GARTH NIX Stare Krolestwo 01: Sabriel tlumaczyla Ewa Elzbieta Nowakowska prolog Dzialo sie to nieco ponad trzy mile od Muru, co jednak w zupelnosci wystarczalo. Widac bylo, ze po drugiej stronie, w Ancelstierre, swieci poludniowe slonce, a na horyzoncie nie ma ani jednej chmurki. Tutaj slonce krylo sie juz za chmury, ktore zasnuly niebo i wlasnie zaczal padac miarowy deszcz, ktory nadciagnal szybciej, niz dalo sie rozbic namioty. Akuszerka, wzruszajac ramionami, podciagnela sobie plaszcz pod szyje i ponownie pochylila sie nad kobieta. Na zwrocona w gore twarz rodzacej kapaly krople deszczu. Oddech akuszerki unosil sie biala chmurka, z ust kobiety jednak nie wydobywala sie juz para. Akuszerka westchnela i z wolna sie wyprostowala, a ruch ten byl na tyle wymowny, ze patrzacy zrozumieli wszystko. Kobieta, ktora slaniajac sie, trafila do ich obozowiska w lesie, umarla. Pozostawala przy zyciu tak dlugo, jak dlugo bylo to konieczne, by przekazac je dziecku. Przy martwej kobiecie lezalo male zalosne zawiniatko, ale gdy akuszerka uniosla je w gore, zadygotalo i zastyglo w bezruchu. -Dziecko tez? - spytal jeden z przygladajacych sie, mezczyzna ze znakiem Kodeksu na czole, swiezo wyrysowanym popiolem drzewnym. - Nie bedzie wiec trzeba chrztu. Jego reka powedrowala w gore, by zetrzec znak z czola, lecz wtem zatrzymala sie, chwycila ja bowiem mocno czyjas blada, biala dlon i mocno sciagnela w dol jednym predkim ruchem. -Spokoj! - zabrzmial opanowany glos. - Nie zycze wam niczego zlego. Biala dlon zwolnila uscisk i mowca stanal w kregu ogniska. Inni obserwowali go nieprzychylnie, a dlonie, ktore na wpol naszkicowaly znaki Kodeksu lub spoczely na kuszach i rekojesciach, nie rozluznialy sie. -Zwa mnie Abhorsen - powiedzial, a na dzwiek jego slow tlum zafalowal, jakby ktos wrzucil ogromny masywny kamien w stojacy zbiornik wody. - A dzis wieczor odbedzie sie chrzest. Mag Kodeksu spuscil wzrok na zawiniatko, ktore trzymala akuszerka i rzekl: -Dziecko nie zyje, Abhorsenie. Jestesmy wedrowcami, cale zycie spedzamy bez dachu nad glowa, a bywa ono ciezkie. Znamy smierc, panie. -Nie tak jak ja - odparl Abhorsen, a jego blada jak papier twarz zmarszczyla sie w usmiechu i ukazaly sie rownie biale zeby. - Mowie wam, dziecko jeszcze nie umarlo. Mezczyzna usilowal spojrzec Abhorsenowi w oczy, ale zawahal sie i popatrzyl na swych towarzyszy. Zaden z nich sie nie poruszyl, ani nie dal jakiegos znaku, az ktoras kobieta powiedziala: -Wiec dobrze. To przeciez nietrudne. Nadaj dziecku znak, Arrenilu. Rozbijemy nowy oboz przy Brodzie Leovi. Dolaczysz do nas, kiedy skonczysz. Mag Kodeksu pochylil glowe na znak zgody, a wowczas pozostali rozproszyli sie, by spakowac rzeczy z na wpol rozbitego obozowiska. Czynili to powoli, gdyz niechetnie ruszali dalej, jednak obawa przed pozostaniem w poblizu Abhorsena okazala sie silniejsza, poniewaz jego imie wiazalo sie z tajemnicami i niewyslowionym strachem. Kiedy akuszerka miala juz polozyc dziecko i odejsc, Abhorsen odezwal sie: -Poczekaj, bedziesz potrzebna. Kobieta spojrzala na dziecko i zauwazyla, ze jest to dziewczynka. Gdyby nie jej bezruch, mozna by sadzic, ze spi. Akuszerka slyszala wczesniej o Abhorsenie, a jesli dziewczynka moglaby przezyc... Podniosla znow dziecko i z najwieksza ostroznoscia wreczyla je Magowi Kodeksu. -Jezeli Kodeks by nie... - zaczal mezczyzna, lecz Abhorsen wzniosl przerazliwie biala dlon i przerwal mu: -Zobaczmy, jaka jest wola Kodeksu. Mezczyzna znowu popatrzyl na dziecko i westchnal. Nastepnie wyjal z sakiewki niewielka buteleczke i podniosl ja wysoko, intonujac formule rozpoczynajaca Kodeks: wymieniala ona wszelkie rzeczy, ktore obecnie zyja lub wzrastaja, oraz takie, ktore niegdys zyly albo beda zyly na nowo, a takze nazywala wiezy laczace je w calosc. Kiedy przemawial, do wnetrza buteleczki wniknelo swiatlo, pulsujac w rytm recytowanej formuly. Wtedy zamilkl. Dotknal buteleczka ziemi, potem znaku z popiolu drzewnego, nakreslonego na swym czole, a na koncu odwrocil ja denkiem do gory ponad dzieckiem. Gdy rozsiewajaca blask ciecz rozprysla sie na glowce dziecka, otaczajace ich lasy oswietlila potezna blyskawica, i kaplan zawolal: -Moca Kodeksu, ktory wiaze wszelkie rzeczy, nadajemy ci imie... Zwykle w tym momencie rodzice dziecka wymawiali imie. Teraz odezwal sie jedynie Abhorsen: -Sabriel. Kiedy wymowil to slowo, popiol drzewny znikl z czola kaplana i powoli nabieral ksztaltu na czole dziecka. Kodeks przyjal chrzest. -Ale... ale ona nie zyje! - wykrzyknal Mag Kodeksu, dotykajac ostroznie swego czola, by upewnic sie, czy popiol naprawde znikl. Nie uzyskal jednak odpowiedzi, akuszerka wpatrywala sie bowiem w Abhorsena, ten zas nie patrzyl na nic. W jego oczach odbijaly sie tanczace plomienie, lecz on ich nie widzial. Z jego ciala zaczela sie z wolna unosic lodowata mgielka, ogarniajac maga i akuszerke, ktorzy czmychneli na druga strone ogniska - chcieli uciec, lecz nie mieli odwagi. Slyszal placz dziecka, a to dobry znak. Jesli Sabriel trafilaby za Pierwsza Brame, nie zdolalby jej odzyskac bez bardziej skrupulatnych przygotowan i bez nastepujacego po nich oslabienia ducha niemowlecia. Prad byl wartki, lecz on znal to odgalezienie rzeki, brnal wiec, mijajac rozlewiska i wiry, ktore czyhaly, by go wciagnac. Czul juz, jak przysysaja sie do jego ducha, jednak swej silnej woli zawdzieczal, ze udalo sie im tylko dotknac powierzchni, nie docierajac do samej istoty. Zatrzymal sie i nasluchiwal, a gdy dobiegl go cichnacy placz, rzucil sie naprzod. Moze Sabriel dotarla juz do Bramy i wlasnie miala ja przekroczyc? Pierwsza Brama zdawala sie byc utkana z mgly, a przez jej ciemny otwor wlewala sie rzeka do panujacej za nia ciszy. Abhorsen pomknal w strone Bramy i zatrzymal sie przy niej. Dziecko jeszcze przez nia nie przeszlo, lecz tylko dlatego, ze cos je schwytalo i unioslo w gore. Z czarnych wod wylanial sie jakis stojacy tam cien, ciemniejszy niz Brama. Byl wyzszy od Abhorsena o jakies kilka stop, tam zas, gdzie nalezalo sie spodziewac oczu, plonely blade, bledne ogniki. Roztaczal wokol siebie odrazajacy cieply odor padliny, ktory lagodzil przenikliwe zimno rzeki. Abhorsen zblizal sie do niego powoli, wpatrzony w Sabriel, ktora cien trzymal niedbale w zgieciu widmowej reki. Niemowle spalo niespokojnym snem i wiercilo sie, szukajac piersi matki, lecz stworzenie odsuwalo je od siebie, tak jakby dziecko parzylo lub bylo pokryte zraca substancja. Z pasa przewieszonego przez piers Abhorsen wyciagnal powoli maly srebrny dzwoneczek i uniosl dlon w gore, by zadzwonic. Jednak mglista postac uniosla dziewczynke i przemowila syczacym, gadzim glosem: -Duch z twego ducha, Abhorsenie. Nie rzucisz na mnie czaru, dopoki trzymam ja w objeciach. I byc moze zabiore ja za Brame, gdzie udala sie juz jej matka. Abhorsen zmarszczyl brwi, przyznajac mu racje, i odlozyl dzwonek na miejsce. -Przybrales nowy ksztalt, Kerrigorze. Teraz znajdujesz sie po tej stronie Pierwszej Bramy. Kto sie okazal na tyle glupi, by cie wspomoc? Kerrigor usmiechnal sie szeroko i Abhorsen katem oka dostrzegl ognie, plonace w glebokich czelusciach jego ust. -Zwyczajne przywolanie - rzekl chrapliwie - ale niezbyt wprawne. Ten, kto mnie wezwal, nie zdawal sobie sprawy, co lezy w samej naturze wymiany. Niestety, jego zycie nie wystarczylo mi, zeby przedostac sie za ostatnie wrota. Za to teraz ty nadszedles mi z pomoca. -Ja, ktory spetalem cie za Siodma Brama? -Tak - wyszeptal Kerrigor. - Jak widze, nie opuszcza cie ironia. Jesli jednak pragniesz dziecka... Uczynil gest, jakby mial wrzucic niemowle do strumienia. Tym gwaltownym szarpnieciem zbudzil dziewczynke, ktora natychmiast zaczela plakac i wyciagnela malenkie raczki, chwytajac, jak faldy szaty, widmowa substancje, z ktorej skladal sie Kerrigor. Ten krzyknal, probujac ja od siebie oderwac, poniewaz jednak nie chciala puscic, musial wiec uzyc sily i rzucil ja. Gdy znalazla sie w wodzie, zanoszac sie od placzu, momentalnie porwal ja prad rzeki, lecz Abhorsen skoczyl do przodu, wyrywajac ja zarowno wodzie, jak i zachlannym dloniom Kerrigora. Robiac krok w tyl, wyciagnal jedna reka srebrny dzwonek i potrzasnal nim, az wydal podwojny dzwiek. Byl on przedziwnie przytlumiony, lecz prawdziwy i w powietrzu zabrzmialo czyste dzwonienie, swieze, przenikliwe, zywe. Slyszac je, Kerrigor wzdrygnal sie i wycofal w ciemnosc, ktora stanowila Brama. -Wkrotce jakis glupiec znowu mnie przywola, a wtedy... - wykrzyknal, kiedy rzeka wciagala go pod powierzchnie. Wody zawirowaly i zabulgotaly, po czym uspokoily sie, wracajac do normalnego biegu. Abhorsen wpatrywal sie jakis czas w Brame, potem westchnal i mocujac z powrotem dzwonek do swego pasa, popatrzyl na dziewczynke. Odwzajemnila jego uwazne spojrzenie, spogladajac ciemnymi oczami, podobnymi do jego. Jej skora zdazyla juz poblednac. Abhorsen polozyl nerwowo dlon na znamieniu na czole dziewczynki i poczul, jak tli sie w niej duch. Znak Kodeksu pozwolil utrzymac ja przy zyciu, podczas gdy wody rzeki wlasciwie powinny ja byly tego zycia pozbawic. To plonacy duch jej zycia tak parzyl Kerrigora. Usmiechnela sie do niego i zakwilila, a Abhorsen poczul, jak kaciki ust drgaja mu w usmiechu. Obrocil sie i nadal usmiechajac sie, zaczal dluga powrotna przeprawe pod prad rzeki, do Bramy, ktora pozwoli im obojgu znowu zamieszkac w zywym ciele. Zanim Abhorsen otworzyl oczy, niemowle jeszcze kwililo, a akuszerka juz podbiegla, omijajac gasnace ognisko, by wziac dziecko w objecia. Pod stopami trzeszczal mroz, a z nosa Abhorsena zwisaly sople. Starl je rekawem i pochylil sie nad mala, tak jak kazdy troskliwy ojciec nad wlasnym dzieckiem. -Co z malenstwem? - zapytal, a akuszerka gapila sie na niego z niedowierzaniem, bo dziecko, ktore wydawalo sie umarle, bylo teraz zywe i halasliwe, ale rownoczesnie smiertelnie blade, tak jak on sam. -Jak slyszysz, panie - odparla - ma sie swietnie. Moze jest jej nieco zimno... Wskazal gestem dogasajace ognisko i wypowiedzial jakies slowo, a plomien zahuczal od nowa, natychmiast stapiajac szron, az zasyczaly krople, zmieniajac sie w pare. -To wystarczy do rana - rzekl Abhorsen. - Wtedy zabiore ja do swego domu. Bede tam potrzebowac opiekunki. Przyjdziesz? Akuszerka zawahala sie i poprosila wzrokiem o pomoc Maga Kodeksu, ktory dalej tkwil na swym miejscu po drugiej stronie ogniska. Kiedy odwrocil wzrok, spojrzala ponownie na mala dziewczynke, ktora wrzeszczala wnieboglosy w jej ramionach. -Jestes... Ty jestes... - szepnela akuszerka. -Nekromanta? - dokonczyl Abhorsen. - Tylko w pewnym sensie. Kochalem kobiete, ktora tu lezy. Zylaby nadal, gdyby pokochala kogos innego. Ale tak sie nie stalo. Sabriel to nasze dziecko. Nie zauwazylas podobienstwa? Akuszerka patrzyla, jak ojciec pochyla sie i zabiera od niej Sabriel, kolyszac ja na swej piersi. Niemowle ucichlo i w przeciagu zaledwie paru minut usnelo. -Dobrze - rzekla akuszerka. - Pojde z wami i zaopiekuje sie Sabriel. Musze jednak znalezc mamke. -I, jak mniemam, jeszcze wiele innych rzeczy - zamyslil sie Abhorsen. - Ale moj dom nie jest najlepszym miejscem dla... Mag Kodeksu odchrzaknal i przysunal sie do ogniska. -Jezeli szukasz kogos, kto zna sie troche na Kodeksie - odezwal sie z ociaganiem - to pozostaje do twych uslug, panie, mimo ze z ciezkim sercem zostawilbym mych wspoltowarzyszy wedrowki, widzialem bowiem, jak Kodeks dziala poprzez ciebie. -Moze nie bedziesz musial tego czynic - odparl Abhorsen, usmiechajac sie do mysli, ktora nagle przemknela mu przez glowe. - Zastanawiam sie, czy wasz przywodca mialby cos przeciwko temu, gdyby do jego grupy dolaczyly jeszcze dwie osoby. Ze wzgledu na prace musze wedrowac i nie ma takiego miejsca w Krolestwie, w ktorym nie zostawilbym sladu swych stop. -Twoja prace? - zapytal mezczyzna, drzac lekko, choc juz wcale nie bylo zimno. -Tak - odpowiedzial Abhorsen. - Jestem nekromanta, ale nie zwyczajnym. Podczas gdy inni wskrzeszaja umarlych, ja sprawiam, ze udaja sie ponownie na spoczynek. A na tych, ktorzy nie chca spoczac, nakladam wiezy lub probuje to robic. Jestem Abhorsen... Spojrzal znow na dziecko i dodal niemal z nuta zdziwienia w glosie: -...ojciec Sabriel. rozdzial pierwszy Krolik zostal przejechany przez samochod kilka minut wczesniej. Jego rozowe oczka zaszklily sie, a krew powalala biale futerko, nienaturalnie czyste, bo wlasnie uciekl z kapieli. Jeszcze pachnial leciutko woda lawendowa. Nad krolikiem stala wysoka, zadziwiajaco blada dziewczyna. Jej kruczoczarne wlosy, modnie przystrzyzone na pazia, spadaly jej troche na czolo. Nie miala makijazu ani bizuterii, z wyjatkiem emaliowanej tarczy szkolnej, przypietej do przepisowego granatowego mundurka. To, w polaczeniu z dluga spodnica, ponczochami i sznurowanymi bucikami, pozwalalo rozpoznac w niej uczennice. Na plakietce pod tarcza widnial napis "Sabriel", a rzymska liczba "VI" i pozlacana korona oznaczaly, ze jest w szostej klasie oraz ze jako starsza uczennica opiekuje sie mlodszymi. Krolik bez watpienia nie zyl. Sabriel podniosla wzrok i spojrzala na ceglany podjazd, ktory skrecal od szosy i prowadzil do imponujacej podwojnej bramy z kutego zelaza. Umieszczony nad brama napis z pozlacanych, nasladujacych gotyckie, liter informowal, ze jest to wejscie do Wyverley College. Mniejszymi literami dodano, ze szkole "Zalozono w 1652 roku dla mlodych dam z wyzszych sfer". Na zamknieta brame pospiesznie wdrapywala sie jakas drobna postac, zwinnie unikajac szpikulcow, ktore mialy to uniemozliwic. Opuscila sie w dol i zaczela biec. W powietrzu fruwaly jej warkoczyki, a buciki stukaly o cegly. Biegla z pochylona glowa, byle szybciej, a gdy dobiegla do Sabriel stojacej nad martwym krolikiem, zawolala: -Kroliczku! Slyszac jej przerazliwy krzyk, Sabriel az sie wzdrygnela. Po chwili wahania przykucnela przy zwierzatku i siegnela blada dlonia, by dotknac lebka miedzy dlugimi uszami. Przymknela oczy, a jej twarz zastygla, jakby nagle zmienila sie w kamien. Z lekko rozchylonych warg wydobyl sie ledwo slyszalny gwizd, niby wiejacego z bardzo daleka wiatru. Na koniuszkach palcow pojawil sie szron, bielac takze asfalt pod jej kolanami i stopami. Dziewczynka ujrzala, jak Sabriel znienacka zachwiala sie nad krolikiem i omal nie przewrocila na jezdnie, ale w ostatniej chwili wyciagnela reke i opanowala sie. Wkrotce zlapala rownowage i musiala nawet przytrzymac oburacz zwierzatko, ktore na powrot stalo sie ruchliwe i niesforne. Jego oczka blyszczaly, zdradzajac, ze jest skory do ucieczki, tak samo jak wowczas, gdy czmychnal z kapieli. -Kroliczku! - zapiszczala znowu mlodsza dziewczynka. Sabriel wstala, trzymajac krolika za kark. - Ach, dziekuje, Sabriel! Kiedy uslyszalam, jak samochod wpada w poslizg, to pomyslalam... Glos uwiazl jej w gardle, kiedy wziela od Sabriel zwierzatko, a krew zaplamila jej wyciagniete rece. -Nic mu nie bedzie, Jacinth - powiedziala z pewnym znuzeniem Sabriel. - Zwykle zadrapanie. Juz sie zagoilo. Jacinth dokladnie obejrzala kroliczka, a potem przeniosla wzrok na Sabriel. W jej oczach pojawil sie obezwladniajacy strach. -Pod krwia nic nie ma - powiedziala, zacinajac sie. - Co ty zro... -Nic - rzucila krotko Sabriel. - Lepiej mi powiedz, co ty robisz w niedozwolonym miejscu. -Gonilam kroliczka - odpowiedziala Jacinth, a jej oczy rozjasnily sie. Zycie wracalo na swe normalne tory. - Bo... -Zadnych wykretow - powiedziala surowo Sabriel. - Pamietasz, co mowila pani Umbrade na apelu w poniedzialek? -To nie wykret - upierala sie Jacinth. - To powod. -W takim razie wytlumacz to pani Umbrade. -Och, Sabriel! Przeciez bys nie mogla! Wiesz, ze tylko bieglam za kroliczkiem. Nigdy bym nie wyszla na zewnatrz, gdyby nie... Sabriel podniosla rece w udawanym gescie obrony i wskazala na brame. -Jesli w ciagu trzech minut znajdziesz sie tam z powrotem, umawiamy sie, ze cie tu nie widzialam. Tym razem otworz brame. Nie bedzie zamknieta na klucz, zanim sama nie wejde do srodka. Jacinth usmiechnela sie, cala rozpromieniona, obrocila na piecie i pedem puscila sie po podjezdzie, przyciskajac do szyi kroliczka. Sabriel odprowadzila ja wzrokiem do bramy. Wtedy pozwolila, by jej cialem wstrzasnely dreszcze, az zgiela sie wpol, drzac z zimna. Chwila slabosci i zlamala obietnice dana ojcu. To tylko krolik, a Jacinth tak go kocha - ale do czego to moze doprowadzic? Nie ma zbyt wielkiej roznicy miedzy przywroceniem do zycia krolika a przywrocenia do zycia czlowieka. Co gorsza, bylo to takie latwe. Zdolala zlapac ducha zwierzecia, ktory dotarl do zrodla rzeki, i zawrocila go, poslugujac sie zaledwie jednym gestem mocy. Kiedy wkraczali juz ze smierci do zycia, opatrzyla cialo krolika paroma znakami Kodeksu. Nawet nie potrzebowala dzwonkow ani innych rekwizytow nekromanty. Tylko gwizdniecie i sile woli. Smierc i to, co po niej nastepuje, nie stanowily dla Sabriel wielkiej tajemnicy. Choc miala o to zal. Byl to jej ostatni semestr nauki w Wyverley - a dokladniej ostatnie trzy tygodnie. Zostala juz absolwentka, zajela pierwsze miejsce w szkole z angielskiego, muzyki, trzecie z matematyki, siodme z nauk scislych, drugie ze sztuk walki i czwarte z etykiety. Odnosila tez blyskawiczne sukcesy w magii, ale tego nie uwzgledniono na swiadectwie. Magia dzialala jedynie na tych obszarach Ancestierre, ktore znajdowaly sie blisko Muru wyznaczajacego granice ze Starym Krolestwem. W dalszych regionach uwazano ja za cos niestosownego (o ile w ogole tam istniala), a przyzwoici obywatele nawet o niej nie wspominali. Wyverley College lezal tylko czterdziesci mil od Muru i cieszyl sie powszechnym szacunkiem. Nauczano tu takze magii, lecz jej tajniki mogly zglebic tylko te dziewczeta, ktore uzyskaly specjalne zezwolenie od rodzicow. Wlasnie z tego wzgledu ojciec Sabriel wybral to miejsce, gdy zjawil sie tu ze Starego Krolestwa wraz z piecioletnia coreczka, by szukac szkoly z internatem. Zaplacil z gory za pierwszy rok srebrnymi denarami ze Starego Krolestwa. Odwiedzal pozniej dziewczynke dwa razy do roku, podczas przesilenia letniego i zimowego, zatrzymujac sie na pare dni i przywozac ze soba wiecej srebra. Nic dziwnego, ze dyrektorka przepadala za Sabriel, ktora w odroznieniu od wiekszosci uczennic nigdy nie wydawala sie zmartwiona rzadkimi odwiedzinami ojca. Pewnego razu pani Umbrade spytala Sabriel, czy jej to nie przeszkadza. Zaniepokoila ja odpowiedz uczennicy, ktora wyjasnila, ze widuje ojca o wiele czesciej, niz w czasie jego rzeczywistych wizyt. Pani Umbrade nie prowadzila zajec z magii i nie chciala nic o tym wiedziec, wystarczalo jej, ze niektorzy rodzice placili slono za wprowadzenie ich corek w podstawowe tajniki czarow i czarno ksiestwa. Pani Umbrade na pewno nie miala ochoty poznac szczegolow nieoficjalnych spotkan Sabriel z ojcem, za to ona zawsze czekala na nie z utesknieniem. Obserwowala ksiezyc, sledzac jego zmiany w oprawnym w skore almanachu: podawal fazy ksiezyca w obu Krolestwach i udzielal pozytecznych informacji o porach roku, przyplywach i innych ulotnych zjawiskach, ktore nigdy nie pokrywaly sie po obu stronach Muru. Abhorsen pojawial sie w postaci zjawy, ktora nawiedzala ja, gdy ksiezyc byl w nowiu. W takie noce Sabriel zwykle zamykala sie na klucz w swym gabinecie (ten przywilej nalezal sie uczennicom szostej klasy - przedtem musiala wslizgiwac sie do biblioteki), stawiala wode na ogniu, pila herbate i czytala ksiazke, az wzmagal sie charakterystyczny wiatr, ktory gasil ogien, wylaczal swiatlo elektryczne i stukal okiennicami. Wszystkie te przygotowania wydawaly sie niezbedne, zeby w wolnym fotelu zasiadla fosforyzujaca zjawa ojca. Owego listopada Sabriel wyjatkowo sie cieszyla na jego odwiedziny. Mialy byc juz ostatnie, poniewaz konczyla szkole i zamierzala omowic plany na przyszlosc. Pani Umbrade chciala, by poszla na uniwersytet, to jednak oznaczalo, ze musialaby sie przeniesc jeszcze dalej od Starego Krolestwa. Jej magia stracilaby moc, a ojcowskie wizyty ograniczylyby sie do rzeczywistych odwiedzin, ktore byc moze stalyby sie rzadsze. Z drugiej strony studia uniwersyteckie oznaczalyby pielegnowanie przyjazni z osobami, ktore znala prawie cale swoje zycie, z dziewczetami, ktore razem z nia zaczynaly nauke, kiedy mialy piec lat. Laczyloby sie to rowniez z bogatszymi kontaktami towarzyskimi, szczegolnie z mlodymi mezczyznami, ktorych brak doskwieral w okolicach Wyverley College. A utrate umiejetnosci magicznych oslodziloby jej rozluznienie zazylych zwiazkow ze smiercia i zmarlymi... Sabriel czekala, rozmyslajac o tym wszystkim. W rece trzymala ksiazke, a do polowy oprozniona filizanka z herbata chwiala sie niebezpiecznie na poreczy krzesla. Dochodzila polnoc, a Abhorsen sie nie zjawial. Sabriel dwukrotnie sprawdzila dane w almanachu, a nawet otworzyla okiennice, by przez szybe obserwowac niebo. Bez watpienia byl now, lecz ani sladu ojca. Zdarzylo sie to po raz pierwszy i dziewczyna nagle poczula sie nieswojo. Rzadko zastanawiala sie nad tym, jak wyglada zycie w Starym Krolestwie, ale teraz przypomnialy sie jej opowiesci i zatarte wspomnienia z okresu, kiedy mieszkala tam z Wedrowcami. Abhorsen byl poteznym czarnoksieznikiem, lecz nawet wtedy... -Sabriel! Sabriel! Z rozmyslan wyrwal ja piskliwy glos, ktoremu towarzyszylo gwaltowne pukanie i szarpanie za galke u drzwi. Westchnela, zmusila sie, by wstac z krzesla, zlapala filizanke i otworzyla. Za drzwiami stala mlodsza dziewczynka o zbielalej ze strachu twarzy, ktora drzacymi rekami przekrecala z boku na bok swoj nocny czepek. -Olwyn! - krzyknela Sabriel. - Co sie dzieje? Sussen znowu zle sie czuje? -Nie - wyszlochala dziewczynka. - Slyszalam jakies odglosy za drzwiami Wiezy i myslalam, ze to Rebeka i Ila urzadzily sobie nocna uczte beze mnie, wiec zajrzalam... -Co takiego? - zawolala Sabriel, nie na zarty przestraszona. Nikt nie otwieral zewnetrznych drzwi w srodku nocy, do Starego Krolestwa bylo przeciez tak niedaleko. -Przepraszam - zalkala Olwyn. - Nie chcialam. Nie wiem, dlaczego to zrobilam. To nie byla ani Rebeka, ani Ila, tylko jakas ciemna postac, ktora probowala wedrzec sie do srodka. Zatrzasnelam drzwi... Sabriel rzucila filizanke i odepchnela Olwyn. Byla juz w polowie korytarza i dopiero wtedy uslyszala halas rozbijanej filizanki i glosne sapniecie Olwyn, przerazonej tak nonszalanckim traktowaniem dobrej porcelany. Zignorowala to i puscila sie biegiem w strone otwartych drzwi zachodniej sypialni, uderzajac po drodze dlonmi w kontakty. Kiedy juz tam dotarla, z wnetrza dobiegly ja krzyki, ktore zamienily sie w rozhisteryzowany chor. Przebywalo tam czterdziesci dziewczynek, glownie z pierwszej klasy, wszystkie mialy mniej niz jedenascie lat. Sabriel wziela gleboki oddech i stanela w drzwiach, zaginajac palce tak, by rzucic czar. Nawet zanim spojrzala, poczula obecnosc smierci. Sypialnia byla bardzo dluga i waska, miala niski strop i male okna. Po obu stronach ciagnely sie lozka i szafki. Na koncu znajdowaly sie drzwi prowadzace do schodow Wiezy Zachodniej. Choc nalezalo je zamykac i od zewnatrz, i od wewnatrz, zamki rzadko mogly stawic opor mocom Starego Krolestwa. Drzwi byly otwarte. Stala w nich postac tak czarna, jak gdyby ktos wycial ludzka sylwetke z samej nocy, starannie wybierajac przestrzen bez gwiazd. Nie miala rysow twarzy, ale glowa obracala sie z boku na bok, czegos poszukujac, jakby posiadane przez te istote zmysly - jakiekolwiek one byly - dzialaly w ograniczonym zakresie. Co dziwne, w czteropalczastej dloni trzymala calkiem zwykly worek z wytartego materialu, ktory kontrastowal z jej nierealnym cialem. Dlonie Sabriel poruszyly sie w zawilym gescie, kreslac znaki Kodeksu, ktore przywolywaly sen, spokoj i odpoczynek. Wskazala nimi zamaszyscie obie strony sypialni i wyrysowala jeden z nadrzednych symboli, ktory laczyl wszystkie razem. Dziewczynki natychmiast przestaly krzyczec i niespiesznie wrocily do lozek. Glowa przybysza przestala sie poruszac i Sabriel pojela, ze zwrocil uwage wlasnie na jej osobe. Przemieszczal sie z wolna po pokoju, podnoszac niezgrabnie jedna noge i przesuwajac ja nieco w przod. Odpoczywal chwile, a nastepnie stawial druga, odrobine dalej niz pierwsza. Toczyl sie jak kloc, a po sali rozchodzil sie niesamowity odglos szurania po cienkim dywanie. Kiedy kolejno mijal lozka, palace sie nad nimi lampki elektryczne mrugaly i gasly. Sabriel opuscila rece wzdluz ciala i wbila wzrok w srodek tulowia postaci, wyczuwajac materie, z ktorej zostala stworzona. Dziewczyna przyszla tu bez swych rekwizytow i narzedzi, lecz zawahala sie tylko przez chwile, po czym przemknela przez granice ze Smiercia, nie odrywajac oczu od nieproszonego goscia. Wokol jej nog plynela rzeka, jak zwykle zimna. Nad zupelnie plaskim horyzontem unosilo sie nadal szarawe i nie dajace ciepla swiatlo. Z oddali dobiegal huk Pierwszej Bramy. Teraz wyraznie widziala, jak przybysz wyglada naprawde, bez spowijajacej go aury smierci, ktora towarzyszyla mu w swiecie zywych. Byl to tubylec ze Starego Krolestwa, czlekoksztaltny, choc przypominal raczej malpe. Z cala pewnoscia nie grzeszyl tez nadmiarem inteligencji. Krylo sie w tym jednak cos wiecej, i Sabriel poczula, jak przejmuje ja lek na widok czarnej nici, ktora wychodzila z plecow istoty i biegla do rzeki. Gdzies za Pierwsza Brama, lub nawet dalej, ta pepowina spoczywala w dloniach Wtajemniczonego. Dopoki ta nic istnieje, stworzenie bedzie w pelni podlegac swemu panu, ktory moze w dowolny sposob posluzyc sie jego zmyslami i duchem. Cos szarpnelo cialem Sabriel, wiec chociaz niechetnie, wrocila wszystkimi zmyslami do swiata zywych. Przez jej skostniale cialo przeplynela fala ciepla i poczula, jak narasta w niej uczucie mdlosci. -Co to jest? - odezwal sie spokojny glos tuz przy jej uchu. Stary glos, zabarwiony moca Magii Kodeksu, nalezal do panny Greenwood, Magistrix Magii. -To Zmarly sluga, duch - odparla Sabriel, znowu kierujac uwage na postac. Doszla ona juz do polowy sypialni, calkowicie skupiona na posuwaniu nogi za noga. - Nie ma wolnej woli. Ktos przyslal go z powrotem do swiata zywych i kontroluje zza Pierwszej Bramy. -Dlaczego tu jest? - spytala Magistrix. W jej glosie brzmialo opanowanie, lecz Sabriel czula, ze wzbieraja w nim znaki Kodeksu, ktore formowaly sie na jezyku - symbole rozpetujace blyskawice i plomienie, niszczycielskie moce ziemi. -Wyglada na to, ze nie ma zlych zamiarow, nie probowal tez nikomu zrobic krzywdy... - odparla wolno Sabriel, a jej umysl rozwazal rozne mozliwosci. Przywykla do objasniania pannie Greenwood czysto nekromanckich aspektow magii. Magistrix uczyla ja Magii Kodeksu, lecz nekromancja zdecydowanie nie wchodzila w zakres szkolnego programu. Sabriel nauczyla sie o niej o wiele wiecej, niz pragnela, od ojca... i od samych Zmarlych. - Prosze przez chwile nic nie robic. Sprobuje z nim porozmawiac. Znow poznala szczypiace zimno, gdyz u jej stop trysnela rzeka, czyhajac, by ja wciagnac i porwac ze soba. Sabriel wytezyla sile woli, az zimno stalo sie lekkim niegroznym odczuciem, wartki nurt zas zmienil sie w przyjemne wibracje wokol stop. Stworzenie bylo teraz blisko, jak w swiecie zywych. Sabriel wyciagnela obie dlonie i klasnela. Przeszywajacy dzwiek odbil sie o wiele dluzszym echem niz w normalnym swiecie. Zanim ucichlo, zagwizdala kilka nut, ktore rowniez wrocily, a na tle przenikliwego odglosu klasniecia zdawaly sie przyjemne dla ucha. Slyszac to, istota wzdrygnela sie i zrobila krok do tylu, przykladajac rece do uszu. Wtedy upuscila worek. Sabriel az podskoczyla ze zdumienia. Nie zauwazyla go wczesniej, byc moze dlatego, ze wcale sie go nie spodziewala. W obu Krolestwach, Zywych i Zmarlych, istnialo niewiele rzeczy nieozywionych. Zdziwila sie jeszcze bardziej, gdy stworzenie znienacka schylilo sie i zanurzylo w wodzie, szukajac rekami worka. Znalazlo go prawie od razu, lecz nie udalo mu sie utrzymac rownowagi. Kiedy worek wyplynal na powierzchnie, silny prad wciagnal je w glebiny. Widzac, jak Zmarly odplywa wraz z nurtem, Sabriel wydala z siebie westchnienie ulgi, gdy wtem az jej dech zaparlo: glowa wynurzyla sie spod wody, krzyczac: -Sabriel! Moj poslaniec! Wez worek! Byl to glos Abhorsena. Sabriel rzucila sie do przodu, a w jej strone wyciagnelo sie ramie sciskajace kurczowo worek. Usilowala go zlapac, chybila, sprobowala jeszcze raz. Kiedy juz pewnie trzymala worek, nurt rzeki wciagnal istote pod powierzchnie. Sabriel patrzyla za nia, slyszac narastajacy huk wod Pierwszej Bramy. Dzialo sie tak zawsze, gdy ktos przeplywal przez jej progi. Obrocila sie i z wysilkiem zaczela isc pod prad, pragnac dotrzec w miejsce, z ktorego z latwoscia moglaby powrocic do zycia. W rece ciazyl jej worek, i cos jakby olow dlawilo ja w zoladku. Jesli byl to naprawde poslaniec Abhorsena, to on sam nie byl w stanie powrocic do swiata zywych. A to oznaczalo, ze albo nie zyl, albo tkwil w pulapce zastawionej przez cos, co powinno bylo przejsc przez Ostatnia Brame. Ogarnela ja znowu fala mdlosci i padla na kolana, trzesac sie na calym ciele. Choc czula na ramieniu dlon Magistrix, jej uwage przykuwal worek, ktory trzymala w rece. Nie musiala nawet patrzec i tak wiedziala, ze stworzenie zniknelo. Wystarczylo, ze jego duch przeniknal przez Pierwsza Brame, a forma, w ktorej objawilo sie swiatu zyjacych, przestala istniec. Zostala tylko kupka zaplesnialej ziemi z grobu, ktora rano trzeba bedzie uprzatnac. -Co zrobilas? - spytala Magistrix, kiedy Sabriel gladzila rekami wlosy, z ktorych osypywaly sie krysztalki lodu, spadajac na polozony na kolanach worek. -Mial dla mnie wiadomosc - odparla Sabriel - wiec ja odebralam. Otworzyla worek i siegnela do srodka. Natrafila na rekojesc miecza, wyjela go wiec, choc nadal tkwil w pochwie, i odlozyla na bok. Nie musiala go wyciagac, by zobaczyc wyryte wzdluz ostrza symbole Kodeksu - zmatowialy szmaragd wprawiony w galke rekojesci oraz zuzyty, powlekany brazem jelec byly jej tak dobrze znane, jak zwykle szkolne sztucce. Byl to miecz Abhorsena. Nastepnie wydobyla z worka stary, brazowy, skorzany pas, szeroki na dlon, ktory zawsze lekko pachnial pszczelim woskiem. Zwisalo z niego kilka podluznych skorzanych mieszkow, ulozonych wedlug wielkosci: poczynajac od wygladajacego jak niewielka buteleczka na pigulki, a konczac na siodmym, rozmiaru niemal sloika. Pas tak przewieszalo sie przez ramie, by mieszki zwisaly w dol. Sabriel otworzyla najmniejszy i wyjela malenki srebrny dzwoneczek z ciemna wypolerowana raczka z mahoniu. Trzymala go delikatnie, a mimo to serce dzwoneczka lekko sie kolysalo, wydajac wysoki, pelen slodyczy dzwiek, ktory na dlugo pozostawal w uszach, nawet gdy dzwoneczek juz zamilkl. -Przybory ojca - szepnela Sabriel. - Narzedzia nekromanty. -Ale na dzwonku wygrawerowano znaki Kodeksu, na raczce tez! - przerwala Magistrix, patrzac zafascynowana. - Nekromancja to Wolna Magia, nie regulowana Kodeksem... -Ale nie nekromancja ojca - odparla Sabriel nieco roztargniona, wciaz wpatrujac sie w trzymany w dloni dzwoneczek i rozmyslajac o pomarszczonej, brazowej dloni ojca, ktora trzymal dzwonki - chodzi o nakladanie wiezow, nie wskrzeszanie. Byl wiernym sluga Kodeksu. -Zamierzasz nas opuscic, prawda? - zapytala znienacka Magistrix, gdy Sabriel odlozyla dzwoneczek na miejsce i wstala, w jednej dloni dzierzac miecz, a w drugiej pas. - Zobaczylam to po prostu w odbiciu dzwoneczka. Przekraczalas Mur... -Tak. Udam sie do Starego Krolestwa - powiedziala Sabriel, ktora nagle uzmyslowila sobie wage tych slow. - Cos stalo sie ojcu, ale go odnajde... Przysiegam na znak Kodeksu, ktory nosze. Dotknela znaku na czole, rozblysnal krotko i zbladl, jakby go tam nigdy nie bylo. Magistrix kiwnela glowa i dotknela wlasnego czola, na ktorym rowniez rozjarzyl sie znak, przycmiewajac chwilowo wszelkie wzory, jakie zostawil na jej skorze czas. Kiedy zgasl, po obu stronach sypialni rozlegly sie szmery i ciche piski. -Zamkne drzwi i wyjasnie wszystko dziewczynkom - rzekla stanowczo Magistrix. - Lepiej idz, przygotuj sie na jutro. Sabriel przytaknela i wyszla, probujac skupic sie na przyziemnych szczegolach podrozy, a nie zastanawiac sie nad tym, co spotkalo jej ojca. Jak najwczesniej rano wezmie taksowke do Bain, najblizszego miasta, potem przesiadzie sie na autobus do Strefy Granicznej przy Murze. Jak dobrze pojdzie, dotrze tam wczesnym popoludniem... Ale odbiegla mysla od tych planow, wracajac do Abhorsena. Co takiego moglo go zatrzymac i uwiezic w Smierci? I jaka nadzieje moze miec ona sama, ze potrafi temu zaradzic, nawet jesli dojedzie do Starego Krolestwa? rozdzial drugi Strefa Graniczna w Ancelstierre ciagnela sie od wybrzeza do wybrzeza, rownolegle do Muru, oddalona od niego mniej wiecej o mile. Na rdzewiejace pale ze stali nadziano, jak robaki, zwoje najezonych drutow. Sluzyly one za przednie umocnienia zwartego systemu okopow i betonowych bunkrow. Wiele z tych zabezpieczen zbudowano po to, by mozna bylo kontrolowac zarowno teren, ktory znajdowal sie przed nimi, jak i obszar za nimi. Taki sam drut kolczasty strzegl rowniez terenu polozonego za okopami. Tak naprawde Strefa Graniczna znacznie lepiej sprawdzala sie jako zapora wstrzymujaca przeplyw ludzi z Ancelstierre do Starego Krolestwa, niz stworzen i zjawisk ze Starego Krolestwa, przedostajacych sie na zewnatrz. Jesli jakas istota miala wystarczajaca sile, by przekroczyc Mur, zazwyczaj posiadala jeszcze dosyc magicznych mocy, by przybrac postac zolnierza, albo stac sie niewidzialna i udac sie tam, gdzie tylko chciala, nie zwazajac na druty kolczaste, kule, granaty reczne i pociski mozdzierzowe - ktore zreszta czesto okazywaly sie nieskuteczne, zwlaszcza gdy wial wiatr z polnocy, od strony Starego Krolestwa. Skoro nie mozna bylo polegac na osiagnieciach techniki, ancelstierscy zolnierze z garnizonu Strefy Granicznej na mundury khaki nakladali zbroje, nosili helmy zaopatrzone w elementy chroniace nos i szyje, a w sfatygowanych pochwach trzymali bardzo staroswieckie dlugie miecze. Na plecach nosili tarcze, czy tez dokladniej, male paweze, przeznaczone wylacznie do uzytku garnizonu Strefy Granicznej. Fabryczny odcien khaki dawno zanikl pod jaskrawo wymalowanymi oznakowaniami pulku. Na tym posterunku nie ceniono zbytnio sztuki kamuflazu. Sabriel czekala, az turysci z przodu rzuca sie ku przednim drzwiom i przygladala sie plutonowi mlodych zolnierzy, ktorzy maszerujac, mijali autokar. Zastanawiala sie, co sadza o swych dziwacznych obowiazkach. Musieli to byc w wiekszosci poborowi z odleglych obszarow na poludniu, gdzie przez Mur nie przeslizgiwala sie zadna magia zdolna poszerzyc szczeliny w tym, co brali za rzeczywistosc. Tutaj wyczuwalo sie za to, jak w naelektryzowanym niczym przed burza powietrzu czai sie i kotluje potega magii. Sam Mur, ktory stal za nieuzytkami pokrytymi okopami i drutem kolczastym, wygladal dosc zwyczajnie. Tak samo jak inne pozostalosci sredniowiecza. Kamienny, prastary, wysoki na jakies czterdziesci stop, z blankami. Nie bylo tam niczego, co mogloby kogos zainteresowac, dopoki patrzacy nie zwrocil uwagi na to, ze Mur zachowal sie w idealnym stanie. Ci zas, ktorzy posiadali dar widzenia, dostrzegali, ze na jego kamieniach roi sie od znakow Kodeksu - byly w ciaglym ruchu, wijac sie, obracajac i tworzac wciaz nowe konstelacje tuz pod kamienna powierzchnia. Dziwnosc tego miejsca ostatecznie potwierdzalo to, co bylo widac za Murem. Po stronie Ancelstierre panowal chlod, a na czystym niebie swiecilo slonce - lecz Sabriel zauwazyla, ze za Murem pada nieprzerwanie snieg. Przynoszace go ciezkie chmury klebily sie, zatrzymujac sie wzdluz linii Muru, jak gdyby niebo zostalo rozciete jakimis nozycami, ktore regulowaly pogode. Sabriel patrzyla, jak pada snieg i dziekowala w mysli za swoj almanach. Byl on drukowany w taki sposob, ze czcionki tworzyly wypuklosci na grubym plotnowanym papierze, przez co liczne, sporzadzone recznie dopiski i komentarze chwialy sie niepewnie miedzy wersami. Jeden z nich, pisany reka, ktora z pewnoscia nie nalezala do jej ojca (malo czytelne litery skladaly sie z cienkich, pajeczych kreseczek), podawal w osobnych dla kazdego kraju kalendarzach, jakiej pogody nalezy sie spodziewac. Dla Ancelstierre informacja brzmiala:,Jesien, zazwyczaj chlodna". Do Starego Krolestwa odnosila sie notatka: "Zima. Spodziewane opady sniegu. Narty lub obuwie przeciwsniegowe". Ostatni z turystow wysiadl juz i wszyscy podazali ochoczo w strone tarasu widokowego. Choc Armia i Rzad staraly sie zniechecic wycieczkowiczow - a do tego w promieniu dwudziestu mil od Muru nie bylo zadnych miejsc noclegowych - wyrazono zgode, by raz na dzien przyjezdzal tu jeden autokar pelen zwiedzajacych, ktorzy mogli ogladac Mur z wiezy znajdujacej sie w sporej odleglosci od Strefy Granicznej. Niekiedy trzeba bylo uchylac nawet to zezwolenie, bowiem jesli wiatr wial od polnocy, autokar potrafil zepsuc sie w niewytlumaczalny sposob zaledwie kilka mil od wiezy i turysci musieli pomagac w popychaniu go w kierunku Bain - wowczas silnik z powodow rownie tajemniczych jak stawal, zaczynal ponownie dzialac. Wladze poszly rowniez na pewne ustepstwa w stosunku do osob, ktore mialy zezwolenie na podroz z Ancelstierre do Starego Krolestwa. Sabriel przekonala sie o tym, gdy juz sie jej udalo z trudem pokonac stopnie autokaru. Schodzila po nich objuczona plecakiem, nartami biegowymi, niezbednymi zapasami i mieczem, a wszystko to sterczalo w rozne strony. Ustawiony obok przystanku pokazny szkarlatny znak obwieszczal: DOWODZTWO STREFY GRANICZNEJ GRUPA ARMII POLNOCNEJ Wyjscie poza Strefe Graniczna bez zezwolenia surowo wzbronione.Kazdy, kto sprobuje przekroczyc Strefe Graniczna, zostanie zastrzelony bez ostrzezenia. Podrozni posiadajacy specjalne zezwolenie musza zameldowac sie w Kwaterze Glownej Dowodztwa Strefy Granicznej. PAMIETAJCIE - BEZ OSTRZEZENIA! Sabriel przeczytala informacje i poczula narastajace napiecie. Choc jej dzieciecewspomnienia ze Starego Krolestwa zatarly sie i zamazaly, czula, jak wokol niej iskrzy sie cos sekretnego i cudownego, jak unosi sie moc Magii Kodeksu - odnosila wrazenie obecnosci czegos o wiele zywszego niz wyasfaltowany plac apelowy i znak z ostrzezeniem. I wiecej swobody, niz w Wyverley College. Uczucie tajemnicy i podniecenia jednak podszyte bylo lekiem, z ktorego nie mogla sie otrzasnac, potwornym strachem o to, co sie dzieje z jej ojcem, co juz sie moglo z nim stac... Strzalka na znaku, wskazujaca, dokad maja sie udac podrozni z zezwoleniem, zdawala sie zwracac w kierunku wyasfaltowanego placu apelowego, wzdluz ktorego staly pomalowane na bialo glazy i nie wygladajace zachecajaco drewniane budynki. Poza tym zaczynaly sie tu zwykle okopy lacznosci, ktore biegly zygzakiem do podwojnej linii rowow, bunkrow i fortyfikacji otaczajacych Mur. Sabriel przez chwile przygladala sie im uwaznie, gdy zobaczyla, ze mignelo tam cos barwnego - to grupka zolnierzy wyskoczyla z okopu i rzucila sie w strone drutow. Poniewaz byli uzbrojeni, jak jej sie zdawalo, we wlocznie, a nie karabiny, zastanawiala sie, dlaczego Strefe Graniczna zbudowano z mysla o nowoczesnej wojnie, skoro umieszczono tu ludzi uzbrojonych raczej do sredniowiecznych bojow. Przypomniala sobie wtedy rozmowe z ojcem, ktory zauwazyl, ze Strefe Graniczna zaprojektowano gdzies daleko na poludniu, gdzie wcale nie chciano przyznac, ze rozni sie ona czymkolwiek od innych spornych granic. Jeszcze okolo stu lat temu istnial Mur rowniez po stronie Ancelstierre. Niezbyt wysoki, z ubitej ziemi i torfu, za to dobrze spelniajacy swa role. Gdy przywolywala w pamieci te rozmowe, spostrzegla posrod zdewastowanych drutow niskie wypietrzenie pokrytej bruzdami ziemi i uzmyslowila sobie, ze tu wlasnie stal poludniowy Mur. Nie spuszczajac wzroku z tego miejsca, zdala sobie nagle sprawe, ze to, co wczesniej uznala za pale, stojace luzno miedzy zasiekami z najezonego drutu, musi byc czyms innym - rozpoznala wysokie konstrukcje przypominajace pnie malych drzew pozbawionych galezi. Wydaly sie jej znajome, lecz nie mogla sobie uzmyslowic, skad. Gdy Sabriel nadal nie odrywala od nich oczu, z prawej strony, tuz za jej uchem huknal donosny i niezbyt przyjemny glos: -A panienka to niby co robi? Nie mozna sie tu walesac. Do autokaru albo na Wieze! Sabriel skrzywila sie i obrocila tak szybko, jak tylko potrafila. Narty zsunely sie jej na bok, a zabrane na droge zapasy przechylily sie w druga strone, tworzac za jej glowa ksztalt litery iks. Glos nalezal do tegiego, dosyc mlodego zolnierza, ktorego zjezone wasy stanowily bardziej dowod jego ambicji niz rzeczywistych zaslug wojennych. Na rekawie mial dwie pozlacane belki, nie nosil jednak kolczugi ani helmu, ktore Sabriel widziala u innych zolnierzy. Pachnial kremem do golenia i talkiem. Byl tak czysty, wypielegnowany i zadufany w sobie, ze Sabriel od razu zaszufladkowala go jako biurokrate, ktory chwilowo ukryl sie pod przebraniem zolnierza. -Jestem obywatelka Starego Krolestwa - odparla spokojnie, odpierajac jego spojrzenie. Wpatrywala sie w jego rumiana twarz i swinskie oczka w taki sposob, jakiego nauczyla swe dziewczeta panna Prionte: zgodnie z wymogami etykiety dla kl. IV nalezalo go uzywac do pouczania najnizszej sluzby domowej. - I tam wracam. -Dokumenty! - zazadal wojskowy po chwili wahania, ktora nastapila przy slowach "Stare Krolestwo". Sabriel obdarzyla go lodowatym usmiechem (to rowniez wchodzilo w program zajec z panna Prionte) i wykonala rytualny ruch koniuszkami palcow - symbol odkrywania, odslaniania, znak spraw ukrytych, ktore staja sie jawne. Podczas gdy jej palce zarysowywaly znak w powietrzu, utworzyla rowniez ten symbol w myslach, laczac go z papierami, ktore nosila w wewnetrznej kieszeni skorzanej bluzy. Szkicowany palcami symbol zlal sie w jedno z narysowanym w myslach i juz trzymala w rece dokumenty. Paszport ancelstierski oraz znacznie rzadszy dokument, wydawany przez Dowodztwo Strefy Granicznej Ancelstierre osobom, ktore prowadzily interesy w obu panstwach: recznie zszywany i oprawiany, drukowany na czerpanym papierze, opatrzony wykonanym przez artyste szkicem, ktory zastepowal fotografie, oraz odciskami kciukow i palcow u nog we wrzosowym atramencie. Zolnierz zamrugal, ale nic nie powiedzial. Byc moze, pomyslala Sabriel, gdy wzial podane mu papiery, sadzil, ze to jakas gra salonowa. Albo moze w ogole niczego nie zauwazyl. Niewykluczone, ze tu, w bliskim sasiedztwie Muru, Magia Kodeksu byla czyms powszechnym. Mezczyzna przejrzal dokumenty, lecz bez zbytniego zainteresowania. Po sposobie, w jaki szperal w jej specjalnym paszporcie, Sabriel nabrala pewnosci, ze nie jest nikim waznym. Najwyrazniej nigdy wczesniej niczego takiego nie widzial. Dla zartow zaczela kreslic znak, uzywany w Kodeksie dla wyrwania lub zlapania. Zamierzala wytracic zolnierzowi papiery z rak, tak by trafily z powrotem do jej kieszeni, zanim jego swinskie oczka zdolalyby zorientowac sie, co sie dzieje. Ale juz przy pierwszym ruchu poczula po bokach i z tylu rozblysk jakichs innych praktyk Magii Kodeksu i uslyszala stukot podbitych cwiekami butow, uderzajacych o asfalt. Jej pochylona nad papierami glowa odskoczyla do tylu, a gdy rozejrzala sie na boki, poczula, jak jej wlosy zwichrzaja sie, muskajac czolo. Z zabudowan i okopow wylewali sie zolnierze z karabinami na ramionach, dzierzac w dloniach sztylety. Niektorzy mieli odznaki, ktore, jak sobie uzmyslowila, wyroznialy Magow Kodeksu. Ich palce zarysowywaly w powietrzu misterne linie symboli ochronnych i barier, ktore moglyby przykuc Sabriel do miejsca, przywiazac ja do wlasnego cienia. Byla to malo wyrafinowana magia, za to czar rzucono z wielka sila. Umysl i dlonie Sabriel zaczely instynktownie ukladac sie w ciagi symboli, ktore uniewaznilyby te okowy, ale wtedy zsunely jej sie narty, spadajac w zagiecie lokcia, az skrzywila sie z bolu. W tym momencie z grupy wybiegl jakis zolnierz. Po srebrnych gwiazdkach na jego helmie slizgaly sie promienie slonca. -Zatrzymac sie! - krzyknal. - Kapralu, prosze sie od niej odsunac! Kapral, gluchy na szum Magii Kodeksu, slepy na rozblyski na wpol utworzonych znakow, podniosl wzrok znad papierow i gapil sie przez chwile z rozdziawionymi ustami, a na jego twarzy malowal sie przestrach. Upuscil paszporty i cofnal sie. Po jego rozmazanych rysach Sabriel zorientowala sie, co oznacza uprawianie magii tu, w Strefie Granicznej, starala sie wiec wytrwac teraz w bezruchu, pospiesznie usuwajac z mysli niedokonczone znaki. Narty zsunely sie jej jeszcze nizej po rece, ich zapiecie puscilo, po czym rozsunely sie i zaklekotaly w zderzeniu z ziemia. Zolnierze rzucili sie do przodu i w przeciagu paru sekund utworzyli wokol niej pierscien, kierujac miecze w strone jej gardla. Dostrzegla, ze ostrza pokryto wzorami ze srebra z niezgrabnie wypisanymi symbolami Kodeksu, i nagle pojela. Ta bron miala sluzyc do zabijania tego, co juz nie zylo - mniej doskonala wersja miecza, ktory tkwil u jej boku. Mezczyzna, ktory krzyknal - oficer, jak uswiadomila sobie Sabriel - schylil sie i podniosl jej paszport. Przez chwile wnikliwie go ogladal, po czym przeniosl uwage na dziewczyne. Jego wyblakle, blekitne oczy wyrazaly zarowno oschlosc, jak i wspolczucie. Sabriel znala taka mieszanine uczuc, nie mogla tylko ustalic, skad - az przypomniala sobie oczy ojca. Oczy Abhorsena, tak ciemnobrazowe, ze az niemal czarne, wyrazaly cos podobnego. Oficer zamknal paszport, zatknal go sobie za pas i dwoma palcami odsunal helm z czola, odslaniajac znak Kodeksu, ktory jeszcze jarzyl sie na jego czole resztka ochronnego czaru. Sabriel uniosla reke i nie napotykajac na sprzeciw wojskowego, siegnela, by dotknac znaku dwoma palcami. Kiedy to uczynila, oficer odwzajemnil ten gest, dotykajac jej znaku na czole - Sabriel poczula znajome wibrowanie energii i wrazenie, jakby zapadala sie w nieskonczona gwiezdna galaktyke. Ale te gwiazdy byly symbolami Kodeksu, zlaczonymi w poteznym tancu, ktory nie mial poczatku ani konca, zawieral za to i opisywal swiat w ruchu. Sabriel znala zaledwie malenka czastke symboli, wiedziala jednak, co wyraza ich taniec, i poczula, jak ogarnia ja niezmacona czystosc Kodeksu. -Nieskazitelny znak Kodeksu - oznajmil glosno oficer, kiedy ich palce wrocily na swoje miejsce. - Ta dziewczyna nie jest stworem ani zjawa. Zolnierze odsuneli sie i schowali miecze do pochew. Tylko kapral o czerwonej twarzy nie poruszyl sie, wlepiajac nadal wzrok w Sabriel, jakby niepewny tego, na co patrzy. -Przedstawienie skonczone, kapralu - powiedzial oficer, a jego oczy i ton glosu staly sie znow surowe. - Wracajcie do swych obowiazkow. W czasie sluzby zobaczycie jeszcze dziwniejsze zdarzenia - trzymajcie sie od nich z daleka, a byc moze ujdziecie z zyciem! -Tak wiec - ciagnal, wyjmujac dokumenty zza pasa i wreczajac je Sabriel - jestes corka Abhorsena. Przedstawie sie, jestem pulkownik Horyse, dowodca niewielkiej czesci tutejszego garnizonu - jednostki, ktora Armia nazywa z upodobaniem Jednostka Zwiadowcza Polnocnej Strefy Granicznej, wszyscy zas inni Zwiadowcami Przejscia Granicznego - to taka zbieranina Ancelstierranczykow, ktorym udalo sie zdobyc znak Kodeksu i zaznajomic nieco z magia. -Milo pana poznac - wyrwalo sie bedacej swiezo po szkole Sabriel, zanim zdazyla sie powstrzymac. Wiedziala, ze zabrzmialo to jak odpowiedz grzecznej uczennicy i czula, jak jej blade policzki pokrywa rumieniec. -Mnie rowniez - rzekl pulkownik, pochylajac sie. - Czy moglbym poniesc narty? -Jesli bylby pan tak uprzejmy - odparla Sabriel, uciekajac sie do kolejnych grzecznosciowych zwrotow. Pulkownik z latwoscia podniosl narty, starannie przymocowal do nich zapasy, spial na nowo wiazania, ktore sie otworzyly, i wetknal wszystko pod umiesnione ramie. -Zamierzasz, jak sadze, udac sie do Starego Krolestwa? - spytal Horyse, kiedy juz znalazl srodek ciezkosci swego bagazu, po czym wskazal na szkarlatny znak, ktory stal przy odleglym koncu placu apelowego. - Musimy zameldowac sie w Kwaterze Glownej Strefy Granicznej. Czeka nas tam pare formalnosci, ale nie powinny potrwac dlugo. Czy ktos... czy Abhorsen wyjdzie ci na spotkanie? Kiedy wypowiedzial imie Abhorsena, jego glos odrobine zadrzal, co wydalo sie dosc dziwne w przypadku tak pewnego siebie mezczyzny. Sabriel zerknela na niego i zauwazyla, ze przesuwa predko wzrok po przytroczonym do jej pasa mieczu i przewieszonym przez jej piers pasie z dzwonkami. Rozpoznal z pewnoscia miecz Abhorsena, musial tez wiedziec, do czego sluza dzwonki. Bardzo niewielu osobom zdarza sie spotkac nekromante, ale ci, ktorzy go poznali, zapamietywali dzwonki. -Czy znal... czy zna pan mojego ojca? - zapytala. - Odwiedzal mnie zwykle dwa razy w roku. Przypuszczam, ze wlasnie tedy przechodzil. -Tak, widywalem go wowczas - odpowiedzial Horyse, kiedy szli poboczem placu. - Lecz po raz pierwszy spotkalem go dwadziescia lat temu, kiedy zostalem tu przyslany jako mlodszy oficer. To byl przedziwny czas - bardzo zly czas, dla mnie i dla wszystkich w Strefie Granicznej. Zatrzymal sie w pol kroku, trzaskajac obcasami, a jego oczy raz jeszcze powedrowaly w strone dzwonkow i bialej karnacji Sabriel, ktora ostro odcinala sie od czerni jej wlosow, tak intensywnej, jak kolor asfaltu pod jej stopami. -Jestes nekromantka - powiedzial bez ogrodek - wiec zapewne zrozumiesz. To przejscie graniczne widzialo zbyt wiele bitew, zbyt wielu poleglych. Zanim ci idioci z poludnia przejeli glowne dowodzenie, co dziesiec lat przenoszono przejscie do nastepnej bramy w Murze. Ale czterdziesci lat temu jakis... biurokrata wydal dekret, ze nie bedzie zadnych przenosin. Zmarnotrawiono finanse publiczne. To bylo i ma byc jedyne istniejace przejscie. Nie przejmowano sie tym, ze w ciagu lat bedzie tu tyle smierci wymieszanej z przesaczajaca sie zza Muru Wolna Magia, ze nic nie bedzie w stanie... -...pozostac martwym - przerwala cicho Sabriel. -Tak. Kiedy tu przyjechalem, klopoty dopiero sie zaczynaly. Zwloki - naszych ludzi czy stworzen ze Starego Krolestwa - nie pozostawaly na miejscu pochowku. Zdarzalo sie, ze zabici dzien wczesniej zolnierze stawiali sie na paradzie wojskowej. Stworzenia, ktorym udaremniono przekroczenie granicy, powstawaly i czynily o wiele wiecej szkod niz wtedy, gdy jeszcze zyly. -Co zatem zrobiliscie? - zapytala Sabriel. Sporo wiedziala o nakladaniu wiezow i narzucaniu prawdziwej smierci, jednak nie na taka skale. Teraz w poblizu nie bylo zadnych Zmarlych, zawsze instynktownie wyczuwala sfere, granice, gdzie smierc stykala sie z zyciem. Tu reagowala tak samo, jak w odleglym o czterdziesci mil Wyverley College. -Nasi Magowie Kodeksu zmagali sie z tym problemem, lecz nie istnialy specjalne znaki Kodeksu, ktore bylyby w stanie usmiercic te stworzenia. Niszczyly tylko ich zewnetrzna powloke. Czasem to wystarczalo, a czasem nie. Musielismy przerzucac oddzialy na powrot do Bain, albo nawet dalej, zeby zolnierze mogli otrzasnac sie, jak to okreslala Kwatera Glowna, z napadow zbiorowej histerii lub obledu. -Nie bylem wowczas Magiem Kodeksu, tylko robilem z patrolami wypady do Starego Krolestwa. To byl poczatek nauki. Pewnego razu napotkalismy czlowieka siedzacego przy Kamieniu Kodeksu na szczycie wzgorza, z ktorego rozciagal sie widok i na Mur, i na Strefe Graniczna. Poniewaz wyraznie interesowal sie Strefa, dowodzacy patrolem oficer pomyslal, ze powinnismy go przesluchac i zabic, gdyby nosil przekrecony, falszywy znak Kodeksu lub byl jakims wytworem Wolnej Magii, ktory przybral ludzka postac. Ale oczywiscie nie zrobilismy tego. Byl to Abhorsen, ktorego zastalismy w drodze do nas, slyszal bowiem o Zmarlych. Udal sie pod nasza eskorta do Strefy, gdzie spotkal sie z generalem dowodzacym garnizonem. Nie wiem, co ustalili, sadze jednak, ze Abhorsen mial nalozyc wiezy na Zmarlych i otrzymac w zamian obywatelstwo Ancelstierre i prawo do swobodnego przekraczania granic Muru. Z cala pewnoscia posiadal potem dwa paszporty. W kazdym razie kolejnych pare miesiecy spedzil na rzezbieniu fletow wiatrowych, jakie widac przy drutach... -Ach! - wykrzyknela Sabriel. - Zastanawialam sie, co to jest. Flety wiatrowe. To duzo wyjasnia. -Ciesze sie, ze rozumiesz - rzekl pulkownik. - Bo ja dalej nie. Po pierwsze nie wydaja zadnego dzwieku, bez wzgledu na sile wiejacego przez nie wiatru. Wyrzezbil na nich takie symbole Kodeksu, jakich nigdy przedtem nie widzialem i na jakie nie natrafilem w zadnym innym miejscu. Ale kiedy zaczal je ustawiac, po jednym kazdej nocy, Zmarli stopniowo znikali i nie bylo tez nowych. Dotarli teraz do przeciwleglego kranca placu, na ktorym obok okopu lacznosci umieszczono nastepny szkarlatny znak obwieszczajacy: "Kwatera Glowna Dowodztwa Strefy Granicznej. Dzwonic i czekac na straz". Sluchawka telefoniczna i lancuszek dzwonka stanowily widomy znak dwoistej natury Strefy. Pulkownik Horyse podniosl sluchawke, pokrecil raczka, sluchal przez chwile, po czym odlozyl. Marszczac brwi pociagnal trzykrotnie za lancuszek dzwonka. -Tak czy owak - kontynuowal, gdy czekali na straznika - cokolwiek to bylo, zadzialalo. Jestesmy zatem gleboko zobowiazani Abhorsenowi, a jego corke traktujemy jak honorowego goscia. -Byc moze bede potraktowana nie tyle z honorami, co z obelgami, przynosze bowiem zle wiesci - powiedziala cicho Sabriel. Zawahala sie, gdyz nie bylo latwo mowic o Abhorsenie i jednoczesnie powstrzymac naplywajace do oczu lzy. Konczyla wiec szybko, by juz miec to za soba: - Ide do Starego Krolestwa, poniewaz... szukam mego ojca. Cos sie z nim stalo. -Mialem nadzieje, ze nosisz jego miecz z innego powodu - odparl Horyse. Przeniosl narty na lewe ramie, uwalniajac w ten sposob prawe, ktorym odsalutowal dwom straznikom, biegnacym jak szalency wzdluz okopu lacznosci. Ich podkute cwiekami buty stukotaly o drewniane klepki. -Mysle, ze jest cos gorszego - dodala Sabriel, biorac gleboki oddech, aby nie zaczac szlochac. - Jest uwieziony w Smierci... albo... moze nawet nie zyje. A wiezy, ktore nalozyl, pekna. -A flety wiatrowe? - spytal Horyse. Jego salutujaca reka zamarla w pol drogi. - Wszyscy tutejsi Zmarli? -Flety spiewaja piesn, jaka slychac tylko w Smierci - wyjasnila Sabriel. - Umacniaja nalozone przez Abhorsena wiezy. Ale ci, ktorzy zostali nimi spetani, sa tez przywiazani do Abhorsena, flety traca wiec moc, jesli... Nie beda mialy zadnej mocy, jesli Abhorsen przebywa teraz wsrod Zmarlych. Nie beda juz nikogo petac. rozdzial trzeci Nie mnie obwiniac poslanca za wiesci, ktore przynosi - rzekl Horyse, podajac Sabriel filizanke z herbata. Siedziala na czyms, co wygladalo na jedyne wygodne krzeslo w ziemiance sluzacej pulkownikowi za kwatere glowna - lecz ty przynosisz najgorsza nowine, jaka slyszalem od wielu lat. -Przynajmniej jestem zywym poslancem... i o przyjaznych zamiarach - powiedziala cicho Sabriel. Jej umysl zaprzatal jedynie niepokoj o ojca. Dopiero teraz zaczela sie dowiadywac o nim czegos wiecej. Zrozumiala, ze byl nie tylko jej ojcem, ale dla roznych ludzi zupelnie inna osoba. Jej zwykle postrzeganie ojca, jako kogos, kto wypoczywal w fotelu u niej w gabinecie w Wyverley College, gawedzil o sprawach szkolnych, technice w Ancelstierre, Magii Kodeksu i nekromancji, bylo bardzo ograniczone, przypominalo malowidlo, ktore uwzglednialo tylko jeden wymiar postaci. -Ile czasu minie, zanim pekna wiezy nalozone przez Abhorsena? - spytal Horyse, przerywajac jej wspomnienia. Obraz ojca siegajacego po filizanke herbaty w gabinecie rozwial sie i zostal zastapiony prawdziwa herbata, ktora przelewala sie przez brzeg emaliowanego kubka, parzac jej palce. -Och! Przepraszam. Nie myslalam, ze... Ile czasu, zanim co? -Chodzi o wiezy nalozone na Zmarlych - powtorzyl cierpliwie pulkownik. - Ile czasu minie, zanim wiezy nalozone przez Abhorsena pekna i Zmarli zostana uwolnieni? Sabriel siegnela pamiecia do nauk, ktorych udzielal jej ojciec i do prastarej ksiegi magicznej, ktorej stopniowo uczyla sie na pamiec co wakacje. Nosila tytul "Ksiega Zmarlych", a jej fragmenty nawet teraz przyprawialy ja o dreszcze. Wygladala dosc niewinnie, oprawiona w zielona skore z poczernialymi srebrnymi okuciami. Patrzac jednak uwazniej, mozna bylo dostrzec znaki Kodeksu, wyryte na skorze i srebrze. Znaki wiezow i oslepiania, zamykania i uwiezienia. Tylko wytrawny nekromanta mogl otwierac te ksiege i tylko prawdziwy Mag Kodeksu potrafil ja zamknac. Ojciec przywozil ja ze soba, kiedy przyjezdzal w odwiedziny, i zawsze zabieral z powrotem. -To zalezy - zaczela wolno, zmuszajac sie, by rozwazyc to pytanie obiektywnie, nie pozwalajac sobie na emocje. Probowala przywolac stronice, ktore opisywaly rzezbienie fletow wiatrowych, rozdzialy o muzyce i naturze dzwieku sluzacego do nakladania wiezow Zmarlym. - Jesli ojciec... jesli Abhorsen naprawde nie zyje, flety wiatrowe po prostu same sie rozpadna, zanim nastanie kolejna pelnia ksiezyca. Jesli zas jest zatrzasniety w pulapce przed Dziewiata Brama, wiezy beda nadal dzialac az do pelni ksiezyca, ktora nastapi po tym, jak ojciec przekroczy te Brame, lub tez jakis szczegolnie mocny duch przerwie oslabione wiezy. -A zatem ksiezyc pokaze, w swoim czasie - rzekl Horyse. - Mamy czternascie dni do pelni. -Mozliwe, ze bede mogla na nowo zwiazac Zmarlych - powiedziala Sabriel ostroznie. To znaczy, nie robilam tego na taka skale, ale wiem, jak to zrobic. Problem polega na tym, ze jesli ojciec nie przebywa... nie przebywa za Dziewiata Brama, musze mu jak najszybciej pomoc. A zanim to zrobie, nalezy dostac sie do jego domu i zabrac kilka przedmiotow... posprawdzac rozne rzeczy. -Jak daleko od Muru znajduje sie ten dom? - zapytal Horyse. -Nie wiem - odparla Sabriel. -Co takiego? -Nie wiem. Nie bylam tam od czasu, gdy mialam cztery lata. Sadze, ze ma to pozostac tajemnica. Ojciec mial wielu wrogow, nie tylko wsrod Zmarlych, ale tez wsrod drobnych nekromantow, czarownikow zajmujacych sie Wolna Magia, wiedzm... -Nie wydajesz sie szczegolnie przejeta swoja niewiedza - przerwal sucho pulkownik. Po raz pierwszy w jego glos wkradl sie cien watpliwosci, a nawet ojcowskiej protekcjonalnosci, jak gdyby przez swoj mlody wiek Sabriel miala zaslugiwac na mniejszy szacunek niz ten, ktory nalezal sie jej jako Magowi Kodeksu i nekromantce. -Ojciec nauczyl mnie, jak wzywac przewodnika, ktory udzieli mi wskazowek - odparla chlodno Sabriel. - Wiem tez, ze podroz do domu trwa krocej niz cztery dni. To zamknelo Horyse'owi usta, przynajmniej na chwile. Przytaknal, po czym uwazajac, by nie uderzyc glowa w odsloniete belki ziemianki, podszedl do stalowej szafki na dokumenty, rdzewiejacej od ciemnobrazowego blota, ktore wyciekalo spomiedzy wyblaklych desek umocnienia. Otworzywszy ja wprawnym ruchem, wymagajacym jednak sporego wysilku, znalazl odbita na powielaczu mape i rozwinal ja na stole. -Nigdy nie udalo sie nam zdobyc autentycznej mapy Starego Krolestwa. Mial ja twoj ojciec, lecz byl jedyna osoba, ktora cos na niej widziala - dla mnie wygladala jak zwykly kawalek pergaminu. "Drobna sztuczka magiczna", mawial, lecz skoro nie mogl jej nikogo nauczyc, moze nie az tak drobna... W kazdym razie ta mapa to odbitka najnowszej wersji naszej mapy patrolowej, siega wiec w glab Krolestwa na jakies dziesiec mil od przejscia granicznego. Rozkazy, ktore obowiazuja nasz garnizon, surowo zabraniaja przekroczenia tej odleglosci. Patrole, ktore wyprawiaja sie dalej, zazwyczaj nie powracaja. Moze dezerteruja, ale moze... Ton jego glosu zasugerowal, ze patrolom mogly przytrafic sie nawet potworniejsze rzeczy, lecz Sabriel o nic nie pytala. Na stole rozposcierala sie niewielka czastka Starego Krolestwa. Po raz kolejny w Sabriel wezbralo podniecenie. -Zwykle korzystamy ze Starej Drogi Polnocnej - rzekl Horyse, wodzac dlonia po mapie, a odciski od miecza na jego palcach drapaly powierzchnie, jakby jakis rzemieslnik wygladzal ja papierem sciernym. - Potem patrole robia zwrot na poludniowy wschod, albo na poludniowy zachod, az dotra do Muru. Wowczas ida wzdluz niego z powrotem az do bramy. -Co oznacza ten symbol? - zapytala Sabriel, wskazujac na zaczerniony kwadrat, umieszczony na szczycie jednego z odleglejszych wzgorz. -To Kamien Kodeksu - wyjasnil pulkownik - lub teraz juz jego fragment. Rozpadl sie na dwie czesci, jakby od uderzenia pioruna, mniej wiecej miesiac temu. Patrole nazwaly to miejsce Peknietym Wzgorzem i unikaja go, jak tylko sie da. Naprawde nazywa sie ono Wzgorze Barhedrin, a Kamien zawieral niegdys Kodeks przeznaczony dla wioski o tej samej nazwie. Tak bylo przed moim przybyciem. Jesli ta wies nadal istnieje, musi lezec gdzies dalej na polnoc, poza zasiegiem naszych patroli. Nigdy nie dotarly do nas zadne raporty o tym, zeby jej mieszkancy schodzili na poludnie do Peknietego Wzgorza. W ogole mamy malo raportow o ludziach, i tyle. "Dziennik Garnizonowy" odnotowywal niegdys ozywione kontakty z mieszkancami Starego Krolestwa - rolnikami, kupcami, wedrowcami i tak dalej - ale w ciagu poprzednich stu lat wszelkie spotkania z nimi stawaly sie coraz rzadsze, a przez ostatnich dwadziescia sa istna rzadkoscia. Patrole maja szczescie, jesli napotkaja dwoch, trzech ludzi rocznie. Mysle o prawdziwych ludziach, a nie stworzeniach czy wytworach Wolnej Magii lub o Zmarlych. Tych widujemy zdecydowanie zbyt wielu. -Nie rozumiem - wymamrotala Sabriel. - Ojciec wspominal czesto w rozmowach o wsiach i miasteczkach, a nawet miastach w Starym Krolestwie. Pamietam niektore z nich z dziecinstwa... hm, w pewnym sensie pamietam. -Oczywiscie, jesli udac sie w glab ladu - powiedzial pulkownik - zapisy wymieniaja calkiem sporo nazw miast i miasteczek. Wiemy, ze mieszkajacy tam ludzie nazywaja tereny wokol Muru "Pograniczem". I nie mowia tego z zyczliwoscia. Sabriel nie odpowiedziala, pochylajac sie nizej nad mapa i rozmyslajac o czekajacej ja wyprawie. Pekniete Wzgorze moze stanowic jeden z punktow tej podrozy. Znajdowalo sie ono nie wiecej niz osiem mil stad, jesli wiec wyruszy odpowiednio wczesnie, a w okolicach Muru nie bedzie padal gesty snieg, dotrze tam na nartach przed zmrokiem. Strzaskany Kamien Kodeksu nie wrozyl dobrze, ale na pewno dziala tam sila magii i latwiej bedzie podazac sciezka do Smierci. Kamienie Kodeksu wznoszono czesto w miejscach, przez ktore przeplywaly prady Wolnej Magii, a punkt, w ktorym sie krzyzowaly, stanowil naturalna brame do krainy Smierci. Sabriel poczula, jak na sama mysl o tym, kto moglby uzyc tych bram, wzdluz kregoslupa przebiega jej dreszcz, schodzac az do dlugich, bialych palcow dotykajacych mapy. Podniosla nagle wzrok i spostrzegla, ze pulkownik Horyse im sie przyglada. Ciezki papier mapy drzal pod ich dotykiem. Zmusila sie wysilkiem woli, zeby stlumic te drgania. -Mam corke niemal w twoim wieku - powiedzial cicho. - Mieszka w Corvere razem z moja zona. Nie pozwolilbym jej udac sie do Starego Krolestwa. Sabriel spojrzala na niego, a jej oczy nie plonely migotliwymi, niepewnymi ognikami mlodosci. -Na pozor mam tylko osiemnascie lat - rzekla, przykladajac z zaduma dlon do piersi - ale po raz pierwszy weszlam w Smierc, majac lat dwanascie. W wieku czternastu napotkalam Spoczywajacego przy Piatej Bramie i wygnalam go az za Dziewiata. Gdy mialam szesnascie lat, wytropilam i przepedzilam pewnego Mordikanta, ktory podszedl az pod szkole. Wprawdzie oslabionego, ale zawsze... Rok temu przewrocilam ostatnia stronice "Ksiegi Zmarlych". Nie czuje sie juz mloda. -Przykro mi - powiedzial pulkownik, po czym dodal, jak gdyby zaskoczyl tym zdaniem sam siebie: - Zycze ci, abys mogla robic rozne glupstwa, ktorymi zajmuje sie moja corka - zycze ci beztroski i braku odpowiedzialnosci, ktore lacza sie z mlodoscia. Ale nie zycze ci tego, jesli mialoby cie to oslabic w przyszlosci. Wybralas trudna droge. -"Czy to idacy wybiera droge, czy droga idacego?" - zacytowala Sabriel, a slowa te, w ktorych pobrzmiewaly echa Magii Kodeksu, mieszaly sie jej na koncu jezyka niczym posmak jakiejs przyprawy. To zdanie wpisano jako dedykacje na poczatku jej almanachu. Byly to rowniez jedyne slowa, jakie umieszczono na ostatniej stronie "Ksiegi Zmarlych". -Juz to slyszalem - zauwazyl Horyse. - Co to znaczy? -Nie wiem - odparla Sabriel. -Maja moc, gdy je wymawiasz - dodal powoli pulkownik. Przelknal, jakby w powietrzu nadal unosil sie smak znakow Kodeksu. - Gdybym to ja je wymowil, bylyby zaledwie tym, czym sa. Slowami. -Nie potrafie tego wyjasnic - wzruszyla ramionami Sabriel i probowala sie usmiechnac. - Znam jednak inne porzekadla, ktore bardziej pasuja do tej sytuacji, na przyklad: "Wedrowcze, niech poranne swiatlo doda ci mocy, obejmij je, lecz nigdy nie bierz za reke nocy". Na mnie juz czas. Slyszac stary wierszyk, tak ukochany przez babcie i nianie, Horyse usmiechnal sie, lecz byl to smutny usmiech. Umknal nieco wzrokiem i Sabriel zorientowala sie, ze zastanawia sie, czy pozwolic jej przekroczyc Mur. Westchnal nastepnie jak czlowiek, ktory zmuszony jest zrobic cos tylko dlatego, ze nie ma innego wyjscia. -Papiery masz w porzadku - powiedzial, znow napotykajac jej spojrzenie - i jestes corka Abhorsena. Nie moge zrobic nic innego, jak cie puscic. Ale odnosze nieodparte wrazenie, ze popycham cie w strone straszliwego niebezpieczenstwa. Nie moge nawet wyslac z toba patrolu, bo poslalismy ich tam juz piec, w pelnym skladzie. -Wiedzialam, ze pojde sama - odparla Sabriel. Istotnie spodziewala sie tego, lecz poczula odrobine zalu. Ochrona w postaci grupy zolnierzy dodalaby jej otuchy. Lek przed samotnym pobytem na obcej i niebezpiecznej ziemi, nawet jesli byla jej ojczyzna, okazal sie niewiele mniejszy od ogarniajacego ja podniecenia. Niedlugo lek moze przewazyc. Caly czas miala w glowie obraz ojca. Ojca, ktory wpadl w tarapaty, uwiezionego i osamotnionego w lodowatych wodach Smierci... -To swietnie - rzekl Horyse. - Sierzancie! W drzwiach pojawila sie nagle glowa w helmie i Sabriel uprzytomnila sobie, ze przez caly czas na zewnatrz ziemianki, na stopniach prowadzacych do okopu lacznosci stalo na warcie dwoch zolnierzy. Nie byla pewna, czy slyszeli. -Przygotowac oddzial do przeprawy - rzucil Horyse. - Jedna osoba przekracza granice. Tedy, panno Abhorsen. I, sierzancie, wystarczy, jesli wy lub szeregowy Rahise wygadacie przez sen cokolwiek, o czym byla tu mowa, a zostaniecie karnie wyznaczeni do kopania grobow do konca zycia! -Tak jest! - brzmiala krotka odpowiedz, ktorej zawtorowal nieszczesny szeregowiec Rahise. Jak Sabriel zauwazyla, zdawal sie na wpol drzemac. -Prosze przodem - ciagnal Horyse, wskazujac drzwi. - Czy moge znow poniesc narty? Jesli w gre wchodzilo przekraczanie Muru, Armia nie zdawala sie na przypadek. Choc Sabriel byla sama pod wielkim lukiem przebitej w Murze bramy, wokolo staneli lub przyklekli lucznicy, tworzac formacje na tylach, tuzin mieczownikow zas poszedl za pulkownikiem Horyse'em. Sto jardow za nia, obok zygzakowatego ogrodzenia z drutu kolczastego, obserwowalo teren z przednich stanowisk armatnich dwoch artylerzystow. Sabriel spostrzegla, ze bagnetami dzgneli worki z piaskiem, przeznaczone do umocnienia pozycji. Byly gotowe do uzycia, co wskazywalo na ich niewiare w narzedzia zaglady chlodzone powietrzem, wystrzelajace czterdziesci piec pociskow na minute. W sklepionym przejsciu nie bylo bramy, choc po obu stronach obracaly sie zardzewiale zawiasy, niczym mechaniczne rece, a z ziemi sterczaly, jak zeby w pogruchotanej szczece, poszarpane kawaly debowego drewna. Stanowily one swiadectwo jakiegos wybuchu, wywolanego przez nowoczesne chemikalia albo magiczne moce. Po stronie Starego Krolestwa proszyl snieg, a wiatr nawiewal zblakane platki przez brame do Ancelstierre, gdzie topnialy na cieplejszym poludniowym terenie. Jeden zaplatal sie we wlosy Sabriel. Strzepnela go lekko, az zeslizgnal sie po twarzy, i zlapala go jezykiem. Zimna woda miala orzezwiajacy smak i choc nie roznil sie on zbytnio od roztopionego sniegu, ktorego do tej pory miala okazje sprobowac, byl dla niej pierwszym od trzynastu lat smakiem ze Starego Krolestwa. Przypomniala sobie mgliscie, ze wtedy tez padalo. Kiedy ojciec po raz pierwszy zabral ja na poludnie do Ancelstierre, niosl ja na rekach. Nagly gwizd postawil ja na bacznosc i ujrzala, ze ze sniegu wylania sie jakas sylwetka otoczona dwunastoma innymi postaciami. Staly one w dwoch rzedach prowadzacych od bramy. Zolnierze zwroceni byli twarzami na zewnatrz, ich miecze blyszczaly swiatlem odbitym od sniegu. Tylko Horyse patrzyl w jej strone. Zarzuciwszy narty przez ramie, Sabriel uwaznie wybierala droge, stapajac po polamanych balach bramy. Przechodzila przez luk, z blota w snieg, z jasno swiecacego slonca w blada poswiate padajacego sniegu, ze swej przeszlosci w przyszlosc. Kamienie z obu stron Muru i ponad jej glowa zdawaly sie wolac, witajac ja w domu, a struzki znakow Kodeksu splywaly po nich jak deszcz po pokrytej kurzem powierzchni. -Wita cie Stare Krolestwo - rzekl Horyse, lecz nie patrzyl na nia, ale obserwowal, jak znaki Kodeksu biegly po kamieniach. Wyszla z cienia bramy i naciagnela czapke, ktorej daszek ochranial teraz jej twarz przed sniegiem. -Zycze twej misji wszelkiej pomyslnosci, Sabriel - ciagnal Horyse, zerkajac na nia. - Mam nadzieje, ze juz niedlugo znow zobacze zarowno ciebie, jak i twego ojca. Zasalutowal, wykonal zgrabnie zwrot w lewo i odszedl, maszerujac z powrotem przez brame. Jego ludzie oderwali sie od szeregu i poszli za nim. Kiedy ja mineli, Sabriel pochylila sie, suwala przez chwile nartami po sniegu w przod i w tyl, po czym wpiela buty w wiazania. Snieg padal rowno, lecz niezbyt gesto, wiec pokrywa nie byla jednolita. Dalej widnialy zarysy Starej Drogi Polnocnej. Na szczescie snieg spietrzyl sie w rowach po obu stronach drogi, gdyby wiec szla, trzymajac sie jej, moglaby zyskac na czasie. Mimo ze, jak sie wydawalo, w Starym Krolestwie bylo juz pare godzin pozniej niz w Ancelstierre, spodziewala sie, ze dojdzie do Peknietego Wzgorza jeszcze przed zmrokiem. Chwytajac za kijki, Sabriel sprawdzila, czy miecz ojca da sie latwo wyjac z pochwy i czy dzwonki wisza jak nalezy na pasie. Zastanawiala sie, czy nie uzyc szybko czaru Kodeksu, ktory dawal cieplo, lecz rozmyslila sie. Droga wiodla stromo w gore, zapowiadala sie zatem dosc zmudna wspinaczka na nartach. Jak tylko zacznie sie ruszac, na pewno zaraz bedzie jej az za goraco w robionej na drutach koszulce ze zgrzebnej welny, w skorzanym kaftanie i grubych, ocieplanych spodniach. Wprawnym ruchem pchnela jedna narte przed siebie, wysuwajac przeciwlegle ramie, i posunela sie do przodu wlasnie wtedy, gdy minal ja ostatni wracajacy do bramy mieczownik. Rzucil jej szeroki usmiech, lecz nawet tego nie zauwazyla, skupiajac sie na zlapaniu rytmu nart i kijkow. W ciagu paru minut frunela juz niemal ponad droga szczupla, ciemna figurka na bialym tle. rozdzial czwarty Pierwszego martwego zolnierza z Ancelstierre Sabriel znalazla jakies szesc mil od Muru, kiedy pozne popoludnie przechodzilo powoli w zmierzch. Wzniesienie, ktore uwazala za Pekniete Wzgorze, znajdowalo sie mile lub dwie dalej na polnoc. Zatrzymala sie, by popatrzec na jego ciemna bryle, ktora skalista i bezdrzewna gorowala nad osniezona okolica. Wierzcholek skrywala chwilowo jedna z lekkich, puszystych chmurek, z ktorych niekiedy padal przelotny deszcz lub snieg. Gdyby sie nie zatrzymala, prawdopodobnie przeoczylaby biala od szronu dlon, ktora wyzierala z zaspy po drugiej stronie drogi. Sabriel jednak, zaraz jak tylko ja spostrzegla, wytezyla uwage i poczula znane jej, ostre szarpniecie smierci. Kiedy przechodzila na druga strone, jej narty stuknely o kamien na srodku drogi. Schylila sie i delikatnie odgarnela snieg. Dlon nalezala do mlodego mezczyzny w typowej zbroi nalozonej na ancelstierski mundur z welny w kolorze khaki. Mial jasne wlosy i szare oczy. Sabriel pomyslala, ze pewnie zostal zaatakowany nagle, bo w zastyglym wzroku nie malowalo sie przerazenie. Dotknela palcem jego czola, zamknela niewidzace oczy, a na rozchylonych ustach polozyla dwa palce. Nie zyl od dwunastu dni, tak czula. Nie bylo wyraznych sladow wskazujacych, kto mogl go zabic. Zeby sie tego dowiedziec, musialaby pojsc za nim do Smierci. Nawet po uplywie dwunastu dni nie dotarl zapewne dalej niz do Czwartej Bramy. Mimo to Sabriel nie kwapila sie, by udac sie do krainy Zmarlych, chyba ze naprawde musialaby to uczynic. Cokolwiek uwiezilo lub zgladzilo jej ojca, moglo na nia tam czyhac, by zlapac w pulapke. Martwy zolnierz mogl nawet sluzyc za przynete. Tlumiac wrodzona ciekawosc, aby dowiedziec sie, co sie naprawde zdarzylo, Sabriel zlozyla mu rece na piersiach, najpierw rozluznila jednak zacisnieta na rekojesci miecza jego prawa dlon - niewykluczone, ze atak nie nastapil calkowicie znienacka. Nastepnie wstala, by nakreslic w powietrzu nad zwlokami znaki Kodeksu przynoszace ogien, oczyszczenie, pokoj i sen, a jednoczesnie szeptala gloski, ktore odpowiadaly tym znakom. Kazdy Mag Kodeksu znal te litanie, tak wiec i tym razem wywolala ona oczekiwany skutek. Spomiedzy zlozonych ramion mezczyzny wystrzelily iskry, zmieniajac sie w plomienie, i ogien ogarnal cale cialo. Kilka sekund potem bylo juz po wszystkim, pozostal jedynie popiol, pokrywajacy pancerz sczernialej zbroi. Sabriel zabrala ze stosu popiolu miecz zolnierza i cisnela nim w topniejacy snieg. Wbil sie pionowo, a rekojesc rzucila na popioly cien w ksztalcie krzyza. Cos w nich blysnelo i Sabriel z opoznieniem uzmyslowila sobie, ze zolnierz mial na pewno blaszke identyfikacyjna. Zmieniajac ulozenie nart tak, by odzyskac rownowage, schylila sie i nawinela na palec lancuszek blaszki. Przyciagnela ja, by przeczytac, jak nazywal sie czlowiek, ktory tu wlasnie, samotnie, w sniegu, napotkal swoj kres. Lancuszek i niesmiertelnik wyprodukowano jednak fabrycznie w Ancelstierre, nie byly wiec odporne na dzialanie plomieni Magii Kodeksu. Gdy Sabriel uniosla go na wysokosc oczu, blaszka rozsypala sie w proch, a lancuszek rozpadl sie na ogniwa. -Moze poznaja cie po twym mieczu - rzekla Sabriel. Jej glos dziwnie zabrzmial w ciszy snieznego pustkowia, a po kazdym slowie z ust wydobywal sie sklebiony obloczek pary. -Podrozuj bez zalu - dodala. - Nie ogladaj sie za siebie. Skorzystala z wlasnej rady i odjechala na nartach. Niepokoj, ktory odczuwala, wczesniej byl raczej czysto teoretyczny. Wszystkie zmysly wyostrzyly sie i czekaly w pogotowiu. Zawsze mowiono jej, ze Stare Krolestwo jest niebezpieczne, a szczegolnie Pogranicze, jego czesc lezaca blisko Muru. Te wiedze teoretyczna lagodzily jednak zamazane wspomnienia z dziecinstwa, spedzonego z ojcem i grupa Wedrowcow. Teraz dotarlo do niej, jak realne jest niebezpieczenstwo... Po przejechaniu polowy mili zwolnila i zatrzymala sie, by znow spojrzec na Pekniete Wzgorze, bolesnie wykrecajac szyje do tylu. Obserwowala, jak spomiedzy chmur przedziera sie slonce, oswietlajac zoltoszary granit stokow. Sama stala w cieniu, wiec Wzgorze wydalo sie pociagajacym celem podrozy. Gdy tak patrzyla, zaczal znowu padac snieg, a dwa platki spadly jej na czolo, roztapiajac sie w oczach. Zamrugala i rozpuszczony snieg splynal dwiema struzkami lez po policzkach. Zamglonymi oczyma dostrzegla jakiegos drapieznego ptaka - jastrzebia lub kanie - ktory zerwal sie do lotu z urwiska i szybowal w powietrzu, skupiajac uwage na malej myszce czy nornicy, ktora przemykala po sniegu. Kania spadla jak kamien, a pare sekund pozniej Sabriel wyczula, ze jakies drobne zycie obrocilo sie wniwecz. Poczula jednoczesnie szarpniecie ludzkiej smierci. Gdzies przed nia, niedaleko miejsca, gdzie ucztowala kania, lezalo wiecej martwych osob. Sabriel zadrzala i ponownie spojrzala na Wzgorze. Wedlug mapy Horyse'a sciezka wiodaca na Pekniete Wzgorze biegla przez waski wawoz miedzy dwoma zboczami. Widziala wyraznie, gdzie znajduje sie to przejscie, lecz spoczywali tam rowniez Zmarli. To, co ich zabilo, moglo nadal przebywac w ich poblizu. Zbocza oswietlalo slonce, lecz wiatr nawiewal chmury sniegowe i Sabriel spodziewala sie, ze mniej wiecej za godzine zapadnie zmierzch. Stracilaby czas, probujac uwolnic duchy zolnierzy, teraz nie miala innego wyboru, jak tylko pospieszyc sie, jesli miala dotrzec do Peknietego Wzgorza przed noca. Przez moment rozmyslala o tym, co ja czeka, i wybrala kompromis miedzy pospiechem a dzialaniem. Wbila kijki w snieg, rozpiela wiazania, a nastepnie uwolnila sie od nart i predko zwiazala je z kijkami, by przytroczyc skrzyzowanymi paskami do plecaka. Zrobila to starannie, przypomniawszy sobie, jak spadly i przeszkodzily jej w rzucaniu czaru Kodeksu na placu apelowym jeszcze tego samego dnia rano, choc zdawalo sie, ze minely cale tygodnie, i ze bylo to w innym swiecie. Gdy uporala sie z przywiazywaniem, zaczela uwaznie wybierac trase srodkiem, trzymajac sie z dala od zasp na poboczach. Wkrotce musialaby zejsc z drogi, wygladalo jednak na to, ze na stromych skalistych zboczach Peknietego Wzgorza lezalo malo sniegu. Konczac swe przygotowania, wyciagnela miecz Abhorsena, ale zaraz wsunela go do pochwy, tak by ostrze wystawalo z niej na cal. W razie potrzeby bedzie mogla szybko i z latwoscia go wyjac. Sabriel sadzila, ze odnajdzie ciala na drodze lub w jej poblizu, ale lezaly jeszcze dalej. Widnialo tu wiele sladow stop, snieg wokol byl zdeptany. Slady wiodly od drogi do sciezki na Pekniete Wzgorze. Biegla ona miedzy zboczami wzdluz szlaku wyzlobionego przez strumien, ktory wyplywal z glebokiego, polozonego wyzej zrodla. Sciezka parokrotnie przecinala strumien i zeby przejsc sucha stopa, ulozono glazy i przerzucono pnie drzew. W polowie drogi pod gore, gdzie zbocza niemal laczyly sie, strumien utworzyl krotki gleboki jar, szeroki na dwanascie stop i dlugi na trzydziesci. Budowniczowie sciezki zostali wiec zmuszeni, by wzniesc most wzdluz strumienia, a nie przerzucac go w poprzek. Tutaj Sabriel natknela sie na reszte zolnierzy z patrolu z Ancelstierre, ktorzy lezeli porozrzucani na ciemnym jak czarna oliwka moscie. Pod spodem szumiala woda, nad nimi zas wznosil sie luk z czerwonego kamienia. Znalazla siedmiu i w przeciwienstwie do pierwszego zolnierza od razu bylo widac, kto odebral im zycie. Zostali rozsiekani, kiedy zas Sabriel przysunela sie blizej, zorientowala sie, ze odcieto im glowy. Co gorsza, ktokolwiek... cokolwiek ich zabilo, wzielo glowy ze soba - bylo prawie pewne, ze ich duchy jeszcze powroca. Bez trudu wyciagnela miecz. Ostroznie, nie odrywajac prawej dloni od rekojesci, obeszla rozciagniete cialo pierwszego z zolnierzy i weszla na most. Woda co prawda czesciowo zamarzla, plytka i cicha, bylo jednak oczywiste, ze szukali nad nia schronienia. Plynaca woda stanowila dobra ochrone przed Zmarlymi lub wytworami Wolnej Magii, lecz ten leniwy strumyk nie zbilby z tropu nawet jednego z Pomniejszych Zmarlych. Na wiosne, gdy wzbieral wodami ze stopnialego sniegu, zmieniajac sie w rwacy potok plynacy miedzy zboczami, most zalewala gleboka do kolan, czysta, bystra woda. O takiej porze roku zolnierze prawdopodobnie by sie uratowali. Sabriel westchnela cicho na mysl o tym, jak latwo siedmiu ludzi moglo w jednej chwili ujsc z zyciem, po czym, bez wzgledu na to, co potrafiliby uczynic, i na tlaca sie do ostatka nadzieje, mogli umrzec juz w nastepnej. Jeszcze raz poczula pokuse, by jako nekromantka przejac rozdane przez nature karty, potasowac je i rozdac od nowa. Miala moc przywrocic ich do zycia, sprawic, by znow sie smiali, znow kochali... Bez glow mogla jednak ozywic ich tylko jako Pomocnikow, jak nekromanci Wolnej Magii obrazliwie nazywali swe tepawe upiory. Nie zachowywaly one zbyt wiele pierwotnej inteligencji i zwawosci, ktora cieszyly sie za zycia. Mimo to byly pozytecznymi slugami, albo jako ozywione zwloki, albo jako Cienie Pomocnikow, ktorych jedynie duchy wyrwano z krainy smierci. Na mysl o Cieniach Pomocnikow Sabriel wykrzywila twarz w grymasie odrazy. Biegly w swej sztuce nekromanta potrafil z latwoscia powolac do istnienia Cienie Pomocnikow, dysponujac glowami niedawno zmarlych. Nie majac wiec glow zabitych, nie byla w stanie odprawic obrzadkow pogrzebowych i uwolnic ich duchow. Mogla jedynie potraktowac ich ciala z nalezytym szacunkiem i uprzatnac most. Zblizala sie pora zmierzchu, jar powoli wypelnial sie mrokiem, lecz Sabriel zlekcewazyla wewnetrzny glos, ktory ja delikatnie ponaglal, by zostawila zwloki i pobiegla na otwarta przestrzen na szczycie Wzgorza. Kiedy zaciagnela juz ciala na sciezke, ukladajac je tak, by miecze lezaly wbite w ziemie obok bezglowych szczatkow, zrobilo sie ciemno takze poza jarem. Tak ciemno, ze musiala zaryzykowac i wzniecic magia Kodeksu watle swiatelko, unoszace sie nad jej glowa jak blada gwiazdka. Zanim zgaslo, pokazywalo jej droge. Byla to drobna sztuczka magiczna, miala ona jednak nieprzewidziane nastepstwa, kiedy bowiem Sabriel zostawila juz ciala za soba, odpowiedzialo jej swiatlo, ktore buchnelo jaskrawo na gornym filarze mostu. I choc niemal natychmiast przygaslo, tlac sie jak wegielek, zostawilo trzy jarzace sie znaki Kodeksu. Jeden byl obcy dla Sabriel, jednak znajac dwa pozostale, potrafila domyslec sie jego znaczenia. Razem tworzyly pewne przeslanie. Trzech zmarlych zolnierzy roztaczalo wokol siebie aure Magii Kodeksu, zorientowala sie wiec, ze byli Magami Kodeksu. Mieliby zapewne znaki Kodeksu na czolach. Ostatnie cialo na moscie nalezalo do jednego z tych ludzi, a Sabriel przypomniala sobie, ze jako jedyny nie mial broni - zacisnal dlonie wokol filaru mostu. Te znaki z pewnoscia przynosily wiadomosc od niego. Sabriel dotknela znaku na wlasnym czole i filaru mostu. Znaki znow zajasnialy, po czym zgasly. Przy uchu Sabriel rozlegl sie jakis glos znikad. Meski, schrypniety od strachu, towarzyszyly mu odglosy szczekajacego oreza, krzyku i ogolnej paniki. -Jeden z Wielkich Zmarlych! Szedl za nami, prawie od Muru. Nie moglismy zawrocic. Mial slugi, Pomocnikow i Mordikanta! Tu sierzant Gerren. Powiedz pulkownikowi... Cokolwiek chcial przekazac pulkownikowi Horyse'owi, przepadlo w momencie smierci zolnierza. Sabriel stala nieruchomo, nasluchujac, jakby cos jeszcze mialo nastapic. Poczula, jak zaczyna ja mdlic i wziela pare glebokich wdechow. Zapomniala, ze mimo swego obycia ze smiercia i Zmarlymi nigdy nie widziala, ani nie slyszala, jak ktos naprawde umiera. Musiala sie nauczyc radzic sobie z konsekwencjami smierci, lecz... nigdy nie z samym zgonem. Ponownie dotknela filaru mostu, jednym palcem zaledwie, i poczula, jak miedzy wloknami drewna wija sie znaki Kodeksu. Wiadomosc, ktora zostawil sierzant Gerren, utknie tu i kazdy Mag Kodeksu bedzie mogl jej posluchac, az pod wplywem dzialania czasu most i filar zgnija lub zostana zmiecione przez powodz. Sabriel wziela kilka kolejnych wdechow, zoladek sie juz uspokoil i zmusila sie do tego, by posluchac jeszcze raz. Do Zycia wrocil jeden z Wielkich Zmarlych, a jej ojciec przysiegal, ze polozy kres takim zdarzeniom. Wydawalo sie niemal pewne, ze pojawienie sie Zmarlego i znikniecie Abhorsena pozostaja ze soba w scislym zwiazku. Znowu rozlegla sie wiadomosc i Sabriel jej wysluchala. Potem, ocierajac naplywajace lzy, poszla sciezka, oddalajac sie od mostu i Zmarlych, w kierunku Peknietego Wzgorza i uszkodzonego Kamienia Kodeksu. Zbocza rozsunely sie, a na niebie zamigotaly gwiazdy, zerwal sie bowiem silniejszy wiatr, ktory przepedzil chmury ze sniegiem na zachod. Odslonil sie ksiezyc w nowiu, ktory nabral blasku, rzucajac cienie na ziemie pokryta gdzieniegdzie sniegiem. rozdzial piaty Wspinaczka na plaski wierzcholek Peknietego Wzgorza zabrala jej nie wiecej, niz pol godziny rownego marszu, choc szlak stal sie bardziej stromy i trudniejszy do pokonania. Wial teraz gwaltowny wiatr, dzieki czemu niebo sie przetarlo, a krajobraz w swietle ksiezyca nabral wyrazistosci. Przez to jednak, ze nie bylo chmur, znacznie sie ochlodzilo. Sabriel zastanawiala sie, czy nie uzyc czaru Kodeksu wywolujacego cieplo, ale byla zmeczona, wiec konieczny do odprawiania magii wysilek mogl spowodowac wieksza utrate energii niz ta, ktora przyniosloby upragnione cieplo. Zamiast tego zatrzymala sie i wciagnela na plecy podbita welna nieprzemakalna kurte, jaka dostala po ojcu. Byla troche znoszona i za duza, trzeba ja bylo ciasno przymocowac sprzaczkami do zawieszenia miecza i pasa z dzwonkami, za to na pewno chronila przed wiatrem. Rozgrzawszy sie nieco, Sabriel podjela wspinaczke po ostatnim wijacym sie odcinku trasy. Nachylenie terenu bylo tu tak silne, ze budowniczowie szlaku musieli uciec sie do wykucia stopni w granicie, tak juz zuzytych i kruszacych sie, ze grozily osunieciem. Ryzyko poslizgniecia sie bylo wielkie, ale Sabriel osiagnela szczyt wzgorza, nie zdajac sobie z tego nawet sprawy. Szla ze spuszczona glowa, a jej oczy wypatrywaly w swietle ksiezyca pewnego miejsca na kolejnym stopniu, az w koncu stopa zawisla juz w powietrzu, i wtedy Sabriel zorientowala sie, ze nastepnego schodka juz nie ma. Rozciagalo sie przed nia Pekniete Wzgorze. Waski grzbiet, na ktorym zbiegaly sie zbocza wzniesienia, tworzac miniaturowy plaskowyz z niewielkim obnizeniem terenu posrodku. Lezal w nim snieg, gruba polac w ksztalcie cygara, jasniejaca w ksiezycowym blasku. Jej biel odcinala sie wyraznie od czerwieni granitu. Nie rosly tu zadne drzewa, nie bylo roslinnosci, za to ciemny szary kamien rzucal dlugi cien na samym srodku sniegu. Mial obwod dwa razy szerszy niz talia Sabriel, i byl trzy razy od niej wyzszy. Kiedy podeszla blizej, spostrzegla biegnace przez niego zygzakowate pekniecie. Sabriel nigdy przedtem nie widziala prawdziwego Kamienia Kodeksu, wiedziala jednak, ze ponoc przypomina on Mur, przemykaja bowiem przez niego jak zywe srebro znaki Kodeksu. Formujac sie, zanikajac i znowu powstajac, snuja niekonczaca sie opowiesc o stworzeniu swiata. Na tym Kamieniu rowniez widnialy znaki Kodeksu, nie poruszaly sie jednak, zastygle jak zamarzniety snieg. Wyrzezbione w glazie martwe znaki, napisy bez zadnego znaczenia i nic ponadto. Nie tego spodziewala sie Sabriel, choc uzmyslowila sobie teraz, ze nie zastanawiala sie wczesniej nad tym zbyt wnikliwie. Sadzila, ze to moze blyskawica lub cos podobnego rozlupalo Kamien, lecz przypomniala sobie zapomniane lekcje: nie bylo to mozliwe, tylko jakas straszliwa moc Wolnej Magii byla w stanie rozlupac Kamien Kodeksu. Zblizyla sie do Kamienia, czujac narastajacy lek, jak poczatek bolu zeba, ktory zwiastowal, ze nastapia znacznie gorsze rzeczy. Takze wiatr wzmogl sie i byl zimniejszy, gdy stala na grzbiecie wzniesienia. Nieprzemakalna kurta nie grzala mocno, ponadto przypominala jej ojca, przez co odzywaly w niej wspomnienia niektorych stronic "Ksiegi Zmarlych" i mrocznych historii opowiadanych przez dziewczynki w ciemnosciach szkolnej sypialni, z dala od Starego Krolestwa. Wspomnienia te budzily w niej lek, lecz udalo sie w koncu zepchnac je w zakamarki umyslu. Zdobyla sie na to, by podejsc do Kamienia. Ciemne plamy... czegos... zamazywaly niektore znaki, dopiero jednak, kiedy Sabriel niemal przycisnela twarz do Kamienia, potrafila rozpoznac w swietle ksiezyca, co to bylo takie matowe i czarne. Gwaltownie cofnela glowe i zrobila chwiejny krok do tylu, niemal przewracajac sie w snieg. Byly to plamy zaschnietej krwi i Sabriel zrozumiala, jak doszlo do zniszczenia Kamienia i dlaczego krwi nie zmyl deszcz lub snieg... dlaczego Kamien nigdy nie bedzie juz czysty. Zlozono na nim w ofierze Maga Kodeksu. Uczynil to jakis nekromanta, by zapewnic sobie wejscie do Smierci lub by pomoc duchowi Zmarlego przedostac sie do Zycia. Sabriel przygryzla dolna warge, az zabolalo, a jej dlonie prawie podswiadomie drgaly, na wpol rysujac nerwowo i w strachu znaki Kodeksu. Zaklecie rzadzace takim skladaniem ofiar znajdowalo sie w ostatnim rozdziale "Ksiegi Zmarlych". Przypomniala go sobie wraz z przyprawiajacymi o mdlosci szczegolami. Byla to jedna z takich rzeczy z oprawionej w zielona skore ksiegi, jakie pozornie zapomniala lub zostala zmuszona, by zapomniec. Tylko bardzo potezny nekromanta mogl uzyc tego zaklecia. Tylko ktos na wskros zly chcialby to zrobic. Zlo zas rodzi zlo, zlo bruka miejsca i przyciaga kolejne akty prze... -Dosyc! - wyszeptala glosno Sabriel, by otrzasnac sie z obrazow, jakie podsuwala jej wyobraznia. Z kazda minuta robilo sie zimniej, bylo ciemno i wietrznie. Musiala podjac decyzje: albo zanocowac tu i wezwac swego przewodnika, albo natychmiast ruszyc w dalsza droge w dowolnym kierunku, majac nadzieje, ze uda sie jej zawezwac go w innym miejscu. Najgorsze, ze przewodnik nalezal do Zmarlych. Sabriel musiala wejsc do Smierci, wprawdzie nie na dlugo, by wezwac go i odbyc z nim krotka rozmowe. Tu nie sprawi jej to klopotow, poniewaz ofiara stworzyla rodzaj poltrwalego wejscia w Smierc, jak gdyby ktos uchylil drzwi. Kto wie jednak, co czyha w zimnej rzece, obserwujac ja z oddali. Sabriel stala przez minute, trzesac sie i nasluchujac. Wszystkie jej zmysly wyostrzyly sie jak u zwierzatka, ktore wie, ze w poblizu poluje drapieznik. Przebiegala mysla stronice "Ksiegi Zmarlych" i wszystkie godziny spedzone na nauce Magii Kodeksu u Magistrix Greenwood w slonecznej Wiezy Polnocnej w Wyverley College. Zrozumiala, ze nie moze nocowac pod golym niebem. Po prostu za bardzo sie bala, zeby spac w poblizu rozlupanego Kamienia Kodeksu. Stad szybciej jednak zawezwie przewodnika - a im szybciej dotrze do domu ojca, tym wczesniej bedzie mogla mu pomoc, trzeba wiec wymyslic jakis kompromis. Ochroni sie, jak umie najlepiej, Magia Kodeksu, wejdzie w Smierc, przestrzegajac wszelkich zasad ostroznosci, wezwie przewodnika, otrzyma wskazowki i wroci tak szybko, jak potrafi, albo nawet szybciej. Po tej decyzji nastapilo szybkie dzialanie. Sabriel odlozyla narty i plecak, wepchnela w usta troche suszonych owocow wraz z domowej roboty toffi, zeby nabrac energii, i przyjela pozycje medytacyjna, ktora ulatwiala uzycie Magii Kodeksu. Po przejsciowych klopotach z klejacymi sie do zebow cukierkami zabrala sie do dziela. W myslach utworzyly sie symbole - cztery kardynalne znaki Kodeksu, ktore stanowily wierzcholki rombu, broniacego przed obrazeniami na ciele oraz przed Wolna Magia. Sabriel chwile przetrzymala je w mysli, osadzila w czasie i wydobyla je z nurtu niekonczacego sie Kodeksu. Nastepnie wyciagnela miecz i zaznaczyla nim na sniegu zarysy rombu. Rozmiescila po jednym znaku na jego wierzcholkach, wskazujacych cztery strony swiata. Kiedy juz skonczyla, pozwolila, by wydostaly sie one z jej glowy, biegnac do reki, wzdluz miecza az na snieg. Wygladaly jak linie zlotego ognia i ozyly, plonac na ziemi. Ostatnim znakiem byl Znak Polnocny, polozony najblizej uszkodzonego Kamienia, przez co o malo jej sie nie udal. Musiala zamknac oczy i natezyc wole, by oderwal sie od miecza. Nawet po takich zabiegach wygladal jak nikla imitacja trzech pozostalych, plonal zas tak slabo, ze ledwo nadtopil snieg. Sabriel udala, ze tego nie widzi, tlumiac mdlosci, do ust naplynela jej bowiem zolc. W ten sposob cialo zareagowalo na zmagania ze znakiem Kodeksu. Wiedziala, ze Znak Polnocny jest oslabiony, mimo to miedzy wszystkimi czterema przeplywaly zlote linie, romb byl zatem skonczony, nawet jesli zdawal sie nietrwaly. W kazdym razie zrobila wszystko, co lezalo w jej mocy. Schowala miecz do pochwy, zdjela rekawiczki i zaczela gmerac przy pasie z dzwonkami, przeliczajac je zmarznietymi palcami. -Ranna - rzekla glosno, dotykajac pierwszego, najmniejszego dzwonka. Od zasypiania, dajacy slodki, niski, dzwiek, po ktorym nastepuje cisza. -Mosrael - drugi dzwonek, zgrzytliwy i halasliwy, od budzenia, byl dzwonkiem, ktorego Sabriel nigdy nie powinna uzywac, gdyz jego dzwiek dzialal jak hustawka: w gore i w dol - dzwoniacego wtracal w Smierc, sluchacza zas ciagnal do Zycia. -Kibeth - od przemieszczania sie. Dzwonek o wielu dzwiekach, trudny i pelen sprzecznosci. Mogl obdarzyc swoboda ruchow jednego ze Zmarlych lub poprowadzic go przez nastepna brame. Niejeden nekromanta nie poradzil sobie z Kibethem i udal sie tam, gdzie nie powinien. -Dyrim - melodyjny dzwonek, o czystym i pieknym tonie. Byl glosem, ktory Zmarli czesto tracili, ale Dyrim mogl rowniez uciszyc jezyk, ktorym ktos za duzo obracal. -Belgaer - niesforny dzwonek, ktory dazyl do tego, by dzwonic po swojemu. Dzwonek od myslenia, ktorym wiekszosc nekromantow gardzila i nie uzywala go. Mogl przywrocic niezalezna mysl, pamiec i wszelkie zwyczaje zyjacej osoby, albo wyslizgujac sie z nieostroznej dloni, wymazac je. -Saraneth - dzwonek o najnizszym i najglebszym tonie, wydajacy dzwiek mocy. Od nakladania wiezow, dzwonek, ktory petal Zmarlych, zmuszajac ich do podporzadkowania sie woli dzwoniacego. I ostatni, najwiekszy dzwonek, ktory pod dotykiem Sabriel zdawal sie jeszcze zimniejszy od jej chlodnych palcow, choc wciaz tkwil w skorzanym mieszku, dzieki czemu nie dzwonil. -Astarael od smutku i zaloby - szepnela Sabriel. Byl dzwonkiem ostatecznym, tym, co wypedza. Jesli wlasciwie sie nim dzwonilo, gnal kazdego sluchacza w odlegle rejony Smierci. Kazdego, w tym i dzwoniacego. Dlon Sabriel zawisla w powietrzu, dotknela lekko Ranny, po czym spoczela na Saranecie. Ostroznie odpiela pasek i wyjela dzwonek. Oswobodzone z nakrycia serce delikatnie zadzwieczalo, brzmiac jak pomruk budzacego sie niedzwiedzia. Sabriel uciszyla je, przytrzymujac wnetrzem dloni - nie chwytala za raczke. Prawa reka wyciagnela miecz i uniosla go w obronnym gescie. Gdy blask ksiezyca oswietlil wyryte na ostrzu znaki Kodeksu, te zamigotaly i ozyly. Sabriel przygladala sie im przez chwile, gdyz niekiedy mozna bylo w nich zobaczyc zapowiedzi przyszlych zdarzen. Mknely przez ostrze, po czym przemienily sie w zwyczajny, dobrze jej znany napis. Sklonila glowe i przygotowala sie, by wejsc w Smierc. Nie widziala, jak na mieczu znowu pojawil sie napis, jednak niektore jego czesci byly juz inne. "Wykonano mnie dla Abhorsena, by usmiercal tych, ktorzy juz sa Zmarli", glosila zwykle inskrypcja. Teraz ciagnal sie dalej: "Ujrzal mnie Clayr, wykonal mnie Budowniczy Muru, zahartowal mnie Krol, wlada mna Abhorsen". Mimo zamknietych oczu Sabriel wiedziala teraz, ze pojawia sie granica miedzy Zyciem a Smiercia. Miala na plecach dziwnie cieply wiatr i swiatlo ksiezyca, jasne i gorace niczym sloneczne promienie. Na twarzy czula ostateczne zimno, a po otwarciu oczu dostrzegla szare swiatlo Smierci. Wysilkiem woli sprawila, ze jej duch uczynil krok w przod. Miecz i dzwonki czekaly w gotowosci. Wewnatrz ochronnego rombu jej cialo zesztywnialo, a wokol stop gestnialy kleby mgly, ktore oplataly nogi. Na twarzy i dloniach osiadl szron, a na wszystkich wierzcholkach rombu rozblysly znaki Kodeksu. Trzy wrocily do poprzedniego stanu, lecz Znak Polnocny zaplonal jeszcze jaskrawiej - i zgasl. Rzeka plynela wartkim nurtem, ale Sabriel zaparla sie mocno stopami, nie poddajac sie jej pradowi. Starala sie nie zwazac na nurt i zimno, skupiajac sie na rozgladaniu wokolo. Czujnie wypatrywala, czy nie ma zadnej pulapki lub zasadzki. Slyszala, jak woda, kotlujac sie, przeplywa przez Druga Brame, lecz poza tym nic. Zadnych pluskow, bulgotow ani podejrzanych skowytow. Zadnych ciemnych, bezksztaltnych postaci ani posepnych sylwetek, ktore wylanialyby sie z mroku szarawego swiatla. Uwazajac, by sie nie zachwiac, Sabriel ponownie rozejrzala sie, po czym wsunela miecz do pochwy i siegnela do jednej z kieszeni na udach, w ktore zaopatrzone byly jej spodnie narciarskie. W lewej dloni dzierzyla Saranetha. Prawa wyjela papierowy okrecik i nadal poslugujac sie jedna dlonia, rozlozyla go, nadajac mu wlasciwy ksztalt. Jego piekna biel, ktora w tym swietle zdawala sie niemal promieniec, kalala jednak niewielka, idealnie okragla plamka przy dziobie: kropelka krwi z jej palca. Polozyla okrecik plasko na dloni, uniosla do ust i dmuchnela, jakby posylala piorko. Niczym szybowiec polecial do rzeki. Widzac, jak prawie caly sie zanurzyl, Sabriel wstrzymala oddech, po czym odetchnela z ulga, kiedy wyplynal na powierzchnie zmarszczonej wody, wyprostowal sie i poplynal dalej z pradem. Za pare sekund znikl jej z oczu, zmierzajac w kierunku Drugiej Bramy. Juz drugi raz w zyciu Sabriel posylala taki okrecik. Ojciec pokazal jej, jak go zrobic, lecz wpoil w nia zasade, ze nalezy go uzywac bardzo oszczednie. Nie czesciej, niz trzy razy w ciagu siedmiu lat, mawial, albo trzeba zaplacic cene o wiele wyzsza niz kropla krwi. Zakladajac, ze wszystko potoczy sie tak jak za pierwszym razem, Sabriel wiedziala, czego sie spodziewac. Mimo to, gdy jakies dziesiec, dwadziescia lub czterdziesci minut pozniej - w Smierci czas byl tak nieuchwytny... - na chwile ucichly wody Drugiej Bramy, wyciagnela miecz i zawiesila na dloni Saranetha, uwalniajac jego serce, ktore czekalo, az zostanie wysluchane. Brama ucichla, bo... ktos... cos... powracalo z glebokich rejonow Smierci. Sabriel miala nadzieje, ze byl to ktos, kto odpowiedzial na zaproszenie jej papierowego okreciku. rozdzial szosty Magia Kodeksu na Peknietym Wzgorzu zadzialala jak niesiona wiatrem won, ktora zwabila stworzenie czyhajace w jaskiniach u stop wzgorza, mniej wiecej mile, a moze dalej na zachod od zniszczonego Kamienia Kodeksu. Niegdys bylo czlowiekiem lub przynajmniej przypominalo czlowieka w czasach, gdy zylo w zwyczajnym swiecie. Swe czlowieczenstwo zatracilo w trakcie stuleci spedzonych w lodowatych wodach Smierci. Zaciekle broniac sie przed rwacym nurtem rzeki, wykazywalo niewiarygodna wole ponownego zycia. Wole, ktorej bylo nieswiadome, zanim pewien zle cisniety harpun nie odbil sie od skaly i nie wbil mu sie w gardlo, co dalo jeszcze pare minut goraczkowego zycia. Przez trzysta lat wysilkiem woli czepialo sie tej strony Czwartej Bramy, po ktorej znajdowalo sie Zycie, rosnac w sile, uczac sie zasad Smierci. Zerowalo na pomniejszych duchach, a wiekszym sluzylo lub ich unikalo. Zawsze trzymalo sie Zycia. Nareszcie nadeszla dla niego szansa, kiedy zza Siodmej Bramy wypadl potezny duch, roztrzaskujac kazda z Gornych Bram, az dotarl do Zycia, by tam szukac ofiar. Podazyly za nim setki Zmarlych, wiec i ten duch dolaczyl do ich mrowia. Powstal straszliwy zamet, a na granicy miedzy Zyciem i Smiercia pojawil sie potezny wrog, mimo to stworzeniu udalo sie przepchnac przez napierajacy tlum, wymknac bokiem i triumfalnie wslizgnac do Zycia. W miejscu, w ktorym wylonilo sie ze Smierci, nie brakowalo niedawno opuszczonych cial, wiec zajelo jedno z nich, ozywilo je i ucieklo. Niedlugo potem znalazlo jaskinie, ktore teraz zamieszkiwalo. Postanowilo nawet przybrac imie Thralk. Proste, niezbyt trudne do wymowienia przez na wpol zgnile wargi. Imie meskie, chociaz Thralk nie mogl sobie przypomniec, czy wieki temu byl mezczyzna, czy kobieta, jego nowe cialo nalezalo jednak do mezczyzny. Imie to sialo strach w malych osadach, jakie nadal istnialy na Pograniczu, a ktore staly sie celem atakow Thralka. Chwytal on i pochlanial ludzkie zycie, ktorego potrzebowal, by utrzymac sie po zyjacej stronie Smierci. Na Peknietym Wzgorzu znow rozblysla Magia Kodeksu i Thralk wyczul, ze pochodzila od silnej, czystej madrosci Kodeksu - jednak zaklecia rzucano dosc slabo. Sila magii przerazila go, lecz pocieszal go brak umiejetnosci tego, kto uzyl zaklecia, silna magia zas oznaczala czyjes silne zycie. Thralk potrzebowal takiego zycia, potrzebowal go, by wzmocnic i wesprzec nim uzywane przez siebie cialo, potrzebowal go, by uzupelnic zasoby swego ducha, wyciekajacego na powrot do Smierci. Chciwosc pokonala strach. Zmarly wyszedl z wylotu jaskini i zaczal wspinaczke na Wzgorze, utkwiwszy rozkladajace sie, pozbawione powiek oczy w odleglym szczycie. Sabriel zobaczyla swego przewodnika najpierw jako wysokie, blade swiatlo, ktore dryfowalo po wirujacej wodzie w jej kierunku, po czym zatrzymalo sie kilka jardow od niej, juz jako mglista postac ludzka, od ktorej bil blask. Wyciagnela ramiona w gescie pozdrowienia. -Sabriel. Slowa brzmialy niewyraznie, jakby dochodzily z oddali, a nie z miejsca, w ktorym stala lsniaca postac. Sabriel jednak usmiechnela sie, czujac cieplo powitania. Abhorsen nigdy jej nie wyjasnil, kim lub czym byla ta swietlista postac, lecz Sabriel sadzila, ze wie. Do tej pory wezwala tego doradce tylko jeden raz - kiedy dostala pierwsza menstruacje. W Wyverley College edukacja seksualna byla prowadzona w bardzo ograniczonym zakresie, a przed ukonczeniem przez uczennice pietnastego roku zycia nie bylo jej wcale. O menstruacji krazylo wiele przeroznych opowiesci starszych dziewczat, czesto pragnacych nastraszyc mlodsze. Zadna z przyjaciolek Sabriel nie osiagnela dojrzalosci wczesniej niz ona, wiec ogarnieta strachem i desperacja wstapila do Smierci. Ojciec mowil jej, ze postac, ktora Sabriel wezwie za pomoca papierowego okreciku, odpowie na wszelkie jej pytania i ochroni ja - tak tez bylo. Jarzacy sie duch udzielil odpowiedzi na wszystkie pytania zwiazane z menstruacja i na wiele innych, az Sabriel musiala wrocic do Zycia. -Witaj, matko - powiedziala Sabriel, chowajac miecz do pochwy i starannie tlumiac wsunietymi do wnetrza dzwonka palcami dzwiek Saranetha. Blyszczaca postac nic nie odpowiedziala, tego jednak nalezalo sie spodziewac. Poza jednowyrazowym pozdrowieniem mogla udzielac jedynie odpowiedzi na pytania. Sabriel nie wiedziala do konca, czy mara naprawde byla bardzo niezwyczajnym duchem jej matki, co nie wydawalo sie zbyt prawdopodobne, czy tez jakas pozostaloscia magii ochronnej, jaka po niej ocalala. -Nie mam za wiele czasu - ciagnela Sabriel. - Bardzo chcialabym zapytac o... ach, mysle, ze o wszystko... ale chwilowo musze sie dowiedziec, jak dotrzec z Peknietego Wzgorza do domu ojca... Mam na mysli Wzgorze Barhedrin. Zjawa potaknela i przemowila. Sluchajac jej, Sabriel widziala w swojej glowie pojawiajace sie zywe obrazy. Ilustrowaly one slowa kobiety, jakby to byly wspomnienia z podrozy, ktora Sabriel sama odbyla. -Idz polnocna strona grzbietu. Trzymaj sie tego zbocza, ktore tu sie zaczyna i prowadzi w dol az do doliny. Spogladaj na niebo - bedzie bezchmurne. Popatrz na jasna czerwona gwiazde, nazywa sie Uallus, blisko widnokregu, trzy palce na wschod od polnocy. Idz za gwiazda, az dojdziesz do drogi, ktora biegnie z poludniowego zachodu na polnocny wschod. Pojdziesz nia jakas mile w strone polnocnego wschodu, az dotrzesz do kamienia milowego i stojacego za nim Kamienia Kodeksu. Sciezka za Kamieniem wiedzie wprost na polnoc do Dlugich Urwisk. Idz nia. Konczy sie drzwiami w Skale Urwisk. Drzwi otworzy dzwiek Mosraela. Dalej znajduje sie tunel, ktory stromo pnie sie w gore. Za nim polozony jest dom Abhorsena, prowadzi do niego most. Idz z blogoslawienstwem - i nie zwlekaj, nie zatrzymuj sie, bez wzgledu na to, co sie zdarzy. -Dziekuje - zaczela Sabriel, uwaznie dobierajac slowa do towarzyszacych jej mysli - czy mozesz tez... Przerwala, bowiem zjawa matki znienacka uniosla obie rece, jakby czyms wstrzasnieta, i krzyknela: -Idz! W tym samym czasie Sabriel poczula, ze ochronny romb, otaczajacy jej cialo, drgnal ostrzegawczo, jakby skrecony bolem. Uprzytomnila sobie, ze zawiodl ja Znak Polnocny. Natychmiast obrocila sie na lewej piecie i wyciagnawszy miecz pognala w strone granicy z Zyciem. Nurt rzeki zdawal sie wzmacniac, stajac jej na przeszkodzie i oplatajac nogi, ustapil jednak wobec jej pospiechu. Sabriel dotarla do granicy z Zyciem i rozwscieczona, wysilkiem woli powrocila duchem do Zycia. Przez sekunde stracila orientacje. Znowu zastygla w bezruchu, pokryta szronem i oglupiala. Jakies stworzenie, przypominajace trupa i szczerzace zeby w usmiechu, wlasnie wchodzilo do srodka rombu przez uszkodzony Znak Polnocny. Wyciagalo ramiona, by ja objac, wypuszczajac z nienaturalnie szerokich ust mgielke cuchnacego padlina oddechu. Thralk ucieszyl sie, ze napotkal na wedrujacego ducha Maga Kodeksu i przerwany romb ochronny. Zaniepokoil go lekko miecz, byl jednak oblodzony, wiec jego wyschle oczy nie mogly zauwazyc tanczacych pod szronem znakow Kodeksu. Takze dzwonek w lewej rece Sabriel wygladal niczym bryla sniegu lub lodu. Thralk poczul, ze los mu bardzo sprzyja, zwlaszcza ze zycie, ktore buzowalo wewnatrz jego nieruchomej ofiary, odznaczalo sie wyjatkowa sila i mlodoscia. Podkradl sie jeszcze blizej, a jego gietkie ramiona wyciagnely sie, by otoczyc szyje Sabriel. Wlasnie wtedy, gdy jego oslizgle, psujace sie palce wyciagnely sie w jej kierunku, Sabriel otworzyla oczy i zademonstrowala pchniecie, ktore zapewnilo jej drugie miejsce w sztukach walki, potem zas zawdzieczala mu pierwsze. Wyciagnela ramie z mieczem, jakby stanowily jedna konczyne, a koniuszek miecza przebil na wylot gardlo Thralka, ktory wrzasnal i usilowal oswobodzic sie od miecza, a jego krzyk stal sie jeszcze bardziej przerazliwy, gdy na ostrzu rozblysly znaki Kodeksu. Miedzy jego palcami wystrzelily nagle rozpalone do bialosci plomienie i Thralk wreszcie pojal, z czym naprawde sie spotkal. -Abhorsen! - zaskrzeczal i upadl, gdy Sabriel jednym zrecznym obrotem uwolnila miecz, wyszarpujac go z jego gardla. Miecz zaczal juz dzialac na martwe cialo, ktore zamieszkiwal Thralk: w ozywionych nerwach palila sie Magia Kodeksu, usztywniajac zbyt elastyczne stawy, i choc w gardle plonal mu ogien, przemowil, by odciagnac uwage swego straszliwego przeciwnika, gdyz zamierzal zrzucic cialo, jak waz skore, i umknac w noc. -Abhorsen! Bede ci sluzyl, wychwalal cie, zostane twoim Pomocnikiem... Znam byty, zywe i zmarle... pomoge ci je zwabiac... Czysty i gleboki ton Saranetha przecial skomlenie lamiacego sie glosu, ktore brzmialo jak buczenie rogu mglowego, starajacego sie zagluszyc krzyczace mewy. Dzwonienie drgalo i odbijalo sie echem, a Thralk czul, jak naklada na niego wiezy. Choc jego duch ulatywal juz z cielesnej powloki, szykujac sie do ucieczki, dzwonek przykuwal go do sparalizowanego ciala i uzaleznial od woli dzwoniacego. Zakipiala w nim wscieklosc, a gniew zmieszany ze strachem zagrzewal go do dalszych zmagan, jednak dzwiek otaczal go zewszad i byl w nim samym. Nigdy sie od niego nie oswobodzi. Sabriel obserwowala, jak ze zwlok wyplywa nieszczesny wijacy sie cien. Wydostal sie do polowy, druga zas ugrzezla w ciele, z ktorego saczyla sie, jak krew, kaluza ciemnosci. Nastepnie probowal posluzyc sie ustami zwlok, lecz bez powodzenia. Zastanawiala sie, czy nie pojsc wraz z nim do Smierci, gdzie stworzenie nabierze formy i gdzie ona bedzie mogla przy pomocy dzwonka Dyrim sprawic, by odpowiadalo na pytania. Ale w poblizu stal rozlupany Kamien Kodeksu, jawne zagrozenie, poczula wiec niepokonany strach, ktory jak zimny klejnot dotykal jej piersi. Slyszala w myslach glos zjawy matki: "Nie zwlekaj, nie zatrzymuj sie, bez wzgledu na to, co sie zdarzy". Wbila miecz ostrzem w snieg, odlozyla Saranetha i obiema rekami wyjela z pasa Kibetha. Thralk wyczul to i jego wscieklosc przerodzila sie w czysty, obezwladniajacy strach. Po wielu stuleciach zmagan wiedzial, ze w koncu nadszedl czas na prawdziwa smierc. Sabriel przybrala bezpieczna pozycje, trzymajac mocno dzwonek w obu dloniach. Kibeth zaczynal sie wiercic, lecz potrafila go poskromic, kolyszac nim w przod i w tyl, rysujac w powietrzu osobliwa osemke. Dzwieki, choc wydawane przez ten sam dzwonek, bardzo roznily sie miedzy soba, mimo to razem tworzyly rodzaj marszowej melodyjki, piosenki do tanca czy parady wojskowej. Thralk slyszal ja i czul, jak chwytaja go jakies dziwne, nieprzejednane moce, ktore zmuszaja go, by odnalazl granice ze Smiercia i do niej powrocil. Na prozno walczyl, by je przezwyciezyc, zalosny w swych wysilkach, zdawal sobie bowiem sprawe, ze nie moze im sie wyrwac. Wiedzial, ze przejdzie przez wszystkie bramy, by w koncu pasc przy Dziewiatej. Poddal sie wiec, ale uzyl resztek sil, by utworzyc na srodku mrocznej substancji, z ktorej byl utkany, cos na ksztalt ust, w ktorych wil sie jezyk ciemnosci. -Przeklinam cie! - zabulgotal. - Powiem slugom Kerrigora! Zostane pomszczony... Jego potworny glos, brzmiacy tak, jakby cos lapczywie przelykal, urwal sie w polowie zdania, gdyz Thralk utracil wolna wole. Saraneth nalozyl na niego wiezy, ale to Kibeth go schwytal i zmusil do odejscia. Nie bedzie juz wiecej Thralka, bo wijacy sie cien po prostu znikl, a pod od dawna martwym cialem lezal teraz jedynie snieg. Chociaz upior juz odszedl, jego ostatnie slowa zaniepokoily Sabriel. Imie Kerrigora, nie do konca jej znajome, obudzilo w niej jakis pierwotny lek i wspomnienie. Byc moze Abhorsen wymienil je kiedys - z cala pewnoscia nalezalo do jednego z Wielkich Zmarlych. Imie to przerazilo ja w podobny sposob, jak zniszczony Kamien Kodeksu, jak gdyby oba stanowily namacalne dowody, ze ze swiatem, w ktorym zaginal jej ojciec, a w ktorym ona sama stala w obliczu straszliwego zagrozenia, dzieje sie cos zlego. Sabriel zakaszlala, czujac zimno w plucach, i bardzo ostroznie schowala Kibetha do pasa. Miecz wygladal tak, jakby sie sam oczyscil swym zarem, mimo to przetarla ostrze szmatka, zanim wlozyla go do pochwy. Gdy zarzucala plecak, poczula ogromne zmeczenie, nie miala jednak zadnych watpliwosci, ze musi natychmiast ruszyc w droge. W uszach odbijaly sie echem slowa ducha matki, wszystkimi zmyslami wyczuwala takze, ze cos dzieje sie w Smierci, cos poteznego zmierza w strone Zycia i zbliza sie w strone wylomu przy uszkodzonym Kamieniu. Za duzo bylo juz smierci i Magii Kodeksu na tym Wzgorzu, a przeciez najczarniejsza czesc nocy dopiero nadciagala. Hulal wiatr, a chmury odzyskiwaly swe panowanie nad niebem. Wkrotce znikna gwiazdy, a now ksiezyca zasloni mgielka. Sabriel podniosla glowe, omiotla spojrzeniem niebo, szukajac trzech jasno swiecacych gwiazd, ktore wyznaczaly Klamre Pasa Polnocnego Olbrzyma. Odnalazla je, lecz musiala nastepnie obejrzec mape w swym almanachu. Uczynila to przy swiatelku recznie zrobionej zapalki, ktora cuchnela, rzucajac zoltawy nierowny odblask na stronice, Sabriel nie smiala sie bowiem posluzyc Magia Kodeksu, zanim nie oddali sie od rozlupanego Kamienia. Almanach potwierdzal slusznosc jej przypuszczen: w Starym Krolestwie Klamra znajdowala sie dokladnie na polnocy, znana byla rowniez pod nazwa Sztuczki Zeglarza. W Ancelstierre Klamra lezala przypuszczalnie jakies dziesiec stopni na zachod od kierunku polnocnego. Zlokalizowawszy polnoc, Sabriel zaczela wedrowke ta strona grzbietu, szukajac zbocza, ktore schodzilo ukosnie do ukrytej w mroku doliny. Chmury gestnialy, chciala wiec znalezc sie na rownym terenie, zanim zniknie swiatlo ksiezyca. Kiedy Sabriel odszukala stok, wygladal on na latwiejszy niz pokruszone schodki na poludnie, choc lagodne nachylenie zwiastowalo dlugie zejscie. Dotarcie do doliny zajelo Sabriel kilka godzin. Potykala sie i drzala, a tuz przed nia tanczyl watly plomyk Kodeksu. Choc byl zbyt slaby, by naprawde ulatwic jej marsz, pomogl jej uniknac powazniejszych niebezpieczenstw. Sabriel miala tez nadzieje, ze jego nikle swiatelko mozna wziac za gaz z trzesawisk lub przypadkowe odbicie. W kazdym razie okazal sie niezastapiony w momentach, gdy chmury zaslanialy ostatni przeswit na niebie. O bezchmurnym niebie mozna juz zapomniec - pomyslala Sabriel, patrzac w kierunku, ktory, jak przypuszczala, byl nadal polnoca. Szukala czerwonej gwiazdy Uallus. Nie mogla opanowac szczekania zebami, wstrzasaly nia dreszcze, ktore rozchodzily sie od lodowatych stop po calym ciele. Jesli przestalaby sie ruszac, zamarzlaby po prostu tam, gdzie stala, zwlaszcza ze zrywal sie jeszcze silniejszy wiatr... Sabriel zasmiala sie cicho, niemal histerycznie i zwrocila twarz w strone wichru. Wial ze wschodu i wzmagal sie z minuty na minute. Wprawdzie sie ochlodzilo, lecz wiatr przegnal chmury na zachod - a w pierwszej szczelinie, wygladajacej jakby ktos zamiotl niebo, jasnial na czerwono Uallus. Sabriel usmiechnela sie, patrzac przez chwile w gwiazde. Usilowala ocenic sytuacje, choc niewiele byla w stanie dostrzec, po czym znowu wyruszyla w droge, idac za Uallusem. W myslach nadal slyszala nieprzerwany szept: "Nie zwlekaj, nie zatrzymuj sie, bez wzgledu na to, co sie zdarzy". Usmiech nie schodzil z jej twarzy, gdy znalazla droge, na poboczach ktorej lezala gruba pokrywa sniegu, szybko wiec mknela na nartach. Kiedy jednak dotarla do kamienia milowego i stojacego za nim Kamienia Kodeksu, na jej pobladlej twarzy nie zostal nawet slad usmiechu. Znow padal snieg, a rozszalaly wiatr cial jego platkami po oczach, ktore teraz byly jedyna odslonieta czescia ciala. Miala przemoczone buty, mimo ze wtarla w nie loj barani. Kostnialy jej stopy, twarz i rece, ogarnialo wyczerpanie. Skrupulatnie przestrzegala tego, by co godzine zjesc co nieco z zapasow, teraz jednak wrecz nie byla w stanie otworzyc zmarznietych ust. Gdy znalazla sie przy nietknietym Kamieniu Kodeksu, ktory wyrosl dumnie przed nia, rozgrzala sie na krotko dzieki zakleciu Kodeksu, dajacemu cieplo. Zmeczenie nie pozwolilo jej jednak utrzymac go dluzej bez pomocy Kamienia Kodeksu, zaraz wiec, jak tylko zrobila pare krokow, czar prysl. Tylko ostrzezenie ducha matki dodawalo jej sil do dalszej drogi oraz swiadomosc, ze ktos ja sledzi. To bylo tylko wrazenie, wiec zmeczona i przemarznieta zastanawiala sie, czy nie jest to tylko wytwor jej wyobrazni. Ale nie byla tez w stanie stawic czola czemukolwiek, co by nie bylo tylko wytworem wyobrazni, zmusila sie wiec do dalszej wedrowki. "Nie zwlekaj, nie zatrzymuj sie, bez wzgledu na to, co sie zdarzy". Sciezka wiodaca od Kamienia Kodeksu byla lepsza od tej, ktora prowadzila na Pekniete Wzgorze, za to bardziej stroma. Ci, ktorzy ja wytyczali, musieli wykuc w litej, szarawej skale, nie ulegajacej erozji jak granit, setki szerokich i niskich stopni, rzezbionych w zawile wzory. Sabriel nie wiedziala, czy cos oznaczaly. Nie nalezaly do znakow Kodeksu ani symboli zadnego znanego jej jezyka, byla zas zbyt zmeczona, by starac sie je rozszyfrowac. Za kazdym razem skupiala sie na jednym schodku, naciskajac dlonmi bolace uda, kaszlac i zachlystujac sie powietrzem. Pochylila glowe, by uniknac sypiacego w oczy sniegu. Sciezka stawala sie coraz bardziej stroma i Sabriel dostrzegla w oddali sciane urwiska, ogromna, pionowa mase, ktora stanowila o wiele ciemniejsze tlo dla wirujacego sniegu niz zachmurzone niebo. Szlak jednak wil sie zygzakiem, wspinajac sie coraz wyzej ponad dolina, wydawalo sie wiec, ze Sabriel wcale sie do niej nie przybliza. Az tu nagle znalazla sie u celu. Sciezka znowu zakrecila, a prowadzacy Sabriel bledny ognik odbil sie od jakiejs sciany, ktora ciagnela sie milami w obie strony i setkami jardow w gore. Byly to najwyrazniej Dlugie Urwiska i koniec sciezki. Szlochajac niemal z ulga, Sabriel posunela sie z trudem do przodu, docierajac do stop klifu. Ognik ponad jej glowa ukazal szara, pokryta zylkami porostow skale. Ale nawet przy takim swietle nie bylo widac sladu drzwi - nic, tylko poszarpana, nieprzenikniona skale, rozposcierajaca sie poza malenkim kregiem jej swiatelka. Nie bylo sciezki i nie wiedziala, dokad pojsc. Uklekla ze znuzeniem na lacie sniegu i roztarla energicznie rece, probujac przywrocic w nich krazenie, zanim wyjela z mieszka Mosraela, ktorym budzono. Unieruchomila go ostroznie i skupila wszystkie zmysly, starajac sie wyczuc, czy w poblizu nie znajduje sie jakis Zmarly, by go nie obudzic. Blisko niczego takiego nie bylo, ale znowu poczula, ze cos za nia podaza i tropi ja. Cos Zmarlego, wydzielajacego wyziewy mocy. Zanim przestala o nim myslec, probowala ocenic, w jakiej odleglosci sie znajduje. Cokolwiek by to bylo, musialo byc zbyt daleko, by uslyszec nawet chropawy glos Mosraela. Wstala i zadzwonila nim. Wydal dzwiek podobny do dziesiatkow skrzeczacych papug, halas, ktory wtargnal w powietrze i wplotl sie w huczenie wiatru, a potem odbil sie echem od skal urwiska, zwielokrotniajac sie jak wrzask tysiaca ptakow. Sabriel natychmiast uciszyla dzwonek i schowala go na miejsce, jednak po dolinie rozeszlo sie echo, i pojela, ze to, co ja scigalo, uslyszalo. Czula, jak stworzenie skupia uwage na tym, gdzie ona sie znajduje, i jak przyspiesza kroku, jakby obserwowala miesnie konia wyscigowego, ktory najpierw idzie stepa, a potem galopuje. Mknelo schodkami w gore, pokonujac za jednym zamachem cztery lub piec stopni. Czula w glowie ten ped i rownie szybko narastal w niej strach, ale mimo to zblizyla sie do sciezki i spojrzala w dol, wyciagajac miecz. Tam zas, miedzy jednym podmuchem sniegu a drugim, ujrzala jakas postac skaczaca ze stopnia na stopien. Jej niesamowite susy zmniejszaly blyskawicznie dzielaca ich odleglosc. Postac przypominala czlowieka, lecz przewyzszala go wzrostem. Tam, gdzie istota postawila stope, buchal ogien jak plonaca na wodzie ropa. Sabriel az krzyknela, czujac w stworzeniu ducha Zmarlego. W pamieci otworzyly sie straszliwe stronice "Ksiegi Zmarlych", a umyslem owladnely opisy zla. To scigal ja Mordikant - istota, ktora mogla dowolnie przekraczac granice Smierci z Zyciem. Jego cialo skladalo sie z bagiennego blota zmieszanego z ludzka krwia. Mase te uformowal i natchnal Wolna Magia jakis nekromanta, umieszczajac w jego wnetrzu ducha Zmarlego, ktory nim kierowal. Sabriel przepedzila kiedys jednego Mordikanta, zdarzylo sie to jednak czterdziesci mil od Muru, w Ancelstierre i tamten byl slaby, prawie dogorywal. Ten za to byl silny, zajadly, nowo narodzony. Zabije ja, nagle sobie uprzytomnila, i podporzadkuje sobie jej ducha. Wszystkie jej plany i marzenia rozwialy sie, nadzieja i odwaga opuscily ja - a ich miejsce zajal nieprzytomny, paniczny strach. Obrocila sie w jedna strone, potem w druga, jak uciekajacy przed psem krolik, jednak jedyna droga prowadzila w dol, a Mordikant byl zaledwie sto jardow ponizej, przyblizajac sie z kazdym mrugnieciem oka, z kazdym spadajacym platkiem sniegu. Z jego ust buchaly plomienie, a gdy biegl, odrzucal do tylu szpiczasta glowe i wyl. Wycie przypominalo krzyk kogos, kto wola po raz ostatni przed smiertelnym upadkiem, bylo tez podobne do dzwieku, jaki wydaja paznokcie przesuwane po szkle. Krzyk uwiazl Sabriel w gardle, obrocila sie wiec w strone urwiska, walac w skale rekojescia miecza. -Otworz sie! Otworz! - krzyknela, a przez mozg przebiegaly jej znaki Kodeksu, ale nie te, ktore wywazaly drzwi, tworzac zaklecie, jakiego uczyla sie w drugiej klasie. Znala je jak tabliczke mnozenia, jednak te wlasciwe jakos nie chcialy sie zjawic, no i dlaczego w myslach utkwilo jej dzialanie dwanascie razy dwanascie, skoro chciala przywolac znaki Kodeksu... Umilkly juz echa Mosraela, a w ciszy, ktora nastapila, rekojesc miecza natknela sie na cos, co glucho zadudnilo, nie krzeszac iskier i nie zgrzytajac. Cos drewnianego, cos, czego przedtem tam nie bylo. Jakies drzwi, wysokie i dziwnie waskie, ktorych ciemne debowe drewno przenikaly roztanczone, srebrne znaki Kodeksu. Sabriel dotknela biodrem jakiegos zelaznego kolka, umieszczonego dokladnie na wysokosci reki. Sapiac z przejecia, upuscila miecz, zlapala za kolko i pociagnela - bez rezultatu. Szarpnela znowu, obracajac sie lekko, by spojrzec przez ramie. Niemal wzdrygnela sie na sama mysl, co moze zobaczyc. Mordikant pokonal juz ostatni zakret i ich spojrzenia skrzyzowaly sie. Sabriel zamknela oczy, nie potrafiac zniesc nienawisci i zadzy krwi, ktore plonely w oczach jej przesladowcy, niczym blask rozzarzonego pogrzebacza. Znowu zawyl i prawie poplynal w gore schodow, a z jego ust, szponow i stop wydobywaly sie plomienie. Majac nadal zamkniete oczy, Sabriel pchnela kolko. Drzwi nagle sie rozwarly, sypnal snieg, a ona wpadla do srodka, runela na ziemie i otworzyla oczy. Wykrecajac sie rozpaczliwie na wszystkie strony, nie zwazajac na bol w kolanach i dloniach siegnela na zewnatrz po miecz, a kiedy jej sie udalo go pochwycic, porwala go i wciagnela do wnetrza. Po usunieciu miecza dojscie do drzwi bylo wolne i wlasnie wtedy dotarl do nich Mordikant. Obracajac sie bokiem, by przecisnac sie przez waskie wejscie, wsadzil ramie do srodka. Z zielonoszarego ciala splywaly plomyki podobne do kropelek potu. Unosily sie nad nimi drobne, spiralne kleby czarnego dymu, cuchnace niczym spalone wlosy. Lezac jak dluga na podlodze, Sabriel byla calkiem bezbronna. Mogla tylko wpatrywac sie z przerazeniem w uzbrojona w cztery szpony dlon, ktora z wolna otwierala sie i wyciagala, by ja schwytac. rozdzial siodmy Ale dlon sie nie zacisnela, a szponom nie udalo sie rozerwac bezbronnej ofiary. Zamiast tego Sabriel poczula nagly przyplyw Magii Kodeksu. W calym pomieszczeniu rozblysly znaki Kodeksu, bil od nich taki blask, ze zostawialy czerwone slady pod powiekami dziewczyny, a przez cale pole widzenia przebiegaly czarne punkciki. Mrugajac, spostrzegla jakiegos mezczyzne, ktory wylonil sie z muru. Byl wysoki, z pewnoscia silny i uzbrojony w dlugi miecz, ktory opadl ze swistem na ramie Mordikanta, wyrywajac kawal plonacego, przegnilego w bagnach miesa. Odbiwszy sie, miecz zadal ponownie cios, odlupujac kolejna porcje, niczym siekiera drwala rabiacego drzewo, z ktorego leca wiory. Mordikant zawyl bardziej z gniewu niz bolu, jednak cofnal ramie. Wowczas nieznajomy oparl sie silnie o drzwi, zatrzaskujac je calym ciezarem swego zakutego w zbroje ciala. O dziwo, zbroja nie wydala zadnego dzwieku, tysiace stalowych plytek nie zazgrzytalo o siebie. Kryla ona rownie dziwne cialo, bowiem kiedy znikly czarne punkciki i czerwone refleksy, Sabriel zauwazyla, ze jej wybawiciel wcale nie jest czlowiekiem. Choc zdawal sie dosc solidnie zbudowany, kazdy jego cal kreslily malenkie, wiecznie poruszajace sie znaki Kodeksu. Miedzy nimi nie bylo widac nic procz powietrza. On... to cos, bylo duchem, stworzonym dzieki Kodeksowi, wyslana zjawa. Na zewnatrz znow rozleglo sie wycie Mordikanta, jakby pociag wypuszczal pare, po czym zatrzasl sie caly korytarz, a kiedy stworzenie rzucilo sie do drzwi, zawiasy zaskrzypialy w protescie. Od drewna odpadly drzazgi, a z sufitu lecial gesty szary pyl, jak gdyby przedrzezniajac padajacy na zewnatrz snieg. Zjawa obrocila sie twarza do Sabriel i podala reke, by pomoc jej wstac. Dziewczyna ujela te dlon, podnoszac wzrok na zjawe, a jej zmeczone, przemrozone nogi probowaly stanac do kolejnej rundy. Z bliska zludzenie cielesnosci zjawy bylo jeszcze mniejsze, widac bylo bowiem, jak bardzo jest plynna i niespokojna. Twarz ani na chwile nie zastygala, wahajac sie bez przerwy miedzy dziesiatkami rozmaitych mozliwosci. Niektore z tych nieustannie zmieniajacych sie rysow nalezaly do kobiet, inne do mezczyzn - wszystkie za to sprawialy wrazenie oblicza kogos stanowczego i znajacego sie na swych zadaniach. Za kazdym razem, gdy twarz sie przeobrazala, takze cialo i ubranie ulegaly lekkim zmianom, choc dwa szczegoly pozostawaly zawsze te same: czarna oponcza z herbem w ksztalcie srebrnego klucza oraz miecz roztaczajacy aure Magii Kodeksu. -Dziekuje - rzekla nerwowo Sabriel, wzdrygajac sie na ponowny lomot Mordikanta do drzwi. - Czy on moze... czy uwazasz, ze... przedostanie sie? Zjawa skinela ponuro glowa i uwolnila dlon, by wskazac nia dlugi korytarz, nic jednak nie powiedziala. Sabriel obrocila sie i ujrzala przejscie, ktore pielo sie w gore, prowadzac w ciemnosc. Znaki Kodeksu oswietlaly miejsce, w ktorym stali, ale troche dalej juz gasly. Mimo to ciemnosc miala w sobie cos przyjaznego i Sabriel niemal namacalnie odczuwala znaki zaklec Kodeksu, ktore unosily sie w zakurzonym powietrzu korytarza. -Musze isc dalej? - spytala, kiedy zjawa znowu wskazala w te sama strone. Ta potaknela i zatrzepotala rekoma w przod i w tyl, nakazujac pospiech. Kolejne potezne uderzenie w drzwi wzbilo nowe tumany kurzu. Wydawalo sie, ze drzwi stawiaja coraz slabszy opor. W powietrzu nadal rozchodzil sie odrazajacy swad ciala Mordikanta. Straznik drzwi zmarszczyl nos i lekko pchnal Sabriel we wlasciwym kierunku, jak rodzic, ktory popedza marudzace dziecko, by szlo dalej. Ale Sabriel nie potrzebowala zachety. Przenikal ja strach. Choc chwilowo stlumil go niespodziewany ratunek, wystarczyla won Mordikanta, by sie znowu obudzil. Obrocila twarz w gore i zaczela szybkimi krokami zblizac sie do przejscia. Po kilku jardach zerknela za siebie i zobaczyla, ze straznik czeka w poblizu drzwi, trzymajac miecz w pogotowiu. Drzwi za nim wybrzuszaly sie, az pekly laczone zelazem deski, tworzac dziure wielkosci talerza. Mordikant siegnal przez nia reka i odlamal nastepne z taka latwoscia, jakby to byly wykalaczki. Bez watpienia roznosila go wscieklosc, ze ofiara mu sie wymyka, plonal teraz bowiem na calym ciele. Z ust buchnely mu wstretne, zoltoczerwone plomienie, a wokol warg owijal sie jak cien czarny dym, wirujac w szalonych kregach, kiedy Mordikant wyl. Sabriel przyspieszyla jeszcze bardziej, az w koncu zaczela biec. Jej stopy uderzaly o kamien, ale dopiero kiedy juz naprawde sie rozpedzila, uprzytomnila sobie, ze plecak i narty zostaly przy drzwiach na dole. Przez chwile cos ja ciagnelo, zeby zawrocic, ale ta chec przeszla, zanim ja sobie w pelni uswiadomila. Mimo to sprawdzila dlonmi pochwe miecza i pas. Zimne dotkniecie metalowej rekojesci i wygladzone drewno raczek dzwonkow dodaly jej otuchy. Biegnac, uzmyslowila sobie, ze jest jasno, bo przez kamien przemykaly znaki Kodeksu, dotrzymujac jej kroku i dajac swiatlo, chyzosc oraz wiele innych rzeczy, o ktorych nie wiedziala. Dziwne znaki i bardzo liczne - tak liczne, ze Sabriel zastanawiala sie, jak mogla kiedys nawet pomyslec, ze najlepszy stopien z magii, uzyskany w szkole w Ancelstierre, uczyni ja wielkim magiem w Starym Krolestwie. Strach oraz swiadomosc wlasnej niewiedzy ukazywaly jej, jak malo rozsadna byla jej pewnosc siebie. Na korytarzu znowu rozlegl sie skowyt i odbil echem po calym domu. Towarzyszyly mu odglosy lamania czegos, gluchego dudnienia i szczeku stali, uderzajacej w cialo nadprzyrodzonej istoty lub odbijajacej sie rykoszetem od kamiennej posadzki. Sabriel nie musiala sie nawet ogladac, by wiedziec, ze Mordikant wywazyl drzwi i walczyl teraz ze straznikiem - lub tez pognal dalej, przepychajac sie obok niego. Nie miala zbyt doglebnej wiedzy na temat tych wytworow Magii Kodeksu, choc wiedziala, ze glowna wada wartownikow byla ich niezdolnosc do opuszczenia posterunku. Jak tylko jakies stworzenie minelo straznika, nawet o pare stop, stawal sie on bezuzyteczny - a jedno energiczne natarcie sprawi, ze Mordikant go ominie. Ta mysl dodala jej energii, choc Sabriel zdawala sobie sprawe, ze goni juz resztkami sil. Jej pchane strachem, oslabione zimnem i wysilkiem cialo moglo w kazdej chwili odmowic posluszenstwa. Czula, jak sztywnieja jej nogi, a miesnie zaczyna lapac skurcz. Odnosila wrazenie, ze w plucach zamiast powietrza bulgocze jakis plyn. Korytarz zdawal sie ciagnac w nieskonczonosc, coraz bardziej stromo prowadzac w gore. Blysk swiatla widoczny byl jednak tylko wtedy, gdy biegla, moze wiec wyjscie nie jest az tak odlegle, moze zaraz za kolejnym ciemnym zakamarkiem... Kiedy ta mysl przemknela jej przez glowe, Sabriel ujrzala jakas poswiate, ktora nabrala pewnej ostrosci, sprawiajac wrazenie wejscia. Troche sie zachlysnela i prawie krzyknela, lecz wszystko zagluszylo piekielne, nieludzkie skrzeczenie Mordikanta. Minal juz straznika. W tym samym czasie Sabriel uzmyslowila sobie, ze z przodu slychac jakis nowy dzwiek, ktory na poczatku wziela za szum wlasnej krwi w uszach i szybkie bicie serca. Ale dochodzil on z zewnatrz, zza drzwi na gorze. Gleboki, huczacy dzwiek, tak niski, ze zdawal sie niemal wibracja, drganiami, ktore bardziej wyczuwala, niz slyszala. Po szosie nade mna jezdza ogromne ciezarowki, pomyslala Sabriel, zanim przypomniala sobie, gdzie sie znajduje. W tym samym momencie rozpoznala dzwiek. Gdzies z przodu, za urwistymi skalami, huczal ogromny wodospad, ktory z pewnoscia musza zasilac wody jakiejs wielkiej rzeki. Plynaca woda! Sabriel ogarnela nadzieja, a z nia pojawily sie sily, ktore, jak sie jej wydawalo, juz ja opuscily. W naglym przyplywie energii omal nie uderzyla w drzwi, walac otwartymi dlonmi w drewno. Przestala na chwile, by znalezc klamke lub kolko. Gdy go jednak dotknela, spoczywala juz na niej czyjas reka, mimo ze jeszcze sekunde wczesniej jej tam nie bylo. Rowniez te dlon przebiegaly znaki Kodeksu, a poprzez nia Sabriel dostrzegala sloje drewna i niebieskawy polysk stali. Ta zjawa byla nizsza, nieokreslonej plci, nosila bowiem habit przypominajacy mnicha, a na glowe naciagnela kaptur. Czarny habit ozdabial z przodu i z tylu emblemat srebrnego klucza. Zjawa sklonila sie i przekrecila kolko. Drzwi sie uchylily, odslaniajac jasne swiatlo gwiazd, ktore padalo spomiedzy pedzonych wiatrem chmur. Za nimi huczal glosno wodospad, a w powietrzu fruwaly bryzgi piany. Nie zastanawiajac sie dlugo, Sabriel zrobila krok do przodu. Zakapturzony wartownik poszedl razem z nia i zamknal za soba drzwi, po czym spuscil delikatna srebrna krate i spial ja zelazna klodka. Oba te zabezpieczenia pojawily sie doslownie znikad, jakby z powietrza. Sabriel spojrzala na nie i poczula ich moc, byly bowiem rowniez wyslane przez Kodeks. Ale drzwi, krata i klodka tylko opoznia nadejscie Mordikanta, nie zatrzymaja go. Jedyna mozliwosc ucieczki to przeprawienie sie przez rwaca rzeke, szanse dawaloby tez wczesniejsze niz zwykle pojawienie sie poludniowego slonca. Woda rozciagala sie u jej stop, ale od drugiej mozliwosci ratunku dzielilo ja wiele godzin. Sabriel stala na waskiej polce dlugiej na co najmniej czterysta jardow, ktora wystawala z brzegu. Nieco na prawo, pare krokow od niej, potezna rzeka splywala w dol urwiska, tworzac przepiekny wodospad. Pochylila sie troche do przodu, zeby popatrzec na kotlujaca sie wode, ktora tworzyla ogromne biale tumany wodnego pylu. Mogly one z latwoscia pochlonac cala jej szkole, nawet po rozbudowie - gmach wygladalby jak gumowa kaczuszka wrzucona w rwaca kipiel. Byl to wyjatkowo dlugi wodospad, a jego wysokosc i impet spadajacej wody sprawily, ze Sabriel odwrocila szybko wzrok, patrzac znow na rzeke. Prosto przed nia, mniej wiecej posrodku, zauwazyla zarysy wyspy, ktora przycupnela tuz na skraju wodospadu, dzielac rzeke na dwie odnogi. Nie byla duza, mniej wiecej wielkosci boiska futbolowego, wynurzala sie jednak ze wzburzonych wod jak okret zbudowany z poszarpanych skal. Otaczaly ja biale jak wapien mury, wysokie na szesciu mezczyzn. Za nimi znajdowal sie dom. Nie bylo go widac wyraznie w ciemnosci, mial jednak strzelista wieze o sylwetce zblizonej ksztaltem do olowka. Na czerwonych dachowkach pojawialy sie pierwsze refleksy switu. U jej stop majaczyl ciemny kontur, ktory sugerowal, ze sa tam jeszcze inne pomieszczenia: przedpokoj, kuchnia, sypialnie, zbrojownia, spizarnia i piwnica. Gabinet, przypomniala sobie Sabriel, zajmowal drugie od gory pietro wiezy. Najwyzsze sluzylo za punkt obserwacyjny. Byl to dom rodzinny Abhorsena. Sabriel mieszkala tu moze dwa lub trzy razy jako mala dziewczynka, zbyt mala, by duzo zapamietac. Tamten okres jej zycia wydawal sie spowity mgla. Wypelnialy go glownie wspomnienia o Wedrowcach, wnetrzach ich wozow i wielu obozowiskach, ktore zlaly sie jej w jedno. Nie pamietala nawet wodospadu, choc jego huk obudzil w niej jakies odlegle wspomnienie czegos, co utkwilo w umysle czteroletniego dziecka. Niestety, nie pamietala, jak dostac sie do domu. Tylko slowa zjawy matki: "Most Abhorsena". Nie zdawala sobie sprawy z tego, ze wymowila te slowa na glos, dopoki maly straznik bramy nie szarpnal jej za rekaw i nie pokazal czegos na dole. Sabriel popatrzyla we wskazanym kierunku i ujrzala wykute w brzegu schody, prowadzace wprost do rzeki. Tym razem nie zawahala sie. Skinela glowa poslancowi Kodeksu i szepnela "dziekuje", po czym zaczela schodzic po stopniach. Czula obecnosc napierajacego na nia Mordikanta i jego cuchnacy oddech tuz za swoim uchem. Wiedziala, ze przesladowca dotarl juz do gornej bramy, choc nie bylo slychac, jak ja roztrzaskuje i niszczy, gdyz wodospad huczal tu jeszcze glosniej. Schody prowadzily do rzeki, lecz tam sie nie konczyly. Na wyspe wiodly ulozone specjalnie glazy, niewidoczne ze skalnej polki. Sabriel obrzucila je nerwowym spojrzeniem i popatrzyla na wode. Nie ulegalo watpliwosci, ze jest bardzo gleboka i przerazajaco bystra. Glazy ledwo wystawaly ponad rozszalalymi falami i chociaz byly szerokie i ze specjalnymi wrebami dla lepszego zaczepienia stopy, zalewala je piana i pokrywaly sliskie, rozmiekle resztki sniegu i lodu. Sabriel obserwowala kawaleczek lodu, ktory mknal z pradem rzeki i oczyma wyobrazni zobaczyla, jak pedzi on niczym wystrzelony z procy, wprost na wodospad, i roztrzaskuje sie w oddali. Wyobrazila sobie siebie na jego miejscu, potem pomyslala o scigajacym ja Mordikancie, o duchu Zmarlego, ktory tkwil w jego sercu, o smierci, ktora moze jej przyniesc, i o uwiezieniu, ktore bedzie musiala cierpiec poza smiercia. Skoczyla, ale poslizgnela sie, wiec zamachala rekami, by zlapac rownowage. Udalo jej sie wyladowac bezpiecznie, choc musiala na wpol przykucnac. Nie czekajac dlugo, skoczyla na nastepny glaz, potem znowu i nie zastanawiajac sie, skakala jak zaba przez spieniona grzmiaca wode. Gdy pokonala sto jardow przejrzystej, rozwscieczonej kipieli i byla juz w polowie drogi, zatrzymala sie i ogladnela za siebie. Mordikant stal na polce, sciskajac polamana i zmiazdzona srebrna krate. Po strazniku bramy nie bylo nawet sladu, lecz to nie zaskoczylo Sabriel. Jesli zostal pokonany, po prostu rozplynal sie, do czasu az odnowi sie czar Kodeksu - za godziny, dni, a nawet lata. Zmarly trwal w dziwnym bezruchu, lecz z cala pewnoscia ja obserwowal. Nawet tak potezna istota jak on nie mogla przejsc przez podobna rzeke, Mordikant wiec nie probowal. Im dluzej Sabriel sie w niego wpatrywala, tym bardziej ulegala przekonaniu, ze zadowoli sie samym czekaniem. Byl wartownikiem, pilnujacym tego, co moglo byc jedyna droga ucieczki z wyspy. Lub moze czekal, ze cos sie zdarzy, ktos przybedzie... Sabriel stlumila nagly dreszcz i skakala dalej. Robilo sie coraz jasniej, co zwiastowalo szybkie ukazanie sie slonca. Zauwazyla teraz rodzaj drewnianego podestu, ktory prowadzil w gore do bramy w bialym murze. Widac tez bylo korony drzew rosnacych za murami, odartych na zime z zielonej szaty. Miedzy drzewami a wieza fruwaly male ptaszki, ktore odbywaly swoj poranny lot, by zdobyc pozywienie. Obrazek ten tchnal normalnoscia, a miejsce zdawalo sie spokojna przystania. Ale Sabriel nie potrafila zapomniec wysokiej, trawionej plomieniami sylwetki Mordikanta, ktory zamarl w oczekiwaniu na polce skalnej. Pokonujac znuzenie, skoczyla na ostatni glaz i runela na stopnie podestu. Ledwo poruszala powiekami, a jej pole widzenia zawezilo sie do dwoch szparek, przez ktore widziala to, co znajdowalo sie dokladnie przed nia. Miala przed oczami sloje desek podestu, doczolgala sie do bramy, a nastepnie bez przekonania naparla na nia calym cialem. Brama rozwarla sie, wyrzucajac Sabriel na wybrukowany dziedziniec. Zaczynala sie tu sciezka z czerwonych cegiel. Musialy byc bardzo wiekowe, gdyz ich czerwien nabrala odcienia szaroczerwonych jablek. Sciezka wila sie az do drzwi wejsciowych, ktore mialy wesoly kolor blekitnego nieba i jaskrawo odcinaly sie od pobielanego kamienia. Brazowa kolatka w ksztalcie glowy lwa, trzymajacego w pysku kolko, polyskiwala metalicznie, kontrastujac z biela kota, ktory lezal zwiniety w klebek na trzcinowej macie przed drzwiami. Sabriel lezala na ceglach i usmiechala sie do kota, probujac ukryc lzy. Drgnal i obrocil leciutko lebek, by na nia spojrzec, ukazujac swe blyszczace zielone oczy. -Witaj, kotku - odezwala sie chrapliwie Sabriel, wybuchajac kaszlem, gdy tylko, chwiejac sie, usilowala wstac i podejsc blizej. Jeczala i stekala przy kazdym kroku. Wyciagnela dlon, by poglaskac kota; i znieruchomiala - kiedy bowiem kot podrzucil lebkiem, odslonil obroze z zawieszonym malenkim dzwoneczkiem. Obroza byla co prawda zrobiona tylko z czerwonej skory, za to widniejace na niej zaklecie Kodeksu nalezalo do najpotezniejszych i najtrwalszych wiezow, jakie Sabriel kiedykolwiek widziala lub czula, a dzwoneczek byl miniaturowym Saranethem. Kot nie byl kotem, lecz jakas istota Wolnej Magii, zwiazana z pradawnymi mocami. -Abhorsen - zamiauczal kot, wysuwajac rozowy jezyczek. - No, nareszcie sie zjawiasz. Sabriel wpatrywala sie w niego przez chwile, potem wydala z siebie cos w rodzaju jeku i padla na twarz, mdlejac na skutek wyczerpania i natloku wrazen. rozdzial osmy Kiedy Sabriel sie obudzila, stwierdzila, ze znajduje sie w oswietlonym przytlumionym blaskiem swiec pomieszczeniu, poczula cieplo wypchanego pierzem materaca i cudowna gladkosc jedwabnych przescieradel, nakrytych ciezkimi pledami. W ceglanym kominku buzowal ogien, a pokryte mahoniowa boazeria sciany polyskiwaly tajemniczo. Zaraz po otwarciu oczu ujrzala niebieska tapete na suficie, poproszona deseniem srebrnych gwiazdek. Po przeciwnych stronach pokoju znajdowaly sie dwa okna, ale o zatrzasnietych okiennicach, Sabriel nie miala wiec pojecia, ktora moze byc godzina, ani tez jakim sposobem sie tu dostala. Z pewnoscia byla w domu Abhorsena, lecz ostatnia rzecza, ktora pamietala, bylo omdlenie na schodach. Ostroznie, gdyz po dniu i nocy spedzonych w podrozy, po strachu i dramatycznej ucieczce bolal ja nawet kark, Sabriel uniosla glowe, by sie rozejrzec i znowu napotkala spojrzenie zielonych oczu kota, ktory nie byl kotem. Stworzenie lezalo w poblizu jej stop przy koncu lozka. -Kim... czym jestes? - zapytala nerwowo Sabriel, ktora nagle az za dobrze zdala sobie sprawe, ze pod miekkimi przescieradlami lezy zupelnie naga. Radosc dla zmyslow, ale tez calkowita bezbronnosc. Zerknela na pochwe z mieczem i pas z dzwonkami, starannie powieszone na wieszaku kolo drzwi. -Znaja mnie pod wieloma imionami - odrzekl kot. Mial dziwny glos, na wpol miauczacy, na wpol mruczacy i syczal przy wymawianiu samoglosek. - Mozesz nazywac mnie Mogget. Co do tego, kim jestem, to niegdys bywalem wieloma istotami, teraz jednak jestem tylko kilkoma. Przede wszystkim jestem sluga Abhorsena. Chyba ze bylabys tak mila i zdjela mi te obroze? Sabriel usmiechnela sie niepewnie i potrzasnela stanowczo glowa. Czymkolwiek byl Mogget, obroza to jedyna rzecz, ktora sprawiala, ze sluzyl Abhorsenowi... lub komus innemu. Widniejace na niej znaki Kodeksu mowily o tym w jednoznaczny sposob. Jesli Sabriel potrafila to ocenic, zaklecie nakladajace wiezy na Moggeta liczylo sobie ponad tysiac lat. Niewykluczone, ze byl on jakims duchem Wolnej Magii, tak starym jak sam Mur, albo i starszym. Zastanawiala sie, czemu ojciec nigdy jej o nim nie wspominal, i zalowala, scisnieta bolem, ze po obudzeniu sie nie znalazla ojca tu, w jego domu, i ze ich klopoty sie nie skonczyly. -Tak tez myslalem - powiedzial Mogget, laczac niedbale wzruszenie ramion z przeciaganiem sie. To... lub raczej on, Sabriel czula bowiem, ze kot jest zdecydowanie rodzaju meskiego, skoczyl na parkiet i szedl z wolna w kierunku kominka. Gdy przygladala mu sie doswiadczonym okiem, spostrzegla, ze cien Moggeta nie zawsze nalezal do kota. Analizowanie ruchow zwierzecia przerwalo pukanie do drzwi, tak nagle, ze podskoczyla nerwowo i zjezyly sie jej wlosy na karku. -To tylko jedna ze slug - rzekl Mogget protekcjonalnym tonem. - Zjawa Kodeksu, i do tego raczej nizszej rangi. Zawsze przypalaja mleko. Sabriel zignorowala go i powiedziala: -Prosze wejsc. - Slyszac drzenie wlasnego glosu, uswiadomila sobie, ze jeszcze dlugo bedzie miala rozkolatane nerwy i czula oslabienie. Drzwi rozsunely sie cicho, a do srodka wplynela niska, spowita w szaty postac. Przypominala straznika gornej bramy, poniewaz tez nosila kaptur i nie miala wyraznej twarzy, jej habit nie byl jednak czarny, lecz jasnokremowy. Pod spodem miala proste bawelniane odzienie, udrapowane na jednym ramieniu oraz gruby recznik przewieszony przez drugie ramie. Utkane dzieki Kodeksowi dlonie trzymaly dluga welniana oponcze i pantofle. Postac bez slowa podeszla do lozka i polozyla ubranie na stopach Sabriel. Skrecila nastepnie w strone umywalni: porcelanowej miski, ktora spoczywala na zdobionym filigranem srebrnym stojaku, ustawionym na czesci podlogi, wylozonej kafelkami na lewo od kominka. Pokrecila kolkiem z brazu, a wowczas z rury w scianie trysnal, bulgocac, parujacy wrzatek, ktorego brzydka won kojarzyla sie z siarka i czyms niemilym. Sabriel zmarszczyla nos. -Gorace zrodla - skomentowal Mogget. - Po chwili nawet nie poczujesz. Twoj ojciec zawsze mowil, ze dla komfortu wiecznie goracej wody warto znosic ten zapach. A moze to twoj dziadek tak mawial? Albo pra-pra-ciotka? Ach, ta pamiec... - Sluga stal nieruchomo, gdy umywalnia napelniala sie, po czym przekrecil kolko, by odciac doplyw wody, poniewaz zaczela przelewac sie przez brzegi az na podloge, niedaleko Moggeta - ten zerwal sie i niemal bezszelestnie odszedl dalej, zachowujac odpowiednia odleglosc od zjawy Kodeksu. Calkiem jak prawdziwy kot, pomyslala Sabriel. Moze narzucona mu postac zwierzecia wywolywala rowniez na przestrzeni lat - a nawet wiekow - okreslony rodzaj zachowania. Sabriel lubila koty. W szkole mieli pulchnego rudego kota, zwanego powszechnie Ciasteczkiem. Przypomniala sobie jego zwyczaj sypiania na parapecie okna w pokoju przewodniczacej klasy, po czym zaczela rozmyslac o szkole i o tym, co tez porabiaja jej przyjaciolki. Kiedy wyobrazila sobie nauczycielke etykiety, rozwodzaca sie nad srebrnymi tacami do roznoszenia dan, powieki zaczely jej opadac... Zbudzil ja kolejny ostry dzwiek. Zrywajac sie nagle, poczula bol przeszywajacy jej zmeczone miesnie. Zjawa Kodeksu stukala pogrzebaczem w kolko z brazu. Najwidoczniej nie mogla sie doczekac, kiedy Sabriel sie umyje. -Woda stygnie - wyjasnil Mogget, znowu wskakujac na lozko. - A za pol godziny beda podawac obiad. -Beda? Kto? - spytala Sabriel, siadajac i siegajac po pantofle i recznik. Wczesniej niechetnie wyslizgnela sie z lozka i wsunela sie w przygotowane rzeczy. -Oni - powiedzial Mogget, pokazujac lebkiem w kierunku zjawy, ktora cofnela sie o krok od umywalni i trzymala teraz kostke mydla. Szurajac nogami, szczelnie zawinieta w recznik, Sabriel podeszla do umywalni i ostroznie sprawdzila wode. Byla cudownie goraca, zanim jednak zdazyla zaprotestowac, zjawa zblizyla sie, zdarla z niej recznik i wylala zawartosc calej miski na glowe Sabriel. Dziewczyna krzyknela wnieboglosy, ale znowu nie zdolala niczego zrobic, gdyz zjawa odstawila naczynie, obrocila kolko, by dolac goracej wody i juz namydlala Sabriel, zwracajac szczegolna uwage na jej glowe, jakby chciala, by dostalo sie jej do oczu mydlo, albo podejrzewala, ze w jej wlosach roi sie od robactwa. -Co ty wyprawiasz! - bronila sie dziewczyna, kiedy wyjatkowo zimne dlonie zjawy zaczely szorowac jej plecy, po czym, bez wiekszego zainteresowania, przesunely sie na piersi i brzuch: - Przestan! Jestem na tyle dorosla, zeby sie samodzielnie umyc, dziekuje! Jednak metody postepowania ze sluzba domowa, zalecane przez panne Prionte, nie byly skuteczne w przypadku zjaw domowych. Szorowanie trwalo dalej, raz na jakis czas urozmaicane oblaniem Sabriel od stop do glow goraca woda. -Jak moge ja powstrzymac? - wykrztusila do Moggeta, kiedy przez jej wlosy przelala sie kolejna kaskada wody, a zjawa przeszla do szorowania nizszych partii ciala. -Nie mozesz - odparl Mogget, wyraznie rozbawiony tym widowiskiem. - Ta jest szczegolnie krnabrna. -Co zna... ajaj!!! Przestan! Co znaczy "ta"? -Jest ich tutaj mnostwo - wyjasnil Mogget. - Chyba kazdy Abhorsen stworzyl sobie wlasne. Pewnie dlatego, ze po paruset latach robia sie wlasnie takie. Uprzywilejowana sluzba rodziny. Zawsze uwazaja, ze wszystko wiedza najlepiej. W sumie bardzo ludzkie, w najgorszym wydaniu. Zjawa przerwala na moment szorowanie Sabriel, by ochlapac woda Moggeta, ktory odskoczyl w niewlasciwa strone i wrzasnal, gdy dosiegla go woda. Dziewczyna, zanim spadl na nia kolejny potok wody z umywalni, zauwazyla, ze kot pomknal pod lozko. Wystawal mu tylko ogon. -Wystarczy, dziekuje! - oznajmila, kiedy ostatnia porcja wody splynela przez kratki w podlodze. Zjawa prawdopodobnie i tak skonczyla, przeszlo przez glowe Sabriel, przestala ja bowiem myc i zaczela wycierac do sucha. Dziewczyna wyrwala jej recznik i probowala sama sie wytrzec do konca, lecz zjawa odparla atak, rozczesujac jej wlosy, co wywolalo kolejny protest. W koncu Sabriel dala naciagnac na siebie spodnia i wierzchnia szate, poddala sie tez manicure i energicznemu szczotkowaniu wlosow. Podziwiala wlasnie w lustrze, umieszczonym z drugiej strony okiennicy, motyw malenkiego srebrnego klucza, ktory powtarzal sie na jej czarnej oponczy, kiedy rozlegl sie gdzies gong, a drzwi otworzyla sluzaca zjawa. Ulamek sekundy pozniej wypadl Mogget, wykrzykujac cos, co Sabriel zrozumiala jako "obiad!". Poszla wiec poslusznie za nim, a zjawa zamknela za nia drzwi. Obiad podawano w glownej sali reprezentacyjnej. Bylo to dlugie, okazale pomieszczenie, ktore zajmowalo polowe parteru. W jego wnetrzu dominowaly witrazowe okna na zachodniej scianie, ktore ciagnely sie od podlogi az do sufitu. Ukazywaly sceny z budowy Muru i jak wiele innych przedmiotow w tym domu, naladowane byly Magia Kodeksu. Byc moze wcale nie ma w nich prawdziwego szkla, dumala Sabriel, obserwujac, jak promienie popoludniowego slonca igraja z figurami na witrazu, wznoszacymi z mozolem Mur. Podobnie jak w przypadku zjaw, wystarczylo sie uwaznie przyjrzec, by dostrzec malenkie znaki Kodeksu, ktore tworzyly wzory na oknie. Niewiele bylo przez nie widac, sadzac jednak po swietle, zapadal powoli zmierzch. Sabriel zdala sobie sprawe, ze musiala przespac caly dzien albo nawet dwa. Przed soba miala stol, niemal tak dlugi, jak cala sala - wykonany z jasnego i lsniacego drewna, pociagniety politura, suto zastawiony srebrnymi solniczkami, nakrytymi polmiskami, kandelabrami, a takze karafkami o wymyslnych ksztaltach. Ale tylko dwa miejsca mialy pelna zastawe, z wszelaka obfitoscia nozy, widelcow, lyzek i innych przyrzadow, ktore Sabriel umiala jedynie rozpoznac na podstawie niezbyt dla niej jasnych ilustracji w podreczniku etykiety. Nigdy wczesniej nie widziala na przyklad prawdziwej zlotej slomki do wysysania soku z owocu granatu. Przy jednym z tych miejsc znajdowalo sie krzeslo o wysokim oparciu, u gory stolu, przy drugim zas, na lewo od niego, wyscielany stolek. Sabriel zastanawiala sie, ktore z nich jej sie nalezy, az Mogget wskoczyl na stolek i powiedzial: -No, dalej! One cie nie obsluza, zanim nie usiadziesz! "One" oznaczalo kolejne zjawy. W sumie pol tuzina, wliczajac odzianego na kremowo tyrana z sypialni. Wszystkie byly w zasadzie takie same: ksztaltem przypominajace ludzi, lecz zakapturzone lub zasloniete woalem. Widac bylo tylko rece, prawie calkiem przezroczyste, jakby ktos delikatnie wyryl znaki Kodeksu na wyrzezbionych z kamienia ksiezycowego protezach. Zjawy staly, wpatrujac sie w nia, stloczone wokol drzwi kuchennych, bo Sabriel zobaczyla za nimi paleniska i poczula intensywny zapach gotowania. Niemoznosc spojrzenia w chocby jedna pare oczu odbierala jej pewnosc siebie. -Tak, to ona - rzekl zgryzliwie Mogget. - Wasza nowa pani. A teraz zjedzmy obiad. Zadna ze zjaw nie poruszyla sie, zanim Sabriel nie zrobila kroku naprzod. Wtedy wszystkie zachowaly sie tak samo i opadly na jedno kolano, czy na to cos, co stanowilo ich podpore pod dlugimi az do ziemi szatami. Kazda wyciagnela swa blada prawa dlon, przez ktorej wnetrze i palce przebiegaly jasne struzki znakow Kodeksu. Sabriel gapila sie przez chwile, bylo jednak jasne, ze proponowaly swa sluzbe i lojalnosc, a w zamian oczekiwaly jakiejs jej reakcji. Podeszla wiec do nich i delikatnie uscisnela po kolei kazda z uniesionych w gore dloni, czujac zaklecia Kodeksu, ktore spajaly je w calosc. Mogget mial racje, rzeczywiscie niektore z zaklec byly stare, o wiele starsze, niz Sabriel mogla nawet przypuszczac. -Dziekuje wam - powiedziala powoli - w imieniu mego ojca za uprzejmosc, ktora mi okazalyscie. To musialo zostac uznane za wlasciwe lub tez wystarczajace, by przejsc do dalszych czynnosci. Zjawy wstaly, sklonily sie i zajely swymi sprawami. Ta w kremowym habicie odsunela krzeslo, a gdy Sabriel usiadla, polozyla jej serwetke. Byla uszyta z czarnego plotna, na ktorym rozrzucono wzor ze srebrnych kluczy, istny cud hafciarstwa. Mogget, zauwazyla Sabriel, uzywal zwyklej bialej serwetki z wyraznymi sladami po starych plamach. -Przez ostatnie dwa tygodnie musialem jadac w kuchni - rzekl kwasno Mogget, kiedy nadchodzily dwie zjawy, niosac talerze, od ktorych juz na spora odleglosc bila kuszaca won przypraw i goracych potraw. -Sadze, ze ci to dobrze zrobilo - odparla pogodnie Sabriel, probujac wina. Bylo to wytrawne biale wino o owocowym bukiecie, choc Sabriel nie miala jeszcze wyrobionego podniebienia na tyle, by ocenic, czy jest dobre, czy tylko znosne. Z pewnoscia dalo sie je wypic. Pierwsze eksperymenty z alkoholem miala juz za soba, bylo to kilka lat temu i przechowywala je pieczolowicie w pamieci jako wspomnienia waznych wydarzen celebrowanych wspolnie z dwiema najblizszymi przyjaciolkami. Zadna z tej trojki nie mogla potem patrzec na brandy, lecz Sabriel rozsmakowala sie w piciu wina do posilkow. -Tak czy owak, skad wiedziales, ze przyjde? - spytala Sabriel. - Sama nie mialam o tym pojecia do czasu, gdy... gdy ojciec przyslal mi wiadomosc. Kot nie odpowiedzial od razu, pochloniety calkowicie talerzem ryb, ktory wlasnie postawila przed nim zjawa - malych rybek, prawie okraglych, z blyszczacymi slepiami i lsniacymi luskami, co wskazywalo na swiezy polow. Sabriel tez je dostala, ale jej ryby byly upieczone na ruszcie i podane z pomidorami, czosnkiem i sosem bazyliowym. -Sluzylem tylu twym przodkom, ze musialabys przemnozyc swoj wiek przez dziesiec -odparl w koncu Mogget. - I choc moja moc slabnie z uplywem czasu, zawsze wiem, kiedy jeden Abhorsen upada, a inny zajmuje jego miejsce. Sabriel przelknela ostatni kes, ktory calkiem stracil dla niej smak, i odlozyla widelec. Nabrala do ust wina, by odswiezyc gardlo, lecz miala wrazenie, ze zmienilo sie w ocet, ktory tak ja podraznil, ze az zakaszlala. -Co masz na mysli, mowiac "upada"? Wiesz cos? Co sie stalo z ojcem? Mogget podniosl wzrok na Sabriel, a jego oczy do polowy zaslanialy powieki. Wytrzymywal jej spojrzenie, tak jak nie potrafilby zaden kot. -On nie zyje, Sabriel. Nawet jesli nie przeszedl jeszcze przez Ostatnia Brame, juz nigdy nie bedzie wsrod zywych. To znaczy... -Nie - przerwala Sabriel. - To niemozliwe! On nie moze. Jest nekromanta... nie moze nie zyc... -Dlatego wlasnie przyslal ci swoj miecz i dzwonki, jak to zrobila w swoim czasie jego ciotka, tez mu je przysylajac - ciagnal Mogget, nie zwazajac na wybuch Sabriel. - I nie byl nekromanta, byl Abhorsenem. -Nie rozumiem - wyszeptala Sabriel. Nie umiala juz spojrzec Moggetowi w oczy. - Nie wiem... nic nie wiem. Nikt mi niczego nie powiedzial. O niczym. O Starym Krolestwie, Magii Kodeksu ani nawet o wlasnym ojcu. Dlaczego wymawiasz jego imie, jakby oznaczalo jakis tytul? -Bo tak jest. Byl Abhorsenem. Teraz ty nim jestes. Sabriel trawila to w milczeniu, wpatrujac sie w rozmazane plamy ryb i sosu na talerzu. Srebrne luski i czerwone pomidory zlewaly sie, tworzac wzor mieczy i ognia. Stol zaczal sie zamazywac i cala sala wokol tez, a ona czula, ze dociera do granicy ze Smiercia. Chocby nie wiadomo jak bardzo sie starala, nie mogla jej przekroczyc. Wyczuwala ja, ale nie bylo sposobu, by ja przejsc, w zadnym kierunku - dom Abhorsena byl zbyt silnie strzezony. Mimo to czula cos na granicy. Czyhaly tam jakies wrogie istoty, czekajac na nia, byla tam jednak jeszcze slaba nitka czegos znajomego, jak won perfum kobiety, ktora snuje sie w powietrzu nawet wtedy, kiedy ta wyjdzie juz z pokoju, albo jak zapach tytoniu do fajki, ktory nagle dociera zza rogu. Sabriel skupila sie na tym i jeszcze raz rzucila sie na bariere, ktora oddzielala ja od Smierci. Skonczylo sie to na powrocie rykoszetem do Zycia. Kiedy ostre pazury wbily sie w jej ramie, otworzyla natychmiast oczy, mrugajac, by spadly z nich platki szronu, i ujrzala Moggeta z nastroszonym futerkiem i przygotowana do kolejnego ciosu lapa. -Glupia! - zasyczal. - Tylko ty mozesz zlamac zabezpieczenia strzegace tego domu, a oni tylko na to czekaja! Sabriel wpatrywala sie niewidzacymi oczami w rozzloszczonego kota, polykajac jakas kasliwa i dumna odpowiedz, kiedy uzmyslowila sobie, ze w slowach Moggeta jest sporo racji. Czekaja duchy Zmarlych, Mordikant tez prawdopodobnie moglby tu wtargnac, a ona stawilaby im czolo samotna i bezbronna. -Przepraszam - wymamrotala, kryjac twarz w obu oszronionych dloniach. Ostatni raz czula sie tak strasznie glupio wtedy, kiedy to nie panujac nad zakleciem Kodeksu spalila jeden z krzewow rozanych dyrektorki szkoly, o maly wlos nie robiac tez krzywdy starenkiemu i ukochanemu ogrodnikowi. Wtedy plakala, lecz teraz byla starsza i potrafila powstrzymac lzy. -Ojciec jeszcze nie do konca zmarl - powiedziala po chwili. - Czulam jego obecnosc, choc jest uwieziony za wieloma bramami. Moglabym go przywrocic do zycia. -Tego ci nie wolno - rzekl stanowczo Mogget, a jego glos zdawal sie teraz dzwigac ciezar stuleci. - Jestes Abhorsenem i musisz klasc Zmarlych na wieczny spoczynek. Wytyczono ci juz droge. -Moge pojsc inna - odparla rownie stanowczo Sabriel, podnoszac glowe. Zdawalo sie, ze Mogget juz mial zaprotestowac, jednak zasmial sie tylko sardonicznie i wskoczyl z powrotem na stolek. -Zrobisz, jak zechcesz - powiedzial. - Dlaczego mialbym oponowac? Jestem tylko niewolnikiem, przeznaczonym do tego, by sluzyc. Dlaczego mialbym plakac, jesli Abhorsen popadnie w moce zla? To twoj ojciec cie przeklnie i twoja matka, a Zmarli beda sie radowali. -Nie wierze w to, ze on nie zyje - powiedziala Sabriel, a na jej pobladlych policzkach wykwitly silne rumience powstrzymywanych emocji. Szron topnial i kropelki skapywaly jej po twarzy. - Czulam, ze jego duch zyje. Uwazam, ze schwytano go w pulapke Smierci, ale jego cialo zyje. Czy obrzucano by mnie obelgami, gdybym przywrocila go do zycia w takich okolicznosciach? -Nie - powiedzial na powrot spokojny Mogget. - Ale on przyslal ci miecz i dzwonki. Ty tylko marzysz o tym, aby zyl. -Czuje, ze tak jest - odparla wprost Sabriel. - I musze sie przekonac, czy moje przeczucie jest sluszne. -Byc moze tak... choc to dziwne - Mogget wydawal sie prowadzic dyspute z samym soba. Jego glos zmienil sie w lagodne mruczenie. - Zrobilem sie juz calkiem nierozgarniety. Ta obroza mnie dusi, przytepia moj umysl... -Pomoz mi, Mogget - nagle odezwala sie blagalnie Sabriel, siegajac dlonia, by dotknac lebka kota i podrapac go pod obroza. - Musze wiedziec, tak bardzo musze wiedziec! Mogget zamruczal na te pieszczote, ale kiedy Sabriel przysunela sie blizej, uslyszala, jak przez mruczenie przebija sie cichutkie bicie malenkiego Saranetha, ktore przypomnialo jej, ze Mogget nie jest zadnym kotem, tylko istota Wolnej Magii. Zastanawiala sie przez chwile, jaka jest jego prawdziwa postac i natura. -Jestem sluga Abhorsena - powiedzial w koncu Mogget. - A ty jestes Abhorsenem, wiec mam obowiazek ci pomoc. Ty jednak musisz mi obiecac, ze nie wskrzesisz ojca, jesli jego cialo nie zyje. Naprawde by sobie tego nie zyczyl. -Nie moge obiecac. Ale nie postapie bez nalezytej rozwagi. I bede cie sluchac, jesli zostaniesz przy mnie. -No, mysle - rzekl Mogget, wyrywajac lebek spod dloni Sabriel. - To prawda, ze niestety grzeszysz wielka ignorancja, inaczej obiecalabys z wlasnej woli. Twoj ojciec nie powinien byl cie wysylac za Mur. -Czemu to zrobil? - spytala Sabriel, a na samo pytanie, ktore towarzyszylo jej przez wszystkie szkolne dni, podskoczylo w niej serce. Abhorsen zawsze kwitowal je usmiechem i jednym slowem: "Koniecznosc". -Bal sie - odparl Mogget, kierujac z powrotem uwage na rybe. - Bylas bezpieczniejsza w Ancelstierre. -Czego sie bal? -Jedz rybe - odpowiedzial Mogget, kiedy z kuchni wylonily sie dwie zjawy, niosac kolejne i zapewne ostatnie danie. - Potem porozmawiamy. W gabinecie. rozdzial dziewiaty Gabinet oswietlaly stare mosiezne latarenki, w ktorych zamiast oliwy plonela Magia Kodeksu. Nie dymily, ciche i wieczne, dawaly zas tak dobre swiatlo, jak zarowki elektryczne w Ancelstierre. Przy scianach staly rzedy ksiag, ciagnac sie wzdluz zakrzywien wiezy, z wyjatkiem miejsca, w ktorym znajdowaly sie schody prowadzace z nizszej kondygnacji, a do obserwatorium na gorze wiodla drabina. Posrodku stal stol z drewna sekwoi o nozkach pokrytych rzezbiona luska i zdobionych paciorkowatymi oczami. W kazdym narozniku umieszczono glowe smoka, z ktorego rozdziawionej paszczy, sciskajacej blat, buchaly plomienie, tworzac ornament. Na stole lezaly kalamarz, piora, arkusze papieru i brazowy cyrkiel do map. Otaczaly go krzesla z tego samego drewna, a na ich czarnych obiciach widnial lekko zmieniony motyw srebrnego klucza. Stol nalezal do tych nielicznych przedmiotow, ktore Sabriel zapamietala z czasu swych dzieciecych wizyt w domu. Ojciec nazywal go "smoczym biurkiem", a ona owijala sie wokol jednej z nog mebla, nie siegajac glowa nawet blatu. Sabriel przesunela dlonia po gladkim, chlodnym drewnie, a dotykajac go wyczuwala zarowno wspomnienie tego stolu, jak i obecne doznanie z nim zwiazane, po czym westchnela, przysunela krzeslo i polozyla na blacie trzy tomy, ktore taszczyla pod pacha: dwa blisko siebie, trzeci zas pchnela na srodek. Ta ksiega pochodzila z pojedynczej oszklonej biblioteczki, ktora stala miedzy polkami. Lezala teraz jak przyczajony drapieznik, moze uspiony, a moze przygotowany do skoku. Byla oprawiona w jasnozielona skore, a w srebrnych okuciach i klamrach, ktore ja zamykaly, palily sie znaki Kodeksu - "Ksiega Zmarlych". W porownaniu z nia pozostale dwie byly calkiem zwyczajne. Obie zawieraly zaklecia Magii Kodeksu i przedstawialy liste znakow oraz informacje, jak nalezy ich uzywac. Sabriel nawet nie rozpoznawala wiekszosci z nich, zamieszczonych po rozdziale czwartym pierwszej ksiegi. Kazdy tom skladal sie z dwudziestu rozdzialow. Bez watpienia bylo tu wiele innych ksiag, ktore moglyby sie okazac uzyteczne, pomyslala Sabriel, jednak nadal czula sie zbyt zmeczona i roztrzesiona, by zdjac je z polek. Zamierzala porozmawiac z Moggetem, potem pouczyc sie przez godzine lub dwie i wrocic do lozka. Nawet te cztery czy piec godzin spedzonych na jawie wydawaly jej sie zbyt dlugie po wszystkich ciezkich przejsciach, a sen i wiazaca sie z nim utrata swiadomosci zaczely ja szczegolnie necic. U szczytu schodow zjawil sie Mogget, calkiem jakby podsluchal, ze Sabriel o nim mysli i sunal cicho do miekko wyscielanego podnozka, na ktorym sie wygodnie rozlozyl. -Widze, ze znalazlas te ksiege - powiedzial, machajac ogonem to w przod, to w tyl. - Uwazaj, zeby nie przeczytac za duzo. -Juz i tak przeczytalam cala - odparla krotko Sabriel. -Byc moze - zauwazyl kot. - Lecz to nie zawsze jest ta sama ksiega. Podobnie jak ja, jest kilkoma rzeczami naraz. Sabriel wzruszyla ramionami, jakby chcac pokazac, ze o ksiedze wie wszystko. Ale pod ta zuchowatoscia kryla sie inna Sabriel - pelna leku przed "Ksiega Zmarlych". Przez wszystkie rozdzialy przedzierala sie pod kierunkiem ojca, lecz jej zazwyczaj wysmienita pamiec zachowala jedynie wybrane stronice. A jesli ona tez zmieniala swa zawartosc - stlumila drzenie i powiedziala sobie, ze zna wszystko, co jest jej niezbedne. -Pierwszym krokiem, ktory musze zrobic, bedzie odnalezienie ciala mego ojca - rzekla. - I tu wlasnie potrzebuje twej pomocy, Mogget. -Nie wiem, gdzie zakonczyl zywot - oswiadczyl Mogget z pelnym przekonaniem. Ziewnal i zaczal lizac lapy. Sabriel zmarszczyla brwi. Zorientowala sie, ze zaciska wargi, a przeciez sama ubolewala nad zwyczajem nie cieszacej sie popularnoscia nauczycielki historii, ktora czesto miewala wargi zacisniete w gniewie lub furii. -Powiedz mi tylko, kiedy go widziales po raz ostatni i jakie mial plany. -Moze powinnas przeczytac jego dziennik - odparl Mogget, na moment przerywajac toalete. -Gdzie on jest? - zapytala podniecona Sabriel. Dziennik moglby okazac sie bardzo pomocny. -Zapewne zabral go ze soba - brzmiala odpowiedz Moggeta. - Nie widzialem go. -Myslalam, ze musisz mi pomagac! - powiedziala Sabriel, a jej czolo przeciela kolejna zmarszczka, rownolegla do zacisnietych warg - prosze, odpowiedz na to pytanie. -Trzy tygodnie temu - wymamrotal Mogget z pyszczkiem zanurzonym do polowy w futerku na brzuchu. Jego rozowy jezyczek na przemian wymawial slowa i zajmowal sie zabiegami higienicznymi. - Przybyl tu poslaniec z Belisaere, blagajac o pomoc. Napadalo na nich cos Zmarlego, cos, co potrafilo przejsc przez wszelkie zabezpieczenia. Abhorsen - to znaczy poprzedni Abhorsen, pani - podejrzewal, ze skoro dzieje sie to w Belisaere, chodzi o cos wiecej. Ale poszedl. -Belisaere. Nazwa brzmi znajomo. To miasto? -I to duze. Stolica. Przynajmniej tak bylo, kiedy jeszcze istnialo Krolestwo. -Istnialo? Mogget przestal sie myc i zerknal gdzies w bok, a jego oczy zwezily sie do dwoch niezyczliwych szparek. -Czego nauczono cie w tej szkole? Od dwustu lat nie ma Krola ani Krolowej, a od dwudziestu nawet Regenta. Dlatego wlasnie Krolestwo osuwa sie dzien po dniu w ciemnosc, z ktorej nigdy sie juz nie podniesie... -Kodeks - zaczela Sabriel, lecz Mogget przerwal jej szyderczym prychnieciem. -Kodeks tez sie rozsypuje - zamiauczal. - Bez wladcy, kiedy Kamienie Kodeksu pekaja jeden po drugim, niszczone krwia, a jeden z Wielkich Kodeksow zostal przekr... przekre... przekrecony... -Co masz na mysli mowiac "jeden z Wielkich Kodeksow"? - przerwala tym razem Sabriel. Nigdy o czyms takim nie slyszala. Nie po raz pierwszy zastanawiala sie takze nad tym, czego nauczono jej w szkole i dlaczego jej ojciec zachowal milczenie w sprawie stanu, w jakim znajdowalo sie Stare Krolestwo. Lecz Mogget nie odezwal sie, jakby to, co juz powiedzial, zamknelo mu nagle pyszczek. Przez moment wydawalo sie, ze szuka odpowiednich slow, lecz w koncu sie poddal i milczal. -Nie moge ci powiedziec. To czesc nalozonych na mnie wiezow, niech beda przeklete! Wystarczy, jesli ci wyjasnie, ze caly swiat grzeznie w zlu, a wielu mu jeszcze w tym pomaga. -Lecz inni stawiaja opor - rzekla Sabriel. - Jak moj ojciec, jak ja. -To zalezy od tego, co uczynisz - odparl Mogget, jakby powatpiewal, ze ktos tak jawnie bezuzyteczny jak Sabriel, moglby cokolwiek zmienic. - Nie sadz, ze mi zalezy... - halas otwieranej klapy, ktory rozlegl sie nad ich glowami, przerwal kotu w pol zdania. Sabriel zesztywniala i spojrzala w gore, by sprawdzic, co schodzi po drabinie, odetchnela jednak, widzac domowa zjawe, ktorej czarny habit powiewal przy schodzeniu, zahaczajac o szczeble. Ten, podobnie jak straznicy na korytarzu przy urwisku, lecz w przeciwienstwie do reszty sluzby domowej, mial piersi i plecy zdobne emblematem srebrnego klucza. Zjawa uklonila sie Sabriel i wskazala w gore. Majac jakies zle przeczucie, Sabriel pojela, ze chce, by popatrzyla na cos z obserwatorium. Niechetnie odepchnela krzeslo i podeszla do drabiny. Przez otwarta klape wialo zimne powietrze, niosac przenikliwy chlod lodu z gornego biegu rzeki. Gdy dotknela dlonmi zimnych metalowych szczebli, wstrzasnal nia dreszcz. Kiedy wylonila sie w obserwatorium, chlod ustapil, gdyz pomieszczenie oswietlaly jeszcze ostatnie czerwone promienie zachodzacego slonca, stwarzajac zludzenie ciepla i zmuszajac Sabriel do zmruzenia oczu. Nie miala zadnych wspomnien zwiazanych z tym pokojem, z wielka radoscia zauwazyla, ze wszystkie sciany sa przeszklone lub przynajmniej tak wygladaja. Nagie belki dachu krytego czerwona dachowka spoczywaly na przezroczystych scianach tak przemyslnie wpuszczone jedna w druga, ze dach stanowil niemal dzielo sztuki - dopelnial tego lekki chlodny powiew, sprowadzajac te doskonalosc na bardziej ludzki poziom. W obserwatorium dominowal wielki teleskop z lsniacego szkla i brazu, ustawiony triumfalnie na trojnogu z ciemnego drewna i jeszcze ciemniejszego zelaza. Obok stal wysoki stolek i pulpit, na ktorym rozlozona byla mapa gwiazd. Na podlodze rozscielono gruby dywan, ktory az sie prosil, by go dotknac bosymi stopami. Rowniez on ukazywal mape niebios, wiele kolorowych konstelacji i wirujacych planet, utkanych z grubej, farbowanej welny. Zjawa, ktora szla za Sabriel, podeszla do poludniowej sciany i wskazala blada, wyrysowana przez Kodeks dlonia poludniowy brzeg rzeki, a dokladnie miejsce, w ktorym wynurzyla sie Sabriel po swej podziemnej ucieczce przed Mordikantem. Obrocila tam wzrok, oslaniajac prawe oko przed padajacym od zachodu sloncem. Jej spojrzenie napotkalo spienione wierzcholki fal na rzece, potem skierowalo sie, jakby przyciagane, na polke skalna, mimo ze paralizowal ja strach przed tym, co moze tam ujrzec. Tak jak sie obawiala, Mordikant stal tam nadal. Lecz za pomoca tego, co sama nazwala w myslach darem widzenia Smierci, Sabriel wyczula, ze jest spokojny i tkwi tam tylko chwilowo jak nieprzyjemny posag na pierwszym planie, podczas gdy w tle uwijalo sie mnostwo jakichs bardzo zajetych nieokreslona praca postaci. Sabriel wpatrywala sie w nie nieco dluzej, po czym podeszla do teleskopu, niemal nadepnawszy na Moggeta, ktory skads pojawil sie pod jej stopami. Zdziwila sie, jak mogl wspiac sie po drabinie, ale przestala o tym rozmyslac, skupiajac sie na trwajacej na zewnatrz krzataninie. Golym okiem nie widziala, co to za postacie poruszaja sie wokol Mordikanta, teraz jednak, ogladane przez teleskop, przysunely sie do niej bardzo szybko. Zdawalo sie, iz moglaby pochylic sie do przodu i dotknac ich. Widziala mezczyzn i kobiety - zywych i oddychajacych. Kazdy z nich byl przykuty kajdanami do nogi partnera, wiec poslusznie posuwali sie parami, bacznie pilnowani przez Mordikanta. Cale dziesiatki wychodzily z korytarza, niosac wyladowane skorzane wiadra lub bale drewna. Transportowali je w poprzek polki skalnej i schodami do rzeki. Tam, zostawiwszy drewno i oprozniwszy wiadra, na powrot ustawiali sie w rzadku. Sabriel nieco obnizyla teleskop i o malo nie krzyknela ze zdenerwowania i gniewu, widzac rozgrywajaca sie nad rzeka scene. Nastepni zywi niewolnicy zbijali z drewna dlugie skrzynie, a potem napelniali je ziemia z wiader. Dalej kazda spychano do rzeki, by stanowila pomost miedzy brzegiem a glazem, sluzacym do przechodzenia na druga strone. Po umieszczeniu tam skrzyni niewolnicy przymocowywali ja do glazu, wbijajac zelazne prety. Ta czescia operacji kierowala istota, ktora czyhala w sporej odleglosci od rzeki, w polowie schodow. Rozmazana plama o ludzkim ksztalcie i kolorze najczarniejszej nocy, poruszajaca sie sylwetka, cien Pomocnika jakiegos nekromanty albo obdarzony wolna wola duch Zmarlego, ktory gardzil uzywaniem ciala. Podczas gdy Sabriel patrzyla, na pierwszy glaz zrzucono juz ostatnia z czterech skrzyn, umocowano i przykuto lancuchem do trzech stojacych obok osob. Jeden z niewolnikow, zajety zaciskaniem lancucha, stracil rownowage i wpadl glowa do rzeki, za nim zas przykuty do niego towarzysz. Ich krzyki, jesli w ogole krzyczeli, z pewnoscia pochlonal huk wodospadu, a woda blyskawicznie porwala ich ciala. Pare sekund pozniej Sabriel poczula, jak zgaslo ich zycie. Inni niewolnicy nad krawedzia rzeki przerwali na moment prace wstrzasnieci nagla strata kolegow, albo w tym momencie bardziej przerazeni rzeka niz swymi panami. Ale Cien Pomocnika na schodach ruszyl w ich strone, a jego nogi zlewaly sie w dol jak gesty syrop, skapujac po kazdym stopniu. Skinal na kilku z pobliskich niewolnikow, by przeszli po wypelnionych ziemia skrzyniach az do glazu. Ci wykonali polecenie i stloczyli sie, przygnebieni, w wodnej mgle. Wtedy Cien Pomocnika zawahal sie, za to stojacy na polce nad nimi Mordikant zdawal sie lekko drgnac i zakolysac w przod, tak wiec przerazliwe straszydlo posunelo sie ostroznie wzdluz skrzyn i przeszlo az do glazu, nie doznajac zadnych uszczerbkow od plynacej wody. -Ziemia z grobow - skomentowal Mogget, ktory najwyrazniej nie potrzebowal teleskopu. - Zwozona na furmankach przez wiesniakow z Qyrre i Roble. Ciekawe, czy maja jej na tyle, zeby przejsc po wszystkich glazach. -Ziemia z grobow - powtorzyla ponuro Sabriel, obserwujac nastepna grupke niewolnikow, ktorzy przyszli z wiadrami i swiezym drewnem. - Zapomnialam, ze uniemozliwia ona dzialanie plynacej wody. Myslalam... myslalam, ze bede tu bezpieczna przez jakis czas. -No i jestes - rzekl Mogget. - Ukonczenie mostu zajmie im czas co najmniej do jutra wieczorem, zwlaszcza biorac pod uwage kilka godzin okolo poludnia, kiedy przerwa prace. Jesli niebo nie bedzie zaniesione, Zmarli beda musieli sie ukryc. Ale to wskazuje na planowa robote, co oznacza, ze kieruje nimi jakis przywodca. Coz, kazdy Abhorsen ma wrogow. Moze nim byc jakis drobny nekromanta, ktory wyroznia sie nieco lepsza znajomoscia strategii. -Na Peknietym Wzgorzu usmiercilam cos Zmarlego - powiedziala wolno Sabriel, myslac na glos. - Ta istota powiedziala, ze sie zemsci, i wspomniala, ze poskarzy sie Slugom Kerrigora. Znasz takie imie? -Znam - wyrzucil z siebie Mogget, a ogon mu zadrzal. - Ale nie moge o tym mowic, z wyjatkiem tego, ze jest jednym z Wielkich Zmarlych i najstraszliwszym wrogiem twego ojca. Nie mow, ze znow zyje! -Nie wiem - odparla Sabriel, patrzac na kota, ktorego cialo zdawalo sie byc powykrecane, jakby ogarnal je niepokoj i nie wiedzialo, czy sluchac, czy sie opierac. - Dlaczego nie mozesz mi wiecej powiedziec? Przez nalozone wiezy? -Prze... przeinaczenie w... w... tak - rzekl chrapliwie i z wysilkiem Mogget. Choc jego zielone oczy zaplonely blaskiem i gniewem na wlasne nieudolne wyjasnienia, nie mogl nic wiecej powiedziec. -To jak spirala wewnatrz kolejnej spirali - zauwazyla zamyslona Sabriel. Nie bylo juz prawie watpliwosci, ze od chwili, gdy przekroczyla Mur, albo nawet wczesniej, dziala przeciw niej jakas zla moc, jesli wziac pod uwage znikniecie ojca. Znowu spojrzala przez teleskop, a widzac, ze zapadajacy zmierzch spowolnil roboty, nabrala otuchy, chociaz jednoczesnie targnelo nia wspolczucie dla biedakow w niewoli u Zmarlych. Niejeden z nich najpewniej zamarznie lub umrze z wyczerpania, po czym zostanie wskrzeszony jako tepawy Pomocnik. Tylko ci, ktorzy poplyneli z wodospadem, unikna tego losu. Stare Krolestwo bylo doprawdy okropnym miejscem, skoro nawet smierc nie kladla kresu niewolnictwu i rozpaczy. -Czy stad jest jakies inne wyjscie? - zapytala, przekrecajac teleskop o sto osiemdziesiat stopni, by popatrzec na polnocny brzeg. Tam rowniez ulozono glazy, umozliwiajace przejscie przez rzeke, a wysoko na brzegu znajdowaly sie kolejne drzwi, jednak na polce w ich poblizu tez byly widoczne ciemne kontury postaci. Cztery lub piec Cieni Pomocnikow, zbyt wiele, by Sabriel mogla samotnie stawic im czola. -Raczej nie - udzielila samej sobie posepnej odpowiedzi. - A co z umocnieniami obronnymi domu? Czy zjawy potrafia walczyc? -Zjawy nie musza walczyc - odparl Mogget. - Jest bowiem inny rodzaj umocnienia, choc dosyc ograniczajacy. I istnieje tez inne wyjscie na zewnatrz, chociaz z pewnoscia ci sie nie spodoba. Stojaca obok niej zjawa przytaknela i pokazala ramieniem cos, co przypominalo wijacego sie przez trawe weza. -A to co? - spytala Sabriel, walczac z niepohamowanym pragnieniem, by wybuchnac histerycznym smiechem. - To umocnienie czy wyjscie? -Umocnienie - wyjasnil Mogget. - Jest nim sama rzeka. Mozna ja zawezwac, by podniosla sie niemal do wysokosci murow wyspy - cztery razy tyle, ile wynosi twoj wzrost, liczac w gore od glazow, po ktorych sie ja przekracza. Nic nie pokona takiej powodzi - ani sie nie dostanie do srodka, ani nie wydostanie na zewnatrz, az wody opadna za pare tygodni. -Wiec jak opuszcze to miejsce? - zapytala Sabriel. - Nie moge czekac tygodniami! -Jedna z przedstawicielek twych przodkow zbudowala machine latajaca. Nazwala ja Papierowe Skrzydlo. Mozesz jej uzyc, startujac ponad wodospadem. -O? - powiedziala niezbyt raznym glosem Sabriel. -Jesli chcesz, by rzeka wezbrala - ciagnal Mogget, jakby nie zauwazyl jej naglego milczenia - musimy natychmiast odprawic rytualy. Powodz pochodzi ze stopionych wod, a gory znajduja sie wiele mil stad. Jesli teraz ja wezwiemy, dotrze do nas, zanim jutro zapadnie zmrok. rozdzial dziesiaty Pierwszym zwiastunem nadchodzacej powodzi byly olbrzymie bryly lodu, ktore przyplynely, lomoczac o drewniany most zrobiony ze skrzyn napelnionych ziemia z grobow. Lod lamal sie, a z drewnianych skrzyn lecialy drzazgi. Regularne bebnienie brzmialo ostrzegawczo, obwieszczalo bowiem wielka fale, ktora pozostala nieco w tyle za dryfujacymi szybciej krami. Zmarli Pomocnicy i zywi niewolnicy rozpierzchli sie wzdluz mostu z trumien. Kiedy Zmarli biegli, ich widmowe ciala tracily ksztalt, stajac sie dlugimi, grubymi robakami z czarnej krepy, ktore wily sie i przeslizgiwaly miedzy glazami i skrzyniami. Bez litosci roztracali niewolnikow w rozpaczliwej ucieczce przed huczaca zaglada, ktora nadciagala z pradem rzeki. Sabriel obserwowala to z wiezy, czujac, jak umieraja ludzie i konwulsyjnie przelykala sline, gdy wyczulonymi zmyslami odbierala ich ostatnie oddechy, wciagajace wode zamiast powietrza. Niektorzy z nich celowo rzucali sie do rzeki, wybierajac ostateczna smierc, a nie ryzyko wiecznego poddanstwa. Wiekszosc zostala stracona, zepchnieta lub po prostu przestraszona przez Zmarlych tak, ze nieszczesnicy wpadali do wody. Rychlo po nadejsciu lodu przyplynela czolowa fala powodzi, halasujac, jakby krzyczala donosniej, niz huczal wodospad. Sabriel slyszala ja przez kilka sekund, zanim fala przeplynela przez ostatni zakret rzeki, po czym nagle znalazla sie niemal tuz przy niej. Ogromna, pionowa sciana wody, niosaca kawaly lodu jak marmurowe blanki, a w jej metnych blotnistych odmetach taplaly sie wszelkie szczatki i smieci, pozgarniane na przestrzeni czterystu mil. Wygladala na potezna, o wiele wyzsza od murow wyspy, wyzsza nawet od wiezy, skad patrzyla Sabriel, wstrzasnieta sila, ktora wezwala poprzedniego wieczoru. Okazalo sie to calkiem proste. Mogget zabral ja do piwnicy, skad zeszli dalej kretymi, waskimi stopniami, a gdy schodzili, robilo sie coraz zimniej. W koncu dotarli do dziwnej groty, w ktorej wisialy sople lodu, a oddech Sabriel zamienil sie w bialy obloczek, jednak nie bylo jej juz zimno, a moze bylo tak zimno, ze juz tego nie czula. Na kamiennym postumencie stal blok czystego, blekitnobialego lodu. Pokrywal go wizerunek znakow Kodeksu, przedziwnych i pieknych. Wykonujac polecenia Moggeta, polozyla po prostu dlon na lodowym bloku i rzekla: "Abhorsen sklada hold Clayr i zwraca sie z prosba o dar wody". To wszystko. Wspieli sie z powrotem po schodach, a zjawa zamknela za nimi na klucz drzwi do piwnicy. Inna przyniosla Sabriel koszule nocna i filizanke goracej czekolady. Nieskomplikowany obrzed w piwnicy wyzwolil cos, co zdawalo sie calkiem wymykac spod kontroli. Sabriel obserwowala pedzaca w ich kierunku fale i probowala uspokoic sie, jednak oddychala coraz szybciej, w miare jak przewracal sie jej zoladek. Kiedy tylko fala uderzyla, krzyknela i dala nura pod teleskop. Cala wieza zatrzesla sie, zazgrzytaly kamienie, a przez chwile nie bylo slychac nawet wodospadu, rozlegl sie bowiem taki trzask, jakby przy pierwszym zetknieciu z fala cala wyspa zostala zmieciona z powierzchni ziemi. Po paru sekundach jednak podloga przestala drzec, a halas powodzi zmalal do jednostajnego huku. Sabriel wygramolila sie spod trojnoga i otworzyla oczy. Mury oparly sie uderzeniu, i choc fala juz minela, rzeka nadal szalala troche ponizej umocnien wyspy i prawie siegala do znajdujacych sie po obu brzegach drzwi, prowadzacych do tunelu. Nie bylo sladu po glazach do przechodzenia na druga strone ani moscie z trumien, nie widac bylo Zmarlych ani zadnych ludzi - jak okiem siegnac, tylko szeroki, brazowy i bystry potok, niosacy przerozne przedmioty, resztki i odpadki: drzewa, krzewy, czesci budynkow, bydlo, kawaly lodu - przez cale setki mil powodz sciagala danine z obu brzegow rzeki. Sabriel patrzyla na te dowody zniszczenia i w mysli przeliczyla liczbe wiesniakow, ktorzy zgineli na skrzyniach z ziemia z grobow. Kto wie, ile jeszcze istnien ludzkich pochlonela rzeka w gornym biegu, ilu domostwom zagrozila? Jakis wewnetrzny glos usilowal jej racjonalnie wytlumaczyc powod wywolania powodzi, wyjasniajac, ze musiala tak uczynic, by dalej toczyc walke przeciw Zmarlym. Inny glos mowil, ze wezwala wody po prostu po to, by ocalic siebie. Mogget nie mial czasu na rozmyslanie o swoim postepowaniu, zale czy przykre odczuwanie wspolodpowiedzialnosci. Zostawil ja, patrzaca pustymi oczami, na nie wiecej niz minute, potem cichutko przyczlapal z powrotem i delikatnie wsadzil pazurki w pantofel Sabriel, zadrasnawszy jej stope. -Au! Co ty znowu? -Nie ma co marnowac czasu na podziwianie widokow - rzekl Mogget. - Zjawy szykuja Papierowe Skrzydlo przy wschodnim murze. A twoje ubranie i sprzet sa gotowe od co najmniej pol godziny. -Mam wszystko... - zaczela Sabriel, ale przypomniala sobie, ze jej plecak i narty leza przy koncu tunelu wejsciowego, prawdopodobnie dzieki Mordikantowi w postaci kupki popiolu. -Zjawy maja wszystko, czego bedziesz potrzebowac i znajac je, kilka rzeczy, ktore nie beda ci potrzebne. Mozesz sie ubrac, spakowac i ruszac do Belisaere. Bo rozumiem, ze zamierzasz udac sie do Belisaere? -Tak - odparla krotko Sabriel. W glosie Moggeta wyczuwala cien wyzszosci i zadowolenia z samego siebie. -A wiesz, jak tam dotrzec? Sabriel milczala. Mogget wiedzial, ze odpowiedz brzmi "nie". Stad jego samozadowolenie. -Czy masz... hm... no... mape? Sabriel pokrecila przeczaco glowa, zaciskajac piesci i opierajac sie pragnieniu, by schylic sie i dac klapsa Moggetowi albo pociagnac go niezbyt mocno za ogon. Przeszukala wczesniej gabinet i przepytala pare zjaw, lecz wydawalo sie, ze jedyna mapa w calym domu byla mapa gwiazd na wiezy. Mape, o ktorej wspominal jej pulkownik Horyse, musial zabrac ze soba Abhorsen. Ojciec, pomyslala Sabriel, nagle niepewna, co do ich tozsamosci. Jesli teraz ona byla Abhorsenem, kim byl ojciec? Czy i on mial niegdys imie, ktore utracil, przyjmujac na siebie obowiazki Abhorsena? Wszystko, co jeszcze pare dni temu zdawalo sie stale i pewne w jej zyciu, rozpadalo sie na kawalki. Nie wiedziala nawet, kim naprawde jest ona sama, a zewszad zjawialy sie same klopoty - nawet Mogget, ktory w zalozeniu byl sluga Abhorsena, przysparzal jej wiecej problemow, niz oddawal przyslug. -Czy masz mi cos pozytywnego do powiedzenia, cos, co rzeczywiscie moze pomoc? - zapytala ostro. Mogget ziewnal, pokazujac rozowy jezyczek, co wydawalo sie szczytem pogardy. -Hm, no tak. Rzecz jasna. Znam droge, wiec lepiej pojde z toba. -Pojdziesz ze mna? - spytala szczerze zdziwiona Sabriel. Rozprostowala piesci, schylila sie i podrapala kota miedzy uszami, az uchylil sie w bok. -Ktos musi sie toba opiekowac - dodal Mogget. - Przynajmniej do czasu, az wyrosniesz na prawdziwego Abhorsena. -Dziekuje - rzekla Sabriel. - Tak mysle. Ale wolalabym miec mape. Skoro tak dobrze znasz teren kraju, czy moglbys - nie wiem - jakos go opisac, zebym sporzadzila chocby jej szkic? Mogget zakaszlal, jakby w gardle utkwila mu kula z wlosia, i odrzucil odrobine lebek do tylu. -Ty? Narysowac szkic mapy? Jesli juz musisz ja miec, lepiej bedzie, jak ja zajme sie kartografia. Zejdz do gabinetu i wyjmij kalamarz oraz papier. -Nie zalezy mi na tym, kto bedzie rysowal, bylebym miala nadajaca sie do uzytku mape - zauwazyla Sabriel, schodzac po drabinie. Przechylila glowe, by zobaczyc, jak schodzi Mogget, ale widac bylo tylko uchylona klape. Zlosliwe miaukniecie pod jej stopami oznajmilo, ze po raz kolejny Mogget jakims sposobem przedostal sie z pokoju do pokoju bez zadnej dostrzegalnej pomocy lub poreczy. -Atrament i papier - podpowiedzial jej kot, wskakujac na biurko przypominajace smoka. - Gruby papier. Gladka strona do gory. Nie zawracaj sobie glowy piorem. Sabriel wykonala polecenia Moggeta, a nastepnie przygladala mu sie z rezygnacja i poczuciem wyzszosci, ktore nagle zmienily sie w zaskoczenie, gdy kot przycupnal przy kwadracie papieru, a jego dziwny cien padal na arkusz i wygladal jak ciemna peleryna rzucona na piasek. Wysunal w skupieniu rozowy jezyczek, myslal przez chwile, po czym z bialej poduszeczki lapy wystrzelil jasny pazur o odcieniu kosci sloniowej - zamoczyl go ostroznie w atramencie i zaczal rysowac. Najpierw zajal sie ogolnym zarysem, uzyskanym szybkimi, swobodnymi pociagnieciami, nastepnie naniosl glowne cechy geograficzne obszaru, a potem przystapil do subtelnego uzupelniania mapy o wazne miejsca, ktorych nazwy wypisywal malo czytelnymi literami, zlozonymi z cienkich pajeczych kreseczek. Na samym koncu Mogget zaznaczyl dom Abhorsena za pomoca malej ilustracji i odchylil sie do tylu, by podziwiac swe dzielo i zlizac z pazura atrament. Sabriel odczekala pare sekund, by upewnic sie, ze skonczyl, i wtedy zasypala arkusz piaskiem do suszenia atramentu. Jej oczy staraly sie chlonac kazdy szczegol, bowiem bardzo pragnela sie nauczyc topografii Starego Krolestwa. -Mozesz obejrzec ja pozniej - powiedzial Mogget po kilku minutach, kiedy mial juz czysta lapke, ale Sabriel dalej pochylala sie nad biurkiem z nosem tuz nad mapa. - Spieszymy sie. Na poczatek lepiej idz sie przebrac. Postaraj sie zrobic to szybko. -Dobrze - usmiechnela sie Sabriel z oczami utkwionymi w mapie. - Dziekuje, Mogget. Zjawy ulozyly w pokoju Sabriel ogromna sterte ubran i potrzebnego wyposazenia, a cztery z nich czekaly w pogotowiu, zeby pomoc jej wszystko wlozyc na siebie i zapakowac. Ledwo przekroczyla prog, a juz zjawy sciagnely z niej domowa sukienke i pantofle. Sabriel zdazyla jeszcze sama zdjac bielizne, zanim upiorne, nakreslone dzieki Kodeksowi dlonie, polaskotaly ja w bok. Po kilku sekundach i tak musiala je scierpiec, kiedy wciagaly jej przez glowe cienka bielizne, jakby z bawelny, a przez nogi luzne reformy. Potem przyszla kolej na plocienna koszule, irchowa tunike, bryczesy z miekko wyprawionej skory, wzmocnione twardymi wstawkami na udach, kolanach i goleniach, nie wspominajac o grubo watowanej czesci na posladki, na pewno z mysla o jezdzie konnej. Nastapilo krotkie wytchnienie, ktore uspilo czujnosc Sabriel, gdyz pomyslala, ze to juz koniec ubierania, jednak zjawy po prostu przygotowywaly nastepna warstwe stroju. Dwie wpychaly jej rece w rekawy zbroi, zapinanej po bokach na klamry, podczas gdy dwie inne rozsznurowaly pare podkutych cwiekami wysokich butow i czekaly. Zbroja nie byla podobna do niczego, co Sabriel kiedykolwiek miala na sobie, lacznie z kolczuga, ktora zakladala na lekcje sztuki walki w szkole. Wprawdzie tej samej dlugosci, jej porozcinane poly siegaly kolan, rekawy przy nadgarstkach przypominaly ogon jaskolki, calosc jednak wykonano z malenkich, zachodzacych na siebie plytek, jakby rybich lusek. Nie byly z metalu, ale z jakiegos ceramicznego materialu, a moze z kamienia? O wiele lzejsze od stali, ale rownie mocne, jak zademonstrowala to jedna ze zjaw: ciela przez jedna z plytek sztyletem, jednak nawet nie zadrasnela jej powierzchni, mimo ze posypaly sie iskry. Sabriel sadzila, ze buty dopelnia juz calosci, ale kiedy jedna para zjaw konczyla je sznurowac, wkroczyla do akcji druga. Jedna z nich podniosla cos, co wygladalo na niebieskosrebrny turban, lecz kiedy Sabriel naciagnela go sobie az po brwi, stwierdzila, ze jest to owiniety w material helm, wykonany z tego samego tworzywa co zbroja. Druga zjawa zamachala blyszczaca, ciemnoniebieska oponcza, po ktorej powierzchni porozrzucano haftowane motywy srebrnego klucza. Odbijaly one swiatlo we wszystkich kierunkach. Zjawa przez chwile machala nia tam i z powrotem, po czym predko zalozyla ja Sabriel przez glowe i wprawnym ruchem udrapowala calosc. Dziewczyna przesunela dlonia po jedwabnej powierzchni tkaniny i ukradkiem sprobowala naderwac rog, lecz mimo swej pozornej zwiewnosci, oponcza nie dala sie podrzec. Przyszla wreszcie kolej na pas z mieczem i mieszki z dzwonkami. Przyniosly je zjawy, lecz nawet nie probowaly ich nalozyc. Sabriel sama je dopasowala. Poczula znowu znajomy ciezar przewieszonych przez piers dzwonkow i balansujacego na biodrze miecza. Obrocila sie do lustra i spojrzala na swe odbicie, zadowolona, ale i zaniepokojona tym, co zobaczyla. Wygladala na kogos znajacego sie na rzeczy, zawodowca, podroznika, ktory potrafi zadbac o siebie. Jednoczesnie wygladala mniej jak ktos nazywany Sabriel, a bardziej jak typowy Abhorsen, wypelniajacy swa misje. Patrzylaby dluzej, lecz zjawy szarpnely ja za rekaw i skierowaly jej uwage na lozko. Lezal na nim otwarty skorzany plecak, a Sabriel przygladala sie, jak pakuja do niego jej stare ubrania, w tym nieprzemakalna kurte po ojcu, zapasowa bielizne, tunike i spodnie, suszona wolowine i suchary, butle z woda i kilka skorzanych mieszkow wypelnionych przydatnymi przedmiotami. Kazdy z nich byl pieczolowicie otwierany i pokazywano jego zawartosc: luneta, zapalki z siarka, zapalarka z mechanizmem zegarowym, ziola lecznicze, haczyki i linka do wedki, zestaw do szycia i wiele innych niezbednych rzeczy. Trzy ksiegi z biblioteki oraz mapa powedrowaly do kieszonek nieprzemakalnej kurty i umieszczone zostaly w zewnetrznej kieszeni plecaka. Zalozywszy go, Sabriel wykonala kilka prostych cwiczen i poczula ulge, stwierdzajac, ze zbroja nie krepuje jej ruchow i prawie w ogole ich nie ogranicza, choc plecak byl ostatnia rzecza, ktora chcialaby miec na sobie podczas walki. Byla nawet w stanie dotknac palcow u nog, co uczynila zreszta pare razy, zanim sie wyprostowala, by podziekowac zjawom. Ale juz ich nie bylo. W zamian zjawil sie Mogget, kroczac tajemniczo w jej strone ze srodka pokoju. -A wiec jestem gotowa - powiedziala Sabriel. Mogget nie odpowiedzial, lecz usiadl u jej stop i wykonal ruch, ktory wygladal, jakby zrobilo mu sie niedobrze. Sabriel odsunela sie z obrzydzeniem, ale zamarla widzac, ze z pyszczka Moggeta wypada jakis maly metalowy przedmiot i odbija sie od podlogi. -Prawie zapomnialem - rzekl Mogget. - Bedzie ci potrzebny, skoro ide z toba. -Co to jest? - zapytala Sabriel, schylajac sie, by podniesc maly srebrny pierscien z rubinem, wprawionym miedzy dwie lapki wyrastajace z obraczki. -Dowiesz sie, jesli bedziesz musiala go uzyc - odparl enigmatycznie Mogget - wloz go na palec. Sabriel przyjrzala sie uwaznie pierscieniowi, trzymajac go miedzy dwoma palcami i obracajac lekko w strone swiatla. W dotyku i w wygladzie byl calkiem zwyczajny. Nie mial na sobie zadnych znakow Kodeksu ani na kamieniu, ani na obraczce. Nic z niego nie promieniowalo, nie otaczala go zadna aura. Wlozyla go na palec. Kiedy go przesuwala po palcu, sprawial wrazenie zimnego, a potem goracego, i wtedy poczula, ze spada, spada w nieskonczonosc, w pustke, ktora nie ma poczatku ani konca. Wszystko przepadlo, wszelkie swiatlo, wszelka materia. Nagle wybuchly wokol niej znaki Kodeksu i poczula, jak chwytaja ja mocno i zatrzymuja ten ped w nicosc, przyspieszaja powrot do wlasnego ciala, powrot do swiata Zycia i Smierci. -Wolna Magia - powiedziala Sabriel, spogladajac na polyskujacy na jej palcu pierscien. - Wolna Magia polaczona z Kodeksem. Nie rozumiem. -Dowiesz sie, jesli bedziesz musiala go uzyc - powtorzyl Mogget w taki sposob, jakby to byla jakas lekcja do wykucia na pamiec. Potem dodal normalnym tonem: - Do tego czasu sie nie martw. Chodz, Papierowe Skrzydlo jest gotowe. rozdzial jedenasty Papierowe Skrzydlo spoczywalo na napredce skleconym podescie ze swiezych sosnowych desek, chwiejac sie nad wschodnim murem. Przy machinie tloczylo sie szesc zjaw, ktore szykowaly ja do lotu. Wchodzac po stopniach, Sabriel spojrzala na Skrzydlo i zaczelo w niej narastac jakies nieprzyjemne uczucie. Spodziewala sie czegos zblizonego do samolotu, coraz bardziej powszechnego w Ancelstierre, jak na przyklad dwuplatowiec, ktory wystepowal w pokazach akrobatycznych na ostatnich Dniach Otwartych Wyverley College. Cos, co mialoby dwa skrzydla, osprzet i smiglo - choc zakladala, ze wyposazono go w silnik napedzany nie mechanicznie, lecz magicznie. Papierowe Skrzydlo w niczym jednak nie przypominalo samolotow z Ancelstierre. Najbardziej bylo podobne do czolna, do ktorego przyczepiono skrzydla i ogon jastrzebia. Kadlub zwezal sie spiczasto po obu koncach, a posrodku wydrazono otwor na kokpit. Po bokach wyrastaly dlugie skrzydla, ktore nie wygladaly zbyt solidnie. Takze ogon w ksztalcie klina nie budzil wiekszego zaufania. Sabriel rozczarowala sie co do reszty, kiedy wspiela sie po ostatnich schodkach. Jasne bylo teraz, jakiego materialu uzyto do skonstruowania machiny, tak jak jasna stala sie jej nazwa - calosc zrobiono z wielu arkuszy papieru, polaczonych ze soba czyms w rodzaju laminatu. Pomalowana na bladoniebieski kolor, ozdobiona srebrnym szlakiem wokol kadluba i srebrnymi paskami wzdluz skrzydel i ogona, wygladala przeslicznie i bardzo dekoracyjnie, bynajmniej nie sprawiala jednak wrazenia, ze moze uniesc sie w powietrzu. Tylko zolte sokole oczy, wymalowane na ostro zakonczonym dziobie, pozwalaly przypuszczac, ze jak ptak poszybuje w gore. Raz jeszcze Sabriel popatrzyla na Papierowe Skrzydlo, potem przesunela wzrok na wodospad. Wygladal teraz jeszcze bardziej przerazajaco niz zwykle, wezbral bowiem po powodzi. Wyrzucal w powietrze kipiaca piane na setki jardow ponad krawedz, Papierowe Skrzydlo bedzie wiec musialo przeleciec przez te huczaca mgle, zanim dotrze do otwartych przestrzeni nieba. Sabriel nawet nie wiedziala, czy jest impregnowane. -Jak czesto... to... ono... wczesniej latalo? - zapytala nerwowo. Pogodzila sie w myslach z faktem, ze wkrotce zasiadzie w tej machinie i wystartuje w kierunku rozszalalej wody, lecz instynkt samozachowawczy oraz stan zoladka podpowiadaly jej, ze lepiej by bylo kurczowo trzymac sie ladu. -Wiele razy - odparl Mogget, przeskakujac razno z podestu do kokpitu. Jeszcze przez chwile rozbrzmiewal tam jego glos, az wydrapal sie na gore i oparl swa kosmata kocia twarz o obramowanie. - Jedna z Abhorsenow, ktora je zbudowala, poleciala pewnego razu nad morze i z powrotem w ciagu jednego popoludnia. Ale potrafila kontrolowac pogode i mogla wywolac wiatr. Nie sadze, zebys... -Nie - ubiegla go Sabriel, ktora uprzytomnila sobie kolejna luke w swym wyksztalceniu. Slyszala, ze magia sterowania wiatrem polegala glownie na wygwizdywaniu pewnych znakow Kodeksu, na tym jednak konczyla sie jej znajomosc rzeczy. - Nie, nie umiem. -Hm - ciagnal Mogget po chwili namyslu - Papierowe Skrzydlo zna pewne podstawowe zaklecia, ktore pozwalaja sie unosic na wietrze. Musisz je jednak wygwizdac. Zakladam, ze umiesz gwizdac? Sabriel puscila to pytanie mimo uszu. Wszyscy nekromanci musieli byc muzykalni, umiec gwizdac, mruczec melodie, spiewac. Gdyby zostali znienacka schwytani w Smierci, nie majac przy sobie dzwonkow lub innych magicznych rekwizytow, te ich umiejetnosci byly ostatnia deska ratunku. Przyszla zjawa i pomogla jej oswobodzic sie z plecaka, potem zabrala go i skrzetnie upchnela z tylu kokpitu. Inna ujela Sabriel za ramie i skierowala ja do czegos, co okazalo sie rodzajem skorzanego hamaka, rozciagnietego w poprzek kokpitu - bylo to bez watpienia siedzenie pilota. Mimo ze nie wygladalo na bardzo bezpieczne, Sabriel zmusila sama siebie, by sie na nie wdrapac, oddawszy wczesniej jeszcze innej zjawie swoj schowany do pochwy miecz. O dziwo, nie przebila stopami laminowanej papierowej podlogi. Material, z ktorego zbudowano machine, wydawal sie nawet dosc solidny, co napawalo pewna otucha, zas siedzenie pilota, jesli chwile sie na nim powiercic, pokolysac i dopasowac, bylo bardzo wygodne. Miecz i pochwe wsunieto do specjalnego pojemnika u boku Sabriel. Mogget zajal miejsce na paskach, ktorymi umocowano plecak, siedzenie bowiem pozwalalo sie odchylic do tylu, tak ze mozna sie bylo niemal polozyc. Z nowej wysokosci, na jakiej znalazl sie jej wzrok, Sabriel spostrzegla male owalne lusterko ze srebrzonego szkla, przymocowane tuz pod obramowaniem kokpitu. Rozblyskiwalo w promieniach poznego popoludniowego slonca i poczula, jak drga w nim Magia Kodeksu. Cos, co emanowalo z lusterka, sklonilo ja do chuchniecia na jego tafle, az szklo zaparowalo sie od jej goracego oddechu. Przez moment pozostalo zamglone, po czym powoli pojawil sie na nim znak Kodeksu, jakby po niewyraznej powierzchni rysowal go jakis upiorny palec. Sabriel chlonela znak, starajac sie pojac jego cel i wywolywane skutki. Uprzedzil ja, ze zaraz nastapia dalsze: takie, ktore zwiekszaly moc wiatrow wznoszacych, ktore pomagaly w pospiechu schodzic w dol i ktore przywolywaly wiatry ze wszystkich stron swiata. Dla Papierowego Skrzydla istnialy rowniez inne znaki, a kiedy Sabriel je sobie przyswajala, ujrzala, ze cala machine wysciela Magia Kodeksu i przesyca ja zakleciami. Jedna z Abhorsenow, ktora go zbudowala, musiala sie dlugo trudzic i wlozyc wiele serca w to, by stworzyc cos, co by przypominalo bardziej magicznego ptaka niz samolot. Mijal czas i ostatni znak sie rozplynal. Lusterko na powrot stalo sie czysta tafla srebrzonego szkla, polyskujaca w sloncu. Sabriel siadla w milczeniu i utrwalala w pamieci znaki Kodeksu, nie mogac sie nadziwic potedze i zrecznosci, z jaka uczyniono Papierowe Skrzydlo, i rozmyslajac o nadzwyczajnej metodzie uczenia. Byc moze pewnego dnia rowniez i ona nabierze takiej bieglosci, ze stworzy cos podobnego. -Kim byla dla mnie Abhorsen, ktora to zbudowala? - spytala Sabriel. -Kuzynka - zamruczal jej do ucha Mogget. - Kuzynka twej prapraprapraprababki. Ostatnia z tej linii. Nie miala dzieci. Moze jej dzieckiem bylo Papierowe Skrzydlo, pomyslala Sabriel, przesuwajac dlonia po wygladzonej powierzchni kadluba i czujac, jak znaki Kodeksu czaja sie w tworzywie. Jej samopoczucie przed czekajacym ich lotem uleglo znacznej poprawie. -Najlepiej bedzie, jak sie pospieszymy - kontynuowal Mogget. - Niedlugo zrobi sie ciemno, wczesniej niz zwykle. Czy zapamietalas znaki? -Tak - odparla z przekonaniem Sabriel. Odwrocila sie do zjaw, ktore stanely w rzadku za skrzydlami machiny, umocowujac Papierowe Skrzydlo az do czasu, gdy mialo zostac wypuszczone w niebo. Sabriel zastanawiala sie, ile razy wykonywaly te obowiazki i dla ilu Abhorsenow. -Dziekuje - powiedziala im - za wszelka troske i dobroc. Zegnajcie. Mowiac to, usadowila sie z powrotem w hamaku, chwycila rekoma obramowanie kokpitu i zagwizdala nuty dla wiatru wznoszacego, wyobrazajac sobie jednoczesnie w myslach ciag odpowiednich znakow Kodeksu i pozwalajac, by wyplywaly jej z gardla, na wargi i w powietrze. Jej gwizd mial czyste i wlasciwe brzmienie, zerwal sie wiec odpowiedni wiatr, wzmagajac sie wraz z wydechem Sabriel. Biorac nowy oddech, przeszla na radosna, wesola melodyjke, jak rozkoszujacy sie swym lotem ptak, a znaki Kodeksu plynely strumieniem z jej sciagnietych razem warg wprost do samego Papierowego Skrzydla. Na dzwiek gwizdu niebieska i srebrna farba zdawaly sie ozywac, tanczyc po kadlubie, przeslizgiwac w poprzek skrzydel jak polyskujace, lsniace upierzenie. Caly samolot trzasl sie i drzal, stal sie nagle elastyczny i gotow do rozpoczecia lotu. Radosny ptasi spiew konczyl sie pojedyncza, dluga i czysta nuta oraz znakiem Kodeksu, ktory blyszczal jak slonce. Zatanczyl az na dziobie Papierowego Skrzydla i wsiakl w laminat. Sekunde pozniej zamrugaly zolte oczy, zaplonely dzikoscia i duma, a potem zwrocily sie w strone nieba. Zjawy mialy teraz rece pelne roboty, usilujac przytrzymac Papierowe Skrzydlo na ziemi, lecz wiatr wznoszacy wzmagal sie coraz bardziej, szarpiac za srebrno-niebieskie upierzenie. Sabriel poczula, jak Papierowe Skrzydlo napina sie i prezy, jaka wielka sile skrywa w skrzydlach, jak wzbiera w nim radosc z ostatniej chwili, gdy wolnosc jest juz pewna. -Pusccie! - zawolala, i zjawy posluchaly, a Papierowe Skrzydlo podskoczylo w gore wprost w objecia wiatru i lecialo coraz dalej i wyzej, rozbryzgujac piane wodospadu, jakby byla zaledwie przelotnym wiosennym deszczykiem. Pofrunelo ponad szeroka dolina w otwarte niebo. Tysiac stop - a moze wiecej - nad dolina bylo zimno i cicho. Papierowe Skrzydlo z latwoscia wzbijalo sie w powietrze, popychane silnym wiatrem z tylu. Poza kilkoma drobnymi obloczkami niebo bylo czyste. Sabriel odchylila sie w swym siedzeniu pilota i odpoczywala, po raz kolejny przebiegajac myslami wyuczone znaki Kodeksu. Upewniala sie, ze odpowiednio je zaszufladkowala. Czula sie wolna i w pewien sposob oczyszczona, jakby niebezpieczenstwa, o ktore sie otarla w ciagu ostatnich kilku dni, byly brudem, ktory zmyl wiatr. -Skrec bardziej na polnoc - rozlegl sie nagle tuz za nia glos Moggeta, przerywajac jej blogi nastroj. - Pamietasz mape? -Tak - odparla Sabriel. - Czy lecimy wzdluz rzeki? Nazywa sie Ratterlin, prawda? Na ogol plynie w kierunku polnocno-wschodnim. Mogget nie odpowiedzial od razu, choc Sabriel slyszala tuz obok siebie jego mruczacy oddech. Wydawalo sie, ze nad czyms mysli. W koncu rzekl: -Czemu nie? Rownie dobrze mozemy sie nia kierowac i doleciec do morza. Ratterlin rozwidla sie tam w delte, wiec bez trudu znajdziemy jakas wyspe, na ktorej przenocujemy. -A moze by tak leciec bez przerwy? - spytala ochoczo Sabriel. - Gdybym wezwala najsilniejsze wiatry, moglibysmy dotrzec do Belisaere przed jutrzejszym wieczorem. -Papierowe Skrzydlo nie lubi latac w nocy - wyjasnil krotko Mogget. - Nie mowiac juz o tym, ze prawie na pewno stracilabys panowanie nad silniejszymi wiatrami. To o wiele trudniejsze, niz sie wydaje na poczatku. Poza tym samo Papierowe Skrzydlo za bardzo rzuca sie w oczy. Czy brak ci zdrowego rozsadku, Abhorsen? -Mow do mnie Sabriel - przykazala krotko dziewczyna. - Abhorsen to moj ojciec. -Jak sobie zyczysz, o pani - powiedzial Mogget. Slowo "pani" zabrzmialo wyjatkowo zlosliwie. Nastepna godzina minela w wojowniczym milczeniu, lecz jesli chodzi o Sabriel, predko zapomniala o gniewie, cieszac sie nowoscia, ktora byl dla niej lot. Upajala sie mozliwoscia ogladania swiata z tej perspektywy: pola i lasy jak pozszywane ze soba kawalki roznokolorowego materialu, ciemny pas rzeki, rozrzucone gdzieniegdzie domostwa. Wszystko bylo bardzo male i widziane z gory wydawalo sie wrecz doskonale. Potem slonce zaczelo sie obnizac i choc jego gasnacy blask, ktory zalewal czerwienia horyzont, sprawial, ze widoki staly sie jeszcze bardziej urokliwe, Sabriel wiedziala, ze Papierowe Skrzydlo pragnie podejsc do ladowania. Czula, jak zolte oczy skupiaja sie nie na blekitnym niebie, lecz na zielonej ziemi. Gdy cienie wydluzyly sie, Sabriel zapragnela tego samego, co machina i zaczela spogladac w tym samym kierunku. Rzeka rozdzielala sie juz na miliardy strumykow i rzeczulek, ktore tworzyly podmokla delte Ratterlin, w oddali zas Sabriel dostrzegla ciemny ogrom morza. W delcie bylo wiele wysp, z ktorych czesc zajmowala obszar rowny boisku futbolowemu, porosniety drzewami i krzakami, czesc zas byla blotnista i waska na rozpietosc dwoch wyciagnietych ramion. Sabriel wybrala oddalona o pare mil wysepke sredniej wielkosci, w ksztalcie rombu, raczej plaska i pokryta niska zoltawa trawa. Zagwizdala, by zmniejszyc moc wiatru. Stopniowo slabl, a Papierowe Skrzydlo zaczelo obnizac lot, niekiedy popychane w te lub tamta strone, czy to wskutek kontroli, ktora Sabriel sprawowala nad wiatrem, czy to z powodu przekrzywienia sie jego wlasnego skrzydla. Zarowno zolte oczy machiny, jak i ciemnobrazowe oczy Sabriel utkwione byly w ziemi. Tylko Mogget, jak to Mogget, patrzyl w tyl i w gore. Mimo to nie zobaczyl przesladowczyn, dopoki nie zjawily sie one znienacka, krazac wokol slonca, zdazyl wiec ostrzec Sabriel glosnym miauczeniem doslownie na pare sekund wczesniej. To wystarczylo, by zdazyla sie obrocic i ujrzec setki predko poruszajacych sie sylwetek, ktore pikowaly wprost na nich. Instynktownie utworzyla w myslach znaki Kodeksu i wydela wargi do gwizdu, ktory mial wzmoc sile wiatru wznoszacego, a nastepnie skrecila na polnoc. -Krwawe wrony! - syknal Mogget, gdy lopoczace stworzenia zwolnily, krazac teraz wokol swej nagle ozywionej ofiary. -Tak! - krzyknela Sabriel, choc nie wiedziala, dlaczego sie do niego odezwala. Jej uwage pochlanialy ptaki. Usilowala ocenic, czy odetna im droge, czy tez nie. Czula, ze wiatr sprawdza, jakie sa granice jej umiejetnosci, co przepowiedzial jej Mogget. Dalsze poganianie wiatru moglo miec nieprzyjemne konsekwencje. Czula jednak rowniez obecnosc krwawych wron, mieszanine Smierci i Wolnej Magii, ktora tchnela zycie w ich przegnile, szkieletowe formy. Krwawe wrony nie sa w stanie dlugo przetrwac na sloncu i wietrze, musiano je wiec spreparowac poprzedniego wieczora. Jakis nekromanta schwytal calkiem zwyczajne wrony, zabil je z zachowaniem calego rytualu i wsaczyl w ich ciala zlamanego, rozkawalkowanego ducha zmarlej osoby: kobiety lub mezczyzny. Teraz byly one ptakami - scierwami, kierowanymi przez jakis rozum, moze nawet niezbyt bystry. Lecialy dzieki mocy Wolnej Magii, zabijaly zas, wykonujac serie bezdusznych polecen. Chociaz Sabriel bezzwlocznie zawezwala wiatr, stado nadal nadciagalo z ogromna predkoscia. Pikowaly z duzej wysokosci, nie zwalniajac, a wiatr zwiewal piora i przegnile mieso z ich splecionych zakleciem kosci. Przez moment Sabriel brala pod uwage nagly zwrot Papierowym Skrzydlem i lot w sam srodek potwornej chmary wron. Stalaby sie zbrojnym w miecz i dzwonki aniolem zemsty. Lecz ptakow bylo po prostu zbyt wiele, by z nimi walczyc, zwlaszcza z rozpedzonego samolotu, unoszacego sie pareset stop ponad ziemia. Jedno nadgorliwe pchniecie mieczem oznaczaloby zgube i runiecie w dol - o ile krwawe wrony nie zabilyby Sabriel w locie. -Musze zawezwac silniejszy wiatr! - wrzasnela do Moggeta, ktory siedzial teraz ze zjezona sierscia na jej plecaku i prowokowal ptaki przerazliwym miauczeniem. Byly juz bardzo blisko, lecac w niesamowitym regularnym szyku w dwoch dlugich szeregach, przypominajacych wyciagniete ramiona, ktore mialy schwytac Papierowe Skrzydlo i stracic je z nieba. Po blyskawicznym pikowaniu w dol niewiele ocalalo z ich niegdys czarnego upierzenia. W ostatnich promieniach slonca przeswitywaly biale kosci wron, jednak ich ostre dzioby nadal lsnily gleboka czernia. Sabriel widziala, jak w ich pustych oczodolach tlily sie na czerwono resztki pokawalkowanego ducha Zmarlego. Mogget nie odpowiedzial. Byc moze nawet nie slyszal, bowiem glos Sabriel zagluszala jego miauczenie i krakanie krwawych wron, przedziwny, gluchy dzwiek, tak martwy, jak ich ciala. Ptakom zostalo juz tylko pare jardow, by zaatakowac. Przez sekunde, wpadajac w panike, Sabriel poczula, ze bardzo wyschly jej wargi, tak ze nie da rady ich wydac, lecz kiedy je zwilzyla, zabrzmial powolny i nieregularny gwizd. Niezgrabnie i z trudem zjawialy sie w jej glowie znaki Kodeksu, jakby probowala toczyc duzy ciezar na za malych rolkach - az w koncu, kiedy zdobyla sie na ostatni wysilek, znaki wplotly sie w nuty wygwizdywanej melodii. Wezwany wiatr, inaczej niz poprzednio, nie wzmagal sie stopniowo, lecz runal nagle, z wielka sila. Wyl z tylu samolotu, z przerazajaca gwaltownoscia unosil Papierowe Skrzydlo i pchal je do przodu, niczym potezna fala, ktora miota watla lodka. Lecieli tak predko, ze Sabriel ledwo byla w stanie zobaczyc rozposcierajacy sie ponizej lad, a poszczegolne wyspy zlaly sie w jedno. Zacisnawszy dla ochrony oczy w waskie szparki, krecila szyja, a wiatr smagal jej twarz, jakby wymierzajac zlosliwie policzek. Scigajace ich wrony byly juz rozrzucone po niebie. Nie lecialy w zadnym szyku i wygladaly jak male, czarne plamki na tle szkarlatnowrzosowego zachodu slonca. Na prozno trzepotaly skrzydlami, probujac znowu leciec w stadzie, lecz Papierowe Skrzydlo wyprzedzilo je o mile albo i wiecej. Nie mialy szans, by je dogonic. Sabriel westchnela z ulga, tymczasem pojawily sie jednak nowe powody do niepokoju. Wiatr niosl ich z tak zastraszajaca predkoscia, ze zrobili zwrot na polnoc, dokad wcale nie zamierzali leciec. Kiedy Sabriel ujrzala pierwsze mrugajace na niebie gwiazdy, zorientowala sie, ze zmierzaja w strone Klamry. Przywolanie znowu znakow Kodeksu i zagwizdanie zaklecia, ktore lagodzilo sile wiatru i kierowalo machine na wschod, wymagalo od Sabriel sporego wysilku, lecz choc udalo jej sie to wykonac, zaklecie nie poskutkowalo. Zerwal sie jeszcze silniejszy wiatr, ktory szarpnal samolotem, tak ze pomknal on, przechylajac sie na boki, w strone polnocy, prosto na Klamre. Sabriel przykucnela w kokpicie, a z jej oczu plynely strumienie lez. Cala sila woli probowala narzucic wiatrowi moc znakow Kodeksu. Nawet ona slyszala, ze gwizd jest wyjatkowo slaby. Znaki Kodeksu calkiem ginely posrod wichury. Sabriel zdala sobie sprawe, ze zupelnie stracila panowanie nad sytuacja. Wydawalo sie, ze zaklecie przynosi skutek odwrotny do zamierzonego, gdyz wiatr rozszalal sie, porywajac Papierowe Skrzydlo w ogromna spirale. Samolot wirowal jak pilka, ktora przerzucaja sie stojacy w kregu olbrzymi, a kazdy z nich jest wyzszy od poprzedniego. Sabriel dostala zawrotow glowy, zrobilo sie jej jeszcze zimniej, a oddech stal sie szybki i plytki. Probowala oddychac resztkami powietrza, by w ogole przezyc. Znowu usilowala uspokoic wiatry, lecz nie mogla zlapac tchu, by zagwizdac. Znaki Kodeksu wymykaly sie jej z glowy. Byla w stanie jedynie trzymac sie kurczowo pasow siedzenia, a Papierowe Skrzydlo robilo, co moglo, walczac z burza. Wtem, bez zadnego uprzedzenia, wiatr przestal szalec. Zaczal gwaltownie opadac, a wraz z nim spadalo Papierowe Skrzydlo. Sabriel poleciala w gore, pasy nagle sie naprezyly, a Mogget tak mocno uczepil sie plecaka, by utrzymac sie we wnetrzu samolotu, ze prawie przedarl go pazurami. Dramatyczna zmiana sytuacji dodala Sabriel energii. Wyczerpanie zniklo, wiec znow podjela proby, by gwizdem przywolac wiatr wznoszacy, lecz to rowniez przekraczalo jej mozliwosci. Samolot spadal na oslep i nie byl w stanie sie zatrzymac. Jego dziob przechylal sie coraz bardziej, az pikowal prawie calkiem pionowo, niczym mlot, ktory ma opasc wprost na kowadlo. Czekala ich dluga droga w dol. Sabriel raz krzyknela, po czym sprobowala uzyc troche swej wywolanej strachem sily, by opanowac Papierowe Skrzydlo. Lecz znaki przeplywaly przez melodie gwizdu, nie dajac zadnego rezultatu, z wyjatkiem zlotej iskry, ktora na krotko oswietlila biala, zastygla na wietrze twarz Sabriel. Slonce juz zaszlo, a ciemna masa ladu pod nimi az za bardzo przypominala szara rzeke Smierci, w ktora juz za pare niedlugich minut wejda ich duchy i nigdy nie powroca do cieplego swiatla Zycia. -Rozluznij mi obroze - zamiauczal Mogget przy uchu Sabriel, po czym poczula cos dziwnego: pazury zaglebiajace sie w zbroje, gdy wygramolil sie jej na kolana. - Rozluznij mi obroze! Sabriel spojrzala na niego, na ziemie, na obroze. Ogarnelo ja oszolomienie, brakowalo jej tlenu i zdolnosci do podjecia decyzji. Obroza stanowila czesc pradawnych wiezow, byla straznikiem jakiejs straszliwej mocy. Takich wiezow uzywalo sie tylko po to, by opanowac niewyrazalne zlo lub nieokielznane sily. -Zaufaj mi! - zawyl Mogget. - Rozluznij obroze i pamietaj o pierscieniu! Sabriel przelknela sline, zamknela oczy, zaczela manipulowac przy obrozy i modlic sie, by to, co robila, okazalo sie sluszne. Wybacz mi, ojcze, pomyslala, nie zwracala sie jednak tylko do ojca, lecz do wszystkich Abhorsenow, ktorzy byli przed nia - zwlaszcza do tego, ktory dawno temu stworzyl te obroze. Po jej rozpieciu poczula, o dziwo, tylko mrowienie, mimo ze zaklecie bylo tak stare. Potem zdjela ja, a obroza stala sie nagle ciezka jak olowiana lina lub kula na lancuchu. Sabriel prawie ja upuscila, ale ta zrobila sie wtedy znow lekka, a potem niematerialna. Gdy dziewczyna otworzyla oczy, okazalo sie, ze obroza po prostu rozplynela sie. Mogget siedzial nieruchomo na jej kolanach. Nie bylo w nim widac zadnych zmian, lecz nagle zaczal sie jarzyc jakims wewnetrznym swiatlem i powiekszac, az rozmazaly sie jego kontury, a swiatlo wciaz roslo. Po kilku sekundach juz nic nie zostalo z postaci kota, tylko jakis lsniacy ksztalt, ktory oslepial blaskiem. Wydawalo sie przez chwile, ze sie zawahal: Sabriel wyczula, ze miota sie miedzy skierowana w jej strone agresja a jakas wewnetrzna sila. Niemal przybral z powrotem forme kota, lecz rozpadl sie nagle na cztery snopy iskrzacego sie biela swiatla. Jeden wystrzelil w przod, drugi w tyl, dwa zas poszybowaly w strone skrzydel. Wowczas cale Papierowe Skrzydlo rozjasnilo sie ostrym, jaskrawym blaskiem. Przestalo tez tak raptownie spadac i przyjelo pozycje pozioma. Sabriel zostala gwaltownie wyrzucona do przodu. Mimo ze cialo przytrzymywaly pasy, omal nie uderzyla nosem w posrebrzane lusterko. Nadwerezyla tez miesnie szyi, usilujac bezskutecznie utrzymac glowe. Chociaz sytuacja ulegla poprawie, spadali dalej. Sabriel zalozyla rece na straszliwie obolalym karku. Zobaczyla, jak w oszalamiajacym tempie zbliza sie do nich ziemia, wypelniajac caly widnokrag. Znienacka pojawily sie pod nimi korony drzew, a przesycone dziwnym swiatlem Papierowe Skrzydlo przedzieralo sie przez gorne konary, co dawalo taki efekt, jakby po blaszanym dachu bebnil grad. Potem znowu spadali, az prawie musneli jakies wykarczowane pole, jednak samolot nadal poruszal sie zbyt szybko, by mogl wyladowac, nie ulegajac calkowitemu zniszczeniu. Mogget, lub to, czym sie stal, znowu zahamowal Papierowe Skrzydlo. Samolotem wstrzasnelo kilka razy, przez co Sabriel nabila sobie nowe guzy, jakby jeszcze miala ich za malo. Po raz pierwszy poczula niewiarygodna ulge, gdy zrozumiala, ze przezyja. Jeszcze jedno hamowanie, a Papierowe Skrzydlo znajdzie sie bezpiecznie na dole i wpadnie tylko w lekki poslizg na lace, na miekkiej, wysokiej trawie. Mogget zahamowal wiec, a Sabriel wiwatowala, gdy Papierowe Skrzydlo delikatnie spoczelo na trawie i sunelo, tak jak to sie dzieje w czasie doskonalego ladowania. Jej radosc przemienila sie jednak w okrzyk przerazenia, kiedy trawa rozstapila sie, ukazujac krawedz gigantycznej ciemnej czelusci, ktora znajdowala sie dokladnie na ich drodze. Papierowe Skrzydlo bylo juz teraz zbyt nisko, by wzniesc sie w powietrze, a poruszalo sie zbyt wolno, by przeslizgnac sie ponad otworem, ktory mial w przekroju co najmniej piecdziesiat jardow. Dotarlo wiec do jego brzegu, przechylilo sie i wirujac, runelo w dol. rozdzial dwunasty Sabriel powoli odzyskiwala przytomnosc, ale jej mozg dlugo nie mogl kierowac zmyslami. Pierwszy wrocil sluch, lecz uchwycila tylko swoj ciezki oddech i skrzypienie zbroi, gdy probowala usiasc. Przez chwile nie mogla odzyskac wzroku i wpadla w panike, ze jest niewidoma, lecz wtedy wrocila jej pamiec. Byla noc, a ona znajdowala sie na dnie jakiejs czelusci - wielkiego, okraglego szybu, czy studni skalnej, ktory albo powstal w naturalny sposob, albo ktos go wydrazyl w skale. Kiedy spadali, zdazyla spostrzec w przelocie, ze musial on miec przynajmniej piecdziesiat jardow w przekroju i byl gleboki na jakies sto. Swiatlo dnia rozswieciloby zapewne jego mroczne zakamarki, lecz blask gwiazd byl za slaby. Nastepnie, tuz po pamieci, wrocilo odczucie bolu. Tysiace potluczen, zadrapan i sincow, lecz zadnych powaznych obrazen. Sabriel poruszala palcami u rak i stop, napinala miesnie ramion, plecow i nog. Wszystko ja bolalo, ale funkcjonowalo normalnie. Do glowy naplynely mgliste wspomnienia ostatnich sekund przed tym, kiedy uderzyli o kamienne plyty. Mogget, czy tez jakas biala moc, ktora pomagala Papierowemu Skrzydlu zwolnic, zanim zderzylo sie z podlozem... lecz przeciez sam samolot nie musial sie rozbic, bo wcale tego nie pamietala. To wskutek wstrzasu, pomyslala, jakby jej to nie dotykalo, jakby stawiala diagnoze jakiejs obcej osobie. Kolejne mysli nasunely sie jej dopiero jakis czas pozniej, uzmyslowila wiec sobie, ze musiala znow zemdlec. Ocknawszy sie, tym razem poczula sie nieco razniej. Byla dziwnie ozywiona i to pomoglo jej otrzasnac sie z otepienia. Odpiela po omacku pasy i w tyle, za soba, poszukala plecaka. W jej obecnym stanie nie wchodzilo w rachube nawet proste zaklecie Kodeksu, ktore mogloby wywolac swiatlo, ale miala przeciez swiece, zapalki i zapalarke. W blysku zapalki Sabriel poczula, jak serce w niej zamiera. W malym, migotliwym kregu swiatla spostrzegla, ze ocalala tylko srodkowa czesc kokpitu Papierowego Skrzydla - reszta wygladala jak smetne, niebiesko-srebrne zwloki niegdys wspanialego dziela. Pod kokpitem lezaly porwane i zmiazdzone skrzydla, a kilka jardow dalej pogruchotany dziob. Jedno z dwojga oczu wpatrywalo sie w okragly fragment widocznego przez otwor szybu nieba, pozbawione bylo jednak jakichkolwiek oznak drapieznosci i zycia. Tylko zolta farba i laminowany papier. Sabriel tak sie zapatrzyla we wrak i ogarnal ja taki smutek i zal, ze w koncu sparzyla sie plomieniem w palec. Zapalila wiec nastepna zapalke, a potem swieczke. W ten sposob poszerzyl sie oswietlony obszar, zwiekszajac jej pole widzenia. Na duzym, plaskim terenie bylo jeszcze wiele rozrzuconych drobnych szczatkow Papierowego Skrzydla. Sabriel zmusila swoje posiniaczone cialo do wysilku i jeczac, podciagnela sie na zewnatrz kokpitu, by przyjrzec sie uwazniej miejscu, na ktorym wyladowali. Okazalo sie, ze plaskie podloze to dzielo rak ludzkich: wybrukowano je starannie plytami kamiennymi, miedzy ktorymi rosla trawa i pokrywal je mech, z cala pewnoscia wiec zrobiono to dosc dawno temu. Sabriel usiadla na chlodnych plytach, zastanawiajac sie, po co ktos wykonal taka prace na dnie kamiennej studni. To rozmyslanie stalo sie jakby zapaleniem zaplonu w jej zamroczonym umysle, sprawilo, ze zaczela tez zastanawiac sie nad innymi rzeczami. Gdzie na przyklad jest moc, ktora niegdys byla Moggetem? I co to naprawde bylo? Przypomniala sobie, ze nalezy pojsc po miecz i sprawdzic dzwonki. Owiniety turbanem helm przekrecil sie jej na glowie niemal tylem do przodu. Poprawila go powoli, czujac kazde nieznaczne poruszenie bardzo juz zesztywnialego karku. Umocowawszy pierwsza swieczke w stygnacej na bruku kaluzy wosku, wywlokla z wraku plecak i bron, po czym zapalila dwie nastepne. Jedna swieczke ustawila kolo juz plonacej, druga zas zabrala ze soba, by oswietlic sobie droge. Obeszla zniszczone Papierowe Skrzydlo, szukajac chocby sladu po Moggecie. Stojac przy oderwanym od calosci dziobie, dotknela delikatnie oczu machiny, zalujac, ze nie moze ich zamknac. -Przepraszam - szepnela. - Moze kiedys bede umiala zbudowac nowe Papierowe Skrzydlo. Powinno istniec kolejne, by nosic twe imie. -Sentymenty, Abhorsen? - zapytal jakis glos za jej plecami, ktoremu udalo sie zabrzmiec jak glos Moggeta, choc jednoczesnie mogl to byc ktos calkiem inny. Byl glosniejszy, ostrzejszy, mniej ludzki, a kazde slowo trzeszczalo jak obracajace sie pradnice, ktorych uzywala na lekcjach z przedmiotow scislych w Wyverley College. -Gdzie jestes? - spytala, odwracajac sie predko, Sabriel. Glos zdawal sie dochodzic z bliska, lecz w kregu rzucanego przez swieczki swiatla nie bylo nic widac. Podniosla nieco jedna z nich i przelozyla ja do lewej reki. -Tutaj - szydzil glos i Sabriel ujrzala, jak spod strzaskanego kadluba wystrzelaja swietliste plomienie bialego ognia, podpalajac laminat. W ciagu sekundy cale Papierowe Skrzydlo rozgorzalo zoltoczerwonymi plomieniami, ktore tanczyly pod warstwa gestego bialego dymu. Przeslonil on zupelnie to, co wylonilo sie spod rozbitego samolotu. Zaden z jej wykrywajacych Smierc zmyslow nawet nie drgnal, lecz Sabriel wyczuwala wechem Wolna Magie: jej gryzaca, nienaturalna won, ktora szarpala nerwy i wdzierala sie w zapach dymu. Wtedy znowu zobaczyla biale plomienie ognia. Wylewaly sie, schodzily razem, macily, stykaly ze soba - i ze stosu pogrzebowego Papierowego Skrzydla wyszla jakas oslepiajaca niebiesko-biala istota. Sabriel nie byla w stanie patrzec na nia wprost, musiala wiec oslonic oczy ramieniem. Katem oka zauwazyla cos, co mialo ludzka postac, bylo od niej wyzsze i chude, niemal zaglodzone. Nie mialo nog, a glowa i tulow balansowaly na slupie utworzonym przez jakas wirujaca moc. -Wolny, lecz za cene krwi - rzekla istota, podchodzac blizej. Znikl juz wszelki slad po glosie Moggeta, a w trzeszczacym i przypominajacym szczek karabinu tonie slychac bylo tylko grozbe. Sabriel nie miala zadnych watpliwosci, co oznacza cena krwi i kto ja zaplaci. Zbierajac resztki energii, przywolala w umysle trzy znaki Kodeksu i cisnela nimi w istote, wykrzykujac ich nazwy: -Anet! Calew! Ferhan! Znaki, wylatujace z jej reki, glowy i warg, staly sie srebrnymi ostrzami, ktore mknely przez powietrze predzej niz rzucony sztylet - i przeszyly lsniaca postac, najwyrazniej bez efektu. Istota zasmiala sie, a jej glos wznosil sie i opadal jak wycie obolalego psa, potem leniwie posunela sie do przodu, jakby niespiesznym ruchem dawala do zrozumienia, ze pozbycie sie Sabriel nie stanowi dla niej wiekszego problemu niz spalenie Papierowego Skrzydla. Dziewczyna wyciagnela miecz i wycofala sie, zdecydowana, by nie wpadac w panike, jak to bylo w przypadku starcia z Mordikantem. Odchylala glowe w przod i w tyl, zapomniawszy o bolacym karku. Sprawdzala teren za plecami i oznaczala pozycje przeciwnika. Rozwazala rozne mozliwosci. A gdyby tak uzyc jednego z dzwonkow - ale to oznaczaloby koniecznosc upuszczenia swieczki. Czy mogla liczyc na to, ze istota oswietli jej droge swym jaskrawym blaskiem? Jakby czytajac w jej myslach, stworzenie nagle pociemnialo, wsysajac mrok w swe wirujace cialo, podobnie jak gabka nasiaka atramentem. Za pare sekund Sabriel ledwo dostrzegala te straszliwa sylwetke, podswietlona od tylu pomaranczowym refleksem plonacego Papierowego Skrzydla. Probowala rozpaczliwie przypomniec sobie podstawowe wiadomosci o wytworach Wolnej Magii. Jej ojciec rzadko o nich mowil, a Magistrix Greenwood zaledwie przeslizgnela sie po tym temacie. Sabriel znala zaklecia narzucajace wiezy na dwa pomniejsze rodzaje wytworow Wolnej Magii, ale stojaca przed nia istota nie byla ani Margrue, ani Stilkenem. -Pomysl no, Abhorsen - smiala sie istota, znowu robiac krok do przodu. - Jaka szkoda, ze glowka nie pracuje jak nalezy. -Uratowales ja przed odpoczynkiem wiecznym - odparla ostroznie Sabriel. W koncu zahamowal Papierowe Skrzydlo, moze wiec kryje sie w nim jakies dobro, pozostalosc po Moggecie, trzeba je tylko wydobyc na wierzch. -Sentymenty - odpowiedzialo stworzenie, nadal posuwajac sie cicho przed siebie. Ponownie rozesmialo sie i znienacka wystrzelilo ramie przypominajace pnacze. Smignelo przez dzielaca go od Sabriel przestrzen, uderzajac ja w twarz. -Wspomnienie, teraz w czystej postaci - dodala istota, kiedy Sabriel podniosla sie, stajac chwiejnie na nogach po drugim z kolei ataku, machajac mieczem, by odparowac cios. Pomimo grozby srebrnych strzal zaklec, ostrzem mieczu z wyrytymi znakami Kodeksu udalo jej sie dotknac nadprzyrodzonego ciala stworzenia, lecz bez rezultatu, nie liczac tego, ze sama poczula bolesne szarpniecie. Krew ciekla jej z nosa i cieply, slonawy strumyczek szczypal spierzchniete od wiatru wargi. Probowala nie zwracac na to uwagi i spozytkowac bol nosa, prawdopodobnie zlamanego, by przywrocic umyslowi pelna sprawnosc. -Wspomnienia, tak, wiele wspomnien - ciagnela istota. Krazyla teraz wokol Sabriel, spychajac ja tam, skad obie przyszly, w strone gasnacych plomieni Papierowego Skrzydla. Wkrotce sie wypala i zapadnie calkowita ciemnosc, gdyz swieczka Sabriel byla teraz juz tylko brylka wosku, ktora, zapomniana, wypadla jej z dloni. -Tysiaclecia poddanstwa, Abhorsen. Bylem spetany podstepem, zdrada, zniewolony w obrzydliwym, raz na zawsze ustalonym cielesnym ksztalcie, lecz bedzie za to zaplata, powolna zaplata - z cala pewnoscia nie szybka! Podobne do wici roslinnej ramie smignelo tym razem nisko, starajac sie, by Sabriel sie o nie potknela, lecz przeskoczyla je i wyciagnela ostrze w gotowosci, kierujac je w piers stworzenia. Uchylilo sie jednak w bok, jakby tanczac, i wyciagnelo kolejne ramiona. Gdy Sabriel probowala odskoczyc, zlapalo ja i przyciagnelo do siebie. Uzbrojone w miecz ramie zamarlo, a wtedy stworzenie scisnelo ja jeszcze mocniej, az przysunela sie blisko do jego piersi. Twarz Sabriel znalazla sie na szerokosc palca od gotujacego sie, poruszajacego sie bez ustanku ciala. Zdawalo sie, ze milion malenkich owadow brzeczy za blona nieprzeniknionej ciemnosci. Inne ramie chwycilo tyl jej helmu, zmuszajac ja, by podniosla wzrok, az ujrzala dokladnie nad soba glowe istoty. Byla zbudowana wyjatkowo prosto: oczy niczym dwie studnie, glebokie doly bez widocznego dna, brak nosa, usta zas dzielily to upiorne oblicze na dwie czesci. Rozchylily sie lekko, ukazujac plonacy niebieskobialy blask, z ktorego na poczatku zbudowane bylo cialo tej istoty. Cala Magia Kodeksu wyparowala z glowy Sabriel. Miecz i dzwonki uwiezly, a nawet gdyby mogla zrobic z nich uzytek, nie wiedzialaby, co nalezy uczynic, walczac z istota, ktora nie byla Zmarla. Mimo to zrobila w myslach goraczkowy, blyskawiczny przeglad takich stworzen, dzielac je na rozmaite kategorie, jakby moglo jej to w czyms pomoc. Wlasnie wtedy jej zmeczony, wstrzasniety mozg przypomnial sobie o pierscieniu. Miala go w lewej dloni, a jego chlodne srebro spoczywalo na palcu wskazujacym. Nie wiedziala jednak, co powinna z nim zrobic, a istota juz schylala glowe w jej kierunku, wyciagajac niewiarygodnie dluga szyje, az nabrala ona wygladu glowy weza. Coraz szerzej otwierala usta, stajac sie jasniejsza. Pryskaly z niej rozzarzone do bialosci iskry, ktore spadaly na helm i twarz Sabriel, palac ubranie i parzac skore. Zostawialy malenkie blizny, jakby tatuaze. Pierscien na palcu obluzowal sie. Sabriel odruchowo zwinela dlon, lecz pierscien dalej powiekszal sie, zsuwal z palca, rosl, az nawet nie patrzac na niego Sabriel wiedziala, ze trzyma teraz srebrna obrecz, tak szeroka lub szersza nawet niz wysmukle ramie istoty. I nagle wiedziala juz, co ma zrobic, kiedy uslyszala: -Najpierw wylupic oko - rzekla istota, zionac takim goracem, ze jej oddech przypominal spadajace iskry. Palily one twarz Sabriel jak oparzenie sloneczne. Istota uchylala glowe na boki i coraz szerzej rozwierala szczeki, az zwichnela sobie zuchwe. Sabriel rzucila na nia ostatnie, uwazne spojrzenie, zacisnela mocno oczy, by uchronic sie przez razacym blaskiem, i starala sie zarzucic obrecz na jej szyje. Przez sekunde, gdy goraco doskwieralo jej jeszcze bardziej i poczula straszliwy palacy bol w oku, pomyslala, ze chybila. Potem wyrwano jej obrecz z reki i Sabriel poleciala w tyl, cisnieta jak plotka odrzucona przez rozzloszczonego rybaka. Wyladowawszy na chlodnych kamiennych plytach, otworzyla oczy. Bolalo ja lewe oko, zalane lzami, a gdy przez nie patrzyla, wszystko sie rozmazywalo - bylo za to sprawne i na swoim miejscu. Zauwazyla, ze udalo sie jej jednak zarzucic na stworzenie obrecz, ktora zsunela sie powoli po jego dlugiej, esowatej szyi. Pierscien znowu sie kurczyl, bez wzgledu na rozpaczliwe proby pozbycia sie go czynione przez istote. Miala ona teraz szesc lub siedem dloni, ktore wyrastaly wprost z ramion. Wily sie, usilujac wcisnac palce pod pierscien, lecz metal wyraznie szkodzil substancji, z ktorej byla zbudowana. Dlatego jej palce zwijaly sie i drgaly, nie mogac jednak utrzymac pierscienia dluzej niz przez sekunde. Odplywaly rowniez plamy ciemnosci, sciekajac po wirujacym, miotajacym sie slupie, ktory stanowil podstawe istoty. Zostawialy za soba jarzaca sie biel. Stworzenie nie ustawalo w walce z pierscieniem, jego jaskrawe, rozzarzone rece roztapialy sie i powstawaly na nowo, cialo skrecalo sie i obracalo, a nawet wierzgalo, probujac zrzucic z siebie pierscien niczym kon jezdzca. W koncu skapitulowalo i obrocilo sie w strone Sabriel, krzyczac i wydajac trzaski. Wyskoczyly z niego dwa dlugie ramiona, a z nich wyrosly szpony, siegajac w kierunku rozciagnietego na plytach ciala Sabriel. Istota wydrapala nimi glebokie bruzdy w kamieniu. Szpony skradaly sie jak sunace w strone ofiary pajaki - lecz zabraklo im niewiele wiecej niz jard. -Nie! - zawylo stworzenie, a jego cale skrecajace sie i zwijajace w spirale cialo runelo chwiejnie do przodu, wyciagajac zabojcze ramiona przed siebie. Znow nie dosiegnelo jej szponami, Sabriel bowiem udalo sie usunac, pelznac, obracajac sie i podciagajac z trudem na rekach. Wtedy srebrny pierscien ponownie sie skurczyl i z samego srodka plonacej bialym ogniem istoty wydobyl sie straszny krzyk udreki, wscieklosci i rozpaczy. Jej tulow wciagnal z powrotem rece, glowa opadla na ramiona i cale cialo zapadlo sie, stajac sie bezksztaltna plama jasniejacej bieli, posrodku ktorej widniala nadal sporych rozmiarow srebrna wstega z blyskajacym rubinem podobnym do kropli krwi. Sabriel wpatrywala sie w stworzenie, nie mogac oderwac od niego oczu, ani zdobyc sie na jakikolwiek wysilek. Nie byla nawet w stanie zatamowac krwi plynacej z nosa, ktora zalala jej juz pol twarzy i podbrodek, zasychajac na ustach. Caly czas wydawalo jej sie, ze jeszcze czegos nie dopelnila, ze cos jeszcze trzeba dokonczyc. Podpelzla nerwowo blizej i spostrzegla, ze na pierscieniu pojawily sie znaki Kodeksu, ktore mowily jej, co ma zrobic. Uklekla i mimo znuzenia zaczela obmacywac pas z dzwonkami. Saraneth ciazyl w dloniach, niemal ponad jej sily, zdolala go jednak wyciagnac. W skalnej studni zabrzmial jego gleboki, zniewalajacy ton, przeszywajac jarzaca sie, skuta srebrem biala mase. Pierscien zahuczal mu w odpowiedzi i skapnela z niego kropla srebra w ksztalcie gruszki, ktora po ostygnieciu stala sie miniaturowym Saranethem. W tym samym czasie pierscien zmienil barwe i konsystencje. Cale srebro pokryla warstwa czerwieni. Byl teraz matowy i zwyczajny. Przestal byc srebrnym pierscieniem, zmieniajac sie w czerwona skorzana obroze z miniaturowym srebrnym dzwoneczkiem. W czasie tych przeobrazen biala masa istoty zadrzala i znowu zajasniala tak razacym swiatlem, ze Sabriel przyslonila oczy. Gdy cienie zlaly sie w jedno, dziewczyna spojrzala ponownie i dostrzegla Moggeta, ktory siedzial w czerwonej obrozy ze skory i znowu wygladal, jakby mial za chwile zwymiotowac kule z wlosia. Ale to nie byla kula z wlosia, lecz znow srebrny pierscien, ktorego rubin odbijal wewnetrzne swiatlo Moggeta. Potoczyl sie do Sabriel, dzwieczac na kamiennych plytach. Podniosla go i wsunela z powrotem na palec. Zar Moggeta zgasl, a plonace Papierowe Skrzydlo bylo juz tylko slabym odblaskiem, stalo sie smutnym wspomnieniem i popiolem. Powrocila ciemnosc, otulajac Sabriel swym plaszczem, przykrywajac jej wszystkie urazy i leki. Siedziala w milczeniu, nie majac sily nawet myslec. Troche pozniej poczula, jak jej zlozone dlonie traca miekki koci nos i wilgotna od pyszczka Moggeta swieczka. -Dalej ci leci krew z nosa - rzekl znajomy przemadrzaly glos. - Zapal swieczke, zacisnij nos i przynies nam jakies koce do spania. Robi sie zimno. -Witaj znowu, Moggecie - szepnela Sabriel. rozdzial trzynasty Po przebudzeniu ani Sabriel, ani Mogget nie wspominali o wydarzeniach minionej nocy. Sabriel, obmywajac obficie woda z manierki porzadnie spuchniety nos, stwierdzila, ze nie ma szczegolnej checi rozpamietywac wczorajszego koszmaru, Mogget zas milczal przepraszajaco. Bez wzgledu na to, co stalo sie pozniej, gdy uwolnione zostalo jego alter ego, czymkolwiek ono bylo, ocalilo ich od nieuchronnej zaglady wsrod wichru. Tak jak sie spodziewala, brzask wpuscil do czelusci nieco swiatla, a po paru godzinach rozwidnilo sie na tyle, ze mogla czytac i widziec dosc wyraznie. Mimo to w odleglosci dwudziestu lub trzydziestu jardow wszystko tonelo w mroku. A przeciez cala ta gleboka studnia skalna nie byla wiele wieksza - miala w przekroju moze jakies sto jardow, nie zas piecdziesiat, jak szacowala, gdy spadali w dol. Cale dno zostalo wybrukowane, a posrodku znajdowal sie okragly odplyw. W nagich scianach skal wykuto wejscia do kilku tuneli - Sabriel zdawala sobie sprawe, ze w koncu bedzie zmuszona nimi pojsc, bo w pieczarze brakowalo wody. Nie zanosilo sie tez na deszcz. Bylo chlodno, lecz nie tak zimno jak na plaskowyzu w okolicy domu Abhorsena. Klimat lagodzil polozony niedaleko ocean i wysokosc, prawdopodobnie rowna poziomowi morza lub nawet ponizej, bo w swietle dziennym Sabriel zobaczyla, ze glebokosc studni wynosila co najmniej sto jardow. Na razie, kiedy u jej boku chlupala napelniona do polowy woda manierka, Sabriel z zadowoleniem oparla sie niedbale o swoj lekko nadpalony plecak i posmarowala since masciami ziolowymi, a na oparzenie sloneczne zaaplikowala oklad z cuchnacych lisci leczniczej rosliny. Kiedy zajela sie nosem, okazalo sie, ze dolega mu cos innego, niz sadzila. Nie zlamala go - straszyl jedynie swym wygladem, gdyz spuchl i zakrzepla na nim warstewka krwi, ktorej ze wzgledu na zbyt silny bol nie dalo sie zupelnie usunac. Po pelnej skrepowania ciszy trwajacej mniej wiecej godzine Mogget wyruszyl na przechadzke, by zbadac teren. Nie przyjal od Sabriel twardych ciastek i suszonego miesa na sniadanie. Spodziewala sie, ze Mogget znajdzie sobie moze w zamian szczura lub cos rownie apetycznego. Na razie odpowiadalo jej to, ze poszedl. Wspomnienie o bestii Wolnej Magii, ktora drzemala w tym malym, bialym kotku, budzilo w niej niepokoj. Kiedy jednak wzeszlo slonce, wygladajace jak niewielka tarcza otoczona obramowaniem skalnej czelusci, zaczela sie zastanawiac, dlaczego jeszcze nie wrocil. Wstala z trudem i pokustykala do tunelu, ktory wybral. Podpierala sie mieczem jak laska i cicho narzekala, gdy kazdy siniak dawal znac o sobie i wskazywal, gdzie sie znajduje. Kiedy zapalala swieczke przy wejsciu do tunelu, Mogget stanal za jej plecami. -Szukasz mnie? - miauknal jak niewiniatko. -A kogo? - zapytala Sabriel. - Znalazles cos? To znaczy cos przydatnego. Na przyklad wode. -Przydatnego? - medytowal Mogget, pocierajac podbrodkiem dwie wyciagniete przednie lapki. - Niewykluczone. Z pewnoscia cos ciekawego. Wode? Tak. -Jak daleko stad? - zapytala Sabriel, az za dobrze czujac, ze jej ruchliwosc ograniczaja stluczenia i since. - A co to znaczy "ciekawego"? Cos niebezpiecznego? -Niedaleko, idac tym tunelem - odrzekl Mogget, odpowiadajac na pierwsze pytanie. - Zeby tam dotrzec, trzeba pokonac pewne niebezpieczenstwo - pulapke i pare innych drobnych przeszkod. A czy jest to ciekawe, musisz sama zobaczyc, Abhorsen. -Sabriel - powiedziala automatycznie dziewczyna, probujac wybiec myslami do przodu. Odczuwala potrzebe odpoczynku przez przynajmniej dwa dni, lecz nie dluzej. Kazdy stracony dzien, ktory uplywal bez odnalezienia ciala jej ojca, moze oznaczac katastrofe. Po prostu musi go szybko odnalezc. Mordikant, Cienie Pomocnikow, krwawe wrony - teraz stalo sie jasne, ze wszystko to uknul zarowno przeciw ojcu, jak i corce jakis straszliwy wrog. Przeciwnik, ktory juz zdolal uwiezic ojca, musi byc zatem bardzo poteznym nekromanta lub jakas istota sposrod Wielkich Zmarlych. Moze ten Kerrigor... -Biore plecak - postanowila, czlapiac ciezko z powrotem. Mogget, jak kociatko, wchodzil jej pod nogi, biegajac wokol niej raz z przodu, raz z tylu. Pare razy prawie sie o niego potknela, ale zawsze udalo mu sie umknac. Sabriel przypisywala to nieodgadnionej kociej naturze i powstrzymywala sie od uwag. Tunel, tak jak obiecal Mogget, nie byl dlugi, a jego starannie wykonane schodki i zlobiona podloga ulatwialy przejscie. Jedyny wyjatek stanowil odcinek, na ktorym Sabriel musiala isc dokladnie sladem malego kota, przechodzac przez kamienie tak, by nie wpasc do sprytnie zamaskowanego dolu. Wiedziala, ze bez pomocy Moggeta na pewno by sie jej to nie udalo. Byly tam rowniez magiczne zaklecia ochronne. Stare, zlowrogie czary czyhaly niczym cmy w rogach tunelu. Mialy wyfrunac wprost na nia, osaczyc ja i zadlawic swa moca - lecz cos oslabialo ich dzialanie, wiec opadaly na miejsce. Kilkakrotnie Sabriel doznala jakiegos upiornego dotyku, jakby jakas reka wyciagala sie i ocierala o jej znak Kodeksu na czole. Prawie przy koncu tunelu ujrzala dwie zjawy straznikow, wtapiajace sie z powrotem w skale. W swietle swieczki blysnely jeszcze konce ich halabard, zanim i one nie zlaly sie z kamieniem. -Dokad idziemy? - wyszeptala nerwowo, gdy drzwi przed nimi powoli otworzyly sie ze skrzypieniem, choc nie bylo widac, co je pchnelo. -Do kolejnej studni skalnej - zakomunikowal Mogget, jakby bylo to oczywiste. - To wlasnie tam Pierwsza Krew... ach... - Zakrztusil sie, syknal i przeksztalcil koncowke zdania w nijakie stwierdzenie - to wlasnie tam jest tak ciekawie. -Co masz na mysli... - zaczela Sabriel, lecz umilkla, gdy przeszli przez drzwi. Jakies magiczne moce szarpaly ja za wlosy, rece, oponcze, rekojesc miecza. Futerko Moggeta stanelo deba, a jego obroza sama obrocila sie na szyi, az uwidocznily sie znaki Kodeksu. Ukladaly sie one w wiazace go zaklecie, jasniejac na skorzanym pasku tak wyraznie, ze mozna je bylo odczytac bez trudu. Znalezli sie teraz na otwartej przestrzeni, stojac na dnie kolejnej pieczary. Zapadal przedwczesny zmierzch, slonce bowiem obnizalo sie juz na horyzoncie ograniczonym obramowaniem skalnej studni. Ta pieczara byla znacznie szersza od poprzedniej - miala jakas mile w przekroju. Byla tez glebsza - mniej wiecej na szescset lub siedemset stop. Pomimo takich rozmiarow jej ogromna przestrzen szczelnie oddzielono od naplywajacego z gory powietrza lsniaca, cienka jak pajeczyna siatka, ktora zdawala sie zlewac ze skalna sciana na okolo jednej czwartej wysokosci ponizej otworu. Choc jej obecnosc zdradzaly promienie sloneczne, Sabriel musiala uzyc lunety, by przyjrzec sie dokladniej delikatnemu, zlozonemu z rombow azurowi siatki. Sprawiala wrazenie zwiewnej i nietrwalej, lecz widok kilku wyschnietych szczatkow ptakow, ktore w niej uwiezly, dowodzil, ze jest niezwykle wytrzymala. W samej pieczarze wegetowalo sporo roslin, ale nie bylo w nich nic szczegolnego - przewaznie skarlowaciale drzewa i powykrecane krzaki. Sabriel jednak nie zwracala uwagi na drzewa, gdyz miedzy kawalkami zmierzwionej zieleni znajdowaly sie tereny wybrukowane, a na kazdym z nich spoczywala lodz. Bylo tam czternascie jednomasztowych lodzi z odkrytym pokladem, ktorych czarne zagle lapaly nie istniejacy wiatr, a wiosla wysunely sie, by zmagac sie z wyimaginowana fala. Wciagnieto na nie liczne bandery i sztandary, ktore zwisaly luzno na tle masztu i takielunku, lecz Sabriel nie musiala ogladac wizerunku, gdy lopocza na wietrze, zeby pojac, jaki osobliwy ladunek przewoza te lodzie. Jak kazde dziecko z polozonej blisko Muru, polnocnej czesci Ancelstierre, slyszala o tym miejscu. Wokol tego dziwnego portu osnuto setki opowiesci o skarbach, przygodach i romansach. -Lodzie pogrzebowe - rzekla Sabriel. - Krolewskie lodzie. Kolejnym potwierdzeniem, ze ma racje, byly zaklecia nakladajace wiezy, wplecione w podloze z uklepanej ziemi, po ktorym powloczyla nogami, wchodzac do tunelu. Te zaklecia ostatecznej Smierci mogl tu umiescic jedynie jakis Abhorsen. Zaden nekromanta nigdy nie wskrzesi nikogo z pradawnych wladcow Starego Krolestwa. -Slynne miejsce pochowku Pierwszych... Krolow i Krolowych Starego Krolestwa - oznajmil z pewna trudnoscia Mogget. Zatanczyl wokol stop Sabriel, potem stanal na tylnych lapkach i gestykulowal zamaszyscie, niczym odziany w biale futerko cyrkowy impresario. W koncu dal susa miedzy drzewa. -Rusz sie! Tu jest zrodelko, zrodelko, zrodelko! - wyspiewywal ochoczo, podskakujac w rytm wlasnych slow. Sabriel poszla za nim, choc wolniej, krecac glowa i zastanawiajac sie, co tez moglo wprawic Moggeta w tak pogodny nastroj. Ona sama byla obolala, zmeczona i przygnebiona. Byla wstrzasnieta niedawnym objawieniem sie potwora Wolnej Magii oraz zasmucona losem Papierowego Skrzydla. Idac do zrodla, mineli w bliskiej odleglosci dwie lodzie. Mogget puscil sie wokol obu w radosny taniec, zlozony z szalenczych skretow, podskokow i obrotow, jednak boki lodzi byly zbyt wysokie, by zajrzec do srodka, a Sabriel nie miala szczegolnej checi, by wspinac sie po wiosle. Zatrzymala sie za to, by obejrzec galiony* [* Galion - ozdoba dziobu dawnych zaglowcow, rzezbiona w drewnie i malowana; przedstawiala zazwyczaj figure alegoryczna (najczesciej kobieca) lub glowe zwierzecia (przyp. tlum.).] dekorujace dzioby lodzi - imponujace rzezby mezczyzn. Jeden mial czterdziesci kilka lat, drugi zas byl nieco starszy. Obaj mieli wyrzezbione brody i wyniosly wzrok. Odziani byli w zbroje podobne do tej, ktora miala na sobie Sabriel, udekorowane medalionami, lancuchami i innymi ozdobami. Kazdy z nich dzierzyl w prawej dloni miecz, a w lewej rozwijajacy sie zwoj, ktory nawijal sie z powrotem - heraldyczne przedstawienie Kodeksu. Trzecia lodz byla inna. Wydawala sie krotsza i nie tak ozdobna. Nagi maszt pozbawiony byl czarnych zagli, a z bokow nie sterczaly zadne wiosla. Gdy Sabriel dotarla do lezacego pod rufa zrodelka, zobaczyla, ze nie uszczelniono tez pakulami i smola szpar miedzy deskami. Wtedy zdala sobie sprawe, ze lodz nie zostala ukonczona. Zaciekawiona polozyla wiec plecak przy niewielkim bulgoczacym zrodelku i podeszla do dziobu. On tez sie roznil od pozostalych lodzi, bowiem galion przedstawial nagiego mlodego mezczyzne, wyrzezbionego z wszystkimi szczegolami. Sabriel zarumienila sie nieco, poniewaz podobizna byla bardzo wierna, jak gdyby ktos zaklal zywego czlowieka w drewno, ona zas do tej pory widywala nagich mezczyzn jedynie w podrecznikach biologii, w ktorych zamieszczano wizerunki ich ciala w przekroju. Posag byl szczuply, mial dobrze wyksztalcone miesnie i krotkie, mocno skrecone wlosy. Lekko unosil swe ksztaltne i wypielegnowane dlonie, jakby pragnal zazegnac jakies zlo. Zadbano nawet o takie detale, jak obrzezany penis, na ktory Sabriel zerknela z zazenowaniem, zanim przeniosla wzrok na twarz. Choc nie odznaczala sie ona wielka uroda, nie bylo w niej nic odpychajacego. To powazne oblicze wyrazalo szok, jakiego czlowiek doznaje zwykle w momencie, gdy uswiadamia sobie, ze zostal zdradzony. Malowal sie na nim rowniez strach i chyba silna nienawisc. Wygladal na ogarnietego szalenstwem. Wyraz jego twarzy zaniepokoil Sabriel, byl bowiem zbyt ludzki, by mogl powstac jedynie dzieki zdolnosciom jakiegos rzezbiarza, bez wzgledu na jego talent. -Zbyt zywy - wymamrotala Sabriel, cofajac sie i lapiac za rekojesc miecza. Wytezyla swoj zmysl magiczny, szukajac jakiegos podstepu lub zasadzki. Nie bylo zadnej zasadzki, ale Sabriel wyczuwala cos dziwnego w samym galionie albo w jego poblizu. Przeczucie, ktore ja ogarnelo, bylo podobne do tego, gdy wyczula obecnosc Zmarlego upiora, ale jednak roznilo sie od tamtego. Nie mijalo, choc nie potrafila go okreslic. Kiedy raz jeszcze popatrzyla na galion, probowala zrozumiec to przeczucie. Przygladala sie postaci pod kazdym katem. Cialo mezczyzny stanowilo teraz zagadke, ktora trzeba bylo rozwiazac, patrzyla wiec bez zazenowania, analizujac palce, paznokcie i skore. Zostaly wyrzezbione z taka doskonaloscia, ze artysta oddal nawet malenkie blizny na dloniach, ktore powstaja zwykle od miecza i sztyletu. Na czole mezczyzny widnial rowniez niewyrazny slad chrzestnego znaku Kodeksu i widac bylo blade zarysy zylek na powiekach. Dzieki ogledzinom nabrala pewnosci co do swego odkrycia, zawahala sie jednak, jak ma postapic dalej, udala sie wiec na poszukiwania Moggeta. Nie dlatego, by pokladala szczegolna nadzieje w jego radach lub w odpowiedziach, ktore mogla od niego otrzymac, biorac pod uwage jego obecna sklonnosc do typowo kocich niemadrych zachowan. Moze tak zareagowal na swoj krotki powrot do postaci potwora Wolnej Magii, cos, co moglo sie nie zdarzac przez tysiaclecia. Najprawdopodobniej z ulga przyjal ponownie forme kota. Od Moggeta nie nalezalo sie wlasciwie spodziewac zadnej rady. Sabriel znalazla go na polu wsrod kwiatow blisko zrodelka pograzonego w snie. Jego ogon i lapki drgaly, gdy snil o plasajacych myszach. Sabriel popatrzyla na slomkowozolte kwiaty, powachala jeden z nich, podrapala Moggeta za uszami, po czym wrocila do galionu. Byly to kwiaty tak zwanego kociego balsamu, co wyjasnialo wczesniejszy nastroj Moggeta i jego obecna sennosc. Sama bedzie musiala podjac decyzje. -Tak wiec - zaczela, zwracajac sie do posagu jak prawnik przed sadem - padles ofiara jakiegos zaklecia Wolnej Magii i sztuczek nekromanty. Twoj duch nie spoczywa ani w Zyciu, ani w Smierci, lecz gdzies pomiedzy nimi. Jestem pewna, ze moglabym wstapic do Smierci i znalezc cie blisko granicy, ale wpadlabym w klopoty, z ktorymi nie poradzilabym sobie w moim obecnym zalosnym stanie. Co moge wiec zrobic? Co by na moim miejscu uczynil moj ojciec - Abhorsen albo jakis inny Abhorsen? Przez moment rozmyslala o tym, przechadzajac sie tam i z powrotem. Chwilowo zapomniala o sincach, a ostatnie pytanie uswiadomilo jej, jakie spoczywaja na niej obowiazki. Sabriel byla pewna, ze ojciec uwolnilby tego mezczyzne. To wlasnie zawsze robil, po to zyl. Powinnoscia kazdego Abhorsena bylo przywracanie ladu zburzonego przez nienaturalna nekromancje i czary Wolnej Magii. Na tym zakonczyla rozmyslania, moze na skutek niezbyt roztropnego powachania kociego balsamu. Nie zastanowila sie nawet nad tym, ze jej ojciec zapewne poczekalby, az nabierze sil - moze do nastepnego dnia. W koncu ten mlody mezczyzna musial byc uwieziony od wielu lat. Skoro jego cialo zmieniono w drewno, a ducha schwytano w pulapke Smierci dawno temu, kilka dni nie stanowi dla niego roznicy. Zaden Abhorsen nie musi natychmiast zabierac sie do dziela, kiedy tylko stanie przed nim jakies zadanie... Lecz po raz pierwszy, odkad Sabriel przekroczyla Mur, poczula, ze ma przed soba jasno okreslona sprawe, ktora da sie rozwiazac. Wyrzadzono krzywde, ktora trzeba naprawic, a do tego nie zajmie jej to wiecej niz pare minut pobytu na samej granicy ze Smiercia. Ocalala w niej jednak odrobina przezornosci, wiec poszla po Moggeta. Wziela spiacego na rece i polozyla u stop galionu w nadziei, ze sie obudzi, gdyby zagrazalo jej fizyczne niebezpieczenstwo - choc nie bylo to zbyt prawdopodobne, zwazywszy na ochronne zaklecia i obwarowania, ktore strzegly pieczary. Istnialy tu nawet bariery, mogace jej utrudnic wkroczenie w Smierc i przysporzyc nie lada problemow jakiemus Zmarlemu, ktory zechcialby ja scigac w drodze powrotnej. Miejsce to wydawalo sie zatem idealne, by podjac sie nie wymagajacego wielu zabiegow ratunku. Raz jeszcze sprawdzila dzwonki, przesuwajac dlonia po wygladzonym drewnie ich raczek. Czula, jak skrywaja swe dzwieki, czekajac niecierpliwie na uwolnienie. Tym razem ze skorzanego mieszka oswobodzila Ranne. Byl to najbardziej niepozorny z dzwonkow, w ktorego naturze lezalo uspokajanie sluchaczy i uspienie ich samych lub ich czujnosci. Ogarnely ja pewne rozterki, lecz je zignorowala. Byla pewna, ze to, co robi, jest sluszne, i gotowa na niewielki spacer do Smierci. Krolewska nekropolia zapewni jej znakomite zabezpieczenie. Trzymajac miecz w jednej, a dzwonek w drugiej dloni, weszla do Smierci. Uderzylo ja zimno i nieublagany prad rzeki, mimo to stala na swoim miejscu, nadal czujac na plecach cieplo Zycia. Tu znajdowal sie obszar graniczny miedzy dwiema krainami, z ktorego zazwyczaj smialo zaglebiala sie w terytorium Smierci. Tym razem mocno wbila stopy w dno, by oprzec sie pradowi, i uzyla swego luznego kontaktu z Zyciem jak kotwicy, dzieki ktorej nie poniosa jej wody Smierci. Wszystko zdawalo sie ciche i spokojne, z wyjatkiem ciaglego bulgotania wody pod stopami i odleglego huku Pierwszej Bramy. Nic nawet nie drgnelo, a z szarego swiatla nie wylonily sie zadne ksztalty. Sabriel ostroznie uzyla swego daru widzenia Smierci, by wyczuc wszystko, co moglo na nia czyhac, oraz by wpasc na trop chocby najmniejszej iskierki uwiezionego, lecz zywego ducha mlodego mezczyzny. W krainie Zycia byla fizycznie blisko niego, tutaj powinna wiec znajdowac sie w poblizu jego ducha. I istotnie cos sie jej udalo wyczuc, jednak znajdowalo sie glebiej w Smierci, niz sie spodziewala. Probowala to cos zobaczyc, mruzac oczy w przedziwnej szarosci, ktora uniemozliwiala wlasciwa ocene odleglosci, jednak nic nie bylo widac. Cokolwiek by to bylo, zaczailo sie pod powierzchnia wody. Sabriel zawahala sie, po czym poszla w jego strone, ostroznie wybierajac droge. Stapala uwaznie, nie poddajac sie zagarniajacemu ja nurtowi rzeki. Bylo tu cos dziwnego. Odczuwala to wyraznie - musial to byc uwieziony duch. Nie zwazala na cichy glos wewnetrzny, ktory ostrzegal ja, ze to jakies zajadle i przebiegle Zmarle stworzenie, na tyle silne, by rowniez oprzec sie nurtowi... Kiedy znalazla sie o pare krokow od celu, Sabriel pozwolila zadzwonic Rannie - rozlegl sie stlumiony, senny dzwiek, w ktorym slyszalo sie ziewniecie, westchnienie i mozna bylo wyobrazic sobie opadajaca glowe i ciezkie powieki - ten glos wzywal do snu. Jesli w poblizu czyhal jakis Zmarly, rozumowala Sabriel, uspokoi sie teraz calkowicie. Odlozyla na miejsce miecz i dzwonek, ustawila sie w dogodnej pozycji i siegnela pod wode. Jej dlonie natrafily na cos zimnego i twardego jak lod, czego zupelnie nie dalo sie rozpoznac. Wzdrygnela sie i cofnela, po czym siegnela jeszcze raz, az jej dlonie dotknely czegos, co z pewnoscia bylo ramieniem. Przesuwala reka w gore, docierajac do glowy i wymacala rysy twarzy. Niekiedy duch malo przypominal fizyczne cialo, niekiedy zas zywe duchy wypaczaly sie i znieksztalcaly, jesli zbyt dlugo przebywaly w Smierci. Ten jednak na pewno stanowil odpowiednik galionu. Do tego zyl, otoczony jakas powloka i ochroniony przed Smiercia, podobnie jak zywe cialo istnialo w drewnie. Sabriel chwycila te postac pod pachy i pociagnela. Duch wynurzyl sie z wody jak drapiezna orka, przerazliwie bialy i sztywny niczym posag. Sabriel zachwiala sie do tylu, a wiecznie spragniona ofiar rzeka oplotla jej nogi podstepnymi falami, zanim jednak wciagnela ja w glab, dziewczynie udalo sie odzyskac rownowage. Zmieniajac chwyt, zaczela wlec ducha do krainy Zycia. Przychodzilo jej to z trudem o wiele wiekszym, niz myslala. Nurt zdawal sie zbyt wartki, jak na te strone Pierwszej Bramy, a zakuty w krysztal lodu duch - lub cokolwiek to bylo - okazal sie o wiele ciezszy, niz mozna sie bylo po nim spodziewac. Skupiajac sie prawie wylacznie na tym, by utrzymac pionowa pozycje i zmierzac we wlasciwym kierunku, Sabriel niemal nie zauwazyla, ze nagle ucichl halas, co oznaczalo, ze cos przekracza Pierwsza Brame. Przez ostatnich kilka dni nauczyla sie jednak czujnosci i jej leki wynikaly z podswiadomej uwagi. Uslyszala cos i nastawila uszu, do ktorych dotarlo nieglosne chlupanie czegos, co na wpol brodzilo, na wpol pelzlo, posuwajac sie jak najciszej pod prad, w jej strone. Ktorys ze Zmarlych mial nadzieje przylapac ja znienacka. Jakis alarm lub wezwanie przeniknely pewnie az za Pierwsza Brame i to, co kroczylo w jej kierunku, musialo na nie odpowiedziec. Przeklinajac w myslach wlasna glupote, Sabriel spojrzala na ducha, ktorego dzwigala. Wypatrzyla cienka czarna linke, delikatna jak bawelniana nic, ktora biegla od ramienia do wody, a stamtad w glebsze, ciemniejsze rejony Smierci. Nie byla to nic pozwalajaca sprawowac kontrole, lecz taka, ktora powiadamia jakiegos Wtajemniczonego, ze ktos poruszyl ducha. Na szczescie dzwiek Ranny opoznil te wiadomosc, ale czy Sabriel jest dostatecznie blisko Zycia... Przyspieszyla nieco kroku, lecz bez przesady, udajac, ze nie zauwazyla lowcy. Czymkolwiek byl, nie przejawial szczegolnych checi, by ja osaczyc. Sabriel znowu zwiekszyla tempo, czujac, jak dzieki adrenalinie i napieciu przybywa jej sil. Jesli Zmarly przypuscilby na nia atak, musialaby upuscic swe brzemie - a wtedy duch zostalby porwany i przepadlby na zawsze. Zadna Magia, ktora ocalila jego zywego ducha na pograniczu Zycia i Smierci, nie wystarczylaby zapewne, gdyby trafil za Pierwsza Brame. Jesli tak sie stanie, rozmyslala Sabriel, jej dzielem bedzie raczej morderstwo, a nie ratunek. Cztery kroki do Zycia, potem trzy... Stworzenie sie zblizalo - Sabriel widziala je, jak pelznie w wodzie, coraz szybciej. Oczywiscie byl to mieszkaniec obszarow Trzeciej lub nawet dalszej Bramy, nie potrafila bowiem rozpoznac, czym byl wczesniej. Teraz wygladal jak skrzyzowanie knura z podzielonym na segmenty robakiem i na zmiane wil sie i mknal drobnymi kroczkami do przodu. Po nastepnych dwoch krokach Sabriel znow zmienila sposob niesienia ducha, otaczajac lewym ramieniem jego klatke piersiowa i opierajac jego ciezar na swym biodrze. Uwolnila w ten sposob prawe ramie, lecz nadal nie mogla wyciagnac miecza lub dzwonkow. Knuropodobne stworzenie zaczelo pochrzakiwac i syczec. Puscilo sie predkim galopem, zanurzajac swe zoltawe kly w wodzie, a jego dlugie cielsko krecilo sie falistym ruchem. Sabriel cofnela sie, obrocila i rzucila sie wraz z cennym ladunkiem prosto w Zycie, uzywajac calej sily woli, by przedrzec sie przez zaklecia ochronne pieczary. Przez moment zdawalo sie, ze zostana odrzuceni, lecz w koncu przeszli, jak szpilka, ktora przebija gumke. Zza jej plecow dochodzil przenikliwy pisk, lecz nic poza tym. Sabriel lezala twarza do ziemi. Miala puste rece, a z jej oszronionego ciala osypywaly sie z chrzestem krysztalki lodu. Obrociwszy glowe, skrzyzowala spojrzenie z Moggetem. Gapil sie na nia, a potem zamknal oczy i znowu usnal. Sabriel przekrecila sie na wznak i bardzo, bardzo powoli wstala. Czula, ze znowu zaczyna ja wszystko bolec i zastanawiala sie, dlaczego tak pochopnie zabrala sie do chwalebnego czynu ratowania czyjegos ducha. Ale jednak sie jej udalo. Duch mezczyzny wrocil tam, gdzie bylo jego miejsce, do Zycia. Przynajmniej tak sadzila, dopoki nie zobaczyla galionu. Na zewnatrz nie ulegl zadnym zmianom, choc Sabriel wyczuwala w nim teraz zywego ducha. Zbita z tropu, dotknela jego nieruchomej twarzy, wodzac palcami po slojach drewna. -Pocalunek - rzekl sennie Mogget. - Wystarczyloby chuchnac. Mysle, ze kiedys i tak bedziesz musiala zaczac kogos calowac. Sabriel spojrzala na kota, rozmyslajac, czy to najnowszy objaw jego obledu wywolanego kocim balsamem. Wydawal sie jednak calkiem powazny i przy zdrowych zmyslach. -Chuchnac? - spytala. Nie chciala calowac jakiegos pierwszego lepszego mezczyzny z drewna. Mial dosc mila powierzchownosc, lecz pozory moga mylic. Pocalunek bylby zbyt obcesowy. Mezczyzna moze go zapamietac, a potem jeszcze cos sobie wyobrazac. -W ten sposob? - wziela gleboki oddech, pochylila sie do przodu, wypuscila powietrze pare cali od jego nosa i ust, po czym cofnela sie, by zobaczyc, co nastapi - jesli w ogole cos mialo sie zdarzyc. I nic. -Koci balsam! - zawolala Sabriel, patrzac na Moggeta. - Nie powinienes... Przerwal jej jakis odglos. Cichy, swiszczacy dzwiek, ktorego z pewnoscia nie wydawala ani ona, ani Mogget. Galion oddychal, a spomiedzy jego warg, niczym ze starych, sfatygowanych miechow, wydobywalo sie z gwizdem powietrze. Oddychal coraz mocniej, a wraz z kolejnymi oddechami matowe drewno zaczelo sie powlekac kolorytem zywego ciala. Zakaszlal i wyrzezbiona w drewnie klatka piersiowa poruszyla sie, gwaltownie unoszac sie i opadajac. Dyszal ciezko jak lapiacy oddech biegacz. Podniosl powieki i Sabriel ujrzala jego oczy. Ladne i szare, lecz metne i rozmazane. Chyba jej nie widzial. Prostowal i zginal palce, szural stopami, jakby biegl w miejscu. W koncu jego plecy oderwaly sie od kadluba lodzi. Zrobil krok naprzod i padl w ramiona Sabriel. Polozyla go predko na ziemi, uswiadamiajac sobie, ze trzyma w objeciach nagiego, mlodego mezczyzne - w calkiem innych okolicznosciach, niz w rozmaitych sytuacjach, jakie wyobrazala sobie z przyjaciolkami, czy w dosc smialych opowiesciach, zaslyszanych od innych uczennic, ktore nie mieszkaly z nimi w internacie. -Dziekuje - powiedzial, belkoczac, jakby byl pijany. Wydawalo sie, ze po raz pierwszy skupil sie na niej lub na jej oponczy, bo dodal: - Abhorsen. Potem znowu zasnal. Rysy jego twarzy wygladzily sie, a kaciki ust lekko uniosly. Wygladal mlodziej niz jako galion o zastyglym obliczu. Sabriel popatrzyla na niego, probujac stlumic dziwna czulosc, ktora sie w niej zrodzila. To pod wplywem podobnego cieplego uczucia przywrocila do zycia krolika Jacinthy. -Chyba powinnam przyniesc mu pled - rzekla z ociaganiem, zastanawiajac sie, co u licha sprawilo, ze przysporzyla sobie jeszcze tego klopotu, choc jej polozenie i tak nie bylo latwe. Przypuszczala, ze powinna przynajmniej zadbac o to, by zaprowadzic go w jakies bezpieczne i cywilizowane miejsce - jesli takie w ogole znajdzie. -Jesli chcesz sie na niego pogapic, ja moge przyniesc pled - rzekl chytrze Mogget, wyginajac sie wokol jej nog w zmyslowej pawanie. Sabriel uswiadomila sobie, ze nie odrywa oczu od mezczyzny, i odwrocila wzrok. -Nie, ja pojde. Przyniose tez swoja zapasowa koszule. Jakby sie troche postarac, to bryczesy tez beda na niego pasowac - jestesmy mniej wiecej tego samego wzrostu. Zostan tu na strazy, Mogget. Bede za minute. Mogget patrzyl, jak Sabriel, utykajac, oddala sie, nastepnie obrocil sie w strone spiacego. Bezszelestnie podszedl do niego i dotknal rozowym jezyczkiem znaku Kodeksu na czole mezczyzny. Znak rozblysnal, lecz Mogget nie drgnal, dopoki znowu nie zgasl. -Ach tak - zamruczal Mogget, zwijajac jezyczek, by poczuc smak, jaki na nim osiadl. Byl jakby zaskoczony i delikatnie mowiac, zagniewany. Sprobowal jeszcze raz, jak smakuje znak i pokrecil z obrzydzeniem glowa, a miniaturowy Saraneth na jego obrozy cichutko zadzwonil, wcale nie po to, by uczcic te okazje. rozdzial czternasty Kleby szarej mgly unosily sie w gore i owijaly wokol niego niczym krepujaca ruchy winorosl, ktora chwytala za ramiona i nogi, przygwazdzajac do jednego miejsca, duszac bez litosci. Tak mocno obrosla jego cialo, ze nie bylo szans ucieczki, tak ciasno, ze nie mogl napiac miesni pod skora ani mrugnac powieka. I nic nie bylo widac poza plamami ciemniejszej szarosci, ktore przecinaly na ukos jego pole widzenia jak plywajace po stechlym zbiorniku wodnym smieci i mety, przywiane przez wiatr. Wtem wybuchlo jaskrawe czerwone swiatlo i przeszyl go wszedzie bol, pedzacy niczym rakieta od palcow nog do mozgu i z powrotem. Mgla sie rozrzedzala i przywracala mu zdolnosc ruchow. Znikly szare plamy, pojawily sie za to rozmazane barwy, powoli wyostrzajac sie w jakies ksztalty. Spogladala na niego kobieta, mloda, uzbrojona i zakuta w zbroje, o twarzy... poobijanej i zmaltretowanej. Nie, nie kobieta. To Abhorsen, miala bowiem emblemat i dzwonki. Ale byla za mloda, nie jak Abhorsen, ktorego znal, lub ktos z jego rodziny... -Dziekuje, Abhorsen - powiedzial. Wtedy zemdlal, a potem zapadl w przywracajacy sily prawdziwy sen, absolutna nieswiadomosc. Obudzil sie przykryty pledem i na moment ogarnela go panika, kiedy gruba szara welna cisnela go, nie dajac otworzyc ust i oczu. Walczyl z nia, az nareszcie, oddychajac ciezko, odrzucil od siebie. Odetchnal, gdy twarz owionelo mu swieze powietrze i zobaczyl saczace sie z gory slabe swiatlo sloneczne. Podniosl wzrok i po czerwonawym odcieniu swiatla zorientowal sie, ze to swit. Widok pieczary zbil go zupelnie z tropu. Przez kilka sekund krecilo mu sie w glowie i stracil orientacje, az oglupialy spojrzal na otaczajacy go las wysokich masztow, czarne zagle i nie dokonczona lodz. -Poswiecona Pieczara - wymamrotal pod nosem, marszczac brwi. Teraz sobie przypomnial. Ale co on tu robi? Calkiem nagi pod szorstkim pledem? Usiadl i potrzasnal bolaca glowa. Rozsadzalo mu skronie, jakby ktos uderzyl go taranem, pewnie mial strasznego kaca. Byl jednak pewien, ze niczego nie pil. Jego ostatnie wspomnienie to schodzenie po schodach. Rogir poprosil go... nie, ostatnim ulotnym obrazem, ktory przechowywal w pamieci, byla blada, zatroskana twarz, pokrwawiona i posiniaczona. Spod helmu wysunela sie grzywa czarnych wlosow. Pamieta ciemnoniebieska oponcze z emblematem srebrnych kluczy. Abhorsen... -Ona sie myje przy zrodelku - rozlegl sie znizony glos, przerywajac mu zacierajace sie wspomnienia. - Wstala przed switem. Dbalosc o higiene to wspaniala rzecz. Zdawalo sie, ze glos nie nalezal do kogos widzialnego, az mezczyzna popatrzyl na stojaca w poblizu lodz. W dziobie, gdzie zazwyczaj znajdowal sie galion, ziala wielka, nieregularna dziura, w ktorej zwinal sie w klebek bialy kot i spogladal na niego nienaturalnie przenikliwymi zielonymi oczami. -Czym jestes? - spytal mezczyzna, zerkajac ostroznie na boki w poszukiwaniu jakiejs broni. Jedyna rzecza, ktora lezala obok, bylo ubranie: koszula, spodnie i jakas bielizna, wszystko przygniecione sporym kamieniem. Jego dlon powedrowala po kamien. -Nie ma sie czego bac - powiedzial kot. - Jestem wiernym czlonkiem swity Abhorsena. Chwilowo mam na imie Mogget. Dlon mezczyzny zacisnela sie na kamieniu, lecz go nie podniosla. Do zdretwialego umyslu wracala z wolna pamiec minionych zdarzen, jak przyciagane przez magnes opilki zelaza. Pamietal roznych Abhorsenow - a dzieki tym wspomnieniom zaczal sie domyslac, kim moze byc ta kocia istota. -Kiedy ostatnio sie widzielismy, byles wiekszy - zaryzykowal, sprawdzajac slusznosc swych podejrzen. -To my sie znamy? - odparl ziewajac Mogget. - Cos takiego. Nie moge sobie przypomniec. Jak masz na imie? Dobre pytanie, pomyslal mezczyzna. Nie pamietal. Niby wiedzial, kim jest, umknelo mu jednak wlasne imie. Przywolywal za to z latwoscia inne imiona i mial przeblyski czegos, co uwazal za niedawna przeszlosc. Kiedy uswiadomil sobie pewne fakty, zamruczal glucho, wykrzywil twarz i zacisnal piesci w bolu i gniewie. -Niezwykle imie - skomentowal Mogget. - Taki pomruk bardziej pasuje do niedzwiedzia. Czy mialbys cos przeciwko, jesli bede cie nazywal Touchstone? -Co?! - krzyknal urazony mezczyzna - to imie blazna!* [* Touchstone (doslownie "kamien probierczy") to jeden z glownych bohaterow sztuki Szekspira Jak wam sie podoba, blazen towarzyszacy Rozalindzie w jej przygodach. W przekladzie Stanislawa Baranczaka nosi on imie Lakmus (przyp. tlum.).] Jak smiesz! -Czyzby brzmialo niestosownie? - przerwal chlodno Mogget. - Czy pamietasz, co zrobiles? Mezczyzna umilkl, bo nagle przypomnial sobie, choc nie wiedzial, dlaczego wowczas tak uczynil ani jakie byly tego konsekwencje. Zrozumial tez, ze nie ma sensu przypominac sobie swego imienia. Juz nie zaslugiwal na to, by je nosic. -Tak, pamietam - szepnal - mozesz zwracac sie do mnie Touchstone. Ale ja nazwe cie... Zakrztusil sie, spojrzal zdumiony i sprobowal jeszcze raz. -Nie mozesz go wymowic przez zaklecie zwiazane z zepsuciem i rozkladem... - powiedzial Mogget. - Ale nie wolno mi tego dopowiedziec ani wyjasnic nikomu natury tego zjawiska lub jak mu zaradzic. Ty tez nie bedziesz w stanie o tym rozmawiac, moga rowniez wystapic inne skutki. Ja z cala pewnoscia je odczulem. -Ach tak - odparl ponuro Touchstone. Nie probowal wiecej wymowic jego imienia. - Powiedz, kto rzadzi Krolestwem? -Nikt - rzekl Mogget. -A zatem regencja, zapewne... -Nie. Zadnej regencji. Nikt nie rzadzi. Nikt nie ma wladzy. Z poczatku byla regencja, lecz upadla... z czyjas pomoca. -Co to znaczy na poczatku? - spytal Touchstone. - Co dokladnie sie stalo? Gdzie bylem? -Regencja trwala sto osiemdziesiat lat - oznajmil beznamietnie Mogget. - Przez ostatnie dwadziescia lat panowala anarchia, ktora ograniczaly jedynie wysilki paru lojalistow. Ty zas, moj chlopcze, przez ostatnie dwiescie lat ozdabiales dziob tej lodzi jako kawal drewna. -A rodzina? -Wszyscy nie zyja i przeszli przez Ostatnia Brame, z wyjatkiem jednego, ktory akurat powinien byl przejsc. Wiesz, o kim mysle. Wiesci te sprawily, ze Touchstone wrocil na chwile do swego poprzedniego stanu - posagu z drewna. Siedzial nieruchomo i tylko poruszajaca sie w oddechu piers zdradzala, ze zyje. W oczach zakrecily mu sie lzy, a glowa opadla z wolna wprzod i skryla sie w dloniach. Mogget obserwowal go bez cienia wspolczucia, az cialem mezczyzny przestal wstrzasac szloch, a urywany oddech uspokoil sie. -Nie ma co plakac - rzekl szorstko kot. - Mnostwo ludzi zginelo, probujac zmienic stan rzeczy. Tylko w tym stuleciu poleglo czterech Abhorsenow, kiedy usilowali rozprawic sie ze Zmarlymi, zrobic cos ze zniszczonymi kamieniami i z najwazniejszym problemem. Moj obecny Abhorsen na pewno nie lezy bezczynnie i nie wyplakuje oczu. Postaraj sie byc uzyteczny i pomoz jej. -Moge? - spytal posepnie Touchstone, ocierajac pledem twarz. -Czemu nie? - rzucil Mogget. - Na dobry poczatek ubierz sie. Jest tu tez dla ciebie na pokladzie pare innych rzeczy. Miecz, i tak dalej. -Ale nie jestem godzien, by wladac krolewskim... -Rob, co ci mowie - odparl stanowczo Mogget. - Pomysl, ze jestes zaprzysiezonym wojownikiem Abhorsena, jesli to poprawi ci samopoczucie, choc w dzisiejszych czasach bardziej przydaje sie zdrowy rozsadek niz honor. -W takim razie zgoda - wymamrotal pokornie Touchstone. Wstal, nalozyl bielizne i koszule, nie byl jednak w stanie wcisnac sie w spodnie, ktore utknely na jego poteznie umiesnionych udach. -W jednej ze skrzyn jest tunika i rajtuzy - powiedzial Mogget, widzac, jak Touchstone podskakuje na jednej nodze, gdyz nie mogl uwolnic drugiej z opinajacej ja skory spodni. Touchstone skinal glowa, sciagnal spodnie i zaczal sie gramolic na poklad przez dziure, starajac sie trzymac jak najdalej od Moggeta. W polowie drogi zatrzymal sie. -Ale nie powiesz jej? - zapytal. -Nie powiem komu? I o czym? -Abhorsenowi. Prosze, zrobie wszystko, by pomoc. Ale to nie bylo umyslne. Mam na mysli to, co zrobilem. Prosze, nie mow jej. -Oszczedz mi tych blagan - rzekl Mogget z niesmakiem w glosie. - Nie moge jej powiedziec. Ty tez nie mozesz. Szerzy sie zepsucie i rozklad, a zaklecie nie wybiera. Pospiesz sie - ona zaraz tu bedzie. Opowiem ci reszte twojej historii, kiedy bedziesz sie ubieral. Sabriel wrocila od zrodelka czysta i w pogodniejszym nastroju. Wyspala sie, a poranne ablucje zmyly z niej krew. Kuracja ziolami dobrze podzialala na jej since, opuchlizne i oparzenie sloneczne. Czula sie teraz prawie calkiem dobrze, nie to co przedtem. Nie mogla sie tez doczekac nowego towarzystwa przy sniadaniu, ktore wprowadzi przyjemniejsza atmosfere po uszczypliwosciach Moggeta. Oczywiscie, mial on tez swe zalety, przydawal sie na przyklad jako straznik nieprzytomnych lub spiacych ludzi. Zapewnil ja tez, ze sprawdzil znak na czole mezczyzny-galionu i ze jest on nieskazony Wolna Magia i nekromancja. Spodziewala sie, ze bedzie jeszcze spal, totez poczula ogromne zdumienie i pewne podekscytowanie, widzac postac stojaca przy dziobie lodzi i zwrocona twarza w druga strone. Na sekunde jej dlon machinalnie dotknela miecza. Wtedy zobaczyla Moggeta, przewieszonego przez nadburcie w wymyslnej, choc ryzykownej pozie. Zdenerwowana podeszla blizej. Jej ciekawosc studzila obawa przed nieznajomym. Kiedy mezczyzna ubral sie, wygladal inaczej. Byl starszy i jakos ja oniesmielal, zwlaszcza ze najwyrazniej wzgardzil jej prostym ubiorem, bo wybral tunike w zloto-czerwone pasy oraz rajtuzy w taki sam wzor, wpuszczone w wysokie, wywiniete na udach buty z brunatnej irchy. Mial za to na sobie jej koszule i wlasnie zamierzal wlozyc kaftan z czerwonej skory, z zawiazywanymi na rzemyki odpinanymi rekawami. Ich wiazanie sprawialo mu duzo klopotow. Pod stopami lezaly dwa miecze, schowane w trzycwierciowe pochwy. Ich lsniace ostrza wystawaly na cztery cale. Talie owijal szeroki pas z odpowiednimi zaczepami. -Niech licho porwie te rzemyki - powiedzial, gdy byla od niego o pare krokow, milym, dosc niskim glosem, w ktorym wzbieraly jednak zlosc i zdenerwowanie. -Dzien dobry - odezwala sie Sabriel. W mgnieniu oka mezczyzna obrocil sie, upuszczajac rekawy i schylajac sie prawie do wysokosci swych mieczy, po czym predko zmienil ten niezreczny ruch w uklon, zakonczony przykleknieciem na jedno kolano. -Dzien dobry, jasnie pani - powiedzial schrypnietym glosem, nadal zginajac kark w uklonie. Starannie unikal jej wzroku. Zauwazyla, ze znalazl jakies kolczyki, duze zlote obrecze niezgrabnie wepchniete w przeklute platki uszu, widac bylo bowiem krew. Oprocz nich widziala tylko czubek jego glowy pokrytej kreconymi wlosami. -Nie jestem zadna jasnie pania - odparla, zastanawiajac sie, ktora z zasad wykladanej przez panne Prionte etykiety mialaby zastosowanie w tej sytuacji. - Mam na imie Sabriel. -Sabriel? Ale jestes, pani, Abhorsenem - rzekl powoli mezczyzna. Nie brzmi to zbyt obiecujaco, pomyslala Sabriel z gasnaca nadzieja. Byc moze przy sniadaniu nie nalezy oczekiwac blyskotliwszych rozmow. -Nie, to moj ojciec jest Abhorsenem - rzekla, gromiac surowym spojrzeniem Moggeta. Bylo to ostrzezenie, zeby sie nie wtracal. - W pewnym sensie go zastepuje. To troche skomplikowane, wiec wyjasnie pozniej. A tobie jak na imie? Zawahal sie, po czym wymamrotal: -Nie pamietam, jasnie pani. Prosze mnie nazywac... Touchstone. -Touchstone? - zapytala Sabriel. Brzmialo znajomo, lecz przez chwile nie mogla sobie skojarzyc tego imienia. - Touchstone? Alez to imie glupca, blazna. Dlaczego mam tak cie nazywac? -Bo nim jestem - rzekl bezbarwnym i jednostajnym tonem. -W zasadzie musze sie do ciebie jakos zwracac, Touchstone - powiedziala Sabriel. - Skoro jednak istnieje tradycja madrego blazna, to moze twe imie nie jest takie zle. Sadze, ze uwazasz sie za glupca, bo wieziono cie jako galion - a do tego oczywiscie w Smierci. -W Smierci! - zawolal Touchstone. Podniosl wzrok i spojrzal w oczy Sabriel. Ku jej zdumieniu jego szare oczy patrzyly bystro i inteligentnie. Niewykluczone, ze jest dla niego jakas nadzieja, pomyslala, tlumaczac mu, co sie zdarzylo: -Twoj duch zostal w jakis sposob uwieziony tuz za granica Smierci, a cialo zachowalo sie jako drewniany galion. Musiano posluzyc sie Wolna Magia, ale rowniez i praktykami nekromanckimi. Magia o wielkiej mocy. Ciekawe, czemu jej uzyto przeciw tobie? Touchstone znowu odwrocil spojrzenie i Sabriel wyczula jakis falsz czy tez zazenowanie. Domyslala sie, ze to, co teraz powie, bedzie w najlepszym razie polprawda. -Nie bardzo pamietam - powiedzial powoli - chociaz stopniowo odzyskuje pamiec. Jestem... bylem... gwardzista Gwardii Krolewskiej. Nastapilo cos w rodzaju ataku na Krolowa... zasadzka w... u podnoza schodow. Pamietam walke przy uzyciu bronii i Magii Kodeksu - wszyscy bylismy Magami Kodeksu, cala Gwardia. Myslalem, ze jestesmy bezpieczni, lecz zdradzono nas, a potem... znalazlem sie tutaj. Nie wiem jak. Sabriel sluchala uwaznie, zastanawiajac sie, ile z tego, co mowil, jest prawda. Mozliwe, ze jego pamiec ulegla uszkodzeniu, ale niewykluczone, ze nalezal do Gwardii Krolewskiej. Mogl tez wyczarowac romb ochronny, dlatego jego wrogowie byli w stanie jedynie go uwiezic, a nie zabic. Ale mogli przeciez zaczekac, az romb straci swa moc. Z jakiego powodu uwieziono go w tak osobliwy sposob? I, najwazniejsze, jak galion zdolal przedostac sie do tego najsilniej strzezonego miejsca? Odnotowala w myslach wszystkie te watpliwosci, by pozniej sie nad nimi zastanowic, uderzyla ja bowiem kolejna mysl. Jesli naprawde byl gwardzista krolewskim, Krolowa, ktorej sluzyl, na pewno juz nie zyje od co najmniej dwustu lat, a co za tym idzie, nie ma juz nikogo i niczego ze znanego mu swiata. -Byles uwieziony przez dlugi czas - odezwala sie lagodnie, nie wiedzac, jak mu to przekazac. - Czy do tej pory... to znaczy, czy wtedy... to znaczy, minelo bardzo wiele czasu... -Dwiescie lat - wyszeptal Touchstone. - Twoj sluga mi powiedzial. -Twoja rodzina... -Nie mam zadnej rodziny - rzekl. Rysy jego twarzy zastygly, przybierajac wyraz drewnianego posagu, ktorym byl jeszcze poprzedniego dnia. Ostroznie siegnal na ziemie i wyciagnal jeden z mieczy, podajac go Sabriel rekojescia do przodu. -Pragne sluzyc ci, jasnie pani, w walce przeciw wrogom Krolestwa. Sabriel nie wziela miecza, choc jego przemowa sprawila, ze odruchowo wyciagnela dlon. Chwila namyslu spowodowala jednak, ze jej dlon zamknela sie i ramie opadlo wzdluz ciala. Spojrzala na Moggeta, ktory bez zadnego skrepowania przygladal sie rozwojowi wypadkow. -Co mu powiedziales, Mogget? - spytala z nuta podejrzliwosci w glosie. -O stanie Krolestwa, o ostatnich wydarzeniach, o tym, jak tu trafilismy, o twych obowiazkach jako Abhorsena w naprawianiu obecnej sytuacji - odpowiedzial kot. -A o Mordikancie? Cieniach Pomocnikow? Krwawych wronach? Zmarlym Wtajemniczonym, kimkolwiek jest? -Nie wchodzilem w szczegoly - powiedzial pogodnie Mogget. - Uwazalem, ze na tyle potrafi sie domyslic. -Jak wiec widzisz - powiedziala gniewnie Sabriel - moj "sluga" nie byl z toba do konca szczery. Wychowalam sie za Murem, w Ancelstierre, wiem wiec troche za malo o tym, co sie tu dzieje. Mam ogromne luki w wiedzy o Starym Krolestwie, poczynajac od geografii, a konczac na historii i Magii Kodeksu. Musze stawic czola straszliwym wrogom, ktorymi prawdopodobnie kieruje jeden z Wielkich Zmarlych, Wtajemniczony nekromanta. A moja misja nie jest ocalenie Krolestwa, tylko odnalezienie mego ojca, prawdziwego Abhorsena. Nie przyjme wiec twej przysiegi czy sluzby, czy czegokolwiek w tym rodzaju, zwlaszcza ze ledwo sie poznalismy. Ciesze sie, ze bedziesz nam towarzyszyl az do najblizszego cywilizowanego miejsca, ale nie mam pojecia, co zrobie potem. I prosze, zebys pamietal, jak mam na imie: Sabriel, a nie jasnie pani. Ani Abhorsen. A teraz mysle, ze nadszedl czas na sniadanie. Mowiac to, podeszla do plecaka i zaczela wyjmowac owsianke i niewielki garnek. Touchstone gapil sie na nia przez chwile, po czym zerwal sie, przymocowal miecze, wlozyl kaftan bez rekawow, przywiazal rekawy do pasa i odszedl w strone pobliskiej kepy drzew. Mogget podazyl w jego slady i patrzyl, jak zbiera suche galazki i patyki na ognisko. -Ona naprawde dorastala w Ancelstierre - rzekl kot. - Nie zdaje sobie sprawy, ze odrzucenie twej przysiegi to zniewaga. I mowila tez prawde o swej niewiedzy. To jeden z powodow, dla ktorych potrzebuje twojej pomocy. -Nie pamietam zbyt wiele - powiedzial Touchstone, lamiac zawziecie galazke na pol - za wyjatkiem mej niedawnej przeszlosci. Wszystko poza tym zdaje sie snem. Nie wiem, czy to prawda, czy nie, czy mnie tego nauczono, czy tylko to sobie wyobrazilem. I nie odebralem jej zachowania jako zniewagi. Moja przysiega jest niewiele warta. -Ale jej pomozesz - rzekl Mogget. Nie bylo to pytanie. -Nie - odparl Touchstone. - Pomagaja rowni sobie. Ja bede jej sluzyc. Tylko do tego sie nadaje. Tak jak sie Sabriel obawiala, przy sniadaniu niewiele rozmawiali. Mogget oddalil sie, by poszukac czegos dla siebie, a Sabriel i Touchstone mieli tylko jeden garnek i jedna lyzke, jedli wiec owsianke na zmiane. Mimo tych trudnosci Touchstone i tak nie byl zbyt rozmowny. Sabriel zadawala mu wiele pytan, ktore kwitowal odpowiedzia w rodzaju: "Przykro mi, ale nie pamietam", wkrotce dala mu wiec spokoj. -Zapewne nie pamietasz rowniez, jak sie stad wydostac? - spytala rozdrazniona wyjatkowo dluga cisza. Nawet w jej uszach zabrzmialo to jak nagana udzielana przez starsza uczennice dwunastolatkowi, ktory cos przeskrobal. -Nie, przykro mi... - zaczal machinalnie Touchstone, ale przerwal i kaciki jego ust wykrzywil dziwaczny spazm radosci. - Zaraz, zaraz! Alez pamietam! Sa tu ukryte schody, znajduja sie na polnoc od lodzi krola Janeurla... och, nie pamietam, ktora to lodz... -W poblizu polnocnego obrzeza stoja tylko cztery lodzie - dumala Sabriel. Nie bedzie trudno ja znalezc. - A ile pamietasz z geografii? Na przyklad z geografii Krolestwa? -Nie jestem pewien - odparl z rezerwa Touchstone, sklaniajac znow glowe. Sabriel spojrzala na niego i wziela gleboki wdech, by stlumic rosnacy gniew, ktory sie w niej klebil i wil jak wegorz. Mogla usprawiedliwic jego zawodna pamiec - przeciez platala mu figle na skutek magicznego uwiezienia. Ale jego sluzalczosc zdawala sie sztuczna i afektowana. Byl jak kiepski aktor, ktory gra role lokaja - albo raczej jak ktos, kto nie jest aktorem, a mimo to za wszelka cene usiluje sie wcielic w postac lokaja. Ale po co? -Mogget narysowal mi mape - powiedziala, odzywajac sie zarowno po to, by uspokoic sie wewnetrznie, jak i by podtrzymac rozmowe. - Biorac jednak pod uwage, ze przez ostatnie tysiac lat opuszczal dom Abhorsena zaledwie pare razy, kazde wspomnienia, nawet sprzed dwustu lat beda... - i tu urwala, przygryzajac warge. Uswiadomila sobie nagle, ze w zlosci zrobila sie naprawde zjadliwa. Gdy umilkla, podniosl na nia wzrok, ale jego twarz nie wyrazala zadnej reakcji. Mozna bylo sadzic, ze nadal jest wyrzezbiony z drewna. -Chodzi mi o to - ciagnela ostroznie Sabriel - ze bardzo bys mi pomogl, gdybys mogl mi doradzic najlepsza droge do Belisaere i zwrocic uwage na jakies charakterystyczne miejsca. Wyjela swoja nieprzemakalna kurte ze specjalnej kieszeni plecaka i wydobyla z niej mape. Gdy ja rozwijala, Touchstone ujal mape za jeden koniec i przycisnal go dwoma kamieniami, a Sabriel zabezpieczyla drugi futeralem lunety. -Mysle, ze jestesmy gdzies tutaj - powiedziala, wodzac palcem od domu Abhorsena po trasie lotu Papierowego Skrzydla az do punktu, ktory lezal nieco na polnoc od delty rzeki Ratterlin. -Nie - sprostowal Touchstone, dzgajac palcem miejsce oddalone o cal na polnoc od spoczywajacego na mapie palca Sabriel. W jego glosie po raz pierwszy zabrzmialo zdecydowanie. - Tu jest Poswiecona Pieczara. Znajduje sie zaledwie dziesiec mil od wybrzeza, na tej samej szerokosci geograficznej co Gora Anarson. -Swietnie! - wykrzyknela Sabriel, usmiechajac sie i czujac, jak odplywa z niej gniew. -A wiec pamietasz. Jaka jest wiec najlepsza droga do Belisaere i ile nam zajmie? -Nie wiem, jakie sa obecne warunki, jasn... Sabriel - odparl Touchstone. Jego glos przycichl i zlagodnial. - Z tego, co mowi Mogget, Krolestwo jest pograzone w anarchii. Miasta i wsie moga juz nie istniec. Wszedzie czyhaja rozbojnicy, Zmarli, Wolna Magia, dzikie stworzenia... -Pomijajac to wszystko, ktora droga zwykle jezdziles? - spytala Sabriel. -Z Nestowe, wioski rybackiej - rzekl Touchstone, wskazujac na nadmorski obszar na wschod od Poswieconej Pieczary - zazwyczaj jezdzilismy na polnoc Droga na Wybrzezu, zmieniajac konie na stacjach pocztowych. Cztery dni do Callibe, tam zostawalismy na jednodniowy odpoczynek. Potem droga w glebi ladu przez Przelecz Oncet, w sumie szesc dni do Aunden. Dzien odpoczynku w Aunden, nastepnie cztery dni do Orchyre. Stamtad jednodniowy przejazd promem albo dwa dni jazdy konnej do Zachodniej Bramy Belisaere. -Nie liczac nawet dni odpoczynku i tak daje to osiemnascie dni jazdy konnej, a przynajmniej szesc tygodni pieszej wedrowki. To za dlugo. Czy nie ma jakiejs innej drogi? -Statkiem albo lodzia z Nestowe - przerwal Mogget, skradajac sie za plecami Sabriel, by polozyc stanowczym ruchem lapke na mapie. - Jesli jakas znajdziemy i jesli ktores z was umie zeglowac. rozdzial pietnasty Schody znajdowaly sie na polnoc od lodzi stojacej posrodku trzech innych. Pasaz ten ukryto dzieki magii i sprytnym fortelom, tak ze zdawal sie wyjatkowo mokra plama na wilgotnym wapieniu, z ktorego zbudowana byla sciana studni. W rzeczywistosci mozna bylo swobodnie przez nia przejsc, gdyz byly to otwarte drzwi, za ktorymi krete schody prowadzily w gore. Postanowili pojsc nimi na drugi dzien rano, po kolejnym dniu odpoczynku. Choc Sabriel chetnie wyruszylaby dalej, potrafila trzezwo ocenic sytuacje i zdawala sobie sprawe, ze musi dojsc do siebie. Pewnie i Touchstone potrzebuje wypoczac, pomyslala. Kiedy szukali schodow, delikatnie probowala wydobyc z niego wiecej informacji, lecz on reagowal tak niechetnie, ze nawet nie chcial otwierac ust, a kiedy juz to czynil, Sabriel dochodzila do wniosku, ze jeszcze bardziej irytuja ja jego pokorne przeprosiny. Po znalezieniu drzwi zrezygnowala z dalszych pytan i usiadla na trawie kolo zrodelka, pograzajac sie w lekturze ksiag ojca na temat Magii Kodeksu. "Ksiega Zmarlych" nadal byla zawinieta w nieprzemakalny material. Mimo to czula jej zlowroga obecnosc w plecaku... Touchstone zostal po drugiej stronie lodzi, blisko dziobu, i cwiczyl fechtunek swymi dwoma blizniaczymi mieczami, napinal miesnie i popisywal sie drobnymi sztuczkami akrobatycznymi. Mogget obserwowal go z zarosli, a jego zielone oczy blyszczaly, jakby upatrzyl sobie mysz. Poludniowy posilek okazal sie kulinarna i towarzyska kleska, a spowodowaly ja zarowno suche paski wolowiny, garnirowane rukwia wodna zerwana nad brzegiem zrodla, jak i monosylabowe odpowiedzi Touchstone'a. Powrocil nawet do tytulowania Sabriel "jasnie pani", choc prosila go wiele razy, by mowil jej po imieniu. Mogget nie byl lepszy, zwracajac sie do niej per "Abhorsen". Po posilku wszyscy rozeszli sie do swych zajec: Sabriel do ksiegi, Touchstone do cwiczen, a Mogget do swych obserwacji. Nikt nie czekal z utesknieniem na pozny obiad. Sabriel probowala porozmawiac z Moggetem, ale on najwyrazniej zarazil sie powsciagliwoscia od Touchstone'a, choc nie nabral jego unizonego sposobu bycia. Zaraz po jedzeniu wszyscy odeszli od ogniska - Touchstone na zachod, Mogget na polnoc, a Sabriel na wschod - i polozyli sie spac w najwygodniejszych miejscach, jakie tylko udalo im sie znalezc. Sabriel zbudzila sie raz w nocy. Nie wstajac, zauwazyla, ze ktos rozniecil wygasly juz ogien. Siedzial przy nim Touchstone, wpatrujac sie w plomienie, a w jego zrenicach odbijalo sie chybotliwie zlotoczerwone swiatlo. Mial sciagnieta, niemal chora twarz. -Dobrze sie czujesz? - spytala cicho Sabriel, podpierajac sie na jednym lokciu. Touchstone zerwal sie, zakolysal na pietach i prawie upadl. Przynajmniej raz jego glos nie zabrzmial, jakby nalezal do zmarkotnialego sluzacego. -Nie bardzo. Pamietam nie to, co nalezy, a zapominam to, co potrzeba. Wybacz mi. Sabriel nie odpowiedziala. Ostatnie dwa slowa wymowil do ognia, nie do niej. -Prosze, idz spac, jasnie pani - ciagnal Touchstone, ponownie uciekajac sie do sluzalczosci. - Obudze cie rano. Sabriel juz otworzyla usta, by powiedziec cos uszczypliwego o tym, ze udawana pokora traci arogancja, jednak zrezygnowala i wsunela sie pod pled. Skup sie na uratowaniu ojca, nakazala samej sobie. Tylko to sie liczy. Ratuj Abhorsena. Nie przejmuj sie zmartwieniami Touchstone'a ani dziwaczna natura Moggeta. Ratuj Abhorsena. Ratuj Abhor... ratuj... -Obudz sie! - zawolal wprost do jej ucha Mogget. Przewrocila sie na drugi bok, ignorujac go, lecz dal susa przez jej glowe i powtorzyl do drugiego ucha: - Obudz sie! -Juz sie obudzilam - zrzedzila Sabriel. Usiadla owinieta kocem, czujac, jak twarz i dlonie ogarnia przenikliwe zimno, poprzedzajace zwykle swit. Panowala gleboka ciemnosc, ktora rozswietlal tylko pelgajacy odblask ognia i leciutkie smugi brzasku nad skalna studnia. Touchstone przyrzadzal juz owsianke. Umyl sie tez i ogolil, a sadzac po zadrapaniach i skaleczeniach na brodzie i szyi, musial uzyc sztyletu. -Dzien dobry - powiedzial. - Bedzie gotowe za piec minut, jasnie pani. Sabriel az jeknela, znowu slyszac te slowa, zabrala koszule wraz ze spodniami i oddalila sie chwiejnym krokiem, by w drodze do zrodla znalezc odpowiedni krzak. Okutana pledem i wloczaca nogami wygladala jak nieboskie stworzenie. Lodowata woda zmyla z niej bez litosci resztki snu. Trwalo to nie dluzej niz dziesiec sekund, w czasie ktorych zrzucila z siebie podkoszulek, umyla sie i ubrala, po czym zupelnie juz rozbudzona i czysta, wrocila do ogniska. Najpierw ona zjadla swoj przydzial owsianki, a potem Touchstone. Pozniej zajela sie zapinaniem klamer od zbroi, przypinaniem miecza i dzwonkow. Mogget lezal blisko ognia, wygrzewajac porosniety bialym futerkiem brzuszek. Nie po raz pierwszy Sabriel zastanawiala sie, czy w ogole musial jesc. Widac bylo, ze lubil jedzenie, lecz spozywal je raczej dla przyjemnosci, niz aby przezyc. Po sniadaniu Touchstone nadal odgrywal swa role slugi: umyl garnek i lyzke, zgasil ogien i wszystko sprzatnal. Kiedy jednak mial juz sobie zarzucic na ramiona plecak Sabriel, zatrzymala go. -Nie, Touchstone, to moj plecak. Sama go poniose, dziekuje. Zawahal sie, po czym oddal jej plecak i pomoglby jej go nalozyc, gdyby juz nie wlozyla rak w paski. Pol godziny pozniej, moze w jednej trzeciej drogi waskimi, kamiennymi schodami, Sabriel pozalowala swej decyzji. Ciagle jeszcze nie w pelni doszla do siebie po wypadku Papierowego Skrzydla, a stopnie byly bardzo strome i tak waskie, ze z wielka trudnoscia pokonywala spiralne zakrety. Plecak zawsze zaklinowywal sie o sciane, bez wzgledu na to, w ktora strone sie obrocila. -Moze bedziemy niesc go na zmiane - powiedziala niechetnie, gdy przystaneli w rodzaju niszy, by zlapac oddech. Touchstone, ktory szedl na przedzie, skinal glowa i zszedl pare stopni w dol, by zabrac plecak. -Teraz ja pojde na czele - dodala Sabriel, napinajac plecy i barki. Drzala lekko, bo cale jej plecy, zlane potem od niesienia plecaka, byly sliskie pod zbroja, bluza, koszula i podkoszulkiem. -Nie - zaprotestowal Touchstone, zastepujac jej droge. - Na tych schodach sa rozne obwarowania i straznicy. Znam slowa i znaki, ktore pozwola nam przejsc. Jestes Abhorsenem, wiec moze cie przepuszcza, lecz nie jestem pewien. -Widze, ze wraca ci pamiec - zauwazyla Sabriel, troche rozdrazniona, ze ktos sie jej przeciwstawil. - Powiedz, czy to sa te same schody, na ktorych zgotowano zasadzke na Krolowa? -Nie - odparl kategorycznie Touchstone. Zawahal sie, po czym dorzucil: - tamte schody byly w Belisaere. Mowiac to, odwrocil sie i zaczal wspinac po stopniach, za nim Sabriel, a na koncu Mogget. Teraz, gdy nie krepowal jej plecak, stala sie bardziej uwazna. Obserwujac Touchstone'a spostrzegla, ze niekiedy zatrzymuje sie i mamrocze jakies slowa pod nosem. Za kazdym razem dalo sie wyczuc delikatny slad Magii Kodeksu, jakby musniecie piorkiem. Magia ta byla bardzo subtelna, o wiele bardziej wymyslna, niz w polozonym ponizej tunelu. Trudniejsza do wykrycia i zapewne o wiele bardziej mordercza, pomyslala Sabriel. Kiedy juz uswiadomila sobie jej obecnosc, dotarlo do niej rowniez leciutkie tkniecie Smierci. Ta klatka schodowa widziala zabojstwa dawno, dawno temu. W koncu dotarli do duzej komnaty, gdzie z boku znajdowalo sie dwoje drzwi. Przez niewielkie, za to bardzo liczne okragle otwory w dachu wsaczalo sie swiatlo, ktore wpadalo rowniez przez zarosnieta krate, niegdys otwarta ku powietrzu i niebu. -To drzwi na zewnatrz - wyjasnil niepotrzebnie Touchstone i zdmuchnal swa swieczke. Wzial rowniez swieczke Sabriel, teraz nieregularna brylke wosku, i wsadzil obie do kieszonki w tunice. Sabriel zamierzala zazartowac na temat goracego wosku i potencjalnego niebezpieczenstwa, jakie zagrazalo Touchstone'owi, lecz powstrzymala sie. Nie nalezal do wesolkow. -Jak je otworzyc? - zapytala, wskazujac na drzwi. Nie widziala zadnej klamki, zamka lub klucza. Zreszta nie bylo tez widac zawiasow. Touchstone milczal, wzrok mial niewidzacy, po czym zasmial sie z gorycza. -Nie pamietam! Taki kawal drogi na gore, wszystkie slowa, sygnaly... i to na nic! Na nic! -Przynajmniej poprowadziles nas po schodach - zauwazyla Sabriel, przerazona sila jego nienawisci do samego siebie. - Gdyby nie ty, dalej siedzialabym sobie przy zrodelku i patrzyla, jak bulgocze. -Sama potrafilabys znalezc droge - wymamrotal Touchstone - albo Mogget bylby w stanie... Stanie! Tak, na to zasluguje, na wieczne stanie jako drewniany galion. -Touchstone! - przerwal mu syczac Mogget. - Zamknij sie. Miales pomagac, pamietasz? -Tak - odparl Touchstone, a jego twarz wyraznie uspokoila sie, a oddech wyrownal. - Wybacz, Mogget. Jasnie pani... -Prosze cie, mow mi po prostu Sabriel - rzekla ze znuzeniem. - Dopiero co skonczylam szkole. Mam zaledwie osiemnascie lat! To smieszne, zebys mnie tytulowal "jasnie pani". -Sabriel - rzekl niepewnie Touchstone. - Postaram sie pamietac. Mowie "jasnie pani" z przyzwyczajenia, te slowa przypominaja mi, jakie jest moje miejsce w swiecie. To dla mnie prostsze. -Nie obchodzi mnie, co jest dla ciebie prostsze - burknela Sabriel. - Nie nazywaj mnie jasnie pania i przestan zachowywac sie jak polglowek! Badz soba. Zachowuj sie zwyczajnie. Nie potrzebuje lokaja, lecz zyczliwego... przyjaciela. -A wiec zgoda, Sabriel - powiedzial Touchstone z przesadnym akcentem. Jest na mnie zly, ale przynajmniej to jakis postep, znikla bowiem jego sluzalczosc, pomyslala Sabriel. -Powiedz - zwrocila sie do usmiechajacego sie zlosliwie Moggeta - czy masz jakis pomysl, co zrobic z drzwiami? -Tylko jeden - odparl Mogget, przemykajac miedzy jej stopami w kierunku cienkiej linii, ktora wyznaczala granice miedzy dwoma skrzydlami drzwi. - Pchnijcie je. Kazde z jednej strony. -Pchac? -Czemu nie? - rzekl wzruszajac ramionami Touchstone. Napieral teraz silnie calym cialem na lewe skrzydlo drzwi, przykladajac wnetrza dloni do nabijanego metalowymi cwiekami drewna. Sabriel zawahala sie i uczynila to samo z prawej strony. -Raz, dwa, trzy, pchac! - zarzadzil Mogget. Sabriel pchnela na "trzy", a Touchstone na "pchac", wiec przez kolejnych kilka sekund musieli zsynchronizowac swe wysilki. Wtedy drzwi uchylily sie ze skrzypieniem i wpadla przez nie jasna smuga swiatla. Gdy wedrowala od podlogi az do sufitu, tanczyly w niej drobinki kurzu. -Dziwne w dotyku - rzekl Touchstone, gdy drewno zabrzeczalo pod jego dlonmi, jakby ktos szarpal struny lutni. -Slysze glosy - zawolala jednoczesnie Sabriel, a jej uszy napelnily sie zlapanymi w locie fragmentami slow, smiechem i dobiegajacym z daleka spiewem. -Widze czas - wyszeptal Mogget tak cicho, ze nikt go nie doslyszal. Wowczas drzwi otworzyly sie. Przeszli przez nie, oslaniajac oczy przed sloncem. Czuli na skorze chlodny powiew rzeskiego wiatru, a ich wypelnione podziemnym kurzem nozdrza oczyscila swieza won sosen. Mogget kichnal predko trzy razy i zakrecil sie w kolko. Drzwi zatrzasnely sie za nimi tak cicho i tajemniczo, jak sie otworzyly. Stali na niewielkiej polance posrodku sosnowego lasu czy jakiejs szkolki lesnej, drzewa rosly bowiem w regularnych odstepach. Znajdujace sie za ich plecami drzwi umieszczono w zboczu niskiego pagorka, pokrytego darnia i karlowatymi krzewami. Na ziemi lezala gruba warstwa igiel sosnowych, przez ktora co pare krokow wyzieraly szyszki, niczym wyorane na pradawnym polu bitewnym czaszki. -Czuwajacy Las - rzekl Touchstone. Wzial pare glebokich wdechow, spojrzal na niebo i westchnal. - Mysle, ze jest zima albo przedwiosnie? -Zima - odparla Sabriel - bo w poblizu Muru bardzo sypal snieg. Tu panuje znacznie lagodniejszy klimat. -Wiekszosc Muru, Dlugie Urwiska i dom Abhorsena leza na Poludniowym Plaskowyzu - wyjasnil Mogget. - Wznosi sie on od stu do dwustu stop nad rownina na wybrzezu. Caly obszar wokol Nestowe, dokad zmierzamy, znajduje sie ponizej poziomu morza i zostal zmeliorowany. -Tak - potwierdzil Touchstone. - Pamietam. Dluga Grobla, kanaly, napedzane wiatrem pompy, ktore spietrzaly wode... -Teraz dla odmiany obaj jestescie swietnym zrodlem informacji - zauwazyla Sabriel. - Czy ktorys z was powiedzialby mi cos, o czym bardzo chcialabym sie dowiedziec, na przyklad, co to sa Wielkie Kodeksy? -Ja nie moge - powiedzieli rownoczesnie Mogget i Touchstone. Touchstone ciagnal dalej urywanym glosem: -Nalozono na nas zaklecie... wiezy. Ale ktos, kto nie jest Magiem Kodeksu lub w inny sposob nie jest zwiazany blisko z Kodeksem, moze o tym mowic. Moze jakies ochrzczone Znakiem Kodeksu dziecko, ktore jeszcze nie doroslo i nie nabralo mocy... -Jestes bystrzejszy, niz przypuszczalem - ocenil Mogget. - Choc to nie znaczy zbyt wiele. -Dziecko - powtorzyla Sabriel. - Dlaczego dziecko ma o tym wiedziec? -Gdyby wyksztalcono cie na odpowiednim poziomie, tez bys wiedziala - rzekl Mogget. - Tyle dobrego srebra zmarnowano na te twoja szkole. -Byc moze - zgodzila sie Sabriel - ale teraz, kiedy lepiej poznalam Stare Krolestwo, sadze, ze szkola w Ancelstierre ocalila mi zycie. Zostawmy to. Ktoredy teraz idziemy? Touchstone zerknal na niebo, ktore jasnialo blekitem nad polana, a ciemnialo nad stojacymi wkolo sosnami. Nad wierzcholkami drzew wisialo prawie niewidoczne slonce, do zenitu zostalo mu okolo godziny. Touchstone przeniosl wzrok na cienie drzew i pokazal: -Wschod. Tam bedzie caly ciag Kamieni Kodeksu, ktore prowadza z miejsca, gdzie stoimy, az na wschodni kraniec Czuwajacego Lasu. Tego miejsca silnie strzeze magia. Znajduje sie tu... znajdowalo sie tu wiele Kamieni. Kamienie staly dalej, a za pierwszym widac bylo jakies zwierzece tropy, ktore biegly zygzakiem do nastepnego. Pod sosnami panowal przyjemny chlod, a stala obecnosc Kamieni Kodeksu dodawala otuchy Sabriel i Touchstone'owi, ktorzy traktowali je jak latarnie morskie wsrod morza drzew. Bylo tu w sumie siedem Kamieni, lecz zaden z nich nie ulegl zniszczeniu, choc za kazdym razem, gdy opuszczali strefe jednego i przechodzili do nastepnego, Sabriel czula, jak przeszywa ja lek. Przez glowe przebiegal jej straszliwy obraz splamionego krwia, rozlupanego Kamienia na Peknietym Wzgorzu. Ostatni Kamien stal na samym skraju lasu, na szczycie granitowego stoku, wysokiego na trzydziesci lub czterdziesci jardow. Wyznaczal wschodnia granice boru i koniec wzniesien. Staneli obok Kamienia i spojrzeli na bezkresne niebieskoszare morze o spienionych bialych grzywach fal, niespokojne, nieustannie uderzajace o brzeg. Pod nimi rozciagaly sie plaskie, zapadle pola Nestowe, utrzymywane przez siec kanalow, pomp i grobli. Sama wies lezala trzy czwarte mili stad, na kolejnej wysokiej granitowej skale. Po drugiej stronie znajdowal sie niewidoczny z tego miejsca port. -Pola zalewa woda - zauwazyl zbity z tropu Touchstone, jakby nie dowierzajac wlasnym oczom. Sabriel spojrzala w tym samym kierunku i zobaczyla, ze to, co w pierwszej chwili wziela za uprawy, bylo woda i szlamem, ktory osadzal sie niespiesznie tam, gdzie niegdys rosly zboza i warzywa. Wiatraki napedzajace pompy staly w calkowitej ciszy, a ich trojramienne skrzydla tkwily w bezruchu na wiezach, choc od morza wiala slonawa bryza. -Przeciez wiatraki byly zaklete przez Kodeks! - wykrzyknal Touchstone. - Mialy byc posluszne wiatrom, pracowac bez trudu... -Na polach nie ma ludzi, po tej stronie wsi nie widac nikogo - dodal Mogget. Mial ostrzejszy wzrok i widzial lepiej niz przy uzyciu lunety z plecaka Sabriel. -Ktos musial zniszczyc Kamienie Kodeksu w Nestowe - powiedziala chlodno przez zacisniete usta Sabriel. - A w bryzie czuje specyficzna wstretna won. We wsi sa Zmarli. -Najszybciej dostaniemy sie do Belisaere lodzia, moge reczyc za swe umiejetnosci zeglarskie - rzekl Touchstone. - Lecz jesli sa tam Zmarli, czy nie powinnismy raczej... -Zejdziemy w dol i znajdziemy lodz - oswiadczyla stanowczo Sabriel. - Poki slonce jest jeszcze wysoko. rozdzial szesnasty Przez zalane pola prowadzila zbudowana specjalnie sciezka, ceraz jednak woda siegala na niej do kostek, a miejscami nawet do wysokosci ud. Tylko wznoszace sie ponad poziom gruntu dreny opieraly sie nieprzyjemnie slonej wodzie. Wszystkie biegly na wschod, a wiec nie prowadzily do wsi, Sabriel i Touchstone musieli zatem brodzic w wodzie na sciezce. Mogget, rzecz jasna, podrozowal owiniety wokol szyi Sabriel. Byl tak wysmukly, ze zdawal sie etola z bialych lisow. Przeprawa trwala dlugo, brneli bowiem przez wode i bloto, niepewni, gdzie stawiac kroki. Przejscie niecalej mili zabralo im godzine, wiec dopiero poznym popoludniem wyszli z wody i dotarli do skalistego wzniesienia wioski, choc Sabriel liczyla na wczesniejsza pore. Przynajmniej niebo jest czyste, pomyslala, patrzac w gore. Zimowe slonce nie grzalo i nie swiecilo jaskrawo, z pewnoscia jednak odstraszalo wiekszosc Pomniejszych Zmarlych od opuszczania kryjowek. Mimo to, kiedy dochodzili do wsi, zachowywali wielka ostroznosc. Mieli obnazone miecze, a Sabriel trzymala dlon na dzwonkach. Sciezka wila sie w gore. Tworzyly ja wykute w skale stopnie, gdzieniegdzie wzmocnione ceglami i zaprawa. Sama wies przycupnela na szczycie skalnego urwiska - okolo trzydziestu ladnych domow z cegly, o dachach krytych drewnianym gontem. Niektore z nich pomalowano na zywe kolory, inne na zgaszone, niektore zas byly szare i pokryte zaciekami od sniegu i deszczu. Byloby tu calkiem cicho, gdyby nie nasilajacy sie od czasu do czasu podmuch wiatru lub zalobny krzyk mewy, ktora obnizala lot. Sabriel i Touchstone przysuneli sie do siebie i szli niemal ramie w ramie wzdluz drogi, ktora uchodzila za glowna ulice. Ich oczy przeslizgiwaly sie nerwowo po zamknietych drzwiach i zatrzasnietych okiennicach. Obojgu zrobilo sie nieswojo - czuli, jak po ciele przemyka im okropny, laskoczacy dreszcz, biegnacy wzdluz kregoslupa do karku i znaku Kodeksu na czole. Sabriel wyczuwala rowniez obecnosc Pomniejszych Zmarlych, ktorzy ukrywali sie przed swiatlem slonecznym i czyhali w poblizu, w ktoryms domu lub piwnicy. Przy koncu glownej ulicy, w najwyzszym punkcie skaly, na starannie utrzymanym trawniku stal Kamien Kodeksu. Jego polowa odpadla, a na zielonej murawie walaly sie w nieladzie pokruszone ciemne odlamki. Przed Kamieniem lezalo czyjes cialo ze zwiazanymi rekami i nogami. Poderzniete gardlo wskazywalo jasno, skad trysnela krew - krew ofiary, ktora zniszczyla Kamien. Sabriel uklekla przy zwlokach, odwracajac wzrok od zniszczonego Kamienia. Wiedziala, ze uszkodzono go niedawno, lecz juz uchylaly sie ze skrzypieniem drzwi do Smierci. Prawie czula zimno plynacej za nimi rzeki, ktore przesaczalo sie i ogarnialo Kamien, wysysajac z powietrza cieplo i zycie. Wiedziala, ze zaczaily sie tu rowniez, tuz za granica Smierci, rozne stworzenia. Docieral do niej ich glod zycia, niecierpliwe czekanie na zapadniecie nocy. Tak jak sie spodziewala, cialo nalezalo do Maga Kodeksu, niezyjacego od jakichs trzech lub czterech dni. Nie przypuszczala jednak, ze sa to zwloki kobiety. Zwiodly ja barczyste ramiona i muskularna budowa, lecz oto lezala przed nia kobieta w srednim wieku, z zamknietymi oczami i poderznietym gardlem. Jej krotkie brazowe wlosy zlepiala sol morska i krew. -Wioskowa uzdrowicielka - rzekl Mogget, wskazujac nosem na bransolete na przegubie jej dloni. Zeby sie jej lepiej przyjrzec, Sabriel odsunela sznur, ktorym skrepowano kobiete. Bransoleta zostala wykonana z brazu i inkrustowana znakami Kodeksu z nefrytu. Znaki te byly teraz martwe, gdyz na brazie zakrzepla krew, a pod metalem nie dalo sie wyczuc pulsu. -Zabito ja trzy lub cztery dni temu - oznajmila Sabriel. - W tym samym czasie pekl Kamien. Touchstone spojrzal na nia i skinal posepnie glowa, potem znowu zaczal obserwowac stojace naprzeciwko domy. W dloniach zwisaly mu luzno dwa miecze, lecz Sabriel spostrzegla, ze cale jego cialo wyprezylo sie w oczekiwaniu niebezpieczenstwa. -Ktokolwiek... cokolwiek... ja zabilo i zniszczylo Kamien, nie zdolalo zawladnac jej duchem - dodala cicho Sabriel, jakby do samej siebie. - Dlaczego? Ani Mogget, ani Touchstone nie odpowiedzieli. Przez chwile Sabriel rozwazala, czy nie zapytac samej kobiety, ale ostatnie doswiadczenia znacznie ostudzily jej wielki zapal podrozy do Smierci. Zamiast tego przeciela kobiecie peta i ulozyla ja, jak mogla najlepiej, wybierajac w koncu skulona pozycje spiacej. -Nie znam twego imienia, Uzdrowicielko - szepnela Sabriel. - Mam za to nadzieje, ze szybko dotrzesz za Ostatnia Brame. Zegnaj. Stanela krok dalej i narysowala nad zwlokami znaki Kodeksu, ktore przywolywaly stos pogrzebowy, i jednoczesnie wyszeptala ich nazwy - palce jednak bladzily, a slowa mieszaly sie. Czula zlowroga obecnosc zniszczonego Kamienia, ktory dzialal na nia niczym walczacy zapasnik, chwytajac za nadgarstki i sciskajac szczeki. Na czole Sabriel perlil sie pot, a konczyny przeszywal bol. Dlonie drzaly od wysilku, a opuchniety jezyk nie sluchal jej, dretwiejac w nagle wysuszonych ustach. Niespodziewanie poczula, jak skads nadchodzi pomoc, dzieki ktorej przez jej cialo przeplywala sila, wzmacniajac znaki, uspokajajac dlonie i nadajac glosowi wlasciwe brzmienie. Gdy skonczyla odmawiac litanie, ponad kobieta strzelila iskra, ktora zmienila sie w plomien. Wtedy buchnal wielki, rozzarzony do bialosci ogien. Ogarnal cale cialo kobiety i strawil je, zostawiajac jedynie lekki popiol, ktory z latwoscia rozniosa morskie wichry. Dodatkowa sila pochodzila od Touchstone'a, polozyl bowiem delikatnie dlon na jej ramieniu. Gdy sie wyprostowala, przestala ja odczuwac. Sabriel obrocila sie i ujrzala, ze Touchstone wlasnie wyciaga noszony w prawej rece miecz. Utkwil wzrok w domach, jakby nie mial nic wspolnego z udzieleniem jej pomocy. -Dziekuje - rzekla Sabriel. Touchstone byl poteznym Magiem Kodeksu, byc moze tak silnym, jak ona sama. To ja zaskoczylo, choc nie byla w stanie okreslic, dlaczego. Nie robil przeciez z tego zadnej tajemnicy, lecz Sabriel zakladala, ze pewnie zna on jedynie pare przydatnych w walce znakow i zaklec. Drobnych sztuczek magicznych. -Powinnismy ruszyc dalej - powiedzial Mogget, biegajac w podnieceniu w rozne strony. Starannie unikal fragmentow roztrzaskanego Kamienia. - Znalezc lodz i wyplynac na morze, zanim zapadnie noc. -Port znajduje sie w tamtym kierunku - dodal predko Touchstone, pokazujac ostrzem miecza. I jemu, i kotu bardzo zalezy, by jak najszybciej opuscic teren w poblizu zniszczonego Kamienia, pomyslala Sabriel. Ale jej tez na tym zalezalo. Nawet w bialy dzien wydawalo sie, ze wszystkie kolory przygasly pod wplywem Kamienia. Trawa stala sie bardziej zolta niz zielona i nawet cienie gestnialy, sprawiajac wrazenie liczniejszych i obfitszych, niz w rzeczywistosci. Az zadygotala na wspomnienie Peknietego Wzgorza i istoty o imieniu Thralk. Port lezal po polnocnej stronie urwistego zbocza. Mozna bylo do niego dotrzec kolejnymi wykutymi w skale schodami, kiedy zas przywozono ladunki, windowano je za pomoca dzwigow nozycowych, ktore ciagnely sie wzdluz urwiska. Dlugie drewniane nabrzeza siegaly daleko w przejrzysta blekitnozielona wode, oslonieta od wiatru przez skalista wysepke. Wyspe laczyl z wybrzezem dlugi falochron z ogromnych otoczakow, ktory oslanial caly port przed wichrami i uderzeniami fal. W porcie nie bylo zadnej lodzi. Nawet malej szalupy, ktora ktos moglby tu przyholowac do naprawy. Sabriel stala na schodach i patrzyla w dol. Miala pustke w glowie i zadnych planow, co dalej. Obserwowala tylko wiry wodne wokol obrosnietych skorupiakami slupow mola. W blekicie morza poruszaly sie jakies ksztalty: byly to lawice zajetych swymi sprawami rybek. Mogget usiadl u jej stop, wciagal powietrze i milczal. Touchstone stanal wyzej za jej plecami, pelniac straz. -I co teraz? - spytala Sabriel, pokazujac na pusty port. Jej ramie poruszalo sie w tym samym rytmie, co nacierajacy na drewno i kamien przyplyw. -Na wyspie sa ludzie - rzekl Mogget, mruzac oczy od wiatru. - I kilka lodzi przywiazanych do dwoch wypietrzen skalnych na poludniowym zachodzie. Sabriel spojrzala, ale niczego nie zobaczyla, dopoki nie wyjela lunety z niesionego przez Touchstone'a plecaka. Kiedy myszkowala w srodku, stal calkiem nieruchomo i milczal, jak cala opustoszala wies. Znowu udaje, ze jest z drewna, pomyslala Sabriel, lecz bez ironii. Bywal bardzo pomocny, a do tego przestal wreszcie traktowac ja tak unizenie. Przez lunete zobaczyla, ze Mogget ma racje. Miedzy dwiema odnogami skalnymi staly czesciowo zasloniete lodzie i widac bylo slabe oznaki, ze wyspa jest zamieszkana: zza wysokiej skaly mignal sznur z wzdymanym przez wiatr praniem i ktos poruszyl sie miedzy drewnianymi, skleconymi napredce domkami, ktorych szesc przycupnelo na poludniowo- zachodniej stronie wyspy. Sabriel przeniosla wzrok na falochron i przebiegla wzdluz niego oczami. Tak jak przeczuwala, w samym srodku tkwila wyrwa, przez ktora wdzieralo sie z wielka sila morze. Od strony wyspy pietrzyl sie stos drewna, co oznaczalo, ze niegdys stal tu most, ktory teraz rozebrano. -Wyglada na to, ze wiesniacy uciekli na wyspe - rzekla, skladajac lunete. - W falochronie jest wyrwa, dzieki ktorej miedzy wyspa a wybrzezem przeplywa woda. Idealne zabezpieczenie przed Zmarlymi. Nie sadze, zeby nawet Mordikant chcial ryzykowac przeprawe przez glebokie morze w czasie przyplywu. -Wiec chodzmy - powiedzial Touchstone. W jego glosie znowu pobrzmiewalo napiecie i zdenerwowanie. Sabriel spojrzala na niego, potem ponad jego glowe i wtedy zobaczyla powod jego niepokoju. Z poludniowego wschodu nadciagaly ciemne chmury deszczowe, wiszace za wsia. Bylo bezwietrznie, lecz ujrzawszy chmury Sabriel pojela, ze byla to cisza przed burza. Slonce nie bedzie ich dlugo chronic i predko zawita noc. Nikt nie musial jej nawet ponaglac, sama bowiem zaczela schodzic po prowadzacych do portu i falochronu stopniach, a Touchstone podazyl w jej slady. Szedl wolniej, ogladajac sie co pare krokow za siebie, by pilnowac tego, co sie dzieje za nimi. Podobnie zachowywal sie Mogget, obracajac swa mala kocia twarz i zerkajac ciagle do tylu na domy. A za nimi uchylily sie nieco okiennice i z bezpiecznego obszaru cienia wyjrzaly pozbawione ciala oczy, obserwujac cala trojke, ktora skapana w palacym sloncu maszerowala do falochronu. Po obu ich stronach szalaly fale wodnej kipieli. W kosciotrupich ustach zgrzytaly przegnile, sprochniale zeby. W glebi okien miotaly sie rozwscieczone i przerazone cienie, ciemniejsze niz rzucone przez kogokolwiek w zwyklym swietle. Wszystkie wiedzialy, kto wlasnie przeszedl droga. Jeden z tych cieni, wybrany losowo przez swych pobratymcow, porzucil swa egzystencje w Zyciu i z cichym krzykiem znikl w Smierci. Ich pan przebywal o wiele mil dalej, wiec najszybciej mozna bylo do niego dotrzec przez kraine Smierci. Oczywiscie, po przekazaniu wiesci poslaniec zostanie stracony przez wszystkie Bramy na ostateczna zatrate. Jednak jego pan bynajmniej sie tym nie przejmowal. Wyrwa w falochronie okazala sie szeroka na co najmniej pietnascie stop, a woda byla dwa razy wyzsza od Sabriel. Morze napieralo z niespotykana wrogoscia. Kiedy na kamieniach przed nimi wyladowala jakas strzala i odbila sie dalej, rozbryzgujac wode, zorientowali sie, ze teren obstawiony jest rowniez przez lucznikow. Touchstone momentalnie pomknal do przodu, wysuwajac sie przed Sabriel, ktora wyczula, jak plynie od niego strumien Magii Kodeksu. Jego miecze zatoczyly w powietrzu kola, tworzac swietliste linie, ktore zamknely sie w jasniejacy przed nimi okrag. Od wyspy w ich strone oderwaly sie cztery strzaly. Jedna, trafiwszy w okrag, po prostu znikla. Pozostale trzy chybily, uderzajac w kamienie lub wode. -Ochrona przed strzalami - wysapal Touchstone. - Skuteczna, lecz nie da sie isc dalej. Czy sie wycofujemy? -Jeszcze nie - odparla Sabriel. Czula, jak we wsi za ich plecami nieznacznie poruszaja sie Zmarli, widziala teraz rowniez lucznikow. Bylo ich czterech i stali w dwoch parach za ogromnymi glazami, ktorymi oznaczono miejsce zetkniecia sie falochronu z wyspa. Zdawali sie mlodzi i zdenerwowani i jak sie juz okazalo, chyba niezbyt grozni. -Przestancie! - zawolala Sabriel. - Mamy przyjazne zamiary! Nikt nie odpowiedzial, lecz lucznicy nie odlozyli osadzonych na cieciwach strzal. -Jaki tytul nosi zwykle naczelnik wioski? Jak sie go nazywa? - szepnela pospiesznie Sabriel do Touchstone'a, kolejny raz zalujac, ze tak malo wie o Starym Krolestwie i jego zwyczajach. -Za moich czasow... - odparl powoli Touchstone, skupiajac sie glownie na obrysowaniu mieczami swietlistego okregu - za moich czasow byl to Starszy, w wioskach takiej wielkosci jak ta. -Pragniemy rozmawiac ze Starszym wioski! - krzyknela Sabriel. Wskazala na nadciagajace za jej plecami chmury i dodala: - Zanim zapadnie zmrok! -Zaczekajcie! - zabrzmiala odpowiedz, po czym jeden z lucznikow opuscil posterunek przy glazach i pognal w strone domostw. Wrocil za pare minut, a za nim przykustykal po kamieniach mezczyzna w podeszlym wieku. Widzac go, pozostali lucznicy opuscili bron i schowali strzaly do kolczanow. Wowczas Touchstone przestal podtrzymywac ochronny czar. Okrag wisial jeszcze przez chwile w powietrzu i rozplynal sie, zostawiajac za soba nietrwala tecze. Czlowiek ten, co pojeli, gdy szedl utykajac przez falochron, istotnie nazywal sie Starszy, taki tez nosil tytul. Wokol wychudlej, pomarszczonej twarzy wiatr rozwiewal dlugie, siwe wlosy niczym delikatna pajeczyne. Poruszal sie w przemyslany, powolny sposob, charakterystyczny dla bardzo starych ludzi. Zdawal sie niczego nie bac, byc moze dzieki bezinteresownej odwadze, jakiej sie nabiera, bedac juz tak blisko smierci. -Kim jestescie? - zapytal, gdy dotarl do wyrwy i stanal nad kotlujaca sie woda jak jakis legendarny prorok, a jego pomaranczowy plaszcz trzepotal wokol niego od wzmagajacej sie bryzy. - Czego chcecie? Sabriel otworzyla usta, by odpowiedziec, lecz Touchstone ja uprzedzil. Przemowil, i to glosno: -Jestem Touchstone, zaprzysiezony wojownik.Abhorsena, ktory stoi przed wami. Czy takich jak my witacie strzalami? Stary mezczyzna milczal przez chwile i skierowal gleboko osadzone oczy na Sabriel, jakby samym wzrokiem mogl obnazyc jakikolwiek falsz. Sabriel odwzajemnila jego spojrzenie, lecz kacikiem ust szepnela do Touchstone'a: -Co ty sobie myslisz, ze mozesz przemawiac w moim imieniu? Czy nie lepiej byloby odniesc sie do nich bardziej przyjaznie? I odkad to jestes moim zaprzysiezonym... Przerwala, gdyz stary czlowiek odchrzaknal, zeby sie odezwac, i splunal do wody. Przez moment sadzila, ze to wlasnie byla jego odpowiedz, jednak nie zareagowal ani zaden z lucznikow, ani Touchstone, zatem nie mialo to znaczenia. -Nastaly zle czasy - rzekl Starszy. - Zmuszono nas, bysmy porzucili nasze ogniska i przeniesli sie do nedznych szop, zamienilismy cieplo i wygode na wichry morskie i smrod ryb. Wielu ludzi z Nestowe nie zyje - albo nawet gorzej. Rzadko pojawiaja sie tu obcy i podrozni, a jesli przychodza, zdarza sie, ze nie sa tymi, na ktorych wygladaja. -Jestem Abhorsen - rzekla z ociaganiem Sabriel. - Wrog Zmarlych. -Pamietam - odparl wolno starzec. - Gdy bylem mlody, przybyl do nas Abhorsen, by polozyc kres nawiedzajacym wioske widmom, ktore przywlokl ten kupiec korzenny, niech bedzie przeklety przez Kodeks. Abhorsen... Pamietam oponcze, jaka nosisz, szmaragdowa jak morskie glebiny, ze srebrnymi kluczami. I jeszcze miecz... Zamilkl, jakby na cos czekajac. Sabriel stala w ciszy, spodziewajac sie, ze bedzie mowil dalej. -On chce zobaczyc miecz - rzekl Touchstone bezbarwnym tonem, kiedy milczenie za bardzo sie przeciagalo. -Och - odparla Sabriel, rumieniac sie. Bylo to przeciez oczywiste. Wyciagnela miecz ostroznie, by nie zaniepokoic lucznikow, i uniosla go do slonca, by bez trudu bylo widac tanczace po ostrzu srebrne znaki Kodeksu. -Tak - westchnal Starszy i jego starcze ramiona obwisly z ulga. - To ten miecz. Zaklety przez Kodeks. Ona jest Abhorsenem. Obrocil sie i chwiejnym krokiem podszedl do lucznikow, podnoszac slaby glos, tak ze zabrzmial on jak odlegle echo rybackich okrzykow. - Chodzcie no, wy czterej. Pospieszcie sie z mostem. Mamy gosci! Pomozcie! Sabriel zerknela na Touchstone'a, unoszac brwi w zdumieniu nad znaczeniem ostatnich slow starca. O dziwo, Touchstone odwzajemnil jej spojrzenie i wytrzymal je. -Nalezy do obyczaju, by osoba wysokiego stanu, jak ty, zostala przedstawiona przez swego zaprzysiezonego zbrojnego wojownika - rzekl cicho. - A jedyna dopuszczalna rola, w jakiej wolno mi z toba podrozowac, jest wlasnie zaprzysiezony wojownik. Inaczej ludzie wezma nas w najlepszym razie za majacych zakazany romans kochankow. Gdyby zaczeto w takich okolicznosciach laczyc twoje imie z moim, obnizyloby to w ich oczach twa range. Rozumiesz? -Aha - odparla Sabriel, polykajac glosno sline. Czula, jak jej policzki i szyje znowu oblewa rumieniec zazenowania. Przypominalo to najostrzejsze reprymendy, ktorych udzielala panna Prionte, a dotyczace gaf towarzyskich. Sabriel wcale sie nie zastanawiala, jak moze wygladac jej podrozowanie z Touchstone'em. W Ancelstierre okryloby ja to z pewnoscia hanba, ale byli przeciez w Starym Krolestwie, gdzie sprawy mialy sie zupelnie inaczej. Jak sie jednak okazalo, tylko niektore... -Lekcja dwiescie siodma - zamruczal Mogget spod jej stop. - Trzy punkty na dziesiec mozliwych. Ciekawe, czy maja swiezo zlowione morszczuki? Zjadlbym sobie jednego, kiedy jeszcze trzepocze... -Cicho badz! - przerwala Sabriel. - Lepiej przez chwile udawaj zwyklego kota. -A prosze bardzo, jasnie pani Abhorsen - odpowiedzial Mogget, odchodzac dostojnym krokiem, by siasc u boku Touchstone'a. Sabriel juz przygotowala jakas miazdzaca odpowiedz, gdy zobaczyla, ze kaciki ust Touchstone'a wykrzywia leciutki grymas. Touchstone usmiecha sie? Zdziwila sie tak, ze az ugryzla sie w jezyk, a celna uwaga zupelnie wyleciala jej z glowy. Tymczasem czterej lucznicy wypelniali luke w falochronie deska, ktorej koniec uderzyl donosnie o glazy. -Prosze szybko przechodzic - rzekl Starszy, gdy mezczyzni umocowali deske. - We wsi jest teraz wiele okrutnych stworzen, a obawiam sie, ze dzien juz sie prawie skonczyl. Jakby na potwierdzenie jego slow przesunal sie po nich cien chmur, a w powietrzu uniosla sie swieza won nadciagajacego deszczu, zmieszana ze slonawa wilgocia morza. Nie czekajac na dalsze popedzanie, Sabriel przebiegla predko przez deske, za nia Mogget, a na koncu Touchstone. rozdzial siedemnasty Wszyscy ocalali wiesniacy z Nestowe zgromadzili sie w najwiekszej wedzarni ryb. Nie przybyla jedynie nowa zmiana lucznikow, ktorzy strzegli falochronu. Przedtem we wsi mieszkalo sto dwadziescia szesc osob - teraz trzydziesci jeden. -Jeszcze rano bylo nas trzydziestu dwoch - powiedzial Starszy do Sabriel, podajac jej pucharek znosnego wina i kawalek suszonej ryby, polozony na bardzo twardym czerstwym chlebie. - Kiedy dotarlismy na wyspe, sadzilismy, ze jestesmy bezpieczni. Lecz dzis o swicie znalezlismy syna Monjera Stowarta wyssanego do cna jak sucha lupina. Kiedy go dotknelismy, zdawal sie... spalonym papierem, ktory nadal zachowuje swe ksztalty... Dotknelismy i rozsypal sie w platy... czegos przypominajacego popiol. Kiedy starzec mowil, Sabriel rozgladala sie wokol, zauwazajac liczne latarenki, swiece i cienkie swieczki z knotem z sitowia, ktore nie tylko rozjasnialy pomieszczenie, ale zageszczaly tez jego zadymiona atmosfere. Grupa ocalalych byla niejednolita - mezczyzni, kobiety, bardzo mlodzi i w tak podeszlym wieku, jak sam Starszy, dzieci. Jedyna wspolna cecha byl wykrzywiajacy ich twarze strach, ktory uwidacznial sie tez w nerwowych, gwaltownych ruchach. -Uwazamy, ze jest tu ktorys z nich - rzekla jedna z kobiet. Jej glos nie wyrazal strachu, lecz daleko posuniety fatalizm. Stala samotnie, a pustka wokol niej podkreslala jakas osobista tragedie. Sabriel przypuszczala, ze stracila rodzine: meza, dzieci, a moze rowniez rodzicow i rodzenstwo, nie miala bowiem wiecej niz czterdziesci lat. -Zabierze nas, jednego za drugim - ciagnela kobieta beznamietnym tonem, a jej glos napelnil wedzarnie ponura pewnoscia. Stojacy wokol niej ludzie poruszyli sie niespokojnie, szurajac nogami, nie patrzyli jednak w jej strone, jakby spojrzenie kobiecie w oczy mialo oznaczac przytakniecie jej slowom. Wiekszosc spogladala na Sabriel, a ona dostrzegla w ich wzroku nadzieje. Nie slepa wiare, nie calkowite zaufanie, lecz nadzieje grajacego na wyscigach hazardzisty, ze nowy kon moze przerwac ciag przegranych. -Ten Abhorsen, ktory przybyl do nas, gdy bylem mlody - mowil dalej Starszy, Sabriel zrozumiala zas, ze sadzac po jego wieku tylko on sposrod wszystkich wiesniakow ma takie wspomnienia - powiedzial, ze jego zadaniem jest zgladzic Zmarlych. Ocalil nas od nawiedzajacych wioske widm, ktore zjawily sie tu wraz z karawana kupca. Czy dalej tak jest, pani? Czy Abhorsen ocali nas od Zmarlych? Sabriel zastanawiala sie przez chwile, wertujac w pamieci stronice "Ksiegi Zmarlych". Wyczula, ze ukryta w lezacym u jej stop plecaku ksiega drgnela. Jej mysli powedrowaly do ojca, a potem wybiegly naprzod do czekajacej ich podrozy do Beliseare i krazyly wokol dziwnego splotu wydarzen, ktory wskazywal na to, ze jej Zmarlymi wrogami kieruje jakis jeden rozum. -Zapewnie tej wyspie calkowity spokoj od Zmarlych - rzekla w koncu wyraznie, aby wszyscy ja uslyszeli. - Nie moge jednak uwolnic polozonej na ladzie wsi. W Krolestwie dziala o wiele potezniejsze zlo - to samo, ktore zniszczylo wasz Kamien Kodeksu - a ja musze je jak najszybciej odnalezc i pokonac. Kiedy to uczynie, przyjade, mam nadzieje, z posilkami -a wtedy i wies, i Kamien Kodeksu wroca do swego poprzedniego stanu. -Rozumiemy to - odparl Starszy. Zdawalo sie, ze posmutnial, mimo to zachowal spokoj. Mowil dalej, lecz bardziej do swych ludzi niz do Sabriel. - Uda nam sie tu przezyc. Mamy zrodlo i ryby. Sa tu lodzie. Jesli Callibe nie padlo lupem Zmarlych, mozemy dalej handlowac i dostawac warzywa i inne towary. -Bedziecie musieli caly czas pilnowac falochronu - dodal Touchstone. Stal za krzeslem Sabriel jak wcielenie srogiego gwardzisty. - Zmarli albo ich zywi niewolnicy moga probowac zalatac go kamieniami lub przerzucic most. Sa w stanie przejsc przez plynaca wode, budujac most ze skrzyn z ziemia z grobow. -A zatem jestesmy oblezeni - powiedzial stojacy na przedzie mezczyzna. - A co ze Zmarla istota, ktora przebywa na wyspie i zeruje na nas? Jak ja odnajdziesz? Po tym pytaniu zapadla cisza, wszyscy bowiem pragneli uslyszec odpowiedz. Deszcz bebnil glosno o dach, zastepujac ludzka mowe. Padal rowno od poznego popoludnia. Zmarli nie lubia deszczu, przyszlo ni stad, ni zowad do glowy Sabriel, kiedy zastanawiala sie, co odpowiedziec na to pytanie. Deszcz nie przynosil zguby Zmarlym, lecz sprawial im przykrosc i draznil ich. Jesli na wyspie gdzies przebywa jeden z nich, to na pewno nie moknie na deszczu. Na te mysl wstala z krzesla, a trzydziesci jeden par oczu sledzilo jej ruchy, niemal nie mruzac ich, choc bylo az szaro od nadmiaru dymu z latarenek i swiec. Touchstone obserwowal wiesniakow, Mogget wpatrywal sie w kawalek ryby, a Sabriel zamknela oczy, usilujac wyczuc swymi nadprzyrodzonymi zmyslami obecnosc Zmarlego. Istotnie tam byl - promieniowala bowiem jego slaba i ukryta aura, niczym trudny do wykrycia zapach zgnilizny. Sabriel skupila sie, starajac sie dotrzec do zrodla tej woni, i odnalazla je wlasnie w wedzarni. Zmarly ukrywal sie miedzy wiesniakami. Otworzyla powoli oczy, patrzac tam, gdzie wedlug jej niezwyklego zmyslu czaila sie Zmarla istota. Ujrzala jakiegos rybaka w srednim wieku o przezartej sola twarzy i splowialych od palacego slonca wlosach. Pozornie nie roznil sie niczym od innych i czekal z napieciem na jej odpowiedz, lecz nie ulegalo watpliwosci, ze w nim samym lub w jego poblizu znajdowal sie Zmarly. Rybak ow mial na sobie peleryne, w ktorej zwykle wyplywal na polow, co moglo dziwic, gdyz w wedzarni panowaly goraco i zaduch od stloczonych ludzi i licznych swiec. -Powiedzcie mi - rzekla Sabriel - czy ktos wniosl na wyspe jakas duza skrzynie? Taka, powiedzmy, o boku dlugosci wyciagnietego ramienia lub wieksza? Ciezka, bo wypelniona ziemia z grobow? Pytanie spotkalo sie z pomrukami i wzajemnym wypytywaniem sie wiesniakow. Kiedy sasiedzi zwracali sie do siebie, budzil sie w nich lek i podejrzliwosc. W czasie ich rozmow Sabriel przechadzala sie miedzy nimi, wysuwajac ukradkiem miecz i pokazujac na migi Touchstone'owi, zeby stanal tuz przy niej. Posluchal jej, przebiegajac oczyma po grupce wiesniakow. Mogget podniosl wzrok znad swej strawy, przeciagnal sie i podszedl leniwie do Touchstone'a, depczac mu po pietach. Spiorunowal przy okazji wzrokiem dwa inne koty, ktore zerkaly na nie zjedzona do konca glowe i ogon jego ryby. Ostroznie, by nie sploszyc swej ofiary, Sabriel przeszla zygzakiem po wedzarni, sluchajac uwaznie wiesniakow. Katem oka caly czas obserwowala jasnowlosego rybaka, pograzonego w dyskusji z innym mezczyzna. Ten ostatni najwyrazniej stawal sie coraz bardziej podejrzliwy. Z bliska Sabriel nabrala pewnosci, ze rybak musi byc sprzymierzencem Zmarlych. Teoretycznie ciagle jeszcze pozostawal przy zyciu, jednak jakis duch Zmarlego zdusil jego wole i zawladnal cialem, poslugujac sie nim jak niesamowity lalkarz marionetka, ktory pociaga za przywiazane do niej sznurki. Pod peleryna skrywalo sie cos wyjatkowo nieprzyjemnego, na wpol zatopionego w jego plecach. Sabriel przypomniala sobie, ze takie istoty nazywano Mordaut. Tym pasozytniczym duchom poswiecono cala stronice "Ksiegi Zmarlych". Lubily utrzymywac swego nosiciela przy zyciu, wymykajac sie noca, by zaspokoic glod dzieki napasciom na inne zyjace ofiary - na przyklad dzieci. -Jestem pewien, ze widzialem cie z taka skrzynia, Patar - zwrocil sie podejrzliwy mezczyzna do rybaka. - Jall Stowart pomogl ci ja wyniesc na brzeg. Hej, Jall! Ostatnie slowa krzyknal na cale pomieszczenie, szukajac kogos wzrokiem. W tym samym momencie owladniety duchem Zmarlego Patar zerwal sie do ataku, okladajac swego rozmowce piesciami, odepchnal go na bok i bez slowa ruszyl ku drzwiom, wsciekle taranujac wszystko po drodze. Lecz Sabriel spodziewala sie tego. Stanela przed nim, trzymajac w pogotowiu miecz. Lewa dlonia wyciagnela z mieszka Ranne od slodkiego zasypiania. Wciaz miala nadzieje, ze zdlawi Mordauta i uratuje przez to mezczyzne. Patar stanal jak wryty i chcial sie obrocic, ale Touchstone byl juz za nim ze swymi blizniaczymi mieczami, ktore niesamowicie jasnialy migotliwymi znakami Kodeksu i srebrnymi plomieniami. Sabriel spogladala na ich ostrza ze zdumieniem, nie wiedziala bowiem, ze sa zaklete. Uzmyslowila sobie, ze juz nie pora pytac. W jej dloni znajdowala sie teraz Ranna - lecz Mordaut nie czekal na nieunikniona kolysanke. Nagle Patar krzyknal przerazliwie i zesztywnial, a z jego twarzy odplynal zwykly rozowy kolor. Zamiast tego poszarzal, a jego cialo zmielo sie i rozkruszylo, nawet kosci rozpadly sie na obrzydliwie rozmiekle platy popiolu, bowiem w jednej chwili Mordaut wyssal z niego lapczywie cale zycie. Nabrawszy nowych sil, swiezo nakarmiony Zmarly wysunal sie spod opadajacej peleryny. Przypominal kaluze mlaskajacej ciemnosci. Kiedy poruszyl sie, przybral postac wielkiego, wstretnie wydluzonego szczura. Szybciej niz jakikolwiek prawdziwy szczur pomknal w strone dziury w scianie i niemal uciekl! Sabriel rzucila sie do przodu, odrywajac uderzeniem miecza drzazgi od klepek w podlodze. Spoznila sie jednak o ulamek sekundy i nie trafila w widmowa istote. Touchstone nie chybil. Machnal trzymanym w prawej dloni mieczem, tnac stworzenie tuz za glowa. Ostrze wbilo sie w pokretne cielsko. Przygwozdzony do podlogi stwor wil sie i wyginal w luk, usilujac uwolnic od ostrza miecza swa podobna do cienia substancje. Zaczal przeksztalcac swa postac, unikajac pulapki. Sabriel stanela nad nim w pospiechu i zadzwonila Ranna. Jego slodki leniwy ton rozlegl sie po calej wedzarni. Zanim zamilkly echa dzwonka, Mordaut przestal sie wic. Gdy probowal wyrwac sie spod miecza, stracil swoj poprzedni ksztalt i drzac, lezal teraz na podlodze niczym kawal zweglonej watroby. Nadal byl nabity na ostrze. Sabriel schowala Ranne na miejsce i wyciagnela ochoczego Saranetha. Jego pelen mocy glos warknal, nakladajac na nikczemne stworzenie wiezy mocy. Mordaut nie staral sie stawiac oporu, nie probowal nawet utworzyc czegos na ksztalt ust czy paszczy, by wyjeczec swoje racje. Sabriel czula, jak dzieki Saranethowi Zmarly calkowicie podporzadkowuje sie jej woli. Odlozyla dzwonek, lecz gdy jej dlon spoczela na Kibecie, zawahala sie. Dzwonek od zasypiania i dzwonek od nakladania wiezow spisaly sie dobrze, lecz Kibeth od przemieszczania sie miewal niekiedy wlasne pomysly i drgal podejrzanie pod jej reka. Najlepiej chwile zaczekac, az sie uspokoja, pomyslala Sabriel, odsuwajac dlon od pasa z dzwonkami. Schowala miecz do pochwy i rozejrzala sie po wedzarni. Ku swemu zaskoczeniu ujrzala, ze wszyscy, z wyjatkiem Touchstone'a i Moggeta, spia. Pomyslec, ze usneli zaledwie poslyszawszy echa Ranny, co zwykle nie wystarcza. Oczywiscie, i Ranna platal figle, jednak jego podstepy przewaznie sprawialy mniej klopotu. -To Mordaut - rzekla Sabriel do Touchstone'a, ktory tlumil ziewniecie. - Slaby duch, zaszeregowany do Pomniejszych Zmarlych. Lubia owladnac Zywymi - zamieszkuja ich cialo, kieruja nim i z wolna wysaczaja ducha. Dlatego trudno je znalezc. -Co z nim teraz zrobimy? - spytal Touchstone, patrzac z niesmakiem na trzesaca sie brylke mroku. Wiedzial, ze na pewno nie da sie go pociac na kawalki ani spalic, musial tez odrzucic pozostale warianty, ktore przychodzily mu do glowy. -Wygnam go, posle tam, skad przyszedl, by umarl prawdziwa smiercia - odparla Sabriel. Wyjela powoli Kibetha, trzymajac go w obu dloniach. Nadal czula sie nieswojo, bowiem dzwonek wyginal sie, probujac dzwonic wedle wlasnego uznania, a jego dzwiek moglby ja zmusic do wyprawy w Smierc. Chwycila go mocniej i zakolysala nim przepisowo w tyl i w przod, a potem nakreslila osemke, czego nauczyl ja ojciec. Glos Kibetha zaspiewal wesola melodyjke, kaprysny plas, ktory niemal poderwal nogi Sabriel do tanca, dopoki nie zmusila ich, by znieruchomialy. Mordaut nie mial na tyle silnej woli. Przez chwile Touchstone sadzil, ze Zmarly probuje uciec, gdyz jego widmowy ksztalt nagle podskoczyl w gore, a nierealne cialo przeslizgnelo sie wzdluz ostrza miecza, docierajac niemal do rekojesci. Nastepnie zsunelo sie z powrotem - i zniklo. Mordaut wrocil do Smierci, by dryfowac po rwacej rzece, ktora miotala nim, zatapiala go i znowu wyrzucala na powierzchnie. Poplynie potem dalej z wyciem i krzykiem, jesli uda mu sie wydac z siebie jakis glos, i dotrze do Ostatniej Bramy. -Dzieki - rzekla Sabriel do Touchstone'a. Spojrzala na dwa miecze, ktore tkwily wbite gleboko w podloge. Nie plonely juz srebrnym ogniem, lecz widac bylo, jak po ostrzach poruszaja sie znaki Kodeksu. - Nie wiedzialam, ze sa zaczarowane - ciagnela. - Choc ciesze sie, ze tak jest. Przez zmieszana twarz Touchstone'a przebieglo zdziwienie. -Myslalem, ze wiesz - powiedzial. - Zabralem je z lodzi Krolowej. Nalezaly do Krolewskiego Mieczownika. Nie chcialem ich brac, ale Mogget stwierdzil, ze ty... - przerwal w pol zdania, gdy Sabriel westchnela z glebi serca. -W kazdym razie - mowil dalej - wedlug legendy sa one dzielem Budowniczego Muru, ktory, czy raczej ktora - przypuszczam, ze to byla ona - wykonala je w tym samym czasie, co twoj miecz. -Moj? - zapytala Sabriel, lekko dotykajac dlonia sfatygowanego brazu rekojesci. Nigdy nie zastanawiala sie nad tym, kto wykonal ten miecz - po prostu byl. Napis na ostrzu glosil, jesli w ogole cos jasno moglo byc powiedziane: "Wykonano mnie dla Abhorsena, by usmiercal tych, ktorzy sa juz Zmarli". Musiano go wiec wykuc dawno temu, w zamierzchlej przeszlosci, kiedy budowano Mur. Mogget by wiedzial, pomyslala. Zapewne nie powiedzialby jej o tym, moze by nie mogl - ale na pewno by wiedzial. -Mysle, ze trzeba wszystkich zbudzic - powiedziala, odkladajac chwilowo rozwazania na temat mieczy. -Czy sa tu jeszcze inni Zmarli? - spytal Touchstone i stekajac z wysilku wyrwal miecze z podlogi. -Nie sadze - odparla Sabriel. - Ten Mordaut byl bardzo sprytny, tylko troche uszczknal ducha biednego Patara, wiec swietnie zamaskowal swa obecnosc, poniewaz jego nosiciel caly czas zyl. Na wyspe trafil pewnie w tej skrzyni z cmentarna ziemia. Zanim opuscili staly lad, musial miec na biedaka ogromny wplyw i wydawac mu polecenia. Watpie, zeby inni Zmarli zrobili to samo, przynajmniej zadnego nie wyczuwam. Powinnam chyba sprawdzic pozostale budynki i na wszelki wypadek obejsc cala wyspe. -Teraz? - spytal Touchstone. -Tak - potwierdzila Sabriel. - Lecz najpierw obudzmy wszystkich i poprosmy kogos, zeby nam niosl swiatlo. Lepiej pomowmy tez ze Starszym wioski, by dal nam rano lodz. -I porzadny zapas ryb - dodal Mogget, ktory wrocil ukradkiem do swojego na wpol zjedzonego morszczuka. Musial podniesc glos, by zagluszyc jednostajne chrapanie rybakow. Na wyspie nie bylo juz Zmarlych, choc lucznicy doniesli, ze w krotkich przerwach miedzy deszczami ujrzeli dziwne swiatla, ktore przemieszczaly sie po wsi. Slyszeli tez, ze ktos chodzi po falochronie, wiec wystrzelili plonace strzaly, niczego jednak nie zobaczyli, az dogasly groty, ktore owineli byle jak w nasaczone olejem szmaty. Sabriel przeszla pare krokow po falochronie i doszla do wyrwy. Narzucila na ramiona nieprzemakalna kurte, po ktorej deszcz sciekal na ziemie. W deszczu i ciemnosci nie byla w stanie niczego dostrzec, wyczuwala jednak Zmarlych. Bylo ich wiecej, niz sadzila jakis czas temu, albo urosli w sile. Wtedy niemal ja zemdlilo, uswiadomila sobie bowiem, ze sila ta nalezala do jednej istoty, ktora dopiero teraz wylonila sie ze Smierci, uzywajac zniszczonego Kamienia jako wejscia. Chwile pozniej zorientowala sie, czyja obecnosc odkryla. Odnalazl ja Mordikant. -Touchstone, czy potrafisz zeglowac w nocy? - spytala, starajac sie pohamowac drzenie w glosie. -Tak - odparl bezbarwnym tonem Touchstone. Jego twarz pozostawala w mroku deszczowej nocy, poniewaz latarenki, ktore trzymali stojacy za nim wiesniacy, oswietlaly tylko jego plecy i stopy. Zawahal sie, jak gdyby nie powinien wyrazac wlasnego zdania, po czym dodal: - Lecz grozi to wiekszym niebezpieczenstwem. Nie znam tej czesci wybrzeza, a noc jest bardzo ciemna. -Mogget widzi w ciemnosci - powiedziala cicho Sabriel, przysuwajac sie do Touchstone'a, by wiesniacy nie uslyszeli. - Musimy natychmiast odplynac - szepnela udajac, ze poprawia nieprzemakalny stroj. - Zjawil sie Mordikant. Ten sam, ktory wczesniej mnie przesladowal. -A co z tutejszymi ludzmi? - zapytal Touchstone tak cichutko, ze szum deszczu niemal zmyl jego slowa. Mimo to w jego oficjalnym urzedowym tonie dzwieczala nutka wyrzutu. -Sciga mnie Mordikant - wymamrotala Sabriel. Czula, jak Zmarly oddala sie od Kamienia i weszy po okolicy swymi nadprzyrodzonymi zmyslami, usilujac wpasc na jej trop. -Wyczuwa moja obecnosc dokladnie tak samo, jak ja wyczuwam jego. Kiedy stad odejde, ruszy za mna. -Czy nie bedziemy bezpieczni - odszepnal Touchstone - jesli zostaniemy do rana? Mowilas, ze nawet Mordikant nie moze przejsc przez taka wyrwe we falochronie. -Mowilam, ze tylko tak uwazam - odpowiedziala bez przekonania Sabriel. - Stal sie o wiele silniejszy. Nie moge byc pewna. -Tamto stworzenie w wedzarni, Mordauta, zniszczylas bez trudu - szepnal Touchstone. W jego glosie brzmiala spokojna pewnosc siebie, ktora zdradzala niewiedze. - Czy ten Mordikant jest o wiele gorszy? -Tak, o wiele - odparla krotko Sabriel. Mordikant przestal sie poruszac. Wydawalo sie, ze to deszcz przytlumil zarowno jego zmysly, jak i pragnienie, by ja odnalezc i usmiercic. Na prozno Sabriel wpatrywala sie w ciemnosc, usilujac przedrzec sie wzrokiem przez kurtyne deszczu. Chciala, by jej oczy potwierdzily to, co wyczula niezwyklymi zmyslami nekromantki. -Riemer - odezwala sie glosno, wolajac na wiesniaka, ktory rzadzil niosacymi latarenki mezczyznami. Szybko zblizyl sie do niej. Ryze wlosy przylgnely plasko do jego okraglej czaszki. Krople deszczu sciekaly po wysokim czole i odbijaly sie od czubka jego kaczego nosa. -Riemer, dopilnuj, zeby lucznicy byli bardzo czujni. Powiedz im, zeby strzelali do wszystkiego, co tylko podejdzie do falochronu - w okolicy nie ma nic zywego. Sa tylko Zmarli. Musimy wrocic, zeby porozmawiac z waszym Starszym. Odeszli w milczeniu i slychac bylo tylko chlupotanie butow w kaluzach i miarowy rytm deszczu, jakby ktos wyrazal swe uznanie, stukajac palcami. Polowe uwagi Sabriel pochlanial teraz Mordikant: jego zlosliwa obecnosc za ciemnymi wodami, co wywolywalo u niej bol brzucha. Zastanawiala sie, czemu ta istota zwleka. Moze czeka, az ustanie deszcz, a moze na wlasnie wygnanego Mordauta, by zaatakowac od wewnatrz? Bez wzgledu na jego motywy, nie mieli zbyt wiele czasu, by znalezc lodz i oddalic sie. Niewykluczone rowniez, ze jakims sposobem Mordikant moze przejsc przez wyrwe w falochronie. -O ktorej godzinie bedzie odplyw? - spytala Riemera, kiedy przez glowe przebiegla jej nowa mysl. -Ach, chyba na godzine przed switem - odparl rybak. - Za szesc godzin, jesli umiem to ocenic. Starszy wioski obudzil sie z drugiego snu w fatalnym humorze. Byl bardzo przeciwny temu, by wyplywali w nocy, choc Sabriel czula, ze jego niechec przynajmniej czesciowo wiaze sie z ich prosba o lodz. Wiesniakom zostalo ich juz tylko piec. Reszta zatonela w porcie, roztrzaskana kamieniami, ktore ciskali Zmarli, chcac powstrzymac ucieczke swych zyjacych ofiar. -Przykro mi - powtorzyla Sabriel - ale musimy dostac lodz i potrzebujemy jej od razu. -We wsi przebywa straszliwa istota - potrafi weszyc jak pies mysliwski i podaza moim tropem. Jesli tu zostane, bedzie sie usilowala przedostac na wyspe, a przy odplywie moze nawet zdola przejsc przez wyrwe. Jesli stad odplyne, pojdzie za mna. -Zatem dobrze - zgodzil sie Starszy. - Oczyscilas dla nas wyspe, lodz to drobiazg. Riemer przygotuje wam zapasy wody i jedzenia. Riemer! Abhorsen dostanie lodz Landalina. Przyszykuj ja, zeby nadawala sie do morskiej podrozy. Wez zagle od Jaleda, jesli w lodzi Landalina sa za krotkie lub przegnile. -Dziekuje - rzekla Sabriel. Ogarnelo ja zmeczenie i przygniatala mysl o tym, ze czyhaja na nia wrogowie. Swiadomosc ta dzialala na nia niczym ciemnosc, ktora zawsze przycmiewa granice pola widzenia. - Odplyniemy od razu. Zycze wam jak najlepiej i mam nadzieje, ze bedziecie tu bezpieczni. -Niech Kodeks ma nas wszystkich w opiece - dodal Touchstone, klaniajac sie starcowi. Starszy odwzajemnil uklon, a jego zgieta, pelna dostojenstwa sylwetka, o wiele mniejsza niz jego cien, zdawala sie olbrzymiec na scianie. Sabriel obrocila sie do wyjscia, lecz na drodze do drzwi ustawila sie dluga kolejka wiesniakow. Wszyscy chcieli sie jej poklonic czy tez dygnac i wymamrotac niesmiale podziekowania lub pozegnania. Przyjmowala je z zazenowaniem i poczuciem winy, majac w pamieci los Patara, z ktorego wypedzila wprawdzie Zmarlego, lecz przy okazji on sam utracil zycie. Jej ojciec z pewnoscia nie bylby tak niezreczny... Trzecia osoba od konca byla mala dziewczynka z czarnymi wlosami splecionymi z obu stron glowy w dwa warkocze. Na jej widok Sabriel przypomniala sobie o tym, co powiedzial jej Touchstone. Zatrzymala sie i ujela raczke dziewczynki. -Jak ci na imie, malenka? - spytala z usmiechem. Gdy jej palce zetknely sie z paluszkami dziecka, doznala silnego uczucia deja vu - bylo to wspomnienie wystraszonej pierwszoklasistki, wyciagajacej z wahaniem reke do starszej uczennicy, ktora miala zostac jej przewodniczka w pierwszym dniu nauki w Wyverley College. Sabriel przezyla to w swoim czasie najpierw jako pierwszoklasistka, a potem jako starsza uczennica. -Aline - odparla dziewczynka, odwzajemniajac usmiech. Miala roziskrzone i zywe spojrzenie. Byla za mala, by jej wzrok spochmurnial od rozpaczy widocznej w oczach doroslych. To dobry wybor, pomyslala Sabriel. -Powiedz mi wiec, czego nauczylas sie na lekcjach o Wielkim Kodeksie - powiedziala Sabriel, nadajac glosowi przyjazny, matczyny ton Inspektorki Szkoly, ktora dwa razy do roku hospitowala wszystkie zajecia w Wywerley. Chciala, by pytanie zabrzmialo jak zadane ot, tak sobie. -Znam taki wierszyk... - zaczela niepewnie Aline, marszczac swe male czolko. - Czy mam zaspiewac jak z cala klasa? Sabriel przytaknela. -Tanczymy takze wokol Kamienia - dodala ufnie Aline. Wyprostowala sie, wysunela stopke do przodu i zlaczyla rece na plecach. Piec Wielkich Kodeksow splata w jedno te ziemia. Pierwszy jest w rodzie, co korony nosi brzemie, Drugi w ludziach, ktorzy Zmarlym groza zaglada, Gdyz z powrotem ich duchy na spoczynek klada, Trzeci z piatym maja postac kamienia i zaprawy, Czwarty z wod zamarznietych widzi wszelkie sprawy. -Dziekuje, Aline - powiedziala Sabiel. - Bardzo ladnie. Zwichrzyla pieszczotliwie wloski dziecka i z pospiechem pozegnala sie, pragnac nagle jak najpredzej wydostac sie z tego zadymionego, pachnacego rybami pomieszczenia na czyste, odswiezone deszczem powietrze, gdzie moglaby zebrac mysli. -Teraz juz wiesz - szepnal Mogget, wskakujac jej na ramie, by ominac kaluze. - Nadal nie moge ci niczego wytlumaczyc, lecz wiesz juz, ze jeden jest w twej krwi. -Drugi... - powiedziala Sabriel, w zamysleniu - "Drugi w ludziach, ktorzy Zmarlym groza zaglada". Czym wiec jest... ach, ja tez nie moge o tym mowic! Ale gdy Touchstone pomogl jej wejsc na poklad niewielkiej lodzi rybackiej, ktora stala na malenkiej, zasypanej muszelkami plazy, sluzacej mieszkancom wyspy za port, rozmyslala nad pytaniami, ktore jeszcze chcialaby zadac. Jeden z Wielkich Kodeksow znajdowal sie w krolewskiej krwi. Drugi w rodzie Abhorsenow. Czym byl trzeci i piaty - a co z czwartym, ktory z wod zamarznietych widzi wszelkie sprawy? Nagle zaczela byc pewna tego, ze odpowiedz na wiele pytan odnajdzie w Belisaere. Jej ojciec odpowiedzialby zapewne na wiecej, wiele rzeczy bowiem, ktore splatane sa w Zyciu, rozplatuje sie w Smierci. I do tego miala jeszcze zjawe matki, ktora mogla przywolac trzeci i ostatni raz w ciagu siedmiu lat. Touchstone odbil od brzegu, wdrapal sie na poklad i chwycil za wiosla. Mogget wyskoczyl z ramion Sabriel i przyjal poze galionu na dziobie, sluzac za widzacego w ciemnosci obserwatora na czatach, a jednoczesnie przedrzezniajac Touchstone'a. Na brzegu nagle zawyl Mordikant i przez wody poniosl sie jego dlugi, przenikliwy krzyk, mrozac krew w zylach wszystkim ludziom na wyspie i w lodzi. -Trzymaj sie bardziej sterburty - rzekl Mogget, gdy zapadla juz cisza. - Potrzebujemy wiecej przestrzeni, by dokonac zwrotu. Touchstone skwapliwie wykonal polecenie. rozdzial osiemnasty Zanim nastal poranek szostego dnia na morzu, Sabriel miala juz serdecznie dosyc zeglarskiego zycia. Plyneli praktycznie bez ustanku, przybijajac do brzegu w poludnie, by nabrac slodkiej wody, i to tylko wtedy, gdy swiecilo slonce. Noce spedzali pod zaglami, kiedy zas Touchstone'a zmoglo znuzenie, zarzucali kotwice, a Mogget, ktory obywal sie bez snu, stal na strazy. Na szczescie pogoda im sprzyjala. Piec dni uplynelo we wzglednym spokoju. Dwa dni z Nestowe do Brodatego Cypla, jalowego polwyspu, na ktorym tylko piaszczysta plaza i czysty strumien byly godne zainteresowania. Pozbawiony zycia, byl rowniez pozbawiony Zmarlych. Wlasnie tu Sabriel poczula po raz pierwszy, ze jej zmysly nie odbieraja sladu Mordikanta. Lodz posuwala sie do przodu dzieki korzystnemu, silnemu wiatrowi z poludniowego wschodu, mknac na polnoc w zbyt szybkim tempie, by Zmarly mogl za nia nadazyc. A potem trzy dni z Cypla na wyspe Ilgard, ktorej skaliste urwiska wyrastaly prosto z morza jak szare, podziurawione domostwo, dajac schronienie tysiacom morskich ptakow. Mineli je poznym popoludniem, a jedyny zagiel ich lodzi wydymal sie do granic wytrzymalosci. Budowany na zakladke kadlub przechylal sie w jedna strone, dziob zas prul wode, wzbijajac w powietrze mgielke wodnego pylu, ktory pokrywal sola usta, oczy i ciala. Wyspe Ilgard dzielilo pol dnia od Przesmyku Belis, waskiej ciesniny, ktora prowadzila do Morza Saere. Przeplyniecie tego odcinka wiazalo sie jednak z wieloma trudnosciami, wiec ledwie wyspa znikla im z oczu, spedzili noc na morzu, czekajac na swiatlo dnia. -Przez Przesmyk Belis przerzucono zapore z lancucha - wyjasnial Touchstone, gdy stawial zagiel, a Sabriel wciagala kotwice. Nad nimi wschodzilo slonce, lecz poniewaz nie wynurzylo sie jeszcze cale z morza, rzucalo na razie blady cien na rufe. - Zbudowano ja, by w akwen Morza Saere nie mogli wplywac piraci i im podobni. Nie uwierzysz, jak wielki jest ten lancuch - nie umiem sobie wyobrazic ani jak go wykuto, ani jak go przeciagnieto przez ciesnine. -Czy nadal tam jest? - spytala ostroznie Sabriel, nie chcac przeszkadzac Touchstone'owi, ktory nagle zrobil sie dziwnie rozmowny. -Jestem pewien, ze tak - odparl Touchstone. - Najpierw zobaczymy wieze na dwoch przeciwleglych brzegach. Na poludniu Kolowrot, a na polnocy Hak Lancucha. -Nie sa to zbyt wyszukane nazwy - zauwazyla Sabriel, nie potrafiac sie powstrzymac od przerywania swemu towarzyszowi. Jakze milo bowiem bylo rozmawiac! Podczas morskiej podrozy Touchstone znowu stal sie malomowny, choc istotnie mial dobre usprawiedliwienie - musial sterowac lodzia rybacka osiemnascie godzin na dobe, co nawet przy dobrej pogodzie nie pozostawialo zbyt wiele sil na rozmowe. -Nazwano je zgodnie z tym, do czego sluza - powiedzial Touchstone. - I bardzo slusznie. -Kto decyduje o tym, ktore statki przepuscic? - spytala Sabriel. Wybiegala juz myslami naprzod, zastanawiajac sie, jakie jest Belisaere. Czy to mozliwe, by przypominalo Nestowe - opuszczone miasto, w ktorym roi sie od Zmarlych? -Ach, nie myslalem o tym - rzekl Touchstone. W moich czasach sprawowal tu urzad Mistrz Krolewskiej Zapory Lancuchowej, ktorego wspomagal oddzial strazy i szwadron niewielkich okretow. Jesli, jak twierdzi Mogget, miasto pograzylo sie w anarchii... -Moga byc tam rowniez ludzie, ktorzy pracuja dla Zmarlych lub sa z nimi w zmowie - dodala z zaduma Sabriel. - Nawet wiec jesli przeprawimy sie przez zapore przy swietle dnia, moga byc rozne klopoty. Chyba dobrze zrobie, jak wywroce oponcze na lewa strone i owine helm, by go nie bylo widac. -A dzwonki? - zapytal Touchstone. Pochylal sie obok, by naciagnac glowny szot i tracal prawa dlonia rumpel, tak by wykorzystac zmiane wiatru. - Ujmujac to najdelikatniej, raczej rzucaja sie w oczy. -Bede po prostu wygladac jak nekromantka - odrzekla Sabriel. - Zasolona, niemyta nekromantka. -No, nie wiem - powiedzial Touchstone, ktory sie nie zorientowal, ze Sabriel zartuje. -Oni nie wpuszcza do miasta zadnego nekromanty ani nie zostawia go przy zyciu, bo w moich... -W twoich czasach - wtracil sie Mogget, tkwiac na swym ulubionym posterunku przy dziobie - ale teraz sa inne czasy i jestem pewien, ze widok nekromanty, albo nawet kogos gorszego, nie jest czyms niezwyklym w Belisaere. -Wloze peleryne... - zaczela Sabriel. -Skoro tak uwazasz - powiedzial jednoczesnie z nia Touchstone. Najwyrazniej nie dowierzal kotu. Belisaere byla krolewska stolica, ogromnym miastem, zamieszkiwanym przez co najmniej piecdziesiat tysiecy ludzi. Touchstone nie wyobrazal sobie, ze mogl nastapic jej upadek i ze niszczeje teraz, opanowana przez Zmarlych. Pomimo swych zywionych w glebi ducha obaw i tajemnej wiedzy nie potrafil wyzbyc sie przekonania, ze Belisaere, do ktorego plyneli, niewiele rozni sie od obrazu miasta sprzed dwustu lat, jakie przechowywal w pamieci. Przekonaniem tym zachwial jednak widok dwoch wiez Przesmyku Belis, ktore ukazaly sie nad blekitna linia horyzontu. Staly po przeciwnych stronach ciesniny, zdajac sie z poczatku zaledwie ciemnymi smugami, ktore strzelaly w niebo coraz wyzej, w miare jak przyblizala sie do nich pchana wiatrem lodz. Sabriel zobaczyla przez lunete, ze zbudowano je z pieknego, rozowego kamienia, ktory niegdys musial robic wielkie wrazenie. Teraz kamien poczernial od pozarow i znikla gdzies potega majestatycznych wiez. Kolowrot stracil trzy gorne kondygnacje, a wszystkich mial niegdys siedem, Hak Lancucha zas stal wyniosle, jak zawsze, jednak gdy w jego ziejace czernia otwory wpadly promienie slonca, ukazalo sie nagie, opustoszale wnetrze. Nie bylo sladu po garnizonie, urzedniku pobierajacym myto, mulach poruszajacych winde kotwiczna lub w ogole jakiegos zycia. Ciesnine nadal odgradzal olbrzymi lancuch, ktorego konce przymocowane byly do obu wiez. Z wody wylanialy sie gigantyczne ogniwa, zielone i obrosniete skorupiakami, a kazde z nich bylo tak dlugie i szerokie, jak lodz rybacka. Lancuch przeswitywal tez posrodku Przesmyku, gdzie wzburzone morze nieco opadalo i widac bylo, jak w niecce miedzy falami blyszczy zielony i oslizgly fragment lancucha, niczym zaczajony potwor z glebin. -Musimy podplynac do Kolowrotu, polozyc maszt i wioslowac pod lancuchem, tam, gdzie wznosi sie on ponad woda - oswiadczyl Touchstone po skrupulatnych ogledzinach lancucha przez lunete, kiedy przez pare minut probowal ocenic, czy zanurzyl sie on na tyle, by dalo sie przeplynac. Mimo to na lodzi o tak malej wypornosci jak ich byloby to zbyt ryzykowne, nie smieli tez czekac az do poznego popoludnia na przyplyw. Jakis czas temu, zapewne gdy opuszczono wieze, lancuch byl maksymalnie naprezony. Inzynierowie, ktorzy go zamocowali, ucieszyliby sie z pewnoscia widzac, ze niewiele sie obnizyl. -Mogget, idz na dziob i stoj tam na czatach. Wypatruj, czy cos nie pojawia sie w wodzie. Sabriel, czy moglabys obserwowac wybrzeze wraz z wieza i miec sie na bacznosci przed atakami? Dziewczyna skinela glowa, zadowolona, ze rola kapitana, ktora pelnil teraz na ich malej lodce Touchstone, pomogla mu sie otrzasnac z absurdalnej sluzalczosci i mogl sie zachowywac jak normalna osoba. Mogget wskoczyl na dziob bez slowa sprzeciwu, nie zwazajac na bryzgi wody, ktore co jakis czas spadaly mu na glowe, kiedy przecinali morska ton. Zmierzali w kierunku niewielkiego trojkata miedzy wybrzezem, morzem i lancuchem, dajacego im szanse, by szczesliwie pokonac ciesnine. Zanim polozyli maszt, podplyneli tak blisko, na ile starczylo im odwagi. Co prawda, poziom wod obnizyl sie, gdyz Przesmyk Belis byl chroniony z dwoch stron waskimi pasami ladu, jednak zmienil sie kierunek fal i przyplyw zaczal teraz nadchodzic od strony oceanu do Morza Saere. Nawet wiec bez masztu i zagla prad szybko znosil ich lodz w strone lancucha. Touchstone wioslowal ile sil, zeby utrzymac choc minimalna predkosc. Po chwili stalo sie to niemozliwe, wiec Sabriel ujela jedno z wiosel i pracowali razem, a Mogget miauczal, wskazujac kierunek. Co pare sekund, kiedy ciagnela wioslem tak, ze jej plecy dotykaly niemal laweczki, na ktorej siedziala, Sabriel zerkala przez ramie. Zmierzali w strone waskiego przejscia miedzy wysoka, lecz rozsypujaca sie tama Kolowrotu, a poteznym lancuchem, ktory wylanial sie z morskiej kipieli oblepiony gruba warstwa bialej piany. Do jej uszu dobiegal melancholijny jek jego ogniw, podobny do choru obolalych morsow. Nawet ten gargantuiczny lancuch poruszal sie zgodnie z kaprysami morza. -Kieruj sie nieco na lewo - zamiauczal przeciagle Mogget. Touchstone przez chwile wioslowal w tyl, az kot zeskoczyl, wrzeszczac: -Wciagnac wiosla i schylic sie! Wiosla zazgrzytaly, rozbryzgujac wode, a Sabriel i Touchstone po prostu polozyli sie na plecach, Mogget zas przycupnal miedzy nimi. Lodz kolysala sie i zanurzala, a straszliwy jek lancucha dochodzil calkiem z bliska. Przez moment Sabriel widziala nad soba czysty blekit nieba, ale juz za chwile ujrzala tylko zielone, obrosniete wodorostami zelazo. Gdy fala uniosla lodz, mogla siegnac i dotknac wielkiej zapory lancuchowej Przesmyku Belis. W koncu ja przeplyneli i Touchstone mogl znowu opuscic wioslo, a Mogget przejsc na dziob. Sabriel miala ochote dalej lezec i wpatrywac sie w niebo, lecz walaca sie tama Kolowrotu byla na odleglosc wiosla. Usiadla i wrocila do wioslowania. Woda w Morzu Saere zmienila kolor. Sabriel zanurzyla w niej dlon, zachwycajac sie jej czystym, migotliwym turkusem. Woda zadziwiala nieprawdopodobna przejrzystoscia. Choc byla bardzo gleboka, Sabriel mogla jednak siegnac wzrokiem na szesc lub osiem metrow w dol, podziwiala wiec, jak pod zostawianym przez ich lodz kilwaterem tancza male rybki. Ogarnelo ja uczucie odprezenia i chwilowej beztroski, na razie bowiem znikly wszystkie jej zmartwienia: te, ktore zostawila za soba, i te, ktore jeszcze ja czekaly, a zastapila je niezmacona kontemplacja czystej, zielonoblekitnej wody. Nie wyczuwala obecnosci Zmarlych ani ciaglego zagrozenia ze strony wielu drzwi do Smierci. Na morzu rozplywala sie nawet Magia Kodeksu. Na pare minut zapomniala o Touchstonie i Moggecie. Nawet wspomnienie ojca jakby zbladlo. Istniala tylko barwa morza i jego chlod na jej dloni. -Wkrotce zobaczymy juz miasto - rzekl Touchstone, przerywajac jej chwilowe oderwanie sie od rzeczywistosci - jesli wieze nadal tam stoja. Sabriel kiwnela glowa w zamysleniu i powoli wyciagnela dlon z wody, jakby musiala sie rozlaczyc z bliskim przyjacielem. -Musi ci byc ciezko - powiedziala prawie do siebie, nie spodziewajac sie nawet odpowiedzi. - Minelo dwiescie lat, a kiedy spales, cale Krolestwo z wolna popadalo w ruine. -Nie wierzylem w to, dopoki nie ujrzalem Nestowe, a potem wiez Przesmyku Belis - odparl Touchstone. - A teraz boje sie nawet o tak wielkie miasto, o ktorym myslalem, ze nigdy sie nie zmieni. -Za grosz wyobrazni - powiedzial surowo Mogget. - Zadnego myslenia naprzod. Skaza na charakterze. Fatalna skaza. -Mogget, dlaczego jestes dla niego taki niegrzeczny? - zareagowala z oburzeniem Sabriel, rozgniewana, ze znowu traci przez kota mozliwosc rozmowy z Touchstone'em. Mogget syknal i nastroszyl futerko na grzbiecie. -Nie jestem niegrzeczny, tylko trzymam sie faktow - miauknal, obracajac sie do nich tylem z wystudiowana pogarda. - A on zasluguje na te slowa. -Mam tego dosyc! - oswiadczyla Sabriel. - Touchstone, o czym wie Mogget, a ja nie? Touchstone milczal, zaciskajac dlonie na rumplu, az zbielaly mu kostki. Utkwil wzrok na odleglym widnokregu, jakby juz dostrzegal wieze Belisaere. -Musisz mi w koncu powiedziec - rzekla Sabriel, w ktorej glos wkradla sie charakterystyczna nuta starszej uczennicy pouczajacej mlodsze. - Przeciez to nie moze byc az tak zle, prawda? Touchstone zwilzyl wargi, zawahal sie i wreszcie przemowil: -To nie zlo mna kierowalo, jasnie pani, tylko glupota. Dwiescie lat temu, kiedy rzadzila ostatnia Krolowa... mysle... wiem, ze jestem czesciowo odpowiedzialny za upadek Krolestwa i kres krolewskiego rodu. -Co takiego?! - wykrzyknela Sabriel. - W jaki sposob? -Jestem... - ciagnal przygnebiony Touchstone, a jego drzace dlonie tak rozdygotaly rumpel, ze lodz posuwala sie teraz zygzakiem. - Nastapil pewien... to znaczy... Urwal, wzial gleboki oddech, wyprostowal sie i ciagnal swa historie, jakby skladal sprawozdanie starszemu ranga oficerowi. -Nie wiem, ile moge powiedziec, bo laczy sie to z Wielkimi Kodeksami. Od czego mam zaczac? Chyba od Krolowej. Miala czworo dzieci. Najstarszy syn, Rogir, byl towarzyszem mych dzieciecych zabaw. Zawsze nam przewodzil we wszystkich grach. Mial rozne pomysly, a my je realizowalismy. Pozniej, gdy dorastalismy, jego pomysly staly sie dziwaczne i niezbyt przyjemne. Oddalalismy sie od siebie. Ja wstapilem do Gwardii, a on zajmowal sie tym, co go interesowalo. Teraz wiem, ze musialo to miec zwiazek z Wolna Magia i nekromancja - wtedy nigdy go o to nie podejrzewalem. A powinienem, wiem, lecz on zawsze bywal skryty i czesto nieobecny. Pod koniec... To znaczy pare miesiecy przed tym wydarzeniem... hm... Rogir wyjechal na kilka lat. Wrocil tuz przed Swietem Przesilenia Zimowego. Cieszylem sie na nasze spotkanie, bo zdawalo mi sie, ze jest bardziej Rogirem z czasow naszego dziecinstwa. Przestal zajmowac sie osobliwosciami, ktore go dawniej pociagaly. Znowu spedzalismy razem wiecej czasu. Polowalismy z sokolami, jezdzilismy konno, pilismy i tanczyli. -Pewnego popoludnia - bylo rzesko i zimno, w porze zachodu slonca - pelnilem sluzbe, strzegac Krolowej i jej dam. Graly w kranaki. Przyszedl do niej Rogir i poprosil, by udala sie z nim tam, gdzie stoja Wielkie Kamienie... czy moge o tym mowic? -Tak - przerwal mu Mogget. Wygladal na zmeczonego, byl jak bezdomny kot, ktoremu wymierzono o jednego kopniaka za duzo. - Na jakis czas morze zmywa wszystko. Mozemy mowic o Wielkich Kodeksach, przynajmniej przez chwile. Zapomnialem, ze tak jest. -Opowiadaj dalej - goraczkowala sie Sabriel. - Wykorzystajmy to, poki sie da. Czy Wielkie Kamienie to "kamien i zaprawa" z wierszyka - Trzeci i Piaty Wielki Kodeks? -Tak, razem z Murem - odparl Touchstone z roztargnieniem, jakby recytowal wyuczona lekcje. Tworcy Wielkich Kodeksow - ludzie czy ktos inny - umiescili trzy z nich w liniach krwi, a dwa w fizycznych budowlach: Murze i Wielkich Kamieniach. Wszystkie pomniejsze kamienie czerpia moc z jednego lub z drugiego. Wielkie Kamienie... Przyszedl Rogir mowiac, ze cos sie z nimi stalo i Krolowa powinna to zbadac. Choc byl jej synem, niezbyt wysoko cenila jego madrosc, nie uwierzyla mu tez, gdy stwierdzil, ze sa jakies trudnosci z Wielkimi Kamieniami. Byla Magiem Kodeksu i nie wyczuwala zadnych zlych zmian. Poza tym wygrywala w kranaki, kazala mu wiec poczekac do rana. Rogir zwrocil sie do mnie, zebym sie za nim wstawil u Krolowej i niech Kodeks mi pomoze. Zrobilem to. Wierzylem Rogirowi, ufalem mu i to przekonalo Krolowa. Zgodzila sie w koncu. Slonce zdazylo juz zajsc. Zeszlismy w dol z Rogirem, trzema gwardzistami i dwiema damami dworu do miejsca, gdzie znajduje sie zbiornik wodny i Wielkie Kamienie. Touchstone znizyl glos do ochryplego szeptu. -Na dole dzialy sie straszliwe rzeczy, wszystko to jednak bylo dzielem Rogira, a nie jego odkryciem. Jest tam szesc Wielkich Kamieni, a gdy zblizalismy sie, wlasnie pekaly dwa z nich, niszczone krwia siostr Rogira, ktore skladali w ofierze jego sludzy od Wolnej Magii. Kiedy podplynelismy barka Krolowej, widzialem ich ostatnie chwile, slaba nadzieje w gasnacych oczach. Czulem, jak Kamieniami targnal potezny wstrzas, gdy pekaly, i pamietam, jak Rogir zakradl sie do Krolowej od tylu i jak szybko spadl na jej gardlo cios zadany sztyletem o zebatym ostrzu... Rogir trzymal zloty puchar, zreszta wlasnosc Krolowej, i zbieral w niego krew, lecz ja dzialalem zbyt powoli, zbyt powoli... -Czyli to, co opowiedziales mi w Poswieconej Pieczarze, nie bylo prawda - szepnela Sabriel, kiedy Touchstone'owi zalamal sie glos, a po policzkach splywaly lzy. - Krolowa nie przezyla... -Nie - wymamrotal Touchstone. - Ale nie chcialem klamac. Po prostu wszystko mi sie mieszalo w glowie. -Co sie stalo? -Pozostali dwaj gwardzisci byli sojusznikami Rogira -ciagnal Touchstone drgajacym od lez i przytlumionym rozpacza glosem. - Zaatakowali mnie, a wtedy Vlare - jedna z dam dworu - rzucila sie na nich. Stracilem rozum, wpadlem w szal. Zabilem obu gwardzistow. Rogir wyskoczyl z barki i szedl w wodzie w strone Kamieni, niosac w rece puchar. Jego czterej czarownicy w ciemnych kapturach czekali wokol trzeciego Kamienia, nastepnego, jaki mial zostac zniszczony. Wiedzialem, ze nie dotre na czas. Rzucilem miecz. Polecial prosto do celu, trafiajac go tuz nad sercem. Krzyknal, az ponioslo sie echo, i obrocil sie w moja strone! Przeszyty mieczem szedl dalej, unoszac ten potworny, wypelniony krwia puchar, jakby proponujac mi toast. "Mozesz rozszarpac moje cialo", rzekl: "Rozedrzyj je, jak zle uszyty kostium. Ale ja nie moge umrzec". -Podszedl do mnie na odleglosc ramienia i moglem spojrzec mu w twarz, widzialem zlo, ktore czailo sie tuz pod znanymi mi rysami... Nagle rozblyslo oslepiajace biale swiatlo i rozlegl sie dzwiek dzwonkow - takich, jak twoje, Sabriel - i glosy, szorstkie glosy... Rogirem szarpnelo do tylu, upuscil puchar, a rozlana krew plywala po powierzchni wody jak oliwa. Gdy obrocilem sie, ujrzalem gwardzistow na schodach i plonacy, wirujacy slup bialego ognia... jakiegos mezczyzne z mieczem i dzwonkami... wtedy zemdlalem albo ktos uderzyl mnie tak, ze stracilem przytomnosc. Kiedy sie ocknalem, bylem w Poswieconej Pieczarze i zobaczylem twoja twarz. Nie wiem, jak sie tam znalazlem, kto mnie tam umiescil... Dalej pamietam tylko strzepy i fragmenty obrazow... -Powinienes byl mi powiedziec - rzekla Sabriel, starajac sie nadac glosowi krzepiacy, pelen wspolczucia ton. - Byc moze jednak twoja historia musiala poczekac, az wyplyniesz na morze, ktore zdjelo z ciebie zaklecie. Powiedz, ten mezczyzna z mieczem i dzwonkami to byl Abhorsen? -Nie wiem - odpowiedzial Touchstone. - Chyba tak. -Mnie sie zdaje, ze na pewno - dodala Sabriel. Spojrzala na Moggeta i pomyslala o slupie wirujacego ognia. - Ty tez tam byles, prawda, Mogget? Bez nalozonych wiezow, w swej innej postaci. -Tak, bylem - zgodzil sie kot. - Razem z owczesnym Abhorsenem. Bardzo poteznym Magiem Kodeksu i mistrzem dzwonkow, ale mial zbyt miekkie serce, by poradzic sobie ze zdrada. Kosztowalo mnie to niemalo zachodu, by go przekonac, ze musimy sie udac do Belisaere. I w koncu nie zdazylismy uratowac Krolowej i jej corek. -Co sie stalo? - szepnal Touchstone. - Co sie stalo? -Kiedy Rogir wrocil do Belisaere, nalezal juz do Zmarlych - rzekl ze znuzeniem Mogget, jakby opowiadal jakas zabawna anegdote bandzie kamratow, ktorzy jedli chleb z niejednego pieca - ale tylko Abhorsen mogl o tym wiedziec, a byl nieobecny. Prawdziwe cialo Rogira zostalo gdzies ukryte... jest gdzies ukryte... przywdzial wiec jakis wytworzony dzieki Wolnej Magii ksztalt. W pewnym momencie studiow poswiecil swoje prawdziwe Zycie, otrzymujac w zamian potege i wladze. Jak wszyscy Zmarli musial zabierac komus Zycie, by nie wrocic do Smierci. Jednak w calym Krolestwie bardzo utrudnial mu to Kodeks. Postanowil go wiec zniszczyc. Mogl ograniczyc sie do roztrzaskania kilku pomniejszych Kamieni, gdzies z dala od stolicy, lecz to daloby mu bardzo niewielki obszar, na ktorym moglby grasowac. Na dodatek predzej czy pozniej wytropilby go Abhorsen. Zdecydowal wiec, ze zniszczy Wielkie Kamienie, do tego zas potrzebowal krwi krolewskiej, krwi swej wlasnej rodziny, albo krwi Abhorsena czy Clayra, ta byla jednak o wiele trudniejsza do zdobycia. -Poniewaz byl przebieglym i poteznym synem Krolowej, niemal osiagnal swe cele. Zniszczono dwa z szesciu Wielkich Kamieni. Zabito Krolowa i jej corki. Abhorsen zadzialal odrobine za pozno. Co prawda, udalo mu sie wypedzic Rogira w odlegle rejony Smierci, lecz on nadal istnial, gdyz nigdy nie odnaleziono jego prawdziwego ciala. Nawet przebywajac w Smierci kierowal rozpadem Krolestwa - Krolestwa bez rodziny krolewskiej - ktorego jeden z Wielkich Kodeksow zostal okaleczony, psujac i oslabiajac pozostale... Owej nocy w zbiorniku wodnym Rogir nie zostal tak naprawde pokonany, opozniono tylko jego plany. Od dwustu lat probuje powrocic, usiluje znow wkroczyc do krainy Zycia. -I udalo mu sie, prawda? - wtracila Sabriel. - To on jest istota o imieniu Kerrigor, z ktora Abhorsenowie walcza od pokolen, probujac zatrzymac go w Smierci. To on powrocil jako Wielki Zmarly, mordujac caly patrol w poblizu Peknietego Wzgorza, to on jest panem Mordikanta. -Nie wiem - odparl Mogget. - Twoj ojciec tak sadzil. -To on - rzekl jakby nieobecny Touchstone. - Kerrigor byl przezwiskiem Rogira z czasow dziecinstwa. Sam go wymyslilem w dniu, kiedy bilismy sie blotem. Jego pelne imie, uzywane podczas ceremonii, brzmialo Rogirek. -On wiec - lub jego sludzy - musieli zwabic mego ojca do Belisaere na krotko, zanim Kerrigor wylonil sie ze Smierci - myslala na glos Sabriel. - Ciekawe, dlaczego przeszedl przez drzwi do Zycia tak blisko Muru? -Jego cialo musi znajdowac sie niedaleko Muru. Potrzebuje byc blisko niego - wyjasnil Mogget. - Powinnas o tym wiedziec. Po to, by odnowic naczelne zaklecie, ktore nie dopuszcza do tego, by kiedykolwiek przeszedl przez Ostatnia Brame. -Tak - odrzekla Sabriel, przypominajac sobie fragmenty z "Ksiegi Zmarlych". Zadrzala, lecz opanowala sie na tyle, by nie wydac z siebie rozdzierajacego szlochu. W duszy chcialo sie jej krzyczec i wyc. Zapragnela uciec do Ancelstierre, przekroczyc Mur, zostawic za soba Zmarlych i magie, dotrzec jak najdalej na poludnie. Zdusila jednak w sobie te uczucia i odezwala sie: -Kiedys pokonal go ktorys Abhorsen. Moge znow to uczynic, lecz najpierw musimy odnalezc cialo mego ojca. Na chwile zapadla cisza, zaklocana jedynie szumem wiatru w zaglu i cichym skrzypieniem takielunku. Touchstone otarl oczy dlonia i spojrzal na Moggeta. -Chcialbym zapytac o jedna rzecz. Kto wtracil mego ducha do Smierci, a moje cialo zmienil w galion? -Nigdy sie nie dowiedzialem, co sie z toba stalo - odpowiedzial Mogget, a jego zielone oczy spotkaly wzrok Touchstone'a, ktory nie wytrzymal tego spojrzenia - ale sadze, ze na pewno zrobil to Abhorsen. Kiedy wyciagalismy cie ze zbiornika wodnego, zachowywales sie jak oblakany, odszedles od zmyslow, zapewne wskutek zniszczenia Wielkich Kamieni. Calkiem straciles pamiec. Widac dwiescie lat to niezbyt dlugo, jak na uleczenie tych objawow. Musial cos w tobie dostrzec - albo to cos zobaczyl w lodzie... ach, jak trudno mi bylo to powiedziec. Chyba zblizamy sie do miasta i zmniejsza sie oddzialywanie morza. Wracaja nalozone na nas wiezy... -Nie, Mogget! - wykrzyknela Sabriel. - Chce sie dowiedziec, musze sie dowiedziec, kim jestes. Co cie laczy z Wielkimi... Glos uwiazl jej w gardle, z ktorego wydobyl sie teraz przerazony gulgot. -Za pozno - rzekl Mogget. Zaczal czyscic sobie futerko, wysuwajac rozowy jezyczek, ktory tworzyl barwna plame na bieli siersci. Sabriel westchnela i przeniosla wzrok na turkusowe morze, a potem na zolta tarcze sloneczna, ktora zawisla na blekitnym, pocietym bialymi zylkami polu. Nad jej glowa lekka bryza wzdymala zagiel, delikatnie burzac wlosy. Przed nimi mknely mewy, dolaczajac do swych skrzekliwych siostr, ktore zywily sie rybami. Ich lawica blyskala srebrem tuz pod powierzchnia wody. Wszystko bylo jasne, kolorowe, przepelnione radoscia zycia. Nawet ostra won soli na skorze, odor ryb i jej niemytego ciala oznaczaly zycie, niezwykla energie. Daleko, jakze daleko od upiornej przeszlosci Touchstone'a, zlowieszczego Rogira-Kerrigora i od przejmujacej zimnem szarosci Smierci. -Bedziemy musieli zachowac wielka ostroznosc - powiedziala w koncu Sabriel. - I mam nadzieje, ze... co wtedy powiedziales Starszemu z Nestowe, Touchstone? Od razu wiedzial, o co jej chodzi. -Niech Kodeks ma nas wszystkich w opiece. rozdzial dziewietnasty Sabriel spodziewala sie, ze Belisaere to obrocone w ruine, pozbawione wszelkiego zycia miasto, okazalo sie jednak, ze jest inaczej. Kiedy ich oczom ukazaly sie juz wieze i doprawdy imponujace mury, opasujace pierscieniem polwysep, na ktorym lezala stolica, zobaczyli rowniez lodzie rybackie, przypominajace wielkoscia ich wlasna. Lowili z nich ludzie - zwyczajni, przyjaznie nastawieni, ktorzy machali i wolali do nich, gdy przeplywali obok. Jedynie ich pozdrowienie mowilo o tym, jak obecnie wyglada zycie w Belisaere. "Dobrego slonca i bystrej wody" nie bylo zwyklym powitaniem w czasach Touchstone'a. Do glownego portu miasta docieralo sie od zachodu. Miedzy dwoma przytlaczajacymi rozmiarem umocnieniami biegl szeroki kanal. Prowadzil on do rozleglego akwenu, na ktorym z latwoscia zmiesciloby sie dwadziescia lub trzydziesci boisk. Trzy jego boki obudowane byly nabrzezami, przewaznie nie uzywanymi. Na polnocy i poludniu butwialy stare, opustoszale magazyny, o walacych sie scianach i dziurawych dachach. Jedynie wschodni dok tetnil zyciem. Nie bylo tu co prawda zadnych duzych statkow handlowych, typowych dla minionej epoki, lecz niewielkie przybrzezne jednostki, na ktorych ladowano i rozladowywano towary. Pracowaly zurawie, a robotnicy portowi dzwigali ciezary wzdluz kladek. Miedzy lodziami nurkowaly i plywaly male dzieci. Za nabrzezami nie staly zadne magazyny - zamiast nich ciagnely sie rzedami setki nie nakrytych dachem budek, oddzielonych jaskrawo ozdobionymi sciankami. Ustawiono w nich stoliki na towary i stoleczki dla przekupniow, a takze ulubionych klientow, ktorych nie brakowalo, jak zauwazyla Sabriel, kiedy Touchstone sterowal w poszukiwaniu wolnego miejsca do zacumowania lodzi. Wszedzie tloczyli sie ludzie, spieszac sie, jakby ich czas byl ograniczony. Touchstone poluzowal glowny szot i zlapal wiatr, tak ze zdazyli wytracic predkosc, i plynac ukosem, gladko dotarli do ciagnacych sie wzdluz nabrzeza odbijaczy. Sabriel rzucila cume, lecz zanim zeskoczyla na brzeg, by umocowac ja do pacholka, wyreczyl ja jakis uliczny lobuziak. -Grosik za wezel! - zawolal piskliwie, przebijajac sie ponad szum cizby. - Grosik za wezel, prosze pani? Sabriel usmiechnela sie z wysilkiem i cisnela chlopcu srebrna monete. Zlapal ja, wyszczerzyl zeby w usmiechu i znikl w falujacym wzdluz doku tlumie. Usmiech Sabriel zgasl. Wyczuwala tutaj bardzo wielu Zmarlych, a dokladniej nie tutaj, lecz w samym miescie. Belisaere wzniesiono na czterech niskich wzgorzach, otaczajacych lezaca posrodku doline, ktora otwierala sie ku morzu wlasnie od strony portu. Na ile zmysly Sabriel mogly to stwierdzic, tylko w dolinie nie bylo Zmarlych, choc nie wiedziala, dlaczego. Za to na wzgorzach, ktore stanowily co najmniej trzy czwarte obszaru miasta, az sie od nich roilo. W tej czesci stolicy, mozna rzec, tetnilo zycie. Sabriel juz zapomniala, jak gwarne bywaja miasta. Nawet w Ancelstierre rzadko odwiedzala skupiska wieksze od dziesieciotysiecznego Bain. Oczywiscie, zgodnie z panujacymi w Ancelstierre standardami, trudno bylo zaliczyc Belisaere do wielkich miast. Nie jezdzily tu halasliwe omnibusy i prywatne auta, ktore od dziesieciu lat znacznie przyczynily sie do wzrostu halasu w Ancelstierre. Belisaere nadrabialo jednak to wszystko swymi spieszacymi gdzies, sprzeczajacymi sie, krzyczacymi, sprzedajacymi, kupujacymi i spiewajacymi mieszkancami. -Czy wczesniej tez tak bylo? - zawolala do Touchstone'a, kiedy wdrapywali sie na nabrzeze, upewniwszy sie, ze zabrali caly swoj dobytek. -Zupelnie inaczej - odparl Touchstone. - Akwen zazwyczaj pelen byl wiekszych statkow, staly tu magazyny, nie bylo targu ze straganami. Bylo rowniez ciszej i ludzie sie tak nie spieszyli. Stali na krawedzi doku, obserwujac przelewajacy sie tlum i mnostwo towarow. Wsluchiwali sie w gwar i wciagali w nozdrza nowe zapachy miasta, ktore zastapily im swieza morska bryze. Won gotowanych potraw, drzewnego dymu, kadzidla, oliwy i niekiedy odrazajacy zapach czegos, co moglo byc tylko sciekami... -Bylo tez o wiele czysciej - dodal Touchstone. - Wiesz, poszukajmy lepiej jakiejs gospody lub zajazdu, gdzie moglibysmy przenocowac. -Dobrze - odrzekla Sabriel. Nie palila sie do tego, by wmieszac sie w tlum. Zmysly mowily jej, ze nie ma w nim Zmarlych, musiala tu jednak istniec jakas ugoda lub porozumienie ze Zmarlymi, a to cuchnelo gorzej niz scieki. Gdy Sabriel, marszczac nos, nadal nie spuszczala oka z tlumu, Touchstone zlapal za ramie przechodzacego obok nich chlopca. Rozmawiali przez chwile, srebrna moneta przeszla z reki do reki, po czym chlopiec wslizgnal sie w tlum, a Touchstone mial zamiar pojsc w jego slady. Obrocil sie jeszcze, a kiedy zobaczyl, ze Sabriel gapi sie niewidzacym wzrokiem przed siebie, chwycil ja mocno za reke i pociagnal za soba wraz z leniwym Moggetem, ktory znow udawal futro z lisow. Dotknela go po raz pierwszy, kiedy Touchstone ozyl i zaskoczylo ja, ze to zetkniecie przyprawilo ja o dziwny wstrzas. Przyczyna z pewnoscia bylo to, ze bladzila gdzies myslami, a on zlapal ja tak nagle... Jego dlon wydawala sie o wiele wieksza, niz powinna, o zrogowacialej i szorstkiej skorze. Szybko wyrwala mu reke i skupila sie na tym, by isc dokladnie za nim i za chlopcem, ktory przemykal sie w poprzek pedzacego tlumu. Szli przez srodek targowiska pod golym niebem, wzdluz uliczki samych malych budek, w ktorych sprzedawano ryby i ptactwo. Ten kraniec portu tetnil zyciem dzieki niezliczonym skrzyniom, w ktorych rzucaly sie swiezo zlowione ryby o jeszcze nie zmetnialych oczach. Przekupnie wykrzykiwali ceny, przekonywali do najlepszych okazji, kupujacy zas wolali, ile dadza, lub wyrazali zdumienie, ze tak drogo. Kosze, torby i skrzynki zmienialy wlascicieli, a puste napelniano rybami, homarami, kalamarnicami czy skorupiakami. Monety przechodzily z reki do reki, a nieraz zdarzalo sie, ze do przytroczonych do pasa straganiarzy mieszkow wysypywano cala blyszczaca zawartosc sakiewek. Na drugim krancu bylo nieco ciszej. Na stoiskach trzymano klatki z kurczetami, lecz handel nie szedl tutaj tak dobrze. Wiele ptakow wygladalo na stare i otepiale. Widzac, jak rzeznik wprawnie odrabuje im lebki, a nastepnie bezglowe wrzuca do skrzyni, Sabriel skupila sie na tym, by odgrodzic sie od okrutnego doswiadczenia smierci. Za targiem znajdowal sie szeroki pas gruntu, ktory zapewne zostal celowo ogolocony. Najpierw wypalono go ogniem, a potem oczyszczono motykami, lopatami i pretami. Sabriel zastanawiala sie, w jakim celu, dopoki nie ujrzala akweduktu, ktory biegl rownolegle do tego nieuzytku. Lud miejski, ktory zamieszkiwal doline, nie zawarl przymierza ze Zmarlymi - te czesc miasta odgradzaly akwedukty, Zmarli zas nie mogli przechodzic pod plynaca woda, podobnie jak nie czynili tego nad jej powierzchnia. Oczyszczony grunt stanowil srodek ostroznosci, pozwalajac na rozstawienie strazy akweduktow - i Sabriel spostrzegla patrol lucznikow, ktorzy maszerowali po nim. Ich regularnie poruszajace sie sylwetki zdawaly sie teatrzykiem cieni na tle nieba. Chlopiec wiodl ich do srodkowego luku, ktory wznosil sie na wysokosc dwoch z czterech kondygnacji akweduktu, bylo tam tez wiecej lucznikow. Po obu stronach znajdowaly sie inne mniejsze luki, podtrzymujace glowny kanal akweduktu. Byly one bardzo zarosniete kolczastymi krzewami, ktore zapobiegaly nielegalnemu wkraczaniu na teren doliny przez Zywych, bowiem Zmarlych odstreczala bystra woda, plynaca ponad glowami ludzi. Kiedy przechodzili przez luk, Sabriel mocniej otulila sie peleryna, jednak straznicy poswiecili im tylko tyle uwagi, ile bylo konieczne, by wyciagnac srebrna monete od Touchstone'a. Wydawali sie trzeciorzednymi - lub nawet czwartorzednymi - zolnierzami, chyba nie wiecej niz posterunkowymi lub wartownikami. Zaden z nich nie nosil znaku Kodeksu ani nie wykazywal oznak Wolnej Magii. Za akweduktem wily sie bezladnie uliczki, ktore odchodzily od nierowno wybrukowanego placu. Zdobila go dosyc dziwaczna fontanna - z uszu posagu, przedstawiajacego postawnego mezczyzne w koronie, tryskala woda. -Krol Anstyr Trzeci - wyjasnil Touchstone, wskazujac na fontanne. - Mial bez watpienia osobliwe poczucie humoru. Ciesze sie, ze nadal tu stoi. -Dokad idziemy? - spytala Sabriel. Czula sie teraz lepiej, wiedzac, ze mieszkancy nie weszli w sojusz ze Zmarlymi. -Ten chlopak twierdzi, ze zna jakas dobra gospode - odparl Touchstone, wyciagajac dlon w strone obdartego urwisa, szczerzacego zeby w bezpiecznej odleglosci, chroniacej go przed ciosem, ktorego zawsze sie mogl spodziewac. -Pod Trzema Cytrynami - powiedzial chlopiec. - Najlepsza w miescie, wielmozny panie, wielmozna pani. Ledwo sie obrocil, by isc dalej, kiedy z okolicy portu rozlegl sie glosny dzwiek zle odlanego dzwonu. Zadzwonil trzy razy, wyplaszajac z placu golebie, ktore poderwaly sie do lotu jak rakiety. -Co to takiego, ten dzwon? - zapytala Sabriel. Chlopak popatrzyl na nia z otwartymi ustami: -Zachod slonca - wytlumaczyl chlopak, kiedy juz zorientowal sie, o co pyta Sabriel. Powiedzial to, jakby stwierdzal cos banalnie oczywistego. Jakas chmura albo co. -Czy wszyscy chowaja sie w domach, kiedy dzwon bije o zachodzie? - zapytala Sabriel. -Jasne! - rzucil chlopak. - Inaczej ich dopadna duchy i straszydla. -No tak - przytaknela Sabriel. - Prowadz dalej. O dziwo, gospoda Pod Trzema Cytrynami okazala sie calkiem przyjemnym zajazdem. Miescila sie w pobielanym, trzypietrowym budynku, ktory stal frontem do mniejszego placu, oddalonego od placu Fontanny krola Anstyra o jakies dwiescie jardow. Posrodku placyku rosly trzy olbrzymie drzewa cytrynowe z przyjemnie pachnacymi liscmi. Pomimo pory roku galezie uginaly sie od owocow. Magia Kodeksu, pomyslala Sabriel, i rzeczywiscie miedzy drzewami stal ukryty Kamien Kodeksu oraz znajdowalo sie kilka pradawnych zaklec, zapewniajacych zyznosc, cieplo i obfitosc. Sabriel z luboscia wciagnela w nozdrza wonne powietrze, wdzieczna, ze okno jej pokoju wychodzi na plac. Za jej plecami pokojowka napelniala wrzatkiem blaszana wanne. Wlala juz kilka duzych wiader - to bylo ostatnie. Sabriel zamknela okno i podeszla popatrzec na czekajaca na nia parujaca wode. -Czy to na razie wszystko, panienko? - spytala dygajac pokojowka. -Tak, dziekuje - odparla Sabriel. Pokojowka wycofala sie do drzwi, a Sabriel zaryglowala je, zrzucila z siebie peleryne, nastepnie cuchnaca, oblepiona potem i sola zbroje oraz reszte odzienia, ktore doslownie przykleilo sie jej do ciala po niemal tygodniu na morzu. Naga, oparla miecz o brzeg wanny, tak by latwo mogla po niego siegnac, po czym z zadowoleniem zanurzyla sie w wodzie. Wziela kawal pachnacego cytrynami mydla i zaczela usuwac ze skory zaschnieta warstewke brudu i potu. Za sciana uslyszala meski glos Touchstone'a. Potem bulgot wody i chichotanie pokojowki. Sabriel przestala sie namydlac i skupila na dochodzacych dzwiekach. Niewiele bylo slychac, lecz znowu rozlegl sie chichot, jakis niski, trudny do rozpoznania meski glos, w koncu glosny plusk. Brzmial tak, jakby w wannie zanurzyly sie dwa ciala, a nie jedno. Na chwile zapadla cisza, i kolejny plusk, dyszenie, chichoty - czy to smiech Touchstone'a? Nastepnie seria krotkich, gwaltownych kobiecych jekow. Sabriel zarumienila sie i jednoczesnie zacisnela mocno zeby, po czym predko schowala glowe pod woda, zeby tego nie slyszec. Wystawaly jej tylko usta i nos. Pod woda panowala cisza, tylko jej serce dudnilo, odbijajac sie echem w uszach. Jakie to mialo znaczenie? Nie myslala o Touchstonie w ten sposob. Seks byl ostatnia rzecza, ktora zaprzatala jej umysl. Kolejne utrudnienie: antykoncepcja, zamet, emocje. Miala dosc problemow. Skup sie na planach. Wybiegaj mysla wprzod - nakazywala w myslach. To wszystko przez to, ze Touchstone byl pierwszym mezczyzna, ktorego poznala za murami szkoly i tyle. To nie jej sprawa. Nie zna nawet jego prawdziwego imienia... Jakies dochodzace od strony wanny przytlumione stukanie sprawilo, ze wystawila glowe spod wody wlasnie w momencie, w ktorym za sciana rozlegl sie przeciagly meski jek. Slychac w nim bylo ogromne zadowolenie z samego siebie. Miala juz z powrotem zanurzyc glowe, kiedy na brzegu wanny pojawil sie rozowy nosek Moggeta. Usiadla wiec, a po twarzy splywala jej woda, ukrywajac lzy, choc wmowila sobie, ze nie plakala. Skrzyzowala gniewnie rece na piersiach i rzekla: -Czego chcesz? -Pomyslalem sobie, ze moze chcialabys wiedziec, ze pokoj Touchstone'a znajduje sie tam - odpowiedzial Mogget, pokazujac sciane naprzeciwko pomieszczenia z glosna para. - Nie ma wanny, wiec chcialby zapytac, czy moze skorzystac z twojej, kiedy juz skonczysz sie kapac. Czeka na dole, sluchajac miejscowych nowin. -Och - westchnela Sabriel. Zerknela na sciane pokoju, w ktorym panowala cisza, a potem znowu na te obok, za ktora wszelkie ludzkie odglosy zagluszal jek sprezyn lozka. - Hm, powiedz mu, ze niedlugo tam bede. Dwadziescia minut pozniej Sabriel czysta, odziana w pozyczona suknie, przewiazana pasem do noszenia miecza, ktory wygladal tu jak kwiatek do kozucha (bo ten z dzwonkami polozyla pod lozkiem i zasnal na nim Mogget), wkradla sie, sunac bezszelestnie w pantoflach, do duzej i pustej swietlicy. Poklepala po lopatce oblepionego sola i brudem Touchstone'a, az rozlal piwo. -Twoja kolej na kapiel, moj ty straszliwie cuchnacy wojowniku - powiedziala pogodnym tonem. - Wlasnie napelnilam wanne swieza woda. A tak przy okazji, w pokoju jest Mogget. Mam nadzieje, ze ci to nie przeszkadza? -Czemu mialoby mi przeszkadzac? - zdziwil sie Touchstone, calkiem zbity z tropu zarowno jej zachowaniem, jak i tym pytaniem. - Chce sie po prostu umyc i tyle. -To dobrze - odparla niejasno Sabriel. - Zarzadze, by obiad podano w twoim pokoju, bysmy sie mogli naradzic podczas posilku. Kiedy juz jedli, samo snucie planow, choc nie zajelo im zbyt wiele czasu, wystarczylo, by dosyc szybko popsuc odswietna atmosfere. Bo przeciez czysci, nakarmieni i w bezpiecznym miejscu mogliby chwilowo zapomniec o minionych klopotach i troskach o przyszlosc. Jednak zaraz po uprzatnieciu naczyn po ostatnim daniu - potrawce z kalamarnicy z czosnkiem, jeczmieniem, zolta dynia i octem estragonowym - wrocila nieublaganie mysl o terazniejszosci wraz ze wszystkimi troskami i zgryzotami. -Mysle, ze cialo ojca znajdziemy najpredzej w tym miejscu, gdzie zabito Krolowa, w zbiorniku wodnym - rzekla wolno Sabriel. A tak w ogole, to gdzie on jest? -Pod Wzgorzem Palacowym - odparl Touchstone. - Mozna tam sie dostac na kilka sposobow. Wszystkie drogi leza poza obrebem strzezonej akweduktami doliny. -Masz zapewne racje co do twojego ojca - skomentowal Mogget z legowiska wymoszczonego kocami na srodku lozka Touchstone'a - ale jest to rowniez miejsce dla nas najniebezpieczniejsze. Magia Kodeksu ulegla tam powaznemu wypaczeniu, co dotyczy wielu zaklec, a poza tym istnieje szansa, ze twoj wrog... -Kerrigor - wtracila Sabriel - lecz moze go tam nie byc. A nawet jesli jest, bedziemy w stanie wslizgnac sie ukradkiem i... -Mozemy sie tam wslizgnac, poruszajac sie po obrzezach zbiornika - rzeki Touchstone. - Zbiornik jest ogromny i stoja tam setki kolumn. Lecz gdy idzie sie w brod, rozlega sie glosny chlupot, zas stojaca woda niesie dzwiek. A szesc... wiecie czego... znajduje sie na samym srodku. -Jesli odnajde mego ojca i przywroce ducha w jego cialo - odparla z uporem Sabriel - poradzimy sobie ze wszystkim, co nas moze spotkac. Po pierwsze to moj ojciec. Cala reszta to tylko dodatkowe komplikacje, ktore zdarza sie potem. -Albo przedtem - oswiadczyl Mogget. - Czy dobrze wiec pojmuje, ze twoj znakomity plan polega na tym, by wslizgnac sie jak najdalej, znalezc cialo ojca, ktore, miejmy nadzieje, zostalo upchniete w jakims bezpiecznym zakatku, i wtedy zobaczyc, co sie stanie? -Wybierzemy sie w poludnie, jesli dzien bedzie bezchmurny i sloneczny - zaczela Sabriel. -To podziemia - przerwal Mogget. -Lecz zawsze bedziemy mogli wrocic, by schronic sie w swietle slonca - ciagnela Sabriel uspokajajacym tonem. -I znajduja sie tam szyby, przez ktore wpada swiatlo - dodal Touchstone. - W poludnie na dole panuje polmrok, a w wodzie odbijaja sie nikle plamy promieni slonca. -Znajdziemy wiec cialo ojca i wezmiemy je ze soba, by znowu bylo bezpieczne - rzekla Sabriel. - I... i zabierzemy stamtad, co nalezy. -Brzmi to jak niewiarygodnie blyskotliwy plan - wymruczal Mogget. - Geniusz, jaki tkwi w prostocie... -A potrafisz wymyslic cos lepszego? - warknela Sabriel. - Ja probowalam i nie umiem. Zaluje, ze nie moge wrocic do domu w Ancelstierre i zapomniec o calej sprawie, ale wowczas nigdy juz nie zobaczylabym ojca, a Zmarli pozarliby wszystko, co zyje w tym calym upadlym Krolestwie. Biore pod uwage to, ze moze sie nam nie udac, lecz przynajmniej podejme jakas probe dzialania, jak przystalo na Abhorsena, ktorym powinnam byc, ale ty mi zawsze mowisz, ze nie jestem! Po tej riposcie zapadlo milczenie. Touchstone odwrocil wzrok z zaklopotaniem. Mogget spojrzal na nia i ziewnal. -Tak sie sklada, ze nie umiem niczego wymyslic. Jakos zglupialem na przestrzeni tysiacleci - jestem glupszy nawet od Abhorsenow, ktorym sluze. -Uwazam, ze to rownie dobry plan, jak kazdy inny - odezwal sie nieoczekiwanie Touchstone. Zawahal sie, po czym dodal: - Chociaz sie boje. -Ja tez - szepnela Sabriel. - Lecz jesli jutro bedzie slonecznie, pojdziemy. -Tak - powiedzial Touchstone. - Zanim strach nas zupelnie obezwladni. rozdzial dwudziesty Okazalo sie, ze o wiele trudniej jest opuscic bezpieczny, opasany akweduktami kwartal Belisaere, niz sie do niego dostac, zwlaszcza przez luk polnocny. Wychodzil on na dawno opuszczona kreta uliczke, na ktorej szeregi ruder wiodly w kierunku polnocnych wzgorz miasta. Luku strzeglo szesciu wartownikow, ktorzy wygladali na znacznie czujniejszych i sprawniejszych niz straznicy przy przejsciu od strony dokow. Jakas grupa ludzi czekala przed Sabriel i Touchstone'em na wypuszczenie z kwartalu. Dziewieciu mezczyzn, najwyrazniej holdujacych przemocy, ktora malowala sie na ich twarzach i ujawniala sie takze w ich mowie i ruchach. Wszyscy byli uzbrojeni, poczawszy od sztyletow, na siekierach o szerokich ostrzach skonczywszy. Wiekszosc z nich zaopatrzyla sie tez w krotkie, silnie wygiete luki, ktore przerzucili sobie przez plecy. -Kim sa ci mezczyzni? - spytala Sabriel Touchstone'a. - Dlaczego wyprawiaja sie do opanowanej przez Zmarlych czesci miasta? -To hieny - odparl Touchstone. - Wspominali mi o nich ludzie, z ktorymi rozmawialem wczorajszego wieczora. W wielkim pospiechu oddawano Zmarlym cale dzielnice, wiec nadal jest tam mnostwo lupow do zdobycia. Jak sadze, to dosc ryzykowny interes... Sabriel skinela glowa w zamysleniu i znowu popatrzyla na mezczyzn, ktorych wiekszosc siedziala lub kucala przy murze akweduktu. Niektorzy odwzajemnili jej spojrzenie, zerkajac tak podejrzliwie, ze przez moment pomyslala, iz dostrzegli dzwonki pod jej peleryna i rozpoznali w niej nekromantke. Uswiadomila sobie jednak, ze prawdopodobnie widzieli w niej i w Touchstonie konkurencje. Ostatecznie ktoz inny, jak nie hieny, chcialby rezygnowac z ochrony, ktora dawala plynaca woda? Poczula sie troche jak wytrawna hiena, zbieraczka odpadkow. Nawet swiezo umyta i wyszorowana miala przeciez na sobie odzienie i zbroje, ktore nie nalezaly do najprzyjemniejszego rodzaju garderoby. Ubranie przesiaklo wilgocia, a okrywajaca ja peleryna byla nadal mokra, gdyz nie rozwieszono jej nalezycie po wypraniu. Ale wszystko przenikala mila won cytryn, poniewaz praczki w gospodzie Pod Trzema Cytrynami uzywaly mydla o tym zapachu. Sabriel myslala, ze hieny czekaja na straznikow, najwyrazniej ludzie ci oczekiwali jednak na cos innego, co znienacka dostrzegli za jej plecami. Siedzacy i kucajacy mezczyzni podniesli sie, gderajac i klnac, i poczlapali dalej, by ustawic sie w rodzaj kolejki. Sabriel spojrzala przez ramie, by zobaczyc to, co oni zobaczyli - i zamarla. Do luku zblizali sie bowiem dwaj mezczyzni i okolo dwudziestu dzieci w bardzo roznym wieku, od szesciu do szesnastu lat. Mezczyzni wygladali podobnie jak pozostali i niesli dlugie, zakonczone poczwornym rzemieniem bicze. Dzieci zakuto w kajdany, przymocowane do jednego glownego lancucha. Trzymal go mezczyzna, ktory prowadzil je srodkiem drogi. Drugi szedl tuz za nim, z nudow swistajac nad malymi cialkami batem, ktory niekiedy smagal swym poczwornym zakonczeniem czyjes ucho lub czubek glowki. -O tym tez slyszalem - wymamrotal Touchstone, przysuwajac sie do Sabriel, a jego dlonie poszukaly rekojesci mieczy - ale sadzilem, ze to typowa historyjka, jaka opowiada sie przy piwie. Hieny uzywaja dzieci-niewolnikow jako wabika czy przynety dla Zmarlych. Zostawiaja je na jednym miejscu, zeby odciagnac tam Zmarlych, sami zas przetrzasaja reszte terenu. -Alez to... obrzydliwe! - rozwscieczyla sie Sabriel. - I niemoralne! To wlasciciele niewolnikow, nie hieny! Musimy polozyc temu kres! Rzucila sie do przodu, tworzac juz w myslach zaklecie Kodeksu, ktorym zamierzala oslepic i zdezorientowac hieny, lecz wstrzymal ja ostry bol w karku. To podrozujacy na jej ramieniu Mogget wbil tam swe pazury. Cieniutkimi struzkami zaczela sciekac krew, a on zasyczal jej do ucha: -Poczekaj! Jest tu dziewiec hien i szesciu straznikow, a w poblizu czekaja nastepni. Jaka odniosa korzysc i te dzieci, i wiele innych, ktore przyjda na ich miejsce, z tego, ze zginiesz? To Zmarli leza u podstaw calego zla, a zajeciem Abhorsena jest walka ze Zmarlymi! Sabriel stala nieruchomo. Jej cialem wstrzasaly dreszcze, a w kacikach oczu wzbieraly lzy wscieklosci. Mimo to nie zaatakowala. Stala tylko, obserwujac milczace dzieci. Wydawaly sie pogodzone z losem, pozbawione nadziei. Nawet nie wiercily sie w swych okowach, tylko staly spokojnie, pochylajac glowy. W koncu mezczyzni pognali je znowu batem, zaczely wiec, zgaszone, powloczac nogami, isc w strone luku. Wkrotce przeszly przez akwedukt na zdewastowana ulice, za nimi zas podazala niespiesznie cala grupa hien. Promienie slonca odbijaly sie w kocich lbach ulicy i rzucaly refleksy na zbroje i bron - musnely tez przelotnie jasne wlosy malego chlopca. Po chwili znikli, skrecajac na prawo na Wzgorze Mennicy. Sabriel, Touchstone i Mogget poszli w ich slady po uplywie dziesieciu minut, ktore spedzili na dyskusjach z wartownikami. Najpierw ich dowodca, zwalisty mezczyzna w skorzanym, poplamionym sosem kaftanie, chcial obejrzec ich "oficjalne zezwolenie na szukanie lupow", wkrotce jednak okazalo sie, ze chodzilo o lapowke. Potem wszystko sprowadzilo sie jedynie do wytargowania odpowiedniej sumy. Ostatecznie zgodzono sie na trzy srebrne monety za kazda osobe i jedna za kota. Dziwna rachuba, pomyslala Sabriel, cieszyla sie jednak, ze Mogget nie odzywal sie i nie wyrazil opinii, ze sie go nie docenia. Zaraz za akweduktem i kojaca bariera plynacej wody Sabriel natychmiast wyczula obecnosc Zmarlych. Byli wszedzie, w walacych sie domach, piwnicach i kanalach sciekowych, czyhajac tam, gdzie nie docieralo swiatlo. Gdy swiecilo slonce, pozostawali uspieni, czekali bowiem na noc. Pod wieloma wzgledami Zmarli z Belisaere przypominali swe zywe odpowiedniki - ludzkie hieny. Tez ukrywali sie w dzien, zagarniajac, co mogli, w nocy. W Belisaere przebywalo ich bardzo wielu, przewaznie jednak byli slabi, tchorzliwi i zawistni. Ich apetyt nie znal granic, a liczba potencjalnych ofiar nie wystarczala dla wszystkich. Co rano dziesiatki Zmarlych musialy sie pozegnac z Zyciem, wpadajac z powrotem w Smierc. Zawsze jednak pojawiali sie nastepni... -Sa tu tysiace Zmarlych - ocenila Sabriel, omiatajac wzrokiem teren. - W wiekszosci slabi, ale jest ich tak wielu! -Czy idziemy prosto do zbiornika? - spytal Touchstone. Sabriel zrozumiala tez drugie nie wypowiedziane pytanie. Czy powinni i czy potrafiliby ocalic najpierw dzieci? Zanim odpowiedziala, spojrzala na niebo. Mieli okolo czterech godzin silnego slonca, pod warunkiem, ze nie zaslonia go chmury. Niezbyt wiele czasu. Zakladajac, ze mogliby pokonac hieny, czy wolno im odlozyc poszukiwania ojca az do jutra? Kazdy dzien zmniejszal szanse, ze uda sie znow polaczyc jego dusze z cialem. Bez niego nie pokonaja Kerrigora - a musza go zwyciezyc, jesli pragna miec jakakolwiek nadzieje na to, ze naprawia Kamienie Wielkiego Kodeksu i wypedza Zmarlych z calego Krolestwa... -Idziemy prosto do zbiornika - rzekla z ciezkim sercem Sabriel, probujac wymazac z pamieci nagly obraz, ktory stawal jej przed oczami: promieni slonecznych, igrajacych na glowce chlopca, posuwajacych sie z trudem malych stop... -Moze... moze damy rade uratowac dzieci w drodze powrotnej. Touchstone szedl na przedzie pewnym krokiem, trzymajac sie srodka, gdzie jasno swiecilo slonce. Niemal przez godzine maszerowali pustymi, opuszczonymi ulicami, a jedynym dzwiekiem, ktory im towarzyszyl, byl stukot ich podbitych cwiekami butow o kocie lby. Nie bylo tam zadnych ptakow ani zwierzat, nawet owadow. Tylko ruiny i zniszczenie. W koncu dotarli do otoczonego zelaznym ogrodzeniem parku, ktory opasywal Wzgorze Palacowe. Na jego szczycie staly pozostalosci Palacu Krolewskiego - poczernialy, wypalony szkielet budowli z rozpadajacego sie kamienia i drewna. -Spalila go ostatnia Regentka jakies dwadziescia lat temu - rzekl Mogget, kiedy ich trojka przystanela, by popatrzec w gore. - W calym Palacu zagniezdzili sie Zmarli, mimo wszystkich czarow ochronnych i zabezpieczen, ktore tworzyli kolejni Abhorsenowie odwiedzajacy to miejsce. Mowili, ze Regentka oszalala i probowala ich spalic. -Co sie z nia stalo? - spytala Sabriel. -Zginela w pozarze - odparl Mogget - albo zabrali ja Zmarli. I to oznaczalo kres wszelkich prob rzadzenia Krolestwem. -To byla piekna budowla - wspominal Touchstone. - Rozciagal sie z niej widok na Saere. Miala wysokie stropy i przemyslny system otworow oraz szybow wentylacyjnych, ktore doprowadzaly do wnetrza swiatlo i rzeska bryze. Zawsze w ktoryms miejscu Palacu grala muzyka, odbywaly sie tance, a na przesilenie letnie urzadzano kolacje w ogrodzie na dachu przy blasku tysiaca pachnacych swiec... Westchnal i wskazal na dziure w ogrodzeniu. -Rownie dobrze mozemy wejsc tedy. Z jednej ze sztucznych grot parku prowadzi wejscie do zbiornika. Tylko piecdziesiat schodow do wody, a nie az sto piecdziesiat z samego Palacu. -Sto piecdziesiat szesc - poprawil Mogget. - Jesli pamietam. Touchstone wzruszyl ramionami i wspial sie przez dziure, zeskakujac na wiosenna murawe parku. W zasiegu wzroku nie bylo nikogo ani niczego, mimo to wyciagnal miecze. W poblizu rosly ogromne drzewa, rzucajace odpowiednio duze cienie. Sabriel poszla w jego slady, a Mogget zeskoczyl jej z ramion i udal sie na przechadzke, w czasie ktorej wciagal nozdrzami powietrze. Ona rowniez wyjela miecz, ale zostawila dzwonki. Co prawda przebywali tu Zmarli, lecz zaden nie znajdowal sie blisko. Otwarta przestrzen parku skapana byla w swietle slonecznym. Spacer do sztucznych grot zabral im zaledwie piec minut. Mineli cuchnacy staw, niegdys szczyczacy sie siedmioma posagami brodatych trytonow, z ktorych tryskala woda. Teraz ich usta zatykaly zbutwiale liscie, a staw tak zgestnial od zoltozielonego szlamu, ze zdawal sie zastygla masa. Do grot wiodly trzy polozone obok siebie wejscia. Touchstone poprowadzil ich do najwiekszego, srodkowego, w ktorym biegly w dol marmurowe schody, a strop podtrzymywaly filary z marmuru. -Kazda z grot wiedzie tylko czterdziesci krokow w glab wzgorza - wyjasnil Touchstone, gdy zapalili przy wejsciu swiece, dodajac przy okazji smrod siarki z zapalek do wilgotnego, stechlego powietrza. - Zbudowano je, by urzadzac tu pikniki, kiedy panuja letnie upaly. Z tylu kazdej z nich znajduja sie drzwi. Moga byc zamkniete na klucz, lecz powinny ustapic, jesli sie uzyje zaklecia Kodeksu. Waskie stopnie, o ktorych mowilem, sa zaraz za drzwiami, i wioda prosto, bez zakretow, bo nie ma tam otworow, przez ktore wpadaloby swiatlo. -Pojde wiec pierwsza - powiedziala Sabriel ze stanowczoscia, stojaca w sprzecznosci z jej miekkimi kolanami i rozdygotanym zoladkiem. - Nie wyczuwam zadnych Zmarlych, ale niewykluczone, ze jacys sie tu kryja... -Swietnie - rzekl Touchstone po chwili wahania. -Nie musisz tam isc, przeciez wiesz - wybuchla znienacka Sabriel, gdy stali przed grota, a plomyki swiec bezsensownie migotaly w blasku slonca. Poczula sie nagle bardzo za niego odpowiedzialna. Mial przerazona twarz, o wiele bielsza, niz powinien, niemal tak blada jak nekromanta, do ktorego niczym pijawka przysysa sie rzeka Smierci. Widzial w zbiorniku potworne rzeczy, ktore niegdys przyprawily go o szalenstwo. Mimo oskarzen, ktore miotal pod wlasnym adresem, Sabriel nie wierzyla, ze to byla jego wina. To nie jego ojciec byl tam na dole. Nie byl Abhorsenem. -Ale ja musze - odparl Touchstone, przygryzajac nerwowo dolna warge. - Inaczej nigdy nie uwolnie sie od wspomnien. Musze cos zrobic, miec nowe wspomnienia, lepsze od poprzednich. Musze... odkupic swe winy. Poza tym nadal naleze do Gwardii Krolewskiej. To moj obowiazek. -Niech wiec tak bedzie - odezwala sie Sabriel. - W kazdym razie ciesze sie, ze tu jestes. -Ja tez, w jakis dziwny sposob - odpowiedzial Touchstone i prawie, choc nie calkiem, usmiechnal sie. -A ja nie - wtracil sie kategorycznym tonem Mogget. - I nie ociagajmy sie dluzej. Marnujemy swiatlo slonca. Drzwi istotnie byly zamkniete, lecz otwarly sie z latwoscia pod naporem zaklecia Sabriel, prostych znakow Kodeksu na odmykanie i otwieranie, ktore przeplynely z jej glowy na polozony na dziurce od klucza palec wskazujacy. Choc czar w koncu zadzialal, trudno go jednak bylo rzucic. Nawet tutaj zniszczone Kamienie Wielkiego Kodeksu wywieraly szkodliwy wplyw na praktykowanie jego Magii. Mdle swiatelko swiec ukazalo wilgotne, pokruszone stopnie, prowadzace prosto w dol. Zadnych zakretow, tylko proste schody wiodace w ciemnosc. Sabriel stawiala ostroznie kroki, czujac, jak miekki kamien rozsypuje sie pod ciezarem jej solidnych butow, musiala wiec dobrze zaczepiac obcasami o kazdy stopien. To sprawialo, ze posuwala sie w wolnym tempie, za nia zas rownie wolno szedl Touchstone. W plomyku jego swiecy Sabriel rzucala na schody cien, ujrzala wiec swa wydluzona i znieksztalcona postac, ktora rozplywala sie gdzies w mroku za granica swiatla. Zanim zobaczyla zbiornik, gdzies w okolicach trzydziestego dziewiatego stopnia wyczula jego zapach. Lodowata wilgotna won, ktora wdarla sie w jej nozdrza i pluca, napelniajac ja wrazeniem zimnego bezmiaru. Wtem schody skonczyly sie drzwiami, ktore prowadzily do rozleglej, prostokatnej sali -gigantycznej komnaty, w ktorej stal las kamiennych kolumn. Podtrzymywaly one wznoszacy sie szescdziesiat stop nad jej glowa sufit. Przed Sabriel rozciagala sie nie podloga z kamienia, lecz tafla wody tak zimna i nieruchoma, jak kamien. Dookola scian padaly na wode blade snopy promieni slonecznych, kontrastujacych z ciemnymi kolumnami i zostawiajacych na powierzchni zbiornika swietliste smugi. Na obrzezach pomieszczenia utworzyla sie zatem skomplikowana mozaika swiatla i cienia, srodek zbiornika pozostawal jednak spowita w gesta ciemnosc niewiadoma. Sabriel poczula, ze Touchstone dotyka jej ramienia i uslyszala jego szept: -Jest gleboko mniej wiecej do pasa. Sprobuj sie jak najciszej wslizgnac. Czekaj, wezme ci swiece. Sabriel potaknela glowa, oddala mu swieczke, schowala miecz i usiadla na ostatnim schodku, po czym powoli zsunela sie do wody. Byla zimna, lecz ten chlod dalo sie zniesc. Mimo wielkich staran Sabriel, przy kazdym jej ruchu po wodzie rozchodzily sie drobne zmarszczki, odcinajac sie srebrno od ciemnej tafli, i rozlegal sie lekki plusk. Kiedy dotknela stopami dna, stlumila jek, tak silnie zaparlo jej dech. Nie z powodu zimna, lecz przez nagla swiadomosc, ze niedaleko stoja dwa zniszczone Kamienie Wielkiego Kodeksu. Dostala napadu bolu jak przy ostrej grypie gastrycznej, gdy skurcze lapia zoladek, a cialem, oblanym potem, wstrzasaja dreszcze. Zgieta wpol chwycila sie za stopien, az ustapil pierwszy atak, przechodzac w tepy bol. To bylo o wiele gorsze niz przy pomniejszych Kamieniach Kodeksu, ktore zniszczono na Peknietym Wzgorzu i w Nestowe. -Co sie dzieje? - szepnal Touchstone. -Ach... zniszczone Kamienie... - wymamrotala Sabriel. Wziela gleboki oddech, pragnac, by bol i przykre doznania juz minely. - Wytrzymam. Uwazaj przy wchodzeniu. Wyciagnela miecz i wziela z powrotem swieczke od Touchstone'a, ktory przygotowywal sie, by wejsc do wody. Choc zostal wczesniej ostrzezony, zobaczyla, ze kiedy dotknal stopami dna, wzdrygnal sie caly, a na czole wystapily mu struzki potu, nasladujac uklad zmarszczek na wodzie, jakie powstaly przy jego zanurzeniu. Znajac niechec, jaka Mogget zywi do Touchstone'a, Sabriel spodziewala sie, ze kot wskoczy jej na ramie, ku jej zdumieniu jednak wybral mezczyzne. Touchstone wygladal na rownie poruszonego, lecz szybko doszedl do siebie. Mogget ulozyl sie wokol jego karku i nieglosno zamiauczal: -Jesli mozesz, trzymaj sie obrzeza. To zniszczenie i pekniecie maja jeszcze gorsze skutki w poblizu srodka zbiornika. Sabriel uniosla miecz na znak zgody i szla dalej na czele, posuwajac sie wzdluz lewej sciany. Choc usilowala jak najdelikatniej burzyc tafle wody, cichutkie chlupanie, jakie towarzyszylo ich brodzeniu w wodzie, zdawalo sie bardzo glosne. Odbijalo sie echem i roznosilo po calej komnacie, laczac sie z jedynym slyszalnym tu dzwiekiem - miarowym kapaniem wody, ktora halasliwie pluskala z sufitu i nieco spokojniej sciekala po kolumnach. Sabriel nie wyczuwala zadnych Zmarlych, lecz nie miala pewnosci, w jakim stopniu bylo to skutkiem zniszczenia Kamieni. Przyprawialy ja one o bol glowy, wywolywany jakby nieustannym halasem, zoladek nadal kurczyl sie, a usta napelnial gorzki smak zolci. Wlasnie dotarli do polnocno-zachodniego rogu sali, tuz pod jeden z otworow, przez ktore wpadalo swiatlo, gdy nagle sciemnilo sie i w jednym momencie zbiornik ogarnal mrok, rozjasniony jedynie malenkimi, mdlymi swiatelkami swieczek. -To chmura - wyszeptal Touchstone. - Zaraz sie przesunie. Patrzac w gore na malenki skrawek slonca, az wstrzymali oddech. Wkrotce zostali wynagrodzeni, bowiem do srodka znowu wlal sie strumien slonecznego swiatla. Z ulga zaczeli brodzic w wodzie wzdluz dlugiej sciany na osi wschod-zachod. Lecz trwalo to krotko. Gdzies wysoko nad ich glowami nastepna chmura zaslonila slonce i wrocila ciemnosc. Nadciagnely dalsze, i w koncu przyszly dlugie okresy kompletnej ciemnosci, przeplatane jedynie krotkimi chwilami swiatla. Bez slonca zbiornik wydal sie zimniejszy, mimo ze cieplo promieni i tak bylo znacznie oslabione dluga wedrowka w dol szybow. Sabriel przeszyl chlod, ktoremu towarzyszyl nagly, irracjonalny lek, ze przebywali juz za dlugo w podziemiach i zaraz zastanie ich tu noc, w czasie ktorej pelno bedzie Zmarlych spragnionych zycia. Touchstone rowniez poczul przenikliwe zimno, ktore wzmagalo sie pod wplywem jego wspomnien sprzed dwustu lat, kiedy brodzil w tej samej wodzie, patrzac, jak zlozono w ofierze Krolowa i jej dwie corki, a takze jak pekaja Wielkie Kamienie. Na powierzchni wody unosila sie wtedy krew, a on nadal ja pamietal - ta chwila zastygla w jego pamieci i nigdy nie zniknie. Na przekor ich lekom, dopomogl im wlasnie mrok. Sabriel ujrzala po prawej stronie jakis blask: cos jarzylo sie w poblizu srodka zbiornika. Oslaniajac oczy od razacego plomyka swiecy, pokazala to swiatelko Touchstone'owi. -Tam cos jest - zgodzil sie, znizajac glos tak, ze Sabriel ledwo go uslyszala - ale co najmniej czterdziesci krokow w strone srodka. Sabriel nie odpowiedziala. Odnosila wrazenie, ze cos promieniuje od tego swiatelka: czula jakies lekkie doznanie w okolicach karku, ktore pamietala ze szkolnych czasow, gdy zjawa ojca skladala jej wizyty. Odeszla od sciany i ruszyla do przodu, tworzac na wodzie zmarszczki w ksztalcie litery V. Touchstone spojrzal tam raz jeszcze, potem poszedl za nia, zwalczajac narastajace mdlosci. Ogarnialy go falami, jakby ktos podawal mu w odmierzonych dawkach srodki wywolujace torsje. Krecilo mu sie w glowie i nie mial normalnego czucia w nogach. Uszli okolo trzydziestu krokow, a bol i mdlosci stawaly sie coraz dokuczliwsze. Wtem Sabriel zatrzymala sie. Touchstone uniosl miecz i swiece, bladzac wzrokiem w poszukiwaniu celu ataku. Ale nie bylo tam zadnego wroga. Jarzace sie swiatlo bilo od ochronnego rombu, ktorego cztery znaki kardynalne, umieszczone na wierzcholkach, jasnialy pod woda. Miedzy nimi iskrzyly sie linie sil. Wewnatrz rombu stala postac o ksztalcie mezczyzny. Wyciagal on przed siebie puste dlonie, jakby trzymal w nich kiedys jakas bron. Mial oszronione ubranie i twarz, przez co rysy sie zatarly. Woda wokol jego pasa zamienila sie w lod. Mimo to Sabriel nie miala watpliwosci, kim byl. -Ojcze - wyszeptala, a szept ten odbil sie echem po ciemnej wodzie, laczac sie z delikatnym odglosem nieustannego kapania. rozdzial dwudziesty pierwszy Romb ochronny jest nietkniety - rzekl Touchstone. - Nie bedziemy w stanie ruszyc ciala. -Tak, wiem - odparla Sabriel. Z wolna malalo poczucie ogromnej ulgi na widok ojca, ustepujac mdlosciom wywolanym przez strzaskane Kamienie. - Mysle... mysle, ze musze sie stad udac do Smierci po jego ducha. -Co takiego? - wykrzyknal Touchstone. I dodal ciszej, gdyz zadzwieczalo echo: - Stad? -Jesli wyczarujemy nasz wlasny romb ochronny... - ciagnela Sabriel, rozmyslajac na glos - odpowiednio duzy, by objal i nas, i romb ojca, odeprze on wiekszosc grozacych nam niebezpieczenstw. -Wiekszosc - powiedzial posepnie Touchstone, rozgladajac sie wokol i probujac dojrzec cokolwiek poza malenkim kregiem swiatla, ktory rzucala ich swieca - lecz romb rowniez nas tu uwiezi, jesli go w ogole wyczarujemy w tak bliskim sasiedztwie zniszczonych Kamieni. Wiem, ze w tym miejscu sam nie dalbym rady. -Powinno nam sie udac, jezeli polaczymy sily. A gdy staniecie z Moggetem na strazy podczas mojego pobytu w Smierci, nasz plan sie powiedzie. -Co o tym myslisz, Mogget? - zapytal Touchstone, obracajac glowe, tak ze otarl sie policzkiem o male zwierzatko na ramieniu. -Mam wlasne zmartwienia - gderal Mogget. - I sadze, ze to pewnie pulapka. Ale skoro juz tu jestesmy, a Abhorsen... powiedzmy, Abhorsen w stanie spoczynku, prawdopodobnie jednak zyje, mam wrazenie, ze nie pozostaje nam nic innego. -Nie podoba mi sie to - szepnal Touchstone. Samo przebywanie w poblizu zniszczonych Kamieni odebralo mu wiekszosc sil. Tak wiec pomysl, zeby Sabriel wyprawila sie do Smierci, zdawal sie szalenstwem, kuszeniem losu. Kto wie, co moze czyhac w Smierci, ktora byla tak blisko, bo strzaskane Kamienie ulatwialy do niej dostep? Kto wie, co czai sie w tym zbiorniku albo w jego okolicy? Sabriel nie odpowiadala. Przysunela sie do ochronnego rombu ojca, ogladajac wnikliwie zanurzone pod woda znaki kardynalne. Touchstone z niechecia zrobil to samo, zmuszajac sie do stawiania drobnych krokow, by ograniczyc do minimum plusk i zmarszczki na wodzie. Sabriel zdmuchnela swa swieczke, zatknela ja sobie za pas i wyciagnela otwarta dlon. -Odloz miecze i daj mi reke - odezwala sie tonem, ktory wykluczal dalsza dyskusje. Touchstone zawahal sie, trzymal w lewej dloni tylko swiece, nie chcial tez schowac do pochwy obu mieczy, po chwili jednak posluchal polecenia. Dlon miala zimna, zimniejsza od wody. Odruchowo scisnal ja mocniej, by nieco rozgrzac wlasnym cieplem. -Mogget, ty pilnuj tego, co sie dzieje - zarzadzila Sabriel. Zamknela oczy i zaczela wyobrazac sobie Znak Wschodni, pierwszy z czterech znakow kardynalnych. Touchstone rzucil wokol predkie spojrzenie, a nastepnie rowniez przymknal oczy, zniewolony rzucanymi przez Sabriel czarami. Jego dlon i ramie przeszyl bol, wtedy Touchstone polaczyl swa wole z wola Sabriel. Znak rozmazywal mu sie w myslach, a on nie potrafil go wyostrzyc. Mrowienie, ktore dreczylo juz jego stopy, przenioslo sie powyzej kolan, rozdzierajac je niczym bole reumatyczne. Odcial jednak swiadomosc od bolu, zawezajac uwage do jednej, jedynej rzeczy: utworzenia ochronnego rombu. W koncu po ostrzu miecza Sabriel splynal Znak Wschodni i zakotwiczyl na dnie zbiornika. Nie otwierajac oczu, obydwoje ostroznie obrocili sie, by stanac twarza na poludnie i utworzyc nastepny znak. Bylo to jeszcze trudniejsze, oboje pocili sie i drzeli, zanim fosforyzujacy znak nareszcie sie pojawil. Dlon Sabriel stala sie teraz palaca, a cialo Touchstone'a dygotalo od goraca, oblane potem i wstrzasane dreszczami. Ogarnela go potezna fala mdlosci i zaraz dostalby torsji, gdyby Sabriel nie chwycila go mocno za reke i nie uzyczyla mu swej sily. Predko sie opanowal i doszedl do siebie. Znak Zachodni okazal sie wrecz sprawdzianem ich wytrzymalosci. Kiedy Sabriel na chwile sie zdekoncentrowala, Touchstone musial przez pare sekund sam podtrzymywac znak. Wysilek sprawil, ze poczul sie jak pijany. Bylo to wyjatkowo nieprzyjemne, caly swiat wirowal mu w glowie, wymykajac sie spod wszelkiej kontroli. Wtedy Sabriel zmusila sie, by probowac dalej i pod woda rozkwitl nareszcie Znak Zachodni. Rowniez dzieki ich desperacji zrodzil sie Znak Polnocny. Zmagali sie z nim, jak sadzili, calymi godzinami, a naprawde trwalo to pare sekund. Kiedy juz czar, ktorego nie udalo sie rzucic od razu, prawie im sie wymknal, Sabriel uzyla calej sily swej woli, by uwolnic ojca, a Touchstone natarl ciezarem dwustu lat smutku i poczucia winy. Znak Polnocny stoczyl sie, jasniejac, po ostrzu miecza i rozblysl jak diament, ktorego blask przygasila nieco woda. Wybiegly z niego linie ognia Kodeksu, docierajac do Znaku Wschodniego, od Wschodniego do Poludniowego, potem do Zachodniego i z powrotem. Romb byl skonczony. Natychmiast poczuli, jak slabnie straszliwa obecnosc zniszczonych Kamieni. Ostry bol w glowie Sabriel zlagodnial, a Touchstone'owi wrocilo czucie w nogach i stopach. Mogget drgnal i przeciagnal sie. Byl to jego pierwszy ruch od czasu, gdy owinal sie wokol szyi Touchstone'a -Dobrze rzucone czary - rzekla cicho Sabriel, patrzac na znaki spod na wpol przymknietych ze znuzenia powiek. - Lepsze niz te, ktore ostatnio rzucalam. -Nie wiem, jak to zrobilismy - wymamrotal Touchstone, gapiac sie na linie ognia Kodeksu. Kiedy uswiadomil sobie nagle, ze trzyma Sabriel za reke i garbi sie niczym zbierajacy chrust starzec, zgiety pod ogromnym ciezarem, wyprostowal sie i puscil jej dlon, jakby trzymal glowe jadowitego weza. Sabriel rzucila mu przestraszone spojrzenie, a on uprzytomnil sobie, ze wpatruje sie w odbicie plomyka swiecy w jej oczach. Niemal po raz pierwszy naprawde na nia popatrzyl. Zobaczyl jej zmeczenie, poczatki zmarszczek, ktore rysowaly sie na jej zmartwionej twarzy, cien smutku, widoczny w kacikach ust. Nadal miala opuchniety nos i zolknace juz since na kosciach policzkowych. Poza tym jednak byla piekna i Touchstone pojal, ze do tej pory myslal o niej wylacznie w kategoriach sprawowanego przez nia urzedu Abhorsena. Zupelnie nie jak o kobiecie... -Lepiej juz pojde - rzekla Sabriel, nagle skrepowana natarczywym wzrokiem Touchstone'a. Jej lewa dlon powedrowala do pasa z dzwonkami. Szukala palcami paskow, ktorymi przymocowany byl Saraneth. -Pozwol, ze ci pomoge - powiedzial Touchstone. Stanal blizej i schylil glowe nad dzwonkami, walczac ze sztywna skora rzemieni. Rece oslably mu od wysilku, potrzebnego do wyczarowania ochronnego rombu. Sabriel spuscila wzrok na jego wlosy i ogarnela ja dziwna pokusa, by pocalowac go w sam srodek glowy, z ktorego rozchodzily sie promieniscie mocno skrecone brazowe kedziory. Ale sie powstrzymala. Udalo sie rozwiazac rzemyk i Touchstone zrobil krok do tylu. Sabriel wyjela Saranetha, ostroznie tlumiac jego dzwiek. -Pewnie nie bedziecie dlugo czekac - rzekla. - W Smierci czas plynie w przedziwny sposob. Jakbym... jakbym nie wrocila za dwie godziny, to znaczy, ze prawdopodobnie... ze mnie tez uwieziono, wiec wtedy powinniscie z Moggetem stad pojsc... -Ja bede czekal - odparl stanowczo Touchstone. - A zreszta, kto wie, ktora tu godzina? -Ja chyba tez poczekam - dodal Mogget - chyba, ze mnie najdzie ochota, aby stad odplynac, w co watpie. Niech Kodeks bedzie z toba, Sabriel. -I z wami - odpowiedziala Sabriel. Rozgladnela sie po ciemnym bezmiarze zbiornika. Nadal nie wyczuwala obecnosci Zmarlych, chociaz... -Tak czy inaczej - rzekl kwasno Mogget - bedziemy potrzebowac, by byl z nami. -Mam nadzieje, ze nie - szepnela Sabriel. Sprawdzila, czy w mieszku przy pasku sa rozne drobiazgi, ktore sobie przygotowala jeszcze Pod Trzema Cytrynami, po czym zwrocila sie twarza do Znaku Polnocnego i uniosla miecz, rozpoczynajac przygotowania, by wstapic w Smierc. Nagle Touchstone zerwal sie do przodu i rozchlapujac wode podszedl do Sabriel, aby zlozyc na jej policzku szybki pocalunek - bylo to niezreczne cmokniecie suchymi wargami, ktorymi o malo co nie trafil w krawedz jej helmu zamiast w policzek. -Na szczescie, Sabriel - wyjasnil nerwowo. Usmiechnela sie i dwukrotnie skinela glowa, po czym znowu spojrzala na polnoc. Jej oczy skupialy sie juz na czyms, czego nie bylo w podziemiach, a od nieruchomej postaci bily fale zimnego powietrza. Sekunde pozniej z jej wlosow wysypaly sie z chrzestem krysztalki lodu, a miecz i dzwonek pokryl szron. Touchstone obserwowal ja z bliska, az zrobilo sie zbyt zimno, wtedy wycofal sie do odleglego poludniowego wierzcholka rombu. Wyciagnawszy jeden z mieczy, zwrocil sie na zewnatrz, trzymajac wysoko swiece, i zaczal brodzic w obrebie linii ognia Kodeksu, jakby patrolowal blanki warownego zamku. Siedzacy na ramieniu Touchstone'a Mogget rowniez obserwowal Sabriel, a jego zielone oczy jarzyly sie wewnetrznym blaskiem. Obaj czesto obracali wzrok, by na nia popatrzec. Wejscie w Smierc ulatwiala - nawet za bardzo - obecnosc zniszczonych Kamieni. Sabriel czula, ze sa blisko jak dwie ziejace bramy, oglaszajac znajdujacym sie w poblizu Zmarlym prosty dostep do krainy Zycia. Na szczescie w Smierci ustepowaly inne doznania wywolywane przez Kamienie, jak na przyklad napady mdlosci. Istnial tu tylko przenikliwy chlod i rwacy prad rzeki. Sabriel natychmiast ruszyla przed siebie, przygladajac sie badawczo szarej toni wod. Cos sie poruszalo na obrzezach jej pola widzenia, a do uszu docieraly odglosy ruchow w wodzie. Nic jednak nie podchodzilo do niej, nic jej nie atakowalo, jedynie nurt rzeki nacieral na nia bez ustanku, oplatajac nogi i usilujac schwytac. Dotarla do Pierwszej Bramy, zatrzymujac sie tuz przed sciana mgly, ktora rozciagala sie po obu stronach, jak tylko siegnac wzrokiem. Za mgla huczala rwaca rzeka, plynac do Drugiego Rejonu, a stamtad do Drugiej Bramy. Przypominajac sobie stronice "Ksiegi Zmarlych", Sabriel wymowila slowa potegi i wladzy. Kiedy je wypowiadala, jej wargi drzaly od Wolnej Magii, ktorej czysta moc parzyla jezyk i uderzala z calych sil, az bolaly zeby. Welon mgly rozstapil sie, odslaniajac ciag wodospadow. Zdawalo sie, ze spadaja w nieskonczona czern. Sabriel wymowila kolejne slowa i skinela mieczem na prawo i na lewo. Ukazala sie sciezka rozdzielajaca wodospad, jakby rysowana palcem po masle. Sabriel weszla na nia pospiesznie, a po obu stronach rozbijaly sie niegroznie fale. Mgla zasklepiala sie za jej plecami, ledwo zas Sabriel uniosla stope, by zrobic nastepny krok, sciezka momentalnie za nia znikala. Drugi Rejon byl znacznie bardziej niebezpieczny niz Pierwszy. Oprocz wszechobecnego nurtu rzeki znajdowaly sie tu glebokie czeluscie. Takze swiatlo bylo slabsze. Nie byla to calkowita ciemnosc, ktorej nalezalo sie spodziewac przy koncu wodospadow, lecz inny odcien szarosci. Wszystko sie zamazywalo i trudno bylo dostrzec cokolwiek poza zasiegiem dotyku. Sabriel posuwala sie uwaznie dalej, uzywajac miecza, by wybadac grunt. Wiedziala, ze droga nie jest trudna, szlak ten bowiem zostal wyprobowany i naniesiony na mapy przez wielu nekromantow i niejednego Abhorsena, nie ufala jednak swojej pamieci na tyle, by swobodnie i z duza predkoscia przec do przodu. Caly czas jej zmysly usilnie poszukiwaly ducha ojca. Przebywal gdzies w Smierci, byla o tym przekonana. Ciagle czula jego slabiutki slad, jakies niezatarte wspomnienie. Jednak nie bylo go tak blisko Zycia. Musiala podazac dalej. Druga Brama byla w zasadzie ogromnym otworem, ktory w przekroju liczyl co najmniej dwiescie jardow. Rzeka wplywala do niej jak do zlewu, ale inaczej niz woda wpadajaca do rury, gdyz nie wydawala zadnego dzwieku, co sprawialo niesamowite wrazenie. Poruszanie sie utrudnialo ciemnawe swiatlo, wiec jesli ktos nie zachowal ostroznosci, mogl niebacznie podejsc az do krawedzi otworu. Sabriel zawsze bardzo uwazala na te Brame - juz w dziecinstwie nauczyla sie wyczuwac szarpniecia wody o lydki. Kiedy je wyczula, zatrzymala sie w odpowiedniej odleglosci i usilowala sie skupic na szalejacym bezglosnym wirze. Lekki odglos chlupotania zmusil ja do odwrocenia sie, trzymany w wyciagnietej rece miecz cial powietrze, zataczajac wielki krag Kodeksu zakleta stala. Uderzyla w przedziwne cialo ducha Zmarlego, az polecialy iskry, a w ciszy rozlegl sie wrzask wscieklosci i bolu. Slyszac go, Sabriel prawie odskoczyla w tyl, lecz nie ustapila. Druga Brama byla zbyt blisko. Istota, ktorej zadala cios, zrobila krok w tyl. Z jej karku zwisala niemal zupelnie odrabana glowa. Stworzenie bylo czlekoksztaltne, przynajmniej w ogolnym zarysie, lecz jego rece wlokly sie ponizej kolan, konczac sie w rzece. Glowa dluzsza niz szersza opadala teraz na jedno z ramion, w otwartych ustach tkwily w kilku rzedach zeby, a w oczodolach plonely wegle, czym odznaczali sie Zmarli zamieszkujacy glebokie obszary Smierci za Piata Brama. Stworzenie warknelo i wyciagnelo z wody swe dlugie, cienkie, szpikulcowate palce, usilujac poprawic sobie glowe i nalozyc ja z powrotem na gladko przecieta szyje. Sabriel ponownie uderzyla, az glowa odpadla wraz z jedna reka, ladujac z pluskiem w rzece. Przez chwile kolebaly sie na powierzchni, na przemian wynurzajac sie i tonac. Glowa zawyla, a oczy miotaly nienawistne plomienie. Potem wciagnal ja wir i znikla w otworze Drugiej Bramy. Przez sekunde bezglowe cialo stalo nadal tam, gdzie przedtem, po czym zaczelo ostroznie wycofywac sie bokiem, po omacku wysuwajac do przodu ocalala reke. Sabriel obserwowala je uwaznie, zastanawiajac sie, czy uzyc Saranetha, by zwiazac wole istoty, a potem Kibetha, by poslac Zmarlego na ostateczna smierc. Dzwonki postawilyby jednak na bacznosc wszystkich Zmarlych miedzy ta okolica a Pierwsza i Trzecia Brama, a tego nie chciala. Bezglowa istota zrobila jeszcze jeden krok i wpadla bokiem w gleboki dol. Pragnac wydostac sie na zewnatrz, gramolila sie i mlocila wode dlugimi ramionami, nie mogla sie jednak podciagnac o wlasnych silach. Zmarlemu udalo sie tylko znalezc w nurcie rzeki, ktora porwala go i cisnela w wir Bramy. Sabriel wyrecytowala jeszcze raz slowa o mocy Wolnej Magii, ktore wbily sie jej w pamiec dawno temu, gdy czytala "Ksiege Zmarlych". Wyplywaly strumieniem z jej ust, parzac wargi, az powstawaly na nich pecherze. To niesamowite goraco nie pasowalo do tego miejsca, gdzie panowal przysysajacy sie do ciala chlod. Pod wplywem tych slow wody Drugiej Bramy zwolnily i znieruchomialy. Gwaltowny wir rozdzielil sie, tworzac dluga spiralna sciezke, ktora wila sie w dol. Sabriel sprawdzila, czy w poblizu krawedzi nie ma zadnych dolow, i zaczela ostroznie stawiac kroki w kierunku sciezki. Schodzila nia, a sklebione za nia i nad nia wody ponownie ulozyly sie w wir. Spiralna sciezka wygladala na dluga, lecz dla Sabriel dotarcie do podstawy wiru wydawalo sie kwestia minut. Ruszyla stamtad do Trzeciego Rejonu. Bylo to podstepne miejsce. Plytka woda siegala ledwie do kostek, wydawala sie tez jakby cieplejsza. Swiatlo rowniez bylo lepsze - nadal szare, lecz pozwalalo siegnac wzrokiem dalej. Nawet wszedobylski prad rzeki laskotal tylko w stopy. Lecz Trzeci Rejon grozil falami. Po raz pierwszy Sabriel puscila sie biegiem, mknac tak szybko, jak tylko potrafila, w strone ledwie widocznej w oddali Trzeciej Bramy. Przypominala Pierwsza - wodospad skrywany zaslona mgly. Sabriel slyszala za plecami potezny jak burza loskot, ktory zwiastowal fale. Wstrzymywalo ja to samo zaklecie, ktore pozwolilo Sabriel przejsc przez wir. Wraz z fala rozlegly sie przerazliwe piski, krzyki i wrzaski. Stalo sie oczywiste, ze wokol tloczy sie wielu Zmarlych, ale Sabriel nie poswiecila im ani odrobiny uwagi. Nikt i nic nie bylo w stanie oprzec sie falom Trzeciego Rejonu. Nalezalo po prostu biec jak najszybciej w nadziei, ze dotrze sie do nastepnej Bramy - obojetne, w ktorym kierunku sie bieglo. Wtem loskot i trzask staly sie glosniejsze, zagluszajac po kolei wszystkie krzyki i wrzaski. Sabriel nie rozgladala sie, ale przyspieszyla, gdyby bowiem zerknela przez ramie, stracilaby ulamek sekundy, a to mogloby wystarczyc, by fala ja dosiegla, zagarnela i rzucila przez Trzecia Brame, az ponioslby ja dalszy nurt rzeki, a ona unosilaby sie na powierzchni jak oszolomiony bezwladny przedmiot... Touchstone wpatrywal sie w przestrzen za poludniowym wierzcholkiem rombu i nasluchiwal. Byl pewien, ze dobieglo do jego uszu cos, co roznilo sie od nieustannego kapania. Cos glosniejszego, powolnego, probujacego przemknac sie ukradkiem. Wiedzial, ze rowniez Mogget to slyszy, bo kot nagle zacisnal pazurki na jego ramieniu. -Czy cos widzisz? - wyszeptal Touchstone, wytezajac wzrok w ciemnosci. Chmury nie pozwalaly przedrzec sie sloncu przez szyby, choc okresy, w czasie ktorych wpadalo swiatlo, znacznie sie wydluzyly. Ale znajdowali sie zbyt daleko od obrzeza zbiornika, zeby skorzystac z naglego powrotu slonca. -Tak - szepnal Mogget. - Cale mnostwo Zmarlych. Ida przez glowne schody poludniowe. Ustawili sie po obu stronach drzwi, wzdluz scian zbiornika. Touchstone popatrzyl na Sabriel, pokryta teraz szronem jak zimowy posag. Mial ochote potrzasnac ja za ramie, zawolac o pomoc... -Jacy to Zmarli? - spytal. Niewiele o nich wiedzial, z wyjatkiem tego, ze Cienie Pomocnikow sa najgorsza odmiana pospolitych Zmarlych, a Mordikanty, jak ten, ktory przesladowal Sabriel, sa najgorsze z nich wszystkich. Z wyjatkiem tego, ktorym stal sie Rogir -Kerrigorem, Zmarlym Wtajemniczonym... -Pomocnicy - mruknal Mogget. - Wszyscy to Pomocnicy, do tego w posunietym stanie rozkladu. Rozlatuja sie, gdy ida. Touchstone wpatrywal sie znowu w ciemnosc, probujac cos dostrzec sila woli - lecz niczego nie widzial. Slyszal za to, jak Zmarli brneli z chlupotem przez stojaca cicha wode. Za cicha, jak dla niego. Nagle przyszla mu do glowy mysl, czy zbiornik mial otwor odplywowy i jakis zawor, po chwili ja jednak odrzucil. Kazdy zawor lub jakakolwiek pokrywa odplywu dawno by juz przerdzewiala. -Co oni robia? - wyszeptal z niepokojem, badajac palcami miecz i przechylajac ostrze raz w lewo, raz w prawo. Choc wydawalo mu sie, ze mocno trzyma swiece w lewej dloni, plomyk migotal, pokazujac, jak drzy mu ramie. -Formuja tylko szeregi wzdluz scian - odszepnal Mogget. - Dziwne, zupelnie, jak gwardia honorowa... -Niech Kodeks ma nas w opiece - wydusil z siebie chrapliwie Touchstone, a gardlo scisnal mu potworny strach i straszliwe przeczucie. - Rogir... Kerrigor. Musi tu byc... juz nadchodzi. rozdzial dwudziesty drugi Sabriel dotarla do Trzeciej Bramy, ledwo wyprzedzajac fale. Wybelkotala w biegu zaklecie Wolnej Magii, czujac, jak dym gromadzi sie w jej ustach i bucha na zewnatrz, napelniajac nozdrza gryzacymi oparami. Zaklecie rozdzielilo mgly i Sabriel mogla zrobic krok do srodka. Wokol niej rozbijaly sie fale, nie czyniac jej zadnej krzywdy i ciskajac w wodospad niesionym przez siebie ladunkiem - Zmarlymi. Poczekala chwile, az ukaze sie sciezka, po czym udala sie nia do Czwartego Rejonu. Byl to stosunkowo latwy do pokonania obszar. Prad rzeki, choc znowu bystry, dawal sie przewidziec. Bylo tu niewielu Zmarlych, gdyz wiekszosc z nich zostala ogluszona i zagarnieta przez fale Trzeciego Rejonu. Sabriel szla szybko, zmniejszajac cala sila woli przysysajace sie do niej zimno i oslabiajac moc rwacego nurtu rzeki. Czula juz, ze duch ojca jest niedaleko, jakby przebywali w jednym ogromnym domu - on w jednym pokoju, a ona w drugim. Wpadnie na jego trop dzieki najlzejszym sladom swiadczacym o tym, ze dom jest zamieszkany. Ojciec znajdowal sie albo tutaj, w Czwartym Rejonie, albo za Czwarta Brama, w Piatym. Znowu troche przyspieszyla kroku, pelna zapalu, by go odnalezc, porozmawiac z nim, uwolnic. Wiedziala, ze wszystko sie ulozy, jak tylko oswobodzi ojca... W Czwartym Rejonie nie bylo gp jednak. Sabriel doszla do Czwartej Bramy, wcale nie wyczuwajac, by jego obecnosc stawala sie intensywniejsza. Brama ta stanowila rodzaj kolejnego wodospadu, lecz nie spowijala jej mgla. Wygladala jak nietrudny do przebycia spadek wody z niewielkiego jazu, jakies dwie, trzy stopy w dol. Sabriel miala jednak swiadomosc, ze tuz przy krawedzi dzialala sila, zdolna wciagnac w glab najmocniejszego ducha. Zatrzymala sie w bezpiecznej odleglosci i zamierzala wlasnie uzyc zaklecia, ktore wyczarowaloby jej sciezke, kiedy poczula w tyle glowy delikatne musniecie, ktore sprawilo, ze przerwala i rozejrzala sie wokol siebie. Jak tylko okiem siegnac, po obu stronach rozciagal sie wodospad i Sabriel zdala sobie sprawe, ze gdyby okazala sie na tyle nierozsadna, by sprobowac przejsc cala jego dlugosc, podroz ta nie skonczylaby sie nigdy. Byc moze w koncu wodospad zrobilby petle i wrocil w to samo miejsce, lecz skoro nie bylo tu zadnych charakterystycznych punktow, ktorymi mialaby sie kierowac, zadnych gwiazd, czegokolwiek, co pomogloby ustalic wlasne polozenie, nigdy nie daloby sie tego sprawdzic. Nikt nigdy nie przemierzal zadnego Rejonu lub Bramy w poprzek, by zbadac ich szerokosc. Jaki mialoby to zreszta sens? Kazdy tylko wchodzil w Smierc lub z niej wychodzil. Nie poruszano sie na boki, chyba ze tuz przy granicy z Zyciem, gdzie wedrowka przed siebie powodowala zmiane miejsca, w ktorym wynurzalo sie na zewnatrz. To sie jednak przydawalo tylko pewnym formom duchow i rzadkim stworzeniom jak Mordikant, ktore po obu stronach granicy zachowywaly te sama postac fizyczna. Tak czy owak Sabriel poczula, ze cos ja wzywa, by szla prosto obok wodospadu, obrocila sie na piecie i podazala wzdluz linii kaskady. Nie potrafila okreslic, skad pochodzi to wezwanie. Zrobilo sie jej nieswojo. W Smierci przebywali nie tylko Zmarli, lecz rowniez niepojete twory Wolnej Magii, przedziwne istoty i niezglebione moce. Ten zew - to przeslanie -moglo pochodzic od jednej z nich. Zawahala sie, zastanowila sie chwile i ruszyla przed siebie w wode, zmierzajac rownolegle do wodospadu. Byc moze dzialalo na nia jakies wezwanie Wolnej Magii lub majace zwiazek z duchem ojca. -Schodza tez po wschodnich i zachodnich schodach - rzekl Mogget. - Coraz wiecej Pomocnikow. -A co z poludniowymi, ktorymi tu przyszlismy? - zapytal Touchstone, zerkajac nerwowo raz w lewo, raz w prawo i nastawiajac uszu na kazdy dzwiek. Sluchal, jak Zmarli brodza w zbiorniku, ustawiajac sie w dziwnych wojskowych szeregach. -Tam jeszcze ich nie ma - odparl Mogget. - Te schody wychodza na swiatlo sloneczne, pamietasz? Musieliby przejsc przez park. -Nie ma tam chyba za wiele slonca - wymamrotal Touchstone, spogladajac na szyby swietlne. Wpadalo przez nie troche promieni, silnie rozrzedzonych przez chmury, nie wystarczaly jednak ani na to, by chocby w najmniejszym stopniu udreczyc Zmarlych w zbiorniku, ani zeby podniesc na duchu Touchstone'a. -Kiedy... jak sadzisz, kiedy on przyjdzie? - zapytal Touchstone. Mogget nie musial pytac, kim jest "on". -Niedlugo - odpowiedzial kot bez emocji. - Zawsze mowilem, ze to pulapka. -Jak sie wiec stad wydostaniemy? - zapytal Touchstone, probujac opanowac drzenie glosu. Walczyl z silnym pragnieniem, by wyjsc z ochronnego rombu i pobiec do poludniowych schodow, rozbryzgujac wode jak uciekajacy kon, nie przejmujac sie halasem - ale byla przeciez Sabriel, cala oszroniona, znieruchomiala... -Nie jestem pewien, czy mozemy to zrobic - oznajmil Mogget, rzucajac ukradkiem spojrzenie na dwie skute lodem postaci. - To zalezy od Sabriel i jej ojca. -Co mozemy zrobic? -Bronic sie, jesli zostaniemy zaatakowani - wycedzil Mogget, jakby tlumaczac oczywiste sprawy nieznosnemu dziecku. - Miec nadzieje. Modlic sie do Kodeksu, zeby Kerrigor nie nadszedl przed powrotem Sabriel. -A jesli nadejdzie? - spytal Touchstone, patrzac w ciemnosc zbielalymi oczyma. - Jesli przyjdzie, to co wtedy? Lecz Mogget milczal. Touchstone slyszal jedynie szuranie, brodzenie, pluskanie Zmarlych - zblizali sie powoli, niczym wyglodniale szczury, podpelzajace do spiacego pijaka, ktory stanie sie ich obiadem. Sabriel nie miala pojecia, jak daleko zaszla, zanim go znalazla. To samo delikatne musniecie kazalo jej sie zatrzymac i zajrzec do samego wodospadu, i oto byl tam. Abhorsen, ojciec. W jakis sposob uwieziony w obrebie samej Bramy, z wartko plynacej wody wystawala mu wiec tylko glowa. -Ojcze! - zawolala Sabriel, zdolala jednak oprzec sie pokusie, by rzucic sie do przodu. Z poczatku sadzila, ze on nie zdaje sobie sprawy z jej obecnosci, ale lekkie mrugniecie powieki dalo dowod, ze w pelni dociera to do jego swiadomosci. Mrugnal raz jeszcze i kilkakrotnie poruszyl oczami w prawo. Sabriel poszla za jego spojrzeniem i ujrzala wysoka widmowa sylwetke, ktora miotala sie w wodospadzie, wyciagajac w gore ramiona tak, by wydostac sie z Bramy. Dziewczyna zrobila krok do przodu, trzymajac w pogotowiu miecz i dzwonek, po czym zawahala sie. Zmarla istota przypominala czlowieka, a wzrostem i postacia byla podobna do stworzenia, ktore przynioslo jej dzwonki z mieczem do Wywerley College. Przeniosla z powrotem spojrzenie na ojca, a on znowu mrugnal i kacik jego ust leciutko sie uniosl - niemal w usmiechu. Cofnela sie, majac sie dalej na bacznosci. Zawsze istniala szansa, ze uwieziony w wodospadzie duch to ktos lub cos, co sie pod niego podszywa, a nawet jesli bylby to on sam, mogla nim wladac jakas sila. Zmarlej istocie udalo sie w koncu wygramolic z czelusci bramy. Widac bylo, jak w jej przedramionach napinaja sie miesnie, zbudowane inaczej niz u czlowieka. Przez chwile stworzenie stalo na krawedzi, obracajac na boki ogromna ociezala glowe, a nastepnie ruszylo w strone Sabriel znajomym, niezgrabnym krokiem. Zatrzymalo sie kilka krokow od niej - poza zasiegiem miecza - i pokazalo na swe usta. Choc jego zuchwa podnosila sie i opadala, z czerwonych miesistych warg nie wydobywal sie zaden dzwiek. Od plecow odchodzila czarna nic, ktora biegla w dol, niknac w wartkim nurcie Bramy. Sabriel podumala przez chwile, jedna reka schowala Saranetha na miejsce, wyjela zas Dyrima. Juz uniosla dlon, by zadzwonic, gdy zawahala sie - jego glos zaalarmuje wszystkich okolicznych Zmarlych - po czym jednak opuscila reke i Dyrim zadzwonil swym czystym, pelnym slodyczy glosem, wydajac kilka dzwiekow naraz, ktore mieszaly sie ze soba, jak liczne rozmowy, poslyszane w tlumie. Zanim umilkly echa, Sabriel ponownie zadzwonila, kilka razy poruszajac delikatnie nadgarstkiem. Dzwiek przyblizal sie do Zmarlego, nakladajac sie i wplatajac w echa poprzednich odglosow dzwonienia. Zdawalo sie, ze dzwiek spowija potwora, okraza mu glowe i nieme usta. Echa ucichly. Sabriel predko odlozyla Dyrima, zanim zdazylby zadzwonic po swojemu, wyciagnela zas Ranne. Ranna od zasypiania mogl oszolomic wielu Zmarlych naraz, a Sabriel obawiala sie, ze zjawia sie teraz licznie. Spodziewali sie zapewne glupiutkiego, niedouczonego nekromanty, ale nawet wowczas mogli jej zagrazac. Ranna drgal w jej dloni, jak budzace sie pod wplywem dotyku dziecko. Usta stworzenia ponownie poruszyly sie i ukazal sie w nich jezyk, potworna, pulchna masa bialego miesa, ktora wila sie jak slimak bez skorupy. Lecz udalo sie. Istota wydala pare bulgoczacych dzwiekow, jakby cos przelykala, po czym odezwala sie glosem Abhorsena: -Sabriel! Mialem nadzieje, ze przyjdziesz, ale tez balem sie tego. -Ojcze... - zaczela Sabriel, spogladajac na jego uwiezionego ducha, a nie na stworzenie. - Ojcze... Nie wytrzymala i rozplakala sie. Przybyla z tak daleka, przez tyle tarapatow przeszla, po to tylko, by odnalezc jego ducha w pulapce, tak uwiezionego, ze wyzwolenie go nie lezalo w jej mocy. Nawet nie wiedziala, ze mozna kogos uwiezic w obrebie Bramy! -Sabriel! Cicho, coreczko! Nie mamy czasu na lzy. Gdzie jest twoje materialne cialo? -W zbiorniku - pociagnela nosem Sabriel. - Obok twojego. Wewnatrz ochronnego rombu. -A Zmarli? Kerrigor? -Nie bylo ich sladu, lecz Kerrigor przebywa gdzies w Zyciu. Nie wiem, gdzie. -Tak, wiem, ze sie tam wylonil - zamruczal Abhorsen ustami stworzenia. - Obawiam sie, ze jest pewnie w poblizu zbiornika. Musimy sie spieszyc. Sabriel, czy pamietasz, jak dzwonic dwoma dzwonkami naraz? Mosraelem i Kibethem? -Dwoma dzwonkami? - spytala zbita z tropu Sabriel. Tym, co budzi, i tym, co prowadzi? W tym samym czasie? Nie slyszala, ze to mozliwe - a moze jednak slyszala? -Pomysl - powiedzial "rzecznik" Abhorsena. - Przypomnij sobie "Ksiege Zmarlych". Powoli wrocila jej pamiec, a za nia stronice ksiegi, sfruwajace w swiadomosc jak liscie z drzewa, ktorym ktos potrzasnal. Mozna bylo dzwonic parami dzwonkow, a nawet laczyc je w wieksze grupy, jesli tylko zebralo sie wystarczajaco duzo nekromantow, ktorzy nimi wladali. Ale stwarzalo to wieksze ryzyko... -Tak - rzekla powoli Sabriel. - Pamietam. Mosrael i Kibeth. Czy one cie uwolnia? -Tak. Na pewien czas. Mam nadzieje, ze na tak dlugo, bym dokonal tego, czego musze dokonac. A teraz juz predko. Sabriel przytaknela, probujac nie myslec o tym, co wlasnie uslyszala. Caly czas zdawala sobie podswiadomie sprawe z tego, ze duch Abhorsena za dlugo juz przebywal z dala od swego ciala i w zbyt dalekich obszarach krainy Smierci. Nigdy juz nie bedzie mogl zyc prawdziwym zyciem. Swiadomie jednak odpychala te mysl od siebie. Schowala miecz do pochwy, odlozyla Ranne i wyjela Mosraela i Kibetha. Oba byly niebezpiecznymi dzwonkami, a tym bardziej polaczone razem. Wyciszyla umysl, oczyszczajac go z mysli i emocji, skupila sie natomiast wylacznie na dzwonkach. Wtedy zadzwonila. Mosraelem kolysala nad glowa, zataczajac trzy czwarte okregu, Kibethem zas kreslila odwrocona osemke. Przenikliwy alarm polaczyl sie ze skocznym tancem, zlewajac sie w nieharmonijny, zgrzytliwy, lecz energiczny dzwiek. Sabriel zlapala sie na tym, ze idzie w strone wodospadu, choc robila wszystko, by znieruchomiec. Jakas sila, przypominajaca uscisk oblakanego olbrzyma, poruszala jej nogami, zginala je, zmuszala do kroku naprzod. Jednoczesnie jej ojciec wynurzal sie z wodospadu Czwartej Bramy. Najpierw uwolnila sie jego glowa i napiely miesnie karku, potem pokrecil ramionami, uniosl rece nad glowa i przeciagnal sie. Lecz Sabriel kroczyla dalej, az znalazla sie zaledwie dwa kroki od krawedzi i mogla spojrzec na wirujaca wode. Jej uszy napelnial dzwiek dzwonkow, popychajac ja naprzod. Wtedy Abhorsen byl juz wolny i skoczyl przed siebie, by wepchnac dlonie we wnetrza dzwonkow i chwycic ich serca bladymi palcami, uciszajac je znienacka. Zapadla cisza, ojciec i corka wpadli sobie w objecia tuz na skraju Czwartej Bramy. -Brawo - rzekl Abhorsen niskim, cieplym i znajomym glosem, ktory dodal Sabriel otuchy niczym wspomnienie z dziecinstwa. - Kiedy juz znalazlem sie w pulapce, moglem tylko przeslac ci dzwonki i miecz. Teraz niestety musimy sie spieszyc, by wrocic do Zycia, zanim Kerrigor zrealizuje swoj plan. Daj mi na razie Saranetha... nie, moze ty trzymaj miecz i Ranne. Szybko! Pierwszy ruszyl szybkim krokiem w droge powrotna. Sabriel szla tuz za nim, a w jej glowie kotlowaly sie pytania. Nie spuszczala z niego wzroku, spogladajac na znane jej rysy twarzy, zmierzwione z tylu wlosy, srebrna szczecine, ktora dopiero co wyrosla mu na twarzy. Mial na sobie to samo ubranie, co zwykle, lacznie z oponcza w srebrne klucze. Nie byl tak wysoki, jak sie dawniej wydawalo. -Ojcze! - zawolala, usilujac rozmawiac z nim, dotrzymac mu kroku i jednoczesnie byc czujna. - Co sie dzieje? Jaki jest plan Kerrigora? Nie rozumiem. Dlaczego nie wychowales mnie tutaj, bym wiedziala o tym wszystkim? -Tutaj? - spytal Abhorsen nie zwalniajac. - W Smierci? -Wiesz, o czym mowie - obruszyla sie Sabriel. - W Starym Krolestwie! Dlaczego nie... to znaczy, dlaczego musze byc jedynym Abhorsenem w historii, ktory nie ma pojecia o tym, jak funkcjonuje swiat! Dlaczego? Dlaczego? -Nie ma na to prostej odpowiedzi - odparl Abhorsen przez ramie. - Ale wyslalem cie do Ancelstierre z dwoch zasadniczych powodow. Po pierwsze, chcialem zapewnic ci bezpieczenstwo. Stracilem juz twoja matke, a jedynym sposobem, bys byla bezpieczna, bylo miec cie caly czas kolo siebie lub trzymac cie w naszym domu - niemal jak wieznia. Nie moglas mi wszedzie towarzyszyc, bo od czasu smierci Regentki, ktora nastapila dwa lata przed twym urodzeniem, sytuacja zaczela sie gwaltownie pogarszac. Po drugie Clayrowie poradzili mi, bym tak zrobil. Powiedzieli, ze potrzebujemy kogos - lub bedziemy potrzebowac kogos - kto zna Ancelstierre. Wowczas nie wiedzialem, dlaczego, lecz teraz chyba wiem. -Dlaczego? - spytala Sabriel. -Ze wzgledu na cialo Kerrigora lub Rogira - wyjasnil Abhorsen, uzywajac jego pierwotnego imienia. Nigdy nie mozna go bylo naprawde usmiercic, gdyz jego cialo chroni Wolna Magia w jakims miejscu w Zyciu. Tak jak kotwica, dzieki ktorej ciagle powraca. Od czasu, gdy zniszczono Wielkie Kamienie, kazdy Abhorsen poszukiwal tego ciala - ale zaden go nie odnalazl, ja tez, nigdy nie podejrzewalismy bowiem, ze znajduje sie ono w Ancelstierre, rzecz jasna, w poblizu Muru. Do tej pory Clayrowie na pewno juz je zlokalizowali, bo Kerrigor musial sie do niego udac, gdy wylonil sie w Zyciu. Chcesz wymowic zaklecie, czy ja mam to zrobic? Dotarli do Trzeciej Bramy. Nie czekal na jej odpowiedz, lecz od razu wypowiedzial slowa. Sabriel poczula sie dziwnie, slyszac je, a nie wymawiajac, jakby patrzyla na to z zewnatrz, niczym odlegly obserwator. Przed nimi wznosily sie schody, ktore przecinaly wodospad i mgly. Abhorsen pokonywal po dwa stopnie za jednym zamachem, dajac dowod niewiarygodnej energii. Sabriel starala sie za nim nadazyc, poczula jednak zmeczenie w kosciach i znuzenie rozlewajace sie po wyczerpanych miesniach. -Gotowa do biegu? - spytal Abhorsen. Gdy zeszli ze schodow, ujal ja za lokiec i weszli w rozdzielajace sie mgly. Ten zaskakujaco oficjalny gest przywiodl jej na mysl czasy, gdy byla mala dziewczynka i podczas jednej z rzeczywistych wizyt ojca w szkole domagala sie, by ktos jej towarzyszyl w niesieniu koszyka na piknik. Biegli, wyprzedzajac fale, i przytrzymywali dlonmi dzwonki, mknac coraz szybciej. Sabriel myslala, ze zaraz nogi odmowia jej posluszenstwa i spadnie, koziolkujac na leb na szyje, az zatrzyma sie w koncu jako platanina miecza i dzwonkow. Jakos sie jej jednak udalo. Abhorsen wyrecytowal zaklecie, ktore otwieralo podstawe Drugiej Bramy, umozliwiajac im przejscie przez wir. -Jak wiec mowilem - ciagnal Abhorsen, znowu przeskakujac po dwa schody naraz i mowiac tak szybko, jak sie wspinal - z Kerrigorem nie da sie rozprawic dopoty, dopoki jakis Abhorsen nie odnajdzie jego ciala. Wielokrotnie spychalismy go w glebsze rejony Smierci, nawet do Siodmej Bramy, lecz to tylko odwlekalo rozwiazanie problemu. Przez caly ten czas rosl w sile, bowiem niszczaly pomniejsze Kamienie i upadalo Krolestwo - a my slablismy. -Co znaczy: my? - spytala Sabriel. Wszystkie te informacje docieraly do niej za szybko, zwlaszcza, ze biegli. -Linie krwi Wielkich Kodeksow - odparl Abhorsen - co w sumie oznacza Abhorsenow i Clayrow, odkad rod krolewski niemal wygasl. Jest jeszcze, oczywiscie, pozostalosc po Budowniczych Muru, rodzaj tworu, ktory przetrwal po tym, gdy wlozyli swe moce w Mur i Wielkie Kamienie. Ojciec zszedl ze skraju wiru i pewnym krokiem ruszyl do przodu, wchodzac w Drugi Rejon, a Sabriel podazala tuz za nim. Abhorsen poruszal sie tu zupelnie inaczej niz przedtem ona sama, kiedy sie zatrzymywala i badala nieufnie teren. Niemal biegl, najwyrazniej przemierzajac doskonale znana sobie trase. Sabriel nie mogla pojac, w jaki sposob orientowal sie w przestrzeni, skoro nie bylo tu zadnych charakterystycznych punktow. Byc moze i ona uwazalaby te droge za latwa, gdyby spedzila trzydziesci kilka lat na wedrowkach w Smierci. -A zatem - podjal temat Abhorsen - w koncu nadarza sie nam sposobnosc, aby raz na zawsze pokonac Kerrigora. Clayrowie poprowadza cie do jego ciala, zniszczysz je, a potem wygnasz postac, ktora przybral teraz jego duch - bedzie znacznie oslabiona. Potem uwolnisz jedynego ocalalego z rodu Ksiecia ze stanu zawieszenia, w jakim przebywa, i z pomoca pozostalosci po Budowniczych Muru naprawisz Wielkie Kamienie... -Ocalaly Ksiaze - powtorzyla pytajaco Sabriel, czujac, jak odslania sie tajemnica, ktorej wcale nie probowala rozwiazac - czy to nie on byl... hm... zawieszony... unieruchomiony jako galion w Poswieconej Pieczarze, a jego duch uwieziony w Smierci? -Bekart Krolowej, do tego chyba niespelna rozumu - rzekl, nie sluchajac jej, Abhorsen. - Plynie w nim jednak wlasciwa krew. Co takiego? A tak, tak, jest... mowisz, ze byl... to znaczy... -Tak - dodala ze smutkiem Sabriel. - Nazwal sam siebie Touchstone. I czeka w zbiorniku, kolo Kamieni, razem z Moggetem. Po raz pierwszy Abhorsen przystanal, wyraznie zdumiony. -Zdaje sie, ze wszystkie nasze plany spalily na panewce - rzekl posepnie i westchnal. -Kerrigor zwabil mnie do zbiornika, by uzyc mej krwi do zniszczenia Wielkiego Kamienia, udalo mi sie jednak ochronic, wiec zadowolil sie uwiezieniem mnie w Smierci. Myslal, ze zwabi cie do mego ciala i posluzy sie twoja krwia - ale nie zatrzasnal mnie w pulapce na tyle szczelnie, bym nie mogl zaplanowac zmiany wydarzen. Ale teraz, skoro jest tam Ksiaze, Kerrigor dysponuje kolejnym zrodlem krwi, by zniszczyc Wielki Kodeks. -On jest w ochronnym rombie - rzekla Sabriel, czujac nagly przyplyw strachu o Touchstone'a. -To moze nie wystarczyc - odparl ponuro Abhorsen. - Kazdy dzien spedzony w zyciu dodaje Kerrigorowi nowych sil. Odbiera on sile zyjacym ludziom i zywi sie moca zniszczonych Kamieni. Wkrotce bedzie w stanie zniweczyc nawet najpotezniejsze zabezpieczenia i obwarowania Magii Kodeksu. Moze juz teraz ma tyle sily. Ale opowiedz mi o towarzyszu Ksiecia. Kim jest Mogget? -Mogget? - powtorzyla ze zdziwieniem Sabriel. - Przeciez poznalam go w naszym domu! Jest jakas istota Wolnej Magii, ktora przybrala postac bialego kota. Ma czerwona obrozke z miniaturowym Saranethem. -Mogget - powiedzial Abhorsen, obracajac to slowo w ustach, jakby probowal sie jakos uporac z niezbyt smacznym kaskiem - to pozostalosc po Budowniczych Muru lub tez ich ostatnie dzielo czy ich dziecko - nikt nie wie, pewnie nawet on sam. Ciekawe, czemu przybral postac kota? Zawsze znalem go jako karzetka, do tego albinosa, i praktycznie nigdy nie opuszczal domu. Sadze, ze moze byc rodzajem ochrony dla Ksiecia. Musimy sie spieszyc. -Myslalam, ze caly czas sie spieszymy! - rzucila Sabriel, kiedy ojciec znowu ruszyl z miejsca. Nie chciala sie dasac, ale inaczej wyobrazala sobie spotkanie ojca i corki po dlugiej rozlace. Ledwo ja zauwazal, traktujac wylacznie jako powiernice kolejnych rewelacji i narzedzie, dzieki ktoremu rozprawia sie z Kerrigorem. Abhorsen przystanal nagle i przygarnal ja jednym ramieniem do siebie. Choc jego uscisk byl mocny, Sabriel czula, ze pochodzi jakby z innego swiata, jakby jego ramie utkane bylo z cienia, ktory chwilowo zrodzilo swiatlo, lecz skazany jest na niebyt, gdy tylko zapadnie noc. -Wiem, ze nie bylem idealnym ojcem - rzekl cicho Abhorsen. - Nie jest nim zaden z nas. Kiedy zostaje sie Abhorsenem, wiele sie traci. Brzemie odpowiedzialnosci za tylu ludzi bezlitosnie niszczy nasze prywatne wiezi, przeciwnosci i wrogowie zabijaja w nas czulosc, nasze horyzonty sie zawezaja. Jestes moja corka i zawsze cie kochalem. Ale teraz odzylem tylko na pewien krotki czas - na dziesiec tysiecy uderzen serca, nie wiecej - i musze wygrac bitwe ze straszliwym wrogiem. Role, ktore teraz mamy z koniecznosci odegrac, to nie ojca i corki, lecz starego Abhorsena, ktory ustepuje miejsca mlodemu. Pod tym wszystkim zawsze sie jednak kryje moja milosc. -Dziesiec tysiecy uderzen serca... - szeptala Sabriel, a lzy splywaly jej po twarzy. Delikatnie oswobodzila sie z objec ojca i wspolnie ruszyli dalej w droge, w kierunku Pierwszej Bramy, Pierwszego Rejonu, Zycia - a potem zbiornika. rozdzial dwudziesty trzeci Touchstone widzial juz teraz Zmarlych i slyszal ich bez trudu. Skandowali cos i klaskali w gnijace dlonie w miarowym, wolnym rytmie, ktory sprawial, ze wszystkie wlosy stawaly mu deba. Byl to upiorny halas, kosc uderzala o kosc, rozkladajace sie galaretowate ciala wydawaly gluchy odglos. Skandowane slowa wywolywaly jeszcze gorsze wrazenie, gdyz tylko nieliczni mieli jako tako zachowane usta. Touchstone nigdy nie widzial ani nie slyszal tonacego statku - teraz wiedzial juz, jak wolaja tysiace zeglarzy, skazanych na smierc w spokojnym morzu. Zmarli przymaszerowali w szeregach w poblize miejsca, w ktorym stal Touchstone. Tworzyli wielka mase ruchliwego cienia, rozlewajac sie wokol kolumn niczym dlawiace grzyby. Touchstone nie mogl dostrzec, co robili, az w koncu wyjasnil mu to Mogget, ktory dobrze widzial w ciemnosciach. -Ustawiaja sie w dwa rzedy, miedzy ktorymi powstanie przejscie - korytarz Zmarlych Pomocnikow, ciagnacy sie od Polnocnych Schodow do nas - szepnal kot, choc juz od dawna nie trzeba bylo zachowywac ciszy. -Czy widzisz wejscie na schody? - spytal Touchstone. Odkad zobaczyl i poczul won butwiejacych, cuchnacych zwlok, ustawionych dla posmiewiska jak na paradzie wojskowej, przestal sie bac. Powinienem byl umrzec w tym zbiorniku dawno temu, pomyslal. To tylko dwustuletnie opoznienie... -Tak, widze - odpowiedzial Mogget, a w jego zielonych oczach blyskaly ogniki. - Przybyla jakas wysoka bestia, ktorej cialo wrze od brudnych plomieni. To Mordikant. Przykuca w wodzie, spogladajac za siebie i w gore jak pies, ktory lasi sie do pana. Za jego plecami na schodach klebi sie mgla - sztuczka Wolnej Magii. Ciekawe, czemu tak bardzo pragnie sie popisywac? -Rogir zawsze byl barwna postacia, zwracal na siebie uwage - stwierdzil Touchstone, jakby komentowal cos przy stole podczas obiadu. - Lubil, kiedy inni na niego patrzyli. Nie zmienil sie ani jako Kerrigor, ani jako Zmarly. -Ale jednak sie zmienil i to bardzo - rzekl Mogget. - Wie, ze tu jestes i uzywa mgly z proznosci. Musial sie bardzo spieszyc, kiedy tworzyl cialo, ktore teraz nosi. Prozny mezczyzna - nawet Zmarly - nie mialby ochoty, zeby go ogladano w takiej postaci. Touchstone przelknal sline, probujac o tym nie myslec. Zastanawial sie, czy moglby sie wyrwac z rombu ochronnego, kierujac miecze wprost w te mgle, przypuscic szalenczy atak - ale nawet gdyby tam dotarl, to czy jego miecze, choc byly zaklete dzieki Kodeksowi, uczynilyby jakas krzywde magicznemu cialu Kerrigora, ktore ow na siebie przywdzial? Cos poruszylo sie w wodzie na samych obrzezach jego pola widzenia i Pomocnicy zwiekszyli tempo bebnienia, a ich bulgoczace, rytmiczne skandowanie stawalo sie coraz glosniejsze. Touchstone zmruzyl oczy, by upewnic sie, czy dobrze widzial kleby dymu, ktore pelzly leniwie przez wode, miedzy dwoma rzedami Zmarlych, ktorzy scisle trzymali sie utworzonego przez siebie korytarza. -On sie nami bawi - wysapal Touchstone, zaskoczony, ze braklo mu tchu. Czul sie tak, jakby przebiegl juz mile i serce walilo mu: stuk, puk, stuk, puk... Nagle rytmiczne bebnienie Zmarlych zagluszylo potworne wycie i Touchstone odskoczyl w tyl, niemal stracajac Moggeta. Wycie wzmagalo sie, az w koncu zrobilo sie nie do zniesienia, a wtedy z ciemnosci i mgly wylonila sie olbrzymia postac, stapajac ciezko w ich kierunku. Bila od niej potezna sila, a kiedy istota zaczela biec, gwaltownie rozdzierala klebiaca sie wokol wodna mgle. Touchstone krzyknal z wrazenia, a moze ze strachu - nie byl pewien - odrzucil swieczke, wyciagnal swoj lewy miecz i cial nim w powietrzu, przykucajac, aby odeprzec ewentualny cios, przy czym zgial kolana tak mocno, ze zanurzyl sie po piersi w wodzie. -Mordikant! - wrzasnal Mogget, i juz go nie bylo, skoczyl bowiem z ramion Touchstone'a wprost na nadal oszroniona Sabriel. Do Touchstone'a ledwie dotarla ta informacja, gdyz w mgnieniu oka ujrzal cos w rodzaju ogromnego niedzwiedzia, spowitego w plomienie i wydajacego ryk jak ostatni krzyk ofiary tuz przed jej zlozeniem, gdy Mordikant zderzyl sie z ochronnym rombem i wyciagnietymi naprzod mieczami Touchstone'a. Wystrzelily srebrne iskry, a huk uderzenia zagluszyl wycie i odrzucil Touchstone'a i Mordikanta kilka jardow do tylu. Touchstone stracil rownowage i runal do wody, wypuszczajac powietrze nosem i otwartymi do krzyku ustami. Wpadl w panike, sadzac, ze Mordikant go przygniecie swym ciezarem i zbyt gwaltownie rzucil sie do tylu, okrutnie nadwerezajac sobie miesnie brzucha. Potem wyskoczyl z wody, trzymajac w pogotowiu miecze, jednak romb pozostal nietkniety i Mordikant wycofal sie, wracajac wzdluz korytarza Pomocnikow. Zmarli przestali juz halasowac, lecz w sali rozlegl sie za to inny dzwiek - cos, czego Touchstone nie byl w stanie rozpoznac, dopoki nie wylala mu sie z uszu woda. Byl to smiech, smiech, ktory dobiegal z mgly i odbijal sie echem. Mgla rozchodzila sie teraz wielka fala po wodzie, coraz bardziej sie przyblizajac, az otulila cofajacego sie Mordikanta tak, ze znikl im z oczu. -Czy moj ogar cie przestraszyl, braciszku? - odezwal sie glos zza mgiel. -Au! - zawolala Sabriel, czujac pazurki Moggeta na swym ciele. Abhorsen spojrzal na nia i uniosl pytajaco srebrzysta brew. -Cos dotknelo mojego ciala w Zyciu - wyjasnila. - Chyba Mogget. Ciekawe, co sie tam dzieje? Stali na samej krawedzi Smierci, na granicy z Zyciem. Zaden Zmarly nie usilowal ich zatrzymac, wiec przeszli bez klopotu przez Pierwsza Brame. Byc moze kazdy Zmarly stchorzylby na widok dwoch Abhorsenow... Teraz czekali. Sabriel nie wiedziala, dlaczego. Albo Abhorsen mogl w jakis sposob dostrzec to, co sie dzieje w Zyciu, albo to sobie wydedukowal. Stal, lekko pochylony, jakby podsluchiwal i przystawial ucho do nie istniejacych drzwi. Sabriel stala natomiast jak zolnierz trzymajacy straz przed Zmarlymi. Zniszczone Kamienie uczynily z tej czesci krainy Smierci zachecajacy gosciniec do Zycia, spodziewala sie tu zatem wielu Zmarlych, ktorzy beda probowac wykorzystac te wyrwe. Ale bylo inaczej. Wydawalo sie, ze sa sami w szarej, nie wyrozniajacej sie niczym rzece, a jej wiry i odmety sluza im za jedynych sasiadow. Abhorsen zamknal oczy i skupil sie jeszcze bardziej, po czym otworzyl je szeroko i dotknal lekko ramienia Sabriel. -Juz prawie czas - rzekl lagodnie. - Kiedy wynurzymy sie w Zyciu, chce, zebys zabrala... Touchstone'a i pobiegla z nim na Polnocne Schody. Nie zatrzymujcie sie pod zadnym pozorem. Kiedy wydostaniecie sie na zewnatrz, macie sie wspiac na szczyt Palacowego Wzgorza i udac na Dziedziniec Zachodni. Teraz jest to tylko pusty plac - Touchstone bedzie wiedzial, jak tam dotrzec. Jesli Clayrowie dobrze widza i znowu nie pomieszalo sie im jedno "kiedy" z drugim "kiedy", bedzie tam czekac Papierowe Skrzydlo... -Papierowe Skrzydlo? - przerwala Sabriel. - Przeciez je rozbilam. -Jest ich kilka - odparl Abhorsen. - Ta Abhorsen, ktora je stworzyla, jak sadze czterdziesta szosta, nauczyla kilku innych, jak nalezy je budowac. W kazdym razie powinno tam byc. Beda tam rowniez Clayrowie albo jakis poslaniec, od ktorych dowiecie sie, gdzie znalezc cialo Kerrigora w Ancelstierre. Leccie jak najblizej Muru, przefruncie go, znajdzcie cialo - i zniszczcie je! -A co ty bedziesz robil? - szepnela Sabriel. -Oto Saraneth - odezwal sie Abhorsen, unikajac jej spojrzenia. - Daj mi swoj miecz i... Astaraela. Siodmy dzwonek Astarael, od smutku i zaloby. Sabriel nie drgnela, nie uczynila najmniejszego ruchu, by podac dzwonek lub miecz. Abhorsen wepchnal Saranetha do wlasciwego mieszka i zawiazal rzemyk. Zaczynal rozwiazywac ten, w ktorym znajdowal sie Astarael, lecz dlon Sabriel zacisnela sie na jego dloni i trzymala ja kurczowo. -Musi byc jakies inne wyjscie - zaplakala. - Mozemy uciec razem. -Nie - odparl stanowczo Abhorsen. Delikatnie odepchnal jej dlon. Sabriel poddala sie, a on ostroznie wyjal z mieszka Astaraela, upewniajac sie, ze ten nie zadzwoni. - Czy to idacy wybiera droge, czy droga idacego? Odretwiala Sabriel podala mu swoj miecz... jego miecz. Puste dlonie opadly po obu bokach jej ciala. -Dochodzilem w Smierci do samej przepasci Dziewiatej Bramy - powiedzial cicho Abhorsen. - Znam tajemnice i potwornosci Dziewieciu Rejonow. Nie wiem, co lezy za nimi, lecz wszystko, co zyje, w swoim czasie musi sie tam udac. Ta zasada rzadzi nasza praca jako Abhorsenow, lecz kieruje rowniez nami. Jestes piecdziesiatym trzecim Abhorsenem, Sabriel. Nie wyksztalcilem cie tak dobrze, jak powinienem byl to zrobic - niechaj to bedzie ma ostatnia lekcja. Dla wszystkich i wszystkiego wyznaczono czas umierania. Pochylil sie do przodu i ucalowal ja w czolo, tuz pod krawedzia helmu. Przez chwile stala jak nieruchoma marionetka, po czym rzucila mu sie do piersi, czujac miekka tkanine oponczy. Zdawalo sie, ze nagle zmalala do rozmiarow malej dziewczynki, biegnacej do szkolnej bramy, by pasc mu w objecia. Tak jak wtedy, rowniez teraz uslyszala bicie jego serca, tylko ze teraz byly to przesypujace sie ziarenka klepsydry, ktore odliczaly jego ciezko zdobyte dziesiec tysiecy uderzen, az nadejdzie pora, by umarl. Przytulila sie do niego mocno, obejmujac go rekoma, az jej dlonie zetknely sie na plecach ojca, Abhorsen zas rozpostarl ramiona jak krzyz, dzierzac w jednej dloni miecz, a w drugiej dzwonek. Wtedy go puscila. Obrocili sie i razem pograzyli w Zyciu. Kerrigor zasmial sie ponownie, a jego nieprzyzwoity rechot wzniosl sie az do oblakanego crescendo, po czym umilkl nagle, a wtedy zapadla zlowieszcza cisza. Zmarli wrocili do swego bebnienia, teraz nieco cichszego, mgla zas nieublaganie posuwala sie naprzod. Przemoczony i czesciowo zanurzony Touchstone obserwowal ja w nerwowym napieciu, jak schwytana przez oslizglego weza mysz. Gdzies w glowie kolatala mu mysl, ze jest mu znacznie latwiej patrzec na biala mgle. Ponad podziemiami znikly chmury i obrzeza zbiornika znow oswietlalo rozrzedzone swiatlo sloneczne. Lecz oni znajdowali sie ponad czterdziesci krokow od tych krawedzi... Nagle za jego plecami rozlegl sie jakis trzask, ktory sprawil, ze Touchstone wzdrygnal sie i obrocil. Lek zmienil sie w ulge: Sabriel wracala ze swym ojcem do Zycia! Opadaly z nich krysztalki lodu, a tafla, ktora skuwala Abhorsena w pasie, pekla na kilka malych kawalkow kry i odplynela. Kiedy z ich rak i twarzy odpadl szron, Touchstone az zamrugal. Teraz Sabriel miala puste dlonie, a Abhorsen dzierzyl miecz i dzwonki. -Dzieki niech beda Kodeksowi! - zawolal Touchstone, gdy otworzyli oczy i poruszyli sie. Nikt go jednak nie uslyszal, bowiem w tej samej chwili powietrze rozdarl potworny krzyk wscieklosci i furii, ktory dobiegal z mgly, tak glosny, ze wstrzasnal kolumnami, a woda sie zmarszczyla. Touchstone znowu sie obrocil i ujrzal strzepy mgly, ktora rozpraszajac sie, odslonila Mordikanta. Przykucnal on tak nisko, ze ponad woda wystawaly mu tylko oczy i szerokie usta, z ktorych bulgotaly oleiste plomienie. Za jego plecami, wznoszac wydluzona reke nad glowa z blotnistej gliny, stalo cos, co mozna by uznac za czlowieka. Wytezajac wzrok, Touchstone zobaczyl, ze Kerrigor postaral sie, aby cialo, ktore obecnie zamieszkiwal, wygladalo jak dawny Rogir, ale musialo mu zabraknac umiejetnosci, pamieci lub dobrego smaku. Kerrigor mierzyl teraz przynajmniej siedem stop wzrostu, a jego ogromna klatka piersiowa i bardzo waska talia mialy niewlasciwe proporcje. W za chudej i za dlugiej glowie widac bylo szerokie od ucha do ucha usta. Nie dalo mu sie patrzec w oczy, byly one bowiem waskimi szparkami, w ktorych plonely ognie Wolnej Magii - wcale wiec nie przypominaly oczu. Mimo to, nawet w tak wypaczonej formie, mial cos z dawnego Rogira, jakby ktos wzial jego postac sprzed lat i rozciagnal ja lub powykrecal niczym gietka podatna mase... Odrazajace usta otworzyly sie, ziejac coraz szerzej, a potem Kerrigor rozesmial sie krotko, konczac klapnieciem zamykanych szczek. Wowczas przemowil glosem rownie spaczonym i znieksztalconym jak jego cialo: -Alez mam szczescie. Trzech dawcow krwi potrzebnej do niszczenia! Az trzech! Touchstone nadal wlepial w niego oczy i sluchal glosu Kerrigora, w ktorym dzwieczala nutka glosu Rogira, lecz w jego brzmieniu bylo cos zepsutego i wilgotnego jak robaczywy owoc. Widzial rownoczesnie i tego obecnego, znieksztalconego Kerrigora, i to dawne, o wiele lepiej zbudowane cialo, ktore znal pod imieniem Rogira. Widzial znow sztylet, ktory podrzynal gardlo Krolowej, tryskajacy strumien krwi, zloty puchar... Jakas dlon chwycila go, obrocila o sto osiemdziesiat stopni i wyrwala mu miecz z lewej dloni. Momentalnie wrocil do terazniejszosci, skupil sie, zlapal powietrze i dostrzegl Sabriel, ktora trzymala w prawej rece jego miecz. Wziela go predko za reke, ciagnac na poludnie. Pozwolil jej na to i pobiegl z nia na miekkich nogach, rozchlapujac wode. Nagle zobaczyl wszystko jakby w duzym przyblizeniu, jego pole widzenia zawezalo sie niczym w na wpol zapamietanym snie. Po raz pierwszy zobaczyl ojca Sabriel - Abhorsena, ktory nie byl skuty lodem i pokryty szronem. Wygladal na twardego i zacietego czlowieka, mimo to usmiechnal sie do niego i leciutko skinal glowa, gdy go mijali. Touchstone zastanawial sie, dlaczego Abhorsen szedl w niewlasciwym kierunku... w strone Kerrigora, w strone sztyletu i czyhajacego pucharu. Mial tez na ramieniu Moggeta, a to bylo do kota niepodobne, Mogget nie pchal sie w niebezpieczenstwo... i jeszcze cos dziwnego... tak, nie nosil swej obrozy... Moze powinien wrocic, zalozyc Moggetowi obroze i probowac walczyc z Kerrigorem... -Biegnij! A niech cie! Biegnij! - krzyknela Sabriel, gdy sie na wpol obrocil. Jej glos wyrwal go z rodzaju transu, w jakim przebywal. Wyszli juz z ochronnego rombu, wiec od razu dopadl go atak mdlosci. Znienacka zwymiotowal, odwracajac glowe w biegu. Uswiadomil sobie, ze Sabriel go wlecze, wiec zmusil sie, by biec szybciej, choc zdretwialy mu nogi i czul w nich okropne mrowienie. Znowu slyszal Zmarlych. Spiewali i bebnili coraz szybciej. Odezwaly sie tez jakies glosy, ktore sie wznosily i odbijaly echem po rozleglych podziemiach. Wycie Mordikanta i dziwny dzwiek, raz huczacy, raz trzeszczacy, ktory bardziej dalo sie odczuc, niz uslyszec. Dotarli do Poludniowych Schodow, lecz Sabriel nie zwalniala, predko pokonujac stopnie. Po polmroku zbiornika znalezli sie teraz w zupelnych ciemnosciach. Touchstone puscil niechcacy jej dlon, lecz znowu ja odnalazl, i wspolnie drapali sie po schodach, niebezpiecznie obracajac wyciagnietymi mieczami, ktore z kamienia krzesaly iskry. Nadal slyszeli za plecami tumult, wycie, bebnienie, krzyki, wszystko spotegowane przez niosaca glos wode i wielkosc zbiornika. Wtem odezwal sie inny dzwiek, ktory przebijal sie przez halas swa czysta doskonaloscia. Zaczynal sie cicho, jak ledwo tracony kamerton, jednak jego niezmacony, czysty ton narastal, wygrywany przez niestrudzonego dzwonnika, az nic nie istnialo poza dzwiekiem Astaraela. Sabriel i Touchstone przystaneli niemal w pol kroku. Poczuli nagla, nieprzeparta chec, by opuscic ciala, zrzucic je niczym zuzyty, sfatygowany bagaz. Ich duchy - esencja ich jazni - pragnely sie udac w droge, do Smierci, zanurzyc radosnie w najsilniejszym pradzie rzeki, dac sie niesc az do samego konca. -Mysl o Zyciu! - zawolala przerazliwym glosem Sabriel, z trudem przekrzykujac czysty ton dzwonka. Czula, jak Touchstone umiera, jak slabnie jego wola, nie dosc silna, by utrzymac go przy Zyciu. Wydawalo sie nawet, ze spodziewal sie naglego wezwania do Smierci. -Zwalcz to! - krzyknela raz jeszcze, upuszczajac miecz, by wymierzyc mu policzek. - Zyj! Lecz on dalej wymykal sie z Zycia. Zdesperowana chwycila go za uszy i pocalowala z dzika namietnoscia, gryzac go w warge. Slonawa krew napelnila obojgu usta. Jego oczy blysnely i poczula, jak Touchstone sie skupia i powraca do Zycia. Upadl mu miecz, a on otoczyl ja ramionami i odwzajemnil pocalunek. Potem zlozyl glowe na jej ramieniu, a ona na jego, i trzymali sie ciasno w objeciach, dopoki powoli nie umilkla ostatnia nuta Astaraela. Nareszcie zapadla cisza. Ostroznie wysuneli sie ze swych objec. Touchstone szukal drzacymi rekoma po omacku swego miecza, lecz Sabriel predko zapalila swiece, by nie skaleczyl sie w ciemnosci. Spojrzeli na siebie nawzajem w migotliwym swietle. Sabriel zwilgotnialy oczy, Touchstone mial zakrwawione wargi. -Co to bylo? - zapytal ochryple Touchstone. -Astarael - odparla Sabriel. - Dzwonek ostateczny. Wzywa kazdego, kto go slyszy, do Smierci. -A Kerrigor... -On wroci - szepnela Sabriel. - Zawsze bedzie powracal, dopoki nie zostanie zniszczone jego prawdziwe cialo. -A twoj ojciec? - wymamrotal Touchstone. - Mogget? -Ojciec nie zyje - powiedziala Sabriel. Miala opanowana twarz, ale oczy wezbraly lzami. - Szybko przekroczy Ostatnia Brame. Nie wiem, co z Moggetem. Dotknela palcem srebrnego pierscienia na dloni, zmarszczyla brwi i schylila sie, by podniesc zabrany Touchstone'owi miecz. -Chodzmy - zarzadzila. - Musimy wspiac sie na Dziedziniec Zachodni. Szybko. -Dziedziniec Zachodni? - spytal Touchstone, zabierajac z powrotem miecz. Choc czul zamet i bylo mu niedobrze, zmusil sie, aby sie podniesc. - Palacu? -Tak - odpowiedziala Sabriel. - Idziemy. rozdzial dwudziesty czwarty Ich oczy porazil blask slonca, gdyz, choc to zadziwiajace, dopiero minelo poludnie. Potykajac sie, wyszli po marmurowych schodach groty i zaczeli mrugac jak zerujace noca zwierzeta wykurzone ze swej podziemnej nory. Sabriel rozgladnela sie po spokojnych, skapanych w sloncu drzewach, lagodnym bezmiarze traw, zatkanej liscmi fontannie. Wszystko zdawalo sie tak zwyczajne, tak odlegle od tej oblakanej i chorej komnaty strachu, ktora sie okazal ukryty gleboko pod ich stopami zbiornik. Spojrzala tez na niebo, ktorego blekit sie rozmazywal, a cofajace sie kontury chmur zaledwie majaczyly na obrzezach jej zamglonego pola widzenia. Moj ojciec nie zyje, pomyslala. Odszedl na zawsze... -Droga wije sie wokol poludniowo-zachodniej czesci Wzgorza Palacowego - odezwal sie w poblizu jakis glos, dochodzac spoza blekitu. -Co takiego? -Droga na Dziedziniec Zachodni. To byl glos Touchstone'a. Sabriel zamknela oczy, zmusila sie do maksymalnej koncentracji, skupienia na tym, co sie dzieje tu i teraz. Otworzyla oczy i popatrzyla na Touchstone'a. Po twarzy sciekaly mu struzki krwi z rozcietej wargi, mokre wlosy przylgnely plasko do czaszki, zbroja i ubranie przemokly tak, ze staly sie ciemne. Po nadal wyciagnietym mieczu, skierowanym w strone ziemi, splywala woda. -Nie mowiles mi, ze jestes Ksieciem - odezwala sie Sabriel, jakby prowadzila normalna towarzyska rozmowe. Rownie dobrze mogla zrobic pare uwag o pogodzie. Jej wlasny glos zabrzmial dla niej dosc dziwacznie, nie miala jednak dosc sily, by zmienic ton. -Nie jestem - odparl ze wzruszeniem ramion Touchstone. Gdy mowil, patrzyl w niebo. - Moja matka byla Krolowa, lecz ojcem nieznany czlowiek z polnocy. Matka "zadala sie z nim" po smierci Krola Malzonka. Zginal w wypadku na polowaniu, zanim sie urodzilem. Zaraz, zaraz, czy nie musimy juz isc na Dziedziniec Zachodni? -Chyba tak - odparla tepo Sabriel. - Ojciec powiedzial, ze bedzie tam czekac Papierowe Skrzydlo i Clayrowie, ktorzy wyjasnia, dokad mamy leciec. -Ach tak - odparl Touchstone. Podszedl blizej i zajrzal w puste oczy Sabriel, po czym ujal ja za nie stawiajace oporu i dziwnie bezwladne ramie, kierujac ja w strone szpaleru bukow, ktorymi wysadzana byla sciezka do zachodniego kranca parku. Szla poslusznie, przyspieszajac, gdy Touchstone zwiekszal tempo, az prawie biegli. Przyciskal jej ramie i raz po raz zerkal na boki. Urywane, szarpane ruchy Sabriel przypominaly osobliwe ozywienie, w jakie wpada lunatyk. Pareset jardow od sztucznych grot znikly buki, ustepujac miejsca trawnikom i z boku Wzgorza Palacowego pojawila sie droga na szczyt, ktora dwukrotnie ostro zakrecala. Choc kiedys byla porzadnie wybrukowana, kamienne plyty gdzieniegdzie sie wybrzuszyly lub zapadly, nikt bowiem nie dbal o nie od ponad dwudziestu lat. W niektorych miejscach utworzyly sie dosc glebokie dziury i koleiny. W jedna z nich wpadla Sabriel i omal sie nie wywrocila, lecz Touchstone chwycil ja w pore. Ten niewielki wstrzas pomogl jej jednak wyrwac sie z o wiele silniejszego wstrzasu, jakiego doznala, i odkryla, ze budzi sie w niej nowa czujnosc i energia, ktore zagluszyly rozpacz i dretwote. -Dlaczego biegniemy? -Scigaja nas hieny - odparl krotko Touchstone, wskazujac za siebie w strone parku. - Ci sami ludzie, ktorzy prowadzili dzieci przy bramie. Sabriel spojrzala tam, gdzie pokazal: wzdluz szpaleru bukow posuwaly sie z wolna postaci. Dziewieciu mezczyzn, ktorzy szli blisko siebie, smiali sie i rozmawiali. Bila od nich pewnosc, ze Sabriel i Touchstone im nie uciekna. Byli w takim nastroju, w jaki wpadaja zapewne sezonowi naganiacze zwierzyny, ktorzy bez trudu pedza swoje glupiutkie ofiary na niechybna zgube. Jeden z nich zauwazyl, ze Sabriel i Touchstone ich obserwuja, na co zareagowal niejasnym z racji odleglosci gestem, prawdopodobnie jednak oznaczal on cos nieprzyzwoitego. Ich smiech niosl sie wraz z wiatrem. Zamiary mezczyzn staly sie oczywiste i wrogie. -Ciekawe, czy maja jakis pakt ze Zmarlymi, by mogli sie zajmowac swym procederem, gdy swiatlo slonca sprzyja zyjacym... - rzekla niewesolo Sabriel, a w jej slowach zadzwieczala odraza. -Tak czy owak, nie maja dobrych intencji - odparl Touchstone, kiedy znowu ruszyli przed siebie, a ich szybki marsz zamienil sie w bieg. - Maja luki i zaloze sie, ze potrafia dobrze strzelac, nie tak, jak wiesniacy z Nestowe. -Tak - przytaknela Sabriel. - Mam nadzieje, ze na gorze czeka Papierowe Skrzydlo... Nie musiala rozwodzic sie nad tym, co sie stanie, jesli Skrzydlo nie czeka. Zadne z nich nie mialo kondycji, ktora pozwolilaby im na walke lub uzycie Magii Kodeksu, a dziewieciu strzelcow moglo ich z latwoscia wykonczyc lub wziac w niewole. Jesli ci ludzie pracowali dla Kerrigora, oznaczalo to schwytanie i noz przylozony do gardla w mroku podziemnego zbiornika... Droga stawala sie coraz bardziej stroma, biegli w milczeniu, a ich oddech stawal sie coraz szybszy i urywany, nie marnowali go wiec na slowa. Touchstone zakaszlal i Sabriel spojrzala na niego z troska, dopoki nie uprzytomnila sobie, ze sama tez kaszle. Znajdowali sie w takim stanie, ze strzaly nie byly konieczne do wykonczenia, wystarczyloby do tego samo wzgorze. -Juz... niedaleko - wysapal Touchstone, gdy wzieli ostry zakret, a ich zmeczone nogi zyskaly pare sekund wytchnienia na plaskim odcinku, zanim nie dotarli do kolejnej stromizny. Sabriel zaczela sie smiac z gorycza, kaszlac na przemian, bo wiedziala, ze sa jeszcze bardzo daleko. Nagle jej smiech przerodzil sie w krzyk przerazenia, gdyz cos uderzylo ja w zebra, jakby otrzymala z zaskoczenia cios na ringu. Upadla na Touchstone'a, przewracajac ich oboje na twarde kamienne plyty. Wypuszczona z oddali strzala nie chybila. -Sabriel! - zawolal Touchstone podniesionym ze strachu i gniewu glosem. Jeszcze raz krzyknal do niej po imieniu, a wtedy Sabriel poczula, jak nagle nabiera w nim rozmachu Magia Kodeksu. Podczas gdy jej moc narastala, on podskoczyl i wyrzucil ramiona w kierunku wroga, owego zbyt dobrego strzelca. Na koniuszkach palcow rozkwitlo mu osiem malych slonc, powiekszajac sie do rozmiaru jego zacisnietych piesci. Wowczas wystrzelily, zostawiajac w powietrzu biale refleksy. Ulamek sekundy pozniej z dolu dobiegl krzyk, swiadczacy o tym, ze trafily przynajmniej jednego z mezczyzn. Sabriel zastanawiala sie w odretwieniu, jakim sposobem Touchstone znalazl sile, by rzucic takie zaklecie. Jej rozwazania zamienily sie w zdumienie, kiedy nagle schylil sie i jednym zrecznym ruchem uniosl ja do gory wraz z plecakiem i wszystkimi rzeczami, tulac w ramionach. Utkwiona w jej boku strzala nieco sie przesunela i Sabriel wydala okrzyk bolu, lecz Touchstone nawet tego nie zauwazyl. Odrzucil w tyl glowe, ryknal niczym zwierze jakas grozbe i puscil sie biegiem w gore. Z poczatku zataczal sie niezgrabnie, lecz zaraz potem przyspieszyl i pedzil w niemal nieludzkim tempie. Z ust buchala mu piana, sciekajac po brodzie i spadajac na Sabriel. Wszystkie zyly i miesnie karku i twarzy naprezyly sie, a oczy zaszly mgla. Wpadl w taki szal, ze nic nie bylo go w stanie zatrzymac, chyba ze ktos odrabalby mu wszystkie konczyny. Sabriel dygotala w jego objeciach i obracala twarz do jego piersi, obawiajac sie spojrzec w dzika, charczaca twarz, ktora niewiele przypominala Touchstone'a, jakiego znala. Za to przynajmniej oddalali sie coraz bardziej od wroga... Biegl i biegl, a gdy droga skonczyla sie, pokonywal kamienie spadajace z czegos, co niegdys sluzylo jako brama wejsciowa, niemal nie przystajac, przeskakujac z jednego glazu na drugi jak kozica. Jego twarz plonela teraz jaskrawa czerwienia, a krew pulsowala tak predko, ze zyly na szyi przypominaly trzepocace skrzydelka kolibra. Sabriel zapomniala o wlasnej ranie, gdyz ogarnal ja nagly lek, ze Touchstone'owi peknie serce. Zaczela na niego krzyczec, blagajac, by opanowal swa wscieklosc. -Touchstone! Jestesmy bezpieczni! Postaw mnie na ziemi! Zatrzymaj sie! Prosze, stoj! Nie uslyszal jej, uwage jego pochlaniala bowiem calkowicie sciezka, ktora biegl przez obrocona w ruine brame. Rzucal glowa na boki jak weszacy ogar, a nozdrza mu sie rozszerzyly. -Touchstone! Touchstone! - zalkala Sabriel, okladajac go piesciami po piersiach. - Juz ucieklismy! Nic mi nie jest! Stoj! Stoj! Ale on biegl dalej przez kolejny luk, po wznoszacej sie drozce, a kamienie tylko migaly pod jego stopami. Potem pedzil w dol po kilku schodach, przeskakujac ziejace dziury. Na chwile wstrzymaly go jakies zamkniete drzwi i Sabriel odetchnela juz z ulga, lecz on kopnal je wsciekle, az trzasnelo zbutwiale drewno i drzwi ustapily. Wszedl wtedy tylem, uwaznie oslaniajac Sabriel przed drzazgami. Za drzwiami znajdowala sie rozlegla przestrzen, ograniczona walacymi sie murami. Porastaly ja wysokie chwasty, a gdzieniegdzie stalo cherlawe drzewo - samosiejka. Dokladnie w zachodnim rogu dziedzinca, w miejscu, w ktorym dawno juz runal i rozkruszyl sie mur, ustawiono dwa Papierowe Skrzydla, jedno w strone poludnia, a drugie polnocy - widac tez bylo niewyrazne sylwetki dwoch osob, obramowane plomiennym pomaranczowym blaskiem popoludniowego slonca, ktore zachodzilo za ich plecami. Touchstone rzucil sie do przodu w tempie, ktore mozna okreslic jako galop, torujac sobie droge posrod chwastow jak przedzierajacy sie przez morskie glony statek. Podbiegl wprost do dwoch stojacych postaci, polozyl delikatnie Sabriel na ziemi przed nimi - i przewrocil sie, wywracajac bialkami oczu. Jego konczynami wstrzasaly drgawki. Sabriel probowala dopelznac w jego strone, lecz nagle odezwal sie ostry, potworny bol w boku, zdobyla sie wiec jedynie na to, by usiasc i spojrzec na dwie osoby i Papierowe Skrzydla. -Witajcie - rzekly chorem. - Jestesmy, tymczasowo, Clayrami. A wy to zapewne Abhorsen i Krol. Sabriel wpatrywala sie w nie i wyschlo jej w ustach. Slonce swiecilo jej w oczy, nie widziala ich wiec dokladnie. Dwie mlode kobiety z dlugimi wlosami i blyszczacymi, przenikliwymi niebieskimi oczami. Ubrane byly w biale plocienne suknie o dlugich luznych rekawach. Widok tych starannie odprasowanych szat sprawil, ze Sabriel poczula, iz musi wygladac zupelnie jak niecywilizowany czlowiek: spocona i w przemoczonych bryczesach. Kobiety mialy identyczne glosy i twarze. Byly to bardzo ladne blizniaczki. Usmiechnely sie i przyklekly, jedna przy boku Sabriel, a druga przy Touchstonie. Sabriel wyczula, jak wzbiera w nich Magia Kodeksu niczym woda na wiosne i splywa na nia, wyplukujac bol i cierpienia od strzaly. Lezacemu obok Touchstone'owi wyrownal sie oddech i mezczyzna zapadl bez trudu w spokojny sen. -Dziekuje - wychrypiala Sabriel. Usilowala sie usmiechnac, lecz chyba stracila te umiejetnosc. - Gonia nas handlarze niewolnikow, ludzcy sprzymierzency Zmarlych. -Wiemy - odpowiedzialy obie. - Ale maja dziesiec minut opoznienia. Twoj przyjaciel -Krol - biegl bardzo, bardzo szybko. Widzialysmy, jak biegl wczoraj albo jutro. -Ach tak - odparla Sabriel, z mozolem zmuszajac sie, by wstac. Myslala o ojcu i jego slowach, gdy wyjasnial jej, ze Clayrowie mieszaja jedno "kiedy" z drugim "kiedy". Najlepiej, jak sie dowie o tym, o czym musi sie dowiedziec, zanim wszystko sie im jeszcze bardziej pomiesza. -Dziekuje - powtorzyla, a gdy sie wyprostowala, strzala upadla na ziemie. Byla to na szczescie zwykla, uzywana do polowan, nie zas zakonczona ostrym przebijajacym zbroje grotem. Mezczyzni zamierzali tylko powstrzymac Sabriel. Zadrzala i wymacala otwor miedzy plytkami zbroi. Rana niezupelnie sie zagoila - tylko wygladala na zastarzala, jakby zadano ja tydzien, a nie pare minut temu. -Ojciec powiedzial, ze tu bedziecie... ze nas obserwujecie od jakiegos czasu i wypatrujecie, gdzie Kerrigor ukryl swe cialo. -Tak - odpowiedzialy Clayry. - To znaczy, nie calkiem my. Nam tylko pozwolono byc dzisiaj Clayrami, bo jestesmy najlepszymi pilotkami Papierowego Skrzydla... -Tak naprawde, to Ryelle jest najlepsza... - powiedziala jedna z blizniaczek, wskazujac na druga - ale poniewaz bedzie potrzebowac Papierowego Skrzydla, by poleciec do domu, trzeba bylo dwoch Skrzydel, wiec... -Przyleciala tez Sanar - ciagnela Ryelle, pokazujac na siostre. -My obie - skonczyly chorem. - Ale do rzeczy, nie mamy duzo czasu. Mozecie leciec czerwono-zlotym Skrzydlem... pomalowalysmy go w barwy krolewskie, gdy dowiedzialysmy sie w zeszlym tygodniu. Ale najpierw cos o ciele Kerrigora. -Tak - powiedziala Sabriel. I pomyslala o wrogu jej ojca - jej rodziny - calego Krolestwa. Ma sie z nim zmierzyc. To jest jej brzemie i musi je poniesc, bez wzgledu na to, jak jest ciezkie i jak slabe i kruche miala obecnie ramiona. Musi je udzwignac. -Jego cialo znajduje sie w Ancelstierre - oznajmily blizniaczki. - Ale poniewaz zle widzimy za Murem, nie wzielysmy mapy ani nie znamy nazw miejscowosci, mozemy ci wiec pokazac, a ty musisz wszystko zapamietac. -Dobrze - zgodzila sie Sabriel, czujac sie jak malo rozgarnieta uczennica, obiecujaca, ze poradzi sobie z zadaniem, ktore zupelnie przekracza jej mozliwosci. - Dobrze. Clayry skinely glowami i znowu sie usmiechnely. Mialy bardzo biale i rowne zeby. Jedna z nich, zdaje sie Ryelle - Sabriel juz je pomylila - wyciagnela z powiewnego rekawa swej szaty butle z przejrzystego zielonego szkla (rozblysk Magii Kodeksu zdradzil, ze wczesniej jej tam nie miala), druga zas - Sanar - wyjela z rekawa dluga rozdzke z kosci sloniowej. -Gotowa? - spytaly jednoczesnie jedna druga, a odpowiedz "tak" padla, zanim ich pytanie w ogole dotarlo do zmeczonego umyslu Sabriel. Jednym szybkim ruchem Ryelle odkorkowala butle, przy czym rozleglo sie dzwieczne pukniecie, i wylala jej zawartosc wzdluz linii poziomej. Rownie szybko Sanar przeciagnela rozdzka w poprzek spadajacej wody - wowczas zamarzla ona w powietrzu, tworzac tafle przejrzystego lodu. Przed Sabriel zawislo zamarzniete okno. -Patrz uwaznie - rozkazaly kobiety i Sanar postukala rozdzka w lodowe okno. Pod jej dotknieciem tafla zachmurzyla sie, pokazala na krotko wirujace platki sniegu, migawke z Muru, po czym obraz przesuwal sie jak sceny filmowe lub ujecia z jadacego samochodu. W Wyverley College filmy traktowano nieprzychylnie, lecz Sabriel udalo sie obejrzec ich calkiem sporo w Bain. Te obrazy byly dokladnie takie same, lecz w kolorze, a poza tym mogla rowniez slyszec naturalne dzwieki, odnoszac wrazenie, ze tam jest. Okno ukazalo typowy krajobraz rolniczy w Ancelstierre - dlugie pole zboza, dojrzalego do zniw. W oddali zatrzymal sie traktor, a jego kierowca gawedzil z innym mezczyzna, ktory usadowil sie na wozie. Jego dwa zaprzegniete konie staly obojetnie, zerkajac zza swych konskich okularow. Tafla pokazala teraz tych mezczyzn z bliska, dal sie slyszec strzep rozmowy, po czym obraz przesunal sie na droge, na wzgorze, przez zagajnik, dochodzac na rozstaje, gdzie zwirowa sciezka krzyzowala sie z utwardzona droga o wiekszym znaczeniu. Stal tu drogowskaz i "oko", czy to, co pokazywalo te obrazy, zblizylo sie do niego, tak ze wypelnil on calosc lodowego okna. Widnial na nim napis "Wywerley College - 2 i pol mili", kierujac podroznych na glowna droge - i obraz znow oddalil sie, pokazujac tym razem szybkie ujecia ze wsi Wywerley. Pare sekund pozniej obraz zwolnil, przesuwajac sie po znajomych domach wsi: kuzni i warsztacie mechanika, miejscowym pubie Wywerley, schludnym domu z niebieska latarnia, w ktorym mieszkal posterunkowy. Sabriel znala wszystkie te charakterystyczne budynki. Skupila sie jeszcze bardziej, bo skoro pokazano jej jakis staly punkt odniesienia, teraz zapewne na tafli widniec beda te regiony Ancelstierre, ktorych nigdy nie zwiedzala. Lecz obraz nadal przesuwal sie pomalu. W spacerowym tempie przemieszczal sie po wsi i zjechal z drogi, udajac sie na sciezke do konnej jazdy, ktora piela sie po Korkowym Wzgorzu. Bez watpienia calkiem ladne wzgorze, pokryte regularnie sadzonymi drzewami korkowymi, z ktorych czesc byla dosyc stara. Jedyna interesujaca rzecza byl kopiec z kamieni na szczycie. Obraz przesunal sie, pokazujac w zblizeniu ogromne, szarozielone kamienie, pociete na szesciany i szczelnie przylegajace do siebie. Stosunkowo niedawny wymysl, przypomniala sobie Sabriel z lekcji historii dotyczacej jej okolic. Zbudowany nieco mniej niz dwiescie lat temu. Miala nawet raz tam jechac, ale z jakiegos powodu rozmyslila sie... Obraz ponownie sie zmienil i jakims sposobem przeniknal w glab kopca, przedzierajac sie przez zaprawe, posuwajac zygzakiem wokol kamiennych blokow, az do znajdujacej sie w samym centrum ciemnej komory. Przez moment na tafli lodu zapadla calkowita ciemnosc, po czym wrocilo swiatlo. W kamiennym kopcu stal sarkofag z brazu, a na powierzchni metalu pelzaly przekrecone i przeinaczone przez Wolna Magie znaki Kodeksu. Obraz omijal te drgajace znaki, przenikajac przez braz. W srodku lezalo zywe cialo spowite Wolna Magia. Obraz przesunal sie z wyrazna trudnoscia w strone przystojnej twarzy, ktora zamajaczyla na tafli i coraz bardziej przyblizala sie do widza. Pokazywala, kim niegdys byl Kerrigor. Rysy ludzkiej twarzy Rogira jasno wskazywaly na to, ze mial wspolna matke z Touchstone'em. Sabriel nie odrywala od niego oczu, pelna obrzydzenia i jednoczesnie zafascynowana podobienstwem miedzy przyrodnimi bracmi - wtem wizja zamazala sie, na lodowym oknie zawirowala szarosc wartkiej wody. Smierc. Przez prad brodzilo cos wielkiego i potwornego, wystrzepiona wycinanka ciemnosci, nieforemna i bezksztaltna, z wyjatkiem dwojga oczu, ktore plonely nienaturalnym ogniem. Wydawalo sie, ze istota widzi ja z tafli i pochyla sie do przodu, wyciagajac ramiona niczym burzowe chmury. -Ty, nasienie Abhorsena! - krzyknal Kerrigor. - Twoja krew trysnie na Kamienie... Jego ramiona zdawaly sie wychodzic z lodowego okna, lecz znienacka lod pekl, a jego kawalki rozpadly sie, tworzac sterte szybko topniejacej brei. -Widzialas - powiedzialy razem Clayry. Nie bylo to pytanie. Sabriel, trzesac sie, skinela glowa. Jej mysli krazyly wokol podobienstwa miedzy pierwotnym cialem Kerrigora a Touchstone'em. W ktorym miejscu ich sciezki rozeszly sie? Co skierowalo stope Rogira na dluga droge, prowadzaca do budzacej strach obrzydliwosci, znanej jako Kerrigor? -Mamy cztery minuty do przyjscia handlarzy niewolnikow - oznajmila Sanar. - Pomozemy ci wsadzic Krola do Papierowego Skrzydla, dobrze? -Tak, prosze - odparla Sabriel. Pomimo potwornego widoku postaci, w jakiej wystepowal duch Kerrigora, obejrzane obrazy wlaly w nia nowe, jasno okreslone poczucie celu. Cialo Kerrigora ukryto w Ancelstierre. Znajdzie je i zniszczy, a wtedy rozprawi sie z jego duchem. Ale najpierw musza odnalezc cialo... Stekajac z wysilku, obie kobiety dzwignely Touchstone'a. Nigdy nie byl lekki, a teraz jego ciezar powiekszala woda w przemoknietym do cna ubraniu. Ale Clayry, mimo swego eterycznego wygladu, calkiem dobrze dawaly sobie rade. -Zyczymy ci szczescia, kuzynko - rzekly, podchodzac powoli do czerwono-zlotego Papierowego Skrzydla, chwiejacego sie tuz nad krawedzia zniszczonego muru. Ponizej lsnila bialoblekitna ton Saere. -Kuzynko? - zamruczala Sabriel. - Sadze, ze jestesmy kuzynkami w pewnym sensie, prawda? -Lacza nas wiezy krwi, jestesmy wszyscy dziecmi Wielkich Kodeksow - przytaknely Clayry - choc nasz klan kurczy sie i maleje... -Czy wy zawsze... wiecie, co sie ma zdarzyc? - zapytala Sabriel, gdy delikatnie opuszczaly Touchstone'a na tylne siedzenie kokpitu i zapinaly mu pasy, ktorych zwykle uzywalo sie do przymocowania bagazu. Obie Clayry sie zasmialy. -Nie, dzieki niech beda Kodeksowi! Nasza rodzina ma najwiecej czlonkow sposrod wszystkich krewnych i wielu z nas zostalo obdarzonych tym darem. Nasze wizje skladaja sie ze strzepow i urywkow, okamgnien i cieni. Kiedy musimy, cala rodzina wspolnie wyteza wszystkie sily, by zawezic nasza wizje - tak jak to uczynila dzisiaj za naszym posrednictwem. Jutro znow wrocimy do naszych snow i niejasnosci, nie zdajac sobie sprawy, gdzie, kiedy i co widzimy. Ale mamy teraz tylko dwie minuty... Znienacka usciskaly Sabriel, zaskakujac ja serdecznoscia i cieplem. Odwzajemnila z radoscia uscisk, wdzieczna za ich troske. Po odejsciu ojca nie miala juz rodziny - moze za to odnajdzie w Clayrach siostry i moze Touchstone zostanie jej... -Dwie minuty - powtorzyly obie kobiety, kazda do innego ucha. Sabriel puscila je i pospiesznie wyjela z plecaka "Ksiege Zmarlych" i dwa tomy o Magii Kodeksu, po czym wcisnela je w wolne miejsce obok chrapiacego Touchstone'a. Po sekundzie namyslu upchnela tam jeszcze nieprzemakalna kurte, podbijana welna, i peleryne rybacka. Schowala nastepnie do specjalnych pochew miecze Touchstone'a, lecz musiala zostawic sam plecak wraz z reszta zawartosci. -Nastepny przystanek: Mur - wymruczala pod nosem Sabriel, gdy wdrapywala sie do samolotu, starajac sie nie myslec o tym, co bedzie, jesli zostana zmuszeni do ladowania na jakims malo cywilizowanym pustkowiu. Clayry siedzialy juz gotowe w swej zielono-srebrnej machinie, a kiedy Sabriel zapinala pasy, uslyszala, jak zaczynaja gwizdac, wskutek czego w powietrze wlal sie strumien Magii Kodeksu. Sabriel oblizala wargi, zebrala sily, nabrala powietrza i dolaczyla do nich. Z tylu obu samolotow wzmogl sie wiatr, targajac czarne i jasne wlosy, i uniosl ogony Papierowych Skrzydel podrywajac je do lotu. Po odgwizdaniu melodii, przywolujacych wiatr, Sabriel odetchnela i poglaskala gladki, laminowany papier kadluba. Przed oczyma mignal jej na chwile obraz pierwszego Papierowego Skrzydla, roztrzaskanego i plonacego w czelusciach Poswieconej Pieczary. -Mam nadzieje, ze bedzie sie nam lepiej podrozowac - wyszeptala, zanim dolaczyla do Clayrow, gwizdajacych ostatnia nute, czysty niezmacony dzwiek, ktory obudzi Magie Kodeksu w ich machinie. Sekunde pozniej dwa Papierowe Skrzydla, o bystrych, blyszczacych oczach, poderwaly sie ze zrujnowanego Palacu w Belisaere, wykonaly slizg, obnizajac sie niemal do poziomu wzburzonego Morza Saere, po czym wzbily sie w powietrze, zataczajac coraz wyzej kregi nad wzgorzem. Jeden samolot, zielono-srebrny, skierowal sie na polnocny zachod. Drugi, czerwono-zloty, udal sie na poludnie. Touchstone przebudzil sie, gdy chlodne powietrze musnelo mu twarz i poczul nie znane sobie wrazenie, ze leci. Wymruczal nieprzytomnie: -Co sie stalo? -Lecimy do Ancelstierre! - krzyknela Sabriel. - Za Mur, by znalezc cialo Kerrigora i je zniszczyc! -Och - odrzekl Touchstone, ktory uslyszal tylko "za Mur". - To dobrze. rozdzial dwudziesty piaty Przepraszam, panie pulkowniku - powiedzial zolnierz, ktory zasalutowal w drzwiach do lazienki oficerow - melduje sie oficer dyzurny. Czy mozecie pojsc ze mna od razu? Pulkownik Horyse westchnal, odlozyl brzytwe i wytarl flanela resztki mydla do golenia. Owego ranka ciagle mu przeszkadzano w goleniu i juz kilka razy w ciagu dnia probowal je dokonczyc. Moze byl to znak, zeby zapuscil wasy. -Co sie dzieje? - spytal z rezygnacja. Cokolwiek by to bylo, nie oznaczalo nic dobrego. -Jakis samolot, panie pulkowniku - odparl beznamietnie szeregowiec. -Z Kwatery Glownej Armii? Zrzuca jakas wiadomosc w metalowym cylindrze? -Nie wiem, panie pulkowniku. Jest po drugiej stronie Muru. -Co takiego? - zawolal Horyse, upuszczajac przybory do golenia, podnoszac helm z mieczem i usilujac przyszykowac sie predko do wyjscia, a wszystko to robil naraz. - To niemozliwe! Lecz kiedy w koncu udalo mu sie zebrac i zejsc do Przedniego Punktu Obserwacyjnego osmiokatnej warowni, ktora wysuwala sie przez Strefe Graniczna na piecdziesiat jardow od Muru - okazalo sie, ze to jest najzupelniej mozliwe. Bylo pozne popoludnie i powoli gaslo swiatlo - przypuszczalnie po drugiej stronie slonce zachodzilo - widocznosc jednak byla jeszcze na tyle dobra, by dostrzec odlegly ksztalt, ktory unosil sie w powietrzu i schodzil do ladowania, zataczajac dlugie, lagodne petle... po drugiej stronie Muru, w Starym Krolestwie. Oficer dyzurny patrzyl na machine przez duza lornete zwiadowcy artylerii. Oparl lokcie o wzmocniona workami z piaskiem bariere stanowiska. Horyse zatrzymal sie na chwile, by przypomniec sobie, jak sie nazywa ten zolnierz - byl nowy w Garnizonie Strefy Granicznej - po czym poklepal go po ramieniu. -Jorbert. Moge zerknac? Mlody oficer odlozyl niechetnie lornete i wreczyl ja pulkownikowi, jak chlopiec pozbawiony nagle na wpol zjedzonego lizaka. -To na pewno samolot, panie pulkowniku - rzekl, rozjasniajac sie na dzwiek wlasnych slow. - Bezszelestny, jak szybowiec, ale przeciez musi miec jakis naped. Bardzo zwrotny i pieknie pomalowany. Sa w nim dwie... osoby. Horyse nie odpowiedzial, tylko wzial lornete i przyjal te sama poze, opierajac lokcie. Przez chwile nie mogl wypatrzyc samolotu, wiec pospiesznie przesuwal lorneta na lewo i na prawo, potem zygzakiem w gore i w dol - az w koncu dostrzegl machine, ktora leciala o wiele nizej, niz sie spodziewal, prawie schodzac juz do ladowania. -Daj sygnal do pelnej gotowosci bojowej - rozkazal surowo, uprzytamniajac sobie w jednej chwili, ze samolot wyladuje przeciez bardzo blisko Przejscia Granicznego - moze zaledwie sto jardow od bramy. Slyszal, jak Jorbert powtarza komende sierzantowi, potem jak rykneli ja po kolei wartownicy, dyzurni podoficerowie, a w koncu jak zostala zasygnalizowana recznymi klaksonami i dzwiekiem starego dzwonu, ktory wisial przed kasynem oficerskim. Trudno bylo wyraznie zobaczyc, co lub kto znajdowal sie w samolocie, az odpowiednio ustawil ostrosc obrazu i przed jego oczami pojawila sie nagle twarz Sabriel, powiekszona tak, ze byl w stanie ja rozpoznac. Sabriel, corki Abhorsena, ktorej towarzyszyl jakis nieznajomy mezczyzna - lub cos, co przybralo postac mezczyzny. Przez moment Horyse zastanawial sie, czy nie odwolac gotowosci bojowej, lecz slyszal juz na chodnikach z desek stukot podkutych cwiekami butow, krzyki sierzantow i kaprali - a przeciez to moze nie jest Sabriel. Slonce swiecilo coraz slabiej, a nadchodzaca noc miala byc pierwsza noca pelni ksiezyca... -Jorbert! - warknal, oddajac lornete zaskoczonemu i nieprzygotowanemu mlodszemu oficerowi. - Idzcie do starszego sierzanta pulku, przekazcie mu moje pozdrowienia i poproscie, by osobiscie utworzyl oddzial Zwiadowcow - pojdziemy, aby sie lepiej przyjrzec temu obiektowi latajacemu. -Och, dziekuje, panie pulkowniku! - zareagowal wylewnie porucznik Jorbert, najwyrazniej uznawszy, ze "my" odnosi sie tez do jego osoby. Jego zapal zdziwil Horyse'a, przynajmniej na chwile. -Powiedzcie mi, Jobert - zapytal - czy wy przypadkiem nie staraliscie sie o przeniesienie do korpusu sil powietrznych? -Hm, tak, panie pulkowniku - odparl Jorbert. - Osiem razy... -Zapamietajcie sobie - przerwal mu Horyse - ze cokolwiek unosi sie tam w powietrzu, moze rownie dobrze nie byc latajacym obiektem, lecz latajacym stworzeniem, i ze jego piloci sa byc moze na wpol zbutwialymi istotami, ktore powinny byly porzadnie umrzec, albo tworami Wolnej Magii, ktore w ogole nigdy nie zyly naprawde, a nie naszymi bliznimi pilotami, rycerzami nieba lub czyms podobnym. Jorbert pokiwal glowa calkiem nie po zolniersku, zasalutowal i obrocil sie na piecie. -I nastepnym razem, gdy bedziecie miec dyzur, nie zapomnijcie wziac miecza - zawolal za nim Horyse. - Nikt wam nie mowil, ze rewolwer moze nie zadzialac? Jorbert znowu skinal glowa, zarumienil sie, prawie zasalutowal i predko odszedl wzdluz okopu lacznosci. Jeden z zolnierzy z Przedniego Punktu Obserwacyjnego, kapral, ktorego rekaw pelen naszywek wskazywal na dwudziestoletnia sluzbe, a znak Kodeksu na czole zdradzal pochodzenie z rejonow Strefy Granicznej, potrzasnal glowa za plecami odchodzacego mlodego oficera. -Czemu krecicie glowa, kapralu Anshy? - rzucil Horyse, zirytowany wielokrotnym przeszkadzaniem mu w goleniu i naglym, potencjalnie niebezpiecznym pojawieniem sie samolotu. -Zamiast mozgu woda w glowie - odparl pogodnie i dosc wieloznacznie kapral. Horyse juz otworzyl usta, by dac mu jakas ostra reprymende, lecz zamknal je, a kaciki bezwiednie uniosly sie w usmiechu. Zanim sie rozesmial, wyszedl z warowni, kierujac sie z powrotem w miejsce, gdzie stykaly sie ze soba okopy. Mial tam na niego czekac jego oddzial wraz ze starszym sierzantem pulku i wspolnie udadza sie za Mur. Uszedl piec krokow i usmiech zamarl mu na ustach. Papierowe Skrzydlo wyladowalo idealnie pomimo sniezycy. Sabriel i Touchstone siedzieli, drzac na calym ciele, jedno pod nieprzemakalna kurta, a drugie pod peleryna. Nastepnie dzwigneli sie powoli, by stanac po kolana w zbitym sniegu. Touchstone usmiechnal sie do Sabriel. Mial silnie zaczerwieniony nos i oszronione brwi. -Udalo sie nam. -Na razie - odpowiedziala Sabriel, rozgladajac sie nieufnie wokol siebie. Widziala majaczacy szary zarys poteznego Muru, na ktorym po stronie Ancelstierre kladly sie ciemnomiodowe refleksy jesiennego slonca. Tutaj przy szarym kamieniu lezaly zaspy sniezne i niebo zasnulo sie chmurami, niemal zupelnie zakrywajac slonce. Wystarczajaco ciemno, by Zmarli mogli sie blakac. Usmiech Touchstone'a zgasl, gdy udzielil mu sie jej nastroj, zabral wiec miecze z Papierowego Skrzydla, podajac Sabriel lewy. Schowala go do pochwy, lecz nie pasowal, co kolejny raz przypomnialo jej o poniesionej stracie. -Lepiej zabiore z kokpitu ksiegi - rzekla, schylajac sie, by je podniesc. Dwa tomy o Magii Kodeksu nic nie ucierpialy, ani nie zamoczyl ich snieg, za to "Ksiega Zmarlych" byla jakby wilgotna. Kiedy Sabriel ja wyciagnela, stwierdzila, ze wilgoc nie pochodzi od sniegu. Na okladce nabrzmiewaly gruzelki ciemnej, gestej krwi. Sabriel otarla je w milczeniu o twarda pokrywe sniegu. Na ksiedze zostal siny slad. Wepchnela potem tomy do kieszeni swej oponczy. -Dlaczego... dlaczego ksiega tak wygladala? - spytal Touchstone, usilujac nadac glosowi ton zaciekawienia, a nie strachu. -Mysle, ze to reakcja na obecnosc tylu smierci naraz - odparla Sabriel. - Czyha tu silny potencjal, dzieki ktoremu moga powstac Zmarli. To bardzo slaby punkt. -Szszsz - przerwal jej Touchstone, wskazujac na Mur. W ich strone zblizaly sie raznym, miarowym krokiem jakies ustawione w szeregu sylwetki, odcinajace sie ciemno od sniegu. Postaci niosly luki i wlocznie, Sabriel rozpoznala tez przerzucone przez plecy karabiny. -Wszystko w porzadku - powiedziala, choc przez zoladek przebiegl jej lekki, nerwowy skurcz. - To zolnierze z Ancelstierre, mimo to moglabym puscic Papierowe Skrzydlo, by sobie odlecialo... Sprawdzila predko, czy wzieli wszystko z kokpitu, po czym polozyla dlon na dziobie Papierowego Skrzydla, zaraz nad jego mrugajacym okiem. Gdy mowila, zdawalo sie, ze oko spojrzalo w gore. -Lec, przyjacielu. Nie chce ryzykowac, by cie zawleczono do Ancelstierre i rozebrano na czesci. Lec, dokad chcesz - do lodowca Clayrow albo, jak masz ochote, do domu Abhorsena, gdzie plynie wodospad. Cofnela sie do tylu i utworzyla znaki Kodeksu, ktore nasycily Papierowe Skrzydlo mozliwosciami wyboru i sprawily, ze zerwaly sie wiatry, ktore je tam poniosa. Znaki wlaly sie w jej gwizd, a Papierowe Skrzydlo unosilo sie coraz wyzej, przyspieszajac, az wzbilo sie w niebo na dzwiek najwyzszej nuty. -Cos podobnego! - wykrzyknal jakis glos. - Jak to zrobilas? Sabriel obrocila sie i zobaczyla mlodego, zdyszanego oficera z Ancelstierre. Na jego naramienniku widniala samotna, zlota gwiazdka, wskazujaca na range podporucznika. Wysunal sie na jakies piecdziesiat jardow przed caly szereg, lecz nie okazywal przerazenia. Sciskal mimo to kurczowo miecz i rewolwer, a gdy Sabriel zrobila krok do przodu, uniosl je w gore. -Stac! Jestescie moimi wiezniami! -Tak naprawde jestesmy wedrowcami - odparla Sabriel, choc stala przeciez w bezruchu. - Czy ta osoba za panem to pulkownik Horyse? Jorbert na wpol obrocil sie, by spojrzec, czy Sabriel ma racje, zdal sobie sprawe ze swej pomylki i obrocil sie z powrotem, w sam raz, by zobaczyc, jak Sabriel i Touchstone usmiechaja sie, potem chichocza, az w koncu smieja sie na caly glos, obejmujac sie ramionami. -Co w tym takiego smiesznego? - zazadal odpowiedzi porucznik Jorbert, gdy ci dwoje smiali sie i smiali, az po policzkach splywaly im lzy. -Nic - rzekl Horyse, pokazujac gestem, by jego ludzie okrazyli Sabriel i Touchstone'a, podczas gdy on podszedl blizej i przylozyl dwa palce do znakow na ich czole - sprawdzal, czy kryja w sobie Kodeks. Zadowolony z wyniku, potrzasnal nimi lekko, az przestali sie skrecac ze smiechu. Potem, ku zdumieniu niektorych ze swych zolnierzy, objal kazde z nich ramieniem i poprowadzil do Przejscia Granicznego, w kierunku Ancelstierre i slonecznego blasku. Jorbert, ktory mial oslaniac odwrot, rzucil z oburzeniem w powietrze: -No i co w tym bylo takiego smiesznego? -Slyszeliscie pulkownika - powiedzial starszy sierzant pulku, Tawklish - nic. To byla tylko histeryczna reakcja, i tyle. Duzo przeszli, ci dwoje, zapamietajcie moje slowa... - tu zrobil pauze i dokonczyl w sposob, w jaki tylko starsi sierzanci zwracali sie do mlodszych oficerow, calkowicie druzgocac Jorberta wywazonym i wypowiedzianym z duza zwloka: - ...panie poruczniku. Gdy wyszli z cienia Muru i staneli w upalnym, jesiennym sloncu Ancelstierre, cieplo otulilo Sabriel jak miekki pled. Czula, jak Touchstone sie chwieje i potyka u jej boku. Obrocil twarz ku sloncu i wpatrywal sie w gore niewidzacymi oczyma. -Oboje wygladacie na wykonczonych - powiedzial Horyse uprzejmym powolnym tonem, jakiego uzywal, przemawiajac do zolnierzy po bombardowaniu. Co powiecie na cos do zjedzenia, czy wolicie sie najpierw przespac? -Na pewno bysmy cos zjedli - odparla Sabriel, probujac obdarzyc go usmiechem wdziecznosci - ale nie pojdziemy spac. Nie ma na to czasu. Prosze mi powiedziec - kiedy byla pelnia? Dwa dni temu? Horyse spojrzal na nia i pomyslal, ze nie przypominala mu juz jego corki. Stala sie Abhorsenem, osoba, ktora wykraczala poza ramy jego wiedzy, i to w tak krotkim czasie... -Pelnia jest dzis wieczorem - odparl. -Ale bylam w Starym Krolestwie przynajmniej szesnascie dni... -Miedzy krolestwami istnieje dziwna roznica czasu - wyjasnil Horyse. - Bywalo, iz patrole zaklinaly sie, ze nie bylo ich przez dwa tygodnie, a wracali po osmiu dniach. Mozna dostac bolu glowy, jak tu naliczyc zold... -A ten glos, ktory wydobywa sie ze skrzynki na slupie? - wtracil sie Touchstone, kiedy przeszli juz po wijacej sie zygzakowato sciezce wzdluz ogrodzenia z drutu kolczastego i zeszli do waskiego okopu lacznosci. - Ani w skrzynce, ani w glosie nie ma zadnej Magii Kodeksu... -Ach - powiedzial Horyse, patrzac przed siebie na glosnik, ktory obwieszczal wlasnie, ze odwoluje sie stan gotowosci bojowej - az dziwne, ze to dziala. Na prad elektryczny, panie Touchstone. To nauka, nie magia. -Dzis wieczorem na pewno nie zadziala - rzekla cicho Sabriel. - Ani zadne urzadzenie techniczne. -Tak, bardzo jest glosny - zgodzil sie donosnym glosem Horyse. A ciszej dodal: - Prosze nic wiecej nie mowic, zanim nie dotrzemy do mojej ziemianki. Ludzie juz cos wyweszyli o dzisiejszym wieczorze i pelni... -Oczywiscie - odparla znuzona Sabriel - przepraszam. Reszte drogi pokonali w milczeniu, przedzierajac sie przez zygzakowaty okop lacznosci i mijajac zolnierzy, ktorzy czekali w okopach w pelnej gotowosci bojowej. Kiedy przechodzili obok, rozmowy zolnierzy cichly, zaraz jednak wracali do wymiany zdan, gdy ci mineli kolejny zakret lub znikali im z oczu. W koncu zeszli po stopniach prowadzacych do ziemianki pulkownika Horyse'a. Na zewnatrz stalo na strazy dwoch sierzantow - tym razem Magow Kodeksu, nalezacych do Zwiadowcow Przejscia Granicznego, nie zas zwyklej piechoty garnizonu. Inny zolnierz pobiegl w te pedy do kuchni polowej po jakies jedzenie. Horyse krzatal sie przy kuchence spirytusowej i zaparzyl herbate. Sabriel pila ja bez uczucia ulgi. Ancelstierre i powszechna tu pociecha towarzyska - herbata - przestaly sie jej juz wydawac tak bezpieczne i niezawodne, jak niegdys. -A teraz - odezwal sie Horyse - opowiadaj, dlaczego nie macie czasu na sen. -Wczoraj zmarl moj ojciec - rzekla z kamienna twarza Sabriel. - Dzis wieczorem rozpadna sie flety wiatrowe. Gdy wzejdzie ksiezyc, wraz z nim powstana Zmarli. -Bardzo mi przykro z powodu twego ojca. Bardzo przykro - powiedzial Horyse. Zawahal sie, po czym dodal: - Lecz skoro tu jestes, czy nie mozesz od nowa nalozyc wiezow na Zmarlych? -Gdyby sie na tym konczylo, to moglabym - ciagnela Sabriel. - Lecz przed nami jest cos gorszego. Czy slyszal pan, panie pulkowniku, o Kerrigorze? Horyse odlozyl herbate. -Twoj ojciec raz o nim wspomnial. Jak sadze, to jeden z Wielkich Zmarlych, uwieziony za Siodma Brama, prawda? -Wiecej niz Wielkich, byc moze Najwiekszych - oznajmila posepnie Sabriel. - Jesli mi wiadomo, to jedyny Zmarly, ktory jest jednoczesnie Wtajemniczonym Wolnej Magii. -A do tego renegat rodziny krolewskiej - dodal Touchstone nadal zachrypnietym glosem. Wyschlo mu w gardle od towarzyszacych im w czasie lotu wichrow, a herbata jeszcze tego nie zlagodzila. - I juz nie jest uwieziony. Przebywa w Zyciu. -Wszystko to dodaje mu sily - kontynuowala Sabriel. - Ale ma on rowniez pewna slabosc. Mistrzowskie opanowanie Wolnej Magii przez Kerrigora i jego moc w Zyciu i Smierci sa uzaleznione od ciaglego istnienia jego pierwotnego ciala. Ukryl je dawno temu, gdy po raz pierwszy zdecydowal o tym, ze zostanie duchem Zmarlego - i ukryl je w Ancelstierre. Scisle mowiac, niedaleko wsi Wyverley. -I teraz przyjdzie, zeby je zabrac... - rzekl Horyse, tkniety straszliwym przeczuciem. Na zewnatrz sprawial wrazenie opanowanego, przez te wszystkie lata sluzby wojskowej zdolal sie bowiem tak opancerzyc, by nie zdradzac prawdziwych uczuc. Wewnatrz jednak caly sie trzasl i mial nadzieje, ze drzenie nie przeniesie sie na trzymany w dloni kubek z herbata. -Kiedy przyjdzie? -Wraz z zapadnieciem nocy - odparla Sabriel. - Razem z armia Zmarlych. Jesli wynurzy sie ze Smierci w poblizu Muru, to nawet wczesniej. -Slonce... - zaczal Horyse. -Kerrigor moze wplywac na pogode, wywolac mgle lub geste chmury. -Coz wiec mozemy zrobic Abhorsenie? - chcial sie dowiedziec Horyse, wyciagajac dlonie do Sabriel i patrzac na nia pytajaco. Sabriel poczula, ze spoczywa na niej ciezar, brzemie, ktore dodatkowo powiekszylo jej ogromne znuzenie, zmusila sie jednak, by odpowiedziec. -Cialo Kerrigora lezy w zakletym sarkofagu na szczycie Korkowego Wzgora w kamiennym kopcu, mniej niz czterdziesci mil stad. Musimy sie tam predko dostac i zniszczyc cialo. -Czy to zniszczy tez Kerrigora? -Nie - odparla z zalem Sabriel. - Ale go oslabi, wiec bedzie szansa, zeby... -Zgoda - powiedzial Horyse. - Nadal mamy trzy, cztery godziny swiatla dziennego, lecz musimy predko ruszac. Rozumiem, ze Kerrigor i jego sily zbrojne beda musieli przekroczyc Mur w tym miejscu? Czy nie moga od razu wynurzyc sie ze Smierci na Korkowym Wzgorzu? -Nie - potwierdzila Sabriel. - Musza sie wylonic w Zyciu w Starym Krolestwie i fizycznie przekroczyc Mur. Najlepiej bedzie nie probowac ich zatrzymywac. -Niestety tak nie mozemy postapic - oznajmil Horyse. - Wlasnie po to istnieje garnizon Strefy Granicznej. -W takim razie niepotrzebnie zginie mnostwo waszych zolnierzy - odezwal sie Touchstone - tylko dlatego, ze stana Kerrigorowi na drodze. Wszystko i wszyscy, ktorzy beda mu zawadzac, zostana przez niego zniszczeni. -Chcecie wiec, zebysmy przepuscili te... te istote i horde Zmarlych, az runa na Ancelstierre? -Niezupelnie - odparla Sabriel. - Chcialabym z nim stoczyc walke w takim miejscu i w takim czasie, jaki my wybierzemy. Jesli da mi pan, panie pulkowniku, wszystkich swych zolnierzy, ktorzy nosza znak Kodeksu i opanowali nieco Magii Kodeksu, moze zdazymy zniszczyc cialo Kerrigora. Bedziemy tez oddaleni o prawie trzydziesci piec mil od Muru. To tylko troche oslabi moc Kerrigora, ale za to wielu z jego poplecznikow straci sporo sil. Niewykluczone, ze beda tak slabi, iz uszkodzenie lub zniszczenie ich postaci fizycznej wystarczy, by poslac ich z powrotem do Smierci. -A co z reszta garnizonu? Mamy stac z boku i przygladac sie, jak Kerrigor wkracza ze swa armia do Strefy Granicznej? -Przypuszczalnie nie bedziecie mieli wyboru. -Rozumiem - wymamrotal Horyse. Wstal i zaczal sie przechadzac tam i z powrotem, szesc krokow w przod, szesc w tyl, na tyle bowiem pozwalaly rozmiary ziemianki. - Na szczescie, a moze na nieszczescie, chwilowo powierzono mi naczelne dowodztwo calej Strefy Granicznej, poniewaz general Ashenber wrocil na poludnie z powodu... hm... zlego stanu zdrowia. To tymczasowa sytuacja, bo Kwatera Glowna Armii nie znosi powierzac wysokich stanowisk dowodczych tym z nas, ktorzy nosza znak Kodeksu. Decyzja nalezy zatem do mnie... Zatrzymal sie i popatrzyl uwaznie na Sabriel i Touchstone'a, lecz wydawalo sie, ze dostrzega cos za nimi i za przerdzewiala blacha falista, ktora obito sciany ziemianki. W koncu przemowil: -Zatem zgoda. Dam wam dwunastu Magow Kodeksu - polowe pelnego skladu kontyngentu Zwiadowcow - ale dodam tez troche zwyklych zolnierzy. Oddzial, ktory bedzie wasza eskorta do... jak mu tam? Korkowego Wzgorza. Nie moge jednak obiecac, ze nie bedziemy walczyc w Strefie Granicznej. -Potrzebujemy tez pana, panie pulkowniku - rzekla Sabriel, przerywajac milczenie, jakie zapadlo po jego decyzji. - Jest pan najsilniejszym Magiem Kodeksu w garnizonie. -Wykluczone! - wykrzyknal z naciskiem Horyse. - Dowodze cala Strefa. Tutaj mam swoje obowiazki. -Tak czy owak, nigdy nie bedzie pan w stanie wytlumaczyc sie z tego, co nastapi dzis wieczorem - powiedziala Sabriel - ani przed zadnym generalem z poludnia, ani przed kimkolwiek, kto nigdy nie przekraczal Muru. -Pomysle wiec o tym, gdy wy bedziecie jesc - oswiadczyl Horyse, gdy stukot talerzy na tacy zapowiedzial, ze po schodach zbliza sie dyzurny z kantyny: - Wejsc! Zolnierz wszedl, a gdy polozyl tace, na ktorej dymily potrawy w srebrnych naczyniach, Horyse minal go, stawiajac duze kroki i ryknal: -Kurier! Adiutant, major Tindall i starszy sierzant kompanii wyborowej, porucznik Aire ze Zwiadowcow, starszy sierzant pulku i kwatermistrz maja stawic sie w kwaterze sztabowej za dziesiec minut. Aha, zawezwijcie tez oficera do spraw transportu. I ostrzezcie sluzby lacznosci, by byly gotowe do szyfrowania. rozdzial dwudziesty szosty Po herbacie wszystko potoczylo sie w blyskawicznym tempie. Zbyt blyskawicznym, jak dla wyczerpanych Sabriel i Touchstone'a. Sadzac po dochodzacych z zewnatrz halasach, zolnierze biegali we wszystkie strony, a oni jedli spozniony obiad. Potem, zanim zaczeli go trawic, wrocil Horyse, mowiac, zeby sie juz ruszyli. Troche przypomina to branie udzialu w jakims szkolnym przedstawieniu, pomyslala Sabriel, kiedy przedarla sie przez okop lacznosci i wyszla na plac apelowy. Wokol dzialo sie mnostwo przeroznych rzeczy, lecz ona nie czula sie ich czescia. Poczula, jak Touchstone delikatnie muska jej ramie i poslala mu krzepiacy usmiech - dla niego musi to byc jeszcze gorsze. W przeciagu kilku minut popedzono ich przez plac w strone czekajacych juz w kolejce ciezarowek, odkrytego wozu dla sztabu i dwoch dziwnych urzadzen w ksztalcie rombu z obrotowymi wiezami strzelniczymi po obu stronach i poruszajacych sie na gasienicach. To czolgi, uswiadomila sobie Sabriel, stosunkowo niedawny wynalazek. Ich silniki warkotaly podobnie jak w ciezarowkach, i buchal z nich sinoblekitny dym. Teraz nie ma problemu, przyszlo do glowy Sabriel, ale silniki przestana pracowac, gdy zawieje wiatr od strony Starego Krolestwa, albo gdy nadciagnie Kerrrigor... Horyse zaprowadzil ich do wozu sztabowego, otworzyl tylne drzwi i pokazal gestem, by wsiadali. -Jedzie pan z nami? - zapytala Sabriel z wahaniem, kiedy usadowila sie na grubo wyscielanych skorzanych siedzeniach, walczac z fala sennosci, ktora grozila jej natychmiastowym zasnieciem. -Tak - odpowiedzial powoli Horyse. Wydawal sie zdumiony wlasna odpowiedzia i nagle nieobecny. - Tak, jade. -Ma pan dar widzenia - rzekl Touchstone, podnoszac wzrok znad pochwy miecza, ktora musial przesunac, zanim usiadl. - Co pan zobaczyl? -To, co zwykle - odparl Horyse. Wsiadl z przodu i skinal na kierowce - weterana Zwiadowcow o wychudlej twarzy. Na jego pooranym zmarszczkami czole, na ktorym zostawily slad wichry i slonce, prawie nie bylo widac znaku Kodeksu. -Co ma pan na mysli? - spytala Sabriel, lecz jej pytanie zagluszyl wlaczony silnik, samochod zakrztusil sie i nagle ozyl, akompaniujac swym tenorem basowej kakofonii ciezarowek i czolgow. Touchstone az podskoczyl od naglego halasu i drgan, po czym usmiechnal sie z niesmialym zazenowaniem do Sabriel, ktora lekko polozyla palce na jego ramieniu, jakby uspokajajac dziecko. -Co mial na mysli, mowiac "to, co zwykle"? - spytala Sabriel. Touchstone spojrzal na nia i wyczytal z jej oczu, ze walcza w niej o pierwszenstwo smutek i wyczerpanie. Ujal jej dlon i narysowal po wewnetrznej stronie linie - stanowcza, skonczona linie. -Och - zamruczala Sabriel. Pociagnela nosem i popatrzyla na tyl glowy Horyse'a. Jej oczy zamglily sie tak, ze spostrzegla tylko jego krotko ostrzyzone srebrne wlosy, ktorych konce widac bylo spod helmu. -On ma corke w moim wieku, gdzies na poludniu - szepnela, trzesac sie i sciskajac dlon Touchstone'a, az jego palce zbielaly, jak jej wlasne. - Dlaczego, ach, dlaczego wszystko... wszyscy... Samochod ruszyl z szarpnieciem, oslaniany z przodu przez dwa motocykle, a z tylu przez dziewiec ciezarowek, jadacych w rownych odstepach co sto jardow. Ciezarowki, ktorych gasienice skrzypialy i dudnily o podloze, skrecily w droge prowadzaca na bocznice kolejowa, gdzie mialy zostac zaladowane i wyslane na wiejska stacyjke Wywerley. Przez pierwsze dziesiec mil Sabriel milczala z opuszczona glowa. Caly czas sciskala dlon Touchstone'a, ktory tez sie nie odzywal. Za to, gdy tylko wyjechali ze strefy wojskowej, obserwowal bacznie okolice. Patrzyl na dostatnie gospodarstwa Ancelstierre, porzadne drogi, domy z cegly, prywatne samochody i zaprzezone w konie wozy, ktore wlasnie zjezdzaly przed nimi z szosy, skierowane na pobocze przez dwoch jadacych na motocyklach policjantow wojskowych w czerwonych czapkach. -Juz wszystko ze mna dobrze - powiedziala cicho Sabriel, kiedy zwolnili, by przejechac miasteczko Bain. Touchstone skinal glowa, nadal obserwujac swiat za oknem. Gapil sie na witryny sklepowe na glownej ulicy. Mieszkancy miasteczka odwzajemniali jego natarczywe spojrzenie, bo widok zolnierzy w pelnym rynsztunku bojowym, z bagnetami i tarczami, byl tu rzadkoscia - a Sabriel i Touchstone przybywali najwyrazniej ze Starego Krolestwa. -Musimy zatrzymac sie przy posterunku policji i ostrzec Glownego Komendanta - oznajmil Horyse, gdy ich samochod zahamowal obok imponujacej budowli o bialych scianach z dwiema duzymi niebieskimi latarniami, na fasadzie. Potezny znak obwieszczal, ze jest to Komenda Glowna Policji Hrabstwa Bain. Horyse wstal, pomachal dlonia, zeby konwoj pojechal do przodu, po czym popedzil po schodach. Wygladal dosc osobliwie w zbroi polaczonej z mundurem khaki. Schodzacy po stopniach posterunkowy juz mial go zatrzymac, lecz pohamowal sie i zasalutowal. -Nic mi nie jest - powtorzyla Sabriel. - Mozesz puscic moja reke. Touchstone usmiechnal sie i troche mocniej scisnal jej dlon. Popatrzyla na niego zdezorientowana, potem tez sie usmiechnela i powoli rozluznila palce, az ich dlonie lezaly plasko na siedzeniu auta, tylko male palce stykaly sie delikatnie. W kazdym innym miescie wokol sztabowego samochodu, wiozacego dwoje tak niecodziennych pasazerow, na pewno zebralby sie tlum. Ale to bylo Bain, a Bain lezalo niedaleko Muru. Ludzie raz popatrzyli, ujrzeli znaki Kodeksu, miecze, zbroje, po czym rozeszli sie do swoich spraw. Ci, ktorzy byli przezorni z natury, albo mieli odrobine daru widzenia, poszli do domu i zamkneli drzwi na klucz, a okiennice zabezpieczyli, nie tylko stala i zelazem, lecz przybierali je jeszcze galazkami janowca i jarzebiny. Inni, jeszcze bardziej zapobiegliwi, udali sie w strone rzeki i jej piaszczystych wysepek, nawet nie zachowujac pozoru, ze ida lowic ryby. Piec minut pozniej Horyse wyszedl w towarzystwie wysokiego powaznego mezczyzny, ktorego za male binokle, umieszczone na czubku nosa, wygladaly smiesznie w stosunku do jego poteznej postury i jastrzebiego oblicza. Pozegnal sie z pulkownikiem, wrocil do samochodu i odjechali. Pare minut potem, zanim mineli ostatnie budynki miasteczka, rozlegl sie za nimi powolny i niski dzwiek dzwonu. Zaledwie chwile pozniej zawtorowal mu jakis inny, dochodzac z lewej, potem nastepny, ktory dzwonil przed nimi. Wkrotce huczalo juz wszedzie. -Szybka robota - zawolal Horyse do tylu samochodu. - Komendant Glowny musial je juz przecwiczyc wczesniej. -Czy dzwony to ostrzezenie? - spytal Touchstone. Byly dla niego czyms znajomym, dzieki czemu poczul sie mniej obco, mimo ze ich dzwiek zwiastowal powazne strapienie. Nie przezywal zadnego leku - po dwukrotnej probie, ktorej stawil czolo w zbiorniku, czul, ze moze sie zmierzyc z kazdym lekiem. -Tak - odparl Horyse. - Przed zapadnieciem zmroku wejdz do pomieszczenia. Nie wpuszczaj nieznajomych. Zapal swiatlo na zewnatrz i wewnatrz. Miej przygotowane swiece i lampiony na wypadek, gdyby przestal dzialac prad. Zaloz cos ze srebra. Jesli alarm zastanie cie pod golym niebem, znajdz plynaca wode. -Zwykle recytowalismy to w nizszych klasach szkoly - powiedziala Sabriel - ale nie sadze, zeby wielu ludzi to pamietalo, nawet tutaj. -Zdziwilaby sie pani - wtracil kierowca polgebkiem, nie spuszczajac oczu z szosy - od dwudziestu lat dzwony tak nie dzwonily, ale wielu ludzi pamieta. Wytlumacza tym, ktorzy nie wiedza - prosze sie nie obawiac. -Mam nadzieje - odparla Sabriel, a przez glowe przemknal jej ulamek wspomnienia: mieszkancy Nestowe, ktorych dwie trzecie zginelo przez Zmarlych, i ci, co przezyli, stloczeni w suszarniach ryb na skalistej wyspie. - Mam nadzieje. -Za ile dotrzemy do Korkowego Wzgorza? - spytal Touchstone. Tez snul wspomnienia, lecz o Rogirze. Niedlugo znow spojrzy mu w twarz, ale bedzie to tylko jego powloka, narzedzie sluzace temu, czym stal sie Rogir... -Mysle, ze nie pozniej, jak za godzine - rzekl Horyse. - Kolo szostej. Dzieki temu wynalazkowi osiagamy przecietnie trzydziesci mil na godzine - to niesamowite, przynajmniej dla mnie. Tak sie przyzwyczailem do Strefy Granicznej i Starego Krolestwa, to jest, do tego niewielkiego obszaru, jaki widzielismy podczas patroli. Chcialem zobaczyc wiecej... udac sie dalej na polnoc... -Zobaczy pan - rzekla Sabriel, lecz w jej glosie brak bylo przekonania, co slyszala nawet ona sama. Touchstone nie odezwal sie, a Horyse nie odpowiedzial, jechali wiec dalej w ciszy, wkrotce doganiajac konwoj ciezarowek i wyprzedzajac wszystkie pojazdy, az znowu znalezli sie na czele. Wszedzie jednak, gdzie jechali, rozlegaly sie dzwony i przekazywaly sygnal ostrzezenia. Jak przewidzial Horyse, do wsi Wyverley dotarli tuz przed szosta. Przez cala wies, od domku policjanta az po miejscowy pub, ciagnely sie zatrzymane ciezarowki. Wysiadali z nich predko zolnierze, niemal zanim pojazdy stanely, i formowali na szosie szeregi. Pod slupem telefonicznym zaparkowala ciezarowka lacznosci i dwaj mezczyzni uwijali sie, laczac druty. Policja wojskowa udala sie na oba konce wsi, by kierowac zmiana ruchu. Sabriel i Touchstone wysiedli z auta i czekali. -Niewiele sie to rozni od Gwardii Krolewskiej - rzekl Touchstone, obserwujac zolnierzy, ktorzy pospiesznie zajmowali swe pozycje do apelu oraz pokrzykujacych na nich sierzantow i oficerow, ktorzy zbierali sie wokol Horyse'a. Pulkownik rozmawial wlasnie przez swiezo podlaczony telefon. - Spiesza sie, a potem czekaja. -Chcialabym cie zobaczyc w Gwardii Krolewskiej - rzekla Sabriel - i w Starym Krolestwie, w... to znaczy, zanim zniszczono Kamienie. -Chcialas powiedziec, w moich czasach - odparl Touchstone. - Tez bym chcial. Bylo tam wowczas podobnie jak tutaj. To znaczy tutaj w normalnej sytuacji. Spokojnie i jakby powoli. Czasem myslalem sobie, ze zycie plynelo zbyt powoli, bylo zbyt przewidywalne... -Tak sadzilam, bedac uczennica - odpowiedziala Sabriel - gdy marzylam o Starym Krolestwie, Prawdziwej Magii Kodeksu, Zmarlych, na ktorych sie naklada wiezy, Krolewiczach, ktorych sie... -Ratuje? -Poslubia - odparla jakby nieobecna Sabriel. Pochlanialo ja, zdaje sie, obserwowanie Horyse'a. Wygladal tak, jakby przekazano mu przez telefon zle wiesci. Touchstone nie odezwal sie. Zaczal widziec ostrzej, a wszystko skupialo sie na Sabriel, jej czarnych wlosach lsniacych w popoludniowym sloncu jak krucze skrzydlo. Kocham ja, pomyslal. Lecz jesli teraz powiem cos niewlasciwego, moge juz nigdy... Horyse oddal sluchawke telefoniscie i obrocil sie w ich strone. Touchstone patrzyl na niego, nagle uprzytamniajac sobie, ze ma prawdopodobnie tylko piec sekund sam na sam z Sabriel, zeby cos jej powiedziec, zeby cokolwiek powiedziec. Byc moze ostatnie piec sekund, ktore im beda dane sam na sam... Nie boje sie, zapewnil sam siebie. -Kocham cie - szepnal. - Mam nadzieje, ze nie masz nic przeciwko temu. Sabriel odwzajemnila jego spojrzenie i usmiechnela sie, prawie wbrew sobie. Nadal odczuwala smutek z powodu smierci ojca i obawy o przyszlosc, ale widok wpatrujacego sie w nia z niepokojem Touchstone'a napelnil ja dziwna nadzieja. -Nie mam - odszepnela, pochylajac sie w jego strone. Zmarszczyla brwi. - Mysle... mysle, ze tez moglabym cie pokochac, niech mi Kodeks dopomoze, lecz teraz... -Lacznosc telefoniczna z Przejsciem Granicznym Strefy wlasnie zostala zerwana - oswiadczyl ponuro Horyse, przekrzykujac dzwon, mimo ze podszedl do nich na tyle blisko, by mowic normalnym tonem. - Ponad godzine temu niebo nad Murem zasnula mgla. Dotarla do przednich okopow o czwartej czterdziesci szesc, po czym nie dalo sie juz porozumiec z kompaniami czolowymi, ani przez telefon, ani przez kuriera. Zaraz potem rozmawialem z oficerem dyzurnym - tym mlodym facetem, ktory byl tak zainteresowany waszym samolotem. Mowil, ze mgla wlasnie dochodzi do jego pozycji. Wtedy telefon zamilkl. -Tak wiec - rzekla Sabriel - Kerrigor nie czekal do zachodu slonca. Zmienia pogode. -Opierajac sie na podanych przez zolnierzy Strefy godzinach - powiedzial Horyse - ta mgla i cokolwiek w niej tkwi przesuwa sie na poludnie z predkoscia okolo dwudziestu mil na godzine. Dotrze do nas w linii prostej okolo wpol do osmej. Bedzie ciemno jeszcze przed wschodem ksiezyca. -Chodzmy wiec - rzucila Sabriel. - Sciezka do jazdy konnej, prowadzaca na Korkowe Wzgorze, zaczyna sie za pubem. Czy mam prowadzic? -Lepiej nie - odparl Horyse. Obrocil sie i wydal pare komend, ktorym towarzyszyla gwaltowna gestykulacja, pulkownik machal bowiem rekami i pokazywal kierunki. W przeciagu kilku sekund zolnierze obeszli pub i zaczeli wspinac sie sciezka na Korkowe Wzgorze. Najpierw Zwiadowcy Przejscia Granicznego, lucznicy i wszyscy Magowie Kodeksu. Potem pierwszy pluton piechoty z nalozonymi na bron bagnetami i przygotowanymi karabinami. Gdy mineli juz pub, ustawili sie w szyku klinowym. Za nimi podazali Horyse, Sabriel, Touchstone i ich kierowca. Dalej szly jeszcze dwa plutony i zolnierze lacznosci, odwijajacy polowe druty telefoniczne z duzej nieporecznej szpuli. Miedzy drzewami korkowymi panowal spokoj, a zolnierze poruszali sie najciszej, jak mogli, porozumiewajac sie miedzy soba gestami. Cisze macilo jedynie ich ciezkie stapanie i od czasu do czasu szczek zbroi lub sprzetu. Miedzy drzewa wlewal sie sloneczny blask, nasycony i zlotawy, lecz tracacy juz cieplo, niczym slomkowe wino, ktore ma wyborny smak, lecz zadnej mocy. Gdy zblizyli sie do szczytu wzgorza, tylko Zwiadowcy Przejscia Granicznego wspinali sie dalej w gore. Za nimi, lecz nizej, szedl czolowy pluton piechoty, obrysowujac polnocna strone wzgorza. Pozostale dwa plutony przemiescily sie na poludniowy zachod i poludniowy wschod, tworzac wokol obronny trojkat. Horyse, Sabriel, Touchstone i ich kierowca szli dalej. Jakies dwadziescia jardow od szczytu drzewa sie przerzedzily, ustepujac miejsca gestym chwastom i ostom. I w koncu na najwyzszym miejscu znajdowal sie kamienny kopiec wielkosci chaty, z szarozielonych glazow. Wokol niego stalo w odstepach dwunastu Zwiadowcow. Czterech z nich juz podwazalo narozne kamienie dlugim lomem, ktory niesli wlasnie w tym celu. Gdy Sabriel i Touchstone doszli na gore, glaz odpadl z loskotem, odslaniajac kolejne kamienne bloki. W tym samym czasie wszyscy Magowie Kodeksu poczuli lekkie brzeczenie w uszach i zawroty glowy. -Czy czulas? - spytal niepotrzebnie Horyse, bo z wyrazu twarzy zgromadzonych i faktu, ze przylozyli dlonie do uszu, bylo to przeciez jasne. -Tak - odparla Sabriel. Odczula to samo, choc w mniejszym stopniu, co przy zniszczonych Kamieniach w zbiorniku. - Niestety, kiedy bedziemy docierac do samego sarkofagu, bedzie jeszcze gorzej. -Jak gleboko on sie znajduje? -Chyba jakies cztery bloki w glab - rzekla Sabriel. - Albo piec. Widzialam... sarkofag z dziwnej perspektywy. Horyse skinal glowa i pokazal swym ludziom, by nadal podwazali glazy. Robili to z ochota, lecz Sabriel zauwazyla, ze caly czas obserwuja pozycje slonca. Wszyscy Zwiadowcy byli Magami Kodeksu, choc mieli rozna moc - i wszyscy wiedzieli, co przyniesie zachod slonca. W ciagu pietnastu minut zrobili z boku otwor szeroki na dwa kamienne bloki i gleboki rowniez na dwa, a fale nudnosci stawaly sie coraz silniejsze. Dwom mlodszym Zwiadowcom, dwudziestoparoletnim, zrobilo sie az tak niedobrze, ze dochodzili do siebie u stop wzgorza. Pozostali pracowali teraz o wiele wolniej, zuzywajac czesc energii na to, by nie zwrocic obiadu i opanowac drzenie konczyn. O dziwo, biorac pod uwage niewyspanie i fatalna kondycje, w jakiej sie znajdowali, Sabriel i Touchstone stwierdzili, ze stosunkowo bez trudu potrafia sie oprzec falom nudnosci, ktore promieniowaly z kamiennego grobu. Nie dorownywaly one zimnemu, mrocznemu strachowi w zbiorniku - tu znajdowali sie na wzgorzu, w sloncu i swiezym powiewie wiatru, jednoczesnie ogrzewani i chlodzeni. Kiedy odpadly trzecie z rzedu kamienne bloki, Horyse zarzadzil krotka przerwe na odpoczynek i wszyscy zeszli do linii drzew, gdzie oslabla i rozplynela sie straszliwa aura, bijaca od grobu. Zolnierze lacznosci mieli tu telefon, sluchawka lezala na przewroconej szpuli. Horyse podniosl ja, lecz zanim sygnalista pokrecil korbka, pulkownik zwrocil sie do Sabriel: -Czy przed usunieciem ostatnich glazow nalezy poczynic jakies przygotowania? Mysle o magii. Sabriel pomyslala przez chwile, pragnac, by zniklo jej zmeczenie, po czym pokrecila przeczaco glowa. -Nie sadze. Kiedy juz zrobimy dostep do sarkofagu, byc moze uda sie go otworzyc zakleciem - wtedy bede potrzebowac pomocy wszystkich. Potem odprawimy obrzadki pogrzebowe - uzyjemy zwyczajowego zaklecia kremacyjnego. Wowczas rowniez napotkamy na opor. Czy pana ludzie kiedykolwiek wspolnie rzucali zaklecia Magii Kodeksu? -Niestety nie - odparl Horyse, marszczac brwi - poniewaz Armia oficjalnie nie potwierdza istnienia Magii Kodeksu, wszyscy sa tu w zasadzie samoukami. -Nic nie szkodzi - powiedziala Sabriel, probujac nadac glosowi niezachwiana pewnosc, zdawala sobie bowiem sprawe, ze wszyscy jej sluchaja - poradzimy sobie. -To dobrze - rzekl Horyse z usmiechem. Wyglada teraz na przekonanego, pomyslala Sabriel. Tez usilowala sie usmiechnac, lecz nie byla pewna, czy sie jej udalo. Czula, ze moglo to wygladac jak grymas bolu. -No coz, sprawdzmy, dokad dotarl juz nasz nieproszony gosc - ciagnal Horyse, nadal usmiechajac sie. - Z czym laczy ten telefon, sierzancie? -Z policja w Bain - odparl sierzant wojsk lacznosci, energicznie krecac korbka telefonu - i z Kwatera Glowna Armii Polnocnej, panie pulkowniku. Bedzie pan musial poprosic kaprala Synge'a, zeby pana przelaczyl. Obsluguje centralke we wsi. -Dobrze - odpowiedzial Horyse - Halo. O, Synge? Polaczcie mnie z Bain. Nie, powiedzcie Polnocy, ze do mnie sie nie da dodzwonic. Tak, zgadza sie, sierzancie. Dziekuje. Czy to posterunek w Bain? Mowi pulkownik Horyse. Poprosze z Komendantem Glownym Dingleyem... Tak. Witam, panie komendancie. Czy macie jakies meldunki o dziwnej, gestej mgle? Co takiego? Juz?! Nie, prosze w zadnym wypadku nie prowadzic zadnego dochodzenia. Zamknijcie okiennice... tak, te zasady bezpieczenstwa, ktore znacie. Tak, cokolwiek jest w... Tak, wyjatkowo niebezpieczne... Halo! Halo! Wolno odlozyl sluchawke i wskazal na wzgorze. -Mgla przesuwa sie juz nad polnocna czesc Bain. Musi poruszac sie o wiele szybciej. Czy to mozliwe, zeby Kerrigor wiedzial, co zamierzamy zrobic? -Tak - odparli chorem Sabriel i Touchstone. -Lepiej sie wiec pospieszmy - oswiadczyl Horyse, patrzac na zegarek. - Mamy mniej niz czterdziesci minut. rozdzial dwudziesty siodmy Powoli ustepowaly ostatnie bloki kamienne, wyciagane przez spoconych mezczyzn o zbielalych twarzach. Trzesly sie im rece i nogi, ledwie dyszeli. Zaraz, jak tylko usuneli dzielace ich od sarkofagu glazy, cofneli sie chwiejnym krokiem, oddalajac sie od grobu, by znalezc naslonecznione miejsca. Mogli w nich zwalczyc straszliwe zimno, ktore ich przenikalo az do kosci. Jeden z zolnierzy, niewysoki elegancik z jasnym, niemal bialym wasikiem, upadl na wzgorzu i lezal, nekany odruchami wymiotnymi, dopoki nie podbiegli do niego sanitariusze z noszami i nie zabrali go. Sabriel patrzyla w ciemny otwor grobu i ujrzala nikla, migotliwa poswiate, ktora bila z wnetrza brazowego sarkofagu. Poczula mdlosci i wlosy zjezyly sie jej na karku, po skorze zas przebiegly ciarki. Powietrze zgestnialo od odoru Wolnej Magii, od ktorego poczula w ustach mocny, metaliczny smak. -Musimy uzyc zaklec, zeby go otworzyc - oznajmila z ciezkim od obaw sercem. - Sarkofag jest bardzo silnie chroniony. Mysle, ze najlepiej bedzie, jesli ja zaczne, biorac Touchstone'a za reke, pulkownik Horyse wezmie go za druga, i tak dalej, az utworzymy ciag mocy Magii Kodeksu. Czy wszyscy znaja znaki Kodeksu, tworzace zaklecie otwierania? Zolnierze przytakneli glowa lub mowili: -Tak, prosze pani. Jeden odezwal sie: -Tak, Abhorsenie. Sabriel spojrzala na niego. Kapral w srednim wieku, mial na naramienniku wiele naszywek, wskazujacych na dluga sluzbe. Wydawalo sie, ze Wolna Magia najmniej mu zaszkodzila. -Mozecie mowic do mnie Sabriel, jesli chcecie - rzekla, dziwnie wytracona z rownowagi jego slowami. Kapral potrzasnal przeczaco glowa. -Nie, panienko. Znalem pani ojca. Jest pani calkiem jak on. Teraz stala sie pani Abhorsenem. I sprawi pani, ze ten cholerny, za przeproszeniem, bubek bedzie jeszcze zalowal, ze nie umarl, jak nalezy. -Dziekuje - odparla Sabriel niepewnie. Wiedziala, ze kapral ma dar widzenia, zawsze sie wiedzialo takie rzeczy, lecz jego wiara w jej osobe byla tak prawdziwa... -On ma racje - powiedzial Touchstone. Skinal na nia, by przeszla przed niego, skladajac jej dworny uklon. - Skonczmy to, po co tu przybylismy, Abhorsenie. Sabriel odklonila sie, co wygladalo jak jakis rytual. Abhorsen klania sie Krolowi. Potem wziela gleboki oddech, a jej twarz przybrala stanowczy wyraz. Zaczynajac juz formowac w umysle otwierajace znaki Kodeksu, wziela Touchstone'a za reke i podeszla do otwartego grobu. Jego ciemne mroczne wnetrze silnie kontrastowalo z zalanymi sloncem ostami i rumowiskiem kamieni. Za jej plecami Touchstone na wpol sie obrocil, by ujac stwardniala od odciskow dlon Horyse'a, pulkownik chwycil juz reke porucznika Aire'a, Aire sierzanta, sierzant dlugo sluzacego w armii kaprala, i tak dalej, az do stop wzgorza. W sumie czternastu Magow Kodeksu, choc tylko dwoch najwyzszej rangi. Sabriel poczula, jak wzdluz utworzonego przez nich ciagu wzbiera fala Magii Kodeksu, a znaki blyszcza w jej umysle coraz jasniej, az w ich blasku niemal stracila normalny wzrok. Weszla, szurajac nogami, do srodka kopca, a kazdy krok wzmagal doskonale znane jej mdlosci, mrowienie i nie dajace sie opanowac drzenie. Lecz znaki nie znikaly z jej glowy, byly silniejsze niz mdlosci. Dosiegla sarkofagu z brazu i uderzyla dlonia w wieko. Wowczas uwolnila Magie Kodeksu i momentalnie eksplodowalo swiatlo, a w grobie odbil sie echem potworny krzyk. Braz rozgrzal sie tak, ze Sabriel predko oderwala od niego czerwona i pokryta pecherzami dlon. Sekunde pozniej z sarkofagu zaczely wydobywac sie kleby parzacej pary wodnej, zmuszajac Sabriel do odwrotu. Musieli sie wycofac z grobu. Caly ciag trzymajacych sie za rece Magow runal ze wzgorza jak kostki domina. Sabriel i Touchstone'a odrzucilo razem jakies piec jardow ponizej wejscia do grobu. W jakis sposob dlon Sabriel wyladowala na jego brzuchu. Jego glowa spoczywala w ostach, mimo to przez chwile lezeli bez ruchu, calkowicie pozbawieni sil przez uzycie magii i przez moc obwarowan, ktore stworzono dzieki niej. Patrzyli na blekit nieba, ktory leciutko zabarwiala juz czerwien nadchodzacego nieublaganie zachodu slonca. Wokol nich rozlegaly sie przeklenstwa, zolnierze gramolili sie bowiem, by wstac. -Nie otworzyl sie - powiedziala cicho Sabriel opanowanym tonem. - Nie mamy na tyle sily lub umiejetnosci. Po chwili dodala: -Szkoda, ze Mogget... szkoda, ze go tu nie ma. On by cos wymyslil... Touchstone milczal, po czym odezwal sie: -Trzeba nam wiecej Magow Kodeksu, zaklecie zadziala, jesli wzmocnimy znaki. -Wiecej Magow Kodeksu - rzekla ze zmeczeniem Sabriel. - Jestesmy po niewlasciwej stronie Muru... -A twoja szkola? - spytal Touchstone i krzyknal: - Au! - gdy Sabriel znienacka poderwala sie, stracil rownowage i znow zawolal: - Au! - kiedy schylila sie i pocalowala go, wpychajac mu glowe jeszcze glebiej w osty. -Touchstone! Ze tez o tym nie pomyslalam. Starsze klasy maja zajecia z magii. Musi tam byc ze trzydziesci piec dziewczyn ze znakami Kodeksu i podstawowymi umiejetnosciami. -To dobrze - zamruczal Touchstone z glebin ostow. Sabriel wyciagnela rece i pomogla mu wstac, czujac won jego potu i swiezy zapach rozgniecionych ostow. Prawie juz sie podniosl, gdy Sabriel nagle stracila zapal i Touchstone znowu niemal upadl. -Sa dziewczeta - mowila powoli Sabriel, jakby rozmyslajac na glos - ale czy mam prawo wlaczac je w cos, co... -I tak juz w tym tkwia - przerwal Touchstone. - Jedynym powodem, dla ktorego Ancelstierre nie wyglada tak jak Stare Krolestwo, jest Mur, ale to nie potrwa dlugo, jesli Kerrigor zniszczy pozostale Kamienie. -Ale to jeszcze dzieci - rzekla smutno Sabriel. - Choc zawsze uwazalysmy, ze jestesmy doroslymi kobietami. -Potrzebujemy ich - powiedzial raz jeszcze Touchstone. -Tak - zgodzila sie Sabriel, obracajac sie w strone zwartej grupki zolnierzy, ktorzy zebrali sie na tyle blisko grobu, na ile mieli odwage podejsc. Horyse i niektorzy z silniejszych Magow Kodeksu zagladali do wejscia i jasniejacego wewnatrz brazu. -Zaklecie nas zawiodlo - powiedziala Sabriel - ale Touchstone wlasnie mi przypomnial, gdzie mozemy zdobyc wiecej Magow Kodeksu. Horyse spojrzal na nia przynaglajacym wzrokiem. -Gdzie? -W Wyverley College. Mojej dawnej szkole. Dziewczeta maja tam zajecia z magii w piatej i szostej klasie z Magistrix Greenwood. To mniej niz mila stad. -Nie sadze, zebysmy mieli czas na poslanie tam wiadomosci i zeby one zdazyly tu przyjechac - zaczal Horyse, patrzac na zachodzace slonce, a potem na zegarek, ktory szedl teraz do tylu. Przez moment mial zaklopotana mine, po czym udal, ze nic sie nie stalo. - Ale... czy uwazasz, ze byloby mozliwe, aby przewiezc sarkofag? Sabriel zastanowila sie: przyszlo jej na mysl zaklecie ochronne, jakie napotkala, po czym odparla: -Tak. Wiekszosc obwarowan i zabezpieczen magicznych znajduje sie na kamiennym kopcu, dla zamaskowania go. Nic nie moze nas powstrzymac przed zabraniem sarkofagu oprocz efektow ubocznych Wolnej Magii. Jesli wytrzymamy mdlosci, mozemy ruszyc sarkofag. -A Wyverley College, czy to stary, solidny gmach? -Bardziej przypomina zamek - odpowiedziala Sabriel, pojmujac jego tok rozumowania. - Latwiej go bronic niz tego wzgorza. -A plynaca woda... Nie? Byloby juz za wiele dobrego. Dobrze! Szeregowiec Macking, zbiegnijcie do majora Tindalla i powiedzcie mu, ze chce, aby jego kompania byla gotowa do marszu za dwie minuty. Idziemy z powrotem do ciezarowek, a nastepnie jedziemy do Wyverley College - jest zaznaczony na mapie, okolo mili stad... -Na poludniowy wschod - podsunela Sabriel. -Na poludniowy wschod. Powtorzcie, co macie powiedziec. Szeregowiec Macking powtorzyl, cedzac kazde slowo, po czym odbiegl, wyraznie zadowolony z tego, ze moze sie oddalic od grobu. Horyse zwrocil sie do kaprala o dlugim stazu w armii, mowiac: -Kapralu Anshey, wygladacie na dosc sprawnego fizycznie. Czy myslicie, ze dacie rade owinac sarkofag lina? -Czemu by nie, panie pulkowniku - odparl kapral Anshey. - Chodzcie chlopaki, bierzcie swoje liny. Dwadziescia minut pozniej wciagano sarkofag za pomoca dzwigu nozycowego i liny na ciagniety przez konia woz, ktory odebrano miejscowemu rolnikowi. Jak sie Sabriel spodziewala, ciagniecie sarkofagu w odleglosci dwudziestu jardow od ciezarowek zatrzymalo ich silniki, wylaczylo elektrycznosc i przerwalo polaczenia telefoniczne. Co dziwne, kon, poczciwa stara klacz, nie zdawala sie szczegolnie przestraszona lsniacym sarkofagiem, choc po jego powierzchni z brazu leniwie pelzaly przekrecone znaki Kodeksu, od ktorych az wywracalo sie w zoladku. Kon nie byl szczegolnie zadowolony, nie wpadl jednak w panike i nie ploszyl sie. -Musimy powozic - powiedziala Sabriel do Touchstone'a, kiedy zolnierze dlugimi dragami zepchneli zawieszony na linach sarkofag na woz i zlozyli dzwig. - Mysle, ze Zwiadowcy juz nie wytrzymaja dluzej tych nudnosci. Touchstone wzdrygnal sie. Byl blady jak wszyscy i mial czerwone obwodki wokol oczu; kapalo mu z nosa i szczekal zebami. -Nie jestem pewien, czy ja tez wytrzymam. Mimo to, gdy zwinieto juz ostatnia line i zolnierze oddalili sie w pospiechu, Touchstone wdrapal sie na siedzenie woznicy i wzial lejce. Sabriel wygramolila sie i usiadla obok, tlumiac uczucie, ze zoladek podchodzi jej do gardla. Nie patrzyla za siebie, na sarkofag. Touchstone zacmokal na konia i szarpnal lejce. Klacz zastrzygla uszami i pociagnela ciezar, stapajac niezbyt szybko do przodu. -Czy to jest najszybciej, jak... - zaniepokoila sie Sabriel. Mieli pokonac mile i slonce swiecilo juz krwawo. Jego czerwona tarcza balansowala na horyzoncie. -Mamy ciezki ladunek - odpowiedzial wolno Touchstone, oddychajac predko miedzy kazdym slowem, jakby mowil z trudem. - Dotrzemy na miejsce, zanim zapadnie mrok. Sarkofag za ich plecami wydawal sie buczec i chichotac. Zadne z nich nie wspomnialo, ze Kerrigor moze nadejsc spowity w mgle, wyprzedzajac noc. Sabriel zlapala sie na tym, ze spoglada za siebie co pare sekund, na droge. Widziala tez wtedy katem oka zlowrogo zmieniajaca sie powierzchnie sarkofagu, ale nie mogla nic na to poradzic. Cienie wydluzaly sie i za kazdym razem, gdy mignela jej przed oczami jakas jasna kora drzewa lub pobielany kamien milowy, sciskal ja w dolku strach. Czy to juz mgla snuje sie po drodze? Wyverley College zdawal sie odleglejszy niz mila. Slonce zdazylo juz zmalec do trzech czwartych swej tarczy, gdy zobaczyli, jak ciag ciezarowek zjezdza z szosy, skrecajac na ceglany podjazd. Dochodzil on do podwojnej bramy z kutego zelaza, wiodacej do Wyverley College. Dom, przez chwile pomyslala Sabriel. Ale to juz byla nieprawda. Przez wieksza czesc zycia byl to jej dom, ale to nalezalo do przeszlosci. Byl domem jej dziecinstwa, kiedy byla tylko Sabriel. Teraz byla rowniez Abhorsenem. Jej dom znajdowal sie w Starym Krolestwie, tam, gdzie byly obowiazki. Ale one, podobnie jak i ona, rowniez przemieszczaly sie w przestrzeni. W dwoch zabytkowych latarniach po obu stronach bramy plonelo jaskrawo elektryczne swiatlo, lecz kiedy przejechal przez nia woz wraz z osobliwym ladunkiem, zagasly i tlily sie teraz jak dwie iskierki. Jedno skrzydlo bramy wyskoczylo z zawiasow i Sabriel zdala sobie sprawe, ze zolnierze musieli je wylamac. Zamkniecie bramy jeszcze przed zapadnieciem calkowitych ciemnosci nie bylo czyms zwyczajnym. Musiano je zamknac na dzwiek dzwonow, uprzytomnila sobie Sabriel, a to sprawilo, ze zwrocila baczna uwage na cos innego... -Dzwon we wsi przestal dzwonic! - zawolala, gdy woz minal kilka zaparkowanych ciezarowek, skrecil i zatrzymal sie w poblizu wielkich drzwi do glownego budynku. Touchstone zatrzymal woz i nasluchiwal, nastawiwszy ucha w strone ciemniejacego nieba. I faktycznie, nie bylo juz slychac dzwonu ze wsi Wyverley. -To mila stad - powiedzial z wahaniem. - Moze jestesmy za daleko, a wiatr... -Nie - odparla Sabriel. Czula na twarzy wieczorny chlod powietrza. Nie wial zaden wiatr. - Tu zawsze bylo go slychac. Kerrigor dotarl do wsi. Musimy wniesc sarkofag do srodka, predko! Zeskoczyla z wozu i podbiegla do Horyse'a, ktory stal na schodach na zewnatrz uchylonych drzwi, rozmawiajac z jakas niewyrazna postacia w srodku. Kiedy Sabriel zblizyla sie, przemykajac ostroznie przez grupki czekajacych zolnierzy, rozpoznala glos. Byla to pani Umbrade, dyrektorka szkoly. -Jak smiecie tak wtargnac na nasz teren! - grzmiala pompatycznie. - Jestem bardzo bliska przyjaciolka generala Farnsleya, ja wam jeszcze pokaze. Sabriel! Widok Sabriel w tak dziwnym stroju i okolicznosciach na moment calkowicie oszolomil pania Umbrade. Gdy poruszala bezglosnie ustami jak ryba, Horyse skorzystal z chwili ciszy i skinal na swych ludzi. Zanim pani Umbrade zdazyla zaprotestowac, jednym pchnieciem otworzyli drzwi na osciez i do srodka wdarla sie fala uzbrojonych zolnierzy, ogarniajac jej przerazona postac niczym potop obmywajacy wyspe. -Pani Umbrade! - krzyknela Sabriel. - Musze natychmiast rozmawiac z pania Greenwood i dziewczetami ze starszych klas magii. Bedzie lepiej, jak poleci pani reszcie uczennic i nauczycielom, by wszyscy udali sie na najwyzsze pietra Wiezy Polnocnej. Pani Umbrade stala, lapiac powietrze jak ryba, az w koncu pojawil sie przed nia gorujacy wzrostem Horyse i rzucil: -Rusz sie, kobieto! Znikla, zanim zamknal usta. Sabriel obejrzala sie, by sprawdzic, czy Touchstone zajmuje sie przeniesieniem sarkofagu, po czym poszla za dyrektorka. Hol wejsciowy byl juz zatarasowany stojacymi w rzedzie zolnierzami, ktorzy ustawili sie, jakby mieli tanczyc zbiorowy taniec. Podawali sobie skrzynki z zaparkowanych przed gmachem ciezarowek, ukladajac je jedna na drugiej pod scianami. Pudelka i skrzynki w kolorze khaki, oznakowane "Kule 303" lub "Granaty B2E2 BF", pietrzyly sie pod zdjeciami zwycieskich druzyn hokejowych lub tablicami, na ktorych wypisano zloconymi literami nazwiska osob wybijajacych sie w nauce i zasluzonych dla szkoly. Zolnierze otworzyli rowniez drzwi do Wielkiej Auli i uwijali sie tam w pospiechu, zamykajac okiennice, i ukladali lawki jedna na drugiej, opierajac je o okna tak, by stanowily zabezpieczenie przed otwarciem. Pani Umbrade biegala na drugim koncu holu, krzatajac sie przy grupce wyraznie zdenerwowanych nauczycieli. Za nimi staly w zwartym szeregu starsze uczennice, do ktorych obowiazkow nalezala opieka nad mlodszymi, i patrzyly w dol z glownych schodow. Jeszcze za nimi staly wyzej na stopniach male halasliwe gromadki dziewczat z piatej i szostej klasy. Sabriel nie miala watpliwosci, ze na korytarzach za ich plecami stoi reszta szkoly i wszyscy czekaja niecierpliwie, by ktos im wyjasnil, po co to cale zamieszanie. W chwili, w ktorej pani Umbrade doszla do grona pedagogow, zgasly swiatla. Przez moment zapadla calkowita, pelna przerazenia cisza, ale zaraz rozlegl sie dwukrotnie glosniejszy gwar. Dziewczeta piszczaly ze strachu, zolnierze pokrzykiwali, ludzie z hukiem i trzaskiem obijali sie o siebie i sprzety. Sabriel stala na swym miejscu i przywolala znaki Kodeksu, dajace swiatlo. Przybyly z latwoscia, splywajac na koniuszki palcow jak chlodna woda z prysznica. Pozwolila, by zawisly tam na chwile, po czym cisnela nimi w sufit, a krople blasku urosly do rozmiarow talerzy i rzucaly pewne, zolte swiatlo na cala Aule. Ktos jeszcze rzucal podobne swiatla w poblizu pani Umbrade i Sabriel rozpoznala dzielo Magistrix Greenwood. Usmiechnela sie na to odkrycie, co sprowadzilo sie do nieznacznego uniesienia jednego kacika ust. Wiedziala, ze swiatla zgasly, bo Kerrigor minal podstacje elektryczna, ktora znajdowala sie w polowie drogi miedzy szkola a wsia. Co bylo do przewidzenia, pani Umbrade nie mowila nauczycielom niczego przydatnego - caly czas rozprawiala tylko o chamstwie i jakims generale. Sabriel zobaczyla, ze Magistrix stoi za wysoka pochylona postacia nauczycielki przedmiotow scislych w starszych klasach, i pomachala do niej. -...I nigdy nie przezylam takiego wstrzasu, jak na widok jednej z waszych - mowila wlasnie pani Umbrade, kiedy Sabriel podeszla do niej i delikatnie zlozyla na jej karku znaki milczenia i znieruchomienia. -Przepraszam, ze przerywam - rzekla, stanawszy obok chwilowo zastyglej w bezruchu dyrektorki - ale to sytuacja wyjatkowa. Jak widzicie, armia przejmuje tymczasowo kontrole. Pomagam pulkownikowi Horyse'owi, ktory tu dowodzi. Potrzebujemy dziewczat z dwoch ostatnich klas, ktore maja zajecia z magii. Prosze, niech zejda na dol do Wielkiej Auli razem z pania, Magistrix Greenwood. Pozostali, a wiec uczennice, grono pedagogiczne, ogrodnicy, wszyscy musza pojsc na najwyzsze pietra Wiezy Polnocnej i zabarykadowac sie tam az do jutrzejszego switu. -Ale dlaczego? - domagala sie odpowiedzi pani Pearch, nauczycielka matematyki. - O co w tym chodzi? -Ze Starego Krolestwa przedostala sie pewna istota - odparla zwiezle Sabriel, patrzac, jak ich twarze zmieniaja sie na dzwiek jej slow. - Wkrotce zaatakuja nas Zmarli. -Czyli moim uczennicom bedzie grozic niebezpieczenstwo? - odezwala sie Magistrix Greenwood, przepychajac sie do przodu miedzy dwiema przestraszonymi nauczycielkami od angielskiego. Spojrzala Sabriel w twarz i dodala jakby w uznaniu: - Abhorsenie. -Wszystkim bedzie grozic niebezpieczenstwo - rzekla ponuro Sabriel. - Lecz bez pomocy tutejszych Magow Kodeksu nie mamy zadnych szans... -A wiec - odparla pani Greenwood zdecydowanie - lepiej podzielmy sie od razu. Ja pojde i przyprowadze Sulyn i Ellimere. Chyba tylko one sa Magami Kodeksu sposrod starszych uczennic i we dwojke dopilnuja pozostalych. Pani Pearch, pani niech sie lepiej zajmie ewakuacja na Wieze Polnocna, bo, jak sadze, pani Umbrade bedzie... hm... za bardzo zamyslona. Pani Swann, prosze zwolac wszystkie pokojowki i kucharke - niech przyniosa wode, jedzenie i swiece. Panie Arkler, czy bylby pan tak mily i przyniosl miecze z sali gimnastycznej... Widzac, ze wszystko przebiega sprawnie, Sabriel westchnela i szybko wrocila na zewnatrz, mijajac zolnierzy, ktorzy rozwieszali na korytarzu lampki oliwne. Mimo to na zewnatrz bylo jasniej, bo niebo w promieniach zachodzacego slonca nabralo barw czerwonopomaranczowych. Touchstone i Zwiadowcy zniesli obwiazany lina sarkofag. Wydawal sie teraz jarzyc wewnetrznym odrazajacym blaskiem, a po powierzchni przesuwaly sie migotliwe znaki Wolnej Magii, jak plywajace po wodzie smieci lub zakrzeple gruzelki krwi. Z wyjatkiem Zwiadowcow, ktorzy ciagneli za liny, nikt nie odwazyl sie do niego zblizyc. Zolnierze byli wszedzie, rozwijajac zwoje drutu kolczastego, napelniajac worki z piaskiem z ogrodow rozanych, przygotowujac na drugim pietrze pozycje strzelnicze i umocowujac rakiety swietlne. Mimo to w calym tym zgielku wokol polyskliwego sarkofagu Rogira roztaczal sie pusty okrag. Sabriel podeszla do Touchstone'a, czujac, jak w jej nogach narasta opor, a cialo wzdraga sie na mysl o zblizeniu do krwawej poswiaty sarkofagu. Wydawalo sie, ze teraz, gdy slonce juz zniklo, promieniuja od niego jeszcze silniejsze fale wywolujace mdlosci. W polmroku wygladal na wiekszy, potezniejszy, a jego moc magiczna zdawala sie silniejsza i bardziej zlosliwa. -Ciagnac! - zawolal Touchstone, dzwigajac razem z zolnierzami opasany linami sarkofag. - Ciagnac! Sarkofag sunal powoli po starym bruku, przemieszczajac sie cal po calu w strone schodow wejsciowych, gdzie inni zolnierze spiesznie zbijali drewniana rampe i mocowali ja na stopniach. Sabriel postanowila powierzyc reszte tego zadania Touchstone'owi i zeszla dalej po podjezdzie, skad mogla wyjrzec zza zelaznych bram. Stala tam, wypatrujac, czy czegos nie widac i przesuwajac nerwowo dlonia po raczkach dzwonkow. Teraz tylko szesciu - a wszystkie zapewne i tak nie dzialaja na potworna moc Kerrigora. I jeszcze ten nie znany jej miecz, obcy przy dotknieciu, chocby nawet rzeczywiscie wykul go Budowniczy Muru. To przypomnialo jej o Moggecie. Kto wie, gdzie byl, to dziwaczne polaczenie wybuchowego towarzysza Abhorsenow i plonacego ogniem tworu Wolnej Magii, ktory poprzysiagl im smierc. Teraz odszedl, wygnany zalobnym zewem Astaraela... Wyjezdzalam stad, prawie nic nie wiedzac o Starym Krolestwie, i wracam, wiedzac niewiele wiecej, pomyslala Sabriel. Jestem najwieksza ignorantka sposrod zyjacych na przestrzeni stuleci Abhorsenow i byc moze jedna z najbolesniej doswiadczonych... Z zadumy wyrwal ja huk wystrzalow i swist mknacej w niebo rakiety, ktorej zolty slad zszedl w dol az do szosy. Rozbrzmialo wiecej wystrzalow. Rakieta zablysla jak spadochron, po czym powoli zeslizgnela sie w dol. W ostrym swietle magnezji Sabriel zobaczyla, ze po drodze snuje sie gesta, wilgotna mgla, ktora rozposciera sie szeroko w ciemnosci, na ile tylko zdolala siegnac wzrokiem. rozdzial dwudziesty osmy Sabriel zmusila sie, zeby wrocic do glownych drzwi zwyklym krokiem, a nie biegnac z krzykiem. Widzialo ja wielu zolnierzy - nadal rozmieszczali latarnie w rzedach, ktore rzucaly promienie ze schodow, a kilku z nich trzymalo zwoj drutu, czekajac, by go wyrzucic. Gdy ich mijala, spojrzeli z niepokojem. Sarkofag wlasnie zeslizgiwal sie z rampy na podloge korytarza i Sabriel mogla z latwoscia przecisnac sie obok, lecz czekala na zewnatrz, wypatrujac czegos nowego. Po chwili zdala sobie sprawe, ze kolo niej stoi Horyse. Jego twarz na wpol oswietlaly latarnie, polowa zas pozostawala w cieniu. -Mgla... mgla dotarla juz prawie do bram - rzekla za szybko, by utrzymac spokoj. -Wiem - odparl Horyse pewnym glosem. - Te wystrzaly to zolnierze na czatach. Szesciu ludzi i kapral. Sabriel skinela glowa. Czula ich smierc, jak lekkie uderzenia w brzuch. Chociaz starala sie zahartowac na tyle, by tego nie zauwazac, by celowo stepic zmysly. Tego wieczoru bedzie jeszcze wiecej smierci. Nagle poczula cos, co nie bylo smiercia, lecz czyms juz martwym. Wyprezyla sie jak strzala i zawolala: -Pulkowniku! Slonce naprawde juz zaszlo. - I cos idzie, idzie przed mgla! Mowiac to, wyciagnela miecz, a sekunde pozniej blysnelo ostrze miecza pulkownika. Zolnierze zajmujacy sie drutami rozgladneli sie, przerazeni, po czym rzucili sie na schody i korytarz. Po obu stronach drzwi stalo po dwoch wojskowych, ktorzy odwodzili kurki ciezkich, spoczywajacych na trojnogach karabinow maszynowych i polozyli miecze w poprzek swiezo zbudowanych umocnien z workow z piaskiem. -Drugie pietro, gotowi! - krzyknal Horyse i Sabriel uslyszala, jak nad jej glowa szczekaja rygle piecdziesieciu karabinow. Kacikiem oka dostrzegla, ze dwoch Zwiadowcow cofa sie na zewnatrz, zajmujac pozycje za jej plecami. Mieli przygotowane luki i osadzone na cieciwie strzaly. Wiedziala, ze gdyby do czegos doszlo, sa gotowi wciagnac ja do srodka... W pelnej oczekiwania ciszy rozbrzmiewaly tylko zwyczajne odglosy nocy. Gdy niebo sie sciemnilo, w wielkich drzewach, rosnacych przy murach szkoly, wzmagal sie coraz wiekszy wiatr. Zaczely grac swierszcze. Wowczas Sabriel uslyszala zgrzyt stawow Zmarlych, stapanie ich stop, ktorych kosci grzechotaly, obijajac sie o martwicze cialo. -Pomocnicy - rzekla zdenerwowana. - Setki Pomocnikow. Kiedy to mowila, zwarta sciana z cial Zmarlych uderzyla w zelazne bramy, wylamujac je z trzaskiem w ulamku sekundy. Z trudem przypominajace ludzi postacie byly wszedzie i nacieraly na nich, a martwe usta zachlystywaly sie powietrzem i syczaly upiorna parodie wojennego okrzyku. -Ognia! Chwile po tej komendzie Sabriel zaczela sie okropnie bac, ze bron nie zadziala. Rozlegl sie jednak trzask i zaterkotaly karabiny maszynowe, a czerwone pociski smugowe zataczaly kregi w powietrzu, odbijajac sie rykoszetem od bruku i rysujac oszalale wzory straszliwej przemocy. Pociski rozdzieraly ciala Zmarlych, rozszczepialy kosci, powalaly ich na ziemie - ale oni ciagle szli naprzod, az w koncu zostali doslownie rozerwani na strzepy, zawisle na drutach. Ostrzal nieco oslabl, lecz zanim zupelnie ustal, naplynela kolejna fala Zmarlych, ktorzy potykali sie, pelzali, biegli przez brame, a potem przeslizgiwali sie i przewalali przez mur. Cale ich setki, byli zas tak ciasno stloczeni, ze przerwali druty i szli dalej przed siebie, az ostatni z nich padli, skoszeni karabinami, u samego podnoza schodow. Niektorzy, wykorzystujac jakas sladowa czastke ocalalej w nich ludzkiej inteligencji, wycofali sie, lecz wtedy wpadli w pulapke poteznych plomieni, ktore buchnely, gdy z drugiego pietra zrzucono granaty z bialym fosforem. -Sabriel, wejdz do srodka! - rozkazal Horyse, gdy ostatni Pomocnicy rzucali sie w drgawkach i pelzali, zataczajac oblakancze kola. W koncu trafily ich z loskotem kolejne pociski i ostatecznie unieruchomily. -Tak jest - odparla Sabriel, spogladajac na zaslana cialami ziemie, migotliwe plomyki latarn i bryly fosforu, ktore plonely niczym swiece w jakiejs upiornej kostnicy. Jej nozdrza wypelnila won bezdymnego prochu, przenikajac wlosy i ubranie. Po obu stronach jarzyly sie zlowrogo lufy karabinow maszynowych. Pomocnicy i tak juz byli martwi, ale widok tej masowej zaglady przyprawil Sabriel o wieksze mdlosci niz Wolna Magia. Weszla do budynku, chowajac miecz. Dopiero wtedy przypomniala sobie o dzwonkach. Niewykluczone, ze mogla za ich pomoca poskromic ten nieprzebrany tlum Zmarlych, odsylajac ich w pokojowy sposob do Smierci, bez... - ale bylo za pozno. A co by sie stalo, gdyby zostala pokonana? Wiedziala, ze teraz zjawia sie Cienie Pomocnikow, ich zas nie da sie zatrzymac przy uzyciu sily fizycznej lub dzwonkow, chyba ze przybyliby w niewielkiej ilosci, a to bylo rownie prawdopodobne, jak wczesniejsze nadejscie switu... W korytarzu przebywalo wiecej zolnierzy, ci jednak byli zakuci w zbroje i nosili helmy. Mieli duze tarcze, ozdobione srebrem wlocznie i najprostsze znaki Kodeksu wyrysowane kreda i slina. Palili i pili herbate z jednej z lepszych porcelanowych szkolnych zastaw. Sabriel uzmyslowila sobie, ze mieli walczyc, w razie gdyby zawiodla bron palna. W powietrzu czulo sie pewna nerwowosc, trzymana jednak na wodzy - nie byla to brawura - raczej dziwna mieszanina fachowosci i cynizmu. Cokolwiek to bylo, sprawialo, ze Sabriel zaczela sie od niechcenia przechadzac miedzy nimi, jakby sie wcale nie spieszyla. -Dobry wieczor, panienko. -Fajnie slyszec karabiny, nie? Prawie nigdy nie chca dzialac na polnocy! -Jak tak dalej pojdzie, to nie beda nas potrzebowac. -Calkiem inaczej, niz w Strefie Granicznej, prawda, prosze pani? -Powodzenia z tym gosciem w metalowej cygarnicy, panienko. -Zycze wam wszystkim powodzenia - odparla Sabriel, usilujac sie usmiechnac w odpowiedzi na ich szerokie usmiechy. Wtedy rozlegly sie znow strzaly i jej twarz sie zmienila, a usmiech zgasl - lecz oni juz nie zwracali na nia uwagi, skupiajac sie na tym, co dzialo sie na zewnatrz. Nie sa az tak odprezeni, jak udaja, pomyslala Sabriel, przedostajac sie ostroznie przez boczne drzwi, prowadzace z korytarza do Wielkiej Auli. Tu panowala atmosfera o wiele wiekszego strachu. Sarkofag stal daleko, na drugim koncu sali, spoczywajac w poprzek mownicy. Wszyscy stloczyli sie jak tylko mogli najdalej w przeciwleglej czesci Auli. Zwiadowcy byli po jednej stronie, tez pijac herbate. Na srodku sali Magistrix Greenwood rozmawiala z Touchstone'em, a trzydziesci dziewczat - czy tak naprawde mlodych kobiet - ustawilo sie pod sciana naprzeciw zolnierzy. Sprawialo to wrazenie jakiejs osobliwej parodii balu szkolnego. Przebywajac za grubymi kamiennymi murami i zatrzasnietymi okiennicami Wielkiej Auli mozna bylo wziac ostrzal za wyjatkowo gwaltowny opad gradu, a granaty za huk grzmotow, ale nie wowczas, gdy znalo sie prawde. Sabriel wyszla na srodek Auli i krzyknela: -Magowie Kodeksu! Prosze do mnie. I podeszli, mlode kobiety szybciej niz zolnierze, ktorzy okazywali juz znuzenie calodzienna praca i bliskoscia sarkofagu. Sabriel spojrzala na uczennice, ich rozjasnione, szczere twarze, ktore powlekal lek, tlumiac nieco podniecenie wywolane czyms nieznanym. W tlumie znajdowaly sie dwie z jej najlepszych szkolnych kolezanek, Sulyn i Ellimere, lecz teraz czula, ze dzieli je wielki dystans. Pomyslala, ze musi byc to po niej widac, gdyz spostrzegla w ich oczach szacunek i rodzaj zachwytu. Nawet znaki Kodeksu na ich czolach wygladaly, jakby zostaly subtelnie skopiowane za pomoca kosmetykow, choc wiedziala, ze sa prawdziwe. To niesprawiedliwe, ze musze je w to wciagnac... Sabriel otworzyla usta i jakby na umowiony sygnal w tym samym momencie umilkly strzaly. W ciszy rozlegl sie nerwowy chichot jednej z dziewczyn. Sabriel za to poczula wiele smierci naraz, a jej kregoslupa dotknal lodowatymi palcami znajomy dojmujacy strach. Nadciagal Kerrigor. To jego moc uciszyla karabiny, nie zas slabnaca sila ataku. Slyszala, jak z zewnatrz dochodza niewyrazne krzyki... niektore nawet przerazliwe... Teraz beda walczyc dawna bronia. -Predko - powiedziala, podchodzac jednoczesnie do sarkofagu. - Musimy utworzyc naokolo pierscien, splatajac dlonie. Pani Magistrix, bardzo prosze ustawic wszystkich, poruczniku, prosze rozmiescic zolnierzy pomiedzy dziewczetami... Przy kazdej innej okazji rozleglyby sie rubaszne zarciki i chichoty. Teraz jednak, gdy niedaleko gmachu byli Zmarli, a posrodku nich tkwil sarkofag, potraktowano to po prostu jak polecenie. Mezczyzni staneli szybko na swoich miejscach, a mlode kobiety zdecydowanie ujely ich dlonie. W pare sekund sarkofag opasal pierscien Magow Kodeksu. Zlaczona ze wszystkimi dotykiem Sabriel nie musiala juz nic mowic. Czula wszystkich, ktorzy stali w kregu. Po prawej znane i potezne cieplo Touchstone'a, po lewej Magistrix Greenwood, nie tak silna, lecz doswiadczona - i tak dalej w kolo. Sabriel powoli tworzyla w umysle znaki Kodeksu na otwieranie i pozwolila, by zdominowaly jej mysli. Znaki rosly, a przez pierscien przeplywala moc, ktora zwiekszala sie dopoty, dopoki nie wystrzelila na zewnatrz niczym zwezajacy sie wir. Sarkofag oblal strumien zlotawego, obracajacego sie zgodnie z ruchem wskazowek zegara swiatla. Sabriel starala sie, by moc Magii Kodeksu wplywala do srodka kregu, czerpiac cala energie, ktora mogli dostarczyc Magowie Kodeksu. Zolnierze i uczennice chwiali sie, niektorzy opadli na kolana, lecz nie rozlaczali dloni, przez co pierscien pozostawal zamkniety. Z wolna sam sarkofag zaczal sie obracac na podescie, wydajac okropny, piskliwy dzwiek, jak ogromne nie naoliwione zawiasy. Spod jego wieka buchnela para wodna, lecz zaraz rozpedzilo ja zlotawe swiatlo. Piszczac przerazliwie, sarkofag zaczal wirowac coraz szybciej, az braz, biala para i zolte swiatlo zlaly sie w jedno. Wtedy nagle zatrzymal sie przy akompaniamencie jeszcze bardziej przenikliwego pisku i wieko odfrunelo, mknac ponad glowami Magow Kodeksu. Wbilo sie z trzaskiem w odlegle o dobre trzydziesci krokow drzwi. Takze Magowie Kodeksu nie wytrzymali, jakby powaleni wlasnym powodzeniem, i krag sie zalamal. Tylko polowa stojacych w nim ludzi dalej stala na nogach. Chwiejac sie, Sabriel zatoczyla sie w strone sarkofagu i zajrzala do srodka. Jej dlonie dalej sciskali kurczowo Touchstone i Magistrix. -Cos podobnego! - rzekla pani Greenwood, przenoszac przerazony wzrok na Touchstone'a. - Alez on wyglada zupelnie jak pan! Zanim Touchstone zdazyl jej odpowiedziec, z korytarza dobiegl szczek stali i glosniejsze krzyki. Stojacy Zwiadowcy wyciagneli miecze i ruszyli do drzwi, lecz zanim do nich dotarli, do srodka wlala sie fala innych zolnierzy, zakrwawionych i przestraszonych, ktorzy rozbiegli sie po katach albo rzucili sie na ziemie i szlochali lub smiali sie, czesc zas trzesla sie w milczeniu. Za tym tumultem zjawili sie niektorzy z ciezko uzbrojonych zolnierzy z korytarza. Ci zachowali jeszcze pewne pozory, ze panuja nad sytuacja. Zamiast isc do sali, rzucili sie za siebie na drzwi i predko zamkneli je na zasuwe. -On jest w glownych drzwiach! - krzyknal jeden z nich do Sabriel. Mial zbielala z trwogi twarz. Nie ulegalo watpliwosci, kim jest "on". -Predko, obrzadki pogrzebowe! - rzucila Sabriel. Wyszarpnela dlonie z uchwytu innych i wyciagnela je nad cialem, tworzac w myslach znaki przywolujace ogien, oczyszczenie i spokoj. Nie przygladala sie zbyt dokladnie cialu. Rogir naprawde wygladal niemal tak jak spiacy, bezbronny Touchstone. Byla zmeczona, a ciala wciaz strzegly obwarowania Wolnej Magii, lecz wkrotce w powietrzu zawisl w oczekiwaniu pierwszy znak. Touchstone przeniosl dlon na jej ramie, wlewajac w nia sile. Reszta stojacych w pierscieniu Magow przyczolgala sie, znowu zlaczyla dlonie i nagle Sabriel poczula drgniecie ulgi. Uda im sie - zniszcza ludzkie cialo Kerrigora, a wraz z nim wiekszosc jego potegi... Wtedy wybuchla cala polnocna sciana, wyrzucajac kaskady cegiel i czerwony pyl, ktore, oslepiajac i powodujac krztuszenie sie, powalily wszystkich na ziemie. Sabriel lezala na podlodze i kaszlala. Opierala sie oslabiona rekami o ziemie i suwala bezladnie kolanami, probujac wstac. W oczach miala pyl i zwir, wszystkie latarnie zgasly. Szukala wokol dlonmi po omacku, lecz natrafila jedynie na wciaz parzacy braz sarkofagu. -Trzeba zaplacic cene krwi - powiedzial skrzeczacy, nieludzki glos. Znajomy, mimo ze nie byl to czysty i niszczacy ton glosu Kerrigora... lecz potworny sposob mowienia, jaki poznala owej nocy w Poswieconej Pieczarze, gdy splonelo Papierowe Skrzydlo. Mrugajac z wscieklosci oczami, Sabriel odczolgala sie od zrodla glosu, okrazajac sarkofag. Istota nie odezwala sie od razu, lecz Sabriel slyszala, jak sie zbliza. Gdy przechodzila, trzeszczalo i huczalo powietrze. -Musze dostarczyc swoj ostatni ciezar - rzekla istota. - Wtedy dopelni sie umowa i moge sie zabrac do dziela zemsty. Sabriel znowu mrugnela i po twarzy splynely jej lzy. Powoli wracal jej wzrok, obraz utkany byl z lez i pierwszych promieni ksiezyca, ktore wlewaly sie przez strzaskana sciane, rozmazany przez czerwony pyl z roztartych cegiel. Krzyczaly w niej wszystkie zmysly. Wolna Magia, Zmarli, wszedzie niebezpieczenstwo... W odleglosci niewiele wiekszej niz piec jardow plonela istota, ktora niegdys byla Moggetem. Stala sie bardziej krepa niz poprzednio, lecz rownie nieksztaltna. Jej brylowate, osadzone na wirujacym skreconym slupie energii cialo powoli sunelo w strone Sabriel. Jakis zolnierz, ktory czail sie za istota, wyskoczyl znienacka, i wbil jej gleboko miecz w plecy. Prawie go nie zauwazyla, za to zolnierz straszliwie krzyknal i wybuchl bialym plomieniem. W ciagu sekundy jego cialo zupelnie strawil ogien, a miecz zamienil sie w stopiona brylke metalu, przypalajac grube debowe klepki podlogi. -Przynosze ci miecz Abhorsena - rzeklo stworzenie, kladac ostroznie na ziemi jakis dlugi, ledwo widoczny przedmiot, ktory zanim pograzyl sie w pyle, blysnal jeszcze srebrem. Daje ci tez dzwonek zwany Astaraelem. - Podejdz blizej, Abhorsenie. Tyle czasu minelo, odkad zaczelismy. Istota zasmiala sie, co zabrzmialo jak trzask zapalanej zapalki, i zaczela przemieszczac sie wokol sarkofagu. Sabriel poluznila pierscien, ktory miala na palcu i zaczela chylkiem wycofywac sie, pilnujac, aby dzielil ich sarkofag. W glowie miala kompletny metlik. Kerrigor byl juz bardzo blisko, lecz moze jeszcze zdazylaby przywrocic istocie dawna postac Moggeta i dokonczyc ostatnie obrzadki... -Zatrzymaj sie! Te slowa wydaly sie ohydnym liznieciem gadziego jezyka po twarzy, lecz brzmiala w nich moc. Sabriel znieruchomiala wbrew swym zamiarom, plonaca istota rowniez. Dziewczyna sprobowala spojrzec w bok, przyslaniajac powiekami oczy przed razacym swiatlem. Chciala pojac, co dzieje sie na drugim koncu sali, choc nie musiala nawet patrzec. Byl to Kerrigor. Wokol niego, niczym wylaniajace sie z morza ciemnosci wyspy bladych cial, lezeli martwi zolnierze, ktorzy wczesniej zabarykadowali drzwi. Nie mial teraz konkretnego ksztaltu, lecz w podobnej do plamy atramentu postaci dalo sie rozroznic na wpol ludzkie rysy. Oczy z bialego ognia i ziejaca otchlan ust, w ktorych tkwil szereg migotliwych wegielkow o barwie ciemnej czerwieni, jak zaschnieta krew. -Abhorsen nalezy do mnie - rozlegl sie chrapliwy niski glos Kerrigora, sprawiajacy wrazenie czegos plynnego, jak gdyby slowa wyplywaly z niego z bulgotem, podobne do lawy zmieszanej z plwocina. - Zostaw ja mnie. Istota, ktora byla kiedys Moggetem, wydala z siebie trzaski i znowu poruszyla sie, a w slad za nia jak malenkie gwiazdki posypaly sie biale iskierki. -Za dlugo czekalem, by teraz pozwolic, zeby ktos inny odebral mi zemste - zasyczala, konczac w najwyzszej tonacji wyciem, ktore nadal mialo w sobie cos z przerazliwego miauczenia kota. Wtedy istota rzucila sie na Kerrigora, wpadajac w mrok jego ciala jak lsniaca kometa i niczym tluczek do miesa rozbijajac widmowa substancje, z ktorej byl zbudowany. Przez chwile nikt nawet nie drgnal, gdyz wszystkimi wstrzasnela gwaltownosc tego ataku. Wowczas postac Kerrigora powoli stezala, znowu stajac sie jednolita, a wokol jasniejacego napastnika owinely sie dlugie wypustki nieublaganego mroku, dlawiac go i wchlaniajac w siebie z nieprzejednana zarlocznoscia osmiornicy, ktora dusi zolwia o jaskrawej skorupie. Sabriel rozejrzala sie w rozpaczy, szukajac Touchstone'a i Magistrix Greenwood. W oswietlonym blaskiem ksiezyca powietrzu widac bylo opadajacy pyl z cegiel jak smiercionosny, rdzawy gaz. Lezace wokol ciala zdawaly sie ofiarami jego dlawiacej trucizny. W rzeczywistosci jednak uderzyly ich cegly lub odlamki drewna ze strzaskanych lawek. Sabriel zobaczyla najpierw Magistrix, ktora skulona na boku lezala niedaleko niej. Kazdy moglby pomyslec, iz tylko stracila przytomnosc, lecz Sabriel wiedziala, ze nie zyje. Dosiegnal ja dlugi szpiczasty odlamek pogruchotanej lawki, a twarde jak zelazo drewno przeszylo ja na wylot. Sabriel wiedziala, ze Touchstone zyje - i rzeczywiscie tak bylo. Opieral sie o stos zniszczonych kamieni z obmurowania, a w jego oczach odbijalo sie swiatlo ksiezyca. Sabriel podeszla do niego, wybierajac droge miedzy cialami i rumowiskiem, miedzy plamami swiezo rozlanej krwi i cicho lezacymi rannymi, ktorzy stracili juz nadzieje. -Mam zlamana noge - powiedzial Touchstone, a grymas ust wskazywal na to, ze cierpi. Odchylil glowe w strone ziejacego w scianie otworu: - Biegnij, Sabriel. Poki on jest zajety. Biegnij na poludnie. Zyj zwyczajnym zyciem... -Nie moge - odparla cicho Sabriel. - Jestem Abhorsenem. Poza tym, jak mozesz ze mna pobiec, skoro zlamales noge? -Sabriel... Lecz Sabriel juz sie odwrocila. Podniosla Astaraela wprawnymi dlonmi, tak by nie zabrzmial jego dzwiek. Nie musiala jednak zachowywac ostroznosci, gdyz dzwonek zamilkl, caly zasypany ceglanym pylem. Nie zadzwoni tak, jak nalezy, dopoki nie zostanie odczyszczony przy duzej dozie cierpliwosci, magii i nerwow ze stali. Sabriel wpatrywala sie w niego przez sekunde, po czym delikatnie odlozyla go na podloge. Miecz jej ojca lezal zaledwie pare krokow dalej. Podniosla go i obserwowala przeplywajace przez ostrze znaki Kodeksu. Tym razem nie ukladaly sie w normalny napis, lecz glosily: "Ujrzeli mnie Clayrowie, wykonal mnie Budowniczy Muru, zahartowal mnie Krol, wlada mna Abhorsen, aby zaden Zmarly nie poruszal sie w Zyciu, albowiem nie jest to jego droga". -Nie jest to jego droga - wyszeptala Sabriel. Stanela tak, by wszystko widziec: Aule i wijaca sie potezna mase ciemnosci, ktora byla Kerrigorem. rozdzial dwudziesty dziewiaty Wydawalo sie, ze Kerrigor juz sie rozprawil z tworem Wolnej Magii, ktory niegdys byl Moggetem. Teraz jego ogromny oblok ciemnosci na powrot stanowil calosc, a po bialym ogniu i oslepiajacym blasku nie pozostal zaden slad, ktory usilowalby sie wydostac z jego wnetrza. Kerrigor calkiem znieruchomial, co bylo zastanawiajace, wiec Sabriel przez moment miala nadzieje, ze odniosl jakas rane. Lecz nagle olsnila ja straszna prawda. Po prostu trawil, jak zarlok po posilku, ktory nieco przecenil swoje mozliwosci. Sabriel zadrzala na te mysl, a do ust naplynela jej zolc. Przeciez jej koniec nie bedzie o wiele lepszy. I ona, i Touchstone zostana wzieci zywcem, utrzymani przy zyciu, az w mroku podziemnego zbiornika z ich poderznietych gardel zostanie wypompowana krew... Potrzasnela glowa, odpedzajac od siebie ten obraz. Musi byc jakies wyjscie... Tak daleko od Starego Krolestwa Kerrigor musi byc slabszy... moze nawet bardziej oslabiony niz jej Magia Kodeksu. Miala watpliwosci, czy zdola nim zawladnac za pomoca pojedynczego dzwonka, lecz gdyby tak uzyc dwoch naraz? W Auli panowala ciemnosc, rozjasniona jedynie swiatlem ksiezyca, wpadajacym przez znajdujaca sie za jej plecami strzaskana sciane. I cisza. Nawet ranni dogorywali w milczeniu. Ich krzyki staly sie nieme, szeptali jedynie ostatnie zyczenia. Skrywali swa agonie, jakby krzyk mogl przyciagnac uwage kogos niebezpiecznego. Byly bowiem rzeczy znacznie gorsze od smierci w Auli... Nawet w mroku postac Kerrigora rysowala sie jeszcze ciemniej. Sabriel obserwowala go uwaznie, rozwiazujac lewa dlonia rzemyki od mieszkow z Saranethem i Kibethem. Wyczuwala w poblizu obecnosc Zmarlych, lecz zaden nie wszedl do Auli. Na zewnatrz ciagle jeszcze byli jacys ludzie, z ktorymi mozna bylo walczyc lub wyprawic sobie z nich uczte. To, co dzialo sie w Auli, bylo sprawa ich Pana. Rzemyki puscily. Kerrigor nie poruszyl sie. Przymknal plonace oczy i gorejace usta. Jednym szybkim ruchem Sabriel obnazyla miecz i wyciagnela dzwonki. Wtedy Kerrigor juz sie poruszyl. Jego ciemna zwalista postac ruszyla predko naprzod, pokonujac polowe dzielacej ich odleglosci. Stal sie rowniez wyzszy, rozciagajac sie w gore tak, ze siegnal niemal sklepionego sufitu. Jego oczy otworzyly sie, ukazujac pelnie szalejacej wscieklosci, i przemowil: -To zabawki, Abhorsenie. I do tego za pozno. O wiele za pozno. Nie jego slowa, lecz moc Wolnej Magii zmrozila nerwy Sabriel i chwycila miesnie, unieruchamiajac je. Zdesperowana usilowala zadzwonic dzwonkami, lecz jej nadgarstki ani drgnely... Kerrigor sunal bezszelestnie do przodu, ale tak powoli, ze stanowilo to dodatkowa udreke. W koncu znajdowal sie zaledwie na odleglosc ramienia, przypominajac gigantyczny posag, topornie wyciosany z nocy. Zional w strone Sabriel oddechem tak cuchnacym, jak tysiac rzezni. Ktos - jakas dziewczyna na podlodze, ktora kaszlac wydawala swe ostatnie tchnienie - dotknal pieszczotliwie kostki Sabriel. Dzieki dotykowi umierajacej mala iskierka zlocistej Magii Kodeksu powoli wsaczyla sie w zyly Sabriel, wedrujac w gore jej ciala, ogrzewajac stawy i uwalniajac miesnie. Dotarla w koncu do jej nadgarstkow i dloni - wtedy zadzwieczaly dzwonki. Nie byl to czysty, wlasciwy glos, gdyz pietrzaca sie obok bryla Kerrigora w jakis sposob pochlonela dzwiek i znieksztalcila go - lecz zadzialal. Kerrigor odsunal sie i zmniejszyl, az stal sie tylko troche wyzszy, nie tak jak przedtem, kiedy byl dwa razy wyzszy niz Sabriel. Nie poddawal sie jednak woli Sabriel. Saraneth nie zdolal nalozyc na niego wiezow, a Kibeth tylko zmusil do cofniecia sie. Sabriel ponownie zadzwonila, koncentrujac sie na trudnym kontrapunktowym polaczeniu ich dzwiekow. Natezala cala sile swej woli, by pobudzic drzemiaca w nich magie. Kerrigor zostanie przez nia zdominowany, bedzie szedl tam, gdzie ona zechce... I przez sekunde tak bylo. Nie do Smierci, gdyz na to braklo jej mocy, ale udal sie do swego pierwotnego ciala w uszkodzonym sarkofagu. Nawet kiedy melodia dzwonkow umilkla, Kerrigor zmienil sie. Plomienne oczy i usta zlaly sie ze soba jak stopiony wosk, a widmowa substancja, ktora tworzyla jego postac, zwinela sie w waski slup dymu, ktory buchnal w gore. Przez chwile unosil sie miedzy belkami stropu, po czym opadl z odrazajacym wrzaskiem wprost do otwartych ust ciala Rogira. Na ten krzyk pekly Saraneth i Kibeth, a srebrne skorupy spadly jak zniszczone gwiazdy, roztrzaskujac sie o ziemie. Mahoniowe raczki dzwonkow rozsypaly sie w proch i snuly jak dym miedzy palcami Sabriel. Wpatrywala sie przez sekunde w swe puste dlonie, czujac dalej chropawy odcisk raczek dzwonkow... i nagle, gdy zblizyla sie do sarkofagu, w jej dloni znalazla sie bez udzialu swiadomosci rekojesc miecza. Zanim jednak zdazyla zajrzec do srodka, Rogir wstal stamtad i popatrzyl na Sabriel - plonacymi oczami Kerrigora. -Co za dokuczliwa osobka - rzekl tylko troche bardziej ludzkim glosem. - Nie powinienem byl zapominac, jak nieznosnym bylas brzdacem. Sabriel rzucila sie na niego, a gdy zadala cios, przebijajac jego piers, tak ze ostrze wyszlo druga strona, z miecza posypaly sie iskry. Lecz Kerrigor tylko sie zasmial i siegnal po ostrze. Przytrzymal je obiema rekami, az zbielaly mu zacisniete na roziskrzonej stali kostki. Sabriel szarpnela za miecz, lecz nie mogla go wyciagnac. -Zaden miecz nie zrobi mi krzywdy - powiedzial Kerrigor z chichotem, przypominajacym rzezacy kaszel konajacego. - Nawet ten wykuty przez Budowniczych Muru. Zwlaszcza nie teraz, gdy w koncu przejalem ostatek ich mocy, ktora rzadzila przed Kodeksem i ktora stworzyla Mur. Mam ja teraz. Mam tez te polamana kukielke, mojego mlecznego brata, i mam ciebie, moj Abhorsenie. Moc i krew - krew, by niszczyc! Wyciagnal reke i wepchnal sobie miecz jeszcze glebiej w piers, az rekojesc utkwila tuz przy skorze. Sabriel probowala puscic miecz, lecz on byl szybszy i zlapal lodowata dlonia jej przedramie. Przyciagnal ja ku sobie, a ona nie mogla stawic mu oporu. -Czy wolisz spac, nieswiadoma, az Wielkie Kamienie beda gotowe na twa krew? - szepnal Kerrigor, a jego oddech cuchnal padlina. - Czy pojdziesz tam przytomna, zdajac sobie sprawe z kazdego kroku? Sabriel wpatrzyla sie w niego i po raz pierwszy ich oczy sie spotkaly. W oczach Kerrigora huczal piekielny ogien, ale czyzby dostrzegala w nich watla iskierke olsniewajacej bieli? Rozprostowala zwinieta w piesc lewa dlon i poczula, ze z jej palca zsuwa sie srebrny pierscien. Czy rosnie? -Co wybierasz, Abhorsenie? - ciagnal Kerrigor. Z jego warg zluszczal sie naskorek i pekaly mu kaciki ust, nawet bowiem chronione magicznie cialo zaczelo sie psuc pod wplywem jego ducha. - Twoj kochanek czolga sie tu do nas, jakiz zalosny widok, ale to do mnie nalezy najblizszy pocalunek... Pierscien zwisal w dloni Sabriel, ukryty za jej plecami. Powiekszyl sie juz, lecz czula, ze metal nie przestaje sie rozszerzac... Pokryte pecherzami wargi Kerrigora zblizyly sie do niej, a wtedy pierscien poruszyl sie w jej dloni. Choc obezwladnial ja oddech cuchnacy krwia, dawno juz opanowala mdlosci. W ostatniej chwili obrocila glowe w bok i poczula, jak po policzku przesuwa sie suche, trupie cialo. -Siostrzany pocalunek - zasmial sie Kerrigor. - Pocalunek od wuja, ktory cie zna od urodzenia albo nawet dluzej, ale to nie wystarczy... I znow jego slowa nie byly jedynie czczymi slowami. Sabriel poczula, ze jakas sila chwyta ja za glowe, zmuszajac, by zwrocila sie twarza do Kerrigora. Cos rozwarlo jej wargi, jakby w namietnym oczekiwaniu. Lecz lewe ramie miala wolne. Glowa Kerrigora pochylila sie, jego twarz stawala sie coraz wieksza, a wowczas miedzy nimi blysnelo srebro i pierscien znalazl sie wokol jego szyi. Sabriel czula, jak uscisk sie rozluznia, wiec odchylila sie do tylu, probujac sie wyrwac Kerrigorowi, lecz on nie puscil jej drugiego ramienia. Choc zdawal sie zaskoczony, nie okazywal niepokoju. Jego prawa dlon powedrowala w gore, by dotknac obreczy, ale gdy tylko to uczynil, odpadly mu paznokcie, a przez koniuszki palcow zaczela przeswitywac kosc. -Co to jest? Jakis relikt po... Pierscien zacisnal sie, tnac papkowate cialo szyi. Odslonil zwarta ciemnosc jej wnetrza. Ciemnosc ta usilowala rozszerzyc sie, pulsujac, jakby probowala uciec. Dwoje gorejacych oczu spojrzalo w dol z niedowierzaniem. -To niemozliwe - wychrypial Kerrigor. Warczac, odepchnal Sabriel i cisnal nia o podloge. Tym samym ruchem wyszarpnal z wlasnej piersi miecz. Ostrze wysuwalo sie powoli, wydajac dzwiek podobny do zgrzytu pilnika o twarde drewno. Uzbrojone w miecz ramie uderzylo Sabriel z szybkoscia weza, przebijajac jej zbroje i cialo, wbijajac sie potem gleboko w podloge. Poczula straszny bol i krzyknela, a jej cialo wygielo sie w konwulsjach przebite mieczem. Kerrigor zostawil ja tam i zblizyl sie do Touchstone'a. Mimo ze jej oczy zaszly mgla z bolu, Sabriel ujrzala, ze Kerrigor szuka wzrokiem czegos odpowiedniego i wyrywa z jednej z lawek dlugi, poszarpany kawal drewna. -Rogir... - odezwal sie Touchstone. - Rogir... Drewno opadlo w akompaniamencie zduszonego okrzyku wscieklosci Kerrigora. Sabriel zamknela oczy i odwrocila glowe, osuwajac sie w swiat wlasnego cierpienia. Wiedziala, ze powinna cos zrobic z chlustajaca jej z brzucha krwia, lecz teraz, gdy Touchstone nie zyje, lezala na tym samym miejscu i pozwalala ranie krwawic. Wtedy uprzytomnila sobie, ze nie czula, jak Touchstone umiera. Spojrzala jeszcze raz. Ostry odlamek drewna zlamal sie na zbroi Touchstone'a. Kerrigor siegal po kolejny kawal, lecz teraz srebrna obrecz zeslizgnela mu sie na ramiona, zdzierajac z niego strzepy ciala. Dzialala jak maszynka do wydrazania jablek, wypychajac z gnijacych zwlok Zmarlego ducha. Kerrigor zmagal sie z obrecza i wrzeszczal, lecz ta spetala mu ramiona. Rzucal sie na boki i podskakiwal w oblakanczych ruchach, usilujac strzasnac z siebie krepujacy pierscien - mialo to jednak taki skutek, ze odpadalo coraz wiecej ciala, az nie zostalo z niego nic, jedynie rozszalaly slup ciemnosci, ktory tkwil w uscisku obreczy. Wtedy slup rozpadl sie jak zburzony gmach, stajac sie kopczykiem cieni. Srebrna obrecz swiecila niczym wstega. W srebrze zajasnialo czerwone oko - lecz byl to tylko rubin, ktory powiekszyl sie, by sie dopasowac do metalu. Na pierscieniu znowu pojawily sie znaki Kodeksu, ale Sabriel nie mogla juz ich odczytac. Jej oczy nie byly w stanie sie na nich skupic i panowala za duza ciemnosc. Zdawalo sie, ze zgasl blask ksiezyca. Wiedziala jednak, co nalezy zrobic. Saraneth - jej reka poszukala pasa, lecz brakowalo szostego dzwonka - nie bylo ani siodmego, ani trzeciego. Alez jestem nierozwazna, pomyslala, co za nieuwaga, lecz musze dokonczyc nakladac wiezy. Jej dlon spoczela na chwile na Belgaerze, niemal go wyciagajac - lecz nie, to by oznaczalo uwolnienie... W koncu wyciagnela Ranne, skomlac z bolu nawet przy najdrobniejszym ruchu. Ranna zdawal sie wyjatkowo ciezki jak na tak drobny dzwonek. Sabriel na moment polozyla go sobie na piersi, zbierajac sily. Nastepnie, lezac na plecach, przygwozdzona wlasnym mieczem, zadzwonila. Rozlegl sie slodki dzwiek, przynoszac ukojenie, jak wytesknione lozko, na ktorym mozna spoczac. Przez Aule odbily sie echa, docierajac az na zewnatrz, gdzie nadal trwala walka nielicznych zolnierzy ze Zmarlymi. Wszyscy, ktorzy uslyszeli dzwonek, przerywali swe boje i kladli sie na ziemie. Ciezko ranni z latwoscia przemykali sie do Smierci, dolaczajac do Zmarlych, ktorzy poszli w slad za Kerrigorem, a ci o lzejszych obrazeniach zapadali w uzdrawiajacy sen. Kopczyk ciemnosci, ktory byl niegdys Kerrigorem, rozpadl sie na dwie odrebne polkule, ktorych granice stanowil, niczym rownik, srebrny pierscien. Jedna polkula byla czarna jak wegiel, druga jasniala biela. Powoli topnialy, zamieniajac sie w dwie osobne formy -staly sie dwoma kotami, polaczonymi szyja jak blizniaki syjamskie. Wtedy srebrna obrecz pekla na dwoje, tworzac pierscienie wokol obu szyi, i koty sie rozdzielily. Obrecze stracily polysk, powoli zmieniajac barwe i powierzchnie, az staly sie czerwonymi skorzanymi obrozkami, a przy kazdej z nich wisial miniaturowy dzwoneczek - Ranna. Obok siebie siedzialy dwa kotki. Jeden czarny, drugi bialy. Oba pochylily sie do przodu, ich gardla poruszyly sie, i kazdy z nich wyplul srebrny pierscien. Gdy pierscienie potoczyly sie do Sabriel, koty ziewnely, zwinely sie w klebek i zasnely. Touchstone patrzyl, jak pierscienie tocza sie przez pyl na podlodze, blyskajac srebrem w swietle ksiezyca. Uderzyly w bok Sabriel, lecz ich nie podniosla. Obie jej dlonie nadal sciskaly Ranne, ale dzwonek milczal, zsunawszy sie ponizej jej piersi. Ponad glowa Sabriel majaczyl miecz. Jego ostrze i rekojesc rzucaly na jej twarz ksiezycowy cien w ksztalcie krzyza. Przez glowe Touchstone'a przemknelo nagle wspomnienie z dziecinstwa. Jakis glos, glos poslanca, ktory mowil do jego matki: -Wasza Wysokosc, przynosimy zalobne wiesci. Abhorsen nie zyje. epilog Smierc zdaje sie zimniejsza niz kiedykolwiek przedtem, pomyslala Sabriel i zastanawiala sie, dlaczego. W koncu zrozumiala, ze przeciez caly czas lezy w wodzie, unoszona przez jej prad. Przez chwile szamotala sie, lecz w koncu sie uspokoila. -Dla wszystkich i wszystkiego wyznaczono czas umierania - wyszeptala. Swiat zywych i jego troski wydawaly sie tak odlegle. Touchstone zyje i to uradowalo ja na tyle, na ile zdolna byla jeszcze odczuwac jakies emocje. Kerrigor zostal pokonany, uwieziony, a moze nawet naprawde usmiercony. Dokonala swego dziela. Wkrotce dotrze za Dziewiata Brame i spocznie na wieki... Cos chwycilo ja za ramiona i nogi, podnioslo i postawilo. -Twoj czas nie nadszedl - rzekl jakis glos, powtorzony niczym echo przez sto innych. Sabriel mrugnela, gdyz otaczala ja teraz chmara unoszacych sie nad woda lsniacych postaci ludzkich. Wiecej niz byla w stanie zliczyc. Nie duchow Zmarlych, lecz czegos innego, jak zjawa matki, ktora przywolywala papierowa lodka. Ich postacie byly mgliste, lecz latwe do rozpoznania, gdyz wszystkie mialy na sobie ciemnoniebieskie szaty ze srebrnymi kluczami. Wszystkie byly Abhorsenami. -Wracaj - mowily chorem. - Wracaj. -Nie moge - zaszlochala Sabriel. - Ja nie zyje! Nie mam sil... -Jestes ostatnim Abhorsenem - szepnely glosy, a lsniace postacie zblizyly sie. - Nie mozesz przejsc ta droga, dopoki istnieje inna. Masz w sobie sile. Zyj, Abhorsenie, zyj... I nagle poczula sile. Wystarczyla do tego, by czolgac sie, brnac przez rzeke z powrotem i ostroznie wycofac sie do Zycia. Jej eskorta zlozona z lsniacych postaci podazala za nia do konca. Jedna z nich - chyba ojciec - dotknela jej dloni w tym momencie, kiedy Sabriel zostawiala juz za soba kraine Smierci. W polu jej widzenia pojawila sie twarz wpatrujacego sie w nia Touchstone'a. Uszy byly bombardowane przez dzwieki, dalekie, halasliwe dzwonienie, ktore wydawalo sie zupelnie nie na miejscu. Wtedy uprzytomnila sobie, ze to sygnal karetki, ktora pedzi z miasteczka. Wcale nie wyczuwala Zmarlych ani zadnej poteznej magii, ani Wolnej ani Kodeksu. Ale przeciez Kerrigora juz nie ma, a oni znajdowali sie prawie czterdziesci mil od Muru... -Zyj, Sabriel, zyj - mamrotal Touchstone, trzymajac jej lodowate dlonie. Oczy tak zaszly mu lzami, ze nie spostrzegl, jak powieki Sabriel unosza sie. Usmiechnela sie, lecz bol wrocil i jej twarz wykrzywil grymas. Rozgladala sie na boki, zastanawiajac sie, ile czasu minie, zanim Touchstone zauwazy. W Auli znowu palila sie czesc swiatel elektrycznych, a zolnierze na nowo rozmieszczali latarnie. Przezylo o wiele wiecej osob, niz sie spodziewala. Ci, co ocaleli, zajmowali sie teraz rannymi, podpierali niebezpieczne kawalki ceglanych scian, a nawet wymiatali pyl z cegiel i ziemie z grobow. Lecz wiele osob zginelo i Sabriel westchnela, gdy jej wzrok zaczal ogarniac okolice. Pulkownik Horyse zabity na schodach przed wejsciem, Magistrix Greenwood, jej niewinna kolezanka szkolna Ellimere, szesc innych dziewczat, przynajmniej polowa zolnierzy... Jej wzrok przesunal sie po blizszym terenie: ujrzala dwa spiace koty i dwa srebrne pierscienie, ktore lezaly przy niej na podlodze. -Sabriel! Touchstone w koncu zauwazyl. Sabriel przeniosla na niego spojrzenie i ostroznie uniosla glowe. Zobaczyla, ze wyjal miecz z jej ciala, a kilka kolezanek ze szkoly rzucilo zaklecie, ktore przyspieszalo gojenie. Chwilowo okazalo sie pomocne. Touchstone, co bylo dla niego typowe, nie zrobil nic ze swoja zlamana noga. -Sabriel! - zawolal. - Ty zyjesz! -Tak - powiedziala lekko zdziwiona Sabriel. - Zyje. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-16 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/