozna jej bylo znalezc. Jak sie Nikki zorientowala, byla jeszcze raz w mieszkaniu, a potem znow zniknela. -Co robisz, Nikki? Doktor Joseph Keller wszedl do sali sekcyjnej i stal teraz obok napecznialych zwlok Rogera Belangera. Nikki przykryla otwarta jame brzuszna i piersiowa wilgotna gaza. Keller, niemiecki Zyd, ktorego rodzina uciekla przed holokaustem, mial rok czy dwa do emerytury, ale wciaz byl pelen energii, ciekawosci swiata i radosci zycia. Aczkolwiek stres wynikajacy z obowiazku nadzoru nad wydzialem, ktory mial za zadanie ocene ponad piecdziesieciu tysiecy zgonow z calego stanu co roku, dawal mu sie we znaki. Troche utykal ze wzgledu na artretyzm w stawie biodrowym i mial problemy z kregoslupem, co sprawialo, ze trudno mu bylo sie pochylac zbyt dlugo nad stolem podczas sekcji. -Ciesze sie, ze tu jestes - powiedziala Nikki. - To interesujacy przypadek. -Myslalem, ze ten mezczyzna zmarl na zawal serca - odparl Keller, w ktorego glosie wciaz bylo slychac lekki niemiecki akcent. -Ja uwazam, ze zostal zamordowany. -Zamordowany? Znowu ogladalas stare odcinki tego serialu o anatomopatologu - jak on sie nazywal? -"Quincy". Nie. Moze sie myle, ale popatrz na to. Najpierw Nikki pokazala mu dziwaczne otarcie ponizej podbrodka Belangera. -Sygnet? - spytal Keller, wykazujac sie jak zwykle natychmiastowa i bezbledna orientacja. -Chyba tak. -Z diamencikami w ksztalcie inicjalu. -Wlasnie. Ale jest cos jeszcze. Nikki podala mu otoskop - narzedzie, ktorego lekarze uzywaja do badania kanalikow usznych i bebenkow. Bardzo czesto stazysci, a nawet anatomopatolodzy ze specjalizacja pomijali te czesc badania post mortem. Keller nie spieszyl sie, mruczac cos do siebie pod nosem, kiedy badal uszy Belangera, odwracajac glowe raz w lewo raz w prawo, a potem do tylu i wkladajac otoskop do zewnetrznego kanalu usznego. -Pekniete, z platkami zaschnietej krwi - powiedzial w koncu. - Pekly mu oba bebenki uszne tuz przed smiercia. -Nie ogladalam jeszcze jego jacuzzi - powiedziala Nikki - ale zaloze sie, ze glebokosc wanny nie przekracza poltora metra. Poltora metra - minimalna glebokosc, przy ktorej cisnienie na bebenki uszne, jesli sie go nie wyrowna, moze spowodowac ich pekniecie. -Twierdzisz, ze ten mezczyzna nie utopil sie w jacuzzi? -Tak jest. Sadze, ze sie utopil, ale mysle, ze z kims, z kim plywal - z kims, kto ma na sygnecie litere "H" ulozona z malych diamencikow - ten ktos wciagnal go pod wode za szyje - moze na dno basenu - a potem zawiozl go do domu i wsadzil do wanny. -Jakas klotnia? -Byc moze. -A woda w plucach i zoladku? -Czekam wlasnie na... -O, czesc Joe. -Przywiozles przesylke, Brad? -Tak. Po co ci papierki na test chlorowy? -Sadze, ze twoj "misiu", jak to uroczo okresliles, utopil sie w basenie. -Ale jak on... To morderstwo? -Jestes bardzo bystry - powiedziala Nikki. Zanurzyla jeden z paskow w wodzie pobranej z zoladka Belangera. W ciagu paru sekund malenki kwadracik wskazujacy odczyn zrobil sie lekko fioletowy. -Jestem pod wrazeniem - powiedzial Keller. - Zadzwonie do naszych przyjaciol na komendzie policji i powiadomie ich o wszystkim. To fascynujace... Niezwykle fascynujace. Kustykajac, poszedl do swojego gabinetu. -To dobrze, ze kazalem jej zrobic dokladna sekcje tego goscia - powiedzial Brad. Nikki rzucila niechetne spojrzenie na kolege z pracy, ale z reka na sercu nie bylaby w stanie powiedziec, czy powiedzial to serio, czy zartowal. Nie dane jej bylo sie dowiedziec, poniewaz ktos wzywal ja przez megafon. -Doktor Solari, jest pani tam? -Tak, Ruth, jestem. -Jest do pani telefon z miasta. Zaraz go przelacze. Kilka sekund pozniej zadzwonil telefon wiszacy na scianie. Brad nie dawal za wygrana - zmusil ja, by przechodzac, przecisnela sie miedzy nim a stolem sekcyjnym, na ktorym lezal Belanger. -Dorosnij - syknela. -Podobam sie jej - powiedzial Brad. Tym razem Nikki puscila to mimo uszu. -Anatomopatologia. Mowi doktor Solari. -Nikki? Nikki poczula, ze serce przestaje jej bic. -Kathy, gdzie jestes, skarbie? Czy wszystko w porzadku? Glos Kathy Wilson brzmial jak glos malego dziecka. -Nikki, tak mi zimno... Scigaja mnie, a mnie jest tak zimno. W tle slychac bylo odglosy ruchu ulicznego, od czasu do czasu klakson samochodu. Dzwonila z budki. -Uspokoj sie, Kathy. Pomoge ci. Wszystko bedzie dobrze. -Dlaczego oni probuja mnie zabic, Nik?... Dlaczego jest mi tak zimno? -Co sie dzieje? - zapytal Brad Cummings. Nikki przylozyla palec do ust, a potem gestem wyrzucila go z pokoju. -Wynos sie - powiedziala bezglosnie. -No dobra, w porzadku. Wiesz co, dzisiaj naprawde jestes niedotykalska. Pewnie masz... -Wynocha! - tym razem krzyknela na caly glos. Teatralnym krokiem Cummings wyszedl na korytarz. - Posluchaj, Kathy, powiedz mi tylko, gdzie jestes, a ja zaraz przyjade i zabiore cie stamtad... Kathy? -Jestes taka sama jak wszyscy, Nikki. Chcesz, zebym przestala grac... Czy to dlatego mnie scigaja? Bo chca, zebym przestala grac? Jej spiewny glos brzmial natarczywie i niewyraznie. Nikki wyobrazila ja sobie, jak stoi gdzies na rogu ulicy skulona w budce telefonicznej w strugach deszczu. Pomyslala, ze mozna jakos zawiadomic policje i moze namierza te rozmowe. -Kathy - sprobowala. - Rozejrzyj sie wokol i powiedz, gdzie jestes. -Nikki... Nikki... Nikki. To ty ich wyslalas, prawda? Ty ich wyslalas, zeby mnie uciszyli. Dostane cie, Nikki. Nie ujdziesz mi, chocby to miala byc ostatnia rzecz, ktora zrobie w zyciu. -Kocham cie, Kathy. Jestes moja przyjaciolka. Nigdy bym cie nie skrzywdzila. Przeciez w glebi serca wiesz, ze to prawda. Skarbie, teraz nie myslisz calkiem jasno. Musisz wrocic do domu. Pozwol mi sobie pomoc. -Pomoz... mi... Potem zapadla cisza, koniec. -Kathy? Nikki czekala jeszcze pol minuty, zanim powoli odlozyla sluchawke. Nie starajac sie juz nawet wrocic do zwlok Rogera Belangera, wybuchnela placzem i wybiegla na korytarz. ROZDZIAL 5 Byl szary deszczowy dzien - dzien odpowiedni na pogrzeb. Matt byl jednym ze szczuplego grona dwunastu zalobnikow przy grobie Darryla Teague. Pozostalych jedenascioro to blizsi i dalsi krewni, wszyscy z gor na polnoc od miasta. Z ponurego, zarosnietego cmentarza bylo widac wzgorza, na ktorych rozpanoszyla sie kopalnia. Matt dostrzegl w tym ironie losu.Nie jedyny jej przejaw tego dnia. Dopiero kiedy zsiadl z harleya i podszedl do prostokatnego otworu w ziemi, zdal sobie sprawe, ze to jest pierwszy pogrzeb, w ktorym uczestniczy, od niemal trzech lat. Ostatni to pogrzeb jego zony. Wspomnienie tego dnia bylo wyrazne i bolesne - tlum ludzi, limuzyny, karawan obsypany kwiatami, wiozacy to, co pozostalo z kobiety, ktorej przyrzekal milosc, dopoki smierc ich nie rozlaczy. Tylko ze smierc nie polozyla kresu jego milosci. Matt wciaz ja kochal. Zle utrzymany cmentarz, okolony rzedem dziko rosnacych krzewow, usytuowany byl posrodku szerokiego, pagorkowatego, lysego pola. Grob Darryla Teague znajdowal sie w zachodniej czesci, oznaczony napredce postawionym kawalkiem ledwie ociosanego marmuru z inicjalami "D.T." wyrytymi pospiesznie dlutem. Nic wiecej. Wirginia McLaren Rutledge Nauczycielka. Ukochana corka i siostra. Ukochana zona Matthew Rutledge a Matt odwiedzal matke trzy lub cztery razy w tygodniu, ale na grobie Ginny byl prawie codziennie, czesto zostawiajac lisc albo galazke jej ulubionego glogu, czasami kwiat. Niekiedy przychodzil tylko na pare minut, ale czasem siedzial godzine albo i dluzej, czytajac lub tylko patrzac niewidzacym wzrokiem na gory po drugiej stronie doliny. Kazda godzina przy grobie zony umacniala wiez, ktora czul z jedyna kobieta, jaka w zyciu kochal poza matka. Sposrod jego przyjaciol i rodziny tylko Mae Borden wiedziala, jak czesto bywal na cmentarzu pod wezwaniem Swietych i Aniolow. -Matthew - mawiala przy roznych okazjach - wszyscy za nia tesknimy i kochamy ja, ale ciebie rowniez kochamy. Czas juz pozbierac te kawalki rozbitego wazonu i isc dalej. Jest przeciez w twoim sercu miejsce dla Ginny i dla kogos nowego. Wiem, ze ona nie chcialaby, zebys tak spedzil reszte zycia. Matt odpowiadal wzruszeniem ramion albo jakims mruknieciem i odchodzil. Nie bylo sensu omawiac czegos, co sie po prostu nie wydarzy. Nudny kaznodzieja prowadzacy ceremonie pogrzebowa Darryla Teague nie mial wiele do powiedzenia. Trzeba mu przyznac, ze nie uciekl sie do klamstwa. Nazwal Darryla beztroskim dzieckiem, ktore wyrastalo z dala od Boga i przeksztalcilo sie w nekanego problemami, rozzloszczonego na swiat mlodego czlowieka, jakim byl w dniu smierci. Odczytal kilka ustepow z Biblii i skierowal w strone rodzicow i siostry Darryla odpowiednie slowa pocieszenia. -Nieodgadnione sa drogi Pana - powiedzial, kiedy czterej grabarze chwycili za grube liny i przygotowywali sie do opuszczenia prostej sosnowej trumny do otworu w ziemi. - Nieodgadnione sa drogi Pana. W szpitalu plotkowano o tym, ze Matt byl ostatnia osoba na sali Darryla, zanim jego serce przestalo bic na dobre. Nikt jednak nie mogl zaproponowac zadnego sensownego wyjasnienia, dlaczego lekarz jednego dnia ratuje czyjes zycie, a potem je odbiera - zaledwie kilka dni pozniej - wiec w miescie uznano, ze Teague zmarl smiercia naturalna. Sekcja zwlok, wykonana przez Hala Sawyera, nie przyczynila sie do rozwiazania tej zagadki. Tak jak Matt podejrzewal, na skutek zlamania mostka doszlo do uszkodzenia naczynia, co spowodowalo tamponade, ktora omal go nie zabila. Pod zlamaniem miesien sercowy byl uszkodzony. Taki uraz z pewnoscia mogl wywolac niestabilnosc elektryczna i zaburzenia rytmu serca. Jako przyczyne zgonu Hal podal arytmie powstala w nastepstwie urazu miesnia sercowego po urazie klatki piersiowej spowodowanym wypadkiem. Narosle na twarzy i na glowie byly zwyklymi nerwiako-wlokniakami. Badanie makroskopowe mozgu nie wykazalo zadnych zmian, tak ze Hal nie uzyskal bezposrednich wskazowek, dlaczego Teague zapadl w spiaczke. Wyniki pelnych badan toksykologicznych przyjda dopiero za tydzien lub dwa, ale badania wstepne nie dowiodly obecnosci zadnych srodkow wplywajacych na uklad nerwowy, co Matt rozwazal. Ostry podmuch wiatru jak biczem uderzyl w otwarta przestrzen, unoszac tumany kurzu wokol niewielkiej grupki zalobnikow spiewajacych hymn, ktory Matt jak przez mgle pamietal z dziecinstwa. Jego mysli powedrowaly do ojca. Stwierdzono, ze kopalnia nie ponosi zadnej winy za zawal, w ktorym zginal Matthew Rutledge senior, ale Matt, ktory mial wtedy zaledwie pietnascie lat, slyszal pogloski, ze fundusze, ktore mialy byc przeznaczone na BHP, byly kierowane gdzie indziej, ze kopalnia szla na skroty, a nawet ze ktos bral za to wszystko lapowki. -Zakonczymy nabozenstwo psalmem dwudziestym trzecim. Mozna opuszczac trumne podczas modlitwy. "Pan jest moim pasterzem, nie brak mi niczego..." Nikt poza Mattem nigdy nie sugerowal, ze dziwaczny rak Ginny ma jakis zwiazek z kopalnia. -Sam pan powiedzial, ze co roku stwierdza sie setki tego typu nowotworow w calym kraju - powiedzial Mattowi Armand Stevenson, dyrektor naczelny kopalni. - Jestem pewien, ze gdzies w otoczeniu kazdego chorego istnieje jakas fabryka albo jakies laboratorium, albo nawet kopalnia. Rozumiem pana zal i zlosc, doktorze Rutledge. Niedawno zmarla panu zona. Wiem, ze jest pan zly i chce nas pan za to obwinie. Powiem panu, ze kopalnia w Belindzie nic tu nie zawinila. Powtarzam, moja firma nie ponosi winy za smierc panskiej zony, tak samo jak nie ponosi winy za smierc panskiego ojca. -"... orzezwia moja dusze". Matt patrzyl na grabarzy, powoli opuszczajacych trumne na dno grobu. Ktos z kopalni cie wykonczyl, Danryl, prawda? Dlaczego? Co wiedziales? Co moglbys swiatu o nich opowiedziec, gdybys zyl"? -"... Chociazbym chodzil ciemna dolina..." Matt odpedzil nekajace go mysli i przylaczyl sie do pozostalych zalobnikow, spiewajac razem z nimi ostatnie wersy psalmu. Po skonczonym nabozenstwie przyjal serdeczne podziekowania od rodziny zmarlego, a potem wolnym krokiem poszedl na dlugi spacer w kierunku gor i z powrotem. Ginny pewnie by chciala, zeby nie ustawal w poszukiwaniu odpowiedzi. Teraz przylaczyli sie do niej Darryl Teague i Teddy Rideout. Ich schorzenia byly inne, ale moze i toksyny odpowiedzialne za to, co sie z nimi dzialo, byly inne. Nie martw sie, Ginny - myslal. Wczesniej czy pozniej, tak czy inaczej, przygwozdzimy ich. Jego tak czy inaczej nie obejmowalo rzecz jasna nagrody w wysokosci 2500 dolarow, ktora zaoferowal za informacje. Matt wydrukowal trzysta ulotek. Mae rozwiesila je w Belindzie i w okolicy, porozwieszala ulotki rowniez w okolicznych miasteczkach. W ciagu dwudziestu czterech godzin prawie wszystkie zniknely. Nie bylo zadnej reakcji. Tak skonczyla sie akcja Stowarzyszenia na rzecz Zdrowych Kopaln. Kolejna przegrana bitwa - pomyslal Matt - ale nie wojna. Bynajmniej nie wojna. Zawrocil harleya i pojechal z powrotem do gabinetu. Pacjenci czekali. Okazalo sie, ze czekala rowniez na niego wiadomosc - wiadomosc od Armanda Stevensona, ktory prosil, zeby Matt pojawil sie w biurze zarzadu kopalni i spotkal sie z nim i z osobami odpowiedzialnymi za bezpieczenstwo i higiene pracy. Mae usmiechala sie, kiedy podawala mu te notatke. -Brawo! - zawolal Matt, unoszac w gore zacisnieta piesc. -Pomyslalam, ze moze cie to zainteresuje, i zaplanowalam ci na jutro wolne - powiedziala. - Masz tam byc o pierwszej. -Czy nie pozwalasz sobie na zbyt wiele, zakladajac, ze to mnie interesuje? - spytal. -Wiem, wiem - odparla Mae. Matt pocalowal ja w policzek i usiadl w gabinecie, czekajac na pierwszego pacjenta. Chwile pozniej zadzwonil wujek. -Czesc, Hal, zostalismy wyrwani z niebytu. Jade jutro do kopalni na spotkanie ze Stevensonem. -Wiem. Dlatego dzwonie. -O co chodzi? -Wlasnie wpadlem przypadkiem na twojego przyjaciela Roberta Crooka. Powiedzial mi, ze Stevenson cie tam zaprosil. Crook tez tam bedzie jako szef Komisji Doradczej do spraw BHP i lekarz zasiadajacy w tej komisji. -Domyslasz sie, czego chca? -Nie, ale dzwonie, zeby cie uprzedzic, bys nie tracil glowy, cokolwiek sie stanie. -To znaczy, sadzisz, ze nie powinienem im mowic prosto w oczy, ze zabili mi ojca i prawdopodobnie sa odpowiedzialni rowniez za smierc mojej zony, a teraz truja gornikow? -Cos w tym guscie. Matt, masz tam opinie raptusa. Sprobuj nie dawac im powodow, zeby sie na tobie mscili. -Nie martw sie. Bede spokojny jak martwy Indianin. Sliczny mamy dzien dzisiaj, sliczny dzien, sasiedzie. Chcesz byc moim sasiadem?... Widzisz, juz cwicze. -Powaznie, Matt. Ci ludzie maja w rekach wszystkie atuty. Rzadza okolica. Chyba sie juz o tym przekonales. Chcialbym tylko, zebys troche odpuscil i by uznali cie za czlowieka odpowiedzialnego. -Zrobie co w mojej mocy, Hal. Przyrzekam. Sluchaj, dziekuje, ze zadzwoniles. Usciskaj ode mnie Heidi. I nie martw sie. Na drugie imie mam Odpowiedzialny. Nastepnego dnia o wpol do pierwszej Matt wlozyl dwie pekate teczki z dokumentami o kopalni w Belindzie do torby na ramie, przypial torbe do harleya i ruszyl w kierunku zachodnim. Hal chcial dla niego jak najlepiej, ale z natury mial sklonnosc do zamartwiania sie. To spotkanie bedzie prawdopodobnie przelomem w calej tej sprawie. Bynajmniej nie mial zamiaru niczego psuc. Oprocz medycyny i motocykli Matt wiedzial jeszcze mnostwo o weglu. Nabyl swoja wiedze na kolanach ojca, a potem przez Internet i w bibliotece. Wiedzial, ze kopalnia Belinda i samo miasto zawdziecza swoje istnienie ogromnemu zlozu wegla polbitumicznego, odkrytemu w tysiac dziewiecset pierwszym roku w glebi pietrzacych sie pod niebo wzgorz na zachod od miasta. Wegiel polbitumiczny, zwany rowniez bezdymnym, odkryto tylko w trzech miejscach w calym stanie. Wegiel bezdymny jest stosunkowo malo zanieczyszczony, najlepiej nadaje sie do generatorow pary i do produkcji koksu. Zalozyciele kopalni w Belindzie patrzyli odwaznie w przyszlosc i obok kopalni wybudowali koksownie i fabryke chemikaliow, jak rowniez doprowadzili tu linie kolejowa, zeby wysylac swoje produkty tam, gdzie bylo na nie zapotrzebowanie. Kopalnia w Belindzie miesci sie na szerokim pylistym plaskowyzu, otoczonym ze wszystkich stron kilkoma kilometrami dwuipolmetrowych zasiekow, w wiekszosci zwienczonych drutem kolczastym. Od czasu smierci ojca Matt byl w kopalni tylko raz, zwiedzali podziemne chodniki razem z Ginny, oprowadzani przez przewodnika wkrotce po tym, jak objal posade w szpitalu. Dzisiaj na niego czekano. Umundurowany straznik przy wejsciu dla gosci zwrocil sie do niego po nazwisku, zanim Matt sie zdazyl przedstawic, i pokazal mu droge do blyszczacego nowoscia dwupietrowego budynku z drzewa cedrowego i szkla. W sekretariacie biura wylozonym grubym dywanem czekala na niego Carmella Cassetta, asystentka Blaine'a LeBlanca. Kiedys pracowala na dole, byla kobieta wciaz atrakcyjna, o mocnych rysach twarzy, wyszla za maz za jednego z dyrektorow kopalni. Matt spotykal juz ja kilkakrotnie i dosc dobrze sie rozumieli. -Witamy, Matt, dobrze ze jestes - powiedziala cieplo, wyciagajac do niego reke. Probowal cos wyczytac z tego, ze to ja wyznaczono, zeby go przywitala. Ruchem dloni wskazal na spektakularne dwumetrowej wysokosci fotografie przedstawiajace sceny z kopalni - historyczne, jak i wspolczesne - ktore zdobily sciany pomieszczenia. -Dziekuje. Ladny budynek. -Robi dobre wrazenie. Prowadzimy stad sporo interesow - w kraju i za granica. Powinnismy sie pospieszyc, bo czekaja na nas w sali konferencyjnej. Chyba ci sie spodoba to, co beda ci mieli do powiedzenia. To znaczy, ze pozwola mi zyc? -Jestem niezmiernie ciekaw, co to takiego. Kiedy zblizali sie do drzwi sali konferencyjnej, z drugiej strony pojawila sie starsza czarnoskora kobieta z wozkiem wylozonym lnianym obrusem, na ktorym byla kawa i drozdzowki. -Beda tylko cztery osoby, Agnes - powiedziala Carmella. - Beze mnie. Mattowi wydawalo sie, ze mowiac to, wydyma niechetnie usta. Agnes usunela sie na kilka krokow, a Carmella zapukala, zaprosila gestem Matta i Agnes, i znikla w korytarzu. Na koncu imponujacego politurowanego mahoniowego stolu, przy ktorym moglo usiasc dwadziescia osob, czekalo na niego trzech mezczyzn - Blaine LeBlanc, Robert Crook i Armand Stevenson, dyrektor naczelny kopalni. Stevenson mial jakies metr siedemdziesiat wzrostu, rzednace blond wlosy i ruchliwe blekitne oczy, ktorych spojrzenie przyciagalo rozmowce jak magnes. Nie odrywal ich od Matta od chwili, kiedy przekraczal prog. Kopalnia i Koksowania Belinda to jedno z najwiekszych tego typu prywatnych przedsiebiorstw w calym stanie, a Stevenson i jego agresywna taktyka utrzymywania stalych zyskow z kazdej czesci skladowej firmy juz zdazyla obrosnac legenda. Spojrzawszy z zainteresowaniem na sportowa torbe Matta, LeBlanc przywital go krotkim usciskiem dloni, a potem puscil reke, jakby sie bal, ze sie czyms zarazi. Napiecie na jego twarzy wzbudzilo u Matta podejrzenie, czy aby to, co sie stanie, bedzie na pewno po jego mysli. Crook uciekl od uscisku dloni, w zamian skinal uprzejmie glowa i mruknal cos, co mogloby ujsc za "Matt", sciagajac krzaczaste brwi. W przeciwienstwie do nich Armand Stevenson byl kordialny, caly w usmiechach, i od razu dalo sie zauwazyc, ze to on przewodniczy posiedzeniu. -Prosze, rozgosc sie, Matthew, jesli moge sie tak do ciebie zwracac - powiedzial, gdy ustalono, ze gosc nie bedzie pil nic mocniejszego niz kawe. -Moze byc Matt. -Ja jestem Armand. Chcielibysmy ci podziekowac, ze przyjales nasze zwiezle zaproszenie, Matt. Wiem, ze twoj ojciec tu pracowal. -Byl sztygarem zmianowym. -I zginal w wypadku? -Tak, w wybuchu. -Czy stad sie bierze twoja niechec do kopalni i naszego przedsiebiorstwa? Stevenson walil prosto z mostu. Nie tracil czasu na zbedne ruchy. Matt uzmyslowil sobie, ze tacy ludzie jak Stevenson zostaja miliarderami, bo zawsze wiedza, co robia. -Moze i tak - odparl. - Z tego, co mi mowili przyjaciele ojca i jego koledzy z kopalni, wynikalo, ze wybuchu i zawalu, w ktorym zginal, mozna bylo uniknac. Nie zapominaj, ze mialem wtedy tylko pietnascie lat. -Sporo wydarzen, ktore przezylem w wieku pietnastu lat, wciaz ma silny wplyw na to, co robie - powiedzial Stevenson, popijajac wode mineralna Perrier. - Kiedy wrociles do Belindy? Matt chcial spytac wprost, o co mu chodzi, ale powstrzymywala go obietnica dana Halowi. Poza tym Stevenson nie byl facetem, ktorego mozna przestawiac z kata w kat. -Jakies szesc lat temu - odparl, zdajac sobie sprawe, ze jego interlokutor na pewno zna odpowiedzi na wszystkie te pytania. Jezeli chcieli go rozluznic tym wstepem, to ten zamiar spalil na panewce. Stevenson otworzyl teczke i polozyl spory stos akt na biurku. -Matt, to sa twoje pisma do Okregowej Izby Gorniczej, do Ministerstwa Pracy, do Agencji Ochrony Srodowiska, do senatora Alexandra, senatora Brooksa i do posla Delahanty'ego. Popchnal papiery przez stol w jego kierunku, ale Matt wyciagnieta dlonia pokazal mu, ze to zbedne. -Mam tu kopie - powiedzial, poklepujac dlonia sportowa torbe. -Z tego, co mi wiadomo, nawet nie postawiwszy nogi na terenie kopalni, oskarzasz nas w nich o zaniedbania w zakresie wentylacji, o to, ze mamy przestarzaly sprzet, ze godziny pracy nie odpowiadaja normom wynegocjowanym przez zwiazki zawodowe, ze emitujemy trujace substancje, skladujemy substancje toksyczne, mamy nieprzepisowe skladowiska odpadow przemyslowych, o wszystko najgorsze, co mozna sobie wyobrazic, niemalze o brak papieru toaletowego w ubikacjach. -Prawde mowiac, pewien gornik, z ktorym rozmawialem, skarzyl sie i na to. Smiech Stevensona zabrzmial szczerze. -A teraz rozklejasz ulotki i proponujesz nagrody pieniezne - mowil dalej. - Wiem najlepiej, ze twoje zarzuty i oskarzenia sa bezzasadne, a ty wiesz najlepiej, ze caly ten papier, ktory zapisales, nie znaczy wiecej niz spluniecie do oceanu. -Wiec dlaczego tu dzisiaj jestem? -Blaine? Szef BHP wysilil sie na usmiech, ale nie bylo w nim cienia szczerosci. Odchrzaknal i pociagnal spory lyk wody. To, co mial powiedziec, nie przychodzilo mu latwo. -Coz, Matt, tak jak powiedzial Armand, nie udawalo ci sie sprowadzic na nas Okregowej Izby Gorniczej ani Agencji Ochrony Srodowiska, ani nikogo, z kim sie kontaktowales, i wszelkie nadzwyczajne inspekcje i kontrole spelzly na niczym. Nie znaczy to wcale, ze czujemy sie z tym komfortowo i ze nam nie wadzisz. Stracilismy sporo czasu, odpowiadajac na te pomowienia, a nawet zapraszalismy Okregowa Izbe Gornicza do siebie, zeby udowodnic, ze nie mamy nic do ukrycia. To wszystko zabiera jednak cenny czas. Tak wiec doktor Crook zglosil pewna propozycje. Matt spojrzal z ukosa na Crooka i nie dostrzegl nic oprocz pogardy, a moze lekkiego napiecia. Karty, ktore mialy sie za chwile znalezc na stole, rozdawal Armand Stevenson, nie Crook ani LeBlanc. -No wlasnie - baknal Crook. -A wiec - mowil dalej LeBlanc - mamy przyjemnosc zaproponowac ci uczestnictwo w kopalnianej Komisji Doradczej do spraw Zdrowia. W ten sposob bedziesz blisko wszystkich waznych problemow i sam stwierdzisz, jak sie tu pracuje. Bedziesz musial uczestniczyc w zebraniach raz na cztery miesiace i oczywiscie przedkladac swoje pytania i watpliwosci na forum calej komisji, a nie dzialac po partyzancku, jak do tej pory. Wynagrodzenie za prace w komisji to okragla sumka i wynosi okolo piecdziesieciu tysiecy rocznie. Piecdziesiat tysiecy! Matt nie wiedzial, czy tylko pomyslal te dwa slowa, czy je wykrzyknal na cale gardlo. Biorac pod uwage ograniczenia narzucane przez kase chorych i status finansowy jego pacjentow, nie zarabial wiecej niz piecdziesiat tysiecy rocznie. -I oczywiscie - dodal z duma w glosie Stevenson - te pieniadze beda wyplacane w ten sposob - absolutnie zgodnie z prawem, zapewniam - ze nie odczujesz wcale, albo w niewielkim stopniu, obciazen podatkowych. Marta zatkalo. Potrafil ocenic, kiedy ktos usiluje go przekupic. A tu usilowano go przekupic przez duze "P". Pieniadze nigdy nie mialy dla niego wielkiego znaczenia. Gdyby bylo inaczej, radzilby sobie znacznie lepiej z ich pozyskiwaniem. Jak dotad wiodlo mu sie nie najgorzej. Majac jednak dodatkowo piecdziesiat tysiecy rocznie, moglby zainwestowac w porzadny fundusz emerytalny i wiecej przeznaczac na rzecz organizacji spolecznych, ktore wspieral. -Ja... bardzo dziekuje, ale nie. Dziekuje - uslyszal nagle swoj wlasny glos. - Dziekuje za hojna oferte, naprawde. Ale rece wiecej moga, jezeli nie sa zwiazane. -Jestes durniem, Rutledge - wyrwalo sie Crookowi. - Probowalem im to wytlumaczyc, ale nie chcieli mnie sluchac. Awanturnik i duren. Stevenson popatrzyl niechetnie na kardiologa, a potem zrobil ostatni wysilek, zeby zachowac twarz. -Moze zechcialbys przemyslec nasza propozycje i dalbys nam odpowiedz za kilka dni - powiedzial, teraz juz usmiechajac sie przez zacisniete wargi, bez blysku w oczach. Matt pokrecil glowa. -Chce miec wolna reke, zeby moc przyprowadzic tu grupe ludzi, ktorych sam wybiore, zeby sprawdzic warunki panujace w koksowni i w kopalni, a takze przejrzec dokumentacje dotyczaca miejsca i sposobu skladowania kazdego grama toksycznych substancji. Chce, zebyscie sie przestali oplacac urzednikom Izby Gorniczej i Agencji Ochrony Srodowiska. -Oszalales! - wyrwalo sie LeBlancowi. Matt poczul, jak krew naplywa mu do twarzy. Zazwyczaj dlugo zachowywal spokoj, ale kiedy wybuchal, to na calego. -To ty chyba oszalales, myslac, ze jakikolwiek przyzwoity lekarz - tu spojrzal wymownie na Crooka - odwroci sie w druga strone i bedzie udawal, ze nie widzi takich przypadkow jak Darryl Teague i Teddy Rideout. -Prosze mi powiedziec, doktorze Rutledge - wtracil Stevenson, teraz wyraznie wytracony z rownowagi - czy to smierc panskiej zony wzbudzila w panu te chec zemsty? Czy za to tez nas pan obwinia? Mattowi nerwy puscily. -Zeby pan wiedzial! - krzyknal. - Ma pan racje. Niech pan sprobuje pozyc troche z kims, kto umiera na raka! Tak, to przez was. Oskarzam was o wszystko, co tutaj jest chore i zle! Jestes gnojkiem, LeBlanc! A ty, Crook, na Boga, jak mozesz nazywac siebie lekarzem. Odwracasz sie na widok bolu i smierci! Chrzan sie! Chrzancie sie z wasza cholerna lapowka! Armand Stevenson musial nacisnac jakis guzik pod blatem stolu, bo w kilka sekund w sali konferencyjnej zjawilo sie dwoch poteznych ochroniarzy w marynarkach ozdobionych monogramami kopalni i w krawatach. Stevenson wydal im rozkaz skinieciem glowy. Jeden z nich chwycil Matta pod ramie. -Puszczaj, kurwa! - wrzasnal Matt. - Dotknij mnie jeszcze raz, a bedziesz sobie musial sprawic nowe jaja! Ochroniarz bezwiednie skierowal wzrok na ciezkie motocyklowe buciory Matta. Armand Stevenson uchronil go przed ta bolesna konfrontacja. -Wyjdzcie za nim za brame i dopilnujcie, zeby opuscil teren - powiedzial. - Dokonal pan wyboru, doktorze. Teraz bedzie pan musial ponosic konsekwencje. To, co pan robi, zagraza miejscom pracy w Belindzie. A tu nikt tego nie lubi. Zapewniam, ze nikt. A teraz wynocha stad! ROZDZIAL 6 Ellen Kroft uklekla przy wnuczce i ujela ja mocno za rece, probujac wymusic choc chwilowy kontakt wzrokowy - nawiazac z dzieckiem jakakolwiek nic porozumienia.-Babcia cie kocha, Lucy - powiedziala, dokladnie wymawiajac kazde slowo, jakby mowila do trzylatka. - Powodzenia w szkole. Dziewczynka, teraz prawie osmioletnia, skrzywila twarz w czyms w rodzaju grymasu, potem wykrecila szyje, tak ze patrzyla gdzies za Ellen, w niebo. Ani slowa. Prawie piec lat bardzo drogiej szkoly w najlepszym osrodku dla dzieci specjalnej troski i wciaz niemal ani slowa. -Witaj, Lucy. Jestes gotowa do szkoly? Nauczycielka prowadzaca niewielka klase w Instytucie Remlingera w Alexandrii w stanie Wirginia miala na imie Gayle. Miala okolo dwudziestu lat i byla nowa w szkole, ale miala mlodzienczy zapal, optymizm i benedyktynska cierpliwosc, niezbedna do pracy z gleboko autystycznymi dziecmi. Gayle wyciagnela reke, a Lucy kolysala glowa rytmicznie z boku na bok, jak kolysze sie konski ogon. Ani nie zignorowala wyciagnietej dloni, ani po nia nie siegnela. Zareagowalaby, tylko gdyby cos sie krecilo wokol wlasnej osi, blyskalo lub swiecilo jaskrawymi kolorami. Osmioletnie dziecko. Minelo juz piec lat od chwili, kiedy u dziewczynki rozpoznano gleboki autyzm, a prawie cztery od dnia, kiedy Ellen zaczela ja przywozic do szkoly, zeby Beth, jej corka, mogla podjac prace. -Chodz, idziemy, Lucy - powiedziala spiewnie Gayle, prowadzac dziecko za raczke. - Powiedz babci pa, pa. Powiedz babci pa, pa. Ellen usmiechnela sie w duchu z gorycza. Byl taki czas, kiedy Lucy Kroft-Garland wlasnie to potrafila. To i nic wiecej. Ale to juz przeszlosc. Odwrocila sie i otwierala drzwi swojego szescioletniego forda taurusa, kiedy uslyszala krzyk Gayle. Lucy, wygieta do tylu wbrew prawom anatomii, lezala na trawniku, miotajac sie w gwaltownym napadzie padaczki. Szybko, ale z profesjonalnym spokojem, Ellen siegnela do schowka w samochodzie, wyjela cztery drewniane szpatulki polaczone tasma klejaca i podbiegla do wnuczki. Zeby Lucy stukaly o siebie jak mlot pneumatyczny o asfalt, grozac uszkodzeniem warg i jezyka. W kaciku ust pienila sie slina. -Co mam robic? - spytala Gayle. - Widzialam juz napady padaczki u dzieci, ale nigdy u Lucy. -Wiem - odparla Ellen, odwracajac dziewczynke na bok na wypadek, gdyby miala zwymiotowac, bo w takiej pozycji nie zadlawilaby sie trescia zoladkowa. Potem wcisnela mocno kciuk i trzeci palec w kat szczeki dziecka. Stopniowo nacisk pokonywal skurcz miesni Lucy. Miedzy zebami pojawila sie mala szczelina, Ellen wlozyla w nia drewniane szpatulki. Jedna reka przytrzymujac dziewczynke na boku, a druga trzymajac szpatulki, skinela Gayle glowa, ze wszystko jest pod kontrola. -Mam poprosic pana Donnegana, zeby zadzwonil na pogotowie? -Nie, moja droga. Juz dobrze. Wszystko niedlugo minie. -Zadzwonie jednak do pana Donnegana. -Dobrze. Kiedy zjawil sie dyrektor szkoly, gwaltowny napad juz wlasciwie minal. Ellen siedziala na trawie, tulac glowe Lucy. Dziewczynka byla teraz nieprzytomna - "w stanie pomrocznym", jak nazywaja to lekarze. Ellen sprawdzila, czy Lucy sie nie zmoczyla, potem spojrzala na dyrektora i wzruszyla ramionami. -Wezwac pogotowie? - spytal. -Dojdzie do siebie za dwadziescia minut. Jakis czas mielismy z tym spokoj. Moze trzeba bedzie jej zmienic leki. Jezeli nie ma pan nic przeciwko temu, wolalabym, zeby jednak zostala dzisiaj w szkole. Troche tu posiedzimy i wszystko bedzie dobrze. Jezeli za dwadziescia minut Lucy nie bedzie gotowa, zabiore ja do domu. Ale bedzie jej lepiej z dziecmi. Znacznie lepiej. Przez chwile na twarzy Donnegana malowaly sie watpliwosci, ale pochylil sie nad Ellen i poklepal ja po ramieniu. -Pani decyduje, pani Kroft. Nikt nie zna malej tak jak pani. Ellen siedziala na swiezo skoszonym trawniku, wpatrujac sie pustym wzrokiem w przestrzen, kolyszac Lucy w ramionach i nie probujac zatrzymac potoku lez plynacych z oczu. Po kilku minutach dziewczynka zaczela dochodzic do siebie. Ellen wsunela sie za kierownice taurusa i ruszyla na polnoc. Wbrew sobie, raz jeszcze przezywala przesuwajace sie jej przed oczami wydarzenia, straszne rozmowy telefoniczne, ktore po kolei, jedna po drugiej, sygnalizowaly poczatek tego wszystkiego. -Mamo, z Lucy jest cos nie w porzadku. Bylam z nia dzisiaj rano u pediatry. Powiedzial, ze mala jest w swietnej formie. Waga i wzrost pietnascie procent ponad norme dla trzylatki, wyprzedza inne dzieci koordynacja ruchowa i zasobem slow. Potem dal jej dwie szczepionki - Di-Per-Te i przeciw odrze, swince i rozyczce. To bylo jakies osiem godzin temu. Teraz strasznie placze. Mamo, ona ma ponad trzydziesci osiem stopni goraczki i nie mozna jej niczym uspokoic. Co mam robic...? -Dzwonilam do lekarza. Mowi, zeby sie nie martwic. Niektore dzieci reaguja na szczepienia rozdraznieniem. Mowi, zeby jej dac paracetamol... -Mamo, boje sie, jestem przerazona. Mala juz nie placze, ale jest calkiem bez kontaktu. Oczy leca jej do tylu i nie reaguje na nic, co mowie. Nic, cisza. Jest jakas taka... bezwladna. Dick szykuje samochod. Jedziemy z nia do izby przyjec. -Chca zatrzymac Lucy w szpitalu. Nie wiedza, co jej jest. Lekarz mowi, ze moze to jakis napad padaczkowy. Jest niedobrze, mamusiu. Wiem, ze jest zle. O Boze, co ja mam robic? Moje malenstwo... Co mam robic? Paniczny ton i slowa Beth dzwieczaly w myslach Ellen tak jak codziennie, kiedy odwozila wnuczke do szkoly. Z trudem zepchnela je glebiej w niepamiec. Dzisiaj miala jeszcze cos innego do zrobienia - miala wziac udzial w spotkaniu w siedzibie fundacji pod nazwa RWWS - Rodzice Wspieraja Wiedze o Szczepionkach - po drugiej stronie rzeki Potomac. Spotkanie bedzie poswiecone strategii dzialania fundacji na najblizsza przyszlosc. Ellen jechala, nie myslac, przez George Washington Parkway w kierunku mostu Theodore'a Roosevelta i centrum Waszyngtonu. Teraz szczupla, szescdziesieciotrzyletnia kobieta o siwych wlosach, pamietala az za dobrze dzien swoich piecdziesiatych piatych urodzin, kiedy maz powiedzial jej, ze zmienila sie z "ladnej" na "bardzo ladna jak na swoj wiek". Poltora roku pozniej Howard opuscil ja po dwudziestu dziewieciu latach malzenstwa dla trzydziestokilkuletniej kelnerki z baru, ktora poznal podczas jakiegos zjazdu inzynierow w Las Vegas. Wtedy wydawalo jej sie, ze jej zycie rozpryslo sie na milion kawalkow. Skorzystala z propozycji przejscia na wczesniejsza emeryture w gimnazjum, w ktorym uczyla przedmiotow scislych, i zamknela sie we wlasnym mieszkaniu i we wlasnym swiecie przed rodzina i przyjaciolmi. Jak na ironie, to wlasnie tragedia jej wnuczki przywrocila ja normalnemu swiatu. Zawsze byla osoba pozytywnie nastawiona do zycia i pelna energii, ale bolesny, niesprawiedliwy postepek Howarda, a potem koniec epoki zdrowej i radosnej Lucy - te dwa ciosy, jeden za drugim - stracily ja na samo dno butelki z valium. Z pomoca nieugietych przyjaciol i zeslanego przez niebiosa terapeuty znow otworzyla sie na swiat i zaczela stawiac pierwsze niesmiale kroki w prawdziwym zyciu. Teraz kilka razy w tygodniu cwiczyla na sali gimnastycznej, zaangazowala sie mocno w zycie wnuczki, pracowala jako wolontariuszka w RWWS, byla jedynym przedstawicielem organizacji konsumenckich w panelu dyskusyjnym FDA * [Food and Drug Administration - Urzad do spraw Zywnosci i Lekow (przyp. tlum.)] i CDC * [Centcrs for Disease Control - Osrodki Zwalczania Chorob (przyp. tlum.)], ktory pracowal nad Omnivaxem, eksperymentalna superszczepionka, i czula, ze pruje przez zycie pelnym gazem. Udalo jej sie zaparkowac zaledwie o przecznice od glownej siedziby RWWS. Istniejaca od kilku lat, od zarejestrowania fundacji w polowie lat osiemdziesiatych, RWWS byla organizacja, ktora wyrastala z samych dolow; kierowaly nia ze swoich kuchni dwie zalozycielki - Cheri Sanderson i Sally Lynch, obie gleboko przekonane, ze w organizmach ich dzieci dokonaly sie nieodwracalne zmiany na skutek szczepien. Na przykladach kolejnych rodzin zalozycielki RWWS odkrywaly, ze nie sa same w swoim nieszczesciu. Teraz zas, dzieki dalekosieznej wizji, cierpliwosci i ciezkiej pracy, organizacja stala sie istotna sila, cieszaca sie zyczliwym zainteresowaniem, a nawet wsparciem najwyzszych szczebli wladzy ustawodawczej w kraju; miala dziesiatki tysiecy zwolennikow i czlonkow. Jej cele oddawaly slowa: "Badania", "Wiedza", "Wybor", widniejace na jej logo. -Nie jestesmy banda oszolomow szturmujacych osrodki zdrowia z siekierami i widlami w rekach - mowila Cheri w czasie pierwszego spotkania organizacyjnego dla przyszlych wolontariuszy. - Ale jesli okaze sie to konieczne, bedziemy twardzi. Nie zatrzymamy sie w pol drogi, dopoki wladze nie przyznaja, ze istnieje koniecznosc wdrozenia natychmiastowych badan nad krotko - i dlugotrwalymi skutkami szczepien, i nie uznaja, ze spoleczenstwo ma prawo do krytycznej oceny i wiedzy, a takze do wyborow, ktorych powinni dokonywac rodzice, kiedy przychodzi czas podejmowania decyzji o szczepieniach naszych dzieci. Fundacja miala zagorzalych przeciwnikow wsrod pediatrow, w swiecie nauki i w srodowiskach zajmujacych sie chorobami zakaznymi oraz w niektorych kregach politycznych, ale z kazdym rokiem dane statystyczne na temat smiertelnosci, niepowodzenia w leczeniu, konferencje sponsorowane przez RWWS, na ktore przyjezdzalo coraz wiecej uczestnikow, rodzice gleboko przekonani o tym, ze istnieje zwiazek przyczynowo-skutkowy miedzy szczepieniami a stanem zdrowia ich dzieci - wszystko to pomnazalo wplywy organizacji, przysparzalo jej czlonkow i argumentow. Na poczatku lat dziewiecdziesiatych fundacja, teraz juz zwolniona z podatkow, przeniosla sie wraz z dobrze wyposazona biblioteka, kilkudziesiecioma segregatorami, siedmioosobowym personelem i kadra oddanych wolontariuszy na pierwsze pietro budynku z piaskowca przy Osiemnastej Ulicy, miedzy DuPont Circle i Adams-Morgan. Po nieszczesciu, ktore spotkalo Lucy, Ellen zaczela przysylac skromne wplaty na rzecz fundacji. Potem brala udzial w intensywnych warsztatach dla wolontariuszy prowadzonych przez Cheri i uzyskala kwalifikacje pozwalajace jej dyzurowac przy telefonie. Mniej wiecej rok pozniej do fundacji dotarly wiesci, ze tworzy sie miejsce dla przedstawiciela organizacji konsumenckich, ktory mialby zasiasc obok naukowcow i lekarzy w komisji wspolnej FDA i CDC, ktora ma sie zajac ocena Omnivaxu. Cheri i Sally oznajmily jej, ze jako emerytowana nauczycielka przedmiotow scislych, ktorej nie mozna zarzucic, ze brala udzial w ostrych konfrontacjach ani ze nalezy do walczacych antyszczepionkowcow, jest idealnym kandydatem na to stanowisko. W koncu FDA wyrazil zgode. Jak podejrzewala Ellen, spodziewano sie po niej, ze bedzie siedziec cicho albo ze lekarze i naukowcy bez trudu uprzedza jej argumenty. To zreszta nie mialo wiekszego znaczenia. Jej glos byl jednym z dwudziestu trzech, a superszczepionka i jej dwadziescia osiem skladnikow od poczatku mialy szerokie poparcie. Gdyby nawet byla przeciwna calemu przedsiewzieciu, jak tez w istocie bylo, od pierwszego zebrania komisji nikt nie mial watpliwosci, ze glosy rozloza sie jak dwadziescia dwa do jednego. Drzwi do biura RWWS otwieraly sie na zatloczona sale, w ktorej stalo kilka biurek, w tej chwili zajetych przez pracownikow i wolontariuszy. Kiedy Ellen weszla, wszyscy obecni wstali i zaczeli klaskac w dlonie. Probowala ich przepedzic z powrotem do biurek, potem usmiechnela sie radosnie i uklonila. Od ponad dwoch lat przekazywala wszystkim regularnie wiadomosci z posiedzen komisji Omnivaxu, a niektore wypowiedzi relacjonowala slowo po slowie. Wszyscy wiedzieli, ze Ellen - uzbrojona w dane epidemiologiczne i wyniki badan, ktore skrupulatnie zbierala, oraz ekspertyzy specjalistow wspierajacych stanowisko RWWS, smialo stawala oko w oko z najpowazniejszymi zwolennikami rozszerzenia zakresu szczepien. Nieraz przegrywala takie pojedynki slowne, a nieraz wychodzila z nich obronna reka. -Prosze, bardzo prosze! - powiedziala. - Dosc tych owacji. Tam w tyle prosze glosniej, bo nie slysze. No, troche lepiej. Teraz wszyscy, ktorzy maja takie zyczenie i dokonali rytualnej ablucji, moga podejsc, przykleknac i ucalowac moj pierscien. -Gdzie sie podziewalas? - zawolala Sally Lynch od drzwi. -Mialam troche problemow z Lucy w szkole - odparla Ellen. - Nic powaznego. -Cherry, jak nigdy, tez sie spoznia. Powinna byc za minutke, chyba ze przyjdzie za trzy. Mowi, ze ma dla nas niesamowita wiadomosc. Sally, wysoka energiczna brunetka okolo czterdziestki, byla bardziej refleksyjna i mniej efektowna niz jej partnerka w kierowaniu fundacja. Doskonale sie dobraly - jedna pracowala za kulisami, a druga w swietle reflektorow, przed kamerami, w samym srodku wydarzen. Obie byly inteligentne, nieustepliwe i pelne wspolczucia dla dzieci i rodzin dotknietych nieszczesciem. Sally cechowal wysoki poziom napiecia emocjonalnego, ktore czasem utrudnialo jej ocene rzeczywistosci. Ale jej zaangazowanie bylo w pelni zrozumiale. Jej polroczny syn Ian kilka godzin po szczepieniu dostal wysokiej goraczki, potem przyszedl wstrzas i dziecko zmarlo. Po prostu zmarlo. W przeciwienstwie do zagraconego pokoju Cheri Sanderson gabinet Sally byl uporzadkowany i doskonale zorganizowany. Na scianie wisial profesjonalnie wykonany wykres, z ktorego wynikalo, ze liczba dzieci cierpiacych z powodu autoagresji immunologicznej, przebywajacych w specjalnych osrodkach w Kalifornii, w latach osiemdziesiatych niemal sie podwoila, a w dziewiecdziesiatych bylo ich czterokrotnie wiecej. Na przeciwleglej scianie wisialy oprawione zdjecia, na ogol ukazujace dzieci, ktore ucierpialy w wyniku autoagresji immunologicznej, ktorej przyczyna, wedlug rodzicow, byly szczepienia. Na jednym ze zdjec wiszacych na scianie za biurkiem Sally byla mala Lucy. W rog fotografii wcisniete bylo inne male zdjecie, zrobione zaledwie tydzien przed jej potworna przemiana, ukazujace szczesliwa, usmiechnieta dziewczynke na hustawce. -Kawa? - zaproponowala Sally. -Nie, dziekuje. Bez tego krew mi sie burzy. -No, za pare dni bedzie po wszystkim - powiedziala Sally, majac na mysli glosowanie w komisji dotyczace Omnivaxu. O tym wlasnie mialy dzis we trojke rozmawiac. -Podobno. -Robimy jakies postepy? -Mowisz o zmianie nastawienia? A jak myslisz? Sally uderzyla piescia w blat biurka. -Boze, ta cala sprawa z Omnivaxem mnie dobija - powiedziala. - Popatrz, Ellen, spojrz tylko na to. Sprawozdanie z badan wydane przez Kongres. Kongres! Kontrowersje wokol szczepien. Wyobrazasz sobie? W koncu ktos zaczal zadawac pytania. Nagle ktos sie zatroszczyl. Zobacz tylko. Wszyscy producenci Di-Per-Te maja usunac ze szczepionek zwiazki rteci. Wiesz, ile milionow dzieci zaszczepiono, zanim ktos pomyslal, zeby sie przyjrzec zwiazkom rteci? Popatrz - modyfikacja szczepionki przeciwko polio, wycofanie z rynku szczepionki przeciw rotawirusowej biegunce, ponowne badania nad szczepionka przeciw wirusowemu zapaleniu watroby typu B. Ellen, nie mozemy pozwolic, zeby sily Omnivaxu wygraly. Ellen westchnela i spojrzala za okno. W tym, co Sally jej pokazywala, nie bylo nic nowego. Jej wlasny maly gabinet do pracy w domu przepelnialy notatniki, podreczniki, kserokopie artykulow i wydruki komputerowe. W ciagu tych z gora dwoch lat przeksztalcila sie z zamartwiajacej sie babci w eksperta od szczepien i szczepionek. To prawda, byly i zwyciestwa, takie jak ustawa dotyczaca zawartosci zwiazkow rteci w szczepionkach czy wycofanie z rynku szczepionki rotawirusowej. Napotykala jednak na mur zlozony z szanowanych i uznanych pediatrow i naukowcow uzbrojonych w dane - prawdziwe, a moze naciagniete, kto to wie? - dowodzace, ze kazda bez wyjatku z przyszlych czesci skladowych Omnivaxu moze ocalic ludzkie zycie. Tysiace, dziesiatki tysiecy istnien. -My wiemy - powiedziala w koncu Ellen - jakie wplywy i wladze maja ci, ktorym zalezy na jak najszybszym wprowadzeniu szczepionki na rynek - dziekani akademii medycznych, profesorowie pediatrii, ze nie wspomne o prezydencie i jego zonie. -Hej, witam panie! Do pokoju wpadla Cheri Sanderson - w jednej rece filizanka kawy, w drugiej wypelniona po brzegi skorzana aktowka. Metr szescdziesiat w kapeluszu, emanujaca czysta energia i optymizmem. -Ellen mowi, ze bedzie dwadziescia dwa do jednego - powiedziala Sally. -A czego sie spodziewasz? - odparla Cheri. - Wybierali ich ostroznie, zeby zaglosowali na tak. Giganty przemyslu farmaceutycznego finansuja ich laboratoria badawcze. No to jak maja glosowac? Wykonalas fantastyczna robote, Ellen. Nie ustepowalas ani na krok, przedstawialas swoje stanowisko nie gorzej niz inni. -Dzieki. Troche jestem rozczarowana, ze nie wskoralam wiecej, ale - tak jak mowisz - karty byly rozdane od samego poczatku. A ty jakie przynosisz rewelacje? Cheri zrobila dramatyczna pauze. -Wiesci sa takie, a wiem wszystko z biura prasowego, ze na zakonczenie dyskusji panelowej nad Omnivaxem przeciwniczka ruchu swiadomych szczepien, sama Lynette Marquand, wyglosi przemowienie z siedziby FDA. -Ladnie zaplanowane - powiedziala Ellen. - Ostateczne glosowanie wyznaczono na dwa dni po tym posiedzeniu. Pierwsza dama Lynette Marquand i minister zdrowia i opieki spolecznej doktor Lara Bolton byly mistrzyniami swiata wagi ciezkiej w kategorii szczepionek. Cztery lata temu maz Lynette, Jim, po zacieklej walce niewielka liczba glosow wygral wybory. Teraz, kiedy do nastepnych wyborow zostalo tylko kilka miesiecy, znow stanal w szranki i szedl leb w leb z kontrkandydatem, z ktorym zwyciezyl ostatnio zaledwie kilkunastoma glosami elektorow. Jedna z obietnic w kampanii wyborczej - ktora prawdopodobnie uda sie w calosci zrealizowac - bylo opracowanie superszczepionki dostepnej dla wszystkich. Szczepionka o nazwie Omnivax mialy byc szczepione niemowleta i wszyscy obywatele, ktorzy wyraziliby taka chec. Szczepionka zawierala ponad czterdziesci antygenow - martwych lub zmodyfikowanych szczepow bakterii i wirusow, i miala byc podawana w formie zastrzyku, a potem doustnie - kiedy zakoncza sie badania nad ta jej postacia. System immunologiczny osoby zaszczepionej nauczy sie wytwarzac przeciwciala niszczace rozne bakterie, tak ze kiedy zetknie sie z nimi w przyszlosci, bedzie gotowy do walki. W prasie porownywano deklaracje Jima Marquanda z obietnica Johna Kennedy'ego, ktory powiedzial, ze doprowadzi do ladowania czlowieka na Ksiezycu. Teraz, przynajmniej na tym polu, prezydent mial szanse. -Coz za wyczucie czasu - skomentowala Ellen. - Lynette Marquand macha do tlumow w imieniu malzonka, a przemysl farmaceutyczny pompuje forse w jego kampanie wyborcza. -No i, jak mowi Cheri, wiekszosc naszych doktorkow i profesorkow z komisji ma dlug wdziecznosci wobec producentow lekow za finansowanie laboratoriow badawczych i fundowanie stypendiow naukowych - dodala Sally. -Powiedzcie - odezwala sie znow Cheri - czy mamy jakis fajerwerk, z ktorym Ellen moglaby wystapic na nastepnym posiedzeniu komisji? Jezeli spece Lynette od mediow spisza sie tak, jak sie zwykle spisuja, bedziemy miec istny najazd dziennikarzy i reporterow i prawdziwe widowisko. -Sama nie wiem - odparla Ellen. - Przez wiele tygodni i miesiecy szukalam dziur w propozycjach komisji, bralam pod lupe kazdy skladnik Omnivaxu, szukalam jakichs opracowan naukowych o odpowiednim ciezarze gatunkowym, ktore moglyby potwierdzic, ze jakis skladnik szczepionki ma wady - albo wrecz przeciwnie, ze jest idealny. - Wskazala reka na wykres nad biurkiem Sally. - Trudno mi nawet znalezc dane na potwierdzenie faktu, ze szczepienia przyczyniaja sie do wzrostu zagrozenia autyzmem. Zwiekszona swiadomosc faktow, powiada jakis ekspert. Bledna diagnoza, twierdzi inny. Czynniki srodowiskowe, uwaza jeszcze inny. Bajeczki, rzuca pan docent. Wziela gleboki oddech. -Kiedy zaczelam prace w komisji, warczalam na wszystkich i bylam gotowa gryzc i kopac w imie tego, w co wierzymy. I nadal jestem gotowa. Ale nie ma zadnych opracowan naukowych, takze i po naszej stronie. Z tymi szczepieniami nic nie jest do konca jasne oprocz tego, ze musimy wiedziec wiecej, znacznie wiecej, niz wiemy. Tymczasem zanosi sie na to, ze te bitwe wygra przeciwnik, a Omnivax stanie sie wkrotce czescia amerykanskiej cywilizacji. My wszyscy, ty i Cheri, i ja, i kazdy, kto czuje sie zwiazany z fundacja, musimy sobie przyrzec, ze nie ustaniemy w walce o prawde naukowa, niezaleznie od tego jaka by byla. Sally wygladala na zniechecona i sfrustrowana. -Nigdy, mimo ze wglebialas sie w temat, nie udalo ci sie wygrzebac nic na temat zadnego skladnika Omnivaxu? - spytala. -Wciaz nad tym pracuje - odparla Ellen. - Naprawde, wciaz nad tym pracuje. Czula chlod w slowach Sally; miala nadzieje, ze Sally sie nie domysla, iz pewne informacje jednak zatrzymala dla siebie. Nie miala na tyle zaufania ani do Sally, ani do Cheri, nie wierzyla, ze beda milczec, dopoki prace Rudy'ego Petersona nie beda bardziej zaawansowane - zwlaszcza teraz, kiedy za pare dni ma dojsc do ostatecznej debaty nad Omnivaxem. Rudy juz od roku badal doglebnie wszelkie dane o skladnikach superszczepionki i nie udalo mu sie odkryc niczego, co by moglo ja pograzyc. Istnialy wszakze pewne dane kliniczne o jednym ze skladnikow, wedlug niego wiecej niz skromne i uzyskane w wyniku badan sprzed dziesieciu lat watpliwymi metodami. Chodzilo o Lasaject, szczepionke przeciw smiercionosnemu wirusowi goraczki z Lassy. Rudy upieral sie, ze dane te moga mimo wszystko potwierdzic, ze szczepionka jest bezpieczna. Potrzebowal wiecej czasu - przy czym producent szczepionki nie moze wiedziec, ze ktos sie jej tak wnikliwie przyglada. Ellen uwazala, ze jeszcze nie pora powiadomic wojownicza dyrekcje fundacji RWWS, ze choc nie ma szans na pokonanie Omnivaxu, istnieje slaba nadzieja, ze uda sie przynajmniej nadwatlic jego chwale. ROZDZIAL 7 -Prosze pana, nie chce sie naprzykrzac, ale ta kobieta jest naprawde chora i krazy gdzies po miescie, przekonana, ze ktos chce ja zabic. Czy na pewno zawiadomiliscie inne posterunki?-Daje pani slowo. Dzwoni pani juz czwarty dzien z rzedu. Wszyscy tutaj znamy sprawe Kathy Wilson. Wszystkie samochody patrolowe i wszyscy policjanci na ulicy jej szukaja. Zadzwonimy do pani, jak tylko ja znajdziemy. Minely juz cztery dni od telefonu Kathy i dotad nie bylo od niej zadnej innej wiesci. Kiedy Nikki wrocila do domu, okazalo sie, ze na automatycznej sekretarce jest nieskladna wiadomosc od Kathy, ale w pierwszej chwili nie mozna sie bylo zorientowac, kto dzwonil ani skad. Tresc niezbornej, tracacej szalenstwem wiadomosci byla rownie przerazajaca jak jej ton. Kathy Wilson niewatpliwie postradala zmysly. Joe Keller pocieszal ja wciaz, jak mogl, starajac sie unikac protekcjonalnego tonu, jakim przemawiala policja. Byl, jak Nikki, zaintrygowany zawrotnym tempem wzrostu czegos, co z jej opisu wygladalo jak nerwiako-wlokniaki. Dwa razy zaczynal przeznaczona dla Nikki lekcje poswiecona diagnozie roznicowej tej przypadlosci, ale kiedy sie okazywalo, ze ona prawie nie slucha i traci polowe z tego, co sie do niej mowi, odkladal pisak na biurko. Nikki krazyla nerwowo po niewielkim mieszkaniu, zmieniajac pilotem muzyke na piecioplytowym odtwarzaczu CD z Mahlera na Carly Simona, a potem na Milesa Davisa, w koncu puscila dwie plyty Bluegrass Ramblers, po czym zaczela od nowa. Wydawalo sie, ze nie ma juz skrawka wolnej przestrzeni, bo wszedzie stoja na wpol oproznione filizanki herbaty lub kawy. Pare razy miala ochote poddac sie i wyskoczyc po paczke meritow - palila je, kiedy skonczyla z nalogiem ponad rok temu. W salonie wszedzie walaly sie podreczniki medyczne, a kazdy otwarty byl na nerwiako-wlokniakach lub ostrej paranoi. Deszcz za oknem nieco zelzal, ale wiatr wyl bez przerwy. Nikki przerzucila plyte i z glosnikow ponownie zabrzmial Mahler - przepiekne nagranie VII symfonii - a potem uklekla przy podreczniku medycznym. Stwardnienie guzowate, choroba Recklinghausena, choroba Sturge'a i Webera, zespol Hippla i Lindaua. To bardzo rozne choroby, w ktorych rozwijaly sie nerwiako-wlokniaki - zazwyczaj jako rezultat jakiejs mutacji genetycznej jednego lub wiecej chromosomow. Wszystkim towarzyszyla dysfunkcja mozgu, zwiazana badz ze wzrostem nowotworu, badz z przerastaniem nerwiako-wlokniakow przez centralny uklad nerwowy. Najlepszym wyjasnieniem, do ktorego Nikki dotarla, bylo to, ze Kathy Wilson cierpiala na jakas odmiane choroby Recklinghausena, ktora byla najczestsza sposrod tych, o ktorych czytala, wystepujaca wedlug pismiennictwa medycznego u jednej na trzysta piecdziesiat osob. Choroba Recklinghausena: skutek - smiertelny, niekiedy po kilku latach od postawienia diagnozy. Leczenie: nieznane. Otrzasnela sie, kiedy uslyszala dzwonek telefonu. -Kathy! - wykrzyknela, kiedy przedarla sie do telefonu przez lezace pokotem podreczniki medyczne i chwycila sluchawke. -Mowi Joe Keller, Nikki. -Czesc. Dzieki za telefon. Nie ma jeszcze zadnych wiadomosci. Za kazdym razem, kiedy zadzwoni telefon, malo nie wyskocze ze skory, bo mysle, ze to ona. Na kilka sekund zapadla niezreczna cisza. -Posluchaj, Nikki, kochanie - powiedzial w koncu Keller. - Kathy Wilson juz do ciebie nie zadzwoni. Nikki opadla na kanape, nie mogac uwierzyc w to, co uslyszala. -Nie, to niemozliwe - powiedziala. -Przepraszam, ze mowie ci to przez telefon. Nie moglem wymyslic zadnego sposobu, zeby cie tutaj zwabic, abym ci mogl powiedziec to osobiscie. Kathy nie zyje, Nikki. Przed godzina przejechala ja ciezarowka na Washington Street. Jej cialo jest u nas. Nie, prosze, nie! -Joe, ja... ona zostawila na sekretarce wiadomosc zaledwie godzine temu. To straszne. -Nikki, robilas co w twojej mocy. -Moglam bardziej sie postarac. Powinnam powiedziec jej cos innego, jakos inaczej to poprowadzic, gdy ostatnio z nia rozmawialam. -Nikki, naprawde zrobilas wszystko, co moglas. Tego jestem pewien. Z tego, jak wygladaja jej wlokniaki, wnioskuje, ze Kathy cierpiala na szybko postepujaca chorobe, czekaly ja dlugie badania, szpital i najprawdopodobniej przedwczesna smierc. Jesli sie potwierdzi to, co slyszalem o jej zachowaniu tuz przed smiercia, ten wypadek mogl byc przejawem gwaltownego rozwoju choroby. -Jak to bylo? -Nie wiem jeszcze wszystkiego, ale na pewno sie dowiem. Policja bedzie tu lada chwila. Podobno byla w jakims barze i zachowywala sie agresywnie, wszystkich zaczepiala. Ochrona wyprowadzila ja na zewnatrz, a ona nagle im sie wyrwala i pobiegla na slepo wprost na jezdnie. Kierowca ciezarowki nie mial najmniejszej szansy nawet nacisnac na hamulec. -Boze jedyny! -Nikki, wiem, ze ci ciezko, ale czy moglabys przyjechac zidentyfikowac zwloki? Tyle razy w minionym tygodniu bala sie, a nawet spodziewala najgorszego. Teraz najgorsze sie wydarzylo. -Bede za dziesiec minut - powiedziala. Pobite i zmaltretowane niemowleta, oparzenia calego ciala, twarze, w ktore strzelano z bliska, zwloki zdeformowane dlugim przebywaniem pod woda, najrozniejszego rodzaju wypadki - przez lata pracy w prosektorium Nikki widziala niejedno. Nie byla jednak przygotowana na ten wstrzasajacy widok - zmasakrowane cialo Kathy Wilson rozciagniete na stole ze stali nierdzewnej tuz obok stanowiska, na ktorym pare dni temu robila sekcje Rogera Belangera. Z odleglosci kilku metrow, sadzac z dziwnego kata, pod jakim pochylona byla glowa Kathy, wygladalo tak, jakby ktos skrecil jej kark. Ponad przescieradlem przykrywajacym cialo blada twarz, ktorej rysy byly juz zdeformowane kilkunastoma naroslami, wygladala na zadziwiajaco nienaruszona. A jednak z kacika jej ust - z ktorych juz nigdy nie wydobedzie sie ani jeden dzwiek - saczyla sie wysychajaca powoli struzka krwi. Nikki czula sie tak, jakby jej klatke piersiowa sciskala zelazna obrecz. Zrobila krok do przodu i powoli, niepewnie odslonila przescieradlo. Albo policja, albo laborant zdjeli z Kathy ubranie. Kathy, podobnie jak Nikki, byla biegaczka - miala troche szersze ramiona i byla bardziej umiesniona. Czesto, kiedy pozwalal im na to rozklad dnia, biegaly razem. Teraz cialo Kathy bylo kruche i kosciste. Najwidoczniej potezne uderzenie nastapilo z lewej strony, gdyz lewe ramie bylo niemal wyrwane ze stawu barkowego, a cala klatka piersiowa po tej stronie wgnieciona. Zwazywszy na nienaturalny kat nachylenia glowy oraz mozliwosc pekniecia aorty przy uderzeniu zderzaka ciezarowki w klatke piersiowa, mozna bylo przypuszczac, ze smierc - w pewnym sensie szczesliwie - nastapila niemal natychmiast. Przez kilka minut Nikki slyszala w glowie dzwiek mandoliny Kathy - wznoszace sie pod niebo, kolujace jak orzel, zapierajace dech w piersiach solo z utworu poswieconego Nikki, ktory Kathy skomponowala i nagrala na drugim albumie zespolu. Dzieki Bogu, ze zostaly po niej te plyty. Chociaz czastka Kathy Wilson bedzie zyla tak dlugo, jak zyje jej muzyka. Nikki delikatnie nasunela z powrotem przescieradlo, potem pochylila sie i pocalowala przyjaciolke w czolo. -Skonczylam, Joe - powiedziala slabym glosem. Krok przed Kellerem poszla do jego gabinetu i opadla bez sil na fotel po drugiej stronie biurka. -Szkoda, ze nie slyszales, jak ona gra i spiewa, Joe. Kiedy konczyla, ludzie wstawali, klaskali, wrzeszczeli bis, zagraj nam jeszcze. Osiemdziesieciolatkowie tanczyli w przejsciach miedzy fotelami. -Dalas mi jej nagranie, moge wiec powiedziec zupelnie szczerze, ze w pelni sie z toba zgadzam. Nie jest to muzyka, ktorej zazwyczaj slucham, ale rzeczywiscie raduje serce. -Naprawde milo mi to slyszec, Joe. Jezeli to mozliwe, czy moglbys ty zrobic sekcje? Nie pozwol zblizac sie do niej Bradowi Cummingsowi! -Taki mialem zamiar - odparl Keller. - Chyba zabiore sie do tego jeszcze dzis wieczorem. Od czasu smierci zony przed kilku laty Keller byl zupelnie oddany pracy. Mozna bylo go znalezc w gabinecie, pochylonego nad mikroskopem, niemal o kazdej porze dnia, zarowno w zwykle dni tygodnia, jak i w weekend, mozna mu bylo zadawac pytania na temat komorek i ich skupisk i najczesciej otrzymywalo sie wlasciwa odpowiedz. Nie bylo w tym nic niezwyklego, ze niekiedy spedzal w dyzurce noce. -I jeszcze jedno, Joe. -Tak? -Musze cie poprosic o jeszcze jedna przysluge. Nawet gdyby sie okazalo, ze jej mozg w badaniu makroskopowym nie zdradza patologii, czy moglbys go zbadac pod mikroskopem? Keller spojrzal na nia zdziwiony. -Nawet jezeli nie zauwaze zadnej patologii, chcialabys, zebym pobral wycinki z jej mozgu, spreparowal tkanki i wybarwil je do badan? W przeciwienstwie do wiekszosci tkanek mozg wymaga specjalistycznej, czasochlonnej procedury preparowania i wybarwiania. Badanie mikroskopowe mozna wykonac dopiero po pewnym czasie, niekiedy dopiero po dwoch tygodniach. Z uwagi na koszt takiego przedsiewziecia, jesli w badaniu ogolnym nie bylo widocznych zmian anatomicznych, nie robiono badan mikroskopowych. -Tak, prosze o to, niezaleznie od tego, co stwierdzisz - powiedziala Nikki. - Zrob wszystkie specjalistyczne barwienia, jakie ci przyjda do glowy, w kierunku toksyn. Ona postradala rozum, Joe, mowila wciaz o tym, ze ktos chce ja zabic. W ciagu paru miesiecy z tworczej, czarujacej, zrownowazonej kobiety zmienila sie w osobe ogarnieta przedziwna paranoja, byla przerazona, bala sie wszystkich, nawet mnie. -Jak moglbym ci odmowic. -Dziekuje ci, Joe. -Wiesz co... nie chce cie dodatkowo obciazac, ale nie zawiadomiono jeszcze rodziny. -Spodziewalam sie, ze zechcesz mnie o to poprosic. Rodzice Kathy zyja. Utrzymywala z nimi kontakt, choc ostatnio nie byla to zbyt scisla wiez. Ale kiedy mogla, planowala koncerty grupy w rodzinnych stronach. -Skad pochodzila? Nikki wyszperala w torebce podniszczony notes z adresami. -Z gorniczego miasteczka w Appalachach. Mam tu gdzies ich numer telefonu i adres. Miasteczko nazywa sie Belinda. Belinda w Wirginii Zachodniej. ROZDZIAL 8 Po kilku dzwonkach telefonu Matt siegnal po najblizszy z czterech budzikow, rozstawionych w sypialni w coraz dalszej odleglosci od lozka. Wcisnal guzik, przytulil budzik do piersi i juz zapadal z powrotem w sen, ukladajac sie na prawym boku w pozycji prenatalnej, kiedy zdal sobie sprawe, ze dzwonienie nie ustaje.-Halo? -Doktorze Rutledge, mowi Jeannie Putnam z izby przyjec. -To milo, ze pani dzwoni. -Doktorze Rutledge, czy pan juz nie spi? -Nie spie. Nie spie. Jak dlugo pracujesz w szpitalu, Jeannie? -Trzy miesiace, dlaczego pan pyta? -Nie wierz mi, kiedy mowie, ze nie spie. -A teraz? -Tak, juz sie obudzilem. - Matt wlaczyl lampke na stoliku nocnym, zeby sie upewnic, ze to prawda. - Tylko ze dzisiaj nie mam dyzuru. -Wiem, ale zglosil sie do nas jakis mezczyzna i mowi, ze jego brat raz po raz mdleje. Jest na zewnatrz w furgonetce, ale nie chce wejsc do srodka i mowi, ze to wlasnie pan musi go zbadac. Ten, ktory sie do nas zglosil, powiedzial, ze nie musi nam mowic, jak sie nazywa, ze pan bedzie wiedzial, o kogo chodzi... doktorze Rutledge? Matt podstawil budzik pod swiatlo lampki nocnej. Trzecia pietnascie. Jeknal rozpaczliwie i przeciagnal sie. Z tuzin bolacych miejsc na ciele jeknelo wraz z nim w niemym protescie. Skonczyl obchod w szpitalu o siodmej wieczorem i pobiegl do sali gimnastycznej w klubie mlodziezowym na mecz ligowy koszykowki KO - K od kontuzji, a O od otarc. Mial okolo minuty na rozgrzewke, po czym zgraja trzydziesto, czterdziesto- i piecdziesieciolatkow zaczela trzyipolgodzinne zmagania przypominajace turniej rycerski. Mart zachowal jeszcze pewne umiejetnosci z czasow, kiedy byl kapitanem druzyny koszykowki w liceum, lecz wiekszosc walczacych stracila dawna finezje, zastepujac ja brutalna sila i przemoca, co w polaczeniu z niezdolnoscia spowodowana wiekiem dawalo przerazajacy skutek. Gdyby nie bylo tak zwanych sedziow, na ktorych sie wszyscy skladali, izba przyjec co poniedzialek i co czwartek mialaby sporo do roboty. -Nie spie, nie spie - powtorzyl. - Jestem po prostu otumaniony, Jeannie, ci faceci, ktorzy sie tam zglosili, to prawdopodobnie dwaj bracia Slocumbowie. -O Boze! -Widze, ze juz o nich slyszalas. -Cos niecos slyszalam. Chociaz niedawno przyjechalam z Filadelfii. Myslalam, ze te opowiesci sa zmyslone, takie tam historyjki z Appalachow, zeby mnie zszokowac. Ilu jest tych braci? -Czterech. Czy ten, ktory sie zglosil, stoi tak, ze go widzisz? -Nie. Poszedl z powrotem do samochodu. Doktorze Rutledge, on potwornie smierdzi. -On chyba jest innego zdania. Pamietasz, czy ma zeby? -Prosze? -Zeby. Czy ma jakies zeby? -Kilka z przodu, o ile zauwazylam. -No tak, to bedzie Lewis. Powiedz mu, zeby pozwolil wniesc brata na izbe przyjec i zgodzil sie na wstepne badania, bo inaczej zawroce spod bramy szpitala i pojade do domu. Badz twarda. Kazdy kolejny z braci Slocumbow jest jeszcze wiekszym uparciuchem niz poprzedni. Masz szanse tylko wtedy, kiedy sie im postawisz. Szanuja tylko ludzi twardych. -Nie ma obawy, jestem twarda - powiedziala Jeannie. - Martwie sie tylko, ze na zawsze strace zmysl powonienia. -Zmierz mu cisnienie krwi i tetno w pozycji lezacej, siedzacej i jezeli stwierdzisz, ze wytrzyma, rowniez w pozycji stojacej. -W porzadku. -Jezeli uda ci sie do tego stopnia ich oczarowac, zrob mu EKG i rutynowe badania laboratoryjne. Aha, zlec badania grupy krwi i krzyzowke dla trzech jednostek krwi i badz gotowa na krzyzowke dla trzech nastepnych. -Sadzi pan, ze on krwawi? -Nie mam pojecia. Ale oni by nigdy nie przyjechali do szpitala, gdyby to nie bylo cos powaznego. Robia bimber w ogromnej kadzi za domem. Zastanawiam sie, czy wodka nie zzarla mu sluzowki zoladka. -Zaraz sie do tego biore. Juz pan nie spi, prawda? -Raczej chyba nie - odparl Matt, zwlekajac sie z lozka. - Bede tam za pietnascie minut. Probowal sobie przypomniec, ile kufli piwa wypil z pozostalymi zawodnikami po skonczonym meczu - taka mysl nasunal mu pulsujacy bol glowy i ucisk za oczami. Chyba nie tak wiele, sadzac po tym, jak latwo mu przyszlo sie obudzic - a z pewnoscia nie az tyle, zeby nie dac sobie rady z ktoryms z braci Slocumbow, ktory lezal teraz bez ducha na przednim siedzeniu samochodu. Czterej bracia Slocumbowie - Kyle, Lyle, Lewis oraz Frank - miescili sie w przedziale wieku od piecdziesieciu paru do szescdziesieciu paru lat. Mieszkali razem, od urodzenia, na czyms, co bylo polaczeniem zlomowiska i farmy - na stu akrach gesto zalesionych i pelnych urwisk, okolo pietnastu kilometrow od miasta. Ich dawno zmarla matka byla prawdopodobnie jedyna kobieta, ktorej noga postala kiedykolwiek na tym odludnym skrawku ziemi. Podczas dlugiej znajomosci Matta z bracmi nigdy nie zdarzylo im sie napomknac nic o ojcu. Od wczesnego dziecinstwa Matt slyszal o "stuknietych braciach". O odludkach Slocumbach opowiadano historie dziwaczne, perwersyjne lub wrecz przerazajace. Jak wiekszosci dzieci w tej okolicy Mattowi nie wolno bylo zblizac sie do ich farmy. Mial dziesiec lat, kiedy jeden ze starszych chlopcow podpuscil go, zeby sprobowal poprosic braci o datek na dziecieca druzyne baseballowa. Zadnemu dziecku nie zdarzalo sie podchodzic blizej niz do rowow melioracyjnych odgraniczajacych farme od waskiej asfaltowej drogi. Chlopiec powiedzial Mattowi, ze dom lezy tuz za droga, podczas gdy naprawde bylo to ponad piec kilometrow. Matt pokonal te odleglosc, jadac na rowerze lub prowadzac go. Dotarlszy do drzwi wejsciowych rozsypujacego sie domu, wahal sie chwile, sciskajac w rekach puszke na datki, tak ze o malo jej nie zgniotl. Potem wzial gleboki, uspokajajacy oddech, taki jak wzial pewnego dnia, nim zaglebil dluga igle w klatce piersiowej mlodego gornika, i zapukal. Dwadziescia minut pozniej byl juz w trudnej drodze powrotnej. W koszu mial kanapke z domowego chleba z kielbasa. Na nadgarstku - bransoletke wykuta z pogietych gwozdzi do konskich podkow. A w puszce - dwa wymiete, poplamione olejem silnikowym banknoty dolarowe. Zanim skonczyl sie dzien, rozne wersje tej historii obiegly cale miasto. Ojciec Matta za kare odebral mu tygodniowke przez dwa tygodnie i zabronil mu surowo zblizac sie do farmy. Od tego czasu Matt nikomu sie nie chwalil comiesiecznymi wizytami u braci. Po powrocie do Belindy jezdzil do nich dosc czesto jako lekarz lub jako dawny znajomy. Chociaz zaden z braci nie moglby uchodzic za mistrza konwersacji, w ciagu wszystkich tych lat nie dowiedzial sie o nich niczego lub prawie niczego, co wywolaloby jego sprzeciw. Zarazem wiedzial, ze nowemu pokoleniu dzieciakow rodzice zabraniaja sie zblizac do "stuknietych braci". A Slocumbowie z pewnoscia woleli, zeby tak juz zostalo. Matt wlozyl swoje ulubione dzinsy i kraciasta gruba koszule i wciagnal wysokie buty. Nie mial szans wrocic do domu, nim zacznie swoj zwykly dzien pracy. Koperta lezala na podlodze tuz przy drzwiach frontowych. Matt zauwazyl ja, dopiero kiedy na nia nadepnal. Byla to zwykla biala koperta, poplamiona sadza i olejem. Niewprawna reka wypisala na niej olowkiem drukowanymi literami "Dr Rutledge". Zwazywszy na to, w jakiej formie Matt wrocil po meczu koszykowki, pelnym fauli i podstawiania nog, i po sekcji zwlok Woody Taverna, koperta mogla tu lezec, gdy wrocil do domu. Zapalil swiatlo w salonie i rozerwal papier. Doktoze Rutledge mial pan Racje. Trucizna jest zakopana w srotku gury. Mozna jom znalesc jak sie Pujdzietunelem od Uskoku. niech pan da Nagrode tym, co jejpotszebuja. podpisano: zyczliwy Pszyjaciel. Nierowne bazgroly, duze litery pomieszane z malymi, bledy ortograficzne i brak interpunkcji - tak pisalo wielu ludzi w tych gorach. Ktokolwiek to napisal, byl po wlasciwej stronie - po jego stronie. Z bijacym sercem Matt wsadzil kartke z powrotem do koperty i wlozyl do kieszeni dzinsow. Calkiem mozliwe, ze byl to przelom, na ktory tak dlugo czekal.Tunelem od uskoku. Matt spedzil w tych okolicach prawie cale zycie, ale nie mial pojecia, o jakie miejsce chodzi. Ale ten, kto napisal do niego, wiedzial, a zatem bez watpienia wiedzieli rowniez i inni. Uskrzydlony takim obrotem sprawy, wskoczyl na swojego harleya i pofrunal w dol zbocza w kierunku szpitala. Podjechal na motocyklu az do jasno oswietlonego wejscia do izby przyjec i postawil go na widelkach. Poobijana furgonetka marki Ford braci Slocumbow, zaparkowana tuz obok, byla pusta. Matt domyslal sie, ze tym z braci, ktory cierpial na zawroty glowy i utrate przytomnosci, byl Kyle - najbardziej niepokorny i uparty z ekscentrycznego kwartetu. Jeannie Putnam, w zielonym fartuchu chirurgicznym i w maseczce, czekala na niego w izbie przyjec, w ktorej panowal nadspodziewany ruch. Byla wysoka kobieta pod trzydziestke, miala niezle pojecie o ratownictwie medycznym i leczeniu naglych przypadkow i widac bylo, ze jest pelna wspolczucia dla pacjentow. -Swietnie, ze pan przyjechal, chociaz nie ma pan dyzuru, doktorze - powiedziala. -Ktory to? -Kyle. Mial pan racje co do tego drugiego. To Lewis. -Czy krew poszla do laboratorium? -Kyle uparl sie, ze nie bedzie zadnych badan laboratoryjnych, jezeli pan ich osobiscie nie zleci. -Boze. -Ale udalo mi sie go przekonac - dodala, puszczajac perskie oko. - Zdolalam go nawet namowic, zeby wlozyl szpitalna pizamke. Wyglada w niej uroczo. -Powinnas zobaczyc pokoj, w ktorym spia. "Urok" to na pewno nie jest slowo, ktore przyszloby ci na mysl. Ale ciesze sie, ze doceniasz jego czar. Jakie badania zlecilas? -To co zwykle - morfologia i biochemia. No i krzyzowka. Prosze mi jeszcze raz powiedziec, dlaczego dal pan takie zlecenia? Matt wzruszyl ramionami i pokrecil glowa. -Nie wiem. Kyle nigdy nie chorowal. To, co mowilas, nasunelo mi podejrzenie, ze ma niskie cisnienie, pomyslalem wiec, ze moze ma jakis krwotok wewnetrzny. -Gdyby sie panu udalo postawic wlasciwa diagnoze przez telefon o trzeciej nad ranem, powiedzialabym, ze jest pan nawiedzony. -I nie bylabys pierwsza - odparl Matt. Kiedy Matt wszedl do sali, Kyle Slocumb, posiwialy, przesmieszny w szpitalnej pizamce we wzorki, najmlodszy z braci, kiwnal mu z uznaniem glowa. Lewis Slocumb, ktory rzadko otwieral usta, jezeli nie musial, siedzial drzemiac w rogu sali. Matt podszedl od razu do lozka chorego i zaczal go badac, rownoczesnie zbierajac wywiad. -Co sie dzieje, Kyle? Skora blada, bladosc w zgieciach na wewnetrznej stronie dloni, blade lozyska paznokci. Pomyslal, ze moze Jeannie ma racje, moze doznal nawiedzenia. U szczytu listy mozliwosci na pewno byl jakis rodzaj anemii. -Wstalem z lozka, zeby sie wysikac, i zakrecilo mi sie w glowie, doktorze. Lewis mowi, ze zemdlalem, ale on zawsze przesadza. -Cos cie boli? Puls urywany, przyspieszony. -To co zwykle. -Za duzo wypiles tego rozpuszczalnika do farby, ktory robicie za domem? Brzuch miekki. Moze niewielkie napiecie miesniowe przy ucisku na zoladek. -Oczywiscie. Ale reszta chlopakow tez pila. -Stolec mial jakas niezwykla barwe? -Co takiego? -Twoj stolec. Wyproznienie. -Moje co? -Twoja kupa, Kyle. Kupa. -A, to. A skad ja mam wiedziec? Nikt przy zdrowych zmyslach nie zaglada do dziury w ubikacji za domem. -Co mu jest, doktorze? - zapytal Lewis. -Nie wiem, Lewis. Moze ma niskie cisnienie krwi. -Wykuruje go pan. -Wykuruje go, Lewis. Matt przeprowadzil sprawnie dokladne badanie fizykalne, ktore wykazalo znaczacy spadek cisnienia krwi w pozycji siedzacej. Zmniejszona objetosc krwi krazacej, niski poziom czerwonych cialek. Anemia. Teraz trzeba znalezc przyczyne utraty krwi, poczynajac od tego, co jest najbardziej prawdopodobne. Matt zalozyl gumowa rekawiczke. -A to po co? - spytal Kyle. -Chyba zgadles, Kyle. Poloz sie na brzuchu twarza do sciany i podciagnij kolana do klatki piersiowej. Musze zobaczyc, czy nie krwawisz do srodka. Kyle zrobil, co mu kazano, ale gdy palec Matta w rekawiczce dotknal jego odbytu, wrzasnal, wyprostowal nogi, i zaczal krzyczec i jeczec jak rany zwierz. Personel medyczny - dwie pielegniarki i lekarz dyzurny - wpadli biegiem do sali. -Chyba mu sie to nie podoba - wysyczal Lewis przez na wpol zamkniete usta. -Czemu, u diabla, nic mi nie powiedziales? - odparl Matt znacznie glosniej, niz zamierzal. Lekarz dyzurny i pielegniarki stali w drzwiach jak zahipnotyzowani. Matt, wskazujac urekawiczonym palcem w niebo, jak kibic na jakichs dziwacznych zawodach sportowych oglaszajacy swiatu, ze jego druzyna wygrala, usmiechnal sie do nich niepewnie. -Chyba powinienem poczekac, az Kyle zgodzi sie na to badanie. Wyglada na to, ze dotknalem jakiejs bolesnej kwestii. -Najwyrazniej - powiedziala Jeannie. - Czy mozemy w czyms pomoc? -Prawde mowiac, moglabys sprawdzic, co z krzyzowka, moglabys tez zawiadomic laboratorium, ze musimy szybko znac jego hematokryt. -Czy ma krwawienie wewnetrzne? -Podejrzewam, ze tak. -Podejrzewam? -Bede wiedzial cos wiecej, jesli uda mi sie zrobic badanie stolca na krew utajona. Kyle, moze bys sie zgodzil, zebym wszedl tam tylko malenkim probnikiem? -Nie. -Posluchaj, Kyle. Jest wpol do czwartej rano, ty jestes chory, a ja musze wiedziec, co ci jest. Albo zgodzisz sie, zebym cie zbadal, albo natychmiast wracam do domu i ide spac. -Co? - wykrzykneli jednoczesnie Kyle i Jeannie. - Nie zostawilby mnie pan tutaj, doktorze - powiedzial Kyle. -Owszem, zostawilbym cie. Wierz mi, ze cie zostawie. Doktor Ellis, ktory ma dzisiaj dyzur, moze sie na razie toba zajac, a rano znajda ci innego lekarza. To znaczy, jezeli dozyjesz do rana. No to jak? Pol minuty panowala cisza. Potem Kyle powoli odwrocil sie na brzuch, polozyl sie twarza do sciany i podciagnal kolana. -Jest pan kurewsko upartym doktorem - powiedzial. - Byl pan tez taki uparty jako dziecko, ale zrobil sie pan jeszcze gorszy. -Postaram sie zrobic to jak najdelikatniej, Kyle - odparl Matt. Przed szosta trzydziesci kryzys wokol Kyle'a Slocumba zostal zazegnany. Ciezko wywalczone badanie per rectum wykazalo, ze pacjent ma czarny stolec, w ktorym w badaniu laboratoryjnym stwierdzono obecnosc krwi. Kyle, najprawdopodobniej ujarzmiony ta procedura, prawie sie nie opieral przed polknieciem cienkiej plastikowej rurki, ktora Matt wsunal mu przez nos, a potem w dol, po scianie gardla, do zoladka. Lata palenia mocnych papierosow zrobionych z domowego tytoniu zmniejszyly wrazliwosc sluzowki, tak ze ten bardzo trudny zabieg poszedl tym razem dosc gladko. Okazalo sie, ze w tresci zoladka jest obecna stara krew (o wygladzie fusow z kawy) i troche swiezej jasnoczerwonej. Transfuzja szybko uzupelnila objetosc krwi krazacej do wlasciwego poziomu, totez Kyle, gdy przewieziono go na badanie specjalistyczne do gastroenterologa Eda Tanguaya, mial juz normalny wyglad i ustabilizowane cisnienie. -Wiec juz po wszystkim - powiedzial Lewis Slocumb, wychodzac wraz z Mattem z izby przyjec. Mglisty poranek pachnial mokra ziemia. -No, prawie - odparl Matt. - Musimy trzymac kciuki, zeby doktor Tanguay znalazl tylko niezyt zoladka. To cos w rodzaju stanu zapalnego sluzowki zoladka. Jezeli znajdzie niewielki wrzod, to tez nic strasznego. -Ale jezeli on ma raka, to juz z nim koniec. -Niekoniecznie. Raka zoladka mozna leczyc chirurgicznie. Ale moze nie mowmy o tym, poki doktor Tanguay sie nie wypowie. To szczescie, ze moze zbadac Kyle'a tak szybko. -Jakby ten doktor powiedzial, ze Kyle musi zostac na noc, to ja i tak chyba zabiore go do domu. -Sadzilem, ze tak czy tak powinien zostac, dostalby lekarstwa na zoladek i moze jeszcze jedna transfuzje. -A ja powiadam, ze jezeli tylko bedzie mogl chodzic, zadna sila go nie zmusi, zeby zostac w szpitalu. -Namowilem go na badanie, Lewis. Chyba potrafie go namowic, zeby zostal. Lewis Slocumb odwrocil sie do Matta. Spojrzal na niego ostro, a jego niebieskozielone oczy odbijaly wyraznie od ogorzalej, pooranej deszczem i wiatrem, nieogolonej twarzy. -My jestesmy inni, Matthew - powiedzial. - Taka droge sobie wybralismy i nie obchodzi nas, co inni o nas sadza czy mowia, ze jestesmy wariaci, chorzy, czy zli. To znaczy, poki nie przekroczymy granicy ich swiata. Wcale nam to nie w smak, wierz mi, naprawde. Kyle i ja w nocy przekroczylismy te granice. Teraz chcemy zawrocic, znalezc sie u siebie najszybciej jak to mozliwe. Wiec pomoz nam, otworz nam drzwi, a my zaryzykujemy. Ludzie tacy jak my, wychowani w gorach, rozumieja, ze jezeli czlowiek nikogo nie krzywdzi, moze byc tym, kim chce byc. Wiekszosc ludzi tu, w miasteczku, nam nie sprzyja, dotyczy to rowniez szpitala. Matt byl tak zaskoczony, ze nie mogl zdobyc sie na odpowiedz. Od chwili gdy wrocil tu z dyplomem w kieszeni, Lewis Slocumb nigdy nie zwracal sie do niego inaczej niz "doktorze". Ponadto, jak siegal pamiecia, Lewis nie wypowiedzial nigdy az tylu slow. -W porzadku - powiedzial wreszcie. - Zrobie, co bede mogl, zeby Kyle stad wyszedl. Ale jezeli uznam, ze cos mu grozi, bedziesz musial wypisac go ze szpitala na wlasna prosbe, wbrew moim zaleceniom. -Da sie zrobic. I niech pan sie nie martwi. Nie podamy pana do sadu bez wzgledu na to, co sie zdarzy. Zasmial sie, zakaszlal i splunal. Matt skierowal wzrok na wschod, ku miekkiemu swiatlu poranka i jasniejacemu niebu za wzgorzami. Odruchowo wsunal rece do kieszeni i namacal koperte. -Posluchaj, Lewis, powiedz mi, co z tego rozumiesz - powiedzial, podajac kartke Slocumbowi. Byl prawie pewien, ze bracia, choc moze w roznym stopniu, opanowali umiejetnosc czytania. -Nic z tego nie kapuje - powiedzial Lewis. -To znaczy, ze nie wiesz, o czym ten facet pisze? Nie wiesz, gdzie jest ten uskok? Lewis pogrzebal w ziemi czubkiem swoich znoszonych kowbojskich butow. -Moze wiem, a moze nie wiem. -Sluchaj, Lewis, wlasnie uratowalem twojemu bratu zycie, przyjezdzalem na farme i od lat opiekuje sie wami jako lekarz. Ten list jest dla mnie bardzo wazny. Ma cos wspolnego z kopalnia. -Wiem, z czym ma cos wspolnego. Ma pan fiola na punkcie tej kopalni. -Mam powod - powiedzial Matt, nagle opanowany fala zlosci. - Moj ojciec i zona. Kilku gornikow stracilo zycie... No to jak, Lewis? -Naprawde doceniam to, co pan zrobil dla Kyle'a w szpitalu. Prosze mi wierzyc. -A wiec? -Czy to dla pana az takie wazne? -Tak. Rozwiesilem ogloszenia, ze dam nagrode za informacje o nielegalnym skladowaniu odpadow chemicznych przez kopalnie, a potem ktos wsunal mi pod drzwi te notatke. Lewis grzebal w ziemi, zakopujac podeszwa dziurki, ktore wyzlobil czubkiem buta. -I to ma byc ta wielka nowina? - odezwal sie w koncu. -Co masz na mysli? -To, ze jest mnostwo ludzi po lasach, ktorzy wiedza o uskoku i o tunelu, i nawet o tym calym gownie, ktore dyrektorzy kopalni trzymaja w srodku gory. Matt poczul, ze serce mocniej mu bije. -Co to jest, to cale gowno? - spytal. -Substancje chemiczne, tak bym powiedzial. Mnostwo beczek. -Jasna cholera. Lewis, mozesz mnie tam zabrac? Lewis westchnal ciezko. -Do srodka gory? Chyba tak. -Kiedy? -A kiedy, jak pan mysli, upora sie pan z Kyle'em? -Nie wiem. Moze dzisiaj poznym popoludniem. -No to pogadamy dzisiaj po poludniu. -Ale czy wiesz cos o tych truciznach, o ktorych ten facet do mnie pisze? -Wiem. -I zabierzesz mnie tam, zebym to mogl zobaczyc na wlasne oczy? -Chyba tak, ale teraz nie moge nic powiedziec. Wszystko zalezy od moich braci, ja sam nie decyduje. -Lewis, przeciez wiesz, ze juz tyle lat staram sie cos znalezc na kopalnie. Czemu mi wczesniej o tym nie powiedziales? -Lubimy pana, doktorze. Ale lubimy tez miec pelne brzuchy. -Co to ma znaczyc? -To znaczy, ze Stevenson i ci z kopalni placili nam, zebysmy trzymali geby na klodke i nic nikomu nie gadali. -Nie rozumiem. Jaki to ma zwiazek z wami? Lewis podrapal sie w podbrodek i znowu westchnal. -To wlasnie my spuszczalismy kiedys te beczki w glab gory - powiedzial. ROZDZIAL 9 Przez dwa i pol roku, niemal przez caly czas pracy komisji obradujacej nad Omnivaxem, wszystkie posiedzenia odbywaly sie w jednej z dwoch sal konferencyjnych znajdujacych sie na trzecim pietrze budynku Parkmana, w glownej siedzibie FDA w Rockville w stanie Maryland. Na czas wystapienia Lynette Marquand sciany miedzy dwoma salami zostana rozsuniete, aby bylo dosc miejsca dla czlonkow komisji Omnivaxu, sztabu pierwszej damy oraz okolo setki dygnitarzy, ktorym udalo sie dostac prawo wstepu.Na razie jednak sciany byly zsuniete, aby komisja mogla w spokoju obradowac. Ellen wiedziala, ze to zebranie bylo prawdopodobnie ostatnie przed posiedzeniem, na ktorym odbedzie sie formalne glosowanie nad zatwierdzeniem superszczepionki do dystrybucji i powszechnego stosowania. Przechodzac korytarzem, rzucila przelotne spojrzenie na pierwsza sale. Kamerzysci telewizyjni przygotowywali sie do przekazywania swiatu slow pani Marquand, a kilku agentow sluzb specjalnych przygladalo sie badawczo scianom, podium, i zagladalo pod krzesla. Wiekszosc czlonkow komisji Omnivaxu siedziala juz w drugiej sali, rozmawiajac w malych grupkach. Kilku usadowilo sie przy stole konferencyjnym z drzewa czeresniowego o rozmiarach boiska pilkarskiego, tam gdzie ich nazwiska wypisane byly komputerowo na zgietych w pol tekturkach. Wiekszosc czlonkow komisji stanowili mezczyzni, wszyscy oprocz Ellen mieli albo dyplomy lekarskie, albo doktoraty, a kilkanascie osob jedno i drugie. Pod nazwiskami wydrukowano tytuly, specjalizacje i miejsce pracy. Na wizytowce Ellen widnialo po prostu: "Pani Ellen Kroft, przedstawicielka konsumentow". Zaledwie pare tygodni po pierwszym zebraniu, w ktorym Ellen brala udzial, Cheri i Sally podaly jej dokladne informacje o kazdym czlonku grupy, a takze - w odniesieniu do niektorych osob - o zrodlach finansowania ich funduszy badawczych i pakietach wlasnosciowych akcji w przemysle farmaceutycznym. Ellen zdumiala liczba informacji, jakie udalo sie zgromadzic tym dwom gospodyniom domowym. Czlonkowie panelu byli powaznymi, znaczacymi graczami w tej grze, a ich pozycje odzwierciedlal ogolnoswiatowy wplyw, jaki udalo im sie w krotkim czasie uzyskac. Byla rowniez zaskoczona zasiegiem i zlozonoscia powiazan pomiedzy czlonkami komitetu i przemyslem farmaceutycznym. Jezeli informacje Cheri i Sally byly dokladne, a nic nie wskazywalo, by bylo inaczej, to kazdy z nich bez wyjatku mial jakies powiazania z przemyslem. Tylko kilka osob sposrod obecnych zwrocilo uwage na Ellen, posylajac w jej kierunku usmiech lub skinienie glowy. Generalnie, jak zwykle, wszyscy ja ignorowali. Ellen zajela miejsce w dlugim rzedzie osob przy stole, a po chwili po jej prawej stronie zasiadl doktor George Poulos, dyrektor Instytutu Bezpieczenstwa Szczepionek. Poulos, jeden z tych, ktory mial dwa stopnie naukowe, byl przystojnym mezczyzna o ciemnej karnacji, eleganckim, o klasycznych greckich rysach twarzy. Zawsze byl nienagannie ubrany, a dzisiaj, prawdopodobnie dla uczczenia okazji, wlozyl w butonierke marynarki karmazynowa chusteczke. Gdzies w jakims skoroszycie w gabinecie Ellen, w informacjach zebranych na jego temat przez Sally i Cheri, napisane bylo, ze jest szanowanym lekarzem, naukowcem ze sporym dorobkiem i czlowiekiem interesu, jak rowniez goracym zwolennikiem Jima Marquanda. Mozna go bylo w pewnych sprawach przekonac i przeciagnac na swoja strone, ale tylko wtedy, kiedy uwazal, ze ustepstwo moze poprawic jego pozycje. Nieprzewidywalny. Ogolnie rzecz biorac, nie mozna mu ufac. Byl bohaterem, kiedy przyczynil sie do wstrzymania szczepien wysokimi dawkami szczepionki przeciwko odrze w Afryce w 1991 po serii zgonow i zaniku odpornosci u wielu niemowlat pici zenskiej, ale pol roku pozniej, kiedy podjeto szczepienia ta sama szczepionka o nizszej dawce, udawal, ze nic nie widzi. Ostatnie zdanie informacji brzmialo: Jezdzi czerwonym porsche 911 turbo. -A wiec, Ellen - zwrocil sie do niej Poulos, nieokreslonym gestem skinawszy reka ku gronu zbierajacemu sie w eleganckiej sali - przeszla pani daleka droge od nauczania biologii i chemii w gimnazjum. Ellen przebiegla w myslach szereg ripost, poczawszy od szybkich i bardzo smiesznych, a skonczywszy na przykrych i obrazliwych. -Z pewnoscia bylo to dla mnie jakies doswiadczenie - w koncu zdecydowala sie na te wlasnie. -A jak sie czlowiek czuje, pracujac reka w reke z grupa tak doswiadczonych i znanych naukowcow? -To... tez z pewnoscia bylo jakies doswiadczenie - powiedziala jeszcze raz, wspierajac te probe zartobliwego obrotu rozmowy cieplym usmiechem. - Cieszy pana, ze niedlugo pojawi sie tu pierwsza dama Ameryki? -Bardzo. Jestesmy starymi przyjaciolmi. Bylem konsultantem poswieconej szczepionkom czesci jej ksiazki "Obywatele pionierzy". Omnivax jest niejako jej dzieckiem. -Na to wyglada. -Po glosowaniu bedzie to dziecko wspolne - calego narodu amerykanskiego, a moze calego swiata. -Myslalam, ze glosowanie odbedzie sie pozniej. -Tak mialo byc. Skoro jednak znamy juz wszystkie wyniki, wiele wplywowych osob chce, zeby to glosowanie odbylo sie jak najszybciej. Ellen poczula, ze zaczyna tracic spokoj ducha. -Szkoda, ze nie moge sie z nimi zgodzic - powiedziala. - Czy pan wie, ile listow wplynelo do kongresmanow w protescie przeciwko Omnivaxowi? A ile artykulow w prasie ostrzega przed zbyt pochopnym rzucaniem sie w to przedsiewziecie? W ciagu kilku ostatnich miesiecy nawet ja dostawalam listy i emaile - piec do dziesieciu dziennie. Ta sprawa budzi silne emocje w spoleczenstwie. -Konserwatysci - powiedzial Poulos z nieukrywana niechecia - pisza w kolko o tym samym i tylko to potrafia. Zapewniam pania, ze wiekszosc Amerykanow calkowicie popiera to, co robimy. To nie oni pisza listy. Ellen nigdy nie czula sie zbyt dobrze w towarzystwie Poulosa, ale teraz poczula do niego prawdziwa niechec. -Wciaz jednak uwazam, ze wszystko dzieje sie zbyt szybko - odparla. - Sa przeciez pytania, na ktore brakuje jeszcze odpowiedzi. -Jakie mianowicie? Ellen przestrzegala sie w duchu, zeby sie nie dac wciagnac w dyskusje na temat Lasajectu, dopoki Rudy nie zakonczy badan. Celowo powstrzymywala sie przed omawianiem tego, co zrobil, nawet z Sally i Cheri. Poruszenie tej kwestii teraz z osoba taka jak Poulos byloby nieostrozne i glupie. Lasaject, szczepionka przeciw goraczce z Lassy, potwornej chorobie powodujacej miedzy innymi ostra skaze krwotoczna, byla jedna z ostatnich skladowych, o ktorej wlaczeniu do Omnivaxu mialo decydowac glosowanie. Goraczka z Lassy byla choroba endemiczna w okolicach Sierra Leone w Afryce Zachodniej, ale w ciagu ostatnich kilku lat coraz czesciej pojawiala sie i w Stanach Zjednoczonych. -Mianowicie pytanie - odparla - dlaczego obecna administracja rzadowa wywiera na nas nacisk, zebysmy zaakceptowali te szczepionke, podczas gdy tylu obywateli zyczy sobie ograniczenia jej skladu lub wrecz odlozenia prac nad nia. Tak jest! Powiedzialam to glosno, i bardzo dobrze. Ellen caly czas prowadzila studia nad ta choroba, podczas gdy Rudy analizowal dane kliniczne na temat szczepionki. Goraczka z Lassy, ktora wywolywal wirus podobny do smiercionosnego wirusa Ebola, ujawnila sie w Chicago i w Milwaukee dziesiec lat temu, zabijajac gwaltownie ponad dwadziescia osob. Wobec perspektywy wybuchu epidemii firma Columbia Pharmaceuticals z siedziba w stanie Maryland szybko opracowala i z powodzeniem przetestowala szczepionke. Wtedy jednak goraczka z Lassy jak nagle wybuchla, tak nagle wygasla. Zagrozenie epidemia rowniez zaniklo, a FDA zniosl obowiazek szczepienia Lasajectem. Firma Columbia Pharmaceuticals wykonala ciezka prace i zostala na lodzie z kosztownym bagazem. Kolejne proby wprowadzenia do obrotu tej szczepionki w Sierra Leone nie powiodly sie z powodu niepokojow politycznych oraz slabosci gospodarczej kraju nalezacego do najbiedniejszych w Afryce. Swiatowa Organizacja Zdrowia odmowila wyslania swoich pracownikow w tak niebezpieczny obszar. Tak wiec zawierajaca oslabiony wirus szczepionka od siedmiu lat lezala, tracac na wartosci, w inkubatorach wynalazcow. Poulos rzucil na nia pogardliwe spojrzenie. -A takie dobre poczatki miala pani w naszej komisji - powiedzial. -Przykro mi, ze pana rozczarowuje. W tym momencie przewodniczacy komisji Jose Farria, profesor higieny i zdrowia publicznego Uniwersytetu Johnsa Hopkinsa, postukal w stol, zeby zaprowadzic porzadek przy stole obrad. -Coz - powiedzial Poulos, odwracajac sie od niej w kierunku profesora - mamy w kraju miliony ludzi, ktorzy beda spac spokojniej, wiedzac, ze Omnivax zabezpieczy ich oraz ich dzieci przed wieloma groznymi chorobami. -Na pewno nie dlatego, ze ja glosowalam za - skwitowala Ellen. Profesor Jose Farria, napuszony jak kogut, usmiechnal sie szeroko do zgromadzonego tlumu i do calego swiata. Otwarto scianke dzialowa miedzy dwiema ogromnymi salami konferencyjnymi i przesunieto stol na bok, robiac miejsce dla okolo stu piecdziesieciu sluchaczy. Z tylu za Farria, na niewielkim podwyzszeniu, siedzieli dygnitarze ze swiata polityki i nauki, jak rowniez kilku co bardziej wybitnych czlonkow komisji wspolnej FDA i CDC, pracujacej nad Omnivaxem, wraz z George'em Poulosem. Ellen siedziala z boku pierwszego rzedu, scisnieta miedzy szefem Komisji do spraw Chorob Zakaznych Amerykanskiej Akademii Pediatrii i kobieta, ktora kierowala Komisja do spraw Wzmagania Odpornosci CDC. Kilka rzedow dalej zajmowala miejsce politykujaca do ostatniej chwili Cheri Sanderson. Tak jak sie Ellen spodziewala, zebranie specjalnej komisji, ktore poprzedzalo te sesje, bylo zwyklym spotkaniem towarzystwa wzajemnej adoracji - naukowcy i lekarze doslownie i w przenosni poklepywali sie po plecach, swietujac zakonczenie prac. Jose Farria uzgodnil date ostatecznego glosowania, a potem ruszyl wokol stolu, aby wysluchac szczegolowych uwag. Spotkanie nie wnioslo niczego istotnego. Ellen nie czula potrzeby wzbogacania atmosfery ogolnej wesolosci sugestia, ze wciaz jest jeszcze czas, aby kazdy mogl przemyslec, jak glosowac. Przez chwile zastanawiala sie nad prostym "Dziekuje za cierpliwe znoszenie moich nieustannych pytan i za to, ze nauczyliscie mnie tak wiele przez ostatnie niemal trzy lata", ale nie pozwalalo jej na to zbyt mocno rozwiniete superego. Kiedy wiec przyszla na nia kolej i glos wewnetrzny ostrzegl ja, ze ma sie streszczac, wypila lyk wody ze szklanki, modlac sie, by nikt nie zauwazyl, jak trzesa jej sie rece, po czym wstala i zwrocila sie do grupy. -Wszyscy, ktorzy dotad przemawiali, wyrazali przekonanie, ze sluzba w tym forum dyskusyjnym byla dla nich pozytywnym doswiadczeniem. Pod wieloma wzgledami bylo to pozytywne doswiadczenie takze dla mnie. Prosze wziac pod uwage, ze staralam sie ze wszystkich sil nie rozbijac i nie utrudniac toku obrad, kiedy przedzieralismy sie przez gory danych i sprawozdan naukowych i klinicznych. Jednakze jestem tu przedstawicielka konsumentow i mimo pelnej swiadomosci, ze nasze glosowanie nad Omnivaxem jest czcza formalnoscia, czulabym sie nie w porzadku, gdybym nie wyrazila ostatniej prosby w imieniu grupy, ktora reprezentuje. Znacznie trudniej zatrzymac pedzacy pociag szczepien, kiedy juz ruszy ze stacji i gna przed siebie, niz przetrzymac go na stacji, az dowody kliniczne potwierdzajace jego bezpieczenstwo i skutecznosc beda niezbite. Omnivax badano tylko na podmiotach zaszczepionych przez mniej wiecej szesc miesiecy, a wielu z jego skladnikow w ogole nie badano przez zaden znaczacy okres. Wiem, ze wyrazalam juz na tym forum swoje obawy w tym zakresie, ale wciaz czuje niepokoj wywolany artykulami sugerujacymi, ze istnieje zwiazek miedzy wzrostem ilosci szczepien a wzrostem chorob, u ktorych podloza lezy nieprawidlowa funkcja ukladu immunologicznego, takich jak cukrzyca, astma oraz stwardnienie rozsiane, nie mowiac juz o wzrastajacych lawinowo takich zaburzeniach jak zespol nadpobudliwosci i niedoboru koncentracji czy autyzm. Widze, ze wielu z was kreci sie na krzeslach, pragnac co predzej zaprzeczyc moim stwierdzeniom przy uzyciu odpowiednich danych statystycznych. Coz, lata pracy w tym zespole jednego nauczyly mnie ponad wszelka watpliwosc - jak zawodna moze byc statystyka. Te same dane moga byc wykorzystywane i przyrzadzane na wiele roznych sposobow, jak na wiele sposobow przyrzadza sie kurczaka. Tu i owdzie rozlegl sie szczery smiech, ale z niektorych twarzy Ellen wyczytala, ze mowi za dlugo. -Tak wiec - konczyla juz nie tak zdenerwowana - mimo ze jest to nasze ostatnie spotkanie przed glosowaniem, mam niewzruszony zamiar przez nadchodzace tygodnie, miesiace i lata uwaznie przygladac sie Omnivaxowi. A moze po pewnym czasie bede mogla zaprosic was do siebie na kolacje - na ktora rzecz jasna podam kurczaka. Stopniowo uwaga Ellen przeniosla sie ze wspomnien o ostatnim zebraniu komisji na to, co dzialo sie teraz wokol niej. Farria, z plonaca twarza, bo moment byl dla niego znaczacy, skonczyl przedstawiac najbardziej prominentnych gosci. Potem zrobil pauze i przesunal wzrokiem po sali. -A teraz, panie i panowie - powiedzial uroczyscie - mam zaszczyt i przyjemnosc przedstawic osobe, ktora dzieki swojej wizji i zdolnosci przewidywania torowala droge naszemu przedsiewzieciu, autorke znaczacych pozycji na rynku ksiegarskim, "Zapobieganie to najsilniejszy lek" oraz "Obywatele pionierzy" - pierwsza dame Stanow Zjednoczonych, pania Lynette Lowry Marquand. Owacje na stojaco trwaly ponad minute. Marquand, ubrana w prosty, lecz oszalamiajaco elegancki bezowy kostium, gestem poprosila zebranych, by usiedli. Potem przez pelne pietnascie sekund stala w ciszy na podium, przesuwajac oczami po zgromadzonych i patrzac w kamery, podkreslajac wage chwili. Czekala, az napiecie siegnie zenitu, po czym przemowila. -Panie i panowie, wybitni przedstawiciele swiata nauki, lekarze, dziennikarze, obywatele Stanow i calego swiata. Z wielka przyjemnoscia chcialabym przedstawic panstwu prawdziwa gwiazde naszego dzisiejszego spotkania. Odczekala ulamek sekundy, odwrocila sie teatralnie i pociagnela za dlugi, kunsztownie spleciony zloty sznur, uwalniajac rozwijajacy sie z sufitu metrowej szerokosci zwoj papieru. Na zwoju, wypisane duzymi literami, widnialo trzydziesci chorob, ktorym dzieki Omnivaxowi bedzie mozna zapobiec, a nawet calkowicie wymazac je z powierzchni Ziemi. Na czele listy widnial DYFTERYT, nieco nizej JAPONSKIE ZAPALENIE MOZGU, a na trzeciej pozycji od dolu, za CHOLERA, a przed CZERWONKA - GORACZKA Z LASSY. Na sali znow rozlegly sie triumfalne okrzyki i oklaski. W dynamicznym, dobrze skomponowanym przemowieniu pierwsza dama omowila kolejno wszystkie choroby, poswiecajac kazdej tyle miejsca, by przyblizyc je publicznosci i by kazdy rodzic w kraju mogl odetchnac z ulga, myslac, ze jego dzieciom oszczedzone beda straszne jej skutki. Ta kobieta zrobila na Ellen wrazenie, chociaz Ellen nie glosowala na jej meza w ostatnich wyborach prezydenckich ani tez nie miala takiego zamiaru w nastepnych. Aczkolwiek mysl o tym, ze oto zakonczyly sie trzy lata ciezkiej pracy, i o tym, ze Rudy wciaz prowadzi dalsze badania, nieswiadom, ze glosowanie odbedzie sie wczesniej, nie pozwalala jej sie skupic na przemowieniu. Byla do tego stopnia rozkojarzona, ze z trudem dotarly do niej slowa, ktore padly z ust Lynette Marquand a ktore mialy zmienic jej zycie. -... Prezydent, pani minister Bolton i ja - mowila Marquand - jestesmy w pelni swiadomi, ze przedsiewziecie to ma swoich przeciwnikow. Nic, co ma jakas istotna wartosc, nigdy nie zostalo dokonane bez glosow przeciwnych i sprzecznych opinii. Jestesmy rowniez swiadomi tego, ze istnieja ludzie, ktorzy starali sie nasze dokonania upolitycznic. W imieniu mojego meza i swoim wlasnym musze powiedziec, ze jest to ostatnia rzecz, ktorej pragniemy. I wlasnie dlatego wybor czlonkow komisji wspolnej FDA i CDC, ktora zajmuje sie ocena Omnivaxu, zostal dokonany z tak wielka troska. Prospekt, ktory otrzymaliscie, zawiera liste czlonkow tej komisji i krotka informacje o ich kwalifikacjach. Jestem pewna, ze zgodzicie sie wszyscy z tym, ze jest to absolutnie wyjatkowy, niezalezny i wiarygodny zespol. Chcialabym skorzystac z tej okazji, zeby podziekowac doktorowi Farrii i kazdemu z czlonkow tego ciala za ciezka prace i poswiecenie dla tego przedsiewziecia. Marquand zrobila gest w kierunku czlonkow komisji siedzacych za nia oraz tych, ktorzy siedzieli w pierwszym rzedzie. Potem gestem sklonila ich do powstania, a publicznosc wraz z nia zgotowala im goraca owacje. Dopiero siadajac z powrotem na miejscu, Ellen zdolala skupic uwage na tym, co naprawde dzialo sie podczas tego spotkania. -Przez niemal trzy lata - mowila dalej Marquand - kazdy z czlonkow tego dostojnego grona, zlozonego ze swiatowej slawy ekspertow, badal Omnivax szczegolowo i pod kazdym wzgledem. Regularnie informowano mnie o wynikach i postepie badan. Niedlugo komisja bedzie glosowac nad tym, czy wyrazic zgode, czy tez nie, na dopuszczenie tej szczepionki na rynek i do powszechnego stosowania. Przyrzekam wam, wszystkim Amerykanom, ze jezeli nawet jedna, tylko jedna z dwudziestu trzech osob w komisji zaglosuje przeciwko, wstrzymamy program dystrybucji, dopoki nie rozwiazemy wszystkich kwestii i nie wyjasnimy wszystkich watpliwosci. To oswiadczenie, wygloszone tak samo entuzjastycznie jak wszelkie oswiadczenia wyglaszane podczas kampanii prezydenckiej, spotkalo sie z natychmiastowa i szczera owacja na stojaco. Ellen siedziala zupelnie jak ogluszona, patrzac na pierwsza dame, az wreszcie zdala sobie sprawe, ze wszyscy obecni stoja. Powoli, nieco niepewnie, wstala i ona i zlozyla dlonie. Wtedy wlasnie zauwazyla, ze George Poulos, siedzacy tuz za Lynette Marquand, patrzy wprost na nia. ROZDZIAL 10 Zdenerwowany jak nigdy od lat, Matt wytoczyl z garazu swojego kawasaki. Wprawdzie na terenie zalesionym lepiej sprawdzala sie jego honda 250, a na drogach niedoscigniony byl harley, ale kawaski mial tyle mocy, ze zabieral dwojke pasazerow, i tak dobre zawieszenie, ze dawal sobie rade z najgorszymi bezdrozami. Byl to vulcan 900, hebanowo-srebrny, z czterosuwowym pieciobiegowym silnikiem i w porownaniu z harleyem byl jak corvetta w porownaniu z lexusem sedanem.Bylo troche po pierwszej w nocy. W powietrzu czulo sie przejmujacy chlod, ktory jeszcze potegowala lekka mgielka. Ciemnosc to dobry omen, pomyslal Matt, sprowadzajac motocykl powoli po podjezdzie, i wjechal na dwupasmowa droge. Gdzies tam za tymi gestymi chmurami swiecil ksiezyc niemal w nowiu. To bedzie dzisiaj jego druga wyprawa na farme Slocumbow. Pierwszy raz pojechal okolo poludnia, kiedy chcial sprawdzic, co sie dzieje z Kyle'em. Po tym jak najmlodszy z braci zdecydowanie odmowil gastroenterologowi zgody na kolejne badanie per rectum, Matt musial sie sporo natrudzic, zeby przekonac kolege, ze mimo to warto zrobic gastroskopie. Badanie wykazalo wlasciwie to, co Matt podejrzewal i czego sie spodziewal - niezyt zoladka i owrzodzenie powodujace krwawienie. Nie byl to najgorszy przypadek tej choroby, z jakim mial do czynienia w swojej praktyce, tak ze kiedy zagrozenie zycia minelo, a poziom czerwonych cialek krwi wrocil do normy, wprawdzie niechetnie, ale zgodzil sie wypisac go, zlecajac leki blokujace wytwarzanie kwasow zoladkowych oraz leki zobojetniajace kwasy, by podrazniona sluzowka wygoila sie. Wydal rowniez surowy zakaz picia jakiegokolwiek alkoholu, a zwlaszcza bardzo silnego bimbru, ktory bracia ciagle wyrabiali. Co dziwne, o ile Matt mogl stwierdzic, Kyle stosowal sie do wszystkich jego polecen i calkiem niezle sie czul. Starajac sie utrzymac dzwiek i glos silnika na minimalnym poziomie, Matt przejechal powoli ostatnie kilkaset metrow dziurawej drogi prowadzacej do farmy Slocumbow. Lewis czekal na niego na ganku. Wysmagany wiatrem, zylasty mezczyzna tuz po szescdziesiatce byl w dzinsach i podniszczonej czarnej bluzie z emblematem uniwersytetu, roboczych butach i czarnej czapce na glowie. Twarz i dlonie mial wysmarowane jakas czarna, oleista mazia. -Prosze - powiedzial, wyciagajac reke z niewielkim sloikiem mazidla. - Prosze mi pozwolic posmarowac sobie twarz. -Co to jest? -To jest czarne - odparl Lewis. -Jezu! Smierdzi jak... Lewis? -Prosze sobie tez posmarowac rece. -Nie wierze, ze ci pozwolilem to zrobic - powiedzial Matt. - Spodziewasz sie jakichs klopotow? Czy dlatego ubieramy sie jak kiepscy komandosi? -Tak naprawde nie wiem, czego sie mozna spodziewac. Faceci z kopalni nie przetrwaliby tak dlugo, gdyby byli glupi. Czy przyniosl pan wszystko, o co prosilem? Matt klepnal dlonia w plecak. -Lina, noz mysliwski, aparat fotograficzny, latarki, flary, kompas i kilka sloikow na probki. -Jezeli nam sie uda podejsc tak blisko - mruknal Lewis. -Jestes dzisiaj w radosnym nastroju. Lewis tylko prychnal i wsiadl na tylne siedzenie kawasaki. -Trzeba jechac ta droga - powiedzial, wskazujac blotnista sciezke tuz za domem, prowadzaca prosto przez pole, na ktorym bylo ciemno choc oko wykol. -Wiesz, prawde mowiac, to nie jest motocykl krosowy - nie zbudowano go tez po to, zeby jezdzil po krowim gownie. -Tam zaraz bedzie sciezka - powiedzial Lewis. - To niezly skrot. Trzeba tylko jechac calkiem prosto. Majac przed soba silne swiatlo reflektora, jechali przez pole az do skraju lasu. Przez prawie dwadziescia minut poruszali sie w calkowitym milczeniu po czyms, co kiedys moglo byc droga wykorzystywana przez drwali. Jazda z kims z tylu nie jest latwa, ale Lewis okazal sie zadziwiajaco dobrym pasazerem. Siedzial prosto na samym srodku siodelka, byl odprezony i nie probowal pomagac, przechylajac sie w zakretach. Las czarny jak smola byl niesamowity. W pewnym momencie gigantyczna sowa, prawdopodobnie wielki puchacz, przeleciala przez swiatlo reflektora moze trzy metry od nich. Nocny ptak przyprawil Matta niemal o palpitacje serca. -Niezla kurka - zachichotal Lewis. O ile Matt zdolal sie zorientowac, jechali na zachod, rownolegle do linii wysokich wzgorz, za ktorymi znajdowala sie kopalnia. Spodziewal sie, ze waska sciezka zaraz sie skonczy, ale biegla prosto, jakby wykreslona od linijki, przez gesty las. Bylo coraz trudniej zobaczyc cokolwiek we mgle przez plastikowy wizjer kasku, wiec Matt powiesil kask na raczce motocykla. -Jestes pewien, ze wiesz, dokad jedziemy? - zapytal przez ramie. -Tak, wiem. -Daleko jeszcze? -Jestesmy na miejscu. Zgas swiatlo. Matt postapil zgodnie z instrukcja. Natychmiast otoczyla ich gesta ciemnosc. Lewis przylozyl wyciagniety palec do ust. Przez kilka minut stali posrodku niewielkiej laki, nasluchujac. -Teraz bedziemy mowic tylko szeptem - powiedzial Lewis. - Nie wiem, czy kopalnia ma tu swoich ludzi, czy nie, ale wcale by mnie to nie zdziwilo. Ci z ochrony to najgorsze skurwysyny. -Wiem cos o tym. Jak daleko jest do uskoku? -Jeszcze kawalek. Ten twoj motor cholernie halasuje. Matt wepchnal motocykl w glab lasu i przymocowal do drzewa. Potem wyciagnal kompas z kieszeni dzinsow i poswiecil na niego malutka latarka. -W ktorym kierunku jest twoja farma? -Tam. Polnocny wschod - odnotowal w myslach Matt. - Moze jakies osiem kilometrow. -Pojdziemy w te strone - powiedzial Lewis, wskazujac lesna droge. Szli moze dziesiec minut - niecaly kilometr. Gdzies z prawej strony uslyszeli odglos gorskiego potoku. Slyszeli brzeczenie owadow i krzyki nocnych ptakow, pohukiwaly sowy. Las noca. -Dokad plynie ten potok? - spytal Matt. -W dol wzgorza, tam, dokad i my idziemy. Jakis czas plynie pod ziemia, potem wyplywa w dolinie. -A skad plynie? -Przeplywa kolo farmy. Nic wiecej nie wiem. Gotow? -Tak, gotow. Lewis wskazal palcem jakies miejsce przed nimi. Matt zorientowal sie, ze tam ciemnosc troche zgestniala, ale nic ponadto. Chwile pozniej zdal sobie sprawe, ze gesta ciemnosc przed nimi to w istocie ostre zbocze skalistej gory. Po jej prawej stronie gorski strumien, szeroki moze na dwa metry, wpadal z hukiem w otwor w skale. -Jest kilka wejsc do tych jaskin - powiedzial Lewis. - Ale tutaj, pod uskokiem, jest wejscie, o ktorym pisal twoj tajemniczy informator. I tego prawdopodobnie nie beda obserwowac. Chyba nie ma tu nikogo, ale najlepiej, zebysmy nie podnosili glosu. Weszli w strumien, a potem pochylili sie pod polka skalna, by dostac sie do wnetrza gory, przez otwor, ktory mial okolo poltora metra wysokosci i okolo metra szerokosci - to byl wlasnie uskok. Spieniona woda siegala im do kolan, poczatkowo poruszali sie wraz z jej pradem, ale potem ostro skrecala w prawo i spadala krotkim polmetrowym wodospadem do dlugiego, ciemnego, podziemnego jeziora. -Tak jak mowilem, jest kilka wejsc do srodka tej gory - wyszeptal Lewis. - Tedy nie da rady wtaczac beczek. Za wasko i za duzo spadow. -Wiec ktoredy? -Inne sciezki sa szersze, ale beczki wtaczaja wprost z kopalni. -Ten tunel biegnie przez cale zbocze i przez gore az do kopalni? -Wlasnie. Coraz glebiej i glebiej do stop gory. Wejscie do kopalni jest znacznie nizej, niz my teraz jestesmy. Jaskinia, w ktorej przechowuja odpady, jest posrodku. -Kiedy kopalnia brala was do tej roboty, Lewis? -Ostatni raz jakies dziesiec lat temu. -Dziwie sie, ze w ogole pozwolili wam zyc z tym wszystkim, co wiecie. -Tak, mysleli o tym, zeby poslac do nas paru ludzi, ale potem zmadrzeli i zaczeli wysylac nam pieniadze. -Wiec od dziesieciu lat was oplacaja? -Chyba mozna tak powiedziec. -Lewis, przeciez wiesz, ze mam zamiar zamknac ten smietnik, nawet jezeli bede musial poswiecic na to zycie. -Wiem. -No coz, nie mam pojecia, ile forsy stracicie, kiedy skoncza sie te wyplaty, ale chce powiedziec, ze bardzo ci dziekuje za to, co dla mnie robisz. -Byl pan dla nas dobry - powiedzial po prostu Lewis. Matt omiotl strumieniem swiatla latarki tunel rozciagajacy sie przed ich oczami. Sciany, strop i podloze wydawaly sie zwezac jak korytarz w "Alicji w Krainie Czarow". -Czy to sie robi na koncu strasznie waskie? - szepnal. -Mozna sie przecisnac - odparl Lewis. - Tylko nie wolno za gleboko oddychac - usmiechnal sie przewrotnie. -Nie wiem, jak ci to powiedziec, Lewis, ale nie znosze ciasnych, zamknietych przestrzeni. Nigdy nie znosilem. Troche panikuje, jak jestem w czyms ciasnym. -No, nie wiem, jak chlopak z Wirginii Zachodniej moze cos takiego mowic? Poradzi pan sobie, niech sie pan nie martwi, doktorze. Tam jest tylko kilka takich miejsc, przez ktore trzeba sie przeciskac i przeczolgiwac. -Dobry Boze - mruknal pod nosem Matt. -Juz troche wody uplynelo w tym potoku, odkad tu bylem ostatni raz, wiec lepiej idzmy powoli. Nie ma sie co martwic waskimi przejsciami. Lepiej uwazac, zeby nam sie nagle grunt nie urwal pod nogami. Kierujac swiatla latarek na wilgotne kamienne podloze jaskini, podazali obaj w dol, do wnetrza gory. W uszach mieli dzwiek bezustannie plynacej lub spadajacej w oddali wody, chwilami wydawalo sie, ze potok slychac bardzo blisko, czasami echo wodospadu dochodzilo ich tylko przez boczny tunel. Dwa razy musieli isc bokiem, przyciskajac sie plecami do scian na samym skraju przepasci. Raz Matt specjalnie zepchnal butem kilka kamyczkow w ciemnosc pod stopami przy sciezce. Uderzenie o lustro wody bylo ledwo slyszalne. -Chyba nie chce pan tam spasc, doktorze - powiedzial Lewis. Waski tunel kilka razy zakrecal i Matt zaczynal sie zastanawiac, czy nie bedzie problemow w drodze powrotnej. Lewis poruszal sie jednak pewnie w ciezkim, stechlym powietrzu. Raz ciasne przejscie zmusilo ich do czolgania sie na czworakach. Trzy lub cztery metry Matt musial przeciskac sie jak komandos na brzuchu i na piersiach. Natychmiast serce zaczelo walic mu jak mlotem. Zlapal sie na tym, ze zastanawia sie, jak mysliwi z czasow jaskiniowych mogli bez strachu przeciskac sie przez waskie przejscia w skalach, bez nadziei na to, ze za chwile bedzie mozna ukleknac, odwrocic sie na bok czy przewrocic na plecy, bez zadnej pewnosci, ze ta droga przed nimi sie nagle nie skonczy. Pod wplywem tych mysli poczul lekki zawrot glowy i napial plecy. Niedlugo potem mogli juz wstac, tunel rozszerzyl sie i od lewej strony przylaczalo sie do niego kilka sporych odnog. Powietrze zrobilo sie swiezsze. -To tam - szepnal Lewis, wskazujac w dol na jeden z tuneli - to jest jedna z drog, ktorymi wtaczalismy tu beczki. Przywozilismy je na specjalnych wozkach. -Kto robi to teraz? - spytal Matt. -Nie mam pojecia. Z tego co wiem, juz tego nie robia. -Nie wydaje mi sie... Poczekaj, czujesz to? -Czuje. Nasza jaskinia jest juz niedaleko. W powietrzu unosil sie smrod chemikaliow - slodki, dojmujacy i lekko mdlacy. Benzyna, toluen - Matt probowal rozpoznac ten zapach, ale mu sie nie udawalo. Mam was - pomyslal. Koncza sie lata frustracji, kiedy usilowal wykazywac opinii publicznej, jakie zasady moralne rzadza kopalnia w Belindzie. Czul odor chemikaliow. Znow od wilgotnych scian odbijalo sie echo walacej potokami wody. Po lewej stronie, tuz za miejscem, gdzie stal Lewis, Matt dostrzegal z trudem niewielka rzeczke, plynaca gwaltownie przez szeroki otwor w skale. Swiatlo jego latarki odbijalo sie od ciemnej wody i oswietlalo otwarta przestrzen. Nad nimi ukosem ku gorze wypietrzal sie strop jaskini. Organiczny smrod byl teraz bardzo intensywny. Niezaleznie od tego, jakie chemikalia tu skladowano, pojemniki na pewno nie byly szczelne. -Lewis - szepnal - czy to jest to? -Tuz przed panem - powiedzial Lewis, wskazujac promieniem latarki miejsce na wprost nich, a potem gaszac latarke. Przez prawie minute obaj stali tuz przy sobie w ciemnosciach. Dzwiek pedzacej wody wypelnil jaskinie. Matt zorientowal sie teraz, ze jest bardzo obszerna. -Prosze isc powoli w prawo - polecil Lewis. - Nie bedziemy juz swiecic, dopoki sie nie upewnimy, ze nie mamy tu zadnego towarzystwa. -Widze je, Lewis - powiedzial Matt podekscytowany. - Widze beczki! Niedaleko przed nimi, wypelniajac tylko niewielka czesc pomieszczenia, wznosily sie dwie ogromne piramidy stalowych beczek, majace mniej wiecej siedem metrow u podstawy i na jakies trzy metry wysokie. Trzeci stos dopiero ukladano. Tuz za beczkami, prawie naprzeciw korytarza, ktorym weszli, bylo jeszcze jedno szersze wejscie, prawdopodobnie dostep od strony kopalni. Blade odblaski swiatla przenikajace skads z glebi tunelu oswietlaly beczki od tylu. Stali tak, oparci mocno plecami o sciane jaskini, wciaz w pewnej odleglosci od beczek. Lewis zapalil swoja latarke, ktorej swiatlo bylo znacznie silniejsze niz swiatlo latarki Matta, i podal mu ja. Pod wplywem tego, co teraz zobaczyl, Matt poczul sciskanie w gardle. Przepelnialy go smutek i wscieklosc. Wiele beczek wygladalo calkiem porzadnie, ale niektore byly skorodowane. Z kilku - szesciu lub siedmiu - widocznych z miejsca, gdzie stali, zawartosc saczyla sie na kamienne dno jaskini. Zaledwie dziesiec metrow za stosami beczek przez jaskinie w kierunku kopalni plynal szeroki strumien wody. Nie sposob uwierzyc, ze toksyny nie przedostaja sie do chodnikow i wyrobisk, a stamtad nie przenikaja do srodowiska. -Cholerne bydlaki - mruknal. - Musimy zalatwic to szybko, Lewis. Nie mam pojecia, jak te wyziewy podzialaja na nasze pluca lub mozgi. -Nie ma tu nic takiego, co moze jeszcze bardziej zamieszac mi w glowie - odpadl Lewis, rechoczac. Matt zsunal plecak, uklakl i otworzyl go. Wyjal aparat fotograficzny i zrobil kilka zdjec z lampa blyskowa. Potem wyciagnal worek plastikowy ze specjalnymi buteleczkami do pobierania probek i zrobil kilka ostroznych krokow w kierunku beczek. Byl okolo trzech metrow od stosu, kiedy reflektory na scianach wlaczyly sie z glosnym cyknieciem, oswietlajac wieksza powierzchnie jaskini jasnym swiatlem. Matt katem oka zauwazyl maski gazowe i kombinezony zapinane na zamek, wiszace tuz obok na wieszaku. Instynktownie padl na wilgotna podloge jaskini w tej samej chwili, kiedy drugim tunelem weszli do srodka dwaj ochroniarze. Ich slowa ginely w dzwiekach klebiacej sie wody, ale nawet z daleka bylo widac, ze smieja sie i zartuja. Jeden otworzyl drzwiczki szafki elektrycznej zamontowanej na skalnej scianie. Matt, skurczony przy ziemi, przemknal szybko do Lewisa, ktory stal przycisniety do sciany w jakims zachylku cienia. -Predko - przynaglal szeptem Lewis. Matt poruszal sie najszybciej jak mogl i byl zaledwie kilka metrow od granicy cienia, kiedy dostrzegl go jeden ze straznikow. -Cholera, Tommy, patrz! Tam! Matt zobaczyl, jak jeden z mezczyzn siega po bron. -Biegiem! - krzyknal Lewis, juz pedzac w kierunku tunelu. Matt pobiegl za nim co sil. -Moze powinnismy im powiedziec, kim jestesmy i ze nie chcemy zadnych klopotow? - spytal, kiedy biegli obok siebie. -Ich nie interesuje nic oprocz tego, zebysmy z tej jaskini nie wyszli zywi - odparl Lewis. - Prosza mi wierzyc. W tym momencie tuz za nimi rozlegly sie wystrzaly, a kule rykoszetem odbijaly sie od skal. -Jezus, Maria! - krzyknal Matt, kulac sie do ziemi. Gdzies z tylu za soba zostawil plecak i aparat fotograficzny, lecz czystym przypadkiem wciaz trzymal w dloni latarke Lewisa. Podal mu ja, a potem obaj, podazajac za strumieniem swiatla, wskoczyli w mrok waskiego przejscia. Poczatkowo Lewis poruszal sie z zaskakujaca predkoscia i zrecznoscia. Wkrotce jednak jego wiek i lata palenia papierosow upomnialy sie o swoje. Kiedy doszli do pierwszego zwezenia tunelu, juz nie mogl zlapac tchu. Matt wiedzial, ze gdyby byl sam, moglby biec znacznie szybciej, ale nawet gdyby znal tunele, nigdy by przeciez nie dopuscil do tego, zeby zostawic go i uciec. Przeklinal sam siebie, ze pod wplywem impulsu narazil ich na takie niebezpieczenstwo. Moglby przeciez poczekac, sprobowac pojsc do wladz z ta tajemnicza notatka. Znowu strzaly. Mattowi wydawalo sie, ze nie ma sposobu, by przescignac przesladowcow, ale Lewis byl innego zdania. Skrecili ostro w prawo, a potem rzucili sie w dol w kierunku rzedu ostrych wykrotow, ktorych Matt nie zauwazyl, kiedy szli w tamta strone. Bicie serca i uczucie zacisku w gardle zwiekszylo sie, jak zawsze, gdy znajdowal sie w zamknietej przestrzeni. Zmusil sie do czolgania sie naprzod. Nagle nawiedzila go mysl o ojcu. Jak sie czul i co widzial wokol siebie w ciagu tych ostatnich kilku sekund po tapnieciu i zawaleniu sie stropu? Czy mial czas, zeby sie bac? Czy balby sie, nawet gdyby mial czas? Czy eksplozja zabila go natychmiast, czy tez zginal, przywalony masa skal i wegla? Kule wciaz odbijaly sie od kamiennych scian jaskini i szczelin w skalach tuz za nimi. Potem nagle strzelanina urwala sie. -Tedy! - zawolal Lewis, odwracajac sie do niego i zapalajac latarke. - Teraz juz nas nie widza. Dlatego przestali strzelac. Dostal napadu kaszlu, ale tylko chwile odpoczal, a potem ruszyl dalej. -Wiesz, gdzie jestesmy? - spytal Matt. -Bym to ujal tak: ja wiem, gdzie jestem. Zasmial sie chrapliwie, a potem znow zaczal kaszlec. -Wszystko w porzadku, Lewis? - spytal Matt. Lewis nie odpowiedzial. Opadl na kolana i na brzuch i zaczal sie czolgac przez tunel pelen ostrych skal, nie wyzszy niz trzydziesci centymetrow i szeroki moze na osiemdziesiat. Sapal glosno i dyszal, ale parl naprzod bardzo dzielnie. Matt zamknal oczy i podazyl za nim waskim przejsciem, bojac sie, ze w kazdej chwili moze zemdlec, zwymiotowac, albo po prostu utknie gdzies i zwariuje. Szescdziesiat centymetrow miejsca i przestrzeni na koncu tunelu sprawilo mu taka ulge jak koniec borowania u dentysty. Gdy Mattowi wydalo sie, ze spedzil wiecznosc na kolanach i na rekach lub na brzuchu, strop jaskini zaczal wznosic sie w gore. W powietrzu powialo swiezoscia. Lewis stanal, trzesac sie jak galareta, i wyprostowal sie, unoszac glowe i rece w kierunku stropu. Matt podczolgal sie do niego, odchylil glowe i poczul na twarzy deszcz. Dwa metry za plecami Lewisa, w gorze nad waskim otworem, zobaczyl jasniejszy odcien ciemnosci - to bylo niebo. -Da pan rade wspiac sie tu? - spytal Lewis znow szeptem. -Jesli sie gdzies nie zaklinuje, to chyba tak. -Moze mnie pan podsadzic? -Chyba tak. Wejde glowa miedzy twoje nogi i wstane. Tylko mnie nie walnij. Lewis nie zrozumial niezrecznego zartu Matta, bo wlasnie znow kaszlal. -Jest pan pewny? - spytal, kiedy znow zlapal oddech. - Ja swoje waze, wie pan. -Gdybysmy dzieki temu mieli sie stad wydostac, podnioslbym nawet slonia. Oprzyj mi dlonie na glowie i jak tylko bedziesz mogl za cos chwycic, podciagnij sie. Ja wstane i wypchne ci stopy w gore. Gotowy? Dobrze, raz, dwa, trzy... Lewis nie mogl wazyc wiecej jak siedemdziesiat piec, moze osiemdziesiat kilo. Matt zaparl sie mocno rekami pod boki, wstal i wypchnal go w gore. Lewis steknal, z gardla wyrwal mu sie cichy okrzyk bolu, potem podciagnal sie ku stromemu wyjsciu i wyczolgal sie z otworu. -Szybko i po cichutku - szepnal w dol. Matt podniosl wzrok i przestraszyl sie, ze moze nie miec dosc sily lub nie znajdzie dobrego uchwytu na mokrej skale, zeby sie wydostac. Kiedy badal sciane, zdal sobie sprawe, ze prawa dlon ma mokra i klejaca. Powachal, starajac sie rozeznac, co to jest, choc nie musial sie szczegolnie wysilac. Nieraz mial do czynienia z ciezkimi wypadkami, totez wiedzial, ze tak wyglada krew. Zaparl sie plecami i ramionami po jednej stronie komina skalnego, siegnal dlonmi nad glowe, az znalazl palcami uchwyt w skale, potem podciagnal kolana, az poczul, ze zaklinowal sie dobrze miedzy skalami. Centymetr po centymetrze przesuwal sie do gory po skalnej scianie, az do chwili kiedy mogl podciagnac kolano i powtorzyc manewr. W koncu poczul, ze czubek buta znalazl oparcie na malenkim wystepie skalnym. Za chwile Lewis chwycil go za kolnierz i pomogl mu wyjsc. Byli na zboczu gory, wsrod gestego lasu. Dziesiec metrow pod nimi dwaj mezczyzni z latarkami przeszukiwali podnoze stoku. Straznicy kopalni musieli poprosic o wsparcie przez radio. -Mowie ci - odezwal sie jeden z nich - jezeli w ogole stad wyjda, to na pewno przez ktores z wyjsc ponizej. Nic tu po nas, tracimy tylko czas. Drugi poswiecil latarka na zbocze gory. Promien swiatla minal Lewisa i Matta moze o kilkanascie centymetrow. Potem straznicy ruszyli dalej. Matt wstrzymal na chwile oddech, przysunal sie do Lewisa lezacego nieruchomo na ubloconym, pokrytym liscmi zboczu wzgorza. Lewis oddychal ciezko. -Krwawisz - powiedzial Matt. -To mi dopiero nowina - odparl Lewis, z trudem dobywajac slowa i powstrzymujac sie od kaszlu. - Po lewej stronie, tuz pod zebrami, mam chyba otwor po kuli. ROZDZIAL 11 Matt odczekal dziesiec minut w kompletnej ciszy i w ciemnosci, zanim odwazyl sie zapalic latarke, chcac zbadac Lewisa, ktory lezal nieruchomo twarza w dol, oddychajac plytko. Lewa strona jego kombinezonu roboczego, bluza i podniszczona koszulka pod spodem byly przesiakniete krwia. Otwor po kuli - rana wlotowa, jak przypuszczal Matt - znajdowal sie tuz obok lewej lopatki, mniej wiecej na poziomie szostego zebra. Wciaz saczyla sie z niego krew, choc bardzo powoli. Niezrecznie, starajac sie ukryc swiatlo latarki pod przesiaknietymi krwia warstwami ubrania, przewrocil Lewisa na prawy bok.Wlasnym rekawem Matt starl troche krwi. Westchnal z ulga, zobaczywszy rane wylotowa, tuz po lewej stronie sutka. Narysowal w wyobrazni linie miedzy tymi dwoma punktami. Jesli taka byla droga kuli, to przeszla ona wprost przez gorny plat lewego pluca Lewisa - wiekszy z dwoch platow znajdujacych sie po tej stronie. Wiedzial jednak z doswiadczenia z ranami postrzalowymi, ze w zaleznosci od kalibru broni, ksztaltu kuli i wielu innych czynnikow, czesto pocisk nie przechodzil przez cialo w linii prostej. Widzial juz postrzal z broni malego kalibru, w ktorym kula weszla obok kregoslupa, a wyszla tuz obok obojczyka, omijajac klatke piersiowa. Przemiescila sie przez tulow w warstwie miesni tuz pod skora. Kiedy indziej ofiara, starszy wiekiem sklepikarz, ktory probowal powstrzymac napastnikow atakujacych go w sklepie z bronia w reku, nie miala zadnych innych objawow oprocz bolu ramienia i braku czucia w malym palcu u reki. Rana wlotowa znajdowala sie w lewej gornej czesci ramienia, ale nie bylo rany wylotowej, zdjecie rentgenowskie nie uwidocznilo kuli w ramieniu. W koncu znaleziono pocisk w zoladku - odbijal sie rykoszetem od zeber, przebijajac czterokrotnie pluca, a nastepnie przepone, by w koncu przebic sciane zoladka. Matt polozyl dlonie na plecach Lewisa i probowal bezskutecznie wyczuc, czy lewe pluco jest rozszerzone. Potem przylozyl ucho do rany wylotowej i probowal wysluchac dzwiek oddechu. W tej przedziwnej sytuacji trudno bylo cokolwiek stwierdzic. -Jak ci idzie oddychanie, Lewis? - spytal, sprawdzajac puls na obu rekach i na szyi Lewisa - wszedzie byl rytmiczny i mocny. -Byloby lepiej, gdybym mogl zapalic sobie papieroska z paczki w tylnej kieszeni spodni. Lewis wydawal z siebie chrapliwy dzwiek i dwa razy zrobil przerwe, by zakaszlec. -Papierosy sa zamoczone. Wszystko jest przesiakniete krwia - powiedzial Matt, czujac bol na mysl o tym, do czego doprowadzil swojego starego znajomego. -Wlozylem je w plastikowa torebke. Zapalki tez. -No tak, moglem sie spodziewac. Sluchaj, Lewis, kiedy tylko znajdziemy sie troche dalej, dam ci zapalic. Przyrzekam. - Matt zgasil latarke. - Jak sadzisz, co powinnismy teraz zrobic? -Na pewno nie powinnismy tu sterczec. -Bedziesz mogl isc, jesli ci pomoge? Matt przypuszczal, ze od chwili kiedy Lewisa trafila kula odbita od skalnej sciany, moglo minac okolo pietnastu minut. W tym czasie przemierzyli dosc dluga droge przez waski, niski, pokretny tunel. Lewis mial juz chyba pod szescdziesiatke i byl niezbyt mocno zbudowany, ale wykazywal sie absolutnie konskim zdrowiem. -Sprobuje - powiedzial. Ostroznie i mozliwie najciszej posuwali sie krok za krokiem w dol zbocza, zsuwajac sie na siedzeniach. U podnoza znow przystaneli i nasluchiwali. W koncu Matt objal Lewisa ramieniem w pasie i pomogl mu wstac, potem ruszyli przez waska lesna polane i przez las. Skads z oddali slyszeli jakies glosy ale grozba, ze ich tu ktos odkryje - przynajmniej bezposrednia grozba - juz minela. Kiedy przeszli jakies piecdziesiat metrow w glab lasu, stalo sie jasne, ze Lewis nie bedzie w stanie usiedziec na tylnym siodelku motocykla. Oddychajac teraz szybciej i gwaltowniej, usiadl, a wlasciwie opadl bez sil u podnoza sosny. -Czy to nie jest fantastyczne - powiedzial, przerywajac co chwila z powodu krotkich napadow kaszlu. - Przez dwa lata w Wietnamie kula mnie nawet nie musnela. A teraz to. -Wyglada na to, ze coraz trudniej ci zlapac oddech. -Nic sie nie martw. -Musze cie zawiezc do szpitala, Lewis. -Tyle tylko, ze ja nie jade. Znowu zakaszlal i tym razem nie mogl powstrzymac jeku. Matt jeszcze raz przyjrzal sie jego ranom, ktore byly juz prawie zasklepione, zbadal puls - wciaz dosc mocny. -Sluchaj - powiedzial - musisz tu zostac, a ja pojde poszukac motocykla. Potem odwioze cie do szpitala. Lewis blysnal oczami. -Czy ty kiepsko slyszysz, bracie? Powiedzialem, ze nie jade do zadnego szpitala. Bardzo mozliwe, ze ochroniarze z kopalni nie wiedza, do kogo strzelali. Ale jak sie pokaze w szpitalu z ta dziura po kuli, mam wyrok smierci - i ty pewnie tez. Zanim zdolal powiedziec cos wiecej, stracil oddech. -Posluchaj - odezwal sie Matt. - Pojde po motocykl, o ile uda mi sie go znalezc. Potem porozmawiamy. -Ja powiedzialem juz wszystko, co mialem do powiedzenia. - Lewis splotl rece na piersi. Mozliwie najdokladniej nakierowal Matta na sciezke, ktora dostali sie do uskoku. Matt wzial latarke i kompas i przygotowal sie do drogi. Najpierw jednak kleknal u boku Slocumba. -Bardzo mi przykro, Lewis, z powodu tego, co cie spotkalo - powiedzial. - Wolalbym, zeby to mnie trafila kula. -A ja bym nie wolal - odparl Lewis. - Moi bracia zabiliby mnie jak nic, gdyby sie dowiedzieli, ze dopuscilem do tego, zeby cie ktos postrzelil. Jestes naszym lekarzem. -Niedlugo wroce. Nie ruszaj sie stad. -Nie mam najmniejszego zamiaru. Wytezajac zmysly, Matt okrazyl podstawe wzgorza, by ominac z daleka ludzi, ktorzy ich szukali. Nigdy nie poruszal sie z kompasem i po jakims czasie zaniechal poslugiwania sie nim, gdyz uznal, ze jest to zbyt trudne i niepewne. Bylo po czwartej nad ranem. Prawdopodobnie z nastaniem dnia poszukiwania przybiora na sile. W ciemnosciach trudno bylo stwierdzic, czy Lewis jest dobrze ukryty. Gnany mysla, ze moze jednak nie, Matt przyspieszyl kroku, potykajac sie raz po raz o grube wystajace korzenie. Uzywanie latarki wciaz bylo niewskazane, ale po tym, jak sie potknal i wpadl glowa w krzaki, zdecydowal, ze warto zaryzykowac. Wiedzac mniej wiecej, gdzie znajduje sie wzgorze, brnal dalej, szukajac niewielkiej przecinki w lesie, gdzie przymocowal lancuchem do drzewa swojego kawasaki. Dotarcie do motocykla wymagalo niezachwianej wiary we wskazowki, ktore dal mu Lewis, i mnostwa szczescia, ale jeszcze wiecej szczescia bedzie mu trzeba, zeby przeprowadzic wazacy cwierc tony motocykl z powrotem przez gesty las. Znalezienie vulcana okazalo sie zadziwiajaco latwe. Kluczem do sukcesu bylo utrzymywanie stalej odleglosci od wzgorza - podazajac prosto przed siebie, dotarl do strumienia. Wtedy skrecil ostroznie w prawo na waska sciezke i uwaznie lustrowal gestwine lasu, az natknal sie na motocykl. Przekrecil kluczyk w klodce, odpial maszyne i pchal ja kilka metrow po nierownym gruncie. Potykal sie o wystajace korzenie, slizgal i tracil rownowage na skalistym podlozu. Wedlug jego oceny do podnoza gory bylo okolo osmiuset metrow. Mozliwe, ze wilgotne ciezkie powietrze przytlumi dzwiek silnika, jesli nie bedzie przejezdzal zbyt blisko ludzi, ktorzy ich szukali. Nawet jezeli udaloby mu sie przejechac motocyklem przez las do miejsca, gdzie czekal Lewis, potem bedzie musial skrecic w prawo i zawrocic w kierunku wzgorz, na teren, ktory patrolowali straznicy. Czy bylo jakies inne wyjscie? Mogl, nie zwazajac na zyczenie Lewisa, wezwac policje i pomoc medyczna. Nie zrobili przeciez nic zlego, poza tym, ze weszli na teren, ktory nawet nie byl oznakowany, i niezaleznie od tego, czy ich dzialania byly zgodne z prawem, czy nie, to, co odnalezli, jasno wskazuje, ze kopalnia lamie przepisy, magazynujac i skladujac odpady toksyczne. Jednakze angazowanie w sprawe policji z Belindy bylo co najmniej ryzykowne. Oficjalna czesc miasta nie sympatyzowala z bracmi Slocumbami, bylo tez rzecza ogolnie znana, ze szef policji Bili Grimes mial scisle zwiazki z Armandem Stevensonem. Moze warto by sie skontaktowac z wujem, pomyslal teraz Matt. Hal byl w dobrych ukladach z Grimesem, podobnie jak z reszta miasteczka. Matt wiedzial, ze jezeli nie wezwie pomocy, a Lewisowi stanie sie cos powaznego, do konca zycia bedzie mial wyrzuty sumienia. Ale bedzie mial tez wyrzuty sumienia, jezeli zawiedzie jego zaufanie. To byla decyzja lekarska, Lewis. Wiesz co, bracie, chrzanic twoja decyzje lekarska. Wlasnie podpisales na nas wyrok smierci. W zoladku przewalalo mu sie jak w pralce. Poslugujac sie kompasem, ustalil kierunek wobec polozenia wzgorza, zapalil silnik i skierowal motocykl na zachod, w gestwine lasu. I to byl final decyzji lekarskiej. Przedzieranie sie przez geste krzewy w bezksiezycowa noc na wazacym cwierc tony motocyklu, przeznaczonym do jazdy po ulicach, nie bylo latwiejsze niz rutynowe zajecia na oddziale ratownictwa medycznego, a o ilez niebezpieczniejsze. Matt trzymal stopy wysoko, daleko od podporek, nogi mial wyprostowane, aby latwiej utrzymywac rownowage, i przemykal miedzy drzewami, uchylal glowe przed nisko wiszacymi galeziami, caly czas rozpaczliwie starajac sie wyciszyc silnik. Galazki i krzewy biczowaly wizjer jego kasku, smagaly go po policzkach i wargach. Raz vulcan poslizgnal sie na grubym korzeniu i przewrocil sie. Mattowi cudem udalo sie uchronic noge przed przygnieceniem ciezarem maszyny lub oparzeniem goraca rura wydechowa. Piec minut... Dziesiec... Teraz odglos silnika na pewno przyciagnal czyjas uwage. Tamci maja z pewnoscia czterokolowe laziki i juz podazaja za dzwiekiem motocykla. Pietnascie minut... Wydawalo mu sie, ze czas juz skrecic w kierunku wzgorza. Trzymaj sie, Lewis. Matt sprawdzil wskazania kompasu, potem wylaczyl reflektor motocykla i oswietlal sobie droge latarka. Jezeli dotad nie uslyszeli warkotu silnika, to zapewne wkrotce uslysza. Kilkaset metrow w te strone, kilkaset z powrotem. Co kilka minut sprawdzal predkosciomierz oraz kompas. Na razie wszystko dobrze. Kiedy przejechal jedna czwarta drogi, zatrzymal sie i wylaczyl silnik. Natychmiast otoczyla go ciezka cisza. Odczekal minute, zeby przystosowac zmysly do ciemnosci. Wydawalo mu sie, ze gdzies w oddali slyszy glosy. Zostawil Lewisa okolo siedemdziesieciu metrow od podnoza gory - troche mniej niz jedna dziesiata drogi do pokonania. Nadszedl czas poszukac go piechota. Matt oparl motocykl o drzewo i ostroznie ruszyl naprzod. Glosy mezczyzn byly teraz wyrazniejsze i dochodzily gdzies z prawej strony. Wciaz nie potrafil rozroznic slow, ale z tonu glosow wynikalo, ze mowia o czyms bardzo waznym i pilnym. -Lewis - szepnal. - Lewis, to ja. Przeszedl jeszcze dziesiec metrow w kierunku wzgorza. Gdzies daleko po prawej stronie uslyszal wysoki, zawodzacy dzwiek silnika - prawdopodobnie lazika. -Lewis, gdzie jestes? Czul, ze jest we wlasciwej odleglosci od podnoza gory, ale nie byl pewien, czy zanim skrecil w prawo, nie pojechal za daleko, albo czy nie byl za blisko. Istniala rowniez mozliwosc, ze Lewisa zlapano albo ze juz nie moze wydobyc z siebie glosu. Zawodzacy odglos silnika wydawal sie teraz blizszy i Matt poczul, ze ogarnia go panika. Zaklal i znow zawolal w kierunku Lewisa, tym razem prawie normalnym glosem. Nagle ktos z tylu chwycil go i przyciagnal do ziemi. Wyladowal ciezko, ale zachowujac przytomnosc umyslu, wyrwal sie napastnikowi i okrecil wokolo wlasnej osi, przygotowany do zadania ciosu. Lewis kleczal tuz obok niego z palcem na ustach. -Jak na cholernego doktora czasami nie jestes zbyt bystry - powiedzial, robiac przerwe co pare slow, zeby zlapac oddech. - Teraz sa dosc blisko i moga cie w kazdej chwili uslyszec. Jak bedziesz jeszcze glosniej wrzeszczal, przekrzyczysz nawet warkot tej twojej cholernej hondy. -Skad wiesz? -Byli tutaj. Dwoch. Jakies siedem metrow po tej stronie. Prawie na mnie wdepneli. -Motor jest piecdziesiat metrow stad. Dojdziesz? -Tylko daj mi reke. Dojde. To cholerstwo zaczyna mnie rozpierac. Lewis szarzowal, ale nie mogl ukryc bolu, ktory go dlawil, i tego, ze ma coraz plytszy oddech. Raz jeszcze Matt objal go wpol. Tym razem mial wrazenie, ze Lewis opiera sie na nim mocniej. -Do szpitala? - zapytal Matt z nadzieja w glosie. -Raczej do piekla. Zanim doszli do vulcana, Lewis znowu zakaszlal. -To nie bedzie latwe - powiedzial Matt, pomagajac mu siasc okrakiem na siodelku pasazera. - Na tym motocyklu bladzenie po lasach nie szlo mi zbyt dobrze. -Najlepiej bedzie, jak pojedziesz szybko. Oni jezdza specjalna maszyna skonstruowana na te lasy. -Dasz rade? -Odpal motor i startujemy, bracie - powiedzial Lewis. Polozyl prawa dlon na ramieniu Matta i chwycil go mocno za koszule, lewa reka starajac sie chronic klatke piersiowa. Zarowno w harleyu, jak i w vulcanie Matt wozil apteczke pierwszej pomocy. Teraz nie bylo jednak czasu na zabawe w doktora. Kopnal starter i ruszyl powoli z powrotem ta sama droga, ktora przyjechal tu od strony sciezki. Po paru sekundach uslyszeli mocniejsze dzwieki silnika niedaleko za soba i drugi pojazd z lewej. Nie bylo sposobu, by sie im urwac. -Rwij do przodu - polecil Lewis. - Nie martw sie o mnie. Dam sobie rade. Jedz tedy. Bedzie blizej. Matt wlaczyl dlugie swiatla reflektora i postawil stope na pedale zmiany biegow. Nigdy nie sprawdzal mozliwosci kawasaki poza asfaltem, teraz nadszedl na to czas. Matt podkrecil lekko gaz i vulcan skoczyl jak wystrzelony z procy w geste zarosla. Nastepne kilkaset metrow bylo przerazajace, Matt nigdy dotad nie wyczynial takich rzeczy na motocyklu. Jechal z predkoscia miedzy piecdziesiat a siedemdziesiat kilometrow na godzine, zwracajac uwage tylko na co wieksze drzewa. Przez geste poszycie po prostu przedzieral sie jak plug. Vulcan podskakiwal bezlitosnie na korzeniach i kamieniach. Kilka razy czul, jakby Lewisa mialo zrzucic z siodelka, ale jakos udawalo mu sie na nowo znalezc uchwyt. Galezie uderzaly w wizjer kasku Matta i smagaly jego skore, ktora i tak byla juz poocierana. Raz czy dwa razy wyrzucilo ich w powietrze i wyladowali, nie tracac pedu i nie wywracajac sie na ziemie. Potem po serii gwaltownych skretow, podczas ktorych Matt niemalze kladl motocykl na ziemie, wyrwali sie z lasu i dotarli do sciezki biegnacej od podnoza wzgorz. Matt na chwile zwolnil. Nie slyszal zadnego innego dzwieku tylko rowny pomruk poteznego silnika. -Jak z toba? - spytal. -Dowiez mnie tylko do farmy - jeknal Lewis. - I dziekuje, nie zabieraj mnie wiecej na niedzielne spacery. Gdy tylko dotarli do farmy, bracia Lewisa przystapili do dzialania. Kyle wtoczyl motocykl Matta do stodoly, zdjal apteczke z siodelka, a potem ukryl maszyne pod plandeka. Frank pomogl Mattowi wniesc Lewisa na zniszczona kanape w olbrzymim zagraconym salonie. Tuz ponad nimi biegla balustrada wzdluz korytarza na pietrze, a za nia bylo kilkoro drzwi. Matt zobaczyl, jak Lyle otwiera drzwiczki do schowka i zaczyna wyciagac najrozniejsze strzelby, karabiny, a nawet dwie sztuki broni polautomatycznej. -Co on robi? - spytal. -Ci ludzie z kopalni to cholernie szczwane skurczybyki - powiedzial Frank rzeczowo, wskazujac gestem reki na arsenal. - Nie lubimy ryzykowac. Matt, uzywajac zelaznych nozyc do blachy, rozcial przesiakniete krwia ubranie Lewisa. Kyle wrocil i postawil apteczke pierwszej pomocy obok sofy. Potem poszedl do kuchni i przyniosl nie opisany sloik do polowy wypelniony jakims gestym, smierdzacym plynem w kolorze bezowym. Wytarl tym twarz Lewisa i zmyl z niej rownie smierdzacy czarny kamuflaz. Pod nim Lewis byl blady, mial zacisniete usta. Spojrzal na Matta i odczytal jego mysli. -Nie ma mowy o szpitalu - powiedzial ochryplym glosem. Matt zalozyl sobie stetoskop na szyje i uklakl przy Lewisie. -Przyniescie mi garnek dosyc cieplej wody - powiedzial. - Dodajcie do niej jakiegos detergentu, najlepiej plynu do mycia naczyn. Przyniescie tez czysty recznik. Otwory po kulach, ktorym wcale nie pomogla szalencza jazda przez wykroty w lesie, byly teraz prawie zupelnie zasklepione, chociaz z obrzeza rany wylotowej saczyla sie jeszcze krew. Matt polozyl dlon na plecach Lewisa i przygladal sie im, w miare jak ten oddychal. Prawa strona poruszala sie znacznie wyrazniej niz lewa. To, co uslyszal przez sluchawki, potwierdzilo jego podejrzenia. Znaczna czesc przebitego pluca Lewisa zapadla sie. Zalozyl mu rekaw aparatu do mierzenia cisnienia na prawa reke i napompowal go, aby wysluchac bicie serca na tetnicy ramieniowej, ktora biegnie tuz pod zgieciem lokcia. Sluchajac dzwiekow w tetnicy przez sluchawki, powolutku spuszczal powietrze z rekawa, az uslyszal pulsowanie krwi w naczyniu. Dzwiek ten wskazywal cisnienie skurczowe Lewisa, ktore wynosilo sto dziesiec i bylo rowne sile potrzebnej do podniesienia slupka rteci na sto dziesiec milimetrow. Moglo byc gorzej - znacznie gorzej. -Lewis - powiedzial - twoje pluco przestalo funkcjonowac. Zapadlo sie. Aby przywrocic je do zycia, musze wprowadzic ci rurke do klatki piersiowej - to jest jedyne, co moge zrobic. A jedynym miejscem, gdzie moge to zrobic, jest szpital. Lewis ponuro pokrecil glowa i odwrocil wzrok. -W porzadku, juz dobrze - powiedzial Matt. - Zrobie, co bede mogl. Frank, na gorze jest maly pokoj z lozkiem. Chcialbym, zebyscie ten pokoj wysprzatali i na lozku polozyli najczystsze przescieradla, jakie macie, i dwie poduszki w czystych powloczkach. Rozumiesz? -Daj mi dziesiec minut - powiedzial Frank. -Jeszcze cos. Beda mi potrzebne szczypce z cienkimi koncowkami. -Mamy takie. -I rurka plastikowa, taka jakiej uzywacie do spuszczania benzyny. -To tez mamy. -Dobrze. Jeszcze jedno. Bede potrzebowal rekawiczke gumowa z apteczki. - Jeknal. - Cholera, niewazne. Wyjalem rekawiczki i wsadzilem je do plecaka. Sluchaj, do tego, co musze tu zrobic, najlepszy bylby wlasciwie kondom. Wiesz, prezerwatywa. Czy ktorys z was moglby skoczyc na jednej nodze do miasta i kupic paczke? Na chwile zapanowala cisza, a potem Lyle powiedzial po prostu: -Mam pare. Matt spojrzal najpierw na jednego brata, potem na drugiego, kiedy Lyle poszedl do sypialni i wrocil z dwoma durexami. Jezeli nawet Slocumbowie uwazali, ze jest w tym cos niezwyklego, to ich nieodgadnione miny dobrze ukrywaly zdziwienie. Usmiechajac sie bezzebnie i dumnie, Lyle podal mu dwie prezerwatywy. Foliowe opakowania byly pogniecione, lecz nienaruszone. -Nie chce nic wiedziec - rzucil Matt w powietrze. - Nie chce nic wiedziec. Kiedy Matt czekal na przygotowanie pokoju, Kyle starl mu z twarzy maz kamuflujaca. -Alez to diabelstwo szczypie! -Chyba bedzie pan sobie musial sprawic nowa maszynke do golenia, doktorze. Kiedy juz pokoj byl gotowy, przeniesiono tam Lewisa. Teraz oddychal jeszcze ciezej i byl szary na twarzy. Matt czytal juz kiedys o zabiegu umieszczenia rurki w klatce piersiowej w sytuacji zagrozenia zycia w podreczniku zabiegow polowych, ktory trzymal na bojlerze w lazience obok swojego gabinetu. Metody opisane tam przez dawnych uczestnikow wojny w Wietnamie byly bardzo pomyslowe, a niektore, jak torakotomia i umieszczenie rurki wewnatrz klatki piersiowej w warunkach polowych, ktore wlasnie zamierzal zastosowac, wrecz popisowe. Kluczem do tej procedury byla prezerwatywa. Po rozpakowaniu i odcieciu czubka Matt za pomoca tasmy klejacej przymocuje jej podstawe do konca rurki wystajacej z klatki piersiowej. Luzny lateksowy przewod zadziala jak idealny zawor jednodrozny, pozwalajac powietrzu wydostac sie z pluc, ale nie pozwalajac mu przedostac sie tam z powrotem. Palec uciety z gumowej rekawiczki moglby spelnic podobna role, ale nie byloby to tak pewne, a o ilez mniej barwne. Przescieradla i posciel na lozku na gorze o wyblaklym wzorze kwiatowym byly zadziwiajaco czyste i pachnialy swiezoscia. Dziesiec minut gotowania usunelo resztki benzyny i innych zanieczyszczen z dwumetrowej rurki o przekroju dwoch centymetrow i ostro zakonczonych szczypcow. W podrecznej apteczce byly okulary powiekszajace, nici chirurgiczne, mocne antybiotyki w zastrzyku, jak rowniez ksylokaina do znieczulenia miejscowego. Matt oczyscil dziury po kuli, wysmarowal je mascia z antybiotykiem, a nastepnie zalozyl opatrunki na rany. Potem znieczulil ksylokaina miejsce nieco ponizej i z boku w stosunku do rany wylotowej po kuli. -Lewis - powiedzial. - Postaram sie znieczulic cie tak, jak potrafie, ale to bedzie bolalo. -Mniej czy bardziej niz wtedy, kiedy do mnie strzelali? -Dobre pytanie. Ostrzem skalpela Matt przeklul otwor w znieczulonej skorze, a nastepnie scial ukosnie koniec plastikowej rurki, by uzyskac ostra koncowke. -Teraz wez gleboki oddech, Lewis, i zatrzymaj. Przygotuj sie, ze zaczne wciskac rurke - powiedzial. - Dobrze, teraz! Przytrzymujac zaostrzona koncowke rurki szczypcami o cienkich koncach, wciskal szczypce do srodka, az poczul, ze doszedl do zebra. Potem przez miesnie miedzyzebrowe skierowal rurke tam, gdzie zrobila sie przestrzen w oplucnej, gdy z pluca uszlo powietrze. Z czola Lewisa kapal pot, raz po raz cicho jeczal z bolu, a potem lezal nieruchomo. Matt wyciagnal szczypce, zostawiajac rurke tam, gdzie ja wprowadzil. Przez kilka sekund panowala cisza, a potem kondom zaczal furkotac, kiedy pod niewielkim cisnieniem przechodzilo przez niego powietrze, gdy Lewis oddychal. Lezal z zamknietymi oczami, oddychajac rowno, calkowicie wyczerpany. Matt odczekal kilka minut, a potem znowu osluchal jego klatke piersiowa. Pluco nie bylo jeszcze w pelni sprawne, ale tam, gdzie przed chwila nie bylo slychac nic, teraz uslyszal odglos oddechu. Zastanawial sie, ilu jeszcze lekarzy wykonywalo ten zabieg technika z podrecznika medycyny polowej. Obiecal sobie, ze kiedys, jesli Lewis przezyje te zabiegi, napisze list do autora tej ksiazki. Kiedy juz przyszyl rurke do klatki piersiowej Lewisa, zaszyl miejsce, gdzie przechodzila przez skore, i zalozyl opatrunek na rane. Znow posluchal oddychania. Szmer oddechowy stawal sie coraz glosniejszy, pluco pracowalo coraz lepiej. -No i jak? - zapytal Frank. Matt wstrzyknal Lewisowi wysoka dawke antybiotyku. -No coz - odparl swiadom tego, ze w jego glosie slychac nute zdziwienia - urzadzenie chyba dziala, przynajmniej na razie. Sprobuje wykrasc ze szpitala troche tlenu i innych potrzebnych rzeczy i wroce najszybciej jak bede mogl. -Dobrze sie pan spisal, doktorze - powiedzial Frank. Na twarz Lewisa niemal natychmiast wrocily kolory. Otworzyl oczy. -Wiedzialem, ze zrobilismy sprytny ruch, wrzucajac te forse do puszki na druzyne baseballowa, kiedy zapukales do naszych drzwi. -Najpierw wystawiamy cie na strzaly, a potem cie reperujemy. To nasze motto - skwitowal Matt. Wciaz nie mogl uwierzyc, ze technika, ktora poznal, czytajac w ubikacji, najprawdopodobniej uratowala komus zycie. Coz by na to powiedzieli szacowni profesorowie z Harvardu? -Doktorze - odezwal sie Lyle. -Slucham? -Jesli nie potrzebuje pan tej drugiej gumki, czy moge ja zabrac? Lynette Marquand szczycila sie tym, ze jest - jak to sama ujela - precyzyjna, punktualna i przewidywalna. W odpowiednim towarzystwie z przymruzeniem oka moglaby dodac - i pelna pasji. Przez piec dni w tygodniu, jezeli nie byla na urlopie, wstawala o czwartej trzydziesci rano i o piatej zjawiala sie w swoim biurze w zachodnim skrzydle. W sobote sypiala do szostej, a w niedziele do siodmej, chyba ze maz potrzebowal chwili czulosci przed sniadaniem i msza. W te srode, we wczesny deszczowy poranek, w jej kalendarzu spotkan widnialo tylko jedno nazwisko - doktor Lara Bolton. Lynette odnosila sie chlodno do propozycji spotkan z czlonkami rzadu swojego meza, ale Lara Bolton byla wyjatkiem. Majaca ponad metr osiemdziesiat wzrostu czarnoskora pania minister zdrowia i opieki spolecznej jeden z karykaturzystow w pewnej gazecie przedstawil jako bociana, a jej czysty i nieskazitelny bostonski akcent byl pozywka dla kabareciarzy, nasladujacych ja w telewizji w sobotnie wieczory. Ale jej bystry umysl i instynkt polityczny sprawialy, ze byla czestym gosciem w biurze Lynette i Gabinecie Owalnym w zachodnim skrzydle. Lara Bolton, jak zwykle w nieskazitelnym granatowym kostiumie, zapukala i wkroczyla do gabinetu Lynette dokladnie o piatej pietnascie. -No coz, Laro - powiedziala Lynette, kiedy pani minister nalala sobie do filizanki bezkofeinowej kawy z dzbanka - moje biuro jest lzejsze o jednego pracownika. -Postapilas slusznie. Janine Brady byla w tej grze juz dosyc dlugo. Powinna miec na tyle rozumu, zeby cie nie zapewniac, ze glosowanie bedzie jednomyslne, jesli nie bylo takiej gwarancji. -Jak wiec teraz stoimy? -Coz, wydaje sie, ze Ellen Kroft ma powazne watpliwosci. -Cholera. -W naszym zespole reprezentuje konsumentow, a to oznacza, ze rozdawcy grantow z firm farmaceutycznych nie moga na nia wywierac nacisku. -Czy jej kandydatura byla skonsultowana z kims ode mnie? -No coz, musze powiedziec, ze z Janine Brady. Ale chwileczke, mnie tez pytano, Lynette. Kroft wydawala sie zupelnie nieszkodliwa - symbol obecnosci RWWS. Gdyby byla bardziej wojowniczo nastawiona, nie dalibysmy zgody na jej nominacje. Nikt nie spodziewal sie czegos takiego. -A wiec? -Poulos, nasz czlowiek w komisji, poinformowal mnie, ze probuje rozwiazac ten problem. Jest dobrej mysli, mowi, ze to sie da zalatwic. -Warto sie z nia spotykac? -Mozesz sprobowac, ale dowiedzialam sie, ze dala piecdziesiat dolarow na kampanie Harrisona w ostatnich wyborach, a teraz podniosla dotacje do siedemdziesieciu pieciu. -No coz, po prostu fantastycznie. Ostatnie sondaze wykazaly, ze stracilismy trzy punkty. Jim bardzo liczy na to, ze Omnivax pomoze nam je odzyskac. A tymczasem mamy zwolenniczke Harrisona, ktorej obecnosc grozi nam spieprzeniem sprawy. -Jezeli Kroft nie zmieni zdania, jestesmy gotowi upolitycznic jej decyzje - jak wiadomo, mamy tu do czynienia ze zwolenniczka Harrisona. -To nie zwroci nam tych trzech punktow. -Wiem. -A co z planami pierwszych szczepien? -Chyba w porzadku, Lynette. Mamy tu w Waszyngtonie dwie kobiety, ktore maja urodzic w odpowiednim czasie, tak ze ich dzieci beda mialy cztery dni, kiedy my bedziemy gotowi. Obie sa zarejestrowane w przychodni zdrowia w Anacostii, obie bardzo chca, zeby ich dzieci pierwsze zostaly zaszczepione Omnivaxem. -Ciaze przebiegaly bez powiklan? -Bez zadnych powiklan. -Czy znamy plec dzieci? Bolton usmiechnela sie szeroko. -Powiedzialas, pierwsza damo, ze chcesz, zeby to byla dziewczynka. I bedzie dziewczynka. -Zapowiada sie wielkie przedstawienie, Laro. Chodzi o te trzy punkty, zapamietaj moje slowa, moze nawet o cos wiecej. -Moze nawet o cos wiecej - zawtorowala minister zdrowia. ROZDZIAL 12 Nikki jechala z Bostonu do Belindy w Wirginii Zachodniej w ponurym nastroju, wpatrzona we wlasne wnetrze, wypelniona muzyka - country western, jazzem, klasyczna i wszelkimi odmianami bluegrassu. Oprocz dwoch albumow Kathy Wilson miala kilka innych, na ktorych jej przyjaciolka grala jako muzyk studyjny z gwiazdami estrady, a wiele slaw spiewalo utwory Kathy. To, co Kathy tworzyla, przekraczalo wszelkie granice kompozycji muzycznej, komponowala na wiele instrumentow, byla wirtuozem mandoliny. Nikki nie slyszala nikogo, kto by gral tak jak ona.Nikki zdecydowala sie kupic ten samochod, saturna, przede wszystkim dlatego, ze mial rewelacyjny system naglosnienia, zdumiewajacy we wszystkich zakresach dzwieku. Wiekszosc drogi przejechala przy otwartym dachu, sluchajac bardzo glosno muzyki. Tylne siedzenie i bagaznik byly wypelnione ksiazkami Kathy, jej ubraniami, bylo tam jej stereo, rzeczy osobiste i instrumenty, a wsrod nich mandolina Gibsona F5, jej skarb, wykonana przez samego Loyda Loara - z czego byla dumna i opowiadala wszystkim, kto chcial posluchac, czy znal sie na mandolinach, czy nie. Ten dzien, tak jak i poprzedni, byl sloneczny, ale niezbyt cieply. Nikki zatrzymala sie na noc w motelu Best Western tuz przed Harrisburgiem w Pensylwanii i rano wjechala na autostrade z taka rezerwa czasu, zeby dotrzec do Belindy wczesniej, mniej wiecej godzine przed ceremonia pogrzebowa. Sluchajac muzyki i rozmyslajac o zyciu i smierci Kathy Wilson, nawet nie zauwazyla, jak mijaja setki kilometrow. Wyniki sekcji zwlok, ktora wykonal Joe Keller, przyniosly zaskakujaco niewiele. Jej mozg, przynajmniej w badaniu ogolnym, wydawal sie zupelnie normalny. Nie bylo zadnych guzow, sladow po udarze, zadnych zmian w ksztaltach naczyn, zatorow czy blizn - krotko mowiac, nie bylo zadnego wyjasnienia tej dziwacznej transformacji psychicznej, ktora w koncu pozbawila ja zycia. Preparaty tkanki mozgowej beda gotowe do badan dzis lub jutro, ale Nikki po tym tez nie spodziewala sie niczego rewelacyjnego, podobnie jak nie spodziewala sie rewelacji po szczegolowej analizie toksykologicznej krwi. Pewien ironiczny aforyzm o madrosci medycyny mowi, ze internisci wiedza wszystko, ale nie robia nic, chirurdzy nic nie wiedza, ale wszystko robia, natomiast anatomopatolodzy wiedza wszystko, ale o dzien za pozno. W odniesieniu do Kathy to stare powiedzonko nie moglo byc dalsze od prawdy. Nawet po najbardziej drobiazgowym badaniu anatomicznym zostalo im tylko mnostwo pytan - same pytania i bardzo niewiele odpowiedzi. Nawet z badania tych zadziwiajacych nerwiako-wlokniakow nie wynikalo prawie nic. Pierwsze wrazenie Joego na temat narosli pokrywajacych twarz i skore na czaszce Kathy bylo takie, ze sa to dosc typowe objawy schorzenia, na ktore cierpiala; przyczyna - nieznana, mozna przypuszczac, ze sa wynikiem jakiejs mutacji lub innego czynnika genetycznego. Joe zapewnial Nikki, ze jeszcze sie nie poddaje, ze poprosi innych patologow o rade i bedzie probowal specjalnych technik wybarwiania. Na razie jednak pytania, ktore pozostaly bez odpowiedzi, byly jak niespelnione obietnice. Nikki opuscila do polowy okno samochodu i oddychala pachnacym gorskim powietrzem Appalachow. Przejechala juz swego czasu spora czesc Stanow Zjednoczonych - byla na splywie tratwami rzeka Colorado wzdluz Wielkiego Kanionu, przejechala rowerem gorskim przez parki narodowe Bryce, Zion, Yosemite, spedzala po kilka dni w roznych miastach, takich jak Nowy Orlean, San Francisco i Chicago. Teraz jednak po raz pierwszy byla w Wirginii Zachodniej. Te okolice, nawet ogladane z autostrady, byly zadziwiajaco piekne i dzikie. Lasy geste, a roslinnosc obfita i w zasadzie nietknieta przez czlowieka. Pod autostrada wily sie niezliczone strumyki i szersze rzeczki, splywajace dlugimi odcinkami malych przelomow i wodospadow, meandrami wijace sie pod intensywnie zielonym baldachimem lasow w kierunku dalekich, mrocznych gor. Wodospady, ktore stanowilyby glowna atrakcje wielu innych okolic, tam po prostu byly. Kiedy jechala przez te tereny, bez trudu rozumiala milosc do natury i ziemi, ktora tak mocno brzmiala w muzyce Kathy. Drogowskaz przy autostradzie 29 oznajmial: BELINDA - 20 MIL. Tak jak sobie zaplanowala, bedzie tam godzine lub dwie przed pogrzebem. Mogla poleciec samolotem, a potem wynajac samochod, tak jak zespol Kathy. Jednakze - mimo ze bedzie musiala zaraz wracac do Bostonu, bo nie chciala brac wolnego w pracy, a zwlaszcza miec dlugu wdziecznosci wobec Brada Cummingsa za zastepstwo - chciala troche pobyc sama, posluchac muzyki i zastanowic sie nad wyborami we wlasnym zyciu. Decyzja, zeby pojsc na medycyne, chociaz w koncu okazala sie sluszna, wynikla jedynie z checi nasladowania ojca. Podobnie jak decyzja o specjalizacji chirurgicznej. Jezeli w jej zyciu istnial jakis punkt zwrotny i moment, w ktorym poczula sie soba, to byl to dzien, kiedy porzucila chirurgie dla anatomii patologicznej. Teraz przynajmniej juz nie dokonywala wyborow zyciowych pod wplywem innych. Zerwanie zareczyn z Joem DiMare - mezczyzna, ktorego wszyscy, takze jej rodzice i przyjaciele uwazali za idealnego dla niej kandydata na meza, podcielo jej skrzydla. Zdarzylo sie to rok po ukonczeniu stazu na anatomii patologicznej. Mniej wiecej rok pozniej zaczela sie wycofywac z zespolu muzyki kameralnej i prosila Kathy Wilson, zeby nauczyla ja grac bluegrass. Trudno byloby przewidziec, co sie zdarzy w jej nieskomplikowanym i spokojnym zyciu, tak jak w zyciu niemal kazdego czlowieka. Choroba, wypadek, blad w ocenie, mylny wybor - wszystkie te czynniki byly jak glazy w rwacym potoku, ktorego wody rozbijaly sie rowniez na skalach-milosci, pracy i zwiazkow. Mogla co najwyzej, jak sie teraz okazywalo, poszukiwac wlasnej duszy, dowiadywac sie, kim jest naprawde i kim chce byc, odwaznie dokonywac wyborow i zyc tak, zeby kazdy dzien naprawde sie liczyl. Nieskazitelnie bialy kosciol baptystow zapelnial sie juz zalobnikami, kiedy Nikki wchodzila do srodka. Miala na sobie czarne lniane spodnie i zakiet, a pod nim srebrna jedwabna bluzke bez rekawow. Tego dnia temperatura zblizala sie do trzydziestu pieciu stopni i zgromadzeni byli ubrani mniej oficjalnie, wiec zakiet przewiesila przez ramie. Zespol Kathy przywital ja bardzo cieplo i serdecznie, podobnie jak rodzice Kathy - Sam, prowadzacy ferme mleczna, i Kit, ktora sama wyrabiala i sprzedawala narzuty. Byli to spokojni mieszkancy wsi, o surowych obyczajach, o twarzach zniszczonych i zmeczonych trudami zycia, a teraz tym bardziej naznaczonych smiercia jedynego dziecka. Kathy mowila o nich z miloscia i podziwem, pomimo roznic temperamentu i filozofii zycia, ktore zwiazek miedzy rodzicami a dzieckiem przez lata nieco nadwatlily. Nikki zdumiala sie, kiedy Kit zaprosila ja na spacer polna droga za kosciolem, prowadzaca przez rozlegle puste pole. Przedtem, kiedy zadzwonila do nich tuz po sekcji zwlok, oprocz niesmialych pytan, czy Kathy pila albo brala narkotyki w okresie poprzedzajacym wypadek, zadne z rodzicow nie interesowalo sie szczegolami jej stanu zdrowia ani wynikami autopsji. Moze szok byl dla nich tak wielki, ze nie mysleli jasno, ale Nikki nie widziala powodu, aby odpowiadac na pytania, ktorych nie zadawali. Szybko zdecydowali sie na kremacje zwlok i ceremonie pogrzebowa w kosciele. To bylo wszystko. Teraz Nikki szla powoli miedzy nimi. Trudno jej bylo wyobrazic sobie ogrom ich straty. -Dziekujemy ci, ze przyjechalas - powiedziala Kit glosem, ktory byl przedziwnie podobny do glosu Kathy. -Ogromnie mi jej brakuje - powiedziala Nikki. - Byla ode mnie o dziesiec lat mlodsza i to ja pochodze z wielkiego miasta, ale byla tak madra i tak rozumiala zycie, ze czasami myslalam o niej jak o starszej siostrze. -Rozumiem. Nawet kiedy byla mala dziewczynka, zachowywala sie podobnie, czasami ja tez mialam takie wrazenie. -Kiedy sie zaprzyjaznialysmy, ja gralam na skrzypcach w klasycznym zespole kameralnym. Zapytalam ja, czy moglaby mnie nawrocic na instrumentaliste bluegrassu. Powiedziala, ze zobaczy. To nie byla latwa decyzja. Nastepnego dnia wieczorem zabrala mnie samochodem za miasto, pojechalysmy na jakies ogromne pole. Rozlozyla koc, wyciagnela piersiowke jakiejs okropnej jablecznej whisky i przenosny odtwarzacz CD. Siedzialysmy tak, az zapadl zmrok, sluchajac jednego wykonawcy bluegrassu po drugim i popijajac te okropna wodke, az zaczela smakowac jak miod. Rano bylam tak pogryziona przez komary, ze prawie sie nie moglam ruszac. Ja nic nie ugryzlo. Okazuje sie, ze popryskala sie srodkiem przeciw komarom. Chciala sie przekonac, czy potrafie tak pograzyc sie w muzyce, ze nie zauwaze, ze mnie zjadaja zywcem. Nastepnego dnia udzielila mi pierwszej lekcji. Boze, jak ona potrafila grac. -Wiemy - powiedziala Kit. - Wiemy. Niekiedy drogi Pana sa przed nami ukryte az do dnia, kiedy jestesmy gotowi, by je zrozumiec i przyjac. Zaprowadzila meza i Nikki z powrotem do kosciola, gdzie Nikki zobaczyla rosnacy tlum, a potem zapytala: -Nikki, Sam i ja chcielibysmy wiedziec, czy Kathy... wiesz, miala piekna, anielska twarz. Czy ten wypadek...? Mam na mysli, czy... -Byla piekna do konca, Kit - powiedziala Nikki, odpychajac od siebie niezliczone przykre obrazy. - Dwie kosci szyi oderwaly sie od siebie. Dlatego umarla. Nic wiecej. Jej twarz byla calkowicie nienaruszona. -Dzieki Bogu - wymamrotal Sam. Nikki poszla z rodzicami Kathy do kosciola i podczas mszy siedziala na lawce tuz przy nich. Poprosili ja w rozmowie telefonicznej, zeby powiedziala kilka slow w czasie nabozenstwa. Zamiast wspominac przyjaciolke - nie byla pewna, czy jest na tyle silna, zeby przywolac jakies wspomnienia - wolala przeczytac kilka wierszy Kathy i slowa dwoch piosenek, do ktorych Kathy nie skomponowala jeszcze muzyki. Musiala kilka razy przerywac, zeby zapanowac nad soba, ale sila i niczym nie zmacona wiara pod kopula tego kosciola sprawialy, ze wszystko, co powiedziala, mialo sens. Msza trwala niecala godzine i byla dojmujaco smutna. Spiewano hymny, czytano Pismo, wspominano i wysluchano dwa fragmenty plyty Kathy i piosenke w wykonaniu jej przyjaciol i zespolu. Wychodzac z kosciola, wszyscy mieli lzy w oczach. Podczas stypy wydanej w budynku parafialnym swietowano zycie Kathy i jej muzyke. Stala grupe stanowil jej zespol, a instrumentalisci grali jakis czas, odchodzili, a potem wracali. Wiekszosc to byli amatorzy, ale wszyscy mieli zadziwiajacy talent. Od czasu do czasu ktos rzucal tytul lub po prostu zaczynal grac i natychmiast wszyscy pozostali wlaczali sie do nurtu muzyki. Nikki wlozyla dzinsy i sportowe buty i przyniosla z samochodu swoje skrzypce. W porownaniu z wiekszoscia obecnych byla zupelna nowicjuszka, ale udalo jej sie okolo pol godziny dotrzymywac kroku bez wiekszej wpadki tej improwizowanej sesji, zagrala nawet solo w srodku Foggy Mountain Breakdown, za co dostala oklaski od grajacego na banjo. W koncu otarla czolo chusteczka, ktora miala przy sobie wlasnie w tym celu, zrobila sobie przerwe i udala sie tam, gdzie stala misa z ponczem. -Prosze bardzo - powiedzial mezczyzna z prawej strony. - Pozwoli pani, ze naleje szklaneczke. Bezalkoholowy czy specjalnie wzmocniony? Mial okolo czterdziestki, byl przystojny, szeroki w barach, z tych czystych i wyprasowanych, mial piaskowe wlosy przyciete na zapalke, muskularna budowe, ciemnoszare oczy, jak na gust Nikki troche za male. Byl w bialej koszuli z rzemykiem ozdobionym duzym turkusem zamiast krawata. Jego miejscowy akcent wydawal sie mniej oczywisty niz u pozostalych osob, ktore poznala, a jego sposob bycia i sposob mowienia wskazywaly, ze jest po studiach. -O nie, dziekuje, bez alkoholu - powiedziala. - Mam jeszcze dzis spory kawal do przejechania. -Skoro tak, to nalegam stanowczo, aby sie pani trzymala z daleka od wersji wysokoprocentowej. Po pierwsze wiem, w czyjej kadzi warzono ten napoj, a po drugie jestem szefem tutejszej policji. Nazywam sie Bili Grimes. Wyciagnal reke i Nikki ja uscisnela. Mial pewny uscisk. -Nikki Solari. Bardzo mi milo. -To, co pani czytala, bardzo nas wszystkich poruszylo. -Kathy miala wspaniale wyczucie slowa. To, co napisala, jest wazne dla wielu ludzi. -Kit mowila, ze jest pani lekarzem. -Z zawodu jestem anatomopatologiem, a z zamilowania muzykiem. Kathy wlasnie mnie przeksztalcala z klasycznej skrzypaczki w instrumentalistke skrzypcowa grajaca bluegrass. -Slyszalem. Calkiem dobrze jej to poszlo. -Dziekuje. Nie jestem w jej lidze, ale z drugiej strony, takich jest niewielu. -Nie urodzilem sie i nie dorastalem w tej czesci Stanow, ale slyszalem, ze jej ojciec uczyl ja muzyki i ze czasem, kiedy byla dzieckiem, ludzie zbierali sie wszedzie tam, gdzie grala. Wszyscy tu bardzo sie przejeli, kiedy wyjechala. Nikki usmiechnela sie na te mysl. -Nietrudno mi w to uwierzyc - powiedziala. -Jej smierc byla dla nas wszystkich szokiem. Rozumiem, doktor Solari, ze cala ta sprawa jest dla pani zbyt swieza i moze nie zechce pani o niej rozmawiac, ale jako policjant i przyjaciel rodziny jestem ciekaw, co sie stalo, i chcialbym sie dowiedziec jak najwiecej. -Rozmowa pomoze mi sie uporac z myslami - nawet jezeli sa to mysli tak bolesne. Moze mi pan mowic po imieniu - Nikki. -Ja mam na imie Bili. Mowia do mnie "Szefie" tak czesto, ze to prawie moje drugie imie. Policjant zachowywal sie swobodnie i stwarzal poczucie bezpieczenstwa. Z drinkami w dloniach, oderwali sie od zgromadzonych i przeszli w kierunku samotnej lawki obok ogromnej wierzby. Slonce zaczelo sie przesuwac ku zachodowi, a lancuch gor gdzies w oddali wydawal sie fosforyzowac swiatlem. Nikki nigdy nie byla malarka, ale gdyby byla, kolory Wirginii Zachodniej moglyby byc jak nirwana. -Wiec jestes patologiem - powiedzial Grimes, kiedy usiedli na koncach lawki. -Pracuje w biurze koronera. -To interesujace, nasz koroner byl na tej mszy, ale juz poszedl. Wysoki, szczuply, nosi sie z godnoscia, mial na sobie szary garnitur. -Obawiam sie, ze niewiele zdolalam dzis zauwazyc - powiedziala Nikki. -To zrozumiale. No wiec, jest patologiem, tak jak ty. Nazywa sie Sawyer - doktor Hal Sawyer. Bardzo mily facet. Bardzo bystry, nie tylko w sprawach medycznych. Powiesz mi cos o Kathy? -Coz, sprawa trafila do naszego biura. Sekcje robil moj szef, Joseph Keller, stanowy szef patologow. -Znalazl cos szczegolnego? Narkotyki? Alkohol? -Nic z tych rzeczy. Czy wiesz, co sie dzialo z Kathy przed wypadkiem? Grimes pokrecil glowa. -Wiem tylko, ze potracil ja samochod. -To byla ciezarowka. Kathy wybiegla z baru prosto na ulice. Kierowca nie mial mozliwosci nawet nacisnac na hamulec. -Ale mowilas, ze nie pila. -Poziom alkoholu we krwi wynosil zero. Badania na obecnosc toksyn - przynajmniej tak wynika ze wstepnych ustalen - rowniez byly calkowicie negatywne. Kathy oszalala. Bili, ona zupelnie stracila rozum. Powoli popadala w jakas straszna paranoje, trwalo to miesiacami, w koncu umarla. Myslala, ze ktos chce ja zabic. Pomagalam jej, jak moglam, ale im bardziej jej pomagalam, tym bardziej sie ode mnie odsuwala. -Rozmawialas z jej rodzina? -Zadzwonilam raz, jakies cztery tygodnie przed smiercia Kathy, ale byli calkowicie zaskoczeni i troche zli na nia, ze tak sie od nich oddalila. Nie mogli zrozumiec, co oni moga zrobic, zeby jej pomoc, jezeli ja, lekarz, nie moge nic poradzic. -Wilsonowie to dobrzy ludzie - powiedzial Grimes - ale prosci i bardzo przywiazani do swojego sposobu bycia i myslenia. Kathy byla ich jedynym dzieckiem. Nigdy by im do glowy nie przyszlo, ze stad wyjedzie. -Wiem. -A wiec, co sie dzialo? Ot, tak, po prostu zwariowala? -Mniej wiecej. Jak powiedzialam, pod koniec byla przekonana, ze jacys ludzie ja sledza, ze chca ja zabic. Sadze, ze kiedy zginela, chciala od nich uciec. -Czy to mozliwe, zeby miala racje? -Ja tak nie uwazam. -A ta sekcja, ktora zrobil twoj szef, nic innego nie wykazala? -Nic, o czym nie wiedzielibysmy juz przedtem. Bylo cos jeszcze dosyc niezwyklego. Nie uznalam za stosowne mowic o tym jej rodzicom. Na kilka miesiecy przed smiercia, wraz z rozwojem szalenstwa Kathy, jej twarz zaczely znieksztalcac narosle zwane nerwiako-wlokniakami. -Nerwiako-wlokniaki - powiedzial Grimes powoli, jakby chcial zapamietac to slowo. - A przyczyna? -Nieznana, byc moze jakas wada genetyczna albo jakas mutacja, cos w tym rodzaju. A moze jakis wirus. Widziales moze film "Czlowiek slon"? -Chyba nie. Ale sadze, ze wiem, o czym mowisz. -Coz, jej schorzenie w najgorszej postaci mogloby doprowadzic do czegos takiego. I pewnie by doprowadzilo. Pod koniec byla juz znacznie zdeformowana. Trudno powiedziec, jak by wygladala, gdyby zyla dluzej. Nikki spojrzala w gore na slonce, a potem na zegarek. -Naprawde zamierzasz wyjechac juz dzisiaj? - spytal Grimes. -Jutro mam dyzur, musze wiec wrocic. Jestem jednym z nielicznych juz kierowcow, ktorzy nie zawodza noca, wiec chcialabym dojechac az do Nowego Jorku, reszte drogi pokonac rano. Zanim wyjade, chcialabym jeszcze troche pograc. Jest kilka utworow Kathy, ktore chcialabym wyprobowac z zespolem. -Wolalbym, zebys zostala - powiedzial Grimes z nuta zaproszenia w glosie i z podobnym wyrazem twarzy. -Dzieki za troske - powiedziala, nie wyczuwajac w glosie szefa policji zadnego zagrozenia - ale juz postanowilam, ze jade do domu. - Wstala. - Moze wejdziesz, a my zagramy cos, co lubisz. Masz jakies ulubione melodie, ktore chcialbys uslyszec? -Nie jestem wielkim znawca muzyki bluegrass - odparl Grimes - chociaz lubie jej sluchac. Powiedz mi jeszcze cos - poprosil, odprowadzajac ja z powrotem do budynku przykoscielnego. - Dlaczego postanowilas nie mowic Wilsonom o nerwiako-wlokniakach Kathy? -Nie widzialam zadnego powodu, zeby mowic o tym przez telefon. A potem, kiedy spotkalam ich tu osobiscie, nie bylam pewna, czy chce im to opowiedziec. A w koncu oni... Kit spytala, czy twarz Kathy ucierpiala w wyniku wypadku. Biedni, mieli ogromne problemy ze zrozumieniem i zaakceptowaniem stanu jej umyslu. Wydawalo mi sie okrutne mowic im teraz, ze twarz miala rowniez zdeformowana. Poza tym badania mikroskopowe jej mozgu i samych nerwiako-wlokniakow jeszcze trwaja. Jezeli wykaza cos, co pozwoli wyjasnic przyczyne, chce im to potem opowiedziec. Jezeli badania nie przyniosa zadnych konkretnych wynikow, bede musiala sama podjac decyzje, czy warto im w ogole o tym mowic. Jak wiesz, Kathy byla jedynaczka, wiec nie ma powodu martwic sie z powodu jakiegos nieprawidlowego genu w rodzinie. -Gdybym byl na twoim miejscu, chyba tez nie mowilbym o tym Wilsonom - powiedzial Grimes. - To by nic nie dalo. -Nic by nie dalo - przyznala Nikki. -Coz - odezwal sie Grimes, kiedy doszli do budynku - przykro mi, ze spotykamy sie w takich okolicznosciach, ale bylo mi bardzo milo cie poznac. -Mnie rowniez. -Kto wie? Moze sie jeszcze kiedys spotkamy. -Roznie bywa. Jesli mi sie jeszcze kiedys zdarzy tu trafic, odwiedze cie na posterunku. -Zapraszam. A ja odwiedze cie w biurze koronera, jesli znajde sie kiedys w Bostonie. -Bedzie mi milo - powiedziala. -Jeszcze jedno, Nikki, jesli cos wyjdzie z tych badan mikroskopowych, o ktorych mowilas, prosze, daj mi znac. Nikki podniosla skrzypce i delikatnie wytarla je szmatka. -Dobrze, Bili - powiedziala, siadajac posrod muzykow, ktorzy akurat zrobili sobie przerwe. - Nie mamy zadnych melodii na zyczenie, wiec pozwolcie, ze ja wybiore. Gralysmy troche Alison Krauss. Byla idolem Kathy, moim rowniez. Elegancki, godnie wygladajacy anatomopatolog, ktorego nie poznala, moze juz poszedl, ale wiele osob zostalo. Ludzie zebrali sie wokol stolu z jedzeniem i ustawili sie wzdluz parkietu tanecznego, czekajac na nastepna melodie. Kathy na pewno by sie to podobalo i prawdopodobnie chcialaby, aby dorzucic jeszcze beczke piwa do tej uroczystosci na jej czesc. Nikki zamknela oczy i pozwolila muzyce wypelnic umysl i cialo. Kilka godzin temu nikt w Belindzie jeszcze jej nie znal. A teraz, dzieki Kathy i darowi muzyki bluegrass poczula sie na zawsze zwiazana z tym miastem, z tymi lasami, gorami i potokami. Zblizalo sie pol do czwartej. Nikki pomogla przeniesc rzeczy Kathy do furgonetki Wilsonow. Kiedy juz wszystko bylo na swoim miejscu, siegnela do bagaznika swojego saturna i wyciagnela futeral, w ktorym miescila sie niezwykla mandolina Kathy. -Prosze bardzo - powiedziala, podajac ja Samowi. - Szef policji Grimes powiedzial mi, ze uczyl pan Kathy grac. -Tylko przez kilka tygodni - odparl, ujmujac delikatnie instrument w wielkie, spracowane dlonie. Na twarzy mial wyraz zamyslenia. - Potem ona zaczela uczyc mnie. Poruszyl wielkim, grubym kciukiem struny instrumentu, ktory Nikki nastroila, zanim wlozyla go do futeralu. Potem wyjal kostke i zagral bardzo czysto krotka, ale technicznie trudna solowke. -To bylo naprawde wspaniale - powiedziala Nikki. - Nie dziwie sie teraz, ze Kathy byla taka dobra. Miala to we krwi. -Bardzo prosze - powiedzial Sam, wkladajac instrument z powrotem do futeralu i podajac go Nikki. - Chcialbym, zeby pani to zatrzymala. -Ale ja... Stojaca za plecami Sama jego zona, Kit, przerwala jej krotkim, zdecydowanym ruchem glowy. -Sam ma zaawansowany artretyzm - powiedziala. - Bylibysmy oboje bardzo szczesliwi, wiedzac, ze instrument Kathy zostal w dobrych rekach. Na twarzach rodzicow Kathy nie bylo nic, co by zachecalo do dalszej dyskusji. -Moze kiedys przyjade wziac kilka lekcji - powiedziala. -Bedzie pani zawsze mile widziana - powiedzial Sam, ocierajac oczy. Nikki polozyla mandoline na przednim siedzeniu samochodu, objela serdecznie Wilsonow, wsiadla do samochodu i skrecila w podjazd prowadzacy od kosciola w kierunku drogi na polnoc. Na przedmiesciach Belindy zatrzymala sie i spojrzala przez tylna szybe, wiodac wzrokiem wzdluz glownej ulicy. To bylo naprawde sliczne miasto - lagodni, serdeczni i szczerzy ludzie, piekna okolica, zadziwiajace i niespieszne tempo zycia. Bolala ja mysl, ze przyjaciolka sama nie zdazyla pokazac jej tego miasteczka. Skrecila na pomoc, wracajac wlasnymi sladami waska dwupasmowa jezdnia, ktora w koncu doprowadzi ja do autostrady numer 29. Droga wijaca sie przez gesty las byla opustoszala, podobnie jak poprzednio, gdy Nikki jechala do miasta. Zalozyla na glowe niebieska czapke z daszkiem, zeby wiatr nie rozwiewal jej wlosow, i otworzyla okno dachowe i okno w drzwiach. Swiatlo sloneczne przeswitywalo przez szczyty drzew i malenkimi plamkami padalo na asfalt. Kiedy wyszla z dosc ciasnego zakretu, zobaczyla samochod zaparkowany pod dziwnym katem na waskim poboczu. Jakis mezczyzna w dzinsach i zoltej koszulce lezal na drodze twarza do ziemi. Inny, barczysty, w ciemnym garniturze, kleczal przy nim. W pierwszej chwili pomyslala, ze kierowca potracil przechodnia. Kiedy sie zblizyla, kleczacy mezczyzna spojrzal na nia, a potem wstal i zaczal do niej machac. Nikki zjechala na bok, sprawdzajac jednoczesnie, czy na asfalcie nie ma sladow krwi. Mezczyzna, okolo trzydziestki, najwyrazniej zdenerwowany, podbiegl do jej samochodu. -Ja... Ja go w ogole nie widzialem. Wyjechalem zza zakretu, a on tam stal. Ma pani telefon komorkowy? -Czy on oddycha? -Chyba... Chyba tak. Nikki wysiadla z samochodu i podbiegla do nieruchomo lezacego mezczyzny, spodziewajac sie najgorszego. Nie bylo krwi ani zadnych widocznych obrazen. Widac bylo lekkie unoszenie sie i opadanie klatki piersiowej - wiec jednak oddycha. Nie chciala go obracac na plecy przed usztywnieniem karku. Uklekla tuz obok niego, spojrzala mu w twarz i siegnela reka, by zbadac tetno. Mezczyzna momentalnie przekrecil sie na plecy i w tej samej chwili ten stojacy za nia chwycil ja brutalnie za wlosy i przytknal jej szmate do nosa i ust. Byla nasaczona substancja, ktora doskonale znala z laboratorium - chloroformem. -Milych snow, pani doktor - powiedzial. ROZDZIAL 13 W ciagu roku stazu na chirurgii przed zmiana specjalizacji na anatomie patologiczna Nikki zapracowala sobie na przydomek "Spoko", bo w obliczu nawet najtrudniejszych i najbardziej skomplikowanych sytuacji zawsze zachowywala rownowage i nigdy nie wpadala w panike. Nie potrafila tego wyjasnic, wydawalo sie, ze jest to jej cecha wrodzona, ale kiedys sprawdzila sobie tetno kilka sekund po wykonaniu tracheostomii w sytuacji zagrozenia zycia pacjenta. Piecdziesiat osiem.-Sadze, ze jestem osoba bardzo racjonalna - wyjasnila kiedys kolezance. - Jestem rowniez bardzo pozytywnie nastawiona do zycia. Kiedy cos sie dzieje - wypadek czy cos innego - skupiam sie tylko na tym, co mam zrobic, a prawie nigdy na tym, co bedzie, jesli mi nie wyjdzie. Nikki poczula delikatny zapaszek chloroformu trzy sekundy przedtem, nim tluscioch w garniturze przytknal jej do ust szmate nasaczona srodkiem usypiajacym. Podobnie jak przy naglych wypadkach w szpitalu jej reakcje w czasie tych cennych sekund wydawaly sie odruchowe, lecz w istocie wynikaly z blyskawicznych obserwacji i dedukcji. Chloroform - wez gleboki oddech i przytrzymaj go... Szybkie, celowe ruchy pozornej ofiary - to pulapka... Milych snow, pani doktor - on wie, kim jestem! To nie jest przypadkowy napad. Prosby, proby namowienia ich, zeby ja puscili, nic nie dadza... Trzy razy w zyciu Nikki zapisywala sie na kursy samoobrony dla kobiet. Ze wszystkich trzech rezygnowala, pelna frustracji, czula sie glupio, troche zdeprymowana tym, jak malo pamieta. Byly jednak trzy powtarzajace sie zasady, ktore po tych kursach na stale utkwily jej w glowie: zrob cos blyskawicznie; wal prosto w krocze, w nos albo w kolano; mozliwie najszybciej uciekaj. Wciaz kleczala, odwrocona tylem do swojego poteznego napastnika. Uniosla zacisnieta piesc na wysokosc oczu i poteznym obrotowym rabnela go lokciem w krocze, z cala sila, na jaka bylo ja stac. To uderzenie pozbawilo go oddechu. Steknal, puscil ja, zatoczyl sie do tylu i walnal o ziemie jak worek zboza zrzucony z ciezarowki. Nasaczona chloroformem szmata odfrunela na bok. Chudzielec w zoltej podkoszulce probowal wstac, ale Nikki byla szybsza od niego. Wymierzyla mu wscieklego kopa w podbrodek, tak ze klapnal zebami i polecial na plecy. Potem obrocila sie na piecie i sprintem pobiegla przez droge do lasu. -Lap ja, Verne! - krzyknal potezniejszy z mezczyzn, a w jego glosie nie bylo ani sladu akcentu z Wirginii Zachodniej, ktory Nikki slyszala przez caly dzien. - Jezu, zastrzel te dziwke! -Cholera, Larry, zlamala mi zab. Ta suka zlamala mi zab na pol! Nikki juz byla kilkanascie krokow od granicy lasu, biegla miedzy drzewami, kiedy pierwszy raz osmielila sie spojrzec za siebie. Larry, ten w garniturze, przestepowal z nogi na noge i stapal troche niepewnie, ale stal. Zrzucil marynarke, ujawniajac tors wielkosci volkswagena. Slonce odbijalo sie od jego drogiej bialej koszuli ze sztywnym kolnierzykiem, widziala wyraznie kabure pistoletu pod lewym ramieniem i ciemne plamy potu rysujace sie pod pachami. Verne, takze juz na nogach, wydawal sie mniej oszolomiony. Wyciagnal zza paska pistolet z krotka lufa i juz szykowal sie do biegu przez droge, wciaz rozcierajac bolaca szczeke. Strzelil raz, ale Nikki juz biegla prosto w krzaki i nie miala najmniejszego pojecia, czy strzal w ogole doszedl gdzies blisko niej. Ci faceci wiedza, kim jestem, i chca mnie zabic! - cos krzyczalo w jej glowie. Pedz! Pedz jak najszybciej! Przerazona i bezgranicznie zdumiona, gnala naprzod, probujac uzmyslowic sobie swoja sytuacje i stworzyc jakis plan dzialania. Na jej korzysc przemawialo to, ze jest w lepszej formie niz Larry i prawdopodobnie rownie sprawna jak Verne. Rowniez to, ze biegla, zeby ocalic zycie. Jej slabe punkty byly oczywiste - obaj mezczyzni mieli bron, znali teren, byli rozwscieczeni jak szerszenie i zdecydowani ja zabic. Niedobrze. Mimo wszystko czula, ze zachowuje pewien spokoj wewnetrzny i probuje walczyc z uczuciem paniki. -Zajdz jej droge, tedy - slyszala, jak Verne krzyczy do swojego kompana. - Jezeli ja jej nie dopadne, bedzie probowala jak najszybciej uciec z tego terenu. Nie pozwol jej sie cofnac. Nikki wyciagnela rece przed siebie, aby uchronic oczy przed chloszczacymi ja po twarzy galazkami. Miasto znajdowalo sie kilkanascie kilometrow po lewej stronie. Po prawej, jak zdolala zapamietac, nie bylo nic oprocz glownej autostrady, moze z pietnascie kilometrow stad. Wydawalo sie, ze Verne stara sie nie dopuscic, by zatoczyla krag i przesliznela sie miedzy nimi, wiec wlasnie to sprobuje zrobic. Szybko jednak porzucila te mysl. Prawdopodobienstwo, ze jeden z nich ja zlapie, kiedy bedzie probowala wrocic na droge, zdawalo jej sie zbyt wielkie, zwlaszcza jesli nie miala gwarancji, ze kiedy uda jej sie tam wrocic, nadjedzie jakis samochod. Musiala kierowac sie wprost przed siebie, szukajac miejsca, gdzie moglaby sie ukryc az do zmroku. Wtedy moglaby wrocic z powrotem do Belindy. Miala plan, moze nie najlepszy, ale jednak cos postanowila. Przycisnela sie do ziemi za grubym pniem drzewa i nasluchiwala. Verne nie byl daleko. Slyszala jego glos. Po chwili zorientowala sie, ze nie mowi do swojego kompana, tylko spiewa - spiewa w jej kierunku przedziwnym, osaczajacym, dzieciecym glosem. -Wyjdz, wyjdz stamtad. Chodz, malenka, uwolnimy cie, nie zrobimy ci krzywdy. Wychodz, dziecinko, nie masz gdzie uciekac. Jej uwage skupiona na glosie Verne'a rozproszyl strzal z pistoletu z lewej strony. Kula utkwila w drzewie, za ktorym sie kryla. -Co ty wyprawiasz? - zawolal Verne. -Ona jest tuz przed toba, idioto - odparl Larry. - Tam, za tym drzewem. Poddaj sie, doktorku. Nie masz sie gdzie ukryc. Potem padl drugi strzal i trzeci, ale Nikki juz pedzila naprzod, zakosami miedzy drzewami, przeskakujac nad kepami zarosli. Potezny zabojca byl znacznie szybszy, niz mogla sobie to wyobrazic. Niedocenianie go bylo bledem, ktorego juz wiecej nie popelni. Drzewa i geste poszycie byly zarowno jej sprzymierzencami, jak i wrogami - skrywaly ja do pewnego stopnia, ale ranily jej twarz i rece, grozily, ze sie wywroci albo ze oslepnie, i caly czas nie pozwalaly jej oderwac sie od przesladowcow. Czego oni ode mnie chca? Czego chca? Nikki miala ochote zatrzymac sie i wykrzyczec im to pytanie. Ale ci ludzie dostali rozkaz i nie udzieliliby jej zadnej odpowiedzi. Zamiast wiec zatrzymac sie, ruszyla naprzod, przedzierajac sie przez waski strumien i probujac chociazby przez kilkadziesiat metrow pobiec jego srodkiem. Musialo byc jakies miejsce, gdzie moglaby sie ukryc, albo jakas sciezka, na ktorej moglaby przyspieszyc i oddalic sie troche od swoich przesladowcow. Raz posliznela sie na mokrym kamieniu, potem jeszcze raz. W koncu porzucila te wysilki i wdrapala sie na blotnisty, wysoki brzeg. -Wlazla do potoku! - krzyknal Verne. - Nie, jest po drugiej stronie! Tedy! Tedy! Uslyszala jeszcze dwa strzaly. Jeden z nich odlupal galaz tuz przy jej glowie. Jezeli nie uda jej sie zwiekszyc dystansu i wykorzystac szybkosci, to ja zastrzela. Skulona pobiegla w prawo, starajac sie nie byc tak latwym celem i jednoczesnie nie pozwolic galeziom chlostac sie po oczach. Bylo pozne lato i na sciolce lesnej lezala warstwa zwiedlych lisci, na tyle gruba, ze moglaby sie w nie zakopac. Dyszala, nie mogac zlapac powietrza, probujac utrzymac tempo. Wiedziala jednak, ze zwalnia. Glos wewnetrzny mowil jej, zeby sie skulila gdzies na ziemi za drzewem i modlila sie goraco, zeby jej nie znalezli. Czy byla jakas inna szansa? Przyklekla na jedno kolano i znieruchomiala, probujac zlapac oddech. Przez dziesiec, pietnascie sekund bylo cicho. Czy to mozliwe, zeby ich wyprzedzila w tak krotkim czasie? Odpowiedz na to pytanie pojawila sie chwile pozniej wraz z odglosem zlamanej galazki i szelestem lisci. Co najmniej jeden z nich byl blisko - bardzo blisko. Teraz ogarnal ja czysty strach, nie miala juz wiecej pomyslow. Raz jeszcze glos wewnetrzny ostrzegl ja, by sie nie ruszala z miejsca i zaryzykowala. Jej instynkt mowil jej cos zupelnie innego. Pchnieta impulsem, wyskoczyla i znow zaczela biec, przedzierajac sie jak gonione zwierze przez geste zarosla. -Tedy! Tutaj! - krzyknal Verne. Przebiegla przez jakies krzaki i zatrzymala sie. Stala na jasno oswietlonej sloncem polce skalnej, czula sie, jakby dotarla do kranca swiata. Przed nia rozciagalo sie jezioro otoczone pasmem soczystej zieleni. Od polki wzgorze opadalo nieco w dol okolo dziesieciu metrow do miejsca, gdzie zaczynalo sie prawdziwe urwisko, jakies piec metrow nad powierzchnia wody. Gdzies w oddali dostrzegala zarysy kilku lodek. To wlasnie mial na mysli Verne, mowiac, ze nie ma gdzie uciekac. Byla teraz calkowicie wytracona z rownowagi. "Spoko" juz nie funkcjonowalo. Zlapano ja w pulapke i zaraz umrze. Chcialo jej sie tylko krzyczec. Czula, ze zabojcy sa juz blisko, tylko kilka metrow od niej. Ucieczka nie wchodzila w gre. Zostal jej tylko jeden ruch - jezioro - skoczyc w wode w ubraniu, z nadzieja, ze nie bedzie sie miotac w wodzie jak ryba w beczce z deszczowka. Kiedy obrocila sie, zeby zbiec po granitowym urwisku, uslyszala strzal, a potem nastepny. Druga kula musnela jej czaszke tuz nad uchem. Ogluszona, okrecila sie wokol wlasnej osi i ciezko upadla. Uderzyla mocno glowa o skale. Bezradna i ledwo zywa, stoczyla sie po zboczu i spadla z granitowej polki. Uderzyla twarza o powierzchnie wody, swiadoma tylko tego, ze nagle otacza ja chlod jeziora, i tego, ze - jak we snie - nie jest w stanie zrobic zadnego ruchu. Upadek wypchnal z jej pluc resztki powietrza i gdy tylko sie zanurzyla, zaczela spadac na dno. Nie minelo dziesiec sekund i juz byla na skalnym dnie jeziora. Przez kilka chwil miala swiadomosc, jak rozpaczliwe jest jej polozenie. Potem otoczyla ja czern i spokoj - wtedy wziela oddech. ROZDZIAL 14 Bylo juz po dziesiatej rano, kiedy Matt uznal, ze moze spokojnie zostawic Lewisa z bracmi. Przemysliwal, czyby im nie zostawic telefonu komorkowego, ale proby dodzwonienia sie do gabinetu z farmy dowiodly, ze tak daleko od miasta telefon nie ma zasiegu. Frank uznal za naturalne, ze rola glownego opiekuna nalezy do niego, i Matt - porownujac go do Lyle'a i Kyle'a - postawil na niego. Dal mu wyczerpujace wskazowki, jak pielegnowac rane i na co zwracac uwage, blagal go, zeby przywiozl Lewisa do szpitala, gdyby nastapilo pogorszenie, i obiecal przyjechac, jak tylko bedzie mogl, kiedy upora sie z praca. Nastepnie dodal vulcanowi gazu i wrocil do domu, by wziac prysznic i przebrac sie. Po drodze kilka razy probowal dodzwonic sie do Mae. Kilka mil od Belindy nareszcie mu sie to udalo.-Juz mialam poslac do pana policje, doktorze Rutledge. -Bardzo przepraszam. Pojechalem wczoraj wieczorem na dluga przejazdzke i zasnalem pod gwiazdami. -Wczoraj w nocy nie bylo widac zadnych gwiazd - odparla Mae surowo. - Nie ma co marnowac na mnie prawdy. Jestem pana najzagorzalsza wielbicielka i uwierze we wszystko, co pan powie. -No to dobrze, Mae. Czy wszystko w porzadku? -Nie, nie wszystko. Jest pan dzisiaj drugim dyzurujacym na izbie przyjec i od godziny probuja sie do pana dodzwonic. -O Boze! -Slucham? -Powiedzialem, ze sprobuje sie zaraz do nich dodzwonic. -Pielegniarka mowila cos o piecdziesiecioletnim mezczyznie z Hawleyville z biegunka i goraczka, dla ktorego nie moze znalezc lekarza. -Ma szczescie. W Harvardzie dostawalem nagrody za biegunke z goraczka. A w gabinecie wszystko w porzadku? -W gabinecie w porzadku... A u pana? -Co to, Mae, jestes jakas czarownica? -Sa tacy, ktorzy mogliby tak powiedziec. Moge cos dla pana zrobic? -W tej chwili nie. Ale staraj sie, zeby po poludniu bylo jak najmniej pacjentow. -Zrobie, co w mojej mocy. Matt zadzwonil z domu na izbe przyjec i wydal kilka tymczasowych zalecen - diagnostycznych i terapeutycznych - co do farmera, ktory, jak mu sie wydawalo z opisu, mogl zlapac infekcje bakteryjna przewodu pokarmowego, moze salmonelle albo paleczki Shigella. Potem rozebral sie w sypialni, kopnal brudne ubranie pod krzeslo, stanal pod prysznicem i puscil na siebie strumien goracej wody. Zadrapania i otarcia na twarzy nie byly tak grozne, jak sie spodziewal, ale dopiero po kilku minutach szorowania zdal sobie sprawe, ze cienie otaczajace obwodka jego oczy nie maja nic wspolnego z mazidlem - kamuflazem Lewisa - i ze sie nie zmyja. Kiedy sie wycieral, rzucil okiem na ksiazeczke lezaca na bojlerze: "Podrecznik polowych zabiegow medycznych i chirurgicznych". Chyba juz nigdy w zyciu nie bedzie musial wykonywac zadnego takiego zabiegu. Mimo wszystko... Szybko przerzucil kilka stron, a potem przeniosl ksiazke w bardziej prestizowe miejsce - na stolik nocny w swojej sypialni. Farmer z goraczka i biegunka byl odwodniony i skarzyl sie na bol brzucha. Matt ocenil jego stan ogolny, napisal zalecenia i podyktowal szczegolowa adnotacje o przyjeciu do szpitala. Modlil sie o latwy dzien, ale to byloby chyba zbyt piekne. Dwadziescia minut pozniej przywieziono karetka dziewiecdziesiecioletnia kobiete z domu starcow z ciezkim udarem, nie mogla poruszac prawa reka ani noga i mowic. Taki przypadek to medyczny i etyczny koszmar, a lekarz rodzinny starszej pani byl oczywiscie na urlopie. Matt zastanawial sie, jaki sens ma jej leczenie. Stal przy lozku, trzymajac w dloniach sekata reke, patrzac w szkliste oczy, nie widzac w nich zadnej reakcji. Jego matka byla znacznie mlodsza niz ta kobieta i daleko jej jeszcze bylo do takiego stanu, ale u niej choroba Alzheimera poglebiala sie i pewnie wkrotce Matt stanie przed podobnym dylematem - bedzie sie zastanawial, czy leczenie jej nie jest okrucienstwem. Dzien dzisiejszy byl, czym byl - dla jego matki, podobnie jak dla tej biednej kobiety. Z ciezkim westchnieniem wzial do reki karte goraczkowa i w zaleceniach wpisal, by zapobiegac odwodnieniu, by uwaznie obserwowac chora. Zlecil tez konsultacje neurologiczna. Bedzie musial miec o wiele wiecej informacji na temat tej pacjentki, o wiele wiecej, zanim wlozy bialy fartuch i zacznie sie bawic w Pana Boga. Kiedy skonczyl dyktowac druga tego dnia szczegolowa adnotacje o przyjeciu do szpitala, przyjal siedmioro zapisanych na ten dzien pacjentow w swoim gabinecie i zrobil wieczorny obchod u swoich innych trzech hospitalizowanych pacjentow - popoludnie mialo sie ku koncowi. Wrociwszy na izbe przyjec, przejrzal liste sprzetu medycznego i lekow, ktore chcial "zorganizowac" dla Lewisa. Wlasnie chowal oryginalna chirurgiczna rurke, ktora miala zastapic plastikowy przewod w jego plucach, i saczki, kiedy wpadl do jego pokoju czlonek zalogi erki, ktory jeszcze przed chwila popijal kawe w korytarzu. Nazywal sie Gary Lyndon. Mial nie wiecej niz dwadziescia lat i szczera dziecieca twarz. -Doktorze Rutledge - powiedzial, ciezko dyszac po biegu - wlasnie dostalismy wiadomosc przez radio z pogotowia. Na policje zadzwonil nieznany kierowca z Wells Road. Wyglada na to, ze jakies dzieciaki zanurkowaly do wody i wyciagnely kobiete z dna Crystal Lake. Chlopcy lowili ryby pod Polka Nilesa, kiedy kobieta wpadla do wody ze skaly tuz nad nimi i nie wyplynela. -Daje oznaki zycia? -Podobno. Do pokoju weszla Kirsten Langham, rowniez nalezaca do zalogi karetki. Byla troche bardziej doswiadczona niz Gary, ale tez jeszcze zielona. Tych dwoje to nie byla ekipa ratownicza. Matt poszedl z nimi do karetki. -Jak dlugo byla pod woda? - spytal. -Dyspozytorka nie mowila. Mamy jednak pewien problem. -Co takiego? -Na naszym dyzurze ratownikiem medycznym z uprawnieniami jest Rick Wise, ale on pojechal na Harlan Road po jakiegos motocyklista z wypadku. Jezeli te kobiete trzeba bedzie zaintubowac, to ani ja, ani Kirsten nie mamy do tego uprawnien. Crystal Lake... Wells Road... Matt ocenil, ze zanim ratownicy przetransportuja kobiete z lasu do karetki, a potem przyjada do szpitala, minie pol godziny, a moze nawet wiecej. Jezeli bedzie potrzebna intubacja - a bedzie potrzebna, chyba ze kobieta jest calkowicie przytomna i w pelni kontaktowa - powinna byc wykonana, gdy tylko do niej dotra. -Czekajcie chwile - powiedzial. - Jade z wami. -Bogu dzieki, doktorze - powiedzial Gary. - Zrobie panu miejsce na przednim siedzeniu. -Nie, chce jechac z tylu i sprawdzic sprzet. -Kirsten panu pomoze. Ja poprowadze. Matt pobiegl na izbe przyjec, powiedzial pielegniarkom, gdzie bedzie, a potem wgramolil sie na tyl karetki. Powrot na farme Slocumbow bedzie musial jeszcze poczekac. Mial nadzieje, ze stan Lewisa jest wciaz dobry. Jezeli nie, lepiej zeby Frank Slocumb mial dosc odwagi i zdrowego rozsadku, by przywiezc brata do szpitala. Z wyciem syreny w dziesiec minut dojechali na Wells Road. Na poboczu stal pusty czarnobialy samochod patrolowy z komisariatu policji w Belindzie, mrugajacy czerwonymi i niebieskimi swiatlami awaryjnymi na dachu. Gary Lyndon minal go, a potem wjechal na waska sciezke prowadzaca do Polki Nilesa. Matt przygotowal juz spory plastikowy pojemnik z calym sprzetem, ktory moze mu byc potrzebny do intubacji. Trzymajac przed soba pojemnik, popedzil co sil w nogach przez las, czujac, jak wracaja emocje z nocy. Jednak to, czego wraz z Lewisem doswiadczyl, wydawalo mu sie tak odlegle, jakby wydarzylo sie rok temu. Po okolo trzystu metrach opadajaca zakosami sciezka rozwidlala sie - jedna prowadzila na wierzcholek polki, a druga w dol do jeziora. -W prawo! - wrzasnal na wszelki wypadek, gdyby ratownicy nie byli stad i nie znali okolicy. -Slyszymy - odkrzyknal Gary. Scena, ktora zobaczyl pod potezna polka skalna, robila wrazenie. Przy brzegu przycumowalo kilka lodek rybackich, a ich zalogi wyszly na lad i staly przy dwoch umundurowanych policjantach i dwoch nastolatkach. Crystal Lake bylo dlugim i dosc duzym jeziorem - mialo co najmniej kilka kilometrow kwadratowych powierzchni. Na polke, usytuowana w szerokiej zatoce w poblizu poludniowego kranca jeziora, dotrzec bylo dosyc trudno, ale mozna bylo z niej skakac do wody o glebokosci trzech metrow, a w jej poblizu znajdowaly sie calkiem przyzwoite miejsca do wedkowania. Dwaj chlopcy, wciaz w ociekajacych woda dzinsach, bez koszul i bez butow, stali troche z boku. Policjant kleczal przy szczuplej kobiecie i robil sztuczne oddychanie, co jakis czas przerywajac, zeby samemu zlapac oddech i obserwowac, co sie z nia dzieje. -Te chlopaki tu to prawdziwi bohaterowie, doktorze - powiedzial z duma policjant, ktory stal obok swojego kolegi. - Uratowali ja. Wyzyje? - zastanawial sie Matt, kiedy klekal obok pierwszego policjanta. -Posterunkowy Gibbons, panie doktorze - przedstawil sie mlody policjant. - Chyba juz sie kiedys spotkalismy. -Co sie tu stalo? - spytal Matt, juz przystepujac do badania. Kobieta, szczupla, biala, okolo trzydziestki, byla nieprzytomna, bez oddechu. Jej czarne wlosy byly mokre i przyklejone do czola. Usta w kolorze purpury. Policjant podjal sluszna decyzje, by probowac ratowac ja oddychaniem usta-usta i Matt powiedzial mu, by nie przerywal. Jej zrenice byly ustawione centralnie, ale nie reagowaly na swiatlo jego malutkiej latarki - bylo to albo skutkiem technicznej niedoskonalosci badania, albo bardzo zle rokowalo. Kobieta, w dzinsach, adidasach i czarnej koszulce z motywem pieciolinii muzycznej z przodu, miala swiezy siniak i otarcie powyzej lewego oka. Wzdluz linii wlosow, tuz nad jej prawa skronia bylo widac rowniez szerokie otarcie, a wlasciwie lekkie wglebienie na skorze. Pojawili sie ratownicy medyczni i Matt polecil im jak najszybciej przejsc na oddychanie za pomoca worka ambu. -Chlopcy lowili tu ryby - powiedzial drugi policjant - kiedy nagle ta kobieta spadla z polki nad ich glowami prosto do wody. Jeden z nich, Harris, chlopak Percy'ego Newleya, przysiega, ze chwile przedtem, nim przeleciala kolo niego i zwalila sie prosto do jeziora, slyszal cos, co brzmialo jak wystrzal z broni. -Udalo im sie wyciagnac ja za pierwszym razem? - zapytal Matt, jednoczesnie przykladajac stetoskop do klatki piersiowej kobiety. -Nie rozumiem. -Chlopak Percy'ego i jego kolega, czy wyciagneli ja z wody, kiedy zanurkowali pierwszy raz? Niepewnosc na twarzy policjanta dowodzila, ze dopiero teraz zrozumial sens tego pytania, ktorego oczywiscie sam nie zadal. -Harris, ile razy probowaliscie, zanim wytaszczyliscie te pania na brzeg? -Dwa razy. Michael sprobowal najpierw sam, a potem skoczylismy obaj. Wyciagnelismy ja z wody za wlosy. -Dziekuje - powiedzial Matt, przygotowujac sie juz do intubacji. Ocenil czas przebywania pod woda na dwie minuty i mial nadzieje, ze chlopcy mowia prawde. Tymczasem Gary umieszczal trojkatna maske do wentylacji na swoim miejscu, tuz nad ustami i nosem kobiety, podczas gdy Kirsten wkluwala sie i zakladala jej kroplowke. Kiedy rurka intubacyjna bedzie juz na swoim miejscu, maska worka ambu zostanie odlozona na bok, a worek bedzie tloczyl powietrze wprost do rurki. -Zwykly roztwor soli fizjologicznej? - spytala Kirsten. -Jasne - powiedzial Matt. - Wszystkim wam swietnie idzie. Dziekuje naszym bohaterom i gratuluje dobrze zrobionego sztucznego oddychania - to dzieki temu ta pani wyjdzie z tego calo, ale wciaz potrzebuje naszej pomocy. Zaloze teraz rurke intubacyjna, zebysmy mogli podac jej troche wiecej tlenu do pluc. Polozmy ja na nosze, Gary, i podniesmy ja. Wolalbym pracowac, kiedy pacjentka bedzie lezec troche wyzej, a nie na trawie. W szpitalu anestezjolodzy byli mistrzami intubacji, doskonalili swoje umiejetnosci w setkach zabiegow na sali operacyjnej. Podczas pewnego pobytu na stazu Matt postanowil zglebic techniki znieczulania, kiedy do wyboru bylo kilka innych opcji, i zaintubowal kilkudziesieciu pacjentow pod czujnym okiem anestezjologa. Przez nastepne lata mial wiele powodow do wdziecznosci za kazda z tych praktycznych lekcji. Podstawowa regula, ktorej sie nauczyl, bylo to, ze jezeli osoba wykonujaca zabieg nie jest calkowicie fizycznie i psychicznie odprezona, to ryzyko nieudanej intubacji bedzie znacznie zwiekszone. Powszechnym bledem jest wsuniecie rurki intubacyjnej do przelyku zamiast do krtani, przez co zoladek napelnia sie powietrzem; czesto zdarza sie uszkodzenie sluzowki gardla i wywolanie krwawienia, co znacznie utrudnia kolejne podejscia; zdarza sie rowniez uszkodzenie strun glosowych, kiedy ktos probuje sila wepchnac rurke inrubacyjna bez kontroli wzrokowej miejsca, w ktorym znajduje sie w danej chwili koncowka; no i wreszcie zdarza sie tez umieszczenie koncowki rurki za gleboko i zablokowanie oskrzela. Matt zrobil teraz to, czego go uczono i czego on sam uczyl wielu studentow i ratownikow medycznych - poswiecil kilka sekund na odpowiednie ulozenie pacjentki i wlasne przygotowanie psychiczne. Kiedy kobieta lezala juz na noszach, odchylil jej glowe lekko do tylu i wyprostowal szyje. Gary Lyndon uklakl tuz obok niego, by przytrzymac jej glowe nieruchomo w tym polozeniu. Matt uklakl na jedno kolano i na tyle pewny tego, co robi, na ile mogl byc w takich okolicznosciach, wsunal zakrzywiony, oswietlony laryngoskop po jezyku kobiety i popchnal koncowke w kierunku jej podbrodka. Widzial tylko wode z jeziora wyplywajaca z pluc. Klopoty - moga byc z tego wielkie klopoty. Na oddziale szpitalnym natychmiast zastosowano by odsysanie, aby oczyscic pluca. Ale nie tutaj. Mocne pchniecie na oslep na wpol sztywna rura bylo oczywiscie mozliwe, ale ryzykowne. Na to zdecyduje sie tylko w ostatecznosci. Powoli, spokojnie i powoli. Na twarz kobiety nie wrocily jeszcze kolory. Z kazda sekunda zagrozenie dla komorek mozgu bylo wieksze. Wkrotce zaczna obumierac. Wez sie w garsc, Rutledge. Zachowaj zimna krew i nie panikuj. Uda ci sie. Uda... ci... sie... Matt wzial gleboki oddech, zeby sie uspokoic, mocniej scisnal palcami uchwyt laryngoskopu i wpychal koncowke do gory, za kazdym ruchem po kilka milimetrow dalej. Dzieki temu jezyk odsuwal sie, robiac miejsce dla koncowki laryngoskopu, ktora teraz podniosla naglosnie - fald skorny chroniacy pluca przed przedostawaniem sie do nich jedzenia czy plynow. Lekkie przesuniecie koncowki rury spowodowalo, ze woda, ktora widzial, cofnela sie i zobaczyl dwa srebrzyste polksiezyce strun glosowych. Tak jest! Matt gladko wsunal rure miedzy struny glosowe. -Udalo sie - powiedzial, starajac sie, by w jego glosie zabrzmial spokoj i profesjonalizm, ale chyba niezupelnie mu to wyszlo. Policjanci i ratownicy medyczni odetchneli z wyrazna ulga. -Dobra robota - powiedzial jeden z nich. Za pomoca duzej strzykawki Matt napompowal gumowy mankiet umiejscowiony na koncu rury, umiescil go na swoim miejscu i uszczelnil, dzieki czemu powietrze nie uciekalo z drog oddechowych. Kirsten Langham szybko przymocowala czarny lateksowy worek do rury i podlaczyla go do butli z tlenem. W ciagu kilku sekund szarosc zaczela ustepowac z twarzy kobiety i kolor jej skory natychmiast sie poprawil. To niemal pewne, ze z tego wyjdzie. Jaka czesc mozgu pozostanie nie uszkodzona, to sie dopiero okaze. Matt obslugiwal worek ambu, kiedy cala ekipa powoli wracala znad jeziora do karetki, z trudem pchajac wozek z pacjentka. Kiedy ratownicy wnosili kobiete do srodka, Matt wzial dwoch nastolatkow na bok. -Zrobiliscie fantastyczna rzecz. Najprawdopodobniej to wlasnie wy uratowaliscie jej zycie. -Szczescie, zesmy tam byli - powiedzial jeden z nich. -No wlasnie. To ty jestes Harris? -Ja jestem Michael. Harris to on. -Rozumiem. Sa dwie sprawy. Przede wszystkim opowiedzcie mi to jeszcze raz. Lowiliscie ryby, a ona wpadla do wody tuz przed waszymi oczami. -Tak. -I utonela? -Moze byla na wodzie sekunde czy dwie - powiedzial Michael - ale tak wlasnie bylo. Ja skoczylem zaraz za nia, ale nie moglem jej uchwycic i stracilem oddech. Potem skoczylismy obaj i wyciagnelismy ja za wlosy. Minimum dwie minuty - ocenil ponownie Matt. Maksimum cztery, w zaleznosci od tego, kiedy zaczeli robic sztuczne oddychanie i jak sie do tego zabrali. -Ty robiles sztuczne oddychanie? -Harris. Ja wrzeszczalem o pomoc. -Harris, czy przytrzymywales jej palcami nos? -Tak, prosze pana. I odchylilem jej glowe do tylu. -Gdzie sie nauczyliscie robic oddychanie usta-usta? -Uczyli nas tego w szkole na lekcji przysposobienia medycznego, prosze pana. Mielismy manekin i cwiczylismy. -Coz, dobrze, ze uwazaliscie wtedy na lekcji - powiedzial Matt. - A teraz opowiedzcie mi o strzalach. -To nie byly strzaly z broni - powiedzial Michael. - Byly za ciche. To chyba pekajace galezie. Moze jakis samochod, ktoremu strzelilo z rury wydechowej tam na drodze. -Ale byly i strzaly z broni - upieral sie Harris. - Mowie ci, Michael, strzal z pistoletu to zupelnie co innego niz wystrzal z karabinu. Slyszalem dwa, a moze nawet trzy strzaly. -Jestesmy gotowi - zawolal Gary, stojac z tylu karetki. - Kirsten bedzie pompowac jej powietrze razem z panem. Ja poprowadze. -Zrobiliscie swietna robote - powtorzyl Matt. - Wielu ludzi, takze lekarze, czesto ma przekonanie, ze uratowali komus zycie, podczas gdy naprawde moze wcale tak nie jest. A wy, wierzcie mi, zrobiliscie to bez watpienia. Skoczyl do karetki i pomachal chlopcom, kiedy Gary zamykal drzwi. Potem usiadl na laweczce naprzeciwko dziewczyny z zespolu karetki i po raz pierwszy blizej sie przyjrzal kobiecie, ktora o wlos uniknela smierci pod Polka Nilesa. Wciaz byla nieprzytomna. Opuchlizna powyzej lewego oka byla coraz bardziej widoczna i siniec zaczal zmieniac kolor. Ale Matt nie wyczuwal palcami pekniecia kosci czaszki ani wgniecenia pod siniakiem. Wklesniecie w linii prostej na jej prawej skroni z pewnoscia moglo byc sladem po kuli. Na policzkach i brodzie widac bylo zadrapania podobne do tych, ktore Matt zobaczyl u siebie zaledwie kilkanascie godzin temu. Nietrudno bylo wyobrazic ja sobie przerazona, biegnaca na oslep przez geste zarosla, podczas gdy ktos do niej strzela. Podniosl jej powieki i za pomoca latarki sprawdzil reakcje zrenic na swiatlo. Tym razem rezultat byl inny. -Zrenice reaguja - powiedzial glosno. -Wspaniale - odparla Kirsten. - Nasycenie tlenem wynosi dziewiecdziesiat siedem. -To przyzwoity poziom. Nie wiem dlaczego, ale wydaje mi sie, ze nie jest bardzo gleboko nieprzytomna. -Wiem, co pan ma na mysli. Tak jakby zaczela lekko naciskac zebami rure. Matt odgarnal jej pobrudzone wlosy z czola. Twarz, nieco znieksztalcona rura oddechowa, miala wyraz spokoju i lagodnosci - jasne, gladkie czolo... Wysokie kosci policzkowe... Wielkie oczy w ksztalcie migdalow. Podniosl jej dlon i polozyl na swojej. Jej palce byly dlugie i szczuple, paznokcie krotko obciete. Jezeli byly polakierowane, to lakierem bezbarwnym. Na czwartym palcu prawej reki widnial zloty pierscionek, a na nim symbol przyjazni - dwie dlonie podtrzymujace serce - na lewym nadgarstku miala cienka zlota bransoletke. Zadnej innej bizuterii. Miala miekkie dlonie, bez sladu stwardnien, ale miesnie byly mocne i pelne. Matt wyobrazil sobie te rece grajace na pianinie, piszace lub wyrabiajace gliniane garnki - cos angazujacego rece i artystycznego. No juz, naklanial bezglosnie, obudz sie! Przenosne urzadzenie do badania rezonansu magnetycznego, ktore obslugiwalo caly region, odrabialo obecnie swoje dwa miesiace w szpitalu w Hastings, trzydziesci kilometrow stad. Szpital hrabstwa Montgomery mial jednak wlasny tomograf, a przy tepych urazach glowy tomografia byla niezbedna. Matt poprosil rowniez pielegniarke dyzurna, zeby zadzwonila na policje w Belindzie i poprosila do izby przyjec policjanta, ktory bedzie mogl wszczac sledztwo w sprawie ewentualnej strzelaniny oraz podjac probe okreslenia personaliow pacjentki. Odkladajac sluchawke, zastanawial sie, czy wladze KKB zlozyly jakas skarge na niego na policji. Pacjent uratowany, lekarz w areszcie. Male miasteczka uwielbiaja takie wiadomosci. Zespol medyczny z izby przyjec czekal na nich, kiedy cofali karetka pod podjazd. Przez nastepne pietnascie minut Matt odgrywal w calej akcji drugorzedna role. Pacjentka zajely sie pielegniarki i technik medyczny odpowiedzialny za prowadzenie oddechu, podczas gdy laborant i technik z radiologii gromadzili nadchodzace informacje diagnostyczne. Pacjentke o nieznanych personaliach, wciaz jeszcze nieprzytomna, przeniesiono z noszy na lozko szpitalne, przebrano w szpitalna pizame i nakryto koldra. Jej wenflon i monitorowanie funkcji organizmu szybko przelaczono na sprzet szpitalny. Zacewnikowano ja, aby moc kontrolowac stopien odwodnienia organizmu i sklad moczu, a nastepnie zostala podlaczona do respiratora. Potem wykonano jej zdjecia rentgenowskie klatki piersiowej i czaszki. W koncu, kiedy zespol izby przyjec zakonczyl, Matt stanal przy lozku i zaczal badanie. Tym razem bardziej szczegolowe, lacznie z krytyczna wizualizacja siatkowki, za pomoca oftalmoskopu. Z ulga dostrzegl tam pulsowanie w zylach i ostrosc na brzegach nerwow wzrokowych. Nieobecnosc jednego lub drugiego bylaby sygnalem bardzo niepokojacym, wskazujacym na znaczacy obrzek mozgu spowodowany urazem lub dlugotrwalym niedotlenieniem. -Dzwonil pan do mnie, doktorze Rutledge? Grimes. Matt odwrocil sie powoli i stanal twarza w twarz z szefem policji z Belindy. Kilka razy scierali sie ze soba, przewaznie z powodu jakiejs akcji Matta przeciwko kopalni. Matt rowniez parokrotnie skladal skarge na niesluszne mandaty za niewlasciwe parkowanie i zbyt szybka jazde. Grimes, w ciemnych spodniach i bialej koszuli z dlugimi rekawami, pod krawatem ze skorzanego rzemienia, wygladal schludnie, czysto i po wojskowemu - tak wlasnie chcial, zeby wygladalo jego miasto, i trzymal je na krotkiej smyczy. Pochodzil z daleka, az z pomocy kraju, mial jakis dyplom z prawa karnego i nauczyl sie troche mowic miejscowym narzeczem. Byl rozwiedziony, mial na Florydzie dziecko, z ktorym podobno nigdy sie nie widywal. Same roznice w ich stylu bycia i ubioru wystarczylyby za zarzewie konfliktu, ale uklady Grimesa z Armandem Stevensonem i innymi dyrektorami kopalni dodatkowo jeszcze przypieczetowaly na zawsze ich wrogosc. Juz kilka lat temu szef policji sam sie nominowal na stroza praw w miescie i dal sobie prawo wkraczac zawsze, gdy Matt nie mogl sie wylegitymowac odpowiednim upowaznieniem, albo gdy rozklejal ulotki, w ktorych protestowal przeciwko miejskim porzadkom. Matt podejrzewal, ze za sprawa Grimesa i jego lokajow znika wiekszosc, jezeli nie wszystkie rozklejane przez niego plakaty i ulotki. -Ja prosilem tylko o jakiegos policjanta - powiedzial Matt - nie konkretnego policjanta. -Jest pan dla nas bardzo wazna osoba - odparl Grimes, usmiechajac sie uprzejmie. - Co pan tu ma? Matt wskazal gestem dloni swoja pacjentke. Kiedy Grimes ja zobaczyl, wyraznie zacisnal usta. -Ta kobieta spadla z Polki Nilesa i wpadla do jeziora - powiedzial Matt. - Jeden z chlopcow, ktorzy ja wyciagneli, powiedzial, ze wczesniej slyszal kilka strzalow. Drugi mowi, ze to nie byly strzaly. Kobieta ma sporego siniaka nad okiem. Moze z tego wlasnie powodu jest nieprzytomna, ale ma takze rane na czaszce, ktora moze pochodzic od kuli. Prawo zobowiazuje mnie do zawiadomienia policji, kiedy podejrzewam uzycie broni palnej. -Dziekuje, ze mi pan o tym powiedzial, doktorze. Czasem zapominam o pewnych przepisach. Jak dlugo byla pod woda? -Oceniam, ze minimum dwie minuty, a maksimum cztery. Nie ma zadnych dokumentow, wiec oprocz tego, ze chcialem powiadomic pana o ewentualnej ranie od kuli, mialem nadzieje, ze moze sie pan dowie, kim jest. Grimes zrobil krok do przodu, oparl dlonie o porecz lozka i spojrzal na kobiete. -Nazywa sie Nikki Solari - powiedzial glucho. - Przyjechala dzisiaj z Bostonu, zeby wziac udzial w ceremonii pogrzebowej Kathy Wilson. Rozmawialem z nia podczas pogrzebu. Kathy Wilson mieszkala razem z nia w Bostonie. Wie pan, kim byla? -Slyszalem o niej, slyszalem o jej muzyce i muzykowaniu, ale nie znalem jej osobiscie. -Przejechala ja ciezarowka w Bostonie. Poniosla smierc na miejscu. -Cos o tym slyszalem od Hala Sawyera. Chyba znal i rodzine, i Kathy. -Tak, byl na pogrzebie. Ta kobieta tutaj grala na skrzypcach w zespole bluegrassowym Kathy Wilson. Matt pomyslal, ze gra na skrzypcach nie jest odlegla od gry na pianinie. W wyobrazni poklepywal sie po plecach, gratulujac sobie wnikliwosci wnioskowania - okazalo sie bowiem, ze dlonie Nikki Solari to istotnie dlonie artystki - kiedy Grimes dodal: -Muzyka byla jej hobby. Z zawodu jest anatomopatologiem - pracuje w biurze koronera w Bostonie. Calymi dniami grzebie sie we krwi i flakach. Matt natychmiast przestal sie poklepywac. -Co pan sadzi o tej ranie powyzej ucha? - spytal. Grimes przyjrzal sie otarciu. -Byc moze, jest to slad po kuli - powiedzial. - Ale rownie dobrze moze to byc od czegos innego, na przyklad zlamanej galezi. -No coz, dowiemy sie na pewno, kiedy sie wybudzi. Grimes nagle okrecil sie na piecie i stanal na wprost Matta. -Niech sie pan postara, zeby sie wybudzila! - powiedzial oschle. ROZDZIAL 15 Znaczna czesc tego, co pisze na temat swojego zakazenia wirusem goraczki z Lassy i mojego cudownego ozdrowienia, znam z relacji osob, ktore opiekowaly sie mna podczas trzydziestodniowej hospitalizacji. Posluguje sie ich opisami, poniewaz prawie caly czas majaczylam i bardzo malo pamietam.Byly to slowa doktor Suzanne O'Connor, lekarki pracujacej w misji. Na wiosne 1973 roku, kiedy pracowala w miescie Jos, polozonym w srodkowej Nigerii, pacjentka Lila Gombazu, w szale goraczki, przeciela jej paznokciami gumowe rekawiczki i zdarla jej skore na wierzchu dloni. Ellen Kroft, siedzac w kacie czytelni w bibliotece Narodowego Instytutu Zdrowia, w ktorej zgromadzono publikacje poswiecone chorobom zakaznym, czytala poruszajace wspomnienia Suzanne O'Connor; czula suchosc w ustach i nieprzyjemne rozpieranie w klatce piersiowej. Biedna kobieta, ktora rozdarla mi paznokciem rekawiczke, nastepnego dnia dostala drgawek. Pomimo heroicznych wysilkow, ktorych nikt z nas nie szczedzil, zaczela krwawic z nosa, macicy i odbytu i zmarla straszna smiercia, wolajac swoje dzieci, choc nie mogla wiedziec o tym, ze dwojka z nich juz miala objawy tej samej choroby. Dobry stan mojego zdrowia i nawal pracy przy pacjentach na dwanascie dni po moim spotkaniu z Lila zepchnely ten incydent w niepamiec. Tego dnia, a byl to poniedzialek, wspomnialam w rozmowie z pielegniarka, ze mam zatkany nos i drapie mnie w gardle, ze chyba dopadla mnie grypa. We wtorek czulam sie mniej wiecej tak samo, chociaz bol gardla byl coraz silniejszy. Nie moglam jednak wziac wolnego z pracy. Szpital byl wypelniony po brzegi pacjentami. Zaaplikowalam sobie wysoka dawke penicyliny i probowalam na sile pic plyny, przelykajac je z trudem. Biale ranki pokrywajace podniebienie i gardlo potegowaly bol przy przelykaniu. W srode robilam obchod i zagladalam do pacjentow, kiedy nagle zlapaly mnie niekontrolowane dreszcze i ogarnela straszliwa slabosc. Cale ubranie mialam nagle przepocone, jakbym stala w ulewnym deszczu. Temperatura ciala, ktora zmierzyla mi pielegniarka, wynosila wtedy 39 stopni Celsjusza. Nie minela godzina, a ja bylam pacjentka we wlasnym szpitalu - jeczalam z bolu miesni i stawow, nie moglam przyjmowac plynow z powodu otwartych glebokich owrzodzen w gardle, meczyla mnie niekontrolowana biegunka. Nastepnego dnia rano zaczelam majaczyc. Temperatura ciala podniosla sie do 41 stopni mimo nieustannych wysilkow, by ja zbic. Cale dni, jak mi mowiono, lezalam nieprzytomna, nie bylam w stanie przyjmowac pokarmow ani plynow, krew saczyla mi sie z odbytu i krwia rowniez kaszlalam. Od poczatku podejrzewano, ze to moze byc goraczka z Lassy. Moja wspolpracowniczka, doktor Janet Pickford, czynila co w jej mocy, by sprowadzic do Nigerii droga lotnicza ekspertow z CDC oraz serum od kobiety, ktora wyszla z tej choroby i miala we krwi przeciwciala wirusa z Lassy. Niestety rzad Nigerii, urazony, ze chorobe nazwano od nazwy wioski Lassa, lezacej na granicy Nigerii i Kamerunu, opoznial wydawanie wiz wszystkim osobom, ktore mialy cos wspolnego z moim przypadkiem. W koncu dokumenty wjazdowe zostaly wydane i opieczetowane i dziesiatego dnia mojej choroby otrzymalam infuzje surowicy wyzdrowialej pacjentki. Potrzebne mi bylo ponad dwanascie transfuzji krwi, tymczasem ciagle albo majaczylam, albo bylam w spiaczce. Stracilam prawie pietnascie kilogramow z i tak niskiej masy ciala, jaka mialam na poczatku, na ciele mialam mnostwo obrzekow i bolacych miejsc. Moj mocz i stolec byly krwawe, podobnie jak plwocina. To niewiarygodne, ale zaledwie w ciagu dwoch dni po tym, jak otrzymalam surowice, moj stan zaczal sie poprawiac. Wszyscy mowili, ze to cud. Okropne owrzodzenia jamy ustnej zaczely sie powoli goic i moglam przyjmowac pozywienie. W ciagu nastepnych dwoch tygodni odzyskalam sporo sily i ochote do zycia. Nie odzyskalam jednak calkowicie sluchu, ktory z powodu infekcji wirusowej stracilam w obu uszach i ktory wrocil czesciowo tylko w prawym uchu. Nikomu nie zycze goraczki z Lassy i modle sie, by kiedys ktos wynalazl szczepionke lub sposob leczenia tego najokropniejszego, powodujacego ostra skaze krwotoczna wirusa, jaki znam. Ellen zamknela ksiazke zatytulowana "Blizej, niz myslisz. Choroby zakazne w kurczacym sie swiecie" i zapadla sie w fotel, patrzac w przestrzen sali bibliotecznej. Szescdziesiat jeden. Tyle przypadkow goraczki z Lassy stwierdzono w Stanach Zjednoczonych w ciagu ostatnich kilku lat. Szescdziesiat jeden i wciaz ich przybywa. Dla Ellen nie liczylo sie, czy te przypadki wystapily tutaj, czy w Afryce, bo przez jakis czas przynajmniej Omnivax bedzie podawany tu, w Stanach. A Lasaject, skladnik tej superszczepionki, byl - jak uwazala - slabym ogniwem lancucha. Teraz, kilka dni po bardzo waznym spotkaniu w biurze doktora Jose Farrii, nie miala juz tej pewnosci. Zadziwiajaca deklaracja Lynette Marquand, ze w razie watpliwosci nawet jednej osoby sposrod dwudziestu trzech zasiadajacych w komisji wypuszczenie Omnivaxu na rynek zostanie wstrzymane do czasu rozwiazania problemu, uderzylo w nia jak niszczycielski pocisk. Po tym oswiadczeniu Ellen starala sie normalnie zyc i pracowac, ale jej spokoj okazal sie bardzo zludny. Ktoregos dnia Farria poprosil, by sie z nim spotkala u niego na Uniwersytecie Johnsa Hopkinsa w Baltimore. Kiedy przyjechala, znany lekarz i naukowiec juz na nia czekal, a razem z nim George Poulos. W rogu biurka Farrii lezal egzemplarz dziennika "Washington Post". Tytul artykulu na pierwszej stronie glosil: "Pierwsza dama obiecuje przemyslec sprawe Omnivaxu, jezeli glosowanie w komisji nie bedzie jednomyslne." Artykul, ktory Ellen juz czytala, nie wymienial jej z nazwiska, ale jego autor pisal, ze debata na temat Omnivaxu w komisji FDA i CDC bedzie kontynuowana az do glosowania, ktore ma nastapic za trzy dni. Farria, nie pozbawiony pewnej dozy wdzieku i ciepla, byl jednak dosc oficjalny - po prawie trzech latach pracy komisji z nikim nie przeszedl na ty. -Coz, pani Kroft - zaczal Farria. - Dziekuje, ze zechciala sie pani pofatygowac i spotkac ze mna. Mam nadzieje, ze nie ma pani nic przeciwko obecnosci wsrod nas doktora Poulosa? -Zupelnie nic - odparla Ellen, w skrytosci ducha rada z wymiany zdan z Poulosem podczas ostatniego posiedzenia komisji. -Po wysluchaniu przemowienia pani Marquand uznalem, ze powinienem zrelacjonowac doktorowi Farrii nasza rozmowe - powiedzial Poulos. - Wydalo mi sie, ze w swietle przyrzeczenia zlozonego narodowi przez pierwsza dame, powinien wiedziec, iz ostateczne glosowanie moze nie byc jednomyslne. -Na pana miejscu chyba zrobilabym to samo - powiedziala nieco chlodniej. -Pani Kroft - powiedzial Farria - wyznam, ze bylem nieco zaskoczony, kiedy sie dowiedzialem, ze - przynajmniej przed przemowieniem pani Marquand - zamierzala pani glosowac przeciwko wprowadzeniu Omnivaxu. Przez te wszystkie lata, kiedy wspolnie radzilismy nad tymi sprawami, mialem wrazenie, ze wykorzystuje pani swoj mandat przedstawicielki organizacji konsumentow w sposob godny podziwu, zadajac pytania i starajac sie zdobyc jak najwiecej wiedzy na temat niejasnych kwestii, dopoki ich pani nie zrozumie; docenialem rowniez to, ze byla pani zawsze przygotowana do naszych spotkan. Czasami zastanawialem sie, czy zaglosowalaby pani przeciwko szczepionce, gdyby pani glos byl jedynym przeciwnym. Teraz jednak, kiedy pani glos moze zatrzymac caly program Omnivaxu, sadze, ze - przy pani zgodzie - moglibysmy razem przyjrzec sie temu, o co naprawde toczy sie gra. Farria byl czlowiekiem, do ktorego Ellen czula najwiekszy szacunek sposrod wszystkich czlonkow komisji. Prowadzil kazde zebranie spokojnie, lecz stanowczo, zawsze byl bardzo cierpliwy i zachecal ja do zabierania glosu, kiedy zaczynala jak zwykle: - Bardzo przepraszam, ale jako osoba spoza profesji medycznej zastanawiam sie, czy... -Jestem otwarta na wszelkie poglady i nowa wiedze - powiedziala. - Wbrew temu, co byc moze powiedzial panu doktor Poulos. Poulos probowal bezskutecznie wszczepic troche ciepla do swojego sztucznego usmiechu. -O ile dobrze pamietam, mowila pani, iz nie zamierza glosowac za szczepionka. Jej rozmowca mial racje, ale jako ze Ellen miala wiekszosc kart w rece, wiedziala, ze nie musi koniecznie i natychmiast udzielac odpowiedzi. Farria podal jej dwie strony wydruku z komputera. -Wiem, co pani sadzi o statystyce, pani Kroft. - Mozna ja przyrzadzac jak kurczaka. Musi pani jednak przyznac, ze w nauce statystyka jest naszym glownym orezem. -Rozumiem. -Ma tu pani kwintesencje problemow, ktore omawialismy szczegolowo podczas naszych spotkan. Sa to, krotko mowiac, szacunkowe dane na temat liczby istnien ludzkich uratowanych dzieki Omnivaxowi w ciagu roku, pieciu i dziesieciu lat, rozpisane na poszczegolne choroby. Prosze mi wierzyc, ze tego podsumowania dokonali obiektywni statystycy, na ktorych opinie maja wplyw jedynie fakty. Ellen przejrzala liste, ktora, jak mowil Farria, byla kwintesencja tego, o co toczy sie gra. Na liscie byla szczepionka przeciw odrze, a takze inne szczepionki aktualnie wchodzace w sklad programu obowiazkowych szczepien. Ale nawet i bez nich liczba istnien, ktore mozna ocalic, jest zdumiewajaca. Goraczka z Lassy w ciagu roku pochlonela dwiescie czterdziesci istnien, co wydawalo sie zgodne z danymi statystycznymi, ktore znala. W ciagu pieciu lat smiertelne zniwo mogloby wyniesc osiem tysiecy, a w ciagu dziesieciu - niemal piecdziesiat tysiecy. Ellen wyjrzala przez okno, myslac o swojej Lucy i o setkach innych dzieciecych tragedii zapisanych w dokumentacji i na zdjeciach w RWWS. Tam byli ludzie zywi z krwi i kosci, a nie statystyczni. Pomyslala o tysiacach przypadkow zespolu nadpobudliwosci astmy, cukrzycy, stwardnienia rozsianego, naglej smierci, zespolu Aspergera i innych postaci autyzmu, ktorych mozliwe zwiazki ze szczepieniami w dziecinstwie az sie prosily o zbadanie. -Pomysle o tym - powiedziala, wkladajac kartki z wydrukami komputerowymi do teczki. -Ellen, przyjrzyj sie tym cyfrom - powiedzial nagle Poulos. - Nie chcesz zobaczyc, co oznaczaja? -Widze, doktorze - odparla Ellen. - Widze doskonale. Ale czy pan wie, jak to jest, kiedy zycie szczesliwego, zdrowego dziecka nagle obraca sie w ruine albo konczy sie nieodwracalnie na skutek czegos, co mu zrobil jego wlasny lekarz? -Prosze cie, George - powiedzial Farria, zapominajac o oficjalnym tonie. - Pani Kroft, doskonale to rozumiemy. Prosze mi wierzyc, ze rozumiemy. Stosunek, jaki zachodzi miedzy ryzykiem a korzyscia, jest fundamentem, na ktorym opiera sie wszelkie leczenie. I nikt z nas nie przeczy, ze istnieja pewne bezposrednie konsekwencje szczepien. Prosimy pania jednak tylko, zeby pani zrobila to, co pani obiecala - zeby pani przemyslala to raz jeszcze. Uwazalem, ze moim obowiazkiem jest podkreslic to, o co tu naprawde chodzi. -Dziekuje panu i rozumiem, doktorze Farria - powiedziala Ellen, wstajac, zeby dac im do zrozumienia, ze dosc juz uslyszala, zwlaszcza od George'a Poulosa. - Nie bede teraz skladac zadnych oswiadczen, ale przyrzekam, ze sie nad wszystkim wnikliwie zastanowie. Mam nadzieje, ze na razie to wystarczy. -Musi wystarczyc - podsumowal Farria. Ellen wyszla z biura Farrii w nie najlepszym nastroju. Dlaczegoz Lynette Marquand jej to zrobila? Wszystko szlo dobrze, dopoki jej glos mial byc wyrazem jej stanowiska. Teraz, kiedy ten glos mogl zatrzymac cale przedsiewziecie, czula na sobie ogromna presje. Wyjechala z Baltimore i wiekszosc dnia spedzila w Bethesdzie, w bibliotece Narodowego Instytutu Zdrowia. Teraz, po dwoch dniach zglebiania sprawy, nadszedl czas omowienia wszystkiego osobiscie z Cheri i Sally. Wciaz jednak odkladala to spotkanie. Ale Cheri Sanderson sama do niej wkrotce zadzwonila. Nie byla glupia i doskonale wyczuwala nawet najmniejsza niepewnosc Ellen. -Ale sie porobilo, Ellen - powiedziala przez telefon. - Sklamalabym, mowiac, ze nam nie zalezy, zeby nagle stanac w swiatlach rampy. I to ty mozesz nas tam wprowadzic. Przejechawszy kilka kilometrow z trzydziestu dzielacych Bethesde od Waszyngtonu, Ellen polaczyla sie przez telefon komorkowy z Rudym. -Peterson, slucham. -To ja, Rudy - powiedziala, wyobrazajac go sobie stojacego przy swoim biurku na pietrze drewnianego domu. -No coz, gratuluje. Bedziesz teraz slawna? -Chcesz wiedziec, czy bede glosowac przeciwko Omnivaxowi? -To niewatpliwie zapewniloby ci zaproszenie do telewizji. -Pewnie tak. Niedawno rozmawialam z przewodniczacym komisji, a teraz jade porozmawiac z paniami z RWWS. -No i? -Nic juz nie wiem, Rudy. Czy masz jakies informacje o Lasajecie, cos, co by mi pomoglo podjac decyzje? -Czekam na telefon od kolegi z CDC. Moge ci powiedziec tylko tyle, ze wstepne badania tej szczepionki byly troche niestaranne, jesli chodzi o jej zawartosc, i dosc ograniczone, jesli chodzi o jej zasieg. Jak ci juz mowilem, sa jednak pewne kwestie, ktore moga rzutowac na ocene. I tego wlasnie bedzie dotyczyl telefon od Arnie Whitmana z CDC. -Kiedy bedziesz cos wiedzial? -Moze dzis wieczorem, moze jutro. Na razie wiem tylko tyle, ze szczepionka wydaje sie w porzadku, jesli nie wrecz bez zarzutu. Kiedy glosowanie? -Pojutrze. -No coz. Moge tylko powiedziec, ze sie do ciebie odezwe. -Dziekuje, Rudy. -Myslalas o tym, zeby tu wpasc? -Zaraz po glosowaniu. Uwielbiam te twoje okolice i Bog jeden wie, jak bardzo potrzebuje wypoczynku. -To dobrze. Bede trzymal czajnik na ogniu. Ellen odlozyla sluchawke. To nie Rudy ma udzielic odpowiedzi, przynajmniej nie w tej rundzie. Dzisiaj, kiedy przyjechala pod wzniesiona z piaskowca siedzibe fundacji RWWS, nie miala gdzie zaparkowac. Niechetnie postawila auto trzy przecznice dalej przy parkometrze za osiem dolarow za pierwsze pol godziny. Jesli chodzi o szczepionki, sa problemy, do ktorych ani rzad, ani naukowcy nie przywiazuja wagi - to proste i oczywiste. Nie miala zadnych watpliwosci, ze bezposrednie i odlegle komplikacje po szczepieniach zniszczyly lub zrujnowaly niejedno zycie. Nie miala rowniez jednak watpliwosci co do tego, ze szczepienia zapobiegaja cierpieniu i smierci. Tym razem, kiedy Ellen weszla do siedziby RWWS, nie bylo owacji na stojaco. Nie bylo wyglupow. Nagle jej odwazna postawa w obronie kwestii, w ktore wszyscy wierzyli, nabrala niezwyklego wymiaru. Ellen przypomniala sobie cudowna ksiazke i film pod tytulem "Dzien, w ktorym ryknela mysz": Malenkie panstwo z armia okolo dwudziestu pieciu lucznikow wypowiada wojne Ameryce. Zamierzaja szybko przegrac wojne, aby zagarnac reparacje wojenne od amerykanskich zwyciezcow. Tymczasem jednak wojne wygrywaja. I co teraz? Nikt, ale to nikt nie spodziewal sie, ze znajda sie na pozycji, z ktorej mozna pograzyc Omnivax, nawet na pewien czas. Fundacja RWWS chciala tylko wejsc na plaszczyzne, na ktorej mozna byloby zrobic kolejny malenki kroczek - moc zaprezentowac swiatu swoje poglady na szczepienia. A Ellen z pewnoscia w tym wzgledzie duzo zrobila. I co teraz? -Prosze, idzie nasza bohaterka, zwyciezczyni. Cheri Sanderson wybiegla ze swojego gabinetu i objela Ellen serdecznie. -Skoro jestem taka zwyciezczynia - odparla Ellen - dlaczego czuje sie tak, jakby mi ktos wtloczyl cytryne do gardla? -Podobno John Kennedy naprawde sie rozchorowal, kiedy byl zmuszony zadzwonic do Chruszczowa i powiedziec mu, ze ma odwrocic swoje rakiety, bo bedzie zle. Wejdz. Kawy? Herbaty? -Nie, dziekuje. Nie ma dzis Sally? W zagraconym gabinecie Cheri mozna bylo znalezc oprawione w ramki wycinki dokumentujace wplywy fundacji, a takze coraz powszechniejsze zrozumienie, ze szczepionki nie sa tak dobroczynne i bezproblemowe, jak chcialyby to wmowic obywatelom wladze. -Postanowila spedzic ten dzien z mezem. Ostatnio cale to zamieszanie wokol Omnivaxu wzbudzilo w niej takie emocje, ze chyba nie byla dla niego zbyt mila. -Rozumiem. Wiem, co przezyla po wypadku syna. -Dzisiaj bedziemy tylko my dwie. Ale cie ta Lynette zalatwila, co?! Ellen spojrzala na jej rece. Ta piecdziesiecioparoletnia kobieta byla herosem, zostala wybrana przez Boga, by pokonywac pietrzace sie przed nia przeszkody. W ciagu ostatnich pietnastu lat spedzila tysiace godzin, namawiajac, piszac, dociekajac, dyskutujac, schlebiajac, blagajac, pocieszajac, szlochajac, by pomoc swiatu uczynic dobro z tego, co uwazala za zlo. Walczyla u boku matek, ktorym wyrywano dzieci, poniewaz odmawialy poddania ich szczepieniom. Byla obecna na specjalnych posiedzeniach sadu Stanow Zjednoczonych w sprawach skarg konstytucyjnych i stala u boku rodzicow, ktorym przyznano znaczne odszkodowania na opieke nad dziecmi poszkodowanymi przez szczepienia - najwyzsze sumy przewidziane Ustawa o powszechnym szczepieniu dzieci z 1986 roku - a takze, co gorsza, tych, ktorym odmowiono odszkodowan. Ellen skierowala wzrok na jeden z oprawionych cytatow. Byly to slowa matki ze stanu Wisconsin, ktorej wymarzony syn doznal okropnych nieodwracalnych uszkodzen: Rzad zmusza nas do szczepienia dzieci - brzmial cytat - a potem, kiedy cos sie nie uda - niestety musimy liczyc tylko na siebie. -Bardzo mi przykro - powiedziala w koncu Ellen, z trudem dobierajac slowa - ze moge ci sie wydac zbyt ostrozna, ale nie wyobrazasz sobie, czego i kogo sluchalam przez ostatnie trzy lata. Ci ludzie to nie zadne potwory, nie kryminalisci ani mordercy. To lekarze, naukowcy i intelektualisci. Ku zaskoczeniu Ellen Cheri nie skwitowala jej slow zadna kasliwa uwaga. Z jej twarzy, w ktorej czasem dalo sie dostrzec twardosc diamentu, emanowala lagodnosc i smutek. -Wiem - powiedziala ze zrozumieniem. -Nie przecze - mowila dalej Ellen - ze wielu z nich otrzymuje pieniadze na badania z firm farmaceutycznych. Ale czy przez to staja sie niegodziwi? Na kazdy wykres, ktory ja pokazywalam, oni pokazywali dwanascie innych. Na kazde pytanie, ktore zadawalam, otrzymywalam niezwykle logiczna, uzasadniona odpowiedz. Kazdemu ekspertowi, ktorego cytowalam, przeciwstawiali dziesieciu innych, o rownie niepodwazalnych kwalifikacjach. Inna byla sytuacja, kiedy uwazano, ze moj glos bedzie tylko manifestacja, uprzejma prosba, by kontynuowac dyskusje nad problemem. Nigdy nie chcialam byc epicentrum tego sporu. Nie chcialam byc jezyczkiem u wagi. Cheri odsunela krzeslo od swojego biurka, podeszla do Ellen, stanela za nia i objela ja, dotykajac policzkiem jej wlosow. W tym gescie nie bylo nic sztucznego, nie starala sie okazywac wyzszosci. -Posluchaj - powiedziala, wracajac na swoje miejsce. - Nie twierdze, ze to dla nas nic nie znaczy. Ale powiem, ze to nie jest wszystko. To tylko bitwa, a nie wojna. W tym roku nasza konferencja poswiecona szczepieniom zgromadzila ponad pieciuset uczestnikow. Piecset osob z calego swiata - profesorow, pediatrow, naukowcow, rodzicow, filozofow. W przyszlym roku bedzie ich wiecej. Prasa i Kongres zaczynaja dostrzegac, ze nie jestesmy rozhisteryzowanymi babami, ktorymi rzadzi gorycz, hormony czy emocje, ze nie jestesmy pozbawione rozsadku ani niezdolne do kompromisu. Wykonalas wspaniala robote, Ellen - zrobilas wiecej, niz ktokolwiek z nas mial prawo sie po tobie spodziewac. Sally, ja i my wszyscy tutaj jestesmy z ciebie bardzo dumni. Pomoglas tysiacom rodzicow zrozumiec, ze ich opinia sie liczy. Jezeli zaglosujesz przeciwko Omnivaxowi, obie wiemy, ze trafisz na okladke "Newsweeka" i "Time'a". Byloby naiwnoscia nie zdawac sobie z tego sprawy. Jezeli zaglosujesz za, twoje zycie wroci do dawnego nurtu i bedziesz tu mile widziana - zajmiesz dawne miejsce wolontariuszki przy telefonie. Ale chce ci powiedziec, czy bedziesz za, czy przeciw, ze nic nie zmieni naszej determinacji i bedziemy jak dotad walczyc o rzetelne, dlugofalowe badania nad ocena szczepien. Nic nie wplynie na nasza misje na rzecz wolnego i swiadomego wyboru rodzicow. Nic nie zmieni naszego przekonania, ze nalezy poszukiwac jakiejs posredniej drogi, bezpiecznej dla wszystkich. Ellen widziala, ze Cheri nie gra, chociaz miala opinie gwiazdy. -Jestem juz prawie pewna, co zrobie - powiedziala Ellen - ale dopoki nie bede zupelnie pewna, chcialabym byc z tym sama. -W porzadku - odparla Cheri. - Ale jak tylko podejmiesz decyzje, chcialybysmy wiedziec. Nie watpie, ze zadasz cios w naszym imieniu. -Zamierzam zrobic to, co jest sluszne - dodala Ellen, majac nadzieje, ze Cheri zrozumie jej slowa na swoj sposob. -Tego wlasnie od ciebie oczekujemy - zakonczyla Cheri. Przechodzac obok gabinetu Sally, ktorego drzwi byly otwarte, Ellen rzucila okiem na zdjecia ozdabiajace sciany i przystanela na chwile, by dokladniej przyjrzec sie jednemu. Dom Ellen, siedmiopokojowy stylowy budynek po remoncie, na zachod od Arlington, kupili z Howardem tuz po slubie. -Bede szczesliwy, jesli nigdy nie bedziemy musieli sie stad ruszac - stwierdzil wtedy. Z pewnoscia. Po drodze do domu Ellen zatrzymala sie w sklepiku, zeby kupic jajka i mleko. Uwielbiala wszelkiego rodzaju omlety, a za fantazje, z ktora je ozdabiala, moglaby zdobyc zloty medal. Fizycznie i umyslowo byla zmeczona - wyczerpana jak nigdy dotad. Kiedy szukala w torebce portfela, zeby zaplacic kasjerce, rzucila okiem na stojak z gazetami. Byl "Newsweek" i "Time". Probowala sobie wyobrazic siebie na okladce. Dzisiaj kupuje mleko w sklepiku na rogu, a jutro jej twarz bedzie znana w swiecie. Czy byla na to przygotowana? I co ty na to, Howardzie? Spodziewales sie kiedys ujrzec swoja swiezo poslubiona zone na okladce magazynu? Ellen postawila siatke z zakupami na przednim siedzeniu, strofujac sie za te drobne zlosliwosci. Zazwyczaj panowala nad uczuciem gniewu i rozzalenia. Gorzej bylo, kiedy zdarzylo jej sie popelnic blad. Superszczepionka niosla z soba za duzo i za szybko. Rozwazala przerazajaca arytmetyke, ktora przedstawil jej Farria: z jednej strony istnienia skazane na smierc lub uposledzenie, jesli zaglosuje za szczepionka, z drugiej - istnienia skazane na smierc lub uposledzenie, jesli zaglosuje przeciw. Obecny stan wiedzy o szczepionkach nie daje podstaw do wyboru. Ale to wlasnie jest glowny cel krucjaty Cheri i Sally - podniesienie poziomu wiedzy. Ellen wjechala do garazu i wniosla siatke z zakupami do mieszkania przez drzwi kuchenne. Pomimo nieprzyjemnych skojarzen z Howardem kochala ten dom, poczawszy od hodowli ziol na oknie, a skonczywszy na ogromnym debie na podworku za domem, od ciekawskich wiewiorek do malenkiego balkoniku w jej sypialni, gdzie czesto siadywala i obserwowala wschod slonca, patrzyla, jak pierwsze promienie swiatla przenikaja przez liscie drzew. Byl to naprawde przepiekny... Ellen odlozyla zakupy i wciagnela nosem powietrze. Czy ktos tu palil? Howarda irytowalo jej przesadne wyczulenie na zapachy, a ja z kolei irytowal dym z papierosow. Zaintrygowana, wciagajac powietrze nosem, szla krotkim korytarzem do salonu. Potem krzyknela glosno i zrobila krok do tylu, chwytajac sie obiema rekami za serce, jakby sie bala, ze nagle peknie. W fotelu kolo kominka siedzial spokojnie i bez ruchu mocno zbudowany, potezny mezczyzna. Byl w drogim, szarym garniturze i czarnej koszuli z rozpietym kolnierzykiem, a na nogach ozdobnie wyszywane kowbojskie buty. Glowe mial jak wykuta z granitowego bloku, czarne geste wlosy zaczesane prosto do tylu i wysmarowane brylantyna. Twarde spojrzenie i czarne oczy byly rownie niepokojace jak kruczoczarne wlosy. Rysunek ust podkreslala krotka, gruba blizna, biegnaca od srodka gornej wargi do podstawy nosa - byc moze pozostalosc po operacyjnym usunieciu zajeczej wargi. -Oj, przepraszam, ze pania tak zaskakuje, pani Kroft - powiedzial lekko chropawym, przyjemnym glosem. Jego radosny, optymistyczny ton przywodzil na mysl sprzedawce uzywanych samochodow. - Prosze bardzo, niech pani siada, bardzo prosze. Ellen tkwila wciaz w tym samym miejscu. Nie bylo zadnych dowodow na to, ze intruz palil w jej domu, ale odor papierosow bil najwyrazniej od niego. Przez chwile rozwazala, czy nie uciekac, ale prawde mowiac, nie czula, ze grozi jej bezposrednie niebezpieczenstwo. Ten mezczyzna juz sie wdarl do jej domu. Gdyby chcial ja skrzywdzic, nie czekalby na nia cierpliwie i spokojnie w salonie. -Kim pan jest? Czego pan chce? Mezczyzna usmiechnal sie wyrozumiale. -To, kim jestem, nie ma znaczenia. A czego chce - na razie, zeby pani usiadla... Tam. - Wskazal kanape obok swojego fotela. Ellen zawahala sie chwile, potem wziela gleboki oddech i zrobila to, czego zazadal. Z bliska jego oczy byly nie tylko ciemne, byly przerazajaco zimne. Dlonie spoczywaly na kolanach. W grubych palcach o masywnych klykciach trzymal duza brazowa koperte. Na malym palcu lewej reki mial zloty pierscien ze szlifowanym w kwadrat brylantem, ktory musial wazyc co najmniej trzy karaty. -A teraz - zwrocila sie do niego Ellen - niech mi pan powie, co pan tutaj robi? -Reprezentuje grupe ludzi, ktorzy sa bardzo zainteresowani tym, by jak najszybciej wypuscic Omnivax na rynek. To wszystko, co musi pani wiedziec. -No wiec? Co to ma wspolnego ze mna? Rysy twarzy mezczyzny stezaly. Ellen przez chwile miala wrazenie, ze dostrzega nerwowy tik w kaciku jego ust. Udawalo mu sie wciaz jednak usmiechac sie do niej poblazliwie. -Pani Kroft - powiedzial zimnym i spokojnym tonem - nie mam ani czasu, ani cierpliwosci, by zabawiac sie w jakies gry. Oboje zdajemy sobie sprawe ze znaczenia tej niefortunnej obietnicy, ktora Lynette Marquand zlozyla swiatu. -I coz z tego? -To, ze jest pani jedyna osoba - wiem z bardzo dobrych zrodel - ktora moglaby zmusic pania prezydentowa do dotrzymania danego slowa. -Dla kogo pan pracuje? Dla prezydenta? Dla firm farmaceutycznych? Dla kogo? Potezny gosc westchnal zniecierpliwiony i zignorowal jej pytania. -Pani Kroft, jestem zmuszony nalegac, aby pani dala slowo, ze nie zablokuje pani zaplanowanego wypuszczenia na rynek Omnivaxu. -Co pan ma w tej kopercie? - spytala. - Pieniadze na lapowke? -O nie, nie mam zamiaru probowac przekupstwa, pani Kroft. W tonie tych slow bylo cos mrozacego krew w zylach. Podal jej koperte. Ellen otworzyla ja, wyciagnela fotografie, ktore byly w srodku, i az ja zatkalo. W kopercie bylo okolo dziesieciu bardzo ostrych, czarnobialych, profesjonalnych, pocztowkowych zdjec Lucy. Lucy idaca do szkoly za reke z Gayle, na podworku za domem, na placu zabaw, nawet spiaca w swojej sypialni. -Nie powazylby sie pan zrobic krzywdy temu dziecku - powiedziala Ellen ostro. Mezczyzna tylko spojrzal na nia spokojnie. Miala ochote skoczyc i zedrzec paznokciami te jego wszystkowiedzaca mine z twarzy. -Zrobie to, co bede musial zrobic - powtorzyl stanowczo. - Niech mi sie pani przyjrzy i niech pani ani przez sekunde nie watpi w moje slowa. Jezeli zaglosuje pani na nie, to tylko pani bedzie odpowiedzialna za konsekwencje swojego czynu. Ludzie, dla ktorych pracuje, uznali, ze ta sprawa ma najwyzszy priorytet. Jezeli w jakikolwiek sposob nas pani rozczaruje, daje slowo, ze pani wnuczka po prostu zniknie. Na zawsze. A tego, co sie z nia potem stanie, niech sie pani nawet nie probuje domyslac. Bo - w zaleznosci od tego, jak zli beda na pania moi mocodawcy - to moze byc zaledwie poczatek. Zlosc i gniew odebraly jej mowe, byla wsciekla na demonstracje arogancji tego potwora, ktory siedzial tuz obok. Mogla tylko patrzec na niego z wsciekloscia w oczach. -Czy wyrazam sie jasno? - spytal. - Czy to jasne? Po raz pierwszy podniosl glos. -T... tak - wyjakala Ellen. -Jezeli pani chce, moze pani isc na policje, ale obiecuje pani dwie rzeczy. Po pierwsze, dowiemy sie. A po drugie, nie beda w stanie zrobic nic, zeby zapobiec temu, co zapowiedzialem. Jasne? -Tak. -Dobrze. To znaczy, ze sie zrozumielismy, tak? -Tak - powtorzyla, teraz niebezpiecznie bliska lez. -Wspaniale - powiedzial mezczyzna, wstajac. Wyprostowany, szeroki w ramionach, z masywna glowa - wydawal sie naprawde groznym morderca. Spokojnie, jakby bral do reki poranna gazete, pochylil sie, odebral jej koperte i fotografie. Smrod papierosow bijacy od niego z tak bliskiej odleglosci sprawil, ze Ellen zrobilo sie niedobrze. Potem wyjal z kieszeni telefon komorkowy, otworzyl klapke i wybral numer jednym wcisnieciem guzika. -Wszystko zalatwione - powiedzial po prostu. Kilka sekund pozniej przed dom podjechal jakis samochod. -Dziekuje pani za goscine, pani Kroft - powiedzial. - A pani rodzina, tego jestem pewien, podziekuje pani za zdrowy rozsadek przy podejmowaniu decyzji. Nie musi mnie pani odprowadzac. Zaciagnal zaslony w oknie salonu i posylajac jej ostatni usmiech, wyszedl. Ellen podbiegla do okna i wlozyla glowe miedzy zaslony, majac nadzieje, ze zobaczy numer rejestracyjny. Jednak ciemne auto bez zadnych cech charakterystycznych juz toczylo sie w dol ulicy. ROZDZIAL 16 Matt rzadko budzil sie, pamietajac jakis sen, a jeszcze rzadziej byl swiadom tego, ze sni. Tym razem jednak na jakims poziomie umyslu byl pewien, ze to tylko mara. Jednoczesnie uczestniczyl i obserwowal, byl naprawde przerazony, a jednak w dziwny sposob oderwany od tego, co sie dzieje, obserwujacy.Pamieta ogromnego potwora, meksykanska jaszczurke Gila ze starego filmu; jej pomaranczowe luski lsnily w promieniach slonca przeswitujacych przez chmury. Jadowity gad, wysoki jak szesciopietrowy budynek, kolyszac sie z boku na bok, szedl przez gesty las, jego gruby masywny ogon lamal drzewa jak zapalki, a potezne nogi miazdzyly wszystko, co stalo mu na drodze. Czarny jezyk, wyrzucany z ust jak bicz, ucinal szczyty swierkow. Raz po raz zwierze uderzalo bokiem o skaliste zbocze wzgorza, z hukiem stracajac ogromne glazy w dol, tam, gdzie stal Matt. I od razu pojawili sie ludzie z karabinami - trudne do rozroznienia cienie sylwetek strzelajacych bez przerwy, zatapiajacych pocisk po pocisku w ciele jaszczurki. Gila stanela na tylnych lapach, opierajac sie na ogonie, zeby zachowac rownowage, szukajac zrodla bolu. Jeszcze wiecej ludzi... Jeszcze wiecej broni, znowu strzaly, wiecej rozblyskow ognia, wiecej ryku i znow krew wylewajaca sie ze stu ran w boku zwierzecia. Masywna pomaranczowo-czarna glowa kiwala sie z boku na bok, a potezne szczeki otwieraly sie i zamykaly, lapiac wylacznie powietrze. -Nieee! - Matt uslyszal swoj wlasny krzyk. - Dooosc! Smiertelnie ranna bestia padla na bok, ryczac w kierunku swoich zabojcow, w ostatniej chwili wyciagajac lape do przodu i raz po raz rozrywajac ramie Matta. Wtedy zrozumial, ze juz nie spi. Otworzyl lekko oczy i wyjrzal spod powiek na swiat. Sciskanie za ramie nie ustawalo. Potem zdal sobie sprawe, ze to nic groznego ani zlowrogiego, tylko czyjas dlon drapiaca go w lokiec. Siedzial na krzesle w oszklonym pomieszczeniu OIOM-u. Zdal sobie teraz sprawe, ze jest to salka, w ktorej lezy doktor Nikki Solari. Przechylony na jedna strone, zasnal z glowa w polowie wsparta na ramieniu, a w polowie lezaca na lozku. Dotkniecie, ktore go zbudzilo z dziwacznego koszmaru, bylo dotknieciem doktor Solari. Julie Bellet, jedna z pielegniarek na nocnym dyzurze, pomachala do niego reka i usmiechnela sie przez szybe. Na zegarze sciennym tuz za nia wskazowki pokazywaly piata trzydziesci. Matt szybko otrzezwial. Sztywnosc karku uswiadomila mu, ze tkwil w tej pozycji przez dluzszy czas. Pacjentka, ktorej rece byly spiete skorzanymi paskami, bezglosnie blagala go o cos w polmroku. W jej otwartych oczach widac bylo strach i zagubienie. Polistyrenowa rura, ktora wsunal miedzy jej struny glosowe, byla wciaz na swoim miejscu. Urzadzenie do wspomagania oddechu przymocowane do rury warczalo lekko i syczalo, przy kazdym oddechu wtlaczajac jej powietrze w pluca. Do sali weszla Julie Bellet. -Witam, doktorze - powiedziala. - Spi pan juz prawie trzy godziny. Ale spal pan tak spokojnie, ze nikt nie mial serca pana budzic. -Ja... Hmm... Bylem troche zmeczony - wybakal. - Chyba juz czas na mala bezkofeinowa kawke i powrot na wysokie obroty. Usmiechnal sie niezbyt madrym usmiechem i odwrocil sie z powrotem do Solari. Wiedzial z wielu opowiesci pacjentow, ktorzy obudzili sie, stwierdzajac, ze maszyna wspomaga im oddech i ze maja rurke w gardle i w krtani, ze to doswiadczenie jest bardzo nieprzyjemne, wrecz przerazajace, tym bardziej gdy ma sie unieruchomione rece. Matt zapalil mala lampke fluorescencyjna nad lozkiem. -Doktor Solari, przepraszam, ze tak zasnalem. Mielismy tu kilka ciezkich dni. Nazywam sie Matt Rutledge, jestem pani lekarzem. Czy pani rozumie? Nikki kiwnela glowa, nie spuszczajac oczu z jego twarzy. -Dobrze - powiedzial. - Jest pani w Szpitalu Okregowym Hrabstwa Montgomery w miescie Belinda, w Wirginii Zachodniej. Jest pani zaintubowana, poniewaz wczoraj o malo nie utopila sie pani w jeziorze. Byla pani nieprzytomna ponad dwanascie godzin. Nikki, nie zwazajac na pulsowanie w skroniach, uniosla reke tak, jak pozwalal jej skorzany pasek, i wskazala zdesperowanym ruchem palca na swoja twarz. Ta rura. Wyjmijcie ja! Bardzo prosze, wyjmijcie ja, dlawie sie! Nikki modlila sie, zeby lekarz ja zrozumial. Matt Rutledge byl prawdopodobnie kilka lat starszy od niej, mial zyczliwa, ogorzala twarz i ciemne wlosy zebrane w kucyk nad kolnierzykiem koszuli. -Wiem, ze chcialaby pani, zeby natychmiast wyciagnieto te rure. Wiem, ze to okropne. Ale bardzo prosze, niech pani zrobi wszystko, zeby sie zrelaksowac i gleboko oddychac. Czy potrzebuje pani jakiegos leku, ktory by pani pomogl sie rozluznic?... Dobrze. Prosze mi dac znak, jezeli pani zmieni zdanie. Respirator jest ustawiony na wspomaganie oddechu, wiec musi pani tylko oddychac, nic wiecej. Przyrzekam, ze wyciagne te rurke, jak tylko bede mogl. Najpierw musimy zrobic zdjecie i gazometrie. Czy pani obiecuje, ze jesli poluznie paski na nadgarstkach, bedzie pani trzymala rece z daleka od rury? Nikki kiwnela glowa. Pielegniarka, ktora stala w drzwiach, podeszla, przedstawila sie i rozpiela paski. -Nikki - powiedziala. - Rurka intubacyjna jest wciaz umocowana w tchawicy, wiec prosze nie probowac niczego wyrywac. Moze sobie pani uszkodzic struny glosowe. Dobrze? Nikki zmusila sie, by kiwnac glowa. Czula sie tak, jakby miala w gardle waz ogrodowy. Analizujac sytuacje na zimno, wiedziala, co to jest i po co go tam umieszczono, ale na jakims niekontrolowanym, podstawowym, pierwotnym poziomie byla pewna, ze sie dlawi i dusi. Zamknela oczy, kiedy lekarz osluchiwal jej serce i pluca, badal jej brzuch i puls na rekach i stopach. Potem otworzyla oczy, a on zbadal je oftalmoskopem. Jego zachowanie bylo uspokajajace, a dotyk lagodny. Wydalo jej sie, ze lekarz wie, co robi, i zna sie na rzeczy. Zapadla sie glebiej w poduszki i zmusila sie do spokojniejszego oddychania. Krok po kroku i fragment po fragmencie wracaly do niej wydarzenia na autostradzie i w lesie. Dlaczego? To pytanie nie dawalo jej spokoju. Dlaczego? -Wszystko wyglada bardzo dobrze - powiedzial Matt. - Teraz napisze kilka zlecen i odswieze twarz. Wroce za chwile. Kiedy poszedl, Julie wygladzila jej przescieradlo i wytarla wilgotna sciereczka czolo i dlonie. -Wszystko bedzie dobrze - powiedziala. - Doktor Rutledge moze nie wyglada na profesora medycyny, ale, prosze mi wierzyc, jest naprawde swietnym lekarzem, najlepszym w tym szpitalu. Rozumiem, ze pani jest z Bostonu. Doktor Rutledge tu sie wychowywal, ale medycyne studiowal na Harvardzie. Sam pojechal z karetka nad jezioro i zaintubowal pania. Nikki kiwnela glowa, ze rozumie, i slabiutko podniosla w gore dlon z uniesionym kciukiem. Doktor. Nim ten grubas w garniturze ja zaatakowal, nazwal ja "pani doktor". Skad mogl wiedziec? Ci dwaj nie wyszli na droge, zeby ja ograbic ani nawet zgwalcic. Oni chcieli ja zabic. Dlaczego? Matt wrocil odswiezony i stanal przy lozku Nikki Solari. Umyl sie i ogolil, potem zgromadzil wszystko, co mu bylo potrzebne dla Lewisa Slocumba. Trzy godziny snu dobrze mu zrobily i przynajmniej w tej chwili czul sie skupiony i wypoczety. Wczoraj planowal, ze wroci na farme Slocumbow, zeby wymienic zaimprowizowana rurke tkwiaca w plucach Lewisa juz po kilku godzinach pracy w szpitalu. Tymczasem minal prawie caly dzien. No coz, przekonywal sam siebie, nie mogl zrobic nic ponad to, co zrobil, mial nadzieje, ze Frank Slocumb ma na tyle oleju w glowie, ze zaciagnie swojego brata do szpitala, gdyby sie zaczely klopoty. Solari sprawiala wrazenie bardziej rozbudzonej i ozywionej. Rentgen nie wykazal zapalenia pluc, a gazometria wypadla doskonale. Nadszedl czas dotrzymac slowa i usunac rure. Mial nadzieje, ze potem pytania pietrzace sie wokol wydarzen znad jeziora znajda swoja odpowiedz. Pewna tajemnica przestala juz byc tajemnica, a mianowicie dziwaczny sen, ktory nawiedzil Matta pare godzin wczesniej. Solari miala na wierzchu stopy tatuaz - pomaranczowo-czarnego potwora Gila. Matt zauwazyl go juz podczas pierwszego badania, ale byl zbyt zajety ratowaniem jej zycia, by sie nad tym dluzej zastanawiac. Okazalo sie, ze kobieta o eleganckich dloniach i dlugich palcach, ktore nasuwaly mu mysl, ze zajmuje sie ceramika, byla anatomopatologiem. W dodatku patologiem, ktory gral muzyke bluegrassowa i ma pomaranczowo-czarnego potwora Gila wytatuowanego na stopie. Chociaz tatuaze zrobily sie ostatnio dosyc popularne, nie byly zbyt czeste wsrod studentow medycyny i lekarzy w srednim wieku. Zastanawial sie, czy to nie pamiatka z czasow, kiedy miala do czynienia z narkotykami. Moze zajmowala sie dealerka? Czy to dlatego wlasnie ktos ja gonil przez las niedaleko Polki Nilesa? Matt rozmyslal nad tym, przygotowujac sie do wyjecia rurki intubacyjnej z jej gardla. Oczami wyobrazni zobaczyl rowniez wlasny tatuaz - naniesiony cienka igla na reke jako stale, niezmienne memento milosci i utraty. Nie, pomyslal, rzucajac spojrzenie w ciemne, wyraziste oczy Nikki Solari, rozne moze byc znaczenie tego dziwnego tatuazu, ale na pewno nie ma on zadnego zwiazku z narkotykami. Choc technika wyciagania rurki dotchawiczej jest prosta, ewentualne komplikacje przy tym zabiegu moga byc grozne dla zycia. Odessac tchawice, spuscic powietrze z mankietu, kazac pacjentowi zakaszlec i wyciagnac rurke. Proste. Niemniej jednak gdzies w cieniu czaila sie zmora odruchowego skurczu krtani, ktory moze zamknac droge przeplywu powietrza i - jesli jest mocny - prawie uniemozliwic ponowne zaintubowanie pacjenta. Matt nigdy nie wykonywal naglej tracheotomii, ale na wszelki wypadek mial pod reka niezbedny sprzet; na razie jednak niczego nie pragnal mniej. -Jestesmy gotowi, doktor Solari - powiedzial. Nikki kiwnela glowa i slabym gestem dloni dala mu znac, ze wszystko dobrze. Ta kobieta jest twarda, pomyslal. Niezaleznie od pozostalych cech charakteru na pewno jest twarda. -W porzadku - powiedzial. - Wiem, ze nastepna czesc nie jest zbyt przyjemna, ale musimy to zrobic. Julie, prosze o odessanie. Pielegniarka wlozyla cienki cewnik odsysajacy przez gorna czesc rurki az do tchawicy Nikki. Nikki zareagowala na to wtargniecie gwaltownym kaszlem i lzami, ktore poplynely jej po policzkach. -Naprawde bardzo przepraszam - powiedzial Matt. - Przejdzmy przez ten etap jak najszybciej. Prosze wziac gleboki oddech i zakaszlec. Nikki zrobila to, o co prosil. Lekkie pociagniecie i rurka wyszla. Pielegniarka zblizyla sie, zeby odessac plyn z ust i gardla, ale Nikki odsunela jej reke. -O Boze, wielkie dzieki - powiedziala drewnianym glosem. Pielegniarka polozyla czysta maske polistyrenowa na usta i nos Nikki. Przez minute i jeszcze nastepna nikt nic nie mowil, a Nikki z wdziecznoscia wciagala w pluca nasycone wilgocia i wzbogacone w tlen powietrze. Poziom tlenu we krwi mierzony pulsometrem umocowanym na czubku palca pozostawal w dobrych granicach, a obraz pracy serca na monitorze byl klarowny i spokojny. Nie wystapil tez skurcz krtani. -Wszystko w porzadku? - spytal w koncu Matt. -To bylo wprost okropne - powiedziala Nikki. - Czy tak sie u was wita nowego pacjenta? Tam, skad ja pochodze, lekarze przewaznie najpierw pytaja, gdzie czlowiek jest ubezpieczony. W malej salce na OIOM-ie znow przygaszono swiatla. Pielegniarki poszly przygotowac nowo przyjetego pacjenta - pacjenta, ktory prawdopodobnie zajmie sale po Nikki. Powoli, zatrzymujac sie co kilka chwil, Nikki opowiedziala historie sfingowanego wypadku na autostradzie, opowiedziala o chloroformie, o strzalach i w koncu o ucieczce przez las. Nie pamietala nic z wydarzen, ktore nastapily zaraz potem, jak wpadla do jeziora. Jej przerazajaca opowiesc zaabsorbowala Matta bez reszty, ale nie mniej niz kobieta, ktora ja relacjonowala. Wyczerpana, z pewnoscia cierpiaca z powodu bolu i zawrotow glowy, a takze innych skutkow wstrzasnienia mozgu, Nikki (nalegala, zeby tak sie do niej zwracal) miala tyle hartu ducha, inteligencji i poczucia humoru, ze te niesprzyjajace okolicznosci nie potrafily ich przytlumic. Mattowi cisnely sie na usta rozliczne pytania. Grimes tez na pewno bedzie chcial ja o wszystko wypytac. Na razie jednak wolalby go tu nie widziec. Niedlugo, kiedy Nikki calkowicie sie wybudzi, zadzwoni na komisariat policji. Na razie siedzial w milczeniu i czekal, kiedy ona odpoczywala. Sam sie dziwil, kiedy zdal sobie sprawe, ze uwaznie studiuje rysy jej twarzy. Dlaczego na niego tak podzialala? Nie bylo w niej prawie nic, a moze zupelnie nic, co przypominaloby mu kobiete, ktora tak kochal. O ile Ginny byla piaskiem na plazy i sloncem poludnia, Nikki byla raczej swiatlem ksiezyca i nieruchoma, ciemna powierzchnia wody na jeziorze noca. Usta Ginny byly niewinne jak usta dziecka, usta Nikki byly pelne i zmyslowe. Przez te wszystkie lata od czasu smierci Ginny Matt bywal czasem z innymi kobietami. Nigdy jednak zadna z nich go w ten sposob nie pociagala. Czul sie dziwnie - zaklopotany i jakby nielojalny. Dlaczego wlasciwie porownuje te kobiete z Ginny? ... aby te wspomnienia mowily ci, jak piekne jeszcze moze byc zycie... Tak powiedziala kiedys Mae? W tej chwili ostrzegawczy glos przypomnial mu, ze jest przeciez lekarzem Nikki. A zachowania z gatunku romantycznych ze strony lekarza w stosunku do pacjenta byly zabronione nie tylko przysiega Hipokratesa, ale rowniez przepisami stanowymi. Dla wielu lekarzy takie zawirowania konczyly sie szybko i byly prosta droga do posady kasjera w supermarkecie. -Hej, jest pan tam? - spytala Nikki sennie. -Ja... Hmm... Pewnie zasnalem. -Znowu? -Wygrywalem konkursy trzyminutowego snu na akademii medycznej. -Ja tez. Mialam byc chirurgiem, ale dali mi kopa, kiedy zasnelam przy stole operacyjnym. -Wyobrazam sobie, jak padasz na twarz w otwarta jame brzuszna. Powiedz mi, Nikki, dlaczego ci sie to przytrafilo? -Nie mam zielonego pojecia. Ale ci ludzie wiedzieli, kim jestem. Tego jestem pewna. -Czy mogli szukac narkotykow? -Wszystko mozliwe. Ale z tego, co pamietam, wynika, ze chodzilo im o mnie i o nic wiecej. Zdaje mi sie, ze mowili do siebie po imieniu, ale nie pamietam jak. Matt podniosl sie z krzesla. -Zaraz wracam - powiedzial. -Dokad idziesz? -Zadzwonic na policje. Szef policji Grimes pewnie chce uslyszec, ze jestes przytomna, a ja chce, zeby zanim sie dowiemy, o co tu chodzi, posadzil straznika przy twoich drzwiach. Nikki przetarla oczy. -Chyba rozmawialam na pogrzebie z szefem policji. -Owszem. Mowil mi o tym. -O ile pamietam, byl bardzo przyjaznie nastawiony. -To wszystko wyjasnia - powiedzial Matt, przypominajac sobie jego niestosowne wyczuwalne grozby na izbie przyjec. -Co wyjasnia? -Nic takiego. Nie kontaktowalismy sie jeszcze z twoja rodzina, Nikki. Daj mi numery telefonow, zadzwonie do twojego meza, rodzicow, czy do kogo chcesz. -Moj tato wlasnie dochodzi do zdrowia po niewielkim wylewie, mama wpada w histerie na widok wrobla, ktory zjada robaka, a kandydaci na meza, walczac o moje wzgledy, pojedynkuja sie na smierc i zycie. Mam nadzieje, ze z tego wyjde, wiec moze bysmy nikogo nie niepokoili? No, moze z wyjatkiem pracy. Mialam byc w robocie. Matt zapisal numer telefonu. -Ide, ale jeszcze tu frruce - obwiescil jak Schwarzenegger. -Jestes... bardzo... mily - odpowiedziala. Nie odpowiedzial, bo ona znowu odplynela w sen, oddychajac rowno i gleboko. Kiedy Matt wyjasnil, o co chodzi, oficer dyzurny na komisariacie policji w Belindzie przelaczyl go do Billa Grimesa. -Powiedziala panu, co sie wydarzylo? - spytal Grimes. -Nie wypytywalem jej. Najpierw chcialem do pana zadzwonic. -Niech pan mi nie mowi, ze odzyskal pan zdrowy rozsadek. -Bardzo zabawne. Powiedziala, ze bylo dwoch mezczyzn - jeden otyly, w garniturze. Drugi w typie sportowca. Cos to panu mowi? -Byc moze. Zaraz tam bede. -Powiedziala tez, ze do niej strzelali. -A wiec to byla rana od kuli, kolo ucha. -Na to wyglada. -W ciagu godziny ktos tam sie stawi - powiedzial Grimes. - A ja bede za kilka minut, zeby z nia porozmawiac. -Spokojnie, nie pali sie - powiedzial Matt, chcac mu dac do zrozumienia, zeby sie trzymal od niej z daleka. - Ma dosc powazne wstrzasnienie mozgu. -Jak pan sadzi, jak dlugo bedzie w szpitalu? -Jeszcze nie wiem. Pewnie kilka dni. Musi ja obejrzec neurolog i moze zrobimy badanie rezonansu magnetycznego, jesli neurolog uzna, ze to da cos wiecej niz tomografia komputerowa, ktora zrobilismy przy przyjeciu. -No dobrze. Wkrotce bedzie u was jeden z moich ludzi. -Bedzie jej pilnowal na okraglo, tak? -Moze pan sie zajmie swoja robota, a mnie pozwoli robic moja, Rutledge. -Nancy - zwrocil sie Matt do przelozonej pielegniarek na OIOM-ie - czy na pewno nie mozesz tu jeszcze troche zatrzymac doktor Solari? -Wiesz, Matt, ze poszlabym za toba w ogien - powiedziala Nancy Catlett - ale mamy na oddziale czterech pacjentow w stanie krytycznym, a na sale pozabiegowa przywioza nam wkrotce pacjenta po operacji tetniaka jamy brzusznej. W zaden sposob nie moglabym uzasadnic przetrzymywania tu pacjentki, ktora jest przytomna i w pelni swiadoma - nawet twojej pacjentki. -W takim razie przeniesmy ja do pokoju jednoosobowego. -To zalezy od jej ubezpieczenia. -Wystarczy, ze znajdziesz taki pokoj. Posadzimy policjanta przed drzwiami. Chcialbym, zeby tylko osoby niezbedne przy jej leczeniu i opiece tam wchodzily. Jezeli bedzie potrzebowala jakiegos konkretnego zalecenia, ja je wypisze. Jezeli jej ubezpieczenie nie pokryje tego, ja doloze reszte. -No wie pan, doktorze, chyba jednak do tego nie dopuscimy - powiedziala Catlett. - Ale jezeli pan traktuje tak wszystkich swoich pacjentow, to ja zmieniam lekarza i od jutra rejestruje sie u pana. Moj lekarz rodzinny i firma ubezpieczeniowa okropnie nie lubia placic za jednoosobowe pokoje szpitalne. Matt zrobil szybki obchod i zajrzal do wszystkich pacjentow, ktorych mial w szpitalu, a potem zaniosl do motocykla zestaw do drenazu oplucnej, woreczki do kroplowki, antybiotyki i inne niezbedne rzeczy, ktore "zorganizowal" dla Lewisa. Mysli na temat Nikki Solari i pytania dotyczace napadu na nia plataly mu sie po glowie, tak ze nie mogl sie skoncentrowac na niczym innym. Kiedy wrocil na oddzial, pielegniarki powiedzialy mu, ze Nikki przewaznie spala, zapadala w sen po kazdym z dwoch badan neurologicznych, ktore zlecil. Ale kiedy wszedl na sale, westchnela z zadowoleniem i otworzyla oczy. -Dobrze ze jestes - powiedziala, ziewajac. -Skad wiesz, ze jestem? -Cos mi sie czasem udaje wiedziec. -Jak twoj bol glowy? -Czy widziales kiedys koncert Riverdance z irlandzkimi werblami? -Aua. Mozesz dostac troche paracetamolu, ale wolalbym unikac czegos mocniejszego. -Moze byc paracetamol. Jestem silna. -Nie musisz mnie o tym przekonywac. Policjant, ktory bedzie cie pilnowal, juz tu jedzie. Mialas racje, Bili Grimes jest wobec ciebie bardzo opiekunczy. -Mam nadzieje, ze zdola wyjasnic sprawe. -To dobry glina. Kiedy chce byc dobry. Posluchaj, musze jechac na wizyte domowa, ale poczekam na oddziale, az pojawi sie ten policjant. A ty mozesz spac dalej. W tej chwili to najlepsza terapia, jaka mozesz sobie zafundowac. -Za chwile. Teraz czuje sie calkiem rozbudzona. Moglbys usiasc na minutke? Czuje sie troche jak Dorota, ktora wyjrzala przez okno i odkryla, ze nie jest juz w stanie Kansas. -Wolalbym porozmawiac z toba, niz wypelniac historie chorob. -Dzieki. Pielegniarki mowily, ze konczyles medycyne w Harvardzie. -Robilem specjalizacje w White Memorial. -Jestem pod wrazeniem. Mnie nie przyjeto tam na specjalizacje chirurgiczna. -Chirurgiczna? -Bylam rok na chirurgii w Metropolitan, a potem przenioslam sie na anatomie patologiczna. Chcialam miec gwarancje, ze moi pacjenci beda lezec bez ruchu, kiedy bede ich operowac. Gdzie wtedy mieszkales? -W Beacon Hill. W biedniejszej czesci. Bardzo mi sie podobalo w Bostonie, ale serce zawsze rwalo sie tu, w gory. Nie moglem sie doczekac powrotu. -To nietrudno zrozumiec. Tutaj jest bardzo pieknie. -Jezeli nie sciga cie para zwyrodnialych zabojcow. Moge cie o cos spytac? -Oczywiscie. -Chcialbym spytac o twoj tatuaz. -O co mianowicie? - spytala, jakby gotowa do obrony. -Och, drobiazg. Trzeba ci wiedziec, ze co krok spotykam tu lekarki i lekarzy, ktorzy maja potwora Gila wytatuowanego na stopie. Nikki zmruzyla oczy. Kpisz sobie ze mnie? Matt natychmiast pospieszyl ratowac sytuacje. -Nie, przepraszam cie bardzo. Niefortunne zarty to moja najmniej pozadana specjalnosc. Moja wina, moja bardzo wielka wina. - Podciagnal rekaw i pokazal jej wlasny tatuaz. - Ja na przyklad mam krzew glogu. Napiecie na twarzy Nikki zelzalo. -Kiedys bedziesz mi musial opowiedziec swoja historie - powiedziala. - A ja kazalam sobie zrobic ten tatuaz kilka lat temu. Paru moich przyjaciol muzykow zrobilo sobie tatuaze i ja postanowilam, ze tez chce miec. Wybralam grzbiet stopy, tak zebym mogla go widziec, kiedy chce, ale rowniez ukryc, kiedy chce. Pomyslalabym moze o jakims innym miejscu na ciele, gdybym wiedziala, ilu facetow bede miala dzieki temu. To jest zreszta tylko w polowie potworow Gila. Z przodu to salamandra. -U nas lekarze tez chetnie wybieraja te wersje - rzucil wbrew sobie. Tym razem jej oczy zaiskrzyly smiechem. -Po raz pierwszy zobaczylam te kombinacje na glinianym garnku w rezerwacie Indian Navaho w Arizonie - mowila dalej. - I kiedy artysta wyjasnil mi symbolike, przyjelam ten twor jako rodzaj swojego totemu. Salamandra jest niesmiala, miekka, bezbronna, slaba i tajemnicza. Jaszczurka Gila jest nieulekla, zwarta, jest jak wojownik, zdecydowana i tak zawzieta, ze kiedy chwyci cos swoim grubym ogonem, czesto trzeba jej obciac glowe, zeby wypuscila ofiare. Matt przypomnial sobie straszna smierc bestii w swoim snie i przeszedl go dreszcz. Nigdy nie odrzucal czynnika mistycznego czy ponadnaturalnego, poczynajac od snow, a ten coraz bardziej go niepokoil. Czy ten poruszajacy i niepokojacy scenariusz byl rodzajem repetycji pewnej sekwencji zdarzen z niedawnej przeszlosci, czy tez wizja czegos, co mialo nadejsc? -Widze, ze ci dwaj faceci na autostradzie dostali wiecej, niz sie spodziewali - powiedzial. Nie uslyszal odpowiedzi. Nikki znow miala zamkniete oczy, dawalo sie we znaki zmeczenie i skutki wstrzasu mozgu. Odlegle skutki tepego uderzenia w glowe nie daja sie przewidziec i sa potencjalnie niebezpieczne. Matt juz widzial zawodowych sportowcow, ktorzy musieli na zawsze wycofac sie z kariery, i innych, poczatkowo intelektualnie sprawnych, bez widocznych zmian w badaniu rezonansu magnetycznego - ktorych stan widocznie sie pogarszal w ciagu zaledwie paru dni. W ciszy modlil sie za Nikki Solari i za jej muzyke - skrzypcowa i niematerialna. Wstal i zanim sie odwrocil, powodowany impulsem, siegnal w kierunku lozka, aby dotknac jej reki. W ostatniej chwili cofnal sie. Ten gest bylby calkowicie niewinny i naturalny w stosunku do niemal wszystkich jego pacjentow. Ale - musial przyznac - nie w stosunku do tej pacjentki. ROZDZIAL 17 Doktor Jose Farria, prowadzacy ostatnie obrady Komisji Specjalnej do spraw Omnivaxu, trzema krotkimi uderzeniami drewnianego mlotka przywolal zebranych do porzadku. Na korytarzu, za zamknietymi drzwiami pomieszczenia, w ktorym odbywalo sie zebranie, nie bylo tlumu dziennikarzy i fotoreporterow, ktorzy przedtem relacjonowali wystapienie Lynette Marquand. Ale i tak media byly dosc dobrze reprezentowane. Dramatyczna obietnica pierwszej damy, ktora przyrzekla, ze cofnie cala procedure do punktu wyjscia, jezeli chociazby jeden z czlonkow szacownego grona zaglosuje przeciw szczepionce, w polaczeniu z implikacjami politycznymi i medycznymi calego projektu, sprawila, ze zainteresowanie spoleczne nie slablo.Dwudziestu jeden lekarzy i naukowcow zebranych w eleganckiej sali konferencyjnej przerwalo rozmowy i uroczyscie zasiadlo na krzeslach przy swoich wizytowkach ustawionych na solidnym okraglym stole. Jedno miejsce bylo puste - miejsce przedstawiciela organizacji konsumenckich - Ellen Kroft. -Chcialbym skorzystac z okazji - rozpoczal Farria - aby podziekowac wszystkim wam i kazdemu z osobna za niemal trzyletnie zaangazowanie i wysilek, ktorego kulminacja bedzie dzisiejsze glosowanie. Oddaliscie ogromne uslugi krajowi, medycynie, a wreszcie calej ludzkosci. Podczas dzisiejszego spotkania kazdy bedzie mial mozliwosc wygloszenia swoich ostatnich uwag na dowolny temat zwiazany z pracami, w ktorych uczestniczylismy. Potem kazdy odda glos - na tak lub na nie. W kontekscie przyrzeczenia zlozonego przez pierwsza dame spoleczenstwu amerykanskiemu decyzja o wstrzymaniu sie od glosu nie bedzie uwazana za glos sprzeciwu. Przerwal na chwile z takim wyrazem twarzy, jakby polknal zle przezuty kawalek miesa. -Zanim przejde do nastepnego punktu - powiedzial, odchrzakujac i zbierajac sie w sobie - chce przedstawic oswiadczenie, o co zostalem poproszony. Otrzymalem je dzisiaj rano wraz z notatka informujaca, ze jego kopie przeslano do redakcji "Washington Post" i "New York Times", jak rowniez do czterech duzych stacji telewizyjnych i do CNN. Jest to oswiadczenie pani Ellen Kroft, ktorej dzisiaj tu z nami nie bedzie. Przepraszam, ze nie zdazylem rozdac wszystkim kopii tego oswiadczenia, ale puszcze je obiegiem po zakonczeniu posiedzenia. Pani Kroft poprosila mnie, zeby jej oswiadczenie odczytac tu w calosci. W pomieszczeniu zapanowalo lekkie poruszenie, zebrani wymieniali spojrzenia - zaciekawione lub jawnie lekcewazace. George Poulos, siedzacy tuz obok pustego miejsca Ellen Kroft, wpatrywal sie w Farrie nieruchomym wzrokiem. -Poniewaz nie slysze sprzeciwow - powiedzial Farria - bede kontynuowac. Jeszcze raz odchrzaknal i poprawil okulary na nosie. -Szanowni koledzy i kolezanki. Jako jedyna przedstawicielka organizacji konsumenckich w komisji Omnivaxu podchodzilam do swoich obowiazkow nie jako naukowiec i lekarz, bo to wy jestescie naukowcami i lekarzami, lecz jako matka i babcia. Od dnia naszego pierwszego spotkania postawilam sobie trzy cele. Pierwszy to dowiedziec sie mozliwie najwiecej o procesach opracowywania szczepionek, ich testowania i wydawania zezwolen na ich uzytkowanie, a potem oceny, kiedy sa juz powszechnie stosowane. Drugim moim celem bylo dokladne zapoznanie sie z substancjami wchodzacymi w sklad Omnivaxu - z ich produkcja, charakterystyka kazdej z nich i wzajemnym na siebie oddzialywaniem. Moim ostatnim celem byly rozmowy z jak najwieksza liczba matek i ojcow z roznych kregow spoleczenstwa, zarejestrowanie ich nadziei i oczekiwan, a takze ich lekow zwiazanych ze szczepieniami w ogole, a Omnivaxem w szczegolnosci. Chcialabym omowic te kwestie w takim wlasnie porzadku. Wiele osob, a w tym wiekszosc z was, rodzina prezydenta i pani minister zdrowia Lara Bolton, uwaza, ze jednym z podstawowych wyznacznikow postepu w cywilizowanym spoleczenstwie jest stopien ochrony obywateli przed chorobami zakaznymi. Jak wiecie, choc nie wszyscy to wiedza, od tysiac dziewiecset czternastego roku liczba obowiazkowych szczepien i ich dawek, podawanych naszym dzieciom, wzrosla z trzech dawek Di-Per-Te do czterdziestu dawek dwunastu roznych szczepionek. A teraz, wraz z zastosowaniem Omnivaxu, choc liczba dawek znacznie spadnie, liczba szczepionek wzrosnie z nawiazka. Omnivax z pewnoscia wydaje sie ogromnym krokiem naprzod. Czy nie bedzie jednak negatywnych skutkow? Zlotym standardem przy badaniach kazdego nowego leku jest podwojnie slepa proba, w ktorej populacja badanych sklada sie z dwoch grup, w miare podobnych pod wzgledem demograficznym i zdrowotnym. Im wieksza jest badana grupa, tym lepiej, jezeli tylko cechy charakterystyczne grup sa rownorzedne. Jedna grupa otrzymuje lek, ktory podlega ocenie, a druga placebo. Proba jest podwojnie slepa, kiedy ani pacjent, ani lekarz prowadzacy nie wie, kto co otrzymuje. Im dluzej trwa taka ocena, tym bardziej wiarygodne sa jej wyniki. Wiele badan nad nowymi lekami trwalo dziesiec lat albo i wiecej. Moje badania dowiodly, ze zadna szczepionka nigdy nie przeszla przez podwojnie slepa probe. Potezne firmy farmaceutyczne finansuja znaczna czesc badan nad lekami, prowadzonych na uniwersytetach i w osrodkach farmaceutycznych. Maja rowniez elokwentnych pracownikow do kontaktow z prasa i z mediami, ktorzy wielokrotnie przekonywali spoleczenstwo, ze nie mozemy sobie pozwolic na to, by pozbawiac grupe kontrolna, ktora mialaby otrzymywac placebo, dobrodziejstwa ochrony przez szczepionke w oczekiwaniu na uzyskanie statystycznie znamiennych wynikow podwojnie slepej proby. Czy taka droga na skroty w procedurach naukowych przynosi jakas zauwazalna szkode naszej zdrowotnosci? Nie mam zdecydowanej odpowiedzi na to pytanie. Moge jedynie powiedziec, ze wzrostowi zakresu szczepien towarzyszy alarmujacy wzrost przypadkow chorob wynikajacych z nieprawidlowej odpowiedzi immunologicznej, takich jak astma, alergie, cukrzyca wieku mlodzienczego, a takze takich jak autyzm, zespol nadpobudliwosci i niedoboru koncentracji i inne przypadlosci, ujawniajace sie trudnosciami w uczeniu sie. Czy istnieje jakis zwiazek miedzy tymi zjawiskami? Czy szczepienia w jakimkolwiek stopniu zaburzaja prawidlowy rozwoj systemu odpornosciowego organizmu? Nie dowiemy sie tego, dopoki szczepionki nie zostana poddane dlugotrwalym podwojnie slepym probom. Tutaj Farria przerwal na chwile, zeby napic sie wody i nawiazac kontakt wzrokowy z osobami siedzacymi na sali. Wiele z nich wznosilo oczy ku gorze z irytacji, ze musza wysluchiwac wytartych sloganow, uproszczonych objawien jednego czlonka komisji, ktory nie ma zadnych uprawnien badawczych. -Wiem, co myslicie - powiedzial Farria - ale zamierzam przeczytac oswiadczenie pani Kroft do konca. Wyrzadzila nam wielka przysluge, wstrzymujac sie od glosowania. W laboratoriach i klinikach medycznych jestesmy silni i wplywowi. Ale przed trybunalem opinii publicznej przedstawicielka organizacji konsumenckiej ma wiecej do powiedzenia niz niejeden z nas. Kiedy to zebranie sie skonczy i juz oddamy glosy, kazdy z nas bedzie musial wypowiadac sie publicznie w kwestiach, ktore ona tu podnosi. Czy sa jakies pytania? -Miejmy wiec to juz za soba i glosujmy - powiedzial jeden z pediatrow. -Dziekuje ci, Mel - powiedzial Farria. - Do tego wlasnie zmierzalem. Poprawil sobie okulary i wypil jeszcze lyk wody. -A co mozna powiedziec o Omnivaxie? - pisze dalej pani Kroft. - Przede wszystkim niech mi wolno bedzie powiedziec, ze z trudem znajduje slowa, by wyrazic, jak ogromne wrazenie zrobila na mnie technologia zaangazowana w produkcje tego niezwyklego specyfiku. Ale znow musze spytac - a gdzie podwojnie slepa proba? Gdzie dlugotrwala ocena skutkow? Kiedy juz jakas szczepionka zostanie wprowadzona do uzytku, Urzad do spraw Zywnosci i Lekow opiera sie na systemie formularzy zawierajacych odpowiedzi lekarzy dotyczace reakcji. Badania wykazaly, ze jedynie niewielki procent lekarzy wypelnia takie formularze, mimo ze niejeden wie lub podejrzewa, iz wiele schorzen, z ktorymi sie styka, to schorzenia zwiazane z podawaniem lekow. Sa zbyt zajeci albo po prostu w danej chwili nie maja pod reka potrzebnego formularza. Ci, ktorzy wypelniaja takie dokumenty, czynia to przewaznie wtedy, kiedy podejrzana reakcja pojawia sie krotko po zazyciu leku i najczesciej kiedy jest to reakcja uderzajaca. Bledem byloby nie powiedziec, ze nie ma zadnego dowodu, iz Omnivax wywoluje jakies komplikacje. Ze wstepnych badan wynika, ze w porownaniu z zagrozeniami, przed ktorymi ma chronic, jest bezpieczny. Przeoczeniem jednak byloby rowniez nie wskazac, ze Omnivax jest na tyle silny, na ile silny jest jego najmniej wyprobowany skladnik. Trzydziesci szczepionek i brak podwojnie slepej proby. Ale brak tez wyraznych skutkow niekorzystnych. Te trzy fakty utrudniaja mi podjecie decyzji w sprawie glosowania. Tutaj dochodze do ostatniego z celow, ktore sobie postawilam jako przedstawicielka grup konsumenckich. Rodzice sa przerazeni tym, ze agendy rzadowe i przemysl farmaceutyczny ukrywaja przed nimi informacje o skutkach ubocznych szczepien. Ci rodzice, ktorzy chca odmowic zaszczepienia dzieci, sa za to scigani, chyba ze potrafia udowodnic, iz jakis specyfik godzi w ich podstawowe wierzenia religijne. Gdziekolwiek bylam, wszedzie rodzice zadaja trzech rzeczy: informacji, badan naukowych oraz wolnego wyboru. Dokad wiec nas to wszystko prowadzi? Mamy przed soba niezwykly produkt, ktory bezspornie ratuje ludzkie zycie. Mamy podstawowy istotny wzorzec prawidlowych badan naukowych, ktory pominieto, podobnie jak pomijano go przy kazdej szczepionce czy kombinacji szczepionek, ktore dotad stosowalismy. Mamy rodzicow, ktorzy chca wiecej informacji i wiecej kontroli nad tym, czym szczepi sie ich dzieci. Po doglebnym przemysleniu tych kwestii postanowilam, ze nie moge z czystym sumieniem poprzec Omnivaxu ani glosowac w ten sposob, by pozbawic spoleczenstwo amerykanskie jego ochronnych dzialan. Postanowilam wiec wstrzymac sie od glosu podczas ostatecznego glosowania nad jego akceptacja. Zycze moim kolegom i kolezankom z komisji mieszanej FDA i CDC wszystkiego najlepszego i dziekuje im za wyrozumialosc i za wiedze, ktora zyskalam dzieki nim w ciagu tych ostatnich trzydziestu dwoch miesiecy. Jose Farria odlozyl okulary. Sadzac po wyrazach twarzy zebranych, zadnego z nich w najmniejszym stopniu nie poruszylo to, co napisala Ellen. Po kilkunastu sekundach George Poulos podniosl reke i przemowil. -Wnosze, bysmy pomineli koncowe uwagi i przeszli od razu do glosowania. -Popieram - zabrzmial inny zmeczony glos. -Ktos jest innego zdania? - spytal Farria. - W porzadku. Sadze wiec, George, ze zaczniemy od ciebie. -Glosuje za. W chwili tego historycznego glosowania Ellen byla o setki kilometrow od siedziby FDA. Nigdzie sie nie spieszac, prowadzila samochod droga posrod zielonych wzgorz Catoctin w stanie Maryland, kierujac sie do drewnianego domku Rudy'ego Petersona. Dwie godziny przedtem podjechala do domu po Lucy i zawiozla ja do nieduzego, zalesionego parku, podzielonego na dwie czesci lagodnie plynacym strumieniem. Tam zaprowadzila ja na lawke, usiadla kolo niej, przytulila i ukolysala w rytm kolysania sie dziecka. Niedaleko, na placu zabaw, kilkoro dzieci hustalo sie na hustawkach i bawilo sie na drabinkach. Lagodny dzieciecy zapach Lucy, zapach mydla i czystosci, jest przeciez taki sam jak dzieci bawiacych sie nieopodal, pomyslala Ellen. Jej wlosy, jej skora, jej piekne oczy - to wszystko jest calkowicie normalne. A jednak siedzaca tu przy niej dziewczynka tak bardzo rozni sie od tych dzieci, jakby przybyla na ziemie z innej planety. Ellen rozejrzala sie dookola, zastanawiajac sie, czy nie sa sledzone. Ten ruch wywolal w niej fale mdlosci. Nie zauwazyla zadnego oczywistego kandydata na detektywa, ale to przeciez nic nie znaczylo. Ludzie, ktorzy wystapili przeciwko niej, to zawodowcy. -Odnajde tego czlowieka, kochanie - wyszeptala Ellen cicho. - Odnajda tego czlowieka, dowiem sie, kto za nim stoi, i dam im nauczke, taka, jakiej jeszcze nigdy w zyciu nie dostali. Siedzialy tam przez pietnascie minut, a lzy Ellen spadaly na wlosy wnuczki. Dzieci pobiegly do swoich zajec. Plac zabaw byl teraz pusty, a Lucy, kiwajac sie slabiej niz zazwyczaj, zwrocila metne spojrzenie w tamtym kierunku. -Kocham cie, skarbie - powiedziala w koncu Ellen, pomagajac dziewczynce wstac i prowadzac ja z powrotem do samochodu. - Chodz, jedziemy. Gayle czeka na ciebie w szkole. O jedenastej Ellen byla kilka kilometrow od drewnianego domku Rudy'ego. Wlaczyla radio i znalazla stacje, ktora przez trzaski zaklocen relacjonowala wydarzenia z Rockville. Po jednomyslnym glosowaniu, jak obiecala pierwsza dama Lynette Marquand, przyjeto szczepionke Omnivax do ogolnego stosowania. Za kilka dni Ellen bedzie obecna w dzielnicowej przychodni zdrowia w Waszyngtonie, gdzie pani minister zdrowia i opieki spolecznej Lara Bolton poda pierwszy zastrzyk tego specyfiku dziecku ze srodmiescia stolicy Stanow Zjednoczonych. Potem szczepienie Omnivaxem bedzie obowiazkowe dla wszystkich nowo narodzonych dzieci, a dorosli i inne dzieci beda mogly mu sie poddac z wyboru. Rozpocznijmy igrzyska - pomyslala Ellen z gorycza. Byla zdenerwowana, ale i gotowa do dzialania. W gruncie rzeczy nie miala wyboru. Zrobila to, co musiala zrobic. Gdyby mimo wszystko uparla sie przy glosowaniu przeciw Omnivaxowi i cos staloby sie Lucy, nie moglaby z tym zyc. Dziennikarz radiowy nic nie wspomnial o tym, ze Ellen wstrzymala sie od glosu. Jak uslyszala w sprawozdaniu, najwiekszy nacisk polozono na polityczne skutki tego, ze administracja Marquanda pragnie dotrzymac slowa danego amerykanskiemu spoleczenstwu. Moze jutro lub za pare dni, myslala, jej oswiadczenie nabierze wiecej rozglosu. A moze nie. Teraz to i tak nie mialo wiekszego znaczenia. Kiedy jej wyobraznia odtworzyla obraz cuchnacego dymem z papierosow, aroganckiego bandziora siedzacego spokojnie u niej w salonie, mocniej scisnela dlonmi kierownice. Ten dran dobrze wywiazal sie ze swojego zadania. Przekonal ja, ze jezeli on zechce, nikt, kogo Ellen kocha, nie bedzie mogl byc bezpieczny, i ona nic nie moze na to poradzic. Miala nadzieje, ze nie wie jednego - ze wygral tylko pierwsza runde. Rzucila juz promien swiatla na cala sprawe w oswiadczeniu dla prasy, majac pewnosc, ze nie przyniesie to zadnych nieprzyjemnych reperkusji. Teraz musi znalezc sposob, by uderzyc mocniej i celniej - najlepiej smiertelnie. Poza tym, ze uchronila Lucy, nie stopujac glosowania, zyskala na czasie, ktorego tak potrzebuje Rudy Peterson na dokonczenie pracy. Zjechala z glownej drogi na nieoznakowana lesna, szutrowa, ktora przecinala lake umajona dzikimi lesnymi kwiatami. Promienie slonca rozjasnialy kolory poszycia. Slychac bylo bzyczenie owadow, a w powietrzu wisial zapach poznego lata. Na koncu drogi, otoczony mlodnikiem, stal drewniany dom Rudy'ego. Rudy mieszkal w jednym pokoju w akademiku z Howardem i byl swiadkiem na ich slubie. Przez wiele lat pracowal jako biolog i statystyk w Urzedzie do spraw Zywnosci i Lekow, skad po ktorejs kolejnej reorganizacji przeszedl na wczesniejsza emeryture. To jednak nie cala ich historia. Mimo ze przez wiele lat przyjaznil sie z jej mezem, Ellen zawsze myslala o Rudym Petersonie jako o anty-Howardzie. Howard byl przystojny i uwodzicielski, a Rudy, refleksyjny, filozoficzny, nie byl typem mezczyzny, za ktorym uganialyby sie kobiety. Howard mial poczucie humoru latwe i blazenskie, a Rudy przewrotne i subtelne, z delikatna domieszka cynizmu. Okazalo sie, ze w Howardzie jest wiecej ciala niz ducha, ale Rudy pozostal lojalnym, oddanym przyjacielem, ktory nigdy nie mowi zlego slowa o swoim bylym kumplu z akademika. W gruncie rzeczy byl jedynym z grona ich znajomych sprzed rozwodu, ktoremu sie udalo utrzymac dobry zwiazek z nimi obojgiem. Ellen zaparkowala obok zabytkowej terenowki Rudy'ego, rzucila okiem na dom, a potem obeszla go dookola. Nie bylo sensu szukac go w srodku w taki dzien. Waska, wydeptana sciezka biegla od malego podworka za domem przez las do akwenu Rudy'ego. Byl to sliczny, maly staw - Rudy mowil, ze ma dwa i pol hektara - zasilany woda z gorskich strumieni, bogaty w pstragi i okonie dzieki firmie, ktora zajmowala sie zarybianiem jezior. Rudy, w lodce wioslowej, tkwil na samym srodku stawu, spogladajac na gory, od czasu do czasu odrywajac wzrok od horyzontu, zeby zarzucic wedke. Mial na sobie swoj charakterystyczny slomiany kapelusz w stylu Tomka Sawyera. Nawet z tej odleglosci Ellen czula zapach wisniowego tytoniu z jego fajki. Zgodnie z dobrze udokumentowanymi badaniami przeprowadzonymi w Szkocji, jak jej kiedys powiedzial, jedna fajka tytoniu wisniowego dziennie przedluza czlowiekowi zycie o trzy i pol roku, podczas gdy dwie lub wiecej skracaja je o piec lat. Usiadla w cieniu na brzegu, ale wkrotce ja zobaczyl i pomachal reka. -Ahoj! - zawolal. - Juz przyplywam. Ellen patrzyla, jak zwija zylke, chowa wedke i wiosluje w jej kierunku. Gdy tylko go zwolniono z Urzedu do spraw Zywnosci i Lekow, Rudy zlikwidowal mieszkanie w Rockville i przeniosl sie na stale do domu w gorach. Stary kawaler, mial brata, siostrzenice i siostrzenca, kilku dobrych przyjaciol oraz pasje do stolarstwa i klasycznej muzyki fortepianowej, ktora gral jak rzadko ktory amator. Ellen martwila sie zawsze, ze spedza zbyt duzo czasu sam, i starala sie raz lub dwa razy w tygodniu zadzwonic do niego, a raz na kilka miesiecy wybierala sie na kilka dni, przywozac zapas domowego jedzenia, ktory starczal mu na pare tygodni. Od kiedy zostala czlonkiem Komisji Specjalnej do spraw Omnivaxu, telefonow i odwiedzin u przyjaciela bylo coraz wiecej. Rudy przycumowal lodke do zgrabnego pomostu, potem wysciskali sie i wycalowali w policzki. Mial okragla, chlopieca twarz, ktora wygladala, jakby jeszcze nie znala brzytwy. Prawie nie mial juz wlosow, tylko srebrny wianuszek wokol glowy. Ellen i inni przyjaciele uwazali, ze jest tak podobny do aktora Gavina MacLeoda, ze mozna mu dac przydomek Kapitan. On zas w odpowiedzi namalowal na burcie swojej lodki "Statek Milosci". -A gdzie ryby? - spytala. -Wyrzucam je z powrotem. Ale o tej porze lata wiekszosc jest juz ze mna po imieniu. Biora tylko po to, zeby je wciagnac na gore i zeby mogly pogadac. Raz na jakis czas ktoras tak sie poharata, ze musze ja przyniesc do domu i zrobic z niej kolacje. -Milo cie widziec. Objela go ramieniem i poszli razem do domu z drewnianych bali. -No to mow - powiedzial, kiedy zrobil dwie filizanki herbaty. - Jak poszlo glosowanie? Nasypalas piasku w tryby maszyny? Ellen rozmawiala juz z nim po tym, jak Lynette Marquand oglosila swoje slynne przyrzeczenie, ale nie mowila mu jeszcze o odwiedzinach mezczyzny z blizna po zajeczej wardze. -Nie poszlam na glosowanie. Rudy uniosl lekko brwi. -Przypuszczam wiec - powiedzial - ze nasza przyjazna wszystkim szczepionka weszla do ogolnego stosowania. -Dwadziescia dwa glosy do zera. -Przy jednym wstrzymujacym sie. -Przy jednym wstrzymujacym sie. Pierwsza dawke maja podac jakiemus dziecku za kilka dni. -Pierwsza z milionow. -Z dziesiatkow milionow, nalezaloby raczej rzec - poprawila go ponuro. -Jeszcze nie powinni - powiedzial. Twarz jej pojasniala. -Masz dowod? -Moze nie dowod. Ale jak ci juz mowilem, zblizamy sie do czegos waznego. -Opowiedz mi o tym. Rudy spojrzal na nia z zyczliwoscia, a potem pokrecil glowa. -Ty masz pierwszenstwo - powiedzial. - Jestem czlowiekiem cierpliwym, ale czuje, ze masz mi jeszcze niejedno do powiedzenia. -Wybacz mi, Rudy. Wiem, jak sie zamartwiales o mnie, kiedy odszedl Howard. Chcialam ci powiedziec o tym, co zmusilo mnie do wstrzymania sie od glosu, a jednoczesnie cie nie zdenerwowac, tylko nie wiedzialam jak. -Ty to masz sposoby, zeby czlowieka zaintrygowac. Ellen usmiechnela sie ironicznie. -No, chyba tak - powiedziala. - Nie gniewaj sie. Znasz mnie, wiesz, ze jestem mistrzynia w zamartwianiu sie tym, ze inni sie martwia. Przedwczoraj jakis mezczyzna wlamal sie do mojego domu i czekal na mnie w srodku. Byl olbrzymi, smierdzial dymem z papierosow i mial gruba blizne nad warga. Siedzial sobie jak gdyby nigdy nic, usmiechajac sie, pokazal mi zdjecia Lucy w szkole, na podworku, nawet w jej sypialni, i dal mi do zrozumienia, ze ja porwa albo zabija w jakis okropny sposob, jezeli zaglosuje tak, ze Omnivax pojdzie do kosza i trzeba bedzie zaczac wszystko od nowa. Rudy wypuscil z pluc powietrze, wywinal wargi i gwizdnal cicho. -Przykro mi, ale nie jestem wcale zaskoczony. Ta szczepionka duzo znaczy dla wielu grubych ryb, to sa wielkie pieniadze. Potrafisz opisac tego skurczybyka? -Oczywiscie, ale co to da? -To jakis poczatek. -Byl taki pewny siebie, Rudy. Siedzial w moim wlasnym domu, usmiechajac sie pod wasem, wiedzac, ze nie moge nic zrobic i musze go sluchac. Powiedzial, ze jezeli pojde na policje, to nic nie da, a on i tak sie dowie. Ellen poczula, ze puszczaja jej nerwy. Zagryzla dolna warge i otarla wierzchem dloni kilka lez. -Pewnie mial racje i w jednym, i w drugim - powiedzial Rudy. - Naprawde robi mi sie niedobrze, kiedy pomysle, ze wlasnie tobie sie to przytrafilo. - Wyciagnal do niej reke i niezrecznie poklepal ja po dloni. - Czy pamietasz cos jeszcze? -Gdy juz skonczyl swoje grozby, zadzwonil z komorki i pod dom podjechal jakis samochod. Wyszedl na ulice tak spokojnie, jakby byl akwizytorem, a potem odjechal sobie. Probowalam zobaczyc numer samochodu, ale odjechal bardzo szybko. -Czy nie powiedzial czegos, z czego mozna by wnosic, kto go wynajal? Ellen potrzasnela glowa. -Chyba nie. Powiedzial, ze zatrudnil go ktos, kto chcialby, zeby Omnivax jak najszybciej wszedl do obiegu. Zapytalam, czy pracuje dla prezydenta Marquanda albo firmy farmaceutycznej, ale zbyl mnie bardzo szybko. -Tak sie zastanawiam - powiedzial Rudy. - Stawialbym na kogos, kto produkuje leki. Jesli chodzi o Lynette Marquand, raczej watpie, czy moglaby wynajac kogos takiego, ale nie moge nic powiedziec o jej pracownikach albo o mezu - skoro jestesmy przy rodzinie prezydenckiej. -Poczekaj, powiedzial: "ludzie, dla ktorych pracuje" i "mocodawcy". W liczbie mnogiej. Pamietam to dokladnie. -Wiesz co, masz tu kartke papieru. Chcialbym, zebys spisala o nim wszystko, co zapamietalas. Jak wygladal, jak byl ubrany, sposob bycia, slowa, jakimi sie poslugiwal, wszystko. -I co to da? -Jeszcze nie wiem, ale jak mawiala moja babcia, nie zaszkodzi. Moze cos, o czym zapomnialas, nagle stanie ci przed oczami. -Moze. Chce go odnalezc, Rudy. Chce go odnalezc i... i zrobic mu cos takiego, zeby zabolalo. Zamykam oczy w nocy i widze te ohydna twarz i te szydercze oczy. Budze sie w srodku nocy zlana potem. Dzisiaj rano az mnie zemdlilo. Tak bardzo chcialam isc na policje, ale po tym, co powiedzial, nie moglam sie na to zdobyc. -Podejdzmy do tego spokojnie, Ellen. Pomoge ci. Jezeli ten facet jest na wolnosci, znajdziemy go. Ale najpierw spiszmy czarno na bialym wszystkie fakty. Znasz mnie. Potrzebuje danych. Ty siadz tu i pisz, a ja zrobie herbate. -A potem powiesz mi, co u ciebie? -Potem ci powiem - odparl Rudy. Pokoj do pracy Rudy'ego miescil sie na pietrze drewnianego domu, dawnym poddaszu. Okna w ukosnym dachu, belkowany strop, boazeria z sosnowego drewna, polki na ksiazki od podlogi do sufitu - dzieki temu wszystkiemu mozna bylo sie czuc w tym pomieszczeniu rownie dobrze jak w towarzystwie jego wlasciciela. Spora czesc przestrzeni zajmowalo wielkie debowe biurko, na ktorym stal komputer i inne skomplikowane urzadzenia elektroniczne. W gabinecie Rudy'ego bylo tez miejsce do czytania - dwa wytarte skorzane fotele i kanapa. Przy jedynym oknie stal teleskop skierowany w strone podworka i w kierunku jeziorka. Kiedy Ellen skonczyla spisywac wszystko, co zapamietala o dobrze ubranym i elokwentnym zabojcy, zdjela buty i usiadla wygodnie na fotelu. Rudy usiadl naprzeciwko. Kiedy wyprostowywal nogi, zeby polozyc je na kanapie, jego bose stopy otarly sie o jej stopy. Cofnal je szybko i wymruczal jakies slowa przeprosin, a na jego twarzy pojawila sie dziwna mieszanina zazenowania i... i czego jeszcze? - zastanawiala sie Ellen. Potem zauwazyla kolory na policzkach Rudy'ego. -No wiec? - spytala, kiedy oparl stopy o kanape w przyzwoitej odleglosci od jej nog. -No wiec, wiesz w czym jest problem, kiedy sie probuje sprawdzic, czym jest ten caly Omnivax? Nie zeby istnialy jakies dane naukowe absolutnie pograzajace ten specyfik - bo niczego takiego nie ma. Chodzi o to, ze dane na temat tak poteznej i przeprowadzanej na tak szeroka skale operacji sa bardzo skape. A jako statystyk lubie sie bawic wielka liczba danych i ustawiac je naprzeciwko siebie, prawie tak jak lubie lowic ryby. Ta megaszczepionka w pewnym zakresie zostala poddana probom, ale nie bylo nad tym kontroli, wszystkie jej skladniki zostaly przebadane indywidualnie i w pewnych kombinacjach ze soba, ale rowniez nie w sposob kontrolowany. Kazdy kawalek szkielka w tym kalejdoskopie, jakim jest szczepionka, prezentuje sie bardzo dobrze, ale tylko w takim zakresie, w jakim zostal oceniony. Nie mam watpliwosci, ze Omnivax chroni przed infekcjami, przed ktorymi ma chronic. -Slysze, ze teraz bedzie jakies ale. -Ale gdyby sie pojawil jakis nowy lek, na przyklad przeciw artretyzmowi, albo jakas nowa pigulka antykoncepcyjna, nie wyobrazam sobie, zeby ja mozna bylo zatwierdzic do ogolnego stosowania na podstawie tak skapych danych. -O ile wiem, szczepionki nigdy nie poddano scisle kontrolowanej podwojnie slepej probie. -O ile ja wiem, masz racje. Lekarze i przemysl farmaceutyczny, a takze niektorzy z moich dawnych przyjaciol w FDA woleliby sie dowiedziec o problemach z ta szczepionka juz po fakcie, niz ryzykowac pozbawienie spoleczenstwa ochrony chocby przed jednym najmniejszym mikrobem, bo w tym jest kasa, moja droga. -Mow dalej. -No coz, tak jak ci juz mowilem, pomimo ograniczonych mozliwosci i czasu, postanowilem sie skupic na przebadaniu najslabszych ogniw w lancuchu Omnivaxu. Przerylem sie przez stosy danych dostepnych na temat kazdego z rzadszych schorzen - przez wszystkie te informacje, ktore nazywam graczami spoza glownej druzyny. Jak juz wspomnialem, liste otwiera szczepionka przeciw goraczce z Lassy. Jest stosunkowo nowa. Tak jak nowe sa przypadki infekcji, przeciw ktorej zostala stworzona. Uzyskala atest na ogolne stosowanie jakies dziesiec lat temu. Ze statystycznego punktu widzenia - przynajmniej z mojego statystycznego punktu widzenia - wprowadzono ja do uzytku zbyt szybko i zbyt pochopnie. -Obawiano sie powaznej epidemii, ktora mogla w kazdej chwili wybuchnac w Stanach. -Wiem, tylko ze do epidemii nie doszlo - przynajmniej wtedy nie doszlo. Coz, nie moge powiedziec, ze ta szczepionka budzi jakies zastrzezenia, ale jestem pewien, ze doglebnie jej nie przebadano. -To juz wiemy - powiedziala Ellen, majac nadzieje, ze w jej tonie nie bedzie slychac nuty glebokiego rozczarowania. - To wszystko, co masz? Rudy zrozumial jej reakcje i przez kilka sekund siedzial w milczeniu. Potem pokrecil glowa i usmiechnal sie z duma. -Nie - powiedzial. - W gruncie rzeczy to nie ja to mam. Wykonalem pare telefonow, miedzy innymi do starego kumpla z CDC, z ktorym kiedys pracowalem. Nazywa sie Arnold Whitman, jest epidemiologiem i mikrobiologiem. Arnie na nasza prosbe przyglada sie szczegolowo przypadkom zakazenia goraczka z Lassy. Jezeli ktos go nakryje, ze lazi i weszy po nie swoim terenie, moze stracic prace. Tak czy inaczej, moze nic nie znalezc, ale Arnie jest dobrej mysli, a on jest bardzo wysoko na mojej liscie bystrzakow, ktorzy raczej sie nie myla, jezeli chodzi o sprawy naukowe. -Ty powinienes byc na tej liscie - powiedziala Ellen. -Alez ja jestem. Teraz powaznie, posluchaj. Okres wylegania goraczki z Lassy od chwili zetkniecia sie z wirusem do chwili wystapienia objawow wynosi od siedmiu do czternastu dni, gora dwadziescia jeden. Osiemnascie przypadkow w Stanach Zjednoczonych, to - jak sie wydaje - osoby, ktore przywlokly infekcje z Afryki. Reszta przypadkow to prawdopodobnie ci, ktorzy zlapali wirusa od tej osiemnastki. Jesli uwzglednimy znany nam okres wylegania sie choroby, dochodzimy do wniosku, ze kazda z osiemnastu osob zarazila sie mniej wiecej wtedy, kiedy juz opuszczala Afryke i wracala do Stanow. -To dziwne. -Co najmniej dziwne, moja droga. To do badania takich danych narodzila sie moja statystyka - aby nadawac im sens. A teraz zgadnij, co sie dzieje? -Te dane nie maja sensu. -Wlasnie! Nie ma zadnego sensu w tych osiemnastu przypadkach zarazen w chwili wyjazdu z Afryki do Stanow, poniewaz w badanej materii cos jest nie tak. -Ale co? -To jest wlasnie zagadka. Nie wiem, o co tu chodzi, a przynajmniej na razie nie wiem. Ale czekaj, to nie wszystko. Tam, gdzie goraczka z Lassy wystepuje czesto, ma bardzo wyrazny okres nasilenia w styczniu i w lutym. Przygotowalem tu taki niewielki wykres, w ktorym ujalem wszystkie przypadki sprzed trzech lat, na podstawie danych Ministerstwa Zdrowia Sierra Leone, ktore dostalem dzieki mojemu kumplowi Arniemu. -Imponujacy - powiedziala Ellen. -W kazdym razie wzorzec stycznia i lutego, o ktorym pisza podreczniki, na pewno jest widoczny. A teraz spojrz na nasze osiemnascie przypadkow. Ellen przylozyla drugi wykres do pierwszego. W styczniu byl tylko jeden przypadek zachorowania, a w lutym zadnego. Wiekszosc zachorowan wystapila latem. -Co na to twoja statystyka? Rudy udal, ze nacisnal na dzwonek, dodajac do tego efekty dzwiekowe. -Liczby znow mowia, ze cos jest nie tak. Nie musze ci chyba przypominac, ze to sa moje liczby, a moje liczby nie klamia. Mozna by powiedziec, ze w maju, czerwcu i lipcu jestesmy znacznie bardziej zagrozeni goraczka z Lassy, lecac do Stanow Zjednoczonych, niz przebywajac w Afryce. -Co zrobimy z tymi wszystkimi informacjami? -Postaramy sie przeksztalcic je w hipoteze robocza - odparl - scenariusz, w ktory te dane ladnie sie wpasuja i cos wyjasnia. Potrzebne nam sa teraz fakty. -Gdzie zaczniemy? -Chyba w ambasadzie Sierra Leone w Waszyngtonie. Pewien moj przyjaciel w Departamencie Stanu mowi, ze maja tam dostep do listy pasazerow kazdego lotu do Stanow. Oprocz tego interesowaloby mnie, ilu Amerykanow zapadlo na goraczke z Lassy w Afryce w porownaniu z tymi, ktorzy zachorowali po powrocie do kraju. Sadze, ze moglibysmy uzyskac te informacje rowniez z Sierra Leone. Dane! Pragne danych! Ellen zerwala sie z fotela i objela Rudy'ego. -Wiem, ile cie to kosztowalo, Rudy, ale jestes moim najlepszym przyjacielem na swiecie. -To akurat nie jest najtrudniejsze - powiedzial, odwracajac oczy. ROZDZIAL 18 -Zatrzymanie krazenia na OIOM-ie... zatrzymanie krazenia naOIOM-ie...Matt byl na drugiej chirurgii, pisal zlecenie na przeniesienie Nikki do jednoosobowej sali, kiedy uslyszal alarm. W zasadzie nie mial watpliwosci, ze jego powodem jest szescdziesiecioparoletni drwal, ktory zajal lozko Nikki. Matt minal go w korytarzu, kiedy wnoszono go na oddzial, i zauwazyl sinosc wokol ust i lekka bladosc skory, z czego mozna bylo wnioskowac, ze ma niewydolnosc serca. Matt pobiegl na OIOM i zjawil sie tam w tym samym czasie co dwie pielegniarki i technik obslugujacy respirator. Chociaz nie zalowal tego, ze przeniosl sie z ratownictwa medycznego, gdzie pacjenci zmieniali sie jak w kalejdoskopie, do podstawowej opieki zdrowotnej, gdzie zwiazki z pacjentami byly mocniejsze i blizsze, potrafil sie szybko przestawiac, a ruch towarzyszacy naglym przypadkom i skomplikowanym urazom wciaz podnosil mu adrenaline we krwi. Dotarl na sale i dopiero wtedy zorientowal sie, ze kardiolog przy lozku pacjenta to Robert Crook. Matt nie mial z nim kontaktu od czasu niefortunnego spotkania w dyrekcji kopalni. Crook, kiedy go zobaczyl, zrobil niechetna mine i z rezygnacja pokrecil glowa. -Potrzebuje pan pomocy? - spytal Matt, silac sie na wesolosc w glosie. -Chyba juz mialem dosc pomocy - odpowiedzial niechetnie Crook. Stojaca za nim pielegniarka Julie Bellet gwaltownie krecila glowa i bezglosnie wypowiedziala: "Zostan!". -Moze na wszelki wypadek zostane. -Niech pan robi, co pan chce. Zaczynamy od czterystu dzuli. Sto dwadziescia piec powinno wystarczyc - pomyslal Matt. Julie spojrzala na niego blagalnie, ale mogl tylko wzruszyc ramionami. Czterysta to bylo zdecydowanie za duzo, ale nie az tyle, by wyzywac Crooka na pojedynek. Kardiolog brnal dalej, ustawiajac plytki defibrylatora na piersi mezczyzny. -Gotowe!... Teraz - wlaczyc! Julie Bellet nacisnela guzik, podajac czterysta dzuli pradu elektrycznego wprost na klatke piersiowa drwala. Niemal natychmiast chaotyczny wykres fibrylacji zastapil szybki, miarowy rytm. -W porzadku - powiedzial Crook tonem stanowczym i zdecydowanym. - Pacjent ma teraz porzadny, przyspieszony rytm nadkomorowy. Podajmy mu miligram propranololu dozylnie. Nie! - krzyknal Matt do siebie. Bledna diagnoza, zle leczenie. Zrobil krok w kierunku Crooka. -Robercie - powiedzial cicho, tak zeby obecni na sali nie slyszeli - to jest czestoskurcz komorowy. Jestem pewien. Ksylokaine, nie propranolol. Crook spojrzal na niego z wsciekloscia. -Miligram propranololu dozylnie - polecil raz jeszcze. - Albo lepiej dwa. Podawac powoli. Cholera jasna! - pomyslal Matt, bezskutecznie probujac uniknac blagalnego spojrzenia Julie Bellet, ktora wraz z inna pielegniarka powoli i z ociaganiem zabierala sie do wykonania polecenia. Za chwile wybuchnie wojna. -Robercie - szepnal raz jeszcze - podaj mu ksylokaine i zapobiegniesz migotaniu. Spojrzenie Crooka rzucone w bok bylo, jesli to mozliwe, jeszcze bardziej jadowite niz przedtem. -Podziekuje ci, gdy... W tym momencie wraz z trzepotaniem nieskutecznych uderzen serca rytm niestabilny przedsionkowej tachykardii przeszedl w zagrazajace zyciu migotanie komor. -Czterysta dzuli - polecil Crook, unikajac wzroku Matta. - Podajcie mu tez setke ksylokainy. Na razie sie wstrzymamy z propranololem. W tej chwili reanimacja, ktora powinna byc nieskomplikowana i szybko zakonczyc sie powodzeniem, mogla rownie szybko wymknac sie spod kontroli. Na szczescie sily potezniejsze niz sily obecnych w tej sali postanowily, ze czas starego drwala jeszcze nie nadszedl. Po uderzeniu elektrycznym podano dawke ksylokainy, ktora pacjent powinien dostac od razu, po czym nastapil jeszcze jeden elektrowstrzas i nagle wszystko bylo juz w porzadku - prawidlowy zapis rytmu serca na monitorze i prawidlowe cisnienie krwi. -Dobra robota - powiedzial Matt. Robert Crook nie odezwal sie ani slowem. W kilka minut sytuacja w ukladzie krazenia pacjenta ustabilizowala sie. Powrocily mu kolory, a cisnienie wzroslo i pozostalo na stalym poziomie. Crook gestem dloni poprosil Matta na bok sali, gdzie mogl do niego mowic szeptem, tak zeby go nikt nie slyszal. -Przyjmij rade madrego czlowieka - powiedzial nieprzyjemnym glosem - i pomysl o tym, zeby znalezc jakies inne miejsce na praktyke lekarska. Gdzies daleko stad. -Ale mnie sie tu podoba - powiedzial Matt. - Tu sie wychowalem. Zawsze chcialem sie tu zestarzec. -No to, do cholery, mozesz sie zestarzec gdzie indziej. Jesli w ogole chcesz dozyc starosci. Przekroczyles granice, Rutledge. -Nie wiem, o czym mowisz. -Poniektorzy moga ucierpiec i nie bede zdziwiony, jesli znajdziesz sie wsrod nich. -Grozisz mi? -Doktorze Crook! Julie Bellet pokazywala palcem na ekran monitora, gdzie ukazaly sie kolejne nieregularne uderzenia. -Jeszcze piecdziesiat ksylokainy dozylnie - rzucil ostro Crook. Odwrocil sie tylem do Matta. - Nikogo nie udalo ci sie nabrac. Nagle Matt wyciagnal reke, chwycil Crooka za krawat i koszule, tak ze jego plecy zaslonily ruch Matta przed wzrokiem pielegniarek. -Ani tobie - warknal. - Nigdy wiecej nie probuj mi grozic. Calkowicie zaskoczony, spasowialy Crook wyrwal sie i poprawiajac krawat i koszule, wrocil do lozka chorego. Matt nie pamietal, zeby kiedykolwiek kogos fizycznie zaatakowal, od czasu kiedy wyrosl z krotkich spodenek. Glupota, absolutna glupota! Mial niesamowite szczescie, ze nikt nie zauwazyl tego, co zrobil. Z zacisnietymi piesciami odwrocil sie na piecie i nie spojrzawszy za siebie, wyszedl z OIOM-u. Oczywiscie, ze Crook wie o tym, ze dotarli do skladowiska toksycznych odpadow - myslal Matt. Ale czy to ostrzezenie pochodzilo od Armanda Stevensona, czy moze kardiolog sam przekroczyl pewne wyznaczone granice i zrobil wiecej, niz pozwalalo mu stanowisko w kopalni? Co mial na mysli, mowiac, ze "poniektorzy moga ucierpiec"? Co za poniektorzy? Slocumbowie! Matt ruszyl do sali Nikki, zeby zobaczyc, czy na korytarzu pojawil sie policjant. Juz za dlugo nie pokazywal sie u Lewisa Slocumba i jego braci. Doszedl wlasnie do sali, a korytarzem z drugiej strony niezgrabnie kroczyl posterunkowy Tarvis Lyons. Lyons chodzil z Mattem do jednej klasy w miejscowej szkole sredniej. Nieoficjalne przezwisko Tarvisa - Tarka - obrazowo okreslalo predkosc, z jaka myslal i dzialal. Matt byl bardzo zdziwiony, ze Tarvis doszedl do matury, i to nie notowany na policji, ale to zdziwienie bylo niczym w porownaniu z szokiem, jakiego doznal, kiedy wrocil tu po specjalizacjach i okazalo sie, ze Tarvis jest policjantem. To bylo niepojete, ze ktokolwiek moze zawierzyc temu czlowiekowi chocby pare kajdanek, a co dopiero sluzbowy rewolwer. -Czesc, Ledge, sie ma - powiedzial Lyons, uzywajac przydomka Matta ze szkoly. Glos mial o oktawe wyzszy, niz mozna sie bylo spodziewac po tak wielkim cielsku. -Ciebie Grimes przyslal? Matt mial nadzieje, ze nie zaakcentowal "ciebie" tak mocno, jak by niestety chcial zaakcentowac. -Mam dzisiaj wolne. To znaczy, ze moge robic nadgodziny. Jestem P. T. - Posterunkowy Tarvis. Szef mowi, ze mamy tu panienke, ktorej trzeba przypilnowac. -Grimes nazwal doktor Solari panienka? -No, dokladnie nie pamietam. -Ona jest lekarzem, Tarvis. To mniej wiecej jeszcze dwanascie lat nauki po maturze. Mysle, ze zasluzyla sobie na troche wiecej szacunku z twojej strony, wiec nie nazywaj jej "panienka". Grimes tu przyjedzie? -Powiedzial, ze niedlugo bedzie, zeby z nia porozmawiac. -Rob scisle to, co ci kazal. -To mi wlasnie powiedzial. -Co? -Powiedzial, zebym robil scisle to, co mi kazal. Matt westchnal ciezko. -Sluchaj, ulokuj sie tutaj. Sprawdzaj sam albo niech ktoras z pielegniarek sprawdza, czy znacie wszystkich, ktorzy do niej wchodza. Musze wyjechac ze szpitala na kilka godzin. Bede mial wlaczony pager. Gdybys mial jakies pytania, zadzwon do centrali szpitala, a oni na pewno mnie znajda. -Jasne, wszystko gra i buczy, Ledge - powiedzial Lyons. - Grasz jeszcze w kosza? -Tak, gram. Juz nie mam takiego rzutu jak kiedys i nogi mam slabsze. -Zawsze miales swietny rzut, Legde. -Fajnie, ze pamietasz, Tarvis. Pilnuj dobrze pani doktor Solari. Matt stanal w drzwiach wejsciowych do sali i przez chwile przyzwyczajal oczy do zaciemnionego pokoju. Nikki spala, oddychajac glosno przez maske tlenowa. Zaniepokojony tym, co powiedzial Crook, Matt chcial jak najszybciej pojechac na farme Slocumbow. Przeszedl szybkim krokiem do pokoju pielegniarek i wypisal zalecenie. Najpierw przez dwie godziny kontrola neurologiczna co pol godziny, a potem przez nastepnych piec godzin co godzina. Matt jeszcze raz sprawdzil, co porabia Tarvis Lyons, ktory akurat wyciagal krzeslo z pustej sali, i pobiegl do swojego motocykla. Droga na farme zdawala sie nie miec konca. Znow dalo o sobie znac poczucie winy, ktore ciazylo Mattowi w zwiazku z tym, ze narazil Lewisa Slocumba na niebezpieczenstwo. Crook byl kretynem, ale mial racje. Matt przekroczyl granice. Moze byloby lepiej dac temu spokoj - zapomniec o skladowisku odpadow toksycznych i przyznac, ze jest za maly i za slaby na walke z Kopalnia i Koksownia Belinda i nie jest w stanie zmienic jej polityki, podobnie jak za slaby byl jego ojciec. Potem przypomnial sobie potwornie zdeformowane twarze Darryla Teague i Teddy'ego Rideouta. Ilu jeszcze bedzie takich jak oni? Ilu oprocz nich to sie przytrafilo? Nie, postanowil, podjezdzajac do farmy, nie ugnie sie, chocby nie wiem co. Bedzie tylko ostrozniejszy i nie bedzie nikogo narazal na niebezpieczenstwo i skladal na oltarzu swojej krucjaty. Tak jak przedtem, przed wyprawa do kopalni, na ganku czekal na niego Lewis, tak teraz siedzial tam Frank. Opieral sie o balustrade, a w zgieciu lokcia trzymal luzno potezna strzelbe. Mattowi przeszlo przez mysl pytanie, czy bracia wiedzieli, ze jedzie. -Co z nim? - spytal Matt. -Jest strasznie upierdliwy, caly czas jeczy, chyba go bola plecy. Ale wciaz zyje i kopie. -To dobry znak, Frank. Przepraszam, ze tak dlugo nie przyjezdzalem. Bylo pelno roboty w szpitalu. Nie moglem sie wczesniej wyrwac. -Wiedzielismy, ze pan przyjedzie, jak tylko pan bedzie mogl. W jego slowach nie bylo cienia irytacji ani wymowki. Ci ludzie, twardzi jak gorskie skaly, byli przyzwyczajeni do tego, zeby brac zycie takie, jakie jest, i nie watpic w przyjaciol. Lewis, w zniszczonych dzinsach, nagi do pasa, odpoczywal w pokoju na pietrze, oparty o dwie poduszki, siedzac na krzesle z debowego drewna o prostym oparciu. Mial zadziwiajaco ladnie zarozowiona twarz. Bandaz na gornej czesci jego klatki piersiowej byl nasiakniety krwia, ale tego nalezalo sie spodziewac. System drenazu byl nienaruszony, a gaza, ktora przedtem luzno owinal koniec prezerwatywy, byla sztywna od wysychajacej krwi. Wygladalo na to, ze aparatura dziala calkiem sprawnie. Frank Slocumb i jego bracia udowodnili, ze sa zdolnymi pielegniarzami. Pokoj byl zadziwiajaco czysty, a posciel wygladala na swiezo zmieniona. Trzej mezczyzni stali dumni i pelni szacunku w drugiej czesci pomieszczenia, podczas gdy on pracowal. -Twoi bracia dobrze sie spisali, Lewis - powiedzial Matt, badajac go stetoskopem. Oddech, ktory slyszal, swiadczyl, ze wszystkie obszary pluc dzialaja. -Wiedzieli, co by ich spotkalo, gdyby sie mna nie zajeli. Wyzyje, doktorze? -Frank mowi, ze jestes zbyt zawziety, zeby umrzec, i chyba ma racje. Matt przygotowal aparature do kroplowki i poprosil o przyczepienie mocnego drutu do drewnianego sufitu, zeby mogl ja gdzies podwiesic. W dwie minuty Lyle przybil do desek drut dokladnie taki, o jaki mu chodzilo. Matt podwiesil niewielka plastikowa torebke wypelniona roztworem mocnego antybiotyku i otworzyl zaworek, by lekarstwo splywalo do zyly w rece Lewisa. -Dzieki temu bedziemy pewni, ze nie wda sie infekcja. -A co zrobimy z tym wynalazkiem? - spytal Lewis, wskazujac palcem rurke z syfonem. -No coz - odparl Matt - to niewiarygodne, ale zdaje sie, ze ten wynalazek uratowal ci zycie. - Nie ma co do tego zadnych watpliwosci, pomyslal, musi napisac list do autora podrecznika medycyny polowej. - Teraz mamy trzy mozliwosci. Zostawic te rurke w srodku, wyciagnac ja lub wymienic na inna. -Chce pan, zebysmy glosowali? - spytal Frank. Czterej bracia zasmiali sie choralnie, a ich basowy smiech poplynal nad glowa Matta. -Jezeli to panu nie robi roznicy, doktorze - powiedzial Lewis - wolalbym, zeby pan nic juz we mnie nie wtykal. Nie mam serca panu o tym mowic, ale te cholerne szczypce, ktore mi pan wsadzil, bolaly jak diabli. Z szacunku dla Matta trzej stojacy bracia powstrzymywali sie od wszelkich uwag. -Dobrze, Lewis - powiedzial Matt. - Zostawie wszystko tak jak jest. Problem jest jedynie taki, ze gdybym wyjal te rurke za wczesnie, pluco mogloby sie znowu zapasc, a gdybym ja zostawil za dlugo, mogloby dojsc do infekcji. Ale sluchajcie, chlopaki, gdyby on wykazywal objawy infekcji - goraczka, kaszel, bol, gdyby zaczelo to ropiec albo zaczerwienila sie skora wokol tego otworu, gdyby sie zdarzylo cos takiego, przetnijcie szew i natychmiast po prostu wyciagnijcie rurke. Zrozumieliscie? -Zrozumielismy - powiedzial Frank. - Wykonal pan nie lada robote. Matt odwinal bandaz, oczyscil rane i potem znow ja opatrzyl. -Sluchajcie - powiedzial. - Musze z wami porozmawiac o czyms jeszcze. Sadze, ze ludzie z kopalni wiedza, ze to ja bylem na tym ich skladowisku odpadow. Nie jestem pewien, czy wiedza, ze byl ze mna Lewis, ale musze was ostrzec. Ten kretyn ze szpitala, Crook, jest w zarzadzie kopalni. Powiedzial mi cos takiego, z czego wywnioskowalem, ze ktos moze ucierpiec, albo nawet zginac przez to, co zrobilem, i ze czyjas krew bedzie na moich rekach. Lyle i Kyle spojrzeli na siebie z ukosa. -Co? - spytal Matt. - Co z wami? Tym razem odezwal sie Lewis. -Oni wiedza, ze to ja, doktorze. Jestesmy tego pewni. Niektorzy moze mysla, ze nikt nas tu nie lubi, ale mamy kilku przyjaciol - i to dobrych. Slyszelismy to i owo. -No to co zrobicie, chlopaki, zeby sie obronic? Bracia raz jeszcze wymienili porozumiewawcze spojrzenia. -Damy sobie rade - powiedzial Lewis. - Niech nam pan wierzy, doktorze. Matt zebral swoje rzeczy, a potem wyprosil braci z pokoju. -Lewis, mam ci pomoc przejsc z powrotem do lozka? - spytal. -Poradze sobie. Ale jezeli to nie przeszkadza panu doktorowi, chcialbym posiedziec jeszcze troche na tym fotelu. -Bardzo sie ciesze, ze tak sie dobrze sprawujesz i wracasz do sil. Wciaz mam wyrzuty sumienia, kiedy pomysle o tym, co sie stalo. Nie wiem, dlaczego Frank i chlopaki sie usmiechaja i wymieniaja porozumiewawcze spojrzenia, ale naprawde sie boje, ze te skubance z kopalni moga tu przyjsc i cos wam zrobic. -Moi bracia nie usmiechali sie porozumiewawczo, doktorze. To tylko... Glosny, powtarzajacy sie sygnal brzeczyka alarmowego przerwal mu w pol slowa. Natychmiast zadudnily ciezkie kroki w buciorach po drewnianej podlodze na parterze i na gorze, na klatce schodowej. -Przepraszam, doktorze - powiedzial Lewis, wstajac i zdejmujac kroplowke z prowizorycznego uchwytu, a potem przeciagajac drewniany fotel do holu. - Chyba mamy towarzystwo. Matt wybiegl za nim, zamykajac zawor, zeby krew nie wrocila do rurki kroplowki. Ciezkie kroki, ktore uslyszal na zewnatrz, to lomot buciorow trzech braci przebiegajacych przez dom, jak gdyby cwiczyli te procedure wielokrotnie. Ktos juz wylaczyl alarm. Kyle pobiegl po schodach i wsunal metalowa plyte dwa metry na metr pomiedzy miejscem, w ktorym ustawil sie Lewis, a porecza schodow. Potem otworzyl szafke w scianie na pietrze i zaczal wyjmowac stamtad bron i ukladac na podlodze w holu. Tym razem Matt dostrzegl szesc strzelb, kilka pistoletow, szereg skomplikowanych karabinow snajperskich z lunetami oraz dwa karabiny polautomatyczne. Kyle zostawil Lewisowi dwie strzelby, ciezki pistolet i karabin, a potem polozyl czarna metalowa skrzynke z panelem kontrolnym i kilkoma przelacznikami na kolanach Lewisa. Nastepnie zaczal przez balustrade podawac bron Lyle'owi na dol. Zupelnie zaskoczony wielkoscia i roznorodnoscia arsenalu, Matt stal za Lewisem i przygladal sie w milczeniu. -Ilu? - zawolal Lewis na dol. -Chyba czterech - odparl Frank. - Zdaje sie, ze Lonnie Tuggle. - Nigdy nie lubilem skurczybyka. Kamery! - pomyslal Matt z niedowierzaniem. Legendarni pustelnicy Slocumbowie zamontowali gdzies na drzewach system ostrzegawczy i kamery przemyslowe. -Frank - powiedzial glosno - moj harley jest na dworze. Czy mam go przestawic? -Doktorze, mysli pan, ze pozwolilibysmy, zeby cos sie stalo panskiej przepieknej maszynie? Juz dawno jest schowana w stodole. -Wiedzieliscie, ze bedziecie mieli gosci, Lewis? -Slyszelismy, ze to mozliwe. -Jezus, Maria - mruknal Matt. - Ladne z was odludki. Posluchajcie, badzcie ostrozni - zawolal. - Nie chcialbym, zeby wam sie cos stalo. Ani mnie, jesli juz o tym mowa. -Niech pan sie o nas nie martwi, doktorze - powiedzial stanowczo Lewis. - Teraz niech pan idzie tam, do tego pokoju z tylu, i nie wychyla nosa na wypadek, gdyby nasi goscie byli glupsi, niz sadzimy. Matt zrobil, co mu kazano, i uklakl tuz za uchylonymi drzwiami, kilka metrow za Lewisem. Najstarszy ze Slocumbow, szescdziesieciodwu- lub - trzyletni, po prostu siedzial sobie na krzesle z zaimprowizowana rurka wystajaca z klatki piersiowej, krew wciaz saczyla mu sie kroplami przez prezerwatywe, worek z kroplowka lezal tuz obok niego na podlodze, w prawej rece trzymal pistolet, a lewa oparl o czarna skrzynke. -Juz sa - powiedzial Frank. - Dwoch ciagle w samochodzie. Dwoch skrada sie od tylu. -Tylko bez nerwow, chlopcy - nakazal Lewis. - Niech was rece nie swierzbia. Nikt nic nie mowi tylko Frank. W tym momencie uslyszeli trzy glosne pukniecia do frontowych drzwi. -Otwarte - zawolal Frank. - Wchodzac do srodka, pokazcie obie rece. Ze swojego punktu obserwacyjnego, patrzac spoza metalowej plyty i przez szczeble poreczy, Matt widzial otwierajace sie drzwi. Poteznie zbudowany pracownik ochrony kopalni, ktory kilka dni temu eskortowal go ze spotkania z Armandem Stevensonem, zrobil krok do srodka. Mial moze metr dziewiecdziesiat wzrostu i wazyl ze sto trzydziesci kilo, a jego ogolona glowa byla mocno osadzona na ramionach jak znieruchomiala pilka do koszykowki. Matt nie widzial Franka, ale wyobrazal go sobie po drugiej stronie pokoju, ze strzelba wsparta od niechcenia w zgieciu reki. -Lonnie - powiedzial Frank. -Frank. Sluchaj, nie chcemy tu zadnych klopotow, wyslali nas, zebysmy zrobili swoje. Wiesz, jak to jest. -A jaka to niby mialaby byc robota? -Wczoraj w nocy dwoch ludzi weszlo na teren kopalni. Myslimy, ze jeden z nich to doktor Rutledge z miasta. -No i? -Uwazamy, ze ten drugi to ktorys z twoich braci. -A skad wam przyszedl do glowy taki pomysl? -Sluchaj, Frank, znamy sie nie od dzisiaj. Nie chrzan mi tu, a ja tobie tez nie bede glupot opowiadac. Pan LeBlanc z kopalni chcialby sie spotkac z tym z was, ktory tam byl, a takze z tym doktorem. Mowi, ze byc moze mieliscie kontakt z niebezpiecznymi chemikaliami i ze moze wam grozic niebezpieczenstwo, jezeli nie zrobicie co nalezy. -Idz, Lonnie, i powiedz panu LeClaire'owi, ze probowales zrobic co w twojej mocy, ale nikt z nas nie mial pojecia, o czym gadasz. -Frank, gdzie jest Lewis i pozostali? -A moje slowo nie wystarczy? Matt zaryzykowal jeszcze jedno ukradkowe spojrzenie przez szczeble balustrady, kiedy Lonnie Tuggle wlasnie wyciagal pistolet zza pasa. -Frank, jeden z tych dwoch, ktorzy wkroczyli na teren kopalni, zostal postrzelony. Na kamieniach i na skalach w kopalni byla krew. To na pewno nie doktor. Powiedz mi, gdzie jest Lewis? -Lewisa tu nie ma - powiedzial Lewis, przesuwajac sie do przodu i opierajac dlon z pistoletem na balustradzie schodow. - Teraz czas, zebys i ty sie stad zbieral. -Wygladasz mi na chorego, Lewis - powiedzial Tuggle. - Czy przypadkiem ostatnio nie dostales kulki? Matt czul napiecie wszystkich miesni. Bedzie strzelanina. Wiedzial na pewno. Zaczal powolutku przesuwac sie przez drzwi w kierunku strzelb na podlodze obok Lewisa. Jezeli cos sie wydarzy, nie ma mowy, on bedzie walczyl po stronie Slocumbow. -Nie ruszaj sie stamtad! - szepnal ostro Lewis przez ramie. Matt padl na podloge. -Kazano mi przyprowadzic cie z soba, Lewis. Nie moge wyjechac bez ciebie. -Mozesz i wyjedziesz, chyba ze chcesz stad wyjechac nogami do przodu. -Mam z soba ludzi. Jeden z nich celuje teraz we Franka. -Widze go - powiedzial Lyle z dolu. - Powiedz mu, zeby szybko strzelal, to moze mu sie uda nie dostac kuli w leb. -I to samo mowie tobie - powiedzial Kyle, wychodzac na korytarz z pokoju na koncu holu trzy metry ponizej Lewisa. Lewis szybko wcisnal kilka przyciskow z cyferkami na panelu sterowania czarnego pudelka. -To tylko ostrzezenie, Lonnie - powiedzial, wciskajac przycisk odpalania. Eksplozja na sporym podworzu przed domem, ktora zatrzesla domem, sprawila, ze Tuggle obrocil sie na piecie. W tym momencie Frank skoczyl przez pokoj i przystawil strzelbe do karku olbrzyma. -Rzuc bron! Natychmiast rzuc bron, Lonnie. Tuggle niechetnie zrobil, co mu kazano. -Wybuchlo jakies trzy metry od waszego samochodu - zawolal w dol Lewis. - Nastepny wybuch bedzie tuz pod nim. -A nastepna kule z tego karabinu bedziesz mial zaraz w glowie - dodal Frank. - Masz teraz dziesiec sekund, zeby zebrac swoich chlopakow i wypieprzac stad. Powiedz temu tam, zeby odlozyl rewolwer, zanim zrobi chociaz krok. -Odloz bron, Cork - rzucil ostro Tuggle. Dal znak mezczyznie stojacemu za Frankiem i po chwili wylonil sie przed oczami Matta, ze skulonymi ramionami i bezbronny. Obaj wycofali sie przez drzwi frontowe i zawolali pozostalych dwoch. -Pozalujesz tego, Frank - zagrozil Tuggle. - Nie tylko ty masz w domu dynamit i lont. -Najpierw musisz nas zlapac, Lonnie. A na razie idzie ci srednio. Badz tak mily i nie probuj. Nie sprawia nam przyjemnosci strzelanie do ludzi jak do kaczek. Powiedz temu, no, LeClaire'owi, ze zaden z nas nie byl na kopalni. Doktor tez nie. Jezeli cos mu sie stanie, to bedzie twoja wina. Rozumiesz? Pytam, czy rozumiesz? -Tak, dobra. Rozumiem. Matt slyszal, jak ich samochod odjezdza, podniosl sie i podszedl do Lewisa. -Nie uwierzylbym, ze zaminowaliscie cala okolice - powiedzial. -Zachcialo mi sie przygod w szescdziesiatym ktoryms i wstapilem do wojska - odparl Lewis. -Pamietam, jak mi o tym opowiadales. -Nie wiem, czy o tym mowilem, czy nie, ale zaciagnalem sie przede wszystkim dlatego, ze chcialem sie nauczyc, jak wysadzac rozne rzeczy w powietrze. Bylem w Wietnamie w saperach. Czasem sie przydaje, jak trzeba wysadzic jakis stary pien. Oprocz tego, nikt tu nie moze wejsc, chyba ze mu pozwolimy. -Ani wyjsc, jak widac na zalaczonym obrazku. Bez przerwy mnie zaskakujecie. To, co Matt zyskal dzieki drzemce przy lozku Nikki, wyparowalo. Bolaly go oczy ze zmeczenia, czul sie tak, jakby mial piasek pod powiekami, z uczuciem zalu przejechal obok skretu do domu i skierowal harleya na droge do szpitala. Zrobi obchod i przekaze wszystko nastepnemu lekarzowi dyzurnemu, wszystko jedno komu. A potem spac. Niewykluczone, ze kopalnia bedzie go scigac za to, co zrobil, ale nie mial na to wplywu, trzeba po prostu uwazac. Slocumbowie postawili na swoim i to skutecznie. Ruszcie na nas, ale tylko wtedy, kiedy bedziecie gotowi oddac za to zycie. Po wydarzeniach na skladowisku beczek trudno bylo przewidziec, co zrobi Armand Stevenson i wladze kopalni. Jedno bylo pewne - po anonimowym doniesieniu od kogos, kto ledwie umial skladac litery, a kto nie chcial ani nagrody, ani ujawnienia swojego nazwiska, dluga batalia przeciw kopalni nareszcie zaczyna odnosic skutek. Parking dla lekarzy byl prawie pelny. Szpital, wprawdzie liczacy sobie dopiero pietnascie lat, zatrudnial specjalistow ze wszystkich dziedzin medycyny wewnetrznej i z wiekszosci specjalnosci chirurgicznych. Matta bolalo, ze musial oddac kopalni sprawiedliwosc, ale to wlasnie dzieki KKB szpital i miasteczko rosly w sile. Znalazl miejsce tuz obok zatoczki dla karetek i zamknal harleya na lancuch. Potem przeszedl przez podworze na izbe przyjec, a nastepnie na druga chirurgie. Tarvis Lyons, jak sie mozna bylo spodziewac, przysypial z glowa opadajaca na piers, na krzeselku przed sala Nikki. Cos - kroki Matta po szpitalnej podlodze, a moze przeciag w holu - obudzilo policjanta, zanim Matt sie z nim zrownal. -Sie ma, Ledge - powiedzial. -Wszystko gra? -W porzasiu. Twoja pani doktor ruszyla jak w zegarku. -Ruszyla? Dokad? - spytal Matt, czujac ogarniajacy go chlod. -Na rezonans magnetyczny, tak jak zleciles - odparl Lyons zdziwiony. Matt podbiegl do drzwi sali. Lozko Nikki bylo puste i zascielone, czekalo na nia, choc Matt watpil, czy na nie wroci. -Tarvis - powiedzial, a serce bilo mu jak mlot pneumatyczny. - Nie zlecalem zadnego rezonansu magnetycznego. ROZDZIAL 19 Na karcie chorobowej Nikki, w rubryce przeznaczonej na zlecenia lekarza prowadzacego, tuz pod wczesniejszym zleceniem Matta na badanie neurologiczne bylo wyraznie napisane:Badanie rezonansu magnetycznego w szpitalu w Hastings. Wyslac pacjentke karetka. Z.T. Dr Rutledge Z.T. - zlecenie telefoniczne. Ktos zadzwonil do pielegniarki dyzurnej na oddziale, podszywajac sie pod Matta, i polecil przewiezc Nikki karetka na badanie rezonansu magnetycznego. Szpital Okregowy w Montgomery dzielil sie przenosnym aparatem do badania rezonansu magnetycznego z trzema innymi szpitalami. W tym miesiacu aparat, zamontowany na przyczepie, parkowal w Hastings, odleglym o mniej wiecej trzydziesci kilometrow. Matt natychmiast zadzwonil do tamtejszego radiologa. Nie zdziwilo go to wcale, kiedy uslyszal, ze to wlasnie na jego polecenie Nikki zostala wpisana do planu badan rezonansu magnetycznego jako pilny przypadek. Miala byc poddana badaniu pol godziny temu, ale dotad sie nie zjawila. Tarvis Lyons wygladal na zdruzgotanego i przybitego. Czekal w drzwiach do sali Nikki. -Zawalilem, nie? - spytal. -Powiedz mi, jak sie to stalo. -Ty i szef policji Grimes, obaj mowiliscie mi, zebym nie wpuszczal do sali nikogo, chyba ze te osoby znam. No to ci powiem, ze jezeli nie znam braci Stithow, to chyba juz nikogo nie znam. -To byli bracia Stithowie? -Marty i Gerald. Jezdza w pogotowiu Gold Cross. Marty pracuje tez na pol etatu w strazy pozarnej. Przychodzaco sobota do baru Snooky'ego, tak jak ja. No, to najpierw przyszla pielegniarka i powiedziala mi, ze zleciles badanie MRI i ze zaraz przyjedzie karetka. A potem bracia Stithowie przyszli tu na gore i zabrali ja. Nie mialem pojecia, ze mam jej nie puszczac. Matt przetarl oczy. Kto, u diabla, mogl to wszystko wykombinowac? To musial byc ktos, kto zna szpital i wie, jak funkcjonuje. Lekarz? Pielegniarka? Chwycil za sluchawke i zadzwonil do centrali. -Witam, mowi doktor Rutledge. Moglaby mnie pani polaczyc z pogotowiem Gold Cross? -Juz lacze, doktorze. -Gold Cross. Mary przy telefonie. -Mary, mowi doktor Rutledge ze szpitala. Moglabys polaczyc sie przez radio z karetka, ktora wiezie Nikki Solari ze Szpitala Okregowego w Montgomery do szpitala w Hastings? -Co mam im powiedziec? -Powiedz im, zeby zawrocili i przyjechali tutaj najszybciej jak to mozliwe. Niech nie zawoza tej pacjentki do Hastings. Matt - postukiwal noga i bawil sie przewodem lampy, ale wiedzial, co zaraz uslyszy. -Doktorze Rutledge - powiedziala dyspozytorka - to bardzo dziwne. Nie moge sie z nimi polaczyc. -Moze juz sa w szpitalu. -Maja przy sobie radiotelefony, ktore wlaczaja sie zaraz po wyjsciu z karetki. Sprawdze, co sie tu dzieje. Chce pan, zebym probowala przez radio? -Tak, oczywiscie - powiedzial Matt. - Probuj. W tym samym momencie radio Tarvisa Lyonsa obudzilo sie ze snu. -Lyons. -Tarvis, mowi Bili Grimes. -Cholera - szepnal Lyons. - Tak, szefie. -Mowilem ci, zebys nie spuszczal wzroku z tej kobiety. -Nie pamietam, zeby pan mowil... -Daj mi to, Tarvis - rzucil Matt, wyrywajac mu radio. - Mowi Matt Rutledge. Ktos, poslugujac sie moim nazwiskiem, zadzwonil i zlecil, by zabrano Nikki do szpitala w Hastings na badanie MRI. Nie dojechala tam, a dyspozytorka z pogotowia Gold Cross nie moze polaczyc sie przez radio z karetka. -To dlatego, ze kierowcow karetki ktos zwiazal tasma i przywiazal do drzewa w lesie przy drodze numer 29. Wlasnie ich tu przywiezli. Ale bez Nikki Solari. -Cholera. Juz tam jade. -Niech pan poslucha. Prosze sobie nie robic klopotu. Ja przyjade... Matt oddal radio Lyonsowi. -Tarvis - powiedzial - jesli szef jeszcze raz zadzwoni, powiedz mu, ze nie uslyszalem, co mowil, i ze do niego jade. Komisariat policji wygladal jak dziesiatki innych komisariatow - budynek z czerwonej cegly, z tylu garaz na samochody i pomieszczenia aresztu. Lezal po wschodniej stronie miasta, podczas gdy szpital byl po stronie zachodniej. Matt pojechal tam na harleyu, probujac sobie uzmyslowic, kto mogl zaplanowac i wykonac porwanie Nikki i dlaczego. Ktokolwiek to byl, musial go obserwowac i wiedziec, ze wyjechal ze szpitala. Szkoda, ze Nikki nie opowiedziala mu o swojej koncepcji - wszystko jedno jakiej - dlaczego ci dwaj mezczyzni zaczaili sie na nia na szosie. Dyzurny przy biurku zadzwonil po Grimesa, a potem skinieniem glowy skierowal Matta na krzeslo stojace w rzedzie krzesel pod sciana. Za szyba oslonieta roleta, oddzielajaca obszerny gabinet Grimesa od reszty komisariatu, Matt widzial komendanta policji rozmawiajacego z kierowcami karetki. Bracia Stithowie, obaj piegowaci i radzi, mowili cos jednoczesnie. Matt nigdy nie wymienil z zadnym z nich wiecej niz kilka slow, ale ten krotki kontakt wystarczyl, zeby sie zorientowac, ze zaden z nich nie ma szans na nagrode Nobla z astrofizyki. Prawa reka Grimesa, twardziel, sierzant o nazwisku Steve Valenti, siedzial za biurkiem na wprost kierowcow pogotowia, mruzac oczy, jakby chcial sie przekonac, czy w ich opowiesci sa jakies luki. Grimes, podchodzac do drzwi, natknal sie na wzrok Matta i podniosl w gore dlon, dajac mu znak, zeby jeszcze poczekal. Po chwili, wymieniwszy pare slow z Valentim, poprosil go do srodka. Zanim otworzyl usta, wyraz jego twarzy mowil wyraznie, ze uwaza, iz Matt jest w jakis sposob winny temu, co sie stalo. -Rutledge, ostrzegalem pana, zeby uwazac na te kobiete. -Bylem tylko na wizycie domowej - odparl beznamietnie Matt. -Mowilem tez panu, ze ma pan siedziec w szpitalu. -Wie pan co, nikt nie ma prawa mowic mi, co mam robic. Dlatego poszedlem na medycyne. Co sie z panem dzieje? Czy doktor Solari powiedziala panu jakis komplement na pogrzebie? Czy o to tutaj chodzi? -Niech pan mnie nie prowokuje, Rutledge. -A pan niech mi nie rozkazuje, Grimes. Witam, czesc, chlopaki. -Dzien dobry, doktorze Rutledge - powiedzieli bracia Stith jednoczesnie. - Bardzo nam przykro z tego powodu. -Jestem pewien, ze nic nie mogliscie zrobic. -Nie, naprawde nie. Zlapalismy gume na drodze numer dwadziescia dziewiec. Jeden z tych skurczybykow podjechal i... -To juz przerabialismy, Gerald - wtracil Grimes. - Teraz doktor Rutledge musi odpowiedziec na kilka pytan. Sluchajcie, moglibyscie poczekac na zewnatrz. Zawolam was, jak bede was znowu potrzebowal. Ze spuszczonymi glowami bracia, powloczac nogami, wyszli z gabinetu. Valenti zamknal za nimi drzwi i wrocil na swoje krzeslo. Tym razem badawcze spojrzenie przymruzonych oczu zatopil w Matcie. -Mowi pan wiec - zaczal Grimes - ze nie zlecal pan zadnego badania rezonansu magnetycznego Nikki Solari, a tymczasem kierowcy karetki mowili, ze widzieli zlecenie. -To bylo zlecenie telefoniczne, ktos zadzwonil, ale nie ja. -Nie pan, ale poslugujac sie panskim nazwiskiem. -Tak wlasnie. Matt czul fale goraca zalewajaca mu policzki - to pierwszy znak, ze za chwile wybuchnie. Grimes, mowiacy tonem wyzszosci i wszechwiedzacy, naciskal na guziki, do ktorych trudno bylo sie komukolwiek dostac. -No to gdzie pan byl, kiedy to wszystko sie zdarzylo? -Na wizycie domowej. -U kogo? -Nie rozmawiam z nikim na temat moich pacjentow. To sprzeczne z zasadami etyki. -A pan jest oczywiscie maestro etyki. Wiec w trakcie opieki nad ofiara usilowania zabojstwa postanowil pan, ze akurat jest czas na wizyte domowa. -Niech pan sie ode mnie odczepi, Grimes - ostrzegl go Matt, czujac, ze robi mu sie coraz cieplej. - Bylem przy niej ponad dwanascie godzin, do chwili kiedy wyszedlem ze szpitala. Jej stan byl stabilny, a ja musialem sie zajac innymi pacjentami. Poza tym, gdyby pan tam postawil kogokolwiek innego, a nie te beke tluszczu, Tarvisa Lyonsa, to ktos z odrobina oleju w glowie moglby zadzwonic do mnie na pager, zeby sprawdzic, co sie dzieje, poniewaz ja nic nie mowilem o zlecaniu badania MRI. -Nie wiem, co tu sie, u diabla, dzieje, Rutledge, ale jakos nie moge oprzec sie wrazeniu, ze wdepnal pan w sam srodek czegos bardzo brzydkiego. Matt puscil te uwage mimo uszu. -Co sie wlasciwie stalo? - spytal. -Wyglada na to, ze to ci sami dwaj, ktorzy przedtem probowali jej cos zrobic. -Jezeli od poczatku... - wtracil Valenti, ktorego ton glosu przypominal Eda McMahona. -Jeden z nich prawdopodobnie przestrzelil opone w karetce, a potem obaj wyskoczyli z rewolwerami z tlumikami na kierowcow. Cala rzecz rozegrala sie najwyzej w dwie minuty. Bracia Stithowie widzieli tylko ciemny, nie oznakowany samochod. -Wie pan, kim sa ci ludzie? -A pan? Jezus, Maria, Rutledge, jak pan mogl wyjechac i pozwolic, zeby tak skrzywdzono te kobiete? -Zamiast probowac mnie wciagnac w to, co sie stalo, dlaczego nie wystawi pan wszystkich swoich tak zwanych policjantow i czemu jej nie szukaja? -Niech pan sie zajmuje swoja robota, do cholery, Rutledge, a ja sie zajme... -Wiem, wiem. Juz mi pan to mowil. -Niech pan nie jezdzi na zadne wizyty domowe, dopoki nie wyjasnimy tej sprawy. Zrozumiano? -Dobrze, dobrze. Rozumiem. -Swietnie. A teraz niech sie pan zmywa. Prosze powiedziec Lyonsowi, zeby tu przyjechal. - Grimes odwrocil sie plecami do Matta. - Steve, trzeba rozeslac komunikat o zaginieciu doktor Nikki Solari. Valenti wzial z biurka notes. -Prosze wyjsc - powiedzial Grimes. Matt podniosl powoli swoja dzinsowa kurtke, wzial kluczyki do reki i ruszyl w kierunku drzwi. -Biala kobieta, wiek trzydziesci szesc lat - dyktowal Grimes Valentiemu. -Trzydziesci cztery - rzucil Matt przez ramie. -Wyjsc! Napisz trzydziesci cztery. Ciemne wlosy sredniej dlugosci, ciemne oczy, sto siedemdziesiat szesc centymetrow wzrostu, szczuplej budowy, moze byc ubrana w fartuch chirurgiczny. -Zielony. -Do cholery, Rutledge. Dobrze, zielony. Niech pan sie juz stad wynosi. Co za kutas - mruknal Grimes na tyle glosno, zeby Matt uslyszal go z miejsca, gdzie stal. Matt wyszedl z jego gabinetu. Drzwi prawie ze sie za nim zamknely, ale zostala waska szpara. Odwrocil sie, zeby je domknac, ale wtedy zdal sobie sprawe, ze zaden z policjantow tego nie zauwazyl. Usunal sie na bok, skad latwo mogl podsluchac dalsza czesc rozmowy. -No wiec - spytal Valenti - czy ten dupek ma racje? Czy ta lala na ciebie leciala? -Nie twoj interes - odparl Grimes z glupim usmieszkiem na twarzy. -Rollins byl na pogrzebie. Mowil, ze wpatrywala sie w ciebie jak w obraz. -No, moze cos w tym jest. Mam tu za duzo na glowie, mowie ci. Skonczmy to, co zaczelismy. -Jakies znaki szczegolne czy blizny? - spytal Valenti. -Skad mam wiedziec? - odparl Grimes. - Czekaj, cos mi sie przypomina. Wyobraz sobie, ona ma jakis dziwny tatuaz na wierzchu stopy. Jaszczurka czy cos takiego. Uwierzylbys? -Na wierzchu stopy? No, no. Baby zazwyczaj nie pokazuja mi wierzchow stop. -Tobie zadna nie pokazalaby nawet twarzy, gdyby nie musiala. -Co to za jaszczurka? -Pomaranczowa. Skad, do cholery, mam wiedziec, co to za jaszczurka? Matt, ktory juz sie odwrocil, aby wyjsc, stanal jak wryty. Kiedy intubowal Nikki nad jeziorem, miala na sobie adidasy. Skad Grimes wiedzial o tatuazu? Byl wprawdzie na izbie przyjec, ale o ile Matt sobie przypomina, kiedy przyjechal, Nikki byla przykryta szpitalna koldra, i tak bylo caly czas. Czy ktos z personelu mogl mu o tym wspomniec? Mozliwe, ale watpliwe. Bez trudu uwierzyl w to, ze Grimes chcial poderwac Nikki, ale nawet przez mysl mu nie przeszlo, ze ona mogla z nim chciec flirtowac. Natychmiast odrzucil te mysl. Grimes wiedzial o potworze Gila nie dlatego, ze Nikki mu go pokazala. Zdumiony ponad miare, Matt ruszyl w kierunku swojego motocykla. Jedynym logicznym wyjasnieniem, ktore mu przychodzilo do glowy, bylo to, ze Nikki mogla miec na pogrzebie jakies pantofle z paskow. Kiedy dojezdzal do szpitala, przyszlo mu do glowy jeszcze jedno wyjasnienie - mozliwosc, ze Grimes zetknal sie z Nikki juz po jej porwaniu. Tarvis Lyons, rozgladajac sie niepewnie na boki, wciaz siedzial na swoim krzesle przy drzwiach do pustej sali Nikki. -Cos wiadomo? - spytal. -Nie. Zniknela. -Cholera. Czy szef jest na mnie wkurzony? -Chce, zebys sie zameldowal na komisariacie. -Cholera, Ledge, musisz powiedziec Grimesowi, ze ja nie zrobilem nic zlego. Matt bez slowa podszedl do szafki w scianie znajdujacej sie w sali. Ubranie Nikki wisialo tak, jak je ktos powiesil, zeby wyschlo, nie bylo w plastikowym worku. Byly tam rowniez jej adidasy - firmy New Balance, nowe, wciaz jeszcze wilgotne. Kiedy bracia Stithowie wzieli ja do karetki, pewnie miala na nogach szpitalne pantofle. Mogly latwo spasc albo ktos mogl je zdjac podczas albo po porwaniu. Jezeli Grimes bral w tym udzial, to z pewnoscia wyjasnia, dlaczego wybral Tarvisa do ochrony sali, w ktorej lezala. Kiedy Nikki wpadla do jeziora, miala na sobie dzinsy, adidasy i T-shirt, ale chyba raczej nie byla w tym na pogrzebie. Jej samochod najpewniej odholowano na komisariat. Jest bardziej niz prawdopodobne, ze ubranie i to co miala przy sobie, zostalo skatalogowane i zbadane. To wszystko musi byc pod kluczem w pomieszczeniu, gdzie przechowuje sie dowody. Jezeli okaze sie, ze miala na sobie pelne buty, bedzie mozna wykluczyc mozliwosc, ze Grimes widzial tatuaz pod jakimis paskami. Wrocil do policjanta. -Tarvis - powiedzial - chcesz, zebym powiedzial Grimesowi, ze to nie twoja wina? -Musisz, Ledge. Mialem ostatnio klopoty i... -W takim razie musze cie poprosic o przysluge. Twarz Lyonsa pojasniala. -Mow, o co chodzi, Ledge. -Doktor Solari, kiedy byla polprzytomna po wstrzasie mozgu, zaczela cos belkotac o tym, co tu naprawde robi. Wynika z tego, ze prowadzi na polnocy interes, ktory polega na tym, ze lekarki swiadcza, no wiesz, uslugi dla nadzianych facetow, ktorzy maja kupe forsy do wydania. -Uslugi? -Seks, Tarvis. Prowadzi agencje towarzyskie, te kobiety to wszystko lekarki. -Cholera... -I ma ze soba taki notes - czarny notes, w ktorym zapisane sa nazwiska wszystkich klientow i wszystkich lekarek w Bostonie, Nowym Jorku i lekarek stad, ktore dla niej pracuja. -Naprawde ostra panienka - powiedzial Lyons, zamyslajac sie, a jego wyobraznia zaczela pracowac, o ile to w ogole mozliwe. - To wlasnie dlatego ja gonili? Z powodu tego notesu? -Wlasnie tak. Grimes o tym nie wspomnial, wiec sadze, ze go jeszcze nie ma. Jezeli go znajdziemy, zostaniesz bohaterem. - Pochylil sie i odezwal sie do niego jak mezczyzna do mezczyzny. - Oprocz tego bedziesz wiedzial, ktora pani doktor w naszych okolicach najlepiej... bada. Te ostatnia uwage podkreslil szturchnieciem policjanta w bok. -Co mam zrobic? -Mozesz mnie wprowadzic do pomieszczenia, gdzie przechowuje sie dowody rzeczowe? -Mam karte. Wszyscy mamy takie karty. Musze nia tylko przejechac przez czytnik. -No, to na co czekamy? Lyons przyjechal do szpitala swoim rozklekotanym, powalanym smarem dzipem. Matt pojechal za nim na komisariat motocyklem, ale zjechal z drogi wczesniej, zaparkowal harleya, a potem spotkal sie z policjantem przy drzwiach do piwnicy z tylu komisariatu. -No, to ile tych pan doktor jest w notesie? - spytal Lyons. -Nie wiem. Pewnie kilkadziesiat. Na egzaminie wstepnym na akademie medyczna komisja czesto patrzy nie tylko na to, czy kobieta jest zdolna, ale takze jak wyglada. -No prosze - powiedzial Lyons, przeciagajac karta przez elektroniczny zamek i otwierajac masywne debowe drzwi. - Elektroniczny zapis automatycznie wpisuje nazwiska wszystkich, ktorzy przejezdzaja karta, wiec musze sie wpisac. Stalo tam dziesiec duzych plastikowych koszy, ale tylko w dwoch byly dowody rzeczowe. Oba byly podpisane nazwiskiem Solari. -Ten notes jest maly - powiedzial Matt, szperajac w pierwszym koszu. - Mozna go nawet schowac w obcasie buta. -Nie w tych butach. Lyons trzymal w reku pare czarnych butow na plaskim obcasie - bez ozdob, pelnych, bez zadnych paskow. To by bylo na tyle, jezeli chodzi o przypadkowe zauwazenie tatuazu. -Aha, to tu sa te male myszki, ktore zapalily swiatlo alarmowe w pomieszczeniu z dowodami rzeczowymi. Grimes i Steve Valenti stali ramie w ramie w drzwiach. Matt poczul, ze serce mu zamiera. -Tarvis, ty kretynie! -Aha, witam - powiedzial Matt nieco zbyt radosnym tonem. - Poprosilem Tarvisa, zeby mi pokazal rzeczy Nikki. Myslelismy, ze moze znajdziemy cos, co podsunie nam mysl, kto to mogl zrobic i dlaczego. Chyba zapomnial o tych swiatlach alarmowych. -I udalo sie? - spytal Grimes. -Co sie udalo? -Czy znalazl pan jakies nie odkryte tropy? Puls Matta walil teraz jak mlot pneumatyczny. Nigdy nie byl zdolnym klamca, a teraz trudno mu bylo utrzymac kontakt wzrokowy z policjantem. Jego ton glosu nie pozostawial watpliwosci, ze nie wierzy ani jednemu slowu Matta. Valenti stal z boku, ocenial cala sytuacje, a jego twarz byla nieporuszona jak maska. -Nie, nie - wybakal Matt. - Niestety niczego nie znalezlismy. Przynajmniej ja nie znalazlem. A ty, Tarvis? Lyons wygladal, jakby go ktos postrzelil z rusznicy. -Nic, szefie - wyjakal w koncu. - Ja, chyba, mysle, ze nie ma pan nic przeciwko temu, ze przyprowadzilem tu doktora. -Czemu bym mial miec do ciebie jakies pretensje, Tarvis? Uwazam, ze to glupie z naszej strony, ze tak chronimy i zamykamy taki szmelc w pomieszczeniu na dowody rzeczowe. Matt czul, ze umysl Grimesa pracuje na pelnych obrotach, koleczka sie kreca, a mechanizm szuka jakiegos wyjasnienia - jakiegokolwiek wyjasnienia - tego, co on i Lyons robili w pomieszczeniu na dowody. W koncu rzucil okiem na Valentiego, ktory jedynie potrzasnal glowa. -W porzadku, Rutledge - powiedzial Grimes. - Nie wiem, co, u diabla, pan tu robi, ale chyba sie od pana tego nie dowiem. Niech pan sobie jednak dobrze zapamieta to, co powiem. Dzisiaj ostatni raz wyrzucam pana z komisariatu. Nastepnym razem bedzie pan nas blagal, zebysmy pana wypuscili. -Niech pan nie bedzie zly na Tarvisa - powiedzial Matt. - Poprosilem go, zeby mnie tu wpuscil, zebym mogl sie przyjrzec rzeczom doktor Solari. Ruszyl prosto przed siebie z glowa wysoko podniesiona do gory, pewnym krokiem minal Grimesa i Valentiego, potem poszedl korytarzem do schodow, po trosze spodziewajac sie strzalu i kuli, ktora zatopi sie w jego kregoslupie. Zamiast tego uslyszal, jak Grimes mowi: -Tarvis, zapierniczaj na gore do mojego gabinetu. I jak Lyons odpowiada: -Moge panu wszystko wyjasnic, szefie. ROZDZIAL 20 Przez nastepne godziny po starciu z Billem Grimesem Matt umieral ze strachu o zycie Nikki Solari. Byl potwornie zmeczony, lamalo go w kosciach, cialo domagalo sie snu, ale przez lata nauki, a pozniej praktyki lekarskiej rozwinal w sobie wewnetrzna technike radzenia sobie z tego typu wyczerpaniem. Gorzej niz z brakiem snu radzil sobie z brakiem odpowiedzi. Czul sie jak marionetka tanczaca na scenie, pociagana za sznurki przez jakiegos oblednego lalkarza. Ale przez kogo? W tej chwili jedynym kandydatem, ktory mu przychodzil na mysl, byl Grimes. Ale dlaczego on to robi? I jak udalo mu sie zlozyc wszystkie elementy porwania Nikki ze szpitala tak szybko i gladko?Tu mowi doktor Rutledge. Zapisalem doktor Solari na pilne badanie rezonansu magnetycznego i zalatwilem jej natychmiastowy transport karetka. Wspaniale. Matt mial w szpitalu dwoje pacjentow. Jednym z nich byla starsza pani cierpiaca na cukrzyce, ktora wlasnie wrocila do sil po bypassie tetniczym konczyny dolnej i lezala w sali po drugiej stronie korytarza, na wprost sali Nikki. Wlasnie do niej zmierzal, lecz przystanal i podnoszac sluchawke telefonu przy lozku Nikki, zadzwonil na informacje i poprosil o numer telefonu Kit i Samuela Wilsonow. Odebrala Kit od razu po pierwszym dzwonku. -Przede wszystkim - powiedzial Matt, przedstawiwszy sie - chce pani powiedziec, ze bardzo mi przykro z powodu smierci pani corki. -Dziekuje. Wczorajsza uroczystosc przyniosla pewna ulge wszystkim, ktorzy znali Kathy. -Bardzo sie ciesze, pani Wilson. Dzwonie w sprawie Nikki Solari. -Nikki? A co z nia? -Domyslam sie, ze pani jeszcze nie slyszala. Nie lubie byc poslancem zlych wiesci po tym, co panstwo przezyli. -Prosze, niech pan powie, co sie stalo Nikki. -Wczoraj, wkrotce po wyjezdzie, dwoch ludzi wciagnelo ja w zasadzke na Hastings Road. Uciekla im, ale malo sie nie utopila w Crystal Lake. -O Boze. Gdzie jest teraz? Czy nic jej sie nie stalo? -Niestety nie wiemy, gdzie jest teraz, pani Wilson. Ktos - nie ja - zadzwonil i poslugujac sie moim nazwiskiem, zlecil przewiezienie jej karetka do szpitala w Hastings na badanie rezonansu magnetycznego. W drodze zostala porwana z karetki. -O Boze. To straszne. Dlaczego ktos zrobil taka rzecz? -Tego wlasnie chcialbym sie dowiedziec. Czy pamieta pani cokolwiek z wczorajszych rozmow, co mogloby nam pomoc dotrzec do prawdy? Czy z kims rozmawiala? -Nie przypominam sobie. Brala udzial w czytaniach z Pisma, potem prawie cale popoludnie grala na skrzypcach razem z zespolem. Nie wychodzila poza kosciol, raz tylko poszla na spacer z Samem i ze mna. Rozmawiala tez z komendantem Grimesem przez jakis czas na lawce, pod ta duza wierzba, na placyku przed kosciolem. O Boze, to okropne wiadomosci. Nikki i nasza corka byly tak zaprzyjaznione. Kathy uczyla ja grac na skrzypcach. Matt uslyszal wszystko, co mogl uslyszec. -Pani Wilson - powiedzial, spieszac sie do wyjscia. - Prosze do mnie zadzwonic, gdyby pani albo mezowi przypomnialo sie cos, cokolwiek, co mogloby nam pomoc wyjasnic to zdarzenie. Przyrzekam, ze bede pania o wszystkim informowal. -A tak ja prosilam, zeby zostala z nami - powiedziala Kit Wilson. Matt wolnym krokiem poszedl do motocykla, zagubiony w myslach, zastanawiajac sie nad znaczeniem tego, czego sie wlasnie dowiedzial. Informacje Kit Wilson z pewnoscia wskazywaly na to, ze chociaz Nikki i Grimes mogli jakis czas ze soba rozmawiac, nigdy nie byli w takim miejscu, w ktorym ona mogla zdjac buty. Jesli sie przyjmie takie zalozenie i jesli sie wie, ze kiedy Grimes przyjechal na izbe przyjec, stopy Nikki byly zakryte, jakie wnioski mozna wyciagnac? Musial widziec kolorowy tatuaz juz po porwaniu Nikki z karetki. Zadna inna konkluzja nie przystawala do faktow. Kolejnym dowodem wspierajacym te teorie bylo to, czego Kit Wilson nie powiedziala - a przeciez nie powiedziala, ze juz wie, co sie stalo z Nikki. Ta wiadomosc byla dla niej zupelnym zaskoczeniem. Minely cztery godziny od czasu, kiedy Nikki zostala niemalze pozbawiona zycia, a Grimes nie pofatygowal sie przesluchac Wilsonow. Oczywiscie, ze byl na pogrzebie i mogl poczynic tam wlasne obserwacje, ale z pewnoscia chcialby wiedziec, czy Nikki cos mowila do Kit albo jej meza, albo czy znali jakis powod, dla ktorego ktos chcialby ja skrzywdzic. Ten facet byl pewny siebie, ale na pewno nie byl idiota. Jedyne wyjasnienie, jakie sie Mattowi nasuwalo, dlaczego nie zadal sobie nawet trudu, aby zadzwonic do Wilsonow, bylo takie, ze juz wiedzial, co sie stalo. Starajac sie nie zwracac na siebie uwagi, Matt przejechal motocyklem, ukryty w coraz dluzszych cieniach lezacych na Oak Street, rownoleglej do Main Street, i przecinajac miasto, zmierzal w strone komisariatu. Wszyscy wiedzieli, ze Bili Grimes kocha imponujace samochody i takie bylo jego ostatnie trofeum - dodge viper w kolorze strazackiej czerwieni. Wczesniej tego popoludnia Matt zauwazyl, ze viper stoi na sluzbowym parkingu za komisariatem. Z rogu Oak Street i Waverly Street Matt zobaczyl, ze samochod jest wciaz na swoim miejscu. Wycofal troche motocykl, tak ze widzial zaledwie fragment samochodu, potem postawil go na nozkach i wyciagnal dla niepoznaki skrzynke z narzedziami. W ciagu nastepnej godziny, kiedy udawal, ze cos robi przy silniku, dwukrotnie zatrzymywali sie przy nim jego pacjenci i proponowali pomoc. Z parkingu wyjechaly dwa samochody policyjne, a potem polciezarowka. Napiecie towarzyszace nieustannej obserwacji vipera poglebialo jeszcze zmeczenie Matta. W koncu, kiedy juz rozwazal, czy nie zwinac zagli na noc, Grimes wyszedl zdecydowanym krokiem przez mrok podworza do swojego samochodu. Matt spakowal narzedzia, wsiadl na harleya i odczekal, az drzwi vipera sie zamkna i kierowca nacisnie elektryczny rozrusznik. Potezny silnik zawarczal. Matt poczul nagly przyplyw energii, tetno mu przyspieszylo i byl calkowicie rozbudzony. Grimes mieszkal samotnie i mogl jechac do domu albo do dziewczyny, albo na kolacje. Ale nie majac lepszego pomyslu, Matt postanowil wygrac te runde do konca. Zamiast skrecic w lewo w Main Street, viper z zapalonymi swiatlami wykrecil nagle w prawo, wprost na naroznik, gdzie czekal Matt. Zdazyl wlozyc kask na glowe i przytulic sie do kierownicy, a samochod przemknal najwyzej jakies dziesiec metrow od niego. Jego harley byl rownie znany w miescie jak viper, a Grimes byl z pewnoscia na tyle dobrym policjantem, ze go odnotowal w pamieci. Teraz jednak z pewnoscia mial cos innego na glowie. Matt poczul jeszcze wieksze napiecie. Grimes mieszkal na poludnie od miasta, niedaleko brzegu rzeki Belinda. Teraz, oprocz tego, ze byl czyms bardzo zaabsorbowany, jechal na polnoc, w kierunku gor. To nie byla bezcelowa wieczorna przejazdzka. Matt trzymal sie daleko z tylu i w bezpiecznej odleglosci. Poczatkowo mimo nadchodzacego wieczoru bylo dosc swiatla, by mogl widziec otoczenie, ale mial powazne watpliwosci, czy przy wylaczonych reflektorach zauwazy go ktorykolwiek kierowca nadjezdzajacy z naprzeciwka. Na szczescie minelo okolo dziesieciu minut i nic nie jechalo. Nierowna droga z kocich lbow wiodla serpentynami ostro w gore. Matt jezdzil tam czasem, kiedy byl znacznie mlodszy, ale potem rzadko sie tu zapuszczal. O ile pamietal, dalej droga przechodzila w szutrowa, potem w dzika i konczyla sie w lesie. Jej ostatnim wcieleniem byla waska, poprzecinana korzeniami sciezka, ktora lubili motocyklisci jezdzacy na maszynach krosowych. W mrokach gestego lasu zapadla przedwczesna noc. Swiatla vipera wciaz jeszcze byly dobrze widoczne z pewnej odleglosci, ale nie bylo widac pobocza drogi, a to stwarzalo stale zagrozenie. Matt nie mial odwagi wlaczyc reflektorow ani spuscic z oczu ze swojej ofiary. Od czasu do czasu z jednej lub z drugiej strony pozdrawiala go skrzynka na listy albo wyzlobiona koleinami sciezka, oznaczajaca wjazd do posesji, ktora mogla sie znajdowac pietnascie metrow lub siedem kilometrow w glebi lasu. Wlasnie w jeden z takich wjazdow skrecil nagle Grimes. Matt patrzyl na droge i bylby tego wcale nie zauwazyl, gdyby nie to, ze tylne swiatla nagle drgnely gwaltownie, po czym szybko zmienily polozenie, ustawiajac sie pod katem prostym do drogi. Kiedy Matt dojechal do sciezki, w ktora, jak sadzil, skrecil Grimes, swiatla znikly. Bez kasku, ostroznie jechal przez ciemny las. Chociaz staral sie utrzymywac jak najnizsze obroty, dzwiek jego silnika odbijal sie od drzew, jakby w lesie pracowal jakis ciezki sprzet. Czy Grimes sie zatrzymal? Czy zastawil pulapke gdzies z przodu? Matt wylaczyl silnik i nasluchiwal. Nic nie bylo slychac. Przez jakis czas probowal pchac przed soba ciezki motor. W koncu, zdajac sobie sprawe, ze w gruncie rzeczy nie ma innego wyjscia, wcisnal guzik startera i pojechal powoli naprzod, trzymajac wyprostowane nogi w gorze. Kawasaki bylby tu troche cichszy i latwiej byloby nim manewrowac przy niskiej predkosci, ale w tej maszynie mial wiecej miejsca na lekarstwa i sprzet, jakie przywiozl na farme Slocumbow. Przez piec minut prowadzil dalej powoli motocykl na niskich obrotach, kazdy miesien ciala i kazdy nerw mial napiety jak stal, przekonany, ze za chwile uslyszy jakis glos, ktos go zaatakuje albo do niego strzeli. Potem zobaczyl przeswitujace nieco wyzej pomiedzy drzewami swiatelko. Zawrocil harleya i nie bez trudnosci wycofal go w las, tak daleko, aby nie bylo go widac z drogi. Nastepnie scial scyzorykiem kilka sosnowych galezi i ulozyl je na chromowanych powierzchniach, na kierownicy, zbiorniku paliwa, kolach i silniku. Ostroznie ruszyl droga w gore. Viper stal przed zaniedbanym drewnianym domkiem, tuz obok landrovera. Domek z nieociosanych bali, z niewielkim gankiem i kominem, stal na samym srodku zadziwiajaco duzej lesnej przecinki - byla moze cztery lub piec razy wieksza niz powierzchnia, na ktorej stal budynek. Dwa okna, oba oswietlone, wychodzily na podjazd, poza tym byly jeszcze okna na bocznych scianach domu. Trzymajac sie linii drzew, Matt przeszedl skrajem lasu i znalazl sie z boku domku. W jednym oknie wisiala przeswitujaca zaluzja, a w drugim brakowalo szyb. Wstrzymal oddech i probowal bezskutecznie rozpoznac glosy ludzi wewnatrz. Potem, posuwajac sie ostroznie na czworakach, odwazyl sie wyjsc spod oslony lasu i czolgajac sie przez dziesiec czy dwanascie metrow po gruncie pokrytym sosnowymi iglami, dobrnal do domu i oparl sie plecami o sciane. Z trudem przekrecil sie znow na kolana i podciagnal, zeby zajrzec do srodka. Najpierw nie widzial nic oprocz plecow olbrzymiego mezczyzny w dzinsowej koszuli. Zza niego slyszal charakterystyczny pseudoakcent Billa Grimesa. -Wiem, co mi pani mowi, droga pani doktor. Ale wcale nie jestem przekonany, ze mowi mi pani prawde. -Powiedzialam wszystko, co wiem - odezwala sie Nikki glosem zachrypnietym i zmeczonym. - Jesli pan mi nie wierzy, to juz pana problem. -Blad, droga pani. To pani problem. Olbrzym przesunal sie, a Matt szybko schowal sie ponizej linii parapetu. Kiedy powolutku podniosl glowe, zeby znow cos zobaczyc, ujrzal malenka sypialnie, nie wieksza niz cztery metry kwadratowe. Sufit byl zrobiony z nieheblowanej sosny, a sciany gole i niczym nie ozdobione. Wielkolud ciagle zaslanial widok drzwi, w ktorych stal komendant policji, ale teraz Matt widzial Nikki. Nie byla zwiazana, wciaz w zielonym szpitalnym stroju, lezala wyprostowana, z zamknietymi oczami, na golym materacu rzuconym na metalowe lozko. Pod glowa miala stloczone dwie poduszki bez poszewek, a na nogi ktos narzucil jej brudne przescieradlo. Byla szara na twarzy, widac bylo, ze jest jej niewygodnie i ze jest skrajnie wyczerpana, ale nie widzial zadnych sladow pobicia. -Chcialbym, zebysmy to sobie powtorzyli jeszcze raz - mowil Grimes. - Zaczynajac od pogrzebu. Z kim pani rozmawiala oprocz mnie? No... Matt uslyszal z prawej strony jakies dzwieki i odglosy, po czym pojawil sie mezczyzna. Byl wysoki, chudy i zylasty, mial na sobie kowbojski kapelusz i buty. Z tylu za szerokim pasem pistolet. Matt polozyl sie plasko na brzuchu i przywarl do cementowego obmurowania domu. Wciaz go jednak pewnie bylo widac, od mezczyzny dzielilo go nie wiecej niz siedem metrow. Kowboj wyciagnal z pudelka papierosa i zapalil zapalka sztormowa, pocierajac ja o zamek kurtki. Dym natychmiast przesunal sie tam, gdzie w cieniu budynku lezal Matt. Rozpaczliwie probowal znalezc jakies wytlumaczenie na wypadek, gdyby go ktos zobaczyl. Zadne nie mialo sensu. Palacz oddalil sie kilka krokow od domu, odchylil glowe w tyl i dmuchnal chmura domu w kierunku ciemnego niebosklonu nad lesna przecinka. Matt napial wszystkie miesnie. Kat miedzy nimi sie zmienil. Teraz, gdy tylko ten mezczyzna zwroci sie z powrotem ku drzwiom domu, bedzie po wszystkim. Matt przygotowal sie, ze gdy tylko tamten go zobaczy, bedzie musial skoczyc miedzy drzewa. W tej samej chwili z lasu, troche ponizej miejsca, gdzie stal kowboj, z jego prawej strony, dobiegl dzwiek lamanych galazek i szelest lisci. Kilka sekund pozniej jelonek z bialym ogonkiem wypadl z zarosli jak strzala i przemknal przez przecinke zaledwie piec metrow od nich. Mezczyzna pobiegl za nim, probujac jednoczesnie wyjac bron zza pasa. -Larry, Larry! - krzyknal kowboj glosno. - Larry, chodz tu szybko! Matt uslyszal, jak olbrzym z ciezkim tupotem wybiega na ganek. -Co? O co chodzi? -Ogromny jelen, jakiegos, cholera, w zyciu nie widzial, przebiegl wlasnie kolo mnie tak blisko, ze moglby mnie polizac po nosie. Gdyby mi pistolet nie utknal w pasie, mielibysmy teraz dziczyzne. -Jestes kompletny idiota, Verne - powiedzial Larry, a w jego glosie nie bylo slychac cienia miejscowego akcentu. - Wlaz do srodka. Szef chce, zebys go zawiozl do miasta i z powrotem. Ty i ja zostaniemy tutaj dzisiaj na noc z ta suka. Potrzebujemy kawy, papieru toaletowego i jakiegos zarcia. Szef chce wziac cos z komisariatu, cos, co jej sie poda i bedzie spiewala jak kanarek. No, wlaz do srodka. Matt wstrzymywal oddech, az obaj znikli we wnetrzu domku, a potem skulony pobiegl w gestwine lasu. Grimes i Verne Kowboj pojada do miasta i z powrotem. To im zajmie prawdopodobnie dwadziescia minut w jedna strone, moze dwadziescia piec, wliczajac czas, ktory beda musieli spedzic w sklepie. Podczas tych czterdziestu kilku minut musi znalezc sposob na obezwladnienie tego mezczyzny o rozmiarach autobusu, postawic polprzytomna kobiete na nogi, usadzic ja na harleyu i odwiezc w bezpieczne miejsce. Zalowal teraz, ze odrzucil propozycje Slocumbow, by schowal ich pistolet, jeden z wielu, do swojej torby przy siodle. Mowiac jednak szczerze, nigdy nie czul sie dobrze z bronia, nie potrafil sie z nia obchodzic i obawial sie, ze to wszystko skonczyloby sie nieszczesciem, a recepta na nieszczescie byla prosta, biorac pod uwage jego gwaltowny charakter. Probowal wymyslic taki scenariusz, by udalo mu sie jakos wyciagnac Larry'ego na dwor, a potem walnac w leb kawalkiem drewna albo kluczem z torby z narzedziami. Wydawalo sie jednak, ze nie ma szansy na obezwladnienie takiej bestii czymkolwiek innym niz pieciokilowy mlot, a takiego narzedzia nie mial w swoim zestawie. No wiec co? Kiedy Grimes i Verne wychodzili przez ganek, a potem kierowali sie do landrovera, Matt zastanawial sie, co ma w torbach przy siodelku motocykla. Dwie duze boczne torby i plastikowa skrzynka bagaznikowa zamontowana za fotelem pasazera byly zaladowane lekami - byla to jego dobrze wyposazona apteczka sluzaca mu podczas wizyt domowych i w razie naglych wypadkow, pospiesznie wzbogacona roznymi medykamentami zaanektowanymi ze szpitala, ktore moglyby sie przydac w leczeniu Lewisa Slocumba. Matt podejrzewal, ze stac by go bylo na zabicie kogos w obronie wlasnego zycia albo w obronie kogos bliskiego. Wiedzial rowniez jednak, ze to mu nie przyjdzie latwo i ze wyrzuty sumienia beda mu ciazyc bardzo mocno. Poza tym jedynym medykamentem, ktory moglby sie sprawdzic w tych okolicznosciach, bylby srodek porazajacy miesnie, taki jak kurara czy anektyna, a nie byl pewien, czy w ogole cos takiego przy sobie ma. Potrzebne mu bylo cos, co zadziala szybko i co bedzie mozna podac domiesniowo, cos, co by rozbroilo i unieszkodliwilo Larry'ego, ale go nie zabilo. W takim razie musi znalezc sposob, zeby podejsc te wielka bestie tak, by go nie rozerwala na strzepy. Verne zapalil silnik i reflektory landrovera. Gdy tylko zjechali podjazdem w dol, Matt wlaczyl swojego timexa na odliczanie czasu i zaczela sie walka z minutami i sekundami. Czterdziesci minut. Przegladajac w myslach roznorodne cechy specyfiku, ktory moglby zastosowac, Matt biegl z powrotem do swojego motocykla, a kiedy juz sie przy nim znalazl, poszukal latarki i pospiesznie przerzucal butelki i pudelka z lekami w plastikowym bagazniku motocykla, ciskajac jedne po drugich w las. Trzydziesci osiem minut. Uspokoj sie! - wrzasnal do siebie. Spoko, Matt. Spojrzal na fiolke, ktora wlasnie mial wyrzucic, i wstrzymal oddech. Ketamina - 100 mg/1cm plynu! Ketamina, najblizsza kuzynka podtlenku azotu, uzywana przedoperacyjnie, zeby wprowadzic pacjenta w stan tak zwanej anestezy dysocjacyjnej - czyli wpolsennej bezradnosci. Matt wrzucil specyfik do bagaznika motocykla na wszelki wypadek, gdyby Lewis wymagal jakiegos niewielkiego zabiegu operacyjnego. Wiedzial, ze ten lek podany domiesniowo dziala bardzo szybko. Zwykla dawka wynosila sto miligramow, ale oczywiscie Larry nie byl zwyklym przypadkiem. W fiolce bylo dziesiec centymetrow szesciennych - w sumie tysiac miligramow. Czy tysiac wystarczyloby, zeby powalic na ziemie taka bestie, a moze taka ilosc jest w stanie zrobic mu cos wiecej? Byl tylko jeden sposob, zeby sie o tym przekonac. Matt wyciagnal dziesieciocentymetrowa strzykawke, nalozyl na nia gruba igle i wciagnal w nia lekarstwo z fiolki do ostatniej kropli. Jezeli srodek mial zadzialac, musi go wstrzyknac w miesien, nie w tkanke tluszczowa, gdzie ukrwienie jest minimalne, a przyswajanie lekow powolne. Larry byl jak planeta w dziewiecdziesieciu procentach pokryta tluszczem. Matt wybral miesien potyliczny u podstawy czaszki i rozegral w wyobrazni scene, w ktorej wbija igle i wciska tloczek strzykawki, nie narazajac sie na smierc z rak olbrzyma. Znow sprawdzil czas na zegarku. Za trzydziesci cztery minuty Verne i Grimes wroca. Teraz zastanawial sie, jak wyciagnac Larry'ego z domu, a zarazem nie obudzic w nim takiej czujnosci, ktora kazalaby mu zlapac za bron. Ogien! Verne nieostroznie wyrzucil niedopalek papierosa tam, gdzie przebiegl obok niego jelen. Kiedy Larry poczuje ogien, w pierwszym odruchu obwini kolege, ktorego wlasnie niedawno nazwal idiota. Przynajmniej na to Matt liczyl. Wzial pudeleczko zapalek z torby przy motocyklu, potem siegnal glebiej i wyciagnal jedna z dwoch flar, ktore zawsze wozil przy sobie, i pudelko gazikow, ktorych zamierzal uzyc na podpalke. Potem wrocil do lasu tuz na wprost drewnianego domu. Ostroznie i powoli wyciagnal pare nareczy galezi i ustawil je w narozniku ganku. Przystajac na kilka sekund, zaryzykowal i zajrzal przez okno. Larry z rewolwerem w kaburze przymocowanej pod potezna lewa reka siedzial na drewnianym krzeselku w nogach lozka. Nikki lezala na plecach gleboko uspiona, a jej prawa reka rytmicznie drgala co kilka sekund. Kolejny raz spojrzal na zegarek i zobaczyl, ze ma dziewietnascie minut. Matt postanowil schowac sie za viperem. Jesli bedzie mial szczescie, kiedy przyjdzie czas na ten najwazniejszy ruch, Larry bedzie do niego odwrocony tylem. Jesli nie, podejrzewal, ze zginie, zanim wstrzyknie mu chocby krople ketaminy. Uklakl przy napredce zrobionym ognisku i powtykal miedzy galezie opakowane w papier gaziki. Teraz w kilku miejscach podpalil papier i upewnil sie, ze galazki sie zajely. Na wszelki wypadek wetknal jeszcze miedzy nie flare. Wystrzelenie jej od razu mogloby spowodowac za duzy halas. Skulony przy ziemi, ze strzykawka w pogotowiu w prawej dloni, pobiegl do vipera i ukryl sie, przytulajac sie do jego boku i obserwujac spomiedzy kol, jak sterta chrustu zaczyna sie powolutku palic. No juz, dziecinko, pal sie, do jasnej cholery! Pal sie! Najpierw zajela sie jedna galazka, potem nastepna. Powinien byl zaryzykowac i przycisnac galezie do ziemi, nawet jezeli mialyby polamac sie z trzaskiem, a moze nawet odpalic flare. Te galazki za dlugo sie rozpalaja. Czternascie minut. Mial nadzieje, ze zapach i odglos ogniska wywabia Larry'ego na zewnatrz. Jesli nie, plan B przewidywal wzniecanie nietypowych halasow i nadzieje, ze wszystko pojdzie dobrze. Plan ten dawal nikle szanse na powodzenie i niosl smiertelne zagrozenie, ale czas uciekal. Juz mial zaczac halasowac, kiedy poczul dym. Ryzykujac, wyjrzal nad maska vipera i zobaczyl, ze tekturowe pudelko, w ktorym byly gazy, zajelo sie i ze galezie wokol niego rowniez plona. Slychac bylo teraz tez trzask palacego sie drewna. W porzadku, misiu. Obudz sie i poczuj dym. -Co, do cholery...! Larry wybiegl ciezko na ganek, zatrzymal sie o krok od ognia i zaczal kopac galezie, rozrzucajac je czubkiem buta. -Verne, ty debilu. - Matt uslyszal, jak mruczy pod nosem. Trzymajac strzykawke w rece jak sztylet, z kciukiem na tloczku, Matt wykorzystal moment, kiedy olbrzym potknal sie o jakis korzen, i skoczyl naprzod. W tej wlasnie chwili zapalila sie flara, bylo pelno ognia i zrobilo sie goraco, a Larry cofnal sie, potykajac, o kilka krokow, z wyciagnieta reka, oslaniajac oczy. Byl od niego z dziesiec centymetrow wyzszy, ale Matt przemyslal wszystkie swoje ruchy. Skoczyl na niego z pewnej odleglosci, taranujac plecy Larry'ego i oplatajac mu szyje ramieniem jak w polnelsonie. Jednoczesnie wbil mu zdecydowanym ruchem igle az po nasade tuz pod czaszka i w tym samym momencie wcisnal tloczek. Olbrzym, ktory zrobil tylko krok naprzod, po tym jak staranowal go Matt, ryknal i obrocil sie na piecie z sila czerpaka koparki. Ketamina nie zaczela jeszcze dzialac, a Matt i strzykawka wylecieli jak z procy. Z rozszerzonymi nozdrzami, oczami palajacymi furia i nieopisanym zdziwieniem Larry zaatakowal. Matt przetoczyl sie po ziemi raz, pozniej drugi, ale nie byl na tyle szybki, zeby uniknac kopniaka w brzuch. Olbrzym znowu sie nakrecal, zeby go walnac, kiedy Matt wykonal dziwaczne polsalto i zdolal sie podniesc. Larry ruszyl na niego, ale minal go o milimetry. Juz szukal rewolweru, kiedy Matt ruszyl biegiem, pedzac zygzakiem po podjezdzie, zeby nie byc latwym celem. Uslyszal strzal, potem nastepny, ale wszystko brzmialo, jakby to strzelano gdzies bardzo daleko. Matt rwal do przodu, aby jak najszybciej znalezc sie pod oslona ciemnosci, ale nie chcial sie za bardzo oddalac od drewnianego domku. Obejrzal sie za siebie. Larry przestal go gonic i stal co najmniej piecdziesiat metrow z tylu, wrzeszczac cos, czego Matt z tej odleglosci nie potrafil zrozumiec, ale zgadywal jego intencje. Stoper wskazywal teraz trzydziesci piec minut. Jeszcze tylko piec minut i Grimes bedzie z powrotem. Harley stal tylko kilka metrow stad. Jezeli Larry bedzie dalej go gonic, moze mu sie nie udac odslonic motocykla i odpalic, zanim znajdzie sie w zasiegu strzalu. Musial jednak sprobowac. Rozgrywal te partie w wielkim stylu. Nie bylo wielkiej szansy, ze uda mu sie przemknac obok goliata do Nikki. Jedyna opcja, ktora miala jakis sens, bylo popedzic do miasta i sprobowac zorganizowac pomoc. Ale kiedy wroci - jesli w ogole wroci - jej z pewnoscia juz tu nie bedzie, a Grimes, Larry i Kowboj Verne beda mieli dla niego specjalne oznakowane kule. Ale sie porobilo! Odrzucil na bok tyle galezi, zeby odslonic przycisk zaplonu, potem wskoczyl na siodelko i przemknal przez krzaki i poszycie na podjazd do domku, przygotowany, ze bedzie musial unikac swiszczacych mu kolo glowy kul. Tymczasem zobaczyl Larry'ego stojacego bez ruchu dokladnie tam gdzie przedtem; na tle swiatla padajacego z okien domku wygladal jak balon goracego powietrza. Matt zatrzymal motocykl i patrzyl, jak wielkolud przestepuje lagodnie z nogi na noge jak w zwolnionym filmie, a potem bezradnie mloci rekami powietrze i wali sie w dol. Bojac sie, ze to pulapka, ale czujac, ze ma dosyc miejsca, by przejechac obok niego i wkolo domku, Matt podjechal motocyklem do miejsca, gdzie lezal Larry. Wielkolud wygladal jak wieloryb wyrzucony przez morze na piasek, obracal bezradnie glowa z boku na bok. Rewolwer z krotka lufa lezal kilka metrow od niego. Nie spuszczajac oczu z Larry'ego, Matt pochylil sie, podniosl bron i wrzucil ja do bagaznika. -Przyjemnych snow - powiedzial, wiedzac, jak koszmarne sny sprowadza ketamina. - Przyjemnych snow. Nacisnal sprzeglo i zostawiajac za soba pioropusz smieci, popedzil do drewnianego domku. Wciaz sie palilo. Palil sie nawet naroznik domu, z ktorego wylanial sie dym i pierwsze plomienie. Kiedy stanal w drzwiach, na zegarku zobaczyl, ze wskazowka mija znak czterdziestu czterech minut. -Hej, ty, czas wstawac - powiedzial, biorac w dlonie reke Nikki i lagodnie dotykajac jej czola. Nikki sennie zamrugala powiekami i usmiechnela sie do niego, po czym nagle przypomniala sobie, gdzie jest. -Matt, to Grimes, on... -Wiem. Sluchaj, musimy stad uciekac. Grimes bedzie tu lada chwila. Mozesz chodzic? -Troche jestem rozdygotana i glowa mnie boli, ale chyba bede mogla sie podniesc. -W takim razie pospieszmy sie. Pomoge ci. Mam pod domem motor. -Motor? -Motocykl. Chodzmy, prosze. Pozwolila mu sie podciagnac do gory, a potem, opierajac sie na jego ramieniu, postawila pierwszy krok. -Bedziesz siedziec z przodu, przede mna, dopoki nie bede mial pewnosci, ze nie spadniesz - powiedzial. - Nogi postaw tutaj, ale daleko od silnika, bo sie poparzysz. Trzymaj sie moich rak albo kierownicy. Gotowa? -Gotowa. Jak ci sie udalo...? -Wyjasnie ci wszystko, jak sie stad wydostaniemy. Matt przyspieszyl, nie zapalajac swiatel. Zwolnil na chwile, kiedy mijali Larry'ego. -Nie zyje? - spytala Nikki. -Zyje. Poplynal w podroz na statku ketamina. -Matt! -To oni. Przed nimi lesna droga skrecala ostro w prawo. Przez przeswity drzew zobaczyli swiatla samochodu podskakujacego na wybojach. Matt poczekal, az zblizajace sie reflektory auta prawie ich oswietla, po czym zapalil reflektor i przyspieszyl. Zanim zaskoczony Verne zdolal zareagowac, motocykl przemknal obok niego. W ulamku sekundy Matt zdolal zobaczyc Billa Grimesa na siedzeniu pasazera i z wyrazu jego twarzy domyslil sie, ze go rozpoznal. We wstecznym lusterku motocykla zobaczyl, jak landrover gwaltownie zawraca. - Trzymaj sie, Nikki - powiedzial. - To nie bedzie latwe. ROZDZIAL 21 Matt ruszyl szybko i pewnie lesna droga. Na takich przecinkach landrover byl lepszy niz jego motocykl, ale na samym koncu lesnej drogi Matt bedzie mogl skrecic w prawo i wjechac w sciezke miedzy drzewami. Harley z pewnoscia nie byl idealny do jazdy po nieutwardzonych drogach, ale ta sciezka w lesie byla za waska i zbyt nierowna dla samochodow, nawet dla tego, ktory ich scigal.-Pochyl troche glowe i ukryj sie za oslona, zeby ochronic oczy - zawolal. Niewielka plastikowa oslona, nachylona pod katem, miala za zadanie zmniejszac opor powietrza i chronic pasazera przed muszkami, miala rowniez oslaniac pasazera jadacego z tylu. W ich ukladzie jednak, kiedy Nikki siedziala z przodu, twarz miala bezposrednio w strumieniu powietrza. Przycupnela tak, jak jej kazal, i teraz byla idealnym pasazerem. Poddawala sie przechylom motocykla i nie probowala pomagac kierowcy, nie przyblizala golych stop i kostek do rozgrzanej rury wydechowej. Kiedy zblizali sie do konca drogi, Matt zaryzykowal spojrzenie przez ramie. Verne i Grimes byli wciaz dosyc daleko, ale wygladalo na to, ze udalo im sie troche zyskac na odleglosci. -Trzymaj sie mocno! - krzyknal, kiedy nagle zobaczyli przed soba koniec dlugiej lesnej drogi. Matt zredukowal bieg i udalo mu sie akurat tak obliczyc predkosc, ze pochylajac sie razem z motocyklem, zjechal w prawo pod katem dziewiecdziesieciu stopni, nie wywracajac przy tym maszyny. Kiedy byl nastolatkiem, jezdzil na motocyklach terenowych, bral rowniez udzial w zawodach motokrosowych, ale chlopaki, nad ktorymi gorowal w geometrii czy w angielskim, odkuwali sie za to na torze. Teraz wszystkie posiadane umiejetnosci zostana bezwzglednie sprawdzone w praktyce. Siedzieli na wazacym trzysta kilogramow motocyklu szosowym i jechali prosto w las. Otworzyl troche mocniej przepustnice i z rykiem silnika wystrzelili naprzod jak z procy. Po kilku chwilach zobaczyl dlugie swiatla landrovera tanczace miedzy drzewami - okazalo sie, ze samochod skrecil za nimi. Przejechali okolo kilometra, gdy nawierzchnia przeszla w zuzlowa, a potem nierowna, kamienista i blotnista. Amortyzatory harleya reagowaly mniej elastycznie niz amortyzatory w motocyklach terenowych i Matt musial troche przystopowac, zeby ich nie wyrzucilo z siodelka. -W porzadku? - zawolal do Nikki. Nikki kiwnela glowa i schowala sie glebiej za plastikowa oslone. Noc byla za zimna i zbyt wietrzna, zeby moglo jej byc wygodnie i cieplo w szpitalnym stroju. Dlonmi mocno obejmowala jego przedramiona, ale watpil, czy dlugo wytrzyma. Grimes, ty gnojku - myslal Matt ze zloscia, trzymajac ja przed soba. Zaplacisz mi za wszystko, nawet gdyby mialo mnie to kosztowac zycie. Rozgladal sie uwaznie i patrzyl przed siebie, szukajac sciezki, ktora miala sie tam pokazac. Byli juz dalej, niz myslal. Jednakze droga zamiast sie zwezac, zaczela sie jakby rozszerzac i robila sie gladsza. I w tej chwili dlugie swiatla motocykla odbily sie jaskrawo od bialej tablicy stojacej z boku drogi, ozdobionej ilustracjami przedstawiajacymi szczesliwych uzytkownikow przyszlych inwestycji budowlanych: plywali na lodkach i w basenach, lowili ryby, grali w tenisa i w golfa, grillowali. JUZ WKROTCE NAD SHADY LAKEZAMKNIETE OSIEDLE DOMKOW WOLNO STOJACYCH WASHAW, WIRGINIA ZACHODNIA WYMARZONE MIEJSCE W GORACH WSCHODNICH DZIALKI IDA JAK WODA NIE ZWLEKAJ Z REZERWACJA Teren budowy osiedla! No to koniec z waskimi sciezkami dla motocykla. Przejechali las, ktory w przeswiadczeniu Matta mial odciac ich od Grimesa i jego zbirow. Tymczasem oddalali sie od Belindy i jechali w kierunku nastepnego miasta. To ci historia.Moze dzialki na osiedlu nad Shady Lake szly jak woda, ale przed architektami krajobrazu i budowlancami bylo jeszcze duzo pracy. Teren zostal oczyszczony z drzew, wymarzone miejsce w gorach wschodnich na razie skladalo sie z labiryntu laczacych sie ze soba nie wyasfaltowanych ulic, oddzielajacych od siebie spore puste dzialki. Nie bylo oswietlenia i bardzo niewiele sprzetu, i Matt zastanawial sie nawet, czy moze cala operacja zostala porzucona. Mial taka nadzieje. Jego zdaniem takie osiedla szpecily krajobraz tak samo jak kopalnia odkrywkowa. Tak czy inaczej na osiedlu nad Shady Lake najwiecej bylo roznych oznakowan - ulic, kierunkow, przyszlych domow, numerow; tablica przy szerokim plytkim wykopie oznajmiala: KLUB, a obok inna glosila dumnie: BASEN OSIEDLOWY. No coz, panstwo Jones, ta tabliczka z numerem 281, tam, wbita w ziemie, moze w tej chwili nie wyglada imponujaco, ale... Teraz niewatpliwe Verne zblizal sie do nich coraz szybciej. Dzielilo ich zaledwie piecdziesiat metrow. Nie bylo skrawka terenu, na ktorym landrover nie mialby przewagi. Teraz szale przechylily sie na korzysc scigajacych, a Matt widzial oczami wyobrazni, jak Grimes sie z nich smieje. Rozejrzal sie dookola, spojrzal przed siebie, chcac znalezc jakis sposob na zwiekszenie odleglosci. Landrover byl zdecydowanie za blisko, zeby probowac znalezc jakas kryjowke. Jedyna szanse stanowilo przedzieranie sie ostrymi, nieprzewidywalnymi skretami na drugi kraniec osiedla w nadziei, ze uda im sie znalezc jakis wyjazd na waska sciezke i uciec do lasu. Probowal przeciac na ukos pare dzialek i trafil na mulde mocno ubitej ziemi, ktora wysadzila harleya w powietrze. Ladowanie nie bylo gladkie. Nikki krzyknela, uderzajac glowa o oslone motocykla. Jadacy za nimi Verne z latwoscia jednym wyskokiem pokonal gorke ziemi. Matt znalazl sie z powrotem na ulicy i przyspieszyl na kawalku terenu, ktory lagodnie wznosil sie i opadal, byl pozbawiony drzew i prawdopodobnie przeznaczony na pole golfowe. Teraz mocno podskakiwali. Matt robil, co mogl, zeby unikac wiekszych dziur i pagorkow, ale poruszali sie zbyt szybko i nie zdolal wszystkich ominac. Potem, tuz przed nimi, swiatla reflektora odbily sie od szerokiego, gladkiego lustra ciemnosci. Zanim przemyslal do konca sytuacje, znow byli w powietrzu i fruneli ponad brzegiem czegos, co kiedys zapewne bedzie Shady Lake. -Siedz prosto i trzymaj sie! - krzyknal. Kiedy Nikki mocniej sie go przytrzymala, motocykl wyladowal zadziwiajaco lagodnie na boku stromego nabrzeza, wysokiego na jakies osiem metrow. Na dole, o ile Matt zdolal sie zorientowac, byla woda. Moze trzydziesci centymetrow, a moze dwa metry. Trudno bylo powiedziec. Motocykl wymknal sie spod kontroli, jadac dosc szybko i zeslizgujac sie w dol w kierunku gladkiej czerni. Nie darmo jednak Matt przez cale swoje zycie jezdzil motocyklami. Usiadl prosto, rozprostowal nogi na boki i manewrujac delikatnie tylnym i przednim hamulcem, wprowadzil harleya w niewielki poslizg w prawo i zjechal na kamieniste obrzeze, zaledwie trzydziesci centymetrow nad powierzchnia wody. Ladnie wyladowales - pomyslal. Wylaczyl swiatla, nacisnal hamulce i zatrzymal sie. Nikki glosno westchnela, wyprostowala sie i zanurzyla sie w niego jak w miekki fotel. Szybko rozpial kurtke i pomogl jej ja wlozyc. -Wiedzialam, ze mi sie to nie spodoba - jeknela. -Co? -To moja pierwsza przejazdzka motocyklem. Teraz juz wiem, dlaczego tyle razy odmawialam. -Ale to nie jest tak naprawde... -Rutledge! Wysoko nad nimi, gdzies z tylu, Verne zatrzymal samochod u szczytu stoku. Reflektory landrovera wcinaly sie w olbrzymi krater wody. Na tle jasnego nocnego nieba Matt zdolal odroznic sylwetke Grimesa. Stal na skraju stoku z rekami wspartymi na biodrach. -Czego chcesz? - krzyknal Matt, wykorzystujac swiatlo reflektorow landrovera, zeby dokladniej obejrzec niemal puste jezioro. Brzegi byly zbyt strome, zeby wyjechac z powrotem, ale przeciez to tylko niewielka czesc wykopu. Dno jeziora pokrywaly kamyki o srednicy osmiu-dziesieciu centymetrow, ktore dawaly sie zauwazyc jakies trzydziesci centymetrow od miejsca, w ktorym stali. Gdyby woda nie byla gleboka i gdyby takie kamienie pokrywaly cale dno, mozna by przejechac jezioro. Gdyby, gdyby... Przejechac i co dalej? -Nie da rady stad uciec, chyba ze piechota, Matt. Chodz na gore i pogadajmy. -Rozsadna propozycja. Zawsze byl pan czlowiekiem szczerym i godnym zaufania. Prosze tylko zgasic te swiatla i zaraz wchodzimy na gore. -Rutledge, moj czlowiek ma karabin i naprawde niezle strzela. Wchodzcie na gore, to moze mi sie uda ocalic wam zycie. -Jak pan chce tego dokonac? - spytal, grajac na zwloke. - No jak, Nikki? - wyszeptal. - Trzymasz sie? -Nerki mi jeszcze podskakuja i serce gna jak szalone po tym zjezdzie, ale przynajmniej zapomnialam na chwile o bolu glowy. Gdzie jestesmy? Matt ucieszyl sie, ze odzyskala poczucie humoru, a jej glos brzmial troche mocniej. -Jestesmy w Disneylandzie rok lub dwa przed przybyciem Myszki Miki - odparl. - Sluchaj, jezeli wytrzymasz, sprobuje objechac jezioro, moze nabrzeze jest gdzies mniej strome i uda nam sie stad wyjechac. Utrzymasz sie? -Moze byloby latwiej, gdybym siedziala z tylu? -A jak spadniesz? -Poradze sobie. -Trzymaj stopy na podporkach. Jesli dotkniesz golymi nogami rury wydechowej, bedzie ci trzeba kupic mniejsze pantofle. -Rutledge, to jest wasza ostatnia szansa! -W porzadku, idziemy, idziemy - zawolal Matt, starajac sie zyskac na czasie. - Jestes gotowa, Nikki? -Czego mam sie trzymac? -Wspornika za twoim siedzeniem albo mnie. Objela go rekami w pasie, scisnela mocno i przytulila policzek do jego plecow. -Jedz - powiedziala. Matt, przymruzywszy oczy, probowal wypatrzec jakies ksztalty w ciemnosci, zeby zorientowac sie, jak daleko widac. Zamierzal objechac jezioro tuz przy lustrze wody, nie wlaczajac swiatel. Potem podniosl kamien i rzucil go w wode tak daleko, jak mogl. Uslyszal plusk i w tej samej chwili wyrazne uderzenie kamienia o kamien. Plycizna wody siegala wiec daleko. -Rutledge! Matt wlaczyl pierwszy bieg i zapalil harleya. Jezeli nawet z tylu ktos wystrzelil z karabinu, on niczego nie uslyszal. Pietnascie, trzydziesci, czterdziesci kilometrow na godzine. Wspanialy motocykl plynal naprzod po kamieniach. Spogladajac przez ramie, zobaczyl, jak landrover cofa i jedzie teraz rownolegle, nieco z tylu. W ciemnosci trudno bylo przyspieszyc, wiec Matt w koncu zdecydowal sie wlaczyc na chwile swiatla. Jezioro, choc nie tak rozlegle jak przedtem myslal, mialo ksztalt owalny - moze niecaly kilometr dlugosci i okolo pol kilometra szerokosci. Jesli nazwa jeziora miala jakis zwiazek z rzeczywistoscia i bylo ono ocienione, to moze landrover natknie sie na jakies drzewa, ktore spowolnia lub w ogole powstrzymaja poscig. Na razie ich przesladowcy bez klopotu jechali szesc czy siedem metrow nad nimi. Dzwiek silnika harleya odbijal sie od wody i od stromych nabrzezy jeziora i trudno bylo stwierdzic, czy ktos do nich strzela, czy nie. Wtedy wlasnie Matt zobaczyl przed soba jakis otwor. Byl to solidny stalowy tunel o kwadratowym przekroju wbudowany w nabrzeze tuz po prawej stronie od miejsca, w ktorym sie znajdowali. Mial jakis metr osiemdziesiat szerokosci i wysokosci, a jego dno bylo usytuowane okolo dziewiecdziesieciu centymetrow powyzej kamienistej sciezki, ktora sie poruszali. Z ustawienia tunelu bylo widac, ze sluzy do oprozniania jeziora. Matt ocenil, ze przy tym stopniu nachylenia brzegu w stosunku do tunelu uda mu sie przejechac nad krawedzia i dostac sie do srodka - zakladajac, ze motocykl bedzie jechal z naprzeciwka, w poprzek jeziora przez wode. Jezeli jednak glebokosc na srodku jeziora bedzie wieksza niz szesc centymetrow, moze na harleyu w ogole nie uda mu sie tam dotrzec. Przeszlo mu przez mysl, zeby wjechac w jezioro, a potem zrobic petle i skierowac sie do tunelu, ale wtedy Grimes i Verne wciaz byliby wprost nad nimi. Przejazd w poprzek jeziora z przeciwnej strony mial wiekszy sens - pod warunkiem oczywiscie, ze im sie ta sztuczka powiedzie. Wlaczyl dlugie swiatla, kiedy mijali tunel, rzucil okiem na predkosciomierz i znow przyspieszyl. Osuwajace sie kamienie utrudnialy utrzymywanie motocykla w pozycji pionowej. Trudno bylo nad nim panowac, ale Matt przyspieszyl do piecdziesieciu kilometrow na godzine. Tuz nad nimi landrover dotrzymywal im kroku. Nikki wciaz byla idealnym pasazerem, trzymala sie go mocno, ale byla na tyle rozluzniona, ze nie utrudniala Mattowi delikatnego balansowania motocyklem. Ta kobieta byla naprawde silna. Po prawej stronie nabrzeze wciaz bylo wysokie i strome. Nikla nadzieja, ze na koncu jeziora znajda lagodniejszy stok, ulotnila sie. Wydawalo sie, ze tu jest jeszcze bardziej stromo. Matt caly czas patrzyl na predkosciomierz, az znalazl sie w miejscu jeziora polozonym na wprost tunelu. Wtedy wylaczyl swiatla i skrecil ostro w lewo, w wode. Jezeli ten ruch zaskoczyl Nikki, to niczego po sobie nie pokazala. Matt przedzieral sie przez wode tak szybko, jak mogl. Woda - prawdopodobnie po ostatnich mocnych opadach - miala glebokosc okolo pietnastu centymetrow, a kamieniste dno bylo identyczne jak sciezka, po ktorej przed chwila jechali. Gdyby gdzies bylo glebiej, przejazd prawdopodobnie bylby niemozliwy. Gdyby motor sie zatrzymal i nie mozna by go bylo odpalic, Matt postanowil zostawic go i uciekac do tunelu piechota. -Jedz, dziecinko - prosil. - Dasz rade. W lusterku wstecznym widzial swiatla landrovera tuz nad jeziorem. W koncu sie pogubiliscie - pomyslal, usmiechajac sie. Jedz, moj motorku! Byli co najmniej na srodku jeziora i glebokosc wciaz sie nie zmieniala. Jezeli zdola utrzymac harleya w pozycji pionowej, a jednoczesnie jechac na tyle wolno, zeby woda nie chlapala na przewody elektryczne i swiece, uda mu sie przejechac. Teraz obawial sie jednego: zakladajac, ze wjechal do wody we wlasciwym miejscu, czy trzyma sie linii prostej. Z tylu, gdzies za nimi, landrover znow ruszal, kierujac sie w strone miejsca, gdzie przed chwila stal motocykl. Moze szczesciem dla nich ani Verne, ani Grimes nie wiedza nic o tunelu. Wowczas - w idealnym scenariuszu Matta - on, Nikki i harley znikna jak komiksowi bohaterowie Zygfryd i Roy. Jechal bez swiatel najdluzej, jak potrafil. Wreszcie wlaczyl reflektor. Byli chyba niecale piecdziesiat metrow od brzegu, a tunel byl jakies siedem, osiem metrow po prawej. -Trzymaj sie mocno - krzyknal przez ramie. Rece obejmujace go w pasie zacisnely sie. Matt skrecil kierownice w prawo, zmierzajac prosto do czerniejacego przed nimi otworu, a potem wydusil z harleya jeszcze troche predkosci. Z wyciem silnika wyprysnal z wody jak pocisk, przejechali po krotkim kawalku nabrzeza i rzucilo ich do tunelu. Strop ze stalowej plyty odbijal mgliscie swiatlo reflektora motocykla zaledwie kilka centymetrow nad ich glowami. Motocykl slizgal sie niebezpiecznie po metalowej nawierzchni. Przed nimi byla tylko ciemnosc. Dziesiec metrow, dwadziescia, piecdziesiat. Mat zwolnil. Wylot tunelu byl tuz przed nimi - Wylaczyl swiatla i motocykl wytoczyl sie na dno suchego strumienia, opadajacego lagodnie w dol zbocza. Zahamowal i zatrzymal maszyne, a potem obejrzal sie za siebie. Stalowy tunel byl wtopiony w beton, mial masywne drzwi, ktore teraz na szczescie byly na osciez otwarte. Wydawalo sie, ze Shady Lake to jakis cud inzynierii - rezerwuar wodny do celow rekreacyjnych, jak i zrodlo wody dla basenow i pola golfowego. Nie bylo calkiem jasne, skad mialaby pochodzic woda wypelniajaca jezioro. Moze wlasnie dlatego budowe zatrzymano, rozmyslal Matt, usmiechajac sie w duchu. Posuwali sie ostroznie, bez swiatel, wzdluz dna suchego strumienia przez pagorkowaty teren, ktory kiedys mial sie zmienic w pole golfowe. Z tylu, za nimi, byla tylko ciemnosc. -Jak nam idzie? - spytala cicho Nikki z policzkiem przycisnietym wciaz do plecow Matta. -Chyba damy rade sie stad wyrwac - powiedzial, ocierajac pot z czola rekawem. - Pytanie tylko dokad. -Do Bostonu - powiedziala zdecydowanie. - Jedzmy do Bostonu. ROZDZIAL 22 Spogladajac raz po raz we wsteczne lusterko, Matt jechal wzdluz niemal zupelnie wysuszonego potoku, ktory poprowadzil go w las, a tam potok laczyl sie z gorskim strumieniem. Jechal wzdluz strumienia chyba ze dwa kilometry, po czym uslyszeli odglosy autostrady. Matt nie znal tej czteropasmowki i jechali kilka minut na poludnie, zanim sie zorientowal, ze zle ocenil sytuacje, i zawrocil. Nikki, mimo ze miala na sobie kurtke Matta, byla tak zziebnieta, ze szczekala zebami. Chcial jej dac swoje skarpetki, zeby sobie ogrzala stopy, ale upierala sie, zeby jechac dalej, az sie upewnia, ze niebezpieczenstwo minelo.Byla kompletnie wyczerpana, ale dzielnie sie trzymala, az wreszcie po kolejnych trzydziestu kilometrach Matt uznal, ze sa w miare bezpieczni i moga sie zatrzymac. W sklepie przy autostradzie kupili szczotke do wlosow, jakies kosmetyki i ubrania dla obojga oraz buty dla Nikki, a na stacji benzynowej tuz obok zaopatrzyli sie w mape. Stamtad znalezli rownolegla do autostrady droge na polnoc. Kilka kilometrow za przydroznym sklepem zobaczyli bar urzadzony w wagonie kolejowym, ktory tkwil absurdalnie w samym srodku pustkowia. Nikki jeszcze w sklepie przebrala sie w dzinsy i gruba flanelowa koszule, a szyje owinela czerwona apaszka, ktora zwiazala w luzny wezel. Usta miala suche i spekane, a na calej twarzy siateczke zasychajacych zadrapan. Oczy okalaly glebokie cienie. Wciaz jednak bylo w niej lagodne piekno, promieniala inteligencja, byla pociagajaca i atrakcyjna. W ciagu minionego roku Matt byl parokrotnie z kobieta, ale nie mogl wzbudzic w sobie zadnego glebszego zainteresowania, nie potrafil sie skupic, czul sie tak niezrecznie, ze gotow byl przepraszac. Teraz sciskalo go w gardle, a pragnienie, by dowiedziec sie o Nikki Solari jak najwiecej, napelnialo go lekiem i ekscytacja, wywolywalo rozkoszny zawrot glowy. Wspomnienie Ginny nie bylo wcale mniej zywe niz kiedykolwiek. Ale w ciagu dwoch ostatnich dni zauwazyl, ze cos sie w nim zmienilo. Czy to jest kwestia czasu? - zastanawial sie. Czy moze to jest ta jedna, jedyna kobieta? -Jak sie czujesz? - spytal. -Mozna by powiedziec, ze raczej jak bohaterka komiksu niz nekrologu. Toz to jeden wielki absurd. Musimy isc na policje, Matt, albo... albo do FBI. Czy porwanie nie jest przestepstwem sciganym przez wladze federalne? -Tak, oczywiscie - odparl. - Nie mam pojecia, jak potoczy sie sprawa, jesli zechcemy oskarzyc szefa policji, nawet jesli dwoje lekarzy opowie te sama wersje zdarzen. Grimes dzisiaj nas zgubil, ale przeciez nie jest idiota. To morderca, a teraz nie ma nic do stracenia. Jestem przekonany, ze wystapi z jakimis kontroskarzeniami, moze oglosi, ze to ja cie porwalem i potem zrobilem ci pranie mozgu za pomoca narkotykow czy cos takiego. Nie takie rzeczy sie juz zdarzaly. -Co jeszcze mozemy zrobic? -Nie wiem. Na razie chcialbym zrobic ruch przeciwko kopalni, zanim uda im sie oczyscic to skladowisko odpadow. Teraz, kiedy stracili z oczu ciebie i mnie, to prawdopodobnie bedzie ich glowny kierunek dzialania. Jezeli wdamy sie w przepychanki, oskarzenia i kontroskarzenia Grimesa i wciagniemy w to jakas komende policji czy biuro FBI, chyba nic nie zwojujemy. Poza tym kiedy wyjdziemy z ukrycia, Grimes bedzie mial mozliwosc nas sprzatnac. -Chyba rozumiem. No wiec co? -Nie wiem. Moze skontaktujemy sie z jakimis przyjaciolmi czy rodzina... Moze z prawnikiem. Opowiemy, co sie stalo. Sprobujemy opracowac jakas strategie. Potem moze pojdziemy na policje. Chcialbym wymyslic podejscie, jakis sposob, by zalatwic dyrekcje kopalni, zanim podejmiemy dalsze kroki. -W porzadku. Wprawdzie nie w pelni sie z tym zgadzam, ale w pelni sie zgadzam, ze uratowales mi zycie. Od tej chwili robimy to, co ty powiesz, a zaczniemy od mojego szefa. -Swietnie, a potem moze zwrocimy sie do mojego wuja, Hala Sawyera, patologa. W koncu - mozesz mi wierzyc - tak czy inaczej trafimy na policje. Nikki zamowila czarna kawe i cos do jedzenia, byleby bylo tluste i gorace. Mart zdecydowal sie na chili. Kiedy kelnerka odeszla od stolika, Nikki opowiedziala mu o zadziwiajacych szczegolach choroby i smierci Kathy Wilson. -Grimes wypytywal tylko o jej chorobe - powiedziala. - Nie wyjasnil, dlaczego tak go to interesuje. Wciaz pytal: co jeszcze o niej wiesz? Kto jeszcze o niej wie? Matt ze zdumieniem sluchal o zmianach na twarzy Kathy i jej tragicznym stanie psychicznym. To tak, jakby Nikki mowila o Darrylu Teague albo Teddym Rideuocie. Byl jednak pewien problem. Kathy Wilson nigdy nie pracowala ani w kopalni, ani w zadnej placowce Kopalni i Koksowni Belinda i wyjechala z miasteczka dziewiec lat temu. -Jestes pewna, ze nie bywala potem w Belindzie? - spytal Matt. -Moze bywala, zanim sie poznalysmy, moze wpadala na dzien lub dwa, kiedy byla w trasie z kapela. -Ale nie przyjezdzala na dluzej? -Chyba nie. -A co powiedzialas Grimesowi w kosciele? -Chyba sobie nie przypomne szczegolow naszej rozmowy. -To zrozumiale. Po wstrzasie mozgu trzeba tygodni lub miesiecy, by sobie przypomniec cos, co sie zdarzylo niedawno, a czasem jest to wrecz niemozliwe. -Wtedy tam... w tym domku w gorach, caly czas probowal wydusic ze mnie, kto jeszcze wie o chorobie Kathy. Zwlaszcza interesowalo go, co powiedzialam tobie. -Nie watpie. Teraz przyszla kolej na Matta - on rowniez opowiedzial jej o wszystkim, takze o niefortunnej wyprawie do wnetrza gory, ktora podjal z Lewisem, o zapadnietym plucu i o leczeniu. Kiedy skonczyl, Nikki tylko pokrecila glowa i wzruszyla ramionami. -Nie wyglada mi to na zaden znany mi skutek dzialania substancji toksycznej - powiedziala. - Ale to chyba mozliwe. -W takim razie, co by to moglo byc? Trzy osoby z tego samego miasta z takim samym dziwacznym zespolem chorobowym, a zarazem nieodlegle skladowisko substancji toksycznych, przez ktore przeplywa gorski potok. -Moze masz racje - powiedziala Nikki w zamysleniu. - Moze wody gruntowe sa zanieczyszczone toksynami, moze Kathy jakos wystawila sie na ich dzialanie. Strzelba wiszaca na scianie w pierwszym akcie musi w koncu wypalic. Choc na moje oko to troche naciagana historia. -Jezeli Kathy naprawde nigdy nie pracowala w kopalni, zapewne sa to wody gruntowe. -Ciekawa jestem, co wykazalo sekcyjne badanie mozgu tych dwoch gornikow? -Moj wuj, Hal Sawyer, jest anatomopatologiem i on robil sekcje. Powiedzial, ze narosle to zwykle nerwiako-wlokniaki i ze badanie makroskopowe mozgow nie wykazalo zmian, wobec czego nie robil mikroskopowych. -Rozumiem go doskonale - powiedziala. - Jest jednak wiele schorzen niszczacych centralny uklad nerwowy, w ktorych mozgowie w badaniu ogolnym wyglada prawie normalnie lub zupelnie normalnie. Moze dowiemy sie czegos z badania mikroskopowego mozgu Kathy. -Zrobilas je? -Zrobil moj szef, Joe Keller. Bardzo go o to prosilam. Nigdy mi sie nie udawalo drobiazgow laczyc w calosc. -Jestem bardzo ciekaw, czego sie dowiedzial. Moze moglby tez zlecic jakies badania toksykologiczne tej tkanki. Jestem przekonany, ze za wszystkim stoi kopalnia. -Nie mam podstaw, by sie z toba spierac - powiedziala Nikki, oprozniajac druga filizanke kawy. - Poza tym kimze ja jestem, by kwestionowac dociekliwosc lekarza, ktory ratuje zycie pacjentow za pomoca prezerwatyw. Motel "Pod Gwiazdami" w miejscowosci Red Wolf w Pensylwanii to bylo idealne miejsce. Maly rodzinny hotelik polozony z dala od glownych tras przelotowych. Pokoj 212 znajdowal sie na drugim pietrze od tylu, a okna wychodzily na niewielki staw. Matt zebral ich rzeczy i pomogl Nikki wejsc po schodach. W pokoju czulo sie ciezki zapach wieloletniego uzywania i zwietrzaly dym papierosow. Nikki weszla do lazienki i wylonila sie stamtad w cienkich spodniach dresowych i T-shircie z nadrukiem Champion. Oparla sie o sciane, zdjela narzute z jednej strony lozka i polozyla sie ciezko, oddychajac z wysilkiem. -Otworz buzie i pokaz jezyk - powiedzial Matt. - Podnies go troche, bo chce sprawdzic, czy masz goraczke. -Spac. Teraz tylko spac. -Wiem. Jeszcze tylko chwila. Matt wsunal termometr cyfrowy pod jezyk Nikki - 38 stopni Celsjusza. Wyjal stetoskop i osluchal jej klatke piersiowa i plecy - uslyszal nieliczne rzezenia, co mogloby swiadczyc o jakims lekkim zapaleniu pluc, ale nie stwierdzil niczego, co wymagaloby natychmiastowej pomocy lekarskiej. -Wskakuj - powiedziala slabo. - Dwa razy w ciagu dwoch dni uratowales mi zycie. To znaczy, ze nie musisz spac na podlodze. -Postaram sie zanadto nie kopac. - Wylaczyl lampke, ale swiatlo przenikalo przez cienkie zaslony do pokoju. Polozyl sie na plecach tuz obok niej i naciagnal przescieradlo i cienki koc na nia i na siebie. - Wiesz co - powiedzial jeszcze - probowalem sobie wyobrazic, jak Kathy mogla narazic sie na dzialanie toksyn z kopalni. Moze byla w miejscu szczegolnego zagrozenia w czasie jakiegos gwaltownego wyplywu trucizny z beczek. Moze te dwie inne osoby byly tam w tym samym czasie. Jak myslisz, czy to mozliwe?... Nikki? Oczy miala zamkniete, oddychala ciezko, ale rownomiernie. Trzymala sie, jak dlugo mogla. Matt odwrocil sie przodem do niej. Przez jakis czas przypatrywal sie jej twarzy w stlumionej poswiacie zza firanki, wciagal jej zapach. -Dobranoc, wspolniczko - szepnal w koncu. - Przyrzekam, ze nastepnym razem pojdziemy do jakiegos milego, spokojnego muzeum. -Idzie nastepny skurcz. -Dobrze, kochanie, wiesz, co masz robic. -Dobrze... Dobrze, Donny... Wszystko wiem. Nie martw sie... Nie martw sie... Wszystko wiem. Kolezanki i rodzina mowily, jak bedzie ciezko. Jak bedzie bolalo. Pielegniarka w szkole rodzenia zaczela zajecia slowami: "Ktos, kto powiedzial, ze porod to praca, trafil w sedno". Sherrie Cleary, teraz w dziewiatej godzinie ciezkiego porodu, skupila sie mysla na tych wszystkich ponurakach i marudach, z ktorymi przedtem o tym rozmawiala, i usmiechnela sie. Oczywiscie, ze skurcze bola. Czasami bola jak cholera. Ale bol to tylko bol, powtarzala takze w kolko, nic wiecej, i teraz wciaz sie trzyma. W wieku dwudziestu szesciu lat rodzila swoje pierwsze dziecko i na pewno nie bedzie ono ostatnie. Maz, Don, dostal ostatnio spora podwyzke w drogerii, ciaza przebiegala bez powiklan i dzieki temu jeszcze trzy tygodnie temu pracowala; byla kelnerka. Mieszkali w malym domku w Anacostii, ale posrednicy z biura Fannie Mae dawali im nadzieje na pozyczke hipoteczna. Czy to dziwne, ze chce miec wiecej dzieci? Polozna Margie Briscoe weszla do sali porodowej, sprawdzila urzadzenie monitorujace funkcje zyciowe dziecka, a potem podeszla do jej lozka. -Swietnie - powiedziala. - Jak ci idzie, Sher? -Radze sobie ze skurczami, przynajmniej dotad, ale zaczynam miec troche dosc. -To normalne. Pokaz, sprawdzimy, jak to wyglada. Odprez sie i rozchyl kolana... Doskonale... Jestes bardzo ladnie rozciagnieta. Tak sie przygotowalas, ze chyba nie bedzie trzeba nacinac krocza. -To swietnie. -Juz niedlugo, moja droga. Naprawde niedlugo. -Fantastycznie. -Trwasz przy imieniu Donelle, tak? -Donelle Elisabeth Cleary. Chlopiec bylby Donaldem juniorem. Elisabeth to po mojej babci. -To piekne imie. -Bedzie pieknym dzieckiem. Och, Donny, idzie nastepny skurcz... O Boze... Ojej, ten jest chyba najgorszy... Nie, czekaj... Boze, nie, ten jeszcze gorszy... Ooo... Margie polozyla dlonie na twardym wybrzuszeniu wielkosci pilki do koszykowki, macicy Sherrie w skurczach porodowych, i przygladala sie ekranowi monitora - nie pokazywal nic ponad oczekiwane spowolnienie rytmu serca plodu. Minuta, dwie, trzy, Sherrie jeknela i scisnela mocno palce. -Nie wiem... czy... potrafie... Poczekaj, czekaj, juz troche lepiej. Przestaje bolec. O Jezu... -Skurcze za chwile wroca - powiedziala glosno Margie - bo to juz! Mala Donelle jest w drodze. Don, wystaw glowe przez drzwi i powiedz Sue, ze juz jest czas. Sherrie, teraz troche naciagne ci skore, zeby pomoc dziecku wyjsc. Swietnie. Udalo ci sie, Sher. Udalo ci sie. Rodzisz bez zadnych lekow. Teraz odetchnij kilka razy szybko i przygotuj sie do parcia. Wszystko gotowe? Pediatra juz w drodze, Sue?... Wspaniale. Don, wloz rekawiczki, przejdz z tej strony i stan na moim miejscu. Bede tuz przy tobie. Przywitasz swoja coreczke na swiecie. Gotowy? -Chyba... chyba tak. -Poradzisz sobie. Sherrie, przygotuj sie na silne parcie. Gotowa? Dobrze, widac juz glowke. Przyj, Sherrie, przyj! Juz jest, Don. Najpierw glowka, teraz wyjme jedno ramie malenstwa. Jest... Swietnie! Teraz drugie ramie i juz ja mamy. Piekna, po prostu piekna. Dwudziesta pierwsza pietnascie. Poprosze odsysanie, Sue. Rozpaczliwe krzyki Donelle Elisabeth Cleary wypelnily sale porodowa. Don Cleary, o posturze i spokojnym usposobieniu wioslarza, plakal bez zenady, kiedy pielegniarka odbierala z jego rak corke, owijala ja i przenosila, zeby odpoczela na piersi matki. Sherrie promieniala, a po jej policzkach splywaly lzy. -Mowilam - powiedziala do wszystkich i do nikogo w szczegolnosci. - Mowilam, ze to bedzie niezwykle. Trzy godziny pozniej, kiedy pielegniarka weszla do sali, Sherrie juz przysypiala, ale wciaz jeszcze sie usmiechala. Maz, siedzacy po jej prawej stronie, spogladal przerazony w kojec na ten cud doskonalosci, ktory byl ich dzieckiem. -Sherrie, kochanie, zbudz sie - powiedziala lagodnie Sue. - Masz goscia, bardzo szczegolnego goscia. Poczekaj, wytre ci twarz wilgotnym tamponem. Dobrze. Nie spisz juz? -Nie spie. Co sie dzieje? -A pan, panie Cleary? Nie spi pan? -Nie. Kto przyszedl? -Powiedzialabym wam, ale najlepiej sami sie przekonajcie. - Podeszla szybkim krokiem do drzwi i zawolala w kierunku korytarza. - Juz sa gotowi. Zona prezydenta Stanow Zjednoczonych, bez zadnej eskorty i ochrony, weszla do sali cicho i spokojnie i przeszla prosto do lozka Sherrie. Po twarzach Sherrie i Dona bylo widac, ze nie trzeba jej przedstawiac. -Pani Cleary - powiedziala mimo wszystko - jestem Lynette Marquand. Gratuluje pieknej corki. Panu takze, panie Cleary. -Dziekuje - wydobyla z siebie Sherrie - dziekuje. To dla nas wielka niespodzianka. -A dla mnie to wielka przyjemnosc uczestniczyc w tak radosnym wydarzeniu - powiedziala Lynette. - Mam dla panstwa wspaniala wiadomosc. ROZDZIAL 23 Ambasada Sierra Leone w Waszyngtonie znajdowala sie przy Dziewietnastej Ulicy, w poblizu siedziby RWWS. Kiedys reprezentacyjny budynek miejski, teraz mocno podupadl. Zaslony i dywany byly wytarte, za urzadzenia klimatyzacyjne sluzyly male wentylatorki rozmieszczone w szybach okiennych; czesc z nich nie dzialala. Ellen bywala juz w ambasadach - Kanady, Meksyku, Francji. W zadnej nie spotkala sie z niczym podobnie staroswieckim.Przyjechala na umowiona pore, ale z nieskladnych wyjasnien mlodego czlowieka w recepcji wynikalo, ze Jego Ekscelencja Andrew Strawbridge przyjmie ja wtedy, kiedy ja przyjmie. W poczekalni stalo szesc nieokreslonego koloru twardych drewnianych krzesel i trzy stoly. Nie bylo nic do czytania, oprocz kilku egzemplarzy bardzo starego foldera propagandowego, wynoszacego pod niebiosa zalety Sierra Leone, i egzemplarza miesiecznika "Time" z wytartymi rogami. To dobrze, ze ambasador jeszcze nie jest gotow, zeby ja przyjac, pomyslala Ellen. Potrzebowala czasu, zeby sobie wszystko ulozyc i odzyskac rownowage ducha. Akurat teraz bylo cos, a raczej ktos, kto nie pozwalal jej sie bez reszty skupic na goraczce z Lassy i Omnivaksie - Rudy Peterson. Tak jak juz wiele razy przedtem, bedac u Rudy'ego, Ellen spala w pokoju goscinnym. Byla podekscytowana rewelacjami o goraczce z Lassy i umowionym spotkaniem ze Strawbridge'em. Po kilku godzinach niespokojnego snu wstala, wlozyla frotowy szlafrok, ktory Rudy dla niej przygotowal, zrobila sobie kawy, wyjela notatki i poszla do gabinetu Rudy'ego na poddaszu. Bylo po czwartej rano. Szukajac dlugopisu w prawej gornej szufladzie biurka Rudy'ego, katem oka zobaczyla koperte. Lezala pod stosem papierow i pewnie by jej nie zauwazyla, gdyby nie jej nazwisko i adres, wypisane precyzyjnym charakterem pisma Rudy'ego. W prawym gornym rogu byl znaczek, ale o nizszym nominale niz obecnie wymagany. Ellen zastanawiala sie, czy list nie zostal napisany jakis czas temu, kiedy oplaty pocztowe byly nizsze, i jak sie okazalo, miala racje. Wsunela koperte z powrotem do szuflady i przez nastepne pol godziny walczyla z checia siegniecia po nia raz jeszcze. Zawsze byla ciekawska - chyba bardziej ciekawska niz inni - i lubila poplotkowac, co ja nieraz zawstydzalo. Zwazywszy na ten rys jej charakteru, odkrycie to stanowilo dla niej twardy orzech do zgryzienia. A o piatej nad ranem jej zdolnosc do samodzielnego myslenia i analizy byla juz troche nadwatlona. Przez nastepne pol godziny jej racjonalizm ulegal dalszej erozji. Jezeli Rudy nie chcial, zeby zobaczyla koperte, to dlaczego zostawil ja w biurku, gdzie mogla zawsze sie na nia natknac? Jezeli cierpial, nie mogac sie zdecydowac, czy wyslac list, czy nie, moze ona przetnie te udreke? Jej rozumowanie bylo absurdalne i mialo w sobie luki, ale udalo jej sie krok po kroku stlumic glos zdrowego rozsadku. Zanim sobie zdala sprawe z tego, co robi, trzymala juz w dloniach otwarta koperte. W postanowieniu, ze nie przeczyta jednak listu, nie wytrwala dluzej niz kilka sekund. Moja najmilsza Ellen! Chyba najlepiej bedzie, jesli najpierw to z siebie wyrzuce. Kocham cie. Kocham cie od dnia, kiedy Howie przyprowadzil cie do naszego akademika i uscisnalem twoja dlon. Wyprowadzil sie od ciebie juz cztery lata temu, a ja kocham cie rownie mocno, jak zawsze kochalem, wiedzac, ze ty nigdy nie odwzajemnialas tego uczucia. Co mam robic? Jak wiesz, przez wszystkie te lata od czasu, kiedysmy sie poznali, spotykalem sie z wieloma kobietami. Z niektorymi tylko spalem, a z innymi probowalem zbudowac cos glebszego. Ale zawsze wiedzialem, ze postepuje z nimi nieuczciwie. Potem, kilka lat temu, zanim rozpadlo sie wasze malzenstwo, Howie zaczal mi opowiadac jak mezczyzna mezczyznie, ze nie jest ci wierny. Chcialem ci wtedy powiedziec, co on ci robi, i o swoich do ciebie uczuciach. Ale wydawalo mi sie - nie wiem - ze to nie bedzie w porzadku. Wiedzac to, co wiedzialem, cierpiac z tego powodu i nadal cie kochajac - ciagle bylem jego najlepszym przyjacielem. I za to mi wstyd. Teraz, kiedy Howiego juz od pewnego czasu nie ma, widze, jak wracasz do rownowagi. Opowiadasz mi, co robisz, a nawet o swoich randkach. To bardzo boli. " Przeciez ja tu jestem - chcialbym krzyczec. - Tuz obok ciebie. I kocham cie od trzydziestu pieciu lat". Prawdopodobnie nie wysle tego listu, a moze i wysle. Tak czy owak, sadze, ze to swietnie, ze przyjelas te prace w komisji powolanej do oceny szczepionki i ze poprosilas mnie o pomoc w niektorych kwestiach badawczych. Obiecuje, ze zrobie wszystko, co w mojej mocy, zeby ci pomoc stac sie ekspertem w tej dziedzinie. Szkoda, ze nie jestem osoba troche bardziej barwna i obdarzona wieksza sila oddzialywania, szkoda, ze jestem niesmialy, ale coz - jestem, kim jestem. I nie zaluje ani przez chwile tego, jak sie potoczylo moje zycie. Pomyslalem sobie, ze moze juz czas, zebys sie dowiedziala. Twoj oddany przyjaciel Rudy Ellen podniosla wzrok z podniszczonego fragmentu orientalnego dywanu w poczekalni ambasady, w ktory sie wpatrywala, i zdala sobie sprawe, ze stojacy nad nia sekretarz Andrew Strawbridge'a usmiecha sie do niej uprzejmie. -Jeszcze chwileczke - powiedzial aksamitnym brytyjskim akcentem. - Ambasador Strawbridge wkrotce pania przyjmie. -Dziekuje. Moge jeszcze poczekac. List ciagle miala w torebce. Rudy obudzil sie okolo szostej rano i nie zdajac sobie sprawy, ze ona jest na gorze w jego gabinecie, wyszedl na podworko, gdzie przez dwadziescia minut cwiczyl taichi - dosc zaawansowane taichi, jak sie zdolala zorientowac. Wiedziala, ze uprawia te starozytna sztuke walki, w ktorej wszystkie ruchy sa perfekcyjnie kontrolowane, a czasem przygladala sie, jak trenuje na podworku. Nigdy nie prosila i nie pytala go, czy moze z nim pocwiczyc, a on, z wlasciwa mu rezerwa, nigdy jej tego nie zaproponowal. Tego ranka jednak przygladala mu sie podczas cwiczen uwaznie. Potem, w czasie sniadania skladajacego sie z nalesnikow z grzybami i sera brie, ktore przygotowal znakomicie, okazalo sie, ze Rudy prowadzi trening taichi na sali gimnastycznej w pobliskim miasteczku. Kilkakrotnie byla bliska rozpoczecia rozmowy na temat listu i przyznania sie do tego, co zrobila, ale w ostatniej chwili sie wycofywala. Kiedy sie serdecznie zegnali przed jej wyjazdem do Waszyngtonu, tak jak to robili setki razy przez te wszystkie lata, czula sie, jakby dotykal ja po raz pierwszy w zyciu. Dlaczego nie wyslales tego cholernego listu wtedy, kiedy go miales wyslac? - myslala, ruszajac w droge. -Pani Kroft? Jestem Andrew Strawbridge, pani Kroft - powiedzial ambasador melodyjnym, cieplym glosem. Po raz wtory wyrwana z marzen, Ellen zerwala sie na rowne nogi, wybakala slowa przeprosin i potrzasnela dlonia ambasadora. Byl niewysokim, szczuplym, energicznym mezczyzna o cieplych ciemnobrazowych oczach i grafitowo-czarnej skorze. Twarz mial troche ospowata i Ellen domyslila sie, ze to wynik infekcji, - ktora pewnie przeszedl w dziecinstwie. -Bardzo dziekuje, ze fatygowal sie pan osobiscie - powiedziala. -Leighton juz raz dzisiaj wstal z fotela - odparl, mrugajac do niej okiem. - Nie chcialem go przeciazac. Prawde mowiac, wyszedlem po pania osobiscie, poniewaz pani wczorajszy telefon zaintrygowal mnie i czekalem na to spotkanie. -Dziekuje panu. -Pisala pani, ze brala pani udzial w pracach komisji, ktora ostatnio zatwierdzila superszczepionke. -Tak jest. Tylko ze w koncu nie glosowalam ani za, ani przeciw niej. Wstrzymalam sie od glosu. -Wstrzymanie sie od glosu bywa niekiedy bardzo dobitnym wyrazeniem swojego zdania - powiedzial. Poprowadzil ja do przestronnego, wylozonego mahoniem gabinetu, na ktorego srodku stal stol konferencyjny, a pod scianami siegajace sufitu polki z ksiazkami. Za rozlozystym biurkiem wisiala oprawiona w sztywne ramy flaga w zielono-bialoblekitne paski. Na pozostalych dwoch scianach porozwieszano, jak zazwyczaj w tego rodzaju placowkach, fotografie dyplomatow i dygnitarzy sciskajacych sobie dlonie oraz duza mape Sierra Leone w drewnianych ramach. -Kawy? Herbaty? - spytal. - Zartuje sobie z Leightona, ale doskonale sie sprawdza jako moj sekretarz i parzy wysmienita kawe. Ellen pomyslala, jak male zespoly pracownikow obsluguja inne ambasady, w ktorych przedtem byla. -W takim razie poprosze bez smietanki - powiedziala. -Leighton, poprosimy czarna kawe dla pani Kroft. Dla mnie to co zwykle. - Zostawil otwarte drzwi i gestem wskazal jej miejsce po drugiej stronie biurka. - A wiec przyszla pani ze mna porozmawiac o szczepionce, tak? -Tak, o szczepionce przeciwko goraczce z Lassy. Strawbridge westchnal. -To dla nas troche delikatny temat, pani Kroft. -Nie rozumiem. -Firma, ktora dziesiec lat temu opracowala Lasaject, to Columbia Pharmaceuticals, ktorej siedziba miesci sie niedaleko stad. -Wiem. -W naszym przekonaniu szczepionka jest bardzo skuteczna. Zgadza sie pani? -Tak i nie - odparla Ellen. - Przetestowano ja na bardzo malej grupie ludnosci w panskim kraju i wydawalo sie, ze ma dobre wlasciwosci ochronne. Ale z niewiadomego powodu proby wstrzymano. Poznej oceniano ja raz jeszcze, bazujac na liczniejszej grupie tutaj, w Stanach. Strawbridge kiwnal glowa i przygryzl dolna warge. Ellen wyczula, ze zastanawia sie, ile prawdy moze odslonic. -Niestety - powiedzial w koncu - w czasie gdy firma Columbia probowala ocenic skutecznosc Lasajectu, w naszym kraju panowal, jak by to powiedziec, zamet polityczny. Dyrekcja firmy postanowila wycofac swoich ludzi i przetestowac szczepionke gdzie indziej. -To wlasnie te testy, o ktorych wspomnialam, ktore byly robione tu, w Stanach. Tyle ze zamiast mierzyc, do jakiego stopnia szczepionka chroni przed goraczka z Lassy, w testach mierzono poziomy stymulowanych przez nia przeciwcial. W sprawozdaniu z firmy Columbia przygotowanym dla Urzedu do spraw Zywnosci i Lekow mowi sie, ze pod tym wzgledem szczepienia doskonale sie sprawdzily. -No to bardzo sie ciesze - powiedzial sarkastycznie Strawbridge. - Niestety, nikt w moim kraju nie skorzystal z dobrodziejstwa badan. Na pewno to pani nie zdziwi, gdy powiem, ze Sierra Leone nie jest bogatym panstwem. Dwie osoby, ktore stoja na czele firmy Columbia, pewna pani wirusolog i inny lekarz, przyjechali do Freetown na spotkanie w naszym Ministerstwie Zdrowia. Niestety, jak by to ujac, nie mogli znalezc wspolnego mianownika finansowego, zeby zainicjowac program powszechnych szczepien. -Bardzo mi przykro. Czytalam, ze Swiatowa Organizacja Zdrowia nie chciala sie w sprawe mieszac, dopoki nie uspokoi sie atmosfera polityczna. Czarne oczy Strawbridge'a buchnely plomieniem, a potem rownie szybko zlagodnialy. -Niestety, w naszym kraju dochodzi do roznych nieporozumien - powiedzial - ale nie az takich, zeby z ich powodu pozbawiac miliony jego mieszkancow zbawiennych skutkow przelomu w medycynie. -Bardzo mi przykro. Ellen zawstydzila sie nagle, poniewaz zlapala sie na tym, ze mysli o Rudym - o tym, ze czulaby sie tu znacznie pewniej, gdyby z nia byl, o tym, jak byla glupia, ze otworzyla ten list. Dlaczego nigdy z nia nie porozmawial? -A wiec - mowil dalej ambasador - kiedy pani zadzwonila, przedstawila mi pani dwa zadania. -Wiem, ze to, o co prosilam, moglo byc trudne. Strawbridge usmiechnal sie ze zrozumieniem. -Moze nie stac nas na zaplacenie ceny, ktora Columbia Pharmaceuticals wyznaczyla za szczepionke - powiedzial - ale na szczescie stac nas na komputery. Pani pierwsze pytanie dotyczylo ilosci przypadkow goraczki z Lassy u Amerykanow mieszkajacych w naszym kraju. -Tak, w ostatnich trzech latach. -Otoz nie moge pani podac nazwisk, gdyz nasze prawo zabrania ujawniania takich szczegolow. Moge pani jednak powiedziec, ze w ciagu ostatnich trzech lat odnotowalismy szesc przypadkow goraczki z Lassy u Amerykanow w Sierra Leone; dwa z nich skonczyly sie smiercia. -To wszystko? Szesc? -Z tego trzy osoby to pracownicy szpitali. Szesc przypadkow u Amerykanow w ciagu trzech lat w kraju, gdzie goraczka z Lassy jest endemiczna. Osiemnascie przypadkow w ciagu trzech lat u Amerykanow wracajacych do kraju samolotem ze wschodniej Afryki. -To sie robi coraz ciekawsze - powiedziala Ellen. -"Przygody Alicji w Krainie Czarow" Lewisa Carrola - powiedzial glosno Strawbridge. - To jedna z moich ulubionych ksiazek. -Moja tez. No coz, Wasza Ekscelencjo, przez ostatni tydzien tak sie wlasnie czulam - jakbym byla w krainie czarow. -Pani Kroft, czy powie mi pani, o co w tym wszystkim chodzi? Ellen poczula, ze plona jej policzki. -Ambasadorze Strawbridge, bardzo pana przepraszam, ze wyrazam sie tak niejasno. Prosze pana o odrobine cierpliwosci. Przygladam sie dokladnie pewnym strzepom informacji dotyczacych szczepionki Lasaject. Na razie nie moge panu zdradzic nic wiecej. -Czy to znaczy, ze cos z ta szczepionka jest nie tak? -Nie, nie przypuszczam. -Bedzie mnie pani informowac? -Odezwe sie, jak tylko bede miala jakas potwierdzona informacje. Ellen wstrzymywala oddech, kiedy dyplomata zastanawial sie nad swoja sytuacja. -W takim razie - powiedzial w koncu - przejdzmy do drugiej pani prosby. -Do listy pasazerow. Czlowiek Rudy'ego w CDC uzyskal szczegolowe dane o lotach, ktorymi wracaly do Stanow amerykanskie ofiary goraczki z Lassy. Dziesiec osob lecialo z Freetown do Londynu liniami Sierra National Air, a z Londynu do roznych miast w Stanach Zjednoczonych. Pozostala osemka leciala liniami Ghana Air z Freetown do Akry w Ghanie, a stamtad bezposrednio do Baltimore. Rudy mial nadzieje, ze lista pasazerow moze ujawnic jakies powtarzajace sie nazwisko - moze wskazujace na nosiciela choroby. -Wie pani - powiedzial Strawbridge - nas, dyplomatow, uczy sie, zeby nigdy nie oddawac czegos za nic. Jezeli udostepnie pani dokumenty, bede mial tez prosbe do pani. -Jaka? -Po tym jak firma Columbia Pharmaceuticals podjela decyzje, ze nie wypuszcza z reki szczepionki, jesli nie zaplacimy zadanej ceny, moj rzad czuje sie bardzo rozczarowany postawa dyrekcji. Gdyby pani odkryla, w jaki sposob moglibysmy - jak by to powiedziec - utrudnic im zycie, chcialbym uzyskac od pani slowo, ze da mi pani znac. Ellen siedziala na oswietlonej sloncem lawce na DuPont Circle, zlozywszy telefon komorkowy na kolanach, wodzac wzrokiem za przechodzacymi obok parami. Andrew Strawbridge dal jej nie tylko listy pasazerow, ktorzy lecieli liniami Sierra National, ale takze tych, ktorzy korzystali z Ghana Air. Nastepnym logicznym posunieciem beda rozmowy z nielicznymi ofiarami goraczki z Lassy, ktore przezyly. Miala dosc pieniedzy na karcie Visa, zeby kupic bilety lotnicze. Od dnia konfrontacji z potworem, ktory siedzial w jej salonie i grozil wnuczce, nekal ja problem, jak doprowadzic do wstrzymania produkcji i dystrybucji Omnivaxu, nie narazajac zycia Lucy lub kogos z rodziny. Miala ciagle w pamieci obraz poteznej glowy tego mezczyzny, jego bezduszne oczy i charakterystyczna blizne. Jakos go bedzie musiala odnalezc. Znajdzie go, a kiedy jej sie to uda, znajdzie rowniez sposob i srodki, zeby go zniszczyc i zadac mu tyle bolu, ile sie tylko da. Ze zdziwieniem stwierdzila, ze w dniach, ktore minely, od kiedy ten butny typ pojawil sie w jej domu, grozac jej, przekonala sama siebie, ze bylaby zdolna kogos takiego pozbawic zycia. Na razie postara sie wykorzystac wszelkie mozliwosci, aby zniszczyc tych, ktorzy mu placa. Nagle okazalo sie jednak, ze nie chcialaby zmierzyc sie z tym sama. Przez te wszystkie lata, od kiedy Howard ja zostawil, udawalo jej sie panowac nad slaboscia i samotnoscia. List Rudy'ego zmienil to. Nagle poczula sie niepewna i zalekniona. Jak nigdy potrzebowala teraz uporu, ktory w sobie miala, nie chciala, zeby zblakly uczucia zlosci i nienawisci, ktore pchaly ja naprzod. A na to sie wlasnie zanosilo. Pierwsza osoba na liscie Rudy'ego nie odpowiadala na telefon i nie miala automatycznej sekretarki. Mezczyzna, ktory odebral drugi telefon Ellen, zapewnil, ze tak, jego zona przezyla te okropna chorobe i owszem, oczywiscie spotkaja sie z nia, kiedy zona wroci z pracy. Nastepnie Ellen zadzwonila na informacje i spisala numer telefonu United Airlines. Potem, prawie nieswiadomie, wykrecila numer do domku Rudy'ego. -Halo. -Czesc, Rudy, to ja. -Dzwonisz z wielkiego miasta? - spytal, nasladujac waszyngtonski akcent. -Z DuPont Circle. -Jak ci idzie? -Szesc zachorowan w ciagu trzech lat, Rudy. Tylu Amerykanow zarazilo sie goraczka Lassy w Sierra Leone. Szescioro. Troje pracowalo w szpitalu. Rudy gwizdnal przez zeby. -Chyba nie trzeba miec dyplomu ze statystyki, zeby stwierdzic, ze to niewielu w porownaniu z liczba chorych, ktorzy zarazili sie podczas lotow powrotnych - powiedzial. -Chyba nie. Strawbridge dal mi rowniez listy pasazerow. Wszystkie osiemnascie list. Juz skontaktowalam sie z jedna osoba z twojej listy. Mieszka w poblizu Chicago. -Chcesz sie z nia spotkac? -Chce. -No coz, to graj dalej. -Rudy? -Tak? -Moze... Chcialabym, zebys ze mna pojechal. -Swietnie. Kiedy lecisz? -Dzisiaj. Dzis po poludniu. -Oj, szkoda. Bardzo mi przykro, El, ale mam dzisiaj zajecia na kursie i lekcje prywatna. Jutro zreszta tez. Jest tu taka rodzina imigrantow rosyjskich, ktorych ucze angielskiego. Moglbym przelozyc lekcje na inny dzien, gdybym mogl sie z nimi jakos skontaktowac, ale nie maja telefonu... Ellen patrzyla na pare tulaca sie na lawce po drugiej stronie skweru i poczula rosnacy ucisk w gardle. -Nie, nie, prosze, nie zmieniaj planow - powiedziala slabo. - Wszystko bedzie dobrze. Polece i wroce, bede u ciebie dzis poznym wieczorem albo jutro rano. -Masz racje - powiedzial Rudy. - Na pewno ci sie uda. Kim jest ta kobieta? Gdzie mieszka? -Mieszka w Evanston. Nazywa sie Serwanga. Nattie Serwanga. ROZDZIAL 24 Potezny zabojca, poruszajac sie z zadziwiajaca zrecznoscia, przemierzyl pokoj i dotarl do lozka Nikki, kiedy spala. Otworzyla oczy i dojrzala go przez przymruzone powieki, ale bylo juz za pozno. Zanim zdolala wydac dzwiek, jego olbrzymia miesista dlon zacisnela sie na jej ustach jak zelazna obrecz. Kolanem przycisnal jej plecy i napieral coraz mocniej na kregoslup: byla pewna, ze zlamie go na pol.Prosze, nie! Prosze, przestan! - krzyczalo jej serce i umysl. Nie chce byc sparalizowana! Paraliz to oczywiscie tylko jedna czesc planu olbrzyma. Probowal ja przedtem zabic i spapral robote. Tym razem lepiej sie postara. Jego okragla jak ksiezyc twarz rozciagnela sie w usmiechu, kiedy wdzieral sie palcami pod jej szczeke i szarpal glowe do tylu. Czula coraz mocniejszy ucisk jego kolana, jakby chcial przebic jej cialo. Nikki obudzila sie zagubiona i kompletnie zdezorientowana, sciskajac palcami poduszke. Powietrze w tym obcym pokoju wydawalo jej sie geste i nieruchome. Potem, kiedy probowala sie uspokoic, uslyszala rownomierny oddech mezczyzny lezacego tuz obok niej. Zdziwiona, usiadla na krawedzi lozka, probujac nie zwazac na miny wybuchajace tuz za jej oczami. Widok Matta Rutledge'a spiacego glebokim snem, jego gladkiej, spokojnej twarzy, wyrzucil z jej pamieci ostatnie sceny zywych i barwnych nocnych koszmarow. Fragment po fragmencie niektore wydarzenia tej nocy zlozyly sie w jedna calosc. Mezczyzna w lozku, jej lekarz, ocalil ja przed torturami, a moze i smiercia - przyjechal na harleyu i uratowal jej zycie. Zastanawiala sie, ktora czesc jej ubezpieczenia zdrowotnego pokrywa tego rodzaju uslugi. W pokoiku o rozmiarach znaczka pocztowego miescilo sie lozko, ktore prawdopodobnie reklamowano jako podwojne, ale wygladalo na mniejsze, oraz bialy, wiklinowy fotel. Oprocz tego byla tam niewielka komodka z trzema szufladami, a na niej rowniutko poskladane ubrania. Nikki przeszla boso do malutkiej lazienki, przemyla twarz zimna woda, potem umyla zeby i uczesala sie nowa szczotka do wlosow, ktora jakby tam na nia czekala. Na rekach miala wiele wylewow po kroplowkach, pobieraniu krwi i Bog wie po czym jeszcze. Tuz nad prawym uchem miala gruby, bolesny pieciocentymetrowy strup. Wydawalo jej sie, ze wie, skad on sie wzial, ale jej mysli krazyly w kolo jak elektryczne samochodziki w wesolym miasteczku, zderzajac sie ze soba - nie potrafila sie skupic na niczym konkretnym. Wrocila do pokoju, usiadla w wiklinowym fotelu i ciezko polozyla stopy na lozku. Mattem az zatrzeslo, ale lezal nieporuszony, a polusmiech na jego twarzy wskazywal na to, ze na pewno nie snia mu sie koszmary, jakie niedawno ja meczyly. We snie zrzucil z siebie koldre i lezal tylko w spodniach dresowych, ktore sluzyly mu za pizame. Byl troche zaokraglony w pasie, mial szerokie ramiona sportowca, ktorego najlepsze dni juz minely, ale ktory wciaz trzyma forme. Nigdy szczegolnie nie pociagali jej mezczyzni z wlosami zwiazanymi w kucyk, ale i to jakos pasowalo do jego wyrazistych rysow. Tak czy owak, nie byl typem amanta, ale dla niej byl bardzo atrakcyjny, poniewaz spelnial wszystkie wymogi atrakcyjnosci, ktore sie dla niej liczyly - no i wlasnie ocalil jej zycie. Uklekla przy lozku i przygladala sie uwaznie tatuazowi na jego ramieniu. Byl to - jak on nazwal to drzewo? - glog, wysokosci okolo dwudziestu centymetrow - pieknie, artystycznie odwzorowany, przynajmniej na jej gust. Sama miala dosyc niezwykly tatuaz i zawsze zwracala uwage na tatuaze u innych. Drzewo widzi po raz pierwszy. Zapewne kryla sie za nim jakas historia. Podniosla twarz nieco wyzej, tak, ze jej oczy znalazly sie kilka centymetrow od jego oczu. Czula na sobie jego oddech i spodziewala sie, ze jakos zareaguje na te bliskosc. Nic. Spal dalej, a sadzac po jego zupelnie spokojnej twarzy, wciaz snil. Radio z budzikiem na biureczku wskazywalo siodma trzydziesci, a niesmiale swiatlo przedzierajace sie przez zaslony potwierdzalo, ze moze to byc wlasciwa godzina. Wygladalo na to, ze zbudzenie nowego wspollokatora bedzie wymagalo ciezkiego frontalnego ataku, ale na razie jeszcze sie z tym wstrzyma. Przesunela sie z powrotem na fotel i zaczela porzadkowac w myslach powracajace wspomnienia dziwnych, smiertelnie groznych wydarzen, w ktorych uczestniczyla od wyjazdu z Bostonu. Jedno, moze tylko to jedno bylo jasne - w centrum wydarzen byla Kathy Wilson. Przynajmniej trzy osoby z Belindy, w tym Kathy, zapadly na dziwaczna, przerazajaca, smiertelna chorobe. Matt byl pewien, ze za ten niezwykly zespol objawow odpowiedzialna jest kopalnia i dzialanie toksycznych odpadow. Teoria warta rozwazenia jak wiele innych, zwlaszcza jesli wziac pod uwage odkrycie olbrzymiego skladowiska odpadow toksycznych w jaskini niedaleko kopalni w Belindzie. Czy jednak Kathy miala jakis zwiazek z przemyslem weglowym? I dlaczego komendant policji wyslal ludzi, zeby zabili Nikki, a potem obsesyjnie chcial sie dowiedziec, z kim rozmawiala o chorobie Kathy? W tej chwili nie miala odpowiedzi na zadne z tych pytan. Znajac jednak Joego Kellera, wiedziala, ze jesli klucz do tej zagadki tkwil w obrazie anatomicznym systemu nerwowego Kathy, on go znajdzie. Na biurku stal aparat telefoniczny, a na nim informacja, ze rozmowy miejscowe sa bezplatne, a zamiejscowe moga sie odbywac na koszt rozmowcy albo musza byc oplacone karta kredytowa. Wstrzymujac oddech, wybrala 1-800-KOSZT i zamowila rozmowe z numerem, ktory podsunela jej rozchwiana pamiec, chyba bezposrednim do Joego Kellera. Jezeli budzik w radiu pokazywal wlasciwa godzine, jej szef jest chyba w biurze juz od godziny - a moze dwoch - popija mocna czarna kawe i rozwiazuje zagadki anatomiczne i biochemiczne. -Dzieki Bogu - mruknela, kiedy jego glos w sluchawce potwierdzil, ze zgadza sie na rozmowe na jego koszt. -U mnie wszystko w porzadku, Joe - powiedziala szybko. -Chwala Bogu. Wszyscy sie tu o ciebie bardzo martwimy. Dzwonilismy nawet na policje. Nikki zaczela wyjasniac, ze to wlasnie komendant policji wpakowal ja w klopoty, ale predko sie powstrzymala. Bedzie na to czas. -Jestem w drodze powrotnej. Powinnam byc na miejscu poznym wieczorem. -Doskonale. -Joe, mialam klopoty w Wirginii Zachodniej, zwiazane z moja przyjaciolka Kathy - ta, ktorej robiles sekcje. -Jakie klopoty? -Wystapily tu dwa inne przypadki z takimi objawami jak jej - nerwiako-wlokniaki i postepujaca paranoja. -No, to juz jest cos - powiedzial Keller. - Musze ci powiedziec, ze mialas wlasciwe wyczucie w tej sprawie. Wlasnie ogladam wycinki tkanki mozgowej pani Wilson. Nie ulega watpliwosci, ze chorowala na gabczaste zwyrodnienie mozgu. Gabczaste zwyrodnienie mozgu. Nikki az zatkalo. Zakazna, smiertelna degeneracyjna choroba ukladu nerwowego, ktora ma wiele postaci, miedzy innymi zespol zwany choroba Creutzfeldta-Jakoba; choroba kuru, odkryta u kanibali zjadajacych mozgi ludzkie na Nowej Gwinei; gabczaste zwyrodnienie mozgu u bydla zwane rowniez BSE lub potocznie choroba szalonych krow. Poruszona tymi wiesciami, Nikki wyciagnela sie na cala dlugosc i kopnela Matta mocno w podeszwe stopy. Matt zwinal poduszke pod glowa i odsunal noge. Kopnela go jeszcze raz, tym razem mocniej, pieta w lydke. Jeknal i zaczal sie poruszac. -Mow dalej, Joe - powiedziala, nie pytajac go, czy jest pewien, bo wiedziala, ze tak. - To zupelnie niewiarygodne. -Wiec powiadasz, ze tam gdzie jestes, wystapily jeszcze dwa przypadki? -W miescie, w ktorym wychowala sie Kathy. Ostatnie kopniecie i stalo sie jasne, ze Matt w koncu wspial sie na wyzszy poziom przytomnosci. Jezeli nie byl na jakims leku, mogl kandydowac do Ksiegi rekordow Guinnessa. Latwiej chyba byloby przebudzic jej klientow w biurze koronera. -A ci inni chorzy? - spytal Keller. - Czy u nich tez stwierdzono gabczaste zwyrodnienie mozgu? -Nie wiem. Mozgi nie wykazywaly zmian w badaniu makroskopowym, wobec czego nie wykonano badania mikroskopowego. Gabczaste zwyrodnienie mozgu wywoluja mikroorganizmy zwane prionami - chorobotworcze czastki bialka, ktore moga sie rozmnazac bez DNA i RNA. Jedna z cech tej choroby jest to, ze mimo jej wyrazistego obrazu klinicznego mozg nie wykazuje zmian w badaniu makroskopowym, dopiero w wycinkach badanych pod mikroskopem widac w tkance - jak w gabce - rozproszone otwory. Inna jej cecha jest dlugi okres inkubacji - dziesiec lat lub wiecej - kiedy to tkanki chorego osobnika moga byc zrodlem zakazenia dla innych. -Czy chorzy, o ktorych mowilas, tez mieli nerwiako-wlokniaki? - spytal Keller. Matt byl teraz rozbudzony, przecieral oczy, jakby chcial usunac z nich resztki snu, i patrzyl na nia pytajaco. Przylozyla wyciagniety palec do ust i pokazala gestem, ze za chwile mu wszystko wyjasni. -Tak, obaj. Jak mi powiedziano, badanie pod mikroskopem tych tworow nie wykazalo niczego szczegolnego. -No coz, niekoniecznie - powiedzial Keller. - Probowalem na tych tkankach roznych barwnikow i roznych kombinacji wybarwien i znalazlem pewien sposob barwienia, dzieki ktoremu mozna wyraznie odroznic te zmiany chorobowe od typowych nerwiako-wlokniakow w moich zbiorach. Keller zawsze dociekliwy, Keller intelektualista. Nikki usmiechnela sie na mysl o swoim szefie. Bez przerwy bawil sie wybarwianiem i ogladaniem preparatow pod poteznym mikroskopem elektronowym, ktory mial na wyposazeniu. Jego biblioteka oprocz setek tekstow zawierala setki, moze nawet tysiace nie wybawionych preparatow z kazdego organu, ilustrujacych niezliczone stany chorobowe - wszystko dokladnie skatalogowane. Okazuje sie, ze wsrod tych nie wybarwionych tkanek byly tez typowe nerwiako-wlokniaki, sluzace do badan porownawczych. Gabczaste zwyrodnienie mozgu z nietypowymi nerwiako-wlokniakami. Zespol Belindy - rozmyslala Nikki. Lub choroba Rutledge'a-Solari. -Posluchaj, Joe, bedziemy na miejscu miedzy dziesiata a dwunasta w nocy. -Dobrze. Bede tu czekal. -Swietnie. Ale gdyby cie nie bylo, zjawimy sie jutro rano. -My? -Tutejszy lekarz ostatnio dwa razy uratowal mi zycie. Jest szczegolnie zainteresowany tym schorzeniem. Uwaza, ze jego zrodlem jest tajne skladowisko materialow toksycznych, ktore zatrulo wody gruntowe wokol miasta. -Zwazywszy na to, co wiemy o chorobach wywolywanych przez priony - powiedzial Keller - nie wydaje mi sie to mozliwe. -Wiesz co, porozmawiamy o tym, jak juz bedziemy w domu. Dziekuje ci, Joe. -Tak sie ciesze, ze jestes cala i zdrowa - powiedzial Keller. - Aha, jeszcze jedno, policja bez trudu odnalazla faceta, ktory zamordowal twojego topielca, Rogera Belangera. Nazywa sie Halliday. Stad wlasnie litera "H". Byli przyjaciolmi i prowadzili wspolne interesy. Zdaniem policji posprzeczali sie o pieniadze. Halliday zaprosil go do siebie do domu, zeby sie z nim pogodzic. Wypisal czek i wypili kilka drinkow. Potem sciagnal Belangera do swojego basenu, zacisnal dlonie na jego gardle i przytrzymal go przy dnie. -Najwazniejsze jest przestrzeganie zasad - powiedziala Nikki. -Wlasnie - przyznal Keller. Kiedy Nikki odlozyla sluchawke, Matt mial juz na sobie nowa niebieska bluze z duzym napisem YALE na piersiach. -Czesc - powiedziala. -Czesc. Wskazala glowa na bluze. -Studiowales tam? -Nie, ale kiedy ty przymierzalas rozne ciuszki wczoraj wieczorem w sklepie przy autostradzie, ja kupilem kilka rzeczy dla siebie. To byla jedyna bluza w moim rozmiarze. -Wierz albo nie wierz, ale pamietam. No, tak jakby pamietam. A gdzie studiowales? -Na starym dobrym Uniwersytecie Wirginii Zachodniej. To byla jedyna uczelnia, na ktora bylo stac nas, gorali. Okazalo sie, ze jest fantastyczna. Nikki byla pewna, ze jakas pielegniarka mowila jej, ze Matt studiowal medycyne na Harvardzie, ale on uznal, ze to szczegol niewart wzmianki. Dala mu wysokie oceny za skromnosc, jezeli w ogole wymagal jakichs ocen po tym, co dla niej zrobil. -Masz mocny sen - powiedziala. -Podobno. -Jezeli bedziesz mial dzisiaj trudnosci z chodzeniem, to dlatego, ze cie ostro skopalam, zeby cie zbudzic. -Pielegniarki ze szpitala, chcac sie upewnic, ze jestem rozbudzony, robia mi teleturniej przez telefon. Nie wiedza, ze jestem tak skonstruowany, ze potrafie odpowiadac przez sen nawet na trudne pytania matematyczne. Pamietasz, co sie dzialo wczoraj wieczor? -Niestety, chyba nie. Mam nadzieje, ze ci podziekowalam za to, ze mnie uratowales. -Nie lubie tracic pacjentow. Co to byla za rozmowa? -Dzwonilam do szefa, Joego Kellera, zeby mu powiedziec, ze jestem cala i zdrowa, i spytac, czy badanie mikroskopowe Kathy cos wykazalo. -No i? -Nie uwierzysz, Matt. Kathy miala gabczaste zwyrodnienie mozgu. Joe nie ma zadnych watpliwosci, a wierz mi, on sie nigdy nie myli. Matt opadl na lozko, nie wierzac wlasnym uszom. Nie byl ekspertem od rzadkich chorob, ale czytal regularnie literature medyczna - o ile pozwalaly mu jego rozliczne zajecia. -Choroba wywolywana przez priony? -Tak - powiedziala Nikki. - Bylam na wykladzie Stanleya Prusinera, ktory dostal Nobla za to, ze opisal te bestyjki. Jakis rok temu. -A wiec to priony. Niewiarygodne. Czy uwazasz, ze moich dwoch gornikow to rowniez przypadki gabczastego zwyrodnienia mozgu? -Oczywiscie. -W takim razie co, do cholery... Co z tymi nerwiako-wlokniakami? Czy sa jakies szczegolne? -Okazuje sie, ze tak. Joe Keller jest maniakiem wybarwiania. Potrafi wyprobowac kilkanascie roznych technik wybarwiania na jednym preparacie. Mowi, ze zmiany na skorze, jakie miala Kathy, reaguja na pewien rzadki barwnik nieco inaczej niz zwykle wlokniaki wystepujace w sloniowacinie. -Nie rozumiem. -Ani ja. Ale posluchaj, Matt, ja to widze tak: moze jednak jestes na wlasciwym tropie. Zanim zbyt pospiesznie przejdziemy do jakichs wnioskow, jedzmy do Bostonu i przekonajmy sie, co ma dla nas Joe. -Daj mi kilka minut. Zbiore rzeczy i juz jedziemy. -Na razie do najblizszej restauracji. Poczulam nagla, nieodparta ochote na nalesniki z syropem klonowym. -Ona chce do restauracji - mruczal pod nosem Matt, kierujac sie do lazienki. - Najpierw nakladzie mi do glowy o prionach, a potem chce do restauracji. Co to za kobieta? Nikki udzielil sie dobry humor Matta, ale wiedziala, ze odkrycie Joego Kellera troche go ubodlo. Jak mowil jej poprzedniego wieczoru, postanowil ujawnic, ze dyrekcja kopalni Belinda w ciagu ostatnich kilku lat szla mocno na skroty i ze ucierpieli na tym ludzie. Te dziwaczne przypadki byly jak katalizator, ktorego szukal, zeby zniszczyc zarzad KKB - dowodem na to, ze niewlasciwe obchodzenie sie z toksynami organicznymi powoduje powazne zmiany biologiczne. Trudno bedzie jednak polaczyc kopalnie ze schorzeniami wywolywanymi przez priony. No, ale - poprawila sie - nic jeszcze nie wiadomo na pewno. Ale jesli istnieje odpowiedz, Joe Keller na pewno ja znajdzie. Matt wrocil do pokoju odswiezony, umyty i starannie ogolony. Sciagnal niebieska bluze z napisem YALE i wlozyl czarny T-shirt i dzinsowa kurtke, ktora mial na sobie, kiedy jechali motocyklem z domku w gorach, gdy ja uratowal. Nikki podobala sie ta zmiana. Dzins bardziej do niego pasowal niz symbolika najbardziej prestizowego uniwersytetu w Stanach. -Gotowa? - spytal. Wstala i polozyla rece na jego ramionach. Jego oczy natychmiast odszukaly jej spojrzenie. -Byles bardzo dzielny i opanowany wczoraj w nocy - powiedziala. -Gdybym myslal o tym, co robie, chybabym zemdlal. -Watpie. Chciala powiedziec znacznie wiecej, chciala sie o wiele wiecej dowiedziec o nim, a tymczasem juz stala na palcach i oplatala ramionami jego szyje. -Dziekuje ci, Matthew Rutledge - szeptala. - Dziekuje ci, ze uratowales mi zycie. Moze od poczatku wiedziala, ze go pocaluje. Moze sobie obiecala, trzymajac sie go kurczowo na tym motocyklu, ze jezeli uda im sie przezyc i uciec, pocaluje go, czy tego bedzie chcial, czy nie. Ale samo zblizenie ust do jego ust, krotkie i pelne czulosci, bylo dla niej niespodzianka, bylo ekscytujace. Odsunela sie od niego tylko na tyle, by moc mu spojrzec w oczy, i nie zobaczyla w nich cienia watpliwosci. Ich drugi pocalunek byl glebszy, dluzszy i bardziej namietny. Otoczyly ja jego muskularne ramiona, a jego wargi i jezyk delikatnie badaly jej wargi. Wziela twarz Matta w dlonie i gladzila palcami jego policzki i szczeke. Kiedy w koncu sie od siebie odsuneli, trudno jej bylo oddychac. -Nie pamietam, kiedy tak bardzo chcialem pocalowac kobiete - powiedzial. -W takim razie bardzo sie ciesze, ze zjawilam sie we wlasciwym czasie. -Bardzo smieszne. Naprawde smieszne. Nie pamietam dokladnie, jak to brzmi, ale czy calowanie pacjentki nie jest naruszeniem przysiegi Hipokratesa, ktora oboje skladalismy? Pocalowala go jeszcze raz, tym razem troche zartobliwie. -Mozesz to uznac za reanimacje usta-usta - powiedziala. - Chyba nawet moje ubezpieczenie to pokrywa. Spojrzal z tesknota na lozko, ale nie zrobil ruchu, zeby ja tam poprowadzic. -Przyjdzie na to czas - szepnela lagodnie. - Obiecuje. Teraz mamy cos do zrobienia. -Cos do zrobienia, nalesniki do zjedzenia. Moj Boze, alez ty pieknie calujesz. -Ty tez. Cos ci powiem, bedziemy cwiczyc co sto kilometrow, zebysmy mogli te sztuke doprowadzic do perfekcji. -To z pewnoscia bardzo wzmocni moje szalenstwo drogowe. Aha - dodal - bardzo prosze. - Podal jej bluze z napisem YALE. - Tak naprawde kupilem ja dla ciebie. Jest w rozmiarze L, ale tylko taka mieli. -A dlaczego YALE? -Poniewaz to jedyna bluza, jaka udalo mi sie znalezc, na ktorej nie bylo jakiejs glupiej obcojezycznej wersji angielskiego hasla reklamowego. -Tak czy inaczej, ty wygladasz bardziej na kogos z Wirginii Zachodniej niz z Yale, a te slowa w moich ustach to komplement. -Dlaczego? Naciagnela na siebie bluze, a potem pocalowala go w policzek. -Poniewaz - powiedziala, wskazujac dlonia na cztery duze litery na bluzie - ja skonczylam te uczelnie. Nattie i Eli Serwangowie mieszkali w skromnym szeregowcu na przedmiesciach Evanston, nad jeziorem Michigan niedaleko Chicago. Ellen siedziala przy stole w jadalni i popijala herbate z miodem, myslac, ze dawno juz nie czula sie tak przybita. Troche z powodu tej calej historii z Rudym - okropne poczucie winy i ponizenia po otwarciu jego listu. Jej sytuacja okazala sie jednak znacznie mniej dramatyczna niz to, co przeszli Serwangowie. Podczas rozmowy Ellen raz po raz przypominaly sie niezwykle opisy straszliwych cierpien i walki z goraczka z Lassy piora doktor Susan O'Connor. Oboje okolo czterdziestki, jak oceniala Ellen, Serwangowie byli wobec niej bardzo mili i serdeczni, a wobec siebie pelni milosci - idealna para stworzona do rodzicielstwa i wychowywania dzieci. Tymczasem nie tylko nie mieli dzieci, ale nigdy nie bedzie im to dane. Ich tragedie poglebial jeszcze niepodwazalny fakt, ze Nattie, aczkolwiek nieumyslnie, sprowadzila smierc na dwoje osmiolatkow, przebywajacych na oddziale dziennego pobytu w szpitalu, w ktorym pracowala. Ladna historia. -Prosze mi powiedziec jeszcze raz, Nattie - poprosila Ellen - kiedy sie pani zorientowala, ze jest pani chora? Nattie wyciagnela chusteczke higieniczna z do polowy oproznionego pudelka i otarla kilka niewidocznych lez. Byla piekna kobieta, mocno zbudowana, zazywna, miala ogromne, wyraziste oczy i hebanowa skore. -Prawie dwa tygodnie po naszym powrocie z Afryki - odparla. - Wrocilismy we wtorek, a ja poczulam pierwsze drapanie w gardle w poniedzialek dwa tygodnie pozniej. Dziesiec dni potem bylam na sali operacyjnej. Lekarze sprowokowali porod, ale dziecko urodzilo sie martwe. Potem probowali ratowac macice, ale byl za duzy krwotok. Eli, wciaz w garniturze i krawacie, tak jak wrocil z pracy, podniosl sie i podszedl, zeby ja wesprzec. To jego krewnych odwiedzali w Sierra Leone i czul sie winny, ze namowil ja, zeby zostala jeszcze przez tydzien, kiedy jego zatrzymaly sprawy rodzinne - ten tydzien, podczas ktorego, jak sadzili lekarze, Nattie sie zarazila. Ellen popijala herbate i zastanawiala sie, jak na nia sama wplywa poczucie winy po niedawnych wydarzeniach. -Gdyby moje pytania byly dla was zbyt przykre - odezwala sie znow Ellen - powiedzcie mi. -Nie, wszystko w porzadku - odparla Nattie. - Ale chcialabym wiedziec, do czego to wszystko zmierza. Ellen rozlozyla na stole liste pasazerow. Podczas lotu z Waszyngtonu do Chicago udalo jej sie poskromic proby nawiazania rozmowy przez swiezo rozwiedzionego, calkowicie zaabsorbowanego soba sprzedawcy urzadzen technicznych, ktory siedzial kolo niej, tak ze zdolala przejrzec nazwiska pasazerow wszystkich lotow, szukajac tych, ktorzy wiecej niz jeden raz lecieli jakims lotem z przyszla ofiara goraczki z Lassy. Znalazla takich co najmniej szescioro. -Mam powody przypuszczac, ze Nattie zostala zarazona goraczka z Lassy albo tuz przed, albo tuz po wyjezdzie z Sierra Leone lub na pokladzie samolotu, ktorym leciala z powrotem. -Ale jak to mozliwe? - spytala Nattie. -Nie wiem. -Czy to znaczy, ze pani uwaza - wtracil Eli - iz ktos ja umyslnie zarazil? -Rozpatruje taka mozliwosc. Prosze was, zebyscie nie mowili nikomu o moich podejrzeniach, dopoki nie zakoncze poszukiwan. To sprawa zycia i smierci. Czy mozecie mi dac slowo? -Tak - powiedzieli jednoczesnie. - Oczywiscie - dodala Nattie. -Dziekuje. Badam hipoteze, ze ktos wszczepil pani wirusa podczas lotu do Stanow. Nattie, oto lista pasazerow, ktorzy lecieli razem z wami z Freetown do Ghany, a potem z Ghany do Stanow. Czy ktores z nazwisk cos pani mowi? Jak pani widzi, pierwszym kursem lecialo z wami czterdziestu szesciu pasazerow, a trzydziestu siedmiu z nich bylo posrod stu szescdziesieciu lecacych potem do Baltimore. Czy ktores nazwisko moze utkwilo wam w pamieci, czy cos sobie w zwiazku z nim przypominacie? Nattie pokrecila glowa. -To bylo trzy lata temu - powiedziala. - Poza tym sadze, ze pewne wspomnienia po prostu zatarly mi sie w pamieci, kiedy bylam chora. Chyba nie moge pani pomoc. Bardzo mi przykro. -Z twoja pamiecia jest wszystko w porzadku - zaprzeczyl Eli. - Te nazwiska dla mnie tez nic nie znacza. Prosze mi powiedziec, czy pani mysli, ze ta infekcja byla przypadkowa, czy tez moja zone specjalnie wybrano? Ellen zastanawiala sie przez chwile nad ta kwestia. -Wie pan, nigdy o tym nie myslalam. Szukala wlasciwych slow, bo chciala porozmawiac o tych dziesieciu przypadkach goraczki z Lassy, ktorych przyczyna byla Nattie, zatrudniona w stolowce jako dietetyk, i o tej trojce, ktora zmarla. Nattie wybawila ja z klopotow. -Gdyby ktos chcial, zeby infekcja sie rozszerzyla, to osoba, ktora pracuje w takim zawodzie jak ja, bylaby doskonalym kandydatem, pod warunkiem, ze ten ktos wiedzial, co robilam w... -Co sie stalo? - spytala Ellen, zauwazywszy dziwny wyraz twarzy swojej rozmowczyni. -Eli, pamietasz tego mezczyzne podczas lotu z Sierra Leone? Duzego faceta, ktory rozmawial ze mna przed toaleta. Byl rowniez w drugim samolocie. -Bialy? -Tak, wlasnie. Cos sprzedawal. Chyba ubezpieczenia. Powiedziales pozniej, ze wygladal dosyc przerazajaco. -Tak, pamietam go. -Caly czas sie usmiechal i gadal, zadawal mi rozne pytania. Zrobil z tego taka gre, mowil, ze jest tak doswiadczonym agentem ubezpieczeniowym, ze jest w stanie odgadnac wiele danych dotyczacych mojej osoby. Ellen poczula nagly doplyw adrenaliny do krwi. -Ktos jeszcze? - dodala na wszelki wypadek. -Nikt inny mi sie nie przypomina. Przypomniala sobie cwiczenie pamieci, ktore przeprowadzil z nia Rudy. -Dobrze - spytala - czy moge poprosic o papier i dlugopis? -Oczywiscie. Eli przyniosl kilka kartek papieru maszynowego. -Dobrze - powiedziala Ellen. - Ja usiade sobie w salonie, a was prosze, zebyscie sie wspolnie zastanowili i spisali na tej kartce wszystkie slowa okreslajace tego mezczyzne, jakie wam przyjda do glowy - jak wygladal, jak sie zachowywal, nawet to, coscie mi juz powiedzieli. Odprezcie sie i myslcie luznymi skojarzeniami. Zdaje sobie sprawe, ze to bylo dosc dawno, ale sprobujcie, moze wam sie uda. Nie spieszcie sie, a jezeli w czyms sie nie bedziecie mogli zgodzic, napiszcie obie wersje. -Dobrze, postaramy sie - powiedziala Nattie. Pietnascie minut pozniej Serwangowie nie mogli sobie juz niczego wiecej przypomniec. Poprosili Ellen z powrotem do jadami i przepraszajac, ze nie ma tego wiecej, wreczyli jej swoj opis. Ogromny Wysoki Silny Cwaniaczek Wygadany Usmiechniety Zreczne rece Geste wlosy Plaska twarz... jak postac z kreskowki, ktora oberwala patelnia Basowy glos Mozliwy akcent teksaski Szrama na twarzy Ellen poczula, ze serce przestaje jej bic. -Ta szrama - spytala drzacym glosem. - Mozecie mi cos o niej powiedziec? -To Nattie. Ja sobie nie przypominam zadnej szramy. -Ja wiem, ze mial szrame. Jestem pewna. O, tutaj. Pokazala palcem pomiedzy nosem a gorna warga. -To on - powiedziala Ellen. -Kto? -Bardzo zly czlowiek. Chyba juz cos mamy. -Wie pani, pomyslalam sobie teraz, ze jest jeszcze jedno slowo, ktore powinnismy wpisac na te liste - niezdara. -Co pani ma na mysli? -Stalam, czekajac, az sie zwolni toaleta. Podszedl do mnie z boku, potknal sie i upadl na mnie calym ciezarem. Polecial z takim impetem, ze malo mnie nie wypchnal z samolotu. ROZDZIAL 25 Matt i Nikki zjedli sniadanie w alejce nad brzegiem rzeki Susquehanna. Jezeli jakis lokal rodzinny moze byc romantyczny, to wlasnie ten, z tarasem na wysokich palach wychodzacym nad rzeke. Jednakze tego szczegolnego poranka Matt i Nikki uznaliby pewnie za romantyczne i McDonalda, i Burger Kinga. Przez ponad godzine nie padlo ani jedno slowo o Billu Grimesie, ani o gabczastym zwyrodnieniu mozgu, ani o kopalni w Belindzie. Dotykali swoich dloni, czubkow palcow, silowali sie na kciuki, smiali sie do lez z glupich albo smiesznych opowiesci ze swojego zycia i wspolczuli sobie nawzajem z powodu smutnych przezyc. Grace, zazywna kelnerka bez przerwy zujaca gume, ktora obslugiwala ich stolik, mowila do Matta "Robaczku", a do Nikki "Kochanie". Za trzecim razem, kiedy okazalo sie, ze jeszcze nie sa gotowi, zeby zamowic jedzenie, bo nie mieli czasu spojrzec na jadlospis, przyniosla im lizaki w ksztalcie serca i rachunek na dwa dolary za wpatrywanie sie w siebie bezczelnie w miejscu publicznym.-Duzo wody w rzece uplynelo, odkad ostatni raz wpatrywalem sie tak w kogos w miejscu publicznym - powiedzial Matt. - No, pare lat temu wszyscy wpatrywali sie we mnie w miejscu publicznym, kiedy pekly mi spodenki przy grze w koszykowke. -Mezczyzni z Bostonu sa zbyt wysublimowani na takie numery - powiedziala Nikki. - Wola raczej omawiac ladowanie na Ksiezycu i teleskop Hubble'a. Przy toaletach tuz obok szatni byl telefon. Zanim na ich stole pojawilo sie zamowione jedzenie, Matt zadzwonil do wuja w szpitalu. -Czesc, wujku. Mowi Matt. -Czesc - powiedzial Hal. - Jak leci? Wiesz cos o tej swojej pacjentce? -Jak leci? Nie za dobrze. Nikki Solari jest bezpieczna. Jest ze mna w Pensylwanii. Hal, dzieje sie cos naprawde dziwnego i bardzo niebezpiecznego. To ma jakis zwiazek z tymi niezwyklymi przypadlosciami. -Z gornikami? -Tak i z ta zmarla dziewczyna, Kathy Wilson. A w samym centrum wydarzen tkwi Bili Grimes. -Wedlug mnie Grimes to cwany i zadny wladzy typ - powiedzial Hal - ale nie jest zly. -Wuju, to zly czlowiek. Wierz mi. Hal Sawyer wysluchal cierpliwie opowiesci Matta o porwaniu Nikki i o jej uratowaniu, o odkryciach dotyczacych obrazu mikroskopowego tkanek mozgu Kathy Wilson. -Gabczaste zwyrodnienie mozgu - powiedzial Hal, kiedy Matt skonczyl. - No coz, czuje sie jak baran, przeoczywszy cos takiego. -Nie ma powodu. Obraz makroskopowy mozgu Kathy Wilson, podobnie jak zapewne dwoch naszych gornikow, nie budzil zastrzezen. Nikt sie przeciez nie spodziewal, ze bedziesz robil badanie mikroskopowe. A ten facet w Bostonie zrobil je tylko dlatego, ze Nikki Solari nalegala. -Sadzisz, ze mozna za to obwiniac kopalnie? -Jestem pewien. Nie wiem, jaki jest zwiazek miedzy tym, co oni zrobili, a ta choroba, ale wiem, ze - tak czy inaczej - to jest ich sprawka, a Grimes siedzi u nich w kieszeni. Masz jakis pomysl, co powinnismy zrobic? Hal myslal chwile. -Wydaje mi sie, ze przede wszystkim trzeba pokazac skladowisko odpadow toksycznych, ktore znalazles, komus, kto ma jakas wladze i moze oficjalnie podejmowac decyzje. -Zgadzam sie. -Jest taki facet. Fred Carabetta, pracuje w Waszyngtonie w Biurze Bezpieczenstwa i Higieny Pracy. Jest mi winien przysluge za ekspertyze, ktora dla niego robilem kilka lat temu. Moze byloby dobrze sprawdzic, czy da sie mu odswiezyc pamiec, przypomniec o tym, co mi jest winien, i sprowadzic go tutaj, zeby razem z nami obejrzal to skladowisko. Jesli uda sie nam przekonac takiego oficjela, ze to prawda, mozemy probowac wywrzec nacisk na kopalnie srodkami przewidzianymi prawem. -Jezeli oczywiscie skladowisko wciaz tam jest. -Coz, na to nie mamy wplywu. To regula numer dwa w... -... elementarzu mlodosci mojego ojca chrzestnego. Wiem, wiem. Regula numer jeden brzmi: Nie ma takiego slowa jak "nie mozna". Regula numer dwa: Jezeli na cos nie masz wplywu, nie pozwol, zeby to cos mialo wplyw na ciebie. -Doskonale. Jestem dumny, ze jeszcze nie zapomniales naszych regul, chociaz to bylo tak dawno. -To dlatego, ze wciaz nimi we mnie rzucasz, gdy tylko masz okazje. -W takim razie dobrze, ze pilnie sluchasz. Wiesz co, Matt, sprobuje sie dowiedziec, co sie da zrobic z tym Fredem Carabetta. Jak moge cie zlapac? -Najlepiej zadzwon do mnie do domu i zostaw wiadomosc na sekretarce. Bede ja co jakis czas sprawdzal i oddzwonie do ciebie. -A ja zadzwonie do tego koronera w Bostonie. Moze mi powie, jak wybarwial te tkanke. -Masz jeszcze jakies materialy z autopsji tych dwoch gornikow? -Chyba tak. -Prosze, nie rozmawiaj z nikim o Grimesie, poki nie bedziemy mogli obaj porozmawiac w cztery oczy, dobrze? Jest bardziej niebezpieczny, niz sadzisz. -Jezeli masz co do niego taka pewnosc, dlaczego nie pojdziesz na policje i nie zlozysz doniesienia? -Nikki chciala to zrobic, ale na razie jej wyperswadowalem. O ile wiem, policjanci trzymaja sztame. Nie ma takiego gliny, ktory by wysluchal, co mamy mu do powiedzenia, a potem pojechal prosto do Belindy i zakul Grimesa w kajdanki. Kiedy sie ujawnimy, on bedzie nas mial na widelcu, niezaleznie od tego, o co go oskarzymy. Na razie wolalbym poczekac. -Dobrze, niech i tak bedzie. Tylko badz ostrozny. Zadzwonie do ciebie jeszcze dzisiaj. R propos, dzisiaj rano bylem u twojej mamy. Nie jest z nia najlepiej. -Wiem. Juz niedlugo bedzie potrzebowala jakiejs lepszej calodziennej opieki. Zajme sie tym, jak skoncze z ta sprawa. Sluchaj, Hal, dziekuje ci za pomoc - za to, ze pomagasz mamie, i za to wszystko, co teraz robisz. -Jestes na wlasciwym tropie, Matt. To wiem na pewno. -Ja tez juz wiem - powiedzial Matt. -Ja tez. Nikki zamowila az osiem nalesnikow. Matt twierdzil, ze polknal hiszpanski omlet w takim pospiechu, ze trudno mu bylo nawet powiedziec, jak smakuje. Zostawil Grace napiwek dwukrotnie przewyzszajacy koszt ich sniadania i karteczke, w ktorej dziekowal jej za przewodniczenie dzisiejszemu wpatrywaniu sie w siebie w miejscu publicznym. -Wiesz, co najbardziej mnie cieszy? - spytal, kiedy szli do harleya. - Czuje ulge na mysl, ze ci faceci cie nie zastrzelili. -O jejku, prosze pana. Pan to wie, jak zagadac do dziewczyny, romantyczny z pana gosc. To dobrze, ze mamy cos ze soba wspolnego. Mnie tez kamien spadl z serca, ze mnie nie zabili. Pochylila sie nad motocyklem i pocalowala go tak mocno, ze z przejezdzajacej autostrada ciezarowki uslyszeli glosny klakson. Wlasnie sie od niego odsuwala, kiedy poczuli na sobie pierwsze krople deszczu. Pietnascie minut pozniej juz rowno mzylo. Matt znalazl supermarket tuz przed miastem York i zaplaciwszy karta Visa, kupil plaszcze przeciwdeszczowe, ale przez nastepne pare godzin beda musieli jechac powoli, a jazda nie bedzie przyjemna. Przez chwile rozwazali, czyby sie nie zatrzymac gdzies do nastepnego ranka, ale Nikki bardzo zalezalo na tym, zeby dojechac do domu. Kiedy sie rozjasnilo, mieli jeszcze kilka godzin do Bostonu, ale zdolali sie juz przedrzec przez korki w godzinach szczytu wokol Nowego Jorku. O dziewiatej Nikki zadzwonila do biura, zeby powiedziec Joemu Kellerowi, ze maja opoznienie i ze moze nie przyjada przed jedenasta, ale nikt nie podnosil sluchawki. -Albo pracuje nad jakas nowa sprawa, albo jest na kolacji - powiedziala. - Nie powinnam mu byla mowic, kiedy przyjedziemy, zeby na nas nie czekal, ale skoro powiedzialam, na pewno bedzie na miejscu. Matt w przerwie w podrozy zadzwonil do siebie, zeby odsluchac wiadomosci na sekretarce. Byly dwie. Pierwsza od Mae, ktora go informowala, ze o ile sie orientuje, nie ma wiadomosci o jego pacjentce, doktor Solari, i ze sie martwi, bo nie kontaktowal sie z nia caly dzien, ale ma nadzieje, ze wszystko jest w porzadku i ze jego nieobecnosc to nic wiecej jak tylko dalszy przejaw jego dziwacznego ostatnio zachowania. Druga wiadomosc byla od Hala. -Dobre wiesci, Matt. Moze nie wspaniale, ale dobre. Fred Carabetta nie podejmie zadnych dzialan przeciwko kopalni, ale mozemy sie z nim spotkac u niego biurze. Jutro o trzeciej. Constitution Avenve numer dwiescie. Nie wiem, gdzie jestes, ale mam nadzieje, ze uda ci sie tam dotrzec. Zadzwon i potwierdz. Matt zostawil wiadomosc zarowno na sekretarce w biurze swojego wuja, jak i w domu, ze bedzie na miejscu o umowionej godzinie, i kolejna wiadomosc na swojej automatycznej sekretarce dla Mae, ze wszystko jest w porzadku i ze bedzie sie z nia kontaktowal. Odlozyl sluchawke, a potem opowiedzial Nikki o tym, co zdolal zalatwic Hal. -Jutro wsiadam na motor i wracam do Waszyngtonu - powiedzial. - Chcesz ze mna jechac? -Dostajesz dodatkowe punkty na przeloty samolotem za jazde ta twoja maszyna? -Podwojne punkty za Waszyngton. -Nie, dziekuje, naprawde chce byc z toba, ale na razie chyba musze tu zostac. Po pierwsze czuje, ze moj organizm wiecej takich perypetii nie wytrzyma, a po drugie, wiesz, mam prace, rozcinam umarlakow i dosc dobrze mi za to placa, ale tylko wtedy, kiedy sie zjawiam w robocie. Tak jest napisane w mojej umowie. -Rozumiem. Wroce, jak tylko uporam sie z kopalnia. Dochodzila juz jedenasta, kiedy wjechali na poludniowa obwodnice Bostonu i zobaczyli przed soba migoczace swiatla wielkiego miasta. Deszcz ustal, powietrze bylo rzeskie i pachnialo swiezoscia. -Byles tu kiedys od czasu rezydentury? - spytala Nikki. -Nie - zawolal przez ramie. - Na poczatku, po powrocie do Belindy, pracowalem na okraglo w ratownictwie medycznym, a potem chcialem ruszyc z prywatna praktyka. Wkrotce potem Ginny zachorowala i jej stan stale sie pogarszal. Od czasu jej smierci ciezko mi bylo nawet wstawac i chodzic do pracy, a co dopiero wyjezdzac w nostalgiczne podroze do Bostonu. Ale podobalo mi sie tutaj. Bardzo mi sie podobalo. Biuro glownego anatomopatologa Bostonu miescilo sie tuz obok autostrady. Dwupietrowy budynek byl ciemny, tylko kilka swiatel palilo sie cala noc. Nikki kilkakrotnie naciskala na dzwonek przy frontowych drzwiach. Slyszeli odglos dzwonka odbijajacy sie od scian w pustym holu na dole, ale wewnatrz nie slyszeli zadnego ruchu. -Dziwne - powiedziala. - Wieczorem i w nocy przewaznie tu siedzi stroz. Ale nawet kiedy go nie ma, Joe czesto pracuje do poznej nocy. Trudno mi uwierzyc, ze poszedl do domu, chociaz wiedzial, ze przyjedziemy. -Moze sie zle poczul - podsunal Matt. -Moze. Drzwi frontowe otwieraja sie na karte magnetyczna. Zostala z moimi rzeczami w Belindzie, ale z tylu sa drzwi przeciwpozarowe, ktore otwieraja sie na kod. Gabinet Joego tez jest z tylu. Moze nie slyszal dzwonka. Matt poszedl za nia mroczna alejka na tyly budynku. -Widzisz - powiedziala. - To gabinet Joego, to swiatlo tam na pierwszym pietrze. Wiedzialam, ze bedzie. -Chyba masz racje, ze nas nie uslyszal. To dlugi budynek. Przypomina troche kadlub samolotu transportowego. Nikki wcisnela guziki na tabliczce kodowej i oboje weszli na betonowe schody na tylach budynku, oswietlone tylko czerwonym oznaczeniem wyjscia. W powietrzu czuc bylo charakterystyczny, choc nie przytlaczajacy zapach formaliny. Matt szedl za nia, a Nikki weszla szybko na pierwsze pietro i otworzyla drzwi prowadzace na wylozony dywanem korytarz, po ktorego obu stronach znajdowaly sie drzwi do pomieszczen biurowych. -Joe, to my - krzyknela. Zapukala do drzwi oznaczonych tabliczka: DOKTOR JOSEPH KELLER, GLOWNY ANATOMOPATOLOG, potem pchnela je i otworzyla. Gabinet byl jasno oswietlony gornym swiatlem fluorescencyjnym i swiatlem padajacym z lampki na biurku. Joe Keller siedzial przy swoim biurku tylem do nich. -Joe - powiedziala Nikki. - Dlaczego nie...? Potem zobaczyla krew na dywanie. Podbiegla do krzesla, Matt tuz za nia. Krzyknela glosno. Na biurku byla ciemna, zakrzepla krew, Joe Keller mial twarz i ubranie poplamione krwia. Glowe mial opuszczona na piers pod dziwnym - katem. Nikki podniosla ja delikatnie, odslaniajac pokiereszowana twarz i dziure po kuli tuz nad nosem. Oczy Kellera byly szeroko otwarte i szkliste, zamglone smiercia. Okulary w metalowej oprawie zwisaly z jednego ucha. -Patrz - powiedzial Matt, wskazujac na prawa dlon Kellera, ktora spoczywala na kolanie zmarlego. Palec wskazujacy zostal czysto odciety na srodkowym stawie. -Boze! - krzyknela Nikki, potykajac sie do tylu, zgieta wpol. - Chryste, kto mogl to zrobic? Matt objal ja ramieniem i przytulil. -Kochanie, prosze, nie dotykaj juz niczego - powiedzial blagalnie. -Kto mogl to zrobic? Dlaczego? Byl takim kochanym, sympatycznym czlowiekiem. Dlaczego? O Jezu. Nie! Nie mogla ustac w miejscu, przestepowala z nogi na noge, bila sie piesciami po bokach i po udach. Matt odprowadzil Nikki z dala od ciala szefa, probujac pocieszyc ja, ocenic te cala scene i zachowac czujnosc na wypadek, gdyby morderca wciaz byl w budynku. Pomyslal o pistolecie w torbie motocykla i przeklinal sie za to, ze nie wzial go ze soba, kiedy Keller nie otworzyl im drzwi. Mial wtedy przeczucie, ze moga byc klopoty, ale po prostu odsunal je od siebie. Nie mial najmniejszych watpliwosci, ze torturowanie i zamordowanie anatomopatologa mialy jakis zwiazek z Kathy Wilson. Czy maczal w tym palce Grimes? Albo jego bandyci? Pod przeciwlegla sciana gabinetu stal niewielki okragly stol konferencyjny. Matt pomogl Nikki usiasc na krzesle tak, aby nie widziala Kellera. -Nikki, bardzo mi przykro, naprawde mi przykro, czuje ogromny zal i smutek. -Sadzisz, ze to ma cos wspolnego z Grimesem? - zalkala. -Probuje to sobie jakos wytlumaczyc i wyobrazic. Chyba tak. Postanowil nie pytac jej ponownie o to, co mogla powiedziec Grimesowi albo podczas pogrzebu, albo w domku w gorach. -Ja... ja chcialabym ci jakos pomoc - powiedziala. -Juz niedlugo. Nikki, mozesz tu posiedziec, a ja sie rozejrze? -Tak. -Dobrze. Tylko trzymaj rece na kolanach. Wiem, ze istnieje logiczne wyjasnienie tego, ze twoje odciski palcow sa w tym budynku, ale wolalbym, zeby w tym gabinecie nie bylo swiezych odciskow palcow tylko jednego z pracownikow biura. -Rozumiem. Matt, oni go torturowali. Matt obszedl biurko dokola i rozejrzal sie po pozostalej czesci gabinetu. Nie ma broni, nie ma noza, nie ma palca. Przykucnal i obejrzal wykrzywiona, znieksztalcona twarz Kellera. Mial rozwalony nos i prawdopodobnie zlamana kosc w oczodole nad lewym okiem. Troche wczesniej tego dnia omawiali kwestie zgloszenia sie na policje i oboje postanowili, ze na jakis czas sie od tego powstrzymaja. -Nikki - spytal Matt. - Potrafisz ocenic, kiedy zostal zamordowany? -Musialabym go zbadac, zeby okreslic dokladnie, ale moge przypuszczac, ze kilka godzin temu. -Mozemy wiec poczekac z telefonem na policje. -I zadzwonic z automatu. -W takim razie - powiedzial Matt - chodz ze mna do motocykla. -Nie chcialbys sie rozejrzec i sprobowac sie zorientowac, dlaczego ktos to zrobil? -Oczywiscie. Ale mam w bagazniku przy siodelku cos, co chce zabrac, na wypadek gdyby ten, kto to zrobil, wciaz byl w poblizu. Kilka minut pozniej, kiedy Matt juz mial przy sobie rewolwer Larry'ego z krotka lufa, zaczeli oboje systematycznie przeszukiwac budynek. -Zakladajac, ze to ma cos wspolnego z Kathy - zapytal - jak sadzisz, czego mogli tu chciec? -Nie wiem. Zacznijmy od naszych akt. Sa w zamknietym pomieszczeniu tuz za sala, w ktorej wykonuje sie sekcje. - Przykrywajac czubek palca bluza, Nikki wcisnela guziki na tabliczce kodowej i weszli do dlugiego, waskiego pomieszczenia archiwum. - Karty sa ulozone na polkach zgodnie z numeracja spraw - powiedziala, podchodzac do waskiej szafki z szescioma szufladami. - A w tej kartotece w porzadku alfabetycznym. -No wiec? -Nie moge znalezc jej karty. Jest siedem osob o nazwisku Catherine Wilson, ale zadna z nich nie jest Kathy. -Patrz - powiedzial Matt, wskazujac ciemna smuge w narozniku dlugiego stolu stojacego na srodku pokoju. Nikki rzucila okiem na plamy. -Przyprowadzili tu Joego. Jeszcze raz przejrzala karty, potem wyjela wszystkie z nazwiskiem Wilson i ulozyla na stole. Matt przejrzal je, a potem pokrecil glowa. -Nic. -Wszystkie karty maja kopie. Nikki usiadla przy komputerze i po kilku ruchach na klawiaturze wpisala numer. Karta Kathy Wilson znikla i stad, a wraz z nia wszelkie dane dotyczace autopsji. -Czy korzystacie z uslugi przepisywania raportow, ktore dyktujecie podczas autopsji? Nikki wrocila do komputera. -Mamy wlasnych pracownikow, ktorzy to robia. Zapis zostal usuniety z bazy danych. Pomysleli o wszystkim oprocz kopii spisu kart w kartotece. Joemu jakos sie udalo o tym nie powiedziec. Chodzmy na dol na histologie. Histologia jest tuz pod sala sekcyjna. Ostroznie przeszli przez archiwum i weszli do duzej, przestronnej sali, w ktorej staly trzy stoly ze stali nierdzewnej. Srodkowy stol byl zajety. Lezal na nim mezczyzna o miedzianej skorze, ubrany w buty robocze i pochlapany kombinezon, lezal bez ruchu, kciuki mial wsadzone pod szelki, patrzyl niewidzacym wzrokiem na sufit i lampe. Tam, gdzie kiedys bylo jego oko, widniala gruba smuga zakrzeplej krwi. Pod rana na pewno byla dziura po kuli. -O Chryste - powiedziala Nikki, odwracajac oczy. -Stroz? Skinela glowa. -Santiago. -Dowcipni chlopcy, ze tak wlozyli mu kciuki. -Schody prowadzace na histologie sa tam. Nie zdziwili sie, kiedy sie okazalo, ze preparaty Kathy Wilson, a takze wszystkie nie spreparowane tkanki znikly. -Nic tu nie ma - powiedziala Nikki, kiedy sprawdzila ostatnie miejsce, w ktorym mogla byc tkanka Kathy. Dwoch ludzi oddalo zycie, zeby ktos mogl sie o tym upewnic. -Matt - powiedziala nagle Nikki - chodzmy stad. Chce jechac do domu. -To chyba nie bylby madry ruch. -Nic mnie to nie obchodzi. Masz bron. Jezeli zle sie czujesz z bronia, to ja daje slowo, ze jestem juz gotowa na wszystko. Chce jechac do domu. Chce usiasc i napic sie herbaty w swoim wlasnym fotelu i pomyslec, co robic dalej. -Dobrze, w porzadku. Pokaz mi, gdzie. -Dziekuje. -Jeszcze jedno, Nikki. -Tak? -Naprawde bardzo mi przykro z powodu Joego. -Wiem. Jechali w milczeniu przez opustoszale ulice kilka kilometrow do poludniowego Bostonu i zaparkowali przecznice od domu Nikki. Matt wsadzil rewolwer za pasek spodni i przykryl go koszula, caly czas trzymajac reke na uchwycie. Zmeczeni i zniecheceni, szli wzdluz kolorowego rzedu domkow jednorodzinnych i szeregowcow, uwazajac na samochody zaparkowane wzdluz ulicy i na jakies niespodziewane ruchy kierowcow. -Jak wejdziemy? - zapytal. -Zapasowy klucz jest w pudeleczku magnetycznym za rynna. Kathy zaczela nagle gubic wszystkie swoje klucze. Pudelko bylo na swoim miejscu. Ostroznie weszli na pierwsze pietro. Matt wyciagnal pistolet zza paska i trzymal mocno bron, kiedy Nikki wkladala klucz do zamka, po cichu go przekrecala, a potem otworzyla drzwi. -O nie! Jej mieszkanie bylo kompletnie zdewastowane. Wszedzie lezaly porozrzucane ksiazki, polki byly puste. Lampy poprzewracane. Szuflady wyciagniete i oproznione. Wszystkie poduszki i obrazki ze scian rzucone na srodek pokoju. Porcelanowe figurki i talerzyki rozbite. Nie zwazajac na to, ze ktos moze jeszcze byc w mieszkaniu, Nikki opadla na kolana i zaczela histerycznie plakac. Matt uklakl obok niej i zrobil to, co jak sadzil, powinien - kopnal drzwi, zeby sie zamknely, objal ja ramionami i pozwolil jej plakac. Pietnascie minut pozniej byli wciaz w tym samym miejscu. W koncu Nikki wstala i jak automat poszla do sypialni. Wyszla ze sredniej wielkosci plecakiem wypelnionym ubraniami. -Wyjdzmy stad i wyjedzmy z Bostonu - powiedziala glucho. - Czuje sie, jakby mnie zgwalcono. Matt wyszedl za nia ze zdemolowanego mieszkania, poszli razem po schodach, a potem do motocykla. -Nie ujdzie im to na sucho - powiedzial. - Przyrzekam ci. -Idziemy na policje - powiedziala twardo, odwracajac sie nagle i stajac twarza w twarz z Mattem, a na jej obliczu malowala sie niepokojaca mieszanina furii i zdziwienia. - Tym razem nie dam sobie tego wyperswadowac. Gdybysmy poszli wtedy, kiedy mowilam, moze Joe by zyl. -Nikki, to przeciez... -Nie mow mi, ze to nonsens! - odparowala. - Moze tak, a moze nie. Chce isc na policje. Matt rozejrzal sie szybko dookola, chcac sprawdzic, czy ten jej wywod nie wzbudzil czyjegos zainteresowania. -Isc teraz? - powiedzial. - Ale... -Do diabla, Matt, moj najlepszy i najdrozszy przyjaciel jest martwy, zabil go Grimes! Nic mnie nie obchodzi ta twoja cholerna kopalnia, ani... Ani twoje teorie o odpadach toksycznych, ani twoje cholerne zwariowane miasto. Joe Keller byl najlagodniejszym czlowiekiem na ziemi. Dlaczego, u diabla, ktos mialby mu to zrobic? Dlaczego? Znow wstrzasana niepohamowanym szlochem, zarzucila mu ramiona na szyje i wtulila twarz w jego piers. Matt przytulil ja mocno. Pojsc teraz na policje to prosic sie o klopoty. Czul, ze Joe Keller nie zyl juz od kilku godzin, kiedy go znalezli, a ludzi, ktorzy go zabili i zniszczyli jej mieszkanie, nie bedzie latwiej dogonic w tej chwili niz za godzine. Kiedy zglosza porwanie Nikki, z jednej strony beda ich slowa, a z drugiej slowa Grimesa, ujawnia sie, kiedy wolnosc i mozliwosc poruszania sie sa jedynymi ich atutami. -Posluchaj - powiedzial - wyjedziemy, zatrzymamy sie za jakis czas przy telefonie i zadzwonimy na policje bostonska. Mam nadzieje, ze zdolam ci wyperswadowac osobiste pojawienie sie w biurze FBI lub na jakims komisariacie, ale ostateczna decyzja bedzie nalezala do ciebie. Rozdzierajacy szloch Nikki w koncu powoli ucichl. Bez slowa wsiadla na harleya i czekala, az on wsiadzie na przednie siedzenie. Matt wcisnal rewolwer z powrotem do kieszeni kurtki, zajal miejsce przed nia i zapalil silnik. Chce policji, niech ma policje. Zbyt duzo przeszla. Odjechal, czujac, ze Nikki siedzi za nim usztywniona i patrzy w dal, w niebo. Jak to dobrze, ze poszla do sypialni po rzeczy, jak to dobrze, ze mial czas rozejrzec sie po salonie, zanim wrocila, jak to dobrze, ze rzucil okiem na kominek. Za jakies pol godziny sprowadzi harleya na pobocze i kiedy bedzie pewien, ze ona nie patrzy, cisnie do lasu to, co znalazl na kominku. W ten sposob nikt sie juz nigdy nie dowie, gdzie jest brakujacy palec Joego Kellera. ROZDZIAL 26 Bylo juz dobrze po drugiej w nocy, kiedy Nikki i Matt znalezli wolny pokoj w motelu tuz za Stamfordem w stanie Connecticut. Zbici z tropu, nie mogac wyjsc ze zdumienia i mocno przestraszeni, zameldowali sie i wniesli niewielki bagaz po schodach do standardowego, dobrze utrzymanego pokoju z widokiem na parterze, numer 95.Zostawiwszy za soba ruine, ktora kiedys byla mieszkaniem Nikki, ruszyli na poludnie, ruch na autostradzie byl niewielki, pojechali przez Providence w stanie Rhode Island do Connecticut. Jechali w milczeniu, w ponurym nastroju, nie przekraczajac dopuszczalnej predkosci. Kazde z nich na swoj sposob przezywalo napiecie wynikajace z determinacji Nikki, ktora uparla sie, zeby sie zglosic na policje, a moze do FBI. Matt z kolei pragnal jak najdluzej trzymac sie poza zasiegiem Billa Grimesa, dopoki nie skonczy sie ta cala sprawa z kopalnia w Belindzie. Kiedy mineli drugi zjazd za Providence, Nikki poprosila Matta, zeby zjechal z autostrady stanowej. Potem, gdy zatrzymali sie na postoju, zadzwonila na policje w Bostonie. -W biurze glownego anatomopatologa przy Albany Street popelniono dwa morderstwa - powiedziala, zdziwiona swoim spokojnym glosem. - Za oba jest odpowiedzialny William Grimes, Grimes, szef policji w miescie Belinda w Wirginii Zachodniej. Za chwile znow byli na autostradzie. -Lepiej ci? - spytal Matt przez ramie. -Nie za bardzo. Grimes prawdopodobnie powie, ze nic o tym nie wie i ze jakis wariat, ktorego kiedys aresztowal, chce mu zrobic na zlosc. -Kiedy znajda ciala, policja na pewno bedzie chciala skontaktowac sie ze wszystkimi, ktorzy pracuja w tym budynku. Szybko dojda do wniosku, ze to ty dzwonilas. -Nic mnie to nie obchodzi. Wiem, ze dla ciebie to wazne, ale dla mnie nie. Ty i ja jestesmy jedynymi osobami, ktore moga polaczyc Grimesa i Joego. My bedziemy stali po jednej stronie, a on po drugiej, ale przeciez zeznania dwojki lekarzy musza miec jakas wage. Rano chcialabym pojechac do biura FBI, zeby zglosic morderstwa, a takze to, ze mnie porwano. To jest na pewno przestepstwo scigane przez sluzby federalne. Jezeli chcesz, powiem, ze nie wiem, kim jestes. Bedziesz wiec mogl pojechac do Waszyngtonu i spotkac sie z tym facetem, o ktorym mowil twoj wujek. -Zrobisz, co uznasz za stosowne - odparl Matt. -Bardzo mi przykro, ze pokrzyzowalam twoje plany. -Mam nadzieje, ze do tego nie dojdzie. -Jestes zly. -Nie, nie jestem zly. Chcialbym, nie wiem, zebysmy ustalili wspolny punkt widzenia, zanim pojdziemy na policje; moze porozmawiac z jakims prawnikiem? -Przepraszam. -Nie przepraszaj. Od chwili kiedy postawilas stope w Belindzie, przezywasz koszmar. Masz prawo robic, co zechcesz. -Ty tez - powiedziala. -Ja tez - odparl Matt, a potem przyspieszyl przy wjezdzie na autostrade i za chwile pedzil przed siebie w ciemnosc. Ja tez. Nikki wziela prysznic i przebrala sie w lazience w pizame. Kiedy wyszla, Matt byl juz w dresie. Czytal jakis kolorowy magazyn w fotelu ustawionym przy niewielkim stoliczku, daleko od lozka. -Idziesz? - zapytala bez emocji. -Moze za chwile - odparl tym samym tonem. - Jestem troche napiety po tej calej jezdzie i po tym, co sie stalo. Przeszkadza ci lampa? -Wlasciwie nie. -To dobrze. Istnieja oczywiscie roznice miedzy Ginny a ta kobieta, myslal Matt, ale nie w najglebszej materii. Boze, jakze pragnal ja teraz miec w ramionach. A jednak nie ruszal sie z fotela, przewracajac strony, potem patrzac bezmyslnie w malo interesujaca fotografie jakiegos gorskiego schroniska pokrytego sniegiem. Nikki lezala odwrocona tylem do niego, ale po sposobie oddychania i ulozeniu ciala widzial, ze nie spi. -Spisz? - spytal w koncu. -Nie. -To byla okropna noc. -Tak. Joe byl wspanialym czlowiekiem. Minelo kilka minut. -Wiesz co - powiedzial w koncu. - Na wypadek gdybys sie nie zorientowala, kiedy nie bardzo umialem wymowic slowo prion, przyznam ci sie, ze nie wiem za duzo o tej chorobie. Poniewaz oboje nie mozemy zasnac, moze bys mi powiedziala, co ty wiesz - z lektury i z tego wykladu, na ktorym bylas. Nikki powoli odwrocila sie twarza do niego i oparla glowe na rece zgietej w lokciu. -Masz na mysli wyklad Stanleya Prusinera? -Wlasnie. -Czy knujesz intryge, bo jestesmy oboje troche spieci i nie wszystko jest miedzy nami w porzadku? -Nie... No, to znaczy tak... To znaczy, naprawde nie wiem nic, oprocz podstawowych faktow, o prionach, wiec tak naprawde nie nazwalbym tego intryga. Bardziej misja w poszukiwaniu faktow. -Chcesz dalej tam siedziec? -Nie chce. -I ja nie chce. -No wiec co ja tu robie? - Usiadl przy niej. - Cos ci powiem. Moze ja bym sprobowal uwolnic napiecie z twoich ramion, a ty mnie oswiecisz na temat encefalopatii gabczastej. -Prusinerowi chybaby sie to podobalo. Odwrocila sie na brzuch, a on zaczal masowac napiete miesnie na karku u podstawy czaszki. -Jak dobrze. Tylko nie tak mocno. Teraz dobrze, tak, wspaniale. No to juz wiesz, ze priony to czasteczki bialka, ktore maja zdolnosc reprodukcji. Nie maja ani DNA, ani RNA, ale potrafia sie rozmnazac. Zadziwiajace. -To mniej wiecej cala moja wiedza. -Opuszczasz sie. Chcesz sie dowiedziec czegos o prionach czy nie? No, teraz jest znacznie lepiej. Dobrze. Priony wystepuja u ludzi i prawdopodobnie w innych organizmach wyposazonych w system nerwowy. Normalne priony oznacza sie skrotem Pr-PC. Zdarza sie niestety, u ludzi i u zwierzat, ze w jednym lub wiecej z obecnych w ich organizmach prionow Pr-PC dochodzi do mutacji. W rezultacie powstaje toksyczny prion oznaczany Pr-PSc. Mozg i system nerwowy bezwiednie adoptuja tego priona agresora. Potem normalna tkanka nerwowa powoli zanika, a organizm zywiciela umiera. -Taki proces zachodzi u ludzi i krow. -I u norek, jeleni, kotow, nawet malp. Przypuszczam, ze im dalej bedziemy szukac, tym wiecej znajdziemy. Niewykluczone tez, ze priony sa przyczyna innych chorob, jak na przyklad choroba Alzheimera. -Choroba mojej mamy - powiedzial Matt. -Tak. Bardzo sie wczoraj zmartwilam, kiedy mi o tym powiedziales. -Na ogol wydaje mi sie, ze ona znosi to lepiej niz jej otoczenie. -No coz, za malo jeszcze wiemy, moze i ona cierpi na chorobe, w ktorej powstawaniu priony maja jakis udzial. Zmeczylo cie to masowanie? -Ani troche. -W takim razie nieco dalej i w kierunku ramion prosze. To bardzo przyjemne. Wlasnie. Jakiez to mile. -Czy wiec mutacja to jedyna mozliwosc zachorowania? -Nie. Mozna zachorowac, jesli te czasteczki wnikna do ciala, roznymi drogami. Te priony, ktore powoduja chorobe szalonych krow lub chorobe kuru, dostaja sie droga pokarmowa. Moze zachorowac pacjent, ktoremu robi sie przeszczep rogowki, a material pochodzi od dawcy cierpiacego na gabczaste zwyrodnienie mozgu. Podejrzewam, ze istnieje wiele drog przekazywania. -I zanim objawy sie rozwina, uplywa duzo czasu? -Byc moze i dziesieciolecia. Na razie mielismy tylko okolo stu przypadkow choroby szalonych krow w Wielkiej Brytanii, mimo ton wolowiny, ktore zjedli Anglicy, zanim to schorzenie zostalo rozpoznane i konsumenci ostrzezeni. To moze znaczyc, ze u tysiecy ta choroba wciaz dojrzewa. Ale nie sadze. -Jak teraz? -Ramiona. Powinienes chyba popracowac nad gorna czescia ramion. Jestes w tym bardzo dobry. -Dziekuje. -Czy jestes jak wszyscy faceci, ktorzy mowia, ze uwielbiaja robic dziewczynie masaz, a potem, jak juz zaczynaja z nia chodzic, okazuje sie, ze mieli na mysli tylko pierwszy? A potem to im trzeba robic masaz? -Moze. Ja znam odpowiedz, a ty sie dopiero przekonasz. Nie zostawiaj wiec sprawy w zawieszeniu. Dlaczego uwazasz, ze nie bedzie tysiecy i dziesiatkow tysiecy przypadkow BSE u ludzi? -Czesciowo dlatego, ze dotad nie ma ich tysiecy i dziesiatkow tysiecy. Pomysl o tych wszystkich zjadaczach wolowiny w Anglii. Wydaje mi sie, ze tylko niewielki procent tych, ktorzy sa narazeni na priony typu Pr-PSc, zaraza sie ta choroba. Nie moze byc inaczej? -A to dlaczego? -A ty jak sadzisz, dlaczego? -Czynniki genetyczne? -Calkiem mozliwe. Tak jak z wiekszoscia chorob, naprawde nie wiemy, dlaczego ktos narazony na dzialanie bakterii czy wirusa choruje, a ktos, kto stoi tuz obok i jest tak samo narazony, nie choruje. Troche mocniej, doktorze. Doskonale. Mowi sie - pech, a ja mowie, ze przy obecnym stanie wiedzy o chorobach zakaznych jest to wyjasnienie rownie dobre jak kazde inne. Moze ci, u ktorych rozwija sie gabczaste zwyrodnienie mozgu, maja o jeden ochronny gen za malo, albo maja gen, ktory jakby zaprasza te zmienione priony. Nikki przewrocila sie na plecy, przyciagnela do siebie twarz Matta i pocalowala go lekko w usta. -Marvin, powiedz naszej zwyciezczyni, co przed chwila wygrala - powiedzial Matt glosno. - Moje gratulacje, wygrala pani kolejne dwiescie godzin masazu!!! Matt zwinal dlonie w trabke i udal entuzjastyczny wrzask tlumu. -Powiem ci cos - powiedziala. - Zatrzymamy sie w jakims miescie w stanie New Jersey i zloze tam doniesienie w biurze FBI. Potem pojde z toba tam, gdzie bedziesz chcial. Zgoda? -Nie jestem za tym. -Wiem. -W porzadku, zgoda... Jest jeszcze cos, co chcialabys powiedziec. Widze to w twoich oczach. Co to takiego? O co chodzi? -Nie wiem, jak ci to powiedziec, Matt, nie chce cie denerwowac ani zniechecac, ale ta teoria z kopalnia wcale do mnie nie przemawia. -Co masz na mysli? -Zwiazek miedzy dzialaniem toksyn i tym dziwnym schorzeniem. -Skladowisko odpadow toksycznych jest tam naprawde. Widzialem je. -Nie przecze. Zalozmy, ze ci dwaj gornicy tez cierpieli na gabczaste zwyrodnienie mozgu, ktore Joe znalazl u Kathy. Zwyrodnienie gabczaste, przynajmniej te cztery czy piec typow, ktore znamy, wywoluja priony, ale nie mam pojecia, w jaki sposob dzialanie toksyn spowodowalo zakazenie prionami. -Dobrze - powiedzial po chwili namyslu. - Sprobuje podwazyc to rozumowanie. Sa priony dobre, przyjazne zyciu, ktore ma kazdy. Tak? -Tak. -I sa zle, diabelskie nasienie, Pr-PSc, ktore wywoluja gabczaste zwyrodnienie mozgu, czy tak? -W zasadzie tak. -Moze wiec pod wplywem dzialania toksyn wzrasta wrazliwosc na zle priony... lub... lub dochodzi do mutacji i z dobrych prionow powstaja szkodliwe. Toksyny organiczne wywoluja mutacje, ktore prowadza do raka. -To prawda. Ale musisz pamietac, ze te schorzenia rozwijaja sie przez lata - niekiedy przez dziesieciolecia. Jezeli wiec rzeczywiscie trojka naszych chorych byla narazona na dzialanie substancji toksycznych, nalezaloby przypuszczac, ze gornicy byli wowczas zbyt mlodzi, by pracowac w kopalni. No a Kathy? Przeciez ona, o ile wiemy, nigdy nie byla nawet w poblizu kopalni. -A zatrucie wod gruntowych? -Substancje toksyczne z kopalni dostaja sie do wody i przyspieszaja mutacje prionow. Taka jest twoja teoria? -Tak, wlasnie taka - powiedzial Matt. Pocalowala go raz jeszcze, potem podlozyla sobie zwinieta poduszke pod glowe, podkurczyla nogi i rece. -Do mnie to przemawia - powiedziala sennie. Matt wiedzial jednak, ze nie przemowilo. Poczekal, az rowny i spokojny oddech przekonal go, ze spi. -Dobranoc - szepnal. Odwrocil sie na bok i odplynal w sen, a w jego wyobrazni przetaczaly sie obrazy wody gruntowej, ktora obraca niezliczonymi beczkami z trucizna, a potem wylewa sie w ciemnosc. Newark, stan New Jersey. Mimo ze zatrzymywali sie cztery razy, zeby zapytac o droge, i niezmiennie trafiali na miejscowych, znalezienie biura FBI zabralo im wiecej czasu niz dotarcie tu ze Stamfordu. Wybrali to miasto, bo liczyli, ze tutejsze biuro FBI bedzie duze, a zadne z nich nie kwapilo sie jechac do Manhattanu. Matt jechal powolutku motocyklem wzdluz ulicy okolonej drzewami, przejechal obok wysokiego, nijakiego budynku Gateway Center przy ulicy Market Street i zatrzymal sie miedzy dwiema przecznicami. -No to - powiedzial, kiedy Nikki zdejmowala kask i przypinala go do motocykla, a potem przyczesywala wlosy szczotka - jestesmy na miejscu. -Jestesmy na miejscu - powtorzyla jak echo, stojac z rekami wspartymi na biodrach. - Wygladasz na nieszczesliwego, Matt. Myslalam, ze juz podjelismy decyzje. -Po prostu nie czuje sie z tym dobrze. -Rozumiem. Moze bys tak zrobil cos, zebym ja sie poczula troche lepiej. - Wyciagnela do niego rece. - No chodz - powiedziala proszaco. -Wybacz - wymamrotal Matt, przyjmujac zaproszenie i obejmujac ja. - Wciaz trudno mi zrozumiec, dlaczego ludzie nie przyjmuja mojego jedynie slusznego punktu widzenia i dlaczego nie podchwytuja moich genialnych mysli. -Mozesz wejsc ze mna na gore, jesli chcesz. -Moze agenci FBI nie beda patrzec laskawym okiem na faceta z kucykiem, ktory nie jest Stevenem Seagalem. Cos ci powiem, zadzwonie do mojego wuja z budki telefonicznej, a potem moge tam przyjsc. -Spisanie zeznania nie powinno trwac zbyt dlugo. -To jest agencja rzadowa. W tym swiecie "nie powinno trwac zbyt dlugo" jest pojeciem nie w pelni zrozumialym. -Nie zalamuj sie. Matt przygladal sie, jak odchodzi, potem zrobil jeden krok, jakby chcial pojsc za nia, ale odwrocil sie, wsiadl na motor i podjechal do nastepnej przecznicy. Na jego sekretarce byly dwie wiadomosci. Jedna od Mae, ktora przypominala mu, ze ma umowiona wizyte u dentysty o trzeciej po poludniu, i zapewniala go, ze pacjenci zarejestrowani na ten dzien zostali przesunieci na inne terminy. -Mam nadzieje, ze z toba wszystko w porzadku - dodala, a w jej glosie bylo wyraznie slychac nute niepokoju. Druga wiadomosc, nagrana wieczorem, byla od Hala. -Wszystko zalatwione, Matthew. Fred Carabetta przyjmie nas jutro o trzeciej po poludniu w swoim biurze w Waszyngtonie. Zadzwon, zeby uzgodnic szczegoly. Hal podniosl sluchawke po pierwszym dzwonku. -Witam cie, Matt. Wszystko w porzadku? -Nie. Matt pospiesznie strescil wydarzenia poprzedniej nocy. -Boze, to straszne - powiedzial Hali. - A skad dzwonisz? -Z Newark. Nikki jest teraz w biurze FBI i sklada doniesienie. -Wiesz co, chyba najlepiej byloby, gdybys ja stamtad wyciagnal - powiedzial Hal. - Wlasnie mialem zostawic ci na sekretarce jeszcze jedna wiadomosc. Grimes wyslal za wami list gonczy - za toba i za nia. - Balem sie, ze moze cos takiego zrobic. O co nas oskarza? -O morderstwo. -Co takiego? -Grimes zadzwonil do mnie dzisiaj rano, a potem wpadl i wzial mnie, zebym obejrzal cialo, po czym przywiozl je do kostnicy. Potezny mezczyzna, to znaczy to, co z niego zostalo. -Chyba wiem, kto to jest - powiedzial Matt, czujac, ze zaczyna mu burczec w brzuchu. - Niejaki Larry. To czlowiek Grimesa. -Niezle go ktos urzadzil. Byl dobrze podpieczony. Jak zdolalem stwierdzic, ktos mu strzelil w glowe w domu niedaleko Tali Pines Road, a pozniej go tam spalil, kiedy zajely sie drewniane sciany. Potem, kiedy jechalismy z powrotem do miasta, Grimes powiedzial mi od niechcenia, ze to ty i doktor Solari jestescie poszukiwani w zwiazku z tym morderstwem. Chcial wiedziec, czy znam twoje miejsce pobytu. -Jak on to uzasadnia, ze robi ze mnie podejrzanego? -W lesie niedaleko tego domku znaleziono leki i sprzet szpitalny z odciskami palcow, a dookola wszedzie slady opon motocykla. Grimes spekuluje, ze wielkolud pracowal dla ciebie, kiedy porwal doktor Solari, i ty go zabiles, zeby go uciszyc albo zeby cie nie szantazowal i nie zadal wiecej pieniedzy. -To chore. Hal, on bierze mnie i Nikki na celownik, chce nas sprzatnac. Ze niby za tym morderstwem czy samobojstwem stoi nienormalny lekarz, ktory do tego stopnia oszalal na punkcie swojej pacjentki, ze posunal sie do porwania. Teraz pozostalo mu tylko dostac nas w swoje rece. Musze biec po Nikki, zanim zacznie rozmawiac z agentami FBI. Zadzwonie do ciebie pozniej. -Carabetta bedzie na nas czekal w swoim biurze dzis o trzeciej po poludniu. Przy Constitution Avenue. -Bedziemy - powiedzial Matt. Ruszyl motocyklem zza naroznika, dojechal na miejsce w kilka sekund, a potem zsiadl z harleya i zostawil go po drugiej stronie ulicy. -FBI -Dwudzieste pierwsze pietro - odparl ochroniarz w mundurze w recepcji w holu budynku, rzucajac leniwe spojrzenie zza swojego kolorowego magazynu, zeby sie upewnic, ze pytajacy nie jest owiniety laskami dynamitu i nie trzyma w rekach karabinka snajperskiego. Wszystkie szesc wind bylo miedzy pietrami dziewiatym i czternastym dwudziestotrzypietrowego budynku. Zjezdzaly tak bolesnie wolno, ze Matt zastanawial sie przez chwile, czyby nie wbiec pedem dwadziescia jeden pieter w gore. Kiedy wchodzil do windy, byl jedynym pasazerem, ale jak nalezalo sie spodziewac, wlasnie kiedy drzwi mialy sie zamknac, pojawilo sie troje innych - i nacisneli guziki na czwarte, osme i szesnaste pietro. W czasie jazdy w gore, ktora zdawala sie trwac godzine, Matt postukiwal czubkiem buta i palcami. Drzwi windy otwieraly sie wprost na poczekalnie. Dzieki Bogu! Nikki siedziala na wprost sekretarki za biurkiem, przewracajac kartki kolorowego magazynu. Na jednym z pozostalych krzesel siedziala jakas kobieta o azjatyckich rysach i stuletniej twarzy. W tej samej chwili, kiedy Matt wychodzil z windy, z jednego z pomieszczen biurowych wylonil sie przystojny ciemnowlosy mlody mezczyzna ze zlotym lancuchem na szyi, podszedl do Nikki i przedstawil sie jako oficer dyzurny Sherman. Nikki, zdziwiona naglym wtargnieciem Marta, nie odpowiedziala natychmiast agentowi. Na jej zawahanie wlasnie liczyl Matt. Podszedl do niej szybko, objal ja ramieniem i scisnal mocno. Przez kilka sekund Nikki wygladala na zupelnie zaszokowana, ale potem otrzezwiala i zareagowala spokojnie, a jej wyraz twarzy mowil: "Oby to nie bylo jakies glupstwo". -Przepraszam, ze tak tu wtargnalem - powiedzial Matt - ale bedziemy musieli przyjsc troche pozniej. Okazalo sie, ze zmarl ktos z naszej rodziny. -Posluchaj no tylko, Saro Jane Tinsley. Przestan sie zachowywac jak wariatka, bo ja musze pracowac. Nikt za toba nie chodzi i nikt nie chce ci zrobic krzywdy. Teraz idz na dwor i znajdz sobie cos do roboty, albo sie z kims pobaw. Jezeli nie potrafisz sie zajac niczym innym, to idz i zacznij zbierac kukurydze. -Kukurydza jeszcze nie dojrzala, mamo, przeciez wiesz - odparla ostro Sara Jane. -Juz dawno dojrzala. -Poza tym chcesz, zebym wyszla, zeby ci ludzie mnie zlapali. Nienawidzisz mnie. Nienawidzisz mnie, bo jestem taka brzydka. Myslisz, ze to moja wina. Myslisz, ze nie spie po nocach, zeby ci dokuczyc. Nie rozumiesz, ze ja nie moge spac. Probuje zasnac i nie moge. Miala dwanascie lat, byla wysoka i chuda, ale nie miala jeszcze zewnetrznych cech kobiecosci. Teraz nie zalezalo jej na tym, czy zostanie kobieta, czy nie. Chodzilo jej o tych facetow, ktorzy probowali wciagnac ja do samochodu, kiedy szla droga. Najpierw wolali ja po imieniu i probowali ja skusic ogromna pluszowa panda. Potem jeden z nich - ten wysoki, w kowbojskim kapeluszu - wysiadl z samochodu, w rekach mial pelno pieniedzy i wyciagal je w jej kierunku. Jak Sara Jane go zobaczyla, okrecila sie na piecie i pobiegla w las. On pobiegl za nia, ale na pewno jej tam nie zlapie. To byl jej las. Nikt jej nie zlapie, chyba ze ona bedzie chciala. -Robisz duzy blad - zawolal za nia mezczyzna, kiedy przestal ja gonic. Sara Jane opowiedziala to swojej mamie, ale mama jej oczywiscie nie uwierzyla. Powiedziala, ze Sara Jane napyta sobie biedy, jezeli nie przestanie latac, gdzie ja oczy niosa, i nie bedzie sie trzymac domu. Siedmioro dzieci i tylko Sara Jane zachowuje sie jak nienormalna. Nie spi po nocach. Wymysla cos. Ma napady zlosci. Wrzeszczy na mame. Wdaje sie w bojki z rodzenstwem. Biega jak wariatka po lesie. To te wyrostki na twarzy, to wszystko przez nie. Sara Jane probowala to wyjasnic. Wszystko przez nie. Lekarz w Ridgefield nie zgadzal sie z tym. Powiedzial, ze to dlatego, ze staje sie kobieta i przychodzi jej to trudniej niz innym dziewczynkom. Wyrostki szybko znikna, jak tylko zaczna sie miesiaczki. Moze tak. Ale dzisiaj rano znalazla jeszcze jeden, tym razem nad okiem - prawie taki jak dziesieciocentowka i twardy jak kostka na palcu. To juz szosty, plus dwa na czubku glowy. Lepiej, zeby te miesiaczki szybko przyszly, bo z jej twarzy nic nie zostanie. Bylo jasne, ze jej mama powiedziala juz wszystko, co miala do powiedzenia na temat Sary Jane Tinsley. Cholera, do diabla z nia. Jezeli chce, zeby zbierac te cholerna kukurydze, to jej ulubiona corka ja wyzbiera. Sara Jane wypadla z domu, trzaskajac za soba drzwiami i porywajac po drodze plastikowe wiadro. Mama zyla z prania i prasowania, ale kukurydza, chociaz te pol akra, bardzo im pomagala. Tylko ze w tym roku bylo sucho, bardzo sucho, i duzo kolb wyschlo. No ale jezeli chce, dostanie kukurydze, dobra, wysuszona na pieprz czy nie wysuszona. Sara Jane maszerowala wsciekle, az dotarla do ostatniego rzedu i zaczela zrywac wszystkie kolby i wrzucac je do wiadra. Kladace sie na boki i drzace kaczany kukurydzy tak halasowaly, jakby przejezdzal przez nie kombajn. Te odglosy i jej wlasne dzikie ruchy sprawily, ze nie uslyszala mezczyzny, ktory podkradal sie do niej z tylu, a kiedy wyczula jego obecnosc, bylo juz za pozno. Mocna, koscista dlonia przyciagnal ja do siebie, przycisnal do piersi, a druga zatkal jej usta i nos szmatka - szmatka, z ktorej cos smierdzialo slodko i mdlaco. Sara Jane probowala walczyc i gryzc, ale on sciagnal ja na ziemie i przydusil dlonia i cialem. Wiedziala, ze to jest ten w kowbojskim kapeluszu, ale nic nie mogla zrobic. Bardzo szybko tracila sily i juz nie walczyla. Mowilam ci, mamo... Mowilam ci, ze chca mnie zlapac. Zaczelo jej sie krecic w glowie. Potem, kiedy myslala, ze zaraz zwymiotuje, nastala ciemnosc i spokoj. ROZDZIAL 27 Ellen siedziala sama, wtulona w skorzany fotel powycierany pod lokciami, w wylozonym sosna gorskim domu Rudy'ego, na stoliku telewizyjnym przed nia lezala nadgryziona kanapka z zoltym serem i awokado, w rece trzymala prawie oprozniony kieliszek merlota - juz drugi tego dnia. Nigdy specjalnie duzo nie pila i nie pamieta, zeby jej sie kiedys zdarzylo pic wino przed poludniem. Ale "serial dokumentalny" o Omnivaksie ktory ogladala, w polaczeniu z kampania pani Marquand, a nade wszystko list, ktory miala w torebce i z ktorym musiala jeszcze sobie jakos poradzic, wprawily ja w takie napiecie, ze nie sposob bylo go pokonac bez kieliszka wina.Bylo dopiero poludnie, dzien po jej niezwyklej rozmowie z Nattie i Elim Serwangami i po kilka godzin pozniejszej rozmowie z inna ofiara goraczki z Lassy, Johnem Gendronem, trzydziestosiedmioletnim nauczycielem z Baltimore. Pedzila wtedy jak w transie, miala szczescie, dobry bozek autostrad i ulic troche jej w tym pomogl, ale udalo jej sie zlapac lot z Chicago do Baltimore. Swoj samochod zostawila na parkingu lotniska Reagan International na obrzezach Waszyngtonu, a wynajetym dotarla do domu Gendrona - skromnego domu w dzielnicy Fayette, kilka przecznic od blyszczacego sloncem i woda nabrzeza Baltimore. Przed choroba Gendron uczyl angielskiego w gimnazjum miejskim. Teraz, osiemnascie miesiecy po tym, jak stanal oko w oko ze smiercia, byl pewien, ze nie zdola juz wrocic do nauczania. Rozmowe z nim utrudnialy problemy ze sluchem; w wyniku choroby utracil siedemdziesiat procent sluchu w jednym uchu i sto procent w drugim. -Pojechalem do Sierra Leone, zeby odwiedzic siostre, ktora jest pielegniarka i pracuje w miedzynarodowej organizacji pomocowej - opowiadal. - Jakis tydzien po powrocie poczulem pieczenie w gardle przy przelykaniu, nawet kiedy pilem wode. W ciagu trzech dni temperatura wzrosla do 38 stopni. Z nosa i odbytu leciala mi krew. Oczy mu sie zaszklily i Ellen widziala, ze chociaz zaprosil ja do domu i byl bardzo mily, ta rozmowa jest dla niego niezwykle bolesna. -Jezeli to dla pana zbyt trudne, panie Gendron, mozemy w kazdej chwili przerwac te rozmowe - powiedziala. - Mieszkam niedaleko i moge przyjechac innym razem. -Nie. Nie. Wszystko w porzadku. Obiecala mi pani powiedziec, nad czym pani naprawde pracuje. -I powiem - odparla Ellen. -No coz, pod koniec drugiego tygodnia zaczalem majaczyc i umieszczono mnie w szpitalu. Lekarze... lekarze musieli usunac mi czesc jelit, zebym sie nie wykrwawil na smierc. Mimo to omal sie tak nie stalo. Jestem rozwiedziony i mieszkam sam, wiec przyleciala do mnie siostra z Sierra Leone i zajmowala sie mna prawie dwa miesiace. Usuniecie czesci jelita grubego jest moja pamiatka po podrozy do Afryki. Moze to jest pamiatka po locie powrotnym do Stanow - pomyslala Ellen. -Prosze mowic dalej - powiedziala. -O ile wiem - mowil glucho - zarazilem szescioro moich uczniow oraz mojego syna i jego kolege. Kolega przezyl. Dwoje moich uczniow i moj syn, Steven, nie mieli tyle szczescia O nie. -Jakze mi przykro. -Byl moim jedynym dzieckiem. Codziennie zaluje, ze to nie ja umarlem, i modle sie, zeby smierc przyszla szybko. -Ja tez przezylam tragedie osobista - powiedziala Ellen. - Szukanie sensu w zyciu po takim wydarzeniu jest bardzo trudne. Psychoterapia i czas. Tyle moge powiedziec. Psychoterapia, czas i proby pomagania innym. -Dziekuje. Jeszcze raz Gendron zapewnil Ellen, ze moze mowic dalej. -Czy moze przypomina pan sobie cos niezwyklego, co sie zdarzylo podczas lotu powrotnego do Stanow? - spytala, starajac sie nie zdawac mu pytan naprowadzajacych. -Lot powrotny przebiegl bez zadnych wiekszych sensacji. Ale spotkalem dosyc niezwyklego czlowieka podczas lotu z Freetown do Londynu, jezeli o to pani chodzi. -Wlasnie o to mi chodzi. -To byl jakis Amerykanin, inzynier, interesujacy i bardzo rozmowny. Chyba sie specjalizowal w nadzorze technicznym mostow, chyba tak wlasnie mowil. Ellen przytrzymala sie mocniej oparcia fotela. -Moze go pan opisac? -Chyba tak, chociaz pamiec juz nie ta... -Prosze mowic to, co pan pamieta - powiedziala Ellen, postanawiajac nie prosic go o wypisywanie na kartce swoich wspomnien. -Przede wszystkim byl ogromny. Nie tylko wysoki, ale ogromny. Jak zawodnik, gracz w amerykanski futbol. Mial blond wlosy i grube okulary w ciezkiej oprawie. -Jeszcze cos? -Nic wiecej mi sie nie przypomina... Ale, zaraz, mial blizne - niezwykla blizne - tuz nad warga. Bingo! Ellen mu troche pomogla i Gendron przypomnial sobie nawet, ze kiedy czekali w kolejce na lotnisku Gatwick w Londynie, ten mezczyzna na niego wpadl. -Chyba sie posliznal i wpadl na mnie. Czulem, jakbym sie dostal pod pociag. Obaj upadlismy na podloge. Uzyskawszy od Gendrona, podobnie jak od Serwangow, zapewnienie, ze dochowa tajemnicy, Ellen wyjasnila, dlaczego interesuja ja przypadki goraczki z Lassy i mezczyzna z blizna. Potem pojechala na lotnisko Reagana i zamienila wynajety samochod na swojego taurusa. Przyjechala do domku Rudy'ego tuz po drugiej w nocy i poczula ulge, ze na nia nie czeka. Teraz siedziala w jego pustelni, ogladajac specjalne wydanie kampanii Omnivaxu, wciagajac w pluca wszechobecna esencje jego tytoniu fajkowego, ktory pachnial jak swiezo zorana ziemia. Merlot dodawal jej sil i podtrzymywal postanowienie, ze w koncu z nim porozmawia. Rudy byl na gorze, w swoim gabinecie, studiowal uwaznie listy pasazerow, telefonowal. Byl skala, opoka i oparciem dla kobiety, ktora uwazal za przyjaciolke - kobiety, ktora przypadkiem sie dowiedziala, ze kochal ja jak nikogo innego przez niemal czterdziesci lat. Jak mu powie o tym, co zrobila? A moze wazniejsze, co czuje po przeczytaniu tego listu? Nie moze odpowiedziec na pierwsze pytanie, dopoki nie bedzie gotowa szczerze odpowiedziec na drugie. Ellen nalala sobie jeszcze kieliszek wina. To juz ostami, postanowila, czujac cieplo rozchodzace sie po twarzy. Trzy kieliszki wina - wystarczy. A moze to juz cztery? Te kieliszki nie sa przeciez duze. Omnivax stal sie okretem flagowym kampanii Marquanda. Zostalo tylko nieco ponad dwa miesiace do wyborow, a oboz prezydencki stawial na to, ze zdola przekazac spoleczenstwu dobra nowine o postepie, dobru ogolnym i zaangazowaniu w zwykle ludzkie sprawy i ze te obietnice beda dobrze slyszalne. Reportaz, ktory ogladala w telewizji, na poczatku omawial w ogolnym zarysie szczepienia, a teraz skierowal uwage widzow na Omnivax. Narrator - ktorego akurat nie bylo widac - to gwiazda filmowa o glosie budzacym zaufanie i tchnacym autentycznoscia. James Garner? Donald Sutherland? Ellen rzadko chodzila do kina i ogladala telewizje i miala trudnosci z rozpoznaniem. -A wiec - mowil glos - wedlug szacunkowych danych dzieki tej zadziwiajaco silnej szczepionce uda sie zaledwie w ciagu jednego roku zapobiec piecdziesieciu do szescdziesieciu tysiacom przypadkow potencjalnie smiertelnych infekcji. Mam zaszczyt przedstawic panstwu pierwsza dame Ameryki, pania Lynette Lowry Marquand. Marquand zwracala sie do telewidzow, przechadzajac sie po szpitalnym oddziale pediatrycznym. -Drugiego wrzesnia, czyli juz za dwa dni, o trzeciej po poludniu czterodniowe dziecko otrzyma pierwsza dawke Omnivaxu. Bede przy tym, poniewaz okazja jest wyjatkowa. Swoja obecnoscia zaszczyci nas rowniez doktor Lara Bolton, minister zdrowia i opieki spolecznej, ktora poda dziecku te superszczepionke za pomoca urzadzenia pneumatycznego specjalnie opracowanego do tego celu. - Podniosla w gore niewielki aplikator, ktory wygladal jak pistolecik ze splaszczona lufa. - Stoimy przed niewiarygodnym postepem w medycynie prewencyjnej, nieporownywalnym z niczym w historii medycyny - postepem, ktory moze oznaczac poczatek konca chorob zakaznych... -A co powiesz o tiomersalu rteci, ktorego dawki dostaly setki dzieci? - spytala glosno Ellen, zdajac sobie sprawe, ze mowi troche nieskladnie, a jej kieliszek jest pusty. - Co z autyzmem? Co z padaczka, uszkodzeniami mozgu i naglymi zgonami? Co z astma i zespolem nadpobudliwosci? A co z tym facetem, ktory lata po swiecie i sieje chorobe i smierc, zeby sie dobrze sprzedala ta wasza cholerna szczepionka? Co z tym wszystkim? -Z czym wszystkim? Rudy wszedl do pomieszczenia, niosac ze soba listy lotow i inne dokumenty. -... Z duma moge powiedziec, ze wszystkie glowne stacje telewizyjne przekaza panstwu te ceremonie na zywo z przychodni zdrowia w dzielnicy Anacostia, tutaj, w Waszyngtonie, gdzie czterodniowe niemowle zajmie nalezne mu miejsce w historii medycyny jako pierwsza istota zaszczepiona Omnivaxem. -Ogladam program, ktorego scenariusz rownie dobrze mogl napisac dzial marketingu przemyslu farmaceutycznego - powiedziala Ellen - ale napisal go Jim Marquand. W tej jego zadowolonej z siebie zoneczce jest cos, co mnie szczerze irytuje. Probowala tak modulowac glos, zeby sie nie wydal zbyt mocny. Czy kiedykolwiek w zyciu tak sie upila? Wodzila wzrokiem za spojrzeniem Rudy'ego, ktory popatrzyl na butelke na stoliku przy jej fotelu. Zostalo w niej najwyzej na dwa palce wina. Obok lezal korek zabarwiony merlotem i korkociag, dowod, ze jeszcze niedawno ta butelka byla nietknieta. -To najlepszy merlot, jaki mi sie udalo znalezc za te pieniadze - powiedzial, komentujac lagodnie, poniewaz sytuacja wymagala, by cos powiedzial. -Przepraszam, Rudy. Jestem przemeczona i... zagubilam sie w tym calym przedstawieniu i... nie wiedzialam nawet, kiedy skonczylam te butelke. -Bzdura. Dobre wino jest po to, zeby sie nim cieszyc. -Ale mnie nieczesto sie zdarza pic - powiedziala lamiacym sie glosem. Rudy usiadl glebiej na wytartej skorzanej kanapie. Jego wyraz twarzy mowil, ze nie ocenia jej postepowania. -Wiec co slychac z nasza przyjazna, dla wszystkich szczepionka? - spytal. -Pojutrze czterodniowa dziewczynka pusci w ruch pileczke. Program zrealizowala dla panstwa redakcja " Cztery kolejne lata dla lepszej Ameryki" - oznajmial ostatni napis na ekranie telewizora. Ellen zdala sobie sprawe, ze zapomniala zobaczyc, kto byl narratorem. -Tak czy inaczej - powiedzial Rudy - z pewnoscia mozna sie spodziewac, ze liczba zachorowan na goraczke z Lassy spadnie radykalnie. -Slusznie. Nie bedzie powodu, zeby Pan Blizna latal dookola swiata i zarazal ludzi. To bedzie koniec epidemii. -Troche tu zimno. Chcialabys koc? -Nie, to znaczy tak, to znaczy zostan. Sama sobie wezme. Nie zwracajac uwagi na jej slowa, Rudy wyciagnal brazowy gruby pled z odnowionej starej skrzyni marynarskiej i ulozyl go na jej kolanach. Nie badz dla mnie taki dobry - pomyslala. Jestem swirnieta. -Dziekuje - powiedziala troche belkotliwie. - Nie wiem, jak by mi sie udalo to wszystko zrobic bez ciebie. -Nie mow tak. To ty jestes zawodowcem. Ja tylko nosze ci kije golfowe. -Nie, naprawde, Rudy. Ja... Rudy westchnal. -Niechby "zloty strzal, ktory uslyszy caly swiat", na zawsze zachowal swoja dwuznacznosc. Nim wprowadzilas mnie w swiat szczepionek, traktowalem je jako rzecz oczywista. Naukowcy i firmy farmaceutyczne produkuja szczepionki, ich marketing mowi nam, dlaczego powinnismy je stosowac i cos strasznego moze sie wydarzyc, jezeli nie bedziemy z nich korzystac. Wydawalo sie to takie proste. A kiedy juz Urzad do spraw Zywnosci i Lekow wyda zgode na powszechne stosowanie szczepionki, usmiechamy sie z wdziecznoscia i mowimy: "Wielkie dzieki. Oto moje cialo, zaaplikuj mi zloty strzal". -Kiedy firma farmaceutyczna robi blad, najczesciej jest to jakis kiks. Podobnie jest ze mna. - Ellen probowala nakierowac rozmowe na list. - Moje bledy to tez przewaznie jakies glupie kiksy. -Co ty powiesz? Ja kiedys mowilem o sobie, ze jestem mistrzem fuszerek. -Rudy - podjela znow Ellen. - Nie wiem, dlaczego to zrobilam, ale... -Zrobilas to, bo w przeciwienstwie do niektorych naszych pierwszych dam szukasz prawdy. Masz wnuczke, ktorej organizm prawdopodobnie uszkodzila szczepionka, i robisz wszystko, by stwierdzic, czy to prawda, chcesz chronic inne dzieci i ich rodzicow, zeby nie musieli placic ceny, ktora ty zaplacilas. -Chyba tak. Ellen rozejrzala sie wokol nieco metnym wzrokiem, a potem nalala do kieliszka polowe pozostalego w butelce wina. -Wiesz co, Rudy - sprobowala jeszcze raz. - Zawsze bylam ciekawa swiata, mozna by nawet powiedziec - ciekawska. Howard mowil, ze kiedys napytam sobie przez to biedy. -Gdyby nie twoja ciekawosc, dawno spakowalibysmy manatki i wrocili do naszego nudnego zycia. -Czasem robisz cos i zaraz potem zalujesz. -Na pewno pozaluje ten bydlak, ktory naszedl cie w twoim domu. Dorwiemy go, Ellen. Udalo mi sie zdobyc pewne informacje, nad ktorymi mozemy popracowac. Jestesmy blizej odkrycia, kim jest, niz myslisz. Ellen poczula, ze jej sie kreci w glowie, nie potrafila sie w pelni skupic na tym, co slyszy i widzi. Grubo przesadzila z tym winem, czula, ze wpada z deszczu pod rynne. -Chetnie poslucham - udalo jej sie wyrzucic z siebie. - Ja tez chcialabym z toba o czyms porozmawiac. Czy naprawde wypowiedziala te slowa, czy tylko je pomyslala? -No wiec - zaczal Rudy - powiem ci, jakie znaczenie ma to, czego sie dowiedzialas. -To byl blad - ciagnela Ellen swoj watek. - Wiem, ze nie powinnam byla, bardzo mi przykro. Ale zarazem... Rudy, sluchasz mnie? Rudy przebieral dlonia wsrod sterty list pasazerow i swoich wlasnych notatek. -Ale zarazem... Mow dalej, slucham. Ellen westchnela. Kiedy indziej, kiedy bedzie miala trzezwiejsza glowe, sprobuje wszystko wyprostowac. Rudy nie zasluguje na to, zeby jakas wstawiona baba, ktora ledwo mowi, bo jej sie placze jezyk, opowiadala mu o tym, jak wtargnela w jego najbardziej osobiste sprawy. -Co ustaliles? - spytala, wylaczajac telewizor. -No dobrze - powiedzial podekscytowany Rudy; odsunal na bok telewizor, przyciagnal stolik do kawy i usiadl na oparciu fotela Ellen. - Przyjalem za kryterium mezczyzne, podrozujacego wielokrotnie z osobami, ktore potem zachorowaly na goraczke z Lassy. Mowie zarowno o lotach z Freetown, jak i z Ghany. Z mojej analizy wynika, ze nasz szantazysta musi byc jednym z tych czterech mezczyzn. Ellen slyszala glos Rudy'ego i rejestrowala czesc jego slow, ale czula sie coraz gorzej. -Mow dalej - powiedziala, zastanawiajac sie, czy kes kanapki poprawi sytuacje, czy ja jeszcze pogorszy. -Oczywiscie - mowil dalej Rudy - istnieje taka mozliwosc, calkiem realna, ze wszyscy ci mezczyzni to jeden i ten sam czlowiek. Falszywe paszporty i dokumenty latwo zdobyc, jesli ktos ma dosyc pieniedzy. -A osoba, ktora to finansuje, ma ich dosc, albo bedzie miala. -Racja. Spisalem nazwiska i adresy i... Ellen, chcesz, zebysmy zrobili przerwe, a moze porozmawiamy o tym za pare godzin - albo nawet jutro rano? -Chodzi o wino? -Chyba nie przywyklas, a dzisiaj wypilas dosyc sporo. -Dobrze sie czuje - odparla, a w jej glosie bylo wiecej zdecydowania, nizby tego chciala. - Naprawde. Zadzwonmy do informacji telefonicznej i zo... zo... baczymy... zobaczymy, czy ktorys z tych czterech mezczyzn ma numer telefonu pod adresem, gdzie mieszka. -Swietny pomysl! - wykrzyknal Rudy szczerze zdziwiony i zadowolony. Trzy nazwiska z czterech, ktore Rudy spisal z list pasazerow, w ogole nie figurowaly w spisie telefonow. Czwarte - Vinyl Sutcher z miasteczka Tullis w Wirginii Zachodniej, mial telefon, ale numer byl zastrzezony na zyczenie klienta. -Chyba zaczne od niego - powiedziala Ellen, walczac z wyczerpaniem i zmeczeniem, z mdlosciami i zawrotami glowy. Badz dzielna - powiedziala sobie. - Vinyl. Trudno uwierzyc, zeby ktos wymyslil takie imie i wpisal je w sfalszowany paszport. -Pewnie jakies imie zwiazane z tradycja rodzinna - powiedzial Rudy. - Albo moze matke inspirowalo wyposazenie wnetrz. -Slodki maluch. Moze nazwiemy go Wykladzinka. -Moze sprobujemy znalezc jakiegos grafika, zeby nam zrobil portret pamieciowy - zasugerowal Rudy. - A moze sprobujemy uzyskac fotografie tych czterech facetow z akt paszportowych w Departamencie Stanu. -Moze kiedys bedziemy musieli - powiedziala Ellen z trudnoscia. - Ale nie chce tracic na to czasu. -Wiesz co, duze wrazenie zrobil na mnie ten pneumatyczny aparacik do zastrzykow, ktorym pani minister poda szczepionke niemowlakowi. -Myslisz, ze tak wlasnie Vinyl, czy tam kto, zarazil tych pasazerow? -Albo taka pneumatyczna strzykawka, albo za pomoca jakiejs plaskiej, pustej w srodku plytki, ktora miesci sie w dloni i dziala na sprezone powietrze, a reszta urzadzenia ukryta jest w rekawie. Technicznie nie jest to skomplikowane. Male pchniecie, strumien sprezonego powietrza zmieszany z wirusem i czary-mary - choroba gotowa. Ellen czula, ze zamykaja jej sie oczy. -Rudy - powiedziala cichutkim glosem dziecka - musze teraz zamknac powieki, chociaz na chwile. Potrzebuje snu. -Spij, najmilsza - uslyszala jego glos, padajac w objecia Morfeusza. - Rob, co chcesz. Lynette Marquand wyciagnela dlon z pilotem i wylaczyla telewizor, ktory wtoczono do jej gabinetu na ruchomym stoliku. -I co, Laro, co o tym powiesz? - spytala. Minister zdrowia Lara Bolton usmiechala sie promiennie. -Genialne - powiedziala. - Zrobili to po mistrzowsku. W ogole nie widac, ze wiekszosc materialu nakrecono miesiac temu. Ci faceci sa dobrzy - nie, nie dobrzy, sa fantastyczni. -A ja jak wypadlam? -Doskonale. Tyle informacji, ile trzeba, nie za duzo. I wygladalas wprost cudownie. -Dziekuje. Scenariusz ci sie podobal? -Napisany bezblednie - szczerze i odpowiednio powaznie, skromny, ale trzymajacy w napieciu. Wedlug mnie byl swietny. -A ta czesc o dziecku? -To znaczy, ze mowilas o niej, ale nie powiedzialas, kim jest ta dziewczynka? -Tak. -Uwazam, ze to swietnie zagralo. Nikt ci nie moze zarzucic, ze ujawnilas dziecko i jego rodzine ani ze wtargnelas w ich zycie, ale zarazem kazdy bedzie sie chcial czegos o niej dowiedziec. My zrobimy reszte. Wystarcza dwa telefony z anonimowych zrodel i za kilka godzin wszyscy beda trabili o malenkiej, cudownej Donelle Cleary. -A te telefony? Lara Bolton udala, ze sprawdza godzine na zegarku. -Sadze, ze juz je wykonano, pani Marquand - powiedziala. ROZDZIAL 28 Hal Sawyer czekal na Matta i Nikki w holu budynku Biura Bezpieczenstwa i Higieny Pracy przy Constitution Avenue. Ubrany byl jak komandor jachtu, a nie jak profesor akademii medycznej - mial na sobie biale spodnie, granatowy blezer, rozpieta pod szyja blekitna koszule w paski. Mine mial jednak nietega. Usciskal Matta, podal reke Nikki i przedstawil sie.-Kamien z serca, ze jestescie oboje cali i zdrowi - powiedzial. -To dzieki tobie - odparl Matt. - W ostatniej chwili udalo sie nam wyjsc z biura FBI. Jakos uniknelismy wyjasnien, dlaczego wedlug komendanta policji to ja zastrzelilem faceta z pistoletu, a potem probowalem spalic dowody. -Moze jeszcze o tym w ogole nie wiedza. Bili Grimes na pewno probuje, ze sie tak wyraze, dolewac oliwy do ognia. Mattowi udalo sie slabiutko usmiechnac. -Czy tu jestesmy bezpieczni? -Jak na razie nie ma powodu sadzic, ze Carabetta cos wie. W BBHP chyba nie sledza wszystkich komunikatow policyjnych o morderstwach. -Boze. A co z mama? Wie, ze mnie nie ma w domu? -Czasem przez kilka minut wydaje sie, ze wie. Ale zaraz potem zapomina. Bardzo mi przykro, ze musieliscie to przezyc. I pani, doktor Solari. -Prosze mi mowic Nikki - powiedziala. - Dziekuje. Cala ta historia nie rozwija sie w dobrym kierunku. -To sie zmieni. Grimes ma spora wladze w naszym miescie, ale jego macki nie siegaja wszedzie. - Sciszyl troche glos. - Znam doskonalych prawnikow, do ktorych mozemy sie zwrocic, jak juz zalatwimy sprawe z kopalnia. Sadzicie, ze Grimes robi to wszystko, zeby ochronic dyrekcje w Belindzie? -Jestem tego prawie pewien - powiedzial Matt, nie zwracajac uwagi na powatpiewajacy wyraz twarzy Nikki. -W takim razie moze ja tez zaczne sie ogladac za siebie. Ja rowniez mialem kontakt z tymi przypadkami. -O tym nie pomyslalem - powiedzial Matt. - Tym bardziej musimy zebrac wszystkie dowody i jak najszybciej zablokowac Grimesa. -A wlasnie, skoro mowa o dowodach, odnalazlem tkanke mozgowa Darryla Teague, ale mozgu Teddy'ego Rideouta nie udalo mi sie jeszcze odszukac. -Czy ktos mogl je zabrac? - spytala Nikki. -No coz, mamy raczej dobre zabezpieczenia. Na razie wole wierzyc, ze sa nie tam, gdzie powinny byc. Mamy specjalna chlodnie, w ktorej przechowujemy preparaty majace ponad rok. Chociaz od smierci Teddy'ego Rideouta nie minal jeszcze rok, byc moze to, czego nie moge znalezc, jest wlasnie tam. -Miejmy nadzieje. -Musze ci powiedziec, Nikki, ze bardzo mnie wzburzyla i poruszyla wiadomosc o smierci Joego Kellera. Poznalem go kiedys na jakims zjezdzie. Robil wrazenie niesamowitego faceta. -Dziekuje. Byl zupelnie niezwykly. Zabojcy zabrali wszystkie preparaty z tkanek Kathy Wilson. Mozliwe, ze po twoje tez sie zglosza. -Niewykluczone. Mam zamiar zachowac daleko idaca ostroznosc - postaram sie zebrac wszystkie materialy, ktore mam, i schowac je w jakims bezpiecznym miejscu. -Ten facet, ktorego niby Matt i ja zabilismy, to jeden z bandziorow, ktorzy mnie porwali. Grimes byl z nim w domku w gorach i przesluchiwal mnie na okolicznosc smierci Kathy. Z calej sytuacji wynikalo jasno, ze Grimes jest szefem. Hal gwizdnal cicho przez zeby. -On mowi, ze to wyscie go zabili, a potem, ze tak powiem, chcieliscie spalic dowody. Powiedzialem mu, ze Matt nie zawracalby sobie glowy pozarem, bo wie, ze jestem zbyt dobrym fachowcem, by przeoczyc kule w glowie goscia, ktory zostalby nawet spopielony, ale nie sluchal mnie. -Albo on sam go zastrzelil, albo, co bardziej prawdopodobne, kazal swoim ludziom - powiedzial Matt. - Teraz widzisz, co to za numer. -Teraz widze - powiedzial Hal w zamysleniu. -Na pewno liczy na to, ze popra go dziadki z towarzystwa wzajemnej adoracji KKB. Uwazaja, ze ja jestem niespelna rozumu i prawdopodobnie zdolny do wszystkiego. -Znam Billa, myslalem, ze dosc dobrze, od czasu kiedy u nas nastal, co swiadczy o tym, jak latwo mozna sie pomylic. Chyba juz czas na kontratak. Zacznijmy od rozmowy z Fredem. Ty, Matthew, najpierw porozmawiasz z nim sam. Nikki i ja poczekamy w holu. Jezeli nie zgodzi sie na przeprowadzenie inspekcji wedlug twoich zalozen, przyjdzie moja kolej. -Jak sobie zyczysz. Fred Carabetta czekal na nich w czysto wysprzatanym i uporzadkowanym malym gabinecie z jednym oknem, w ktorym cale umeblowanie stanowila wytarta skorzana kanapa i polka na ksiazki wbudowana w sciane. W takim gabinecie w sektorze prywatnym urzedowalby dyrektor sredniego lub nizszego szczebla, ale w sluzbie panstwowej tego rodzaju wystroj oznaczal spora wladze. Zdjecia stojace na biurku przedstawialy prawdopodobnie zone i dwie nastoletnie corki, mozna sie bylo z nich rowniez dowiedziec, ze Fred interesuje sie nurkowaniem i golfem. Carabetta byl podtatusialym, okraglutkim, lysiejacym mezczyzna okolo piecdziesiatki, na tyle niskim, ze wydawalo sie, ze jego obwod w pasie wynosi niemal tyle samo co wzrost. Mial nawyk pocierania parowkowatym kciukiem rownie grubego palca wskazujacego i srodkowego. Prawdopodobnie byl swiadom tego nerwowego przyzwyczajenia i staral sie trzymac rece na kolanach. Trzeba mu przyznac, myslal Matt, ze cierpliwie slucha historii o tym, jak udalo sie zlokalizowac skladowisko odpadow toksycznych, tylko czasem przerywajac, zeby sie upewnic, ze dobrze zrozumial jakis szczegol. Matt celowo nie wspomnial o smierci Joego Kellera ani o napadzie na Nikki. Nie znal Carabetty i na razie nic nie wskazywalo, ze jego rozmowca jest nieuleklym i zdecydowanym na wszystko obronca sprawiedliwosci. -No coz - powiedzial, kiedy Matt skonczyl - nieczesto slyszy sie takie opowiesci w naszym biurowcu. Wiedzac, ze pan przyjezdza, przyjrzalem sie Kopalni i Koksowni Belinda. Przez kilka ostatnich lat wnoszono sporo skarg na te firme, ale nie wiedziec dlaczego wszystkie zostaly wniesione wlasnie przez pana. -Nikt nigdy nie podjal zadnych krokow - odparl Matt znacznie bardziej agresywnie, niz zamierzal. - Na wiekszosc z tych zarzutow nikt nigdy nie zareagowal. -Rozumiem, ze probowal pan rowniez w Agencji Ochrony Srodowiska i w Urzedzie Gorniczym? -Tylko kilka razy w ciagu tych paru lat. Sprawy, o ktorych pisalem, nigdy nie mialy takiej wagi, trudno je bylo udokumentowac. Niestety, jestem malo wiarygodny. Tu potrzebny jest ktos ogolnie szanowany, kto mialby jakas wladze, zeby potwierdzic to, co mowie. Dlatego wlasnie Hal zaproponowal pana. -Dziekuje i doceniam - powiedzial Carabetta. - Mam nadzieje, ze pan sie nie obrazi, doktorze Rutledge, ale jesli chodzi o te zarzuty, mamy przed soba sporo spekulacji i sporo pomowien, a bardzo malo faktow. -Wiem o tym, ale... -Musimy rowniez pamietac jeszcze o czyms. Matt wiedzial, co teraz uslyszy. -To znaczy? - powiedzial. -To znaczy o senatorze Nicku Alexandrze. Matt wzniosl oczy do gory. Alexander, wplywowy konserwatysta - mozna by powiedziec, straznik moralnosci - starszy wiekiem i doswiadczeniem senator z Wirginii Zachodniej, regularnie flirtowal z przedsiebiorstwami gorniczymi. Byl zawodowym politykiem, ktory przez lata pracy zrecznie tlumil proby tworzenia ustaw, ktore moglyby zaszkodzic wlascicielom kopalni. -Powiem panu, ze zza tego biurka moge tylko napisac kilka pism w stylu "Na pewno zanalizujemy dokladnie ten problem". Coz, moze pan wie, a moze nie, ze Alexander przewodniczy podkomisji senackiej, ktora nadzoruje moj urzad i zatwierdza jego budzet. -Nie dziwi mnie to. -Byc moze Alexander jest w kolejce do stanowiska ministra spraw zagranicznych w drugim rzadzie Marquanda. Dlatego wlasnie nie moge staranowac firmy takiej jak Kopalnia i Koksownia Belinda i zazadac niezapowiedzianej inspekcji, jesli nie mam niezbitych dowodow. -To jakis obled - powiedzial Matt, probujac za wszelka cene nie podnosic glosu. - Bylem tam. Widzialem to skladowisko. Ma pan okazje zostac bohaterem. Tym razem Carabetta wzniosl oczy do gory. -Doktorze Rutledge, nigdy nie bylem zadnym bohaterem, nigdy nikim nie potrzasalem ani nie mieszalem sie w zadne afery. Mam nadzieje pracowac tu, w tym urzedzie, do emerytury. W tym czasie awansuje o kilka szczebli i znajde sie troche wyzej w siatce plac. Wtedy moja emerytura dobrze posluzy i mojej rodzinie, i mnie samemu. W zadnym razie nie chcialbym wystawic na ryzyko tego dobrze przemyslanego planu. -Rozumiem - powiedzial Matt zrezygnowany. -Jest jeszcze jedna rzecz - powiedzial Carabetta. - Mam dyplom z chemii, ale studiowalem rowniez biologie. Przez te dziesiec lat, odkad pracuje w tym dziale BBHP, bralem udzial w niezliczonych inspekcjach zatruc chemicznych. Wedlug mojej wiedzy i doswiadczenia nie ma toksyny, ktora powoduje takie schorzenie neurologiczne, jakie pan opisal - a zwlaszcza u kobiety, ktora mieszkala w odleglosci kilkuset kilometrow i prawdopodobnie nigdy w zyciu nie byla w kopalni. -Ale czy nie zgodzi sie pan z tym, ze toksyczne chemikalia moga powodowac mutacje? I czy nie zastanawia sie pan, dlaczego kopalnia wysyla czterech zbirow na farme moich przyjaciol, zeby ich zmusic, by nikomu nie mowili, co widzieli wewnatrz tej jaskini? -Byc moze - powiedzial Carabetta. - Bardzo mi przykro, doktorze Rutledge. W tej chwili nie widze, co moglbym w tej sprawie zrobic, zwazywszy na to, ze nie ma pan konkretnych dowodow. Moze powinien pan zglosic sprawe policji. Matt westchnal, wstal i uscisnal dlon biurokraty. -Dziekuje, ze pan mnie wysluchal - powiedzial, starajac sie nie okazywac frustracji. - Hal pytal, czy mialby pan chwile, zeby z nim porozmawiac? -Oczywiscie. Prosze, niech przyjdzie. Matt wyszedl i zrobil kilka krokow w kierunku czekajacych na niego Nikki i Hala. -Nic z tego. Nie ma dosc konkretnych dowodow, zeby mial podejmowac jakiekolwiek ryzyko, a zwlaszcza narazac sie wielkiemu Nickowi Alexandrowi. -Oj, Freddy, Freddy - westchnal Hal. - Poczekajcie tu na mnie. Poprawil marynarke, pokrecil glowa, naciagajac miesnie szyi, i pomaszerowal do gabinetu Carabetty. Za kwadrans wyszedl i gestem dloni poprosil Matta i Nikki, zeby przeszli z nim z poczekalni do holu. -Jestes pewien, ze potrafisz nas zaprowadzic w nocy do jaskini? - spytal. -Absolutnie. Kiedy juz wejdziemy przez uskok, w samym tunelu nie bedzie rozgalezien. On sie tylko wije i zakreca. Trudne moze byc znalezienie uskoku. -O to sie nie martw. Ja wiem, gdzie to jest - powiedzial Hal. - Wychowalem sie w tych gorach. No to ruszamy jutro wieczorem. Do tego czasu mozecie zostac u mnie. Twoj motocykl schowamy w garazu, Matt. Mozecie sie odprezyc, oproznic lodowke i ogladac filmy na wideo, czekajac, az Fred przyjedzie. -Udalo ci sie! - wykrzyknal Matt, zaciskajac i otwierajac uniesione w gore dlonie. - Tak trzymac! Potem nagle opuscil rece. -Musiales mu zaplacic, Hal, prawda? -Mialem nadzieje, ze twoj entuzjazm i dar przekonywania wystarcza, ale prawde mowiac, caly czas podejrzewalem, ze w koncu dojdzie do pieniedzy. Fred robil juz ze mna takie interesy, wierzcie mi, i nie tylko ze mna. -Mozesz mi powiedziec, ile cie kosztowal? Chce ci pomoc, jezeli bede mogl. -Jezeli masz racje z ta jaskinia, niczego wiecej nie potrzebujesz dorzucac. A jezeli chodzi o to, hmm, czy trudno bylo Freda przekonac, powiedzmy, ze zdobylem u swojego siostrzenca wszystkie mozliwe punkty. -Na pewno bedziesz mial wdziecznego siostrzenca po swojej stronie. I nie obawiaj sie - skladowisko wciaz tam jest, chyba ze zakopali gdzies beczki. A jezeli juz o tym mowa, moga tam byc rowniez straznicy. -Pomyslalem o tym - powiedzial Hal. - Popytalem tu i tam, bo chcialem znalezc kogos, kto zawodowo zajmuje sie takimi rzeczami i kto moglby z nami pojsc. Teraz, kiedy wiem, ze sie tam wybieramy, wykonam ostatni telefon. Matt objal i wysciskal wuja. -Wiesz, nie ma zadnego powodu, zebys ty musial tam isc - powiedzial. -Wrecz przeciwnie - odparl Hal. - Po tej niespodziewanej inwestycji, ktorej dokonalem we Freda Carabette, za nic w swiecie tego nie przepuszcze. Ellen obudzila sie, czujac nieprzyjemny szum w glowie. Nienaturalna warstwa czegos niemilego pokrywala jej jezyk i podniebienie. Coz - pomyslala sobie - patrzac na to wszystko lekko, mozna powiedziec, ze to byl dzien odpuszczania grzechow. Przeciez tylko sie urznela na amen w obecnosci Rudy'ego, odplynela i zasnela, a teraz powolutku probuje sie obudzic z okropnym kacem po czerwonym winie. Nie udalo jej sie rowniez zrobic ani powiedziec niczego, co chciala zrobic i powiedziec. A co najgorsze, tylko czterdziesci osiem godzin dzieli pewna mala dziewczynke od przyjecia pierwszej dawki superszczepionki zawierajacej skladnik przeciw smiertelnej epidemii, a jak sie okazalo, byla tylko dzielem rak czlowieka. Zacisnela mocno powieki, bojac sie tych okropnych zawrotow glowy, ktore na pewno wroca, kiedy otworzy oczy. W koncu, bardziej chcac sprawdzic, ktora godzina, niz otworzyc oczy, zmusila sie do lekkiego uniesienia powiek. Sciany i sufit trzymaly sie w miare nieruchomo. Byla w pokoju goscinnym Rudy'ego, a nie, jak sobie nagle zdala sprawe, w fotelu, w ktorym skonczyl jej sie film. Byla ubrana tak jak przedtem i wciaz przykryta brazowym pledem. Zaslony byly zaciagniete, ale przepuszczaly tyle swiatla, ze mogla zerknac, ktora godzina. Piata. Zakladajac, ze to wciaz ten sam dzien, byla w stanie nieswiadomosci cztery i pol godziny. Niezle, jak na amatora. Przewrocila sie na drugi bok i zapalila lampe przy lozku. W wazoniku przy lampie zobaczyla przepiekna roze na dlugiej lodyzce. Tuz obok, oparta o wazonik, stala koperta, identyczna jak ta, ktora przedtem rozerwala. Na kopercie charakterem pisma Rudy'ego wypisane bylo jej nazwisko i adres, a w prawym gornym rogu widnial znaczek z dzisiejszym stemplem pocztowym. Trzesacymi sie dlonmi ostroznie otworzyla koperte. Droga Ellen! Teraz juz wiesz. Co za ulga. Rozwazalem po tysiackroc, czy ci wyslac ten list, czy osobiscie go wreczyc, czy jeszcze poczekac. A teraz Bog wie jakie zrzadzenie losu zadecydowalo o tym, co sie stanie, i decyzja juz nie nalezy do mnie. Niech i tak bedzie. Kocham cie i kiedy cie zobacze, pewnie ci to powiem. Nie musisz odpowiadac ani tak, ani nie, kiedy to ode mnie uslyszysz. Prosze cie bardzo, zeby to, co napisalem, nic nie zmienilo w naszej przyjazni. To by mnie zranilo bardziej niz odmowa z twojej strony. Przez wiele lat jakos sobie radzilem z uczuciami do ciebie. Jezeli to bedzie konieczne, poradze sobie z nimi i w przyszlosci. Prosze, nie miej wyrzutow sumienia, ze otworzylas ten list. On mial byc przeciez w koncu otwarty. Litosci, nigdy wiecej merlota. Z wyrazami milosci Rudy Ellen przemyla twarz zimna woda, uczesala wlosy i umyla zeby. - Bardzo ladna na swoj wiek. Tak powiedzial kiedys Howard. Rudy Peterson nigdy nie wspomnial nawet slowem o jej wieku - ani o swoim. Kochal ja trzydziesci dziewiec lat temu i kochaja dzisiaj. Od czasu, kiedy odszedl Howard, Ellen byla jakby w stanie hibernacji, a jej uczucia byly ciasno zawezlone. Moze czas sie otworzyc. Ktorej kobiecie moze sie przydarzyc cos lepszego niz milosc najstarszego, najdrozszego przyjaciela? Jeszcze jedno spojrzenie w lustro i wyszla na spotkanie. Rudy siedzial przy stole w jadalni, w zebach trzymal nie zapalona fajke, na stole przed nim lezaly stronice zapelnione danymi i ogromny atlas swiata. Ellen wsunela sie cicho na krzeslo po drugiej stronie stolu, a potem powolutku wyciagnela dlonie w jego kierunku i ujela jego reke. -Dziekuje za roze i za liscik - powiedziala. -Dziekuje, ze zdjelas ze mnie ten ciezar. -Teraz nie moge ci nic odpowiedziec. -Wcale sie tego nie spodziewam. -Ale bede sie uwaznie przygladac swoim uczuciom i z pewnoscia w odpowiednim czasie dam ci znak. -Czegoz wiecej moglbym pragnac? -Jestes wspanialy, Rudy. -Wiem - powiedzial. - Tyle ze bardzo, bardzo wybredny. To moje przeklenstwo. Ellen poczula, ze zalewa ja rumieniec. -A wiec - powiedziala, odchrzakujac. - Co tam masz? -No coz, mam tu starego przyjaciela, prawnika, ktory pracuje w urzedzie skarbowym. Nie chcial mi dac wiecej informacji oprocz tego, ze Vinyl Sutcher istnieje, ze w zeszlym roku wypelnil zeznanie podatkowe i ze mieszka pod adresem widniejacym w paszporcie. -W Wirginii Zachodniej. -W Tullis, dokladnie mowiac. To tutaj, niedaleko od granicy stanu Wirginia. -Znam dosc dobrze naszego komendanta policji. Jestem pewna, ze jezeli go poprosze, sprawdzi nazwisko tego Vinyla w komputerze. Moze nawet bedzie mogl sprawdzic na policji w Tullis i dowiedziec sie, czy cos na niego maja. Jezeli bede musiala, po prostu pojade tam i sama pojde na policje. Musze tylko zadzwonic do Beth i upewnic sie, czy bedzie mogla odwozic Lucy do szkoly. Ellen zlapala corke, kiedy ta wlasnie wychodzila z domu. -Czesc, mamo. Mam tylko minutke. Jade z Lucy do dentysty. Nie mozemy sie spoznic, poniewaz kiedy dentysta pracuje z Lucy, w poczekalni nie moze byc nikogo. -Wiem - powiedziala Ellen ze zrozumieniem. -Caly personel musi ja trzymac, a ona krzyczy, ile ma sil. Nic dziwnego, ze lekarz chce byc z nia sam. To znaczy, kto by chcial, zeby dzieci slyszaly takie odglosy z gabinetu dentystycznego? Na inne bodzce reaguje za slabo, a na to... -Wiem - wtracila szybko Ellen. - Nie poddawaj sie, kochanie. Co mozesz zrobic? Swietnie sobie radzisz. -Wczoraj wieczorem Dick znowu zaczal mowic o adopcji. Mamo, ja juz nie moge, ja... Ellen widziala, ze Beth znowu sie rozkleja. Kiedys byla silna, sprawna i skupiona. Ale to minelo. -Beth, dzwonie, zeby zapytac, co slychac i czy jeszcze przez kilka dni moglabys odwozic Lucy do szkoly. -Oczywiscie. A co u ciebie? -Wszystko w porzadku. Musze tylko zalatwic jedna sprawe zwiazana z komisja. Zadzwonie do ciebie. -Dobrze. -Beth? -Tak? -Jestes fantastyczna mama. Mowie ci. Odlozyla sluchawke. Beth gorzej znosi wizyte u dentysty niz Lucy. -Chyba tak, ma przeciez bardzo trudna role. Ellen otrzasnela sie z przyplywu melancholii. -A wiec jesli tak trzeba - powiedziala - jestem gotowa jechac do Wirginii Zachodniej. Gdyby mi sie udalo doprowadzic do aresztowania tego Sutchera, czulabym sie bezpieczniejsza i nie balabym sie o Lucy w razie jakiejs akcji z naszej strony. -Podoba mi sie ten pomysl, pod warunkiem ze bedziesz ostrozna. Tymczasem ja jeszcze sie rozejrze, czego mi sie uda dowiedziec o tych ludziach - zaczne od wizyty w biurze paszportowym w Waszyngtonie i zorientuje sie, czy pozwola mi obejrzec ich zdjecia. -Wspaniale. -Tullis na mapie nie wyglada imponujaco - dodal Rudy. - Tylko mala kropeczka. Najblizsze wieksze miasto jest tu, popatrz. Belinda. Belinda w Wirginii Zachodniej. -Ladna nazwa - powiedziala Ellen. ROZDZIAL 29 Przejezdzajac przez rzeke Shenandoah, Ellen podspiewywala pod nosem razem z Sinatra, ktorego glos dochodzil z glosnikow odtwarzacza plyt kompaktowych w samochodzie. Byla teraz w polnocnej czesci stanu Wirginia i kierowala sie na poludniowy zachod, ku linii granicznej z Wirginia Zachodnia. Swiatlo poznego poranka bylo lagodne i cieple, autostrada niedawno wyasfaltowana i wlasciwie pusta. Juz wkrotce, bardzo niedlugo, moze jej sie uda pomoc policji wsadzic za kraty bestie, ktora grozila jej rodzinie i wlasnorecznie zarazila spora grupe ludzi smiertelna choroba. Jeszcze nie miala pewnosci, ze Vinyl Sutcher jest tym, kogo szuka, ale byl sposob, zeby sie przekonac - dokladnie mu sie przyjrzec.Pierwszy raz tego dnia zrobila przerwe w podrozy przy komisariacie policji w jej rodzinnym Glenside. Komendant Ed Curran byl czlonkiem klubu, w ktorym Howard gral kiedys w golfa, a ona bardzo czesto grywala w tenisa z zona Currana, Lorraine. Podjechala pod komisariat i okazalo sie, ze Curranowie wyjechali na tydzien do Wloch na wycieczke z okazji trzydziestej rocznicy slubu. Zastepca Eda, znacznie mlodszy policjant nazwiskiem Wes Streeter, byl produktem lokalnym - bohaterem druzyny amerykanskiego futbolu w szkole sredniej - i calkowicie brakowalo mu cieplego podejscia Currana, jak rowniez, co sie wkrotce okazalo, jego inteligencji. -A wiec ten mezczyzna z blizna wlamal sie do pani domu, czekal az pani wroci, a potem grozil, ze zabije pani wnuczke. Dlaczego? -Przyczyne chce zatrzymac w tajemnicy. Czy moze mi pan to obiecac? -Pani Kroft, nie moge pani niczego obiecywac, dopoki mi pani nie powie, o co chodzi. -Niech pan sobie nie zawraca tym glowy. Sama sie wszystkim zajme. -Powinna pani zlozyc formalne doniesienie na tego czlowieka tutaj, u nas - powiedzial Streeter. - Przeciez tu doszlo do przestepstwa. -Nawet nie wiem na pewno, jak sie nazywa czlowiek, ktory sie do mnie wlamal. Ja chce tylko mu sie przyjrzec. Tylko raz. Zobaczyc jego zdjecie albo twarz. Wszystko mi jedno. Kiedy go zobacze, bede pewna, czy to on, czy nie. Nie macie tu jakiegos komputera na policji, gdzie by mozna wprowadzic jego nazwisko i adres i sprawdzic, czy kiedys mial jakies klopoty z prawem? Streeter wyraznie czujac, ze moze byc wiecej problemow z klientka siedzaca po drugiej stronie jego biurka niz z domniemanym przestepca, wprowadzil nazwisko Vinyl Sutcher z miasta Tullis w Wirginii Zachodniej do swojego komputera i nic z tego nie wyniklo. W koncu, po dosc malo subtelnych sugestiach ze strony Ellen, ustalil, ze w Tullis w Wirginii Zachodniej nie ma komisariatu policji i obsluguje je sasiednie miasteczko Belinda. Na tym etapie policjant byl tak przerazony Ellen i jej historia, ze musial koniecznie przejsc do innych bardzo pilnych spraw. Dal jej numer na policje w Belindzie i podal nazwisko komendanta komisariatu, Williama Grimesa, i pokazal jej pomieszczenie, z ktorego mogla zadzwonic. Wykrecajac numer, miala przed oczyma wyobrazni obraz Andy'ego Griffitha, Dona Knottsa oraz Mayberry'ego, totez kiedy opowiedziala dyzurnemu, ktory odebral telefon, dlaczego dzwoni, nie zdziwila sie wcale, uslyszawszy, ze komendant Grimes zaraz podejdzie do telefonu. -Kapitan Grimes. Ellen wyobrazila sobie mezczyzne starszego niz Wes Streeter i mlodszego niz Ed Curran. Andy Griffith. -Panie komendancie, nazywam sie Ellen Kroft. Dzwonie z komisariatu policji w Glenside w stanie Maryland, gdzie mieszkam, z polecenia tutejszego zastepcy komendanta policji. Kilka dni temu jakis mezczyzna wlamal sie do mojego domu i grozil mnie i mojej rodzinie, ze nam zrobi krzywde, jesli nie spelnie jego zadan. Mam powody przypuszczac, ze ten mezczyzna moze pochodzic z Tullis niedaleko Belindy. Nazywa sie Sutcher, Vinyl Sutcher. Mialby pan moze dla mnie pare minut? -Zawsze sie staram znalezc czas dla naszych sasiadow z Marylandu - odparl komendant policji Grimes. Mocno okrojona wersja historii, ktora opowiedziala Billowi Grimesowi, zawierala miedzy innymi jej podejrzenia dotyczace przypadkow goraczki z Lassy i to, w jaki sposob dowiedziala sie nazwiska Sutchera z list pasazerow linii lotniczych. Vinyl Sutcher, ktorego sobie przypominal komendant policji, nie pasowal do opisu, ktory dala mu Ellen. Z tego, co Grimes pamieta - przyznajac, ze nie jest pewien, czy mysla o tym samym czlowieku - Sutcher jest mocno zbudowany, ale nie tak wysoki i nie ma blizny powyzej wargi, ktora opisywala Ellen. Pracuje jako drwal, a od czasu do czasu jako ochroniarz dla kogos, kto mieszka w sasiednim miasteczku. Grimes przypominal sobie, ze go kiedys przelotnie widzial jakis rok temu, kiedy jakoby uderzyl jakiegos faceta, ktory wjechal mu na swiatlach w tyl samochodu. Szef policji nie pamieta, jak sie zakonczyl ten incydent, ale chyba nigdy nie zlozono formalnej skargi. Jezeli Ellen zechce przyjechac do Belindy, z przyjemnoscia sie z nia spotka, spisze jej zeznanie i poda wszelkie informacje, jakie mu sie uda uzyskac na temat tego czlowieka, wraz z fotografia, jesli Sutcher byl juz kiedys aresztowany. A jezeli dowody, ktore ona mu przekaze, beda przekonujace, z pewnoscia skontaktuje sie z FBI i bedzie sie staral, aby wydano nakaz aresztowania. -Dam pani moj numer telefonu komorkowego, w razie gdyby byly jakies problemy - powiedzial. -A ja dam panu swoj. Bylo tuz po drugiej, kiedy Ellen wjezdzala w lagodny zakret na gorskiej drodze i zobaczyla pierwsze zarysy Belindy w Wirginii Zachodniej. Miasteczko sliczne jak z widokowki, polozone w szerokiej dolinie, na wschod od lancucha lagodnie wznoszacych sie wzgorz. Za wzgorzami strzeliste, postrzepione gory Allegheny wypietrzaly sie prosto w lazurowe niebo popoludnia. Juz ponad trzy godziny temu wyjechala z domu, ale nieprzerwana podroz, ilustrowana zmieniajacymi sie plytami Carli Simon i Natalie Cole na przemian z Lyle'em Lovettem i Sinatra, wydala sie jej znacznie krotsza. Przez caly czas myslala prawie wylacznie o Rudym. Nic dziwnego - zrobil i powiedzial to wszystko, zeby nie bylo jej tak przykro, ze otworzyla list. Teraz pozostalo tylko przyjrzec sie dokladnie swoim uczuciom, pod warstwa ciepla i przyjazni i odszukac iskre namietnosci, ktora nawet w wieku szescdziesieciu trzech lat chciala sie cieszyc. Rudy kochal ja naprawde, co do tego nie miala watpliwosci. Byl to z pewnoscia mezczyzna, z ktorym Ellen mogla sie zestarzec. Teraz, wjezdzajac na Main Street w Belindzie, przemysliwala, czy jest to mezczyzna, z ktorym powinna byla spedzic mlodosc. Do spotkania z komendantem Grimesem miala jeszcze prawie trzy godziny, a od chwili opuszczenia Glenside nie jadla nic procz paczka i kawy z termosu. Kac juz minal, a przyrzeczenie, ze nie bedzie juz wiecej pila wina przed poludniem, byc moze przetrwa wiecznie. Zastanawiala sie, czy nie przejechac przez Belinde prosto do Tullis i sprawdzic, jak moze wygladac jego dom, ale mala przydrozna restauracyjka w Belindzie, klasyczna amerykanska knajpka w ksztalcie wagonu kolejowego tuz na skraju miasta, byla zbyt kuszaca. Kelnerka po czterdziestce, w dzinsach i T-shircie, dobrze sie prezentujaca, obslugiwala dwie starsze panie przy jednym stoliku i dwoch starszych mezczyzn przy innym. -Prosze usiasc gdzie badz - zawolala do niej z usmiechem na twarzy. Ellen wziela ze stojaka z gazetami egzemplarz tygodnika hrabstwa Montgomery i usiadla przy stoliku w rogu, z dala od innych gosci. Zamowila pieczen rzymska i zaczela lekture od kroniki kryminalnej, jak zawsze kiedy czytala gazete z malego miasteczka, nie wylaczajac jej miasteczka. Szczekajacy glosno pies... Podejrzany obcy mezczyzna... Bojka... Jelen pod kolami ciezarowki... Klotnia... Zniszczona maszyna do napojow... Porwana pacjentka. Wcisnieta miedzy dziesiec innych doniesien policyjnych, w kronice kryminalnej widniala dwuzdaniowa notatka o porwaniu z karetki pacjentki miejscowego szpitala. Ellen znalazla artykul na ten temat na pierwszej stronie i czytala zwiezle omowienie zdarzenia, kiedy kelnerka przyniosla jej posilek. -Co z tym porwaniem? - spytala Ellen. Kelnerka wzruszyla ramionami. -Nikt nie wie - powiedziala z melodyjnym akcentem z Wirginii Zachodniej. - Plotka glosi, ze to sprawka jej lekarza. Doktora Rutledge'a. Pacjentka tez byla lekarka. Teraz jej nigdzie nie ma, a on tez zniknal. Moze dostal swira na jej punkcie, wie pani, nie mogl bez niej zyc. Wiec wynajal jakichs zbirow, zeby ja porwali, a teraz udaje, ze jest zdziwiony jak wszyscy. -A ja myslalam, ze Belinda to male, senne miasteczko. Doktor porywa pacjentke. Zupelnie jak w serialu telewizyjnym. -Biedny doktor Rutledge. Po smierci zony nie jest taki jak kiedys. O ile wiem, to cholernie dobry doktor. Jezeli ja bym kiedys musiala isc do lekarza, pewnie poszlabym do niego. A co pania tu sprowadza? -Ja... mam tu spotkanie w interesach. Piekne to wasze miasteczko. -Dziekuje. Ma pani spotkanie tu, w Belindzie? -Wlasciwie nie - odparla Ellen po krotkiej chwili milczenia, kiedy namyslala sie, czy zapytac o Vinyla Sutchera. - W miasteczku, ktore sie nazywa Tullis. -Tak, to nastepna dziura, zaraz za nami. Wlasciwie czesc Belindy. Ellen spojrzala na notes, ktory wyjela z torebki. -Deep Woods Road - odczytala nazwe ulicy spisana z listy pasazerow. -Nie slyszalam - powiedziala kelnerka. -Za to ja slyszalem - zawolal jeden ze staruszkow siedzacych kilka stolikow dalej. - Musi pani jechac Main Street az do Tullis. Potem prosto przez Tullis, potem w lewo w Oak i jeszcze jakies trzy kilometry w kierunku gor. Musi pani sie rozgladac za szutrowa droga po prawej. Chyba nie ma tabliczki, ale na jakiejs skrzynce bedzie napisane Deep Woods. -Dziekuje panu - zawolala Ellen. -Do Tullis prowadzi Belinda Road, przedluzenie Main Street - wyjasnila kelnerka. - Musi pani wyjechac z parkingu i jechac calkiem prosto. Zobaczy pani malutki kierunkowskaz na Tullis. -To cale Tullis nie zasluguje na nic wiekszego - znow wtracil sie staruszek, ktory sluchal ich rozmowy. Jego kompan od stolika i dwie starsze panie w poblizu entuzjastycznie zareagowali na ten zart. Biorac pod uwage doswiadczenie z takimi restauracyjkami, Ellen nie zdziwila sie, ze danie bylo godne polecenia. Zostawila przyzwoity napiwek i wyszla w slonce poznego popoludnia. Miala jeszcze prawie dwie godziny przed spotkaniem z Grimesem. Z chwila, gdy starszy pan dal jej wskazowki, jak dojechac do Deep Woods Road, ogarnelo ja obsesyjne pragnienie, pobudzane przez gniew i ciekawosc, zeby choc rzucic okiem na tego Vinyla Sutchera. Jezeli bylo tak, jak mowil Grimes, bedzie musiala wrocic do punktu wyjscia i razem z Rudym dalej wglebiac sie w nazwiska pasazerow linii lotniczych. Jezeli jednak Grimesa zawodzila pamiec i jesli zdola ustalic, ze wyglad Sutchera pasuje do opisu ksiezycowej twarzy i charakterystycznej szramy, poczuje przedsmak slodkiej, krwawej zemsty. Musi tylko byc ostrozna i nie wychodzic z samochodu. Wystarczy jej rzut oka na tego mezczyzne albo przynajmniej na jego dom. Przy wtorze tego samego cichego glosu, z ktorym przegrala walke w sprawie listu od Rudy'ego, a ktory teraz blagal ja, zeby nie ruszala sie nigdzie, dopoki nie spotka sie z komendantem policji, Ellen wyjechala taurusem z parkingu i ruszyla w kierunku Tullis i Deep Woods Road. Wskazowki starszego pana byly dosyc precyzyjne, ale odleglosci sie nie zgadzaly. Do konca miasteczka Tullis bylo prawie dziesiec kilometrow, a Oak Street wila sie w gore przez kolejnych piec, wreszcie Ellen zauwazyla dziesiec czy jedenascie skrzynek pocztowych, z ktorych kilka mialo na boku napis Deep Woods Road. Na jednej, pod porzadnie naklejonym numerem 100, widnialo nazwisko SUTCHER. Moze jednak Grimes ma racje, pomyslala. Nie bylo to miejsce, gdzie nalezaloby sie spodziewac swiatowca, ktory co najmniej cztery razy w ciagu ostatnich trzech lat odwiedzil nieznany kraj w Afryce Zachodniej. Z drugiej jednak strony, jezeli ona i Rudy mieli racje, te podroze, podobnie jak kilkanascie innych, to tylko jego praca. Deep Woods Road, pokryta blotem i kamykami, piela sie lagodnie w gore wzdluz ciagnacej sie nieprzerwanie sciany gestej roslinnosci. Miala szerokosc jednego samochodu, po bokach byly plytkie kanaliki burzowe i co jakis czas zatoczki, gdzie mozna sie bylo zatrzymac i przepuscic pojazd nadjezdzajacy z przeciwka. Ellen posuwala sie powolutku naprzod, czujac dziwna, niemal perwersyjna przyjemnosc w dzialaniu na granicy ryzyka. Na razie nie bylo widac zadnych domow, do ktorych moglyby nalezec skrzynki pocztowe. Byly tylko nie wytyczone, znikajace gdzies w lesie zjazdy, zazwyczaj oznaczone przybita do drzewa deska z numerem domu. 62... 70... 83... Ellen jeszcze zwolnila. Przy niektorych wjazdach nie bylo numerow. Czy ktorys prowadzil do domu Sutchera? 90... Z bijacym sercem Ellen zatrzymala samochod i cofajac w jeden z nieoznaczonych wjazdow, zawrocila. Potem ostroznie otworzyla drzwi.To bardzo glupie - mowil glosik. To idiotyczne. Wsunela kluczyki do kieszeni spodni, zamknela cicho drzwi i zaczela wspinac sie powoli waska droga. Zobaczyla, ze im wyzej, tym wiecej jest naturalnego swiatla. 100... Numer 100 wymalowany byl czarna farba na zwyklej sosnowej desce, przybitej wysoko na pniu niewielkiej brzozy. Tuz za brzoza las zaczynal rzednac, przechodzac w przecinke, za ktora rozciagal sie piekny widok - szeroka dolina poprzecinana rzekami, wiodaca az do stop wzgorz i szaroblekitnych gor. Na samym srodku przecinki stal nowy dom, albo stary, niedawno rozbudowany i odnowiony, tak czy owak, wygladal na nowoczesny, z duzymi pejzazowymi oknami i zewnetrznym deskowaniem w kolorze mahoniu.Wokol bylo widac slady po budowie. Nie bylo jeszcze trawnika, chociaz z boku lezaly gotowe do zainstalowania elementy automatycznej instalacji nawadniajacej. Nie bylo garazu, ale po jednej stronie przyszlego ogrodu byl parking dla dwoch samochodow wysypany bialym zwirem. Ellen, choc byla pewna, ze w tej chwili dom jest pusty, jezeli w ogole zamieszkany, przez dobre piec minut trzymala sie lasu, gdzie bylo bezpiecznie, i przygladala sie posiadlosci. Nie widziala zadnego ruchu. Wiedziona nieodparta checia zajrzenia do srodka, wyszla z cienia i przeszla w kierunku domu - serce wciaz walilo jej jak mlotem. Mimo ze budowa byla nieskonczona, posiadlosc byla z pewnoscia czyims domem. Zagladajac przez okna, zobaczyla, ze jest umeblowany bardzo po mesku - pokryte gruba skora kanapy i lekkie fotele, ciezkie, niczym nieozdobione stoly. Zachecona, przycisnela twarz do szyby i zajrzala glebiej do srodka. Nad kredensem zobaczyla zawieszona na scianie glowe i poroze losia, a dalej kilka strzelb. Obrzucila okiem wnetrze, szukajac fotografii, nie bylo ani jednej. Zagladajac po kolei do kazdego okna, obeszla dom z jednej strony. Panorama byla naprawde wspaniala, tym wspanialsza, ze oswietlana sloncem teraz chylacym sie ku gorom. Dom, wprawdzie niezbudowany na urwisku, usadowiony byl jednak na szczycie ostrego zbocza. Ellen podeszla do krawedzi. Na zboczu byla glownie ziemia, korzenie, zarosla i kamienie, wszystko zasmiecone deskami, resztkami rusztowan i kawalkami cementu z placu budowy, czekajace na oczyszczenie, kiedy calosc bedzie ostatecznie wykonczona krajobrazowo. Wtedy zdala sobie sprawe, ze dom nie jest parterowy, jak jej sie wczesniej wydawalo, kiedy patrzyla z drogi, lecz dwu, a moze nawet trzykondygnacyjny, tyle ze dalsze kondygnacje sa wykute w skale. Zrobila jeszcze pare niepewnych krokow w dol zbocza i az ja zatkalo ze zdumienia - na dole byly jeszcze dwa poziomy mieszkalne - na tylach tego, ktory obejrzala, i jeszcze jeden pod spodem. Kazdy zdobila sciana z barwionego litego szkla biegnaca wzdluz calej dlugosci domu. A ponizej dolnego poziomu znajdowal sie garaz - rowniez wbudowany w zbocze, do ktorego mozna bylo dojechac waskim podjazdem skrecajacym dalej po prawej stronie, a potem na pewno w gore do miejsca polozonego niedaleko drogi, gdzie zaparkowala. W garazu stal wielki czarny dzip z napedem na cztery kola. Ellen na ten widok poczula nieprzyjemne dlawienie w klatce piersiowej. -No, no, coz my tu mamy? Dudniacy glos Vinny'ego Sutchera porazil serce Ellen. Zaskoczona ponad wszelka miare, obrocila sie na piecie, potknela i upadla na kolano, ladujac na ostrym kawalku betonu. Skoczyla na rowne nogi, nie zwazajac na bol, na dziure w spodniach i na plame krwi wokol niej. Sutcher stal wyzej, jakies siedem metrow nad nia, dlonie wsparl na biodrach, a jego ogromna plaska twarz usmiechala sie do niej promiennie. -Wiedzialam, ze to pan - rzucila Ellen pogardliwie. -Wlaz na gore... Powiedzialem, wlaz, kurwa, na gore! Ellen zawahala sie, a potem powoli zrobila to, czego zadal. To byl okropny, straszliwy blad i teraz zaplaci za niego bolem, a potem - predzej czy pozniej - swoim zyciem. Gdyby zbocze tuz za nia bylo troche bardziej strome, moglaby skonczyc z soba szybko, albo przynajmniej sprobowac pociagnac go za soba. Jednakze ciagnacy sie ponizej podjazd zapobiegnie upadkowi. Mogla tylko stanac przed nim i spojrzec mu prosto w oczy. -Jak mnie tu znalazlas? - zapytal stanowczo. -Czy to nie straszna chwila, kiedy czlowiek sobie zdaje sprawe, ze nie jest tak sprytny, jak mu sie wydawalo? - powiedziala do niego, ale tez do siebie. Sutcher mial na sobie czarne dzinsy, czarna bluze z krotkimi rekawami i czarne buty i wygladal wprost zlowieszczo. Jego waskie, szczurze oczy wpatrywaly sie w nia intensywnie. -Zadalem ci pytanie - warknal. Podszedl do niej ostatnie trzy metry, chwycil ja za nadgarstek, druga reka mocno zgial jej palce dloni do wewnatrz, az upadla na kolana, krzyczac z bolu. -Wiem, kim jestes, i wiem, co zrobiles - udalo sie jej powiedziec. Sutcher poderwal ja na rowne nogi, ale nie popuszczal uscisku. -O czym ty gadasz? -Sprawia ci przyjemnosc zadawanie bolu kobiecie, ktora moglaby byc twoja matka? -Lubie zadawac bol. A teraz pytam cie jeszcze raz, zanim naprawde zacznie cie bolec, jak mnie znalazlas? Ellen wyobrazila sobie wnuczke spiaca w swoim pokoju, podczas gdy ten potwor robil jej zdjecia. -Po prostu stanelam pod wiatr i pociagnelam nosem - powiedziala. - Potem poszlam za smrodem i oto jestem. Bez chwili wahania Sutcher wymierzyl jej cios - podstepny cios otwarta dlonia, po ktorym odwrocila sie i poleciala w dol zbocza jak szmaciana lalka. Zmaltretowana i zakrwawiona, zatrzymala sie w pol drogi do podjazdu, odwrocona na brzuch, ramiona miala rozlozone, a z przecietego policzka krew saczyla sie na kawalek betonu. Byla przytomna i skupiona, tak obolala, ze jakims dziwnym sposobem nie czula bolu. Lezala bez ruchu z zamknietymi oczami. Co dalej? Gdzies z gory uslyszala tupot butow Sutchera i stukot kamieni spadajacych w dol, kiedy schodzil do miejsca, gdzie lezala. Otworzyla lekko oczy. Tuz pod jej prawa reka byla jakas deska. Miala chyba metr dlugosci, a z jednego jej konca wystawal gwozdz - cztery, moze piec centymetrow. Na pewno przegra z tym potworem, to bylo nieuniknione, ale przynajmniej sprobuje mu najpierw zrobic krzywde. Poruszajac tylko palcami, zacisnela dlon wokol deski. Jej jedyna szansa, jezeli w ogole miala jakakolwiek szanse, bylo walnac go prosto w twarz, w nadziei ze uda jej sie trafic w oko. Jej nienawisc do tego mezczyzny byla tak wielka, ze sama mysl o oslepieniu go sprawila jej przyjemnosc. Coraz blizej slyszala jego ciezki oddech. Potknal sie przynajmniej raz, tak jej sie wydawalo. Dobrze!... Byl tuz obok, tracal ja czubkiem buta. Gdyby zauwazyl, ze Ellen sciska dlonia deske i nastapilby jej na nadgarstek, nie mialaby zadnej szansy. Zdawal sie jednak bardziej skupiony na tym, zeby ustalic, czy Ellen zyje, czy tez nie. Aby mu to utrudnic, wstrzymala oddech. -No juz, przewracaj sie - powiedzial, wsadzajac czubek buta pod jej cialo. Ellen pozwolila mu prawie calkiem przetoczyc sie na bok, a potem zaatakowala. Z dzikim wrzaskiem przewrocila sie na plecy i przedluzajac ten ruch, zamachnela sie trzymana w reku bronia. Gwozdz zatopil sie az do nasady w policzku Sutchera, dobrych kilka centymetrow pod jego okiem. Zawyl, zaklal i zrobil kilka krokow do tylu, trzymajac dlonia deske. Kiedy ja wyciagnal, upadl, ciezko przetaczajac sie coraz nizej i nizej po stromym, zasmieconym odpadkami budowlanymi zboczu. Zanim dotoczyl sie do podjazdu, Ellen stala na nogach. Probujac nie zwazac na bolesne rany, wdrapywala sie w gore po zboczu. -Ty suko! Zabije cie - wyl Sutcher. - Juz nie zyjesz! Nawet gdyby mial w kieszeni kluczyki do dzipa, nie bylo sposobu, zeby ja dogonil, zanim ona dotrze do swojego samochodu. Potykajac sie, biegnac, lapiac powietrze, przeciela podworko przed domem i dobiegla do taurusa. Przez kilka strasznych chwil, zanim chwycila za klamke, dreczyla ja mysl, ze moze przebil jej opone albo w jakis inny sposob unieruchomil samochod. Tak sie jednak nie stalo. Nim zaparkowala, ustawila samochod w jedynym jasno oswietlonym miejscu w lesie, co bylo kompletna glupota. Jakos wdrapala sie za kierownice i kilka sekund pozniej, slizgajac sie po blocie i kamieniach, jechala droga w dol. Obserwujac waska lesna droge, a potem patrzac w lusterko wsteczne i znowu na droge, jechala w dol mozliwie jak najszybciej. Kiedy byla juz na koncu drogi, zaryzykowala i wyciagnela z torebki telefon komorkowy. Modlac sie o zasieg, wystukala numer kapitana Grimesa. Byla zdziwiona, kiedy odebral osobiscie. -To nie bylo madre, pani Kroft - powiedzial Grimes, kiedy strescila mu w kilku slowach cala sytuacje. Tyle to i ja wiem - pomyslala. -On mnie chyba sciga. Co mam robic? -Jestem teraz w wozie patrolowym - odparl. - Niech pani jedzie mozliwie szybko, az mnie pani zobaczy, bede jechal z naprzeciwka, wtedy prosze sie zatrzymac. Bede mial zapalone swiatla na dachu, wiec latwo mnie pani zobaczy. -Bardzo panu dziekuje - powiedziala Ellen, czujac, ze tetno jej troche zwalnia. -W porzadku, pani Kroft. Postapila pani naprawde glupio, ale na szczescie nic sie pani nie stalo. Ja teraz przejme sprawe w swoje rece. Niech pani gleboko odetchnie i powoli wypusci powietrze. Jest pani bezpieczna. -Nie! W zadnym razie! Tutaj spi male dziecko. Prosze odejsc, bardzo prosze. Nie bedzie zadnych wiecej wywiadow. Don Cleary zatrzasnal drzwi i na sztywnych nogach wrocil do mieszkania, przeklinajac zepsuty zamek w drzwiach na dole i nieczynny od ponad roku domofon. Kiedy wreszcie, do diabla, skoncza sie te wszystkie sensacje i nastanie spokoj - pomyslal. -Znowu reporterzy? - zapytala sennie Sherrie ze swojego miejsca na lezance. -Stloczeni na schodach jak kroliki, a na chodniku stoja kamery. Don, Sherrie, jej matka i kilkoro przyjaciol ogladali program telewizyjny o Omnivaksie, o ktorym powiedziala im niejaka Tricia z biura Lynette Marquand. Ta kobieta obiecala im, ze na razie, aby ochronic ich prywatnosc, nikt z telewizji nie wypowie glosno ich nazwiska. Oczywiscie kiedy juz szczepionka zostanie podana, to sie zmieni. To pewne. Pani Marquand, powiedziala Tricia, z radoscia przydzieli im kogos kompetentnego do kontaktow z prasa, ta osoba bedzie rowniez czuwac, by finansowo mozliwie najwiecej skorzystali z tej calej sytuacji - na pewno znajdzie sie niejedna korzystna oferta. Potem, mniej wiecej godzine po zakonczeniu programu, rozdzwonil sie telefon. Nikt z dzwoniacych dokladnie nie wiedzial, skad ma telefon Clearych ani skad zna imie Donelle. Poczatkowo oboje byli bardzo podekscytowani cala ta sytuacja. Udzielili wywiadu przez telefon reporterowi jednej z waszyngtonskich stacji telewizyjnych i wpuscili fotografa z "Washington Post", ktory zrobil im zdjecie z dzieckiem. Potem napor mediow jeszcze wzrosl i zaczeli mowic "nie". Teraz byli wsciekli. W kolysce przy lezance mala Donelle zaczela plakac. -Cholera, chyba ja obudzilem - powiedzial Don. - Przepraszam, kochanie. Podszedl szybko do kolyski, podniosl swoje drogocenne zawiniatko i wzial je w ramiona, a potem usiadl obok zony. Placz natychmiast ustal. Mala otworzyla szeroko oczka i wpatrywala sie w jego twarz. -Patrzy na ciebie? - spytala Sherrie. - Co za flirciara. -Tak, zupelnie jak matka. -Odwal sie! Donny, patrz, czyz nie jest przesliczna? -Jest. -Jak myslisz, kim bedzie? Tancerka... Albo... Albo lekarzem? A moze mistrzynia sportu? -Nie wiem i nic mnie to nie obchodzi - powiedzial Don. - Prawde mowiac, chce dla niej tylko jednego. -To znaczy? -Zeby byla zdrowa. Telefon w narozniku pokoju znow zaczal dzwonic. ROZDZIAL 30 Byla dziesiata trzydziesci, kiedy Fred Carabetta przyjechal do domu Hala - utrzymanego w wiejskim stylu, lecz wytwornego, z szescioma sypialniami, trzema kamiennymi kominkami i przystania, zbudowanego na szczycie polki skalnej ponad krysztalowo czystym, dlugim na poltora kilometra jeziorem. Matt i Nikki przygladali sie przez kuchenne okno, jak wytaczal sie z przedniego fotela jakiegos samochodu, ktory wygladal na cadillaca.-Przyjechal Carabetta - zawolal Matt. - W tych tunelach bedzie dosyc ciasno, ale chyba sie zmiesci. Hal wszedl do kuchni. Na ramieniu mial aparat fotograficzny, a w zgieciu lokcia strzelbe. Ubral sie na czarno, tak jak sugerowal Matt, i wygladalo na to, ze cieszy sie na mysl o wyprawie. Jezeli nawet byl spiety czy przestraszony, dobrze to ukrywal. Znajac zamilowanie swojego wuja do przygod, Matt wcale sie nie zdziwil. -Z Freddym bedzie nas czworo - powiedzial wesolo Hal. - Niedlugo przyjedzie nasz ochroniarz. Bedzie mial ze soba bron, plus moje stare Sokole Oko, ktore zdjalem ze sciany, plus pistolet, ktory ty masz, bedziemy przynajmniej troche lepiej przygotowani niz wtedy, kiedy poszliscie do jaskini z Lewisem Slocumbem jak na tance, calkowicie bezbronni. -Wierz mi, ze lepiej mi idzie bieganie niz strzelanie. Miejmy nadzieje, ze nic takiego sie nie wydarzy. To byl czysty przypadek, ze ochroniarze robili obchod wlasnie wtedy i natkneli sie na nas. Weszli do jaskini, nie majac bladego pojecia, ze tam jestesmy. Dzisiaj wieczorem bedziemy czujni. Nie bedzie zadnych problemow. -Spodziewam sie. Jestes pewien, ze uda ci sie nas tam zaprowadzic? -Bardzo uwazalem po drodze. Bedziesz mi musial zaufac. Po tym, co sie stalo z Lewisem, czuje, ze angazowanie Slocumbow nie byloby uczciwe, chociaz sadze, ze jeden z braci pewnie by przyszedl, gdybym go poprosil, ale juz dosyc zrobili. To prawdziwy cud, ze Lewis jeszcze zyje. O ile zyje. Carabetta zapukal do drzwi i wpuszczono go do srodka. Wygladal troche glupio w czarnym pulowerze i w czarnej wloczkowej czapeczce, ale na ramieniu mial dosyc skomplikowanego pentaxa, a w drugiej rece waska skorzana torbe. Matt przypuszczal, ze w torbie sa instrumenty do pobierania probek. Urzednik BBHP, przekroczywszy prog, prezentowal sie dosc niepewnie. -Czolem, Freddy - przywital go Hal. - Jestes gotow zostac Numero Uno w twoim biurze? -Wcale nie jestem pewien, czy to taki dobry pomysl - odezwal sie Carabetta. - Po co ci bron? -Musimy byc gotowi na wszystko - wyjasnil Hal. - Nie spodziewam sie zadnych problemow. Ale jezeli cos nas zaskoczy, przynajmniej bedziemy mogli negocjowac z pozycji sily. -Ta strzelba to twoja sila? -W gruncie rzeczy idzie z nami jeszcze ktos, zawodowy opiekun, mozna by powiedziec. Wierz mi, Fred, nie ma sie czego bac. -Chcemy wejsc, rozejrzec sie, moze pobrac kilka probek materialu, i wyjsc. Niczego wiecej od pana nie oczekujemy - uspokajal Matt. -Musze... musze z toba pogadac, Hal, na osobnosci - nie dawal za wygrana Carabetta. -Niech pan porozmawia ze mna - wkroczyl twardo Matt, czujac, ze wie, o czym bedzie mowa. - To jest moja operacja. Prosze, niech pan wejdzie, siadziemy i pogadamy w spokoju. -Mozecie isc do mojego apartamentu - zaproponowal Hal. Heidi, aktualna narzeczona Hala, wyjechala na tydzien do matki. Matt zaprowadzil Carabette do przestronnego pomieszczenia z wygodnymi i drogimi kanapami i fotelami, belkowanym sufitem i panoramicznym oknem wychodzacym na jezioro. Widzial, ze Carabetta gapi sie na lazienke, ktorej ozdoba byl osadzony w skale wodospad spadajacy kaskadami do ogromnej wanny z goraca woda. Nie wydaje pieniedzy na ksztalcenie dzieci - tak zazwyczaj Hal komentowal luksusy swojego apartamentu. Matt czytal w myslach Carabetty. Chce wiecej. -W porzadku - powiedzial. - O co chodzi? Carabetta wyprostowal sie i popatrzyl Mattowi prosto w oczy. -Chodzi o to, ze cala sprawa jest znacznie bardziej skomplikowana, niz poczatkowo sadzilem. Teraz jeszcze ci ludzie z bronia... i ochroniarze, ochrona kopalni, ktora moze sie wyloni, a moze nie wyloni z ciemnosci. -No wiec? -No wiec uwazam, ze wynagrodzenie, ktore dostaje za te prace, jest zbyt niskie i niewarte ryzyka. Matt tlumil wybuch. Bez Carabetty nie mieli w rekach zadnych atutow. -Ile? - spytal. Carabetta raz jeszcze zerknal przez drzwi do lazienki. -Jeszcze piec tysiecy - powiedzial szybko. Matt nie wiedzial, ile wynosila suma wynegocjowana z Halem, ale z czegos, co slyszal od Hala, wnioskowal, ze bylo to okolo pietnastu tysiecy. A teraz Carabetta chce jeszcze piec. Niezle, jak za jeden wieczor pracy. Matt przypomnial sobie stan swojego anemicznego konta bankowego i stwierdzil, ze moglby dac piec tysiecy, ale to ostatecznosc. Potem przypomnial sobie Armanda Stevensona i Blaine'a LeBlanca oraz NieMow-MiBob Crooka i ludzi z ochrony, ktorzy wyrzucili go z biura dyrekcji kopalni, a potem probowali pozbyc sie Slocumbow, a w koncu przypomnial sobie Billa Grimesa. -Piec tysiecy i ani grosza wiecej - powiedzial. -Spodziewam sie wyplaty jutro rano. Nie bedzie pieniedzy, nie bedzie z mojej strony zadnych ruchow niezaleznie od tego, co dzisiaj znajdziemy - odparowal Carabetta. Jestes prawdziwa ozdoba swojej profesji - cisnelo sie Mattowi na usta. -Dostanie pan swoje pieniadze - powiedzial. Wrocili do salonu, gdzie skinieniem glowy Matt przekazal Halowi, ze doszli do porozumienia. Potem poprosil Nikki, zeby przeszla z nim do holu, gdzie ja objal, przytulil i lekko pocalowal w usta. -Dziekuje - powiedziala. - Wlasnie sobie myslalam, ze to juz dlugo trwa. Ile Carabetta probowal z ciebie wycisnac? -Nie tylko probowal - odparl Matt. - Ten gosc to prawdziwy skunks. -Ale skunks dobrze ustawiony, przynajmniej wobec tego, co ty chcesz osiagnac. -Nie pozwol mi o tym zapomniec. A jak ty sie w tym wszystkim czujesz? -Nerwowa, moze troche przestraszona. A ty? -Przede wszystkim wsciekly. Chyba wsciekly za mojego ojca, za tych wszystkich innych gornikow, za cale to ponizenie, ktore musialem zniesc, zeby zrobic tylko to, co nalezy. Posluchaj - mowil dalej, szukajac wlasciwych slow. - Nie ma powodu, zebys nie miala tu poczekac, az wrocimy. -Chcesz powiedziec, ze mam siedziec tu na kanapie i ogladac tele-zakupy, podczas gdy wy, mezczyzni, pojdziecie wyrownywac rachunki z facetami z kopalni, moze z tym, ktory mnie porwal i zabil Joego? No, czy to nie jest kuszaca propozycja? -Ja tylko... -Tylko mnie pocalowales - wtracila Nikki. - To znaczy ide. Oprocz tego, chce miec pewnosc, ze wrocisz caly i zdrowy. Mamy pewne sprawy do dokonczenia, kiedy juz bedzie po wszystkim. Pomimo pieknego wystroju i zmyslowej wygody domu Hala zbyt swieza byla w ich pamieci okropna smierc Joego Kellera. Spedzili te noc w swoich ramionach, rozmawiajac i dotykajac sie, i wiedzac, ze wkrotce, juz bardzo niedlugo, zostana kochankami. Tym razem pocalunek Matta byl smielszy. Nikki wpila sie paznokciami w jego kark i oddala mu rownie smialy pocalunek. -Pojdzie nam swietnie - szepnela, kiedy sie od siebie odsuwali. - Pojdzie nam bardzo dobrze. Kilka minut pozniej ciemnosc podjazdu kolo domu Hala przeciely dwa reflektory samochodowe. -To zapewne nasz obronca - powiedzial Matt, wskazujac dlonia na okno. - Jak go znalazles, wuju? -Uwazasz, ze jestem niewinny i czysty jak lilia, wiem - odparl Hal. - Ale prawda jest, ze spedzilem tu znaczna czesc zycia, znam tego i owego. Ty masz swoje dziwne powiazania w dolinie, a ja mam swoje tutaj. Porozmawialem z kolega, ktory zna sie na tych sprawach. Zgodzil sie zalatwic to, czego potrzebujemy, a kilka godzin pozniej zadzwonil do mnie ten facet. -Czyz mozna zadac lepszej rekomendacji? - zauwazyl Matt. - Czy przynajmniej wiesz, jak sie nazywa? -Za chwile sie dowiem. Pamietaj, siostrzencze, ze nie wynajelismy tego dzentelmena, zeby przycinal nam rododendrony. -Rozumiem. Dwa stukniecia do frontowych drzwi zabrzmialy jak wystrzaly z pistoletu, byly o wiele, wiele mocniejsze niz Carabetty. Hal otworzyl drzwi i ukazal sie w nich mezczyzna, ktorego ramiona niemal dotykaly framugi z obu stron, a glowa ledwie miescila sie pod gornym obramowaniem. Mezczyzna kiwnal glowa, pozdrawiajac wszystkich, i wszedl do pokoju. Jego masywna glowa i plaska, ospowata twarz przypominaly Mattowi zloczynce z kreskowki o Dicku Tracym. Nad prawym okiem mial spore otluczenie i gojace sie otarcie, a na lewym policzku duzy kwadratowy plaster przykrywajacy jakas swieza rane. Bardziej by nam sie przydal ktos, kto mu to zrobil - pomyslal Matt. -Sutcher - powiedzial mezczyzna, przedstawiajac sie oschle. - Vin Sutcher. Hal i Matt postanowili, ze zaparkuja na niewielkim ogolnodostepnym parkingu u podnoza gory, skad zaczynaly sie szlaki turystyczne. Stamtad do uskoku - po rownym terenie, z ktorym nawet Fred Carabetta, wedlug Hala fizycznie najslabsze ogniwo ich ekspedycji, da sobie swietnie rade - bedzie nie dalej niz kilometr. Tunel prowadzacy do jaskini to inna historia, ale Matt byl pewien, ze jest tam dosc miejsca dla grubasa, nawet w najwezszych przejsciach. Pojechali dwoma samochodami - Hal, Nikki i Carabetta w mercedesie Hala, a Matt i Vin Sutcher w jego grand cherokee. Mat byl zaskoczony erudycja tego czlowieka, jego oczytaniem i otwartoscia w rozmowie na temat swojego zycia i profesji. Sutcher studiowal na uniwersytecie Penn, gdzie dostal stypendium sportowe i gral w druzynie amerykanskiego futbolu, ale mial powazny uraz kolana i studia zakonczyl po drugim roku. Jakis czas sprzedawal samochody, potem ubezpieczenia. W koncu, dzieki swojej aparycji i zamilowaniu do bojek, znalazl zatrudnienie w agencji, ktora dostarczala ochroniarzy gwiazdom rocka, a czasami gwiazdom filmowym. Sporo podrozowal, ale wybral na swoje mieszkanie dom w gorach nieco na zachod od Belindy, poniewaz swietnie sie tu polowalo i lowilo ryby, a on zawsze lubil samotnosc. Kiedy zadzwonil przyjaciel Hala, przez czysty przypadek byl na miejscu. Ze swojego arsenalu broni Sutcher wybral pistolet, ktory trzymal w skorzanej kaburze na czarnym T-shircie z dlugimi rekawami, i jakis polautomatyczny karabin maszynowy, ktory pokazywal, trzymajac go na dloni jak stara zabawke. Matt zastanawial sie, czy ten mezczyzna kiedys kogos zabil, czy zastrzelil, ale przeciez go o to nie spyta. Pomijajac to wszystko, czul sie znacznie bardziej pewny i bezpieczny, wiedzac, ze ktos taki idzie z nimi na wyprawe. Pol godziny zajelo im przejscie do uskoku, szli slabo oznaczona sciezka. Hal znal jednak droge i prowadzil te cicha procesje. Carabetta szedl za Halem, potem Nikki, Matt, a w koncu Sutcher. -Naprawde sie ciesze, ze z nami jestes - powiedzial Matt do Nikki, kiedy parli naprzod. -Bardzo mi sie podobasz, kiedy sie tak przejmujesz - szepnela mu do ucha. Chociaz wszyscy mieli latarki, tylko Hal zapalal swoja i to tylko wtedy, kiedy to bylo niezbedne. Bezchmurna noc oswietlal srebrny, pucolowaty ksiezyc swiatlem tak jasnym, ze wszystko bylo widac pod nogami. Grupa przeciela szeroki strumien, ktory Matt juz rozpoznawal, i dotarla do uskoku bez zadnych klopotow. -W porzadku, doktorze - powiedzial Hal. - Teraz ty prowadzisz. Zaprowadz nas do srodka, a potem nas stad wyprowadz. -Robi sie - powiedzial Matt, zajmujac jego miejsce na czele. - Fred, moze bys poszedl za mna. Bedziemy musieli przeciskac sie przez dosc waskie przejscia, a jedno bedziemy moze musieli pokonac, czolgajac sie na brzuchu dwa lub trzy metry, ale sadze, ze dasz rade. -Jezus - sapnal Carabetta. - Nikt nic nie mowil o czolganiu sie na brzuchu. -Mysl tylko o tej calej forsie i o tym, ze beda o tobie pisac w gazetach, bedziesz mogl oprawic to sobie w ramki. Od razu zeszczuplejesz. Bedziemy tez posuwac sie wzdluz urwisk, ale nie zwracaj na nie uwagi. -Chryste Panie - powiedzial przerazony Carabetta. Kiedy Matt znalazl sie po raz drugi w wilgotnym, waskim tunelu, bylo mu znacznie latwiej niz za pierwszym razem. Posuwal sie bez slowa naprzod, z pewna wiara w siebie, pomimo ze od czasu do czasu musial brac za reke cicho przeklinajacego Carabette, zeby go przeprowadzic sciezka nad przepascia albo przez polke skalna. Czy to dlatego, ze znal juz to przejscie, czy tez dlatego, ze skupial uwage na roli przewodnika grupy, klaustrofobia nie dawala mu sie juz tak we znaki. Z zadziwiajaca latwoscia Carabetta przecisnal sie przez waskie przejscie, w ktorym trzeba bylo kleknac na kolanach i opierajac sie na dloniach, przeczolgac kilka metrow. Ale w jeszcze ciasniejszym przejsciu, kiedy Matt pokazal, ze trzeba sie czolgac na brzuchu, Carabetta sie zaparl. -Pieprze to i nigdzie dalej nie ide - powiedzial na tyle glosno, ze wszyscy go uslyszeli. - Mozesz sobie trzymac te cholerna forse. -Sprobuj, Fred - naciskal go Matt. - Uda ci sie. Jakies trzy metry dalej mozna juz stanac. W drodze powrotnej jest inna sciezka i nie bedzie tak wasko. To znaczy, jezeli uda mi sie ja znalezc. -Nigdy w zyciu. Zostaje tutaj. -Panie Carabetta, prosze ze mna na slowko - rzucil Vin Sutcher. Carabetta bez slowa przecisnal sie obok Hala i Nikki, zeby stanac twarza w twarz z olbrzymem. Sutcher pochylil sie i szepnal mu cos do ucha. Nawet w prawie calkowicie ciemnym tunelu Mattowi wydawalo sie, ze Carabetta blednie. -W porzadku - powiedzial, zatrzymujac sie w pol zdania, zeby odchrzaknac, jakby mu cos tkwilo w gardle - ale jezeli bedzie sie zanosilo na to, ze gdzies utkne, wracam z powrotem. -Co mu pan powiedzial? - szepnal Matt Sutcherowi, gdy cala piatka bez wiekszych trudnosci przeszla juz pod niskim skalnym stropem. -Powiedzialem mu, ze jak sie nie ruszy z miejsca, to mu oderwe reke - odparl ochroniarz ze smiertelna powaga. -Poskutkowalo. Teraz Matt poczul dojmujacy smrod chemikaliow. Od chwili, kiedy z Lewisem penetrowali te jaskinie, minely cztery dni - to chyba za malo czasu, zeby ja oproznic, nawet gdyby Armand Stevenson uznal, ze tak trzeba. Wynajmowanie zabojcow i przekupywanie urzednikow panstwowych bylo znacznie latwiejsze i skuteczniejsze - zwlaszcza ze komendant policji juz byl na jego liscie plac. Matt zaczal sie zastanawiac przez chwile nad ta osoba - mezczyzna, jak podejrzewal - autorem listu z informacja o nielegalnym skladowisku chemikaliow. Jezeli chcial dopiec zarzadowi kopalni, teraz mu sie to uda. -Czujesz to? - szepnal. -No pewnie - odparla Nikki. -Toluen - zaopiniowal Carabetta. - Toluen, a moze i kreozot. -Przygotujcie aparaty fotograficzne - zarzadzil Hal. - Panie Sutcher, niech pan zajmie pozycje. -Z przyjemnoscia - powiedzial Sutcher, zaciskajac mocniej dlon na karabinie maszynowym. -Prosto przed siebie - powiedzial Matt. - Nie zapalajcie latarek, chyba ze to bedzie konieczne, i nie rozmawiajcie za glosno. Ewentualnej przeszkody mozna sie spodziewac u wejscia po przeciwnej stronie jaskini. Kolumna z Sutcherem na czele a Halem na koncu ruszyla ostroznie przez waski, przypominajacy Styks tunel, idac za coraz intensywniejszym zapachem chemikaliow. -Tam - powiedzial Matt. Niedaleko od nich ledwie widoczne, szarzejace swiatlo rozjasnialo ciemnosc. -Idzcie naprzod - powiedzial Sutcher - ja tu poczekam na wypadek jakichs klopotow. Matt poprowadzil ich do jaskini. Wartko plynacy podziemny potok, olbrzymia trojwymiarowa piramida z beczek, wyrastajaca w gore na ponad siedem metrow, nieprzyjemny, mdlacy, slodki zapach organiczny, ktory wyciskal lzy z oczu, sprzet ochronny wiszacy w szafkach wzdluz skalnej sciany - wszystko to wydawalo sie niezmienione od chwili, kiedy byl tu z Lewisem kilka dni temu. Dal Carabetcie znak latarka, zeby podszedl blizej, i poprowadzil na miejsce jego, a potem Nikki. -W porzadku - powiedzial. - Zrobmy kilka zdjec i pobierzmy probki. -Rutledge! - wykrzyknal Carabetta, wskazujac reka za beczki. - Co tam lezy? Mattowi nie bylo dane odpowiedziec na to pytanie. Uslyszal ogluszajacy ryk, zobaczyl oslepiajace swiatlo i poczul sile, ktorej nigdy jeszcze nie doswiadczyl, i w tej samej chwili oba wejscia do jaskini eksplodowaly. Wnetrze jaskini wypelnilo sie natychmiast duszacym, kwasnym dymem i dlawiacym pylem. W powietrzu przelatywaly glazy o rozmiarach samochodow i odlamki skalne. Matt, odepchniety sila eksplozji w bok, uderzyl calym cialem w skalna sciane. Opadl na podloge jaskini, a pluca wypelnil mu pyl. Spadl na niego deszcz kamieni i odlamkow skalnych. Kamien wielkosci pilki do koszykowki z gluchym odglosem uderzyl go w plecy. Inne odlamki przykryly mu nogi i uderzaly w ramiona z sila lamiaca kosci. W kilka sekund bylo po eksplozji. W jaskini bylo ciemno choc oko wykol, cala byla wypelniona duszacym pylem i smrodem chemikaliow, ktore wlasnie zaczely wyplywac ze stalowych beczek. Matt lezal pod sciana z glowa do polowy uwieziona w odlamkach skalnych. Przycisnal usta i nos do rekawa koszuli, zapewniajac sobie oddychanie troche czystszym powietrzem. W uszach mial nieustajace glosne dzwonienie i czul, ze krwawi z nosa. Gdzies w ciemnosci slyszal ciche jeki. -Nikki? - probowal wolac, ale jego struny glosowe, pokryte kurzem i brudem, wydaly z siebie jedynie charkotliwy dzwiek. Odkaszlnal, splunal, potem znow odkaszlnal i chyba udalo mu sie oczyscic gardlo z osadu. Zauwazyl rowniez, ze bol w plecach jest mocny, ale nie taki, zeby go calkowicie unieruchomic. Prawdopodobnie tylko siniaki. Przejechal dlonia po nosie. Nie byl zlamany, ale rzeczywiscie krwawil - jak mocno, trudno bylo powiedziec. Szybko obmacal sobie rece, ktore wydawaly sie nieuszkodzone, potem nogi, zakopane pod odlamkami skaly. -Nikki? - zawolal raz jeszcze. -Matt? Wydawalo mu sie, ze gdzies po lewej stronie slyszy jej slabiutki, ledwo wydobywajacy sie glos, ale nie byl pewien. Uszkodzone bebenki uszne tlumily dzwiek, ale to, ze nie czuje nigdzie gwaltownego bolu, upewnilo go, ze chociaz bebenki uszne i kosci ucha wewnetrznego pewnie sa opuchniete i potluczone, zaden bebenek nie pekl. To musial byc glos Nikki. Naciagnal koszule na nos i usta, co bardzo ulatwilo mu oddychanie. Z wielkim trudem udalo mu sie przewrocic na bok i zaczal usuwac odlamki skalne z nog. -Nikki? - sprobowal raz jeszcze. Tym razem nie bylo odpowiedzi. Bolaly go poranione z zewnatrz dlonie, czul sie caly poobijany, ale odwalal kamien po kamieniu, az w koncu uwolnil nogi. Wydawalo sie logiczne, ze ktos, kto wysadzil jaskinie w powietrze, liczyl tez na to, ze zapadnie sie strop i dopelni dziela. Ale zapewne, jako ze nie jest przytloczony tonami skaly, do tego nie doszlo. Uwolnil w koncu i rozprostowal nogi. Poczul bol, ale nie taki, jaki wskazywalby na zlamana noge. Zwazywszy na to, czego przed chwila doswiadczyl, byl w miare dobrym stanie. -Nikki... Hal... Jest tu kto? Dzwiek jego glosu odbijal sie slabym echem. Trudno bylo powiedziec, co pozostalo z jaskini i ile jeszcze jest powietrza. Przetoczyl sie na dlonie i kolana i na czworakach szedl po ostrych odlamkach skal w kierunku miejsca, z ktorego, wydawalo mu sie, dobiegl go glos Nikki. Nie zrobil jeszcze kilku metrow, kiedy natknal sie na cialo. Byla to kobieta lezaca twarza w dol, pokryta pylem i gruzem skalnym. Miala znacznie dluzsze wlosy niz Nikki, a jej cialo, w dzinsach i T-shircie, bylo bardzo szczuple - nie mogla wazyc wiecej niz piecdziesiat kilo. Dziewczynka, pomyslal, nie kobieta. Sprawdzil puls na tetnicy szyjnej i okazalo sie, ze serce bije. W tej samej chwili dziewczynka wziela oddech. -Co sie dzieje - mruknal. - Slyszysz mnie? - powiedzial jej do ucha. Nie bylo reakcji. Delikatnie i ostroznie, probujac ustabilizowac jej szyje w jednej pozycji, przewrocil ja na plecy. Siegajac reka przez absolutna ciemnosc, strzasnal jej pyl z wlosow i z twarzy. -O Boze - jeknal, kiedy dotknal dlonia twardych narosli na jej twarzy i czaszce. - O Boze, nie. ROZDZIAL 31 W jaskini panowaly ciemnosci, dreczace, a dla Matta klaustrofobiczne. Opary byly smierdzace, ale niekaustyczne jak opary chloru - w kazdym razie jeszcze nie. Siedzial przez jakis czas, probujac sie uspokoic, oddychajac przez koszule, a przy nim lezala nieprzytomna dziewczyna. Bylo jasne, ze Armand Stevenson i jego sprzymierzency postanowili zakopac gleboko pod ziemia ludzkie dowody swoich wystepkow razem z ich oskarzycielami. Ile jeszcze jest w jaskini takich osob jak ta dziewczyna? - zastanawial sie Matt. W uszach wciaz mu nieprzyjemnie swiszczalo, ale krwawienie z nosa bylo juz chyba znacznie mniejsze. Co kilka sekund kolejny odlamek spadal gdzies na skalne podloze. Strop sie wprawdzie nie zapadl, ale byl niestabilny. Przez pewien czas Matt kleczal, sluchajac stuku spadajacych kamieni i bezskutecznie starajac sie usunac sprzed oczu zwolniony obraz zapadajacych sie budynkow World Trade Center. W koncu zorientowal sie, gdzie jest, skupiajac sie na dzwiekach toczacej sie w potoku wody - potoku, ktory biegl z tylu za skladowiskiem chemikaliow. Nieustajacy dzwiek wody plynacej po kamieniach odbijal sie echem od ciemnosci nocy i dzialal dziwnie uspokajajaco.-Nikki? - zawolal. - Hal? Gdzies po prawej stronie na pewno uslyszal jek. -Fred? Strzasnal resztki kurzu i odlamki kamieni z twarzy i wlosow dziewczyny. Jej waska twarz wydawala sie cala, chociaz z pewnoscia byla okropnie znieksztalcona. Biedne dziecko. Lopatki, sciany klatki piersiowej, ramiona, dlonie, brzuch, miednica, nogi. Z tego, co wyczul, nie doznala powazniejszych obrazen. -Nikki? - zawolal jeszcze raz. - Jest tu kto? Przez jakis czas slyszal tylko odglosy rzeki. I nagle: -Mart?... Matt, to ja. To, co uslyszal, z pewnoscia nie bylo zludzeniem. Glos Nikki, slaby ale dosc pewny, dochodzil gdzies z oddali, z lewej strony. -Nikki, to ja, Matt, jestes ranna? -Slysze... Slysze cie, ale nie rozrozniam slow. Moje uszy... -Wiem - Matt staral sie mowic wolniej, glosniej i wyrazniej. - Moje tez. Pytalem, czy jestes ranna. -Chyba... chyba nieciezko. Dzwoni mi w uszach. Wciaz slysze jakies piski. Zdrowo oberwalam. Chyba nie stracilam przytomnosci, ale troche kreci mi sie w glowie. Ponowny wstrzas mozgu - pomyslal Matt. To okreslenie czesto rzucano dosc lekko, zwlaszcza na oddziale ratunkowym, gdzie urazy glowy nie byly uwazane za nic powaznego, chyba ze towarzyszyla im utrata przytomnosci albo rentgen pokazywal zlamanie kosci czaszki - lub tez tomografia komputerowa wykazywala krwawienie czy obrzek mozgu. Matt pamieta jednak przypadki zejsc smiertelnych. Pamieta rodziny, ktore stracily swoich bliskich na skutek urazow glowy, niekiedy bywal to maly uraz, potkniecie lub upadek albo drobna kolizja samochodowa. Podniosl sie i stanal na skalnym podlozu jaskini. Czul mrowienie w nogach i w plecach, klulo go po zewnetrznej stronie dloni, ale ten dyskomfort dalo sie zniesc - zwlaszcza teraz, kiedy wiedzial, ze Nikki przezyla. -Nikki, mozesz sie podniesc? -Chyba tak. -A chodzic? -Zobacze... Tak, moge chodzic. -Czekaj! - krzyknal nagle. - Nie ruszaj sie! Wiesz, gdzie moze byc twoja latarka? -Co mowisz? -Twoja latarka! -Trzy... trzymalam ja w reku, kiedy wybuchlo. Tu jest tyle odlamkow. Nie mam pojecia, gdzie moze byc. Rozejrze sie dookola i... Jej slowa zanikly w ataku kaszlu. -Przyloz sobie koszule do ust, to pomaga oddychac. Nikki, nie ruszaj sie i mow do mnie. Ja bede szedl w kierunku twojego glosu. Razem poszukamy latarki. Matt zgadywal, ze jest oddalony od niej jakies osiem do dziesieciu metrow. Macajac stopami po kamieniach, wyciagajac rece przed siebie jak potwor Frankensteina, przedzieral sie powoli przez ciemnosc, a Nikki naprowadzala go recytacja slow piosenki country, ktore dobrze znal. -"Ani nitka srebrna, ani zlota igla nie sceruje mego serca..." Matt dwa razy musial oprzec sie na dloniach i kolanach, zeby przedostac sie przez stosy kamieni. -"... i nie osmiele sie utopic smutku w cieplym blasku twoich..." Hej, znalazlam latarke! Chyba dziala. Za chwile promien swiatla przedarl sie przez wiszacy w powietrzu pyl, chwile krazyl, a potem trafil na niego. Kilka sekund pozniej byli juz razem. -Kochanie - powiedzial Matt, kiedy juz sie objeli - tak sie balem, ze jestes ranna albo jeszcze gorzej. Nie moge uwierzyc, ze oni nam to zrobili. Wzial w reke latarke, zeby sprawdzic co z Nikki. Krew leciala jej z przecietej skory w poblizu prawie juz zagojonego drasniecia kuli. Sciagnal skarpetke i przycisnal przeciete miejsce. -Nie jestes ranny? - spytala. - Masz pelno krwi na twarzy. -Krew leciala mi z nosa, ale chyba nie od uderzenia. Raczej uraz po wybuchu. Widze, ze nie masz polamanych kosci. To brzmi dziwnie, ale mamy szczescie. Chyba mysleli, ze zawali sie na nas strop jaskini. Jeszcze moze sie zawalic, bo wciaz spadaja jakies kawalki skal. Nikki poswiecila latarka, rozpraszajac ciemnosc wokol. Z uwagi na unoszacy sie wszedzie pyl widocznosc byla mocno ograniczona. -A co z reszta? -Nie wiem. Ale tam jest dziewczynka - przynajmniej wydaje mi sie, ze to dziewczynka, a nie kobieta. -Co? -Jest nieprzytomna. Natknalem sie na nia, kiedy szedlem cie szukac. I zgadnij, czym ma pokryta twarz i skore czaszki? -Nerwiako-wlokniakami. Matt, to okropne. Jest ciezko ranna? -Chyba nie. Ale jest nieprzytomna. Slyszalem tez jakis meski glos, ktos jeczal w ciemnosci. -Hal? -Nie mam pojecia. Cholernie sie o niego boje. Czy on szedl zaraz za toba? -O ile pamietam, tak. -No to chyba musialby byc gdzies tam, a nie w miejscu, z ktorego dochodzi glos. Hal? Hal, slyszysz mnie? Nikki oswietlila latarka sciany. Jezeli Hal Sawyer szedl za nia, to bylby dokladnie w wejsciu z tunelu do jaskini, gdzie teraz lezal stos olbrzymich odlamkow skalnych i kamieni wypietrzajacych sie az do stropu. -Chyba musi byc tutaj, pod tymi kamieniami - powiedzial Matt. - Hal? Hal, to ja, Matt. Cisza. -Sprobujmy go znalezc, Matt. Powoli przeszli do stosu skal i odwalili pare wiekszych kamieni. Potem spojrzeli na siebie i Matt wzruszyl bezradnie ramionami. Jezeli Hal zostal przygnieciony taka masa skaly, kopiac, nie osiagna niczego, poza tym, ze straca wszystkie sily. -Byl takim dobrym czlowiekiem - powiedzial w koncu Matt. - Ekscentryk i dziwak, ale przeciez dobry. Kochal mame i... kochal mnie od dziecka. -Wiem, Matt. -Nie moge w to uwierzyc. Hal? Do cholery, Hal, odezwij sie, to ja, Matt. Objela go ramionami i przycisnela mocno do siebie. -Stevenson i te inne skurwiele zaplaca za to - powiedzial. Nikki nie chciala mowic mu tego, co bylo oczywiste, ze na razie ich szansa przezycia i zmuszenia kogokolwiek, by zaplacil za cokolwiek, byla bardzo nikla. -Sluchaj - powiedziala - wracajmy do tej dziewczyny. Wygladalo na to, ze kurz troche opada, a swiatlo latarki mocniej przebija sie przez ciemnosc. Dziewczyna lezala tam gdzie przedtem, siedem czy osiem metrow od nich, na plecach, wciaz nieprzytomna. Mogla miec jedenascie lub dwanascie lat, miala dlugie wlosy koloru pszenicy. Jej waska znieksztalcona twarz, kiedys najprawdopodobniej ladna, byla brudna i posiniaczona. Matt w swietle latarki badal ja teraz dokladniej, kiedy uslyszeli jeki gdzies po prawej. Lezal tam mezczyzna, wyprostowany, na plecach, na wpol przytomny, przygnieciony skalami od pasa w dol. Obracal glowa z boku na bok i co kilka sekund probowal bezskutecznie dosiegnac rekami ostrych skal, ktore przycisnely go do ziemi. -O Boze, patrz! - krzyknela Nikki. Nie dalej jak trzy metry od niego lezala dolna polowa jakiegos ciala - buty robocze i kombinezon wystawaly spod olbrzymiego stosu skal. Kawalek dalej lezal twarza do gory jeszcze inny mezczyzna, tylko czesciowo przysypany kamieniami, nieprzytomny, ale oddychajacy. Nikki ruszyla do niego, zostawiajac Matta na jakis czas w ciemnosciach. -O nie, Matt! Szybko - krzyknela, ustawiajac swiatlo, by wydobyc sylwetki mezczyzn z kamieni i brudu. - Tu jest jeszcze jeden. Matt pospieszyl do niej, wzial latarke i ukleknal. Twarz mezczyzny, pokryta pylem, byla okropnie znieksztalcona nerwiako-wlokniakami. Mogl miec nie wiecej jak dwadziescia pare lat, mial przecieta skore na szyi i krwiak tam, gdzie uderzyl kawalek skaly. Oddychal ciezko, a wydobywajacy sie z jego ust szorstki, wysoki swist swiadczyl o tym, ze powietrze przeciska sie wokol jakiejs wiekszej przeszkody. -No i? - spytala Nikki. -Cholera, nie wiem, ale to chyba cud, ze ktokolwiek przezyl. Ta jaskinia miala byc dla nas zbiorowa mogila. Mamy co najmniej jedna osobe martwa i trzy - mojego wuja, Vinny'ego i Carabette - zaginione. Mamy troje nieprzytomnych. Ten, ktory sie tam miota, wyglada jakby naprawde byl ciezko ranny, a oddech tego tutaj nie brzmi za dobrze. Matt siegnal do tylnej kieszeni spodni mezczyzny, wyjal cienki portfel, a z niego prawo jazdy. - Colin Morrissey - przeczytal. - Wiek: dwadziescia dwa lata. Z Wells. -Gdzie to jest? -Jakies piecdziesiat kilometrow stad. -A wiec mamy dwojke z nerwiako-wlokniakami. Myslisz, ze jest ich wiecej? -Nie zdziwiloby mnie to. Na razie nie potrafie jeszcze tego wszystkiego poskladac. Ale jedno wiem. Mamy ograniczona ilosc powietrza zmieszanego z wyziewami, prawdopodobnie toksycznymi, i jedno slabe zrodlo swiatla - baterie, ktore moga skonczyc sie za godzine lub za minute. -Nie za dobrze - powiedziala Nikki. -Musimy znalezc jakies lepsze zrodlo swiatla. Jezeli twoja latarka sie skonczy, zanim cos wymyslimy, to po nas. Musimy znalezc moja latarke. -Moze bysmy najpierw probowali pomoc temu tam biedakowi? -Dobra, masz racje. -Sprobujmy, moze sie uda go odkopac. Jest bardziej swiadomy niz inni. Potem postanowimy, czy ratowac innych, czy szukac twojej latarki. -Dobrze. Wiemy, gdzie jestesmy, to moze lepiej wylaczyc latarke i isc po ciemku. Mezczyzna, mocno zbudowany, lekko lysiejacy, wrzeszczal bez przerwy, kiedy Nikki i Matt odwalali z niego kamienie i odlamki skalne. Oboje wiedzieli, co mu grozi. Miednica, brzuch, krocze, nogi, kregoslup, miesnie - oprocz zlaman i urazow wewnetrznych, mogl nagle umrzec w wyniku zatoru po urazie konczyn. Kiedy usuneli z niego skaly i kamienie, mezczyzna zaczal mowic. Majaczyl, przeklinal, mowil nieskladnie, ale przede wszystkim zional gniewem. -Skurwiale oszusty... Zdechniecie, zdechniecie... Tracy... Kocham cie, Tracy... Nie moge sie ruszac... Skurwysyny... oszusci... -Uspokoj sie, czlowieku - powiedzial Matt. - Powolutku. Jestesmy lekarzami. Pomozemy ci. Nikki, poswiec mi na twarz, moze to cos da. Minela minuta, podczas ktorej najpierw Matt, a potem Nikki probowali dotrzec do mowiacego nieskladnie mezczyzny. Pierwszej udalo sie Nikki. Polozyla mu reke pod glowe, a Matt cofnal sie z latarka, tak ze teraz swiecila zarowno na twarz Nikki, jak i na twarz ofiary. -Nazywam sie doktor Solari - powiedziala lagodnym glosem. - Rozumiesz? -Doktor - mruknal. -Tak. Jak sie nazywasz? -Nazywasz... Sid - odparl belkotliwie, potrzasajac glowa, jakby chcial sobie rozjasnic umysl. -Sid, co sie tu stalo? Skad sie tu wziales? -Oszukali mnie... Lobuzy... Nikki uniosla lekko jego glowe i strzasnela mu resztki pylu z twarzy. Zareagowal na jej dotyk. Przestal ruszac glowa i utkwil w niej oczy. -Sid, czym sie zajmujesz? Kto cie oszukal? -Czy pani naprawde... jest lekarzem? -Tak. -Moje nogi... Nie czuje nog. Matt zbadal obie nogi mezczyzny, potem spojrzal na Nikki i ponuro pokrecil glowa. -Zbadamy cie, a potem zrobimy, co bedziemy mogli - powiedziala. -Co... Co sie stalo? -Byl wybuch. Jestesmy w jaskini, w ktorej przechowuje sie chemikalia. Oba wyjscia sa zablokowane. Ten, kto to zrobil, chcial nas zabic, ale strop sie nie zawalil. Wiec jestesmy tu razem. Mamy tylko te jedna latarke, wiec bedziemy ja wlaczac i wylaczac. Rozumiesz? -Jest... pelno latarek... Wielkich... -Co? - wykrzykneli razem Nikki i Matt. -Szafka po drugiej stronie potoku. Rekawiczki, swiatla, maski gazowe, apteczka, narzedzia. Sid zaczal gwaltownie kaszlec. Nikki podniosla go i oparla o swoje kolano, probujac nie ruszac okolicy nizszych kregow piersiowych, gdzie jak sie wydawalo, jego rdzen kregowy jest albo ucisniety, albo uszkodzony. -Kim jestes? - spytala Nikki. -Jestem... tutaj straznikiem. Tommy... Gdzie jest Tommy? Nikki spojrzala na nieruchome nogi wystajace spod ton skal. Sid powiodl oczami za jej spojrzeniem. -O cholera... Nie... Oszukancze skurwiele. Cholera. On mial male dziecko. -Ludzie z kopalni cie oszukali? - spytal podekscytowany Matt. -Nie - powiedzial Sid stanowczo. - To Grimes i jego kolesie. -Za co ci zaplacili? -Tylko za to, zeby nie patrzec... kiedy oni tu pracuja. Myslalem, ze chce to wszystko... zakopac z powodu tych facetow, ktorzy pojawili sie tu w zeszlym tygodniu... Nikt nie mowil o tym, ze tu beda jacys ludzie, kiedy to wszystko wybuchnie... A zwlaszcza my... Cos nam wstrzykneli, stracilismy przytomnosc i tak nas zostawili. Pani doktor, moje nogi. Musi mi pani pomoc. Tuz obok dziewczyna i Colin Morrissey zaczeli glosno jeczec. -Nie wiem, co ci podali, ale chyba przestaje dzialac - powiedziala Nikki. - Matt, musimy sprawdzic, co jest w tej szafce. -Nie zostawiajcie mnie - zawolal Sid. - Nie moge ruszac nogami. -Wrocimy do ciebie. Nikki ostroznie polozyla jego glowe, chwycila Matta pod reke i razem okrazyli stos beczek, z ktorych wiele bylo peknietych, a ich oleista zawartosc wylewala sie na kamienna podloge jaskini. Co dziwne, wiele z nich, wiekszosc na samym dole piramidy, bylo nienaruszonych. -Jak przypuszczasz, dlaczego Grimes uspil ich jakims zastrzykiem, a nie kulka w glowe? - spytala Nikki. -Chyba zakladal, ze istnieje odlegle prawdopodobienstwo, ze ktos zacznie tu kopac i nas znajdzie. Wtedy nie byloby zadnych dowodow, ze nas zamordowano. Moze jakas wycieczka albo szaleni obroncy srodowiska naturalnego, ktorzy mieli to nieszczescie, ze znalezli sie w niewlasciwym miejscu w niewlasciwym czasie. Przeciez kopalnie bez wybuchow to jak Swieto Dziekczynienia bez indyka, zwlaszcza ta kopalnia. Potok, szeroki moze na trzy metry, plynal z lewej strony niezbyt szybkim nurtem, a jego lustro bylo jakies trzydziesci centymetrow ponizej powierzchni jaskini. W poprzek niego biegly dwa plaskie mostki z drewnianymi poreczami, ale jeden zniszczylo kilka ogromnych odlamkow skaly. Woda w potoku z trudnoscia oplywala te przeszkode, a za zapora z mostu i skal pryskala nad kamiennym nabrzezem na podloze jaskini. Drugi mostek wydawal sie nieuszkodzony. -Jezeli jaskinia zacznie sie napelniac woda - powiedzial Matt - jak sadzisz, co sie stanie najpierw? Udusimy sie czy utopimy? -Znajdziemy stad droge wyjscia, doktorze Rutledge - odparla stanowczo. - Dalsze proby negatywnego myslenia z panskiej strony spotkaja sie ze zdecydowanym odporem. -Moze spytam inaczej. Jak sadzisz, czy powinnismy tracic tlen na to, zeby sie stad wydostac, czy zeby sprobowac ustabilizowac stan rannych? -Moglbys tak po prostu ich zostawic? -Chyba nie. -To dlaczego pytasz? -Mialem nadzieje, ze mnie utwierdzisz. Szafka z twardego, wytlaczanego plastiku byla tam, gdzie powiedzial Sid. Przymocowana do skalnej sciany, miala okolo dwoch metrow wysokosci, co najmniej tyle samo szerokosci i chyba pol metra glebokosci. Znalezli w niej cztery potezne reflektory na baterie, trzy maski gazowe, maski chirurgiczne, roznorodne narzedzia, liny, tasmy, jakis kombinezon ochrony i duza, dobrze zaopatrzona apteczke. -No, to wracamy do roboty - powiedzial Matt, zakladajac na twarz maske chirurgiczna i podajac maske Nikki. - Jestes gotowa zabawic sie w doktora? -Zaczynamy. Sprawdzili potezne latarki - wszystkie dzialaly - i zaniesli je do rannych razem z apteczka. Po drodze zorientowali sie troche lepiej w stanie jaskini. Oba wejscia, oddalone od siebie moze o trzydziesci metrow, byly zupelnie zablokowane masa skalna i kamieniami. Wiekszosc beczek z odpadami chemicznymi wciaz stala na srodku jaskini, chociaz juz nie jedna na drugiej. Strop, okolo siedmiu metrow nad nimi, trzymal sie jakos, zostawiajac im spora ilosc powietrza, chociaz mocno zanieczyszczonego wyziewami z beczek. -Trudno powiedziec, co to swinstwo robi z naszymi plucami - powiedzial Matt. -Tym chyba nie powinnismy sie teraz zbytnio martwic. Od kogo chcesz zaczac? -Uraz gardla Colina Morrisseya wyglada groznie, ale moze sie najpierw zorientujemy, czy nie ma tu kogos innego, moze kogos jeszcze nie znalezlismy - poszukamy Hala, Vinny'ego i Freda. Potem moglibysmy wszystkich przeniesc w jedno miejsce, ocenic ich stan i zobaczyc, co sie da zrobic. Pyl skalny i kurz wciaz powoli osiadaly na wszystkich powierzchniach, ale kazdy ich krok wzniecal i wzbijal w powietrze nowe tumany. Coraz glosniej slychac bylo okrzyki bolu, a wsrod nich prosby o pomoc. Matt i Nikki ulozyli sprzet obok dziewczynki, ktora zaczela wykonywac jakies bezladne ruchy. Potem kazde z nich, z potezna latarka w rece, ruszylo w glab jaskini, sprawdzajac, czy gdzies nie leza jakies ciala. -Tutaj! - wykrzyknal Matt, kiedy juz przejrzeli kilka metrow kwadratowych. Fred Carabetta, na wpol przytomny, lezal na brzuchu, z glowa przekrecona w jedna strone, przywalony sterta kamieni i skal, ktore przykrywaly go od plecow az po stopy. Z lewego ucha saczyla mu sie krew, a jego twarz wygladala, jakby przed chwila stoczyl kilkunastorundowa walke bokserska. -Pomocy... pomozcie... mi - jeczal w kolko. -Fred, to ja, Matt. Slyszysz mnie? -Slysze... cie... Pomoz... mi... -Czy najpierw go stad wydostac, czy szukac innych? - spytala Nikki. -Potrzeba nam wiecej rak do pracy. -Robimy to, co mozemy, Matt. -W takim razie sprobujemy go uwolnic. Fred, teraz odwalimy z ciebie te skaly. Stos, ktory przywalil Carabette, byl znacznie mniejszy i latwiejszy do usuniecia niz to, co zawalilo sie na sparalizowanego ochroniarza. Kiedy jednak zdjeli z niego kamienie i skaly, oboje byli mocno spoceni i z trudem oddychali. Kiedy przewracali go na plecy, Carabetta krzyknal z bolu. Na ten widok oboje az sie skrzywili. Jego czarne spodnie dresowe i koszula byly nasiakniete krwia, ktora saczyla sie rownomiernie z rany po prawej stronie krocza. -Tyle tu kamieni, ze nawet nie ma gdzie ukleknac - powiedzial Matt. - Sprobujmy go przeniesc tam, gdzie leza inni, i wtedy nad nim popracujemy. -Wyteze wszystkie sily. -Fred, teraz cie przeciagniemy tam, gdzie bedzie wiecej miejsca, zeby ci pomoc. Przenoszenie ogromnego mezczyzny to nie byly przelewki. W koncu im sie udalo, kiedy oboje chwycili go za nadgarstki i przeciagali metr po metrze, obok dziewczyny, ktora teraz bezladnie poruszala konczynami, a potem polozyli tam, gdzie lezal ochroniarz i mezczyzna z syndromem Belindy. Wyczerpani po wysilku i przez oddychanie w maskach chirurgicznych, stali bez ruchu przez minute, pochyleni, z dlonmi na kolanach, probujac zlapac oddech. -Koniec z deserami dla Freda - dyszal Matt. W tej samej chwili z ciemnosci, zza wysokiego odlamka skalnego, wylonila sie jakas postac i z dzikim wrzaskiem rzucila sie na Nikki, ktora upadla na plecy i zbila jedna latarke. Nikki krzyknela z bolu, kiedy mocno zbudowana kobieta, ktora ja zaatakowala, usiadla jej na piersiach i zacisnela dlonie na gardle. W resztce swiatla z drugiej latarki Matt z latwoscia rozpoznal geste narosla nerwiako-wlokniakow pokrywajace cala twarz kobiety. Rzucil sie w jej kierunku, uderzajac ja w reke i przewracajac na podloge jaskini. Warczac i plujac, zaczela go bic po twarzy i szyi i kilka razy cios doszedl celu. Matt uderzyl ja w twarz, najpierw otwarta dlonia, a potem z calej sily piescia. Pierwszy raz w zyciu w ten sposob kogos uderzyl. Kobieta, oszolomiona, przysiadla na ziemi. Matt przycisnal jej gardlo kolanem, zdarl z niej bawelniana koszule robocza i jednym rekawem zwiazal jej rece, a drugim nogi w kostkach. Potem za pomoca tasmy znalezionej w apteczce zwiazal ja tak, zeby sie nie mogla ruszac. -W porzadku? - spytal, zwracajac sie do Nikki. -Lewa kostka - jeknela z bolu. - Skrecilam sobie bardzo mocno kostke, kiedy upadlam. -Jeszcze gdzies boli? -Nie jest najgorzej. Uklakl obok niej i przyjrzal sie urazowi. Kostka zaczela puchnac od zewnetrznej strony. Oprocz tego, byla bardzo bolesna przy dotyku. Jezeli nie zlamala sobie kosci strzalkowej, na pewno miala zerwane wiezadla. Tak czy inaczej, mimo najlepszych checi, juz nie byla w stanie sie poruszac. Nikki jeknela cicho, kiedy Matt owijal jej staw skokowy gaza. Potem aktywowal worek z lodem chemicznym i przymocowal do stawu bandazem. Drugi bandaz owinal wokol stopy i kostki. Z wielkim wysilkiem Nikki odwrocila sie na dlonie i kolana. -Chodzmy zobaczyc, co z Fredem - powiedziala. - Nie wiem, jak dlugo jeszcze pozyje. -Dasz rade? -Sprobuje - odparla, krzywiac twarz w grymasie bolu. -Wezme tasme klejaca i zwiaze rece tym pozostalym dwojgu, kiedy ty bedziesz sprawdzac co z Fredem. Boje sie, zeby nas nie zaatakowali jak ta Tarzana, kiedy sie zbudza. Boze, jak ty wygladasz! Nikki, poruszajac sie powoli i z bolem na czworakach, ustawila dwie mocne latarki na kamieniach, wyjela dwie pary rekawiczek gumowych z jeszcze nie otwieranej paczki i zabrala sie do pracy. Rekami i nozyczkami do bandazy rozerwala odziez Carabetty. Jezeli jeszcze nie byl we wstrzasie, byl blisko. Twarz mial pobrudzona, blada, zakrwawiona i spocona, puls niepokojaco przyspieszony i ledwie wyczuwalny. Na jego miesistym ciele i sloniowatych nogach znalazla jeszcze cztery czy piec innych rozciec skory, z ktorych saczyla sie krew, ale najwiekszych klopotow mozna sie bylo spodziewac po kilkucentymetrowej ranie cietej w okolicy krocza, skad nieprzerwanie plynela ciemna struzka krwi. Matt wrocil zdyszany. -Tetnicza? - spytal. -Chyba zylna. Jestes wiekszy. Moze bys przycisnal. Matt polozyl kilka gazikow na ranie i oparl sie na nich dlonia z calej sily. Gruba warstwa tluszczu w kolorze szafranu pod skora Carabetty utrudniala uciskanie z wlasciwa sila. Spod prowizorycznego opatrunku wciaz lala sie krew. Tymczasem swiszczacy oddech Colina Morrisseya wrozyl coraz gorzej. -Potrzebujemy wiecej rak do pracy - powiedzial jeszcze raz Mart, kiedy Nikki na czworakach przesunela sie, zeby sprawdzic, co z Colinem. -Mamy to, co mamy - powiedziala przez ramie. - Matt, ten facet tez wyglada nieciekawie. Dlugo nie pozyje, jezeli nie zrobimy mu tracheostomii. -Chyba nie da sie powstrzymac tego krwotoku uciskiem. Przypuszczam, ze to uszkodzenie zyly odpiszczelowej. -Co jeszcze mozemy zrobic? -Wlozyc waski bandaz pod zyle i zawiazac. -Robiles kiedys cos takiego? -Jezeli liczyc lekcje anatomii porownawczej na zdechlym kocie, to tak. A ty? -No coz, rok na chirurgii i rozcinanie nic nie czujacych wiele mnie nauczylo. -No to sprawa zalatwiona. Ja ci bede asystowac, a ty przystepuj do dziela. -A co z Colinem? -Na razie oddycha. Ale jesli nie zatrzymamy tego krwawienia, Freddy odplynie. -Dobrze, w porzadku. Matt utrzymywal ucisk na rane, a Nikki otworzyla apteczke i wyjela waski bandaz opatrunkowy i pincete z zaostrzonymi koncowkami do wyjmowania drzazg. -Sa jakies zaciski? - spytal Matt, majac na mysli samozaciskajace sie hemostaty. -Nie widze. -Skalpel? -Nie. -Nowokaina? Ksylokaina? -Chcialbys. Czekaj, tu jest jednorazowy skalpel. -Dzieki i za to. Fred, slyszysz mnie? -Pomozcie... mi... Matt stwierdzil, ze nie ma co mu wyjasniac medycznych szczegolow zabiegu. Zblizyl usta do jego ucha. -Fred, to bedzie bolalo - powiedzial dobitnie. - Nikki, jak tam kostka? -Nic nie czuje. Jezeli nie robie szybkich ruchow, da sie wytrzymac. Chyba jednak nie bede mogla stanac na tej nodze. -Wiesz co, ja bede tu naciskac i przytrzymam ci latarke, ale bedziesz sobie musiala sama poasystowac. -Boje sie - powiedziala nagle. -Wiem - odparl Matt. - Nie ufalbym ci, gdybys sie nie bala. Sprez sie i zrob to szybko. -Chyba powinnam otworzyc tutaj szerzej pole operacyjne. -Otworz. Nikki wzruszyla ramionami i wykonala glebokie, dziesieciocentymetrowe naciecie pod katem prostym w stosunku do rany. Krew zaczela sie saczyc z krawedzi skory na nacieciu i z jasnozoltej tkanki tluszczowej ponizej. -Jezus, Maria! - ryknal Carabetta, kiedy zaczela mu rozcinac skore. - O cholera! Nikki, slyszac te wrzaski, cofnela sie, ale Matt pokrecil glowa. -Uda ci sie - powiedzial twardo. -W porzadku - odparla. - Nacisnij ponizej naciecia, z calej sily. Popatrz, tu mamy te zyle - prawie zupelnie rozerwana. To cud, ze on wciaz zyje. -To ty jestes cudem natury. Podwiaz ja - gore i dol - potem bedziemy mogli przejsc do tego, ktory ma klopoty z oddychaniem. Za plecami slyszeli coraz ciezszy oddech Colina. -Jezeli ten facet i dziewczynka sa tak samo szaleni jak Tarzana, bedziemy mieli rece pelne roboty, kiedy sie zbudza - powiedziala Nikki. -Ten facet, potem tamten facet, potem dziewczynka - powiedzial Matt. -W porzadku. Nikki palcami i tepym koncem szczypcow najpierw usunela troche tkanki wokol i pod spodem uszkodzonej zyly. Potem przez tunel, ktory utworzyla, przecisnela pod zyla koncowki dwoch kawalkow bandaza. Przy kazdym ruchu Fred krzyczal, ale jego reakcja na bol byla coraz slabsza. Sporo krwi juz mu sie wsaczylo w ubranie i w pokryta kurzem podloge jaskini. Jezeli nie uda im sie zatrzymac krwawienia, za minute lub dwie powoli zacznie tracic przytomnosc juz na dobre - moze wczesniej, moze pozniej. -Swietnie ci idzie - zachecal ja Matt - zrob wezel na dolnym podwiazaniu, a ja ucisne z drugiej strony. Jak na kogos, kto od ladnych paru lat nie dotykal zywego pacjenta, idzie ci naprawde wspaniale. -No, pozwol dziecinko - mruczala Nikki do zyly, delikatnie przesuwajac na wlasciwe miejsce drugi bandaz. - Tylko nie rozerwij sie do konca, prosze. -Udalo ci sie! Udalo ci sie! -Mam nadzieje, bo zaraz bede konczyc. Nikki mocno zawiazala bandaze, a za chwile Matt zwolnil ucisk. Troche krwi saczylo sie z naciecia, ale obszar wokol naderwanej zyly byl suchy. Zyle odpiszczelowa zazwyczaj pobiera sie do bypassow serca. Zyly oboczne przejmuja zadanie i przez nie krew wraca do serca. Jezeli Carabetta wyjdzie z tego calo i wydostanie sie z jaskini - jedno i drugie jest jeszcze watpliwe - moze nie bedzie nawet odczuwal zadnych skutkow procz sporadycznego puchniecia kostki. -Ladna robota - powiedzial Matt. - Obejscie tej zyly i niezerwanie jej do konca to bylo naprawde cos. W tej samej chwili uslyszeli, ze oddech Colina Morrisseya zrobil sie bardzo swiszczacy i ciezki. -Chyba bedziemy musieli mu zrobic tracheostomie - powiedziala Nikki. - Moglbys pojsc i sprawdzic, co z nim? -Moglbym, ale ktos musi wciaz uciskac rane Freda. -Ja bede uciskac - powiedzial glos gdzies za nimi. Starsza kobieta, poobijana tak jak cala reszta, wyczolgala sie z tej czesci jaskini, ktorej jeszcze nie sprawdzili. -Niech pan idzie sprawdzic, co z tym chlopcem - powiedziala. - Ja zrobie co w mojej mocy. Nazywam sie Ellen. Ellen Kroft. ROZDZIAL 32 Nikki wiedziala, ze ma zlamana noge w kostce, czula, jak strzela jej kosc, i pamietala eksplozje bolu, kiedy kobieta, ktora Matt nazwal Tarzana - siedemdziesiat lub osiemdziesiat kilogramow wagi - skoczyla na nia znienacka. Teraz, zagryzajac warge, za wszelka cene starala sie zwalczyc bol. Byli w trudnej sytuacji, poniewaz mieli ograniczona ilosc powietrza i zadnej oczywistej drogi wyjscia z jaskini. Nie powinna stawac sie ciezarem dla reszty.Nowoprzybyla, Ellen Kroft, wlasciwie w dobrym stanie fizycznym, uciskala rane Carabetty, podczas gdy Matt w braku stetoskopu przylozyl ucho do klatki piersiowej Colina Morrisseya. -Sadze, ze wdycha dosc powietrza, przynajmniej na razie. Chyba rowniez wychodzi ze spiaczki. -Miejmy nadzieje, ze okaze sie normalny, kiedy sie wybudzi. -Z opuchnieta tchawica, ktora prawie nie przepuszcza powietrza, chyba nie bedzie nam stwarzal wielkich problemow. Jak twoja noga? -W porzadku - powiedziala Nikki moze troche za szybko. Potem dodala: - Troche boli. -Mozesz na niej stanac? -Chyba... chyba nie. -Przygladalam sie, jak pracujecie nad tym mezczyzna tam z tylu - powiedziala Ellen, wskazujac gestem reki na ciemnosc po prawej stronie. - Jestescie lekarzami? -Nazywam sie Matt Rutledge, jestem internista z Belindy, a to jest Nikki Solari z Bostonu. Jest anatomopatologiem. -Ile osob tu jeszcze jest oprocz nas? -Wie pani, ze ktos tu jeszcze jest? -Nie. Przez jakis czas bylam zwiazana, a potem cos mi wstrzyknieto i zemdlalam. Kiedy sie ocknelam, bylam pokryta pylem i odlamkami skalnymi. Przypuszczam, ze Grimes mnie rozwiazal, kiedy bylam nieprzytomna, a potem wysadzil jaskinie. Jest tutaj szefem policji. -Tak, dobrze wiemy, kim on jest. Ma pani slusznosc co do niego. Oprocz tego faceta i naszej czworki sa tu jeszcze dwie osoby, dziewczyna i kobieta, ktore maja na twarzach takie narosle jak on. Chyba nie sa ciezko ranne, ale kobieta wpadla w szal. Na razie ja zwiazalismy. Dziewczyna jest wciaz nieprzytomna. - Matt sciszyl glos. - Mamy jeszcze dwoch ochroniarzy z kopalni, o tam. Jeden nie zyje, a drugi jest prawdopodobnie sparalizowany. -I jeszcze dwoch mezczyzn, ktorzy z nami przyszli, ale nie mozemy ich znalezc - dodala Nikki. -Wiecie, dlaczego Grimes to zrobil? - spytala Ellen. -Nie wiem, czemu pania w to wciagnal - odparl Matt - ale jak pani widzi, miejscowa kopalnia skladuje tu nielegalnie odpady chemiczne. Mielismy wlasnie cala historie ujawnic. Grimes siedzi w kieszeni zarzadu kopalni. Nie padlo ani slowo o smiertelnej chorobie Kathy wywolanej prionami, a Nikki czula, ze wyjasnienia Matta dotyczace kopalni nie sa calkowicie zadowalajace. -Nie chce wprowadzac zametu - podjela - ale Matt nie powiedzial o tym, ze sporo osob w tej okolicy cierpi na zespol chorobowy ujawniajacy sie strasznymi naroslami na twarzach i postepujaca paranoja. Matt uwaza, ze to ma cos wspolnego z chemikaliami. Ja nie jestem tego pewna. Czy pani ma cos wspolnego z kopalnia? -Nie, nigdy przedtem nie bylam w tej okolicy. -No wiec, skad sie pani tu wziela? -Wierzcie lub nie, ale przyjechalam tu, poniewaz jakis mezczyzna wlamal sie do mojego domu w Glenside w stanie Maryland i grozil, ze zabije moja wnuczke, jezeli nie zrobie tego, czego zazadal. Dowiedzialam sie, kim jest, i dotarlam za nim tutaj, do miasteczka Tullis, ale chcialam mu sie najpierw przyjrzec, by sie upewnic, ze to ten sam czlowiek. Wasz komendant policji mial mi w tym pomoc, a potem spisac moje zeznania, ale nigdy do tego nie doszlo. -Nie rozumiem - powiedzial Matt, odwracajac sie, by sprawdzic, co z Morrisseyem. - Kim byl ten mezczyzna, za ktorym pani przyjechala? -Nazywa sie Sutcher. Vinyl Sutcher. Nikki i Matt, kompletnie zaskoczeni, popatrzyli na siebie bez slowa. -Moze opowiedzialaby nam pani cos wiecej - powiedziala Nikki. Fred Carabetta powoli tracil przytomnosc. Jego rownomierne glosne oddechy z pochrapywaniem w tle tworzyly ilustracje dla opowiesci Ellen o tym, co robila w komisji Omnivaxu, o Lynette Marquand i jej politycznie zabarwionym przyrzeczeniu danym spoleczenstwu amerykanskiemu, o jej przerazajacym spotkaniu z Vinylem Sutcherem, a w koncu o rezultatach dociekan Rudy'ego Petersona na temat prawdziwych zrodel goraczki z Lassy. Kiedy skonczyla, przez jakis czas panowalo milczenie. Matt zamknal oczy i zobaczyl przed soba wirujacy kalejdoskop wspomnien, szukal czegos... Czegos, co mial tuz pod powierzchnia pamieci. Nagle otworzyl oczy i spojrzal na kobiety z ponurym wyrazem twarzy. -Szczepionka przeciwko goraczce z Lassy byla testowana tu, u nas - powiedzial. -Co? -Nie wiem dokladnie kiedy. Bylem wtedy na studiach, jeszcze zanim wrocilem tutaj do pracy. Jakas firma farmaceutyczna placila lekarzom w dolinie za kazdego pacjenta, ktorego zdolaja przekonac do zastrzyku. Kiedy wrocilem, zeby rozpoczac tu praktyke, kilku starszych lekarzy zartowalo z tego kiedys w stolowce szpitalnej. Tutaj zaden z nich nigdy nie widzial przypadku goraczki z Lassy, a teraz, kiedy zaszczepili pol miasta, na pewno juz zaden nie zobaczy. Zartowali sobie z tego. Kilku z nich w ogole nie mialo pojecia, ze taka choroba istnieje, mimo to namowili spora grupe swoich pacjentow na zastrzyk. Chyba pamietam, mowili, ze dostawali sto dolarow za kazda osobe, niektorzy dzielili sie pieniedzmi z pacjentami. O ile wiem, to bylo zgodne z prawem - lekarze i pacjenci sa przewaznie wynagradzani za udzial w badaniach naukowych lub testowaniu lekow. Nie wiem, ile osob w dolinie dostalo taka probna szczepionke. -Czterysta - powiedziala Ellen. - Czterysta osob w roznym wieku. Widzialam podsumowanie badan na grupie pacjentow, ale nigdy nie probowalam dociec, gdzie te badania przeprowadzano. -Kiedy to bylo? - spytala Nikki. -Nie pamietam - odparl Matt. - Moze dziesiec lat temu. -O Boze! -Co? -Nie rozumiesz, Matt? Priony. Okres latencji miedzy kontaktem z czynnikiem chorobotworczym a wystapieniem objawow choroby moze wynosic dziesiec lat albo wiecej. Stad wzial sie syndrom Belindy - ze szczepionki, a nie z tych beczek z trucizna. Kultury tkankowe komorek, na ktorych hodowano wirusa, musialy byc od poczatku zanieczyszczone prionami. Prawdopodobnie uzywano tkanki malpiej. Jezeli tak, to moze malpy, od ktorych pochodzily komorki, mialy w organizmach priony. -Ale... -Caly czas miales racje co do tego, ze kopalnia skladuje tu odpady toksyczne. Miales racje i z pasja dawales wyraz swoim przekonaniom. Grimes wiedzial o tym skladowisku i prawdopodobnie to on podlozyl ci karteczke pod drzwi, popychajac cie w tym kierunku, tak zeby ci nigdy nie przyszlo na mysl szukac prawdy o przypadkach, ktore odkryles. -Ale dlaczego mialby to robic? -Musi miec udzialy w szczepionce. -Jezeli tak - powiedziala Ellen - niedlugo bedzie niezwykle zamoznym czlowiekiem. Lasaject jest jednym z najdrozszych skladnikow Omnivaxu. W przyszlym roku, zwlaszcza jesli procz noworodkow szczepieniu zostana poddane starsze dzieci i dorosli, zuzyje sie dziesiec milionow dawek. A co z tymi prionami? Co to jest? -To czasteczki bialka, ktore powoduja chorobe szalonych krow i inne schorzenia neurologiczne - powiedziala Nikki. - Sadzimy, ze sa odpowiedzialne za schorzenie tego mezczyzny, tej kobiety, ktora mnie zaatakowala, jak rowniez dziewczynki. Objawy nie wystepuja od razu, gdy priony wnikna do ustroju czlowieka, czasami trwa to latami i nie ma zadnego sposobu, by stwierdzic, czy ktos nie majacy objawow zarazil sie ta choroba. -Sadzicie, ze wszyscy, ktorzy otrzymali szczepionke, zachoruja? -Nie wydaje mi sie. Ci, ktorzy choruja, maja prawdopodobnie jakas predyspozycje genetyczna, ktora usposabia ich, by priony zadzialaly. W Wielkiej Brytanii, pomimo ze setki tysiecy ludzi jadly wolowine zakazona prionami, stwierdzono stosunkowo nieliczne przypadki choroby szalonych krow. -Jak sadzicie, ile osob z tych czterystu zapadlo na te chorobe? Nikki wzruszyla ramionami. -Pomyslmy - powiedziala. - Zetknelismy sie z szescioma przypadkami, lacznie z ta trojka. Jezeli, powiedzmy, jeszcze szesc zniklo z powierzchni ziemi dzieki Grimesowi i jego ludziom, prawdopodobnie mamy do czynienia z dwunastka. -Trzy procent - powiedziala Ellen. -Liczba moze byc wyzsza niz ta, ktora odnosi sie do choroby szalonych krow - powiedzial Matt - ale nie mozna ocenic reszty narazonych, poniewaz nie wiemy, do jakiego stopnia zmienny jest okres wylegania choroby. Poza tym u Brytyjczykow zakazenie prionami nastapilo droga pokarmowa. Tym ludziom je wstrzyknieto. -Trzy procent to minimum - powiedziala Ellen. - To okropne. Wiecie moze, jaki dzisiaj dzien i ktora godzina? -Dwudziesty osmy - powiedzial Matt, spogladajac na zegarek. - Pol do drugiej w nocy. A dlaczego? -Poniewaz dzisiaj, o trzeciej po poludniu, pierwsza dama bedzie celebrowac pokazywana na zywo w telewizji uroczystosc, podczas ktorej pani minister zdrowia i opieki spolecznej zaszczepi Omnivaxem pierwsze dziecko, czterodniowe niemowle. Dziewczynka bedzie zaszczepiona w przychodni zdrowia w Anacostii, w Waszyngtonie. Tuz potem pediatrzy w calym kraju zaczna podawac Omnivax swoim pacjentom. Szczepionka czeka w lodowkach. -I prawdopodobnie zadne z tych dzieci natychmiast nie zachoruje - powiedziala Nikki ponuro. - Nie bedzie ostrzezenia, ze cos jest nie tak. -Niektore zachoruja - powiedziala Ellen. - U pewnego procenta dzieci wystepuja powiklania poszczepienne, u niektorych reakcje sa powazne, bywaja nawet smiertelne. Pediatrzy i naukowcy oraz producenci lekow mowia nam, ze ich zycie to danina, ktora skladamy na oltarzu dobra wyzszego. I sadze, ze beda tak mowic, dopoki to nie dotknie dziecka ktoregos z nich. Najwazniejsze pytanie, ktore dreczy mnie, i nie tylko mnie, w zwiazku ze szczepieniami, jest takie: kto bedzie w stanie stwierdzic, co sie stanie piec lat po zaszczepieniu dziecka albo za dziesiec - zwlaszcza teraz, kiedy zaangazowalismy sie w Omnivax? -Ta trojka moze odpowiedziec na to pytanie - powiedzial Matt. - Grimes musial sobie zdawac sprawe z tego, ze szczepionka jest trefna. Jednakze, majac na uwadze przyszle zyski, postanowil pozbyc sie wszystkich, ktorzy zapadli na te chorobe, by nie ujawnic prawdy lub nie ryzykowac, ze ktos z nas, kto zetknal sie z dostateczna liczba przypadkow, zlozy te ukladanke w calosc. To mu daje dziesiec lat, zanim uderzy nastepna fala gabczastego zwyrodnienia mozgu i nerwiako-wlokniakow. -Moze fala - powiedziala Nikki - ale raczej huragan. -Mowilas, Nikki, o przeswiadczeniu Kathy, ze ktos ja sledzi i chce ja zabic. Coz, moze to byla prawda. Uwazam, ze Grimes namierzyl kazdego pacjenta z pierwszej grupy badawczej. Ta trojka to moze byc resztka pozostalych przy zyciu z tym schorzeniem. -Musimy powstrzymac podawanie tej superszczepionki - powiedziala Ellen. -Ellen - odezwala sie Nikki lagodnie. - Grimes jakos to zalatwil, zeby twoj znajomy Sutcher zaangazowal sie u nas jako ochroniarz. Jestem niemal pewna, ze to wlasnie on uruchomil przelacznik, ktory wysadzil wejscia do jaskini. To cud, ze nie zawalil sie na nas strop. Taki byl najprawdopodobniej ich zamiar. Jestesmy tu jednak zamknieci na glucho w samym srodku gory. Nie ma drogi wyjscia. -Jest, musi byc - zaprzeczyla Ellen z ponura pewnoscia siebie. -Oby pani miala racje - powiedziala Nikki. - Jestesmy tu juz jakis czas i nic nam nie przychodzi do glowy. Chyba juz mozna zwolnic ucisk. Ellen odsunela reke. Oprocz niewielkiej ilosci krwi, ktora saczyla sie po skorze, otwarta rana ponizej krocza Carabetty byla sucha. Nikki, milczac, upakowala ja sterylnymi gazikami i czesciowo zamknela plastrem. Urzednik BBHP zareagowal na ten bolesny zabieg ledwo zduszonym jekiem. -Ellen ma racje - powiedzial zdecydowanie Matt, zaciskajac piesci. - Jest stad droga wyjscia, poniewaz musi byc. Za duzo ryzykujemy, zeby tak siedziec i czekac na zmilowanie boskie, wiedzac, ze nikt nie przyjdzie nas uratowac. -Uwazasz, ze mozemy sie odkopac? Matt, te skaly waza po sto albo i tysiace kilogramow. A ja nawet nie potrafie postawic kroku bez czyjes pomocy. -Wiem, ale my sie tym zajmiemy, Ellen i ja. Moze dziewczyna, kiedy sie ocknie, albo nawet Tarzana, jesli potrafimy ja uspokoic. Jaki mamy wybor? -Moze jest inny sposob - powiedziala Nikki. - Ten potok. On skads przyplywa i dokads odplywa. Matt natychmiast podchwycil te mysl. -Chyba wyplywa po prawej stronie uskoku, od ktorego przyszlismy - powiedzial ze sladem poruszenia w glosie. - Ale plynie bardzo dlugo pod ziemia i po czesci stromo w dol, czyli stad droga wiedzie w gore pod prad. Chyba nikt z nas sobie z tym nie poradzi. -Moze wiec jest droga wyjscia w przeciwnym kierunku. Matt spojrzal na jedna kobiete, pozniej na druga, probujac sobie wyobrazic, jak moglaby wygladac taka droga - i jak moglaby sie skonczyc. Przypomnial sobie sciskajacy w dolku paniczny lek, ktory czul, przeciskajac sie przez niskie tunele. Jak by to bylo, gdyby woda poniosla go ciemnym, waskim kanalem jak rura? A gdyby gdzies utknal? A jezeli przejscie bedzie zbyt waskie i nie bedzie mogl sie cofnac? Czy moze byc gorsza smierc, niz utopic sie w podwodnej rzece w uwiezi miedzy skalnymi scianami? Ile trzeba czasu, by stracic przytomnosc? -Chodzcie, idziemy zobaczyc - uslyszal swoj wlasny glos. Nie pytajac o zgode, pochylil sie i wzial Nikki w ramiona. Ellen niosla latarke, podczas gdy druga palila sie, zeby dawac pewne pocieszenie i orientacje w ciemnosci pozostalym. Przedarli sie przez skalne odlamki, przeszli wokol beczek do potoku. Nikki objela Matta rekami i mocno przycisnela policzek do jego policzka. -Dziekuje za podrzucenie, wedrowcze - powiedziala, kiedy postawil ja na ziemi na zdrowej nodze, a ona oparla sie o balustrade mostu. -Nie ma za co, madame. Wyciagnietym palcem dotknal ronda nieistniejacego kapelusza, a potem uklakl i spojrzal w atramentowa, klebiaca sie wode. Po lewej stronie potok wplywal do jaskini przez waski otwor - co najwyzej dwadziescia piec centymetrow dzielilo powierzchnie wody od skaly. Trzy metry od nich widzieli pozostalosci drugiego mostu. Tam, gdzie potok wyplywal, po ich prawej stronie, otwor byl jeszcze mniejszy - odleglosc miedzy lustrem wody a skala wynosila moze dwadziescia centymetrow. Siegnal dlonia i potwierdzil to, co juz wiedzial - woda byla piekielnie zimna. Rozgladal sie, zeby znalezc sposob na zmierzenie glebokosci potoku, i zdecydowal, ze najlepiej bedzie posluzyc sie jedna z balustrad rozwalonego mostu. Kawalek drewna dlugosci szescdziesieciu, moze siedemdziesieciu centymetrow dotknal dna tuz przedtem, nim zniknal pod woda jego drugi koniec - to dobry znak. -Dam rade - powiedzial, swiadom, ze gdzies w jego piersi materializuje sie klebek strachu. -Ja powinnam sprobowac - powiedziala Ellen. - Jestem mniejsza i plywam regularnie cztery razy w tygodniu. Mimo ze znal ja tak krotko, Matt nie mial watpliwosci, ze Ellen Kroft nurtuje mysl, by podjac probe ucieczki za wszelka cene. On byl jednak mlodszy, silniejszy i na pewno z nie gorsza motywacja. -Te lasy i mieszkajacy tu ludzie potrafia byc bardzo niegoscinni - powiedzial. - Zwlaszcza w srodku nocy. Byc moze nadejdzie jeszcze szansa. Jezeli po trzech, czterech godzinach nie bedzie zadnego znaku ode mnie, moze sprobujecie w druga strone - pod prad. To juz bedzie zalezalo od was. Musicie jednak wiedziec, ze i o mnie nie ma sie co martwic. Bylem pomocnikiem glownego ratownika na plywalni. -W takim razie poczekam - powiedziala Ellen. - Na pewno ci sie uda. -Na pewno. Matt objal Nikki i przycisnal ja mocno do siebie. -Mam cie zaniesc z powrotem do pacjentow? - spytal. -Wroce tam z Ellen, nie martw sie - powiedziala, polykajac lzy. - Matt, boje sie... Ja... nie chce, zebys szedl. Matt pocalowal ja - najpierw delikatnie, a potem goraco. -No, jest pare rzeczy, ktore by mi sie podobaly bardziej - szepnal. - Ale, jak powiedziala Ellen, musze to zrobic, poniewaz musze. Czul, ze w jego glosie nie ma tyle przekonania, ile by chcial w nim zawrzec. Wezel strachu gdzies za mostkiem przybieral rozmiary pilki futbolowej. Spojrzal na rzeke, potem na malenki otwor powyzej powierzchni, gdzie woda wchodzila z powrotem do wnetrza gory. Kiedy byl na uczelni, zabawiali sie czasem z kolegami, probujac odpowiedziec na pytanie, co by zrobili albo jak by sie czuli, gdyby sie dowiedzieli, kiedy umra. Teraz moglby smialo powiedziec, ze wie. W glowie znow zaczely mu sie klebic pytania. Czy jest jakis inny sposob, jakas inna rozsadna mozliwosc ucieczki? Jezeli sie zaklinuje, ile czasu uplynie, zanim straci przytomnosc? Jak dlugo potrafi wstrzymywac oddech? Jak sie czlowiek czuje, kiedy tonie? Trzydziestke osemke, ktora zabral poteznemu wspolpracownikowi Grimesa, mial w kieszeni spodni. Bron mogla sie przydac, gdyby udalo mu sie stad wydostac, a popadlby w jakies tarapaty. Wiedzial co nieco o broni, w kazdym razie tyle, ze pistolet wystrzeli, nawet jezeli przez pewien czas bedzie w wodzie, byleby przed pociagnieciem za spust wylac wode z grubej, pieciocentymetrowej lufy. Jezeli wpadnie w jakas pulapke w skalach, watpliwe czy bedzie mial szanse uzyc broni, zeby sie ostatecznie uwolnic. Znow pytania. Czy jest cos pozytecznego, co moglby ze soba zabrac? Czy lepiej zdjac buty, czy zostawic je na nogach? Czy sie przewentylowac, czy po prostu wejsc do wody? Matt wiedzial, ze opoznia ten moment. Dodawal sobie sil, wyobrazajac sobie, co czeka swiat, ile istnien ludzkich bedzie kosztowala Ameryke podejrzana szczepionka Lasaject i zwyrodnienie gabczaste, jezeli to wszystko prawda. Z ta mysla zsunal sie po skalistym brzegu do przejmujaco zimnej wody potoku. Nikki pochylila sie i dotknela dlonia jego palcow. -Do zobaczenia wkrotce - powiedziala. Brodzac w wodzie, zblizal sie do otworu w skale. Kiedy sie tam znalazl, wzial kilka glebokich oddechow i spojrzal przez ramie. -Nie trac wiary - powiedzial. Z tymi slowami na ustach napelnial pluca powietrzem, zanurzyl glowe pod powierzchnie wody koloru atramentu i odepchnal sie rekami, plynac z nurtem strumienia. ROZDZIAL 33 Pieczenie w klatce piersiowej - pierwszy sygnal deficytu tlenu - poczul Matt juz po pietnastu czy dwudziestu sekundach pod powierzchnia chlodnej, czarnej jak atrament wody. Jego niezgrabne ruchy plywackie zrobily sie jeszcze bardziej chaotyczne. Bojac sie, ze jesli sprobuje wydostac sie na powierzchnie, natrafi wylacznie na strop wlasnego grobu, parl naprzod jeszcze przez dwadziescia sekund. Plomien w plucach stawal sie nie do zniesienia. Przerazony, siegnal dlonmi nad glowe. Poczul, ze dlonie wystaja nad powierzchnie wody, ale zaraz potem, niemal natychmiast, kiedy ramiona mial jeszcze zgiete w lokciach, a stopy dotykaly dna, palce dosiegly skaly. Tuz nad nim byla poduszka powietrza, ale trudno bylo powiedziec, ile go jest.Walczac ze strasznym uczuciem rozrywania pluc, zacisnal palcami nos, odchylil do tylu glowe na tyle, na ile mogl, polozyl stopy na dnie i wypchnal cialo do gory. Kiedy wychynal znad wody, twarz mial na poziomie ramienia. Nie mial nawet na tyle miejsca, zeby stanac, ale bylo dwadziescia czy trzydziesci centymetrow przestrzeni powietrznej. Z czolem przycisnietym do skaly odetchnal z ulga, biorac piec czy szesc wdechow ciezkiego, nieswiezego powietrza. Potem pochylil sie, az poczul, ze oczy prawie dotykaja powierzchni wody, i powoli odwrocil sie o sto osiemdziesiat stopni. Ciemnosc poza nim byla intensywna i absolutna. Nikki i Ellen chyba jeszcze nie zeszly z mostu, stwierdzil wiec, ze albo doplynal dalej, niz myslal, albo podziemny potok ostro zakrecil. Chlodna woda plynela rownomiernie dookola jego twarzy. Znow sie odwrocil zgodnie z pradem, potem odchylil sie do tylu, zeby moc jeszcze raz odetchnac. Nawet gdy zacisnal palcami nos i przycisnal czolo mocno do stropu jaskini, woda wciaz chlapala i wlewala mu sie do ust, utrudniajac regularne oddychanie. Zelazne palce paniki, znacznie zimniejsze niz woda, scisnely go za gardlo. Zyl, ale byl niemal unieruchomiony strachem. Przytlaczajace, klaustrofobiczne uczucie bylo gorsze, niz sie spodziewal - znacznie gorsze. Nie da rady posuwac sie dalej. Musi wracac - wracac tam, gdzie bedzie mogl sie wyprostowac, gdzie bedzie wiecej miejsca do oddychania, z powrotem do Nikki. Raz jeszcze bezskutecznie probowal sie obrocic do tylu, ale wydawalo mu sie, ze sily go opuscily. Prad, chociaz nie bardzo silny, popychal go wciaz w dol, odrywal mu stopy od kamiennego dna i wciagal go pod wode. Z wysilkiem klinowal cialo miedzy stropem a dnem tunelu, ale na krotko, po czym woda znow z nim wygrywala. Zdajac sobie sprawe, ze nie ma innego wyjscia, ze jest bezbronny i uwieziony, dawal sie ponosic wodzie. Wystajacy kawalek skaly z zaskakujaca sila uderzyl go w reke i czolo, na chwile go oszalamiajac. Sciany skalnej rury ocieraly mu ramiona. Energia, ktora poswiecil na to, zeby sie zebrac w sobie i utrzymywac w jednym miejscu, byla tak duza, ze sie zadyszal. Juz po prostu tego nie wytrzymywal. Musi sie wyprostowac. Niech cie szlag trafi, Grimes. Jeszcze raz sprobowal wziac sie w garsc i mocno zacisnal powieki. Tutaj wzrok i tak byl niepotrzebny. Uspokajal sie, probujac sobie wyobrazic, ze juz blisko jest jaskinia - szeroka jaskinia - powietrza, ile chce... Duzo miejsca dla swobodnych ruchow... Na tyle miejsca, zeby sie odwrocic i stanac... Na tyle miejsca, zeby pomyslec. Powoli, szorujac glowa o strop, przyblizyl usta i nos do powierzchni wody, a potem zrobil kontrolowany krok w dol rzeki... Potem jeszcze jeden i jeszcze jeden. Poczul, ze serce bije mu wolniej i ze moze juz skupic mysli. Zelazne palce zwolnily uscisk. Co szesc lub siedem krokow przystawal, odchylal glowe do tylu i wsysal w pluca kilka haustow powietrza. Coraz smielej sobie poczynajac, wszedl nawet glowa pod powierzchnie wody i odepchnal sie kilkoma ruchami zabki. Tym razem jednak, kiedy probowal wyjsc nad wode, okazalo sie, ze nie moze sie wyprostowac nawet tak jak przedtem i ze poduszka powietrzna miedzy woda a skala jest o polowe mniejsza - moze dwadziescia, dwadziescia piec centymetrow. Mial szanse tylko pare razy w polowie napelnic pluca powietrzem, kiedy prad popchnal go do przodu. Jeszcze kilka metrow i poduszka powietrzna kompletnie znikla. Nie majac pluc nawet w polowie wypelnionych powietrzem, uklakl, wyprostowal sie i zaczal znow plynac naprzod, tym razem desperacko i z cala sila. Dwa razy probowal przebic sie nad powierzchnie wody. Dwa razy trafil na skale. To bylo to. To juz byl koniec. Prad byl teraz coraz silniejszy i kolejnym problemem staly sie wiry. Desperacko odpychal sie dlonmi przez klebiaca sie wode, probujac ustabilizowac pozycje ciala. Pluca znowu mial w ogniu, a kazde uderzenie serca bylo jak wybuch granatu wewnatrz czaszki. Sciany tunelu jakby sie zamykaly, trac po jego skorze, kiedy sie miedzy nimi przeciskal. Nie oddychaj... Trzymaj sie... W momencie, kiedy musial juz wziac oddech, twarz znalazla powierzchnie wody. Kaszlac i krztuszac sie, walczyl, zeby przystosowac ruchy do teraz juz bardzo silnego pradu, probowal trzymac sie prosto, kiedy wsysal w pluca geste powietrze wewnatrz czegos, co musialo byc mala jaskinia albo nawet pieczara. Jednakze slabosc, ktora czul, i bezlitosny kaszel uniemozliwialy mu kontrole nad tym, co sie z nim dzieje. Rzeka sie poszerzyla i troche splycila. Miala nie wiecej niz dziewiecdziesiat centymetrow glebokosci, ale parla naprzod z wielka sila przez mroczna przestrzen podziemi. Matt probowal sie przedrzec do prawego brzegu, ale woda toczyla sie wokol niego, przewracajac go i zalewajac, a potem miotajac jak szmaciana lalka. Dwa razy uderzyl o wystajace z dna kamienie. Kiedys uczestniczyl w splywach gorskimi rzekami Wirginii Zachodniej i trawersowal po kilkunastu ostro plynacych potokach i gorskich rzekach kajakiem albo wplaw. Tak czy inaczej, celem plywaka lub wioslarza bylo unikanie wielkich, wystajacych z wody glazow, a technika polegala na plynieciu na plecach z wyprostowanymi nogami, w pozycji niemal siedzacej, i sterowaniu rekami. Wciaz uderzany o glazy, probowal przyjac taka pozycje. Jednakze w ciemnosci, bez wzrokowych punktow odniesienia i bez ostrzezenia, ze zbliza sie glaz, mial mala szanse powodzenia. Kaszlac woda, ktora polykal i wdychal, bezradny, dawal sie ponosic potokowi plynacemu coraz ostrzej w dol. Mial wrazenie, ze woda, pelna zawirowan, pieniaca sie i ryczaca, zbliza sie coraz szybciej do czystego, pionowego spadu. Slyszal teraz ryk odbijajacy sie echem od skal - ryk wodospadu. Brnal dalej, obijany o skaliste dno, od glazu do glazu. Ramiona, ktorymi probowal oslonic twarz i glowe, byly narazone na coraz dotkliwsze urazy. Nie mial juz powietrza ani sily, tracil swiadomosc, pluca wypelnialy sie woda. Nagle to, co bylo spadkiem strumienia, zamienilo sie w przepasc. Zupelnie niewazki i lecacy w powietrzu, spadal w dol. Uderzyl niezgrabnie, z ogromna sila, o tafle plytkiego jeziorka pod wodospadem. Polecial naprzod i zderzyl sie czolem z ostra skala. W glowie poczul eksplozje bolu. Po chwili nie czul i nie widzial juz nic. Przez pietnascie minut Nikki i Ellen staly w milczeniu na moscie, z latarka skierowana w otwor, ktorym potok wyplywal z jaskini. -Strasznie sie o niego boje - powiedziala w koncu Nikki. -Wiem dlaczego. Postapil bardzo dzielnie. -Ma klaustrofobie. Sam mi to powiedzial. -Rzeka musi gdzies wyplywac. Uda mu sie. -Przeciez nie wiesz tego na pewno! Ellen objela Nikki ramionami. -Nie gniewaj sie. Probowalam cie po prostu jakos pocieszyc. Wiem, ze to musi byc dla ciebie okropne. Dla mnie to tez jest straszne. -Przepraszam, ze tak wybuchlam - powiedziala Nikki. -Nikki, Matt zdecydowal sie zrobic cos, co bylo sluszne. Obie wiemy, jak sie rzeczy maja, wiemy, ze nie mamy tu wielkiej szansy na przezycie. Poczekam na niego kilka godzin i jezeli sie nic nie zdarzy i nie wymyslimy niczego innego, sprobuja sie stad wydostac, moze w gore rzeki. Jestes gotowa wrocic i sprawdzic, jak sie czuja nasi pacjenci? Nikki raz jeszcze spojrzala w kierunku waskiego przesmyku miedzy powierzchnia potoku a stropem tunelu. Promien latarki odbijal sie od wody i znikal w ciemnosci. Niechetnie podniosla latarke i oparla sie ramieniem o Ellen. Kostka bolala ja przy najmniejszym ruchu, ale to nie mialo zadnego znaczenia. Zawsze dobrze radzila sobie z bolem. -Jestes bardzo szlachetna osoba o dobrym sercu - powiedziala, kiedy kulejac i podskakujac, wracaly tam, gdzie lezal Colin Morrissey. -Ty tez - odparla Ellen, podtrzymujac Nikki w pasie. - Ty tez. Dziewczynka, ktorej wlosy w kolorze slomy byly teraz sklebione i brudne, siedziala obok Morrisseya i glaskala jego dlon. Nikki az sie skrzywila, widzac nerwiako-wlokniaki, znieksztalcajace buzie, ktora kiedys musiala byc naprawde ladna. Morrissey, ktorego twarz byla jeszcze bardziej znieksztalcona, byl ciagle nieprzytomny. Swiszczacy oddech, oznaka, ze przynajmniej troche powietrza dostaje sie do pluc, byl teraz zredukowany do ledwo slyszalnego swistu. -Nie zyje - powiedziala dziewczynka dalekim, melodyjnym glosem, w ktorym nie bylo emocji. -Nie, to nieprawda - odparla Nikki, klekajac przy niej. - Mam na imie Nikki. Jestem lekarzem. To jest Ellen. Ona uczy w szkole. A ty jak sie nazywasz? -Sara Jane Tinsley. Pomozecie mu? Nie bylo w niej strachu, nie bylo zdenerwowania, nie bylo pytan o to, co jej sie stalo i gdzie sa. Nikki postanowila nie drazyc tego tematu, dopoki dziewczynka nie zapyta wprost. Swoja role odegraly tu, rzecz jasna, szok i wyparcie ze swiadomosci zlych przezyc, jak rowniez lek, ktory jej podano, a moze takze choroba, ktora powoli rujnowala jej mozg. Wszystko jedno, pomyslala Nikki. Im mniej zdaje sobie sprawe z sytuacji, tym lepiej. -Sprobuje, Saro Jane - powiedziala. -On chyba nie zyje, umarl, umarl. -Nie, popatrz, on od... Nikki przerwala w pol zdania. Morrissey juz nie wydawal z siebie dzwieku. Jego uszkodzone, nabrzmiale gardlo w koncu calkowicie sie zamknelo. Sprawdzila tetno - bylo slabsze niz przedtem, ale wciaz wyczuwalne. Za trzy - cztery minuty zacznie sie nieodwracalne zniszczenie mozgu, tyle miala czasu, zeby obejsc to, co blokuje mu gardlo, i dostarczyc do jego ukladu krazenia odrobine tlenu. Niemal wbrew sobie zawahala sie, nie mogac przestac myslec o tym, ze Morrissey najprawdopodobniej i tak cierpi na nieuleczalna, postepujaca chorobe mozgu. Te mysli jednak szybko ustapily, kiedy przypomniala sobie Kathy Wilson, Hala Sawyera, Joego Kellera i niezyjacych gornikow oraz inne przypadki zespolu Belindy, z ktorymi Grimes i jego ekipa prawdopodobnie juz sie uporali. I nagle caly jej gniew, cala frustracja i lek skupily sie na tym mlodym czlowieku, ktory nie zrobil niczego zlego, posluchal swojego lekarza i matki dziesiec lat temu. Colin Morrissey nie umrze - nie umrze, jezeli ona mu pomoze! Nikki zaklela w duchu, zloszczac sie na siebie, ze wczesniej nie przygotowala sie do naglej tracheostomii. Za bardzo sie rozkleila, za bardzo sie skupila na swoim polozeniu i bolu, zeby trzezwo cos zaplanowac, na nia rowniez podzialalo poczucie bezradnosci wobec nieuleczalnej choroby, ktora niszczy mozg mlodego czlowieka. Uzmyslowila sobie, ze przeciez zawsze w skali od jednego do dziesieciu osiagala dziesiec. Co sie stalo, to sie nie odstanie. Musiala teraz zabrac sie za to, co bylo wazne w tej chwili. -Ellen, bede musiala zrobic naciecie, zeby mogl oddychac. Potrzebuje twojej pomocy. -Powiedz mi tylko, co mam robic. Nikki odchylila glowe mlodego czlowieka do tylu, prostujac jego tchawice. Morrissey zareagowal pojedynczym, zadziwiajaco skutecznym oddechem, zyskujac cenne sekundy, ktore stracil od ostatniego wdechu. W umysle Nikki czterominutowa klepsydra znow odwrocila sie piaskiem do gory. -Utrzymuj glowe w tym polozeniu - powiedziala. - Masz moze przypadkiem dlugopis, albo cos, co jest puste w srodku? -Chyba nie. -Saro Jane, ja zaraz zrobie cos, co temu panu pomoze, jezeli mi sie uda. Z szyi moze mu poleciec krew. -Widzialam juz krew - powiedziala dziewczynka, rozgladajac sie po jaskini jakby pierwszy raz. Nie bylo wiecej czasu na wyjasnienia. Skora powyzej obojczykow Morrisseya zapadla sie, kiedy pluca mezczyzny bezskutecznie walczyly o powietrze. Nikki nerwowo przeszukiwala apteczke. Byl tam jednorazowy skalpel, ktorego uzywala przy zabiegu Carabetty, byly tez nozyczki do bandazy, ktorymi mogla sie posluzyc do rozciagniecia skory i tkanki. Teraz potrzebowala czegos okraglego, pustego w srodku i mocnego - na tyle szerokiego, zeby przepuszczalo wystarczajaca ilosc powietrza, ale nie rozerwalo tchawicy. Igla o duzym przekroju ratowalaby ja na jakis czas, a doskonala bylaby rurka od dlugopisu. Swiadoma do bolu, ze uciekaja sekundy, wyrzucila cala apteczke na kamienna podloge. Gdzies miedzy bandazami znalazla dwudziestocentymetrowa strzykawke jeszcze w sterylnym opakowaniu. Idealna! -No, to zaczynamy - powiedziala. Nikki zdjela tloczek i nozyczkami do bandazy uciela te czesc strzykawki, na ktora zaklada sie igle. Pusta ponaddwudziestocentymetrowa rurka spelniala jej oczekiwania. Poczula nagle uderzenie bolu ze stawu skokowego, kiedy przeniosla ciezar ciala na chora noge, zeby moc sie pochylic nad nabrzmialym gardlem Morrisseya, z ktorego teraz odplynela krew. Ellen niezdarnie probowala utrzymywac promien swiatla latarki, jednoczesnie trzymajac wyprostowana szyje mezczyzny tak, jak chciala Nikki. -Saro Jane - powiedziala w koncu - czy moglabys poswiecic ta latarka tutaj, na to miejsce? -Oczywiscie, ze moge. -Dzielna dziewczyna. Potrzebujemy cie, Saro Jane. Trzymaj swiatlo prosto. Nikki nie miala pojecia, ile czasu minelo z cennych czterech minut, ale tak czy inaczej nie przerwie tego, co zaczela. -Nie na moim zegarku - szepnela, skupiajac sie na pracy. Nie na moim zegarku. Zlokalizowala miejsce tuz powyzej krtani Morrisseya, ktore - jak sadzila - odpowiadalo blonie pierscieniowotarczowej - to najlepsze miejsce, zeby dokonac naciecia. Jezeli sie mylila, to trudno. Ale nie bedzie sie wahac i postara sie nie spieprzyc. Prawie dziesiec osob juz nie zyje, bo Grimes i jego ludzie chcieli sie wzbogacic. Setki, a moze tysiace sa w niebezpieczenstwie, jezeli uda im sie wypuscic te szczepionke na rynek. Ale nie ten mezczyzna - przynajmniej jeszcze nie. Skalpelem, ktory trzymala rownolegle do pierscieni chrzastkowych tchawicy, naciela skore, a potem, naciskajac dalej skalpelem, tchawice. W jednej chwili ukazala sie pieniaca sie krew i wylala sie na zewnatrz. Morrissey kaszlnal odruchowo, ochlapujac koszule i podbrodek Nikki. Lek, ktory dostal, przestawal dzialac. Wracala mu swiadomosc. Zdecydowanym ruchem, nie zwazajac na krew, Nikki umiescila nozyczki w nacieciu i rozciagnela je, aby stworzyc otwor. Potem wsunela plastikowa rurke do tchawicy. Kiedy powietrze pierwszy raz weszlo do pluc mezczyzny, dal sie slyszec swiszczacy i gulgoczacy dzwiek. Chwile pozniej oddech sie uspokoil. Po kilku minutach Colin Morrissey podniosl jedna reke, pare razy uniosl i opuscil powieki i otworzyl oczy. Nastepne dwie godziny Ellen i Sara Jane opiekowaly sie pacjentami. Fred Carabetta wciaz spal, ale wydawalo sie, ze troche reaguje, kiedy wycieraly mu twarz i usta gabka namoczona w wodzie. Sid, straznik, lezal tuz obok, na przemian to klnac, to pochlipujac. Widac bylo, ze ma porazenie konczyn dolnych, i teraz byl bolesnie swiadom tego faktu. Kobieta, ktora zaatakowala Nikki, wciaz byla zwiazana tasma. Przewaznie spala, a kiedy byla rozbudzona, mamrotala cos bez sensu. Wydawalo sie, ze Sara Jane nie zdaje sobie sprawy z sytuacji. Przechodzila od kobiety do Morrisseya i z powrotem, pocieszajac ich, wycierajac im czola, trzymajac ich za rece, a nawet im spiewajac. -Oni sa tacy jak ja - powiedziala w pewnej chwili do Ellen i Nikki. - Sa tacy sami jak ja. Nikki przypilnowala, aby Morrisseyowi mocno przywiazac rece do pasa, zeby nie wyciagnal sobie prowizorycznej rurki tracheostomijnej. Teraz, wyczerpana i z kazda minuta coraz bardziej przestraszona, polozyla sie na skalnym podlozu, oparla o wielki glaz, a bolaca, pulsujaca noge ulozyla wyzej na stosie kamieni. Nie mogla zrobic nic, tylko czekac. Przez mysl przechodzily jej okropne wizje - obrazy Matta, ktorego cialo zaklinowalo sie na zawsze gdzies miedzy dwoma skalami, widziala oczami wyobrazni, jak jego nogi i rece poruszaja sie bez zycia, targane strumieniem czarnej jak smola wody. Poza tym mdlaco slodkie powietrze zdawalo sie gestniec z minuty na minute i coraz trudniej bylo oddychac. Czy juz sie konczy? Lezac tak, Nikki myslala o Ellen, ktora byla niemal w ciaglym ruchu, opiekowala sie pozostalymi, rozmawiala pogodnie i znajdowala slowa pociechy dla rannych i dla Sary Jane. Od czasu do czasu wracala do Nikki i zapewniala ja, ze pacjenci czuja sie dobrze i ze Mattowi na pewno wszystko sie doskonale uda, im rowniez. Tym razem, kiedy do niej przyszla, nie miala dobrych wiadomosci. Na jej twarzy widac bylo napiecie. -Sprobuje przez rzeke - powiedziala. -Co? -Moze nie w dol rzeki, ale czegos musze sprobowac. Juz minely niemal trzy godziny i konczy sie nam powietrze. Jak myslisz, dasz rade beze mnie? A co to za roznica? Nikki ugryzla sie w jezyk. -Zrobie, co w mojej mocy - powiedziala glosno. - Chyba mu sie nie udalo wyjsc, prawda? Ellen usiadla obok niej i wziela jej rece w swoje. -Nie wiem, co mam teraz myslec, wiem tylko, ze nie mozemy tak siedziec i czekac, nie mozemy pozwolic im wygrac. Przede wszystkim obie mamy mezczyzn w swoim zyciu. Po pierwsze chce zobaczyc, jak to sie dla mnie skonczy, a po drugie, za kilka godzin ta szczepionka stanie sie obowiazujaca procedura w opiece medycznej. Pediatrzy w calym kraju zostali namaszczeni przez ludzi od reklamy i marketingu z firm farmaceutycznych oraz przez naszego drogiego prezydenta i jego zone. Nie zdziwilabym sie, gdyby kilka tysiecy dawek tego specyfiku podano dzisiaj o zachodzie slonca. -Masz racje - powiedziala Nikki, podnoszac sie i siadajac. - Musimy probowac. Mowisz, ze dobrze plywasz? -Plywam jak ryba. -Pojde z toba nad rzeke. Z Sara Jane poradze sobie tutaj doskonale. -Wiem. Obu ciezej sie oddychalo, kiedy szly wzdluz jaskini. Nie trzeba bylo slow. Zapasy tlenu szybko sie kurczyly. Nikki patrzyla, jak Ellen obchodzi wkolo stos drewna i szczatkow, ktore kiedys byly drugim mostem nad rzeka, i wchodzi do zimnej wody. To naprawde godna podziwu kobieta - myslala. Odwazna, inteligentna, wytrzymala i szlachetnego serca, dokladnie taka, jaka ona chcialaby byc, kiedy bedzie miala szescdziesiat lat. Mysl o tym, ze kiedykolwiek moze osiagnac taki wiek, wywolala usmiech na jej ustach. Juz kilka godzin minelo od chwili, kiedy Matt ruszyl w droge. Bylo raczej watpliwe, ze wydostal sie na zewnatrz gory, a teraz ta resztka nadziei, ktora im pozostala na przezycie, byla w rekach drobnej kobiety, niemal dwukrotnie starszej od niej. Ellen musialaby nie tylko znalezc droge wyjscia z jaskini, plynac w gore podziemnej rzeki, musialaby rowniez uniknac Grimesa i jego zbirow, znalezc kogos, kto moglby im pomoc, i wrocic do pieczary, zanim stanie sie ona ich grobem bez powietrza. Szansa, ze taka sztuczka jej sie uda, byla w gruncie rzeczy bardzo nikla. Ale nikla nie znaczy zadna. Z latarka w reku, Nikki usiadla na brzegu rzeki i czekala. Nie czekala dlugo. Nie minelo nawet piec minut, odkad Ellen weszla do czarnego jak atrament tunelu, kiedy wrocila powoli, plynac na powierzchni wody, nogami do przodu, twarza w dol. Nikki oparla sie na dloniach i kolanach i siegnela do bluzki Ellen. Material wysliznal jej sie z reki. Nie zwazajac na przerazliwy bol w kostce, niezrecznie zepchnela sie dlonmi ze skalistego brzegu do wody i objela Ellen rekami w pasie, tuz przedtem, nim doplynely do drugiego mostu. Trzymajac ja mocno, Nikki chwycila dlonia wlosy Ellen i wyciagnela jej twarz z wody. Potem przygotowala sie na to, ze za chwile doplyna do mostu i bedzie musiala postawic na dnie zdrowa noge. Rzeka falowala tuz pod jej podbrodkiem. Centymetr za centymetrem, bolesnie, czerpiac z rezerw sily, ktore ja sama zdumialy, Nikki pchala Ellen w gore, az ulozyla ja plasko na moscie z nogami zwisajacymi do wody. Potem, placzac z bolu, sama wciagnela sie na brzeg i podczolgala do miejsca, gdzie lezala Ellen. Jedno uderzenie w dol po bokach i po plecach oproznilo pluca Ellen ze znacznej czesci wody. Drugie uderzenie i zaczela oddychac, odruchowo kaszlac i plujac woda. Nie minela minuta, a zaczela odzyskiwac przytomnosc. Lezala jakis czas, ciezko dyszac. -Skaly - powiedziala w koncu. - Tunel jest zablokowany przez skaly. - Znowu minela minuta, zanim sie odezwala. - Probowalam je odsunac... Zablokowalo mi stope... Nie moglam sie uwolnic... Woda wlala mi sie do... -Spokojnie - powiedziala Nikki, tulac jej glowe na kolanach. - Spokojnie. Probowalas i to bylo fantastyczne. Odprez sie i zlap oddech. Jestem wdzieczna losowi, ze udalo ci sie tu wrocic. Sporo czasu minelo, zanim Ellen podniosla sie, wciaz kaszlac i wypluwajac wode z pluc. -Boze, to bylo straszne - powiedziala. - Spadly na mnie jakies glazy. Nie moglam wyciagnac nogi. Nikki podniosla sie, trzymajac sie poreczy mostu. Kompletnie przemoczone i drzace z zimna, staly obie, obejmujac sie mocno. Potem Ellen oderwala sie. -Dokad idziesz? - spytala Nikki. -Na ten stos kamieni - odparla Ellen, pokazujac to, co zostalo z wejscia do jaskini. - Przyslij tu Sare Jane, zeby mi pomogla usunac troche tego cholerstwa. Nikki zaczela cos mowic, zeby zaoponowac, a potem tylko wzruszyla ramionami i kiwnela glowa. Beznadziejne oczekiwanie niczym nie rozni sie od beznadziejnych prob. ROZDZIAL 34 Najpierw Matt uswiadomil sobie, ze czuje zapach oleju napedowego. Pozniej, ze zyje i jest mu zimno. Byl w jakiejs olbrzymiej stodole, lezal w przemoczonym ubraniu na barlogu z brudnych szmat. Sciany byly zrobione z drewna nasaczonego jakims srodkiem impregnujacym na bazie ropy. Gola zarowka zwisajaca z sufitu nie byla zapalona, ale ledwo widoczne szare swiatlo saczylo sie przez male, przysloniete okienko trzydziesci na trzydziesci centymetrow, tuz u szczytu, przy suficie. Niedaleko od miejsca gdzie lezal, pietrzyl sie stos plastikowych wiaderek z przykrywkami, wypelnionych czyms, co wygladalo jak chemikalia, i gora wielkich, nieoznaczonych papierowych workow, w ktorych mogly byc nasiona albo nawoz. W narozniku, na podlodze z nieheblowanych desek, staly narzedzia ogrodnicze, na scianie wisialo kilka spalinowych niszczarek do chwastow, a pod nimi stal sporych rozmiarow, czesciowo rozebrany silnik.Dopiero kiedy sprobowal sie poruszyc, zorientowal sie, ze lewy nadgarstek ma przykuty do rurki w ksztalcie U, jak sie wydawalo, wmontowanej w sciane stodoly wlasnie w celu przykuwania wiezniow. Znow wyjrzal, probujac zorientowac sie, kto go tu trzyma. Pulsujacy bol scisnal mu glowe jak zelazna obrecz. Jego zoladek, reagujac na zapachy i na to, ze mu sie krecilo w glowie, wysylal do gardla kwasne fontanny zolci. Matt nie mial zegarka, nie mial tez pistoletu, ktory wczesniej wsadzil do kieszeni. Zewnetrzne czesci dloni byly podrapane i pokryte zaschla krwia. Z zewnatrz nie dobiegal zaden odglos ruchu ulicznego, ale dwa razy w ciagu pietnastu minut uslyszal odjezdzajacy motocykl - dwa rozne motocykle, zgadywal, oba harleye. Krok po kroku odzyskal pamiec desperackiej podrozy podziemna rzeka. -Pomocy! - krzyknal. - Jest tu ktos? Pomocy! Czekal na odpowiedz, a potem wrzasnal jeszcze raz. Drzwi po drugiej stronie pomieszczenia uchylily sie niepewnie i do srodka zajrzala szczupla kobieta, chyba dwudziestoparoletnia, i przylozyla palec do ust. Miala wlosy w kolorze purpury, niedbale zaczesane do gory, na powiekach gesty czarny cien, przekluty nos, brwi i dolna warge. Jej czarne skorzane spodnie byly popekane i brudne, miala na sobie zakurzony czarny T-shirt i skorzana kamizelke. -Cicho! - szepnela przejeta. - Zajma sie toba, kiedy przyjdzie czas. -Ale ja musze sie dostac... Kobieta juz sie wycofala i zamknela za soba drzwi. Matt odczekal kilka minut, a potem znow zaczal wrzeszczec. Tym razem, kiedy znow sie pokazala, miala na biodrze dziecko - chlopaka moze dwuletniego, brudnego i wychudzonego, o bladej cerze, z nosa saczyla mu sie gesta, zielona wydzielina, mial gleboki, przykry kaszel. Kobieta rzucila Mattowi zniszczony, zielony wojskowy koc. -Sluchaj, kazalam ci sie zamknac - powiedziala wciaz przytlumionym szeptem. - Pewnie cie i tak zabija, ale jak bedziesz tak wrzeszczal i przeszkadzal dzieciom, zajma sie toba od razu i wtedy nie bedziesz mial zadnej szansy. Kobieta zrobila krok w kierunku drzwi, ale tym razem zawahala sie, kiedy Matt sie odezwal. -Prosze, poczekaj, jestem lekarzem - powiedzial szybko. - Nazywam sie Matt Rutledge. Doktor Matt Rutledge z Belindy. Nie wiem, jak sie tu dostalem, nawet nie wiem, gdzie jestem, ale musze sie stad wydostac i potrzebuje pomocy. Moi przyjaciele sa uwiezieni w kopalni, tam byl zawal, i umra. -Nie jestes zadnym lekarzem - powiedziala. - Powiedzieli, ze miales bron. Lekarze nie nosza broni. -Moge to wyjasnic. Sluchaj, twoj syn ma powazna infekcje zatok i prawdopodobnie gardla. Zaloze sie, ze nie chce jesc i zle spi. Powinien go zbadac lekarz, i to szybko. Chlopak potrzebuje antybiotykow. -My nie chodzimy do zadnych lekarzy. -Moge sie nim zajac. Moge ci zalatwic lekarstwo, ktorego potrzebuje. Jak sie nazywasz? Kobieta przymruzyla powieki. -Becky - powiedziala w koncu. - To jest Samuel. I nie nazywaj go Sam, dobra? Jego tata bardzo sie o to wscieka. -Wiesz co, Becky, ja naprawde jestem dobrym lekarzem i moge pomoc Samuelowi. Tylko mnie wypusccie i sprowadzcie pomoc dla moich przyjaciol. Wtedy bede sie mogl nim zajac. Na twarzy Becky bylo widac niezdecydowanie, ktore jednak rownie szybko zniklo, jak sie pojawilo. -Jakbym to zrobila, toby ze mnie nic nie zostalo, tak by mnie pocieli - powiedziala. - Lez tam i badz cicho. Jezeli nie jestes lekarzem, Bass zabije cie szybciej, nizbys strzelil z palcow. A jezeli jestes, tez prawdopodobnie cie wykonczy. A teraz sie zamknij! -Ale... Tym razem drzwi zamknely sie z trzaskiem. -Becky, prosze cie - zawolal Matt. Nie bylo odpowiedzi. Spojrzal w gore w kierunku malego okienka, probujac sie zorientowac, czy jest wieczor, czy rano. Jak dlugo byl wylaczony z zycia? Mokre ubranie i swiezo zakrzepla krew wskazywalyby na to, ze nie tak znow dlugo, ale nie mogl byc pewien. Kajdanki byly typu policyjnego i zalozone zbyt ciasno, zeby wysunac z nich reke. Oparl stopy o sciane, chwycil obiema rekami miedziany skobel i probowal go wyrwac. Skutkiem tego bezowocnego wysilku byla tylko kanonada bolu eksplodujacego pod czaszka. Zniechecony i zly, zanurzyl sie z powrotem w zaoliwione szmaty i kopal w sciane tak dlugo, az opadl z sil. Musiala byc jakas droga wyjscia. Czekanie na Bassa, czy kto tam mial go zabic, nie wydawalo sie najlepsza szansa. -Becky! - krzyknal. - Samuel jest chory, naprawde chory. Ty wiesz, ze tak jest. Nie wyzdrowieje bez lekarstw. To, co mu sie saczy z nosa, jest grozne. Moge mu pomoc. Dzieciak moze sie ciezko rozchorowac. Prosze, posluchaj mnie. Ktos zginie, jezeli ja nie sprowadze pomocy. Nie zostawiaj mnie tak tutaj. -Bass, nie! - uslyszal krzyk Becky. Za chwile drzwi otworzyly sie z hukiem. Stal w nich mezczyzna wypelniajacy soba cala przestrzen we framudze. Mial moze z metr dziewiecdziesiat, ramionami niemal ocieral sie o framuge, byl caly wytatuowany, rece mial jak pnie drzew i z przodu wielki brzuch. Jego geste brazowo-rude wlosy do ramion i pelna broda nie widzialy nozyczek od miesiecy, a moze od lat, a kamizelka, kiedys pewnie sluzaca ochronie niekastrowanych zwierzat, byla nabita chromowanymi kolcami. Waskie, nie wrozace nic dobrego oczy byly calkowicie wyprane z uczuc. -Kto ty, kurwa, jestes? - powiedzial, robiac krok do srodka. - I dla kogo pracujesz? Z tylu, gdzies za nim, Matt widzial przynajmniej jeszcze jednego motocykliste, stala tam rowniez Becky, a Samuel wciaz podrozowal na jej biodrze. Matt podniosl sie. -Jestem lekarzem - powiedzial, pewny, ze musi przedstawic swoja sprawe szybko. - Zostalismy uwiezieni w kopalni po wybuchu. Ja wyplynalem rzeka, zeby sprowadzic pomoc. -Gowno prawda. -Alez, prosze, wierzcie mi. To prawda. Jestem z Belindy. Musze sie dostac na farme braci Slocumbow, niedaleko drogi osiemdziesiat dwa. Znacie ich? Moga za mnie poreczyc. -Nie znam ich. Nic nie wiem oprocz tego, ze znalazles sie tam, gdzie nie powinienes, i miales w kieszeni bron. No, to ci mowie, mozemy to zrobic spokojnie albo moze bolec. Jestes z brygady antynarkotykowej? -Nie. Jestem lekarzem z Belindy. -Dowiem sie i obiecuje ci, ze to nie bedzie dla ciebie przyjemne. Powiedz mi, dla kogo pracujesz, a ja sie postaram, zebys za bardzo nie cierpial. Sprobujesz ze mna poigrac, a ja ci obiecuje, ze bedziesz blagal o smierc. -To, co powiedzialem, jest prawda - zapewnial Matt zarliwie. - Przysiegam, ze to prawda. Bass zrobil krok naprzod, chwycil koszule Matta w swoja masywna dlon i podniosl go na czubki palcow. Matt czul zapach marihuany wydobywajacy sie z jego ubrania. -Masz pol godziny - warknal Bass. Okrecil sie na piecie i wyszedl, trzaskajac za soba drzwiami, ze omal nie zawalil sie sufit. -Mowie ci, ze on naprawde jest lekarzem - uslyszal Matt slowa Becky. - Popros go, zeby sie przyjrzal Rake'owi. -Nie! -Na Boga, Bass, przeciez to twoj brat. -Zamknij sie! Ten gosc to federalny, a za chwile bedzie sztywnym federalnym. Nie bawimy sie tu w zadna, kurwa, gre. Chce wiedziec, jak, do cholery, nas znalazl. Narkotyki! Matt byl pewien, ze motocyklisci albo hodowali marihuane, albo ja przerabiali, albo - co najblizsze prawdy - i jedno, i drugie. Znow spojrzal na jedyne okienko w stodole. Niebo zaciagniete chmurami wydawalo sie teraz troche jasniejsze. Czas uciekal - dla niego, dla Nikki i dla reszty uwiezionych w pieczarze. Uciekal rowniez dla dzieci, ktore niedlugo dostana tak zwana szczepionke na cale zycie. Przez chwile lezal w ciszy, upewniajac sie jeszcze raz, ze nie da rady zdjac kajdanek, i starajac sie wymyslic sposob, by popracowac nad ta prymitywna proba wykorzystania Becky, ktora byla niewatpliwie slabym ogniwem lancucha. Dwa razy odjechal jakis motocykl. Nie byl pewien, czy za kazdym razem to byl ten sam, ktory slyszal przedtem. Wyobrazil sobie swojego wlasnego harleya i trudne do opisania poczucie wolnosci i spelnienia, ktore go nawiedzalo, kiedy jezdzil nim po gorach. Potem Becky bezglosnie otworzyla drzwi, wsliznela sie do srodka i zamknela je za soba. Nie bylo z nia Samuela. Przyniosla ze soba brudna powloczke na poduszke, czesciowo czyms wypelniona. -Jestes lekarzem, prawda? -Tak jak mowilem. Becky, ja... -Powiedz mi, ktore lekarstwo pomoze Samuelowi? Wyrzucila zawartosc powloczki na podloge tuz przed nim - tuziny buteleczek i fiolek z roznymi pigulkami i syropami, wiekszosc z nich z legalnymi naklejkami z aptek lub od producentow. -Chlopcy zawsze czyszcza apteczki w domach, w ktorych... bywaja - szepnela. - Wszyscy biora cos na cere, a niektorzy wola kodeine. Reszte pigulek po prostu trzymaja na wszelki wypadek. Czy ktores z nich pomoga Samuelowi? Matt przejrzal fiolki i wyluskal dwa rozne preparaty amoksycyliny, dawka dwiescie piecdziesiat miligramow, w sumie trzydziesci kapsulek. -To mu pomoze - powiedzial, dzielac jedna kapsulke. - Wez polowe proszku z tej kapsulki i zmieszaj z jedzeniem Samuela trzy razy dziennie. Na pierwszy raz daj mu cala kapsulke. Czy Samuel ma jakies alergie? -Jakies co? -Nie, nic, nie przejmuj sie. Patrz, pol lyzeczki tego syropu pomoze mu na kaszel. -Dziekuje, doktorze - powiedziala, zbierajac z powrotem pigulki. - Niech pan sie nie gniewa, ze Bass panu nie uwierzyl. -Becky, musisz mi pomoc sie stad wydostac. -Nie, tego nie moge zrobic. -Hoduja tu marihuane, prawda? To dlatego Bass sie boi, ze sie dowiem. -Juz musze isc. -Becky, obiecuje, ze nikomu nie powiem. Chce tylko pomoc wyciagnac moich przyjaciol z kopalni. Prosze cie, on mnie zabije. -Wiem. Naprawde bedzie mi szkoda i wcale tego nie chce. -Kto to jest Rake? - spytal nagle Matt. -Skad pan... Aha, pewnie uslyszal pan, jak rozmawialam z Bassem. -Co jest Rake'owi? -Jest... chory. Ma jakiegos raka czy cos takiego, na plecach. Tak mowia. Ledwo chodzi, a na motorze w ogole nie moze jezdzic. -Pokaz mi na sobie, Becky. Pokaz mi, gdzie Rake ma raka. Becky zawahala sie, potem odwrocila sie i pokazala reka na dolna czesc plecow. -Musze juz isc. Dzieki, ze pomogles Samuelowi. -Becky, przyprowadz Bassa - powiedzial Matt desperacko. - Powiedz mu, ze jestem gotowy rozmawiac. Jestem gotowy powiedziec mu wszystko. -To nie jestes lekarzem? -Jestem. Teraz prosze, idz i popros go. -Nie moge - uslyszal, kiedy zamykala drzwi. Matt wyczul, ze kobieta sie spieszy. Powinien wiec na nia naciskac. Gdyby nie zgodzila sie mu pomoc, powinien jej zagrozic, ze powie Bassowi, ze sie zgodzila. To glupie. Poirytowany, machnal tak mocno reka w kajdankach, ze oderwal kawalek skory z nadgarstka. Prawie nie zauwazyl, ze cos go boli. -Bass, bede rozmawial - zawolal, pewny, ze jego glos nie przedrze sie przez sciany. - Zawrzyjmy uklad. No juz. Nic. Minelo dziesiec minut, moze wiecej, po czym znowu otworzyly sie drzwi. Weszli dwaj motocyklisci, obaj ubrani na czarno, chociaz zaden nie musial sie ubierac na bandziora, zeby wygladac jak bandzior. Poderwali Matta na rowne nogi, a jeden - ogolona glowa, plaski szeroki nos, wytatuowany kark - odczepil mu kajdanki od skobla i przypial do swojego nadgarstka. Dzieki Bogu - pomyslal Matt. Potem jednak, kiedy go wyprowadzili na zewnatrz, do glowy przyszla mu inna, znacznie bardziej niepokojaca mysl. Motocyklisci nie probowali ukrywac przed nim swojej siedziby. Najprawdopodobniej, niezaleznie od tego, co powie lub zrobi, i tak jest juz martwy. Rozsiane po gestym lesie, dobrze schowane, tak zeby nie mozna ich bylo zobaczyc z gory, staly tam drewniane zabudowania roznych rozmiarow. Najwieksze pomieszczenie, przypominajace nieco indianska konstrukcje dlugiego domu, mialo dwa kominy, z ktorych snul sie dym. Ponad kominami, na linach przymocowanych do drzew, wisial szeroki metalowy dach, ktory rozpraszal dym o charakterystycznym chemicznym zapachu. Matt zgadywal, ze to opium. Nijak nie pozwola mu odejsc po tym, co zobaczyl. Przez podworko, na ktorym bloto mieszalo sie z sosnowymi iglami, mezczyzni zaprowadzili go do sporego domu z nieociosanych bali, z malym, niskim gankiem. W srodku byl Bass, stal przy lozku w pomieszczeniu, ktore kiedys moglo byc pokojem dziennym. Na lozku, na boku, z podkurczonymi kolanami, lezal mezczyzna tak bardzo podobny do Bassa, ze Matt zgadywal, iz sa blizniakami. W rogu pomieszczenia w drewnianym bujanym fotelu siedziala wielka, ponura kobieta z ospowata twarza i karmila piersia niezbyt czystego i niezbyt porzadnie ubranego dzieciaka, ktory wygladal, jakby walczyl z tymi samymi zarazkami co Samuel. Rake, blady i spocony, byl najwyrazniej chory i obolaly. -To jest moj brat, Rake - powiedzial Bass, kiedy lysy zdjal Mattowi kajdanki. - Choruje od kilku miesiecy, chyba ma jakiegos raka na plecach. Jezeli naprawde jestes lekarzem, to go wylecz. Jezeli nie, na poczatek wylupiemy ci oczy. -I tak mnie zabijecie - powiedzial Matt. Gdy tylko wypowiedzial te slowa, zrozumial, ze popelnil blad. Bass, ktory nagle zwrocil sie do niego ruchem niespodziewanym jak kobra, znow chwycil go za koszule, tym razem podnoszac go na centymetr z podlogi. -Nie pogrywaj ze mna - charczal - i nie pogrywaj z moim bratem. -W porzadku, juz dobrze. Postaw mnie. Modlac sie, zeby nie mylil go instynkt co do schorzenia Rake'a, Matt podszedl z drugiej strony lozka i odchylil przescieradlo. Byl to, tak jak podejrzewal, gigantyczny ropien, pozostalosc wrodzonej torbieli, umiejscowiony dokladnie powyzej kosci ogonowej, tuz ponad miejscem, gdzie zaczynaly sie ogromne posladki Rake'a. Czesciowo zaslaniajac ropien, ktory mial okolo pietnastu centymetrow od gory do dolu i prawie na pewno szedl w dol, do kosci, byl tam ogromny geometryczny tatuaz, ktory wygladal jak cos narysowanego za pomoca spirografu. -Wiem, co z tym zrobic - powiedzial Matt. -Nikt nie potrafi wyleczyc raka - powiedzial jeden z motocyklistow. -Zamknij ryj - szczeknal Bass. -To nie jest rak - odparl Matt. - To infekcja. Musze to otworzyc i wymyc rope. Macie tu cos takiego jak wanna? To znaczy z goraca woda. Musi byc na tyle duza, zeby on sie w niej zmiescil. -Wanna jest tam - powiedzial Bass. - Mamy pelno goracej wody z... Mamy wode. -I cos do mycia, na przyklad plyn do mycia naczyn. Bass rzucil spojrzenie na karmiaca matke, ktora kiwnela glowa. -To tez mamy - powiedzial. -I jakies szmaty, bedzie trzeba duzo, im czystsze, tym lepiej. Jeszcze jedno spojrzenie, jeszcze jedno kiwniecie glowa, tym razem w kierunku kuchni. Jeden z motocyklistow wszedl do srodka i szybko wrocil z pelnym nareczem szmat i szmatek. Polozyl je tam, gdzie Matt kazal, w nogach lozka. -W porzadku, teraz potrzebny jest noz, ale ostry. W jednej chwili wszyscy trzej motocyklisci wyciagneli sztylety z niemal niewidocznych pochew, z ktorych najmniejszy mial co najmniej pietnascie centymetrow. -Wybierz sobie ktorys i nie rob zadnych glupstw - ostrzegl go Bass. Matt wybral najmniejszy noz i zwazyl go w dloni, jednoczesnie przygladajac sie ostrzu i koncowce. -A teraz potrzebuje goracej wody z mydlinami - powiedzial. - Pol wiadra. Bass cos burknal i minute pozniej lysy motocyklista wyszedl, wrocil i postawil u stop Matta wiadro do polowy wypelnione woda z mydlinami. -Powiedz mu, ze bedzie cholernie bolalo - powiedzial Matt. - Ale zaraz jak skoncze, bol powinien mu w znacznej mierze ustapic. -Slyszales? -Niech nie pieprzy, tylko robi, co ma robic - jeknal Rake. Wziawszy pod uwage to, co tkwilo w zainfekowanej torbieli Rake'a, nie bylo sensu bawic sie w sterylizacje noza ani skory. Matt wytarl ostrze szmatka i ustawil je kilka centymetrow od szczytu. -Uwazaj, Rake. Przygotuj sie. Teraz... Juz! Pchnal noz wprost do srodka i pociagnal w dol przez tatuaz, prawie dziesiec centymetrow. Rake syknal przez zacisniete zeby, ale nie wydal z siebie zadnego innego dzwieku. Z rany trysnela pod potwornym cisnieniem zmieszana z krwia cuchnaca ropa. Wiekszosc wydzieliny trafila w szmatke oslaniajaca ostrze. Troche trysnelo na Matta. -Jak tylko sie bedzie mogl ruszyc, wsadzcie go do wanny pelnej goracej wody z mydlinami - zalecil Matt, oczyszczajac rane, jak tylko potrafil, i pluczac rece w wiadrze z woda. - Bedzie szczypac, ale na pewno mu pomoze. Czy ktos tu ma jakies antybiotyki? Teraz, kiedy zainfekowana rana jest otwarta, antybiotyk moglby mu pomoc. -Do dupy z ciebie klamca - powiedzial Bass. - Becky juz mi powiedziala, co zrobiles z Samuelem. Spodziewajac sie z pewnoscia, ze taka bedzie potrzeba, Bass rzucil mu powloczke na poduszke pelna zagarnietych medykamentow i Matt wybral jeden z najsilniejszych antybiotykow. -Dzisiaj cztery razy po dwie takie tabletki - powiedzial, zastanawiajac sie, czy to, ze go zlapano na tym szczegolnym klamstwie, bylo plusem czy minusem - a potem jedna cztery razy dziennie. W gruncie rzeczy powinno sie go zawiezc do szpitala, ale nawet jezeli go nie zawieziecie, rana zagoi sie od srodka w dwa, gora trzy tygodnie. Poslijcie kogos do sklepu, niech kupi dziesiec, dwanascie butelek wody utlenionej i gaze. Mozecie wymyc rane woda utleniona, a potem upakowac ja gazikami. - Spojrzal w dol na swoje nieosloniete niczym dlonie i powiedzial: - Przywiezcie tez kilka paczek gumowych rekawiczek. Zawahal sie, ostroznie dobierajac slowa, zeby zawrzec jakis uklad z Bassem. Zanim jednak zdazyl cos powiedziec, bez slowa podziekowania czy ostrzezenia Bass zrobil gest glowa i Matta bezceremonialnie wyciagnieto, a wlasciwie zaciagnieto znowu do stodoly. -Chwila, czekajcie - protestowal, kiedy ogolony leb przykuwal go z powrotem do skobla. - Poczekajcie, do cholery. Wlasnie uratowalem facetowi zycie. O nic nie pytalem. Sluchajcie, musze sie stad wydostac. Moi przyjaciele zgina, jezeli sie nie wydostane. Powiedzcie Bassowi, ze nikomu nigdy nie powiem o tym, ze tu bylem. Obiecuje! - Motocyklisci juz wychodzili. - Zatrzymajcie sie! To nieuczciwe! Uratowalem waszemu kumplowi zycie! - Miotal sie i rzucal, kiedy zamykano mu drzwi przed nosem. - Cholera jasna! Matt kopal w sciane i jeszcze raz bezskutecznie sprobowal wyrwac skobel. Zadnej szansy. Byl juz martwy. Jezeli pozwola mu zyc, to tylko po to, zeby pielegnowal rane w plecach Rake'a. -Gnoje! - krzyknal. - Niewdzieczne gnoje! Padl z powrotem na poslanie z wybrudzonych smarem szmat, nasunal na glowe koc i zamknal oczy. Nikki i pozostali nie maja juz zadnych szans, podobnie jak on. Przez chwile myslal o powolnej smierci przez uduszenie. Oddech staje sie coraz trudniejszy, czlowiek czuje sie senny, kladzie sie na podlodze I zamyka oczy, a potem juz sie nie budzi. Z pewnoscia istnieja gorsze sposoby umierania, prawdopodobnie tez ten, jaki szykuja dla niego motocyklisci. Czas mijal. Pewnie troche przysnal, bo nagle zobaczyl, ze drzwi otwieraja sie z hukiem. Stanal w nich Bass, tak jak za pierwszym razem, ale zaslaniajac wszystko, co za nim. Tym razem jednak byla pewna roznica. Lewa reke mial za plecami, w poteznej prawej lapie, zwisajacej luzno przy jego boku, trzymal pistolet. -Bass, do cholery, nie rob tego - blagal Matt, na wpol szepczac. - Nie powiem o was nikomu. Przyrzekam. -I lepiej dotrzymaj slowa - warknal Bass. - Twoje szczescie, ze nie umiesz klamac. Pochylil sie i poslal pistolet Matta po podlodze az do jego poslania. Matt jeszcze nie w pelni zdal sobie sprawe ze znaczenia tego gestu, kiedy za pistoletem poszly kluczyki do kajdanek i suche dzinsy, a potem koszula robocza. Bass odwrocil sie bez slowa i wyszedl ze stodoly. W drzwiach, zajmujac znacznie mniej miejsca, stal teraz Frank Slocumb. ROZDZIAL 35 -Alez ten chlopak ma jaja i twardy leb, co, Lewis? Wychodzi calo z tapniecia w kopalni, spada z dziesieciometrowego wodospadu pod ziemia, potem lapie go Bass Vernon i jego pojebana banda.-Niezly jestes - powiedzial Lewis Slocumb do Matta. Lewis, z rurka przypieta do koszuli, siedzial wcisniety miedzy swojego brata Franka i Matta w kabinie ich poobijanej furgonetki marki Ford z lat czterdziestych. Z tylu, miedzy pudlami i zwojami liny, siedzial mlodszy brat, Lyle. Kyle'a zostawili, zeby pilnowal farmy. -Frank - powiedzial Matt wciaz lekko oszolomiony po niebezpiecznej przygodzie z motocyklistami - daje slowo, chyba nikt nigdy nie byl szczesliwszy niz ja na twoj widok. Moze tylko twoja mama, kiedy przyszedles na swiat. -Kto mowi, ze mamusia byla szczesliwa? - wtracil sie Lewis. - Chciala sobie poderznac gardlo, jak go zobaczyla. -A jak ciebie zobaczyla, chciala poderznac gardlo tobie. Matt smial sie razem z nimi. Bylo tuz po dziesiatej rano, dzien wisial ponuro nad swiatem, a niebo zaciagnelo sie chmurami. Furgonetka podskakiwala na stromej, nierownej lesnej drodze juz od niemal pol godziny, okrazajac gore, w ktorej wnetrzu znajdowala sie zarowno kopalnia Belinda, jak i skladowisko odpadow toksycznych. -Miales niezla przejazdzke, Mathew - powiedzial Frank. - Osiem, a moze dziesiec kilometrow od punktu, w ktorym ruszyles, do miejsca, gdzie znalezli cie ludzie Vernona. Szczesciarz z ciebie. -Myslalem, ze sie zabije, kiedy spadalem razem z woda w tym wodospadzie, i naprawde myslalem, ze juz nie zyje, kiedy Bass wszedl z ta swoja cholerna spluwa w rece. -On taki jest. Bass jest swirniety jak rzadko kto. To znaczy, troche zalezy od tego, jakich prochow sie akurat nacpal. Nie wiem, czy kiedys widzialem, zeby puscil kogos, kto byl w tym jego obozie. A ty, Lewis? -Oprocz nas - odparl Lewis. -Wie, ze robimy najlepsza wode w calej dolinie. Nie interesuje nas to swinstwo, ktore oni hoduja na tym swoim zadupiu. Ale maja wiecej broni i amunicji niz cala armia Stanow Zjednoczonych, a my sie zawsze rozgladamy za czyms, co robi bum. - Lewis i jego brat znow zasmiali sie serdecznie. - Pare lat temu zaczeli nam ufac - na tyle, na ile Bass moze komus ufac. Musiales zrobic cos naprawde specjalnego, zeby uwierzyl, ze mozna ci zaufac, i puscil cie. -Uratowalem Rake'owi zycie - powiedzial po prostu Matt. -I nikt ci za to orderu nie przypnie - powiedzial Lewis. Matt spojrzal na zegarek. W jaskini bylo jeszcze z pewnoscia dosc powietrza, zeby Nikki i pozostali przezyli. Modlil sie, zeby Nikki i Ellen nie poddawaly sie, wierzyly w niego i nie probowaly wydostac sie z jaskini rzeka. Bogowie chyba nie pozwola, aby jednego dnia dwie osoby wyszly calo z takiej wedrowki. -Ile jeszcze? - spytal. -Juz prawie jestesmy - powiedzial Frank. - Nie ma zadnej prostej drogi prowadzacej od Vernona do tunelu, w ktory chcemy wejsc. -A Vernon wyjasnil wam, czego mi trzeba? To znaczy przywiezliscie jakies materialy wybuchowe? Frank usmiechnal sie. -Chyba mozna tak powiedziec - odparl Lewis. -Jak myslisz, dlaczego tak powoli jade? - rzucil Frank. Matt przelknal sline i spojrzal przez szybe na Lyle'a, ktory wyciagniety miedzy pakunkami palil spokojnie papierosa. -Jestem wam winien wdziecznosc, chlopaki, naprawde - powiedzial Matt. Ostatnie pol kilometra nie jechali juz droga, lecz manewrowali miedzy drzewami i toczyli sie powoli po korzeniach. W miejscu, w ktorym Frank zatrzymal samochod, na skalistej podstawie szeroko ciagnacej sie zalesionej gory nie bylo nawet sladu po tunelu. -Dokad stad pojdziemy? - spytal Matt, kiedy wypakowywali dwa ogromne plecaki z ciezarowki, a potem dwie mniejsze torby plastikowe i dluga brezentowa torbe z napisem Armia Stanow Zjednoczonych na boku. -Jesli czegos nie potrafisz zobaczyc, to wcale nie znaczy, ze tego tu nie ma - powiedzial Frank, podajac Mattowi jeden z duzych plecakow i dwa grube zwoje liny. - Do tej gory jest kilka wejsc. Trzeba tylko wiedziec, ktore z nich konczy sie nagle wielkimi, glebokimi dziurami. Tylko Lewis szedl bez obciazenia, kiedy cala czworka przedzierala sie przez dwadziescia metrow terenu pokrytego zaroslami i liscmi, podchodzac do stop gory. Matt czul, ze znowu zaczyna w nim buzowac krew i z ekscytacja myslal, ze niedlugo zobaczy Nikki zywa. Trzymaj sie, skarbie. To juz dlugo nie potrwa. Wejscie do tunelu, calkowicie osloniete glazami i skalami, mialo od gory do dolu nie wiecej niz metr dwadziescia - byl to postrzepiony uskok w skale, ktory mogl pomiescic zaledwie jedna osobe wchodzaca do srodka na czworakach, ale bez plecaka. Zlozyli bagaz tuz przy wejsciu, a Matt i Frank weszli do srodka, kazdy z nich ciagnal za soba koniec liny. Matt byl co najmniej zaskoczony, kiedy zdal sobie sprawe, ze puls nie podskoczyl mu gwaltownie, byl stabilny i powolny, mimo ze przejscie bylo tak waskie. Prosze, wchodzcie smialo, panie i panowie, oto slynny lek doktora Rutledge'a na klaustrofobie. Oswietlajac sobie droge swiatlem mocnych latarek, przedzierali sie dziesiec metrow waskim tunelem, po czym doszli do wysokiego przedsionka, w ktorym mozna bylo stanac, na tyle szerokiego, zeby sie zmiescili wszyscy razem wraz z bagazami. Frank zwiazal ze soba obie liny, formujac jeden koniec ogromnej petli, ale zostawiajac przy wezle tyle wolnego sznura, aby mozna bylo zrobic z niego uchwyt. Lewis zrobil to samo na zewnatrz. Teraz petla zaczela krazyc miedzy nimi, a Lewis i Lyle co chwila, kiedy wracal do nich wolny koniec liny, przywiazywali do niej kolejne ladunki i w ten sposob wciagali do srodka wszystko, co ze soba przywiezli. Pospieszcie sie, chcial krzyczec Matt. Pospieszcie sie! Podroz do wnetrza gory ta droga wydawala sie dluzsza, a sciezki i tunele wezsze, niz kiedy szli od strony uskoku, ale nie bylo zadnych urwisk, nie bylo wody, dopoki nie przeszli przez rzeke po deskach pod koniec wyprawy. Dziesiata czterdziesci. Roztaczajacy sie przed nimi widok na to, co kiedys bylo wejsciem do skladowiska toksycznych odpadow, swiadczyl, ze wszystko sie tu zmienilo. Spora czesc stropu zawalila sie, tworzac nowa jaskinie na zewnatrz starej. Do stropu nowej jaskini, znajdujacego sie moze siedem metrow nad nimi, mozna bylo dojsc, wspinajac sie po skalnej scianie, nachylonej moze dziesiec stopni od pionu. Podloga skalna byla zarzucona odlamkami i kamieniami, ale dalo sie po niej przejsc, a czesc sciany po prawej stronie rowniez sie zawalila, zostawiajac za soba dziwnie gladki otwor, ktory wygladal, jak gdyby go ktos zrobil gigantyczna lyzka do lodow. -No, no, no - powiedzial Frank, ogladajac masywna sciane frontowa. - Te chlopaki bawily sie nie na zarty. Mattowi zrobilo sie niedobrze. Przez glowe przelatywaly mu obrazy wtykania lasek dynamitu miedzy glazy, zapalania zapalki i wysadzania skal, zeby zrobic nowe wejscie do pieczary. Bulka z maslem. Lewis, jak gdyby czytajac w jego myslach, polozyl mu reke na ramieniu. -Nie martw sie, Matt, dostaniemy sie do srodka - powiedzial. Pracujac prawie w zupelnej ciszy, trzej Slocumbowie funkcjonowali jak dobrze wyszkolona jednostka wojskowa. Lyle ustawil kilka latarek naftowych w taki sposob, ze bylo jasno jak za dnia, a potem zaczal rozpakowywac sprzet. Lewis z rekami na biodrach, lekko zadyszany, przygladal sie Frankowi, jak ten wspina sie na szczyt usypiska glazow, a potem z jednej strony przechodzi na druga. -Musisz sie dobrze postarac, Lewis - krzyknal Frank, schodzac z powrotem ze sciany. -Staram sie - odparl krotko Lewis. - Sluchaj, Mathew, to bedzie tak. Ta sciana to sciana czolowa. Jest jak korek wetkniety w cos, co kiedys bylo dziura. Wysadzenie jej to niewielki problem. Sztuka polega na tym, zeby przy okazji nie zabilo nas i ludzi, ktorzy moga byc po drugiej stronie, tuz za nia. -Myslisz, ze dasz rade? -Mysle, ze moge sprobowac. Nikt nie moze zrobic wiecej. Lyle, linia podlaczona. Chcialbym to malenstwo zmiekczyc pociskiem z Malej Berty, na wysokosci jakichs dwoch trzecich od dolu. Moglbys walnac w te duza, ostra skale tam wysoko? -Skad? -No, zeby cie nie zabilo, Lyle. Lyle rozejrzal sie po jaskini. -Nie ma strachu - stwierdzil. - Tam z tylu jest takie miejsce, gdzie moge stanac. Otworzyl dluga brezentowa torbe wojskowa, wyciagnal przenosna wyrzutnie rakiet i zaczal przygotowywac ja do odpalenia. -Patrz, jaka sliczna - powiedzial Lewis do Matta. - Rakieta przeciwczolgowa Javelin z glowica przeciwczolgowa napakowana materialami wybuchowymi typu HEAT. Przebije ponad pol metra pancerza. Daleko i zapomnij - to znaczy, zapomnij, w co strzelasz, i stan daleko - lepiej sie nie przygladac. Zasieg dwiescie piecdziesiat metrow. Do trzech kilometrow. -Jezus, Maria, Lewis, skad wyscie to wytrzasneli? Lewis odpowiedzial mu oschlym spojrzeniem, ktore mowilo, ze nie nalezy zadawac pytan, na ktore nie chce sie uzyskac odpowiedzi. -Frank - powiedzial - my bedziemy teraz przygotowywac zelki. Trzy rzedy w gore i w dol, zaczynajac od pol kilograma na samym szczycie, a konczac, powiedzmy, na pieciu kilogramach na dole. Polaczymy je tym przewodem. Frank szybko wyciagnal z plecaka kilkanascie kielbaskowatych pakunkow i polozyl je na brezencie obok Lewisa, a potem lont do detonacji. Bracia zaczeli z wielka wprawa laczyc ladunki. -Gotowe - krzyknal Lewis. Frank odciagnal ladunki wybuchowe od celu i nakryl je jeszcze jedna plachta brezentu. -Tedy, doktorze - powiedzial Lewis, prowadzac jego i Franka z powrotem do tunelu, az sciana czolowa znikla im z oczu. - Byloby fajnie na to popatrzec, ale tez i troche niebezpiecznie. Lyle chyba tez migiem tu bedzie. Matt uslyszal glosne, niskie sykniecie zza zakretu, a zaraz potem Lyle rzucil sie w ich kierunku i wyladowal tuz u ich stop. W tej samej chwili potezny, niemal ogluszajacy wybuch odbil sie echem w tunelu, a za nim slychac bylo glosny stukot kamieni i glazow. Kiedy Lewis dal znak glowa, ze juz mozna wrocic do sciany czolowej, zobaczyli, ze srodek sciany zamienil sie w pyl, a glazy na samym szczycie leza luzno porozrzucane. -Wole nie myslec, co by zrobila Duza Berta - mruknal Matt. -Ladny strzal, Lyle - powiedzial Lewis. - Moze beda jeszcze z ciebie ludzie. Frank, chodz, wsadzimy te kielbaski na miejsca i zrobimy sobie dziure. - Odwrocil sie do Matta. - Zastosujemy detonatory z opoznionym zaplonem, zeby to tutaj wszystko pieknie wysadzic w powietrze, tak by sie zapadlo od gory do dolu. Jezeli nam sie ladnie uda, to zrobimy mala dziure na samej gorze. Jezeli cos zle policzylismy, to lepiej dac za malo niz za duzo. Jak za pierwszym razem nie uda nam sie wyrabac dziury, mamy dosyc vibrozelu, zeby sprobowac jeszcze raz. Moze dwa razy. -Pospieszcie sie - wyrwalo sie Mattowi niechcacy. -A dlaczego, do diabla, mielibysmy pracowac powoli? - odparl Lewis. - Pare razy juz korzystalismy z materialow wybuchowych. -Przepraszam. -Chyba juz gotowe - powiedzial Frank, nawijajac lont do detonacji wokol lokcia i dloni, po czym wszedl na sciane. -Do czego gotowe, zboczencu? Z tunelu wszedl do jaskini Bili Grimes ze sluzbowym rewolwerem wycelowanym w cala czworke, a zaraz za nim pojawil sie Vinyl Sutcher, wciaz ubrany na czarno, od niechcenia celujac we wszystkich z karabinu maszynowego. Ostatni wylonil sie z ciemnosci, rowniez z bronia gotowa do strzalu, mezczyzna, ktorego Matt wyprowadzil w pole na osiedlu nad Shady Lake. -Widzisz, Vinny - powiedzial Grimes. - Mowilem ci, ze warto, zebyscie razem z Verne'em sprawdzili dzisiaj wejscia do tych jaskin. Nasz doktorek jest sliski jak wegorz. -Coz za obrazowa metafora - powiedzial Matt, odnotowujac w pamieci, jak niewiarygodny spokoj zachowuje Lewis Slocumb i jego bracia. Matt nie wiedzial tego na pewno, ale czul, ze wymieniaja miedzy soba jakies informacje. Grimes musial wyczuc to samo. Wyraz twarzy mial teraz ponury, a ciezki pistolet wymierzony prosto w Lewisa. -Cofnij sie o krok, Slocumb. Twoi bracia tez - powiedzial. - Vinny, idz tam i odsun to gowno. Sutcher zawiesil bron na ramieniu, obszedl podstawe sciany czolowej dookola i spojrzal podejrzliwie na ulozony stos zelkow. -Lepiej nie podchodz za blisko - powiedzial Lewis, udajac rekami wybuch. - Bum. Frank, ktory byl nie dalej niz trzy metry od Lewisa po jego prawej stronie, i Lyle, ktory kleczal na jednym kolanie z piec metrow od niego, zachichotali. -Tak wiec - Grimes zwrocil sie teraz do Matta - z panskiej obecnosci tutaj wnosze, ze nie jest pan jedyna osoba, ktora przezyla ten okropny wypadek. -Uciekli wszyscy oprocz straznikow, ktorych oszukaliscie - odparl Matt, czujac, ze musi zyskac na czasie. - Wyciagamy ich stamtad, bo obaj przysiegli, ze pana zabija, kiedy tylko beda mieli okazje. Powiedz, Grimes, kim jestes, masz wiekszosciowe udzialy w firmie, ktora robi Lasaject? Czy o to chodzi? Na twarzy policjanta malowalo sie przez chwile zdziwienie, ale zniklo rownie szybko, jak szybko sie pojawilo. -Aha, pani Kroft. No, jezeli musisz wiedziec, jestem wlascicielem wiekszosci udzialow w firmie, to prawda. -A wiesz ilu ludzi, ile dzieci umrze, jesli ta twoja szczepionka wejdzie do obiegu? -Nie ma na to zadnych dowodow. -Oszczedz mi tego. Ludzie, ktorych probowales tutaj zabic, sa zywym dowodem, i wiesz o tym doskonale. Dlatego przeciez ich tu zamknales. No coz, Grimes, oni uciekli, tak jak ja. Jada teraz do Waszyngtonu razem z Ellen Kroft i z Nikki. Jestes skonczony. Matt ujrzal w oczach Grimesa cien niepewnosci. -Nie wierze ci - powiedzial Grimes. - Zajmiemy sie tymi problemami tam w srodku, jak rozwiazemy problemy tu, z wami. Verne, obszukaj ich, zacznij od tego tam, z tylu. Potem zaprowadz ich do kata. Pozniej dobry pan doktor i ja bedziemy musieli porozmawiac. Jezeli bedziesz mial z ktoryms jakies klopoty, strzelaj w kolano. Drugie kolano i jaja zostawimy na pozniej. -Nie zapomnij mnie obszukac, czy nie mam przy sobie wyrzutni rakietowych - powiedzial Lyle, krztuszac sie ze smiechu. Pomimo oczywistej przewagi, jaka trzej przybysze mieli nad Slocumbami z racji gotowej do strzalu broni i mlodszego wieku, Verne podchodzil do Lyle'a bardzo ostroznie. -Wstawaj - powiedzial. -Nie moge - odparl Lyle. - Mam zlamana noge. -Jezeli cie nie poslucha, to go zabij - powiedzial Grimes. - On ci nic nie zrobi, Verne. To jest dziadek, a ty masz bron. -Tak - powiedzial Lyle. - Jestem dziadkiem. Usmiechnal sie bezzebnie i przesunal ciezar ciala w bok, jakby chcial wstac. W tej sekundzie wysoko ze sciany czolowej uslyszeli odglos skaly ocierajacej sie o skale. Cala siodemka odwrocila sie w kierunku zrodla tego dzwieku. Jakies szesc metrow w gorze, tuz nad Vinnym Sutcherem, stala Ellen - cala zakurzona, skrajnie wyczerpana. Nad glowa trzymala plaski kamien, niemal tak szeroki jak jej klatka piersiowa. W chwili gdy Grimes okrecil sie na piecie i strzelil do niej, ona z calej sily rzucila glaz prosto na Sutchera. Ogromny kawal granitu uderzyl go w twarz, bo Vinny mial glowe odchylona do tylu i patrzyl w gore, a odglos byl taki, jakby ktos zrzucil dynie z drugiego pietra. Bez sil, z okrwawiona twarza, Sutcher polecial bezwladnie do tylu, na skalista podloge jaskini. Sekundy, ktore nastapily pozniej, zlaly sie w umysle Matta w jedna niejasna plame. Kiedy on probowal wyciagnac bron z kieszeni, wszyscy trzej bracia Slocumbowie juz trzymali pistolety w dloniach, jakby wyczarowali je z powietrza. Nagle w jaskini nastalo cos w rodzaju chinskiego Nowego Roku. Wydawalo sie, ze strzaly padaja ze wszystkich stron. Ale jedynie z luf pistoletow braci Slocumbow Matt widzial rozblyski. Grimes natychmiast dostal w piers, szyje i w twarz. Mial oczy pelne strachu i niedowierzania, zrobil kilka tanecznych krokow do tylu, jak gigantyczna marionetka, machajac rekami i nie mogac postawic stopy przy stopie. Potem zapadl sie w sobie, jakby mu ktos poodcinal sznurki, przez kilka sekund siedzial wyprostowany, a potem osunal sie bez zycia na ziemie. Verne dostal kule w gardlo, w usta i srodek czola i juz martwy upadl na skalne podloze. Matt pobiegl do sciany czolowej. Ponad nim Ellen juz nie stala, ale lezala. Nie widzial, czy sie rusza. -Ellen? -Wszystko w porzadku - zawolala. - Posliznelam sie, rzucajac kamien. To tylko uszczerbek na mojej godnosci, ale poza tym nic mi nie jest. -Co z Nikki? -Jest tam, za nami, razem z pozostalymi. Porusza sie bardzo powoli z opuchnieta kostka. Chyba cos sobie zlamala. -Czy maja tam dosc powietrza? -Teraz tak, dzieki temu, kto wywalil te dziure. Ellen zaczela schodzic w dol do Matta. Vinyl Sutcher lezal u jego stop, gleboko nieprzytomny, oddychajac plytko i bezladnie. Jego szeroka jak nalesnik twarz byla teraz krwawa masa, oczy pokrywaly dwa jeziorka krwi. Glowe mial pochylona pod dziwnym katem, Matt podejrzewal, ze ma zlamany kregoslup szyjny. Ellen podeszla do niego, miala zacisniete szczeki, oczy utkwione w ten przerazajacy obraz, ktorego byla autorka. Potem bez slowa pochylila sie, z wielkim wysilkiem wziela olbrzymi glaz i uniosla go nad glowa Sutchera. -Ellen, nie - poprosil Matt. - To koniec. Wierz mi, to koniec. Na pokrytych pylem policzkach Ellen ukazaly sie lzy. Rece drzaly jej z wysilku. Szlochajac, odwrocila sie i rzucila glaz na podloge jaskini, a on rozpadl sie na dwie czesci. Matt objal ja i przytulil. Po kilku sekundach Sutcher wzial oddech, ktorzy zatrzasl calym jego cialem, i na zawsze przestal oddychac. Matt poprowadzil Ellen do miejsca, gdzie Frank jeszcze raz ukladal material wybuchowy, i przedstawil ich sobie. -Ide zobaczyc, co z Nikki - powiedzial. Ellen pokazala palcem na zegarek. -Posluchaj, Matt. Pierwszy zastrzyk Omnivaxu podadza temu dziecku juz za jakies trzy godziny. A kiedy to nastapi, w calym kraju rozpoczna sie szczepienia. Musimy je powstrzymac. -Czy mozemy gdzies zadzwonic? -To najwieksza akcja polityczna przed wyborami prezydenckimi. Nie znam nikogo u wladzy, kto moglby w takiej chwili powstrzymac pierwsza dame. A ty? -Moglibysmy zadzwonic i powiedziec, ze ktos podlozyl bombe. -Ten pomysl zupelnie mi sie nie podoba, ale chyba moglibysmy sprobowac, jesli nie bedzie zadnego innego wyjscia. Niczego jednak nie osiagniemy, nadamy rozglos calej sprawie, a sami znajdziemy sie w opalach. -Jezeli zaczna sie szczepienia, jak sadzisz, ile dzieci moze zostac zaszczepionych pod koniec dnia? -Prawde mowiac, moge tylko zgadywac - odparla Ellen - ale sadze, ze bedzie ich duzo, zwlaszcza na zachodnim wybrzezu, gdzie gabinety pediatrow beda otwarte o trzy godziny dluzej niz na wschodnim. Dzieki ludziom prezydenta do spraw kontaktow z prasa gazety nazywaja dzisiejsze szczepienie zlotym strzalem, o ktorym uslyszy caly swiat. Srodki masowego przekazu i pediatrzy uwielbiaja szczepionki. Omnivax to najbardziej oczekiwany symbol postepu w dziedzinie szczepien od dziesiecioleci, ale powiedziano jasno, ze chociaz do gabinetow lekarskich i przychodni w calym kraju dostarczono dziesiatki tysiecy dawek szczepionki, podawanie jej pacjentom nie bedzie uprawomocnione, dopoki Lynette Marquand i pani minister zdrowia Bolton nie pokaza sie w telewizji. A wiec... nie wiem. Moze kilka tysiecy dawek pod koniec dnia? Moze wiecej. Kto wie? -Z trzyprocentowym wskaznikiem choroby spowodowanej przez priony. -Albo i wiekszym. -Albo i wiekszym - zawtorowal jej Matt. Rzucil spojrzenie na otwor wysoko w skale i podjal decyzje. -Moj harley jest w domu wujka Hala. Bede cie chyba mogl zawiezc do Waszyngtonu na czas, ale zanim wyjade, musze zobaczyc sie z Nikki. Za duzo razem przezylismy. -Rozumiem, ale prosze, ruszajmy, jak tylko bedziesz mogl. -Dobrze, pojedziemy. -I Matt, przepraszam, ze cie teraz wciagam w swoje sprawy. Przykro mi z powodu twojego wujka. Naprawde. -Dzieki. Mnie rowniez. Lewis, mozesz chwile poczekac z odpaleniem tych ladunkow? -Nigdzie sie nie spieszymy. Ani nie potrzebujemy specjalnie Lyle'a. Moze cie zawiezc do twojego motocykla. -To swietnie, Lewis. Powiedz mi, jak, u diabla, zdolaliscie tak szybko wyciagnac bron? Lewis, usmiechajac sie od ucha do ucha, podciagnal rekaw kurtki i pokazal uklad paskow skorzanych i sprezyn. -Moj brat Frank, ten tam, wymyslil ten patent kilka lat temu i zrobil jedno urzadzenie kazdemu z nas. Dotad nigdy jeszcze tego nie uzywalismy, ale dzisiaj zalozylismy, bo nie za bardzo wierzymy Bassowi Vernonowi. A im jestesmy starsi, tym robimy sie ostrozniejsi. Nie tak, Frank? -Tak jest. -To dlatego patrzyliscie na siebie tak, jakbyscie mieli jakis sekret. -Wiedzielismy cos, czego oni nie wiedzieli. Kiedy Grimes powiedzial temu tu chloptasiowi, zeby nam odebral bron, a nie tylko pociagnal za spust, wiedzielismy, ze juz nie zyje, to znaczy jezeli ten Franka patent zadziala tak, jak ma zadzialac. -No i pieknie. Ellen, zaraz wracam. Uda nam sie. Dom mojego wuja jest niedaleko stad. Jego dziewczyna wyjechala, ale wiem, gdzie trzyma zapasowy klucz. -Dobrze, bo musze do kogos zadzwonic. -Zaraz wracam. Matt byl juz w polowie drogi w gore sciany czolowej, kiedy uslyszal glos Nikki. -Hej tam, marynarzu, wejdz no tu do nas, dostaniesz zolty czepek mistrza plywackiego. Umorusana i brudna, z wlosami w nieladzie, siedziala skulona na plaskim kamieniu tuz obok wyrwy, ktora Lewis zrobil w poteznej scianie. Matt doczlapal do niej i pocalowal ja bez zenady. -Wiedzialam, ze ci sie uda - powiedziala. - Po prostu wiedzialam. -Wcale nie. -No dobrze, wcale nie. Ale jednak ci sie udalo, a to sie wlasnie liczy. -Jak twoja kostka? -Lepiej niz kilka minut temu. Znasz jakiegos porzadnego ortopede? -Zebys wiedziala, ze znam. Ilu tam jeszcze ludzi zostalo? -Wierz albo nie wierz, ale wszyscy, ktorzy zyli, kiedy ty ruszyles w droge. -Nawet Fred? -On nawet czuje sie troche lepiej. Zrobilam Colinowi tracheostomie. -Niewiarygodne. Pani doktor, pani nie potrzebuje zadnej sali operacyjnej. Nikki rzucila spojrzenie w dol na trzy ciala pokryte krwia, lezace miedzy odlamkami skal i w pyle. -To twoje dzielo? - spytala. -W wyobrazni tak, a zwlaszcza Grimes, ale nie udalo mi sie oddac nawet jednego strzalu. -Nie wierzylam temu Vinny'emu. -Wiem. Posluchaj, jest prawie poludnie. Sprowadze cie na dol. Musze zawiezc Ellen do Waszyngtonu. -No tak, pierwsza szczepionka ma byc podana dzisiaj po poludniu. Pospiesz sie. Sama zejde na dol. -Ale pozwol mi, chce ci pomoc. Schodzili powoli i niezrecznie. Kiedy w koncu znalezli sie na dole, Matt zaniosl ja w bezpieczne miejsce w tunelu i polozyl na kamiennej podlodze. Nawet pod bandazem, ktory zalozyl, czul obrzmienie kostki Nikki. Pocalowal jej dlon, potem szyje, a w koncu ucalowal jej usta. -Jak myslisz, czy chcialabys, no wiesz, pobyc troche ze mna, jak wroce? -Tylko jesli mi obiecasz, ze bedziemy robic cos bardzo, bardzo nudnego. -Obiecuje. Pocalowali sie jeszcze raz i Matt ruszyl do Ellen. Przechodzac obok ciala Grimesa, podziurawionego kulami, przystanal. -Widzisz, mowilem ci, ze sa dowody - powiedzial. ROZDZIAL 36 Wyraznie zadowolony z zadania, ktore mu powierzyl Lewis, Lyle Slocumb wskoczyl za kolko starego forda pickupa. Matt zobaczyl Ellen, ktora nachylona nad wystajaca z desek podlogi dzwignia zmiany biegow, zastanawiala sie, jak obejsc ten cud techniki, i oszczedzil jej manewrow, zajmujac miejsce posrodku.-Dalabym sobie rade - powiedziala, wslizgujac sie kolo niego. -Wiesz co, po tym jak zobaczylem, co robisz z tym glazem, powiedzialbym, ze dasz sobie rade prawie ze wszystkim. Pomyslalem, ze skoro Lyle zna mnie od dziecka, moze chcialby czuc mnie dzisiaj blisko siebie. -Jestes swir - powiedzial Lyle. -Tak, i nie waz sie o tym zapominac. Kiedy odjezdzali, Matt rzucil spojrzenie wstecz, w kierunku zbocza gory, i doznal mieszanych uczuc - ulgi i zazenowania. Istotnie, tak jak podejrzewal, kopalnia miala w gorach nielegalne skladowisko odpadow toksycznych. Niedlugo wlasciciele kopalni zostana zdemaskowani jako pozbawieni skrupulow chciwcy, jaskinia zostanie oczyszczona. Ale cena za jego zacietrzewienie wobec wlascicieli kopalni i jednostronnosc spojrzenia na przyczyne zespolu Belindy - co utrudnialo mu dotarcie do prawdy - bylo ludzkie zycie, dla niego przede wszystkim zycie jego ojca chrzestnego. Wiedzial rowniez, ze Lewis i jego bracia beda mieli klopoty. Slocumbowie byli legenda z racji ich tajemniczego, pustelniczego zycia. A teraz - chyba ze znajda jakis sposob, zeby ich nie laczono z jatka w tunelu - bedzie rozglos, dochodzenia i prawdopodobnie zarzuty o nielegalne posiadanie broni. W duchu wzruszyl ramionami. Zrobil to, co uwazal za sluszne, i staral sie najlepiej, jak potrafil. Tak go nauczono zyc. Niczego wiecej nie mogl od siebie zadac. Ale nie moze tez zamknac oczu na fakt, ze jego obsesja na punkcie kopalni omal nie utorowala Grimesowi i jego kumplom od Lasajectu drogi do sukcesu w ich morderczym procederze. Z czasem bedzie musial poradzic sobie z tym, tak jak sobie zawsze ze wszystkim radzil, moze z pomoca Nikki. Na razie jednak trzeba sie skupic na czyms innym. Teraz tylko to jest wazne, zeby zdazyc, zeby sie nie spoznic do Waszyngtonu i zeby Ellen miala szanse zatrzymac pierwsze szczepienie Omnivaxem, a po nim wszystkie kolejne. Trzy procent. Ta liczba nie dawala mu spokoju. Trzy procent z dziesiatkow tysiecy - biologiczne bomby z opoznionym zaplonem, nieuleczalna choroba, na ktora nie bylo zadnych testow diagnostycznych i ktora ujawniala sie dopiero po dziesieciu latach, a moze i pozniej. Trzy procent. -Bedzie trudno, ale zdazymy - obiecal. -Nie zdazymy, jezeli nam bedzie za bardzo zalezalo i zginiemy w wypadku drogowym. -Dobrze, w porzadku. Bede przestrzegal ograniczen predkosci. Jechalas kiedys motocyklem? -Raz. -No i? -Zyje juz ladnych pare lat, doktorze. Przez ten caly czas mialam niejedna okazje, zeby wskoczyc na czyjes siodelko. Czy to, ze powiedzialam "raz", nic ci nie mowi? Matt wyszczerzyl zeby. -Moj motor ci sie spodoba, Ellen. Zobaczysz. Lyle, skrec w nastepna w lewo. Wuj mieszka jakies piec kilometrow stad. -Robi sie - powiedzial Lyle. Przygladajac sie temu mezczyznie - mezczyznie o rzednacych, siwych wlosach, rzymskim nosie, skorze osmaganej wiatrem i deszczem, rozbrajajacym, bezzebnym usmiechu - Matt zastanawial sie przez chwile, czy Lyle, czy ktorykolwiek z braci ma prawo jazdy. Byli niewatpliwie dziwni, zyli na swoj sposob, zyciem, ktore na wielu poziomach bylo pelne i dobre. A teraz Matt zawdzieczal im zycie, i to nie pierwszy raz. To, ze stal sie ich przyjacielem, to byl niezasluzony dar, ktorym zaowocowala jego wyprawa rowerowa do ich domu tyle lat temu. -Wiesz, gdzie masz klucz do motocykla, doktorze? - spytal Lyle. -W kuchni, na blacie. -Na wszelki wypadek poczekam i zobacze, czy go znalazles. -Dzieki, szefuniu. No to, Ellen, jaki masz plan, kiedy dotrzemy do Waszyngtonu? -Prawde mowiac, nie wiem. Przychodnia jest w dzielnicy Anacostia. Podejrzewam, ze ochrona bedzie szczegolnie silna z powodu pierwszej damy i tego wszystkiego, co tam sie dzieje od rana. Nie znam nikogo, do kogo moglabym zadzwonic, a poza tym nie sadze, ze jakis telefon moglby poskutkowac. Kiedy jednak znajde sie juz w przychodni, okaze sie, ze nie jestem grozna, uslysza, kim jestem, i upewnia sie, ze dzikiego mezczyzny, ktory jest ze mna, tez nie trzeba sie bac, to chyba mi dadza porozmawiac z jakims przedstawicielem wladzy. A to, czy taka osoba mi uwierzy i czy zdaze na czas, to zupelnie inna historia. W gre wchodzi mnostwo glosow wyborcow, a jestem pewna, ze oboz pani Marquand wcale nie szuka czegos, co wbije im gwozdz do trumny. -Moze uda ci sie wyjsc przed kamery i wyjasnic, co sie dzieje. -Watpie, ale chyba nic nie jest wykluczone. Przede wszystkim musimy dotrzec tam na czas i znalezc kogos, kto bedzie chcial mnie posluchac. -Jezeli nie, lekarze w calym kraju dostana zielone swiatlo i zaczna szczepic Omnivaxem. -Noworodki od drugiego dnia zycia do dwoch tygodni. To minimalny wiek, od ktorego, wedlug pani minister Bolton, powinno zaczac sie szczepienia. Wkrotce jednak Omnivax bedzie dostepny dla wszystkich. -To wspaniale. -Swoja decyzje uzasadniaja tym, ze wyjawszy alergikow nie ma dowodu, ze zaszczepienie sie ta superszczepionka jest niebezpieczne. -A kazdy obywatel i kazde dziecko w Stanach powinno byc wdzieczne za ochrone przed goraczka z Lassy. Ellen zasmiala sie sarkastycznie. -Wlasnie - powiedziala. -Nikt nigdy nie badal jednak skutkow ubocznych szczepien w dlugiej perspektywie czasu. -Nikt. Ja w kazdym razie nie znam zadnych takich badan. -W tej kwestii czuje sie, jakbym cale zycie siedzial w jakims medycznym zascianku. -Nie ty jeden, mozesz mi wierzyc. Nie chodzi o to, ze w ostatecznym rozrachunku szczepienia przynosza wiecej szkody niz pozytku. Chodzi o to, ze nikt nie wie, jak jest naprawde. -No to coz, jedziemy do Waszyngtonu. Lyle, tu zaraz bedzie Grandview Road. Skrec w lewo. Dom jest na samym koncu. Zobaczycie, co to za posiadlosc. Droga miala na calej dlugosci utwardzona nawierzchnie. Do domu prowadzil dlugi, wysypany bialym tluczniem podjazd, przecinajacy zielony polwysep, porosniety niskopiennymi krzewami i tu i owdzie sosnami. -Pewnie ci ciezko tu wracac - powiedziala Ellen. -Wciaz nie moge uwierzyc, ze to sie stalo. Hal zawsze byl dla mnie i dla mojej matki bardzo dobry. Bedzie mi go brakowac, mamie na pewno tez. Matt postanowil nie wdawac sie w szczegoly pogarszajacego sie stanu umyslowego swojej matki. Skonczyl sie rzadki las i zobaczyli szeroka, pieknie zaprojektowana w zieleni dzialke, na ktorej koncu pysznila sie willa Hala. Wspanialy dom stal na cyplu trzydziesci metrow nad szeroko rozlewajacym sie jeziorem. -Wspaniale - szepnela Ellen naboznie. - Po prostu piekne. -Zaczekaj! Stoj! - krzyknal Matt. Lyle zatrzymal ciezarowke niemal w miejscu. -Co sie stalo? - spytala Ellen. -Patrzcie tam, ten samochod zaparkowany przy podjezdzie. To auto mojego wujka. -No to co? -Cos mi tu nie gra. Wczoraj w nocy zawiozl nas do kopalni. Jezeli tam zginal, to jak samochod wrocil do domu? Lyle, masz ze soba bron? Ja oddalem swoj pistolet Lewisowi, zebysmy nie mieli zadnych problemow z ochrona w Waszyngtonie. -Ja dalem swoj Frankowi, ale z tylu jest strzelba. -Moglbys ja przyniesc? Cala trojka ostroznie podeszla do willi. -Patrzcie! - powiedziala Ellen teatralnym szeptem. Przez wielkie okno salonu zobaczyli mezczyzne polerujacego wazon. -To Hal! To moj wujek - powiedzial Matt. - Lyle, stan tam i oslaniaj drzwi. Nie... wiem, co sie dzieje. Wkrotce wszystko sie wyjasnilo. Matt szedl w kierunku drzwi frontowych, gdy te sie nagle otworzyly. Na ganek wyszedl Hal, starannie ubrany, w bialych spodniach i jasnoblekitnej koszuli. Widzac, ze jest czysciutki, zrelaksowany i ma jasne spojrzenie, Matt zrozumial. -Matthew! Boze, ale mi ulzylo, kiedy cie zobaczylem. Zamartwialem sie o ciebie po tej eksplozji. Dzwonilem na policje i... -Wybacz, ze ci przerywam, Hal, ale jakos nie widze, zebys szalal z niepokoju. Wyglada, ze jestes wypoczety i w swietnej formie - bynajmniej nie jak wuj, ktory spedzil ostatnie dwanascie godzin, starajac sie przyjsc z pomoca siostrzencowi, ktory stal sie ofiara wybuchu. -Dzwonilem, prosilem, blagalem o pomoc. Matthew, ja... W jego glosie nie bylo szczerosci. Podejrzenie zamienilo sie w pewnosc. -Daruj sobie, Hal - ucial Matt. - Osmieszasz sie. Wiesz, co mnie niepokoilo od czasu, kiedy odkrylismy, ze to szczepionka przeciw goraczce z Lassy jest przyczyna tych wszystkich dziwnych zgonow? Grimes. On mnie niepokoil, Hal. Grimes nie jest kretynem, ale przeciez nie jest tez Einsteinem. Przede wszystkim nie moglem zrozumiec, jak taki facet mogl sie zaangazowac w produkcje Lasajectu. Potem obmysla drobiazgowo plan rozwoju epidemii, zeby jego szczepionke wlaczono do Omnivaxu; potem odkrywa, ze w szczepionce jest smiercionosny defekt; wreszcie zaczyna systematycznie niszczyc wszystkie dowody tego defektu. Czy wydaje ci sie mozliwe, Hal, ze taki facet zdolal przeprowadzic cala te operacje? Hal mial taka mine, jakby za chwile mial znow czemus zaprzeczyc, ale nonszalancko wzruszyl ramionami. -Grimes to idiota - powiedzial. - Gwaltowny, nieopanowany idiota. Dlatego jest pozyteczny. Ale tak czy owak, to kretyn. Kiedy Matt uslyszal, ze jego wuj otwarcie przyznaje sie do tego, co zrobil, ogarnela go fala smutku. -Kiedy sie dowiedziales o chorobie spowodowanej przez priony? - zapytal. -Niedawno. Czy moglbys poprosic swojego przyjaciela, zeby przestal tym we mnie celowac? -Nie. Mow dalej. -No coz, przywieziono mi do sekcji dwa przypadki w odstepie paru tygodni. Kobieta popelnila samobojstwo, a mezczyzne zastrzelono podczas bojki w barze. Rozpoznalem nazwiska, bo pamietalem je z naszych badan doswiadczalnych, i zaczalem podejrzewac, ze istnieje jakis zwiazek. Potem ty natknales sie na tego rajdowca Rideouta i wtedy juz mialem pewnosc. Ale perspektywa wlaczenia Lasajectu do superszczepionki byla tak bliska, ze nie moglem dopuscic, by ktos tez na to wpadl, i musialem odnalezc tych nieszczesnikow, ktorzy doznali na sobie skutkow ubocznych szczepienia, i zlecic niezyjacemu juz panu Grimesowi i jego ludziom, zeby sie nimi zajeli. Zakladam, ze Grimes nie zyje. -Alez skad, ma sie dobrze i wlasnie sklada zeznania przed policja stanowa. -Oj, Matthew, Matthew, nigdy nie umiales klamac. A pan Sutcher? -Coz, mozna powiedziec, ze trafila kosa na kamien. Matt spojrzal na Ellen. -Aha - powiedzial Hal. - Nasza nieustraszona pani Kroft, tak? -Wielu ludzi nie zyje z panskiego powodu - powiedziala zimno Ellen. -Zycie bywa niekiedy bardzo ciezkie. -Jezus, Maria, Hal, kim ty, u diabla, jestes? -Facetem, ktory probuje zwiazac koniec z koncem. Chcecie wejsc na herbate? Oczywiscie nie zezwalam na karabiny w domu. Albo moze lepiej juz sobie wszyscy idzcie. -Nigdzie nie pojdziemy, Hal, dopoki nie bedziesz porzadnie zwiazany i policja nie bedzie w drodze. -No coz, na to po prostu nie moge pozwolic - powiedzial Hal z niepokojaca pewnoscia siebie. - Wiec chyba bede musial sie was wszystkich pozbyc, zaczynajac od twojego przyjaciela, ktory nie chce przestac mierzyc do mnie z broni. Ty jestes Slocumb, jak sadze? -Owszem, to ja - powiedzial dumnie Lyle. Ledwo zamknal usta, kiedy z miejsca, gdzie zaparkowany byl samochod Hala, uslyszeli glosny strzal - eksplozje, ktora rzucila Lyle'a w tyl, na chlodnice polciezarowki. Lyle trzymal sie obiema rekami za brzuch. Udalo mu sie raz bezladnie strzelic, po czym opuscil strzelbe, potknal sie i upadl ciezko na bok. Przy garazu, usmiechajac sie z wyzszoscia, stal Larry, potezny zabojca, ktorego Matt rzekomo zabil, a potem spalil w lesie. Matt wlasnie odwracal sie, zeby pomoc Lyle'owi, kiedy Larry raz jeszcze do niego strzelil, tym razem mierzac w klatke piersiowa. Lyle, ktory lezal oparty na lokciu, upadl ciezko na bialy tluczen podjazdu i znieruchomial. Zabojca, zadowolony ze swego dziela, skierowal bron na Matta. -Czekalem na taka szanse - powiedzial. - Nawet nie wiesz, jak bardzo czekalem. Matt poczul, ze serce przestaje mu bic, kiedy zobaczyl, jak tlusty palec zabojcy zaciska sie na jezyczku spustowym pistoletu. -Nie! - krzyknal. -Zaczekaj, Larry - rzucil ostro Hal. - Powiem ci kiedy. Matt czul, jak uginaja sie pod nim kolana, ale tuz obok niego Ellen dzielnie dotrzymywala mu pola, a nawet wsunela mu reke pod ramie. -Zabicie nas nie rozwiaze zadnych problemow - powiedziala do Hala. - Wie o tym zbyt wiele osob. -Moglaby pani podac mi liste tych osob, pani Kroft? No tak, wiedzialem, ze sie pani nie zgodzi. Ale prosze sie nie martwic. Dam sobie rade. Matthew, bardzo mi przykro z tego powodu, naprawde. Wiesz, ze bardzo cie lubie. Zawsze cie lubilem. Ale to sa interesy, a ty stoisz mi na przeszkodzie. Jak widzisz, moj czlowiek Larry zyje, i to niezle. Wierz albo nie wierz, ale wymyslilem te historie o zabojstwie i plomieniach z marszu, kiedy ty po drugiej stronie trzymales sluchawke telefoniczna w reku, a doktor Solari miala wejsc do biura FBI. Nie sadzisz, ze to genialne? -Jestes chory - powiedzial Matt. -No wiec tak, Larry az sie pali, zeby cie zastrzelic, ale ja mam w sobie sportowego ducha, nie chce, zeby ciala postrzelane jak sito kulami plywaly po jeziorze. To pewnie nikomu nie wyda sie przypadkowe. Chcialbym wiec prosic ciebie i pania Kroft, zebyscie przeszli nad tym plotkiem - wskazal na niski plot rownolegly do podjazdu - i podeszli do krawedzi. Kto wie, moze uda wam sie nie trafic na skaly? -Przestan juz, Hal - powiedzial Matt, odzyskujac czesciowo rownowage ducha. - Jest zbyt wiele luznych watkow i one wszystkie prowadza do ciebie. Posluchaj, mozesz jeszcze odegrac role bohatera w tej calej sprawie, jezeli powiesz policji, ze ostrzegasz przed Lasajectem, by uratowac nienarodzone dzieci przed gabczastym zwyrodnieniem mozgu. W tej samej chwili katem oka Matt zauwazyl ruch tam, gdzie stala furgonetka. Lyle! -Kula czy skok, Matthew? - spytal Hal. - Ty decydujesz. Matt chcial za wszelka cene zyskac na czasie i skupic na sobie uwage Hala i Larry'ego. Zastanawial sie przez chwile, czy nie udac jakiegos napadu nerwowego, ale postanowil polechtac rozbudowane poczucie wlasnej wartosci Hala. -Powiedz mi, Hal - sprobowal - to ty wsunales kartke z informacja o nielegalnym skladowisku odpadow chemicznych pod moje drzwi, prawda? Hal westchnal i przytaknal z przesadna skromnoscia. -Jesli chcesz wiedziec, to tak. Wiem o wszystkim, co sie dzieje w tym miasteczku, i dowiedzialem sie oczywiscie o niezwyklym sposobie, hm, skladowania odpadow, wkrotce po tym jak kopalnia zapoczatkowala magazynowanie w jaskini. Poslalem ci notatke, spekulujac, ze zaangazowany w wendete przeciwko kopalni, nie staniesz sie zagrozeniem dla moich interesow. Genialne, prawda? Lyle przesunal sie pod otwarte drzwi furgonetki i podciagal sie srodka. Matt zrobil krok w kierunku wuja. Larry ruszyl, zeby interweniowac, z pistoletem gotowym do strzalu. -Przestan juz, naprawde - krzyknal Matt, podnoszac glos w zdenerwowaniu. - Nie jestes tak genialny, jak ci sie wydaje. Co rusz robiles blad. - Zasmial sie glosno. - Nie w smak ci bylo, kiedy Nikki Solari zjawila sie w miescie. To wlasnie wtedy Grimes i ty zrobiliscie najpowazniejszy blad. Powinienes byl pozwolic jej wrocic do Bostonu. Przejales sie tym, ze jezeli jakos sie dowiem o tym, co sie stalo z Kathy Wilson, najprawdopodobniej zaczne szukac wyjasnienia poza kopalnia i dojde do prawdy. Postanowiles wiec dobrac sie do niej. To byl blad, Hal. Wielki blad. Znow ruch. Lyle jakos znalazl sile, zeby wciagnac sie do kabiny furgonetki. -Wielkie slowa, jak na kogos w twoim polozeniu - powiedzial Hal tonem juz mniej radosnym. - Ale slowa, dla ktorych nie mam juz cierpliwosci. To ostatnia chwila na wybor. Larry, jesli nie zdecyduja sie na przepasc, chcialbym, zebys strzelil najpierw do pani Kroft. Tu - wskazal na miejsce tuz nad wlasnym uchem. - Z piecdziesieciu centymetrow. -Zabiles tych wszystkich ludzi dla pieniedzy? - zapytal Matt odwaznie, zastanawiajac sie, czy Lyle juz umarl na fotelu forda. Hal usmiechnal sie zimno i poblazliwie. -Nie dla pieniedzy, moj drogi - powiedzial. - Dla wielkich pieniedzy. Od dawna mam ponad czterdziesci procent w Columbia Pharmaceuticals i powoli zaczely mi sie juz wyczerpywac fundusze, bo ta przekleta firma miala straty. Mozesz sobie wyobrazic, jak to jest, kiedy czlowiek jest w moim wieku, ma swoje gusty i upodobania i nagle okazuje sie, ze jest bez pieniedzy? Z tym, co dostajemy od kazdej dawki Lasajectu, moje problemy finansowe wkrotce znikna. I to na dobre. A teraz, moj panie, mam troche do roboty. Nie zachowywales sie jak pelen szacunku chrzesniak, a wiec od tej chwili masz dziesiec sekund, zeby wybrac rodzaj kary... Dziewiec. -Hal, prosze cie, nie! - wrzasnal Matt, w chwili gdy silnik furgonetki z glosnym warkotem obudzil sie do zycia. - Przestan! Larry i Hal zwrocili sie w kierunku dzwieku. Lyle, z zamknietymi oczyma i czolem opartym o kierownice, wrzucil pierwszy bieg forda, przycisnal gaz do dechy i puscil sprzeglo. Wyrzucajac grad kamyczkow spod opon, pojazd ruszyl pedem do przodu, prosto na Larry'ego. Potezny rewolwerowiec otworzyl szeroko usta i oddal trzy strzaly. Przednia szyba forda rozprysla sie i Mattowi wydawalo sie, ze przynajmniej jedna kula trafila Lyle'a w czolo. Nic jednak nie moglo w tej chwili powstrzymac furgonetki, chyba zeby na jej drodze stanal cementowy mur. Przedni zderzak trafil Larry'ego w kolana. Kiedy furgonetka podniosla go na maske, jego bron wyleciala lukiem w powietrze, a ksiezycowata twarz znalazla sie kilkanascie centymetrow od twarzy Lyle'a, nieprzytomnej albo juz martwej. Ale noga Lyle'a wciaz przyciskala gaz. Ford rozwalil porecz dzielaca posesje od przepasci i z pelna predkoscia przejechal przez kilka metrow zarosli, a nastepnie przelecial nad krawedzia, jak motolotnia startujaca do lotu. Potem, jakby w zwolnionym tempie, furgonetka zwrocila sie maska w dol i Larry odpadl od niej, a potem znikl caly woz. Po chwili dala sie slyszec glosna eksplozja na skalach ponizej. Kiedy Hal Sawyer odwrocil sie z powrotem, jego chrzesniak stal przed nim, spokojnie mierzac do niego z pistoletu Larry'ego. -Interesy bardzo sie popsuly, wujku - powiedzial Matt. ROZDZIAL 37 -Miej wzglad na dobro wyzsze, Matthew. Omnivax uratuje zycie setkom i tysiacom ludzi. Jezeli zablokujesz wypuszczenie tej szczepionki na rynek, bedziesz mial na rekach krew niewinnych. Przeciez nawet nie jestes pewien, ze to wlasnie Lasaject spowodowal te chorobe. Zgadujesz, przypuszczasz...Hal Sawyer gadal jak najety, kiedy Matt i Ellen za pomoca sznura do bielizny wiazali go dokladnie i systematycznie, polozywszy najpierw twarza w dol na jego wlasnym lozku. Jezeli ktos przypadkiem pojawi sie u niego w domu i uwolni go, zanim beda mieli szanse zdac sprawe ze wszystkiego policji stanowej, no to trudno. Grimesa juz nie bylo, nie bylo rowniez Sutchera i innych zabojcow - Larry'ego i Verne'a. Moze Hal bedzie probowal uciekac, ale zbyt daleko nie umknie. -Na Boga, Matthew, przeciez tak sie nie traktuje wlasnej rodziny, krew z krwi i kosc z kosci... Kto bedzie odwiedzal twoja matke, pod twoja nieobecnosc...? Twoja matka!... To jej zlamie serce i to bedzie twoja wina... Zlituj sie, Matthew, jestem twoim ojcem chrzestnym... Ellen, Ellen, jestes przeciez z tego samego pokolenia co ja, wyjasnij mojemu siostrzencowi, jak wazna jest rodzina. Jestem jego wujem - genetycznie, to znaczy mamy w sobie dwadziescia piec procent siebie nawzajem. Dwadziescia piec procent! To jakby sie sprzedawalo cwierc siebie samego... -Nie zdazymy - powiedziala Ellen, patrzac na zegarek Matta. - Jeszcze nawet nie ruszylismy. -Bedziemy sie starac - odparl Matt, dociagajac sznur mocniej, niz to bylo konieczne. - Mamy szanse, wszystko zalezy od tego, jaki bedzie ruch. Bedziemy tam predzej, niz myslisz. -Mozesz to sam dokonczyc? -Oczywiscie, dlaczego? -Zanim wyjedziemy, musze zadzwonic. Moj znajomy, Rudy, bedzie sie o mnie bardzo niepokoil. On rowniez zna pare osob. Moze znajdzie sie ktos, do kogo bedzie mogl zadzwonic. -Pospiesz sie. Mamy tu jeszcze zajecia na minute lub dwie, a potem chcialbym juz wyjechac. Posluchaj, dziewczyna Hala, Heidi, mieszka tu, w tym domu. Moglabys szybko przejrzec jej rzeczy i znalezc jakies cieple ubranie. Na motocyklu moze byc chlodno. Nie minelo parenascie sekund, a Ellen juz miala pare ciemnych spodni, bluze dresowa i skorzana kurtke. Kiedy Matt zaciskal ostatnia petle wokol kostek Hala, a potem przywiazywal koniec liny do nogi lozka, pobiegla do kuchni. Matt byl wstrzasniety smiercia Lyle'a Slocumba i brakiem wyrzutow sumienia wuja oraz jego wyznaniem. Z powodu choroby Alzheimera, matka nie byla w pelni swiadoma tego, co sie wokol niej dzieje, ale na pewno dotrze do niej, ze brat juz nie przychodzi jej odwiedzac - bedzie jej na pewno niezmiernie przykro. Pomimo calej sytuacji i tego, ze spieszyli sie do Waszyngtonu, Matt zlapal sie na tym, ze probuje stworzyc dla niej jakies wyjasnienie, lagodniejsze niz ta straszna prawda. -Nie mozesz mnie tak tutaj zostawic - jeczal Hal, a kazda nastepna prosba byla bardziej rozpaczliwa i bardziej dramatyczna. - A jak bede mial atak serca? Jak mi sie zachce sikac? W tym kraju ludzi uwaza sie za niewinnych, dopoki im sie nie udowodni winy. Kto ci dal prawo byc jednoczesnie jakims cholernym sedzia, lawa przysieglych i katem? Na Boga, Matthew, posluchaj mnie. Znam cie od urodzenia. Naprawde nie mozesz tego zrobic! -Gdzie sa twoje kluczyki do samochodu, Hal? -Moje co? -Twoje kluczyki do samochodu. Matt juz znalazl motocykl w garazu i wzial kluczyki z szafki kuchennej. Jezeli jednak ma jechac przez caly stan Wirginia z predkoscia stu trzydziestu kilometrow na godzine, to lepiej byloby probowac tego wyczynu w mercedesie niz na siodelku harleya, z wiercacym sie pasazerem, ktory nigdy nie jezdzil na motocyklu i nie znosi tego srodka transportu. Hal przestal paplac i rozesmial sie. -Gdybym je mial, na pewno bys ich nie dostal - powiedzial. - Chyba zebys mnie puscil. Ale dzieki tobie w ogole nie mam kluczykow. -Co to znaczy? -Mialem tylko jedne, drugie ma Heidi, a moje byly w kieszeni Larry'ego Hogartha, kiedy skoczyl do jeziora. Szkoda. -Mam nadzieje, Hal - powiedzial Matt, sprawdzajac ostatni raz wiezy - ze przez reszte zycia nie zaznasz juz przyjemnosci prowadzenia samochodu. Zatrzymal sie w holu, zeby wciac ocieplana kurtke skorzana Hala, zbiegl do garazu, zalozyl kask i zapalil harleya. Juz mu sie kiedys udalo dojechac do Waszyngtonu w dwie i pol godziny. Odliczajac od tego pietnascie minut, stwierdzil, ze tym razem taka sztuka moze sie nie udac, jest jednak wykonalna. Potem sprawdzil poziom paliwa i jeknal. Nie ma nawet polowy - bedzie najwyzej dziesiec litrow. Przy predkosci, ktora zamierzal rozwinac, spalanie wyniesie okolo pieciu litrow na sto kilometrow. Nie ma szans, zeby dojechac bez zatrzymywania sie na stacji. Samo tankowanie bedzie szybkie, ale wjezdzanie na stacje, sciaganie pistoletu dystrybutora i wyjezdzanie to prawdopodobnie dodatkowe trzy, a moze nawet cztery minuty. W zaleznosci od tego jednak, gdzie beda musieli tankowac i na ile im sie poszczesci, kiedy juz dotra do przychodni, rzecz byla do zrobienia, ale na granicy mozliwosci. Ellen wybiegla przed dom i zrownala sie z nim, kiedy Matt wypychal harleya tylem obok mercedesa Hala. Miala na sobie skorzana kurtke Heidi i czarne spodnie i wygladala jak stuprocentowa motocyklistka. -No to gazu - powiedziala, wsiadajac na siodelko. -Zaloz kask, odchyl sie do tylu, rozluznij sie, trzymaj sie i patrz na swiat, ktory ucieka do tylu - odparl Matt, przyspieszajac wzdluz podjazdu. - Dodzwonilas sie do swojego przyjaciela? -Nie, ale zostawilam mu wiadomosc. Zwykle o tej godzinie lowi ryby w stawie za swoim domkiem. Dzisiaj chyba wyszedl sie przejsc i krazy w kolo, zastanawiajac sie i martwiac, dlaczego nie daje znaku zycia. -Z pewnoscia. No, to jedziemy. Druga gwiazda na prawo i prosto przed siebie az do rana. -O mnie sie nie martw - powiedziala Ellen. - Mozesz jechac szybko. Jechac szybko... Niech cie szlag trafi, Hal. Majac przed oczami zywe, plastyczne obrazy ofiar zespolu Belindy, Matt zjechal na autostrade i dodal gazu. -Limuzyna podjechala, Sher - zawolal Don. - Biala, dluga limuzyna. To jest dopiero cos. -Jestesmy prawie gotowi - zawolala Sherrie z sypialni. - Chce, zeby nasza dziewczynka wygladala przepieknie, kiedy bedzie debiutowac w ogolnokrajowej telewizji. -Ogolnoswiatowej - poprawil ja Don. Patrzyl przez okno na mezczyzne w garniturze i kobiete w garsonce, oboje w ciemnych okularach, wysiadajacych z limuzyny i zmierzajacych do drzwi wejsciowych. Faceci w czerni, pomyslal sobie. -Tram taram - podspiewywala Sherrie, podajac mezowi dziecko. -Obie wygladacie slicznie - powiedzial Don rozpromieniony. - Naprawde slicznie - wzial na rece dziewczynke i pocalowal Sherrie w usta. - Nikt by nie powiedzial, ze ledwie cztery dni temu urodzilas dziecko. -Zbiera pan sobie punkty, prosze pana. - Sherrie przygladala sie scenie za oknem. - Nie kazde dziecko ma eskorte tajnych sluzb, kiedy jedzie na szczepienie. Gotowy? -Jak najbardziej. Nawet kiedy walczylem o zlota rekawice, chyba nie bylem tak zdenerwowany. -Ty, zdenerwowany? Czym sie denerwujesz? -Pewnie mi nie uwierzysz, ale denerwuje sie o dziecko. Sherrie, zdziwiona, odwrocila sie i spojrzala na niego, na jej twarzy widac bylo cien niepokoju. -O to szczepienie? -No tak. Westchnela. -Ja tez - powiedziala. - Balam sie z toba o tym rozmawiac, bo balam sie, ze moze pomyslisz, ze jestem wariatka albo... niewdziecznica. Wiem, ze pani Marquand powiedziala nam, ze mnostwo ludzi, dzieci i doroslych, dostalo te szczepionke, kiedy ja testowano. A jednak Donelle bedzie pierwszym dzieckiem na swiecie, ktore ja dostanie po urzedowym wprowadzeniu jej na rynek. -Wiem. -Wczoraj wieczorem rozmawialam z Andrea o jej synku, Randym. W maju skonczyl rok. Caly czas ma jakies ataki, a jego lekarz mowi, ze to reakcja na jakies szczepienie. Musi brac leki, a teraz Andrea mowi, ze cale to leczenie kompletnie malego rozregulowalo. -Nie wiedzialem. Czy on dostal jedna z tych szczepionek, ktore dostanie Donelle? -Pewno tak. Ona dostanie trzydziesci szczepionek w jednej - wszystkie, ktorych kiedykolwiek bedzie potrzebowac. -Szkoda, ze tak malo o tym wiemy - powiedzial Don. Sherrie przeszla przez pokoj i objela meza i dziecko. -No wlasnie - powiedziala, kiedy ich eskorta z tajnych sluzb zastukala do drzwi. Dzien na szczescie byl sloneczny i suchy. Matt rozpedzal harleya do granic mozliwosci, przekroczyli najpierw linie graniczna stanu Wirginia, potem jechali dwupasmowymi drogami przez gory Shenandoah i przez Appalachy. Nie minela godzina, a juz byli na autostradzie 81, na ktora wjechali w Staunton, i zmierzali na polnoc do autostrady 66. Matt utrzymywal predkosc stu trzydziestu kilometrow na godzine, jechal nieco szybciej wtedy, kiedy byl pewien, ze w okolicy nie ma policji. Dzieki pleksiglasowej ochronie kierowcy i pasazera i najlepszym amortyzatorom na rynku wydawalo im sie, ze jada nie wiecej jak setka. W Harrisonburgu wzieli jeszcze pietnascie litrow benzyny i dowiedzieli sie, ze sa okolo stu szescdziesieciu kilometrow od Waszyngtonu. Do zlotego strzalu, o ktorym uslyszy caly swiat, zostalo jeszcze poltorej godziny. Mieli pewna szanse, ale to zalezalo od nasilenia ruchu ulicznego w miescie. W Middletown wjechali na autostrade I-66 i, omijajac miasto, ruszyli na wschod. Riverton... Markham... Marshall... Plains... Krok po kroku, z kazda minuta zyskiwali na czasie, ale chwila, w ktorej Lara Bolton zwolni przycisk i poda pierwsza dawke Omnivaxu malej dziewczynce, zblizala sie nieuchronnie. Trzy procent. Moze wiecej. Nie chcialby, zeby jego dziecko bylo narazone na cos takiego. Ellen siedziala na ogol w milczeniu na siodelku za jego plecami, trzymajac sie uchwytow dla pasazera, a czasami jego ramion. -To nie jest az tak nieprzyjemne, jak mi sie zdawalo - zawolala, kiedy pruli szczegolnie piekna gorska trasa. -Pomoge ci wybrac twoj pierwszy motor - odkrzyknal. Na poczatku Matt z napieciem obserwowal lusterka wsteczne i droge przed soba, wypatrujac przeszkod lub policji. W miare jak mijal czas, a bezchmurne niebo i piekno krajobrazu zaczely dzialac na nich uspokajajaco, mysli Matta skierowaly sie ku Nikki. Wyobrazil ja sobie, jak nachylona nad Fredem Carabetta, walczaca z bolem zlamanej kostki, zaimprowizowanymi narzedziami wykonuje delikatny zabieg, przy kazdym nieostroznym ruchu grozacy rozerwaniem zyly pacjenta. Odwaga, inicjatywa, wspolczucie, inteligencja - w tym krotkim czasie, odkad sie poznali, pokazala mu tak wiele. Dotad nie wierzyl, ze jakakolwiek kobieta moglaby zajac w jego sercu miejsce Ginny. Teraz wiedzial, ze to jest mozliwe. Moze po raz pierwszy przyznal sam przed soba, ze smierc Ginny, biernosc i zarazliwa depresja sa jak slepy mur, ktory blokuje mu droge do radosci zycia. Czy Nikki byla odpowiedzia? Moze - powiedzial sobie, kiedy pedzili przez autostrade miedzystanowa. Moze wlasnie ona jest odpowiedzia. Catherpin... Centerville... Fairfax... Kiedy mineli Arlington, zostalo im tylko trzy minuty. Prawdopodobnie za malo, chyba ze na wstepie beda jakies przemowienia. Mieli jeszcze przed soba problem, jak dotrzec do kogos, kto mialby na tyle wladzy, by zatrzymac szczepienie, no i nie dac sie przy tym zabic. Na ulicach bylo teraz coraz wiecej samochodow i Matt musial zwolnic do trzydziestu na godzine, zeby sie wtopic w ruch wzdluz zachodniego brzegu rzeki Potomac. Po prawej zobaczyl katem oka narodowy cmentarz Arlington. Joe Keller tu nie spocznie, nie spocznie tu ani Kathy Wilson, ani Sara Jane Tinsley, ani zadna inna ofiara wojny Hala Sawyera. Wiedzial jednak, ze dzieki kobiecie, ktora siedzi za nim na siodelku motocykla, smierc kazdej z tych ofiar w koncu uratuje czyjes zycie. Za trzy trzecia. -Zjedz tym zjazdem - krzyknela Ellen. - Przejedziemy Potomac przez most, a potem bedziemy szukac znakow na Anacostie. Jestesmy prawie na miejscu. Pojechali na wschod droga numer 195, przekroczyli rzeke Anacostia przy Pennsylvania Avenue, a potem wjechali w Minnesota Avenue. Byla to dzielnica czynszowek, szarej farby i codziennej mordegi - wyspa osiemdziesiecioprocentowego bezrobocia, gdzie panowaly narkotyki, przemoc i beznadzieja, zaledwie trzy kilometry od Kapitolu. To nie przypadkiem Lynette Marquand wybrala te przychodnie jako miejsce wystawy dla swojego Omnivaxu. Jej maz mial zle notowania wsrod Afroamerykanow i Latynosow. Matt zastanawial sie, ile czasu zajmie Lynette przyjecie do wiadomosci, czym jest Lasaject, wstrzymanie szczepien. Ruch niemal zamarl. Dwie minuty. Niecale. -Czy jestesmy dosc blisko, zeby podejsc piechota? - spytal Matt. -Moze. Nie jestem calkiem pewna, gdzie jestesmy w stosunku do... Czekaj! Tu jest Fenwick Road. Teraz tam. To nasza ulica. To na pewno tutaj. Matt przyspieszyl i przechylil harleya w zakrecie, wjechal miedzy drzewa, przejechal przez zachwaszczony trawnik, a potem w ulice Fenwick. Kilka przecznic dalej juz bylo widac wozy transmisyjne, z ktorych czesc stala na poboczu ulicy. Przy najblizszej przecznicy zobaczyli niebieska zapore. -Ktora masz godzine? - spytal Matt, majac nadzieje, ze jego zegarek i zegarek Ellen, ktory wziela z biurka Heidi, wskazuja rozny czas. -Po trzeciej - odparla smutno Ellen. - Piec czy szesc po trzeciej. Robiles, co mogles, Matt. Jak dlugo trwa juz przedstawienie? - zastanawial sie Matt. Prawdopodobnie nie dluzej niz dziesiec czy pietnascie minut, po czym nastapi prawdopodobnie komentarz ekspertow od spraw zdrowia z roznych sieci telewizyjnych. Jezeli telewizja wroci do nadawania regularnego programu, moze uplynac duzo czasu, zanim ktos wyslucha ich historii i przekaze pediatrom w calym kraju, zeby wstrzymali szczepienia. Nie udalo im sie zapobiec pierwszemu szczepieniu, ale moze jeszcze bedzie szansa dotrzec do kogos wplywowego i uchronic tysiace innych dzieci. Trzy procent. -Blokada policyjna - oznajmil Matt. - Jestesmy na miejscu. Kiedy dojezdzali do skrzyzowania, mlody waszyngtonski policjant wyszedl ku nim leniwie. Spojrzal zdziwiony na babcie na motocyklu usadowiona wygodnie na podniesionym siodelku tuz za Mattem. -Tu nie ma wjazdu - powiedzial. - Musicie skierowac sie w te ulice i dwie przecznice dalej zobaczycie policjanta, ktory wskaze wam droge do autostrady. -Mam mu cos powiedziec? - szepnela Ellen. -Mysle, ze mamy szanse, ale na pewno nie z nim. Zanim on skonczy rozmawiac ze swoim przelozonym, a jego przelozony skonczy rozmawiac ze swoim szefem, dzien dobiegnie konca. -Wiec co? - spytala Ellen. Tymczasem podjechalo kilka innych samochodow i ustawilo sie za nimi. Policjant przeszedl obok harleya, zeby powtorzyc instrukcje na temat dojazdu do autostrady pasazerom srebrnego minivana. -Chyba bedziemy musieli przeskoczyc kilka stopni w lancuchu dowodzenia. Trzymaj sie. -Modl sie tylko, zeby ten dzieciak w mundurze policjanta nie zaczal strzelac. -Nie o niego sie martwie - powiedzial Matt. - Trzymaj sie mocno. Sprobuje dotrzec do drzwi wejsciowych przychodni. Ktora masz godzine? -Dziesiec po. -Cholera. Matt odczekal, az policjant przejdzie do nastepnego samochodu, a potem szybko przyspieszyl, objezdzajac barierki, wjechal na niski kraweznik, a potem na chodnik. Jezeli nawet policjant do nich strzelal, to ani go nie uslyszeli, ani nie poczuli. Zblizali sie szybko do grupy wozow transmisyjnych, ktore staly przed glownym wejsciem. Sto metrow... Piecdziesiat... Matt mial filmowa wizje harleya wjezdzajacego przez szklane drzwi frontowe, kiedy katem oka dostrzegl gwaltowny ruch z lewej. Zwolnil i odwracal glowe, kiedy jakas kobieta rzucila sie wprost na nich. Z rozpostartymi rekami, uderzyla w niego i Ellen jak pocisk, zrzucajac ich z motocykla na porosniety chwastami, zasmiecony pusty parking. Harley bez kierowcy wpadl w boczny poslizg, slizgal sie po cemencie, a potem zatrzymal sie u podnoza drzewa. Kobieta, atletycznie zbudowana brunetka kolo trzydziestki, przytrzymala ich przy ziemi, po czym pojawilo sie dwoch innych agentow sluzb specjalnych z bronia w reku. -Nie ruszac sie - warknal jeden z nich, celujac z pistoletu. - Powoli zdejmowac kaski, ty pierwszy. Ellen i Matt zastosowali sie do polecenia. -Jestem lekarzem - powiedzial szybko Matt. -Prosze nas wysluchac - powiedziala Ellen. - Jestem czlonkiem komisji, ktora pracowala nad ta szczepionka, podana wlasnie niemowleciu. Nazywam sie Ellen Kroft. Odkrylismy, ze szczepionka ma powazny defekt. Musimy porozmawiac z kims, kto ma tu cos do powiedzenia, kiedy telewizja jeszcze to wszystko relacjonuje, zeby mozna bylo ostrzec wszystkich i zapobiec dalszym szczepieniom. Moze chodzic o setki istnien ludzkich. Bardzo prosze, uwierzcie nam! Mowie prawde. Szczepionka zawiera grozne dla zycia zanieczyszczenia. Ktos musi o tym powiedziec pani Marquand. Agent, szczuply czarnoskory mezczyzna z blizna na policzku, przygladal im sie podejrzliwie, a potem spojrzal na pozostala dwojke. Oboje tylko wzruszyli ramionami. -Jakies dokumenty? - spytal. Ellen skinela glowa - Oczywiscie. -W portfelu w kieszeni kurtki - powiedzial Mart. -Wyjmuj, ale powoli. Agent podal portfel Marta koledze, ktory szybko przejrzal jego zawartosc. -Prawo jazdy z Wirginii Zachodniej. Matthew Rutledge. Tu pisze, ze jest lekarzem. -Taki z niego lekarz jak ze mnie papiez - mruknal pierwszy agent, wyciagajac z tylnej kieszeni spodni kajdanki. - Wstawac. Jill, obszukaj ich. -Mowie wam - powiedzial zdesperowany Matt, kiedy jego lewy nadgarstek przykuwano do prawego nadgarstka Ellen. - Musimy tam dotrzec, zanim telewizja skonczy relacje. -Zamknij sie! - Agent zwrocil sie do pozostalej dwojki. -I co? Jill podniosla krotkofalowke przyczepiona do paska u spodni. -Bert, mowi Jill. Jak dlugo to jeszcze potrwa, zanim zaczna nadawac? -Co potrwa? - spytala Ellen. -Zamknij sie, mowie! -Bert mowi, ze to jeszcze dziesiec minut - powiedziala Jill do czarnoskorego agenta. Ten westchnal ciezko. -Powiedz mu, ze im zaraz przyprowadzimy dwoje klientow, ktorzy probowali sie przebic przez bariery. Niech z nimi pogada. Im predzej sie pozbedziemy klopotu, im predzej on ich przejmie, tym lepiej. -Dzieki - powiedziala Ellen, teraz wyraznie spokojniejsza. - Podjeliscie madra decyzje. -To dlaczego mnie sie wydaje, ze nas wszystkich wywala z roboty? -Czy juz podali pierwszy zastrzyk? - zaryzykowala Ellen. -Nie, nawet jeszcze nie zaczeli transmisji. -Co sie stalo? -Co sie stalo? To sie stalo, ze jakis swirus dostal sie do srodka przebrany za elektryka. Specjalnymi nozycami przecial kabel zasilajacy, prowadzacy z kamery wewnatrz przychodni do wozu transmisyjnego, ktory mial przekazywac sygnal do wszystkich sieci. Mamy juz czterdziesci piec minut opoznienia. Ale chyba wlasnie wymieniaja kabel. -Wiec pospieszmy sie - powiedzial Matt. - Zaprowadzcie nas do kogos z otoczenia pani Marquand, zanim podadza ten zastrzyk, a ja wam przyrzekam, ze zostaniecie bohaterami. -Obys sie nie mylil. Otoczeni po obu stronach agentami, na tle pokrzykiwan i owacji dobiegajacych z okien osiedla, Ellen i Matt wraz z eskorta poszli chodnikiem w kierunku przychodni. -To nie do wiary, ze moze nam sie udac - powiedzial Matt. -Mowilam ci, zeby sie nie poddawac. -Nie, to ja ci mowilem. Ellen zwrocila sie do Jill. -Czy wiecie, dlaczego ten facet przecial kabel? -Alan mowil, ze to jakis swir. Sluchajcie, w razie gdybyscie tego nie zauwazyli, mamy dzisiaj ciezki dzien. Jezeli nas robicie w konia i nie jestescie tymi, za kogo sie podajecie, albo nas oklamujecie z ta szczepionka, przykujemy was do tego samego drzewa, ktore ten gosc teraz obejmuje, i zostawimy na cala noc, zebyscie sie mogli przekonac, jaka to mila i goscinna dzielnica. Agent wskazal na prawo, gdzie stal winowajca przykuty do sporych rozmiarow debu. Ellen usmiechnela sie od ucha do ucha, kiedy szybko przechodzili kolo niego do blyszczacej swiatlami przychodni. Rudy pomachal do niej delikatnie palcami dloni. -Czesc Rudy - krzyknela. - To moj nowy znajomy, Matt Rutledge. Matt, to jest najwazniejszy mezczyzna w moim zyciu, Rudy Peterson. Kiedy doszli do przychodni, ich oczom ukazala sie para Afroamerykanow. Kobieta tulila w ramionach niemowle, trzymajac je tak, zeby na buzie dziecka padalo cieple slonce popoludnia. Tuz za nia, za drzwiami, Matt zobaczyl kolejnych agentow tajnych sluzb. Widzac Marta i Ellen skutych razem, rodzice dziecka weszli przestraszeni do srodka. -Dzien dobry - powiedziala Ellen z szerokim usmiechem na twarzy, rozjasniajacym ja od wewnatrz. - Czy to jest ta dziewczynka, ktora ma dostac dzisiaj szczepionke? -Tak - odparla Sherrie, rzucajac pelne milosci i troski spojrzenie na dziecko. - Ma na imie Donelle. ROZDZIAL 38 Cienie poznego popoludnia kladly sie na ulice Waszyngtonu, kiedy Matt w koncu zapalil silnik harleya i ruszyl w kierunku Wirginii Zachodniej. Jechal sam. Ellen i Rudy zostali w stolicy, zeby odpowiedziec na pietrzace sie pytania FBI i omowic dowody rzeczowe, ktore Rudy przywiozl ze soba. Odleglosc od agenta tajnych sluzb dowodzacego akcja w przychodni do jego odpowiednika w ochronie Lynette Marquand, a potem do samej pani prezydentowej, byla bardzo krotka.Stawka byla zbyt duza, aby ktokolwiek ryzykowal jakies opoznienie. W malej salce konferencyjnej Matta i Ellen wlasnie przepytywala byla pani kongresman ze stanu Georgia, Joanne Kramer, szefowa doradcow pierwszej damy, kiedy doniesiono im, ze kabel zasilania, ktory przecial Rudy, zostal juz naprawiony. To byla chwila prawdy. Pani Kramer pospiesznie wyszla z pokoju, zostawiajac Matta i Ellen z agentem tajnych sluzb. Minelo piec dlugich minut, potem otworzyly sie drzwi i pani kongresman wrocila. Wraz z nia do salki weszla pierwsza dama Ameryki. Pod grubym makijazem telewizyjnym twarz pani Marquand byla szara. Nie bylo w niej ciepla ani zyczliwosci, kiedy zadawala pytania najpierw Mattowi, a pozniej Ellen. -A wiec, pani Kroft - powiedziala, wciaz stojac - wyglada na to, ze wstrzymanie sie od glosu podczas glosowania nad Omnivaxem nie oznaczalo, ze stracila pani zainteresowanie ta szczepionka. -Oczywiscie, ze nie - powiedziala Ellen. - Pewien mezczyzna grozil, ze zabije moja wnuczke, jezeli bede glosowac przeciw. Potrzebowalam troche czasu. -A teraz ten czlowiek nie zyje. -Tak. Pracowal dla wlasciciela firmy Columbia Pharmaceuticals, ktora produkuje szczepionke przeciw goraczce z Lassy, wchodzaca w sklad Omnivaxu. -I ta szczepionka kryje w sobie smiertelne zagrozenie? -Wlasnie. -A pani jest przekonana, ze popelnilibysmy wielki blad, gdybysmy zaszczepili dziecko, ktore czeka w przychodni. Ellen odetchnela z ulga. Zloty strzal, ktory mial uslyszec caly swiat, jeszcze nie padl. -Tak - powiedziala. - Jestem najglebiej przekonana. -A pan, doktorze... -Rutledge - powiedzial Matt, odchrzakujac. - Matthew Rutledge. Mieszkancy okolic mojego miasta w Wirginii Zachodniej, ktorych dziesiec lat temu poddano probnym szczepieniom przeciw goraczce z Lassy, umieraja. Sadze, ze w tej szczepionce ciagle jeszcze obecny jest smiercionosny czynnik, ktory ich zabija. Pani Marquand raz jeszcze spojrzala w oczy Ellen. -Pani Kroft, moi pracownicy poinformowali mnie, ze finansuje pani kontrkandydata na stanowisko prezydenta, ktory bedzie walczyl w wyborach z moim mezem. Czy pani cudowne pojawienie sie akurat teraz, w tym momencie, nie ma podtekstu politycznego? Ellen zastanawiala sie chwile. -Nie podzielam stanowiska pani meza w sprawie opieki spolecznej - powiedziala w koncu. - I dlatego popieram pana Harrisona. To jednak, ze tu dzisiaj jestesmy, nie ma nic wspolnego z polityka. Zapewniam pania. Przez pietnascie sekund panowala cisza, a pani prezydentowa Marquand wpatrywala sie bez slowa w oczy Ellen. -Dziekuje - powiedziala w koncu. Glos miala stlumiony, kolory jeszcze nie wrocily jej na twarz. - Panu rowniez, doktorze Rutledge. Obie z pania kongresman Kramer bez slowa opuscily sale. Po pietnastu minutach pojawil sie pierwszy oficer dochodzeniowy FBI. Dziecko poslano do domu, wylaczono kamery i z pewnoscia zaprzegnieto do pracy armie krajowych specjalistow od kontaktow z opinia publiczna. Matt, zanim ruszyl w droge do domu, siedzial chwile sam w jednym z gabinetow lekarskich przychodni, bijac sie z myslami, czy zawiadomic policje o sytuacji w skladowisku odpadow chemicznych, czy tez poczekac, az bedzie mial okazje obejrzec wszystko na wlasne oczy. Kiedy Lyle nie wrocil, Lewis i Frank z pewnoscia zorientowali sie, ze w domu Hala wydarzylo sie cos zlego. Tego byl pewien. To, co moga zrobic i co zrobia, pozostawalo niewiadoma. Ich brat nie zyl. Ich ulubiona stara furgonetka lezala na dnie jeziora. Byli kilkanascie kilometrow od swojej farmy, a Lewis nie byl w najlepszej dyspozycji do podrozy. Niemniej problemy, ktorych zapewne przysporzylby im Matt, gdyby poslal policje na scene jatki w jaskini, moglyby doprowadzic ich do katastrofy. Kiedy wyjezdzal z Ellen, stan Nikki i pozostalych osob uwiezionych pod ziemia byl dosc stabilny. W koncu, po goracej wewnetrznej debacie, postanowil poczekac i wstrzymac sie z prosbami o pomoc do chwili, kiedy znajdzie sie na miejscu. Korki w godzinach szczytu byly potworne i Matt, przedzierajac sie przez most na rzece Potomac, a potem wyjezdzajac z miasta, znacznie czesciej niz zwykle podejmowal ryzyko i wyprzedzal samochody. Bylo wpol do osmej, kiedy pierwszy raz mogl przyspieszyc powyzej setki. Tuz za White Sulphur Springs rzucil okiem na pager, ktory trzymal w plastikowym pudeleczku na kierownicy harleya. Zazwyczaj, gdy zsiadal z motocykla, przekladal go na pasek spodni. Teraz tkwil w motocyklu od tego wieczoru, kiedy ruszyl za Billem Grimesem do domku w gorach. Totez, kiedy zobaczyl pulsowanie swiatelka, nie mial pojecia, jak dlugo przedtem byl wzywany. Zjechal z autostrady i wykrecil numer do szpitala. -Doktorze Rutledge - powiedziala podekscytowana dyzurna na oddziale ratunkowym. - Szukamy pana. Mamy tu stan alarmowy, ale tym razem to nie sa cwiczenia. Matt poczul, ze serce bije mu szybciej. -Co sie dzieje? -Jeszcze nie wiem. Jest jakies zamieszanie. Chyba cos sie dzieje w kopalni. Zawal albo wybuch. Lada chwila przywioza pierwszych dwoje rannych. -Prosze powiedziec osobie, ktora prowadzi akcje, ze bede w szpitalu za mniej wiecej godzine. Piecdziesiat minut pozniej Matt zakreslil szeroki hak w lewo na ulubionym zakrecie i w dolinie ponizej zobaczyl swiatla Belindy. Tak piekne, tak zwodniczo spokojne. Main Street byla mniej ruchliwa niz zazwyczaj, ale za to w szpitalu panowalo ozywienie. W zatoczce dla karetek stal jeden ambulans, z ktorego wlasnie wynoszono kogos na noszach, a drugi, teraz juz pusty, stal z boku na wyasfaltowanym parkingu, trzeci zas, migoczac swiatlami, wlasnie podjezdzal. Matt zaparkowal harleya i ruszyl na pomoc. -Nigdy czegos takiego nie widzialem. Nigdy - opowiadal jeden z ratownikow medycznych pielegniarce z izby przyjec, Laurze Williams. - Wyciagnelismy tych wszystkich rannych przez otwor w skalnej scianie pod samym szczytem jaskini. Wejscie do jaskini bylo oznaczone flarami, a do miejsca, gdzie znajdowali sie ranni, prowadzily liny, ale nie wiadomo, kto je tam umiescil. -Wiem - powiedziala Williams. - Sanitariusze z innych karetek caly czas o tym mowia. -A te wszystkie beczki z chemikaliami. Boze, co za smrod. To na pewno nie jest zgodne z prawem. Jak ktos moglby przypuszczac, ze kopalni ujdzie to na sucho? -Potrzebujecie pomocy? - spytal Matt, walczac z nieprzeparta checia, zeby odpowiedziec na wszystkie pytania pracownikow pogotowia, i zagladajac do karetki na nosze z rannymi. -No pewnie. Ten facet z lewej sporo wazy. Fred. Matt stanal na palcach i zobaczyl, ze na drugich noszach lezy Sara Jane Tinsley. -Skad wiedzieliscie, dokad jechac? - spytal. -Dyzurny policjant, ktory odebral anonimowy telefon, znal miejsce, o ktorym mowil ten facet. Pojechalismy tam wszyscy kawalkada. Matt zlapal z jednej strony uchwyty noszy z Carabetta, pomogl przelozyc je na cementowy podjazd i ustawic na kolkach, zeby mozna bylo pacjenta zawiezc do srodka. Biurokrata z BBHP jeczal i krecil glowa z boku na bok, ale jak sie wydawalo, jego zyciu nie grozilo niebezpieczenstwo. Matt podszedl, zeby z nim porozmawiac, ale potem rownie szybko sie wycofal i pobiegl do zatloczonej izby przyjec. Bedzie jeszcze czas na Freda. Bez trudu zauwazyl ortopede, Briana O'Neila, o pol glowy wyzszego niz wszyscy w pomieszczeniu. -Czesc, Brian - zawolal, podchodzac do niego pospiesznie. -O, Matthew, nieszczegolnie wygladasz. Gdzie byles, na jakims motokrosie? -Wierz albo nie wierz, ale bylem w jaskini z tymi ludzmi, kiedy nastapil wybuch. -Ale... -Opowiem ci pozniej. Masz pod opieka Nikki Solari? -Lekarke? -Tak. -Przemila kobieta. -Zachowuj sie. Bardzo z nia zle? -Zlamanie kosci trojgraniastej. Niewielkie przesuniecie, ale krotki zabieg i kilka dobrze umocowanych srub powinno zalatwic sprawe. -Jezeli dasz mi slowo, ze zrobisz to porzadnie, ja daje ci slowo, nie zdradze jej, ze masz dyplom z weterynarii. Gdzie jest Nikki? -Na ortopedii. Powiedz jej, ze bede u niej za dwie minuty. -Moze za piec - powiedzial Matt. Z zamknietymi oczami i z wenflonem doprowadzajacym antybiotyk i plyny do przedramienia, Nikki lezala na noszach, a jej opuchnieta, przebarwiona stopa i kostka byly usztywnione przezroczystym opatrunkiem na sprezone powietrze i opieraly sie o poduszki. Umyto jej twarz i rece, ale we wlosach miala wciaz pyl i odpryski kamieni. Mimo to wygladala absolutnie przepieknie. -Hej tam - szepnal Matt - pani doktor. Nikki usmiechnela sie szeroko i otworzyla oczy. Matt pocalowal ja w czolo, a potem w usta. -Udalo sie wam dotrzec na czas? - spytala. -Dzisiaj nie bedzie szczepienia, panienko - powiedzial. - Prosze przyjsc kiedy indziej. Przepraszamy. -Wspaniala wiadomosc. Dobra robota. -Wyobraz sobie, Nik, ze za tym wszystkim stal moj wujek Hal. Mial udzialy w Columbia Pharmaceuticals. Grimes i pozostali tylko pracowali dla niego. Nikki posmutniala. Zrozumiala natychmiast, co to oznacza dla niego i dla jego matki. -Tak mi przykro - powiedziala. -Coz. Mozliwe, ze nawet John Dillinger i Attyla mieli siostrzencow. -Chyba tak - powiedziala smutno. -Jak sie wydostaliscie? Nikki wzruszyla ramionami. -Kiedy Slocumbowie robili to, co sobie zaplanowali, postanowilam podczolgac sie z powrotem do jaskini, zeby zajac sie Fredem, Morrisseyem i cala reszta. Minelo duzo czasu. Zaczynalam sie martwic. Potem nagle uslyszalam jakies glosy i halas, zobaczylam swiatlo mocnych latarek, a po kilku sekundach ruszyla nawalnica policjantow, pracownikow pogotowia i strazakow. -A Slocumbowie? -Nie mam pojecia, gdzie sa. Matt znow ja pocalowal. -Martwie sie - powiedzial. - Chyba pozwole ci teraz odpoczac i sprobuje sie dowiedziec, co sie z nimi stalo. Brian O'Neil, ortopeda, ktory sie toba zajmuje, jest fantastyczny. -No coz, Ogniomistrzu, nie wiedzialem, ze ci tak bardzo zalezy - ryknal od drzwi O'Neil. -W porzadku, zalezy mi, zalezy. Tylko nie mysl sobie, ze moja ocena odnosi sie do ciebie jako calosci. - Przycisnal twarz Nikki do swojej twarzy. - Niedlugo wroce, kochanie - szepnal. - Badz dzielna. -Po tym, co przezylismy, czy cos jeszcze mogloby nas przestraszyc? -Mamy gotowa sale operacyjna - oznajmil ortopeda. - I chyba powinnismy sie pospieszyc, bo na razie nikt inny jeszcze nie jest gotowy. -No to moze rzeczywiscie pojedziemy - powiedziala Nikki. -Chcialbym, zebys wracala do zdrowia u mnie - szepnal jej Matt do ucha. -Wciaz prowadzisz salon masazu plecow? -Dzialamy calodobowo. Matt klepnal O'Neila w plecy, kiedy go mijal, i wyszedl na korytarz tetniacego zyciem oddzialu ratunkowego, zagladajac przez ramie pielegniarkom i lekarzom, kim sa ich pacjenci. Na lozku numer trzy, otoczonym bialym parawanem, lezal Sid, ochroniarz z kopalni, a przy nim Fred. Dwa lozka dalej pielegniarka myla Sare Jane, a tuz obok Evan Julian, laryngolog, pochylal sie nad Colinem Morrisseyem. Julian byl najbardziej akuratnym pracownikiem zespolu medycznego szpitala i zawsze, zanim przystapil do badania, ukladal sobie na tacce wszystkie instrumenty w idealnym porzadku. Matt usmiechnal sie w duchu, kiedy pomyslal o Nikki, jak ze zlamana kostka, tymczasowo usztywniona kawalkiem poreczy mostu, wykonuje tracheostomie przy swietle latarki, w jaskini wypelnionej pylem i oparami toksycznych substancji chemicznych. Zaniepokojony, sprawdzil pozostale lozka i sale. Kobieta, ktora nazwal Tarzana, byla na sali po drugiej stronie korytarza, miotala sie dziko, przywiazana do ramy lozka skorzanymi pasami. Slocumbow ani sladu. Gdyby byl niezbednie potrzebny przy ktoryms z pacjentow, wiedzial, ze ktos go znajdzie. Teraz jednak czul sie zupelnie wyczerpany. Dreczyly go obawy o Franka i Lewisa. Wyszedl ze szpitala przez poczekalnie i ruszyl do motocykla. Kiedy zblizal sie do harleya, zauwazyl zlotobrazowego mercedesa sedana zaparkowanego tuz obok. Kierowca, ktorego twarz kryla sie w cieniu, przywolywal go gestem dloni. Zrobil kilka krokow w tamtym kierunku i zamarl. To byl samochod Hala. -Doktorze, to ja, Frank - powiedzial ktos zza kierownicy teatralnym szeptem. Matt podszedl tam szybko i wskoczyl na przednie siedzenie. Lewis Slocumb lezal z tylu i nie wygladal na powalonego zmeczeniem. -Z toba wszystko w porzadku? - spytal Matt, pokazujac na rurke wystajaca z piersi Lewisa. -Ze mna tak - powiedzial ponuro Lewis. - Skurwiel zabil Lyle'a. -Wiem. Bylem przy tym. Bardzo mi przykro, naprawde chlopaki. Lyle zginal, ratujac zycie nam. I wielu innym ludziom. Byl prawdziwym bohaterem. Jak sie wydostaliscie i jak dotarliscie do Hala? -Twoj kumpel Grimes mial taki telefon - wiesz, krotkofalowke. Kiedy Lyle nie wracal, wiedzielismy, ze stalo sie cos zlego. Kilku naszych kumpli ma telefony, mowilem ci, ze znamy paru ludzi. Frank zadzwonil do Earla Morrisa - znasz go? -Nie. -Wszystko jedno, Earl mieszka w gorach, tak jak my. Sprowadzil ze soba chlopakow i pomogl nam ten caly bajzel wyczyscic. Chyba nie znajda Grimesa ani jego kumpli, tam gdziesmy ich schowali, no, chyba ze ktos potrafilby zanurkowac do naprawde glebokiej, bardzo ciemnej wody. Pozbieralismy tez wszystkie luski. -Dlaczego ja sie tak o was martwilem? A co z Halem? Jak zescie tam dotarli? -Earl Morris wie, gdzie on mieszka. Zapakowalismy sie do jego wozu i pojechalismy na miejsce. Znalezlismy twojego wujka zwiazanego jak prosie. -Probowal was namowic, zebyscie go rozwiazali? -A jakze, probowal - powiedzial Frank. - Wierz mi, ze probowal. -A jego samochod? Mnie powiedzial, ze nie ma zapasowych kluczykow. -Klamal - powiedzial Frank, przymruzajac oko. -Wiedzielismy, ze klamie - dodal Lewis. - Nie jest w tym taki dobry. Mysli, ze tak, ale nie jest. Troche mu pomoglismy i powiedzial nam, co sie stalo z Lyle'em, a potem powiedzial, gdzie sa kluczyki. Chcial, zebysmy go za to rozwiazali. -Zabiliscie go? -Myslelismy o tym. -Dobrze zescie go nie kropneli. Potrzebuje go zywego. -Moze zostawilismy na nim troche sladow. -Niewazne, zasluzyl na to. Jak tylko bedziecie mogli, znajdzcie kogos, kto kupi jego samochod, i za gotowke sprawcie sobie nowa furgonetke. -Dobrze. Najpierw musimy znalezc cialo Lyle'a. Musimy go pochowac na farmie. Skurwysyny. -Pojedziemy jutro rano o swicie nad jezioro. Spotkamy sie u wujka i pokaze wam droge, ktora prowadzi w kierunku wody. Ide teraz do szpitala, Lewis, i przyniose cos, zeby ci wyciagnac te rurke. Chyba juz jej nie potrzebujesz, a ja nie chce, zeby sie wdala infekcja. -Ty tu rzadzisz. Poslesz policje do domu wujka? -Sprawdziles wezly, ktore zwiazalem? -Tak, jeszcze dlugo ich nie poluzuje. Matt otworzyl drzwi samochodu i wyszedl na chodnik. Wietrzna noc byla bezchmurna i niebo calkowicie czyste. Noc Wirginii Zachodniej. -Moze za kilka dni - powiedzial. EPILOG Pol roku pozniej Przytlaczajacy swoim ogromem budynek senacki Harta wybudowano pod koniec lat siedemdziesiatych tuz przy budynku Dirksena przy Constitution Avenue, miedzy ulicami Pierwsza a Druga. Od czterech dni surowa w wystroju sala przesluchan w budynku Harta byla scena pierwszego duzego przesluchania w komisji senackiej po wyborach prezydenckich - w Komisji Zdrowia, Szkolnictwa, Pracy i Emerytur prowadzono dochodzenie na temat Omnivaxu. Ellen juz skladala zeznania, podobnie jak Rudy, Matt i pozostali, a takze Lara Bolton, byla minister zdrowia i opieki spolecznej w bylej administracji prezydenta Marquanda. Teraz juz prawie od szesciu godzin senatorowie zasiadajacy za stolami przykrytymi ciezka materia, przy litej scianie z szarego marmuru, po kolei zadawali pytania bohaterowi tych przesluchan, doktorowi Haroldowi Sawyerowi, obecnie oczekujacemu na proces w wiezieniu o zaostrzonym rygorze we Florence, w stanie Colorado. Przez prawie szesc godzin Hal robil uniki i omijal pytania senatorow jak gwiazda najlepszego baseballowego amerykanskiego zespolu ogrywajaca graczy z drugiej ligi. Matt, podobnie jak Ellen oraz Cheri Sanderson z RWWS, byli obecni na sali przez caly czas zeznan Hala, ale jego cierpliwosc oraz wiara w system byly na wyczerpaniu. Wciaz nie mozna bylo odnalezc Grimesa, Sutchera i wynajetego zabojcy Verne'a, a Larry'ego, w postaci napecznialych zwlok na wpol zjedzonych przez ryby, znaleziono na brzegu Long Lake kilka tygodni po jego smierci. Nie bylo konkretnych dowodow przeciwko Halowi oprocz zeznan Matta i Ellen. -Doktorze Sawyer - pytal zrezygnowanym tonem senator Martin Wells ze stanu Delaware - wrocmy do panskich zwiazkow z doktorem George'em Poulosem z Instytutu Bezpieczenstwa Szczepionek. W ciagu szesciu miesiecy przed panskim aresztowaniem, ile razy kontaktowal sie pan z nim bezposrednio czy przez telefon, czy przez email. -Musialbym sprawdzic w kalendarzu, senatorze - odparl Hal, przywolujac szczery usmiech na twarz - ale jesli mam mowic z pamieci, tak jak powiedzialem juz senatorowi Worthingtonowi, nie wiecej niz dwa lub trzy razy. -To jest przygnebiajace - szepnal Matt. - Wyslizguje sie jak piskorz. Gdybym nie slyszal, jak sie przyznal do tego, co zrobil, moze uwierzylbym, ze jest nieszczesna ofiara ludzi, ktorych sam wynajal do pracy. -Matt - powiedziala Cheri - slyszalam, ze probuje pojsc na uklad z prokuratorami federalnymi. Czy to prawda? -Obawiam sie, ze chyba tak. Kiedy sobie zdali sprawe, ze trudno mu bedzie udowodnic wiele z najpowazniejszych zarzutow, zaczeli scigac grubsze ryby, z ktorymi mial kontakt. -Przede wszystkim Poulosa - dodala Ellen. - Jestem przekonana, ze to on jest ogniwem laczacym administracje Marquanda i firme Columbia Pharmaceuticals, co oznacza, ze to od niego wyszedl pomysl, zeby poslac do mnie kogos takiego jak Vin Sutcher. -Panie senatorze - mowil Hal. - Chce wspolpracowac z komisja, naprawde chce, ale mam wrazenie, ze juz odpowiedzialem na panskie pytania dotyczace mojego zwiazku z doktorem Poulosem na tyle wyczerpujaco i... -Mam juz tego dosyc - rzucil Matt. - Chodzmy na kawe. Ja stawiam. -Nie moge - powiedziala Cheri. - Za pol godziny mam spotkanie z Sally w biurze. Ona jest w tej chwili na zebraniu komisji powolanej przez prezydenta Harrisona do przegladu wszystkich aspektow szczepien, w tym finansowania rozszerzonych badan klinicznych, szeroko pojetej edukacji, a nawet wolnego wyboru rodzicow. To cud, ze cos sie w ogole dzieje, a wszystko to dzieki wam. -E tam - powiedziala Ellen. -Zebysmy tylko nie wylali dziecka z kapiela - ostrzegl Mart. -Wcale tego nie chcemy - odpowiedziala Cheri. - Chcemy tylko, zeby nas wysluchano. -Czy ktos powiedzial, ze idziemy na kawe? - spytala Ellen. Odprowadzili Cheri do taksowki, a potem Mart i Ellen opatulili sie mocno plaszczami, zawiazali szaliki, chroniac sie przed rzeskim lutowym wiatrem, i poszli ramie w ramie do knajpki przy sasiedniej ulicy. Dalsze zeznania Hal bedzie skladal rano. Prokuratorzy federalni poprosili Matta, zeby byl przy nich obecny az do konca, ale dzisiejszy dzien bedzie ostatnim dniem uczestniczenia Ellen. Rudy wrocil do domu w gorach, uczyl, pisal, chodzil na ryby, kiedy pogoda pozwalala, i czekal na jej powrot. Ellen wciaz mieszkala w swoim domu w Glenside, ale coraz czesciej sie widywali - wspominala tez Mattowi, ze sprobuja zamieszkac razem, troche u niej, troche u niego. Usiedli przy stoliku naprzeciw siebie, przygladali sie, jak samochody suna powoli w niekonczacym sie korku metr za metrem, nie mowili zbyt wiele, ale oboje byli swiadomi wiezow, ktore polaczyly ich na zawsze. Trzy miesiace po tym, jak Ellen pomagala ratowac zycie Colina Morrisseya, przyjechala do Belindy na jego pogrzeb. Colin byl coraz powazniej chory i w koncu zmarl z wyczerpania. Wkrotce, niestety, Sare Jane Tinsley spotka ten sam los. Juz od szesciu miesiecy wlasciciele kopalni w Belindzie byli nekani przez adwokatow, agencje gornicze i sledztwa rzadowe. Armand Stevenson zostal zwolniony i stanie przed sadem. Blaine'a LeBlanca rowniez nie bylo, a ostatnie szacunki mowily, ze grzywny i odszkodowania pojda w dziesiatki milionow. Niemniej, pod nowym zarzadem, kopalnia wciaz fedrowala, a ostatnio zaczela przyjmowac ludzi. -No wiec - spytala stanowczym tonem Ellen - co myslisz o tym, ze twoj wujek chce pojsc na uklad z prokuratorem? Matt wzruszyl ramionami. Myslal o matce i o nierzadkich przejawach czulosci, ktore okazywal jej brat. Od jego aresztowania Matt spedzal z matka znacznie wiecej czasu niz dotad. Wkrotce jednak bedzie musiala miec stala opieke - juz teraz tak sie zapominala, ze byly dni, kiedy nazywala go Hal. -Skrzywdzil wielu ludzi - odparl w koncu. - Sa takie chwile, kiedy chcialbym, zeby do konca zycia gnil w wiezieniu, potem znowu mysle, ze odbilo mu na mysl o tej calej forsie, ktora mogl zarobic. Ale przeciez i tak nie mam zadnego wplywu na to, co sie stanie. Moge tylko powiedziec prokuratorom, co wiem. -Coz, widzialam go w akcji - powiedziala Ellen. - Mam nadzieje, ze dostanie dwadziescia wyrokow dozywocia, a potem uloza sie i stanie na jednym. Kiedy wracasz? -Chyba jutro wieczorem. -Tesknisz za nia. - To bylo stwierdzenie, a nie pytanie. -Tesknie za nia - powiedzial Matt. Nikki spedzila w Waszyngtonie dzien i noc, ale praca anatomopatologa w Szpitalu Okregowym Hrabstwa Montgomery na stanowisku glownego anatomopatologa nie pozwalala jej na dlugie urlopy. Po operacji kostki miala zwolnienie lekarskie i juz nie wrocila do pracy w Bostonie. Szesc tygodni pozniej, z oferta pracy w SOHM w kieszeni, poslala wypowiedzenie, a tydzien pozniej poleciala z Mattem po swoje rzeczy. -Chcesz wiedziec, co mi powiedziala, kiedy tu byla? - spytala Ellen. - Powiedziala, ze tacy faceci jak ty nie zjawiaja sie codziennie, zeby ratowac dziewczynie zycie, wiec postanowila rozwazyc sprawe. -Ja tez rozwazam sprawe - powiedzial. - Fantastycznie sie z nia mieszka. Tylko musze sie przyzwyczaic do tego, ze... mam kogos w zyciu. -Krok po kroku, dzien po dniu. W tej chwili Matt poczul wibracje telefonu komorkowego. Dotad rzadko korzystal z tego srodka lacznosci w zyciu prywatnym, ale Nikki koniecznie chciala, zeby byli w kontakcie, kiedy Matt wyjezdza do stolicy. -Za chwilke wracam - powiedziala Ellen, kiedy wyciagnal telefon z kieszeni. - Pozdrow ja ode mnie. -Hej, dobry wieczor, pani doktor - powiedzial. - Dawno juz nie rozmawialismy, prawda? -Dawno - powiedziala Nikki. - Jak idzie? -Hal daje popis nawet teraz, kiedy rozmawiamy. Widzi mi sie, ze chce pojsc na jakis uklad z prokuratorem. -No, tak czy inaczej, do roboty nie powinien wracac. Podoba mi sie praca na jego stanowisku. -Nie bedzie problemu. Musze powiedziec, ze mam mieszane uczucia w sprawie ukladow z obronca. Raz mysle, powinno sie na niego spojrzec lagodniej, bo po prostu mu odbilo, a potem mysle sobie, ze wlasciwie zasluguje na giloty - Wyjdzie tak, jak wyjdzie - powiedziala Nikki. -Racja. -Wiem, ze jest ci ciezko, Matt. Uwazam, ze trzymasz sie wspaniale. -Chyba bylo mi potrzebne, zeby mi to ktos to powiedzial. -Naprawde. Jestes wspanialym lekarzem i cudownym mezczyzna i moge ci to mowic tak czesto, jak tylko zechce -Dziekuje. Ty tez jestes niczego sobie. -Wiesz co, zapomnialabym, dlaczego do ciebie dzwonie. Tak, moj drogi, jest pewien powod. Wlasnie zdarzylo sie cos niezwyklego. Szykowalam sie, zeby isc do pracy, ale mial troche czasu, wiec zrobilam sobie kawe, wzielam mandoline Kathy, wyszlam na ganek i patrzac na gory, zagralam kilka taktow. Czeka mnie jeszcze wiele godzin cwiczen, zanim bedziesz mogl mnie sluchac, ale idzie mi coraz lepiej. -To przesadna skromnosc. Pamietaj, ze slyszalem, jak grasz. -Dobrze, dobrze, ale nie o to chodzi. Kiedy gralam, zobczylam niewiarygodnie pieknego ptaszka, ktory sfrunal z galazki i usiadl na poreczy tuz przede mna. Nigdy w zyciu nie widzialam czegos takiego. Gralam i gralam, a ptaszek ani drgnal. Siedzial i jakby sluchal mojej muzyki. Byl malutki, i taki czerwony taki... doskonaly. Jak myslisz, co to bylo? Matt przelknal sline, zeby pozbyc sie dlawienia w gardle i spojrzal na druga strone ulicy, na budynek Harta. -Sadze - powiedzial - ze to byla pliszka. Pliszka o szkarlatnym upierzeniu. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-08 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/