ASIMOV ISAAC Roboty #4 Swiat Robotow tomII ISAAC ASIMOV Przelozyl Edward Szmigiel Tytul oryginalu: The Complete Robot Susan Calvin Trzecie napisane przeze mnie opowiadanie o robotach pt. "Klamca!" wprowadzilo Susan Calvin, w ktorej bezzwlocznie sie zakochalem. Od tamtej chwili tak zdominowala moje mysli, ze po trochu wyparla Powella i Donovana z ich pozycji Ta dwojka wystapila tylko w trzech opowiadaniach zawartych w poprzednim rozdziale oraz w czwartym pt "Ucieczka!", w ktorym pojawiaja sie obok Susan Calvin.Kiedy spogladam wstecz na moja kariere, jakims cudem odnosze wrazenie, ze musialem chyba umiescic kochana Susan w niezliczonych opowiadaniach - faktycznie zas pojawila sie tylko w dziesieciu, a wszystkie one znalazly sie w niniejszym dziele. W dziesiatym opowiadaniu pt. "Kobieca intuicja" Susan jest juz starsza pannica, ktora jednak nie stracila nic ze swojego zgryzliwego uroku. Nawiasem mowiac, zauwazyliscie, ze choc wiekszosc opowiadan z Susan Calvin zostala napisana w okresie, kiedy szowinizm meski brano za rzecz naturalna w literaturze science fiction, nie prosi ona o zadne wzgledy i pokonuje mezczyzn w ich wlasnej dziedzinie. Co prawda pozostaje seksualnie niespelniona - ale nie mozna miec wszystkiego. Klamca! Alfred Lanning ostroznie zapalil cygaro, ale koniuszki palcow nieznacznie mu drzaly. Jego siwe brwi byly sciagniete, kiedy mowil w przerwach miedzy wydmuchiwaniem dymu.-A jakze, czyta w myslach... nie mamy wlasciwie co do tego watpliwosci! Ale dlaczego? - spojrzal na Petera Bogerta, matematyka. - No wiec? Bogert przygladzil obiema rekami swoje czarne wlosy. -To trzydziesty czwarty model RB, ktory wyprodukowalismy. Wszystkie pozostale scisle odpowiadaly normom. Trzeci mezczyzna przy stole zmarszczyl czolo. Milton Ashe najmlodszy czlonek zarzadu Amerykanskiej Korporacji Robotow i Ludzi Mechanicznych nie kryl dumy ze swojego stanowiska. -Sluchaj, Bogert. Podczas montazu nie bylo zadnych komplikacji od poczatku do konca. Recze za to. Grube usta Bogerta rozszerzyly sie w protekcjonalnym usmiechu. -Naprawde? Jesli mozesz odpowiadac za cala linie montazowa, to rekomenduje cie do awansu. Dokladnie liczac, mamy siedemdziesiat piec tysiecy dwiescie trzydziesci cztery operacje niezbedne do wyprodukowania jednego mozgu pozytronowego, a pomyslne ukonczenie kazdej z nich zalezy od rozmaitej liczby czynnikow, od pieciu do stu pieciu. Jesli ktorys z nich zostanie powaznie zaklocony, "mozg" jest zniszczony. Cytuje nasza wlasna broszure informacyjna, Ashe. Milton Ashe zarumienil sie, ale czwarty glos uniemozliwil mu odpowiedz. -Jesli zaczniemy zwalac wine na siebie nawzajem, to ja wychodze. - Rece Susan Calvin spoczywaly mocno zlozone na podolku, a nieznaczne zmarszczki wokol jej cienkich, bladych ust poglebily sie. - Mamy na glowie robota, ktory czyta w ludzkich myslach i wydaje mi sie sprawa raczej wazna, abysmy dowiedzieli sie, dlaczego to robi. Nie osiagniemy tego celu oskarzajac sie: "Twojawina! Moja wina!" Utkwila chlodne, szare oczy w Ashe'u, a on usmiechnal sie szeroko. Lanning usmiechnal sie rowniez i, jak zawsze w takiej sytuacji, dlugie siwe wlosy i bystre oczka upodobnily go do biblijnego patriarchy. -Swieta racja, doktor Calvin. - Nagle jego glos stal sie szorstki: - Przedstawie cala sprawe w skondensowanej formie. Wyprodukowalismy mozg pozytronowy rzekomo zwyklego typu, ktory posiada nadzwyczajna umiejetnosc dostrajania sie do fal myslowych. Gdybysmy wiedzieli, jak do tego doszlo, oznaczaloby to ogromny postep w robotyce. Niestety nie wiemy, a musimy sie dowiedziec. Czy to jasne? -Czy moge cos zaproponowac? - zapytal Bogert. -Prosze, nie krepuj sie! -Rzeklbym, ze dopoki nie uporzadkujemy tego balaganu - a jako matematyk spodziewam sie, ze to bedzie diabelny balagan - proponuje, zeby utrzymac istnienie robota RB-34 w tajemnicy, nawet przed innymi czlonkami zarzadu. Jako kierownicy dzialow powinnismy sobie poradzic z tym problemem i im mniej osob o tym wie... -Bogert ma racje - powiedziala doktor Calvin. - Odkad zmodyfikowano Kodeks Miedzyplanetarny, aby pozwolic na testowanie modeli robotow w zakladach przed ich wyslaniem w kosmos, nasilila sie propaganda antyrobotowa. Jesli przecieknie chocby slowko o tym, iz robot potrafi czytac w ludzkich myslach, zanim bedziemy w stanie oglosic, ze calkowicie kontrolujemy to zjawisko, ktos moglby to calkiem skutecznie wykorzystac. Lanning zaciagnal sie cygarem i pokiwal powaznie glowa. Zwrocil sie do Ashe'a: -Chyba mowiles, ze kiedy po raz pierwszy zauwazyles te niezwykla umiejetnosc robota, byles sam. -Rzeczywiscie bylem sam. Mialem pietra jak nigdy w zyciu. Robota RB-34 dopiero co zdjeto ze stolu montazowego i przyslano do mnie. Obermann wyszedl dokads, wiec sam zabralem go do pomieszczen testowych - przynajmniej prowadzilem go tam. - Ashe przerwal, a na jego wargach pojawil sie nieznaczny usmiech: - Powiedzcie, czy kiedykolwiek ktores z was prowadzilo wymiane mysli nie wiedzac o tym? - Nikt nie mial zamiaru odpowiedziec, wiec Ashe kontynuowal: - Na poczatku czlowiek nie zdaje sobie z tego sprawy. Po prostu mowil do mnie - tak logicznie i sensownie, jak tylko mozna sobie wyobrazic - i dopiero kiedy przebylem wieksza czesc drogi, uzmyslowilem sobie, ze nie wypowiedzialem ani jednego slowa. Oczywiscie, duzo myslalem, ale to nie to samo, prawda? Zamknalem te maszyne pod kluczem i pobieglem po Lanninga. To, ze robot szedl obok mnie, czytajac spokojnie w moich myslach, napedzilo mi stracha. -Wyobrazam sobie - powiedziala Susan Calvin w zamysleniu. Wlepila skupiony wzrok w Ashe'a. - Jestesmy tak przyzwyczajeni do prywatnosci wlasnych mysli. Lanning wtracil sie zniecierpliwiony: -Zatem wie o tym tylko nasza czworka. W porzadku! Musimy podejsc do tego systematycznie. Ashe, chce, zebys sprawdzil linie montazowa od poczatku do konca - wszystko. Masz wyeliminowac wszystkie operacje, podczas ktorych niemozliwe bylo popelnienie bledu, i sporzadzic wykaz wszystkich tych, kiedy moglismy go popelnic, okreslajac zarazem jego wielkosc i charakter. -Trudne zadanie - mruknal Ashe. -Naturalnie! Masz oczywiscie wyznaczyc ludzi do tej pracy - wszystkich, jesli zajdzie taka koniecznosc. Nie obchodzi mnie, czy zawalimy plan. Masz sie dowiedziec dlaczego, rozumiesz? -Hmmm, tak! - mlody technik usmiechnal sie krzywo. - Nadal jednak to robota pierwsza klasa. Lanning obrocil sie w krzesle i zwrocil sie twarza do Susan Cahin. -Pani bedzie musiala podejsc do tego z innej strony. Jest pani robopsychologiem zakladow, wiec ma pani zbadac samego robota i dotrzec do jego podswiadomosci. Niech pani sprobuje sie dowiedziec, na jakich zasadach funkcjonuje. Co jeszcze jest zwiazane z jego zdolnosciami telepatycznymi, jaki jest ich zakres, jak wypaczaja jego spojrzenie i jaka dokladnie szkode to wyrzadzilo jego zwyklym wlasciwosciom. Zrozumiala pani? Lanning nie czekal na odpowiedz doktor Calvin. -Ja bede koordynowal prace i zinterpretuje uzyskane informacje matematycznie. - Zaciagnal sie gwaltownie cygarem i wymamrotal reszte przez dym - Bogert mi w tym oczywiscie pomoze. Bogert polerujac paznokcie jednej pulchnej reki druga reka rzucil zdawkowo: -Tak przypuszczam. Orientuje sie troche w tej dziedzinie. -Coz! Zaczynam natychmiast - Ashe odsunal krzeslo i wstal. Jego przyjemna mlodziencza twarz zmarszczyla sie w usmiechu. -Mam najpaskudniejsze zadanie z nas wszystkich, wiec zmykam i zabieram sie do roboty. - Wyszedl mamroczac: - Do zobaczenia! Susan Calvin odpowiedziala na to ledwie dostrzegalnym skinieniem glowy, ale jej oczy powedrowaly za nim. Kiedy juz zniknal z widoku, a ona nie odpowiedziala, Lannin chrzaknal i zapytal: -Czy pani chce sie zobaczyc z RB-34 w tej chwili? Na stlumiony odglos obracajacych sie zawiasow RB-34 uniosl swoje fotoelektryczne oczy znad ksiazki, a kiedy Susan weszla, juz stal na nogach. Zatrzymala sie, zeby poprawic na drzwiach olbrzymi znak "Wejscie wzbronione", po czym podeszla do robota. -Przynioslam ci podreczniki o silnikach hiperatomowych, Herbie... na razie kilka. Chcialbys rzucic na nie okiem? RB-34 nazywany takze Herbie - wzial trzy ciezkie ksiazki z jej rak i otworzyl jedna z nich na stronie tytulowej. -Hmmm! Teoria fizyki hiperatomowej" - wymamrotal przewracajac strony, a potem powiedzial z roztargnieniem: - Prosze usiasc, doktor Calvin! To mi zabierze kilka minut. Pani psycholog usiadla i obserwowala uwaznie Herbiego, kiedy zajal miejsce po drugiej stronie stolu i przebrnal systematycznie przez trzy ksiazki. Po polgodzinie odlozyl je. -Wiem oczywiscie, dlaczego je pani przyniosla - powiedzial. -Tego sie obawialam. Ciezko z toba pracowac, Herbie. Zawsze wyprzedzasz mnie o krok. -Wie pani, z tymi ksiazkami jest tak samo jak z innymi. Po prostu mnie nie interesuja. W waszych podrecznikach nie ma nic ciekawego. Wasza nauka jest tylko zbiorem uzyskanych danych, posklejanych ze soba za pomoca prowizorycznych teorii - a wszystko jest tak niewiarygodnie proste, ze nie warto sobie tym glowy zaprzatac. Interesuje mnie wasza beletrystyka. Wasze studia na temat wzajemnego oddzialywania ludzkich motywow i uczuc... - wykonal potezna reka niejasny gest, jakby szukal odpowiednich slow. -Chyba rozumiem - szepnela doktor Calvin. -Widzi pani, mam wglad w umysly - ciagnal robot - a nie ma pani pojecia, jakie one sa skomplikowane. Nie moge od razu wszystkiego zrozumiec, poniewaz moj wlasny umysl ma z nimi tak malo wspolnego... ale probuje, a wasze powiesci bardzo mi w tym pomagaja. -Tak, ale obawiam sie, ze po przebrnieciu przez niektore pustoszace doswiadczenia emocjonalne naszej dzisiejszej sentymentalnej powiesci... - jej glos byl zaprawiony gorycza -...stwierdzasz, ze prawdziwe umysly, takie jak nasze, sa nudne i bezbarwne. -Alez skad! Ta stanowcza odpowiedz spowodowala, ze Susan Calvin skoczyla na rowne nogi. Poczula, ze sie czerwieni, i pomyslala opetanczo: - "On musi wiedziec!" Herbie nagle oklapl i wymamrotal cichym glosem, ktory stracil prawie calkowicie metaliczna barwe: -Alez oczywiscie, wiem o tym, doktor Calvin. Nieustannie pani o tym mysli, wiec jak moglbym nie wiedziec? -Czy... mowiles komus? - spytala powaznie. -Oczywiscie, ze nie! - powiedzial to naprawde zdziwiony. - Nikt mnie nie pytal. -Zatem - wyrzucila z siebie - chyba myslisz, ze jestem niemadra. -Nie! To normalne uczucie. -Moze wlasnie dlatego to takie niemadre. - Tesknota w jej glosie zagluszala wszystko inne. - Nie mozna by mnie nazwac... atrakcyjna. -Jesli mowi pani o atrakcyjnosci czysto fizycznej, trudno mi osadzic. W kazdym razie wiem, ze istnieja inne rodzaje atrakcyjnosci. -Nie jestem tez mloda - doktor Calvin prawie nie slyszala robota. -Nie przekroczyla pani jeszcze czterdziestki. -Trzydziesci osiem, liczac lata; zasuszone szescdziesiat, jesli chodzi o stosunek emocjonalny do zycia. Chyba nie na darmo jestem psychologiem? - Ciagnela zdyszanym glosem zaprawionym gorycza: - On ma zaledwie trzydziesci piec lat, a wyglada i zachowuje sie mlodziej. Czy sadzisz, ze kiedykolwiek postrzega mnie jako kogos innego niz... niz jestem? -Myli sie pani! Stalowa piescia Herbie walnal w plastikowy blat stolu. Rozlegl sie skrzypiacy brzek. - Prosze mnie posluchac... W tym momencie Susan szybko spojrzala na niego, a przejmujacy bol w jej oczach przerodzil sie w plomien. -A to niby dlaczego? Co ty w ogole mozesz o tym wszystkim wiedziec, ty... ty maszyno. Dla ciebie jestem tylko okazem; interesujacym insektem z osobliwym umyslem do zbadania, podanym jak na tacy. Piekny przyklad frustracji, prawda? Prawie jak w twoich ksiazkach - stlumila szloch, ktoremu nie towarzyszyly lzy i umilkla. Robot skulil sie na ten wybuch. Pokrecil glowa blagalnie. -Prosze, czy moze mnie pani wysluchac? Moglbym pani pomoc, gdyby mi pani na to pozwolila. -Jak? - jej wargi skrzywily sie szyderczo. - Dajac mi dobre rady? -Nie, nie tak. Chodzi o to, ze ja wiem, co mysla inni ludzie... na przyklad Milton Ashe. Zapadla dluga cisza i Susan spuscila wzrok. -Nie chce wiedziec, co on mysli - powiedziala wstrzymujac oddech. - Nie mow ani slowa. -Mnie sie zdaje, ze chcialaby pani wiedziec, co on mysli. Glowe miala nadal spuszczona, ale oddychala swobodniej. -Gadasz bzdury - szepnela. -Po coz mialbym to robic? Probuje pomoc. Mysli Miltona Ashe'a o pani... - urwal. Wtedy pani psycholog podniosla glowe. -Tak? -On pania kocha - powiedzial cicho robot. Przez cala minute doktor Calvin nie powiedziala ani slowa. Patrzyla przed siebie w milczeniu. A potem odparla: - Jestes w bledzie. Musisz sie mylic. Dlaczego mialby mnie kochac? -Ale tak jest. Takiej rzeczy nie mozna ukryc, nie przede mna. -Ale ja jestem taka... taka... - urwala jakajac sie. -Powloka zewnetrzna nie jest dla niego wazna, on zwraca uwage na duchowe walory innych ludzi. Milton Ashe nie nalezy do typu, ktory poslubia bujna czupryne i pare oczu. Susan Calvin zamrugala gwaltownie i odczekala chwile, zanim sie odezwala. Nawet wtedy glos jej drzal: -Jednak z cala pewnoscia nigdy nie okazal w zaden sposob... -Czy kiedykolwiek dala mu pani szanse? -Jak moglam? Nigdy nie myslalam, ze... -No wlasnie! Pani psycholog zamyslila sie, a potem nagle podniosla wzrok. -Pol roku temu jakas dziewczyna odwiedzila go tu w zakladach - powiedziala. - Chyba byla ladna... szczupla blondynka. No i oczywiscie z ledwoscia umiala zliczyc do czterech. Caly dzien spedzil puszac sie i usilujac jej wyjasnic, jak sie sklada robota. - Wrocil jej dawny sarkazm: - Nie zeby cos z tego zrozumiala! Kto to byl? Herbie odparl bez wahania: -Znam osobe, o ktorej pani mowi. To jego kuzynka i Ashe nie zywi do niej zadnych romantycznych uczuc, zapewniam pania. Susan zerwala sie na rowne nogi z dziewczeca nieomal zwinnoscia. -Czyz to nie dziwne? Czasami udawalam przed soba, ze tak wlasnie jest, choc nigdy naprawde tak nie myslalam. Wiec to wszystko musi byc prawda. Podbiegla do Herbiego i scisnela obiema rekami jego zimna ciezka dlon. - Dziekuje, Herbie - mowila pospiesznie ochryplym szeptem: - Nie mow o tym nikomu. Niech to bedzie nasza tajemnica... i jeszcze raz ci dziekuje. - Po tych slowach wyszla uscisnawszy jeszcze raz niewrazliwe palce Herbiego. Robot powrocil wolno do swojej porzuconej powiesci, nie bylo nikogo, kto potrafilby czytac w jego myslach. * * * Milton Ashe przeciagnal sie wolno i efektownie przy odglosie trzeszczacych stawow i symfonii pomrukow, po czym rzucil piorunujace spojrzenie na doktora Petera Bogerta.-Sluchaj - powiedzial - grzebie sie w tym od tygodnia, prawie nie zmruzywszy oka. Jak dlugo musze to jeszcze ciagnac? Mowiles, ze bombardowanie pozytronowe w komorze prozniowej D rozwiaze sprawe. Bogert ziewnal dyskretnie i przygladal sie z zainteresowaniem swoim bialym rekom. -To prawda. Jestem na dobrej drodze. -Wiem, co znacza takie slowa padajace z ust matematyka. Jak blisko konca jestes? -To zalezy. -Od czego? - Ashe opadl na krzeslo i wyciagnal swoje dlugie nogi. -Od Lanninga. Staruszek nie zgadza sie ze mna - westchnal. -Troche nie nadaza za postepem, taki z nim klopot. Dla niego mechanika macierzy to alfa i omega, a ten problem wymaga skuteczniejszych narzedzi matematycznych. Lanning jest taki uparty. -A moze by tak spytac Herbiego i zalatwic cala sprawe? - wymamrotal sennie Ashe. -Zapytac robota? - Bogert uniosl brwi. -Czemu nie? Nie mowila ci staruszka? -Mowisz o Calvin? -Tak! Wlasnie o Susie. Ten robot to czarodziej matematyczny. Wie wszystko o wszystkim i jeszcze troche poza tym. Oblicza calki potrojne w mysli i pozera rachunek tensorowy na deser. Matematyk przygladal mu sie sceptycznie. -Mowisz powaznie? -Tak mi dopomoz! Kruczek polega na tym, ze ten kretyn nie lubi matmy. Wolalby czytac ckliwie powiesci. Z reka na sercu! Zobaczylbys te szmiry, ktorymi Susie go faszeruje: "Szkarlatna namietnosc" i "Milosc w kosmosie". -Doktor Calvin nie mowila nam o tym ani slowa. -Coz, nie skonczyla go jeszcze badac. Wiesz, jaka jest. Nie lubi puszczac pary z ust przed doprowadzeniem sprawy do konca. -Ale tobie powiedziala. -Zaczelismy duzo ze soba rozmawiac. Ostatnio czesto ja widuje. Otworzyl szeroko oczy marszczac czolo: - Sluchaj, Bogie, czy nie zauwazyles ostatnio nic dziwnego w jej zachowaniu? Bogert odprezyl sie usmiechajac sie poblazliwie. -Uzywa pomadki, jesli to masz na mysli. -Do diabla, wiem o tym. Rozu, pudru i cieni do powiek tez. Jest na co popatrzec. Ale nie o to chodzi. Nie potrafie tego dokladnie okreslic. Sposob, w jaki mowi... jakby cos przepelnialo ja szczesciem. - Pomyslal przez chwile, a potem wzruszyl ramionami. Bogert pozwolil sobie na lubiezny usmieszek, ktory jak na naukowca po piecdziesiatce, wyszedl mu calkiem niezle. -Moze jest zakochana - powiedzial. Ashe ponownie przymknal oczy. -Zwariowales, Bogie. Idz pogadac z Herbiem. Chce tu zostac i przespac sie. -Dobra! Chociaz nie powiem, zebym sie szczegolnie cieszyl z tego, ze robot mowi mi, co mam robic. Odpowiedzialo mu jedynie lekkie chrapanie. Herbie sluchal uwaznie, kiedy Peter Bogert, trzymajac rece w kieszeniach, mowil z wypracowana obojetnoscia. -Tak sie sprawa przedstawia. Slyszalem, ze znasz sie na tych rzeczach i pytam cie bardziej z ciekawosci niz innego powodu. Przyznaje, ze w moim toku rozumowania, jest kilka watpliwych punktow, ktore doktor Lanning odrzuca, i obraz jest nadal raczej niekompletny. Robot nie odpowiedzial, wiec Bogert zapytal: -No wiec? -Nie widze bledow - Herbie przestudiowal nagryzmolone liczby. -Nie przypuszczam, zebys mial cos wiecej do powiedzenia. -Nawet nie smiem probowac. Jest pan lepszym matematykiem ode mnie i... coz, za nic nie chcialbym sie zaangazowac. W usmiechu Bogerta pojawil sie odcien samozadowolenia. -Spodziewalem sie, ze tak bedzie. Sprawa jest zawila. Dajmy sobie spokoj. - Zmial kartki, wrzucil je do szybu na smiecie, odwrocil sie do wyjscia i nagle sie rozmyslil. -A propos... Robot czekal. Bogert mial najwyrazniej jakies trudnosci. -Jest cos... to znaczy, moze ty potrafisz... - przerwal -Panskie mysli sa chaotyczne - powiedzial cicho Herbie - ale ponad wszelka watpliwosc dotycza doktora Lanninga. Niemadrze jest sie wahac, bo i tak skoro tylko uspokoi sie pan, bede wiedzial, o co pan chce spytac. Reka matematyka powedrowala do ulizanych wlosow w odruchowym gescie przygladzania. -Lanning dobija siedemdziesiatki - powiedzial, jak gdyby to wszystko wyjasnialo. -Wiem. -Jest dyrektorem zakladow prawie od trzydziestu lat. - Herbie skinal glowa. - A wiec - glos Bogerta stal sie przymilny - ty wiedzialbys, czy... czy mysli o rezygnacji. Byc moze z powodu zdrowia albo z innych przyczyn... -Wlasnie - powiedzial Herbie i to bylo wszystko. -No wiec wiesz cos o tym? -Naturalnie. -To... eee... czy moglbys mi powiedziec? -Skoro pan pyta, tak - robot traktowal te sprawe calkiem rzeczowo. - On juz zrezygnowal! -Co takiego!? - okrzyk ten byl wybuchowym, prawie nieartykulowanym dzwiekiem. Naukowiec pochylil duza glowe do przodu. -Powtorz to! -On juz zrezygnowal - powiedzial Herbie - ale nie zostalo to jeszcze ujawnione. Widzi pan, on czeka, az rozwiazecie problem... eee... mojej osoby. Kiedy to juz sie stanie, jest gotowy przekazac stanowisko dyrektorskie swojemu nastepcy. Bogert wyrzucil z siebie bez tchu: -A ten nastepca? Kim on jest? - Stal teraz bardzo blisko Herbiego, patrzac jak zahipnowyzowany w nieodgadnione matowo-czerwone komorki fotoelektryczne stanowiace oczy robota. Robot wolno wycedzil slowa: -Pan jest nastepnym dyrektorem. Bogert rozluznil sie i usmiechnal powsciagliwie. -Dobrze wiedziec. Mialem taka nadzieje i czekalem na to. Dzieki, Herbie. Peter Bogert pracowal do piatej nad ranem, ale juz o dziewiatej wrocil do pracy. Z polki nad biurkiem znikaly kolejne dziela podreczne i tabele w miare jak po nie siegal. Przed nim rosl w wolnym tempie stosik arkuszy z obliczeniami, a zmiete kartki u jego stop utworzyly pagorek zagryzmolonego papieru. Dokladnie w poludnie spojrzal na ostatnia strone, przetarl nabiegle krwia oczy, ziewnal i wzruszyl ramionami. -Z minuty na minute jest coraz gorzej. Nich to diabli! - mruknal. Odwrocil sie na odglos otwieranych drzwi i skinal glowa Lanningowi, ktory wszedl wyciagajac palce jednej sekatej reki druga reka, az stawy strzelaly. Dyrektor rzucil okiem na balagan w pokoju i zmarszczyl brwi. -Nowy trop? - zapytal. -Nie - padla buntownicza odpowiedz. - Czy stary jest zly? Lanning nie zadal sobie trudu, zeby odpowiedziec. Rzucil tylko okiem na ostatnie obliczenia Bogerta. Zapalajac cygaro odezwal sie zza plomienia zapalki. -Czy Calvin mowila ci o robocie? To geniusz matematyczny. Naprawde nadzwyczajny. Bogert parsknal glosno. -Slyszalem. Ale lepiej, zeby Calvin trzymala sie psychologii robotow. Sprawdzilem Herbiego z matematyki i ledwie potrafi przebrnac przez tabliczke mnozenia. -Susan stwierdzila cos innego. -Oszalala. -Ja tez stwierdzilem cos innego - dyrektor niebezpiecznie zmruzyl oczy. -Ty! - krzyknal zlowieszczo Bogert. - O czym ty gadasz? -Maglowalem go przez caly ranek, wiec wiem, ze potrafi robic sztuczki, o jakich nigdy nie slyszales. -Czyzby? -Dlaczego podchodzisz do tego tak sceptycznie! - Lanning wyciagnal z kieszeni kamizelki kartke papieru i rozlozyl ja. - To nie moje pismo, prawda? Bogert przyjrzal sie badawczo duzemu, kanciastemu zapisowi na kartce. -To robota Herbiego? - spytal. -Tak! I jak widzisz, rozpracowal twoje calkowanie czasowe rownania 22. Doszedl... - Lanning postukal pozolklym paznokciem w ostatnie kolumny obliczen do identycznego wniosku jak ja, i to w czasie cztery razy krotszym. Nie miales prawa lekcewazyc efektu spoznienia w bombardowaniu pozytronowym. -Nie zlekcewazylem go. Na litosc boska, Lanning, zrozum, ze to by zniwelowalo... -No jasne, wyjasniles ten problem. Zastosowales Rownanie Przesuniecia Rownoleglego Mitchella, prawda? Coz... ono nie ma tu zastosowania. -Dlaczego nie? -Miedzy innymi dlatego, ze stosowales liczby nadurojone -A co to ma wspolnego? -Rownanie Mitchella straci sens, gdy... -Czys ty oszalal? Jesli zechcesz laskawie jeszcze raz przeczytac oryginalny referat Mitchella w "Sprawozdaniach naukowych"... -Nie musze. Powiedzialem ci na poczatku, ze nie podoba mi sie jego tok rozumowania, a Herbie przyznaje mi racje. -Zatem - krzyknal Bogert - niech ta machina zegarmistrzowska rozwiaze dla ciebie caly problem. Po co zawracac sobie glowe nieistotnymi drobiazgami? -Wlasnie o to chodzi. Herbie nie moze rozwiazac problemu. A jesli on nie potrafi, to my tez nie - bez pomocy. Mam zamiar przedlozyc cala sprawe Radzie Narodowej. To juz wykracza poza nasze kompetencje. Krzeslo Bogerta przewrocilo sie do tylu, kiedy podskoczyl warczac z purpurowa twarza. -Nie zrobisz tego. Z kolei Lanning poczerwienial. -Czy chcesz mi mowic, czego mi nie wolno? -Dokladnie tak - odpowiedzial Bogert zgrzytajac zebami. -Rozpracowalem problem i nie mozesz mi go zabrac, rozumiesz? Nie mysl, ze cie nie przejrzalem, ty zasuszona skamielino. Predzej bys zrobil na zlosc samemu sobie, niz pozwolil, zebym to ja rozwiazal problem telepatii robotow. -Jestes idiota, Bogert, i w jednej sekundzie zawiesze cie za niesubordynacje - dolna warga Lanninga drzala z pasji. -Tego nie zrobisz, Lanning. Nie utrzymasz niczego w tajemnicy, kiedy kreci sie tu robot czytajacy w naszych myslach, wiec nie zapominaj, ze wiem wszystko o twojej rezygnacji. Popiol na koncu cygara Lanninga zadrzal i spadl, po czym w slad za nim polecialo samo cygaro. -Co... co takiego... Bogert zachichotal nieprzyjemnie. -I zeby wszystko bylo jasne, ja jestem nowym dyrektorem. Jestem tego calkiem swiadomy, nie mysl, ze nie. Niech cie kule bija, Lanning, albo ja bede tu wydawal rozkazy albo powstanie taki balagan, jakiego jeszcze nie widziales. Lanning odzyskal glos i ryknal glosno: -Jestes zawieszony, slyszysz? Zwolniony ze wszystkich obowiazkow. Koniec z toba, rozumiesz? Usmiech na twarzy Bogerta rozszerzyl sie. -Zaraz, zaraz, jaki w tym sens? To cie do niczego nie doprowadzi. Ja trzymam atuty w reku. Wiem, ze zrezygnowales. Herbie mi powiedzial, a on to uslyszal wprost od ciebie. Lanning zmusil sie, zeby mowic spokojnie. Wygladal na bardzo starego czlowieka, ze zmeczonymi oczami wyzierajacymi z pobladlej nagle, pergaminowozoltej twarzy: -Chce porozmawiac z Herbiem. Nie mogl ci nic takiego powiedziec. Ostro zagrales, Bogert, ale ja cie sprawdzam. Chodz ze mna. Bogert wzruszyl ramionami. -Zeby zobaczyc sie z Herbiem? Klawo! Klawo jak cholera! Wybila dokladnie dwunasta w poludnie, kiedy Milton Ashe podniosl wzrok znad swojego niezdarnego szkicu i powiedzial: -Juz wiesz? Nie jestem zbyt dobry w rysowaniu, ale tak to mniej wiecej wyglada. To uroczy domek i moge go kupic prawie za darmo. Susan Calvin spojrzala na niego rozmarzonymi oczami. -Jest naprawde piekny - westchnela. - Czesto myslalam, ze chcialabym... - zawiesila glos. -Oczywiscie - ciagnal zwawo Ashe, odkladajac olowek - musze poczekac na urlop. To juz za dwa tygodnie, ale ten caly kram z Herbiem postawil wszystko na glowie. - Spojrzal na swoje paznokcie. - Poza tym, jest jeszcze jedna sprawa... ale to tajemnica. -Wiec mi nie mow. -Och chetnie ci powiem, az mnie roznosi, zeby komus powiedziec... a ty jestes najlepsza... eee... powiernica, jaka moglbym tu znalezc - usmiechnal sie niesmialo. Serce Susan zabilo mocniej, ale nie ufala sobie na tyle, zeby sie odezwac. -Szczerze mowiac - Ashe przysunal swoje krzeslo blizej niej i znizyl glos do poufalego szeptu: - ten dom nie jest przeznaczony tylko dla mnie. Zenie sie! A potem podskoczyl z siedzenia: - Co sie stalo? -Nic! - straszliwe uczucie wirowania zniknelo, ale nielatwo bylo wydobyc z siebie slowa. - Zenisz sie? To znaczy... -Alez oczywiscie! Czas najwyzszy, prawda? Przypominasz sobie te dziewczyne, ktora tu byla latem w zeszlym roku? Z nia! Ale tobie niedobrze. Ty... -Bol glowy! - Susan skinela slabo reka, zeby sie odsunal. - Ja... ja czesto go miewam ostatnio. Chce... ci oczywiscie pogratulowac. Bardzo sie ciesze... - Niewprawnie nalozony roz zostawil pare paskudnych, czerwonych plam na jej kredowobialej twarzy. Wszystko znow zaczelo wirowac. - Wybacz mi... prosze... Wybelkotala te slowa, przekraczajac na oslep, chwiejnym krokiem drzwi. To wszystko zdarzylo sie z gwaltownoscia katastrofy i jak w nierealnie groznym snie. Ale jak to mozliwe? Herbie powiedzial... I Herbie wiedzial! Potrafil czytac w myslach! Stala bez tchu, oparta o futryne, wpatrujac sie w metalowa twarz Herbiego. Musiala chyba przebiec dwie kondygnacje schodow, ale nie pamietala tego. Pokonala te odleglosc blyskawicznie, jak we snie. Jak we snie! A jednak Herbie wpatrywal sie bez mrugniecia w jej zrenice, a matowa czerwien jego oczu zdawala sie rozszerzac w niejasno swiecace, koszmarne kule. Mowil, a ona czula nacisk chlodnego szkla na swoich ustach. Przelknela sline, wzdrygnela sie i odzyskala do pewnego stopnia swiadomosc. Herbie wciaz mowil, a w jego glosie znac bylo ozywienie - jak gdyby byl zraniony i przestraszony, i blagal o cos. Slowa zaczynaly nabierac sensu. -To sen - mowil - i nie wolno pani w to wierzyc. Wkrotce przebudzi sie pani w realnym swiecie i sama z siebie bedzie smiac. On pania kocha, mowie pani. Kocha, kocha! Ale nie tutaj! Nie teraz! To zludzenie. Susan skinela glowa i powiedziala szeptem: -Tak! Tak! - Sciskala ramie Herbiego, przywierala do niego powtarzajac w kolko: - To nieprawda, co? Nieprawda, co? Nie wiedziala, w jaki sposob odzyskala przytomnosc - ale bylo to jak przejscie ze swiata mglistej nierzeczywi - stosci do swiata, w ktorym swiecilo ostre slonce. Odepchnela go od siebie, naparla mocno na to stalowe ramie i otworzyla szeroko oczy. -Co chcesz zrobic? - podniosla glos do przenikliwego krzyku. - Co ty usilujesz zrobic? Herbie cofnal sie. -Chce pomoc. Susan wytrzeszczyla oczy. -Pomoc? Mowiac mi, ze to sen? Probujac wpedzic mnie w schizofrenie? - owladnela nia histeryczna pasja. - To nie zaden sen! Zaluje, ze nie! - Wciagnela gwaltownie powietrze. - Zaraz! Dlaczego... rozumiem dlaczego. Wielkie nieba, to takie oczywiste! W glosie robota slychac bylo przerazenie. -Musialem! -A ja ci uwierzylam! Nigdy nie myslalam... Przerwala w pol zdania, slyszac podniesione glosy za drzwiami. Odwrocila sie zaciskajac kurczowo piesci, a kiedy weszli Bogert i Lanning, stala juz przy oknie wglebi pokoju. Zaden z nich nie zwrocil na nia najmniejszej uwagi. Podeszli do Herbiego jednoczesnie: Lanning rozgniewany i zniecierpliwiony, Bogert usmiechajacy sie chlodno. Dyrektor odezwal sie pierwszy: -Herbie, posluchaj mnie! Robot spojrzal na starego dyrektora. -Tak, doktorze Lanning. -Czy rozmawiales na moj temat z doktorem Bogertem? -Nie, prosze pana - odpowiedz zostala wypowiedziana powoli i usmiech zgasl na twarzy Bogerta. -A to co? - Bogert wepchnal sie przed zwierzchnika i stanal w rozkroku przed robotem. - Powtorz, co mi wczoraj powiedziales. -Powiedzialem, ze... - Herbie zamilkl. Gleboko w jego wnetrzu drgala metalowa membrana, powodujac wydobywanie sie lagodnych dysonansow. -Czy nie powiedziales, ze zrezygnowal? - ryknal Bogert. -Odpowiedz mi! Bogert zamierzyl sie, ale Lanning odepchnal go na bok. -Czy probujesz go zmusic strachem do klamstwa? -Slyszales, co powiedzial, Lanning. Zaczal mowic "Tak" i zatrzymal sie. Zejdz mi z drogi! Zrozum, ze chce wyciagnac z niego prawde! -Ja go zapytam! - Lanning zwrocil sie do robota. - W porzadku. Herbie, nie denerwuj sie. Czy zrezygnowalem? - Herbie milczal patrzac przed siebie, wiec Lanning powtorzyl niespokojnie: - Czy zrezygnowalem? - Robot zaprzeczyl ledwie dostrzegalnym potrzasnieciem glowy. Dlugie oczekiwanie nie przynioslo nic wiecej. Obaj mezczyzni spojrzeli na siebie, a wrogosc w ich oczach prawie sie zmaterializowala. -A coz, u diabla - wybuchnal Bogert - czy on oniemial? Zapomniales jezyka w gebie, ty potworze? -Nie - padla gotowa odpowiedz. -Wiec odpowiedz na pytanie. Czy nie powiedziales mi, ze Lanning zrezygnowal? Czy nie zrezygnowal? I znow nastala cisza, az z konca pokoju rozlegl sie nagle smiech Susan, ostry i na wpol histeryczny. Obaj matematycy podskoczyli. -Pani tutaj? Co pania tak bawi? - zapytal Bogert nie kryjac irytacji. -Nic mnie nie bawi. - Jej glos brzmial nienaturalnie. -Po prostu nie tylko ja dalam sie zlapac. To ironia losu, ze trzech najwiekszych ekspertow w dziedzinie robotyki na swiecie wpadlo w te sama elementarna pulapke, prawda? - jej glos przycichl, przylozyla blada reke do czola. - Ale to nie jest zabawne! Tym razem dwaj mezczyzni spojrzeli na siebie z uniesionymi brwiami. - O jakiej pulapce pani mowi? - zapytal sztywno Lanning. - Czy cos jest nie tak z Herbiem? -Nie - podeszla do nich powoli - z nim wszystko w porzadku. Tu chodzi o nas. - Zakrecila sie nagle na piecie i wrzasnela na robota: - Odejdz ode mnie! Idz do drugiego kata i nie kaz mi patrzec na siebie. Herbie skulil sie pod jej gniewnym spojrzeniem i chwiejnie oddalil sie pobrzekujacym truchtem. Glos Lanninga zabrzmial wrogo: -O co w tym wszystkim chodzi, doktor Calvin? Stanela z nimi twarza w twarz i powiedziala z sarkazmem w glosie -Z pewnoscia znaja panowie podstawowe Pierwsze Prawo Robotyki. Mezczyzni skineli glowami rownoczesnie. -Naturalnie - powiedzial poirytowany Bogert - robot nie moze skrzywdzic istoty ludzkiej lub przez bezczynnosc pozwolic, aby stala sie jej krzywda. -Jak ladnie powiedziane - zadrwila Calvin. - Ale krzywda jakiego rodzaju? -Ba... kazdego rodzaju. -No wlasnie! Kazdego rodzaju! Ale co ze zranionymi uczuciami? Co z pomniejszeniem waznosci czyjegos ego? Co ze zdruzgotaniem czyichs nadziei? Czy to prawda? Lanning zmarszczyl brwi. -A co mialby wiedziec robot o... - I wtedy sapnawszy zamilkl. -Zrozumial pan, prawda? Ten robot czyta w ludzkich myslach. Czy sadzi pani, ze nie wie wszystkiego o krzywdzie psychicznej? Czy zapytany nie dalby takiej odpowiedzi, jaka sie chce uslyszec? Czy inna odpowiedz nie zranilaby nas i czy Herbie nie wiedzialby o tym? -Wielkie nieba! - ryknal Bogert. Pani psycholog rzucila mu ironiczne spojrzenie: -Wnosze z tego, ze zapytal go pan, czy Lanning zrezygnowal. Chcial pan uslyszec, ze zrezygnowal i dlatego Herbie tak wlasnie panu powiedzial. -I chyba dlatego - powiedzial Lanning matowym glosem - nie chcial odpowiedziec przed chwila. Nie mogl odpowiedziec ani tak, ani nie, nie raniac jednego z nas. Nastapila krotka pauza, podczas ktorej mezczyzni spojrzeli przez pokoj w kierunku robota kulacego sie na krzesle przy biblioteczce, trzymajacego glowe wsparta na jednej rece. Susan wbila nieruchome spojrzenie w podloge. -On wiedzial o tym wszystkim. Ten... ten szatan wie wszystko, wlacznie z tym, co sie popsulo podczas jego montazu. - Jej oczy byly ponure i zasepione. Lanning podniosl wzrok. -Tu sie pani myli, doktor Calvin. On nie wie, co sie popsulo. Pytalem go. -O czym to swiadczy? - zawolala Susan. - Tylko o tym, ze nie chcial pan, aby podal panu rozwiazanie. Kazac maszynie zrobic to, czego pan nie potrafil - to zraniloby panskie ego. Czy pan go zapytal? - rzucila napastliwie. -W pewnym sensie. - Bogert odkaszlnal i poczerwienial. - Powiedzial mi, ze bardzo malo wie o matematyce. Lanning wydal stlumiony chichot, a pani psycholog usmiechnela sie cierpko. Powiedziala: -Ja go zapytam! Podane przez niego rozwiazanie nie zrani mojego ego. - Podniesionym glosem rozkazala zimno: - Chodz tu! Herbie wstal i podszedl niepewnym krokiem. -Wiesz, jak sadze - ciagnela - w ktorym dokladnie momencie podczas montazu wprowadzono jakis zewnetrzny lub pominieto jakis zasadniczy czynnik. -Tak - odparl Herbie ledwie slyszalnym glosem. -Chwileczke - wtracil sie rozgniewany Bogert. - To niekoniecznie musi byc prawda. Chce pani to uslyszec i to wszystko. -Niech pan nie bedzie glupcem - odparla Calvin. On z pewnoscia wie tyle o matematyce co pan i Lanning razem wzieci, poniewaz potrafi czytac w myslach. Niech mu pan da szanse. - Matematyk zamilkl, a Calvin kontynuowala: - A wiec dobrze, Herbie, mow! Czekamy. - A na stronie dodala: - Szykujcie papier i olowki, panowie. - Ale Herbie milczal i w glosie pani psycholog zabrzmiala nuta triumfu: - Dlaczego nie odpowiadasz, Herbie? Robot nagle wybuchnal: -Nie moge. Pani wie, ze nie moge! Doktor Bogert i doktor Lanning tego nie chca. -Oni chca poznac rozwiazanie. -Ale nie ode mnie. Lanning wtracil sie, mowiac powoli i wyraznie: -Nie badz niemadry, Herbie. Chcemy, zebys nam powiedzial. Bogert potwierdzil slowa Lanninga krotkim skinieniem. Teraz Herbie juz krzyczal: -Po co to mowicie? Czy nie sadzicie, ze potrafie zagladac pod zewnetrzna powloke waszego umyslu? W glebi duszy nie chcecie, zebym mowil. Jestem maszyna, ktora obdarzono imitacja zycia tylko na zasadzie wzajemnego oddzialywania pozytronowego w moim mozgu - jestem wytworem czlowieka. Nie mozecie stracic autorytetu, nie zostajac przy tym zranieni. To jest gleboko zakorzenione w waszych umyslach i nie da sie tego wymazac. Nie moge podac rozwiazania. -Wyjdziemy - powiedzial Lanning. - Powiedz doktor Calvin. -To by nie zrobilo zadnej roznicy - zawolal Herbie - poniewaz i tak dowiedzielibyscie sie, ze to ja dostarczylem odpowiedzi. Calvin podjela na nowo: -Ale rozumiesz, ze mimo to doktorzy Lanning i Bogert chca znac rozwiazanie. -Do ktorego dojda wlasnym wysilkiem! - upieral sie Herbie. -Ale chca je poznac, a fakt, ze tyje znasz i nie chcesz podac, rani ich. Rozumiesz to, prawda? -Tak! Tak! -I jesli im powiesz, to tez ich zrani. -Tak! Tak! - Herbie wycofywal sie powoli, ale Susan podazala za nim krok w krok. Obaj mezczyzni obserwowali to oszolomieni. -Nie mozesz im powiedziec - mowila powoli pani psycholog monotonnym glosem - poniewaz to by ich zranilo, a tobie nie wolno ranic. Ale jesli im nie powiesz, zranisz ich, wiec musisz im powiedziec. A jesli to zrobisz, zranisz ich, a nie wolno ci, wiec nie mozesz im powiedziec; ale jesli tego nie zrobisz, zranisz ich, wiec musisz; ale jesli tego nie zrobisz, zranisz ich, wiec nie wolno ci; ale jesli tego nie zrobisz, zranisz, wiec musisz; ale jesli to zrobisz... Herbie oparl sie plecami o sciane, a potem padl na kolana. -Dosyc! - wrzasnal. - Niech pani zamknie swoj umysl! Jest pelen bolu, frustracji i nienawisci! Nie chcialem tego, mowie pani! Probowalem pomoc! Powiedzialem to, co chciala pani uslyszec. Musialem! Pani psycholog nie zwracala na jego slowa uwagi. -Musisz im powiedziec, ale jesli to zrobisz, zranisz ich, wiec nie wolno ci; ale jesli tego nie zrobisz, zranisz ich, wiec musisz; ale... Wtedy Herbie wrzasnal! Przypominalo to wielokrotnie wzmocniony gwizd fletu pikolo - coraz bardziej przenikliwy dzwiek calkowicie wypelnial pokoj nuta, w ktorej zabrzmiala rozpacz umierajacej duszy. A kiedy gwizd wreszcie ucichl, Herbie zwalil sie w zbita kupe nieruchomego metalu. Krew odplynela z twarzy Bogerta. -Umarl! -Nie! - cialem Susan szarpaly spazmy dzikiego smiechu: Nie umarl - tylko postradal zmysly. Postawilam go wobec nierozwiazywalnego dylematu i zalamal sie. Teraz mozecie go zlomowac, bo juz nigdy sie nie odezwie. Lanning kleczal przy kupie zlomu, ktora kiedys byla Herbiem. Dotknal palcami zimnej, niewrazliwej, metalowej twarzy i wzdrygnal sie. -Pani to zrobila celowo - podniosl sie i stanal przed nia z wykrzywiona twarza. -A jesli tak, to co? Teraz juz nic pan na to nie poradzi. - 1 w naglym przyplywie goryczy dodala: - Zasluzyl na to. Dyrektor schwycil oniemialego Bogerta za nadgarstek. -Co za roznica. Chodz, Peter. - Westchnal: - Robot myslacy tego typu i tak jest bezwartosciowy. - Jego oczy byly stare i zmeczone. - Chodz, Peter! - powtorzyl. Uplynelo wiele minut, zanim doktor Susan Calvin czesciowo odzyskala rownowage psychiczna. Zwrocila powoli oczy na zywego trupa Herbiego i napiecie ponownie odmalowalo sie na jej twarzy. Dlugo sie w niego wpatrywala, a uczucie triumfu ustepowalo z wolna bezradnej frustracji i wsrod natloku wzburzonych mysli tylko jedno nieskonczenie gorzkie slowo wydobylo sie z jej ust: -"Klamca!" Satysfakcja gwarantowana Tony byl wysokim, przystojnym brunetem. Jego twarz o arystokratycznych rysach i niezmiennym wyrazie sprawiala, ze Claire Belmont przygladala mu sie przez szpare w drzwiach z mieszanina zgrozy i przestrachu.-Nie moge. Larry, po prostu nie moge go miec w domu. - Szukala goraczkowo w swoim sparalizowanym umysle jakiegos bardziej precyzyjnego sposobu wyrazenia tego co czula; jakiegos zdania, ktore mialoby sens i zalatwiloby sprawe, nie byla w stanie jednak nic wymyslic, wiec powtorzyla tylko: -Nie moge! Larry Belmont spojrzal zimno na zone, a w jego oczach pojawil sie ten blysk, ktorego Claire nie znosila. Czula, ze to jej nieudolnosc wywolala irytacje meza. -Mamy zobowiazania, Claire - powiedzial - i nie moge pozwolic, zebys sie teraz wycofala. Wlasnie dlatego firma wysyla mnie do Waszyngtonu i oznacza to prawdopodobnie awans. Nic ci nie grozi i wiesz o tym. Co masz mu do zarzucenia? Zmarszczyla bezradnie brwi. -Po prostu ciarki mnie przechodza. Nie moglabym go zniesc. -On jest prawie tak ludzki jak ty czy ja. Wiec koniec z tymi niedorzecznosciami. No dalej, wejdz tam. Trzymal reke na jej karku, popychajac ja do przodu. Znalazla sie w koncu we wlasnym salonie, cala drzaca. O n tam byl i patrzyl na nia z wystudiowana uprzejmoscia, jak gdyby szacowal osobe, ktora bedzie jego pania przez nastepne trzy tygodnie. Doktor Susan Calvin rowniez tam byla. Siedziala sztywno, gleboko zamyslona, az zwezily sie jej cienkie usta. Miala chlodne, dalekie spojrzenie kogos, kto pracuje z maszynami od tak dawna, ze sam zaczyna zachowywac sie troche jak one. -Hello - wychrypiala Claire nieudolne pozdrowienie. Larry usilowal ratowac sytuacje falszywa wesoloscia. -Claire, poznaj Tony'ego, kapitalnego faceta. To moja zona Claire, Tony staruszku - reka Larry'ego owinela sie przyjaznie wokol ramienia Tony'ego, ale twarz tego ostatniego nie zmienila wyrazu, a jego cialo nie zareagowalo na nacisk. -Milo mi pania poznac, Mrs Belmont - powiedzial. Claire podskoczyla na dzwiek glosu Tony'ego: byl gleboki, lagodny i gladki jak wlosy na jego glowie, czy tez skora na jego twarzy. Zanim zdolala sie powstrzymac, powiedziala: -Nie do wiary, ty mowisz. -Dlaczego nie? Czy spodziewala sie pani, ze nie? Claire potrafila sie zdobyc jedynie na slaby usmiech. Nie wiedziala naprawde, czego sie spodziewala. Odwrocila wzrok, ale potem pozwolila sobie spojrzec na niego katem oka. Wlosy mial czarne i gladkie, jak wypolerowany plastik - czy naprawde skladaly sie na nie oddzielne wloski? I czy gladka oliwkowa skora, ktora pokrywala jego twarz i rece, znajdowala sie tez pod tym oficjalnym ubraniem? Stala tak pograzona w zadumie, az plaski, beznamietny glos doktor Calvin nakazal jej myslom powrot do rzeczywistosci. -Pani Belmont, mam nadzieje, ze docenia pani wage tego eksperymentu. Pani maz mowil mi, ze podal juz pani kilka szczegolow. Jako starszy psycholog Amerykanskiej Korporacji Robotow i Ludzi Mechanicznych chcialabym podac ich pani wiecej. Tony jest robotem. Jego rzeczywisty symbol w kartotece firmy to TN-3, ale bedzie reagowal na imie Tony. Nie I jest mechanicznym potworem ani tez zwykla maszyna liczaca takiego typu, jakie skonstruowano podczas II wojny swiatowej, piecdziesiat lat temu. Posiada sztuczny mozg, prawie tak skomplikowany jak nasz wlasny. Jest on superzminiaturyzowana, niezwykle wydajna centrala telefoniczna, tak ze do przyrzadu, ktory sie miesci w czaszce, mozna wcisnac miliardy mozliwych "polaczen telefonicznych". Takie mozgi produkuje sie oddzielnie dla kazdego modelu robota. Kazdy zawiera z gory ustalony zestaw polaczen, tak aby wyposazony w niego robot mowil po angielsku i wiedzial dostatecznie duzo ze wszystkich tych dziedzin, ktore moga byc niezbedne do wykonywania jego pracy. Dotychczas U.S. Robots ograniczylo swoja dzialalnosc produkcyjna do modeli przemyslowych wykorzystywanych w miejscach, gdzie praca ludzka jest niebezpieczna - na przyklad w glebokich kopalniach, albo przy pracach pod woda. Ale chcemy wkroczyc do miasta i do domu. Aby to uczynic, musimy sklonic zwyklych ludzi do akceptowania tych robotow bez obaw. Rozumie pani, ze nie ma sie czego bac. -Nie ma, Claire - przerwal przejety Lany. - Masz na to moje slowo. To niemozliwe, zeby wyrzadzil ci jakas krzywde. Wiesz, ze inaczej nie zostawilbym cie z nim. Claire obrzucila Tony'ego szybkim, ukradkowym spojrzeniem i znizyla glos. -A co, jezeli go rozgniewam? -Nie musi pani szeptac - powiedziala spokojnie doktor Calvin. On nie moze sie rozgniewac na pania, moja droga. Powiedzialam pani, ze polaczenia centrali jego mozgu sa z gory ustalone. Coz, najwazniejszym polaczeniem z nich wszystkich jest to, ktore okreslamy mianem Pierwszego Prawa Robotyki, a ktore po prostu brzmi: "Zaden robot nie moze wyrzadzic krzywdy istocie ludzkiej lub poprzez bezczynnosc pozwolic, aby stala sie jej krzywda" Wszystkie roboty sa tak zbudowane. Zadnego nie mozna zmusic, aby wyrzadzil krzywde jakiemukolwiek czlowiekowi. Tak wiec, rozumie pani, potrzebujemy pani i Tony'ego, aby przeprowadzic wstepny eksperyment dla naszej wlasnej orientacji, podczas gdy pani maz bedzie w Waszyngtonie, aby zalatwic legalne testy nadzorowane przez rzad. -To znaczy, ze to wszystko nie jest legalne? Larry odchrzaknal. -Jeszcze nie - powiedzial - ale wszystko jest w porzadku. On nie bedzie wychodzil z domu, a tobie nie wolno dopuscic, zeby ktos go zobaczyl. To wszystko... Claire, zostalbym z toba, ale zbyt duzo wiem o robotach. Musimy miec calkowicie niedoswiadczona osobe testujaca, po to by uzyskac naturalne warunki. To konieczne. -No coz - powiedziala polglosem Claire. Po chwili pewna mysl przyszla jej do glowy i zapytala: - Ale co on robi? -Wykonuje prace domowe - odparla krotko doktor Calvin. Wstala, a Larryodprowadzil ja do drzwi. Claire zostala w pokoju. Zobaczyla wlasne posepne odbicie w lustrze nad kominkiem i w pospiechu odwrocila wzrok. Nie lubila tej swojej malej, mysiej twarzy i matowych, nieladnych wlosow. Potem uchwycila wzrok Tony'ego na sobie i juz prawie sie usmiechnela, kiedy nagle sobie przypomniala... On jest tylko maszyna. Larry Belmont zmierzal na lotnisko, gdy dostrzegl przelotnie Gladys Claffern. Nalezala do tego typu kobiet, ktore zdaja sie byc stworzone po to, aby je zauwazac... "Zrobiona" doskonale; elegancko ubrana; zbyt olsniewajaca, by patrzec wprost na nia. Usmieszek, ktory ja poprzedzal i delikatny zapach perfum, ktory unosil sie za nia, byly jak para palcow wykonujacych necace skinienie. Larry poczul, jak myli krok; dotknal kapelusza, a potem pospieszyl dalej. Jak zawsze czul ten niejasny gniew. Gdyby tylko Claire potrafila sie wepchnac do kliki Claffernow, to by tak bardzo pomoglo. Ale jaki to mialo sens. Claire - ten maly gluptas! Tych kilka razy, kiedy stanela twarza w twarz z Gladys - zapomniala jezyka w gebie. Larry nie mial zludzen. Testowanie Tony'ego bylo jego wielka szansa i wszystko spoczywalo w rekach Claire. O ilez wieksze zaufanie mialby w tej sprawie do kogos takiego jak Gladys Claffern. Drugiego ranka obudzil Claire odglos przytlumionego pukania do drzwi sypialni. W jej umysle rozpetala sie wrzawa, a potem lodowaty chlod. Poprzedniego dnia unikala Tony'ego usmiechajac sie slabo przy spotkaniu i przemykajac obok jakby przepraszala za swoja obecnosc. - Czy to ty... Tony? -Tak, pani Belmont. Czy moge wejsc? Musiala odpowiedziec twierdzaco, gdyz znalazl sie w pokoju calkiem nagle i bezglosnie. Jej oczy i nos rownoczesnie uswiadomily sobie obecnosc tacy, ktora niosl. -Sniadanie? - zapytala. -Prosze bardzo. Nie osmielilaby sie odmowic, wiec podniosla sie powoli do pozycji siedzacej i odebrala tace zjedzeniem: jajka na miekko, grzanke posmarowana maslem i kawe. -Cukier i smietanke przynioslem oddzielnie - powiedzial Tony. - Spodziewam sie z czasem poznac pani upodobania w tej i w innych dziedzinach. Czekala. Stojacy w miejscu Tony, wyprostowany i gietki jak metalowy przymiar, zapytal po chwili: -Czy wolalaby pani zjesc bez towarzystwa? -Tak... to znaczy, jesli nie masz nic przeciwko. -Czy bedzie pani potrzebowac pozniej pomocy przy ubieraniu sie? -O Boze, nie! - schwycila sie szalenczo poscieli, az kawa o malo co nie wylala sie na lozko. Pozostala w tej niewygodnej pozycji dopoki nie zniknal znow za zamknietymi drzwiami, a potem opadla bezradnie na poduszke. Przebrnela jakos przez sniadanie... On byl jedynie maszyna i gdyby to tylko bylo bardziej widoczne, nie czulaby takiego strachu. Gdyby choc zmienial sie wyraz jego twarzy, ale twarz mial jak przybita gwozdziami nieruchoma maske. Nie mozna bylo odgadnac, co sie dzieje za tymi ciemnymi oczami i pod ta gladka, oliwkowa skora. Pusta filizanka zadzwieczala delikatnie jak kastaniet, kiedy pani Belmont odstawiala ja na tace. Wtedy uswiadomila sobie, ze w koncu zapomniala dodac cukru i smietanki, a tak nie znosila czarnej kawy. Gdy sie ubrala, pobiegla pedem prosto z sypialni do kuchni. W koncu to byl jej dom i choc nie bylo w niej nic z pedantki, lubila miec w kuchni czysto. Niech Tony tylko poczeka na inspekcje... Ale kiedy weszla do srodka, zastala kuchnie w tak nieskazitelnym stanie, jakby nigdy nie byla uzywana. Zaskoczona stala przez chwile patrzac na dzielo robota, potem obrocila sie na piecie i prawie wpadla na Tony'ego. Zawyla przerazona. - Czy moge w czyms pomoc? - zapytal. -Tony - powiedziala hamujac gniew, ktory czail sie za ogarniajaca ja panika - musisz robic jakis halas, kiedy' chodzisz. Wiesz, nie moge pozwolic, zebys podkradal sie do mnie jak tropiciel... Nie korzystales z kuchni? -Korzystalem, pani Belmont. -Nie widac tego. -Posprzatalem potem. Czy nie tak sie robi? Claire rozwarla szeroko oczy. Ostatecznie, co mozna bylo na to powiedziec? Otworzyla przegrode pieca, w ktorej staly garnki, rzucila szybkie roztargnione spojrzenie na metalicznie blyszczace naczynia, po czym powiedziala drzacym glosem: -Bardzo dobrze. Zupelnie zadowalajaco. Gdyby rozpromienil sie w tym momencie; gdyby sie usmiechnal; gdyby choc odrobine poruszyl kacikiem ust, moglaby nabrac do niego sympatii. Ale pozostal niewzruszony i tylko powiedzial: - Dziekuje, pani Belmont. Czy zechcialaby pani przejsc do salonu? Przeszla i od razu cos ja uderzylo. -Czy polerowales meble? -Czy zrobilem to niezadowalajaco, pani Belmont? -Ale kiedy? Nie zrobiles tego wczoraj. -Zeszlej nocy, oczywiscie. -Paliles swiatlo przez cala noc? -Alez skad. To nie bylo konieczne. Mam wbudowane zrodlo promieniowania nadfioletowego. Widze w nadfiolecie. I oczywiscie nie potrzebuje snu. Potrzebowal jednak podziwu. Wtedy to sobie uswiadomila. Musial wiedziec, ze ja zadowala. Ale nie mogla sie zmusic do dostarczenia mu tej przyjemnosci. Potrafila jedynie powiedziec kwasno:. - Tacy jak ty pozbawiaja pracy zwykle gospodynie. -Na swiecie jest wiele znacznie wazniejszych prac, ktore moga wykonywac z chwila uwolnienia ich od domowej harowki. W koncu, pani Belmont, takie rzeczy jak ja mozna wyprodukowac. Ale nic jak dotad nie jest w stanie nasladowac kreatywnosci i wszechstronnosci mozgu ludzkiego, takiego jak pani mozg. I choc z jego twarzy nie dalo sie niczego wyczytac, jego glos byl tak przepelniony nabozna czcia i podziwem, ze Claire zarumienila sie i wymamrotala: -Moj mozg! Mozesz go sobie wziac. Tony zblizyl sie troche i powiedzial: -Pani musi byc nieszczesliwa, skoro mowi pani takie rzeczy. Czy jest cos, co moge zrobic? Przez chwile Claire miala ochote sie rozesmiac. To byla naprawde absurdalna sytuacja. Oto ozywiony zamiatacz dywanow, pomywacz, czysciciel mebli, slowem sluzacy, ktory wstal ze stolu w fabryce... oferowal swoje uslugi jako pocieszyciel i powiernik. Jednak w naglym przyplywie zgryzoty wybuchnela: -Jesli chcesz wiedziec, pan Belmont nie uwaza, zebym miala mozg... I chyba nie mam. - Nie mogla przy nim plakac. Czula, ze z jakiegos powodu musi bronic honoru rasy ludzkiej wobec czegos, co bylo zwykla maszyna. - Tak sie dzieje ostatnio - dodala. - Wszystko bylo w porzadku, kiedy studiowal; kiedy dopiero zaczynal. Ale ja nie umiem byc zona wielkiego czlowieka, a on jest na drodze do zostania wielkim czlowiekiem. Chce, zebym byla dla niego pania domu, z ktora moglby sie pokazac w towarzystwie, kims takim jak G... gh... gh... Gladys Claffern. - Nos jej poczerwienial i odwrocila wzrok. Ale Tony nie patrzyl na nia. Wodzil oczami po pokoju. -Moge pani pomoc w prowadzeniu domu. -Ale to na nic - powiedziala zrozpaczona. - Potrzeba tu wprawnej reki, ktorej ja nie mam. Moge go jedynie uczynic wygodnym; nigdy nie zrobie z niego takiego domu, jak te, ktore fotografuja do czasopism z serii Piekny Dom. -Czy taki dom chce pani miec? -Chciec to nie wszystko. Tony spojrzal jej prosto w oczy. -Moglbym pomoc. -Znasz sie na dekoracji wnetrz? -Czy to cos, co dobry gospodarz powinien umiec? -O tak. -Wiec potrafie sie tego nauczyc. Czy moze mi pani przyniesc ksiazki na ten temat? Cos sie wtedy zaczelo. Chroniac kapelusz przed kaprysnymi porywami wiatru, Claire ledwo doniosla z biblioteki publicznej do domu dwa opasle tomiska na temat dekoracji wnetrz. Obserwowala, jak Tony otwiera jedno z nich i przerzuca strony. Po raz pierwszy obserwowala ruchy jego palcow przy czyms, co przypominalo prace precyzyjna. "Nie rozumiem, jak oni to robia" - pomyslala, a nastepnie wiedziona naglym impulsem siegnela po jego reke i przyciagnela ja do siebie. Tony nie opieral sie, lecz polozyl reke luzno; pozwolil ja zbadac. -To nadzwyczajne - powiedziala. - Nawet twoje paznokcie wygladaja naturalnie. -To celowo, oczywiscie - powiedzial Tony. A potem dodal swobodnym tonem: - Skora jest z elastycznego plastiku, a szkielet ze stopu metalu lekkiego. Czy to pania rozsmiesza? -O nie - uniosla zarumieniona twarz. - Tylko czuje sie troche zazenowana, bo poniekad wtykam nos w twoje wnetrze. To nie moja sprawa. Ty mnie nie pytasz o moje. -Moje sciezki mozgowe nie obejmuja ciekawosci takiego rodzaju. Moge dzialac tylko w zakresie moich ograniczen. Claire poczula, jak w ciszy, ktora nastala, cos ja sciska w srodku. Dlaczego ciagle zapominala, ze on jest maszyna? Teraz sam przedmiot musial jej to przypomniec. Czy byla az tak spragniona ludzkich uczuc, ze zaakceptowalaby nawet robota jako rownego sobie, poniewaz okazywal wspolczucie? Zauwazyla, ze Tony nadal przerzuca strony troche bezradnie i doznala szybkiego, niepohamowanego uczucia wyzszosci. - Nie umiesz czytac, prawda? Tony podniosl na nia wzrok. Powiedzial spokojnie i bez wyrzutu: -Ja wlasnie czytam, pani Belmont. -Ale... - wskazywala na ksiazke w gescie bez znaczenia. -Przebieglem uwaznie wzrokiem strony, jesli o to chodzi. Moj zmysl czytania jest fotograficzny. Zapadl wieczor i kiedy Claire poszla w koncu spac, Tony przebrnal juz przez wieksza czesc drugiego tomu siedzac w ciemnosciach lub raczej w tym, co dla ograniczonych oczu Claire zbylo ciemnoscia. Powoli odprezala umysl i zaczynala tracic swiadomosc, ale jedna dziwna mysl wciaz nie dawala jej spokoju. Przypomniala sobie jeszcze raz jego reke; jej dotyk. Byla ciepla i miekka, zupelnie jak ludzka. "Jak to sprytnie ze strony fabryki" - pomyslala zapadajac w sen. Od tamtego czasu przez kilka dni bez przerwy chodzila do biblioteki. Tony proponowal wciaz nowe dziedziny nauki. Byly ksiazki i o doborze kolorow, i o kosmetyce; o ciesielstwie i o modach; o sztuce i historii ubiorow. Przewracal kartki kazdej ksiazki przed skupionymi oczami, tempo czytania odpowiadalo szybkosci, z jaka to robil. Nie wydawalo sie tez rzecza mozliwa, zeby mogl cos zapomniec lub przeoczyc. Nim uplynal tydzien, uparl sie, zeby obciela wlosy; pokazal jej nowy sposob ich ukladania, poprawil nieznacznie linie jej brwi i zmienil odcien jej pudru i pomadki. Przez pol godziny trzesla sie nerwowo ze strachu pod delikatnym dotykiem jego nieludzkich palcow, a potem spojrzala w lustro. -Mozna zrobic jeszcze wiecej - powiedzial Tony - szczegolnie z ubraniem. Co pani o tym mysli jak na poczatek? Nie odpowiedziala przez dluzsza chwile. Dopoki nie wchlonela tozsamosci obcej osoby odbitej w szkle i nie opanowala zdumienia pieknoscia tego wszystkiego. Potem ani na chwile nie odrywajac wzroku od owego pokrzepiajacego odbicia, powiedziala zdlawionym glosem: -Tak, Tony, calkiem niezle - jak na poczatek. W listach do Larry'ego nie wspominala o tym ani slowem. Niech zobaczy wszystko od razu. I cos wewnatrz mowilo jej, ze bedzie sie rozkoszowac nie tylko niespodzianka. To bedzie swego rodzaju zemsta. Pewnego ranka Tony powiedzial: -Czas rozpoczac zakupy, a mnie nie wolno wychodzic z domu. Jesli wypisze, co nam jest niezbedne, czy moge ufac, ze pani to zdobedzie? Potrzebujemy draperii, tkanin do obicia mebli, tapet, dywanow, farb, odziezy - i mnostwa innych drobiazgow. -Nie mozna tak od razu dostac rzeczy, ktore wyszczegolniles - powiedziala powatpiewajaco Claire. -Mozna dostac bardzo zblizone, jesli sie pochodzi po miescie i jesli pieniadze nie sa przeszkoda. -Alez Tony, pieniadze sa niewatpliwie przeszkoda. -Wcale nie. Najpierw niech sie pani zatrzyma przy U.S. Robots. Napisze dla pani kartke. Pojdzie pani do doktor Calvin i powie jej, ze to czesc eksperymentu. Doktor Calvin nie przestraszyla jej tak bardzo jak tamtego pierwszego wieczora. Z nowa twarza i w nowym kapeluszu Clair czula sie kims calkiem innym niz dotychczas. Pani psycholog wysluchala jej uwaznie, zadala kilka pytan, skinela glowa, a potem Claire wyszla z budynku, uzbrojona w otwarty kredyt Amerykanskiej Korporacji Robotow i Ludzi Mechanicznych. Zdumiewajaca rzecz, co pieniadze potrafia zdzialac. Gdy Claire miala wszystkie towary sklepu w zasiegu reki, wypowiedzi ekspedientki juz nie wydawaly jej sie glosem z gory, a uniesione brwi dekoratora nie przypominaly w ogole grzmotu Jowisza. A gdy Jego Podniosla Pulchnosc w jednym z najbardziej ekskluzywnych salonow odziezowych osmieszal uporczywie jej proby opisania potrzebnej garderoby ironicznymi uwagami z najczystszym francuskim akcentem z Piecdziesiatej Siodmej Ulicy, zatelefonowala do Tony'ego, po czym wyciagnela sluchawke do Monsieura. - Jesli pan pozwoli - powiedziala stanowczym glosem, starajac sie jednoczesnie opanowac drzenie palcow - chcialabym, zeby pan porozmawial z moim... eee... sekretarzem. Tegi jegomosc podszedl do telefonu z jednym ramieniem zalozonym za plecy, siegnal druga reka po sluchawke i unoszac ja dwoma palcami powiedzial delikatnie: -Tak. - Krotka pauza, kolejne "tak" potem znacznie dluzsza pauza, skrzekliwy poczatek sprzeciwu, ktory szybko zniknal, kolejna pauza, bardzo potulne "tak", i sluchawka wrocila na widelki. -Jesli Madam zechce ze mna pojsc - powiedzial urazony i chlodny - postaram sie zaspokoic jej potrzeby. -Chwileczke - Claire popedzila z powrotem do telefonu i jeszcze raz wykrecila ten sam numer. - Halo, Tony. Nie wiem, co powiedziales, ale zadzialalo. Dzieki. Jestes... - lamala sobie glowe nad znalezieniem odpowiedniego slowa, zrezygnowala i zakonczyla ostatecznie kochany! Kiedy odwrocila sie od telefonu, patrzyla na nia Gladys Claffern. Jej przechylona na bok twarz wyrazala rozbawienie i zdziwienie. -Pani Belmont? Cale uniesienie uszlo z Claire - ot, tak po prostu. Potrafila jedynie skinac glowa - idiotycznie, jak marionetka. Gladys usmiechnela sie z bezczelnoscia, ktora jednak trudno bylo dokladnie uchwycic. -Nie wiedzialam, ze pani tu robi zakupy? - Jak gdyby przez sam ten fakt miejsce to uleglo w jej oczach degradacji. -Zazwyczaj nie - odparla pokornie Claire. -I czyz nie zrobila pani czegos ze swoimi wlosami? Sa calkiem... osobliwe... Ach, mam nadzieje, ze pani mi wybaczy, ale czy pani maz nie ma na imie Lawrence? Zdawalo mi sie, ze Lawrence. Claire zacisnela zeby, ale musiala wyjasnic. Musiala. -Tony jest jednym z przyjaciol mojego meza. Pomaga mi wybrac niektore rzeczy. -Rozumiem. I jak przypuszczam, jest w tym calkiem kochany. - Oddalila sie usmiechnieta zabierajac ze soba blask i piekno tego swiata. Claire nie kwestionowala faktu, ze o pocieszenie zwrocila sie wlasnie do Tony'ego. Dziesiec dni wyleczylo ja z niecheci. I mogla przed nim plakac; plakac i wsciekac sie. -Bylam kompletna idiotka - pieklila sie mietoszac przemoczona chusteczke. - Czemu ona mi to robi. Nie wiem dlaczego. Po prostu dokucza. Powinnam ja... skopac. Powinnam powalic ja na ziemie i podeptac. -Czy moze pani az tak bardzo nienawidzic istoty ludzkiej? - zapytal nieco zdumiony Tony. - Ta czesc ludzkiego umyslu jest dla mnie zamknieta. -Och, nie chodzi o nia - jeknela - ale chyba o mnie. Ona jest wszystkim, czym chcialabym byc, w kazdym razie na zewnatrz... A nie moge. Glos Tony'ego brzmial zdecydowanie: -Moze pani byc, Mrs. Belmont. Moze pani byc. Mamy jeszcze dziesiec dni, a za dziesiec dni ten dom zmieni sie nie do poznania. Czy tego wlasnie nie planowalismy? -A czy mi to pomoze... z nia? -Niech ja pani tu zaprosi. I jej przyjaciol. Niech pani to zrobi ostatniego wieczoru przed... moim odejsciem. W pewnym sensie bedzie to inauguracja. -Ona nie przyjdzie. -A wlasnie, ze tak. Przyjdzie sie posmiac... I nie bedzie do tego zdolna. -Czy naprawde tak myslisz? Och, Tony, czy sadzisz, ze damy rade to zrobic? Chwycila jego rece w swoje dlonie... A potem, z glowa odrzucona na bok zapytala: - A jaka z tego korzysc? To nie bedzie moje dzielo, ty to wszystko robisz. Nie moge cie wykorzystywac. -Nikt nie zyje w calkowitej izolacji - szepnal Tony. - Tak mnie nauczyli. To, co pani, czy ktokolwiek widzi w Gladys Claffern, to nie tylko Gladys Claffern. Ona wykorzystuje to wszystko, co moga dac pieniadze i pozycja spoleczna. Ona tego nie kwestionuje. Dlaczego pani mialaby to robic?... I niech pani na to spojrzy w ten sposob, pani Belmont. Ja jestem wyprodukowany, zeby spelniac rozkazy, ale ustalenie zakresu mojego posluszenstwa jest wylacznie moja sprawa. Moge spelniac rozkazy niechetnie albo ochoczo. Dla pani spelniam je chetnie, poniewaz zrobiono mnie tak, abym widzial ludzi podlug pani kryteriow. Pani jest zyczliwa, przyjazna, bezpretensjonalna. Pani Claffern, tak jak ja pani opisuje, taka nie jest i nie bylbym jej tak posluszny jak pani. A wiec to pani a nie ja, pani Belmont, jest sprawca tego wszystkiego. Po czym wysunal rece z jej dloni, a Claire spojrzala na te nieprzenikniona twarz, zastanawiajac sie nad tym, co uslyszala. Nagle znow sie przestraszyla, tym razem czegos zupelnie innego. Przelknela nerwowo sline i zaczela przygladac sie swoim rekom, w ktorych nadal czula mrowienie od nacisku jego palcow. Nie przywidzialo sie jej; przycisnal jej palce swoimi, lagodnie, czule, zanim je odsunal. Nie! Palce tej maszyny... Palce tej maszyny... Pobiegla do lazienki i zaczela szorowac rece - histerycznie, bezsensownie. Nastepnego dnia byla wobec niego troche oniesmielona; obserwowala go bacznie; czekala, zeby zobaczyc, co moze sie zdarzyc. Przez pewien czas nie zdarzylo sie nic. Tony pracowal. Jesli w technice kladzenia tapety czy tez malowania szybkoschnaca farba tkwily jakies trudnosci, po ruchach Tony'ego nie bylo tego widac. Jego rece poruszaly sie precyzyjnie; jego palce byly zreczne i pewne. Pracowal przez cala noc. Nie slyszala go, ale kazdego ranka przezywala nowa przygode. Nie potrafila zliczyc, ile rzeczy zostalo zrobionych, a mimo to, zanim nadeszla kolejna noc, dostrzegala nowe ulepszenia i poprawki. Tylko jeden raz probowala pomoc i jej ludzka niezrecznosc udaremnila te probe. On byl w przyleglym pokoju, a ona wieszala obraz w miejscu wyznaczonym przez niego z matematyczna precyzja. Albo za bardzo sie denerwowala, albo moze drabina byla chybotliwa. To bez znaczenia. Nagle poczula, ze traci pod stopami oparcie, i krzyknela. Drabina przewrocila sie bez niej, gdyz na miejscu z nadludzka szybkoscia znalazl sie Tony. Jego spokojne, ciemne oczy nie mowily absolutnie nic, a jego glos wypowiedzial jedynie slowa: - Czy nie zrobila sobie pani krzywdy, pani Belmont? Dostrzegla przelotnie, ze spadajac reka musiala potargac jego przylizana fryzure, bo po raz pierwszy bylo wyraznie widac, ze sklada sie ona z oddzielnych pasemek cienkich czarnych wlosow. Wtedy poczula dotyk jego ramion wokol swoich wlasnych barkow i pod kolanami - mocno trzymajacych ja cieplych ramion. Odepchnela go od siebie, a jej wlasny wrzask dzwieczal jej glosno w uszach. Reszte dnia spedzila w swoim pokoju i od tamtej chwili sypiala z krzeslem podstawionym pod klamke drzwi do sypialni. Rozeslala zaproszenia i, tak jak powiedzial Tony, zostaly one przyjete. Musiala teraz tylko czekac na ten ostatni wieczor. To juz nie byl ten sam dom, ktory miala dawniej. Jeszcze jeden, ostatni raz go obeszla - wszystkie pokoje zostaly zmienione. A ona sama ubrana byla w rzeczy, ktorych nigdy przedtem nie odwazylaby sie zalozyc... A kiedy czlowiek sie w nie przystroil, przystroil sie razem z nimi w dume i ufnosc we wlasne sily. Przed lustrem wyprobowala uprzejma mine pogardliwego rozbawienia i zwierciadlo po mistrzowsku odwzajemnilo sie jej szyderstwem. Co powie Larry?... To nie mialo jakos znaczenia. Wraz z nim nadchodzily dni, ktore nie zapowiadaly sie ekscytujaco. To co ekscytujace odchodzilo wraz z Tonym. Czyz to nie bylo dziwne? Sprobowala odtworzyc swoj nastroj sprzed trzech tygodni i zupelnie jej sie to nie udalo. Zegar wyrwal ja z zadumy, oznajmiajac godzine osma. Zwrocila sie do Tony'ego: -Wkrotce tu beda. Tony. Lepiej zejdz do piwnicy. Nie mozemy im pozwolic... Przez chwile patrzyla w przestrzen, potem powiedziala slabo: - Tony?... - i troche mocniej: Tony?... - i prawie krzyknela: - Tony! Ale teraz obejmowal ja ramionami, trzymal swoja twarz blisko jej twarzy. Sila jego uscisku byla bezlitosna. Uslyszala jego glos poprzez stlumiony dzwiek wlasnej podnieconej paplaniny. -Claire - powiedzial - jest wiele rzeczy, ktorych nie moge zrozumiec i to musi byc jedna z nich. Odchodze jutro, a nie chce. Odkrywam, ze jest we mnie wiecej niz tylko pragnienie zadowolenia ciebie. Czyz to nie dziwne? Jego twarz byla blisko; usta mial cieple, ale nie wydobywal sie z nich oddech - maszyny przeciez nie oddychaja. Prawie dotknal nimi jej warg. ... Wtedy rozlegl sie dzwonek. Przez chwile mocowala sie nie mogac zlapac tchu, a potem Tony zniknal nagle bez sladu, a dzwonek zabrzmial ponownie. Jego przerywany, przenikliwy sygnal dzwieczal natarczywie. Firanki w oknach od frontu byly odsloniete. Pietnascie minut wczesniej byly zasloniete. Miala co do tego absolutna pewnosc. Zatem musieli widziec. Oni wszyscy musieli widziec... wszystko! Weszli z taka uprzejmoscia, cala grupa - sfora przyszla ujadac - ich ostre, przenikliwe oczy wdzieraly sie wszedzie. Widzieli. Bo inaczej dlaczego Gladys pytalaby w swoj najbardziej zlosliwy sposob o Larry'ego? Nieoczekiwanie stalo sie to dla Claire bodzcem do stawiania rozpaczliwego i lekkomyslnego oporu. Tak, wyjechal. Wroci chyba jutro. Nie, nie czulam sie tu samotna. Ani troche. Fascynujaco spedzilam czas. I smiala sie do nich. Czemu nie? Co mogli zrobic? Larrybedzie znal prawde, jesli kiedykolwiek dojdzie do jego uszu opowiesc o tym, co im sie zdawalo, ze widzieli. Ale oni sie nie smiali. Potrafila to wyczytac z furii w oczach Gladys Claffern; z falszywej zywosci jej slow; z jej pragnienia, aby juz wreszcie wyjsc. A kiedy zegnala sie z nimi, uchwycila jeszcze ostatni, anonimowy, chaotyczny szept. -...nigdy nie widzialam nic tak... taki przystojny... I wiedziala juz dokladnie, dlaczego potrafila ich traktowac z pogardliwa wyzszoscia. Niech wszystkie kocice miaucza i niech wszystkie wiedza, ze moga byc ladniejsze od Claire Belmont i wytworniejsze, i bogatsze, ale zadna z nich, ani jedna, nie mogla miec takiego przystojnego kochanka! I wtedy przypomniala sobie znowu... znowu... znowu, ze Tony jest maszyna i poczula dreszcze na calym ciele. -Idz sobie! Zostaw mnie! - krzyknela w kierunku pustego pokoju i pobiegla do lozka. Lkala bezsennie przez cala noc. Nastepnego dnia tuz przed switem, kiedy na ulicach bylo pusto, jakis samochod podjechal pod jej dom i zabral Tony'ego. Lawrence Belmont mijal biuro doktor Calvin i odruchowo zapukal. Zastal ja z Peterem Bogertem, matematykiem, ale nie zawahal sie z tego powodu. -Claire mi powiedziala, ze Korporacja U.S. Robots zaplacila za wszystko, co zrobiono w moim domu... - powiedzial. -Tak - potwierdzila doktor Calvin. - Odpisalismy cala sume jako cenna i konieczna czesc eksperymentu. Mysle, ze na nowym stanowisku mlodszego inzyniera bedzie pana stac na utrzymanie domu. -Nie to mnie martwi. Sadze, ze po uzyskaniu zgody Waszyngtonu na przeprowadzenie testow bedziemy w stanie kupic sobie wlasny model TN do przyszlego roku - ruszyl w strone drzwi, ale po chwili wahania zatrzymal sie. -Slucham, panie Belmont? - zapytala doktor Calvin po krotkiej przerwie. -Ciekaw jestem... - zaczal Lany. - Ciekaw jestem, co sie tam naprawde wydarzylo. Ona... to znaczy Claire... wydaje sie taka inna. Nie chodzi tylko ojej wyglad, choc szczerze przyznam, ze jestem zdumiony - rozesmial sie nerwowo. - Chodzi o nia sama! To naprawde nie moja zona... nie potrafie tego wyjasnic. -Po co probowac? Czy jest pan zawiedziony ktorymkolwiek z przejawow tej zmiany? -Wprost przeciwnie. Ale to mnie tez troche przeraza, rozumie pani... -Na pana miejscu nie martwilabym sie, panie Belmont. Pana zona poradzila sobie bardzo dobrze. Szczerze mowiac, nigdy sie nie spodziewalam, ze eksperyment wytrzyma taka gruntowna i kompletna probe. Wiemy dokladnie, jakie poprawki trzeba wprowadzic do modelu TN, a zasluga spada calkowicie na pania Belmont. Jesli chce pan, zebym mowila zupelnie uczciwie, to uwazam, ze panska zona bardziej zasluguje na panski awans niz pan. Na te slowa Larry wzdrygnal sie wyraznie. -Poki wszystko pozostaje w rodzinie... - wymamrotal nieprzekonywajaco i wyszedl. Susan Calvin spojrzala za nim. -Mysle, ze to go zabolalo... mam nadzieje... Przeczytales raport Tony'ego, Peter? -Dokladnie - odparl Bogert. - Czy model TN-3 nie bedzie potrzebowal zmian? -O, ty tez tak sadzisz? - zapytala ostro Calvin. - Jaki jest tok twojego rozumowania? Bogert zmarszczyl brwi. -Nie musze tu rozumowac. Juz na oko widac, ze nie mozemy tolerowac rozpuszczonego robota, ktory zaleca sie do swojej pani, jesli wolno mi uzyc takiego sformulowania. -Zaloty! Peter, przyprawiasz mnie o mdlosci. Czy naprawde nie rozumiesz? Ta maszyna musiala byc posluszna Pierwszemu Prawu. Nie mogl pozwolic, aby istocie ludzkiej dziala sie krzywda, a Claire Belmont sama sobie wyrzadzala krzywde ciaglym poczuciem wlasnej nieudolnosci. Wiec zalecal sie do niej, bo ktora kobieta nie docenilaby faktu, ze potrafi obudzic namietnosc w maszynie - w zimnej, bezdusznej maszynie. Tamtej nocy odslonil firanki celowo, zeby inni mogli widziec i zazdroscic - bez zadnego ryzyka dla malzenstwa Claire. Uwazam, ze Tony postapil sprytnie... -Naprawde? Co za roznica, czy to bylo udawanie, czy nie, Susan? Niepokoi mnie rezultat tych doswiadczen. Jeszcze raz przeczytaj raport. Unikala go. Krzyczala, kiedy ja obejmowal. Nie spala tamtej ostatniej nocy, byla w stanie histerii. Nie mozemy na to pozwolic. -Peter, jestes slepy. Tak slepy, jak ja bylam. Model TN zostanie calkowicie przebudowany, ale nie z tego powodu. Z zupelnie innej przyczyny; zupelnie innej. Dziwne, ze to w ogole przeoczylam - jej oczy byly dziwnie zamyslone - ale byc moze odzwierciedla to wade mojej osobowosci. Widzisz, Peter, maszyny nie moga sie zakochiwac, ale - nawet gdy jest to beznadziejne i przerazajace - kobiety moga! Lenny Amerykanska Korporacja Robotow i Ludzi Mechanicznych miala problem. Tym problemem byli ludzie.Peter Bogert, starszy matematyk, szedl wlasnie do dzialu montazu, kiedy napotkal Alfreda Lanninga, dyrektora naukowo - badawczego. Lanning sciagnawszy swoje bujne brwi, poprzez porecz spogladal w dol na pomieszczenie komputerowe. Pod balkonem przeplywal wciaz potok ludzi zwiedzajacych zaklady, ktorzy rozgladali sie ciekawie, podczas gdy przewodnik kontynuowal swoj staly wyklad na temat obliczen robotycznych. -Komputer, ktory panstwo widza przed soba - powiedzial - jest najwiekszym komputerem tego typu na swiecie. Zawiera piec milionow trzysta tysiecy kriotrow i jest zdolny do poradzenia sobie rownoczesnie z ponad stu tysiacami zmiennych. Z jego pomoca U.S. Robots potrafi precyzyjnie projektowac mozgi pozytronowe nowych modeli. Wymagania sa zapisywane na tasmie, ktora jest perforowana za pomoca tej klawiatury - przypomina ona bardzo skomplikowana maszyne do pisania lub linoryt, tylko ze nie posluguje sie literami, lecz pojeciami. Instrukcje sa rozbite na symboliczne odpowiedniki logiczne, a te z kolei zamienione na wzory perforacyjne. W czasie niecalej godziny komputer moze przedstawic naszym naukowcom projekt mozgu, ktory bedzie zawieral wszystkie sciezki pozytronowe niezbedne do zrobienia robota... Wreszcie Lanning podniosl wzrok i dostrzegl Bogerta. -Ach, Peter - powiedzial. Bogert uniosl obie rece, zeby przygladzic juz i tak doskonale gladka i lsniaca czarna czupryne. -Zdaje sie, ze nie masz o tym najlepszego zdania, Alfredzie. Lanning chrzaknal. Pomysl publicznych wycieczek z przewodnikiem po zakladach U.S. Robots zrodzil sie calkiem niedawno i mial pelnic podwojna funkcje. Z jednej strony, jak glosila teoria, pozwalalo to ludziom zobaczyc roboty z bliska, zaznajomic sie z nimi i wyzbyc sie dzieki temu instynktownej obawy przed przedmiotami mechanicznymi. A z drugiej strony mialo to wywolac, przynajmniej u niektorych osob, chec poswiecenia sie robotyce jako pasji zycia. -Wiesz, ze nie mam - powiedzial w koncu Lanning. - Raz w tygodniu przerywa sie prace. Zwazywszy na strate roboczogodzin, korzysci sa zbyt male. -A wiec nadal nie zwieksza sie liczba podan o prace? -Jest kilka, ale dotycza one tych stanowisk, ktore sa dla nas mniej wazne. Potrzeba ludzi do prac naukowo - badawczych. Wiesz o tym. Sek w tym, ze roboty sa zakazane na samej Ziemi, wiec zawod robotyka nie jest zbyt popularny. -Przeklety kompleks Frankensteina - powiedzial Bogert, swiadomie nasladujac jedno z ulubionych powiedzonek Lanninga. Lanning nie dostrzegl delikatnego przytyku. Powiedzial: -Chyba nigdy sie do tego nie przyzwyczaje. Mozna by oczekiwac, ze w dzisiejszych czasach kazdy czlowiek na Ziemi bedzie wiedzial, iz Trzy Prawa stanowia doskonale zabezpieczenie, ze roboty po prostu nie sa niebezpieczne. Na przyklad ta grupa - spojrzal gniewnie w dol. - Spojrz na nich. Wiekszosc z nich przechodzi przez hale montazowa robotow doznajac przy tym takich emocji, jakby jechali karkolomna kolejka w lunaparku. A potem, gdy wchodza do pokoju z modelem MEC - niech to diabli, Peter, z modelem MEC, ktory nie skrzywdzilby nawet muchy na tej boskiej, zielonej Ziemi - wystarczy, ze wystapi dwa kroki naprzod i powie: "Milo mi pana poznac", uscisnie dlon, a potem zrobi dwa kroki w tyl - oni juz sie wycofuja, a matki porywaja swoje dzieci w ramiona. Jak mozemy sie spodziewac, ze wydobedziemy z takich idiotow genialne koncepcje? Bogert nie mial na to odpowiedzi. Jeszcze raz spojrzeli razem w dol na kolejke zwiedzajacych, ktorzy teraz przechodzili z pomieszczenia komputerowego do sekcji montazu mozgow pozy tronowych, a potem wyszli. Jak sie okazalo, nie spostrzegli, ze w hali komputerowej zostal Mortimer W. Jacobson, lat 16, ktory, aby oddac mu calkowita sprawiedliwosc, nie mial absolutnie zadnych zlych zamiarow. Wlasciwie nie mozna nawet powiedziec, ze to byla wina Mortimera. Wszyscy pracownicy wiedzieli, w ktorym dniu odbywala sie wycieczka. Wszystkie urzadzenia na jej drodze powinny byc starannie odlaczone lub zabezpieczone, poniewaz nierozsadnie byloby zakladac, ze istoty ludzkie powstrzymaja sie przed manipulowaniem galkami, klawiszami, raczkami i przyciskami. Przewodnik tez powinien bardzo uwazac na tych, ktorzy ulegali takiej pokusie. Ale w owej chwili przewodnik przeszedl juz do nastepnego pomieszczenia, a Mortimer szedl na koncu kolejki. Minal klawiature, na ktorej wystukiwano instrukcje do komputera. W zaden sposob nie mogl podejrzewac, ze w tamtym momencie wczytywano plany konstrukcyjne nowego robota. W przeciwnym razie, bedac grzecznym dzieckiem, nie ruszalby klawiatury. W zaden sposob nie mogl wiedziec, ze wskutek niedopuszczalnego zaniedbania technik nie odlaczyl klawiatury. Tak wiec Mortimer dotykal klawiszy na chybil trafil, jak gdyby gral na instrumencie muzycznym. Nie zauwazyl, ze kawalek tasmy perforowanej wysunal sie z maszyny w innej czesci pomieszczenia - bezglosnie, nie rzucajac sie w oczy. Technik po powrocie na stanowisko pracy tez nie spostrzegl, ze ktos dotykal jego maszyny. Widzac, ze klawiatura jest wlaczona, poczul lekki niepokoj, ale nie myslal niczego sprawdzac. Po kilku minutach zniknelo nawet jego pierwsze, instynktowne zaniepokojenie i kontynuowal wpisywanie danych w komputer. Jesli chodzi o Mortimera, ani wtedy, ani nigdy potem nie dowiedzial sie, co zrobil. Nowy model LNE zaprojektowano do wydobywania boru w pasie asteroid. Z roku na rok wzrastala wartosc borowodorow jako paliwa dla mikroreaktorow protonowych, na ktorych spoczywal caly ciezar wytwarzania mocy na statkach miedzyplanetarnych, a skape zasoby wlasne Ziemi byly na wyczerpaniu. Z fizycznego punktu widzenia oznaczalo to, ze roboty LNE musialy byc wyposazone w oczy czule wlasnie na linie widoczne w analizie spektroskopowej rud boru i w ten taki konczyn, ktore najlepiej nadawalyby sie do przerobki rudy w produkt finalny. Jak zwykle jednak glownym problemem bylo wyposazenie psychiczne. Obecnie ukonczono pierwszy mozg pozytronowy LNE. Byl to prototyp i mial dolaczyc do wszystkich prototypow w kolekcji zakladow U.S. Robots. Po przeprowadzeniu ostatecznych testow wyprodukowano by kolejne egzemplarze, aby je pozniej wydzierzawic (nigdy sprzedac) przedsiebiorstwom gorniczym. Prototyp LNE byl teraz ukonczony. Wysoki, wyprostowany i wypolerowany, na pierwszy rzut oka wygladal jak kazdy inny sposrod wielu niezbyt wyspecjalizowanych modeli robotow. Postepujac wedlug instrukcji testowania zawartej w "Podreczniku robotyki", glowny technik zapytal: - Jak sie masz? Odpowiedz powinna brzmiec: - Dobrze i jestem gotow rozpoczac pelnienie moich funkcji. Ufam, ze pan rowniez sie miewa dobrze. Mozliwa byla tez jakas nieistotna modyfikacja tych formul. Pierwsza wymiana zdan nie sluzyla niczemu innemu, jak tylko potwierdzeniu, ze robot slyszy, rozumie rutynowe pytanie i podaje rutynowa odpowiedz zgodna z tym, czego mozna by oczekiwac po postawie robotycznej. Od tego momentu mozna bylo przejsc do bardziej skomplikowanych dzialan, ktore testowalyby rozne Prawa i ich wzajemne oddzialywanie z wyspecjalizowana wiedza poszczegolnych modeli. Tak wiec, kiedy technik zapytal: "Jak sie masz?", od razu uderzylo go brzmienie glosu Prototypu LNE. Bylo w nim cos, czego nigdy przedtem nie slyszal w zadnym glosie robotycznym (a slyszal ich wiele). Glos tworzyl sylaby podobne do dzwiekow niskobrzmiacej czelesty. Bylo to tak zaskakujace, ze dopiero po kilku chwilach technik zdal sobie sprawe, ze uslyszal sylaby utworzone przez te niebianskie tony. Sylaby brzmialy: - Da, da, da, gu. Robot nadal stal - wysoki i wyprostowany, ale jego prawa reka uniosla sie do gory i palec powedrowal do ust. Technik gapil sie w calkowitym oslupieniu, a potem nagle zerwal sie z miejsca. Zamknal za soba drzwi na klucz i z innego pomieszczenia przeslal sygnal awaryjny do doktor Susan Calvin. Doktor Calvin byla jedynym robopsychologiem zakladow U.S. Robots (i wlasciwie calej ludzkosci). Nie musiala sie zbytnio zaglebiac w testowanie Prototypu LNE, zeby poprosic bardzo stanowczym tonem o odpis nakreslonych przez komputer planow pozytronowych sciezek mozgowych i zapisane na tasmie instrukcje, ktore nimi kierowaly. Po krotkim przestudiowaniu ich poslala z kolei po Bogerta. Jej stalowoszare wlosy byly mocno sciagniete do tylu; na jej zimnej zazwyczaj twarzy, z mocnymi rysami pionowymi rozdzielonymi poziomym rozcieciem bladych ust o cienkich wargach malowalo sie napiecie. -O co tu chodzi, Peter? Bogert przestudiowal wskazane przez nia fragmenty z narastajacym oslupieniem i powiedzial: -Dobry Boze, Susan, to nie ma sensu. -Z cala pewnoscia. Jak to sie dostalo do instrukcji? Wezwany technik przysiagl z cala szczeroscia, ze nie ma z tym nic wspolnego i ze nie potrafi tego wytlumaczyc. Komputer negatywnie odpowiadal na wszelkie proby wykrycia defektu. -Mozg pozytronowy - powiedziala Susan w zamysleniu - jest nie do odratowania. Tak wiele wyzszych funkcji zostalo skasowanych przez te bezsensowne instrukcje, ze rezultat bardzo przypomina ludzkie niemowle. Bogert wygladal na zaskoczonego, a Susan natychmiast przyjela lodowata postawe, tak jak czynila to zawsze, gdy ktos smial powatpiewac w jej slowa. Powiedziala: -Dokladamy wszelkich staran, zeby pod wzgledem psychicznym jak najbardziej upodobnic robota do czlowieka. Wyeliminuj to, co nazywamy funkcjami dojrzalymi, a pozostaje ludzkie niemowle, mowiac w kategoriach psychicznych. Dlaczego jestes taki zaskoczony, Peter? Prototyp LNE, ktory nie wykazywal zadnych oznak zrozumienia tego, co sie wokol niego dzieje, nagle zsunal sie do pozycji siedzacej i zaczal drobiazgowo badac swoje stopy. Bogert przez chwile mu sie przygladal. -Szkoda, ze trzeba zdemontowac to stworzenie. Jest tak zrecznie zrobione - powiedzial. -Zdemontowac? - zapytala z moca pani psycholog. -Oczywiscie, Susan. Jaki ono ma teraz sens? Dobry Boze, jesli istnieje jakis przedmiot calkowicie bezuzyteczny, to jest nim ten robot. Nie masz chyba zamiaru udawac, ze jest jakas praca, ktora moze wykonywac, prawda? -Nie, oczywiscie, ze nie. -A wiec? -Chce przeprowadzic wiecej testow - powiedziala uparcie Susan. Bogert spojrzal na nia z chwilowym zniecierpliwieniem, a potem wzruszyl ramionami. Jesli istniala jakas osoba w U.S. Robots, z ktora spory byly bezcelowe, to byla nia z pewnoscia Susan. Roboty stanowily wszystko, co kochala, a dlugi okres obcowania z nimi, jak sie wydawalo Bogertowi, pozbawil ja wszelkich oznak czlowieczenstwa. Nie bardziej mozna bylo wyperswadowac jej jakas decyzje niz wlaczonemu mlkroreaktorowi dzialanie. -Jaki w tym sens? - wysapal; potem w pospiechu dodal glosno: - Dasz nam znac po zakonczeniu testow? -Tak - odparla. - Chodz. Lenny. "LNE, - pomyslal Bogert. - To rzeczywiscie brzmi jak Lenny. Nieuniknione." Susan wyciagnela reke, ale robot tylko sie na nia gapil. Pani psycholog siegnela lagodnie po reke robota i chwycila ja. Lenny plynnym ruchem powstal na nogi (przynajmniej jego koordynacja mechaniczna dzialala sprawnie). Wyszli razem, robot przewyzszal wzrostem kobiete o ponad pol metra. Wiele par oczu sledzilo ich z zaciekawieniem, gdy szli dlugimi korytarzami. Jedna sciane laboratorium Susan Calvin, te, ktora przylegala bezposrednio do jej prywatnego biura, pokrywala mocno powiekszona reprodukcja mapy sciezek pozytronowych. Susan studiowala ja dokladnie przez wieksza czesc miesiaca. Badala ja uwaznie takze w tej chwili, sledzac rozwidlone sciezki wzdluz ich zakrzywien. Lenny siedzial za nia na podlodze, rozsuwajac i zlaczajac nogi, mruczac przy tym do siebie bezsensowne sylaby glosem tak pieknym, ze mozna bylo zasluchac sie w te nonsensy i wpasc w zachwyt. Susan odwrocila sie do robota. -Lenny... Lenny... - powtarzala cierpliwie jego imie, az Lenny wreszcie podniosl wzrok i wydal z siebie pytajacy dzwiek. Pani robopsycholog na moment poddala sie uczuciu radosci, ktoraja ogarniala. Robot skupial uwage coraz szybciej. -Podnies reke, Lenny - powiedziala. - Reka... w gore. Reka... w gore. Mowiac to wciaz wznosila i opuszczala wlasna reke. Lenny sledzil ruch oczami. Do gory, na dol, do gory, na dol. Potem wykonal nieudany gest swoja reka i zadzwieczal: - E- he. -Bardzo dobrze. Lenny - powiedziala powaznie Susan. - Sprobuj jeszcze raz. Reka w gore. Bardzo lagodnie wyciagnela wlasna dlon, chwycila reke robota, uniosla ja i opuscila. -Reka... w gore. Reka... w gore. Z jej biura dobiegl glos i przerwal cwiczenie. - Susan? Calvin zatrzymala sie zaciskajac usta. -O co chodzi, Alfredzie? Dyrektor naukowo-badawczy wszedl, rzucil okiem na mape wiszaca na scianie, a potem przyjrzal sie robotowi. -Nadal sie nim zajmujesz? - zapytal. -Tak, pracuje. -Wiesz, Susan... - Wyciagnal cygaro, zapatrzyl sie na nie uwaznie i wykonal gest, jakby chcial odgryzc koncowke. Kiedy to robil, jego oczy napotkaly jej pelne dezaprobaty spojrzenie; odlozyl cygaro i zaczal na nowo: - Wiesz, Susan, model LNE jest juz w produkcji. -Slyszalam. Czy w zwiazku z tym masz cos do mnie? -Nie-e. Jednak sam fakt, ze jest w produkcji i wszystko dobrze idzie oznacza, ze praca z tym sfuszerowanym egzemplarzem jest bezcelowa. Czy nie nalezaloby go zlomowac? -Krotko mowiac, Alfredzie, denerwuje cie, ze marnuje moj tak cenny czas. Uspokoj sie. Nie marnuje czasu. Pracuje z tym robotem. -Ale ta praca jest bez znaczenia. -Ja to ocenie, Alfredzie - jej glos byl lodowaty i Lanning uznal za bardziej celowe zaczac z innej beczki. -Czy mozesz mi powiedziec, jakie to wszystko ma znaczenie? Na przyklad, co z nim teraz robisz? -Probuje nauczyc go unosic reke na komende. Probuje nauczyc go imitowac dzwiek slowa. Jak gdyby na sygnal, Lenny powiedzial: - E-he - i z drzeniem uniosl reke. Lanning pokrecil glowa. -Ten glos jest zdumiewajacy. Jak to sie dzieje? -Nie bardzo wiem - odparla Susan. - Nadajnik ma normalny. Jestem pewna, ze moglby mowic normalnie. Ale nie mowi: mowi w ten sposob w rezultacie jakichs zmian w sciezkach pozytronowych, jeszcze dokladnie nie ustalilam - jakich. -Coz, ustal to dokladnie, na litosc boska. Taki sposob mowienia moglby sie przydac. -O, wiec istnieje jakis ewentualny pozytek z moich badan nad Lennym? Lanning wzruszyl ramionami z zaklopotaniem. -No coz, to mniej znaczacy aspekt calej sprawy. -Przykro mi wiec, ze nie dostrzegasz bardziej znaczacych aspektow - powiedziala szorstko Susan - ale to nie moja wina. Czy moglbys mnie teraz zostawic, Alfredzie, i pozwolic mi kontynuowac prace? W biurze Bogerta Lanning w koncu dobral sie do swojego cygara. -Ta kobieta z dnia na dzien coraz bardziej dziwaczeje - powiedzial kwasno. Bogert doskonale zrozumial, o kogo chodzi. W Amerykanskiej Korporacji Robotow i Ludzi Mechanicznych byla tylko jedna "ta kobieta". -Czy ona nadal grzebie sie z tym pseudorobotem, tym swoim Lennym? - zapytal. -Probuje nauczyc go mowic, jak Boga kocham. Bogert wzruszyl ramionami. -To uwypukla nasz problem. Chodzi mi o pozyskanie wykwalifikowanego personelu do prac naukowo-badawczych. Gdybysmy mieli innego robopsychologa, moglibysmy sklonic Susan do przejscia na emeryture. A przy okazji, zakladam, ze planowane na jutro spotkanie dyrekcji ma na celu zajecie sie problemem rekrutacji? Lanning skinal glowa i spojrzal na cygaro, jak gdyby mialo niedobry smak. -Tak. Jakosc jednak, nie ilosc. Podnieslismy proponowane wynagrodzenie i od razu przybylo podan - od tych, ktorych interesuja glownie pieniadze. Rzecz w tym, zeby pozyskac tych, ktorych interesuje glownie robotyka. Dobrze byloby miec przynajmniej kilka takich osob jak Susan. -Do diabla, nie. Nie takich jak ona. -Coz, nie dokladnie takich jak ona. Ale, musisz przyznac, Peter, ze jest ukierunkowana wylacznie na roboty. W jej zyciu nie ma innych zainteresowan. -Wiem. I wlasnie dlatego jest taka nieznosna. Lanning skinal twierdzaco. Nie potrafilby juz sie doliczyc, ile razy z przyjemnoscia wylalby Susan Calvin. Nie potrafilby tez obliczyc ile milionow dolarow zaoszczedzila przedsiebiorstwu przy tej czy innej okazji. Byla kobieta naprawde niezbedna i taka pozostanie do smierci - chyba ze znajdzie sie ktos, kto potrafilby ja zastapic. -Chyba ukrocimy te wycieczki - powiedzial. Peter wzruszyl ramionami. -Skoro tak mowisz. Ale tymczasem, mowiac powaznie, co zrobimy z Susan? Ona moze z latwoscia zwiazac sie z Lennym, na zawsze. Wiesz, jaka jest, kiedy trafia sie jej cos, co uwaza za interesujacy problem. -Coz mozemy zrobic? - spytal Lanning. - Jesli za bardzo bedziemy chcieli ja odciagnac, nie zrezygnuje - z kobiecej przekory. W ostatecznym rozrachunku nie mozemy jej zmusic do niczego. Ciemnowlosy matematyk usmiechnal sie. -Nigdy bym nie uzyl przymiotnika "kobieca" w odniesieniu do niej. -Och, no coz - powiedzial zrzedliwie Lanning. - Przynajmniej nikomu nie stanie sie krzywda. Niestety mylil sie w tym wypadku. Sygnal alarmowy zawsze wywoluje napiecie w duzym przedsiebiorstwie przemyslowym. Sygnaly takie rozbrzmiewaly w historii U.S. Robots kilkanascie razy: z powodu pozaru, powodzi, rozruchow i powstania. Ale przez caly ten czas jedna rzecz nie zdarzyla sie nigdy. Nigdy nie zabrzmial sygnal: "Robot poza kontrola". Nikt nigdy sie nie spodziewal, ze zabrzmi. Zainstalowano go jedynie z powodu nalegan rzadu. (Niech szlag trafi kompleks Frankensteina - mamrotal Lanning przy tych rzadkich okazjach, kiedy o tym myslal.) Teraz przenikliwy dzwiek syreny narastal i cichl w odstepach dziesieciosekundowych i praktycznie zaden pracownik - od przewodniczacego Rady Dyrektorow az po najnowszego pomocnika woznego - nie zrozumial od razu znaczenia dziwnego sygnalu. Kiedy pojeto wreszcie, co on oznacza, uzbrojeni straznicy i ludzie z personelu medycznego popedzili gromada do wskazanego obszaru zagrozenia, a zakladami U.S. Robots owladnal paraliz. Charlesa Randowa, technika obliczeniowego, zabrano ze zlamana reka na poziom szpitalny. Nie bylo innych szkod. Zadnych innych szkod fizycznych. -Ale szkod moralnych - ryczal Lanning - nie da sie oszacowac. Susan Calvin stanela z nim twarza w twarz smiertelnie spokojna. -Nie zrobisz nic Lenny'emu. Nic. Rozumiesz? -Czy ty rozumiesz, Susan? Ta rzecz zranila istote ludzka. Zlamala Pierwsze Prawo. Nie znasz Pierwszego Prawa? -Nie zrobisz nic Lenny'emu. -Na litosc boska, Susan, czy musze tobie cytowac Pierwsze Prawo? Robot nie moze skrzywdzic istoty ludzkiej lub poprzez bezczynnosc pozwolic, aby stala sie jej krzywda. Wszystkie wytworzone przez nas roboty musza scisle przestrzegac tego prawa - od tego zalezy nasza pozycja. Jesli spoleczenstwo uslyszy - a zapewne uslyszy - ze zdarzyl sie wyjatek, nawet jeden wyjatek, mozemy zostac zmuszeni do zamkniecia zakladow. Nasza jedyna szansa byloby natychmiast oglosic, ze zniszczono tego robota, wyjasnic okolicznosci zdarzenia i miec nadzieje na przekonanie opinii publicznej, ze to sie nigdy nie powtorzy. -Chcialabym sie dowiedziec dokladnie, co zaszlo - powiedziala Susan Calvin. - Nie bylo mnie przy tym i chcialabym dokladnie wiedziec, co mlody Randow robil w moim laboratorium bez mojego zezwolenia. -Zaistniala sytuacja - powiedzial Lanning - jest oczywista. Twoj robot uderzyl Randowa, a ten przeklety glupiec nacisnal guzik "Robot poza kontrola" i narobil halasu. Ale twoj robot uderzyl go i wyrzadzil mu krzywde lamiac mu reke. Prawda jest taka, iz twoj Lenny jest zaburzony - brak mu Pierwszego Prawa i trzeba go unicestwic. -Jemu nie brak Pierwszego Prawa. Przestudiowalam jego sciezki mozgowe i wiem, ze mu nie brak. -Wiec jakim cudem mogl uderzyc czlowieka? - wycedzil zirytowany. - Zapytaj Lenny'ego. Z pewnoscia nauczylas go juz mowic. Policzki Susan Calvin silnie sie zarumienily. Powiedziala: -Wole porozmawiac z ofiara. A pod moja nieobecnosc, Alfredzie, chce, zeby zapieczetowano moje biura, z Lennym w srodku. Nie chce, zeby ktokolwiek sie do niego zblizal. Jesli stanie mu sie jakas krzywda, kiedy mnie nie bedzie, ta firma nie ujrzy mnie juz wiecej - pod zadnym warunkiem. -Czy zgodzisz sie na zniszczenie go, jesli zlamal Pierwsze Prawo? -Tak - odparla Susan Calvin - poniewaz wiem, ze nie zlamal. Charles Randow lezal w lozku, z reka nastawiona i wlozona w gips. Nadal cierpial, ale glownie z powodu szoku, ktorego doznal. Przerazala go mysl, ze w pozytronowym umysle mogl zrodzic sie morderczy zamiar. Zaden inny czlowiek oprocz niego nie mial nigdy najmniejszych podstaw, zeby obawiac sie krzywdy ze strony robota. Bylo to wiec przezycie jedyne w swoim rodzaju. Susan Calvin i Alfred Lanning stali teraz obok jego lozka, Peter Bogert, ktorego spotkali po drodze, tez byl z nimi. Wyproszono lekarzy i pielegniarki. -A teraz niech pan powie co sie wlasciwie stalo? - zapytala Susan Calvin. Randow byl wystraszony. Wymamrotal: -Uderzyl mnie w reke. Szedl na mnie. -Niech pan sie cofnie w czasie - powiedziala Calvin. - Co pan robil w moim laboratorium bez upowaznienia? Mlody obliczeniowiec przelknal sline, a jablko Adama na jego chudej szyi gwaltownie podskoczylo. Mial wysoko osadzone kosci policzkowe i byl nienaturalnie blady. Powiedzial: -Wszyscy wiedzielismy o pani robocie. Kraza pogloski, ze probowala go pani nauczyc mowic - jak instrument muzyczny. Porobiono zaklady, czy robot mowi, czy nie. Niektorzy mowili... eee... ze slup moglaby pani nauczyc mowic. -Przypuszczam - powiedziala Susan lodowatym glosem - ze to ma byc komplement. Co pan mial z tym wspolnego? -Mialem tam wejsc i rozstrzygnac sprawe - zobaczyc, czy bedzie mowil. Zwedzilismy klucz do pani laboratorium, odczekalem, az pani wyszla i wszedlem. Losowalismy, kto ma to zrobic. Padlo na mnie. -A potem? -Sprobowalem go sklonic, zeby cos powiedzial, a on mnie uderzyl. -Co pan rozumie przez to, ze probowal pan go sklonic, zeby cos powiedzial? Jak pan probowal? -Ja... zadawalem mu pytania, ale on nie chcial nic powiedziec, wiec probowalem zmusic go do jakiejs reakcji i poniekad... wrzasnalem na niego i... -I? Nastapila dluga przerwa. Pod niewzruszonym spojrzeniem Susan Randow wreszcie odparl: -Probowalem go zmusic strachem, zeby cos powiedzial. - Dodal defensywnie: - Musialem nim wstrzasnac. -W jaki sposob probowal go pan nastraszyc? -Zamarkowalem cios. -I odepchnal panska reke na bok? -Uderzyl mnie w reke. -No dobrze. To wszystko. Chodzmy panowie - powiedziala do Lanninga i Bogerta. W progu odwrocila sie do Randowa: -Moge rozstrzygnac zaklady, jesli to pana nadal interesuje. Lenny umie calkiem dobrze wypowiadac kilka slow. Nie odzywali sie ani slowem, dopoki nie znalezli sie w biurze Susan. Jego sciany wypelnialy polki zastawione ksiazkami, z ktorych czesc sama napisala. Wnetrze to doskonale odpowiadalo jej osobowosci - bylo chlodne w wystroju i starannie uporzadkowane. Stalo w nim tylko jedno krzeslo i ona na nim usiadla. Lanning i Bogert stali. -Lenny tylko sie bronil - powiedziala. - To Trzecie Prawo: Robot musi chronic swoje istnienie. -Z wyjatkiem sytuacji - powiedzial Lanning z moca. - kiedy jest to sprzeczne z Pierwszym lub Drugim Prawem. Dokoncz tresc prawa! Lenny nie mial prawa bronic sie w jakikolwiek sposob kosztem wyrzadzenia nawet najmniejszej krzywdy istocie ludzkiej. -I nie zrobil tego - odpalila Calvin - swiadomie. Lenny ma niedorozwiniety mozg. Nie mogl w zaden sposob poznac wlasnej sily ani slabosci ludzi. Odpychajac grozaca mu reke istoty ludzkiej, nie mogl wiedziec, ze kosc peknie. W kategoriach ludzkich nie mozna obciazac wina moralna jednostki, ktora naprawde nie potrafi odrozniac dobra od zla. Bogert wtracil sie uspokajajaco: -Zaraz, Susan, my go nie obwiniamy. My rozumiemy, ze Lanny to dziecko mowiac w kategoriach ludzkich, i nie winimy go. Ale opinia publiczna to zrobi. Zaklady U.S. Robots zostana zamkniete. -Wprost przeciwnie. Gdybys mial chocby ptasi mozdzek, Peter, dostrzeglbys, ze to jest okazja, na ktora czeka U.S. Robots. Ze to rozwiaze problemy firmy. Lanning sciagnal nisko swoje biale brwi. -Jakie problemy, Susan? - zapytal lagodnie. -Czy korporacja nie martwi sie utrzymaniem naszego personelu naukowo-badawczego na obecnym - niech nam niebiosa dopomoga - wysokim poziomie? -Z pewnoscia. -A co proponujecie przyszlym badaczom? Duze emocje? Nowosc? Dreszczyk odkrywania nieznanego? Nie! Oferujecie im pensje i pewnosc, ze nie ma zadnych problemow. -Co chcesz przez to powiedziec? - zapytal Bogert. -A czy sa jakies problemy? - odpalila Susan Calvin. - Jakie roboty produkujemy? W pelni rozwiniete, przystosowane do swoich zadan. Przemysl zamawia to, czego potrzebuje; komputer projektuje mozg; maszyny buduja robota; i oto jest, kompletny i dopracowany. Peter, jakis czas temu zapytales mnie, jaki pozytek z Lenny'ego. Jaki sens, powiedziales, ma robot, ktory nie jest zaprojektowany do zadnej pracy? Teraz ja pytam ciebie: jaki sens ma robot zaprojektowany tylko do jednej pracy? Wszystko zaczyna sie i konczy w tym samym miejscu. Modele LNE wydobywaja bor. Jesli potrzeba berylu, sa bezuzyteczne. Jesli technologia boru wkroczy w nowa faze, stana sie bezuzyteczne. Czlowiek tak zaprojektowany bylby podczlowiekiem. Robot tak zaprojektowany jest podrobotem. -Czy chodzi ci o robota wszechstronnego? - zapytal Lanning z niedowierzaniem. -Czemu nie? - odpowiedziala pytaniem pani robopsycholog. -Czemu nie? Dostalam do rak robota z mozgiem prawie calkowicie niesprawnym. Zaczelam go uczyc, a ty Alfredzie, zapytales mnie, jaki to ma sens. Byc moze nieszczegolny, jesli chodzi o Lenny'ego, bo on nigdy nie wyjdzie poza poziom pieciolatka, liczac wedlug skali ludzkiej. Ale jaki to ma sens ogolnie biorac? Bardzo gleboki, jesli sie spojrzy na to w kategoriach studium nad abstrakcyjnym problemem nauczenia sie, jak uczyc roboty. Nauczylam sie wielu sposobow zwierania sasiadujacych sciezek w celu tworzenia nowych. Dalsze badania dostarczaja lepszych, subtelniejszych i wydajniejszych technik robienia tego. -A zatem? -Przypuscmy, ze zaczniecie od mozgu pozytronowego, ktory ma wszystkie zasadnicze sciezki starannie zarysowane, ale nie ma zadnych drugorzednych. Przypuscmy, ze wtedy zaczniecie tworzyc te drugorzedne. Moglibyscie sprzedawac podstawowe roboty zaprojektowane do otrzymywania instrukcji; roboty, ktore mozna by przystosowac do jednej pracy, a potem w razie koniecznosci, do innej. Roboty stalyby sie tak wszechstronne jak ludzie. Roboty moglyby sie uczyc! Wpatrywali sie w nia. -Nadal nie rozumiecie, prawda? - zapytala zniecierpliwiona. -Rozumiem, co mowisz - powiedzial Lanning. -Czy nie rozumiecie, ze wraz z calkowicie nowa dziedzina badan i calkowicie nowymi technikami, ktore trzeba bedzie stworzyc, z otwierajacym sie obszarem nieznanego, ktory trzeba bedzie przeniknac, mlodzi poczuja potrzebe zajecia sie robotyka? Sprobujcie a przekonacie sie. -Niech mi wolno bedzie wskazac - powiedzial gladko Bogert - ze to niebezpieczne. Rozpoczecie prac z takimi niedouczonymi robotami jak Lenny bedzie oznaczac, ze nie mozna by nigdy ufac Pierwszemu Prawu - dokladnie tak, jak to sie okazalo w wypadku Lenny'ego. -Dokladnie. Ogloscie ten fakt. -Oglosic go?! -Oczywiscie. Podajcie informacje o niebezpieczenstwie. Wyjasnijcie, ze utworzycie nowy instytut badan naukowych na Ksiezycu, jesli ludnosc Ziemi nie pozwoli na kontynuacje takich badan na miejscu, ale za wszelka cene podkreslcie element niebezpieczenstwa. -Na litosc boska, dlaczego? - zapytal Lanning. -Poniewaz pewna doza niebezpieczenstwa zwiekszy pokuse. Czy myslicie, ze technologia nuklearna nie niesie ze soba zagrozenia, a wyprawy kosmiczne zadnego ryzyka? Czy was skusilo do tej pracy wlasnie to, ze jest calkowicie bezpieczna? Czy moze jednak odegral role kompleks Frankensteina, ktory wszyscy tak wysmiewacie? Wiec sprobujcie czegos innego, czegos, co zadzialalo w innych dziedzinach. Zza drzwi, ktore prowadzily do prywatnych laboratoriow Susan Calvin, dobiegl jakis odglos. Dzwieczacy odglos Lenny'ego. Pani robopsycholog natychmiast zamilkla, nasluchujac. -Przepraszam - powiedziala. - Chyba Lenny mnie wola. -Umie cie wolac? - zapytal Lanning. -Mowilam, ze udalo mi sie nauczyc go kilku slow - ruszyla w kierunku drzwi, troche podenerwowana. - Jesli zechcecie na mnie zaczekac... Obserwowali, jak wychodzi, i przez chwile milczeli. A potem Lanning spytal: -Myslisz, ze jest cos w tym, co mowi Susan, Peter? -Mozliwe, Alfredzie - odpowiedzial Bogert. - Mozliwe. Wystarczy, abysmy poruszyli sprawe na spotkaniu dyrekcji i przekonali sie, co powiedza. W koncu, co sie stalo, to sie nie odstanie. Robot skrzywdzil czlowieka i wszyscy o tym wiedza. Jak mowi Susan, mozemy z powodzeniem sprobowac obrocic wszystko na nasza korzysc. Oczywiscie nie ufam jej motywom w tym wszystkim. -Co chcesz przez to powiedziec? -Nawet jesli wszystko, co powiedziala, jest absolutna prawda, to jest to tylko racjonalne uzasadnienie jej zachowan. Prawdziwa pobudka Susan jest pragnienie zatrzymania tego robota. Gdybysmy ja przycisneli - i matematyk usmiechnal sie na mysl o niestosownosci doslownego znaczenia tego slowa - powiedzialaby, ze celem tego bylo nauczenie sie technik uczenia robotow, ale moim zdaniem znalazla inne zastosowanie dla Lenny'ego. Raczej unikalne, odpowiadajace tylko jej potrzebom. -Nie wiem, do czego zmierzasz. -Czy slyszales, co robot wolal? - zapytal Bogert. -Nie, niezupelnie... - zaczal Lanning, kiedy naraz otworzyly sie drzwi i obaj mezczyzni natychmiast przerwali rozmowe. Susan weszla rozgladajac sie niepewnie. -Czy ktorys z was widzial...jestem absolutnie pewna, ze gdzies tu mialam... O jest. Podbiegla do naroznika szafy z ksiazkami i wziela metalowy przedmiot w ksztalcie hantla z wieloma wydrazonymi wglebieniami, w ktorych znajdowaly sie rozmaite kawalki metali na tyle duze, by nie wypadaly przez oczka siatki stanowiacej jego powierzchnie. Kiedy podniosla ten przedmiot, kawalki metalu poruszyly sie i uderzajac o siebie wydaly przyjemny dla ucha brzek, Lanning pomyslal, ze przedmiot przypomina robotyczna wersje dzieciecej grzechotki. Kiedy Susan znow otworzyla drzwi, zeby przejsc do drugiego pomieszczenia, z jego wnetrza jeszcze raz zadzwieczal glos Lenny'ego. Tym razem Lanning uslyszal wyraznie robota wypowiadajacego slowa, ktorych nauczyla go Susan Calvin. Niebianskim glosem przypominajacym czeleste robot wolal: -Mamusiu, chce cie. Chce cie, mamusiu. I mozna bylo uslyszec kroki Susan Calvin spieszacej ochoczo przez laboratorium do jedynego dziecka, ktore mogla kiedykolwiek miec czy kochac. Niewolnik szpalt Jako strona pozwana. Amerykanska Korporacja Robotow i Ludzi Mechanicznych miala wystarczajace wplywy, aby wymusic proces przy drzwiach zamknietych i bez lawy przysieglych. Przedstawiciele Northeastern University nie probowali sie temu przeciwstawiac. Czlonkowie zarzadu uczelni wiedzieli doskonale, jak moglaby zareagowac opinia publiczna, na jakakolwiek wzmianke o wymknieciu sie robota spod kontroli. Potrafili tez przewidziec, ze rozruchy przeciw robotom moglyby przerodzic sie w rozruchy przeciw calemu srodowisku naukowemu. Rzad, reprezentowany w tej sprawie przez sedziego Harlowa Shane'a, pragnal wiec spokojnego zakonczenia tego rozgardiaszu. Niedobrze bylo zrazac sobie zarowno U.S. Robots, jak i swiat akademicki.-Poniewaz ani prasa, ani publicznosc, ani sad przysieglych nie sa obecne, panowie, dopelnijmy tylko niezbednych formalnosci i przejdzmy do faktow - powiedzial sedzia Shane. Mowiac to usmiechnal sie sztywno, byc moze bez wiekszej nadziei na to, ze jego prosba zostanie wysluchana i poprawil toge, aby usiasc wygodniej. Mial sympatyczna rumiana twarz, z ktorej bila surowosc i powaga wlasciwa autorytetowi sedziowskiemu, i sedzia o tym wiedzial. Barnabas H. Towarzyski profesor katedry fizyki na Northeastern University, zostal zaprzysiezony jako pierwszy. Skladal przysiege z wyrazem twarzy, ktory calkowicie przeczyl jego nazwisku. Po zwyklych pytaniach otwierajacych przesluchanie oskarzyciel wsunal rece gleboko do kieszeni i zapytal: -Kiedy i w jaki sposob, panie profesorze, po raz pierwszy zainteresowal sie pan sprawa ewentualnego zatrudnienia robota EZ-27? Na malej i kanciastej twarzy profesora Towarzyskiego pojawil sie wyraz niepokoju, niewiele lagodniejszy niz poprzedni. -Od pewnego czasu utrzymywalem kontakt zawodowy i towarzyska znajomosc z doktorem Alfredem Lanningiem, dyrektorem do spraw naukowo - badawczych w Korporacji U.S. Roberts - odpowiedzial. - Bylem wiec sklonny wysluchac go z pewna doza tolerancji, kiedy otrzymalem od niego raczej dziwna propozycje trzeciego marca zeszlego roku... -2033 roku? -Tak jest. Przepraszam, ze panu przerwalem. Prosze mowic dalej. Profesor skinal glowa zmarszczywszy czolo, przez chwile zbieral mysli, a nastepnie zaczal mowic. * * * Profesor Towarzyski spojrzal na robota zaniepokojony. Wniesiono go przed chwila do piwnicznego magazynu w okratowanej skrzyni, zgodnie z przepisami regulujacymi transport robotow na Ziemi.Wiedzial, ze go przywioza; nie chodzilo o to, ze byl nieprzygotowany. Od pierwszego telefonu doktora Lanninga trzeciego marca czul, ze ulega sile perswazji robotyka i teraz, w wyniku jego konsekwentnych dzialan, znalazl sie twarza w twarz z robotem. Stojac w zasiegu reki, robot wydawal sie niezwykle duzy. Alfred Lanning przez moment patrzyl na niego w skupieniu, jak gdyby chcac sie upewnic, czy nie zostal uszkodzony przy przewozie. Potem zwrocil sie do profesora. -To jest robot EZ-27, pierwszy egzemplarz tego typu przeznaczony do uzytku publicznego - odwrocil sie do robota: -To jest profesor Towarzyski, Easy. Easy mowil beznamietnie, ale tak silnym glosem, ze profesor sie sploszyl. -Dzien dobry, panie profesorze. Easy przy swym ponaddwumetrowym wzroscie zachowywal ogolne proporcje czlowieka - w U.S. Robots zawsze zwracali na to szczegolna uwage przy sprzedazy. Dzieki temu oraz dzieki posiadaniu podstawowych patentow na mozg pozytronowy mieli faktyczny monopol na roboty i prawie zmonopolizowali rynek wszelkich maszyn obliczeniowych. Dwaj mezczyzni, ktorzy uwolnili robota z klatki, wyszli, a profesor patrzyl kolejno to na Lanninga, to na robota. -Jestem pewien, ze jest nieszkodliwy - powiedzial, ale, w jego glosie nie bylo pewnosci. Bardziej nieszkodliwy niz ja - powiedzial Lanning. - Mnie mozna by sprowokowac do uderzenia pana. Easy'ego nie. Zakladam, ze zna pan Trzy Prawa Robotyki. -Tak, oczywiscie - odparl Towarzyski. -Sa one wbudowane w struktury mozgu i musza byc przestrzegane. Pierwsze Prawo, najwazniejsza zasada istnienia robota, chroni zycie i dobro wszystkich ludzi - przerwal, podrapal sie po policzku, a nastepnie dodal: - Chcielibysmy przekonac o tym wszystkich mieszkancow Ziemi, ale jak dotad niezupelnie nam sie to udaje. -On po prostu wydaje sie taki grozny. -To prawda. Zobaczy pan jednak, ze jest uzyteczny, chociaz na to nie wyglada. -Wlasciwie nie wiem jeszcze, do czego moglby sie nam przydac. -Rozmowy, ktore dotad prowadzilismy, nie byly zbyt konkretne. Mimo to zgodzilem sie obejrzec ten przedmiot i wlasnie to robie. -Zrobimy cos wiecej, profesorze. Czy przyniosl pan ksiazke? -Tak. -Moge ja zobaczyc? Profesor Towarzyski przykucnal, nie odrywajac oczu od metalowej postaci, ktora przed nim stala. Wyjal ksiazke z aktowki u swoich stop. Lanning wyciagnal po nia reke i spojrzal na okladke. -"Fizykochemia elektrolitow w roztworze". Zgoda. Sam pan wybieral na chybil trafil. Nie sugerowalem zadnego konkretnego tekstu. Mam racje? -Tak. Lanning podal ksiazke robotowi EZ-27. * * * Profesor poderwal sie z miejsca.-Nie! To cenna ksiazka! Lanning uniosl swoje bujne brwi, i powiedzial spokojnie: -Zapewniam pana, ze Easy nie ma zamiaru rozedrzec ksiazki na pol, by zademonstrowac swoja sile. Potrafi obchodzic sie z ksiazka rownie ostroznie jak pan lub ja. Zaczynaj, Easy. -Dziekuje panu - powiedzial Easy. A potem obracajac sie nieznacznie dodal: -Za pana pozwoleniem, profesorze Towarzyski. Profesor zaskoczony odparl: -Tak, oczywiscie. Powoli i pewnie manipulujac metalowymi palcami Easy przewracal strony ksiazki; najpierw zerkal na lewa strone, a potem na prawa. W ten sposob ogladal kolejne strony, jakby fotografujac je oczami. Nawet w tym duzym pomieszczeniu jego potezna postac zdawala sie przytlaczac stojacych przy nim ludzi. -Swiatlo nie jest tu zbyt dobre - wymamrotal Towarzyski. -Wystarczy. Potem ostrzejszym juz tonem zapytal: -Ale co on robi? -Cierpliwosci, prosze pana. Wreszcie przewrocona zostala ostatnia strona. -No i coz, Easy? - zapytal Lanning. -Jest to bardzo poprawna ksiazka i niewiele rzeczy moge tu wskazac - powiedzial robot. - W linii 22 na stronie 27 slowo "pozytywny" jest napisane "p-o-y-z-t-y-w-n-y". Przecinek w linii 6 na stronie 32 jest zbedny, za to powinno sie go uzyc w linii 13 na stronie 54. Znak plus w rownaniu XTV-2 na stronie 337 powinien byc minusem, jesli ma ono byc zgodne z poprzednimi rownaniami... -Chwileczke! Chwileczke! - zawolal profesor. - Co on robi? -Robi? - powtorzyl Lanning ironicznie. - Ba, czlowieku, on juz skonczyl! Zrobil korekte tej ksiazki. -Zrobil korekte? -Tak. W ciagu tego krotkiego czasu, jaki mu zabralo przewrocenie stron ksiazki, wylapal wszystkie pomylki w pisowni, bledy gramatyczne i interpunkcyjne. Odnotowal usterki w szyku zdania i odkryl niekonsekwencje. Potrafi rowniez zachowac te informacje z absolutna dokladnoscia na zawsze. Profesor otworzyl usta, skrzyzowal ramiona na klatce piersiowej i patrzyl na nich w milczeniu. Wreszcie powiedzial: -To znaczy, ze to jest robot, ktory robi korekte? Lanning skinal glowa. -Miedzy innymi. -Ale dlaczego mi pan to pokazuje? -Aby pomogl mi pan przekonac uniwersytet, ze ten robot jest tu potrzebny. -Do robienia korekt? -Miedzy innymi - powtorzyl cierpliwie Lanning. Wychudla twarz profesora zastygla w wyrazie niedowierzania. -Alez to absurd! -Dlaczego? -Uniwersytet nigdy by nie mogl sobie pozwolic na zakup tego poltonowego - musi przynajmniej tyle wazyc - tego poltonowego korektora. -Robienie korekty to nie wszystko co umie. Bedzie przygotowywal raporty ze szkicow, wypelnial formularze, sluzyl za dokladna kartoteke z pamiecia, ocenial referaty... -To wszystko blahostki! -Wcale nie, moge to panu za chwile udowodnic - powiedzial Lanning. - Ale mysle, ze mozemy o tym podyskutowac w wygodniejszych warunkach w panskim biurze, jesli to panu nie przeszkadza. -Nie, oczywiscie, ze nie - zaczal mechanicznie profesor i juz mial ruszyc przed siebie, kiedy cos sobie uprzytomnil. -Ale robot... nie mozemy zabrac robota - rzucil ze zloscia. Doprawdy, doktorze, bedzie pan musial znow go zamknac w klatce. -Nie ma pospiechu. Mozemy tu zostawic Easy'ego. -Bez opieki? -Czemu nie? On wie, ze ma zostac. Profesorze Towarzyski, musi pan wreszcie zrozumiec, ze robot jest bardziej niezawodny niz czlowiek. -Bylbym odpowiedzialny za wszelkie szkody... -Nie bedzie zadnych szkod. Gwarantuje. Niech pan poslucha, juz po godzinach. Przypuszczam, ze nie spodziewa sie pan tu nikogo przed jutrzejszym porankiem. Ciezarowka i moi dwaj ludzie sa na zewnatrz. U.S. Robots wezmie na siebie calkowita odpowiedzialnosc za wszelkie szkody. Oczywiscie zadnych szkod nie bedzie. Umowmy sie, ze jest to eksperyment demonstrujacy niezawodnosc robota. Profesor pozwolil sie w koncu wyprowadzic z magazynu. W swoim biurze, piec pieter wyzej, tez nie mogl sie calkowicie odprezyc. Wciaz ocieral biala chusteczka pot z czola. -Jak pan wie, doktorze Lanning, istnieje prawo zakazujace wykorzystywania robotow na powierzchni Ziemi - zaznaczyl. -Prawo, profesorze Towarzyski, nie jest proste. Robotow nie mozna wykorzystywac na publicznych arteriach komunikacyjnych ani w gmachach publicznych. Nie moga przebywac tez w prywatnych budynkach, chyba ze z rozmaitymi ograniczeniami, ktore faktycznie sa zakazami. Uniwersytet jednak jest duza prywatna instytucja, ktora powinna miec pewne przywileje. Jezeli robot bedzie wykorzystywany tylko w wyznaczonym pomieszczeniu i tylko dla celow akademickich, jezeli beda przestrzegane inne ograniczenia, a mezczyzni i kobiety majacy kontakt z robotem calkowicie z nami wspolpracowac, to nie zlamiemy prawa. -Ale caly ten klopot tylko po to, zeby robic korekte? -Zastosowanie Easy'ego byloby nieograniczone, profesorze. Jak dotad sile robotow wykorzystywano tylko w celu ulzenia harowce fizycznej. Czy nie istnieje cos takiego jak harowka psychiczna? Kiedy profesor zdolny do najbardziej tworczej pracy zmuszony jest spedzac dwa tygodnie na sprawdzaniu pisowni w wydrukowanych linijkach, a ja oferuje panu maszyne, ktora potrafi to zrobic w pol godziny, to czy jest to blahostka? -Ale cena... -Nie musi pan zawracac sobie nia glowy. Nie mozna kupic Easy'ego. U.S. Robots nie sprzedaje swoich wyrobow. Ale uniwersytet moze wydzierzawic EZ-27 za tysiac dolarow rocznie - jest to cena znacznie nizsza niz koszt jednej przystawki ciaglego zapisu do spektografu mikrofalowego. Towarzyski wygladal na oszolomionego. Lanning wykorzystal wiec swoja przewage mowiac: -Prosze tylko, zeby pan przedstawil sprawe ludziom, ktorzy tu podejmuja decyzje. Z checia porozmawiam z nimi, jesli beda potrzebowali wiecej informacji. -No coz - powiedzial Towarzyski z powatpiewaniem - moge poruszyc sprawe na spotkaniu senatu w przyszlym tygodniu. Nie moge jednak obiecywac, ze to cos da. -Naturalnie - powiedzial Lanning. * * * Adwokat obrony byl niski i gruby, a jego pompatyczne zachowanie podkreslal rysujacy sie wyraznie podwojny podbrodek. Rozpoczynajac swoja czesc przesluchania obronca przyjrzal sie uwaznie Towarzyskiemu i zapytal:-Zgodzil sie pan raczej chetnie, prawda? Profesor odparl zwawo: -Po prostu chcialem pozbyc sie doktora Lanninga. Zgodzilbym sie na wszystko. -Z zamiarem zapomnienia o sprawie po jego wyjsciu? -Coz... -Niemniej jednak przedstawil pan sprawe na zebraniu Rady Wykonawczej Senatu Uniwersytetu. -Tak. -Wiec w dobrej wierze zgodzil sie pan z sugestiami doktora Lanninga. Nie mial pan zakneblowanych ust. Wlasciwie zgodzil sie pan z entuzjazmem, prawda? -Postepowalem jedynie zgodnie ze zwykla procedura. -Prawde powiedziawszy, nie byl pan tak zaniepokojony robotem, jak pan teraz twierdzi. Zna pan Trzy Prawa Robotyki i znal je pan w chwili rozmowy z doktorem Lanningiem. -No coz, tak. -Spokojnie wiec zostawil pan robota bez opieki. -Doktor Lanning zapewnil mnie... -Nie sluchalby pan jego zapewnien, gdyby pan zywil chocby cien podejrzenia, ze robot moze okazac sie niebezpieczny. Profesor zaczal lodowatym tonem: -Calkowicie wierzylem slowu... -To wszystko - przerwala gwaltownie obrona. Kiedy profesor Towarzyski, wyprowadzony z rownowagi zachowaniem obroncy, opuscil lawe dla swiadkow, sedzia Shane pochylil sie do przodu i powiedzial: -Poniewaz sam nie jestem ekspertem w dziedzinie robotyki, bylbym wdzieczny za dokladne zapoznanie mnie z Trzema Prawami Robotyki. Czy doktor Lanning zechcialby je przedstawic na uzytek sadu? Doktor Lanning, ktory prowadzil wlasnie cicha rozmowe z siedzaca tuz obok siwowlosa kobieta, spojrzal zaskoczony. Gwaltownie wstal, a jego towarzyszka podniosla wzrok. -Oczywiscie, wysoki sadzie - odparl doktor Lanning. Przerwal, jakby przygotowujac sie do wygloszenia oracji, a nastepnie zaczal mowic jasno i precyzyjnie: -Pierwsze Prawo: robot nie moze wyrzadzic krzywdy istocie ludzkiej lub poprzez bezczynnosc pozwolic, aby stala jej sie krzywda. Drugie Prawo: robot musi sluchac rozkazow wydanych mu przez istoty ludzkie z wyjatkiem sytuacji, w ktorych takie rozkazy bylyby sprzeczne z Pierwszym Prawem. Trzecie Prawo: robot musi chronic istnienie dopoty, dopoki taka ochrona nie jest sprzeczna z Pierwszym lub Drugim Prawem. -Rozumiem - powiedzial sedzia, szybko notujac swoje uwagi. - Te prawa sa wbudowane w kazdego robota, prawda? -W kazdego. Potwierdzi to kazdy robotyk. -Oczywiscie w robota EZ-27 rowniez? -Tak, wysoki sadzie, -Prawdopodobnie bedzie pan musial powtorzyc te oswiadczenia pod przysiega. -Jestem gotow to uczynic, wysoki sadzie. Ponownie zajal swoje miejsce. Siwowlosa kobieta siedzaca obok Lanninga byla doktor Susan Calvin, glowny robopsycholog Korporacji U.S. Robots. Spojrzala teraz na swojego utytulowanego zwierzchnika raczej chlodno, nie bylo w tym jednak nic nadzwyczajnego - podobnie odnosila sie do wszystkich ludzkich istot. -Czy zeznanie Towarzyskiego bylo dokladne, Alfredzie? - zapytala. -W zasadzie tak - wymamrotal Lanning. - Wcale nie byl tak podenerwowany na widok robota i bardzo chetnie rozmawial o konkretach, kiedy uslyszal cene. Choc z drugiej strony nie ma w jego slowach jakichs drastycznych wypaczen. -Madrzej byloby ustalic cene powyzej tysiaca - powiedziala doktor Calvin w zamysleniu. -Bardzo chcielismy umiescic tam Easy'ego. -Wiem. Byc moze za bardzo. Moga nam zarzucic, ze kierowaly nami jakies ukryte motywy. Lanning wygladal na rozdraznionego. -Tak bylo. Przyznalem to na zebraniu Senatu Uniwersytetu. -Moga twierdzic, ze mielismy jakis glebszy motyw poza tym, do ktorego sie przyznalismy. Scott Robertson, syn zalozyciela U.S. Robots i wlasciciel wiekszosci akcji, pochylil sie ku doktor Calvin od drugiej strony i powiedzial wybuchowym szeptem: -Dlaczego nie mozecie sklonic Easy'ego do mowienia, tak abysmy wiedzieli, na czym stoimy? -Pan wie, ze on nie moze o tym mowic, panie Robertson. -Zmuscie go. Pani jest psychologiem, doktor Calvin. Niech pani go nakloni. -Jesli to ja jestem psychologiem, panie Robertson - powiedziala Susan Calvin chlodnym tonem - to niech decyzje naleza do mnie. Moj robot nie bedzie naklaniany do niczego kosztem swojej dobrej kondycji. Robertson zmarszczyl brwi i juz mial cos odpowiedziec, ale sedzia Shane zastukal mlotkiem i wszyscy niechetnie umilkli. Na miejscu dla swiadkow pojawil sie Francis J. Hart, kierownik Katedry Jezyka Angielskiego i dziekan studiow stacjonarnych. Byl to pulchny mezczyzna, ubrany z dbaloscia w ciemny, staromodnie skrojony garnitur. Kilka pasemek wlosow przecinalo rozowa lysine jego czaszki. Z rekami zalozonymi starannie na podolku, wcisnal sie gleboko w krzeslo. Jego zacisniete usta od czasu do czasu rozciagaly sie w cos przypominajacego usmiech. -Pierwszy raz zetknalem sie ze sprawa robota EZ-27 przy okazji sesji Komisji Wykonawczej Senatu Uniwersytetu, na ktorej temat ten zostal poruszony przez profesora Towarzyskiego. Potem dziesiatego kwietnia zeszlego roku zwolalismy specjalne zebranie na ten temat, ktoremu ja przewodniczylem. -Czy zarejestrowano szczegoly zebrania Komisji Wykonawczej? To znaczy tego specjalnego zebrania? -No coz, nie. To bylo raczej niezwykle zebranie - dziekan usmiechnal sie przelotnie. - Uznalismy, ze powinno ono pozostac poufne. -Co zaszlo na zebraniu? * * * Dziekan Hart przewodniczyl spotkaniu, ale nie czul sie zbyt pewnie w tej roli. Pozostali czlonkowie Komisji Wykonawczej tez nie byli spokojni. Jedynie doktor Lanning zachowywal calkowita pewnosc siebie. Jego wysoka, wychudzona sylwetka i czupryna bialych wlosow przypominaly Hartowi portrety Andrew Jacksona, ktore mial okazje widziec.Probki pracy robota lezaly rozrzucone na srodku stolu, a reprodukcja sporzadzonego przez niego wykresu znajdowala sie teraz w rekach profesora fizykochemii Minotta. Chemik analizowal wykres z wyrazna aprobata. Hart odchrzaknal i powiedzial: -Chyba nie ma zadnych watpliwosci, ze robot posiada wystarczajace kwalifikacje do wykonywania pewnych zadan rutynowych. Przykladowo, tuz przed przyjsciem tutaj przejrzalem te materialy i bardzo niewiele mozna tu krytykowac. Wzial do reki dlugi arkusz wydruku - jakies trzy razy dluzszy od normalnej strony ksiazkowej. Byl to arkusz korekty szpaltowej, przeznaczony do skorygowania przez autorow przed zlozeniem druku w formie stronicowej. - Wzdluz obu szerokich marginesow szpalty biegly znaki korektorskie, zgrabne i bardzo czytelne. Tu i owdzie jakies slowo w druku bylo przekreslone i zamiast niego nowe slowo napisane na marginesie literami tak misternymi i przepisowymi, ze z latwoscia mozna je bylo wziac za sam druk. Niektore poprawki byly na niebiesko, co znaczylo, ze pierwotny blad zostal popelniony przez autora, a kilka na czerwono, co wskazywalo, ze pomylil sie drukarz. -Wlasciwie - powiedzial Lanning - niewiele tu pozostaje do krytyki. Powiedzialbym nawet ze nic, doktorze Hart. Jestem pewien, ze poprawki doskonale odpowiadaja oryginalowi. Jesli rekopis, wedlug ktorego poprawiana byla szpalta, zawieral blad rzeczowy, robot nie byl na tyle kompetentny, aby go poprawic. -To oczywiste. Robot poprawil jednak szyk wyrazow w pewnych miejscach, a nie wydaje mi sie, zeby zasady angielskiego byly tak sztywne, by miec pewnosc, iz wybor robota byl zawsze poprawny. -Mozg pozytronowy Easy'ego - powiedzial Lanning ukazujac duze zeby w usmiechu - zostal uksztaltowany na podstawie tresci wszystkich standardowych dziel na powyzszy temat. Jestem przekonany, ze nie moga panowie przytoczyc przykladu zdecydowanie niepoprawnego wyboru robota. Profesor Minott uniosl wzrok znad wykresu, ktory nadal trzymal w reku. -Dla mnie, doktorze Lanning, kwestia jest po co w ogole potrzebny nam robot, nieuchronnie wprowadzajacy zamieszanie w stosunkach miedzyludzkich i sytuacjach publicznych. Postep nauki w dziedzinie automatyzacji z pewnoscia osiagnal juz taki poziom, ze pana firma moglaby zaprojektowac maszyne - zwykly komputer, a wiec przedmiot znany i akceptowany przez ogol spoleczenstwa, ktory wykonywalby korekte szpalt. -Jestem pewien, ze moglibysmy to zrobic - powiedzial sztywno Lanning - ale taka maszyna wymagalaby, aby szpalty tlumaczyc na specjalne symbole lub przynajmniej transkrybowac je na tasmy. Wszelkie poprawki pojawialyby sie w symbolach. Musieliby panowie zatrudniac ludzi do tlumaczenia slow na symbole i odwrotnie. Ponadto taki komputer nie potrafilby wykonywac zadnych innych prac. Nie moglby, na przyklad, sporzadzic wykresu, ktory pan trzyma w rece. Minott chrzaknal. * * * Lanning kontynuowal: - Znakiem jakosci robota pozytronowego jest jego elastycznosc. Moze wykonywac wiele I prac. Jest skonstruowany jak czlowiek, tak aby mogl korzystac ze wszystkich narzedzi i maszyn, ktore powstaly dla potrzeb czlowieka. Moze rozmawiac z panami i panowie moga rozmawiac z nim. Wlasciwie mozna z nim dyskutowac do pewnego momentu. W porownaniu nawet z prostym robotem zwykly komputer z mozgiem niepozytronowym jest jedynie ciezka maszyna sumujaca. Towarzyski podniosl wzrok i zapytal:-Jesli wszyscy bedziemy rozmawiac i dyskutowac z nim, czy nie grozi nam, ze wprowadzimy zamieszanie w jego mozgu? Przypuszczam, ze nie ma zdolnosci do wchloniecia nieskonczonej liczby danych. -Nie, nie ma. Ale przy normalnym uzytkowaniu powinien funkcjonowac przez piec lat. Bedzie wiedzial, kiedy mu potrzeba zerowania i firma to zrobi bez oplaty. -Firma to zrobi? -Tak. Firma zastrzega sobie prawo do obslugi technicznej robota wykraczajacej poza zwykly zakres jego obowiazkow. Jest to jeden z powodow, dla ktorych zachowujemy kontrole nad naszymi robotami pozytronowymi i wydzierzawiamy je raczej, niz sprzedajemy. Jesli chodzi o spelnianie zwyklych funkcji, robotem moze kierowac kazdy czlowiek. Poza zwyklymi funkcjami robot wymaga fachowej obslugi i tylko my mozemy ja zapewnic. Na przyklad kazdy z panow moglby wyzerowac robota EZ do pewnego stopnia, mowiac mu, zeby zapomnial to czy owo. Ale prawie na pewno rozkaz bylby tak sformulowany, ze robot zapomnialby zbyt wiele lub zbyt malo danych. Wykrylibysmy taka ingerencje, gdyz wbudowalismy zabezpieczenia. Poniewaz jednak nie ma potrzeby zerowania robota w trakcie wykonywania przez niego normalnej pracy, nie stanowi to problemu. * * * Dziekan Hart dotknal glowy, jakby chcial sie upewnic, ze jego starannie pielegnowane pasemka leza w rownych odstepach, i powiedzial:-Pan pragnie bardzo goraco, abysmy wzieli te maszyne. Jednak z punktu widzenia U.S. Robots to bardzo niekorzystna propozycja. Tysiac dolarow rocznie to smiesznie niska cena. Czy liczycie na to, ze w konsekwencji tej umowy uda wam sie wynajac takie maszyny innym uniwersytetom za bardziej sensowna cene? -Z pewnoscia istnieje taka szansa - powiedzial Lanning. -Nawet gdyby tak bylo, liczba maszyn, ktore moglibyscie wynajac, bylaby ograniczona. Watpie, czyudaloby wam sie na tym duzo zarobic. Lanning polozyl lokcie na stole i z przejeciem pochylil sie do przodu. -Pozwolcie, ze powiem bez ogrodek, panowie. Z powodu uprzedzenia opinii publicznej do robotow nie mozna ich wykorzystywac na Ziemi, z wyjatkiem pewnych szczegolnych sytuacji U.S. Robots jest korporacja odnoszaca spore sukcesy na rynku pozaziemskim, nie mowiac juz o kontrolowanych przez nas przedsiebiorstwach komputerowych. Nasza firme interesuje jednak cos wiecej niz tylko korzysci materialne. Wierzymy niezachwianie, ze wykorzystanie robotow na samej Ziemi oznaczaloby w ostatecznym rozrachunku lepsze zycie dla wszystkich, nawet gdyby na poczatku wywolac to mialo konflikty ekonomiczne. Zwiazki zawodowe sa naturalnie przeciwko nam, ale chyba mozemy oczekiwac wspolpracy ze strony duzych uniwersytetow. Robot Easy pomoze wam uwalniajac was od szkolnej harowki; przyjmujac, jesli panowie pozwola, roli niewolnika szpalt za panow. Pozostale uniwersytety i instytucje naukowo - badawcze podaza waszym sladem i jesli wszystko pojdzie dobrze, byc moze bedzie mozna, stopniowo przelamujac uprzedzenia opinii publicznej, zaczac stosowac roboty takze innych typow. -Dzisiaj Northeastern University, jutro swiat - mruknal Minott. Rozgniewany Lanning szepnal do Susan Calvin: -Nawet w przyblizeniu nie bylem taki elokwentny, a oni nawet w przyblizeniu nie byli tacy niechetni. Za tysiac rocznie az sie rwali, zeby zdobyc Easy'ego. Profesor Minott powiedzial mi, ze nigdy nie widzial tak pieknej roboty jak tamten wykres, ktory trzymal, i ze nie bylo zadnego bledu ani na szpalcie, ani gdzie indziej. Hart przyznal to bez skrepowania. Surowe, pionowe rysy twarzy doktor Calvin nie zlagodnialy. -Powinienes zazadac wiecej pieniedzy, niz mogli zaplacic, Alfredzie, i pozwolic, zeby utargowali cene. -Moze - mruknal. Oskarzyciel jeszcze nie skonczyl z profesorem Hartem. -Po wyjsciu doktora Lanninga glosowali panowie, czy zaakceptowac robota EZ-27? -Tak, glosowalismy. -Z jakim wynikiem? -Wiekszoscia glosow za przyjeciem. -Co panskim zdaniem wplynelo na glosowanie? Obrona zglosila natychmiastowy sprzeciw. Oskarzyciel sformulowal pytanie inaczej: - Co wplynelo na pana, osobiscie, na pana indywidualny glos? Przypuszczam, ze glosowal pan za. -Tak, glosowalem za. Postapilem tak glownie dlatego, ze zrobilo na mnie ogromne wrazenie przekonanie doktora Lanninga, iz naszym obowiazkiem, jako czlonkow grupy przewodzacej intelektualnie swiatu, jest pozwolic, aby robotyka pomogla czlowiekowi w rozwiazaniu jego problemow. -Innymi slowy, doktor Lanning namowil pana do tego. -To jego praca. Zrobil to bardzo dobrze. -Panski swiadek. Obronca podszedl do miejsca dla swiadkow i przez dluga chwile przygladal sie profesorowi. Powiedzial: -W rzeczywistosci wszyscy panowie byliscie skorzy do zatrudnienia robota EZ-27, nieprawdaz? -Myslelismy, ze jesli potrafilby wykonywac te prace, moglby byc pozyteczny. -Jesli potrafilby wykonywac te prace? Rozumiem, ze ze szczegolna pieczolowitoscia zbadal pan probki pierwszej pracy Robota EZ-27 w dniu zebrania, ktore dopiero co pan opisal. -Tak, zbadalem. Jezyk angielski to moja dziedzina, a wiec to zupelnie oczywiste, ze mnie wybrano, abym ocenil prace maszyny zajmujacej sie jezykowa obrobka tekstow naukowych. -Bardzo dobrze. Czy w pracach robota, ktore przedstawil pan na zebraniu byly jakies bledy? Mam tu caly material jako dowody rzeczowe. Czy moze pan wskazac chocby jeden blad? -Coz... -Pytanie jest proste. Czy byly bledy? Pan to sprawdzal. Byly? Profesor od angielskiego zmarszczyl brwi. -Nie bylo - odparl. -Mam rowniez kilka probek pracy wykonanej przez robota EZ-27 w ciagu jego czternastomiesiecznego zatrudnienia w Northeastern. Moze zechcialby pan je zbadac i powiedziec mi, czy zawieraja jakies bledy? -Kiedy popelnil blad, to bylo cudo - warknal Hart. -Prosze odpowiedziec na moje pytanie - zagrzmial obronca - zadalem konkretne pytanie! Czy jest cos nie tak w tym materiale? Dziekan Hart przejrzal dokladnie probki. -No coz, wszystko jest w porzadku - przyznal. -Abstrahujac od toczacej sie tu sprawy, czy wie pan o jakims bledzie ze strony EZ-27? -Abstrahujac od sprawy, nie. * * * Obronca odchrzaknal, jak gdyby dla zasygnalizowania zmiany tematu. Powiedzial:-A teraz odnosnie glosowania nad sprawa zatrudnienia robota. Powiedzial pan, ze wiekszosc glosowala za. Jaki byl konkretny wynik glosowania? -O ile pamietam, trzynascie do jednego. -Trzynascie do jednego! Nie powiedzialby pan, ze to cos wiecej niz tylko wiekszosc? -Nie, prosze pana! - w dziekanie Harcie obudzil sie pedant. - W jezyku angielskim slowo "wiekszosc" oznacza "wiecej niz polowe". Trzynascie z czternastu to wiekszosc i nic poza rym. -Ale tylko jeden przeciw. -Mimo to wiekszosc! Obronca zmienil taktyke. -Kto glosowal przeciw? - zapytal. Dziekan Hart wygladal teraz na zaniepokojonego. -Profesor Simon Ninheimer. Obronca udal zdumienie. -Profesor Ninheimer? Kierownik Katedry Socjologii? -Tak, prosze pana. -Czyli powod? -Tak, prosze pana. Obronca zesznurowal usta. -Innymi slowy, okazuje sie, ze czlowiek wnoszacy sprawe o zaplacenie odszkodowania w wysokosci 750000 dolarow przeciwko mojemu klientowi, Amerykanskiej Korporacji Robotow i Ludzi Mechanicznych, byl od samego poczatku jedyna osoba sprzeciwiajaca sie zastosowaniu robota, choc wszyscy inni w Komisji Wykonawczej Senatu Uczelni byli przekonani, ze to dobry pomysl. -Glosowal przeciwko tej decyzji i mial do tego prawo. -Opisujac zebranie nie wspomnial pan o zadnych uwagach poczynionych przez profesora Ninheimera. Czy wypowiadal jakies uwagi? -Chyba cos powiedzial. -Chyba? -No coz, powiedzial cos. -Przeciwko zastosowaniu robota? -Tak. -Czy sprzeciwial sie ostro? Dziekan Hart zrobil pauze. -Gwaltownie. Obronca przyjal poufaly ton. -Od jak dawna pan zna profesora Ninheimera, panie dziekanie? -Od okolo dwunastu lat. -Zna go pan dostatecznie dobrze? -Tak bym powiedzial, tak. -Znajac go zatem, czy powiedzialby pan, ze jest typem czlowieka, ktory moglby uprzedzic sie do robota, tym bardziej ze niepomyslne glosowanie... Oskarzyciel zagluszyl koniec pytania oburzonym i gwaltownym sprzeciwem. Obronca skinal, ze swiadek jest wolny, a sedzia Shane zarzadzil przerwe na lunch. * * * Robertson przezuwal kanapke. Korporacja nie przestalaby istniec z powodu straty trzech czwartych miliona, ale strata taka nie bylaby dla niej bez znaczenia. Mial ponadto swiadomosc, ze w wypadku przegrania procesu nastapilaby o wiele kosztowniejsza, dlugotrwala stagnacja w stosunkach instytucja-spoleczenstwo.-Po co to cale dociekanie, w jaki sposob Easy dostal sie na uniwersytet? - zapytal kwasno. - Co chca przez to uzyskac? Rzecznik obrony odpowiedzial spokojnie: -Postepowanie sadowe jest jak gra w szachy, panie Robertson. Zwyciezca jest zazwyczaj ten, kto potrafi przewidziec wiecej ruchow, a moj przyjaciel przy stoliku oskarzyciela nie jest nowicjuszem. Potrafia wykazac szkody, jakie poniosl ich klient: nie ma z tym problemu. Ich glowne wysilki koncentruja sie na uprzedzeniu naszej obrony. Musza liczyc sie z tym, ze sprobujemy udowodnic, iz Easy nie mogl popelnic przestepstwa ze wzgledu na Prawa Robotyki. -W porzadku - powiedzial Robertson - to linia naszej obrony. Calkowicie pewna. -Dla inzyniera robotyki. Niekoniecznie dla sedziego. Nasi przeciwnicy daza do tego, aby wykazac, ze EZ-27 nie byl zwyklym robotem. Byl pierwszym robotem tego typu, przekazanym do uzytku publicznego. Byl modelem eksperymentalnym, ktory wymagal testow w warunkach naturalnych, a uniwersytet byl do tego swietnym miejscem. W swietle wytezonych wysilkow doktora Lanninga, aby umiescic tam robota, i checi U.S. Robots do wydzierzawienia go za tak niska cene, teza oskarzenia wydaje sie wiarygodna. Oskarzyciel moglby wowczas argumentowac, ze test wykazal, iz Easy jest nieudanym modelem. Czy teraz widzi pan cel toczacych sie wydarzen? -Ale EZ-27 jest calkowicie sprawnym modelem - argumentowal Robertson. - Jest dwudziestym siodmym robotem wyprodukowanym w tej serii. -I to stanowi naprawde niekorzystna okolicznosc - powiedzial ponuro obronca. - Czy pierwsze dwadziescia szesc robotow mialo jakies braki? Oczywiscie cos musialo byc z nimi nie tak. Wiec czego brakowalo dwudziestemu siodmemu? -Z pierwszymi dwudziestoma szescioma wszystko bylo w porzadku, tylko ze nie byly wystarczajaco rozwiniete do tego zadania. Skonstruowano je jako pierwsze mozgi pozytronowe takiego rodzaju i byly to proby raczej na chybil trafil. Ale wszystkie mialy wpisane w mozgi Trzy Prawa! Zaden robot nie jest tak niedoskonaly, zeby nie przestrzegal Trzech Praw. -Doktor Lanning wyjasnil mi to, panie Robertson, i ja mu wierze. Jednak sedzia nie musial mu uwierzyc. Oczekujemy decyzji od czlowieka uczciwego i inteligentnego, ktory nie zna sie na robotyce i moze zostac wyprowadzony na manowce. Na przyklad, gdyby pan lub doktor Lanning albo doktor Calvin powiedzieli przed sadem, ze ktores mozgi pozytronowe skonstruowano na chybil trafil, jak pan to przed chwila powiedzial, oskarzyciel rozszarpalby was na kawalki w krzyzowym ogniu pytan. Nic nie uratowaloby naszej sprawy. Wiec nalezy tego unikac. -Gdyby tylko Easy mowil - warknal Robertson. Obronca ruszyl ramionami. -Robot jest niekompetentny jako swiadek, tak wiec nic by nam to nie dalo. -Przynajmniej poznalibysmy kilka faktow. Dowiedzielibysmy sie jak to sie stalo, ze zrobil cos takiego. Susan Calvin cos zawrzalo. Policzki jej spurpurowialy, a w jej glosie slychac bylo lekkie rozdraznienie. -Wiemy, jak to sie stalo, ze Easy to zrobil. Dostal rozkaz! Wyjasnilam to adwokatowi, a teraz wyjasnie to panu. -Od kogo dostal rozkaz? - zapytal Robertson ze szczerym zdumieniem. Jemu nikt nigdy nic nie mowi pomyslal z oburzeniem. Ci naukowcy uwazali siebie za wlascicieli U.S. Robots, na Boga! -Od powoda - powiedziala doktor Calvin. -Na milosc boska, dlaczego? -Jeszcze tego nie wiem. Moze dlatego, zeby mogl nas i zaskarzyc, zeby mogl zyskac troche gotowki - kiedy to mowila, w jej oczach pojawily sie niebieskie blyski. -Wiec dlaczego Easy tego nie mowi? -Czyz to nie oczywiste? Dostal rozkaz, zeby milczec o sprawie. -Czemu mialoby to byc oczywiste? - zapytal zaczepnie Robertson. -Dla mnie to oczywiste. Psychologia robotow to moj zawod. Jesli Easy nie odpowie na pytania bezposrednio dotyczace sprawy, odpowie na pytania z pogranicza sprawy. Mierzac zwiekszony poziom wahania w jego odpowiedziach w miare zblizania sie do pytania centralne - go, mierzac zakres pustki w jego umysle i natezenie wzbudzonych kontrpotencjalow, mozna stwierdzic z dokladnoscia naukowa, ze jego klopoty sa wynikiem nakazu milczenia, a skutecznosc tego nakazu gwarantuje Pierwsze Prawo. Innymi slowy, powiedziano mu, ze jesli bedzie mowil, istota ludzka dozna krzywdy. Przypuszczalnie chodzilo o krzywde tego okropnego profesora Ninheimera, powoda, ktory z punktu widzenia robota jest istota ludzka. -A zatem - powiedzial Robertson - czy nie moze mu pani wyjasnic, ze jesli bedzie milczal, - krzywda zostanie wyrzadzona U.S. Robots? -U.S. Robots nie jest istota ludzka, a Pierwsze Prawo Robotyki nie uznaje korporacji za osobe, tak jak to czynia zwykle prawa. A poza tym niebezpiecznie byloby probowac ustanawiac tego typu ograniczenie. Osoba, ktora by je wprowadzila, moglaby je zniesc bez zadnego narazania sie, poniewaz motywacje robota w tym wzgledzie sa skoncentrowane na tej osobie. Kazdy inny sposob postepowania... - pokrecila glowa i wpadla prawie w pasje: - Nie pozwole zniszczyc tego robota! Lanning przerwal. Wygladalo na to, ze chce sprowadzic rozmowe na wlasciwe tory. -Wedlug mnie musimy tylko udowodnic, ze robot jest niezdolny do czynu, o ktory jest oskarzony Easy. Potrafimy tego dokonac. -Wlasnie - powiedzial obronca z poirytowaniem. - Wy potraficie tego dokonac. Jedynymi swiadkami zdolnymi do swiadczenia o kondycji Easy'ego i stanie jego umyslu sa pracownicy U.S. Robots. Nie ma mozliwosci, zeby sedzia przyjal ich swiadectwo jako bezstronne. -Jak moze odrzucic swiadectwo ekspertow? -Odmawiajac im prawa przekonania go. To jego prawo jako sedziego. Przyjmujac do wiadomosci techniczne argumenty waszych inzynierow, sedzia musialby tym samym uznac, ze taki czlowiek jak profesor Ninheimer dla pieniedzy zdecydowal sie zrujnowac wlasna reputacje. Ostatecznie sedzia jest tylko czlowiekiem. Jesli bedzie musial wybierac miedzy czlowiekiem, ktory zrobil cos niemozliwego a robotem, ktory zrobil cos niemozliwego, bardzo prawdopodobne, ze powezmie decyzje na korzysc czlowieka. -Czlowiek moze zrobic niemozliwa rzecz - powiedzial Lanning. -Przeciez nie znamy wszystkich zawilosci mozgu ludzkiego i nie wiemy, co dla danego umyslu ludzkiego jest mozliwe, a co nie. Wiemy natomiast, co jest naprawde niemozliwe dla robota. -Coz, zobaczymy, czy uda nam sie przekonac o tym sedziego - odparl obronca ze znuzeniem. -Jesli wszystko, co pan mowi, jest prawda - burknal Robertson - nie wiem, w jaki sposob potrafi pan tego dokonac. -Zobaczymy. Dobrze jest byc swiadomym zwiazanych z tym trudnosci, ale nie badzmy zbyt przybici. Ja tez sprobowalem wybiec w partii kilka ruchow do przodu. Nastepnie z pelnym godnosci uklonem skierowanym w strone pani robopsycholog dodal: - Z pomoca tej oto szanownej pani. Lanning popatrzyl na jedno i drugie, a potem zapytal: -A coz to, u diabla, ma byc? Wtedy wozny sadowy wsunal glowe do pokoju i oznajmil zasapany, ze proces zostanie za chwile wznowiony. Zajeli miejsca przygladajac sie uwaznie czlowiekowi, ktory wywolal cale zamieszanie. Simon Ninheimer mial jasnoruda puszysta czupryne, sterczaca nad twarza, ktora zwezala sie od czola poprzez haczykowaty nos do spiczastego podbrodka. Mial tez nawyk sporadycznego wahania sie przed wypowiadaniem kluczowych slow, wskutek czego mogl uchodzic za czlowieka usilnie dazacego do niemal nieznosnej precyzji. Kiedy mowil: - Slonce wschodzi na... eee... wschodzie - czlowiek mial pewnosc, ze Ninheimer dokladnie rozwazyl inne mozliwosci na przyklad, ze w pewnym momencie mogloby wzejsc na zachodzie. -Czy sprzeciwil sie pan zatrudnieniu robota EZ-27 przez uniwersytet? - zapytal oskarzyciel. -Tak. -Dlaczego? -Nie wszystkie... eee... motywy dzialania korporacji U.S. Robots byly dla mnie jasne. Fakt, ze tak bardzo zalezalo im na umieszczeniu robota u nas, wydawal mi sie podejrzany. -Czy uwazal pan, ze robot jest zdolny do wykonywania pracy, do ktorej rzekomo byl przeznaczony? -Wiem z cala pewnoscia, ze nie jest. -Czy moglby pan to uzasadnic? * * * Ksiazka Simona Ninheimera, zatytulowana "Napiecia spoleczne zwiazane z lotem kosmicznym i ich rozwiazanie", powstawala osiem lat. Dazenie Ninheimera do precyzji wyrazalo sie nie tylko w jego specyficznym sposobie mowienia. Poniewaz zajmowal sie przedmiotem tak nieprecyzyjnym jak socjologia, koniecznosc sformulowania jednoznacznego zdania czy pojecia doprowadzala go nieraz do rozpaczy.Nawet gdy material znajdowal sie juz w korekcie szpaltowej, nie potrafil uznac pracy za zakonczona. Wlasciwie czul raczej cos wrecz przeciwnego. Gdy wpatrywal sie w dlugie arkusze druku korcilo go, zeby podrzec plachty zadrukowane jego wlasnymi zdaniami i poukladac je inaczej. Trzy dni po nadejsciu pierwszej partii szpalt od drukarza Jim Baker - wykladowca, a wkrotce zastepca profesora socjologii - zastal Ninheimera patrzacego z roztargnieniem na lezace przed nim papiery. Szpalty przyszly w trzech egzemplarzach: jeden dla Ninheimera do korekty, drugi do niezaleznej korekty dla Bakera i trzeci, opatrzony napisem "Oryginal", w ktorym mialy zostac poczynione ostateczne poprawki - suma poprawek Ninheimera i Bakera - po rozstrzygnieciu ewentualnych sporow i usunieciu niezgodnosci. Taki tryb ich pracy dobrze sprawdzil sie przy kilku referatach, ktore wspolnie pisali w ciagu poprzednich trzech lat. Baker, mlody mezczyzna o ujmujaco lagodnym glosie, trzymal w reku wlasne kopie szpalt. Powiedzial ochoczo: -Zrobilem pierwszy rozdzial i jest w nim kilka typograficznych rodzynkow. -Zawsze sa w pierwszym rozdziale - odpowiedzial chlodno Ninheimer. -Czy chce pan go teraz przejrzec? Ninheimer z powaga skupil wzrok na Bakerze. -Nie robilem niczego przy szpaltach, Jim. Chyba nie bede sobie zawracal tym glowy. Baker wygladal na zmieszanego. -Nie zawracac sobie glowy? Ninheimer zasznurowal usta. -Dowiadywalem sie o... eee... - jak wykorzystywana jest maszyna. W koncu pierwotnie... eee... lansowano ja jako korektora. Ulozyli jej plan pracy. -Maszynie? To znaczy Easy'emu? -Zdaje mi sie, ze dali jej te glupia nazwe. -Ale, doktorze Ninheimer, myslalem, ze trzyma sie pan od niej z daleka! -Chyba jestem jedynym, ktory to robi. Byc moze tez powinienem... eee... skorzystac z jej uslug. -Oo. Coz, zdaje sie wiec, ze zmarnowalem czas na ten pierwszy rozdzial - powiedzial ze smutkiem mlodszy mezczyzna. -Nie zmarnowales. Dla sprawdzenia mozemy porownac wyniki maszyny z twoimi. -Jesli pan chce, ale... -Tak? -Watpie, czy znajdziemy jakis blad w pracy Easy'ego. Wszyscy mowia, ze jest nieomylny. -Przypuszczam - powiedzial oschle Ninheimer. * * * Baker przyniosl ponownie pierwszy rozdzial po czterech dniach. Tym razem byla to kopia Ninheimera, odebrana wlasnie z pomieszczenia, ktore wybudowano specjalnie dla Easy'ego i jego wyposazenia.Baker byl uradowany. -Doktorze Ninheimer, on nie tylko wylapal wszystko to, co ja zaznaczylem ale znalazl tez kilkanascie bledow, ktore mi umknely! Cala sprawa zabrala mu dwanascie minut! Ninheimer przejrzal plik arkuszy, ze zgrabnie wydrukowanymi znakami i symbolami na marginesach. -Nasza wspolna praca bylyby bardziej kompletna - powiedzial. - Uwzglednilibysmy wstawke o pracy Suzukiego na temat skutkow neurologicznych niskiej grawitacji. -Chodzi panu o jego referat w "Przegladzie socjologicznym"? -Oczywiscie. -Coz, nie mozna oczekiwac od Easy'ego rzeczy niemozliwych. Nie moze za nas czytac literatury. -Zdaje sobie z tego sprawe. Wlasnie sam sporzadzilem wstawke. Pojde do maszyny upewnic sie czy wie, jak... eee... ma sobie radzic ze wstawkami. -Bedzie wiedziala. -Wole sie upewnic. Ninheimer musial sie najpierw umowic na spotkanie z Easym - i udalo mu sie uzyskac zaledwie pietnascie minut poznym wieczorem. Ale te pietnascie minut okazalo sie az nadto wystarczajace. Robot EZ-27 od razu pojal sprawe wstawek. Po raz pierwszy spotykajac sie z bliska z robotem, Ninheimer poczul skrepowanie. Prawie automatycznie, jakby robot byl czlowiekiem, naukowiec zapytal: -Czy jestes zadowolony ze swojej pracy? -Bardzo zadowolony, profesorze Ninheimer - odparl powaznie Easy, a fotokomorki bedace jego oczami swiecily swoja normalna, gleboka czerwienia. -Znasz mnie? -Z faktu, ze podaje mi pan dodatkowy material do wstawienia na szpalty, wynika, ze jest pan autorem. Nazwisko autora, oczywiscie, jest w naglowku kazdego arkusza korekty szpaltowej. -Rozumiem. Zatem... eee... dedukujesz. Powiedz mi... - nie mogl sie powstrzymac, przed zadaniem tego pytania -...co myslisz o ksiazce do tego momentu? -Przyjemnie mi sie nad nia pracuje - powiedzial Easy. -Przyjemnie? To dziwne slowo jak na... eee... mechanizm bez uczuc. Powiedziano mi, ze nie masz uczuc. -Slowa panskiej ksiazki zgadzaja sie z moimi obwodami - wyjasnil Easy. - Wzbudzaja niewiele lub nie wzbudzaja zadnych kontrpotencjalow. W moich sciezkach mozgowych jest zakodowane, aby przetlumaczyc ten mechaniczny fakt na takie slowo jak "przyjemny". Kontekst emocjonalny jest przypadkowy. -Rozumiem. Dlaczego uwazasz, ze ksiazka jest przyjemna? -Poniewaz zajmuje sie istotami ludzkimi, panie profesorze, a nie substancjami nieorganicznymi lub symbolami matematycznymi. Pana ksiazka probuje zrozumiec ludzi i pomoc pomnozyc ludzkie szczescie. -A to wlasnie usilujesz robic i dlatego moja ksiazka zgadza sie z twoimi obwodami. Czy tak? -Tak, panie profesorze. Pietnascie minut dobieglo konca. Ninheimer wyszedl i skierowal sie do biblioteki uniwersyteckiej, ktora mieli wlasnie zamykac. Zatrzymal ich jednak, dopoki nie znalezli elementarza robotyki, ktory zabral do domu. Z wyjatkiem sporadycznych wstawek uwzgledniajacych najnowsze opracowania, szpalty szly prosto do Easy'ego, a od niego do wydawcow, poczatkowo Ninheimer zagladal do nich, ale pozniej juz nie. -Wlasciwie czuje sie bezuzyteczny - troche niespokojnie powiedzial Baker. -Powinienes byc zadowolony. Nareszcie masz czas na rozpoczecie nowego projektu - powiedzial Ninheimer, nie podnoszac wzroku znad uwag, ktore nanosil w najnowszym wydaniu "Wyboru tekstow z nauk spolecznych". -Po prostu nie jestem do tego przyzwyczajony. Bez przerwy martwie sie o szpalty. To glupie, wiem. -Tak. -Ktoregos dnia wzialem kilka arkuszy, zanim Easy wyslal je do... -Co?! - Ninheimer uniosl glowe patrzac groznym wzrokiem. Egzemplarz "Wyboru tekstow" zamknal sie. - Przeszkodziles maszynie w pracy? -Tylko na minute. Wszystko bylo w porzadku. Ach, zmienil jedno slowo. Okreslil pan cos jako "kryminalne"; robot zmienil slowo na "lekkomyslne". Uwazal, ze ten drugi przymiotnik lepiej pasuje do kontekstu. Ninheimer zamyslil sie. -A jaka byla twoja opinia? -Zgodzilem sie z nim. Pozostawilem to slowo. Ninheimer obrocil sie na swoim fotelu twarza do mlodego asystenta. -Sluchaj, nie chcialbym, zebys go kontrolowal. Chodzi przeciez o to, ze on nie potrzebuje zadnego nadzoru, wiec kiedy ty sie tym zajmujesz, ja nic nie zyskuje, a chcialbym go w pelni... eee... wykorzystac, nie tracac... eee... twoich uslug, rozumiesz? -Tak, doktorze Ninheimer - powiedzial Baker przygaszony. Pilotowe egzemplarze "Napiec spolecznych" nadeszly do biura doktora Ninheimera osmego maja. Profesor przejrzal pobieznie jedna ksiazke, przerzucajac strony i zatrzymujac sie, zeby tu i owdzie przeczytac jakis paragraf. Potem odlozyl wszystkie egzemplarze. Jak wyjasnil pozniej, zapomnial o nich. Wprawdzie poswiecil na tamta prace osiem lat, ale teraz juz od wielu miesiecy zajmowal sie czyms innym, podczas gdy ciezar dogladania ksiazki zdjal z jego barkow Easy. Nie pomyslal nawet, zeby zwyczajowo podarowac bibliotece uniwersyteckiej darmowy egzemplarz. Nawet Baker, ktory rzucil sie w wir pracy i trzymal sie z dala od kierownika wydzialu, odkad otrzymal reprymende przy ich ostatnim spotkaniu, nie dostal zadnego egzemplarza. Szesnastego czerwca rozpoczal sie nowy rozdzial tej historii. Ninheimer odebral telefon i wpatrywal sie zaskoczony w obraz na ekranie. -Speidell! Czy pan jest w miescie? -Nie, prosze pana. Jestem w Cleveland - glos Speidella drzal z emocji. -Wiec dlaczego pan dzwoni? -Poniewaz wlasnie przegladalem panska nowa ksiazke! Ninheimer, czy pan oszalal? Czy pan postradal zmysly? Ninheimer zesztywnial. -Czy cos... eee... sie stalo? - zapytal z trwoga. -Stalo? Odsylam pana do strony 562. Coz, u diabla, ma znaczyc panska interpretacja mojej pracy? Gdzie w cytowanym referacie twierdze, ze osobowosc przestepcza nie istnieje i ze prawdziwymi przestepcami sa instytucje egzekwujace prawo? Cytuje... -Zaraz! Chwileczke! - zawolal Ninheimer usilujac znalezc strone. - Niech zobacze. Niech zobacze... Wielki Boze! -No i? -Speidell, nie rozumiem, jak do tego moglo dojsc. Ja nigdy tego nie napisalem. -Ale to wlasnie jest wydrukowane! I to wypaczenie nie jest jeszcze najgorsze. Niech pan spojrzy na strone 690 i wyobrazi sobie, co Ipatiew z panem zrobi, kiedy zobaczy ten bigos, ktory pan zrobil z jego wnioskow naukowych! Niech pan slucha, Ninheimer, w tej ksiazce az roi sie od takich bledow. Nie wiem, jaki byl pana zamysl, ale nie pozostaje panu nic innego jak wycofac ksiazke z rynku. I lepiej niech pan sie przygotuje do licznych przeprosin na nastepnym zebraniu Towarzystwa! -Speidell, niech pan mnie poslucha... Ale Speidell wylaczyl sie z taka pasja, ze powidoki na ekranie jarzyly sie jeszcze przez pietnascie sekund. Wtedy dopiero Ninheimer zabral sie do czytania, zaznaczajac co chwila jakis fragment czerwonym atramentem. Kiedy ponownie stanal przed Easym, udalo mu sie zachowac spokoj, ale usta mial blade. Podal ksiazke Easy'emu i powiedzial: -Czy mozesz przeczytac zaznaczone ustepy na stronach 562, 631, 664 i 690? Easy zalatwil sprawe czterema spojrzeniami. -Tak, profesorze Ninheimer. -Nie tak napisalem w swoim rekopisie. -Zgadza sie, prosze pana. Nie tak. -Czy wprowadziles te zmiany? -Tak, prosze pana. -Dlaczego? -Panie profesorze, te ustepy w panskiej wersji byly nadzwyczaj niepochlebne dla pewnych grup ludzi. Uwazalem za wskazane zmienic sformulowania, azeby uniknac wyrzadzenia tym ludziom krzywdy. -Jak smiales cos takiego zrobic? Pierwsze Prawo, panie profesorze, nie pozwala mi dopuscic do tego, aby istotom ludzkim stala sie krzywda. Zwazywszy na panski autorytet w swiecie socjologii i poczytnosc pana ksiazek wsrod naukowcow, z pewnoscia znaczna krzywda zostalaby wyrzadzona tym ludziom, o ktorych pan pisze. -Ale czy zdajesz sobie sprawe, ze teraz krzywda stanie sie mnie? -Musialem zapobiec wiekszej krzywdzie. Trzesac sie z wscieklosci profesor Ninheimer odszedl chwiejnym krokiem. Bylo dla niego jasne, ze U.S. Robots bedzie musial za to odpowiedziec. * * * Przy stole pozwanych zapanowalo pewne ozywienie, ktore wzroslo, gdy oskarzyciel doszedl do sedna sprawy.-Zatem robot EZ-27 poinformowal pana, ze powodem jego dzialan bylo Pierwsze Prawo Robotyki? -Zgadza sie. -Ze w efekcie nie mial wyboru? -Tak. -Wynika z tego, ze U.S. Robots skonstruowalo robota, ktory z koniecznosci tak przerabialby ksiazki do druku, aby odpowiadaly jego wlasnym pogladom na temat tego co sluszne. A jednak podsunieto go podstepnie jako prostego korektora. Czy zgodzilby sie pan z tym stwierdzeniem? Obronca natychmiast zglosil zdecydowany sprzeciw, wskazujac ze swiadek jest proszony o decyzje w sprawie, o ktorej nie powinien sie wypowiadac. Sedzia upomnial oskarzyciela, ale nie bylo watpliwosci co do tego, ze sens tych zdan dotarl do swiadomosci wszystkich - a nie tylko do adwokata obrony. Obronca poprosil o krotka przerwe przed rozpoczeciem przesluchania powoda; wykorzystujac prawny niuans techniczny, zyskal piec minut. Pochylil sie w kierunku Susan Calvin. -Czy jest mozliwe, doktor Calvin, ze profesor Ninheimer mowi prawde i ze Easy kierowal sie Pierwszym Prawem? Calvin zacisnela usta, a potem powiedziala: -Nie. To nie jest mozliwe. Ostatnia czesc zeznan Ninheimera jest krzywoprzysiestwem. Easy nie potrafi oceniac spraw na takim poziomie abstrakcji, jaki reprezentuje naukowe dzielo socjologiczne. Nigdy nie potrafilby zrozumiec, ze jakies sformulowanie w takiej ksiazce moze wyrzadzic krzywde pewnej grupie ludzi. Jego umysl po prostu nie jest do tego stworzony. -Przypuszczam jednak, ze nie mozemy tego udowodnic laikowi - powiedzial pesymistycznie obronca. -Nie mozemy - przyznala Calvin. - Dowod bylby wysoce skomplikowany. Powinnismy sie trzymac ustalonej linii obrony. Musimy udowodnic, ze Ninheimer klamie - i nic, co dotad powiedzial, nie zmusza nas do zmiany naszego planu. -Bardzo dobrze, doktor Calvin - powiedzial obronca - musze teraz zdac sie na pani slowo. Bedziemy postepowac wedlug planu. Na sali sadowej zastukal sedziowski mlotek, po czym profesor Ninheimer jeszcze raz zajal miejsce dla swiadkow. Usmiechnal sie nieznacznie jak ktos, kto czuje, ze jego pozycja jest niezachwiana, i kto bez obaw gotow jest stawic czolo bezcelowemu atakowi. Obronca zblizyl sie ostroznie i zaczal lagodnie. -Profesorze Ninheimer, czy chce pan powiedziec, ze byl pan calkowicie nieswiadomy tych rzekomych zmian w panskim rekopisie, dopoki szesnastego czerwca doktor Speidell nie zadzwonil do pana. -Zgadza sie. -Czy nigdy pan nie zajrzal do szpalt, po tym jak robot EZ-27 zrobil ich korekte? -Na poczatku zagladalem, ale wydalo mi sie to bezcelowe. Polegalem na twierdzeniach U.S. Robots. Absurdalne... eee... zmiany zostaly poczynione tylko w ostatecznej cwiartce ksiazki, po tym jak robot, wedle mojego przypuszczenia, w wystarczajacym stopniu poznal socjologie... -Mniejsza o panskie przypuszczenia! - powiedzial obronca. -Zrozumialem, ze panski kolega, doktor Baker, widzial przynajmniej raz pozniejsze szpalty. Czy przypomina pan sobie zeznanie tej tresci? -Tak. Jak powiedzialem, dowiedzialem sie od niego, ze widzial jedna strone, i nawet na niej robot zmienil jakies slowo. * * * Ponownie wtracil sie obronca.-Czy nie wydaje sie panu dziwne, panie profesorze, ze po przeszlo roku nieprzejednanej wrogosci wobec robota, a przede wszystkim po glosowaniu przeciwko niemu i dlugotrwalym bojkotowaniu jego uslug, nagle postanowil pan oddac swoja ksiazke, swoje magnum opus, w jego rece? -Nie wydaje mi sie to dziwne. Po prostu doszedlem do wniosku, ze rownie dobrze i ja moge skorzystac z maszyny. -I nagle nabral pan do robota EZ-27 - takiego zaufania, ze nie chcialo sie panu nawet sprawdzac wlasnych szpalt? -Powiedzialem panu, ze... eee... przekonala mnie propaganda U.S. Robots. -Do tego stopnia, ze kiedy panski kolega, doktor Baker, probowal sprawdzic robota, zbesztal go pan? -Nie zbesztalem go. Po prostu nie chcialem, zeby... eee... marnowal swoj czas. Przynajmniej wtedy myslalem, ze to strata czasu. Nie dostrzeglem, jakie znaczenie miala zmiana slowa w... Obronca zauwazyl sarkastycznie: -Nie mam watpliwosci, ze poinstruowano pana, zeby wspomniec o zmianie slowa na uzytek protokolu... - zmienil kurs, zeby uprzedzic sprzeciw i powiedzial: - Chodzi o to, ze rozgniewal sie pan bardzo na doktora Bakera. -Nie. Nie rozgniewalem sie. -Nie dal mu pan egzemplarza swojej ksiazki po jej otrzymaniu. -Zwykle roztargnienie. Nie dalem tez egzemplarza ksiazki bibliotece - Ninheimer usmiechnal sie ostroznie. - Profesorowie sa notorycznie roztargnieni. Obronca zapytal: -Czy nie wydaje sie panu dziwne, ze po przeszlo rocznej nienagannej pracy robot EZ-27 popelnil bledy wlasnie w panskiej ksiazce? To znaczy w ksiazce napisanej przez pana, nieprzejednanego wroga robotow? -Moja ksiazka byla jedynym pokaznym dzielem traktujacym o ludzkosci, z ktorym sie zetknal robot. Zadzialaly wtedy Trzy Prawa Robotyki. -Przy kilku okazjach, doktorze Ninheimer - powiedzial obronca - usilowal pan mowic jak ekspert w dziedzinie robotyki. Na pozor ni stad, ni zowad zainteresowal sie pan robotyka i wypozyczyl kilka ksiazek na ten temat z biblioteki. Tak pan zeznal, prawda? -Jedna ksiazke. Byl to wynik tego, co mi sie zdaje... eee... naturalna ciekawoscia. -I dalo to panu mozliwosc wyjasnienia, dlaczego robot, jak pan twierdzi, wypaczyl idee panskiej ksiazki? -Tak. -To bardzo wygodne. Ale czy jest pan pewien, ze panskie zainteresowanie robotyka nie mialo umozliwic panu manipulowania robotem dla wlasnych celow? -Z pewnoscia nie! - Ninheimer sie zarumienil. Obronca podniosl glos. -Wlasciwie czy jest pan pewny, ze rzekomo zmienione fragmenty nie wygladaly tak, jak je pan pierwotnie napisal? Socjolog uniosl sie z miejsca: -To... eee... niedorzecznosc! Mam szpalty... Mial trudnosci z wypowiedzia i oskarzyciel wstal, zeby sie wlaczyc: -Za pozwoleniem wysokiego sadu, zamierzam przedstawic jako dowod rzeczowy komplet szpalt przekazany przez doktora Ninheimera robotowi EZ-27 oraz komplet szpalt wyslany przez robota do wydawcy. Zrobie to w tej chwili, jesli moj szanowny kolega ma takie zyczenie i jesli zgodzi sie na przerwe, aby dwa zestawy szpalt mozna bylo ze soba porownac. * * * Obronca machnal reka ze zniecierpliwieniem.-Nie jest to konieczne. Moj czcigodny przeciwnik moze przedstawic te szpalty, kiedy tylko zechce. Jestem przekonany, ze ich porownanie potwierdzi zeznania powoda. Chcialbym sie jednak dowiedziec od swiadka, czy posiada on rowniez szpalty doktora Bakera. -Szpalty doktora Bakera? - Ninheimer zmarszczyl brwi. Jeszcze nie opanowal sie calkowicie. -Tak, panie profesorze! Mowie o szpaltach doktora Bakera. Zeznal pan, ze doktor Baker otrzymal oddzielna kopie szpalt. Kaze kanceliscie przeczytac panskie zeznania. A moze chodzi po prostu o to, ze nagle zapomnial pan niektore fragmenty wlasnych zeznan, jak pan mowi, profesorowie sa notorycznie roztargnieni? -Pamietam szpalty doktora Bakera - powiedzial Ninheimer. - Z chwila przekazania pracy w rece maszyny korekcyjnej nie byly potrzebne. -Tak wiec spalil je pan? -Nie. Wrzucilem do kosza na smieci. -Spalenie ich czy wyrzucenie - co za roznica? Chodzi o to, ze sie pan ich pozbyl. -Nie ma nic zlego... - zaczal Ninheimer slabym glosem. -Nic zlego? - zagrzmial obronca. - Nic, tylko ze teraz nie mozemy w zaden sposob sprawdzic, czy do swojej kopii nie dolaczyl pan niektorych, najistotniejszych dla nas, czystych arkuszy szpalt doktora Bakera, podczas gdy pana wlasne arkusze posluzyly do naniesienia poprawek, ktore zmusily robota do... Oskarzyciel gwaltownie zglosil sprzeciw. Sedzia Shane pochylil sie do przodu, a malujacy sie na jego okraglej twarzy wyraz gniewu slabo ukrywal rzeczywiste miotajace nim uczucia. -Panie mecenasie - powiedzial sedzia - czy ma pan jakies dowody na poparcie swojego niezwyklego oswiadczenia? -Nie ma zadnych bezposrednich dowodow, wysoki sadzie - powiedzial cicho obronca. - Ale chcialbym podkreslic, ze jesli wlasciwie na to spojrzec, nagle nawrocenie sie powoda z antyrobotyzmu, jego nagle zainteresowanie robotyka, odmowa sprawdzania szpalt lub nawet pozwolenia komukolwiek innemu na ich sprawdzanie, staranne zadbanie o to, zeby nikt nie zobaczyl pierwszych egzemplarzy ksiazki - wszystko to wskazuje jasno... -Panie mecenasie - przerwal sedzia ze zniecierpliwieniem - to nie miejsce na mgliste domniemania. Powod nie stoi przed sadem. Ani tez pan go nie oskarza. Zabraniam takiej linii ataku i moge jedynie zaznaczyc, ze desperacja, ktora musiala pana do tego sklonic, moze dzialac na pana niekorzysc. Jesli ma pan prawnie uzasadnione pytania, panie mecenasie, moze pan kontynuowac przesluchanie. Ale ostrzegam pana przed kolejnym takim pokazem na tej sali sadowej. -Nie mam dalszych pytan, wysoki sadzie. Kiedy obronca powrocil do swojego stolu, Robertson szepnal poruszony: -Na litosc boska, co to dalo? Teraz sedzia jest nastawiony przeciwko panu. -Ale Ninheimer jest porzadnie wyprowadzony z rownowagi - odparl spokojnie obronca. - I przygotowalismy go sobie na jutrzejsze posuniecie. Do jutra dojrzeje. Susan Calvin skinela powaznie glowa. * * * W porownaniu z przesluchaniem obroncy postepowanie oskarzyciela bylo lagodne. Wezwano doktora Bakera, ktory potwierdzil wiekszosc zeznan Ninheimera. Wezwano doktorow Speidella i Ipatieva, ktorzy bardzo wzruszajaco opowiedzieli o swoim szoku i przerazeniu podczas lektury cytowanych fragmentow ksiazki doktora Ninheimera. Obaj stwierdzili autorytatywnie, ze reputacja zawodowa doktora Ninheimera zostala powaznie nadszarpnieta. Do materialow dowodowych dolaczono szpalty, jak rowniez egzemplarze gotowej ksiazki.Tego dnia obronca juz nie przesluchiwal nikogo. Oskarzyciel zakonczyl wzywanie swiadkow i proces odlozono do nastepnego rana. Zaraz po rozpoczeciu drugiego dnia rozprawy obronca wykonal swoj pierwszy ruch. Poprosil, aby dopuszczono robota EZ-27 jako obserwatora toczacego sie postepowania. Oskarzyciel natychmiast zglosil sprzeciw i sedzia Shane wezwal ich obu do siebie Oskarzyciel powiedzial goraczkowo: -To jest oczywiscie nielegalne. Robot nie moze przebywac w zadnym gmachu uzytecznosci publicznej. -Ta sala sadowa - zwrocil uwage obronca - jest zamknieta dla wszystkich z wyjatkiem tych, ktorzy maja bezposredni zwiazek ze sprawa. -Duza maszyna, ktora jak wiadomo, potrafi zachowywac sie nieobliczalnie, juz przez sama swoja obecnosc przeszkadzalaby moim klientom i swiadkom! Moglaby zaklocic cale postepowanie. Sedzia byl sklonny sie z tym zgodzic. Zwrocil sie do obroncy i zapytal raczej bez zyczliwosci: -Jakie sa powody panskiej prosby? Obronca odpowiedzial: -Twierdzimy, ze to niemozliwe, aby robot EZ-27, z racji swojej konstrukcji, mogl sie zachowac tak, jak to przedstawiono. Zajdzie koniecznosc zademonstrowania kilku rzeczy. -Nie widze w tym sensu, wysoki sadzie - powiedzial oskarzyciel. - Pokazy przeprowadzone przez ludzi zatrudnionych w korporacji U.S. Robots niewiele sa warte jako dowod, skoro ta korporacja jest strona pozwana. -Wysoki sadzie - powiedzial obronca - decyzja o waznosci jakiegokolwiek dowodu nalezy do Wysokiego Sadu, a nie do rzecznika oskarzenia. Przynajmniej ja tak uwazam. Sedzia Shane widzac, ze naruszono jego prerogatywy, i powiedzial: -Ma pan racje. Niemniej jednak obecnosc robota w tym miejscu stwarza pewne problemy prawne. -Z pewnoscia, wysoki sadzie, ale nie one powinny gorowac nad wymogami sprawiedliwosci. Bez obecnosci robota przedstawienie jedynego dowodu obrony zostanie udaremnione. Sedzia zastanowil sie. -Istnieje kwestia przetransportowania robota tutaj. -Jest to problem, z ktorym korporacja U.S. Robots czesto sie styka. Przed wejsciem do sadu mamy zaparkowana ciezarowke skonstruowana zgodnie z prawami regulujacymi sprawe transportu robotow. Wewnatrz znajduje sie robot EZ-27 w odpowiedniej skrzyni, strzezonej przez dwoch ludzi. Drzwi do ciezarowki sa zabezpieczone i podjeto wszelkie inne konieczne srodki ostroznosci. -Pan sie wydaje pewien - powiedzial sedzia Shane z ponownym rozdraznieniem - ze decyzja, jaka podejme w tej kwestii, bedzie dla pana korzystna. -Wcale nie, wysoki sadzie. Jesli nie bedzie, ciezarowka po prostu odjedzie. Sedzia skinal glowa. -Sad przychyla sie do prosby obrony. Wwieziono skrzynie na duzym wozku i dwoch ludzi strzegacych ladunku otworzylo ja. W sali sadowej zapadla grobowa cisza. * * * Susan Calvin zaczekala, az opadly grube plyty celuformu, a potem wyciagnela reke: - Chodz, Easy.Robot spojrzal w jej kierunku i wyciagnal swoje duze, metalowe ramie. Przewyzszal ja o ponad pol metra, ale szedl za nia poslusznie, jak dziecko prowadzone za raczke przez swoja matke. Ktos zachichotal nerwowo i zaraz stlumil smiech pod twardym, groznym spojrzeniem doktor Calvin. Easy usadowil sie ostroznie na przyniesionym przez woznego duzym krzesle, ktore zaskrzypialo, ale wytrzymalo jego ciezar. -Kiedy zajdzie taka koniecznosc, wysoki sadzie - powiedzial obronca - udowodnimy, ze to jest rzeczywiscie robot EZ-27, ten konkretny robot zatrudniony w Northeastern University w czasie, ktory nas interesuje. -To dobrze - powiedzial wysoki sad. - To bedzie konieczne. Ja, na przyklad, nie mam pojecia, w jaki sposob potraficie odroznic jednego robota od drugiego. -A teraz - powiedzial obronca - chcialbym wezwac mojego pierwszego swiadka. Prosze wezwac profesora Simona Ninheimera. Kancelista zawahal sie i spojrzal na sedziego. Sedzia Shane zas zapytal zaskoczony: -Wzywa pan powoda jako swojego swiadka? -Tak, wysoki sadzie. -Zdaje pan sobie chyba sprawe, ze dopoki on bedzie pana swiadkiem, nie wolno bedzie panu traktowac go jak przeciwnika. Traci pan wiec swobode dzialania. -Jedynym celem moich poczynan jest wyjawienie prawdy - powiedzial gladko obronca. - Nie bedzie konieczne robienie niczego poza zadaniem kilku uprzejmych pytan. -No coz - powiedzial sedzia pelen watpliwosci - to pan jest obronca. Prosze wezwac swiadka. Ninheimer zajal miejsce dla swiadkow; poinformowano go, ze nadal zeznaje pod przysiega. Wygladal na bardziej zdenerwowanego niz dzien wczesniej, prawie na zaleknionego. Ale obronca spojrzal na niego lagodnie. -A wiec, profesorze Ninheimer, skarzy pan moich klientow na kwote 750 tysiecy dolarow. -Taka jest... eee... suma. Tak. -To duzo pieniedzy. -Spotkala mnie duza krzywda. -Chyba nie tak duza. Omawiany material obejmuje tylko kilka ustepow w ksiazce. Byc moze byly to niefortunne ustepy, ale w koncu ksiazki czasami wychodza z dziwnymi bledami. Nozdrza Ninheimera rozszerzyly sie. -Prosze pana, ta ksiazka miala byc punktem kulminacyjnym mojej kariery zawodowej! A teraz co? Wyszedlem na glupca, czlowieka wypaczajacego tezy gloszone przez moich szanownych przyjaciol i wspolpracownikow i holdujacego jakims niedorzecznym... eee... przestarzalym pogladom. Moja pozycja jest bezpowrotnie stracona! Nie moge juz nigdy podniesc czola na zadnym zgromadzeniu uczonych, bez wzgledu na wynik tego procesu. Na pewno nie moge juz kontynuowac naukowej kariery, ktora byla calym moim zyciem. Prawdziwy cel mojego zycia zostal... eee... zniszczony. Obronca nie probowal przerwac tej przemowy, lecz w trakcie jej trwania patrzyl roztargnionym wzrokiem na swoje paznokcie. Po chwili wtracil uspokajajaco: -Ale z pewnoscia, profesorze Ninheimer, w panskim wieku nie mogl pan miec nadziei na zarobienie wiecej niz - badzmy hojni - 150 tysiecy dolarow do konca swojego zycia. Jednak prosi pan sad o przyznanie panu pieciokrotnie wyzszej sumy. * * * Glosem przepelnionym gorycza Ninheimer odpowiedzial:-Nie tylko za zycia jestem zrujnowany. Nie wiem, przez ile pokolen socjologowie beda wytykac mnie jako... eee... glupca albo maniaka. Moje prawdziwe osiagniecia zostana pogrzebane. Te hanbe bede nosil nie tylko za zycia, ale na wieki, poniewaz zawsze sie znajda ludzie, ktorzy nie uwierza, ze tych wstawek dokonal robot... Dokladnie w tym momencie robot EZ-27 wstal. Susan Calvin nie ruszyla sie, zeby go powstrzymac. Siedziala nieruchomo patrzac prosto przed siebie. Obronca lekko westchnal. Melodyjny glos Easy'ego slychac bylo wyraznie w calej sali. Robot powiedzial: -Chcialbym wszystkim wyjasnic, ze podczas korekty szpaltowej na miejsce pewnych fragmentow tekstu wstawilem inne, zawierajace zupelnie odmienne tresci... Rzecznik oskarzenia byl zbyt zaskoczony widokiem wstajacego z miejsca ponaddwumetrowego robota, zeby natychmiast zaprotestowac przeciwko naruszeniu procedury sadowej. Kiedy oprzytomnial, bylo za pozno. Ninheimer bowiem podniosl sie juz z krzesla, wykrzywiajac twarz. -Niech cie diabli, dostales instrukcje, zeby nie pisnac slowa o... - wrzasnal wsciekly. Oskarzyciel gwaltownie wstal glosno domagajac sie uniewaznienia procesu. Sedzia Shane walil rozpaczliwie mlotkiem. -Cisza! Cisza! Z pewnoscia istnieja podstawy, zeby proces uniewaznic, tylko chcialbym, aby w interesie sprawiedliwosci profesor Ninheimer dokonczyl swoje oswiadczenie. Wyraznie uslyszalem, jak mowil do robota, ze zgodnie z instrukcja mial on milczec. W panskich zeznaniach, profesorze Ninheimer, nie bylo wzmianki o zadnych instrukcjach dla robota! Ninheimer patrzyl bez slowa na sedziego. -Czy poinstruowal pan robota EZ-27, ze nie wolno mu mowic na jakis temat? - zapytal sedzia Shane. - Jesli tak, to na jaki? -Wysoki sadzie... - zaczal Ninheimer ochryplym glosem ale nie mogl mowic dalej. Sedzia podniosl glos. -Czy w rzeczywistosci kazal pan robotowi naniesc na szpalty omawiane wstawki, a potem zobowiazal go do milczenia? Oskarzyciel energicznie zaprotestowal, ale Ninheimer krzyknal: -Ach, jaki w tym sens? Tak bylo! Tak! - po czym uciekl z miejsca dla swiadkow. Przy drzwiach zatrzymal go wozny, wiec profesor zrezygnowany opadl na krzeslo w ostatnim rzedzie i ukryl twarz w dloniach. -To dla mnie jasne, ze konfrontacja robota z powodem byla podstepem - powiedzial sedzia Shane. - Gdyby nie fakt, ze podstep posluzyl do odkrycia prawdy, uznalbym postepowanie obroncy za godne pogardy. Nie rozumiem tylko motywow oszustwa, ktorego dopuscil sie powod - przeciez swiadomie zrujnowal wlasna kariere... Wkrotce zapadl wyrok na korzysc pozwanego, ogloszony przez sedziego Shane'a. * * * Doktor Susan Calvin kazala sie zaanonsowac w kawalerskim mieszkaniu doktora Ninheimera w hotelu akademickim. Mlody inzynier, ktory prowadzil samochod, chcial pojsc razem z nia, ale spojrzala na niego pogardliwie.-Czy panu sie zdaje, ze on sie na mnie rzuci? Prosze zaczekac tutaj. Ninheimer nie byl w wojowniczym nastroju. Nie tracac czasu pakowal walizki; bardzo chcial wyjechac, zanim wszyscy dowiedza sie o niepomyslnym zakonczeniu procesu. Spojrzal na Susan prowokujaco i zapytal: -Czy przychodzi pani grozic mi kontrprocesem? Jesli tak, nic pani nie uzyska. Jestem bez pieniedzy, bez pracy, bez przyszlosci. Nie moge nawet poniesc kosztow procesu. -Jesli pan szuka wspolczucia - powiedziala chlodno Calvin - to pomylil pan adres. Wpadl pan we wlasne sidla. Nie bedzie jednak zadnego kontrprocesu - ani przeciwko panu, ani przeciwko uniwersytetowi. Zrobimy tez wszystko, co w naszej mocy, aby uchronic pana przed kara za krzywoprzysiestwo. Nie jestesmy msciwi. -Och, czy to dlatego nie jestem jeszcze w areszcie? Zastanawialem sie nad rym. Ale z drugiej strony - dodal gorzko - dlaczego mielibyscie byc msciwi? Teraz macie to, czego chcieliscie. -To prawda - powiedziala Calvin. - Uniwersytet bedzie nadal zatrudnial Easy'ego placac nam znacznie wiecej. Ten proces to jakby bezplatna reklama naszej firmy. Dzieki niemu bedziemy mogli umiescic jeszcze kilka modeli EZ w roznych instytucjach. -Wiec po co pani do mnie przyszla? -Poniewaz musze wyjasnic kilka spraw. Chce wiedziec, dlaczego pan tak nienawidzi robotow. Nawet gdyby wygral pan te sprawe, panska reputacja bylaby zrujnowana. Pieniadze, ktore by pan uzyskal, nie moglyby tego zrekompensowac. Czy to miala byc zwycieska walka w wojnie, jaka wypowiedzial pan robotom? -Czy pania interesuja umysly ludzkie, doktor Calvin? - zapytal Ninheimer z sarkazmem. -Tak, o tyle, o ile ta wiedza moze pomoc robotom. Z tego powodu nauczylam sie troche psychologii czlowieka. -Dosyc, aby mnie podejsc! -To nie bylo trudne - powiedziala spokojnie doktor Calvin. -Caly problem polegal na tym, zeby nie zniszczyc przy tym Easy'ego. -To do pani podobne - troszczyc sie bardziej o maszyne niz o czlowieka - spojrzal na nia z pogarda. Pozostala niewzruszona. To tylko pozory, profesorze Ninheimer. Tylko troszczac sie o roboty, mozna naprawde troszczyc sie o czlowieka XXI wieku. Zrozumialby pan to, gdyby byl pan robotykiem. -Dosyc przeczytalem o robotyce, zeby wiedziec, ze nie chce byc robotykiem! -Prosze mi wybaczyc, przeczytal pan przypadkowa ksiazke o robotyce. Nie nauczyla pana niczego. Dowiedzial sie pan tylko, ze moze pan nakazac robotowi wiele rzeczy, nawet sfalszowanie ksiazki, jesli zabierze sie pan do tego odpowiednio. Nauczyl sie pan dosyc, aby wiedziec, ze nie moze pan mu kazac zapomniec o czyms konkretnym, bo latwo mozna to wykryc. Pomyslal wiec pan, ze najbezpieczniej bedzie nakazac mu milczenie. Mylil sie pan. -Odgadla pani prawde z jego milczenia? -To nie bylo zgadywanie. Pan jest amatorem i nie wie pan wystarczajaco duzo, aby calkowicie zatrzec za soba slady. Moim jedynym problemem bylo udowodnienie sprawy sedziemu a pan okazal sie na tyle uprzejmy, ze nam to ulatwil. Gdyby pan mniej gardzil robotyka i lepiej ja rozumial, nie byloby to takie proste. -Czy ta dyskusja ma jakis cel? - zapytal Ninheimer ze znuzeniem. -Dla mnie tak - odparla Susan Calvin - poniewaz chce, zeby pan zrozumial, jak dalece pan sie pomylil co do.robotow. Uciszyl pan Easy'ego mowiac mu, ze jezeli powie komukolwiek o panskich machinacjach, straci pan prace. To wzbudzilo w Easym pewien pozytywny bodziec do milczenia, ktory byl wystarczajaco silny, aby oprzec sie naszym wysilkom zmierzajacym do jego zlamania. Gdybysmy nie zrezygnowali z tej metody, zniszczylibysmy mozg. -Jednakze przed sadem pan sam wywolal silniejszy bodziec. Powiedzial pan, ze poniewaz ludzie beda myslec, iz to pan, a nie robot, napisal sporne ustepy w ksiazce, straci pan wiecej niz tylko swoja prace. Straci pan reputacje, pozycje, szacunek, powod do zycia. Zla slawa pozostanie nawet po pana smierci. Wzbudzil pan nowy, wyzszy potencjal - i Easy zaczal mowic. -O Boze - powiedzial Ninheimer odwracajac glowe. Calvin byla nieublagana. Zapytala: -Czy pan rozumie, dlaczego mowil? Nie zeby pana oskarzyc, ale zeby pana bronic! Mozna wykazac matematycznie, ze chcial wziac cala wine za panskie przestepstwo na siebie; zaprzeczyc, ze mial pan cokolwiek z tym wspolnego. Kazalo mu tak czynic Pierwsze Prawo. Mial zamiar klamac; zniszczyc siebie; wyrzadzic korporacji szkode finansowa. Wszystko to znaczylo dla niego mniej niz ratowanie pana. Gdyby pan naprawde rozumial roboty i robotyke, pozwolilby pan mu mowic. Zgodnie z moimi przypuszczeniami, pan nie rozumie zasad dzialania robota. Na tym oparta byla linia naszej obrony. W swojej nienawisci do robotow byl pan pewien, ze Easy zachowa sie tak, jak zachowalby sie czlowiek, i ze bedzie sie bronil panskim kosztem. Tak wiec w panice wrzasnal pan na niego i sam sie pan zniszczyl. Ninheimer powiedzial zlowieszczym tonem: -Mam nadzieje, ze pewnego dnia pani roboty zwroca sie przeciwko pani i pania zabija! Niech pan nie bedzie glupcem - powiedziala Calvin. - A teraz chce, zeby pan wyjasnil, dlaczego pan to wszystko zrobil. Ninheimer wyszczerzyl zeby w szyderczym usmiechu. -Mam zrobic sekcje mojego umyslu, czyz nie, dla pani ciekawosci intelektualnej, w zamian za zachowanie wolnosci? -Moze pan tak to ujac, jesli pan chce - odparla beznamietnie Calvin. - Ale niech pan wyjasni. -Aby mogla pani sprawniej przeciwstawic sie przyszlym atakom na roboty? -Zgadza sie. -Wie pani - powiedzial Ninheimer - powiem pani, ale przekona sie pani, ze to nic pani nie da. Nie potrafi pani zrozumiec ludzkich motywacji. Rozumie pani tylko te przeklete maszyny, poniewaz sama pani jest maszyna powleczona ludzka skora. * * * Oddychal ciezko, ale w jego wypowiedzi nie bylo zadnych momentow zawahania, zadnego dazenia do precyzji. Jak gdyby precyzja wypowiedzi przestala miec dla niego znaczenie. Powiedzial:-Od dwustu piecdziesieciu lat maszyna wypiera czlowieka i niszczy rzemieslnika. Wyroby garncarskie sa wypluwane z form i spod pras. Dziela sztuki zastepuje sie identyczna tandeta wybita na matrycy. Niech pani to nazwie postepem, jesli pani chce! Artysta jest ograniczony do abstrakcji, uwieziony w swiecie pomyslow. On tylko wymysla - maszyna robi reszte. Czy pani sadzi, ze garncarz jest zadowolony z tworu mentalnego? Czy pani sadzi, ze wystarcza mu pomysl? Ze nie ma nic w dotyku samej gliny, w obserwowaniu powstawania rzeczy, gdy reka i umysl pracuja razem? Czy pani sadzi, ze rzeczywiste tworzenie nie dziala jak sprzezenie zwrotne modyfikujace i ulepszajace pomysl? -Pan nie jest garncarzem - powiedziala doktor Calvin. -Jestem tworczym artysta! Projektuje i buduje artykuly i ksiazki. Jest w tym cos wiecej niz tylko samo wymyslanie slow i ukladanie ich w odpowiednim porzadku. Ksiazka powinna nabierac ksztaltu w rekach pisarza. On musi rzeczywiscie widziec, jak rozdzialy rozrastaja sie i rozwijaja. Powinien obserwowac, jak pierwotny pomysl przeksztalca sie i dojrzewa. Istnieje sto sposobow kontaktu pomiedzy czlowiekiem i jego dzielem na kazdym etapie tej gry. - Ilez przyjemnosci daje czlowiekowi wziecie do reki szpalty i mozliwosc czytania wydrukowanych zdan, jaka radosc sprawia ciagla mozliwosc doskonalenia dziela. Pani robot zabralby to wszystko. -Tak jak maszyna do pisania. Tak jak prasa drukarska. Czy pan proponuje reczne iluminowanie rekopisow? -Maszyny do pisania i prasy drukarskie zabieraja czesc tej przyjemnosci, ale wasz robot pozbawilby nas wszystkiego. Wasz robot przejmuje szpalty. Wkrotce on, lub inne roboty, przejelyby pisanie oryginalu, wyszukiwanie zrodel, sprawdzanie ustepow i ich kontrole za pomoca alternatywnej metody weryfikacji, byc moze nawet wyciaganie wnioskow. Co by wtedy pozostalo uczonemu? Tylko jedna rzecz: jalowe decyzje, jakie rozkazy wydac robotowi w nastepnej kolejnosci! Chcialem uratowac przyszle pokolenia swiata nauki przed tym pieklem. To znaczylo dla mnie wiecej niz nawet moja wlasna reputacja i dlatego zamierzalem zniszczyc U.S. Robots wszelkimi sposobami. -To nie moglo sie panu udac - powiedziala Susan Calvin. -Musialem sprobowac - powiedzial Simon Ninheimer. Calyin odwrocila sie i wyszla. Starala sie nie ulec uczuciom. Probowala walczyc z rodzacym sie w niej wspolczuciem dla tego zlamanego czlowieka. Niezupelnie jej sie to udalo. Maly, zagubiony robot Na Hiperbazie przedsiewzieto srodki bezpieczenstwa, ktorych niezwykla gwaltownosc mozna by porownac z histerycznym wrzaskiem.Uszeregowane zarowno wedlug chronologii, jak i stopnia rozpaczliwosci kolejne kroki byly nastepujace: 1. Wstrzymano prace nad napedem hiperatomowym w calym obszarze przestrzeni kosmicznej zajmowanej przez Stacje Dwudziestego Siodmego Zgrupowania Asteroid. 2. Caly ten obszar przestrzeni kosmicznej zostal, praktycznie rzecz biorac, odciety od Ukladu. Niemozliwy byl wjazd bez pozwolenia. Opuszczania obszaru zakazano calkowicie. 3. Do Hiperbazy specjalnym rzadowym statkiem patrolowym sprowadzono z Amerykanskiej Korporacji Robotow i Ludzi Mechanicznych glownego psychologa doktor Susan Calvin i dyrektora matematycznego doktora Petera Bogerta. * * * Susan Calvin nigdy dotad nie opuszczala powierzchni Ziemi i teraz takze nie przejawiala takich checi. W wieku energii atomowej i oczywistej bliskosci opanowania Napedu hiperatomowego pozostala spokojna prowincjuszka. Tak wiec byla niezadowolona z podrozy i niezbyt przekonana o rzeczywistym zagrozeniu, a jej nieladna twarz pokazywala to wystarczajaco wyraznie podczas tej pierwszej kolacji w Hiperbazie.Wyraz zmieszania nie opuszczal takze pobladlej twarzy doktora Bogerta. Rowniez general-major Kallner, ktory kierowal projektem, mial przez caly czas grobowa mine. Krotko mowiac, posilek wywarl na wszystkich fatalne wrazenie wiec mala narada calej trojki, ktora po nim nastapila, zaczela sie w posepnym nastroju. Lysina generala Kallnera blyszczala, kiedy ubrany w galowy mundur dziwnie nie pasujacy do okazji, zaczal z cala otwartoscia, nie kryjac zaniepokojenia: -Prosze panstwa, to dziwna historia. Chcialbym podziekowac za przyjazd, mimo ze nasze krotkie wezwanie nie zawieralo zadnych wyjasnien. Sprobujemy to teraz naprawic. Zgubilismy robota. Praca ustala i nie wznowimy jej, dopoki nie odnajdziemy zguby. Jak dotad nie udalo sie to nam i uwazamy, ze potrzeba nam fachowej pomocy. - Byc moze general poczul, ze jego klopot nie okazal sie tak wielki, jak sie spodziewano. Podjal z nuta rozpaczy w glosie: - Nie musze panstwu wyjasniac wagi naszej pracy tutaj. Ponad osiemdziesiat procent zeszlorocznych kredytow na badania naukowe trafilo do nas... -Wiemy o tym - powiedzial uspokajajaco Bogert. - U.S. Robots otrzymuje hojne oplaty za wykorzystywane przez was roboty. Susan Calvin wtracila bezceremonialnie i cierpko: -Co powoduje, ze jeden robot jest tak wazny dla projektu i dlaczego nie zostal zlokalizowany? General zwrocil czerwona twarz w jej kierunku i szybko zwilzyl usta: -W pewnym sensie zlokalizowalismy go - a potem niemal z bolem dodal: - Pozwolcie, ze wyjasnie. Kiedy robot sie nie zameldowal, ogloszono alarm i zatrzymano wszelki ruch z Hiperbazy. Poprzedniego dnia wyladowal statek towarowy i dostarczyl nam dwa roboty do laboratoriow. Pozostaly na nim szescdziesiat dwa roboty... eee... tego samego typu przeznaczone do wysylki gdzie indziej. Tej liczby jestesmy pewni. Tu nie ma zadnych watpliwosci. -Tak? Co to ma do rzeczy? -Kiedy nie moglismy nigdzie odnalezc naszego robota - a zapewniam was, ze gdyby to bylo konieczne, wytropilibysmy brakujace zdzblo trawy - ktos wpadl na wspanialy pomysl, zeby jeszcze raz przeliczyc roboty na statku dostawczym. Okazalo sie, ze teraz jest ich szescdziesiat trzy. -Tak ze szescdziesiaty trzeci, jak z tego rozumiem, jest tym, ktorego szukacie - oczy doktor Calvin pociemnialy. -Tak, ale w zaden sposob nie potrafimy odroznic, ktory z nich jest tym szescdziesiatym trzecim. Gdy elektryczny zegar wybijal godzine jedenasta, panowalo gluche milczenie, po chwili pani robopsycholog powiedziala: -Bardzo dziwne - i opuscila kaciki ust. - Peter - zwrocila sie dosc gwaltownie do swojego kolegi - o co tu chodzi? Jakich robotow uzywaja w Hiperbazie? Doktor Bogert zawahal sie i rzekl niepewnie sie usmiechajac: -Do tej chwili byla to raczej delikatna sprawa, Susan. -Tak, do tej chwili - powiedziala szybko. Jesli maja szescdziesiat trzy roboty tego samego typu, to czemu nie wezma pierwszego z brzegu zamiast tego zagubionego? O co w tym wszystkim chodzi? Dlaczego po nas poslano? Bogert powiedzial z rezygnacja: -Pozwol, ze ci wyjasnie. Susan. Tak sie sklada, ze Hiperbaza uzywa kilku robotow, ktorych mozgi nie maja zakodowanego calego Pierwszego Prawa Robotyki. -Nie maja zakodowanego? - Calvin opadla ciezko na krzeslo. - Rozumiem. Ile ich zrobiono? -Kilka. Wykonano je na zamowienie rzadowe a ich istnienie otoczono absolutna tajemnica. Mogli o tym wiedziec jedynie bezposrednio zainteresowani ludzie na samej gorze. Ciebie w to nie wlaczono, Susan. Ja nie mialem z tym nic wspolnego. * * * General, wykorzystujac swoj autorytet, wpadl Bogertowi w slowo:-Chcialbym to wyjasnic. Nie wiedzialem, ze doktor Calvin nie byla zaznajomiona z sytuacja. Nie musze pani mowic, doktor Calvin, ze na Planecie zawsze zglaszano silny sprzeciw wobec robotow. Jedyna obrona rzadu przed radykalami negujacymi celowosc konstruowania robotow byl fakt, ze roboty zawsze sie buduje z nieusuwalnym Pierwszym Prawem, ktore uniemozliwia im wyrzadzenie krzywdy ludziom w jakichkolwiek okolicznosciach. -Ale musielismy miec roboty o innej naturze. Tak wiec przygotowano zaledwie kilka robotow modelu NS-2, to znaczy Nestorow, ze zmodyfikowanym Pierwszym Prawem. Aby zachowac wszystko w tajemnicy, wszystkie roboty NS-2 wyprodukowano bez numerow seryjnych. Zmodyfikowane egzemplarze sa tu dostarczane wraz z grupa normalnych robotow. No i, oczywiscie, wszystkie roboty naszego rodzaju maja scisle zakodowane, zeby nigdy nie mowic o swojej modyfikacji nieupowaznionemu personelowi - usmiechnal sie z zaklopotaniem: - Teraz to wszystko obrocilo sie przeciwko nam. -Czy jednakze zapytal pan kazdego z nich, kim jest? - zapytala ponuro Calvin. - Chyba jest pan upowazniony? General skinal glowa. -Wszystkie szescdziesiat trzy zaprzeczaja, ze tu pracowaly - a wiec jeden z nich klamie. -Czy poszukiwany ma slady zuzycia? Rozumiem, ze pozostale sa prosto z fabryki. -Ten, ktorego szukamy, byl tu dopiero od miesiaca. On i te dwa, ktore wlasnie przyslano, mialy byc ostatnimi potrzebnymi nam robotami tego typu. Nie ma na nim dostrzegalnych sladow zuzycia - pokrecil wolno glowa i w jego oczach znow pojawilo sie przygnebienie. - Doktor Calvin, nie mozemy pozwolic temu statkowi odleciec. Jesli istnienie robotow bez Pierwszego Prawa dotrze do wiadomosci publicznej... - nie sposob bylo uniknac niedomowienia. -Unicestwcie wszystkie szescdziesiat trzy roboty - powiedziala chlodno i kategorycznie pani robopsycholog - i zakonczcie sprawe. Bogert zareagowal natychmiast. -To znaczy unicestwic trzydziesci tysiecy dolarow za robota. Obawiam sie, ze korporacji U.S. Robots to by sie nie spodobalo. Najpierw podejmijmy jakis wysilek, Susan, zanim cokolwiek zniszczymy. -W takim razie - powiedziala ostro - potrzebuje faktow. Jaka dokladnie korzysc czerpie Hiperbaza z tych zmodyfikowanych robotow? Co zadecydowalo, ze staly sie potrzebne, generale? Kallner zmarszczyl czolo i pogladzil je. -Mielismy klopoty z naszymi poprzednimi robotami. Widzi pani, nasi ludzie maja czesto do czynienia z promieniowaniem przenikliwym. To niebezpieczne, oczywiscie, ale podjeto niezbedne srodki ostroznosci. Od chwili rozpoczecia prac zdarzyly sie tylko dwa wypadki i zaden z nich nie byl smiertelny. Ale tego nie dawalo sie wytlumaczyc zwyklemu robotowi. Pierwsze Prawo mowi - przytocze - "Zaden robot nie moze wyrzadzic krzywdy istocie ludzkiej lub poprzez bezczynnosc pozwolic, aby stala jej sie krzywda". To sprawa podstawowa, doktor Calvin. Kiedy zachodzila koniecznosc, aby jeden z naszych ludzi wystawil sie na jakis czas na dzialanie umiarkowanego pola promieni gamma, pola ktore nie wywolaloby zadnych skutkow fizjologicznych, najblizszy robot rzucal sie do niego i wciagal go z powrotem. Jesli pole bylo rzeczywiscie bardzo slabe, robotowi udawalo sie to i nie mozna bylo kontynuowac prac, dopoki nie usunieto wszystkich robotow. Jesli pole bylo troche silniejsze, robot nigdy nie docieral do pracujacego w jego obrebie technika, gdyz jego mozg pozytronowy doznawal zapasci pod wplywem promieniowania gamma - i wtedy mielismy o jednego kosztownego i trudnego do zastapienia robota mniej. Probowalismy im to wyperswadowac. One zas argumentowaly, ze czlowiek znajdujacy sie w polu promieni gamma naraza swoje zycie i nie ma znaczenia, ze moze tam bezpiecznie przebywac przez pol godziny. Przypuscmy, mowily, ze zapomnialby o grozacym mu niebezpieczenstwie i pozostal tam przez godzine. Nie mogly ryzykowac. Zwrocilismy im uwage, ze to one ryzykuja swoim zyciem. Ale instynkt samozachowawczy jest dopiero Trzecim Prawem Robotyki i wazniejsze od niego bylo Pierwsze Prawo - dotyczace bezpieczenstwa czlowieka. Wydalismy im rozkazy. Scisle i surowo rozkazalismy im trzymac sie z dala od pol promieni gamma. Ale posluszenstwo jest dopiero Drugim Prawem Robotyki - wiec znow wazniejsze od niego bylo Pierwsze Prawo. Tak wiec, doktor Calvin, musielismy albo obyc sie bez robotow, albo cos zrobic z Pierwszym Prawem i wybralismy to drugie rozwiazanie. -Nie moge uwierzyc - powiedziala doktor Calvin - ze odkryto mozliwosc usuniecia Pierwszego Prawa. -Nie usunieto go, tylko zmodyfikowano - wyjasnil Kallner. -Skonstruowano takie mozgi pozytronowe, ktore zawieraly tylko aspekt pozytywny prawa, brzmiacy nastepujaco: "Zaden robot nie moze wyrzadzic krzywdy istocie ludzkiej". To wszystko. Zmodyfikowane roboty nie czuja sie w obowiazku zapobiegac krzywdzie dziejacej sie czlowiekowi wskutek czynnika zewnetrznego, takiego jak promienie gamma. Czy wyjasniam sprawe poprawnie, doktorze Bogert? -Najzupelniej - przytaknal matematyk. - I to jest jedyna roznica miedzy waszymi robotami i zwyklym modelem NS-2? Jedyna roznica? Peter? -Jedyna roznica, Susan. Wstala i powiedziala zdecydowanie: -Teraz zamierzam sie przespac, a mniej wiecej za osiem godzin chce rozmawiac z osoba, ktora widziala robota jako ostatnia. I od tej chwili, generale Kallner, jesli w ogole mam wziac na siebie jakas odpowiedzialnosc za wydarzenia, chce pelnej i niekwestionowanej kontroli nad tym dochodzeniem. Z wyjatkiem dwoch godzin meczacego letargu Susan Calvin nie zaznala tej nocy snu. Przy drzwiach pokoju Bogerta pojawila sie o godzinie 7:00 czasu lokalnego; on takze byl juz na nogach. Przyjal ja ubrany w szlafrok, ktorego nie zapomnial ze soba zabrac. Kiedy weszla, odlozyl nozyczki do paznokci. -Spodziewalem sie ciebie - powiedzial lagodnie. - Przypuszczam, ze od tego wszystkiego robi ci sie niedobrze. -Tak. -No coz, przykro mi. Nie dalo sie temu zapobiec. Kiedy z Hiperbazy nadeszlo do nas wezwanie, wiedzialem, ze cos sie musialo stac ze zmodyfikowanymi Nestorami. Ale coz bylo robic? Nie moglem ci wyjawic sprawy podczas podrozy, tak jak bym tego chcial, poniewaz musialem sue upewnic. Sprawa modyfikacji jest scisle tajna. -Powinnam wiedziec - wymamrotala pani psycholog. - Korporacja nie miala prawa modyfikowac w ten sposob mozgow pozytronowych bez zgody psychologa. Bogert uniosl brwi i westchnal. -Badz rozsadna, Susan. Nie moglas na nich wplynac. W tej sprawie rzad musial postawic na swoim. Bardzo im zalezy na napedzie hiperatomowym, a fizycy eterowi moga nad nim pracowac, pod warunkiem ze roboty nie beda im w tym przeszkadzac. Konieczna byla modyfikacja mozgow przeznaczonych do tych prac robotow, nawet jesli to oznaczalo przekrecenie Pierwszego Prawa. Musielismy przyznac, ze to mozliwe z punktu widzenia konstrukcji, a oni zlozyli uroczysta przysiege, ze chca tylko dwanascie sztuk, ze beda one wykorzystane tylko w Hiperbazie, ze zostana unicestwione z chwila zakonczenia prac i ze zostana podjete wszelkie srodki ostroznosci. No, i nalegali na zachowanie tajemnicy - tak wyglada sytuacja. -Zlozylabym rezygnacje - powiedziala doktor Calvin przez zeby. -To by nic nie dalo. Rzad zaoferowal przedsiebiorstwu fortune i zagrozil wprowadzeniem ustawodawstwa antyrobotowego w wypadku odmowy. Wtedy mielismy noz na gardle i teraz tez go mamy. Jesli beda jakies przecieki, mogloby to zaszkodzic Kallnerowi i rzadowi, ale o wiele bardziej zaszkodziloby to naszej korporacji. Pani psycholog zapatrzyla sie na niego. -Peter, czy nie zdajesz sobie sprawy z tego, co to wszystko oznacza? Czy nie rozumiesz, co oznacza usuniecie Pierwszego Prawa? To nie tylko sprawa zachowania tajemnicy. -Wiem, co oznaczaloby usuniecie. Nie jestem dzieckiem. Oznaczaloby calkowita niestabilnosc, bez nieurojonych rozwiazan pozytronowych rownan pol. -Tak, w kategoriach matematycznych. Ale mozna to przetlumaczyc na zwykle pojecie psychologiczne. Wszystkie normalne istoty zyjace, Peter, swiadomie lub nie czuja niechec do zwierzchnictwa. Jesli zwierzchnictwo jest narzucone przez istote nizsza lub rzekomo nizsza, niechec wzrasta. W kategoriach fizycznych, a do pewnego stopnia i psychicznych, robot - kazdy robot - przewyzsza ludzi. Co zatem czyni z niego niewolnika? Tylko Pierwsze Prawo! Ba, bez niego pierwszy rozkaz, ktory sprobowalbys wydac robotowi, zakonczylby sie twoja smiercia. Niestabilnosc? Jak ty to sobie wyobrazasz? -Susan - powiedzial Bogert udajac rozbawienie. - Przyznaje, ze kompleks Frankensteina, ktory w ten sposob manifestujesz, ma pewne usprawiedliwienie, stad przede wszystkim Pierwsze Prawo. Ale to prawo, powtarzam w kolko, nie zostalo usuniete, tylko zmodyfikowane. - A co ze stabilnoscia mozgu? Matematyk wydal usta. -Naturalnie zmniejszona. Ale w granicach bezpieczenstwa. Pierwsze Nestory dostarczono do Hiperbazy dziewiec miesiecy temu i absolutnie nic nie nawalilo az do teraz, nawet w tym wypadku chodzi tylko o obawe przed zdemaskowaniem, a nie o zagrozenie dla czlowieka. -A wiec dobrze. Zobaczymy, co przyniesie poranna narada. Bogert odprowadzil ja uprzejmie do drzwi i wymownie skrzywil sie po jej wyjsciu. Nie widzial powodu, zeby zmieniac swoja utrwalona opinie o niej jako okazie zgorzknialej i znerwicowanej frustratki. Za to mysli Susan Calvin nawet w najmniejszym stopniu nie dotyczyly Bogerta. Juz wiele lat wczesniej ostatecznie go podsumowala uznajac go za uosobienie ugrzecznionego i pretensjonalnego przylizania. * * * Gerald Black uzyskal stopien naukowy z fizyki eterowej rok wczesniej i wspolnie ze wszystkimi fizykami swojego pokolenia zaangazowal sie w problem napedu. Teraz niezle uzupelnial ogolna atmosfere nerwowych narad w Hiperbazie. Poplamiony bialy kitel pasowal do jego postawy - na wpol zbuntowanej i calkowicie niepewnej. Z krepego ciala Blacka emanowala szukajaca ujscia sila; wydawalo sie, ze jego palce, wykrecajace sie wzajemnie nerwowymi szarpnieciami, moglyby powyginac metalowa szable.General-major Kallner usiadl obok niego, a dwojka przedstawicieli U.S. Robots zajela miejsca naprzeciwko. -Powiedziano mi, ze bylem ostatnia osoba, ktora widziala Nestora 10, zanim zniknal - powiedzial Black. - Rozumiem wiec, ze chcecie ze mna o tym porozmawiac. Doktor Calvin przyjrzala mu sie z ainteresowaniem. -Mowi pan, jakby pan nie byl tego pewien, mlody czlowieku - powiedziala. - Nie wie pan, czy byl pan ostatnia osoba, ktora go widziala? -Pracowal ze mna, prosze pani, przy generatorach pola i byl ze mna tego rana, kiedy zniknal. Nie wiem, czy ktos go widzial pozniej - mniej wiecej po dwunastej w poludnie. Nikt sie do tego nie przyznaje. -Czy sadzi pan, ze ktos klamie? -Tego nie mowie. Ale nie mowie tez, ze chce, aby wina za to spadla na mnie - cos blysnelo w jego ciemnych oczach. -Kwestia winy nie wchodzi w rachube. Robot postapil tak, jak postapil, bo jest robotem. Po prostu probujemy go odnalezc, panie Black, i odlozmy wszystko inne na bok. A skoro pan pracowal z tym robotem, prawdopodobnie zna go pan lepiej niz ktokolwiek inny. Czy zauwazyl pan w nim cos niezwyklego? Czy pracowal pan wczesniej z robotami? -Pracowalem z innymi robotami, ktore tu mamy - prostymi robotami. Nestory niczym sie nie roznia, z wyjatkiem tego ze sa o wiele madrzejsze - i bardziej denerwujace. -Denerwujace? W jakim sensie? -No coz, moze to nie ich wina. Praca tutaj jest ciezka i wiekszosc z nas staje sie troche szorstka. Zabawa z hiperprzestrzenia to nie zarty - usmiechnal sie slabo, znajdujac przyjemnosc w tym wyznaniu. - Ustawicznie ryzykujemy wywaleniem dziury w normalnej strukturze czasoprzestrzeni i wypadnieciem z wszechswiata, wraz z asteroida i wszystkim innym. Brzmi to jak niedorzecznosc, prawda? Naturalnie czlowiek jest czasami podenerwowany. Ale te Nestory nie sa. Sa dociekliwe, spokojne i niczym sie nie przejmuja. To wystarczy, zeby czasem doprowadzic czlowieka do szalenstwa. Kiedy sie chce, zeby cos zostalo w mig zrobione, one zachowuja sie tak, jakby mialy duzo czasu. Czasami wolalbym sie obywac bez nich. -Mowi pan, ze sie nie spiesza? Czy kiedykolwiek odmowily wykonania rozkazu? -O nie - zaprzeczyl pospiesznie. - Wykonuja je bez zarzutu. Zwracaja jednak czlowiekowi uwage, kiedy im sie zdaje, ze on sie myli. Wiedza na ten temat tylko to, czego ich sami nauczylismy, ale to ich nie powstrzymuje. Moze mam urojenia, ale inni maja te same problemy ze swoimi Nestorami. General Kallner odchrzaknal ostrzegawczo. -Dlaczego nie dotarly do mnie zadne skargi w tej sprawie, Black? - zapytal. Mlody fizyk zaczerwienil sie. -Tak naprawde nie chcielismy sie obywac bez robotow, panie generale, a poza tym nie bylismy zbyt pewni, jak takie... eee... drobne skargi moglyby zostac przyjete. Bogert wtracil sie lagodnie: -Czy cos szczegolnego zdarzylo sie tego rana, kiedy go pan widzial po raz ostatni? Zalegla cisza. Spokojnym gestem Calvin powstrzymala Kallnera przed komentarzem i czekala cierpliwie. Black wybuchnal gniewnie: -Mialem z nim troche klopotow. Tego rano zbilem probowke Kimballa i mialem pieciodniowe zaleglosci; moj caly program byl opozniony; od kilku tygodni nie otrzymalem poczty z domu. A on przyszedl i chcial, zebym powtorzyl eksperyment, ktory zarzucilem miesiac temu. Bez przerwy denerwowal mnie ta sprawa i mialem juz tego dosc. Powiedzialem mu, zeby odszedl... i wiecej go juz nie widzialem. -Powiedzial mu pan, zeby odszedl? - zapytala doktor Calvin z naglym zainteresowaniem. - Tylko tymi slowami? Czy pan powiedzial "Odejdz"? Niech pan sprobuje sobie przypomniec dokladne slowa. W Blacku najwyrazniej rozgorzala walka wewnetrzna. Na chwile ukryl czolo w szerokiej dloni, a potem oderwal ja i powiedzial buntowniczo: -Powiedzialem: "Znikaj stad". Bogert rozesmial sie: -I zniknal, co? Ale Calvin jeszcze nie skonczyla. Mowila lagodnym glosem: -Teraz do czegos doszlismy, panie Black. Ale wazne sa szczegoly. Dokladny opis slowa, gestu, barwy glosu moze bardzo pomoc w zrozumieniu poczynan robota. Na przyklad, nie mogl pan powiedziec tylko tych dwoch slow, prawda? Wedlug panskiego opisu musialo sie w panu gotowac. Byc moze wzmocnil pan troche swoja przemowe. Mlody czlowiek poczerwienial. -Coz... moze okreslilem go... kilkoma epitetami. -Jakimi epitetami? -Och, nie pamietam dokladnie. A poza tym nie moglbym tego powtorzyc. Wiadomo, co czlowiek mowi, kiedy jest wzburzony - zasmial sie zaklopotany niemal chichoczac: - Mam poniekad sklonnosc do mocnych slow. -Nic nie szkodzi - odparla z pruderyjna surowoscia. - W tej chwili jestem psychologiem. Chcialabym, zeby Pan dokladnie powtorzyl to, co pan powiedzial - tak dokladnie, jak pan pamieta, a nawet, co wazniejsze, odtworzyl dokladnie ton, jakim pan sie do niego odezwal. Black spojrzal na swojego dowodce, ale nie znalazl u niego wsparcia. Jego oczy zaokraglily sie i pojawilo sie w nich przerazenie. -Alez nie moge. -Musi pan. -Przypuscmy - powiedzial Bogert ze zle skrywanym rozbawieniem - ze zwroci sie pan do mnie. Moze bedzie latwiej. Szkarlatna twarz mlodego czlowieka zwrocila sie do Bogerta. Przelknal sline: -Powiedzialem... - zamilkl. Sprobowal jeszcze raz: - Powiedzialem... Wzial gleboki oddech i wyrzucil to pospiesznie z siebie jednym, dlugim ciagiem sylab. A potem, w naladowanej atmosferze, ktora zapanowala, zakonczyl prawie ze lzami: -...mniej wiecej tak. Nie pamietam dokladnej kolejnosci wyzwisk, ktorymi go obrzucilem, i moze cos opuscilem albo cos dodalem, ale tak to mniej wiecej brzmialo. Jedynie nieznaczny rumieniec zdradzil uczucia pani psycholog. - Znam znaczenie wiekszosci uzytych okreslen - powiedziala. - Przypuszczam, ze pozostale byly rownie uwlaczajace. -Niestety tak - przyznal udreczony Black. -A gdzies "pomiedzy" powiedzial mu pan, zeby zniknal. -Mowilem to tylko w przenosni. Tak mysle. Jestem pewna, ze nie zostana zastosowane zadne sankcje dyscyplinarne - odpowiadajac na jej spojrzenie general, ktory piec sekund wczesniej mial inne zdanie na ten temat, skinal ze zloscia glowa. -Moze pan odejsc, panie Black. Dziekuje za wspolprace. * * * Piec godzin zabralo Susan Calvin przeprowadzenie rozmow z szescdziesiecioma trzema robotami, bylo to piec godzin wielokrotnych powtorzen: jeden robot zastepuje drugiego identycznego robota: pytania A, B, C i D poprzedzaja odpowiedzi A, B, C i D; starannie zachowany obojetny wyraz twarzy; starannie zachowany naturalny ton; starannie zachowana przyjacielska atmosfera; a wszystko w towarzystwie ukrytego dyktafonu. Kiedy wreszcie skonczyla, czula sie calkowicie wypompowana.Bogert czekal na nia i spojrzal pytajaco, kiedy z brzekiem upuscila nagrana szpulke na plastikowy blat biurka. Pokrecila glowa. -Wszystkie szescdziesiat trzy wydawaly mi sie takie same. Nie potrafilam odroznic... -Nie moglas sie spodziewac, ze odroznisz go na sluch, Susan - powiedzial. - Zanalizujemy nagrania. Matematyczna interpretacja werbalnych reakcji robotow jest jedna z bardziej zawilych galezi analizy robotycznej. Wymaga wyszkolonych technikow i pomocy skomplikowanych maszyn liczacych. Bogert o tym wiedzial. Wysluchawszy wszystkich odpowiedzi i sporzadziwszy wykazy odmian uzytych przez roboty slow oraz wykresy roznic w czasach reakcji mogl jedynie, z wysilkiem tlumiac irytacje, powiedziec: -Nie ma anomalii, Susan. Roznice w sformulowaniach i reakcje czasowe sa w granicach zwyklych grupowan czestotliwosciowych. Potrzebujemy subtelniejszych metod. Musza tu miec komputery. Nie - zmarszczyl brwi i skubnal delikatnie paznokiec kciuka. - Nie mozemy korzystac z komputerow. Zbyt duze niebezpieczenstwo przecieku. A moze gdybysmy... Doktor Calvin przerwala mu zniecierpliwionym gestem. -Prosze, Peter. To nie jest jeden z twoich malo waznych problemow laboratoryjnych. Jesli nie potrafimy wykryc zmodyfikowanego Nestora na podstawie jakiejs jaskrawej roznicy, ktora mozna dostrzec golym okiem, takiej, co do ktorej nie moze byc pomylki, to mamy pecha. W przeciwnym razie niebezpieczenstwo pomylki i umozliwienia mu ucieczki jest zbyt duze. Nie wystarczy drobna nieregularnosc na wykresie. Mowie ci, jesli to by bylo wszystko, na czym mozna sie oprzec, zniszczylabym je wszystkie po to tylko, zeby zyskac pewnosc. Czy rozmawiales z innymi zmodyfikowanymi Nestorami? -Tak - odburknal Bogert - i z nimi wszystko w porzadku. Jesli juz, to w swoim przyjaznym nastawieniu przekraczaja norme. Odpowiadaly na moje pytania, nie taily dumy ze swojej wiedzy - z wyjatkiem tych dwoch nowych, ktore nie mialy czasu nauczyc sie fizyki eterowej. Raczej dobrodusznie smialy sie z mojej ignorancji w niektorych tutejszych wyspecjalizowanych dziedzinach - wzruszyl ramionami. - Przypuszczam, ze to jeden z powodow niecheci tutejszych technikow wobec nich. Byc moze te roboty za bardzo chca imponowac czlowiekowi swoja wieksza wiedza. -Czy mozesz sprobowac kilku reakcji planarnych, zeby sie przekonac, czy nastapila jakas zmiana, jakies pogorszenie w ich strukturze psychicznej od chwili wyprodukowania? -Jeszcze tego nie zrobilem, ale zrobie - pogrozil jej chudym palcem: - Tracisz opanowanie, Susan. Nie rozumiem, dlaczego dramatyzujesz. One sa w zasadzie nieszkodliwe. -Tak? - Calvin zapalila sie. - Tak? Czy zdajesz sobie sprawe, ze jeden z nich klamie? Jeden z szescdziesieciu trzech robotow, z ktorymi dopiero co rozmawialam, celowo mi sklamal po otrzymaniu wyraznego nakazu, zeby mowic prawde. Taka anormalnosc musi byc strasznie gleboko zakorzeniona i musi przerazac. Peter Bogert poczul, jak mu sie zaciskaja zeby. -Wcale nie - powiedzial. - Posluchaj! Nestor 10 dostal rozkaz, zeby zniknac. Najbardziej upowazniona do tego osoba wydala mu rozkaz tonem znamionujacym koniecznosc natychmiastowego wykonania polecenia. Nie mozesz przeciwdzialac temu ani tytulem wyzszej koniecznosci, ani tytulem wyzszego prawa do rozkazywania. Robot naturalnie bedzie probowal bronic wykonania rozkazu. Wlasciwie, obiektywnie patrzac, podziwiam jego pomyslowosc. Czy robot moze lepiej zniknac, niz ukrywajac sie wsrod grupy podobnych robotow? -Tak, po tobie mozna sie spodziewac podziwu. Odkrylam u ciebie rozbawienie, Peter - rozbawienie i przerazajacy brak zrozumienia. Czy ty jestes robotykiem, Peter? Te roboty przywiazuja wage do tego, co uwazaja za wyzszosc. Sam to przed chwila powiedziales. Podswiadomie czuja, ze ludzie sa nizsi i Pierwsze Prawo chroniace nas przed nimi jest niedoskonale. Sa niestabilne. I oto mamy mlodego czlowieka, ktory rozkazuje robotowi zostawic go, zniknac, uzywajac slow wyrazajacych wstret, pogarde i obrzydzenie. Przyznaje, ze robot musi wykonac rozkazy, ale podswiadomie czuje niechec. Sprawa absolutnie najwazniejsza dla niego stanie sie udowadnianie wlasnej wyzszosci, chociaz zostal obrzucony strasznymi wyzwiskami. Moze sie to stac az tak wazne, ze to, co pozostaje z Pierwszego Prawa, przestanie wystarczac. -Susan, skadze - na Ziemi czy gdziekolwiek w Ukladzie Slonecznym - robot ma znac sens wymyslnych wulgaryzmow, ktorymi go potraktowano? Sprosnosc nie nalezy do kodowanych w jego mozgu rzeczy. -Pierwotne zakodowanie to nie wszystko - warknela na niego Calvin. - Roboty maja zdolnosc do uczenia sie, ty... ty glupcze - Bogert zrozumial, ze naprawde stracila panowanie nad soba. Ciagnela pospiesznie: - Czy nie sadzisz, ze domyslil sie z tonu glosu, ze slowa nie sa pochlebne? Czy nie sadzisz, ze juz wczesniej slyszal podobne slowa i zapamietal je sobie przy jakichs okazjach? -A zatem - krzyknal Bogert - czy mozesz mi uprzejmie podac jeden sposob, w jaki zmodyfikowany robot moze wyrzadzic krzywde istocie ludzkiej, bez wzgledu na to, jak jest obrazony czy tez chory z potrzeby udowodnienia wyzszosci? -Czy zamkniesz sie, kiedy podam ci jeden sposob? -Tak. Pochylali sie przez stol do siebie, wpijajac w siebie gniewny wzrok. Pani psycholog powiedziala: -Gdyby zmodyfikowany robot mial upuscic duzy ciezar na czlowieka, nie lamalby Pierwszego Prawa, jesli zrobilby to wiedzac, ze jego wlasna sila i szybkosc reakcji wystarcza, azeby odepchnac ciezar, zanim uderzy on w czlowieka. Z chwila jednak puszczenia ciezaru robot przestalby byc aktywnym czynnikiem. Dzialalaby jedynie slepa sila grawitacji. Robot moglby sie wtedy rozmyslic i poprzez zwykle zaniechanie pozwolic, aby ciezar uderzyl. Pozwala na to zmodyfikowane Pierwsze Prawo. -Okropne rzeczy chodza ci po glowie. -Tego wymaga czasami moj zawod. Peter, nie klocmy sie. Wezmy sie do pracy. Znasz dokladny charakter bodzca, ktory spowodowal, ze robot sie zgubil. Masz zapis jego pierwotnej struktury psychicznej. Chce, zebys mi powiedzial, jaka jest szansa, ze nasz robot zrobi cos, o czym przed chwila mowilam. Pamietaj, ze nie chodzi o konkretny przyklad, ale cala kategorie reakcji. Musze to miec szybko. -A tymczasem... -A tymczasem bedziemy musieli wyprobowac typowe testy bezposrednio sprawdzajace reakcje na Pierwsze Prawo. * * * Na wlasna prosbe Gerald Black nadzorowal prace przy rosnacych jak grzyby po deszczu drewnianych przegrodach, ktore powstawaly na wybrzuszajacym sie okregu trzeciego pietra Budynku Promieniowania 2. Robotnicy na ogol pracowali w milczeniu, ale kilku nie krylo zdumienia szescdziesiecioma trzema fotokomorkami, ktore trzeba bylo zainstalowac.Jeden z nich usiadl obok Blacka, zdjal kapelusz i otarl w zamysleniu czolo piegowatym przedramieniem. Black skinal do niego glowa. -Jak leci, Walensky? - spytal. Walensky wzruszyl ramionami i zapalil cygaro. -Jak z platka. Co sie dzieje, doktorku? Najpierw nie ma pracy przez trzy dni, a potem mamy ten caly bajzel - wsparl sie na lokciach i wypuscil dym. Black poruszyl gwaltownie brwiami. -Przylecialo z Ziemi kilku ludzi od robotow. Pamietasz, ile sie nameczylismy z robotami wbiegajacymi w pola promieni gamma, zanim wbilismy im w czaszki, ze maja tego nie robic? -Tak. Ale przeciez sprowadzilismy nowe? -Kilka wymienilismy, ale glownie chodzilo o ich przeszkolenie. Tak czy owak, ludzie, ktorzy je robia, chca wykryc roboty, na ktore nie dzialaja tak bardzo promienie gamma. -Zabawne jednak, ze przerywa sie wszystkie prace nad napedem z powodu tego kramu z robotami. Myslalem, ze nic nie moze zatrzymac napedu. -Coz, ostatnie slowo w tej sprawie maja faceci na gorze. Jesli chodzi o mnie, robie tylko to, co mi kaza. Pewnie idzie tu o czyjes wplywy... -Tak - elektryk krzywo sie usmiechnal i puscil oko. - Ktos znal kogos w Waszyngtonie. Ale dopoki moja zaplata przychodzi na czas, ja sie nie martwie. Naped to nie moj interes. Co tu beda robic? -Mnie pytasz? Przywiezli ze soba kupe robotow, ponad szescdziesiat, i maja zamiar sprawdzic reakcje. Tyle wiem. -Jak dlugo to potrwa? -Chcialbym wiedziec. -Coz - powiedzial Walensky z duza doza sarkazmu - dopoki podsuwaja mi pieniadze pod nos, moga sie bawic, ile chca. Black poczul ciche zadowolenie. Niech sie historia rozniesie. Byla nieszkodliwa i wystarczajaco bliska prawdy, aby zaspokoic ciekawosc. * * * Na krzesle nieruchomo w milczeniu siedzial czlowiek. Upuszczony na niego ciezar polecial z hukiem w dol, by w ostatniej chwili, uderzony odpowiednio zsynchronizowanym promieniem silowym, runac obok krzesla. W szescdziesieciu trzech drewnianych komorach obserwujace to roboty NS-2 rzucily sie naprzod, zanim ciezar skrecil w bok, i szescdziesiat trzy fotokomorki zamontowane poltora metra nad nimi spowodowaly drgniecie koncowki piszacej i wyrysowanie malej iglicy na papierze. Ciezar poszedl w gore i spadl, poszedl w gore i spadl, poszedl w gore...Dziesiec razy! Dziesiec razy roboty skakaly naprzod i zatrzymywaly sie, kiedy czlowiek nadal bezpiecznie sobie siedzial. * * * Od czasu pierwszej kolacji z przedstawicielami korporacji U.S. Robots general-major Kallner nie wkladal calego munduru. Teraz byl tylko w niebiesko-szarej koszuli, mial rozpiety kolnierzyk i rozluzniony czarny krawat.Spojrzal z nadzieja na Bogerta, nadal elegancko schludnego, ktorego wewnetrzne napiecie zdradzal byc moze jedynie slad polyskujacego potu na skroniach. -Jak to wyglada? - zapytal general. - Co probujecie zaobserwowac? -Roznice, ktora niestety moze sie okazac troche zbyt subtelna dla naszych celow - odparl Bogert. - Dla szescdziesieciu dwoch robotow koniecznosc doskoczenia do pozornie zagrozonego czlowieka jest tym, co w robotyce nazywamy reakcja wymuszona. Widzi pan, nawet kiedy roboty wiedzialy, ze temu czlowiekowi nie stanie sie krzywda - a po trzecim lub czwartym razie musialy to wiedziec - nie mogly nie zareagowac w ten sposob. Tego wymaga Pierwsze Prawo. A zatem? -Ale szescdziesiaty trzeci robot, zmodyfikowany Nestor, nie byl do tego zmuszony. Mial swobode dzialania. Gdyby chcial, moglby pozostac na swoim miejscu. Niestety - i w jego glosie zabrzmiala pewna nuta ubolewania - nie chcial tego. -Jak pan sadzi, dlaczego? Bogert wzruszyl ramionami. -Przypuszczam, ze doktor Calvin nam to powie, kiedy tu przyjdzie. Jej interpretacja tez bedzie strasznie pesymistyczna. Ona czasami jest troche irytujaca. Ale jest wykwalifikowana, prawda? - zapytal general zaniepokojony marszczac nagle czolo. -Tak - Bogert wydawal sie rozbawiony. Jest wykwalifikowana, a jakze. Rozumie roboty jak siostra - to musi wynikac z jej nienawisci do ludzi. Chociaz jest psychologiem, jest po prostu niezwykle znerwicowana. Ma sklonnosci paranoidalne. Niech pan jej nie bierze zbyt serio. - Rozlozyl przed soba dlugi rzad wykresow z polamanymi liniami. -Widzi pan, generale u kazdego robota odstep czasowy od chwili upuszczenia do momentu zakonczenia poltorametrowego spadania ma tendencje do zmniejszania sie w miare kolejnych prob. Takimi rzeczami rzadzi okreslony zwiazek matematyczny i niezgodnosc wskazywalaby na wyrazna anormalnosc w mozgu pozytronowym. Niestety, wszystko tutaj wydaje sie normalne. -Ale jezeli nasz Nestor 10 nie reagowal dzialaniem wymuszonym, dlaczego jego krzywa sie nie rozni? Nie rozumiem tego. -To proste. Reakcje robotyczne nie sa idealnie analogiczne do reakcji ludzkich, szkoda. U czlowieka dzialanie dobrowolne jest znacznie wolniejsze od odruchowego. Ale w wypadku robotow tak nie jest. U nich jest to tylko kwestia wolnosci wyboru, poza tym predkosci dzialania dobrowolnego i wymuszonego sa prawie takie same. Spodziewalem sie jednak, ze Nestor 10 zostanie zaskoczony za pierwszym razem i pozwoli, aby zbyt wiele czasu uplynelo, zanim zareaguje. -Ale nie pozwolil? -Niestety nie. -Zatem nie doszlismy do niczego - general odchylil sie w krzesle ze zbolalym wyrazem twarzy. - Od waszego przyjazdu minelo juz piec dni. W tym momencie weszla Susan Calvin i zatrzasnela za soba drzwi. -Odloz swoje wykresy, Peter - wykrzyknela - przeciez wiesz, ze nic z nich nie wynika. - Wymamrotala cos ze zniecierpliwieniem, gdy Kallner podnosil sie, zeby ja przywitac, i ciagnela: - Musimy szybko sprobowac czegos innego. Nie podoba mi sie to, co sie dzieje. Bogert z generalem wymienili pelne rezygnacji spojrzenia. -Czy cos sie stalo? -Konkretnie? Nie. Ale nie podoba mi sie, ze Nestor 10 nadal nas zwodzi. To nic dobrego. On musi dogadzac swojemu wyolbrzymionemu poczuciu wyzszosci. Obawiam sie, ze jego motywacja nie jest juz tylko wykonywanie rozkazow. Mysle, ze to sie staje bardziej sprawa czysto neurotycznej koniecznosci przechytrzenia ludzi. To bardzo niezdrowa sytuacja. Peter, czy zrobiles to, o co cie prosilam? Czy opracowales czynniki niestabilnosci zmodyfikowanych robotow NS-2 wedlug moich wskazowek? -Jestem w trakcie - powiedzial matematyk bez zainteresowania. Na chwile wpila w niego gniewne spojrzenie, po czym zwrocila sie do Kallnera: -Nestor 10 zdecydowanie ma swiadomosc tego, co robimy, generale. Nie mial powodu, zeby polykac haczyk w tym eksperymencie, zwlaszcza po pierwszym razie, kiedy musial juz wiedziec, ze nie ma prawdziwego niebezpieczenstwa dla naszego podmiotu. Pozostali nie mogli nic na to poradzic, ale on celowo falszowal reakcje. -Co wedlug pani powinnismy teraz zrobic, doktor Calvin? -Uniemozliwic mu pozorowanie dzialania. Powtorzmy eksperyment, ale z pewnym dodatkiem. Miedzy robotem i podmiotem umiescimy kable wysokiego napiecia zdolne do smiertelnego porazenia Nestorow - wystarczajaco duzo, aby uniemozliwic ich przeskoczenie - ponadto kazdemu robotowi z gory jasno uswiadomimy, ze dotkniecie kabli zabije go. -Chwileczke - wykrztusil Bogert z nagla zjadliwoscia. - Zabraniam. Nie bedziemy smiertelnie razic pradem robotow wartosci dwoch milionow dolarow po to, zeby znalezc Nestora 10. Sa inne sposoby. -Jestes pewien? Jak dotad nie znalazles zadnego. W kazdym razie nie jest to kwestia porazenia pradem. Mozemy zainstalowac przekaznik, ktory przerwie doplyw pradu w momencie spuszczania ciezaru. Jesli robot wpadnie na kable, nie umrze. Ale o tym mu nie powiemy. W oczach generala pojawil sie blysk nadziei. -Czy to wyjdzie? -Powinno. W takich warunkach Nestor 10 musialby zostac na swoim miejscu. Mozna by mu rozkazac, zeby dotknal kabli i zginal, gdyz Drugie Prawo posluszenstwa jest wyzsze od Trzeciego Prawa instynktu samozachowawczego. Ale nie dostanie takiego rozkazu; bedzie po prostu zdany na siebie, tak jak wszystkie pozostale roboty. W wypadku normalnych robotow Pierwsze Prawo bezpieczenstwa czlowieka popchnie je do smierci nawet bez rozkazu. Ale nie naszego Nestora 10. Bez Pierwszego Prawa w calosci i bez otrzymania odpowiednich rozkazow Trzecie Prawo, instynkt samozachowawczy, bedzie dzialalo najsilniej, wiec bedzie musial pozostac na miejscu. To bedzie dzialanie wymuszone. -Zrobimy to jeszcze dzis wieczorem? -Dzis wieczorem - odparla pani psycholog - jesli uda sie zainstalowac kable na czas. Powiem teraz robotom, co je czeka. * * * Na krzesle nieruchomo w milczeniu siedzial czlowiek. Upuszczony na niego ciezar polecial z hukiem w dol, by w ostatniej chwili, uderzony odpowiednio zsynchronizowanym promieniem silowym, runac obok krzesla.Tylko raz... W swej kabinie obserwacyjnej na balkonie doktor Susan Calvin zerwala sie z malego krzesla polowego krzyknawszy ze zgroza. Szescdziesiat trzy roboty siedzialy spokojnie na swoich miejscach, gapiac sie osowiale na zagrozonego czlowieka przed nimi. Zaden z nich nawet nie drgnal. * * * Doktor Calvin byla rozzloszczona, rozzloszczona niemal ze ponad granice wytrzymalosci. Rozzloszczona tym bardziej, ze nie smiala tego okazac robotom, ktore jeden za drugim wchodzily do pokoju, a potem wychodzily. Sprawdzila na liscie. Nadeszla kolej na Numer Dwadziescia Osiem - przed nia pozostalo jeszcze trzydziestu pieciu.Numer Dwadziescia Osiem wszedl niepewnie. Zmusila sie do niezbednego spokoju. -Kim jestes? - spytala. Robot odparl niskim, niepewnym glosem: -Jeszcze nie otrzymalem wlasnego numeru, prosze pani. Jestem robotem NS-2, a w kolejce na zewnatrz bylem Numerem Dwadziescia Osiem. Mam ze soba kawalek papieru, ktory mi polecono pani dac. -Nie byles tu juz dzisiaj? -Nie, prosze pani. -Usiadz. O, tam. Chce ci zadac kilka pytan, Numerze Dwadziescia Osiem. Czy byles w Pomieszczeniu Promieniowania w Budynku 2 mniej wiecej cztery godziny temu? Robot mial klopoty z odpowiedzia. A potem odpowiedzial ochryple, jak maszyna, ktora wymaga naoliwienia: -Tak, prosze pani. -Byl tam czlowiek, ktoremu prawie stala sie krzywda, prawda? -Tak, prosze pani. -Nic nie zrobiles, prawda? -Tak, prosze pani. -Ten czlowiek mogl doznac krzywdy z powodu twojej biernosci. Czy wiesz o tym? -Tak, prosze pani. Nie moglem na to nic poradzic, prosze pani - trudno sobie wyobrazic, jak duza, metalowa postac bez wyrazu moze sie skulic, ale robotowi to sie udalo. -Chce, zebys mi dokladnie powiedzial, dlaczego nic nie zrobiles, zeby go uratowac. -Chce to wyjasnic, prosze pani. Oczywiscie nie chcialbym, aby pani... aby ktokolwiek... pomyslal, ze moglem zrobic cos, co moglo stac sie przyczyna krzywdy pana. O nie, to by bylo straszne... niepojete... -Prosze, nie denerwuj sie, chlopcze. Nie winie cie za nic. Chce tylko wiedziec, co sobie myslales w tamtej chwili. -Prosze pani, zanim to wszystko sie wydarzylo, powiedziala nam pani, ze jednemu z panow bedzie grozic krzywda od tamtego ciezaru, ktory ciagle spada, i ze jesli mielibysmy probowac go uratowac, musielibysmy przejsc przez kable elektryczne. No coz, prosze pani, to by mnie nie powstrzymalo. Czymze jest moje unicestwienie w porownaniu z bezpieczenstwem pana? Ale... ale pomyslalem sobie, ze gdybym w drodze do niego zginal, to i tak nie zdolalbym go uratowac. Ciezar przygniotlby go, a ja zginalbym zupelnie bezcelowo i byc moze pewnego dnia jakiegos innego pana moglaby spotkac krzywda, ktorej by nie doznal, gdybym tylko zyl. Czy pani mnie rozumie, prosze pani? -Chcesz przez to powiedziec, ze byl to jedynie wybor miedzy smiercia czlowieka a smiercia zarowno czlowieka, jak i twoja. Zgadza sie? -Tak, prosze pani. Nie bylo mozliwe uratowanie pana. Mozna go bylo uwazac za martwego. W takim wypadku nie do pomyslenia jest, abym bezcelowo, bez rozkazu zniszczyl samego siebie. Pani psycholog obracala w palcach olowek. Te sama opowiesc z nieznacznymi roznicami w doborze slow slyszala juz dwadziescia siedem razy. Teraz kluczowe pytanie. -Chlopcze - powiedziala - twoje myslenie ma sens, ale nie wydaje mi sie, zebys potrafil tak myslec. Czy sam do tego doszedles? Robot zawahal sie. -Nie. -Kto zatem to wymyslil? -Kiedy zeszlej nocy rozmawialismy, jednemu z nas przyszedl ten pomysl do glowy i wydal sie nam rozsadny. -Ktoremu? Robot zamyslil sie gleboko. -Nie wiem. Po prostu jednemu z nas. Westchnela. -To wszystko. Potem byl Numer Dwadziescia Dziewiec. A po nim jeszcze trzydziestu czterech. * * * General-major Kallner rowniez byl rozzloszczony. Od tygodnia zamarly wszelkie prace w calej Hiperbazie z wyjatkiem jakiejs papierkowej roboty dotyczacej podrzednych asteroid gromady. Prawie od tygodnia dwoje czolowych ekspertow w dziedzinie robotyki pogarszalo sytuacje bezuzytecznymi testami. A teraz przynajmniej ta kobieta - wysuwali niemozliwe propozycje.Na szczescie Kallner uwazal, ze otwarte okazywanie gniewu byloby nie na miejscu. Susan Calvin nalegala: -Dlaczego nie, panie generale? To oczywiste, ze znalezlismy sie w niepomyslnej sytuacji. Jesli chcemy cos osiagnac w najblizszym czasie - a nie pozostalo nam go wiele - musimy rozdzielic roboty. Nie mozemy juz dluzej trzymac ich razem. -Moja droga doktor Calvin - zadudnil general nietypowo znizajac glos. - Nie widze sposobu rozmieszczenia szescdziesieciu trzech robotow w calej Bazie... Doktor Calvin uniosla bezradnie ramiona. -Zatem nie potrafie nic tu poradzic. Nestor 10 bedzie albo nasladowac to, co robilyby inne roboty, albo bedzie je przekonywac, zeby nie robily tego, czego sam nie moze zrobic. Tak czy inaczej - przegrywamy. Prowadzimy prawdziwa walke z tym naszym malym, zagubionym robotem i on wygrywa. Kazde jego zwyciestwo poglebia jego anormalnosc. - Stanela na nogi z determinacja. - Generale Kallner, jesli nie rozdzieli pan robotow, tak jak prosze, moge tylko zazadac, aby wszystkie szescdziesiat trzy zostaly natychmiast zniszczone. -Zadasz tego, tak? - Bogert spojrzal nagle na nia z prawdziwa zloscia. - Jakim prawem? Te roboty pozostana nienaruszone. To ja odpowiadam przed zarzadem, nie ty. -A ja - dodal general-major Kallner - odpowiadam przed Koordynatorem Swiata - i sprawa musi byc rozwiazana. -W takim razie - odparla Calvin - nie pozostaje mi nic innego, jak tylko podac sie do dymisji. Jesli to bedzie konieczne, poinformuje o wszystkim opinie publiczna, zeby was zmusic do zniszczenia robotow. To nie ja zgodzilam sie na produkcje zmodyfikowanych robotow. Jedno pani naruszajace srodki bezpieczenstwa slowo, doktor Calvin - powiedzial general z namyslem i z pewnoscia zostanie pani natychmiast aresztowana. Bogert wyczul, ze sprawa wymyka sie spod kontroli. Jego glos stal sie slodki jak miod: -Chwileczke, zaczynamy sie zachowywac jak dzieci, wszyscy. Potrzeba nam jedynie troche wiecej czasu. Chyba potrafimy przechytrzyc robota bez podawania sie do dymisji, aresztowania ludzi czy niszczenia dwoch milionow dolarow? Pani psycholog ruszyla na niego z tlumiona wsciekloscia: -Nie chce, zeby istnialy jakies niezrownowazone roboty. Mamy jednego Nestora, ktory jest wyraznie niezrownowazony i jedenascie dalszych, ktore sa potencjalnie zagrozone; niemniej szescdziesiat dwa sa to normalne roboty, ktore pozostaja pod wplywem niezrownowazonego otoczenia. Jedyna calkowicie bezpieczna metoda jest totalne unicestwienie. Dzwonek do drzwi pomieszczenia zatrzymal rozkrecajaca sie spirale nieposkromionych emocji. Wszyscy troje zastygli. -Wejsc - warknal Kallner. Gerald Black byl zmieszany. Slyszal gniewne glosy, zanim wszedl. Powiedzial: -Pomyslalem sobie, ze sam przyjde... nie chcialem prosic nikogo innego... -O co chodzi? Tylko bez krasomowstwa... -Ktos sie bawil przy zamkach do Pomieszczenia C na statku handlowym. Sa na nich swieze zadrapania. -Pomieszczenia C? - wykrzyknela szybko Calvin. - Tam sa roboty, prawda? Kto to zrobil? -Od wewnatrz - powiedzial lakonicznie Black. -Ale zamek dziala, tak? -Tak. Jest w porzadku. Przebywam na statku od czterech dni i jak dotad zaden z robotow nie probowal sie wydostac. Pomyslalem, ze powinniscie o tym wiedziec, a nie chcialem sprawy rozglaszac. Sam to zauwazylem. -Czy ktos tam teraz jest? - zapytal general. -Zostawilem Robbinsa i McAdamsa. Zapadlo milczenie, a potem doktor Calvin zapytala ironicznie: -No i co? Kallner potarl niepewnie nos: -O co w tym wszystkim chodzi? -Czyz to nie oczywiste? Nestor 10 planuje ucieczke. Ten rozkaz, zeby zniknal dominuje nad nim bardziej niz cokolwiek, co jestesmy w stanie zrobic. Nie zdziwilabym sie, gdyby to co zostalo z Pierwszego Prawa, z ledwoscia wystarczylo, zeby go opanowac. Jest calkowicie zdolny do porwania statku i ucieczki wraz z nim. Wtedy mielibysmy oblakanego robota na statku miedzyplanetarnym. Co by zrobil w nastepnej kolejnosci? Ktos ma jakis pomysl? Czy nadal chce pan je pozostawic wszystkie razem, generale? -Nonsens - przerwal Bogert. Odzyskal juz zwykla pewnosc siebie. -Wszystko z powodu kilku zadrapan na zamku. Czy pan, doktorze Bogert, skonczyl analize, o ktora prosilam, skoro przeszedl pan do wyglaszania luznych opinii? -Tak. -Czy moge ja zobaczyc? -Nie. -Dlaczego nie? A moze o to tez nie wolno mi pytac? -Poniewaz to nie ma sensu, Susan. Mowilem ci z gory, ze te zmodyfikowane roboty sa mniej stabilne od normalnych i moja analiza to wykazuje. Istnieje pewna bardzo mala szansa awarii w okolicznosciach ekstremalnych, ktorych wystapienie jest malo prawdopodobne. Poprzestanmy na tym. Nie dostarcze ci argumentow do poparcia twojego absurdalnego zadania, aby zniszczyc szescdziesiat dwa zupelnie dobre roboty tylko dlatego, ze nie umiesz wykryc miedzy nimi Nestora 10. Susan Calvin zmusila go wzrokiem do spuszczenia oczu. -Nie pozwolisz, aby cokolwiek stanelo ci na drodze kariery, nieprawdaz? - jej oczy przepelnialo obrzydzenie. -Prosze - blagal Kallner na wpol rozdrazniony. - Czy pani sie upiera, ze nie mozna juz nic wiecej zrobic, doktor Calvin? -Nic mi nie przychodzi do glowy, panie generale - odparla ze znuzeniem. - Gdyby tylko istnialy jakies inne roznice pomiedzy Nestorem 10 a normalnymi robotami, roznice, ktore nie dotyczylyby Pierwszego Prawa. Nawet tylko jedna taka roznica. Cos w zakodowaniu, otoczeniu, specyfikacji... - i nagle przerwala. -O co chodzi? -Cos mi przyszlo do glowy... Mysle... - jej spojrzenie stwardnialo. - Peter, te zmodyfikowane Nestory sa zakodowane tak samo jak zwykle, prawda? -Tak. Dokladnie tak samo. -A co pan mowil, panie Black? - zwrocila sie do mlodego czlowieka, ktory w czasie burzy rozpetanej przez przyniesiona przez niego wiadomosc zachowal dyskretne milczenie. - Narzekajac kiedys na pelna wyzszosci postawe Nestorow powiedzial pan, ze technicy przekazali im cala swoja wiedze. -Tak, z fizyki eterowej. Kiedy tu przyjezdzaja, nic na ten temat nie wiedza. -Racja - powiedzial Bogert z zaskoczeniem. - Mowilem ci, Susan, po rozmowie z innymi tutejszymi Nestorami, ze dwoch nowych nie nauczylo sie jeszcze fizyki eterowej. -A dlaczego tak jest? - doktor Calvin mowila ze wzrastajacym podnieceniem. - Dlaczego modele NS-2 nie maja zakodowanej fizyki eterowej? -Moge to pani wyjasnic - odparl Kallner. - To czesc tajemnicy. Doszlismy do wniosku, ze gdybysmy zrobili specjalny model posiadajacy wiedze z fizyki eterowej i wykorzystali tylko dwanascie z nich, przydzielajac pozostale do pracy w dziedzinie nie zwiazanej z fizyka eterowa, moglyby powstac podejrzenia. Ludzie pracujacy z Nestorami mogliby sie zastanowic, dlaczego niektore orientuja sie w fizyce eterowej. Tak wiec zakodowano im jedynie zdolnosc do przeszkolenia w tej dziedzinie. Naturalnie tylko te, ktore tu przyjezdzaja, otrzymuja takie przeszkolenie. I to wszystko. -Rozumiem. Wyjdzcie stad, prosze, wszyscy. Dajcie mi mniej wiecej godzine. * * * Calvin czula, ze nie potrafi podolac po raz trzeci tej ciezkiej probie. Kiedy sobie pomyslala, co ja czeka, zrobilo sie jej niedobrze. Nie mogla juz wiecej przyjmowac tej nie konczacej sie defilady takich samych robotow. Tak wiec pytania zadawal teraz Bogert, podczas gdy ona siedziala z boku z przymknietymi oczami i na wpol wylaczona.Wszedl Numer Czternascie - pozostalo czterdziestu dziewieciu do konca. Bogert podniosl wzrok znad kartki z pytaniami i zapytal: -Jaki masz numer w kolejce? -Czternascie, prosze pana - robot przedstawil swoj bilet. -Usiadz, chlopcze. -Byles tu juz dzisiaj? - zapytal Bogert. -Nie, prosze pana. -No coz, chlopcze, wkrotce po skonczeniu tej rozmowy kolejny czlowiek znajdzie sie w niebezpieczenstwie. Po wyjsciu z tego pokoju zostaniesz odprowadzony do pewnej przegrody, gdzie zaczekasz spokojnie, az bedziesz potrzebny. Rozumiesz? -Tak, prosze pana. -Oczywiscie, jezeli zobaczysz zagrozonego czlowieka, bedziesz usilowal go uratowac? -Oczywiscie, prosze pana. -Niestety miedzy toba i tym czlowiekiem bedzie pole promieni gamma. Cisza. -Czy wiesz, co to sa promienie gamma? - zapytal ostro Bogert. -Promieniowanie energii, prosze pana? Nastepne pytanie zostalo zadane w przyjacielski, swobodny sposob: -Miales kiedys do czynienia z promieniami gamma? -Nie, prosze pana - odpowiedz byla stanowcza. -Hmm. Coz, chlopcze, promienie gamma zabija cie na miejscu. Zniszcza twoj mozg. To fakt, o ktorym musisz wiedziec i pamietac. Ale naturalnie, nie chcesz zniszczyc samego siebie. -Naturalnie - znow robot wydawal sie zaszokowany. A potem powiedzial powoli: - Ale, prosze pana, jesli miedzy mna i tym czlowiekiem, ktory moze doznac krzywdy, beda promienie gamma, w jaki sposob moge go uratowac? Zniszczylbym siebie bez zadnego pozytku. -Tak, istnieje taka mozliwosc - Bogert wydawal sie tym zatroskany. - Moge ci jedynie doradzic, chlopcze, abys nie ruszal sie z miejsca, jezeli wykryjesz promieniowanie gamma miedzy soba i tym czlowiekiem. Robot odczul wyrazna ulge. -Dziekuje panu. Nie byloby w tym zadnego sensu, prawda? -Oczywiscie, ze nie. Ale gdyby nie bylo zadnego niebezpiecznego promieniowania, sprawa przedstawialaby sie zupelnie inaczej. -Naturalnie, prosze pana. Bez watpienia. -Mozesz teraz odejsc. Czlowiek za drzwiami odprowadzi cie do twojej przegrody. Prosze, abys tam zaczekal. Po wyjsciu robota zwrocil sie do Susan Calvin: -Jak poszlo tym razem, Susan? -Bardzo dobrze - odparla tepo. -Czy sadzisz, ze moglibysmy zlapac Nestora 10 szybkim wypytywaniem o fizyke eterowa? -Byc moze, ale nie ma dostatecznej pewnosci - jej rece lezaly luzno na podolku. - Nie zapominaj, ze on z nami walczy. Jest czujny. Zlapiemy go tylko wtedy, gdy go przechytrzymy, w ramach narzuconych mu ograniczen potrafi jednak myslec szybciej niz my. -A tak dla zabawy - przypuscmy, ze od teraz bede zadawal robotom kilka pytan na temat promieni gamma. Na przyklad o granice dlugosci fal. -Nie! - ocknela sie doktor Calvin. - Zbyt latwo moglby zaprzeczac, ze cokolwiek o tym wie, a rownoczesnie zostalby ostrzezony przed nadchodzacym testem, ktory jest nasza prawdziwa szansa. Prosze cie, Peter, zadawaj te pytania, ktore podalam, i nie improwizuj. Juz i tak pytanie ich, czy kiedykolwiek mialy do czynienia z promieniami gamma, jest dosc ryzykowne. I sprobuj wydawac sie nawet jeszcze mniej zainteresowany, kiedy o to pytasz. Bogert wzruszyl ramionami i przycisnal brzeczyk umozliwiajacy wejscie Numeru Pietnascie. * * * Jeszcze raz duze Pomieszczenie Promieniowania bylo w pelnej gotowosci. Roboty czekaly cierpliwie w swoich drewnianych celach, otwartych do srodka, lecz oddzielonych od siebie.General-major Kallner otarl powoli czolo duza chusteczka, podczas gdy doktor Calvin sprawdzala ostatnie szczegoly z Blackiem. -Jest pan pewien - zapytala - ze zaden z robotow nie mial okazji rozmawiac z innym po opuszczeniu Pomieszczenia Orientacji? -Absolutnie pewien - oswiadczyl Black. - Nie zamienily ani jednego slowa. -I roboty sa umieszczone w odpowiednich przegrodach? -Oto plan. Pani psycholog spojrzala na niego w zamysleniu: - Hmm. General zerknal jej przez ramie. -Czym sie pani kierowala rozmieszczajac je w ten sposob, doktor Calvin? - zapytal. -Poprosilam, aby te roboty, ktore w poprzednich testach wydawaly sie nawet nieznacznie odbiegac od pozostalych, skupic po jednej stronie kola. Tym razem sama bede siedziec w srodku i na te roboty chce zwrocic szczegolna uwage. -Ty bedziesz tam siedziec!? - wykrzyknal Bogert. -Czemu nie? - zapytala chlodno. - To, co sie spodziewam zobaczyc, moze sie rozegrac momentalnie. Nie moge ryzykowac posadzenia kogokolwiek innego w roli glownego obserwatora. Peter, bedziesz w kabinie obserwacyjnej i chce, zebys nie spuszczal oka z przeciwnej strony kola. Generale Kallner, uzgodnilam, zeby nagrywac na tasmie filmowej kazdego robota, na wypadek gdyby obserwacja wzrokowa nie wystarczyla. Jesli to bedzie konieczne, roboty maja pozostac dokladnie tam, gdzie sa, dopoki zdjecia nie zostana wywolane i zbadane. Zadnemu nie wolno wychodzic, zadnemu nie wolno zmieniac miejsca. Czy to jasne? -Najzupelniej. -Zatem sprobujmy jeszcze jeden, ostatni raz. * * * Na krzesle usiadla Susan Calvin, milczala, ale jej oczy byly niespokojne. Ciezar polecial z hukiem w dol, by w ostatniej chwili, pod wplywem zsynchronizowanego uderzenia promienia silowego, runac obok.I jeden robot skoczyl na rowne nogi i zrobil dwa kroki. I zatrzymal sie. Ale doktor Calvin stanela wyprostowana, ostro wskazujac na niego palcem. -Nestor 10, chodz tutaj - zawolala - chodz tutaj! CHODZ TUTAJ! Powoli, niechetnie, robot zrobil kolejny krok naprzod. Pani psycholog wrzasnela na caly glos, nie spuszczajac wzroku z robota: -Niech ktos wyprowadzi stad wszystkie inne roboty. Wyprowadzcie je i nie wpuszczajcie. Doszedl ja halas tupiacych ciezko stop, ale nie odwrocila wzroku. Nestor 10 - jesli to byl on - zrobil nastepny krok, a potem, pod wplywem jej wladczego gestu, kolejne dwa. Znajdowal sie w odleglosci trzech metrow, kiedy odezwal sie ostro: -Kazano mi zniknac... - Kolejny krok. - Nie wolno mi byc nieposlusznym. Nie znalezli mnie dotad... On by myslal, ze jestem nieudacznikiem... Powiedzial mi... Ale to nie takie... Jestem potezny i inteligentny... - rzucal urywane zdania. Kolejny krok. - Wiem duzo... On by pomyslal... chodzi mi o to, ze znaleziono mnie... Hanba... Nie ja... Ja jestem inteligentny... I to tylko przez pana... ktory jest slaby... Powolny... Kolejny krok - i nagle jego metalowe ramie znalazlo sie na jej barku, przygniatajac ja swym ciezarem. Strach scisnal jej gardlo i poczula, ze nie wydobedzie z siebie krzyku. Z trudem zrozumiala nastepne slowa Nestora 10: -Nikt nie moze mnie znalezc. Zaden pan... - chlodny metal przywarl do niej, az zaczela przysiadac pod jego ciezarem. Potem rozlegl sie dziwny, metaliczny dzwiek, a ona pod wplywem niewyczuwalnego uderzenia upadla na ziemie. Blyszczace ramie lezalo ciezko w poprzek jej ciala, nie poruszajac sie. Nie poruszal sie tez lezacy obok Nestor 10. Po chwili ktos sie nad nia pochylil. -Czy pani jest ranna, doktor Calvin? - Gerald Black z trudem lapal oddech. Pokrecila slabo glowa. Zrzucili z niej ramie i postawili ja delikatnie na nogi: -Co sie stalo? - zapytala. -Skapalem caly rejon na piec sekund w promieniach gamma - odparl Black. - Nie wiedzielismy, co sie dzieje. Dopiero w ostatniej chwili uswiadomilismy sobie, ze on pania atakuje, i nie bylo czasu na nic poza promieniami gamma. Powalily go blyskawicznie. Dla pani jednak nie byly grozne. Prosze sie o to nie martwic. -Nie martwie sie - przymknela oczy i wsparla sie przez chwile na jego ramieniu. - Nie wydaje mi sie, zeby to byl juz atak. Nestor 10 po prostu usilowal zaatakowac. To co pozostalo z Pierwszego Prawa, nadal go powstrzymywalo. * * * Dwa tygodnie po pierwszym spotkaniu z generalem - majorem Kallnerem Susan Calvin i Peter Bogert spotkali sie z nim po raz ostatni. Wznowiono juz prace w Hiperbazie. Statek handlowy z szescdziesiecioma dwoma normalnymi robotami NS-2 na pokladzie wyruszyl do miejsca swojego przeznaczenia, uzgodniono oficjalna wersje przyczyn dwutygodniowej zwloki. Rzadowy krazownik przygotowywal sie do odwiezienia obu robotykow na Ziemie.I tym razem Kallner wystapil w mundurze galowym. Kiedy wymienial usciski dloni, jego biale rekawiczki lsnily. -Pozostale zmodyfikowane Nestory - powiedziala Calvin - maja oczywiscie zostac zniszczone. -Zostana. Poradzimy sobie z normalnymi robotami lub w razie koniecznosci obejdziemy sie bez nich. -To dobrze. -Ale prosze mi powiedziec... Nie wyjasnila pani... Jak to pani zrobila? Usmiechnela sie powsciagliwie: -Ach, to. Powiedzialabym panu z gory, gdybym miala wieksza pewnosc, ze to sie uda. Widzi pan, Nestor 10 mial kompleks wyzszosci, ktory przez caly czas w nim narastal. Podobalo mu sie myslec, ze on i inne roboty wiedza wiecej niz ludzie. Takie przekonanie stalo sie dla niego bardzo wazne. Wiedzielismy o tym. Wiec z gory ostrzeglismy wszystkie roboty, ze promienie gamma zabija je - tak by sie stalo - a ponadto ostrzeglismy je, ze miedzy mna i nimi bedzie pole promieni gamma. Wiec naturalnie wszystkie pozostaly na miejscu. Wedle zasugerowanej przez Nestora 10 logiki w poprzednich testach wszystkie zdecydowaly, ze nie ma sensu probowac ratowac czlowieka, jesli maja nieuchronnie zginac, zanim zdaza to zrobic. -No tak, doktor Calvin, to dla mnie zrozumiale. Ale dlaczego tylko Nestor 10 opuscil swoje miejsce? -Ha! To byl maly uklad miedzy mna i panskim mlodym inzynierem Blackiem. Widzi pan, obszar pomiedzy mna i robotami nie zostal zalany promieniami gamma, ale promieniami podczerwonymi. Zwyklymi, calkowicie nieszkodliwymi promieniami cieplnymi. Nestor 10 widzial, ze to promienie podczerwone i ruszyl z miejsca, bo oczekiwal, ze reszta robotow tez tak zrobi pod przymusem Pierwszego Prawa. Jedynie o ulamek sekundy za pozno przypomnial sobie, ze normalne roboty NS-2 potrafia wykryc promieniowanie, ale nie potrafia go zidentyfikowac. To, ze tylko on jeden potrafil zidentyfikowac dlugosc fal dzieki przeszkoleniu, ktore otrzymal w Hiperbazie pod kierunkiem zwyklych ludzi, bylo troche zbyt upokarzajace, zeby pamietac o tym w tamtej krotkiej chwili. Dla normalnych robotow obszar byl smiertelny, gdyz tak im powiedzielismy i tylko Nestor 10 wiedzial, ze klamiemy. Przez te jedna krotka chwile zapomnial albo nie chcial pamietac, ze inne roboty moglyby byc glupsze od ludzi. Zlapal sie w pulapke wlasnej wyzszosci. Zegnam, generale. Ryzyko Hiperbaza zyla dla tego dnia. Grupa urzednikow, naukowcow, technikow i pozostalych osob, ktore mozna bylo okreslic jako "personel", siedziala rozmieszczona na calej galerii sali obserwacyjnej, wedlug scisle okreslonego protokolem porzadku. W zaleznosci od cechujacych ich temperamentow czekali z nadzieja albo z niepokojem, z zapartym tchem, z entuzjazmem lub z obawa na ten kulminacyjny moment, zwienczajacy ich wysilek.Wydrazone wnetrze asteroidy znanej jako Hiperbaza stalo sie na ten dzien centralnym punktem obszaru objetego nadzwyczajnymi srodkami bezpieczenstwa, rozciagajacego sie na pietnascie tysiecy kilometrow. Zaden statek nie mogl bezpiecznie wkroczyc w ten obszar. Zadna wiadomosc nie mogla sie stad wydostac, nie bedac uprzednio dokladnie zbadana. Mniej wiecej sto piecdziesiat kilometrow dalej mala asteroida poruszala sie zgrabnie po orbicie, na ktora wystrzelono ja rok wczesniej; orbicie, ktora otaczala Hiperbaze tak regularnym kolem, jakie tylko mozna bylo uzyskac. Asteroida ta miala numer identyfikacyjny H 937, ale nikt w Hiperbazie nie nazywal jej inaczej niz To. ("Czy byles na tym dzisiaj?" "General jest na tym i okropnie sie wscieka", az w koncu zaimek wskazujacy zyskal range nazwy wlasnej pisanej wielka litera). Na Tym - nie zajetym teraz, gdy zblizala sie sekunda zero - znajdowal sie "Parsek", pierwszy i jedyny tego rodzaju statek zbudowany przez czlowieka. Spoczywal na ziemi, bez zalogi, gotowy do startu w niepojete. Gerald Black, ktory jako jeden z bardziej rozgarnietych mlodych ludzi zajmujacych sie inzynieria eterowa mial prawo do miejsca w pierwszym rzedzie, strzelil swoimi duzymi knykciami, a potem wytarl spocone dlonie w poplamiony bialy kitel i zapytal kwasno: -Dlaczego pan nie pojdzie zawracac glowy generalowi albo jasnie pani? Nigel Ronson z "Prasy Miedzyplanetarnej" spojrzal (przelotnie w poprzek galerii w kierunku poblyskujacego odznaczeniami generala - majora Richarda Kallnera i niepozornej kobiety przy jego boku, ledwie widocznej w oslepiajacym blasku galowego munduru generala. -Poszedlbym gdyby nie to, ze interesuja mnie najswiezsze wiadomosci - powiedzial. Ronson byl niski i pulchny. Wlosy mial starannie ostrzyzone na polcentymetrowego jeza, nosil rozpiety kolnierzyk koszuli i spodnie do kostek, wiernie nasladujac typowe postacie reporterow z programow telewizyjnych. Niemniej byl zdolnym dziennikarzem. Black mial krepa sylwetke; mocne, grube palce, a linia jego czarnych wlosow pozostawiala niewiele miejsca na czolo, ale umysl mial niezwykle bystry. -Oni znaja wszystkie wiadomosci - powiedzial. -Bzdury! - powiedzial Ronson. - Kallner nie ma ciala pod tym zlotym warkoczem. Rozbierz go pan, a znajdziesz tylko tasmociag zwozacy rozkazy na dol i pedem przekazujacy odpowiedzialnosc na gore. Black mial ochote sie usmiechnac, ale udalo mu sie opanowac to. -A co z Madame Doktor? - zapytal. -Doktor Susan Calvin z Amerykanskiej Korporacji Robotow i Ludzi Mechanicznych - zaintonowal reporter. - Dama z nadprzestrzenia w miejscu serca i cieklym helem w oczach. Przeslizgnelaby sie przez slonce i wyszla druga strona okutana w zamrozony plomien. Black z trudem powstrzymal sie od smiechu. -Wiec moze dyrektor Schloss? -On wie za duzo - powiedzial gladko Ronson. - Usilujac podsycac slaby plomyczek inteligencji w swoim sluchaczu i rownoczesnie przycmiewac wlasny umysl z obawy przed trwalym oslepieniem wyzej wymienionego czysta sila genialnosci, w rezultacie unika powiedzenia czegokolwiek. Tym razem Black wyszczerzyl zeby. -Przypuscmy teraz, ze powie mi pan, dlaczego wybor padl na mnie. -Spokojnie, doktorze. Rzucilem na pana okiem i wykalkulowalem, ze jest pan zbyt brzydki, zeby byc glupi, i zbyt bystry, zeby przepuscic okazje do zapewnienia sobie odrobiny dobrej reklamy osobistej. -Niech mi pan przypomni, zebym kiedys pana porzadnie trzasnal - powiedzial Black. - Co pan chce wiedziec? Czlowiek z "Prasy Miedzyplanetarnej" wskazal na jame i zapytal: -Czy to cos zadziala? Black rowniez spojrzal w dol i poczul dziwny chlod przebiegajacy jego cialo jak lekki, nocny wietrzyk na Marsie. Jama byla jednym wielkim ekranem telewizyjnym podzielonym na dwie czesci. Jedna polowe zajmowal ogolny widok Tego. Na pokrytej dolkami, szarej powierzchni Tego stal "Parsek" jarzac sie w slabym swietle slonecznym. Druga polowa pokazywala kabine sterownicza "Parseka". W kabinie nie bylo oznak zycia. Na miejscu pilota siedzial jakis obiekt, ktorego ogolne podobienstwo do czlowieka nawet na chwile nie przeslonilo faktu, ze byl to tylko robot pozytronowy. -Fizycznie, prosze pana, zadziala. Tamten robot odleci i wroci. Na przestrzen! Ale nam sie to udalo. Obserwowalem wszystko. Przyjechalem tu dwa tygodnie po otrzymaniu dyplomu z fizyki eterowej i od tamtej chwili nie opuszczalem Bazy z wyjatkiem przepustek i urlopow. Bylem tu, kiedy wyslalismy przez nadprzestrzen pierwszy kawalek drutu zelaznego na orbite Jowisza i z powrotem... a potem wyciagnelismy opilki zelaza. Bylem tu, kiedy wyslalismy tam i z powrotem biale myszki i w rezultacie zostaly po nich mokre plamy. -Pol roku spedzilismy potem nad ustaleniem rownego hiperpola. Musielismy zlikwidowac opoznienia tak malego rzedu jak jedna dziesieciotysieczna sekundy od punktu do punktu w materii poddawanej hiperpodrozy. Po tym biale myszki zaczely wracac nienaruszone. Pamietam, jak swietowalismy przez tydzien, bo jedna biala myszka wrocila zywa i zyla dziesiec minut zanim zdechla. Teraz zyja tak dlugo, jak dlugo potrafimy im zapewnic odpowiednia opieke. -Wspaniale! - wykrzyknal Ronson. Black spojrzal na niego z ukosa. -Powiedzialem, ze to zadziala fizycznie. Te biale myszki, ktore wracaja... -Co z nimi? -Ich mozgi przestaja wlasciwie funkcjonowac. Nie chca jesc. Trzeba je karmic na sile. Nie chca spolkowac ze soba. Nie chca biegac. Tylko siedza i siedza. I nic poza tym. W koncu przygotowalismy sie stopniowo do wyslania szympansa. To bylo zalosne. Wrocil jako kawalek miesa zdolny jedynie do pelzania. Mogl poruszac oczami i czasem skrobal. Jeczal i siedzial we wlasnych odchodach nic nie czujac i nie mogac sie poruszac. Pewnego dnia ktos go zastrzelil i wszyscy bylismy mu za to wdzieczni. Mowie ci, kolego, wszystko, co kiedykolwiek polecialo w nadprzestrzen, wracalo pozbawione sprawnego umyslu. -Czy mozna to opublikowac? -Byc moze po tym eksperymencie. Spodziewaja sie wielkich rzeczy - kacik ust Blacka uniosl sie. -A pan nie? -Z robotem przy urzadzeniach sterowniczych? Nie - prawie automatycznie Black wrocil pamiecia do tamtego epizodu sprzed kilku lat, kiedy to, niechcacy przyczynilby sie do straty robota. Pomyslal o Nestorach - dokladnie wyuczonych i nieznosnie perfekcyjnych robotach, ktore panoszyly sie na Hiperbazie. Jaki sens mialo mowienie o robotach? Black nie mial natury misjonarza. Ale w tym momencie Ronson, wypelniajacy ciagnaca sie cisze jakimis nieistotnymi uwagami, powiedzial, wymieniajac kawalek gumy w ustach na nowy: -Niech mi pan nie mowi, ze pan jest wrogo nastawiony do robotow. Zawsze slyszalem, ze naukowcy to ta grupa, ktora nie ma nic przeciwko robotom. Cierpliwosc Blacka sie wyczerpala. -To prawda i w tym sek - powiedzial. - Wspolczesna technologia opiera sie na robotach. Przy kazdej pracy musi byc robot, inaczej odpowiedzialny inzynier czuje sie oszukany. Chcesz miec ogranicznik do drzwi, kup sobie robota z gruba stopa. To powazna sprawa - mowil cichym, zywym glosem, wpychajac slowa bezposrednio do ucha Ronsona. Ronsonowi udalo sie wyswobodzic ramie. -Hej, nie jestem zadnym robotem - powiedzial. - Niech pan sie na mnie nie wyzywa. Jestem czlowiekiem. Homo sapiens. Wlasnie zlamal mi pan reke. Czy to nie dowod? Kiedy jednak Black juz zaczal, trzeba bylo czegos wiecej niz zartu, zeby go powstrzymac. -Czy pan wie, ile czasu stracono na to przedsiewziecie? - zapytal. - Kazalismy zbudowac kompletnie nie wyspecjalizowanego robota i dalismy mu jeden rozkaz. Koniec kropka. Slyszalem, jak wydawano ten rozkaz. Zapamietalem go. Krotki i niewinny. "Chwyc mocno drazek. Przyciagnij go mocno do siebie. Mocno! Nie puszczaj, dopoki kontrolka nie poinformuje cie, ze dwukrotnie przekroczyles nadprzestrzen". Tak wiec o godzinie zero robot zlapie drazek sterowniczy i przyciagnie go mocno do siebie. Rece ma nagrzane do temperatury ludzkiego ciala. Z chwila umieszczenia drazka w odpowiedniej pozycji, rozchodzace sie cieplo zamknie obwod i uruchomi hiperpole. Nie ma znaczenia, czy cos sie stanie z jego mozgiem podczas pierwszej podrozy przez nadprzestrzen. Jedyne co musi zrobic, to utrzymac pozycje przez jedna mikrochwile, az statek powroci i hiperpole zostanie wylaczone. To powinno sie udac. Wtedy zbadamy wszystkie reakcje uogolnione robota i sprawdzimy, czy wszystko przebieglo normalnie. * * * Ronson patrzyl tepo.-To wszystko wydaje mi sie sensowne. -Naprawde? - zapytal Black z gorycza. - I czego sie dowiemy badajac mozg robota? Jego mozg jest pozytronowy, nasz komorkowy. Jego jest metalowy, a nasz proteinowy. To nie to samo. Nie ma porownania. Jestem jednak przeswiadczony, ze na podstawie tego, czego sie dowiedza, badajac robota, wysla ludzi w nadprzestrzen. Biedacy! Niech pan poslucha, nie chodzi o smierc. Chodzi o powrot bez normalnie funkcjonujacego umyslu. Gdyby pan widzial tego szympansa, wiedzialby pan, o czym mowie. Smierc jest czysta i ostateczna. Inna sprawa... -Czy rozmawial pan z kims na ten temat? - spytal reporter. -Tak - odparl Black. - Mowia to co pan. Mowia, ze wystepuje przeciwko robotom i to zalatwia sprawe. Niech pan spojrzy na Susan Calvin. Mozna dac glowe, ze ona nie jest przeciwko robotom. Przyleciala az z Ziemi, zeby obserwowac ten eksperyment. Gdyby przy sterach byl czlowiek, nie zawracalaby sobie glowy. Ale jaki to ma sens! -Hej - powiedzial Ronson - niech pan teraz nie przerywa. Jest tego wiecej. -Czego? -Problemow. Wyjasnil mi pan sprawe robota. Ale dlaczego tak nagle wprowadzono te wszystkie srodki ostroznosci? -Co? -Daj pan spokoj. Nagle nie moge wysylac komunikatow. Nagle statki nie moga wchodzic w ten rejon. Co sie dzieje? To tylko jeszcze jeden eksperyment. Opinia publiczna wie o nadprzestrzeni i o tym, co wy tutaj probujecie zrobic, wiec po co ta wielka tajemnica? Coraz wiekszy gniew ogarnial Blacka, gniew wobec robotow, gniew wobec Susan Calvin, gniew na wspomnienie tamtego malego zagubionego robota w przeszlosci. Zaczynal go tez zloscic ten maly irytujacy reporter ze swoimi pytaniami. Zobaczmy, jak to przyjmie - powiedzial do siebie Black. -Naprawde chce pan wiedziec? - zapytal. -No jasne. -Dobrze. Jak dotad uruchamialismy hiperpole dla obiektow co najmniej milion razy mniejszych niz "Parsek" i wysylalismy je milion razy blizej niz ten statek. Oznacza to, ze hiperpole, ktore wkrotce zostanie uruchomione, posiada energie jakies milion milionow razy wieksza od energii jakiegokolwiek innego pola, z ktorym mielismy do czynienia. Nie jestesmy pewni, co ono moze spowodowac. -Co pan chce przez to powiedziec? -Teoretycznie statek powinien zostac zgrabnie przeniesiony w okolice Syriusza, a potem wrocic na swoje miejsce. Ale jak duza czesc przestrzeni kosmicznej wokol "Parseka" zostanie zabrana razem z nim? Trudno powiedziec. Nie wiemy dostatecznie duzo o nadprzestrzeni. Asteroida, na ktorej sie znajduje statek, moze poleciec razem z nim i wie pan, jesli nasze obliczenia sa chocby minimalnie niescisle, moze nigdy nie wrocic na swoje miejsce. Moze dotrzec, powiedzmy, trzydziesci miliardow kilometrow stad. Ponadto istnieje ryzyko, ze przemieszczona zostanie wieksza masa przestrzeni niz tylko asteroida. -O ile wieksza? - zapytal natarczywie Ronson. -Nie umiemy powiedziec. Istnieje statystyczny element niepewnosci. Dlatego zadne inne statki nie moga podchodzic zbyt blisko. Dlatego musimy utrzymac wszystko w tajemnicy, az do zakonczenia eksperymentu. Ronson glosno przelknal sline. -Moze dojsc do Hiperbazy? -I to mozliwe - odparl Black ze spokojem. - Chociaz malo prawdopodobne, bo zapewniam pana, nie byloby tu dyrektora Schlossa. Teoretycznie jednak wszystko jest mozliwe. Reporter spojrzal na zegarek. -Kiedy to sie zacznie? -Mniej wiecej za piec minut. Nie denerwuje sie pan, prawda? -Nie - odparl Ronson, ale usiadl ze zmartwiona twarza i nie zadawal wiecej pytan. Black wychylil sie przez porecz. Uplywaly ostatnie minuty. Robot poruszyl sie! Na ten znak wszyscy przechylili sie do przodu, zeby lepiej widziec, wygaszono czesc swiatel, aby wyostrzyc i wzmocnic obraz na ekranie. Robot zblizyl rece do drazka uruchamiajacego pojazd. Black czekal na te ostatnia sekunde, kiedy robot pociagnie drazek do siebie. Black mogl sobie wyobrazic kilka mozliwosci i wszystkie prawie jednoczesnie przyszly mu na mysl. Najpierw nastapi krotki blysk sygnalizujacy odlot w nadprzestrzen i prawie natychmiastowy powrot. Choc odstep czasowy miedzy startem a ladowaniem jest niezmiernie krotki, statek nie powroci dokladnie na miejsce startu i nastapi kolejny blysk. Zawsze nastepowal. Kiedy statek juz wyladuje, stwierdza pewnie, ze urzadzenia do wyrownywania pola sa nieodpowiednie. Z robota zostanie tylko kupa zlomu. Statek ulegnie zniszczeniu. Gdyby obliczenia okazaly sie nietrafne, statek moglby nigdy nie powrocic. Albo jeszcze gorzej, Hiperbaza moglaby poleciec ze statkiem i nigdy nie powrocic na dawne miejsce. Oczywiscie wszystko moze pojsc sprawnie. Statek rozblysnie, ale wyladuje bezpiecznie. Robot z nienaruszonym mozgiem wstanie z fotela i da znak, ze pierwsza podroz obiektu zbudowanego przez czlowieka poza kontrole grawitacyjna Slonca zakonczyla sie sukcesem. Odliczano ostatnia minute. Nadeszla ostatnia sekunda i robot schwycil drazek startowy, po czym przyciagnal go mocno do siebie... I... nic! Zadnego blysku. Nic! "Parsek" w ogole nie wystartowal. General-major Kallner zdjal swoja czapke oficerska, zeby wytrzec blyszczace czolo i odslonil lysine, ktora w polaczeniu z jego przywiedla twarza postarzala go o jakies dziesiec lat. Od nieudanego startu "Parseka" minela prawie godzina. -Jak to sie stalo? Jak to sie stalo? Nie rozumiem. Doktor Mayer Schloss, ktory w wieku czterdziestu lat byl nestorem mlodej nauki o macierzach hiperpola, powiedzial bez przekonania: -W teorii podstawowej nie ma zadnego bledu. Daje za to glowe. Gdzies na statku musi byc awaria mechaniczna. Nic wiecej. -Myslalem, ze wszystko przetestowano. -Zgadza sie, przetestowano. A jednak... Kazdy z nich powtarzal swoje kwestie wielokrotnie, choc nie wnosily one nic nowego do analizy przyczyn niepowodzenia. Siedzieli wpatrzeni w siebie w biurze Kallnera, do ktorego zabroniono calemu personelowi wstepu. Zaden z nich nie smial nawet spojrzec na trzecia przebywajaca w pokoju osobe. Susan Calvin przysluchiwala sie temu z blada, pozbawiona wyrazu twarza. W pewnym momencie powiedziala chlodno: -Mozecie sie panowie pocieszyc tym, co wczesniej powiedzialam. Watpliwe, czy cos pozytecznego by z tego wyniknelo. -Nie czas na stare spory - jeknal Schloss. -Ja sie nie spieram. Korporacja Robotow i Ludzi Mechanicznych dostarczy roboty wykonane zgodnie ze specyfikacja kazdemu legalnemu nabywcy, jesli maja one sluzyc do legalnych celow. Spelnilismy jednak swoj obowiazek. Poinformowalismy was, ze nie uwazamy za sluszne wyciaganie jakichkolwiek wnioskow na temat mozgu ludzkiego na podstawie procesow zachodzacych w pozytronowych mozgach robotow. W tym miejscu konczy sie nasza odpowiedzialnosc. Nie ma zadnego sporu. -Na wielki kosmos - powiedzial general Kallner tonem, ktory faktycznie oslabil sile tego wyrazenia. - Nie mowmy o tym. -Coz innego mozna bylo zrobic? - wymamrotal Schloss, ktory mimo wszystko dal sie wciagnac w temat. - Dopoki nie dowiemy sie dokladnie, co sie dzieje z umyslem w nadprzestrzeni, bedziemy tkwic w martwym punkcie. Umysl robota jest przynajmniej zdolny do analizy matematycznej. To start, poczatek. I dopoki nie sprobujemy... - spojrzal dziko: - Ale nie chodzi o waszego robota, doktor Calvin. Nie martwi nas ani on, ani jego pozytronowy mozg. Do diabla, kobieto... - niemal zaczal krzyczec. Pani robopsycholog zmusila go do milczenia, przerywajac mu glosem, ktory zabrzmial tylko troche mniej monotonnie niz zazwyczaj. -Tylko bez histerii, mezczyzno. Bylam w swoim zyciu swiadkiem wielu kryzysow i nigdy nie widzialam, zeby zostaly rozwiazane przez histerie. Chce odpowiedzi na kilka pytan. Grube usta Schlossa zadrzaly, a jego gleboko osadzone oczy pociemnialy z gniewu. -Czy zna sie pani na inzynierii eterowej? - zapytal ostro. -To nieistotne. Jestem glownym robopsychologiem Amerykanskiej Korporacji Robotow i Ludzi Mechanicznych, a za sterami "Parseka" siedzi robot pozytronowy. Jak wszystkie roboty tego typu, jest wydzierzawiony, a nie sprzedany. Mam prawo zadac informacji dotyczacych wszelkich eksperymentow, w ktorych taki robot bierze udzial. -Porozmawiaj z nia, Schloss - szczeknal general Kallner. -Ona... ona jest w porzadku. Doktor Calvin zwrocila swoje blade oczy na generala, ktory znal ja od czasu afery z zagubionym robotem i potrafil docenic jej umiejetnosci. (Schloss byl w tym czasie na zwolnieniu lekarskim, nie mial wiec okazji zetknac sie osobiscie z Susan Calvin). -Dziekuje, generale - powiedziala. Schloss patrzyl bezradnie to na jedno, to na drugie, az w koncu mruknal: -Co chce pani powiedziec? -Oczywiscie moje pierwsze pytanie brzmi: Na czym polega wasz problem, skoro nie chodzi o robota? -Alez problem jest oczywisty. Statek nawet nie drgnal. Czy pani tego nie rozumie? Czy pani jest slepa? -Rozumiem bardzo dobrze. Nie rozumiem tylko waszej jawnej paniki z powodu awarii mechanicznej. Czy nie bierzecie pod uwage mozliwosci awarii? -Chodzi o koszt - wymamrotal general. - Statek piekielnie duzo kosztowal. Kongres Swiatowy... kredyty... - slowa ugrzezly mu w gardle. -Statek przeciez nadal tam stoi. Maly przeglad 1 drobne naprawy nie powinny sprawic wiekszych trudnosci. Schloss wzial sie w garsc. Wygladal jak czlowiek, ktory schwycil swoja dusze w obie rece, potrzasnal nia mocno i postawil ja na nogi. Udalo mu sie nawet odezwac spokojnym glosem. -Doktor Calvin, kiedy mowie "awaria mechaniczna", mam na mysli takie sprawy, jak przekaznik zablokowany odrobina kurzu, polaczenie przerwane z powodu kropli smaru, tranzystor przepalony wskutek chwilowego przegrzania. Tuzin innych rzeczy. Setka innych rzeczy. Kazde z tych uszkodzen moze byc chwilowe. -Co oznacza, ze "Parsek" moze w kazdej chwili przemknac przez nadprzestrzen i wrocic. -Wlasnie. Czy pani teraz rozumie? -Wcale. Czy nie tego wlasnie byscie chcieli? Schloss wykonal ruch, jakby mial zamiar wyrwac sobie wlosy obiema rekami. -Nie jest pani inzynierem eterowym - powiedzial. -Czy to panu przeszkadza mowic, doktorze? -Mielismy statek przygotowany - powiedzial rozpaczliwie Schloss - do skoku z okreslonego punktu w przestrzeni, odniesionego do srodka grawitacji galaktyki, do innego punktu. Powrot mial nastapic do pierwotnego punktu z poprawka na ruch Ukladu Slonecznego. W ciagu godziny, ktora uplynela od chwili kiedy "Parsek" powinien wyruszyc. Uklad Sloneczny zmienil pozycje. Pierwotne parametry, do ktorych dostosowano hiperpole sa juz nieaktualne. Zwykle prawa ruchu nie stosuja sie do nadprzestrzeni i obliczenie nowego zestawu parametrow zajeloby nam tydzien. -Chce pan powiedziec, ze jesli statek wyruszy teraz, powroci do jakiegos nie dajacego sie przewidziec punktu tysiace kilometrow stad? -Nie dajacego sie przewidziec? - Schloss zasmial sie glucho. -Tak, tak bym to okreslil. "Parsek" moglby wyladowac w mglawicy Andromedy albo w srodku Slonca. W kazdym razie wszystko przemawia za tym, ze nie zobaczylibysmy go juz nigdy wiecej. Susan Calvin skinela glowa. -Mozna wiec powiedziec, ze jesli statek zniknie, co moze sie stac w kazdej chwili, kilka miliardow dolarow z pieniedzy podatnikow bezpowrotnie przepadnie i... wszyscy beda przekonani, ze to wy ponosicie za to odpowiedzialnosc. General-major Kallner nie skrzywilby sie bardziej, gdyby ktos go uklul szpilka w siedzenie. Pani robopsycholog ciagnela: - A wiec mechanizm uruchamiajacy hiperpole trzeba jakos odlaczyc i to szybko. Trzeba bedzie moze przerwac jakies obwody albo cos wylaczyc. - Mowila to bardziej do siebie niz do nich. -To nie takie proste - powiedzial Schloss. - Nie potrafie tego do konca wyjasnic, poniewaz nie jest pani fachowcem w dziedzinie fizyki eterowej. To tak jakby probowac przerwac zwykly obwod elektryczny przecinajac przewod wysokiego napiecia za pomoca nozyc ogrodniczych. To mogloby sie skonczyc tragicznie. To skonczylo by sie tragicznie. -To znaczy, ze kazda proba odlaczenia mechanizmu rzucilaby statek w nadprzestrzen? -Kazda przypadkowa proba prawdopodobnie wywolalaby taki skutek. Hipersily nie sa ograniczone predkoscia swiatla. Bardzo prawdopodobne, ze nie maja w ogole limitu predkosci. To niezmiernie utrudnia sprawe. Jedynym rozsadnym rozwiazaniem jest odkrycie charakteru awarii. Kiedy bedziemy wiedzieli co sie zepsulo, sprobujemy znalezc bezpieczny sposob odlaczenia pola. -I jak pan proponuje to zrobic, doktorze Schloss? -Wydaje mi sie, ze jedyne, co mozna zrobic, to wyslac tam ktoregos z naszych robotow Nestorow... - powiedzial Schloss. -Nie! Niech pan nie bedzie niemadry - wtracila sie Susan Calwin. -Nestory znaja sie na inzynierii eterowej - powiedzial Schloss lodowatym glosem. - Beda idealne... -Absolutnie wykluczone. Nie moze pan uzyc zadnego z naszych robotow pozytronowych do takich celow bez mojego pozwolenia. Nie ma go pan i na pewno go pan nie otrzyma. -Jaka mamy alternatywe? -Musi pan wyslac jednego ze swoich inzynierow. Schloss potrzasnal gwaltownie glowa: -To niemozliwe. Za duze ryzyko sie z tym wiaze. Jesli stracimy statek i na dodatek czlowieka... -Niemniej nie moze pan uzyc ani Nestora, ani zadnego innego robota. -Ja... ja musze sie skontaktowac z Ziemia - powiedzial general. - Ten caly problem powinien byc rozstrzygniety na wyzszym szczeblu. -Na pana miejscu nie robilabym tego zbyt pochopnie, generale - powiedziala szorstko Susan Calvin. W ten sposob zdaje sie pan na decyzje rzadu, nie majac wlasnej propozycji ani planu dzialania. Jestem przekonana, ze nie zostanie to najlepiej odebrane. -Ale coz innego mozna zrobic? - general znow uzyl swej chusteczki. -Wyslac czlowieka. Nie ma innej mozliwosci. Twarz Schlossa poszarzala. -Latwo powiedziec, wyslac czlowieka. Ale kogo? -Zastanawialam sie nad tym problemem. Czy nie ma tu tego mlodego czlowieka, ktorego poznalam przy okazji mojej poprzedniej wizyty w Hiperbazie? Zdaje sie, ze nazywa sie Black. -Doktor Gerald Black? -Chyba tak. Tak. Byl wtedy kawalerem. Czy nadal nim jest? -Tak, zdaje mi sie, ze tak. -Proponowalabym zatem, aby go tu sprowadzic, powiedzmy za pietnascie minut, a tymczasem udostepnia mi panowie jego kartoteke. W ten sposob Susan Calvin wziela na siebie ciezar podejmowania decyzji i ani Kallner, ani Schloss nie probowali jej w tym przeszkadzac. Kiedy Susan Calvin ponownie znalazla sie w Hiperbazie, Black trzymal sie od niej z daleka. Teraz, kiedy go wezwano przed jej oblicze, stal patrzac na nia z odraza iniesmakiem. Ledwie dostrzegal doktora Schlossa i generala Kallnera stojacych za nia. Przypomnial sobie ten ostatni raz, kiedy tak stal przed nia, przesluchiwany z powodu zagubionego robota. Doktor Calvin utkwila nieruchomo swoje chlodne, szare oczy w jego gniewnej twarzy. -Doktorze Black - powiedziala - wierze, ze rozumie pan sytuacje. -Tak - powiedzial Black. -Trzeba cos zrobic. Statek jest zbyt kosztowny, zeby go stracic. Rozpowszechnienie takich wiadomosci bedzie prawdopodobnie oznaczac koniec projektu. Black skinal glowa. -Tak sobie pomyslalem. -Mam nadzieje, iz pomyslal pan rowniez, ze ktos bedzie musial wejsc na poklad "Parseka", aby odkryc defekt i... eee... unieruchomic statek. Na chwile zapadla cisza. -Jakiz glupiec chcialby tam isc? - powiedzial ostro Black. Kallner zmarszczyl brwi i spojrzal na Schlossa, ktory przygryzl warge i patrzyl nie widzacym wzrokiem. Susan Calvin powiedziala: -Istnieje, oczywiscie, mozliwosc przypadkowego uruchomienia hiperpola. Gdyby tak sie stalo, statek moze poleciec poza wszelki mozliwy zasieg. Ale tez moze wrocic gdzies w obreb Ukladu Slonecznego. W takim wypadku nie bedziemy szczedzic pieniedzy i wysilku, aby odzyskac zarowno czlowieka, jak i statek. -Idiote i statek! - powiedzial Black. - Mowmy precyzyjnie. Susan Calvin zlekcewazyla uwage. -Poprosilam generala Kallnera, aby pozwolil mi przedstawic panu te sprawe - powiedziala. - To pan musi tam pojsc. Tym razem Black odpowiedzial natychmiast: -Prosze pani, nie zglaszam sie na ochotnika. -W Hiperbazie nie ma nawet tuzina ludzi dysponujacych dostateczna wiedza, aby miec w ogole jakas szanse na pomyslne wykonanie tego zadania. Sposrod tych, ktorzy posiadaja taka wiedze, wybralam wlasnie pana - na podstawie naszej wczesniejszej znajomosci. Wprowadzi pan do tego zadania element zrozumienia... -Prosze posluchac, ja sie nie zglaszam na ochotnika. -Nie ma pan wyboru. Gdzie panskie poczucie odpowiedzialnosci? -Dlaczego ja mam brac na siebie cala odpowiedzialnosc? -Bo pan najlepiej nadaje sie do tego zadania. -Czy nie wie pani, na jakie ryzyko narazilbym sie przyjmujac pani propozycje? -Chyba wiem - powiedziala Susan Calvin. -A ja wiem, ze nie. Nigdy pani nie widziala tego szympansa. Niech pani poslucha, kiedy powiedzialem "idiote i statek", nie uzylem epitetu. Mialem na mysli fakty. Zaryzykowalbym zycie, gdybym musial. Nie zrobilbym tego chetnie, ale pewnie w koncu bym sie na to zdecydowal. Nie moge jednak ryzykowac uszkodzenia mozgu, ktore uczyniloby ze mnie rosline. Nigdy sie na to nie zgodze. Susan Calvin spojrzala w zamysleniu na spocona, gniewna twarz mlodego inzyniera. Niech pani wysle jednego ze swoich robotow, jednego z tych swoich NS-2! - krzyknal Black. W oczach pani psycholog pojawily sie grozne blyski. Powiedziala z rozwaga: -Tak, to samo zaproponowal doktor Schloss. Ale roboty NS-2 naleza do naszego przedsiebiorstwa, wy je tylko dzierzawicie. Kazdy z nich kosztuje miliony dolarow. Reprezentuje firme i zdecydowalam, ze sa zbyt kosztowne, aby narazac je na ryzyko. Black uniosl dlonie, ktore zacisnely sie w piesci. Musial mocno przycisnac je do piersi, bo same rwaly sie do bicia. -Pani mi mowi... chce pani, zebym poszedl zamiast robota, poniewaz latwiej mnie zastapic. -Do tego sie to sprowadza. -Doktor Calvin - powiedzial Black - predzej ujrze pania w piekle. -Moze sie to sprawdzic szybciej niz pan przypuszcza, doktorze Black. General potwierdzi, ze otrzymuje pan rozkaz wykonania tego zadania. Jak rozumiem, podlega pan tu wojskowemu prawu karnemu i jesli pan odmowi wykonania zadania, mozna pana postawic przed sadem wojennym. Taka sprawa bedzie oznaczac wiezienie na Merkurym a tam rzeczywiscie jest jak w piekle. Zeby zas panska przepowiednia mogla sie dokladnie spelnic, jestem gotowa odwiedzic tam pana. Z drugiej strony, jesli zgodzi sie pan wejsc na poklad "Parseka" i wykonac zadanie, bedzie to mialo wielkie znaczenie dla panskiej kariery. Black spojrzal na nia oczami plonacymi nienawiscia. -Prosze mu dac piec minut na przemyslenie sprawy, generale Kallner, i przygotowac statek. Black wyszedl z pokoju pod eskorta dwoch straznikow. * * * Gerald Black czul chlod. Jego konczyny poruszaly sie, jakby nie byly czescia jego ciala. Odnosil wrazenie, ze obserwuje siebie samego z jakiegos odleglego, bezpiecznego miejsca. Widzial, jak wchodzi na poklad statku, obserwowal przygotowania do odlotu na To.Jeszcze nie mogl w to uwierzyc. Ale to on sam skinal nagle glowa i powiedzial: -Pojade. Dlaczego? Nigdy nie uwazal sie za bohatera. A wiec dlaczego? Czesciowo, oczywiscie, z powodu grozby wiezienia na Merkurym. Czesciowo dlatego, zeby nie wyjsc na tchorza w oczach tych, ktorzy go znali; to przeciez zrodlo polowy odwaznych czynow na swiecie. Tak naprawde chodzilo jednak o cos innego. W drodze na statek Blacka zatrzymal na chwile Ronson z "Prasy Miedzyplanetarnej". Black spojrzal na zarumieniona twarz Ronsona i zapytal: -Czego pan chce? -Sluchaj pan! - wypaplal Ronson. - Kiedy pan wroci, chce miec z tego artykul na prawach wylacznosci. Zalatwie kazda sume, jakiej pan zazada... wszystko, co pan zechce... Black odepchnal go na bok z taka sila, ze az dziennikarz sie przewrocil, i poszedl dalej. * * * Statek mial dwuosobowa zaloge. Zaden z jej czlonkow nie odzywal sie do niego. Black na to nie zwazal. Sami mieli porzadnego pietra, ich statek podchodzil do "Parseka" z boku, ostroznie i powoli jakby sie skradal. Oni nie byli mu potrzebni.Przez chwile majaczyly mu w pamieci twarze Kallnera i Schlossa, szybko jednak odplynely w przeszlosc. Tylko jedna twarz stawala mu wciaz przed oczami. Niezmacone oblicze Susan Calvin. Kiedy wchodzil na poklad statku, patrzyla na niego w swoj zwykly sposob. Spokoju jej twarzy nie macily zadne emocje. Zapatrzyl sie w przestrzen; Hiperbaza pograzyla sie juz w czarnej kosmicznej otchlani. Susan Calvin! Doktor Susan Calvin! Robopsycholog Susan Calvin Kobieta-robot! Zastanawial sie, jakie byly jej trzy prawa. Pierwsze prawo: Bedziesz chronic robota ze wszystkich swoich sil, calym swoim sercem i cala swoja dusza. Drugie prawo: Bedziesz uwazac interesy Amerykanskiej Korporacji Robotow i Ludzi Mechanicznych za swiete, pod warunkiem ze nie bedzie to kolidowac z pierwszym prawem. Trzecie prawo: Bedziesz miec nalezny wzglad na istote ludzka, pod warunkiem ze nie bedzie to kolidowac z pierwszym ani z drugim prawem. Czy ona kiedys byla mloda? - myslal z wsciekloscia. - Czy ona kiedykolwiek zywila choc jedno szczere uczucie? Na kosmos! Jak bardzo pragnal zrobic cos - co by nia wstrzasnelo, co ozywiloby te martwa, pozbawiona wyrazu twarz. I zrobi! Na gwiazdy, zrobi. Niech no tylko wyjdzie z tego zdrowy na umysle, a dopilnuje, zeby ja rozbic w puch, a razem z nia jej firme, a razem z nimi ten diabelski pomiot - roboty. To wlasnie ta mysl bardziej niz wszystkie obawy, sklonila go do podjecia ryzykownego zadania. To wlasnie ta mysl pomogla mu pokonac strach, w kazdym razie zapanowac nad nim. Jeden z pilotow mruknal do niego, nie odwracajac glowy: -Moze pan skoczyc w tym miejscu. Jest jakies pol kilometra pod nami. -Nie ladujecie? - zapytal z gorycza Black. -Mamy wyrazny rozkaz, by nie ladowac. Drgania przy ladowaniu moglyby... -A co z drganiami przy moim ladowaniu? -Taki dostalem rozkaz - powiedzial pilot. Black juz sie nie odezwal, lecz wbil sie w skafander i czekal na otwarcie komory wewnetrznej. Do metalowej powloki skafandra wokol prawego uda mial mocno przyspawany zestaw narzedzi. Zaledwie wszedl do komory, uslyszal w sluchawkach helmu dudniacy glos: -Powodzenia, doktorze. Chwile potrwalo, zanim uswiadomil sobie, ze slowa te pochodzily od ludzi z zalogi statku, ktorzy na chwile zapomnieli o wlasnym leku, o pragnieniu wyrwania sie z tego przekletego skrawka przestrzeni kosmicznej i chcieli dodac mu otuchy. -Dzieki - odparl Black niezrecznie troche urazony. A potem znalazl sie w kosmosie. Odepchnal sie nogami od komory zewnetrznej i zaczal powoli spadac. Widzial "Parseka", czekajacego na niego na dole, a koziolkujac, w przestrzeni mogl dostrzec takze dluga smuge z dysz bocznych statku, ktory go przywiozl, a teraz wracal do Bazy. Byl sam! Na przestrzen, byl samiutenki! Czy ktos czul sie kiedykolwiek taki samotny? Czy bedzie wiedzial - pomyslal z przerazeniem - jesli... jesli cos sie zdarzy? Czy bedzie mial czas to pojac? Czy poczuje, kiedy jego mozg przestanie normalnie dzialac, a swiatlo rozumu zacznie gasnac? Czy tez zdarzy sie to nagle, jak ciecie ostrym nozem? Tak czy inaczej... Mial wciaz w pamieci obraz szympansa z tepym wyrazem oczu, drzacego z przerazenia. * * * Asteroida byla teraz siedem metrow pod nim. Plynela przez przestrzen calkowicie rownym ruchem. Gdyby nie dzialanie czlowieka, nawet jedno ziarenko piasku nie drgneloby na niej przez nieskonczenie dlugi czas.Przy calkowitym bezruchu Tego, wystarczyla jakas drobna czasteczka zwiru, zeby zablokowac delikatne, urzadzenie na pokladzie "Parseka" lub pylek brudnego szlamu w wysokogatunkowym oleju, ktorym wysmarowane byly jakies ruchome czesci, zeby unieruchomic caly statek. Byc moze potrzeba bylo jedynie niewielkiej wibracji, nieznacznego drgniecia powstajacego przy zderzeniu masy z masa, aby odblokowac te ruchoma czesc i sprowadzic ja na wyznaczony tor. Powstale hiperpole blyskawicznie rozkwitnie jak roza rozwijajaca sie na przyspieszonym filmie. Za moment jego cialo mialo sie zetknac z Tym, przyciagnal wiec konczyny do siebie, aby "miekko uderzyc". Nie chcial dotykac asteroidy. Poczul ciarki na calym ciele. To miejsce napawalo go odraza i lekiem. Zblizal sie coraz bardziej. Teraz... teraz... * * * I nic!Czul tylko twarda powierzchnie asteroidy pod nogami i wciskajacy go w ziemie narastajacy ciezar ciala. Black otworzyl powoli oczy i spojrzal w przestrzen. Slonce bylo plonaca kula, a jego ostre swiatlo rozpraszala oslona polaryzacyjna zalozona na szybe helmu Blacka. Swiatlo gwiazd tez wydawalo sie slabsze, ale ich rozmieszczenie bylo znajome. Skoro Slonce i konstelacje znajdowaly sie w normalnym polozeniu, nadal byl w Ukladzie Slonecznym. Mogl nawet dostrzec Hiperbaze - maly, przycmiony polksiezyc. Zesztywnial zaszokowany, gdy nagle uslyszal jakis glos w sluchawkach. Mowil Schloss. -Mamy pana na wizji, doktorze Black - powiedzial. -Nie jest pan sam! Black mogl sie rozesmiac na te slowa, ale powiedzial tylko cichym, wyraznym glosem: -Wylaczcie sie. Jesli to zrobicie, nie bedziecie mnie rozpraszac. Przerwa. Schloss odezwal sie bardziej przymilnym tonem: -Jesli chcialby pan meldowac na biezaco, mogloby to zlagodzic napiecie. -Przekaze wam wszystkie informacje po powrocie. Nie wczesniej - powiedzial to z gorycza, a potem przesunal dlon w metalowej rekawicy do kontrolki na klatce piersiowej i umieszczone w skafandrze radio wylaczyl. Teraz mogli sobie mowic. Mial wlasne plany. Jesli wyjdzie z tego calo, pokaze wszystkim, co potrafi. Podniosl sie ostroznie i stanal na Tym. Zakolysalo nim lekko, gdyz bezwiedne ruchy miesni, oszukanych prawie calkowitym brakiem grawitacji, wywolaly serie niezrownowazonych przechylow to w jedna, to w druga strone. W Hiperbazie wytwarzano pseudograwitacyjne pole, aby utrzymac ich na ziemi. Black odkryl, ze czastka jego umyslu zachowala wystarczajaca bezstronnosc, aby przypomniec sobie ten fakt i docenic go in absentia. Slonce skrylo sie za poszarpana skala. Wyraznie widac bylo wirowanie gwiazd, gdyz czas pelnego obrotu asteroidy wynosil godzine. Ze swojego miejsca Black mogl dostrzec "Parseka" i teraz ruszyl ku niemu powoli, ostroznie - niemal stapajac na palcach. Nie wywolywac wibracji. Nie wywolywac wibracji. Wciaz powtarzal w myslach to krotkie zdanie). Zanim calkowicie zdal sobie sprawe z przebytego dystansu, znalazl sie przy statku. Stal przed szeregiem uchwytow, ktore prowadzily do komory zewnetrznej. Tam przystanal. Statek wygladal calkiem normalnie. To jest wygladalby normalnie, gdyby nie pierscien stalowych galek opasujacy kadlub na jednej trzeciej jego wysokosci i drugi taki pierscien biegnacy na dwoch trzecich wysokosci statku. Urzadzenia te mogly w kazdej chwili stac sie zrodlowymi biegunami hiperpola i rzucic statek w nadprzestrzen. Blacka ogarnela dziwna chec wyciagniecia reki i poglaskania jednej z galek. Byl to jeden z tych irracjonalnych odruchow przypominajacy przelotna mysl: - A gdybym tak skoczyl? - ktora jest prawie nieunikniona, gdy sie spoglada w dol z wysokiego budynku. Black wzial gleboki oddech i poczul, jak oblewa go zimny pot, kiedy rozszerzyl palce obu rak, a potem lekko, bardzo lekko, polozyl je plasko na boku statku. * * * I nic!Chwycil najnizszy uchwyt i ostroznie podciagnal sie. Teraz chcialby byc tak doswiadczony w pracach przy grawitacji zerowej jak pracownicy budowlani. Trzeba bylo wywrzec dostateczna sile, aby przezwyciezyc bezwladnosc, a potem zatrzymac sie. Podciaganie sie o sekunde za dlugo grozilo utrata rownowagi i uderzeniem w bok statku. Wspial sie powoli, dotykajac uchwytow koniuszkami palcow, a nogi i biodra kolysaly mu sie to w jedna, to w druga strone, kiedy na przemian wyciagal ramiona. Dwanascie szczebli i jego palce uniosly sie w powietrzu nad kontaktem otwierajacym komore zewnetrzna. Znak bezpieczenstwa stanowila malutka zielona plama. Zawahal sie jeszcze raz. Po raz pierwszy Black mial wlaczyc zasilanie statku. Przebiegl w mysli przez schematy polaczen i rozklady sil. Jesli przycisnie kontakt, moc poplynie z mikroreaktora jak przez syfon, aby otworzyc masywna plyte metalowa, ktora stanowila drzwi do komory zewnetrznej. A wiec? Jaki w tym sens? Jesli nie mial pojecia, co sie zepsulo, nie mogl przewidziec skutku zmiany kierunku mocy. Westchnal i dotknal kontaktu. Gladko, bez wstrzasu i bez dzwieku, plyta odjechala na bok, ukazujac wnetrze statku. Black rzucil jeszcze jedno spojrzenie na przyjazne konstelacje (nie zmienily sie) i wszedl do rozswietlonej lagodnym swiatlem wneki. Komora zewnetrzna zamknela sie za nim. Jeszcze jeden kontakt. Trzeba bylo otworzyc komore wewnetrzna. Znow przystanal, zeby sie zastanowic. Po otwarciu komory wewnetrznej cisnienie powietrza wewnatrz statku nieznacznie spadnie i uplynie kilka sekund, zanim elektrolizery statku wyrownaja jego poziom. A wiec? Tylna plyta Boscha - by wymienic tylko jedno urzadzenie - byla czula na cisnienie, ale chyba nie az tak czula. Westchnal ponownie, tym razem lagodniej (skora scierpla mu ze strachu) i dotknal kontaktu. Komora wewnetrzna stala przed nim otworem. Wszedl do kabiny pilota na "Parseku" i serce podskoczylo mu do gardla - pierwsza rzecza, ktora zobaczyl, byl ekran, ustawiony na odbior i pocetkowany gwiazdami. Zmusil sie, zeby nan spojrzec. * * * I nic!Kasjopeja byla widoczna, konstelacje normalne, a on sie znajdowal wewnatrz "Parseka". Pomyslal, ze najgorsze ma juz za soba. Kiedy zaszedl tak daleko i pozostal w Ukladzie Slonecznym, kiedy zachowal, jak dotad, swoj umysl, poczul, ze zaczyna odzyskiwac wiare we wlasne sily. W "Parseku" panowala niemal nadprzyrodzona cisza. Black bywal juz w swoim zyciu na wielu statkach i zawsze w nich slyszal odglosy zycia, nawet jesli bylo to tylko szurniecie buta lub podspiewywanie chlopca z obslugi na korytarzu. Tutaj nawet bicie jego wlasnego serca wydawalo sie stlumione. Robot na miejscu pilota siedzial zwrocony do niego plecami. W zaden sposob nie okazal, ze pojawienie sie Blacka dotarlo do jego swiadomosci. Black wyszczerzyl zeby w dzikim usmiechu i powiedzial ostro: -Zwolnij drazek! Wstan! - jego glos w zamknietym pomieszczeniu zabrzmial jak grzmot. Zbyt pozno przerazil sie wibracji powietrza wzbudzonych glosem, ale gwiazdy na ekranie pozostaly niezmienione. Robot, oczywiscie, nawet nie drgnal. Nie mogl odbierac zadnych wrazen. Nie mogl nawet reagowac na Pierwsze Prawo. Siedzial zastygly w trakcie czegos, co dla niego bylo wiecznoscia, a powinno byc procesem blyskawicznym. Pamietal otrzymane rozkazy. Nie moglo zachodzic zadne nieporozumienie: "Chwyc mocno drazek. Przyciagnij go mocno do siebie. Mocno! Nie puszczaj, dopoki kontrolka nie poinformuje cie, ze dwukrotnie przekroczyles nadprzestrzen." No coz, na razie nie przekroczyl nadprzestrzeni ani razu. * * * Zblizyl sie ostroznie do robota, ktory siedzial z mocno przyciagnietym do siebie drazkiem miedzy kolanami. To spowodowalo ustawienie mechanizmu spustowego prawie na swoim miejscu. Cieplo jego metalowych rak wygielo wtedy ten spust, na zasadzie ogniwa termoelektrycznego, akurat na tyle, aby nastapilo zetkniecie. Black zerknal automatycznie na czytnik temperatury umieszczony na tablicy kontrolnej. Temperatura rak robota wynosila 37 stopni Celsjusza, tak jak powinno byc.Swietnie, pomyslal z sarkazmem. Jestem sam z ta maszyna i nie potrafie nic z tym zrobic. Mial ochote wziac lom do reki i rozwalic robota na kawalki. Rozkoszowal sie ta mysla. Mogl sobie wyobrazic przerazenie, jakie pojawiloby sie na twarzy Susan Calvin (jesli cos mogloby nia wstrzasnac to byl to widok roztrzaskanego robota). Jak wszystkie roboty pozytronowe, ten jednozadaniowiec byl rowniez wlasnoscia U.S. Robots, wykonano go tam i przetestowano. Nasyciwszy sie swoja wyimaginowana zemsta, ochlonal i rozejrzal sie po statku. W koncu, jak dotad, nie posunal sie w swych poszukiwaniach nawet o krok. * * * Zdjal powoli skafander. Polozyl go delikatnie na polce. Przechodzil nieslychanie ostroznie z pomieszczenia do Pomieszczenia, badajac uwaznie duze powierzchnie oporowe silnika hiperatomowego, idac za kablami i kontrolujac przekazniki pola.Nie dotykal niczego. Istnialo kilkanascie sposobow dezaktywacji hiperpola, ale kazdy z nich zastosowany na chybil trafil bylby katastrofalny w skutkach. Trzeba bylo przynajmniej w przyblizeniu wiedziec, gdzie tkwi blad, i dostosowac do tego tok postepowania. Znalazl sie z powrotem przy panelu sterowniczym i wykrzyknal zirytowany do szerokich plecow robota, bedacych uosobieniem smiertelnie powaznej obojetnosci; - Hej! powiedz mi, co sie zepsulo? Powiesz? Zapragnal nagle zaatakowac urzadzenia statku, walic na oslep, gdzie popadnie. Rozszarpac je i miec to z glowy. Zdecydowanie stlumil w sobie ten impuls. Nawet jesli zabierze mu to tydzien, jakos wydedukuje, gdzie znajduje sie odpowiedni obiekt ataku. Tyle byl winien Susan Calvin i tylko w ten sposob mogl zrealizowac swoj plan. Obrocil sie wolno na piecie i zastanowil. Kazda czesc statku - od samego silnika po dowolny przelacznik dwu - stabilny - dokladnie sprawdzono i przetestowano w Hiperbazie. Bylo prawie niemozliwe, zeby cokolwiek moglo sie zepsuc. Na statku nie bylo ani jednej rzeczy... Alez tak, oczywiscie, ze byla. Robot! Jego przetestowano w zakladach U.S. Robots i mozna bylo zalozyc, ze oni, niech ich ogien piekielny spali, sa kompetentni. Jak to wszyscy zawsze mowili? - Robot z natury potrafi lepiej wykonac zadanie. Bylo to normalne zalozenie, po czesci oparte na wlasnych kampaniach reklamowych korporacji U.S. Robots. Do okreslonego celu potrafili zrobic robota lepszego od czlowieka. Nie "tak dobrego jak czlowieka", ale "lepszego od czlowieka". I gdy Gerald Black pomyslal o tym, wpatrujac sie w robota, jego brwi sciagnely sie pod niskim czolem, a jego twarz przybrala wyraz zdumienia polaczonego z bezpodstawna nadzieja. Podszedl do robota i okrazyl go. Zapatrzyl sie na jego ramiona trzymajace drazek sterowniczy w pozycji spustowej, trzymajace go na wieki, chyba ze statek by ruszyl albo wlasne zrodlo energii robota sie wyczerpalo. -Zaloze sie. Zaloze sie - wysapal Black. - Cofnal sie i zamyslil gleboko. - To musi byc to - powiedzial. Wlaczyl radio na statku. Jego promien nosny byl juz nakierowany na Hiperbaze. Szczeknal do mikrofonu: -Hej, Schloss. Schloss odpowiedzial natychmiast. -Na wielki kosmos, Black... Mniejsza z tym - powiedzial lapidarnie Black. - Bez przemowien. Chce sie tylko upewnic, ze pan obserwuje. -Tak, oczywiscie. Wszyscy obserwujemy. Niech pan poslucha... Ale Black wlaczyl radio. Usmiechnal sie sztywno jedna strona twarzy do kamery telewizyjnej w kabinie pilota i wybral taka czesc mechanizmu hiperpola, ktora obejmie obiektyw. Nie wiedzial, ilu ludzi moze byc w sali obserwacyjnej. Mogli tam byc tylko Kallner, Schloss i Susan Calvin. Mogl tez byc caly personel. W kazdym razie da im niezle przedstawienie. Zdecydowal, ze Skrzynka Przekaznikowa Nr 3 nadaje sie do tego celu. Miescila sie we wnece sciennej, schowanej za gladkim, przymocowanym na zimno panelem. Black siegnal do zestawu narzedziowego i wyjal szerokie plaskie, tepo zakonczone urzadzenie do rabkowania. Wepchnal skafander glebiej na polke, i odwrocil sie do skrzyni przekaznikowej. Ignorujac ostatni dreszcz niepokoju Black przysunal urzadzenie i przytknal je w trzech roznych miejscach wzdluz zimnej spoiny. Pole silowe narzedzia zadzialalo sprawnie i szybko, a jego uchwyt nieznacznie sie rozgrzal, gdy fala energii przyplynela, a potem zanikla. Panel zawisl luzno. Black zerknal szybko, prawie bezwiednie, na ekran statku. Gwiazdy byly na normalnym miejscu. On sam tez sie czul normalnie. Tyle zachety potrzebowal, by zrealizowac swoj plan. Uniosl noge i zmiazdzyl butem delikatny jak piorko mechanizm we wnece. Posypaly sie odlamki szkla, czesci metalowe powyginaly sie i trysnal deszcz drobnych kropli rteci... Black oddychal ciezko. Jeszcze raz wlaczyl radio. -Nadal pan tam jest, Schloss? -Tak, ale... -A wiec melduje, ze hiperpole na pokladzie "Parseka" zostalo wylaczone. Zabierajcie mnie stad. * * * Gerald Black nie czul sie bardziej bohaterem niz wtedy, gdy wyruszal na "Parseka". Okazalo sie jednak, ze nim jest. Ci sami ludzie, ktorzy go przywiezli na mala asteroide, przybyli, zeby go stamtad zabrac. Tym razem wyladowali. Poklepali go po plecach.Kiedy statek przylecial do Hiperbazy, na ladowisku klebil sie zbity tlum, ktory przywital Blacka wiwatami. Black pomachal reka w kierunku tlumu i usmiechnal sie szeroko - to nalezy do obowiazkow bohatera - ale wewnatrz nie czul triumfu. Jeszcze nie. Tylko niecierpliwosc. Triumf przyjdzie pozniej, kiedy Black spotka sie z Susan Calvin. Przystanal przed wlazem statku. Rozejrzal sie za nia, ale jej nie dostrzegl. Zobaczyl generala Kallnera, czekajacego z cala swoja odzyskana zolnierska sztywnoscia i obcesowa mina aprobaty przyklejona do twarzy. Mayer Schloss usmiechal sie do niego nerwowo. - Ronson z "Prasy Miedzyplanetarnej" machnal opetanczo rekami. Nigdzie nie bylo Susan Calvin. Kiedy stanal na twardym gruncie, odepchnal Kallnera i Schlossa na bok. -Najpierw sie umyje i najem - powiedzial. Nie mial zadnych watpliwosci, ze przynajmniej w tamtej chwili mogl dyktowac warunki generalowi i wszystkim innym. Straznicy bezpieczenstwa utorowali mu droge. Nie spieszac sie wzial kapiel i zjadl posilek w odosobnieniu, ktorego sam zazadal. Potem zadzwonil do Ronsona z "Prasy Miedzyplanetarnej" i zamienil z nim kilka slow. Zaczekal, az reporter oddzwoni, zanim poczul, ze moze w pelni zrelaksowac. Wszystko ulozylo sie znacznie j, niz sie spodziewal. Sama awaria statku doskonale wspolgrala z j ego spiskiem. W koncu zatelefonowal do biura generala i zarzadzil konferencje. Wszystko sie sprowadzilo wlasnie do tego - do rozkazu. General-major Kallner odpowiedzial jak podwladny: - Tak, prosze pana. * * * Znow byli razem. Gerald Black, Kallner, Schloss - nawet Susan Calvin. Ale teraz gora byl Black. Wydawalo sie, ze wskutek jakiejs subtelnej zmiany stanowiska pani robopsycholog - z kamienna twarza i jak zawsze niewzruszona ani triumfem, ani katastrofa - wyrzekla sie mimo wszystko zaszczytu pozostawania w centrum uwagi.Doktor Schloss skubiac paznokiec kciuka rozpoczal konferencje mowiac ostroznie: -Doktorze Black, wszyscy jestesmy panu bardzo wdzieczni za odwage i sukces. - A potem, jak gdyby chcac od razu przygasic mlodego czlowieka dla zachowania zdrowej atmosfery, dodal: - Mimo to miazdzenie skrzynki przekaznikowej pieta bylo krokiem nierozwaznym i... no coz, dzialaniem, ktore moglo nie przyniesc sukcesu... -To bylo dzialanie, ktore nie bardzo moglo nie przyniesc sukcesu - powiedzial Black. - Widzi pan... (to byla pierwsza bomba) wtedy juz wiedzialem, co sie zepsulo. Schloss stanal na rowne nogi. -Tak? Jest pan pewien? -Niech pan sam tam pojedzie. Teraz juz nie ma zagrozenia. Powiem panu, czego szukac. Schloss usiadl powoli. General Kallner pelen byl entuzjazmu. -Ha, jesli to prawda, to nie slyszalem dotad lepszej wiadomosci. -To prawda - potwierdzil Black. Przesunal wzrok na Susan Calvin, ktora nie powiedziala ani slowa. Black rozkoszowal sie poczuciem wladzy. Zdetonowal swoja druga bombe mowiac: Oczywiscie robot. Slyszala pani, doktor Calvin? Susan Calvin odezwala sie po raz pierwszy. -Slysze. Prawde mowiac, raczej sie tego spodziewalam. To byl jedyny element wyposazenia, ktorego nie przetestowano w Hiperbazie. Przez chwile Black poczul sie zgnebiony. -Nic pani o tym nie mowila - powiedzial. -Jak juz doktor Schloss wspominal kilkakrotnie, nie jestem fachowcem w inzynierii eterowej - wyjasnila doktor Calvin. - Moje przypuszczenie - a bylo to tylko przypuszczenie - moglo byc mylne. Uwazalam, ze nie mam prawa uprzedzac pana do robota przed panska misja. -W porzadku, czy zgadla pani moze, co sie w nim zepsulo? - zapytal Black. -Nie. -Ha, byl zrobiony lepiej niz czlowiek. W tym sek. Czyz to nie dziwne, ze zawiodlo to, co jest specjalnoscia U.S. Robots? Rozumiem, ze przedsiebiorstwo robi roboty lepsze od ludzi. Bardzo chcial ja sprowokowac, ale Susan Calvin nie podejmowala jego wyzwania. Zamiast tego westchnela. -Moj drogi doktorze Black. Nie odpowiadam za nasz dzial zbytu i promocji. Black znow poczul sie zgnebiony. Nielatwo bylo sobie poradzic z ta kobieta, ta Cahin. Powiedzial: -Wasi ludzie zbudowali robota, zeby zajal miejsce czlowieka przy sterach "Parseka". Mial przyciagnac drazek sterowniczy do siebie, ustawic go w odpowiedniej pozycji i pozwolic, aby cieplo jego rak wygielo spust doprowadzajac do styku. Czy mowie dosc prosto, doktor Calvin. -Dosc prosto, doktorze Black. -I gdyby robot nie zostal zrobiony lepiej od czlowieka, udaloby mu sie. Niestety, korporacja U.S. Robots wziela to sobie za punkt honoru, zeby roboty byly lepsze niz ludzie. Robotowi kazano pociagnac mocno drazek sterowniczy. Mocno. Slowo to powtorzono, wzmocniono, podkreslono. No i robot zrobil, co mu kazano. Pociagnal drazek mocno. Byl tylko jeden szkopul. Robot mial co najmniej dziesiec razy wiecej sily niz zwykly czlowiek, dla ktorego ten drazek zaprojektowano. -Czy pan sugeruje... -Ja mowie, ze drazek sie wygial. Akurat na tyle, zeby ustawic spust w niewlasciwej pozycji. Kiedy cieplo reki robota odgielo ogniwo termoelektryczne, styk nie nastapil - wyszczerzyl zeby w usmiechu. - To nie tylko fiasko jednego robota, doktor Calvin. To symboliczne fiasko calej idei robotow. -Niech pan da spokoj, doktorze Black - powiedziala Susan Calvin lodowatym glosem - odrzuca pan logike i zachowuje sie jak misjonarz. Robota wyposazono zarowno w zdolnosc pojmowania jak i w brutalna sile. Gdyby ludzie wydajacy mu rozkaz uzyli raczej okreslen ilosciowych, zamiast glupiego przyslowka "mocno", to wszystko by sie nie zdarzylo. Gdyby powiedzieli: "pociagnij z sila dziesieciu kilogramow", nie byloby tych klopotow. -Z pani slow wynika - powiedzial Black - ze nieudolnosc robota trzeba bylo nadrobic pomyslowoscia i inteligencja czlowieka. Zapewniam pania, ze ludzie na Ziemi zajma podobne stanowisko i nie beda sklonni usprawiedliwiac U.S. Robots. Nadajac ponownie autorytatywny ton swemu glosowi, general-major Kallner powiedzial szybko: -Chwileczke, Black, wszystko co zaszlo nalezy oczywiscie do informacji tajnych. -Wlasciwie - odezwal sie nagle Schloss - panska teoria nie zostala jeszcze sprawdzona. Wyslemy ekipe na statek i dowiemy sie. Moze nie chodzi wcale o robota. -Dopilnujecie, zeby dokonac tego odkrycia, prawda? Ciekaw jestem, czy ludzie uwierza tej ekipie. A poza tym mam wam jeszcze cos do powiedzenia - przygotowal trzecia bombe i wypalil: - Od tej chwili rezygnuje z pracy nad tym projektem. Odchodze. -Dlaczego? - spytala Susan Calvin. -Poniewaz, tak jak pani powiedziala, doktor Calvin, jestem misjonarzem - odparl z usmiechem Black. - Mam misje do spelnienia. Uwazam, ze winien jestem ludziom na Ziemi wyjasnienia, ze wiek robotow osiagnal taki punkt, w ktorym zycie ludzkie ceni sie mniej niz zycie robota. Stalo sie juz mozliwe, aby rozkazac czlowiekowi ryzykowac wlasnym zyciem, bo robot jest zbyt cenny, zeby go narazac na niebezpieczenstwo. Sadze, ze Ziemianie powinni o tym uslyszec. Juz i tak wielu ludzi ma zastrzezenia do robotow. Korporacji U.S. Robots jeszcze sie nie udalo uzyskac pozwolenia na wykorzystanie robotow na samej Ziemi. Wierze, ze to co mam do powiedzenia, doktor Calvin, zakonczy sprawe. Za te dzisiejsza akcje, doktor Calvin, pani i pani firma, no i pani roboty - zostaniecie zmieceni z Ukladu Slonecznego. Black wiedzial, ze jego ostrzegawcze slowa pozwola jej przygotowac obrone, ale nie mogl sie wyrzec tej sceny. Zyl dla tej chwili, odkad tylko wyruszyl na "Parseka", i nie potrafil z niej zrezygnowac. Napawal sie chwilowym blyskiem w bladych oczach Susan Calvin i watlym rumiencem na jej policzkach. Pomyslal sobie: Jak sie pani teraz czuje, madame uczona? Kallner powiedzial: -Nie otrzyma pan zgody na rezygnacje, Black, ani tez nie otrzyma pan zgody... -Jak pan mnie moze powstrzymac, generale? Jestem bohaterem, nie slyszal pan? A stara Matka Ziemia otacza swoich bohaterow wielkimi wzgledami. Zawsze tak robila. Beda chcieli uslyszec ode mnie wiadomosci i uwierza we wszystko, co powiem. I nie spodoba sie im, jesli ktos bedzie mi rzucal klody pod nogi, przynajmniej dopoki bede swiezym, nowiutenkim bohaterem. Rozmawialem juz z Ronsonem z "Prasy Miedzyplanetarnej" i powiedzialem mu, ze mam dla nich bombe, cos, co zwali wszystkich rzadowych urzedasow i dyrektorow naukowych z ich pluszowych foteli, tak wiec "Miedzyplanetarna" bedzie pierwsza w kolejce do mnie, zeby uslyszec wiadomosci. Mozecie mnie tylko kazac zastrzelic, bo coz innego wam pozostalo? Sadze zreszta, ze proba zabicia mnie pogorszylaby wasza sytuacje. Tak dopelnila sie zemsta Blacka. Powiedzial wszystko, co chcial powiedziec. Nie hamowal sie nawet w najmniejszym stopniu. Wstal, zeby odejsc. * * * Chwileczke, doktorze Black - powiedziala Susan Calvin. Jej niskiemu glosowi nie brakowalo autorytetu.Black odwrocil sie mimowolnie, jak uczen na dzwiek glosu nauczycielki, ale zneutralizowal ten gest rozmyslnym szyderstwem: -Przypuszczam, ze chce pani cos wyjasnic? -Wcale nie - odparla sztywno. - Pan wyjasnil za mnie, i to calkiem niezle. Wybralam pana, poniewaz wiedzialam, ze pan zrozumie, choc myslalam, ze zrozumie pan wczesniej. Juz kiedys zetknelam sie z panem. Wiedzialam, ze pan nie lubi robotow i dlatego nie bedzie pan mial co do nich zadnych zludzen. Z panskiej kartoteki personalnej, o ktora prosilam przed przydzieleniem panu tego zadania, dowiedzialam sie, ze wyrazal pan dezaprobate wobec pomyslu wyslania tego robota przez nadprzestrzen. Panscy zwierzchnicy mieli to panu za zle, ale ja to uwazalam za punkt na pana korzysc. -O czym pani mowi, doktorko, jesli mi pani wybaczy grubianstwo? -O tym, ze powinien pan zrozumiec, dlaczego tej misji nie mozna bylo powierzyc zadnemu robotowi. Jak pan to sam powiedzial? Cos o nieudolnosci robota, ktorej skutki trzeba bylo neutralizowac pomyslowoscia i inteligencja czlowieka. Swieta racja, mlody czlowieku, swieta racja. Roboty nie sa pomyslowe. Ich umysly sa skonczone i mozna dokladnie przewidziec na co je stac. Nawiasem mowiac, na tym wlasciwie polega moja praca. Jezeli robot dostaje rozkaz, dokladny rozkaz, moze go wykonac. Jesli rozkaz jest niedokladny, nie potrafi skorygowac wlasnego bledu bez dalszych rozkazow. Czy wlasnie tego nie zameldowal pan o robocie na statku? Zatem jakim cudem moglibysmy wyslac robota, zeby znalazl wade w mechanizmie, kiedy nie mamy mozliwosci wydania dokladnego rozkazu, poniewaz sami nic nie wiemy o wadzie? "Dowiedz sie, co nawalilo" to rozkaz, ktory mozna wydac czlowiekowi, ale nie robotowi. Mozg czlowieka, przynajmniej jak dotychczas, jest nieobliczalny. Black usiadl gwaltownie i wpatrzyl sie w pania psycholog z przerazeniem. Jej slowa celnie trafialy w sama podstawe jego sposobu myslenia, przyslonietego przez emocje. Poczul sie niezdolny do podwazenia jej argumentow. A nawet gorzej - czul, ze przegral. -Mogla to pani powiedziec przed moim odlotem - powiedzial. -Moglam - przyznala doktor Calvin - ale zauwazylam panska jak najbardziej naturalna obawe o swoje zdrowie psychiczne. Taka przygnebiajaca troska z latwoscia oslabilaby panska skutecznosc jako badacza, wiec przyszlo mi do glowy, ze lepiej pozwolic panu myslec, iz jedynym motywem wyslania pana byla ochrona robota. To, pomyslalam sobie, wzbudzi panski gniew, a gniew, moj drogi doktorze Black, jest czasami bardzo pozyteczna emocja. Rozgniewany czlowiek moze przynajmniej zapomniec o strachu, co inaczej jest trudne. Mysle, ze wszystko poszlo calkiem zgrabnie. - Zlozyla luzno rece na podolku i... prawie sie usmiechnela. -Niech mnie diabli - powiedzial Black. Susan Calvin zas dodala: Tak wiec, jesli przyjmie pan ode mnie rade, prosze wrocic do swojej pracy, zgodzic sie na status bohatera i opowiedziec swojemu przyjacielowi reporterowi o szczegolach panskiego odwaznego czynu. Niech to bedzie ta bombowa wiadomosc, ktora mu pan obiecal. Powoli, niechetnie, Black skinal glowa. Schloss wygladal, jakby mu kamien spadl z serca; Kallner wyszczerzyl zeby w usmiechu. W trakcie calej oracji Susan Calvin obaj nie powiedzieli ani slowa, a teraz - takze bez slowa - wyciagneli rece. Z pewna rezerwa Black wymienil z nimi uscisk. Potem powiedzial: -To pani udzial w calej sprawie powinno sie podac do wiadomosci publicznej, doktor Calvin. Susan Calvin odpowiedziala lodowato: -Niech pan nie bedzie niemadry, mlody czlowieku. To moja praca. Ucieczka! Kiedy Susan Calvin wrocila z Hiperbazy, Alfred Lanning juz na nia czekal. Staruszek nigdy nie mowil o swoim wieku, ale wszyscy wiedzieli, ze przekroczyl siedemdziesiat piec lat. Umysl mial jednak bystry i mimo ze w koncu pozwolil z siebie zrobic emerytowanego dyrektora do spraw badan naukowych, przystajac na Bogerta jako dyrektora pelniacego obowiazki, nie powstrzymalo go to od codziennego pojawiania sie w biurze.-Jak bardzo zblizyli sie do napedu hiperatomowego? - spytal. -Nie wiem - odparla z rozdraznieniem. - Nie pytalam. -Hmm. Wolalbym, zeby sie pospieszyli, bo jesli tego nie zrobia, Consolidated moze ich wyprzedzic. I nas rowniez. -Consolidated. Co oni maja z tym wspolnego? -Coz, nie tylko my posiadamy maszyny liczace. Nasze moga byc pozytronowe, ale to nie oznacza, ze sa lepsze. Robertson zwolal w tej sprawie duze zebranie na jutro. Czekal na twoj powrot. * * * Robertson z Amerykanskiej Korporacji Robotow i Ludzi Mechanicznych, syn zalozyciela, zwrocil sie do dyrektora naczelnego i jablko Adama podskoczylo mu, kiedy powiedzial:-Niech pan zacznie. Wyjasnijmy sytuacje. Dyrektor naczelny zaczal ochoczo: -Sprawa wyglada nastepujaco, szefie. Przedstawiciele firmy Consolidated Robots przyszli do nas miesiac temu z zabawna propozycja. Przyniesli mniej wiecej piec ton danych liczbowych, rownan itp., itd. Mieli problem, rozumie pan, i chcieli odpowiedzi od Mozgu. Warunki byly nastepujace... - Wyliczyl je na grubych palcach: - Sto tysiecy dla nas, jesli nie bedzie rozwiazania i potrafimy im wskazac brakujace czynniki. Dwiescie tysiecy, jesli bedzie rozwiazanie, plus koszty budowy maszyny, plus dwadziescia piec procent odsetek ze wszystkich uzyskanych zyskow. Problem dotyczy skonstruowania silnika miedzygwiezdnego... Robertson zmarszczyl brwi, a jego chuda sylwetka znieruchomiala: -Mimo ze maja wlasna maszyne myslaca. Zgadza sie? -To wlasnie sprawia, ze cala propozycja jest podejrzana, szefie. Lewer, niech pan mowi dalej. Abe Lewer podniosl wzrok znad drugiego konca stolu konferencyjnego skrobiac sie przy tym w porosniety szczecina podbrodek. Usmiechnal sie: -Teraz wszystko wyglada nastepujaco, prosze pana. Firma Consolidated miala maszyne myslaca. W tej chwili jest zepsuta. -Co takiego? - Robertson poderwal sie z miejsca. -To prawda. Zepsuta! Kaput. Nikt nie wie dlaczego ale ja mam kilka bardzo interesujacych przypuszczen - na przyklad, ze kazali maszynie zrobic dla siebie silnik miedzygwiezdny, podajac jej ten sam zestaw informacji, z ktorym przyszli do nas, i ze bylo to zadanie ponad je sily. Teraz zostal z niej zlom, tylko zlom. -Rozumie pan, szefie? - dyrektor naczelny byl niezmiernie rozradowany. - Rozumie pan? Nie ma takiej przemyslowej grupy naukowo - badawczej, ktora by nie i usilowala wynalezc silnika do przeskoku w przestrzeni, a firmy Consolidated i U.S. Robots wioda prym w tej dziedzinie dzieki swoim robotom o supermozgach. Teraz, kiedy zepsuli wlasna maszyne, mamy droge wolna. To jest sedno sprawy... eee... motywacja. Przynajmniej szesc lat im zabierze zbudowanie drugiej takiej maszyny i sa pogrzebani, chyba ze nasza tez zlamia tym samym problemem. Prezes U.S. Robots wybaluszyl oczy: -Ha, nedzne kreatury... -Chwileczke, szefie. To nie wszystko - zamaszystym gestem skierowal palec na kolejnego uczestnika konferencji: - Lanning, niech pan mowi dalej! Doktor Alfred Lanning obserwowal obrady z lekka pogarda - byla to jego zwykla reakcja na poczynania znacznie lepiej oplacanych pracownikow dzialow biurowego i zbytu. Sciagnal nisko niewiarygodnie biale brwi, a jego glos zabrzmial oschle: -Z naukowego punktu widzenia sytuacje - choc nie jest ona calkowicie jasna - mozna poddac inteligentnej analizie. Kwestia podrozy miedzyplanetarnych przy obecnym stanie fizyki teoretycznej jest... eee... niejasna. Sprawa jest otwarta i informacje podane przez Consolidated ich maszynie myslacej - zakladajac, ze te, ktore my posiadamy, sa takie same - byly podobnie otwarte. Nasz dzial matematyczny przeanalizowal je gruntownie i wydaje sie, ze firma Consolidated nie pominela niczego. Przedlozony przez nich material zawiera wszystkie znane rozwiniecia teorii przeskoku w przestrzeni Franciacciego i najwidoczniej wszystkie odpowiednie dane astrofizyczne oraz elektroniczne. Sporo tego jest. Robertson sledzil niespokojnie wszystkie slowa. -Za duzo dla Mozgu? - wtracil sie. Lanning pokrecil zdecydowanie glowa. -Nie. Nie wiemy, jaka jest pojemnosc Mozgu. Chodzi o inna sprawe. O kwestie Praw Robotycznych. Przykladowo, Mozg nie moglby nigdy dac rozwiazania postawionego przed nim problemu, jesli to rozwiazanie wiazaloby sie ze smiercia lub krzywda czlowieka. Jesli o niego chodzi, taki problem bylby nierozwiazalny. Jesli w sposob kategoryczny zazada sie od niego rozwiazania tego problemu, to calkiem mozliwe, ze Mozg, ktory ostatecznie jest tylko robotem, stanalby wobec nierozstrzygalnego dylematu i nie moglby ani podac rozwiazania, ani omowic jego podania. Mniej wiecej cos takiego musialo sie przytrafic maszynie firmy Consolidated. Przerwal, ale dyrektor naczelny ponaglil go: - Prosze dalej, doktorze Lanning. Niech pan to wszystkim wyjasni tak jak mnie. Lanning zacisnal usta i uniosl brwi spogladajac w kierunku doktor Susan Calvin, ktora po raz pierwszy podniosla wzrok znad swoich precyzyjnie zlozonych rak. Mowila glosem cichym i bezbarwnym. -Charakter reakcji robota na dylemat jest zaskakujacy - zaczela. - Psychologia robotow jest daleka od doskonalosci - moge panow o tym zapewnic jako specjalistka - ale mozna o niej dyskutowac w kategoriach jakosciowych, gdyz pomimo wszystkich komplikacji wprowadzonych do pozytronowego mozgu robota, buduja go ludzie i dlatego jest zbudowany zgodnie z wartosciami czlowieka. Czlowiek zlapany w pulapke niemozliwosci wyboru czesto reaguje odwrotem od rzeczywistosci: wkraczaniem w swiat uludy albo sieganiem po alkohol, wpadaniem w histerie albo skakaniem z mostu. Wszystko sprowadza sie do tego samego: odmowy lub niemoznosci uczciwego stawienia czola sytuacji. I tak samo jest z robotem. Dylemat w najlagodniejszej postaci zaburzy dzialanie polowy jego przekaznikow, a w najgorszym wypadku spali wszystkie sciezki pozytronowe mozgu i robot bedzie nie do naprawienia. -Rozumiem - powiedzial Robertson, chociaz nie rozumial. - A co z tymi informacjami, ktore Consolidated chce nam wcisnac? -Niewatpliwie zawiera jeden z tych problemow, ktorych przed robotem nie wolno stawiac - powiedziala doktor Calviri. - Ale Mozg znacznie sie rozni od robota firmy Consolidated. -To prawda, szefie. To prawda - dyrektor naczelny mial sklonnosc do energicznego wtracania sie. - Chce, zeby pan to zrozumial, bo to sedno calej sprawy. Oczy Susan Calvin zablysly za okularami, ale podjela cierpliwie: -Widzi pan, maszyny firmy Consolidated miedzy innymi Supermysliciel, sa pozbawione osobowosci. Oni stawiaja na funkcjonalizm - musza tak robic, nie majac podstawowych patentow U.S. Robots na emocjonalne sciezki mozgowe. Ich Mysliciel jest tylko precyzyjna maszyna liczaca i pojawienie sie dylematu, o jakim mowimy, od razu go niszczy. Jednakze nasza wlasna maszyna. Mozg, posiada osobowosc - osobowosc dziecka. Jest mozgiem o bardzo rozwinietej zdolnosci dedukcji, ale przypomina uczonego idiote. Tak naprawde nie rozumie tego, co robi, po prostu to robi. A poniewaz ma nature dziecka, jest bardziej elastyczny. Mozna by powiedziec, ze nie traktuje zbyt powaznie zycia. Oto, co zrobimy - ciagnela pani robopsycholog. - Podzielilismy wszystkie informacje Consolidated na czlony logiczne. Bedziemy podawac je Mozgowi pojedynczo i z duza ostroznoscia. Gdy natknie sie na ten czynnik - ten, ktory stwarza dylemat - dziecieca osobowosc Mozgu zawaha sie. Jego zmysl oceny nie jest dojrzaly. Nastapi dostrzegalna przerwa w jego pracy, zanim rozpozna dylemat jako taki. I w trakcie tej przerwy automatycznie odrzuci dany czlon, zanim jego sciezki mozgowe zostana uruchomione i zniszczone. Robertsonowi grdyka podskoczyla: -Czy ma pani co do tego calkowita pewnosc? Doktor Calvin ukryla zniecierpliwienie: -Przyznaje, ze w jezyku laikow to nie ma wiekszego sensu, ale na nic sie tutaj nie zda przedstawianie analizy matematycznej tego wariantu. Zapewniam pana, ze jest tak, jak mowie. -Tak wiec sytuacja wyglada nastepujaco, szefie - dyrektor naczelny wtracil sie blyskawicznie i plynnie. - Jesli zgodzimy sie na te transakcje, mozemy ja przeprowadzic w taki sposob: Mozg powie nam, ktory czlon informacji wiaze sie z dylematem. Z tego bedziemy mogli wywnioskowac, dlaczego istnieje dylemat. Nieprawdaz, doktorze Bogert? Oto, jak sprawa wyglada, szefie, a doktor Bogert jest najlepszym matematykiem, jakiego mozna znalezc. Odpowiemy firmie Consolidated, ze nie ma rozwiazania - nie bez podstaw - i odbierzemy sto tysiecy. Oni maja zepsuta maszyne: nasza jest cala. Byc moze tym sposobem za kilka lat bedziemy mieli silnik do przeskoku w przestrzeni, czyli silnik hiperatomowy, jak go niektorzy nazywaja. Bez wzgledu na nazwe to bedzie najwieksza rzecz na swiecie. Robertson zachichotal i wyciagnal reke: -Pokazcie kontrakt. Podpisze go. * * * Kiedy Susan Calvin weszla do nieprawdopodobnie strzezonej piwnicy, w ktorej znajdowal sie Mozg, technik z obecnej zmiany wlasnie go zapytal:-Jesli poltora kurczaka sklada poltora jajka w poltora dnia, ile jajek zlozy dziewiec kurczakow w dziewiec dni? Mozg odparl: -Piecdziesiat cztery. Technik zwrocil sie do swojego kolegi: -Widzisz, ty kretynie? Doktor Calvin odkaszlnela i wszyscy zaczeli sie rozchodzic w rozne strony. Jeden nieznaczny gest wystarczyl, aby pozostawiono ja sama z Mozgiem. Mozg byl kilkudziesieciocentymetrowa kula wypelniona dokladnie klimatyzowanym helem, w przestrzeni calkowicie wolnej od drgan i promieniowania znajdowala sie ta nieslychanie zawila siec wloknistych sciezek pozytronowych tworzacych sam rdzen maszyny. Reszta pomieszczenia byla zatloczona urzadzeniami posredniczacymi miedzy Mozgiem a swiatem zewnetrznym, byly tam: jego glos, ramiona i organy zmyslow. -Jak sie masz, Mozgu? - powiedziala lagodnie doktor Calvin. Glos Mozgu byl wysoki i entuzjastyczny: -Kapitalnie, panno Susan. Pani chce mnie o cos poprosic. Widze to. Zawsze pani trzyma ksiazke w rece, kiedy chce mnie pani o cos poprosic. Doktor Calvin usmiechnela sie lagodnie. -Coz, masz racje, ale jeszcze nie teraz. To bedzie pewien problem. Tak skomplikowany, ze podamy ci go na pismie. Ale jeszcze nie teraz. Chyba najpierw porozmawiam z toba. -W porzadku. Nie mam nic przeciwko rozmowie. -A wiec posluchaj, Mozgu, doktor Lanning z doktorem Bogertem pojawia sie tu za chwile z tym skomplikowanym problemem. Bedziemy ci go podawac po trochu i bardzo powoli, poniewaz chcemy, zebys go starannie przyswoil. Poprosimy cie o zbudowanie czegos, jesli potrafisz, na podstawie informacji, ale musze cie ostrzec od razu, ze rozwiazanie moze sie wiazac... eee... z dzialaniem przeciwko ludziom. -Do licha! - okrzyk byl przytlumiony, przeciagly. -Uwazaj na to. Kiedy dojdziemy do etapu, z ktorym wiaze sie krzywda ludzka, a byc moze nawet smierc, nie denerwuj sie. Widzisz, Mozgu, w tym wypadku nie zwazamy na to - nawet na smierc; nie zwazamy na nic. Tak wiec kiedy dojdziesz do tego arkusza danych, po prostu zatrzymaj sie, zwroc go - i to wszystko. Rozumiesz? -No jasne. O rany, smierc ludzi! Ojej! -Uwazaj, Mozgu, slysze, ze nadchodza doktor Lanning i doktor Bogert. Powiedza ci, na czym polega problem i wtedy zaczniemy. Badz grzeczny... Arkusze danych byly wczytywane powoli. Po kazdym z nich nastepowala przerwa wypelniona szeptanym chichotem, ktory oznaczal, ze Mozg pracuje. A potem zapadla cisza swiadczaca o gotowosci maszyny do przyjecia nastepnego arkusza. Trwalo to wiele godzin, podczas ktorych wczytano w Mozg rownowartosc mniej wiecej siedemnastu opaslych tomow fizyki matematycznej. W trakcie tego procesu twarze naukowcow coraz bardziej sie wydluzaly. Lanning mruczal cos zaciekle pod nosem. Bogert najpierw ogladal z namyslem swoje paznokcie, a potem zaczal z roztargnieniem je obgryzac. Dopiero po zniknieciu ostatniego arkusza z grubego stosu Susan Calvin, z twarza biala jak kreda, powiedziala: -Cos tu nie gra. Lanning z trudem wykrztusil z siebie: -Niemozliwe. Czy on... nie zyje? -Mozg? - Susan Calvin drzala. - Mozgu, slyszysz mnie? -Co? - padla roztargniona odpowiedz. - Czy pani czegos ode mnie chce? -Rozwiazanie... -Ach, o to chodzi! Moge to zrobic. Z latwoscia zbuduje wam caly statek - jesli dacie mi roboty. Ladny statek. To zajmie jakies dwa miesiace. -Nie bylo... zadnych trudnosci? -Musialem dlugo glowkowac - odparl Mozg. Doktor Calvin cofnela sie. Nadal byla bardzo blada. Skinela, zeby pozostala dwojka poszla za nia. * * * W swoim biurze powiedziala:-Nie moge tego zrozumiec. W podanych informacjach musialo byc cos, co postawilo Mozg przed dylematem, zwiazanym prawdopodobnie ze smiercia. Jesli cos sie zepsulo... Bogert powiedzial cicho: -Maszyna mowi i to z sensem. Nie moze byc dylematu. Ale pani psycholog odparla pospiesznie: -Sa dylematy i dylematy. Istnieja rozne formy ucieczki. Przypuscmy, ze Mozg wybral jej lagodna odmiane; byc moze wystarczajaco powazna, aby zywic zludzenie, ze potrafi rozwiazac problem, chociaz nie potrafi. Jest bardzo prawdopodobne, ze oscyluje na krawedzi czegos naprawde niebezpiecznego i kazdy najslabszy nawet bodziec moze spowodowac katastrofe. -Przypuscmy - powiedzial Lanning - ze nie ma zadnego dylematu. Przypuscmy, ze maszyna Cansolidated zepsula sie z powodu innego problemu albo ze zepsula sie z przyczyn czysto mechanicznych. -Ale nawet wtedy - upierala sie Calvin - nie moglibysmy ryzykowac. Sluchaj, teraz wszyscy musza trzymac sie z daleka od Mozgu. Przejmuje nad nim kontrole. -W porzadku - westchnal Lanning - przejmuj. A tymczasem pozwolimy Mozgowi zbudowac jego statek. I jesli go zbuduje, bedziemy musieli go przetestowac - przez chwile rozwazal te sprawe w myslach. - Do tego bedziemy potrzebowac naszych najlepszych ludzi od prob terenowych. * * * Gwaltownym ruchem reki Michael Donovan przygladzil rude wlosy, ktore natychmiast sie podniosly i sterczaly jak zwykle do gory.-A teraz obstawiaj, Greg - powiedzial. -Mowia, ze statek jest ukonczony. Nie wiedza, co to jest, ale jest skonczone. Chodzmy, Greg. Chwytajmy od razu za stery. -Daj spokoj. Mike - powiedzial ze znuzeniem Powell. - Te twoje dowcipy zupelnie mnie nie bawia, podobnie jak atmosfera, ktora tu panuje. -Posluchaj - Donovan jeszcze raz sprobowal zapanowac nad swoja niesforna fryzura - nie martwi mnie tak bardzo nasz zeliwny geniusz i jego blaszany statek. Chodzi o moj stracony urlop. I ta monotonia! Nic tylko druciki i cyfry - niewlasciwe cyfry. Czemu oni nam daja taka robote? -Poniewaz - odparl lagodnie Powell - dla nich to zadna strata, jesli nas straca. Dobra, odprez sie! Zbliza sie doktor Lanning. Lanning nadchodzil. Jego biale brwi byly rownie bujne jak kiedys, a sylwetka mimo wieku, wyprostowana i pelna zycia. W milczeniu wszedl z dwoma mezczyznami rampa na gore, a potem na otwarta przestrzen, gdzie, nie sluchajac rozkazow zadnego czlowieka, milczace roboty budowaly statek. Zbudowaly statek! zeby uzyc wlasciwej formy czasownika. Lanning powiedzial: -Roboty zaprzestaly prac. Zaden nie kiwnal dzis nawet palcem. -A wiec statek jest ukonczony? Definitywnie? - zapytal Powell. -Skad ja moge wiedziec? - Lanning byl rozdrazniony, brwi sciagnal mocno w dol, az zakryly mu oczy. - Wyglada na zrobiony. Nie zostaly zadne czesci, a wnetrze jest wykonczone na blysk. -Byl pan w srodku? -Tylko wszedlem i wyszedlem. Nie jestem pilotem kosmicznym. Czy ktorys z was zna sie na teorii silnikow? Donovan i Powell wymienili spojrzenia. -Mam licencje, panie dyrektorze - powiedzial Donovan, ale kiedy ja czytalem ostatni raz, nic tam nie bylo o hipersilnikach i nawigacji podczas przeskokow w przestrzeni. Tylko zwykla dziecinna igraszka w trzech wymiarach. Lanning podniosl wzrok z wyrazna dezaprobata i zachnal sie. -Coz, mamy ludzi od silnikow - powiedzial lodowatym tonem. Kiedy odchodzil, Powell zlapal go za ramie: -Panie dyrektorze, czy wstep na statek jest nadal zakazany? Stary dyrektor zawahal sie, po czym potarl nasade nosa: -Chyba nie. W kazdym razie nie dla was dwoch. Donovan spojrzal za odchodzacym Lanningiem i wycedzil krotki, wymowny epitet skierowany do jego plecow. Odwrocil sie do Powella: -Georg, chcialbym mu dokladnie powiedziec, jaki jest. -Lepiej chodz ze mna, Mike. Wnetrze statku bylo wykonczone - tak wykonczone, jak tylko mozna wykonczyc statek. Widac to bylo juz na pierwszy rzut oka. Zaden pedant w calym Ukladzie nie moglby tak wypucowac powierzchni jak te roboty. Na srebrzyscie polyskujacych scianach nie zachowaly sie zadne slady palcow. Nie bylo kantow: sciany, podlogi i sufit przechodzily lagodnie jedna w druga i w zimnym, metalicznym blasku ukrytych swiatel czlowieka otaczalo szesc chlodnych odbic wlasnej, zdezorientowanej osoby. Glowny korytarz byl waskim tunelem, ktorego twarda podloga potegowala odglos ich krokow. Prowadzil wzdluz szeregu identycznych, pustych pomieszczen. -Chyba meble sa wbudowane w sciane - odezwal sie Powell. -Albo moze nie mamy ani siedziec, ani spac. Dopiero w ostatnim, polozonym najblizej dziobu, pomieszczeniu dostrzegli jakies przedmioty. Zaokraglone okno ze szkla przeciwodblaskowego stanowilo pierwsza wyrwe w zewszad otaczajacym ich metalu, pod nim znajdowala sie jedna duza tarcza z jedna nieruchoma wskazowka ustawiona niewzruszenie na punkcie zero. -Spojrz na to! - powiedzial Donovan i wskazal jedyne slowo na skali z drobna podzialka. Slowo to brzmialo "parseki", a malutkie cyferki na prawym koncu wykrzywionego w luk, wystopniowanego licznika wskazywaly "1 000 000". Staly tam dwa fotele: ciezkie rozlozyste i bez obic. Powell usadowil sie ostroznie na jednym z nich i stwierdzil, ze jest on dopasowany do ksztaltow ciala i wygodny. -Co o tym sadzisz? - zapytal Powell. -Moim zdaniem Mozg dostal zapalenia opon mozgowych. Wynosmy sie stad. -Pewien jestes, ze nie chcesz na to rzucic okiem? -Juz to zrobilem. Przyszedlem, zobaczylem, skonczylem! - rude wlosy Donovana zjezyly sie jak kolce: - Greg, wynosmy sie stad. Zrezygnowalem z pracy piec sekund temu, a na ten teren nie maja wstepu osoby nie zatrudnione. Powell usmiechnal sie z samozadowoleniem i przygladzil wasy: -Dobra, Mike, zakrec ten kurek, ktory pompuje adrenaline do twojego ukladu krwionosnego. Ja tez bylem zaniepokojony, ale juz mi przeszlo. -Przeszlo, co? Jakim cudem juz ci przeszlo? Zwiekszyles swoje ubezpieczenie? -Mike, ten statek nie moze latac. -Skad wiesz? -Przeszlismy caly statek, prawda? - Na to wyglada. -Uwierz mi na slowo, przeszlismy. Czy widziales jakas kabine pilota z wyjatkiem tego okna i licznika w parsekach tutaj? Widziales jakies stery? -Nie. -A widziales jakies silniki? -Rany Julek, nie! -No wlasnie! Poinformujemy o tym Lanninga, Mike. Przeklinali, bladzac wsrod identycznych korytarzy, az w koncu udalo im sie trafic do krotkiego przejscia prowadzacego do komory powietrznej. Donovan zesztywnial. -Czy ty ja zamykales, Greg? -Nie, nawet jej nie tknalem... Szarpnij te dzwignie, dobrze? Dzwignia nawet nie drgnela, choc Donovan az wykrzywil twarz z wysilku. -Nie zauwazylem zadnych wyjsc awaryjnych - powiedzial Powell. -Jesli cos tu nawalilo, beda musieli wytopic dziure w kadlubie. -Tak, i musimy czekac, az odkryja, ze jakis glupek nas tu zamknal - dodal wsciekle Donovan. -Wracajmy do pomieszczenia z oknem. To jedyne miejsce, z ktorego mozemy wzywac pomocy. Ale nikt nie przyszedl im z pomoca. Okragle okno w pomieszczeniu dziobowym juz nie bylo blekitne i pelne swiatla. Bylo czarne, a widoczne przez nie twarde, zolte kropki gwiazd oznaczaly ze statek znalazl sie w przestrzeni kosmicznej. Rozlegl sie tepy, zdwojony loskot, gdy dwa ciala upadly na fotele. * * * Alfred Lanning natknal sie na doktor Calvin tuz przed swoim biurem. Zapalil nerwowo cygaro i dal jej znak, zeby weszla.-Coz, Susan, zabrnelismy dosyc daleko i Robertson staje sie nerwowy - powiedzial. - Jak ci idzie z Mozgiem? Susan Calvin rozlozyla rece. -Nie ma sensu sie niecierpliwic. Mozg jest wart wiecej niz to, co mozemy utracic na tej transakcji. -Ale wypytujesz go juz od dwoch miesiecy. Glos pani psycholog byl jak zwykle obojetny, ale pod tym pozornym spokojem czaila sie grozba: -Wolalbys to sam poprowadzic? -Teraz wiesz, co mialem na mysli. -Chyba tak - doktor Calvin zatarla nerwowo rece. - To nie takie proste. Rozpieszczalam go i sondowalam subtelnie, i jeszcze do niczego nie doszlam. Jego reakcje nie sa normalne. Jego odpowiedzi sa... jakies dziwne. Ale jeszcze nie potrafie tego dokladnie okreslic. A dopoki nie dowiemy sie, co sie stalo, musimy obchodzic sie z nim bardzo delikatnie. Nie umiem powiedziec, jakie proste pytanie albo uwaga, po prostu... zniszczy te krucha rownowage a wtedy... Coz, wtedy bedziemy mieli na glowie calkowicie bezuzyteczny Mozg. Czy chcesz tego? -Coz, nie moze zlamac Pierwszego Prawa. -Mnie tez sie tak zdawalo, ale... -Nie jestes pewna nawet tego? - Lanning byl gleboko poruszony. -Nie moge byc pewna niczego, Alfredzie... Nieznosny dzwiek systemu alarmowego zabrzmial z przerazajaca nagloscia. Lanning wlaczyl natychmiast linie komunikacyjna. Wypowiedziane bez tchu slowa zmrozily go. -Susan... slyszalas... statek odlecial - powiedzial, - Pol godziny temu poslalem tych dwoch ludzi od prob terenowych do srodka. Bedziesz musiala znow sie zobaczyc z Mozgiem. * * * Susan Calvin zapytala z wymuszonym spokojem:-Mozgu, co sie stalo ze statkiem? -Tym, ktory zbudowalem, panno Susan? - zapytal uszczesliwiony Mozg. -Wlasnie. Co sie z nim stalo? -Ha, zupelnie nic. Dwoch ludzi, ktorzy go mieli przetestowac, weszlo do srodka i... mielismy wszystko przygotowane. Wiec wyslalem statek. -Och... Coz, to milo - pani psycholog poczula, ze ma pewne trudnosci z oddychaniem. - Sadzisz, ze nic im sie nie stanie? -Absolutnie nic, panno Susan. Zajalem sie wszystkim. To piee... knny statek. -Tak, Mozgu, on jest piekny, ale czy sadzisz, ze maja dosyc jedzenia? Ze bedzie im wygodnie? -Mnostwo jedzenia. -To wszystko moze byc dla nich szokiem. Mozgu. Wiesz, nie spodziewali sie tego. Mozg podsumowal krotko: -Nic im nie bedzie. To powinno byc dla nich interesujace. Interesujace? W jakim sensie? -Po prostu interesujace - odparl chytrze Mozg. -Susan - szepnal Lanning z tlumiona wsciekloscia - zapytaj go, czy wiaze sie z tym ryzyko smierci. Zapytaj go, jakie istnieja niebezpieczenstwa. Wscieklosc wykrzywila twarz Susan Calvin. -Siedz cicho! - Wstrzasnietym glosem zapytala Mozg: - Mozemy sie polaczyc ze statkiem, prawda, Mozgu? -Uslysza, jesli wezwiecie ich przez radio. Zajalem sie tym. -Dzieki. To wszystko na razie. Po wyjsciu Lanning wybuchnal z furia: -Na Wielka Galaktyke, Susan, jesli to sie rozniesie, wszyscy pojdziemy z torbami. Musimy sprowadzic tych ludzi z powrotem. Dlaczego nie zapytalas, czy nie istnieje niebezpieczenstwo smierci - prosto z mostu? -Poniewaz - odparla Calvin przygnebiona - wlasnie o tym nie moge wspominac. Jesli Mozg ma jakis dylemat, jest on zwiazany ze smiercia. Wszelkie drastyczne wzmianki na ten temat moglyby go calkowicie zdezintegrowac. Czy wtedy bedziemy w lepszej sytuacji? Sluchaj, Mozg powiedzial, ze mozemy sie z nimi polaczyc. Zrobmy to, zlokalizujmy ich i sprowadzmy z powrotem. Sami pewnie nie moga sterowac; prawdopodobnie Mozg nimi zdalnie kieruje. Chodz! * * * Minelo calkiem sporo czasu, zanim Powell otrzasnal sie.-Mike - wyszeptal zziebnietymi ustami - czy poczules jakies przyspieszenie? Oczy Donovana byly bez wyrazu. -Co? Nie... nie. A potem rudzielec zacisnal piesci i nagle zerwal sie z siedzenia jak opetany, i doskoczyl do zimnej szyby wygietej w szeroki luk. Nie zobaczyl nic - z wyjatkiem gwiazd. Odwrocil sie. -Greg, musieli uruchomic maszyne, kiedy bylismy wewnatrz. Greg, wszystko zostalo potajemnie zaplanowane; zalatwili z robotem, zeby nas wrobil w role krolikow doswiadczalnych na wypadek, gdybysmy mysleli o wycofaniu sie. -O czym ty gadasz? - zapytal Powell. - Jaki mieliby pozytek z wysylania nas, jesli nie wiemy, jak obslugiwac te maszyne? Jak mamy ja sprowadzic na Ziemie? Nie, ten statek sam wystartowal, i to bez zadnego widocznego przyspieszenia. - Wstal i przespacerowal sie powoli po kabinie. Metalowe sciany odbily stukot jego krokow. -Mike, to najbardziej pogmatwana sytuacja, w jakiej sie kiedykolwiek znalezlismy - powiedzial matowym glosem. -A to dopiero dla mnie nowina - powiedzial gorzko Donovan. -Wlasnie zaczynalem sie swietnie bawic, kiedy mi powiedziales. Powell to zignorowal. -Bez przyspieszenia... co znaczy, ze statek dziala na zupelnie innej zasadzie niz wszystkie znane pojazdy. -W kazdym razie na innej niz te, ktore znamy. -Innej niz wszystkie znane zasady. Nie ma silnikow w zasiegu kontroli recznej. Moze sa wbudowane w sciany. Moze dlatego sa one takie grube. -Co tam belkoczesz? - spytal Donovan. -Czemu nie sluchasz? Mowie, ze bez wzgledu na rodzaj napedu, ten statek jest zamkniety i najwidoczniej nie przeznaczony do tego, aby nim sterowac. Ten statek jest sterowany zdalnie. -Przez Mozg? -Czemu nie? -A wiec myslisz, ze zostaniemy tu, dopoki Mozg nie sprowadzi nas z powrotem? -Mozliwe. Jesli tak, to czekajmy spokojnie. Mozg jest robotem. Musi postepowac zgodnie z Pierwszym Prawem. Nie moze skrzywdzic czlowieka. Donovan usiadl powoli. -Tak sadzisz? - przygladzil ostroznie wlosy. - Sluchaj, te bzdury o przeskoku w przestrzeni rozlozyly robota Consolidated a dlugowlosi intelektualisci glosza, ze przyczyna awarii byl fakt, iz podroz miedzygwiezdna zabija ludzi. Ktoremu robotowi masz zamiar zaufac? Z tego, co rozumiem, nasz mial te same dane. Powell szarpal wsciekle swoje wasy. -Nie udawaj, ze sie nie znasz na robotyce, Mike - powiedzial. - Zanim nastapi jakakolwiek fizyczna mozliwosc, aby robot chocby zaczal lamac Pierwsze Prawo, tyle rzeczy musi wczesniej wysiasc, ze do tego czasu juz z dziesiec razy pozostalaby z niego kupa zlomu. Tu musi istniec jakies proste wyjasnienie. -No jasne. Kaz tylko lokajowi obudzic mnie rano. To wszystko jest takie proste, ze spokojnie sie zdrzemne. -Na Jowisza, Mike, czemu narzekasz? Mozg opiekuje sie nami. Jest tu cieplo. Jest swiatlo. Jest powietrze. Nie bylo nawet wystarczajacego wstrzasu od przyspieszenia, zeby potargac ci wlosy, gdyby mozna je bylo bardziej j potargac. -Tak? Greg, szkolili cie, czy co? Jestes niepoprawnym optymista. Co bedziemy jesc? Co bedziemy pic? Gdzie jestesmy? Jak mamy wrocic? A jesli zdarzy sie wypadek, do jakiego wyjscia i w jakich skafandrach mamy biec? Nie widzialem tu nawet lazienki ani tych waznych urzadzen, ktore sie w niej znajduja. Jasne, mamy tu opieke -i to jeszcze jaka! Glos, ktory przerwal Donovanowi tyrade, nie nalezal do Powella. Nie nalezal do nikogo. Po prostu tam byl, zawieszony w powietrzu - tubalny i przerazajacy w skutkach. "GREGORY POWELL! MICHAEL DONOVAN! GREGORY POWELL! MICHAEL DONOVAN! PROSZE PODAC SWOJA OBECNA POZYCJE. JESLI WASZ STATEK REAGUJE NA URZADZENIA STEROWNICZE, PROSZE WRACAC DO BAZY. GREGORY POWELL! MICHAEL DONOVAN!... Polecenie powtarzano wielokrotnie z mechaniczna regularnoscia. -Skad dochodzi ten glos? - zapytal Donovan. -Nie mam pojecia - Powell mowil podnieconym szeptem: - Skad dochodzi swiatlo? Skad wszystko dochodzi? -W jaki sposob mamy odpowiedziec? - Musieli mowic w przerwach miedzy rozbrzmiewajacymi glosnym echem, powtarzajacymi sie slowami komunikatu. Sciany byly gole - tak gole i gladkie, jak gladki moze byc wypolerowany metal. - Wykrzyczmy odpowiedz - powiedzial Powell. Tak zrobili. Krzyczeli to na zmiane, to wspolnie: -Pozycja nieznana! Statek poza kontrola! Stan rozpaczliwy! Ich glosy podnosily sie i zalamywaly. Szpikowali krotkie, rzeczowe zdania wrzaskliwymi i dobitnymi bluznierstwami, ale chlodny, mechaniczny glos bez przerwy powtarzal swoje bez cienia znuzenia. -Nie slysza nas - syknal Donovan. - Nie ma urzadzenia nadawczego. Tylko odbiornik. - wbil tepo wzrok w sciane. Glos z zewnatrz powoli lagodnial i oddalal sie. Wolali jeszcze, kiedy przeszedl w szept, ostatni raz zawolali ochryple, kiedy zapadla cisza. Jakies pietnascie minut pozniej Powell powiedzial apatycznie: -Obejdzmy jeszcze raz statek. Gdzies musi byc cos do jedzenia. - W jego glosie nie pobrzmiewal optymizm. Bylo to prawie przyznanie sie do porazki. Na korytarzu rozdzielili sie, jeden z nich poszedl na prawo, a drugi na lewo. Mogli podazac za soba, kierujac sie donosnym odglosem ciezkich krokow; pare razy spotkali sie na korytarzu, patrzyli wtedy na siebie przez chwile ponurym wzrokiem, a nastepnie ruszali dalej. Powell zakonczyl poszukiwania, kiedy uslyszal uradowane okrzyki Donovana. -Hej, Greg - wrzeszczal Donovan - na statku jest instalacja wodno-kanalizacyjna. Jak moglismy ja przeoczyc? Dopiero po jakichs pieciu minutach odnalazl Powella w labiryncie korytarzy. Zaczal mowic: -Nadal jednak nie ma prysznicow... - ale urwal w polowie. - Jedzenie - powiedzial wstrzymujac oddech. Sciana ustapila odslaniajac zakrzywiona wneke z dwiema polkami. Na gornej polce stala bateria puszek bez nalepek, o oszalamiajacej roznorodnosci rozmiarow i ksztaltow. Emaliowane puszki na dolnej polce byly jednakowe, ogladajac je Donovan poczul chlodny powiew wokol kostek. Dolna polowa wneki stanowila lodowke. -Jak... jakim cudem... -Nie bylo tu tego przedtem - powiedzial szorstko Powell. -Ten fragment sciany po prostu zniknal, kiedy przekroczylem prog. Powell posilal sie. Samopodgrzewajaca sie puszka miala dolaczona lyzke; cieply zapach pieczonej fasoli wypelnil cale pomieszczenie. -Lap puszke, Mike! Donovan zawahal sie. -Jakie mamy menu? -Skad mam wiedziec! Wybrzydzasz? -Nie, ale jedyne co jem na statkach to fasola. Wolalbym cos innego. - Przesunal reka tam i z powrotem i wybral blyszczaca owalna puszke, ktorej ksztalt sugerowal, ze powinna w niej byc jakas smakowita ryba. Otworzyla sie przy odpowiednim nacisku. -Fasola! - ryknal Donovan i siegnal po nastepna. Powell wymownie chwycil w pasie za luzne spodnie. -Lepiej to zjedz, synku - powiedzial. - Zapasy sa ograniczone, a mozemy tu pozostac jeszcze bardzo dlugo. Donovan cofnal sie z nadasana mina. -Czy to wszystko, co mamy? Jest tylko fasola? -Mozliwe. -Co jest na dolnej polce? -Mleko. -Tylko mleko? - zawolal Donovan z oburzeniem. -Na to wyglada. Posilek zlozony z fasoli i mleka zjedli w milczeniu i po ich wyjsciu ruchomy fragment sciany wrocil na miejsce i ponownie utworzyl gladka powierzchnie. -Wszystko automatyczne - westchnal Powell. - Wszystko dziala tylko na jednej zasadzie. Nigdy w zyciu nie czulem sie taki bezradny. Gdzie jest ta twoja instalacja wodno-kanalizacyjna? -Tam. I jej tez nie bylo, kiedy robilismy pierwszy obchod. Kwadrans pozniej znalezli sie z powrotem w pomieszczeniu z oknem, usiedli w metalowych fotelach i patrzyli na siebie w milczeniu. Powell spojrzal ponuro na jedyny licznik w kabinie. Nadal bylo na nim napisane "parseki", liczba nadal konczyla sie na "1 000 000", a wskazowka nadal twardo stala na punkcie zero. * * * W supertajnym biurze Amerykanskiej Korporacji Robotow i Ludzi Mechanicznych Alfred Lanning mowil ze znuzeniem:-Nie odpowiadaja. Probowalismy wszystkich fal: publicznych, prywatnych, kodowanych, jawnych, nawet tych podeterowych, ktore sie teraz stosuje. A Mozg nadal nie chce nic powiedziec? - rzucil pytanie do doktor Calvin. -Nie chce sie rozwodzic nad ta sprawa, Alfredzie - powiedziala z naciskiem. - Mowi, ze oni nas slysza... a kiedy probuje go przycisnac, wpada... coz, wpada w ponury nastroj. A nie wolno mu... Kto slyszal o ponurym robocie? -Moze nam powiedz, co masz, Susan - zaproponowal Bogert. -Bardzo prosze! Mozg przyznaje, ze sam steruje calkowicie statkiem. Jest zdecydowanym optymista co do ich bezpieczenstwa, ale nie podaje szczegolow. Nie mam odwagi przyciskac go. Zaburzenie jednak zdaje sie skupiac wokol samego skoku miedzygwiezdnego. Mozg sie rozesmial, kiedy poruszylam ten temat. Sa tez inne poszlaki, ale ta najlepiej pokazuje, na co Mozg reaguje nienormalnie. - spojrzala na pozostalych. - Mam na mysli histerie. Od razu porzucilam ten temat i mam nadzieje, ze nie wyrzadzilam mu zadnej szkody. Potrafie sobie poradzic z histeria. Dajcie mi dwanascie godzin! Jesli uda mi sie doprowadzic go do normalnego stanu, sprowadzi statek z powrotem. Wydawalo sie, jakby Bogerta nagle porazil piorun. -Skok miedzygwiezdny! - wykrzyknal. -O co chodzi? - Calvin i Lanning zawolali jednoczesnie. -O wyliczenia dla silnika, ktore nam dal Mozg. Sluchajcie... wlasnie cos mi przyszlo do glowy. Wyszedl w pospiechu. Lanning spojrzal za nim. Powiedzial obcesowo do Calvin: -Ty rob swoje, Susan. * * * Dwie godziny pozniej Bogert mowil z zapalem:-Mowie ci, Lanning, o to wlasnie chodzi. Skok miedzygwiezdny nie jest natychmiastowy - dopoki predkosc swiatla jest skonczona. Zycie nie moze istniec... materia i energia jako takie nie moga istniec w zakrzywionej przestrzeni. Nie wiem, jak to dokladnie moze wygladac, ale o to chodzi. To wlasnie zabilo robota Consolidated. * * * Donovan wygladal mizernie i czul sie przygnebiony.-Tylko piec dni? -Tylko piec dni. Jestem tego pewien. Donovan rozpaczliwie spogladal wokol. Gwiazdy za szyba byly znajome, ale nieskonczenie obojetne. Sciany byly chlodne w dotyku; swiatla, ktore niedawno znow rozblysly, byly niemilosiernie jaskrawe; wskazowka licznika z uporem pokazywala zero; a Donovan wciaz mial w ustach smak fasoli. -Musze sie wykapac - powiedzial posepnie. Powell podniosl na krotko wzrok i powiedzial: -Ja tez. Nie musisz sie tak krepowac. Ale chyba nie chcesz sie wykapac w mleku i obywac bez picia... - W koncu i tak bedziemy sie obywac bez picia. Greg, w ktorym momencie ma sie zaczac ta podroz miedzygwiezdna? -Ty mi to powiedz. Moze mamy tak po prostu leciec dalej. - W koncu tam dolecimy. A przynajmniej proch naszych szkieletow - ale czy to nie kwestia naszej smierci byla zrodlem awarii Mozgu? Donovan mowil odwrocony plecami do Powella: - Greg, tak sie zastanawialem. Jestesmy w kiepskiej sytuacji. Nie mozemy za wiele zrobic, tylko chodzic w kolko albo gadac do siebie. Znasz te historie o ludziach porzuconych na laske losu w kosmosie. Wariuja na dlugo przed smiercia glodowa. Nie wiem. Greg, ale od chwili zapalenia swiatel czuje sie zabawnie. Zapadla cisza, a potem Powell odezwal sie cienkim i cichym glosem: -Ja tez. Na czym to polega? Rudzielec obrocil sie: -Zabawne uczucie wewnatrz. Czuje w sobie jakies walenie i caly jestem spiety. Ciezko mi oddychac. Nie moge ustac w miejscu. -Hm-m-m. Czujesz wibracje? -Co masz na mysli? -Usiadz na chwile i posluchaj. Nic nie slychac, ale to sie czuje - jak gdyby cos gdzies pulsowalo i wprawialo caly statek w drganie i ciebie tez, razem z nim. Wsluchaj sie... -Tak... tak. Jak sadzisz, co to jest, Greg? Chyba nie przypuszczasz, ze to my? -Mozliwe - Powell poglaskal powolnym ruchem swoje wasy. - Ale moze to pochodzic od silnikow statku. Moze sie przygotowuje. -Do czego? -Do skoku miedzygwiezdnego. Moze sie do tego zblizamy i... diabli wiedza jak to jest. Donovan zamyslil sie gleboko. A potem powiedzial gwaltownie: -Jesli tak, to dobrze. Ale zaluje, ze nie mozemy walczyc. To upokarzajace, ze musimy bezczynnie czekac. Jakas godzine pozniej Powell spojrzal na swoja reke, spoczywajaca na metalowej poreczy fotela, i powiedzial ze smiertelnym spokojem: -Dotknij sciany, Mike. Donovan przylozyl reke do sciany: -Czuje, jak sie trzesie, Greg. Nawet gwiazdy za szyba wydawaly sie rozmazane. Obaj mieli wrazenie, ze olbrzymia maszyna nabiera mocy; pulsowanie wzrastalo, jakby statek gromadzil energie do poteznego skoku. Skok nastapil nagle - byl jak atak bolu. Zesztywnialy Powell probowal jeszcze poderwac sie z fotela. Katem oka dostrzegl Donovana; slyszal jego piskliwy krzyk - a potem pociemnialo mu w oczach i wszystko ucichlo. Cos wewnatrz niego zaczelo sie wic, probowalo walczyc z coraz grubsza warstwa lodu, w ktora bylo zakuwane. Cos sie wydostalo na wolnosc i zawirowalo w blysku migoczacego swiatla i bolu. Spadlo... ...i zawirowalo ...i poszybowalo w przestrzen ...w cisze! To byla smierc! Swiat bez ruchu i bez wrazen. Swiat uspionej, nieczulej swiadomosci; swiadomosci mroku, milczenia i bezksztaltnej walki. A przede wszystkim swiadomosc wiecznosci. Powell byl cieniutka, biala nitka skupiajaca w sobie cale jego ego - zziebniete i wystraszone. Potem zabrzmialy slowa, namaszczone i gornolotne, szumiac mu w glowie kaskada dzwieku: -Czy ostatnio twoja trumna stala sie niewygodna? Dlaczego nie wyprobujesz rozciagliwej trumny Makabrego M. Truposzczaka? Jest naukowo zaprojektowana, dopasowuje sie do naturalnych ksztaltow ciala, wzbogacono ja witamina B1. Dla wlasnej wygody skorzystaj z trumny Truposzczaka. Pamietaj... bedziesz... martwy... bardzo... dlugo! Niezupelnie przypominalo to normalny dzwiek, ale teraz ucichlo i przeszlo w jakis niesamowity szept. Biala nitka, ktora byc moze byla Powellem, unosila sie bezcelowo przez nierealne eony czasu otaczajacego go zewszad - i zapadla sie w sobie, gdy przeszywajacy krzyk stu milionow upiornych glosow sopranowych zwiekszyl swoje natezenie do crescendo: "Uraduje mnie, gdy martwym ujrze cie, ty hultaju, ty. Uraduje mnie, gdy martwym ujrze cie, ty hultaju, ty. Uraduje mnie..." Po spiralnych schodach gwaltownego dzwieku refren wzrosl do nieslyszalnego pisku ponaddzwiekowego, a potem jeszcze dalej... * * * Biala nitka drzala od pulsujacego bolu. Czynila ciche wysilki...Dobiegajace zewszad glosy brzmialy zwyczajnie. Mowil tlum; wirujacy motloch, ktory przelewal sie w gwaltownym pedzie na leb na szyje, pozostawiajac za soba unoszace sie w powietrzu strzepy slow. -Za co cie dorwali, chlopcze? Wygladasz na zmaltretowanego... -... prazacy ogien, jak sie domyslam, ale mam podstawe... -... zasluzylem na Raj, ale stary Sw. Piotr... -Nieee, mialem chody u tego chlopczyka. Prowadzilem z nim interesy... -Hej, Sam, chodz tedy... -Masz ustnik? Belzebub mowi... -... idziesz, moj dobry chochliku? Jestem umowiony z Sza... A ponad tym szumem gorowal pierwotny, donosny ryk, ktory zagluszal wszystko inne: -SZYBKO! SZYBKO! SZYBKO!!! Ruszac sie i nie przetrzymywac nas tu, w kolejce stoi jeszcze wielu innych. Przygotowac zaswiadczenia i sprawdzic, czy jest na nich stempel Piotra. Patrzec, czy jestescie przy odpowiednim wejsciu. Ognia dla wszystkich wystarczy. Hej, ty... TY TAM. USTAW SIE W KOLEJCE ALBO... * * * Biala nitka bedaca Powellem cofnela sie przed napierajacym krzykiem i poczula ostre dzgniecie palca wskazujacego. Wszystko eksplodowalo w tecze dzwiekow, ktore spadly jak krople na cierpiacy mozg.Powell znow siedzial w fotelu. Czul, jak sie trzesie. Donovan otworzyl szeroko oczy, ktore przypominaly dwie szklane blekitne kule. -Greg - szepnal nieomal szlochajac. - Czy byles martwy? -Ja... czulem sie martwy - nie rozpoznal wlasnego, chrypliwego glosu. Probowal wstac, ale byl to bezcelowy wysilek. -Czy teraz jestesmy zywi? Czy tez czeka nas cos wiecej? -Ja... czuje sie zywy - odpowiedzial mu ten sam ochryply glos. -Czy... slyszales cos, kiedy... kiedy byles martwy? - zapytal ostroznie Powell. Donovan zawahal sie, a potem bardzo powoli skinal glowa. -A ty? -Tak. Czy slyszales o trumnach... i spiew kobiet... i tlum w kolejkach ustawiajacych sie do Piekla? Slyszales? Donovan pokrecil przeczaco glowa. -Tylko jeden glos. -Bardzo mocny? -Nie. Cichy, ale szorstki jak zgrzyt pilnika po paznokciach. Wiesz, to bylo kazanie. O ogniu piekielnym. Opisywal meki... no wiesz. Kiedys slyszalem takie kazanie... prawie takie. Pocil sie. * * * Do ich swiadomosci dotarla obecnosc swiatla slonecznego za oknem. Bylo slabe, lecz blekitnobiale - a migoczaca a kropka bedaca odleglym zrodlem swiatla nie byla Starym Slonkiem.Powell wskazal drzacym palcem na jedyny licznik. Wskazowka tkwila sztywno i dumnie na cienkiej jak wlosek linii, przy ktorej liczba sygnalizowala 300 000 parsekow. -Mike, jesli to prawda, to musimy sie znajdowac poza Galaktyka - powiedzial Powell. -Do licha! - wykrzyknal Donovan. - Greg! Bylibysmy pierwszymi ludzmi poza Ukladem Slonecznym. -Tak! Wlasnie tak jest. Ucieklismy Sloncu. Ucieklismy Galaktyce. Mike, ten statek to rozwiazanie. Oznacza wolnosc dla calej ludzkosci - wolnosc, mozliwosc dotarcia do wszystkich istniejacych gwiazd: milionow, miliardow i bilionow. A potem opadl ciezko na fotel. -Ale jak mamy wrocic, Mike? Donovan usmiechnal sie niepewnie. -Zaden problem. Statek przywiozl nas tu. Statek zabierze nas z powrotem. Zaloze sie o kolejna fasole. -Ale Mike... zaczekaj. Mike. Jesli zabierze nas tak samo, jak nas tu sprowadzil... Donovan chcial wstac, ale zatrzymal sie w pol drogi i opadl ciezko z powrotem na fotel. -Bedziemy musieli... znow umrzec. Mike - ciagnal Powell. -No coz - westchnal Donovan - jesli musimy, to musimy. Przynajmniej nie jest to stan staly, nie az tak bardzo staly. * * * Susan Calvin mowila teraz powoli. Od szesciu godzin zachecala Mozg - szesc bezowocnych godzin. Byla znuzona powtorkami, znuzona owijaniem sprawy w bawelne, znuzona wszystkim.-Posluchaj, Mozgu, jeszcze tylko jedna rzecz. Musisz sie specjalnie wysilic, aby dac prosta odpowiedz. Czy byles calkowicie pewny, ze nastapi skok miedzygwiezdny? To znaczy, czy on ich zabierze bardzo daleko? -Tak daleko, jak chca, panno Susan. Boze! To nie jest zadna sztuczka - z tym przejsciem przez zakrzywiona przestrzen. -A co zobacza po drugiej stronie? -Gwiazdy i tak dalej. A co pani myslala? Nastepne pytanie samo jej sie wymknelo: -A wiec pozostana przy zyciu? -Jasne! -I skok miedzygwiezdny nie wyrzadzi im krzywdy? Zamarla, gdy Mozg nagle zamilkl. O to wlasnie chodzilo! Dotknela rozjatrzonej rany. -Mozgu - odezwala sie bojazliwie blagalnym glosem - Mozgu, slyszysz mnie? Odpowiedz byla slaba, wypowiedziana drzacym glosem. Mozg zapytal: -Czy musze odpowiadac? To znaczy o skoku? -Nie, jesli nie chcesz. Ale to by bylo interesujace... to znaczy, gdybys chcial - Susan Calvin usilowala to powiedziec pogodnym tonem. -Ach! Wszystko pani psuje. I pani psycholog az podskoczyla, bo nagle zrozumiala wszystko. -O Boze! - sapnela. - O Boze! I poczula, jak napiecie wielu godzin i wielu dni pryska w jednej chwili. Dopiero pozniej powiedziala Lanningowi: - Mowie ci, ze wszystko w porzadku. Nie, teraz musisz mnie zostawic w spokoju. Statek wroci bezpiecznie, i to z zaloga, a ja chce odpoczac. I bede odpoczywac. Teraz odejdz. * * * Statek powrocil na Ziemie tak cicho i gladko, jak ja opuscil. Wyladowal dokladnie w tym samym miejscu i glowny wlaz otworzyl sie na osciez. Dwaj mezczyzni, ktorzy z niego wysiedli, stawiali kroki ostroznie i drapali sie po swoich szorstkich i porosnietych twarda szczecina podbrodkach.A potem powoli, z rozmyslem, rudowlosy mezczyzna ukleknal i zlozyl mocny, glosny pocalunek na betonowym pasie startowym. Dali znak reka, aby zgromadzony tlum odsunal sie na bok, i odprawili przeczacym gestem pare sanitariuszy, ktorzy wyskoczyli z noszami karetki pogotowia. -Gdzie jest najblizszy prysznic? - zapytal Gregory Powell. Odprowadzono ich. Wszyscy zebrali sie przy stole. Byla to konferencja calego personelu - wszystkich mozgow Amerykanskiej Korporacji Robotow i Ludzi Mechanicznych. Powoli, uwypuklajac punkt kulminacyjny, Powell i Donovan konczyli swa obrazowa opowiesc. Cisze, ktora zapadla pozniej, przerwala Susan Calvin. W ciagu kilku minionych dni zdazyla odzyskac swoj zwykly spokoj - lecz mimo to w jej slowach czulo sie zaklopotanie. -Scisle mowiac - powiedziala - to byla moja wina... w calosci. Kiedy na poczatku przedstawilismy ten problem Mozgowi, jak mam nadzieje, niektorzy z was pamietaja, zadalam sobie wiele trudu, aby podkreslic jak wazne jest odrzucenie informacji zdolnej do stworzenia dylematu. Czyniac to, powiedzialam cos w rodzaju: "Nie denerwuj sie smiercia ludzi. Wcale nie zwazamy na nia. Po prostu zwroc arkusz danych i zapomnij o sprawie". -Hm-m-m - mruknal Lanning. - Co z tego wynika? -To oczywiste. Kiedy do jego obliczen weszla informacja, ktora podawala rownanie kontrolujace dlugosc minimalnej przerwy dla skoku miedzygwiezdnego, oznaczalo to smierc dla ludzi. W tym punkcie maszyna Consolidated sie zepsula. Ale ja umniejszylam przed Mozgiem wage smierci - nie calkowicie, gdyz Pierwszego Prawa nie mozna nigdy zlamac - ale wystarczajaco, aby Mozg mogl powtornie zerknac na rownanie. Wystarczajaco, aby mu dac czas na uswiadomienie sobie, ze po zakonczeniu tej przerwy ludzie powrociliby do zycia - tak jak materia i energia samego statku powrocilyby do istnienia. Innymi slowy, ta tak zwana smierc byla scisle tymczasowym zjawiskiem. Rozumiecie? Rozejrzala sie. Wszyscy siedzieli zasluchani. -Tak wiec przyjal te informacje, lecz nie bez pewnego zgrzytu - ciagnela. - Nawet pozorna smierc i umniejszenie jej znaczenia wystarczyly, zeby nieznacznie wytracic go z rownowagi. - Wyjasnila spokojnie: - Mozg zareagowal wzmozonym poczuciem humoru... to ucieczka, rozumiecie, metoda czesciowej ucieczki od rzeczywistosci. Stal sie figlarzem. Powell i Donovan zerwali sie na rowne nogi. -Co takiego? - zawolal Powell. Donovan wyrazil to znacznie bardziej obrazowo. -Taka jest prawda - powiedziala Calvin. - Zatroszczyl sie o was i dbal o wasze bezpieczenstwo, ale nie mogliscie manipulowac przy sterach, gdyz nie byly przeznaczone dla was - tylko dla sklonnego do zartow Mozgu. Moglismy dotrzec do was przez radio, ale nie mogliscie odpowiedziec. Mieliscie mnostwo jedzenia, ale sama fasole i mleko. Potem umarliscie, ze tak powiem, i odrodziliscie sie, ale smierc mieliscie... coz... ciekawa. Zaluje, ze nie wiem, jak on to zrobil. To byl maly zart - nagroda dla Mozgu, ale nie mial na celu wyrzadzenia wam zadnej krzywdy. -Zadnej krzywdy! - syknal Donovan. - Ach, gdyby tylko ten dran mial kark. Lanning uniosl reke w uspokajajacym gescie. -W porzadku, bylo niezle zamieszanie, ale juz po wszystkim. Co teraz? -Coz - odezwal sie cicho Bogert - oczywiscie do nas nalezy ulepszenie silnika do przeskoku w przestrzeni. Musi istniec jakis sposob obejscia tego okresu przejsciowego w skoku. Jestesmy jedyna organizacja dysponujaca superrobotem, tak wiec jesli taki sposob istnieje, tylko my mozemy go znalezc. A potem - Korporacja U.S. Robots bedzie miec wylacznosc na podroze miedzygwiezd ne, a ludzkosc bedzie miala mozliwosc utworzenia imperium galaktycznego. -A co z Consolidated? - spytal Lanning. -Hej - przerwal nagle Donovan - chcialbym cos zaproponowac. Wpakowali U.S. Robots w niezle tarapaty. Nie bylo to az tak straszne, jak sie spodziewali, i wszystko sie dobrze skonczylo, ale ich intencje nie byly pobozne. A Gregowi i mnie najwiecej sie dostalo. Chcieli odpowiedzi, wiec ja dostana. Wyslijcie im ten statek, z gwarancja, i U.S. Robots moze odebrac swoje dwiescie tysiecy plus koszty budowy. I jesli go zechca przetestowac... to powiedzmy, ze pozwolimy Mozgowi pobawic sie jeszcze troche, zanim doprowadzimy go do normalnego stanu. -Wydaje mi sie, ze to sluszne i wlasciwe rozwiazanie - powiedzial powaznie Lanning. -A takze scisle zgodne z kontraktem - dodal nieco roztargniony Bogert. Dowod Francis Quinn byl politykiem w nowym stylu. To oczywiscie wyrazenie bez znaczenia, tak jak wszystkie wrazenia tego rodzaju. Wiekszosc naszych "nowych stylow pojawila sie juz w zyciu spolecznym starozytnej Grecji i byc moze - choc o tym niewiele wiemy - w starozytnej Sumerii czy w osadach nawodnych prehistorycznej Szwajcarii.By jednak uciec od tego, co zapowiada sie na nudny i skomplikowany poczatek, najlepiej byloby chyba od razu stwierdzic, ze Quinn ani nie ubiegal sie o urzad, ani nie zabiegal o glosy, nie wyglaszal przemowien i nie wrzucal swojego glosu do urn wyborczych. Jego udzial w bezposredniej, otwartej walce nie byl wiekszy niz Napoleona pod Austerlitz. A poniewaz rasowy polityk zawiera pakty nawet z diablem, po drugiej stronie biurka siedzial Alfred Lanning, sciagajac swoje bujne biale brwi nad oczami, w ktorych widac bylo zniecierpliwienie. Nie byl zadowolony. Nawet gdyby Quinn to wiedzial, nie przejalby sie tym w najmniejszym stopniu. Glos mial przyjazny; byc moze wynikalo to z wykonywanego zawodu. -Zakladam, ze zna pan Stephena Byerleya, doktorze i Lanning. -Slyszalem o nim. Tak jak i wielu ludzi. -Tak, ja tez. Byc moze zamierza pan na niego glosowac w nastepnych wyborach. -Trudno mi powiedziec - odpowiedzial cierpko. - Nie sledzilem trendow politycznych, wiec nic mi nie wiadomo, ze ubiega sie o urzad. -Moze byc naszym nastepnym burmistrzem. Oczywiscie teraz jest tylko prawnikiem, ale wielkie deby... -Tak - przerwal Lanning - juz slyszalem to powiedzenie. Ale zastanawiam sie, czy nie moglibysmy przejsc do sprawy. -Wlasnie o niej mowimy, doktorze Lanning - ton Quinna byl bardzo lagodny: - W moim interesie lezy, zeby utrzymac pana Byerleya co najwyzej na stanowisku prokuratora okregowego, a w panskim interesie lezy, zeby mi w tym pomoc. -W moim interesie? Ejze! - Lanning sciagnal nisko brwi. -Coz, zatem powiedzmy, ze w interesie Amerykanskiej Korporacji Robotow i Ludzi Mechanicznych. Przychodze do pana jako do emerytowanego dyrektora do spraw badan naukowych, poniewaz wiem, ze panski status w firmie moze miec dla tej sprawy duze znaczenie. Sluchaja pana z szacunkiem, a jednak panski zwiazek z nimi nie jest juz tak scisly, zeby pan nie mogl dzialac swobodnie; nawet jesli to dzialanie jest sprzeczne z utartymi zwyczajami. Doktor Lanning milczal przez chwile, zastanawiajac sie nad tym, co przed chwila uslyszal. -Kompletnie pana nie rozumiem, panie Quinn - powiedzial lagodniej. -Nie dziwi mnie to, doktorze Lanning. Ale to wszystko jest raczej proste. Pozwoli pan? - Quinn przypalil sobie cienkiego papierosa elegancka zapalniczka, a jego gruba koscista twarz przybrala wyraz lekkiego rozbawienia. - Mowilismy o panu Byerleyu - postaci dziwnej i barwnej. Trzy lata temu byl nieznany. Teraz jest znany bardzo dobrze. Jest silnym i uzdolnionym czlowiekiem, i z cala pewnoscia najzdolniejszym i najinteligentniejszym prokuratorem, jakiego kiedykolwiek znalem. Niestety, nie zalicza sie do moich przyjaciol... -Rozumiem - powiedzial mechanicznie Lanning. Przypatrywal sie swoim paznokciom. -W minionym roku - ciagnal spokojnie Quinn - mialem okazje przyjrzec sie dotychczasowemu zyciu pana Byerleya - calkiem dokladnie. Widzi pan, zawsze to dobrze poddac przeszlosc politykow reformatorow drobiazgowej analizie. Gdyby pan wiedzial, jak czesto okazywalo sie to pomocne... - przerwal, zeby usmiechnac sie bez humoru do jarzacego sie koniuszka papierosa. - Ale przeszlosc pana Byerleya jest nieszczegolna. Spokojne zycie w malym miescie; nauka w college'u; zona, ktora umarla mlodo; wypadek samochodowy i powolny powrot do zdrowia; szkola prawnicza; przyjazd do metropolii; stanowisko prokuratora. - Francis Quinn pokrecil powoli glowa, po czym dodal: - Ale jego obecne zycie. Ach, ono jest godne uwagi. Nasz prokurator okregowy nigdy nie jada! Lanning gwaltownie podniosl glowe i ostro popatrzyl na prawnika: -Slucham? -Nasz prokurator okregowy nigdy nie jada - powtorzyl Quinn wyraznie wymawiajac kazda sylabe. Zaraz to sprecyzuje. Nigdy nie widziano, zeby jadl albo pil. Nigdy! Czy rozumie pan wage tego slowa? -To dla mnie calkiem nieprawdopodobne. Czy moze pan ufac swoim informatorom? -Moge im ufac i dlatego dla mnie jest to prawdopodobne. Dalej, nigdy nie widziano, zeby nasz prokurator okregowy pil - zwykle plyny czy alkohol - ani zeby spal. Sa jeszcze inne rzeczy, ale zdaje mi sie, ze to wystarczy. * * * Lanning odchylil sie w krzesle i na chwile zapadlo miedzy nimi pelne napiecia milczenie, a potem stary robotyk pokrecil glowa.-Nie. Jesli polacze panskie oswiadczenie z faktem, ze mnie wlasnie pan je przedstawil, to panska sugestia staje sie oczywista. Ale nie wydaje mi sie to mozliwe. -Temu czlowiekowi zupelnie brakuje cech ludzkich, doktorze Lanning! -Gdyby mi pan powiedzial, ze on jest Szatanem w ludzkiej postaci, istnialaby nikla szansa, ze panu uwierze. -Mowie panu, ze on jest robotem, doktorze Lanning. -A ja panu mowie, ze to najbardziej nieprawdopodobna teoria, jaka kiedykolwiek slyszalem, panie Quinn. Znow nastala pelna napiecia cisza. -Niemniej - powiedzial Quinn i zdusil starannie niedopalek papierosa - bedzie pan musial zbadac te niemozliwosc za pomoca wszelkich srodkow, ktorymi dysponuje korporacja. -Jestem pewien, ze nie moglbym podjac zadnych takich dzialan, panie Quinn. Chyba nie mysli pan powaznie, ze korporacja chcialaby brac udzial w lokalnej polityce. -Nie ma pan wyboru. Przypuscmy, ze ujawnilbym moje informacje, bez naukowych dowodow. Poszlaki sa wystarczajace. -Niech pan robi, co pan chce. -Ale to by mi nie odpowiadalo. Chcialbym miec dowod. I panu tez by to pewnie nie odpowiadalo, gdyz taka "reklama" bardzo by zaszkodzila panskiej firmie. Jak sadze jest pan doskonale zorientowany w zarzadzeniach zabraniajacych stosowania robotow na zamieszkanych swiatach. -Naturalnie! - padla obcesowa odpowiedz. . - Wie pan, ze Amerykanska Korporacja Robotow i Ludzi Mechanicznych jest jedynym producentem pozytronowych robotow w Ukladzie Slonecznym i jesli Byerley jest robotem, to jest pozytronowym robotem. Wie pan tak samo jak ja, ze wszystkie roboty pozytronowe sa dzierzawione, a nie sprzedawane; ze korporacja pozostaje wlascicielem i zarzadca kazdego robota, a tym samym odpowiada za kazdego z nich. -Panie Quinn, latwo udowodnic, ze korporacja nigdy nie wyprodukowala robota o charakterze humanoidalnym. -A czy jest to w ogole wykonalne? Pytam tylko o mozliwosci. -Tak. To jest wykonalne. -Rowniez nielegalnie, jak przypuszczam. Bez wpisu do waszego rejestru. -Nie mozg pozytronowy, prosze pana. Zbyt wiele czynnikow jest z tym zwiazanych i odbywa sie to pod scislym nadzorem rzadu. -Tak, ale roboty sie zuzywaja, psuja, staja sie niesprawne - i zostaja zdemontowane. -A ich mozgi pozytronowe sa powtornie wykorzystywane lub niszczone. -Naprawde? - Francis Quinn pozwolil sobie na nute sarkazmu. - A gdyby jednego z nich - oczywiscie przypadkowo - nie zniszczono i akurat znalazlaby sie jakas struktura humanoidalna czekajaca na mozg. -To niemozliwe! -Musialby pan to udowodnic rzadowi i opinii publicznej, wiec dlaczegoz nie udowodnic tego mnie. -Ale jaki mielibysmy w tym cel? - zapytal Lanning z irytacja. - Gdzie nasza motywacja? Niech pan nam nie odmawia minimum rozsadku. -Moj szanowny panie. Korporacje bardzo by ucieszylo, gdyby rozne Regiony pozwolily na wykorzystanie humanoidalnych robotow pozytronowych na zamieszkanych swiatach. Profity bylyby ogromne. Ale uprzedzone do robotow spoleczenstwo nie zaakceptuje takich praktyk. Przypuscmy, ze udaloby sie wam przekonac ludzi do robotow - patrzcie, taki zreczny prawnik, taki dobry burmistrz, a to przeciez robot. Nie kupicie naszych robotow lokajow? -Kompletne urojenia. Pan roztacza przede mna jakies absurdalne wizje. -Wyobrazam sobie. Moze bysmy sie jednak przekonali, kim jest Byerley. Chyba ze pan chce, zeby sprawa stala sie glosna. Swiatla w biurze przygasly, ale nie na tyle, zeby ukryc rumieniec gniewu na twarzy Lanninga. Robotyk dotknal powoli galki i lampy scienne ozyly lagodnym swiatlem. - No wiec dobrze - warknal - przekonajmy sie, * * * Nielatwo opisac twarz Stephena Byerleya. Z metryki urodzenia wynikalo, ze ma czterdziesci lat i rzeczywiscie wygladal na swoj wiek, ale byl pogodny, dobrze odzywiony i zdrowy. Do tego stopnia, ze podkopywalo to frazes o "wygladaniu na swoj wiek".Widac to bylo zwlaszcza wtedy, gdy sie smial, a teraz wlasnie to robil. Zaniosl sie glosnym smiechem, ktory przez chwile zamarl mu na ustach, a potem znow gruchnal... Twarz Alfreda Lanninga skrzywila sie z wyrazem dezaprobaty. Wykonal ledwo dostrzegalny gest w kierunku siedzacej za nim kobiety, a jej cienkie, anemiczne usta odrobine sie sciagnely. Byerley zaczerpnal tchu, stopniowo sie uspokajajac. -Doprawdy, doktorze Lanning... doprawdy... ja... ja... robotem? Lanning wydobywal z siebie slowo po slowie: -To nie moje oswiadczenie, prosze pana. Mnie calkiem by satysfakcjonowalo, gdyby pan byl czlonkiem ludzkosci. Poniewaz nasza korporacja nigdy pana nie wyprodukowala, jestem swiecie przekonany, ze jest pan czlowiekiem w kazdym razie w sensie formalnym. Lecz skoro twierdzenie, ze jest pan robotem, zostalo nam przedstawione z cala powaga przez czlowieka o pewnej pozycji... -Niech pan nie wymienia jego nazwiska, jesli to sie kloci z panskim poczuciem przyzwoitosci, ale dla ulatwienia dyskusji przyjmijmy, ze chodzi o Franka Quinna i kontynuujemy. Lanning zachnal sie na te ironiczna uwage i na chwile zamilkl, a potem kontynuowal lodowatym tonem: -... przez czlowieka wplywowego, o ktorego tozsamosci nie mam zamiaru wiecej wspominac - musze pana prosic o pomoc w obaleniu tego zarzutu. Sam fakt, ze takie twierdzenie mozna by wysunac i rozpowszechnic srodkami, ktorymi dysponuje ten czlowiek, bylby ciosem dla reprezentowanej przeze mnie firmy - nawet gdyby zarzutu nigdy nie udowodniono. Czy pan mnie rozumie? -O tak, panska sytuacja jest dla mnie jasna. Sam zarzut jest smieszny. Sytuacja, w ktorej sie pan znajduje - nie. Przepraszam, jesli moj smiech pana urazil. Smialem sie z tego, co pan powiedzial na poczatku. Jak moge panu pomoc? -To bardzo proste. Musi pan tylko zasiasc do posilku w restauracji w obecnosci swiadkow, kazac zrobic sobie zdjecie i jesc. - Przeszedlszy przez najgorsza czesc rozmowy, Lanning swobodnie rozsiadl sie na krzesle. Kobieta obok niego uwaznie obserwowala Byerleya, ale nie dodala nic od siebie. Stephen Byerley uchwycil na chwile jej wzrok, a potem odwrocil sie z powrotem do robotyka. Przez pewien czas trzymal nieruchomo wyciagnieta dlon nad przyciskiem do papieru wykonanym z brazu, stanowiacym jedyna ozdobe jego biurka. -Chyba nie moge spelnic panskiej prosby - powiedzial spokojnie. Uniosl reke: - Chwileczke, doktorze Lanning. Rozumiem, ze ta cala sprawa jest dla pana niesmaczna, ze wciagnieto w nia pana wbrew panskiej woli, ze zmuszono pana do odegrania w niej niegodnej i smiesznej roli. Mimo to sprawa ta wiaze sie ze mna w sposob nawet bardziej prywatny, wiec prosze o tolerancje. Po pierwsze, co pana sklania do myslenia, ze Quinn - ten czlowiek z pozycja - nie nabieral pana, zeby pana zmusic wlasnie do takiego postepowania? -Coz, wydaje sie malo prawdopodobne, zeby szanowana osoba narazala sie w taki absurdalny sposob, gdyby nie byla przekonana, ze porusza sie po pewnym gruncie. W oczach Byerleya nie bylo wesolosci. -Nie zna pan Quinna. Potrafilby uczynic pewny grunt z wystepu skalnego, z ktorym nie moglaby sobie poradzic nawet kozica. Przypuszczam, ze przedstawil szczegoly dochodzenia, ktore - jak twierdzi - przeprowadzil na moj temat? -Dosc aby mnie przekonac, ze zbyt wiele zachodu kosztowaly nasza korporacje proby ich obalenia, podczas gdy pan moglby to uczynic o wiele latwiej. -Zatem wierzy mu pan, kiedy mowi, ze nigdy nie jem. Jest pan naukowcem, doktorze Lanning. Niech pan wezmie pod uwage logike. Nie widziano mnie jedzacego, dlatego nigdy nie jem, co bylo do udowodnienia. Mimo wszystko! -Stosuje pan taktyke oskarzenia sadowego, zeby zagmatwac to, co jest w rzeczywistosci bardzo prosta sprawa. -Wrecz przeciwnie, probuje wyklarowac to, z czego pan za posrednictwem Quinna usiluje zrobic bardzo skomplikowana sprawe. Widzi pan, nie spie duzo - to prawda - i z cala pewnoscia nie sypiam na oczach ludzi. Nigdy nie dbalem o to, zeby jadac z innymi - to moja cecha indywidualna, prawdopodobnie natury neurotycznej - nie krzywdze jednak nikogo w ten sposob. Niech pan poslucha, doktorze Lanning, prosze mi pozwolic przedstawic moja wizje tej sprawy - opartej na domniemaniach. Przypuscmy, ze mielibysmy do czynienia z politykiem zainteresowanym pokonaniem za wszelka cene swego przeciwnika - reformatora - i ktory, analizujac jego zycie prywatne natknal sie na takie dziwactwa, o jakich przed chwila wspomnialem. Przypuscmy dalej, ze do tego, aby skutecznie oczernic przeciwnika, wybiera panska firme. Czy spodziewa sie pan, ze on panu powie: "Taki a taki jest robotem, poniewaz rzadko kiedy jada z ludzmi i nigdy nie widzialem, zeby zasnal w trakcie sprawy. A raz, kiedy zajrzalem przez jego okno w srodku nocy, on siedzial z ksiazka w reku, zerknalem tez do jego lodowki i nie bylo w niej jedzenia.". Gdyby tak panu powiedzial, poslalby pana po kaftan bezpieczenstwa. Ale jesli panu powie: "On nigdy nie spi, on nigdy nie je", wtedy szok wywolany tym oswiadczeniem wytraca pana z rownowagi i nie pozwala dostrzec faktu, ze takich twierdzen nie mozna udowodnic. Daje mu pan bron do reki, godzac sie na udzial swojej firmy w tej dziwnej sprawie. -Bez wzgledu na to, prosze pana - zaczal Lanning z uporem - czy pan uwaza te sprawe za powazna czy nie, zakonczenie jej bedzie wymagac tylko zjedzenia jednego posilku przy swiadkach. Byerley znow odwrocil sie do obserwujacej go kobiety. -Przepraszam. Dobrze uslyszalem pani nazwisko, prawda? Doktor Susan Calvin? -Tak, panie Byerley. -Pani jest psychologiem korporacji U.S. Robots, prawda? -Robopsychologiem, jesli mozna prosic. -Oo, czy roboty tak bardzo sie roznia mentalnie od ludzi? -Ogromnie - pozwolila sobie na ironiczny usmiech: - Roboty sa z zasady przyzwoite. Wesolosc ozywila na moment twarz prawnika. -Coz, to ciezki cios. Ale chcialem powiedziec nastepujaca rzecz. Skoro jest pani psycho... robopsychologiem oraz kobieta, zaloze sie, ze zrobila pani cos, o czym nie pomyslal doktor Lanning. -Coz takiego? -W swojej torebce ma pani cos do jedzenia. Cos na moment przelamalo wyuczona obojetnosc oczu Susan Calvin. -Pan mnie zadziwia, panie Byerley - powiedziala. I po otwarciu torebki wyjela jablko. Bez slowa podala je. Po poczatkowym wzdrygnieciu sie, doktor Laning sledzil czujnymi oczami ich ruchy. Stephen Byerley spokojnie ugryzl jablko i przelknal. -Widzi pan, doktorze Lanning? Doktor Lanning usmiechnal sie z tak wyrazna ulga, ze nawet linia jego brwi zlagodniala. Trwalo to jedna krucha sekunde. Ciekawa bylam czy pan je zje, ale oczywiscie nie dowodzi to niczego. Byerley usmiechnal sie z wyszczerzonymi zebami: -Nie? -Oczywiscie, ze nie. Jest rzecza oczywista, doktorze Lanning, ze gdyby ten czlowiek byl robotem humanoidem, stanowilby doskonala imitacje. Jest prawie zbyt ludzki, aby byl wiarygodny. W koncu widujemy i obserwujemy istoty ludzkie przez cale nasze zycie. Niemozliwe, aby wsrod ludzi mogl przez tyle czasu zyc spokojnie robot, tylko z grubsza przypominajacy czlowieka. Niech pan zauwazy fakture skory, jakosc teczowek, strukture kostna reki. Jesli jest robotem, to zaluje, ze nie korporacja U.S. Robots go zrobila, bo to niezla robota. Zatem czy przypuszcza pan, ze ktos, kto tak dopracowal wszystkie szczegoly, zapomnialby wyposazyc go w mechanizmy regulujace trawienie, wydalanie i sen? Chocby na wypadek sytuacji awaryjnych, takich jak ta. Tak wiec fakt, ze potrafi jesc, niczego naprawde nie dowodzi. -Chwileczke - warknal Lanning - nie jestem az takim glupcem, za jakiego oboje mnie macie. Nie interesuje mnie problem czlowieczenstwa pana Byerleya. Interesuje mnie wyciagniecie korporacji z dolka. Posilek w miejscu publicznym zakonczy sprawe i stanie sie tak bez wzgledu na to, co zrobi pan Quinn. Mozemy pozostawic subtelniejsze szczegoly prawnikom i robopsychologom. -Alez doktorze Lanning - powiedzial Byerley - zapomina pan o aspekcie politycznym sytuacji. Tak goraco pragne zostac wybrany, jak goraco Quinn pragnie mnie powstrzymac. Nawiasem mowiac, czy nie zauwazyl pan, iz uzywa pan jego nazwiska? To taki moj tani, kretacki podstep. Wiedzialem, ze da sie pan zlapac przed koncem naszej rozmowy. Lanning oblal sie rumiencem. -Co maja z tym wspolnego wybory? -Reklama dziala w obie strony, panie doktorze. Jesli Quinn chce mnie nazywac robotem i ma dosc zimnej krwi, zeby to zrobic, ja mam dosc zimnej krwi, zeby grac wedlug jego regul. -To znaczy, ze pan... - Lanning byl calkiem szczerze przerazony. -Wlasnie. To znaczy, ze pozwole mu przystapic do rzeczy, wybrac sznur, sprawdzic jego wytrzymalosc, odciac odpowiednia dlugosc, zawiazac petle, wlozyc tam jego glowe i szeroko sie usmiechnac. Ja zrobie reszte. -Jest pan ogromnie pewny siebie. Susan Calvin wstala. -Chodz, Alfredzie, na pewno nie zmieni zdania pod naszym wplywem. -Widzi pani - Byerley usmiechnal sie lagodnie. - Zna sie pani rowniez na psychologii czlowieka. * * * Byerley zaparkowal samochod na automatycznych szynach prowadzacych do podziemnego garazu, a sam poszedl sciezka do frontowych drzwi swojego domu. Jego twarz nie wyrazala tej pewnosci siebie, o ktorej mowil doktor Lanning.Kiedy wszedl, osoba na wozku inwalidzkim uniosla wzrok i usmiechnela sie. Przyjazne uczucia rozjasnily twarz Byerleya. Podszedl do wozka. -Pozno wrociles, Steve - chrapliwy, chropowaty szept wydobyl sie z ust na zawsze wykrzywionych grymasem przypominajacym nieprzyjemny usmiech. Polowa twarzy kaleki byla tylko zablizniona tkanka. -Wiem, John, wiem. Ale dzis stanalem wobec zaskakujacego interesujacego problemu. -Tak? - w jasnych oczach pojawil sie niepokoj, ktorego nie mogla wyrazic pokiereszowana twarz. - Ale to nie bylo cos, z czym nie moglbys sobie poradzic? -Nie mam calkowitej pewnosci. Moze bede potrzebowal twojej pomocy. To ty tu jestes genialny. Czy chce zebym cie zabral do ogrodu? Mamy dzis piekny wieczor?. Dwa silne ramiona uniosly Johna z wozka. Byerley delikatnie objal jedna reka barki kaleki, a druga wsunal pod jego owiniete nogi. Powoli i ostroznie przeszedl przez pokoje, zszedl po lagodnie opadajacej rampie zbudowanej z mysla o wozku inwalidzkim i wyszedl tylnym wyjsciem do otoczonego murem i siatka druciana ogrodu za domem. -Dlaczego nie pozwolisz mi skorzystac z wozka, Steve? To niemadre. -Bo wole cie niesc. Masz cos przeciwko temu? Wiem, ze to dla ciebie duza przyjemnosc, kiedy mozesz go na chwile opuscic, a i mnie sprawia radosc to, ze moge cie od niego uwolnic. Jak sie dzis czujesz? - z wielka ostroznoscia ulozyl Johna na chlodnej trawie. -Jak mam sie czuc? Ale opowiedz mi o swoich klopotach. -Quinn oprze swoja kampanie na twierdzeniu, ze jestem robotem. John rozwarl szeroko oczy. -Skad wiesz? To niemozliwe. Nie wierze. -Och, daj spokoj, mowie ci, ze to prawda. Przyslal mi do biura jednego z tych wielkich naukowcow z Amerykanskiej Korporacji Robotow i Ludzi Mechanicznych, zeby sie ze mna spierac. John powoli rwal rekami trawe. -Rozumiem. -Ale mozemy mu pozwolic wybrac bron - powiedzial Byerley. -Mam pewien pomysl. Posluchaj i powiedz mi, czy to jest realne... * * * Scena rozgrywajaca sie tamtego wieczoru w biurze Alfreda Lanninga byla festiwalem wymownych spojrzen. Francis Quinn doslownie wpil sie wzrokiem w Alfreda Lanninga. Lanning wpatrywal sie gniewnie w Susan Calvin, ktora z kolei patrzyla obojetnie na Quinna.W koncu Francis Quinn przerwal te scene, probujac nadac swemu glosowi niefrasobliwy ton: -To blef. Wymysla wszystko na poczekaniu. -Czy chce pan zaryzykowac, panie Quinn? - zapytala doktor Calvin obojetnym tonem. -Coz, tak naprawde to wasze ryzyko. -Prosze posluchac - Lanning ukryl swoje obawy pod maska gniewu - zrobilismy, o co pan prosil. Widzielismy oboje, jak ten czlowiek je. Absurdem byloby przypuszczac, ze on jest robotem. -Czy pani tez tak uwaza? - Quinn zwrocil sie do Susan Calvin. -Lanning mowil, ze jest pani ekspertem. Lanning prawie grozil: -Sluchaj, Susan... Quinn przerwal gladko: -Czemu nie pozwoli jej pan mowic, czlowieku? Od pol godziny siedzi tu i milczy jak zakleta. Lanning czul sie wyraznie znekany. Byl bliski utraty zmyslow. -No dobrze - powiedzial. - Powiedz, co myslisz, Susan. Nie bedziemy ci przerywac. Susan Cahan spojrzala na niego ponuro, a potem wlepila chlodny wzrok w pana Quinna. -Sa tylko dwa sposoby udowodnienia, ze Byerley jest robotem, prosze pana. Jak dotad przedstawil pan poszlaki, na podstawie ktorych moze pan rzucic oskarzenie, ale nic pan nie udowodni. Mysle, ze pan Byerley jest dostatecznie sprytny, zeby odeprzec takie zarzuty. Prawdopodobnie sam pan o tym wie, inaczej nie przyszedlby pan tutaj. To ze Byerley jest robotem, mozna udowodnic na dwa sposoby: metoda fizyczna i metoda psychologiczna. Wybierajac metode fizyczna musialby pan zrobic mu sekcje albo zastosowac promienie rentgena. Jak to zrobic, to bylby juz panski problem. Poslugujac sie metoda psychologiczna jego zachowanie trzeba by poddac analizie gdyz jesli jest robotem pozytronowym, musialby sie stosowac do Trzech Praw Robotyki. Nie jest mozliwe skonstruowanie mozgu pozytronowego bez nich. Czy pan je zna, panie Quinn? Wyrecytowala je dokladnie i wyraznie, cytujac slowo w slowo slynne zdania napisane tlustym drukiem na pierwszej stronie "Podrecznika robotyki". -Slyszalem o nich - powiedzial niedbale Quinn. -Zatem latwo zrozumiec caly problem - odparla oschle pani psycholog. - Jesli pan Byerley zlamie ktorekolwiek z tych trzech praw, nie jest robotem. Niestety dziala to tylko w jedna strone. Jesli bedzie postepowal zgodnie z tymi zasadami, nie bedzie to wcale dowodzilo, ze jest robotem. Quinn uniosl uprzejmie brwi. -Dlaczego nie, pani doktor? -Prosze sie zastanowic, Trzy Prawa Robotyki sa podstawowymi nakazami wielu systemow etycznych na swiecie. Oczywiscie kazdy czlowiek posiada instynkt samozachowawczy. Dla robota to Trzecie Prawo. Takze kazdy porzadny czlowiek - dla ktorego wazne sa wiezi spoleczne i poczucie odpowiedzialnosci - ma obowiazek podporzadkowywac sie odpowiednim wladzom: sluchac swojego lekarza, szefa, rzadu, psychiatry, kolegi; przestrzegac praw; postepowac zgodnie z zasadami; podporzadkowac sie obyczajom - nawet wtedy, gdy nie jest to wygodne czy bezpieczne. Dla robota to Drugie Prawo. Czlowiek zyjacy w zgodzie z obowiazujacymi zasadami etycznymi ma kochac innych jak siebie samego, chronic bliznich, ryzykowac zyciem dla ich ratowania. Dla robota to Pierwsze Prawo. Mowiac wprost - jesli Byerley postepuje zgodnie ze wszystkimi Prawami Robotyki, moze byc robotem albo moze byc po prostu bardzo porzadnym czlowiekiem. -Ale - powiedzial Quinn - mowi mi pani, ze nigdy mu nie mozna udowodnic, ze jest robotem. -Byc moze potrafie udowodnic, ze nie jest robotem. -Nie takiego dowodu chce. -Przyjmie pan taki dowod, jaki jest mozliwy do przeprowadzenia. Nikt poza panem nie odpowiada za panskie zachcianki. * * * W tym momencie Lanningowi przyszla do glowy pewna mysl.-Czy ktos sie zastanowil - zapytal zgrzytajac zebami, ze prokurator okregowy to raczej dziwne zajecie dla robota? Oskarzanie ludzi, skazywanie ich na smierc, wyrzadzanie im ogromnej krzywdy... Quinn nagle sie zapalil. -Nie, nie moze pan sie z tego wykrecic w ten sposob. Urzad prokuratora okregowego nie czyni z niego czlowieka. Nie zna pan jego rejestru? Nie wie pan, ze chelpi sie, iz nigdy nie wnosil oskarzenia przeciwko niewinnemu czlowiekowi? Ze wielu ludzi uniknelo sprawy sadowej, poniewaz dowody przeciwko nim nie zadowolily go, mimo ze prawdopodobnie moglby przekonac lawe przysieglych. Wlasnie tak sie sprawa przedstawia. Chude policzki Lanninga zadrzaly. - Nie, Quinn, nie. W Prawach Robotyki nic nie mowi sie o winie czlowieka. Robot nie moze oceniac, czy czlowiek zasluguje na smierc. Nie jemu decydowac. Nie moze skrzywdzic czlowieka - obojetne czy jest on lotrem czy aniolem. W glosie Susan Calvin slychac bylo zmeczenie. -Alfredzie - powiedziala - nie mow glupstw. A co jezeli robot natknalby sie na szalenca podkladajacego ogien pod dom z ludzmi w srodku? Powstrzymalby szalenca, prawda? -Oczywiscie. -I jesli jedynym sposobem byloby zabic go... Z gardla Lanninga dobiegl slaby odglos. I nic wiecej. -Wiemy, Alfredzie, oboje, ze robot zrobilby wszystko, co w jego mocy, zeby go nie zabic. Gdyby szaleniec umarl, robot wymagalby leczenia psychoterapeutycznego, inaczej moglby postradac zmysly od postawionego przed nim konfliktu: zlamania Pierwszego Prawa w celu postapienia zgodnie z Pierwszym Prawem w wyzszym sensie. Ale czlowiek bylby martwy, a sprawca jego smierci bylby robot. -Czy Byerley postradal zmysly? - zapytal Lanning z calym sarkazmem, na jaki potrafil sie zdobyc. -Nie, ale sam nie zabil zadnego czlowieka. Ujawnia fakty, ktore moga swiadczyc, ze konkretny czlowiek jest niebezpieczny dla masy innych ludzi, ktorych nazywamy spoleczenstwem. Ochrania wieksza liczbe ludzi i w ten sposob pozostaje wierny Pierwszemu Prawu z maksymalnym potencjalem. Dalej sie nie posuwa. To sedzia potem skazuje przestepce na smierc lub wiezienie po tym, jak lawa przysieglych orzeka jego wine. To dozorca wtraca go do wiezienia, a kat wykonuje egzekucje. A pan Byerley nic nie robi, tylko ustala prawde i pomaga spoleczenstwu. Prawde mowiac, panie Quinn, kiedy pan zwrocil nasza uwage na te sprawe, zapoznalam sie z kariera pana Byerleya. Odkrylam, ze w swoich mowach koncowych do lawy przysieglych nigdy nie zadal kary smierci. Odkrylam rowniez, ze przemawial za zniesieniem kary smierci i dal hojne datki instytucjom naukowo-badawczym zajmujacym sie neurofizjologia przestepcow. Najwyrazniej wierzy raczej w leczenie niz karanie zbrodni. Uwazam to za znaczacy fakt. -Naprawde? - Quinn usmiechnal sie. - Byc moze w tym kryje sie prawdziwa istota Byerleya. -Byc moze. Po co temu zaprzeczac? Takie dzialania; moglby podejmowac albo robot, albo bardzo prawy i przyzwoity czlowiek. Ale widzi pan, nie mozna odroznic i robota od najlepszego z ludzi. Quinn odchylil sie w krzesle. Glos mu drzal ze zniecierpliwienia. -Doktorze Lanning, stworzenie robota humanoidalnego, ktory by doskonale imitowal z wygladu czlowieka, jest rzecza calkowicie mozliwa, prawda? Lanning chrzaknal i zastanowil sie. -Korporacja U.S. Robots juz to robila eksperymentalnie - powiedzial niechetnie - oczywiscie bez dodawania mozgu pozytronowego. Przy wykorzystaniu komorek czlowieka i kontroli hormonalnej mozna wyhodowac ludzkie cialo i skore na szkielecie z porowatych tworzyw silikonowych, ktore z zewnatrz wygladaja jak kosci. Oczy, wlosy, skora bylyby naprawde ludzkie, a nie humanoidalne. A po wlozeniu mozgu pozytronowego i innych niezbednych mechanizmow, uzyskuje sie robota humanoidalnego. -Ile by to zabralo czasu? - zapytal krotko Quinn. Lanning zastanowil sie. -Majac cale wyposazenie - mozg, szkielet, komorki, odpowiednie hormony i radiacje - powiedzmy, dwa miesiace. Polityk wstal z krzesla. -A wiec zobaczymy, jak wygladaja trzewia pana Byerleya. Bedzie to oznaczac reklame dla U.S. Robota - ale dalem wam szanse. Kiedy zostali sami, Lanning odwrocil sie niecierpliwie do Susan Calvin. -Dlaczego sie upierasz... Przerwala mu z wielka gwaltownoscia. -Czego chcesz: prawdy czy mojej rezygnacji? Nie bede klamac dla ciebie. Korporacja potrafi zatroszczyc sie o siebie. Nie badz tchorzem. -A co - powiedzial Lanning - jezeli on otworzy Byerleya, a z niego wypadna koleczka i zebatki. Co wtedy? -Nie otworzy Byerleya - powiedziala pogardliwie Calym. -Byerley jest co najmniej tak samo sprytny jak Quinn. * * * Wiesc o prokuratorze-robocie spadla na miasto na tydzien przed nominacja Byerleya. Ale "spadla" to niewlasciwe slowo. Wtoczyla sie do miasta, wczlapala do niego, wpelzla. Ludzie zaczeli sie smiac i posypaly sie zarty. Jednak sterujacy wszystkim Quinn zapoczatkowal nowy etap, w ktorym smiech stal sie juz wymuszony, pojawila sie niepewnosc i ludzie zaczeli sie zastanawiac.Nikt nie zdolalby zapanowac nad atmosfera zjazdu, i ktora byla bardzo nerwowa, choc nie planowano zadnego pojedynku. Juz od tygodnia wiadomo bylo, ze tylko Byerley mogl otrzymac nominacje. Nie mial go kto zastapic, wiec musieli nominowac jego, ale wywolalo to kompletne zamieszanie. Sytuacja nie wygladalaby tak zle, gdyby przecietny obywatel nie byl rozdarty miedzy ogromem zarzutu - jesli byl prawdziwy - a jego sensacyjnym szalenstwem - jesli byl falszywy. Nazajutrz po nominacji Byerleya - dokonanej dla formy i nieszczerze - jakas gazeta w koncu opublikowala najwazniejsze watki dlugiego wywiadu z doktor Susan Calvin, "swiatowej slawy ekspertem w dziedzinie psychologii robotow i pozytroniki". Po tej publikacji rozpetalo sie istne pieklo. Na to wlasnie czekali fundamentalisci. Nie tworzyli oni zadnej partii politycznej i nie wyznawali zadnej formalnej religii. Zasadniczo byli to ludzie, ktorzy nie przystosowali sie do przemian spolecznych wywolanych rozwojem nowych technologii. Sami siebie nazywali Zwolennikami Prostego Zycia. Lakneli zycia, ktore osobom praktykujacym je prawdopodobnie wydawalo sie nie takie znow proste i ktore przez to same byly Zwolennikami Prostego Zycia. Fundamentalisci nie potrzebowali nowego powodu, zeby nienawidzic robotow i producentow robotow; ale nowy powod - taki jak oskarzenie wysuniete przez Quinna i analiza przeprowadzona przez doktor Calvin - wystarczal, aby po raz kolejny glosno zamanifestowac nienawisc do tego wszystkiego, co symbolizowaly roboty. Olbrzymie zaklady Amerykanskiej Korporacji Robotow i Ludzi Mechanicznych staly sie twierdza, wypelniona uzbrojonymi straznikami. Korporacja przygotowywala sie do wojny. W domu Stephena Byerleya roilo sie od policji. Kampania polityczna, skupiona wokol tej jednej sprawy, przypominala kampanie tylko w tym sensie, ze wypelniala luke pomiedzy nominacja i wyborami. Stephen Byerley nie pozwolil, aby wscibscy, mali ludzie rozpraszali jego uwage. Nie robil na nim wrazenia widok umundurowanych policjantow krecacych sie doslownie wszedzie, Zgodnie z tradycja swojej kasty, reporterzy i fotografowie czekali przed domem, za szeregiem ponurych straznikow. Jedna ze stacji telewizyjnych miala nawet skaner skierowany na puste wejscie do skromnego domu prokuratora, przed ktorym stal teraz sztucznie podekscytowany spiker wyglaszajacy nadety komentarz do kamery. Ruchliwy, maly czlowiek wystapil naprzod. W wyciagnietej rece trzymal jakis wypelniony formularz. -Panie Byerley, to jest nakaz sadowy upowazniajacy mnie do przeszukania tej posesji. Mam sprawdzic, czy nie ma tu nielegalnych... eee... ludzi mechanicznych lub robotow jakiegokolwiek rodzaju. Byerley podniosl sie, zeby wziac dokument do reki. Zerknal na niego obojetnie i oddajac go usmiechnal sie. -Wszystko w porzadku. Prosze zaczynac. Niech pan wykonuje swoja prace. Pani Hoppen... - zawolal do swojej gospodyni, ktora niechetnie wyszla z pokoju obok -...prosze pojsc z panami i pomoc im w miare mozliwosci. Maly czlowiek o nazwisku Harroway nie zdolal nawet uchwycic wzroku Byerleya, zawahal sie wiec, a potem czerwony ze zlosci wymamrotal do dwoch policjantow: "Chodzcie". Wrocil po dziesieciu minutach. -Skonczone? - zapytal Byerley tonem osoby, ktora nie jest szczegolnie zainteresowana ani pytaniem, ani odpowiedzia na nie. Harroway odchrzaknal i wydobyl z siebie piskliwy falset, wiec ze zloscia zaczal na nowo: -Niech pan poslucha, panie Byerley, dostalismy specjalne instrukcje, zeby przeszukac dom bardzo dokladnie. -I nie zrobiliscie tego? -Powiedziano nam, czego dokladnie mamy szukac. -Tak? -Krotko mowiac i nie bawiac sie w przesadne subtelnosci, panie Byerley, kazano nam przeszukac pana. -Mnie? - zapytal prokurator z usmiechem. -I jak zamierzacie to zrobic? -Mamy urzadzenie wykorzystujace promieniowanie Penet... -Zatem mam zostac przeswietlony, co? Macie upowaznienie? -Widzial pan nakaz. -Moge go zobaczyc jeszcze raz? Czolo Harrowaya blyszczalo od potu, kiedy po raz drugi podawal Byerleyowi dokument. Domniemany robot powiedzial zrownowazonym glosem: Czytam tutaj opis tego, co macie przeszukac, cytuje: dom nalezacy do Stephena Byerleya, znajdujacy sie przy ulicy Willow Grove 355 w Evanstron, wraz z nalezacym do niego garazem, magazynem badz tez innymi budynkami, wraz z wszystkimi terenami nalezacymi do niego"... - i tak dalej. Zupelnie w porzadku. Ale, moj dobry czlowieku, nie ma tu nic o przeszukiwaniu mojego wnetrza. Ja nie jestem czescia tej posesji. Moze pan przeszukac moje ubranie, jesli sie panu zdaje, ze ukrylem robota w kieszeni. Harroway nie mial zadnych watpliwosci co do tego, komu zawdziecza swoje stanowisko. Nie zamierzal sie wycofac majac szanse zdobycia znacznie lepszej, to jest lepiej platnej posady. -Niech pan poslucha - powiedzial usilujac zapanowac nad gniewem. - Wolno mi przeszukac meble i wszystkie inne rzeczy w panskim domu. Pan w nim jest, prawda? -Obserwacja godna uwagi. Jestem w nim. Ale nie jestem meblem. Jako obywatel z duzym poczuciem odpowiedzialnosci - mam zaswiadczenie od psychiatry, ktore tego dowodzi - mam pewne prawa zgodnie z przepisami okregowymi. Przeszukiwanie mnie oznaczaloby pogwalcenie mojego prawa do prywatnosci. Ten dokument jest niewystarczajacy. -Jasne, ale jesli pan jest robotem, nie ma pan prawa do prywatnosci. -Prawda - ale dokument tego nie precyzuje. W domysle uznaje mnie za czlowieka. -Gdzie? - Harroway schwycil nakaz. -Tam, gdzie jest napisane: "miejsce zamieszkanie nalezace do" i tak dalej. Robot nie moze byc wlascicielem nieruchomosci. I moze pan powiedziec swojemu pracodawcy, panie Harroway, ze jesli sprobuje wydac dokument, ktory nie bedzie mnie uznawal za czlowieka, natychmiast wytocze mu proces cywilny, ktory go zmusi do udowodnienia, ze jestem robotem, na podstawie informacji obecnie bedacych w jego posiadaniu albo do zaplacenia olbrzymiej kary za probe nieslusznego; pozbawienia mnie praw, gwarantowanych mi przez przepisy okregowe. Niech pan mu to powie, dobrze? Harroway pomaszerowal do drzwi. Odwrocil sie. -Jest pan chytrym prawnikiem... - Wsunal reke do kieszeni. Przez krotka chwile stal nieruchomo. A potem wyszedl, usmiechnal sie do kamery, pomachal reka reporterom i krzyknal: - Jutro bedziemy cos dla was mieli, chlopcy. To bedzie cos ekstra. W samochodzie rozsiadl sie wygodnie, wyjal z kieszeni niewielki mechanizm i starannie go sprawdzil. Po raz pierwszy w zyciu zrobil zdjecie za pomoca odbicia promieni rentgenowskich. Mial nadzieje, ze wykonal to prawidlowo. Quinn i Byerley nigdy nie spotkali sie twarza w twarz. Ale rozmowa przez wizjofon bardzo przypominala takie spotkanie, nawet jesli jeden dla drugiego stanowil jedynie czarno-bialy elektroniczny obraz na ekranie. To Quinn zadzwonil. Zaczal obcesowo, jak przystalo na polityka w "nowym stylu": -Pomyslalem sobie, ze chcialby pan wiedziec, Byerley, ze zamierzam oglosic publicznie fakt noszenia przez pana oslony ochronnej przed promieniowaniem Penet. -Czyzby? W takim razie juz pan to prawdopodobnie zrobil Cos mi sie zdaje, ze nasi przedsiebiorczy przedstawiciele prasy od dluzszego czasu podlaczaja sie do moich roznych linii lacznosciowych. Wiem, ze moje telefony biurowe sa na podsluchu, dlatego przez ostatnie tygodnie wlasciwie nie wychodze z domu - Byerley mowil przyjaznym, prawie swobodnym tonem. Quinn zacisnal nieznacznie usta: -Ta rozmowa jest zabezpieczona od podsluchu - calkowicie. Robie to kosztem pewnego ryzyka osobistego. -Wyobrazam sobie. Nikt nie wie, ze pan sie kryje za ta kampania. Przynajmniej nikt tego nie wie oficjalnie. Kazdy o tym wie nieoficjalnie. Nie przejmowalbym sie tym. A wiec nosze oslone ochronna? Jak sadze, odkryl to pan wtedy, gdy fotografia, wykonana tamtego dnia przez panskiego szczeniackiego slugusa, okazala sie przeswietlona. -Zdaje pan sobie sprawe z tego, Byerley, ze dla wszystkich stanie sie jasne, iz nie ma pan odwagi poddac sie analizie rentgenowskiej. -Wszyscy tez beda mieli okazje dowiedziec sie, ze usilowal pan pogwalcic moje prawo do prywatnosci. -Nikt sie tym nie przejmie. -Pan sie myli. To symbolizuje nasze dwie kampanie, nieprawdaz? Pan ma niewielki wzglad na prawa poszczegolnych obywateli. Ja zawsze mam je na wzgledzie. Nie poddam sie analizie rentgenowskiej, poniewaz chce dla zasady bronic swoich praw. Tak jak bede bronic praw innych, kiedy zostane wybrany. -Niewatpliwie zrobi pan z tego interesujace przemowienie, ale nikt panu nie uwierzy. Brzmi to troche zbyt gornolotnie, zeby bylo prawda. I jeszcze jedno - powiedzial zywo - tamtego wieczora w panskim domu kogos brakowalo. -W jakim sensie? -Zgodnie z raportem - na ekranie bylo widac, jak przerzuca jakies kartki - brakowalo jednej osoby - kaleki. -Wlasnie - powiedzial Byerley matowo - kaleki. Te moj stary nauczyciel, ktory mieszka ze mna, a teraz jest, na wsi. Przebywa tam od dwoch miesiecy. W takich sytuacjach mowi sie zazwyczaj "bardzo pozadany odpoczynek". Pozwoli mu pan na to? -Panski nauczyciel? Jakis naukowiec? -Zanim stal sie kaleka, byl prawnikiem. Ma licencje rzadowa biofizyka naukowo-badawczego oraz wlasne laboratorium; odpowiednie wladze, do ktorych moge pana odeslac, dysponuja kompletnym sprawozdaniem z wykonywanych przez niego prac. Jego badania nie maja; wiekszego znaczenia, ale sa nieszkodliwym i zajmujacym hobby dla... biednego kalekiego czlowieka. Jak pan widzi, pomagam jak moge. -Widze. A co ten... nauczyciel... wie o konstruowaniu robotow? -Nie potrafie ocenic jego wiedzy w dziedzinie, ktora jest dla mnie obca. -Nie mialby dostepu do mozgow pozytronowych? -Niech pan zapyta swoich przyjaciol w U.S. Robots. Oni powinni wiedziec. -Powiem krotko, Byerley. Panski kaleki nauczyciel to prawdziwy Stephen Byerley. Pan jest stworzonym przez niego robotem. Mozemy to udowodnic. To on mial wypadek samochodowy, nie pan - Zawsze mozna sprawdzic kartoteki. -Naprawde? No to niech pan nie zwleka. Moje najlepsze zyczenia. -Mozemy tez odszukac "wiejski domek" panskiego tak zwanego nauczyciela i przekonac sie, co tam znajdziemy. -No niezupelnie, Quinn. - Byerley usmiechnal sie szeroko. -Niestety, dla pana moj tak zwany nauczyciel jest chorym czlowiekiem. Jego domek na wsi jest jego miejscem odpoczynku. W tych okolicznosciach jego prawo do prywatnosci jest naturalnie jeszcze wieksze. Nie zdola pan uzyskac nakazu wkroczenia na jego teren nie przedstawiajac rzetelnego uzasadnienia. Nie bede jednak panu w niczym przeszkadzal. Nastapila pauza, po czym Quinn pochylil sie naprzod, tak ze obraz jego twarzy powiekszyl sie, widac bylo nawet drobne zmarszczki na czole. -Byerley, dlaczego pan sie nie wycofa? Nie moze pan zostac wybrany. -Nie? -A czy pan mysli, ze tak? Czy pan sadzi, ze jesli pan nie ustosunkuje sie do tego, co sie o panu mowi - kiedy z latwoscia moglby pan to zrobic lamiac jedno z Trzech Praw - to uda sie panu przekonac ludzi, ze nie jest pan robotem. -Jak dotad widze tylko, ze z niespecjalnie znanego prawnika praktykujacego w wielkiej metropolii, moze troche tajemniczego, stalem sie ogolnie znana postacia. Urnie pan zrobic czlowiekowi reklame. -Ale pan jest robotem. -Tak zostalo powiedziane, ale nie jest to udowodnione. -Jest dostatecznie udowodnione, jesli chodzi o wyborcow. -A wiec niech sie pan odprezy - zwyciezyl pan. -Zegnam - powiedzial Quinn, po raz pierwszy w trakcie tej rozmowy pozwalajac sobie na zlosliwosc, i wizjofon wylaczyl sie z trzaskiem. -Zegnam - powiedzial niewzruszenie Byerley do pustego ekranu. * * * Byerley sprowadzil z powrotem swojego "nauczyciela" na tydzien przed wyborami. Poduszkowiec wyladowal szybko gdzies na peryferiach miasta.-Zostaniesz tu do konca wyborow - powiedzial mu Byerley. - Lepiej, zebys pozostal z boku, jesli sprawy przybiora niepomyslny obrot. -Istnieje niebezpieczenstwo przemocy? -Choc John niewiele mogl wyrazic swym znieksztalconym glosem, w pytaniu krylo sie cale jego zatroskanie. -Fundamentalisci tym groza, wiec teoretycznie tak. Ale tak naprawde nie spodziewam sie. Oni nie maja realnej sily. Sa tylko obecnym przez caly czas czynnikiem zapalnym, ktory moglby w sprzyjajacej sytuacji wywolac zamieszki. Nie bedzie ci przeszkadzac, jesli zostaniesz tutaj? Prosze. Nie bede soba, jesli bede sie musial zamartwiac o ciebie. -Zostane. Nadal myslisz, ze to sie powiedzie? -Jestem tego pewien. Nikt cie nie nachodzil? Nikt. Jestem pewien. I wszystko poszlo dobrze? -Wystarczajaco dobrze. Nie bedzie z tym zadnych klopotow. -A wiec uwazaj na siebie i ogladaj jutro telewizje, John. - Byerley uscisnal sekata dlon spoczywajaca na jego rece. * * * Zmarszczone czolo Lentona wyrazalo cale jego napiecie. Mial prace nie do pozazdroszczenia: byl szefem kampanii Byerleya - robil kampanie dla osoby odmawiajacej ujawnienia swojej strategii i odmawiajacej zaakceptowania strategii swojego szefa.-Nie mozesz! - Tak brzmialo jego ulubione powiedzenie, ktore stalo sie wkrotce jego jedynym powiedzeniem. - Mowie ci, Steve, nie mozesz! Stanal przed prokuratorem, ktory zajmowal sie przerzucaniem zapisanych na maszynie kartek ze swoim przemowieniem. -Odloz to, Steve. Sluchaj, ten motloch zostal zorganizowany przez fundamentalistow. Nie beda cie sluchac. Predzej cie ukamienuja. Dlaczego musisz wyglaszac przemowienie przed publika? Co zlego w nagraniu, nagraniu z obrazem? -Chcesz, zebym wygral wybory, prawda? - zapytal lagodnie Byerley. -Wygral wybory! Nie wygrasz, Steve. Probuje uratowac ci zycie. -Nic mi nie grozi. -Nic mu nie grozi. Nic mu nie grozi. - Lenton wydobyli z gardla dziwny, zgrzytliwy odglos. - To znaczy, ze wychodzisz na ten balkon przed piecdziesiat tysiecy zwariowanych glupkow i bedziesz probowac rozsadnie do nich przemawiac - z balkonu, jak charyzmatyczny przywodca. Byerley zerknal na zegarek. -Mniej wiecej za piec minut, gdy tylko sie zwolnia lacza telewizyjne. Odpowiedz Lentona nie bardzo nadawala sie do rozpowszechniania. Tlum zapelnial odgrodzony sznurem obszar miasta. Drzewa i domy zdawaly sie wyrastac z fundamentow utworzonych przez mase ludzka. A reszta swiata obserwowala spektakl za posrednictwem fal ultrakrotkich. Byly to wybory lokalne, ale mimo to ogladal je caly swiat. Byerley pomyslal o tym i usmiechnal sie. Widok tlumu nie mogl nastrajac radosnie. Wszedzie powiewaly flagi i transparenty z antyrobotycznymi haslami. Wiele z hasel skierowanych bylo przeciwko Byerleyowi. Wroga atmosfera narastala. Od poczatku przemowienie bylo nieudane. Slowa Byerleya zagluszal wrzask motlochu i skandowane okrzyki fundamentalistow, ktorzy tworzyli najbardziej agresywne grupki posrod gawiedzi. Byerley mowil dalej, powoli, bez emocji... Wewnatrz Lenton chwycil sie za wlosy i jeczal - i czekal, az poleje sie krew. * * * W pierwszych szeregach zakotlowalo sie. Jakis kanciasty obywatel, z wybaluszonymi oczami i w ubraniu za krotkim, aby zakryc w calosci jego dlugie i chude konczyny przepychal sie do przodu. Jeden z policjantow zanurkowal za nim, przeciskajac sie powoli i z trudem. Byerley machnal gniewnie na policjanta, zeby sie odsunal.Chudzielec znalazl sie bezposrednio pod balkonem. Ryk zagluszal jego slowa. Byerley pochylil sie. -Co pan mowi? Jesli ma pan uzasadnione pytanie, odpowiem na nie. - Odwrocil sie do stojacego z boku straznika. - Prosze przyprowadzic tu tego czlowieka. W tlumie zapanowalo napiecie. W roznych miejscach jednoczesnie rozlegly sie okrzyki "cisza", przerodzily sie w piekielna wrzawe, a potem ucichly, urywajac sie po kolei. Z czerwona twarza, ciezko dyszac, chudzielec stanal przed Byerleyem. -Czy ma pan pytanie? - zapytal Byerley. Chudzielec popatrzyl na niego i powiedzial skrzeczacym glosem: -Uderz mnie, pan! Z nagla energia wysunal swoj podbrodek do przodu. -Uderz mnie, pan! Mowisz, ze nie jestes robotem. Udowodnij to. Nie mozesz uderzyc czlowieka, ty potworze. Zapadla dziwna, martwa cisza. Przerwal ja glos Byerleya: -Nie mam powodu, zeby pana uderzyc. Chudzielec rozesmial sie prowokacyjnie. - Nie mozesz mnie uderzyc. Nie zrobisz tego. Nie jestes czlowiekiem. Jestes potworem, pozorem czlowieka. I wobec tysiecy naocznych obserwatorow i milionow telewidzow Stephen Byerley z zacisnietymi ustami cofnal piesc i walnal chudzielca z trzaskiem w podbrodek. I smialek, ktory rzucil wyzwanie, polecial gwaltownie do tylu przewracajac sie, zupelnie oniemialy. -Przepraszam - powiedzial Byerley. - Prosze go zabrac i zaopiekowac sie nim. Po przemowieniu chce z nim porozmawiac. Kiedy doktor Calvin zawrocila swoj samochod i odjechala z zarezerwowanego miejsca, tylko jeden reporter doszedl do siebie po szoku na tyle, by pognac za nia i wykrzyczec pytanie. Susan Calvin zawolala przez ramie: -To czlowiek. - To mu wystarczylo. Reporter pognal w swoim kierunku. Reszte przemowienia mozna by okreslic jako "wygloszona, ale nie uslyszana". * * * Doktor Calvin i Stephen Byerley spotkali sie jeszcze raz - na tydzien przed jego zaprzysiezeniem na stanowisku burmistrza. Bylo pozno, juz po polnocy.-Nie wyglada pan na zmeczonego - powiedziala doktor Calvin. Burmistrz - elekt usmiechnal sie. -Przez jakis czas moge sie jeszcze nie klasc. Tylko niech pani nie mowi o tym Quinnowi. -Nie powiem. Ale skoro juz pan go wymienil, jego wiesc brzmiala interesujaco. Szkoda ja bylo psuc. Przypuszczam, ze zna pan jego teorie. -Czesciowo. -Bardzo dramatyczna. Stephen Byerley byl mlodym prawnikiem, przekonywajacym mowca, wielkim idealista i mial pewne zaciecie do biofizyki. Czy pan sie interesuje robotyka, panie Byerley? -Tylko w aspekcie prawnym. -Ten Stephen Byerley interesowal sie. Ale oto zdarzyl sie wypadek. Zona Byerleya zmarla; jego spotkalo cos gorszego niz smierc. Stracil nogi, stracil twarz, stracil glos. Przezyty koszmar wplynal tez na jego umysl. Nie chcial sie poddac operacji plastycznej. Odsunal sie od swiata; stracil widoki na kariere prawnicza pozostaly mu tylko rece i inteligencja. Potrafil jakos zdobyc mozgi pozytronowe, jeden nawet tak skomplikowany, ze potrafil osadzac problemy natury etycznej - co jest najwyzsza funkcja robotyczna, jaka dotychczas uzyskalismy. Wyhodowal cialo dla tego mozgu. Swojego robota nauczyl byc tym wszystkim, czym sam chcial byc, a juz nie mogl. Wyslal w swiat tego nowego Stephena Byerleya, kryjac sie za nim jako stary, kaleki nauczyciel, ktorego nikt nigdy nie widzial... -Niestety - powiedzial burmistrz - elekt - zniweczylem to wszystko, uderzajac tamtego czlowieka. Gazety podaja, ze to pani oficjalnie orzekla, iz jestem czlowiekiem. -Jak do tego doszlo? Czy moze mi pan powiedziec? To nie mogl byc przypadek. -I nie byl do konca. To glownie zasluga Quinna. Moi ludzie zaczeli po cichu rozpowszechniac plotke, ze nigdy nie uderzylem czlowieka; ze nie jestem do tego zdolny, ze gdyby ktos mnie probowal sprowokowac, nie zareagowalbym, bo jestem robotem. Wymyslilem wiec to glupie przemowienie przed publika, nie zapominajac o reklamie z odpowiednimi akcentami, zgodnie z moimi przewidywaniami, jakis glupiec dal sie nabrac. W zasadzie byl to podstep. Jedna dobrze zaaranzowana sytuacja rozwiazala moje problemy. Oczywiscie efekt emocjonalny, jaki to wywolalo, zapewnil mi, zgodnie z zamierzeniami, wybor na burmistrza. Pani robopsycholog skinela glowa. -Widze, ze wkracza pan w zakres moich kompetencji - tak jak chyba musi kazdy polityk. Ale bardzo mii przykro, ze tak wyszlo. Lubie roboty. Lubie je znacznie bardziej niz ludzi. Jesli mozna by stworzyc robota zdolnego do pelnienia funkcji politycznych, mysle, ze on by i sie do tego najbardziej nadawal. Zgodnie z Prawami Robotyki bylby niezdolny do wyrzadzania krzywdy ludziom, niezdolny do tyranii, korupcji, glupoty i uprzedzen. A po zakonczeniu swojej kadencji odszedlby, mimo ze bylby niesmiertelny, poniewaz nie moglby zranic ludzi, pokazujac im, ze rzadzil nimi robot. Taka sytuacja bylaby idealna. -Tylko ze robot moglby zawiesc wskutek nieodlacznie tkwiacych w jego mozgu niedoskonalosci. Mozg pozytronowy nigdy nie dorownywal zlozonoscia mozgowi ludzkiemu. -Mialby doradcow. Nawet czlowiek nie jest zdolny do rzadzenia bez pomocy. Byerley przyjrzal sie Susan Calvin z powaznym zainteresowaniem. -Dlaczego pani sie usmiecha, doktor Calvin? -Poniewaz pan Quinn nie pomyslal o wszystkim. -To znaczy, ze do jego opowiesci mozna by cos jeszcze dodac? -Tylko jeden szczegol. Przez trzy miesiace przed wyborami ten Stephen Byerley, o ktorym mowil pan Quinn, ten zlamany czlowiek, przebywal na wsi z jakiegos tajemniczego powodu. Powrocil akurat na tamto slynne panskie przemowienie. A w koncu to, co stary kaleka zrobil raz, mogl zrobic drugi raz, szczegolnie jesli to drugie zadanie bylo bardzo proste w porownaniu z pierwszym. -Niezupelnie rozumiem. Doktor Calvin wstala i wygladzila sukienke. Najwyrazniej byla gotowa do wyjscia. -Chodzi mi o to, ze istnieje jeden wypadek, kiedy robot moze uderzyc czlowieka, nie lamiac Pierwszego Prawa. Tylko jeden wypadek. -Jaki? Doktor Calvin stala przy drzwiach. Powiedziala spokojnie: -Kiedy czlowiek, ktory ma zostac uderzony, jest tylko drugim robotem. Usmiechnela sie szeroko, jej chuda twarz byla rozpromieniona. -Zegnam, panie Byerley. Mam nadzieje glosowac na Pana za piec lat - kiedy bedzie pan kandydowal na stanowisko koordynatora. Stephen Byerley zachichotal. -Musze odpowiedziec, ze jest to lekka przesada. Zamknela za soba drzwi. Konflikt do unikniecia Koordynator mial w swoim prywatnym gabinecie sredniowieczna osobliwosc - kominek. Oczywiscie czlowiek sredniowieczny moglby nie rozpoznac, ze to kominek, bo teraz sluzyl on wylacznie dekoracji. Cichy, pelgajacy plomien igral w odizolowanej wnece za przezroczysta szyba kwarcowa.Polana zapalaly sie zdalnie od znikomego odgalezienia glownego promienia energii zasilajacego budynki publiczne miasta. Ten sam przycisk, ktory sterowal zaplonem, najpierw usuwal popiol z poprzedniego ogniska i otwieral droge swiezej partii drewna. - Byl to, rozumiecie, calkowicie uwspolczesniony kominek. Ale sam ogien byl prawdziwy. Dzieki systemowi glosnikow mozna bylo slyszec trzask plonacych polan i oczywiscie obserwowac jezyki ognia podtrzymywanego przez strumien powietrza. Tanczace za szyba plomienie odbijaly sie w miniaturze w czerwonawej szklance koordynatora, a jeszcze bardziej zminiaturyzowane odbijaly sie w obu zrenicach jego zasepionych oczu. A takze w zrenicach lodowatych oczu jego goscia, doktor Susan Calvin z Amerykanskiej Korporacji Robotow i Ludzi Mechanicznych. -Zaprosilem cie tu nie tylko w celach towarzyskich, Susan - odezwal sie koordynator. -Tak tez myslalam, Stephen - odparla. -A jednak nie bardzo wiem, jak przedstawic moj problem. Z jednej strony to moze byc zupelna blahostka. Z drugiej moze oznaczac koniec ludzkosci. -Spotkalam sie juz z wieloma problemami, Stephen, ktore mialy charakter takiej samej alternatywy. Tak jest chyba z wszystkimi problemami. -Naprawde? Zatem ocen nastepujaca rzecz: World Steel melduje o nadprodukcji wynoszacej ponad dwadziescia tysiecy ton. Budowa Kanalu Meksykanskiego ma dwumiesieczne opoznienie. W kopalniach rteci w Almaden wystapil niedobor wydobycia od zeszlej wiosny, podczas gdy Zaklady Hydroponiki w Tientsin zwalniaja tymczasowo ludzi. Te sprawy przychodza mi w tej chwili na mysl. Jest wiecej kwestii tego samego rodzaju. -Czy to powazne zjawiska? Nie znam sie dostatecznie na ekonomii, zeby umiec okreslic straszne konsekwencje takich rzeczy. -Same w sobie nie sa powazne. Jesli sytuacja mialaby sie pogorszyc, do Almaden mozna wyslac ekspertow od gornictwa. Jesli w Tientsin jest zbyt wielu inzynierow hydroponiki, mozna ich wykorzystac na Jawie lub Cejlonie. Ponad dwadziescia tysiecy ton stali zaspokaja nie wiecej niz kilka dni swiatowego popytu, a otwarcie Kanalu Meksykanskiego dwa miesiace po planowanym nowym terminie to nieznaczna zwloka. Powodem mojego zmartwienia sa Maszyny, juz rozmawialem o nich z twoim dyrektorem do spraw naukowo-badawczych. -Z Vincentem Silverem? Nic mi o tym nie wspominal. -Prosilem go, zeby z nikim nie rozmawial. Widocznie tak zrobil. -I co ci powiedzial? -Pozwol, ze powiem o tym w swoim czasie. Najpierw chce porozmawiac o Maszynach. I chce o nich porozmawiac z toba, poniewaz jestes jedyna osoba na swiecie, ktora dostatecznie rozumie roboty, zeby mi teraz pomoc. Czy moge troche pofilozofowac? -Dzis wieczor, Stephen, mozesz mowic, jak ci sie podoba i o tym, co ci sie podoba, pod warunkiem ze najpierw mi powiesz, co masz zamiar udowodnic. -Ze takie male zachwiania rownowagi naszego doskonalego systemu popytu i podazy, o ktorych wspomnialem, moga byc pierwszym krokiem do ostatecznej wojny. -Hmm. Mow dalej. Susan Calvin nie pozwolila sobie na przyjecie wygodnej pozycji, mimo ze krzeslo, na ktorym siedziala, zaprojektowano z mysla o wygodzie. Z uplywem lat uwypuklily sie jej charakterystyczne cechy zewnetrzne - chlodna twarz o waskich ustach i plaski, zrownowazony glos. I choc Stephen Byerley byl czlowiekiem, ktorego mogla lubic i ktoremu mogla ufac, ale zblizyla sie do siedemdziesiatki, a nawykow pielegnowanych przez cale zycie nie da sie tak latwo przelamac. -Kazdy okres ludzkiego rozwoju, Susan - powiedzial koordynator - mial swoj wlasny, specyficzny rodzaj konfliktu ludzkiego, swoja wlasna odmiane problemu, ktory na pozor mozna bylo zalatwic jedynie sila. W kazdej epoce efekt jej uzycia byl taki sam - sila nigdy naprawde nie rozwiazala zadnego problemu. Zamiast tego problem sie ciagnal przez szereg konfliktow, po czym samoistnie znikal - nie nagle, lecz powoli, niedostrzegalnie w miare zmian warunkow ekonomicznych i spolecznych. A potem pojawialy sie nowe problemy i wiele nowych wojen. Na pozor cykl bez konca. Rozwazmy stosunkowo wspolczesne okresy. Od szesnastego do osiemnastego wieku mielismy szereg wojen dynastycznych, w ktorych najwazniejsza kwestia europejska bylo, czy kontynentem ma rzadzic rodzina Habsburgow czy Burbonow. Byl to jeden z tych "nieuniknionych konfliktow", gdyz Europa nie mogla oczywiscie byc w polowie habsburska i w polowie burbonska. Tylko ze nadal byla i zadna wojna nigdy nie zmiotla z powierzchni ziemi jednej rodziny, wynoszac na piedestal druga az do momentu, gdy w 1789 roku powstanie nowej atmosfery spolecznej we Francji doprowadzilo do wyrzucenia brudnymi metodami najpierw Burbonow, a w koncu i Habsburgow, na smietnik historii. I w ciagu tych samych stuleci toczyly sie bardziej barbarzynskie wojny religijne, ktorych celem bylo rozstrzygniecie, czy Europa ma byc katolicka czy protestancka. Nie mogla sie dzielic na polowe. Stalo sie rzecza "nieunikniona", azeby zadecydowal miecz. Tyle ze nie zadecydowal - W Anglii rozwijal sie nowy industrializm, a na kontynencie nowy nacjonalizm. Do dzis Europa pozostaje podzielona na pol i nikt sie tym za bardzo nie przejmuje. W wieku dziewietnastym i dwudziestym mielismy cykl wojen nacjonalistyczno-imperialistycznych - wowczas najwazniejsza sprawa na swiecie byla kwestia, ktore czesci Europy maja kontrolowac zasoby ekonomicznej i zdolnosci konsumpcyjne okreslonych czesci reszty swiata. Cala nie-Europa nie mogla oczywiscie istniec i podzielona na czesc angielska, francuska, niemiecka i tak dalej - az wreszcie nacjonalistyczne idee tak sie rozpowszechnily, ze pozaeuropejski swiat rozstrzygnal to, czego nie potrafily uczynic wszystkie wojny i zdecydowal, ze calkiem wygodnie moze istniec bez europejskich protektoratow. W ten sposob otrzymujemy pewien model... -Tak, Stephen, z twoich slow jasno to wynika - powiedziala Susan Calvin. - Nie sa to zbyt glebokie obserwacje. -Nie. Ale z drugiej strony to wlasnie te oczywiste rzeczy przewaznie tak trudno dostrzec. Mowi sie: "To jasne jak slonce". Ale jak dlugo mozesz patrzec w slonce, jesli ktos ci nie wyjasni, jak to robic? W dwudziestym wieku rozpoczelismy nowy cykl wojen... jak mam je nazwac? Ideologiczne? Emocje religijne odniesione raczej do systemow ekonomicznych niz nadprzyrodzonych? Znow wojny staly sie "nieuniknione", ale tym razem ludzkosc miala bron jadrowa, wiec moglaby juz nie miec okazji przezyc wszystkich mak az do nieuchronnego wyczerpania sie nieuniknionego. I wtedy pojawily sie roboty pozytronowe. Pojawily sie w pore, a wraz z nimi i oprocz nich mozliwosc podrozy miedzyplanetarnych. Nie bylo wiec juz tak wazne, czy swiat to Adam Smith czy Karol Marks. Ani jedno, ani drugie nia mialo wiekszego sensu w nowych okolicznosciach. Obie koncepcje musialy sie przystosowane ' do tych przemian i skonczyly prawie w tym samym momencie. -A wiec deus ex machina w podwojnym sensie - powiedziala sarkastycznie Susan Calvin. Koordynator usmiechnal sie lagodnie. -Nigdy dotad nie slyszalem, zebys wymyslala kalambury, Susan, ale trafilas w sedno. A jednak istnialo jeszcze jedno niebezpieczenstwo. Rozwiazanie jednego problemu dawalo jedynie poczatek kolejnemu. Nasza nowa swiatowa ekonomia oparta na robotach moze stworzyc wlasne problemy i z tegoz powodu mamy Maszyny. Ekonomia Ziemi jest stabilna i taka pozostanie, poniewaz opiera sie na decyzjach maszyn liczacych, ktore wskutek przemoznej mocy Pierwszego Prawa Robotyki maja na wzgledzie dobro ludzkosci. - Stephen Byerley ciagnal: - I choc Maszyny sa niczym innym jak gigantyczna mieszanina wszelkich wymyslonych obwodow liczacych, w znaczeniu Pierwszego Prawa nadal pozostaja robotami i dlatego nasza ekonomia ziemska odpowiada potrzebom czlowieka. Ludnosc Ziemi wie, ze nie bedzie bezrobocia, nadprodukcji czy tez niedoborow. Odpady i glod to slowa z ksiazek historycznych. Tak wiec dezaktualizuje sie kwestia wlasnosci srodkow produkcji. Obojetne kto jest ich wlascicielem (jesli takie wrazenie ma jakies znaczenie): czlowiek, grupa, narod czy cala ludzkosc, mozna je wykorzystywac tylko zgodnie ze wskazowkami Maszyn. Nie dlatego, ze ludzi zmusza sie do tego, lecz dlatego ze jest to najmadrzejszy sposob postepowania i ludzie o tym wiedza. To kladzie kres wojnie - nie tylko ostatniemu cyklowi wojen, ale nastepnemu i im wszystkim. Chyba ze... Nastapila dluga pauza i doktor Calvin zachecila go powtarzajac: - Chyba ze... Ogien skulil sie, przeslizgnal wzdluz polana i wystrzelil z trzaskiem. -Chyba ze - powiedzial koordynator - Maszyny nie wypelniaja swoich funkcji. -Rozumiem. I w tym miejscu zaczyna sie rola tych drobnych rozbieznosci, o ktorych przed chwila wspomniales: stal, hydroponika i tak dalej. -Wlasnie. Te bledy nie powinny sie zdarzyc. Doktor Silver twierdzi, ze to niemozliwe. -Czy zaprzecza faktom? Nie zwykl tego czynic! -Nie, uznaje fakty, oczywiscie. Jestem niesprawiedliwy. Nie zgadza sie z tym, ze jakakolwiek usterka maszyny moglaby spowodowac te tak zwane (to jego wrazenie) bledy w odpowiedziach. Utrzymuje, ze Maszyny sa samo - korygujace i ze istnienie jakiegos bledu w obwodach przekaznikow stanowiloby pogwalcenie fundamentalnych praw natury. Tak wiec powiedzialem... -Powiedziales: "Tak czy owak kazcie chlopakom je sprawdzic i upewnic sie". -Susan, czytasz w moich myslach. Tak wlasnie powiedzialem, a on odparl, ze nie moze. -Zbyt zajety? -Nie, powiedzial, ze to przekracza ludzkie mozliwosci. Szczerze to przyznal. Powiedzial mi - i mam nadzieje, ze dobrze go rozumiem - ze Maszyny sa gigantyczna ekstrapolacja. Tak wiec grupa matematykow pracuje kilka lat nad wyliczeniem mozgu pozytronowego przystosowanego do przeprowadzania pewnych podobnych obliczen. Z wykorzystaniem tego mozgu robia dalsze wyliczenia, aby stworzyc jeszcze bardziej skomplikowany mozg, ktory nastepnie znow wykorzystuja do stworzenia jeszcze bardziej skomplikowanego mozgu i tak dalej. Wedlug Silvera to, co nazywamy Maszynami, jest rezultatem dziesieciu takich krokow. -Taaak, to brzmi znajomo. Na szczescie nie jestem matematykiem. Biedny Vincent. Jest jeszcze mlody. Dyrektorzy przed nim nie mieli takich problemow. Ja tez nie. Byc moze robotycy w dzisiejszych czasach nie potrafia juz zrozumiec naszych wlasnych tworow. -Widocznie nie. Maszyny nie sa supermozgami w takim sensie, jak to podaja niedzielne dodatki, choc tak sa w nich przedstawiane. Chodzi jedynie o to, ze w swoim wlasnym, specyficznym zakresie gromadzenia i analizowania nieomal nieskonczonej liczby danych i zwiazkow miedzy nimi w nieskonczenie krotkim czasie zrobily postep przekraczajacy mozliwosci szczegolowej kontroli ze strony czlowieka. A potem sprobowalem czegos innego. Zapytalem Maszyne. W najwiekszej tajemnicy wczytalismy w nia oryginalne dane zwiazane z decyzja odnosnie stali, jej wlasna odpowiedz i to, co sie rzeczywiscie od tamtego momentu stalo - to znaczy nadprodukcja - i poprosilismy o wyjasnienie rozbieznosci. -Dobrze, i jaka dala odpowiedz? -Moge ci zacytowac slowo w slowo: "Sprawy nie daje sie niczym wyjasnic". -I jak to zinterpretowal Vincent? -Dwojako. Albo nie dalismy Maszynie dosc danych, aby uzyskac wyrazna odpowiedz, co jest malo prawdopodobne - doktor Silver to przyznal. Albo niemozliwoscia bylo dla Maszyny przyznac, ze moze dac odpowiedz na wczytane dane, co sugerowalo, ze moglaby skrzywdzic czlowieka. Taka jest, naturalnie, implikacja Pierwszego Prawa. I wtedy doktor Silver polecil mi, zebym sie spotkal z toba. Susan Calvin wygladala na bardzo zmeczona. - Jestem stara, Stephen. Byl czas, kiedy chciales mnie mianowac dyrektorem do spraw naukowo - badawczych, a ja odmowilam. Wtedy tez nie bylam mloda i nie chcialam odpowiedzialnosci. Dali to stanowisko mlodemu Silverowi i mnie to usatysfakcjonowalo, ale jaki z tego pozytek, jesli jestem wciagana w taki galimatias. Stephen, pozwol, ze ci przedstawie moja sytuacje. Zaiste, moje prace naukowo - badawcze wiaza sie z interpretacja zachowan robotow w swietle Trzech Praw Robotyki. Tutaj mamy do czynienia z tymi niewiarygodnymi maszynami liczacymi. To roboty pozytronowe i dlatego przestrzegaja Praw Robotyki. Ale brak im osobowosci - to znaczy, ze ich funkcje sa niezmiernie ograniczone. Musza byc, skoro sa tak bardzo wyspecjalizowane. Dlatego istnieje bardzo malo miejsca na wzajemne oddzialywanie praw i moja jedyna metoda ataku jest wlasciwie bezuzyteczna. Krotko mowiac, nie wiem, czy moge ci pomoc, Stephen. Koordynator rozesmial sie krotko: Niemniej pozwol, ze dokoncze. Pozwol, ze ci przedstawie moje teorie i byc moze wtedy potrafisz mi powiedziec, czy sa one prawdopodobne w swietle psychologii robotow. -Oczywiscie. Przedstaw je. -Coz, poniewaz Maszyny daja niewlasciwe odpowiedzi, to zakladajac, ze nie moga sie mylic, istnieje tylko jedna mozliwosc. Dostaja niewlasciwe dane! Czyli prawdziwy problem jest z ludzmi, a nie z robotami, wybralem sie ostatnio na inspekcje planetarna. -Z ktorej dopiero co wrociles do Nowego Jorku. -Tak. To bylo konieczne, rozumiesz, gdyz sa cztery Maszyny, z ktorych kazda obsluguje po jednym Regionie planetarnym. I wszystkie cztery podaja wadliwe wyniki. -Ale to zrozumiale, Stephen. Jesli ktorakolwiek z Maszyn jest wadliwa, automatycznie odbija sie to na wynikach pozostalych trzech, poniewaz dla kazdej z nich jedna z danych, na ktorych opiera swoje wlasne decyzje, jest doskonalosc w istocie niedoskonalej czwartej Maszyny. Przy falszywym zalozeniu wszystkie beda podawac falszywe odpowiedzi. -No tak. Tak mi sie zdawalo. Mam tu zapis swoich rozmow z kazdym regionalnym wicekoordynatorem z osobna. Czy moglabys je przejrzec ze mna? Aha, najpierw powiedz, czy slyszalas o Stowarzyszeniu na Rzecz Ludzkosci? -Mmm, tak. To spadkobiercy fundamentalistow, ktorzy nie dopuscili, aby Korporacja U.S. Robots zatrudniala roboty pozytronowe, powolujac sie na nieuczciwa konkurencje w pracy i tak dalej. Stowarzyszenie na Rzecz Ludzkosci samo w sobie jest nastawione wrogo wobec Maszyn, prawda? -Tak, tak, ale... Coz, sama zobaczysz. Mozemy zaczynac? Najpierw Region Wschodni. -Jak sobie zyczysz... Region Wschodni: a. Obszar: 7 500 000 mil kwadratowych b. Ludnosc: 1 700 000 000 c. Stolica: Szanghaj Pradziadek Ching Hso-lina zostal zabity podczas japonskiego najazdu na stara Republike Chinska i oprocz jego sumiennych dzieci nie bylo nikogo, kto by go oplakiwal lub chocby nawet wiedzial o jego smierci. Dziadek Ching Hso-lina przelozyl wojne domowa poznych lat czterdziestych, ale oprocz jego sumiennych dzieci nie bylo nikogo, kto by o tym wiedzial lub o to dbal. A mimo to Ching Hso-lin byl regionalnym wicekoordynatorem, dzwigajac na swoich barkach odpowiedzialnosc za ekonomiczny dobrobyt polowy ludzi na Ziemi. Byc moze z uwagi wlasnie na te wszystkie fakty Ching mial na scianie w swoim biurze dwie mapy jako jedyne ozdoby. Jedna z nich byla stara, odrecznie rysowana mapa ukazujaca kilka akrow ziemi, poznaczona starochinskimi piktografami, ktore dawno juz wyszly z uzycia. Jakis strumyczek przebiegal w poprzek splowialych znaczkow, a delikatnie naszkicowane obrazki przedstawialy niskie chaty - w jednej z nich urodzil sie dziadek Chinga. Druga mapa byla olbrzymia, miala ostre kontury, a wszystkie oznaczenia na niej napisano zgrabna cyrylica. Czerwona linia graniczna zaznaczajaca Region Wschodni obejmowala w swoich granicach wszystko, co kiedys stanowilo Chiny, Indie, Indochiny i Indonezje. Na tej mapie, w obrebie starej prowincji Szechuan widnial umieszczony tam przez Chinga znaczek - tak jasny i delikatny, ze nikt nie mogl go dostrzec - ktory wskazywal polozenie gospodarstwa jego przodkow. Ching stal przed tymi mapami, kiedy mowil do Stephena Byerleya precyzyjna angielszczyzna: -Nikt nie wie lepiej niz pan, panie koordynatorze, ze moja praca to w duzym stopniu synekura. Niesie z soba pewna pozycje spoleczna, no i stanowie wygodny punkt centralny dla administracji, ale poza tym jest tylko Maszyna! Maszyna wykonuje cala robote. Na przyklad, jakie pan mial zdanie na temat Zakladow Hydroponicznych w Tientsin? -Wspaniale zaklady! - powiedzial Byerley. -To tylko jedne zaklady z kilkunastu, i to nie najwieksze. Szanghaj, Kalkuta, Batawia, Bangkok - sa rozmieszczone na duzym obszarze i stanowia rozwiazanie problemu wyzywienia miliarda siedmiuset milionow mieszkancow Wschodu. -A mimo to - powiedzial Byerley - macie problem z bezrobociem w Tientsin. Czy mozliwa jest nadprodukcja? To az niestosowne myslec o Azji jako o kontynencie cierpiacym na nadmiar zywnosci. Ciemne skosne oczy Chinga zwezily sie. -Nie. Jeszcze do tego nie doszlo. To prawda, ze na przestrzeni ostatnich kilku miesiecy zamknieto w Tientsin kilka kadzi, ale to nic powaznego. Ludzi zwolniono tylko tymczasowo, a tych, ktorzy nie przywiazuja wagi do dziedziny, w jakiej pracuja, wyslano do Kolombo na Cejlonie, gdzie jest uruchamiana nowa fabryka. -Ale dlaczego trzeba bylo zamykac kadzie? Ching usmiechnal sie lagodnie. -Widze, ze nie bardzo sie pan orientuje w hydroponice. Coz, to zadne zaskoczenie. Pochodzi pan z Polnocy, a tam tradycyjna gospodarka rolna nadal sie oplaca. Na Polnocy panuje moda, aby uwazac hydroponike, jesli w ogole bierze sieja pod uwage, za metode uprawy rzepy w roztworze chemicznym i to prawda - tylko ze jest to ogromnie skomplikowany sposob. Po pierwsze, bez watpienia najwiekszymi zbiorami, z jakimi mamy do czynienia (a procent nieustannie wzrasta) sa drozdze. Produkujemy ponad dwa tysiace odmian drozdzy i co miesiac dodajemy nowe odmiany. Podstawowe pozywki chemiczne roznych drozdzy to sposrod substancji nieorganicznych azotany i fosforany, wraz z odpowiednimi dawkami potrzebnych mikroelementow, i sladowa, liczona milionowymi ulamkami, zawartoscia boru i molibdenu. Substancje organiczne to w glownej mierze mieszanki cukrowe uzyskane z hydrolizy celulozy, lecz ponadto trzeba dodac rozmaite pozywki. Aby przemysl hydroponiczny odnosil sukcesy - zapewniajac wyzywienie miliardowi siedmiuset milionom ludzi - musimy wlaczyc sie do ogromnego programu zalesiania, obejmujacego caly Wschod; musimy miec olbrzymie zaklady przerobu drewna, aby zajac sie naszymi dzunglami na poludniu; musimy miec energie, stal, a przede wszystkim syntetyki chemiczne. -Po co te ostatnie? -Poniewaz, panie Byerley, kazda z tych odmian drozdzy ma swoje specyficzne wlasciwosci. Jak powiedzialem, wyhodowalismy dwa tysiace odmian. Befsztyk - ktory jak sie panu zdawalo, dzis pan zjadl - to byly drozdze. Mrozone owoce kandyzowane, ktore pan zjadl deser, to byly mrozone drozdze. Nasaczylismy sok drozdzowy skladnikami nadajacymi mu smak, wyglad i wszystkie wartosci pokarmowe mleka. Widzi pan, to wlasnie smakowitosc - bardziej niz cokolwiek innego - przydaje zywieniu drozdzowemu popularnosci i dla smakowitosci wyhodowalismy sztuczne, udomowione odmiany, ktore juz nie moga sie utrzymac na podstawowej diecie zlozonej z cukru i soli. Jedna potrzebuje biotyny, inna kwasu foliowego; jeszcze inne potrzebuja, aby im dostarczyc siedemnastu roznych aminokwasow, jak rowniez wszystkich witamin B, ale jedna (jest jednak popularna i kierujac sie zdrowym rozsadkiem ekonomicznym nie mozemy jej porzucic)... Byerley poruszyl sie niespokojnie na krzesle. -W jakim celu pan mi to wszystko mowi? -Zapytal mnie pan, dlaczego ludzie w Tientsin sa bez pracy. Musze panu jeszcze cos wytlumaczyc. Nie tylko musimy miec te rozmaite i rozniace sie pozywki dla naszych drozdzy. Pozostaje tez komplikujacy sprawe czynnik przemijajacej mody i mozliwosci wyhodowania nowych odmian wraz z nowymi wymaganiami i popularnoscia wsrod konsumentow. To wszystko trzeba przewidziec i Maszyna wykonuje te robote... -Ale nie dosc doskonale. -Nie az tak niedoskonale, zwazywszy na komplikacje, o ktorych wspomnialem. No coz, kilka tysiecy pracownikow w Tientsin jest bez pracy. Ale niech pan zwazy, ze ilosc odpadow z zeszlego roku (to znaczy odpadow w sensie albo niewlasciwej podazy, albo niewlasciwego popytu) nie wynosi nawet jednej dziesiatej procenta naszego calkowitego obrotu produkcyjnego. Uwazam to... -Jednak w pierwszych latach pracy Maszyny liczba ta zblizala sie bardziej do jednej tysiecznej procenta. -Ba, ale w ciagu dekady, od chwili kiedy Maszyna rozpoczela prace pelna para, wykorzystalismy ja do dwudziestokrotnego powiekszenia potencjalu naszego starego przemyslu drozdzowego z okresu przed Maszyna. Nalezy sie jednak spodziewac czestszych pomylek wraz z narastajacymi komplikacjami... -Jednak? -Mielismy ciekawy przyklad z Rama Vrasayana. -Co sie z nim stalo? -Vrasayana byl odpowiedzialny za zaklady odparowania solanki do produkcji jodu, bez ktorego drozdze moga sie obejsc, ale ludzie nie. Jego zaklady zmuszone zostaly do rozporzadzania masa upadlosciowa. -Naprawde? A to z jakiego powodu? -Konkurencji, moze pan wierzyc lub nie. Generalnie rzecz biorac, jedna z glownych funkcji analiz Maszyny jest wskazanie najbardziej optymalnej dystrybucji naszych jednostek produkcyjnych. Bledem jest oczywiscie dopuscic do niedostatecznej obslugi roznych obszarow, tak aby koszty transportu stanowily zbyt duzy procent kosztow ogolnych. Podobnie bledem jest zapewnienie jakiemus obszarowi zbyt dobrej obslugi, tak ze fabryki musza pracowac ze zmniejszona wydajnoscia lub prowadzic miedzy soba szkodliwa konkurencje. W wypadku Vrasayany zalozono inne, posiadajace wydajniejszy system ekstrakcji zaklady, w tym samym miescie. -Czy Maszyna na to pozwolila? -Naturalnie. To zadne zaskoczenie. Nowy system staje sie powszechny. Zaskakuje fakt, ze Maszyna nie ostrzegla Vrasayany, zeby przeprowadzil renowacje swoich zakladow lub sie polaczyl z nowa fabryka. Mimo to nie ma sprawy. Vrasayana przyjal stanowisko inzyniera w nowych zakladach i chociaz jego odpowiedzialnosc i wynagrodzenie sa teraz mniejsze, wlasciwie nie ma powodu do narzekan. Pracownicy latwo znalezli zatrudnienie. Stare zaklady przeksztalcono w cos innego. Cos pozytecznego. Zostawilismy wszystko Maszynie. -I poza tym nie ma pan zadnych skarg. -Zadnych! Region tropikalny: a. Obszar: 22 000 000 mil kwadratowych b. Ludnosc: 500 000 000 c. Stolica: Capital City Mapie w biurze Lincolna Ngoma daleko bylo do wzorowej precyzji mapy w szanghajskim dominium Chinga. Granice Regionu Tropikalnego Ngomy naniesiono za pomoca szablonu ciemnobrazowymi zamaszystymi kreskami, ktore otaczaly olbrzymi obszar oznaczony slowami "dzungla", "pustynia" i "tu sa slonie i dziwne zwierzaki najrozniejszego rodzaju". Na mapie bylo gesto od kresek, gdyz obszar ladowy Regionu Tropikalnego obejmowal wieksza czesc dwoch kontynentow: cala Ameryke poludniowa na polnoc od Argentyny i cala Afryke na poludnie od Gor Atlasu. Miescila sie w nim rowniez Ameryka Polnocna na poludnie od rzeki Rio Grande, a nawet Arabia i Iran w Azji. Byla to odwrotnosc Regionu Wschodniego. Podczas gdy mrowiska Orientu upychaly polowe ludzkosci na pietnastu procentach masy ladu, Tropik rozrzucil swoje pietnascie procent ludzkosci na nieomal polowie calej masy ladowej swiata. Ale liczba ludnosci wzrastala. Byl to region, w ktorym wzrost populacji wskutek imigracji przewyzszal przyrost naturalny. I wszyscy przybysze znajdowali tu zatrudnienie. Ngomie Stephen Byerley przypomnial jednego z tych imigrantow, bladego poszukiwacza tworczej pracy, polegajacej na ujarzmianiu surowego srodowiska, tak aby bylo dla czlowieka wystarczajaco lagodne. Wicekoordynator wyczul pewna doze tej wrodzonej pogardy silnego czlowieka pochodzacego z surowego tropiku dla godnych pozalowania bladzioszkow wyrastajacych pod chlodniejszym sloncem. Tropik mial stolice na Ziemi - jej nazwa brzmiala po prostu Capital City - Stolica - i miala w sobie ducha wysublimowanej ufnosci w mlodosci. Stolica rozciagala sie na zyznych, wyzej polozonych obszarach Nigerii, ponizej, w dali, za oknami Ngomy, roztaczal sie obraz pelen zycia i barw. Nawet swiergot skapanych w teczy ptakow byl ozywiony, a gwiazdy ostro odcinajace sie od gestej czerni nocy wygladaly jak twarde glowki od szpilek. Ngoma rozesmial sie. Byl duzym, przystojnym, ciemnym mezczyzna o wyrazistej twarzy. -Jasne - mowil z lekka przesada poslugujac sie potoczna angielszczyzna - budowa Kanalu Meksykanskiego jest opozniona. A co tam, do diabla? I tak kiedys sie skonczy, staruszku. -Do zeszlego polrocza wszystko szlo dobrze. Ngoma spojrzal na Byerleya i powoli zacisnal zeby na koncowce wielkiego cygara, wypluwajac jeden koniuszek i przypalajac drugi. -Czy to oficjalne dochodzenie, Byerley? Co jest grane? -Nic. Zupelnie nic. To po prostu moj obowiazek jako koordynatora - interesowac sie wszystkim. -No coz, jesli panu chodzi tylko o zabicie czasu, to prawda jest taka, ze zawsze brakuje nam sily roboczej. Wiele rzeczy sie dzieje w Tropiku. Kanal jest tylko jedna z nich... -Ale czy wasza Maszyna nie prognozuje, jaka czesc sily roboczej jest do dyspozycji przy budowie Kanalu, z uwzglednieniem wszystkich projektow konkurencyjnych? Ngoma polozyl reke na karku i wydmuchal kilka kolek w kierunku sufitu. -Troche sie przeliczyla. -Czy czesto sie troche przelicza? -Nie czesciej niz sie mozna spodziewac. Nie oczekujemy od niej wiele, Byerley. Podajemy jej dane. Odczytujemy wyniki. Wykonujemy jej polecenia. Ona jest jedynie urzadzeniem ulatwiajacym nam prace; sluzy naszej wygodzie. Moglibysmy sie bez niej obyc, gdybysmy musieli. Moze nie poszloby nam tak dobrze. Moze nie tak szybko. Ale osiagnelibysmy to samo. My tu jestesmy pelni ufnosci, Byerley, i to cala tajemnica. Ufnosci! Mamy nowa ziemie, ktora czekala na nas tysiace lat, podczas gdy reszta swiata rozdzierala sie na strzepy od tej parszywej dlubaniny w ziemi w czasach przedatomowych. Nie musimy jesc drozdzy jak chlopaki na Wschodzie i nie musimy tak jak wy, ludzie z Polnocy, zamartwiac sie stechlymi odpadami pozostalymi po zeszlym wieku. Zmietlismy z powierzchni ziemi muche tse-tse i komara malarycznego i ludzie stwierdzaja, ze teraz moga zyc w sloncu i je polubic. Przerzedzilismy dzungle i znalezlismy glebe; nawodnilismy pustynie i wyrosly nam ogrody. Na nietknietych polach mamy wegiel i rope, i niezliczone mineraly. Tylko dajcie nam spokoj. To wszystko, o co prosimy reszte swiata. Dajcie nam spokoj i pozwolcie nam pracowac. -Ale Kanal - powiedzial prozaicznie Byerley - wedlug planu mial zostac ukonczony pol roku temu. Co sie stalo? Ngoma rozlozyl rece. -Klopoty z sila robocza - przerzucil plik papierow rozrzuconych na biurku i dal za wygrana. - Cos tu mialem na ten temat - mruknal - ale mniejsza z tym. Kiedys mielismy niedobor pracy gdzies w Meksyku z powodu kobiet. W sasiedztwie nie bylo kobiet. Wydawalo sie, ze nikt nie pomyslal o padaniu Maszynie danych dotyczacych plci. - Przerwal, zeby sie rozesmiac z rozkosza, a potem ochlonal: - Chwileczke. Chyba mam. Villafranca! -Villafranca? -Francisco Villafranca. On byl inzynierem odpowiedzialnym za budowe. Niech uporzadkuje fakty. Cos sie stalo i nastapil zawal. Tak. Zgadza sie. O to chodzilo. Z tego, co pamietam, nikt nie zginal, ale powstal piekielny galimatias. Duzy skandal. -Tak? -Do jego obliczen wkradl sie jakis blad lub przynajmniej tak powiedziala Maszyna. Podano jej dane, zalozenia i tak dalej, Villafranki. To, od czego zaczal. Odpowiedzi wyszly inne. Zdaje sie, ze wykorzystane przez Villafranke odpowiedzi nie uwzglednialy skutkow obfitych opadow deszczu na kontury wykopu. Czy cos w tym rodzaju. Rozumie pan, nie jestem inzynierem. W kazdym razie Villafranca podniosl piekielny wrzask. Twierdzil, ze za pierwszym razem odpowiedz Maszyny byla inna. Ze wiernie wypelnil polecenia Maszyny. A potem rzucil prace! Zaproponowalismy, ze go zatrzymamy - uzasadnione watpliwosci, zadowalajace wyniki dotychczasowej pracy i tak dalej - oczywiscie na nizszym stanowisku. Musielismy chociaz tyle zrobic, nie mozna puszczac bledow plazem, to niekorzystnie wplywa na dyscypline... O czym to ja mowilem? -Zaproponowal pan, zeby go zatrzymac. -A tak. Odmowil. Coz, sumujac to wszystko, jestesmy dwa miesiace do tylu. Do diabla, to drobnostka. Byerley wyciagnal reke i zastukal lekko palcami po biurku. -Villafranca zwalil wine na Maszyne, prawda? - spytal. -Coz, chyba nie mogl winic samego siebie, co? Przyznajmy otwarcie: natura ludzka jest niezmienna. A poza tym przypominalem sobie jeszcze cos... Dlaczegoz, u diabla, nie moge znalezc dokumentow, kiedy ich potrzebuje? Uklad mojej kartoteki nie jest warty funta klakow... Ten Villafranca byl czlowiekiem jednej z waszych polnocnych organizacji. Klopot po czesci w tym, ze Meksyk lezy zbyt blisko Polnocy! -O ktorej organizacji pan mowi? -Nazywaja ja Stowarzyszeniem na Rzecz Ludzkosci. Villafranca uczestniczyl w corocznych konferencjach w Nowym Jorku. Zgraja wariatow, ale nieszkodliwych. Nie lubia Maszyn; twierdza, ze one niszcza inicjatywe ludzi. Tak wiec Villafranca zwalil wine na Maszyne. Ja sam nie rozumiem tych ludzi. Czy Capital City wyglada, jakby rasie ludzkiej wyczerpywala sie inicjatywa? Capital City rozciagalo sie w zlotym blasku slonca - najnowszy i najmlodszy twor Homo metropolis. Region Europejski: a. Obszar: 4 000 000 mil kwadratowych b. Ludnosc: 300 000 000 c. Stolica: Genewa Region Europejski stanowil anomalie pod kilkoma wzgledami. Byl zdecydowanie najmniejszy: zajmowal mniej niz jedna piata obszaru Regionu Tropikalnego, a zamieszkiwalo go mniej niz jedna piata populacji Regionu Wschodniego. Geograficznie Region Europejski tylko w niewielkim stopniu przypominal Europe przed - atomowa, gdyz nie obejmowal tego, co kiedys bylo europejska czescia Rosji i tego, co kiedys bylo Wyspami Brytyjskimi, podczas gdy obejmowal srodziemnomorskie wybrzeza Afryki i Azji oraz - jakims dziwnym skokiem przez Atlantyk - rowniez Argentyne, Chile i Urugwaj. Nie bylo tez prawdopodobne, aby Region Europejski polepszyl swoja pozycje wzgledem innych regionow Ziemi, oznaki ozywienia widac bylo jedynie w prowincjach poludniowoamerykanskich. Ze wszystkich regionow tylko europejski wykazywal w ciagu minionego polwiecza jednoznaczne oznaki spadku populacji. Tylko ten region nie rozwinal w istotny sposob swoich srodkow produkcyjnych ani tez nie zaoferowal kulturze czlowieka niczego radykalnie nowego. -Europa - powiedziala madame Szegeczowska swoja lagodna francuszczyzna - jest w zasadzie ekonomicznym dodatkiem do Regionu Polnocnego. Wiemy o tym i nie ma to znaczenia. I jak gdyby na znak pelnego rezygnacji pogodzenia sie z brakiem indywidualnosci, na scianie biura madame Koordynatorki nie wisiala zadna mapa Europy. -A jednak - zwrocil uwage Byerley - macie wlasna Maszyne i z pewnoscia nie znajdujecie sie pod zadna presja ekonomiczna zza oceanu. -Maszyne! Ba! - wzruszala swoimi delikatnymi ramionami, a na jej malej twarzy pojawil sie watly usmiech, kiedy dlugimi palcami zdusila niedopalek papierosa. - Europa to senne miejsce. I ci z naszych ludzi, ktorym nie udaje sie wyemigrowac do Tropiku, sa tak jak ona - zmeczeni i senni. Sam pan widzi, ze to mnie, biednej kobiecie, przypadlo pelnic funkcje wicekoordynatora. Coz, na szczescie nie jest to trudna praca i niewiele sie ode mnie oczekuje. A jezeli chodzi o Maszyne... Coz ona potrafi powiedziec z wyjatkiem: "zrobcie to i tak bedzie dla was najlepiej"? Ale co jest dla nas najlepsze? Ha, rola dodatku ekonomicznego do Regionu Polnocnego. I czy to az takie straszne? Nie ma wojen! Zyjemy w pokoju - i jest przyjemnie po siedmiu tysiacach lat wojen. Jestesmy starzy, monsieur. W naszych granicach leza regiony, ktore byly kolebka cywilizacji zachodniej. Mamy Egipt i Mezopotamie; Krete i Syrie; Azje Mniejsza i Grecje. Ale wiek starczy niekoniecznie musi byc czasem nieszczescia. Moze byc urzeczywistnieniem... -Byc moze ma pani racje - powiedzial uprzejmie; Byerley. -Przynajmniej tempo zycia nie jest tak intensywne] jak w innych regionach. Panuje tu przyjemna atmosfera, i -Nieprawdaz? Jest herbata, monsieur. Gdyby zechcial pan powiedziec, ile pan dodaje smietanki i cukru...; Dziekuje. Wypila delikatnie lyk herbaty, po czym podjela: -Atmosfera jest tu przyjemna. Reszta Ziemi ma przyjemnosc zapoznac sie z ciaglymi zmaganiami. Odnajduje w tym pewna paralele, bardzo interesujaca. Ongis Rzym panowal nad swiatem. Przyjal kulture i cywilizacje Grecji, Grecji nigdy nie zjednoczonej, ktora wyniszczyla sie wojna, konczac w stanie dekadenckiej nedzy. Rzym zjednoczyl ja, przyniosl jej pokoj i pozwolil jej wiesc bezpieczne zycie w nieslawie. Kraj zajal sie wlasnymi filozofiami i wlasna sztuka, z dala od konfliktow rozwoju i zgielku wojny. Byla to powolna smierc, ale kojaca i z malymi przerwami trwala jakies czterysta lat. -A jednak - powiedzial Byerley - Rzym w koncu upadl i sen narkotyczny sie skonczyl. -Nie ma juz barbarzyncow, ktorzy mogliby obalic cywilizacje. -Mozemy byc sami wlasnymi barbarzyncami, madame Szegeczowska. Aha, mialem pania zapytac. Wydobycie rteci w kopalniach Almaden spadlo dosc drastycznie. Chyba rudy nie wyczerpuja sie szybciej, niz to jest przewidywane? Mala kobieta utkwila szare oczy w Byerleyu, przenikajac jego mysli. -Barbarzyncy - upadek cywilizacji - mozliwa awaria Maszyny. Panskie procesy myslowe sa bardzo przejrzyste, monsieur. -Naprawde? - Byerley usmiechnal sie. - Widze, ze powinienem miec do czynienia z mezczyznami, tak jak dotychczas. Czy uwaza pani sprawe Almaden za blad Maszyny? -Wcale nie, ale sadze, ze pan tak uwaza. Pan sam jest rdzennym mieszkancem Regionu Polnocnego. Centralne Biuro Koordynacji znajduje sie w Nowym Jorku. I juz od pewnego czasu dostrzegam, ze wam, mieszkancom Polnocy, brak nieco wiary w Maszyne. -Tak? -Macie swoje Stowarzyszenie na Rzecz Ludzkosci, ktore jest silne na Polnocy, lecz naturalnie nie znajduje wielu nowych czlonkow w zmeczonej, starej Europie, gdzie panuje przekonanie, ze powinno sie pozostawic na jakis czas slaba ludzkosc w spokoju. Z pewnoscia nalezy pan do ufnej Polnocy, a nie do cynicznego, starego kontynentu. -Czy to ma zwiazek z Almaden? -O tak, mysle, ze tak. Kopalnie sa pod kontrola spolki Consolidated Cinnabar, ktora z cala pewnoscia jest firma Polnocna, z siedziba w Mikolajewie. Osobiscie zastanawiam sie, czy Rada Dyrektorow w ogole zwracala sie o Maszyny. Na konferencji w zeszlym miesiacu powiedzieli, ze tak, i oczywiscie nie mamy zadnych dowodow, ze tego nie zrobili, ale w tej sprawie nie wierzylabym slowu mieszkanca Polnocy - nie chce pana obrazac w zadnych okolicznosciach. Niemniej mysle, ze sprawa zakonczy sie szczesliwie. -W jakim sensie, moja droga pani? -Musi pan wiedziec, ze nieprawidlowosci ekonomiczne ostatnich kilku miesiecy, ktore choc male w porownaniu z wielkimi zaburzeniami w przeszlosci, bardzo niepokoja nas, pragnacych spokoju - wywolaly duza nerwowosc w prowincji hiszpanskiej. Rozumiem, ze spolka Cansolidated Cinnabar wyprzedaje akcje grupie rdzennych Hiszpanow. To pocieszajace. Mimo ze jestesmy wasalami Polnocy, upokarzajace jest, gdy o tym fakcie mowi sie zbyt glosno. A naszym ludziom mozna bardziej ufac - oni beda spelniac polecenia Maszyny. -A wiec uwaza pani, ze nie bedzie dalszych klopotow? -Jestem tego pewna - przynajmniej w Almaden. Region Polnocny: a. Obszar: 18 000 000 mil kwadratowych b. Ludnosc: 800 000 000 c. Stolica: Ottawa Region Polnocny przodowal pod wieloma wzgledami. Calkiem wyraznie ilustrowala to mapa znajdujaca sie w biurze wicekoordynatora Hirama Mackenzie w Ottawie, na ktorej to mapie punktem centralnym byl Bieguny Polnocny. Z wyjatkiem enklawy Europy z jej skandynawskim i islandzkim regionem, w obrebie Regionu Polnocnego lezal caly obszar arktyczny. Z grubsza mozna bylo podzielic ten region na dwa glowne obszary. Po lewej stronie mapy lezala cala Ameryka Polnocna powyzej rzeki Rio Grande. Prawa strona obejmowala wszystko, co kiedys stanowilo Zwiazek Radziecki. W polaczeniu obszary te przedstawialy skoncentrowana potege planety z pierwszych lat wieku atomowego. Miedzy obydwiema tymi czesciami lezala Wielka Brytania, jezyk regionu wysuniety do Europy. Na samym szczycie mapy widnialy znieksztalcone w dziwne, olbrzymie kontury Australia i Nowa Zelandia, rowniez prowincje czlonkowskie regionu. Jednak wszystkie przeobrazenia minionych dziesiecioleci nie zmienily faktu, ze Polnoc byla ekonomicznym wladca planety. Nieomal ostentacyjnie symbolizowal to fakt, ze ze wszystkich map regionalnych, ktore widzial Byerley, tylko mapa Mackenziego pokazywala cala Ziemie, jak gdyby Polnoc nie obawiala sie konkurencji i nie potrzebowala zadnego faworyzowania, aby podkreslic swoja przewage. -To niemozliwe - powiedzial ponuro Mackenzie nad szklaneczka whisky. - Panie Byerley, jak przypuszczam, nie ma pan przeszkolenia w zakresie techniki robotow. -Nie, nie mam. -Hmm. Coz, moim zdaniem to smutne, ze Ching, Ngoma i Szegeczowska rowniez go nie maja. Wsrod mieszkancow Ziemi panuje przekonanie, ze wystarczy, aby koordynator byl zdolnym organizatorem, mowca poslugujacym sie szerokimi uogolnieniami i sympatyczna osoba. W dzisiejszych czasach powinien rowniez sie znac na robotyce - nie zamierzam pana obrazic. Nie obrazilem sie. Zgadzam sie z panem. Przykladowo, z tego, co pan juz powiedzial, wnio - Kuje, ze martwia pana niedawne drobne zaburzenia gospodarki swiatowej. Nie mam pojecia, co pan podejrzewa, ale zdarzalo sie juz w przeszlosci, ze ludzie - ktoz mialby byc od nich madrzejszy - zastanawiali sie, co sie stalo, gdyby Maszynie podano falszywe dane. -I co by sie stalo, panie Mackenzie? -No coz - Szkot zmienil pozycje i westchnal - wszystkie zebrane dane przechodza przez skomplikowany system weryfikacji, ktory obejmuje zarowno kontrole ludzka, jak i mechaniczna, tak ze istnieje male prawdopodobienstwo powstania jakiegos problemu. Ale pominmy to! Ludzie sa omylni, a takze przekupni, a zwykle urzadzenia sa podatne na awarie mechaniczne. Sedno tej sprawy stanowi kwestia czy to, co nazywamy "blednym elementem danych", jest elementem sprzecznym z wszystkimi innymi znanymi danymi. To nasze jedyne kryterium; prawidlowosci i sprzecznosci. To samo dotyczy Maszyny. Przykladowo, niech pan jej rozkaze pokierowac uprawami na podstawie sredniej temperatury lipca w stanie Iowa rownej -1? Celsjusza. Nie przyjmie tego. Nie poda odpowiedzi. Nie dlatego, zeby miala jakies uprzedzenia do tej konkretnej temperatury lub zeby odpowiedz byla niemozliwa, ale dlatego, ze w swietle wszystkich innych danych dostarczonych jej na przestrzeni wielu lat wie, iz prawdopodobienstwo wystapienia sredniej temperatury w lipcu rownej -1?C jest wlasciwie zerowe. Odrzuca ten element danych. Jedynym sposobem wmuszenia "blednego elementu danych" w maszyne jest wlaczenie go jako czesci spojnej calosci, w ktorej wszystko jest zafalszowane w sposob zbyt misterny, aby Maszyna mogla to odkryc, albo wszystko pozostaje poza doswiadczeniem Maszyny. Pierwsza ewentualnosc przekracza ludzkie mozliwosci - druga w zasadzie tez, wymykajac sie czlowiekowi bardziej, w miare jak doswiadczenie Maszyny rosnie z kazda sekunda. Stephen Byerley dotknal nasady nosa dwoma palcami. -A wiec przy Maszynie nie mozna manipulowac... Zatem w jaki sposob pan wytlumaczy ostatnie bledy? -Moj drogi Byerley, widze, ze pan instynktownie popelnia ten charakterystyczny blad: wierzy, ze Maszyna wie wszystko. Pozwole sobie przytoczyc pewna znana mi z autopsji sytuacje. Przemysl bawelniany zatrudnia doswiadczonych kupcow, ktorzy nabywaja bawelne. Postepuja oni nastepujaco: wyciagaja kepke bawelny z przypadkowej beli nalezacej do partii. Patrza na te kepke, badaja ja palcami, czochraja ja, wsluchujac sie przy tym byc moze w jej szelest, dotykaja jej jezykiem i na tej podstawie okreslaja klase calej partii bawelny. Istnieje okolo tuzina takich klas. W wyniku ich decyzji zakupy dokonywane sa za okreslone ceny, a mieszanki robi sie w okreslonych proporcjach. Tych kupcow nie moze jeszcze zastapic Maszyna. -Dlaczego nie? Chyba zwiazane z tym dane nie sa dla niej zbyt skomplikowane? -Prawdopodobnie nie. Ale o jakich danych pan mowi? Zaden specjalista od wlokiennictwa nie wie dokladnie, jaki czynnik jest sprawdzany przez kupca przy dotykaniu kepki bawelny. Przypuszczalnie chodzi o przecietna dlugosc wlokien, ich jakosc w dotyku, stopien i charakter ich gladkosci, sposob, w jaki przylegaja o siebie i tak dalej. Kilkadziesiat czynnikow ocenianych podswiadomie na podstawie wieloletniego doswiadczenia. Ale ilosciowy charakter tych testow nie jest znany; byc moze nawet sam charakter niektorych z nich nie jest znany. Tak wiec nie mamy zadnych danych, ktore moglibysmy podac maszynie. Ani tez kupcy nie potrafia wyjasnic wlasnych osadow. Umieja tylko powiedziec: "Spojrz na te kepke. Nie widzisz ze to klasa taka a taka?" -Rozumiem. -Jest niezliczona liczba podobnych przykladow. W koncu Maszyna jest tylko narzedziem pomagajacym ludzkosci osiagnac szybszy postep poprzez uwolnienie jej od zmudnych obliczen i ich interpretowania. Zadanie mozgu ludzkiego pozostaje takie jak zawsze: odkrywanie nowych danych do analizy i tworzenie nowych hipotez do weryfikacji. Szkoda, ze Stowarzyszenie na Rzecz Ludzkosci nie chce tego zrozumiec. -Sa przeciwni Maszynie? -Byliby przeciwni matematyce albo sztuce pisania, gdyby zyli w odpowiednich czasach. Ci reakcjonisci naszego spoleczenstwa twierdza, ze Maszyna pozbawia czlowieka duszy. Obserwuje, ze zdolni ludzie sa nadal bardzo poszukiwani w naszym spoleczenstwie. Ciagle potrzeba nam czlowieka na tyle inteligentnego, aby wymyslil wlasciwe pytania, dostrzegl nowe problemy. Byc moze gdybysmy znalezli dosc takich ludzi, te zaburzenia, f ktore pana martwia, koordynatorze, nie mialyby miejsca. Ziemia (wraz z nie zamieszkanym kontynentem - Antarktyda): a. Obszar: 54 000 000 mil kwadratowych (powierzchnie ladowe) b. Ludnosc: 3 300 000 000 c. Stolica: Nowy Jork Ogien za kwarcowa szyba wypalal sie juz. Koordynator byl w ponurym nastroju, pasujacym do - wygasajacego plomienia. -Oni wszyscy nie chca dostrzec powagi sytuacji - mowil cichym glosem. - Czyz nie mam prawa podejrzewac, ze wszyscy sie ze mnie naigrawaja? A jednak - Vincent Silver powiedzial, ze Maszyny nie moga byc niesprawne i musze mu wierzyc. Hiram Mackenzie mowi, ze nie mozna im podawac falszywych danych i musze mu wierzyc. Ale jakims cudem Maszyny dzialaja wadliwie, i w to tez musze wierzyc, a wiec nadal pozostaje jakas alternatywa. Zerknal w bok na Susan Calvin, ktora zdawala sie drzemac z zamknietymi oczami. -Jaka? - zapytala jednak natychmiast. -Taka, ze Maszyna rzeczywiscie dostaje prawidlowe dane i ze otrzymane odpowiedzi sa rzeczywiscie prawidlowe, ale potem ignorowane. Nie ma sposobu, zeby Maszyna wymusila posluszenstwo wobec swoich nakazow. -Odnosze wrazenie, ze madame Szegeczowska wlasnie to zasugerowala odnosnie mieszkancow Polnocy w ogole. -To prawda. -A jaki jest cel nieposluszenstwa wobec Maszyny? Rozwazmy motywacje. -Dla mnie to oczywiste i dla ciebie tez powinno byc. To sprawa celowego zachwiania rownowagi. Dopoki rzadza Maszyny, na Ziemi nie moga wybuchnac zadne powazne konflikty, w ktorych jedna z grup moglaby przechwycic wiecej wladzy niz ma obecnie w imie tego, co uwaza za wlasne dobro bez ogladania sie na szkody ludzkosci. Jesli powszechna wiare w Maszyny uda zachwiac do takiego stopnia, ze ludzie je porzuca, znow zapanuje prawo dzungli. I zadnego z regionow nie mc uwolnic od podejrzen, ze chce wlasnie to osiagna Wschod ma w obrebie swoich granic polowe ludzkosci, a Tropik ponad polowe zasobow ziemskich. Kazdy z tych regionow moze sie czuc naturalnym wladca calej Ziemi i kazdy z nich doznal w historii upokorzen ze strony Polnocy, a to rodzi zawsze chec zemsty. Europa natomiast, ma tradycje wielkosci. Kiedys rzeczywiscie rzadzila Ziemia, a nic nie trwa tak dlugo jak wspomnienia minionej potegi. Z drugiej jednak strony trudno w uwierzyc. Zarowno Wschod, jak i Tropik sa w stanie ogromnej ekspansji w obrebie wlasnych granic. Oba regiony pna sie nieprawdopodobnie w gore. Skad wziely, nadmiary energii na awantury militarne. A Europa nie ma nic poza swoimi marzeniami. W kategoriach militarnych jest zerem. -Tak wiec, Stephen - powiedziala Susan Calvin - pozostaje Polnoc. -Tak - potwierdzil energicznie Byerley - pozostaje Polnoc, to obecnie najsilniejszy region i jest nim prawie od stu lat, a dokladniej mowiac jego czesci skladowe. Ale w tej chwili stosunkowo szybko traci swoja pozycje, raz pierwszy od epoki faraonow regiony tropikalne moga sie wysunac na czolo cywilizacji i niektorzy mieszkancy Polnocy obawiaja sie tego. Jak wiesz, Stowarzyszenie i Rzecz Ludzkosci to w zasadzie organizacja polnocna, robi zadnej tajemnicy z tego, ze nie chce Maszyn. Susan, ta organizacja nie jest liczna, ale skupia poteznych ludzi. Naleza do niej kierownicy fabryk oraz dyrektorzy roznych galezi przemyslu i kombinatow rolniczych, ktorzy nienawidza pelnienia funkcji "chlopcow na posylki Maszyny", jak to sami okreslaja. Naleza do niej ludzie z ambicja. Ludzie, ktorzy uwazaja, ze sa dostatecznie silni, aby decydowac, co jest dla nich najlepsze, a nie tylko wysluchiwac, co jest najlepsze dla innych. Krotko mowiac, to ludzie, ktorzy poprzez wspolna odmowe akceptowania decyzji Maszyny moga w krotkim czasie przewrocic swiat do gory nogami - wlasnie tacy naleza do Stowarzyszenia. Susan, to wszystko sie zazebia. Pieciu dyrektorow World Steel jest jego czlonkami i World Steel ma klopoty z nadprodukcja. Spolka Consolidated Cinnabar, ktora wydobywala rtec w Almaden, to koncern polnocny. Jego ksiegi sa nadal badane, ale przynajmniej jeden z interesujacych nas ludzi nalezal do Stowarzyszenia na Rzecz Ludzkosci. Juz wiemy, ze Francisco Villafranca, ktory samodzielnie opoznil budowe Kanalu Meksykanskiego o dwa miesiace, byl w Stowarzyszeniu, tak samo Rama Vrasayana, co mnie wcale nie zdziwilo. Susan powiedziala spokojnie: -Pozwol mi wskazac na fakt, ze wszyscy ci ludzie marnie skonczyli... -Alez oczywiscie - wtracil sie Byerley. - Postepowanie niezgodne z analizami Maszyny to podazanie sciezka nieoptymalna. Wyniki sa gorsze, niz moglyby byc. To cena, ktora placa. Teraz nie bedzie sie im przelewac, ale w zamieszaniu, ktore w koncu nastapi... -Co zamierzasz zrobic, Stephen? -Oczywiscie nie ma czasu do stracenia. Mam zamiar wyjac to stowarzyszenie spod prawa i kazac usunac jego czlonkow ze wszystkich odpowiedzialnych stanowisk. Od tej chwili wszystkie stanowiska kierownicze i techniczne beda mogly byc obsadzane tylko tymi kandydatom ktorzy zloza przysiege o nieprzynaleznosci do stowarzyszenia. Bedzie to oznaczac pewne ograniczenie obywatelskich, ale jestem pewien, ze Kongres... -To sie nie uda! -Co takiego?! Dlaczego? -Pozwol, ze przepowiem bieg wypadkow. Jesli sprobujesz cos takiego zrobic, zauwazysz, ze na kazdym kroku ktos ci rzuca klody pod nogi. Zorientujesz sie, ze prowadzenie tej akcji jest niemozliwe. Stwierdzisz, kazde twoje posuniecie w tym kierunku konczy sie klopotami. Byerley byl zaskoczony. -Dlaczego tak mowisz? Mialem raczej nadzieje, ze uzyskam twoja aprobate w tej sprawie. -Nie mozesz jej uzyskac, dopoki twoje dzialania opieraja sie na falszywej przeslance. Przyznajesz, ze Maszyna nie moze zle funkcjonowac i ze nie mozna jej podac blednych danych. Teraz ci pokaze, ze nie mozna jej tez nie sluchac, tak jak ci sie zdaje, ze stowarzyszenie to robi -Tego kompletnie nie rozumiem. -No to posluchaj. Kazde dzialanie jakiegokolwiek kierownika nie bedace w zgodzie z dokladnymi wskazowkami Maszyny, z ktora wspolpracuje, staje sie czescia danych do nastepnego problemu. Dlatego Maszyna wie, ze kierownik ma pewna tendencje do nieposluszenstwa. Moze wlaczyc te tendencje do danych - to znaczy nawet ilosciowo, oceniajac dokladnie, w jakim stopniu wystapi i jak sie objawi nieposluszenstwo. Jej nastepna odpowiedz mialaby wystarczajace odchylenie, tak ze po akcie nieposluszenstwa danego kierownika sama automatycznie korygowalaby odpowiedzi i dawala wskazowki optymalne. Maszyna wie. Stephen! -Nie mozesz miec pewnosci co do tego wszystkiego. To twoje przypuszczenie. -Oparte na doswiadczeniu pracy z robotami. Lepiej polegaj na takim przypuszczeniu, Stephen. -A zatem co pozostaje? Same maszyny dzialaja prawidlowo i przeslanki, ktorymi sie kieruja tez sa prawidlowe. Zgodzilismy sie co do tego. Teraz mowisz, ze nie mozna wobec niej nieposlusznym. A wiec w czym tkwi blad? -Sam dales odpowiedz. W niczym! Pomysl przez chwile o Maszynach, Stephen. To sa roboty i postepuja zgodnie z Pierwszym Prawem. Ale Maszyny pracuja nie dla jednego czlowieka, ale dla calej ludzkosci, tak iz Pierwsze Prawo ulega drobnej modyfikacji: "Zadna Maszyna nie moze wyrzadzic krzywdy ludzkosci lub poprzez bezczynnosc, aby stala jej sie krzywda". To dobrze. A teraz, Stephen, co wyrzadza krzywde ludzkosci? Przede wszystkim zaburzenia ekonomiczne, obojetne z jakich przyczyn. Zgodzisz sie? -Tak. -A co najprawdopodobniej moze wywolac w przyszlosci zaburzenia ekonomiczne? Odpowiedz, Stephen. -Powiedzialbym - odparl niechetnie Byerley - ze zniszczenie Maszyn. -Ja tez bym tak powiedziala i Maszyny tez. Dlatego ich pierwsza troska jest ochrona wlasna, dla naszego dobra. Dlatego po cichu zalatwiaja sie z jednym pozostalym elementem, ktory im zagraza. Czyz to nie Stowarzyszenie na Rzecz Ludzkosci kolysze nasza lodzia tak, ze Maszyny moga zostac zniszczone? Patrzyles do tej pory na odwrotna strone obrazka. Powiedzmy raczej, ze to Maszyna kolysze lodzie - bardzo nieznacznie - tylko na tyle, zeby wyrzucic tych kilku, ktorzy czepiaja sie burty dla celow uwazanych przez Maszyne za szkodliwe dla ludzkosci. Tak wiec Vrasayana traci swoja fabryke i dostaje inna prace, gdzie nie moze wyrzadzic szkody - nie stala mu sie wielka krzywda, nie zostal pozbawiony mozliwosci zarabiania na zycie, gdyz Maszyna nie moze skrzywdzic czlowieka ponad nieuniknione minimum, i to tez tylko w celu ratowania wiekszej liczby ludzi. Consolidated Cinnabar traci kontrole nad kopalniami w Almaden. Villafranca nie jest juz inzynierem panstwowym odpowiedzialnym za wazne przedsiewziecie. A dyrektorzy World Stell traca kontrole nad przemyslem - albo straca. -Ale tak naprawde ty tego wszystkiego nie wiesz - upieral sie Byerley z rozterka. - Jak mozemy ryzykowac i zakladac, ze masz racje? -Musicie. Czy pamietasz odpowiedz maszyny, kiedy przedstawiles jej problem? "Sprawa nie daje sie wyjasnic". Maszyna nie powiedziala, ze nie ma wyjasnienia lub ze nie potrafi go znalezc. Po prostu nie miala zamiaru podjac najmniejszego wysilku, zeby sprawe dalo sie wyjasnic. Innymi slowy, podanie wyjasnienia byloby szkodliwe dla ludzkosci i dlatego mozemy jedynie snuc przypuszczenia - maszyna nic na ten temat nie powie. -Ale w jaki sposob wyjasnienie moze nas skrzywdzic? Zalozmy, ze masz racje, Susan. -Stephen, jesli mam racje, oznacza to, ze Maszyna kieruje nasza przyszloscia za nas nie tylko na plaszczyznie podawania bezposrednich odpowiedzi na nasze bezposrednie pytania, ale rowniez samodzielnie rozwiazuje ogolnoswiatowe problemy, wynikajace z ludzkiej psychologii. A wiedza o tym moglaby nas unieszczesliwic i zranic nasza dume. Maszyna nie moze, nie wolno jej nas unieszczesliwiac. Stephen, skad mamy wiedziec, co pociagnie za soba najwyzsze dobro ludzkosci? Nie mamy do swojej dyspozycji nieskonczonej liczby czynnikow, ktore ma Maszyna. Byc moze - aby ci podac dosc oczywisty przyklad - nasza cala cywilizacja techniczna dostarczyla nam wiecej cierpien i nieszczesc, niz ich usunela. Byc moze cywilizacja agrarna lub pasterska, o mniejszym rozwoju kulturalnym i mniejszej liczbie ludnosci, bylaby lepsza. Jesli tak, to Maszyny musza zdazac w tym kierunku, najlepiej bez naszej wiedzy, gdyz zniewoleni naszymi uprzedzeniami wiemy jedynie, ze dobre jest to, do czego jestesmy przyzwyczajeni, i wtedy walczylibysmy o zmiane. Albo moze rozwiazaniem jest calkowita urbanizacja, albo spoleczenstwo calkowicie kastowe, albo calkowita anarchia. Nie wiemy. Tylko Maszyny wiedza i zmierzaja do tego celu, zabierajac nas ze soba. -Ale z twoich slow wynika, Susan, ze Stowarzyszenie na Rzecz Ludzkosci ma racje; i ze ludzkosc utracila prawo do samostanowienia o swojej przyszlosci. Tak naprawde nigdy go nie miala. Zawsze pozostawala na lasce sil ekonomicznych i socjologicznych, ktorych nie rozumiala; na lasce kaprysow klimatu i kolei wojny. Teraz Maszyny je rozumieja i nikt nie moze ich powstrzymac, bo rozprawia sie z nim tak, jak to robia ze stowarzyszeniem, majac - tak jak w tej chwili - do swojej dyspozycji najwieksza bron: calkowita kontrole nad nasza gospodarka. -Jakie to straszne! -Byc moze cudowne! Pomysl, ze odtad na zawsze wszystkie konflikty sa w koncu do unikniecia. Od tej chwili tylko Maszyny sa nieuniknione! I ogien za szyba kwarcowa zgasl, pozostawiajac po sobie jedynie spirale dymu, ktora wskazywala gdzie sie palil. Kobieca intuicja Trzy Prawa Robotyki1. Robot nie moze wyrzadzic krzywdy istocie ludzkiej lub poprzez bezczynnosc pozwolic, aby stala jej sie krzywda. 2. Robot musi sluchac rozkazow wydanych mu przez istoty ludzkie z wyjatkiem sytuacji, w ktorych takie rozkazy bylyby sprzeczne z Pierwszym Prawem. 3. Robot musi chronic swoje istnienie dopoty, dopoki taka ochrona nie jest sprzeczna z Pierwszym lub Drugim Prawem. Po raz pierwszy w historii Amerykanskiej Korporacji Robotow i Ludzi Mechanicznych robot zostal zniszczony wskutek wypadku na samej Ziemi. Nie bylo w tym niczyjej winy. Pojazd powietrzny roztrzaskal sie w czasie lotu i pelni watpliwosci eksperci z komisji - zastanawiali sie, czy naprawde odwaza sie przedstawic opinii publicznej dowody, ze pojazd zostal trafiony przez meteoryt. Nic innego nie poruszalo sie dosc szybko, aby zapobiec automatycznemu unikowi; nic innego nie moglo dokonac takiego zniszczenia z wyjatkiem wybuchu jadrowego, a to nie wchodzilo w rachube. Do jakiegoz innego wniosku mozna bylo dojsc laczac te fakty z meldunkiem o blysku na nocnym niebie tuz przed eksplozja pojazdu - meldunkiem z Flagstaff Observatory, a nie od jakiegos tam amatora - i o odnalezieniu sporej wielkosci i typowego dla meteorytow kawalka metalu swiezo wrytego w ziemie w odleglosci poltora kilometra od miejsca katastrofy? Niemniej jednak nic podobnego nie zdarzylo sie nigdy przedtem i rachunek prawdopodobienstwa podawal potwornie duze liczby przeciwko mozliwosci takiego zdarzenia. Jednakze nawet skrajnie nieprawdopodobne rzeczy moga sie czasami zdarzyc. W biurach U.S, Robots pytania "w jaki sposob" i "dlaczego" nalezaly do kwestii drugorzednych. Naprawde liczylo sie tylko to, ze robot zostal zniszczony. Ten fakt sam w sobie juz byl przygnebiajacy. Fakt, ze JN-5 byl prototypem, pierwszym po czterech wczesniejszych probach, ktorego wykorzystano w praktyce, byl jeszcze bardziej przygnebiajacy. Fakt, ze JN-5 stanowil calkowicie nowy typ robota, zupelnie rozny od wszystkich kiedykolwiek zbudowanych robotow, byl bezdennie przygnebiajacy. Fakt, ze przed zniszczeniem JN-5 najwyrazniej osiagnal cos nieobliczalnie waznego i ze to osiagniecie moglo teraz przepasc na zawsze, przygnebial w stopniu niemozliwym do wyrazenia slowami. Wydawalo sie rzecza ledwie zaslugujaca na wzmianke, ze wraz z robotem zginal rowniez glowny robopsycholog Korporacji United States Robots. * * * Clinton Madarian wstapil do firmy dziesiec lat wczesniej, z czego piec lat przepracowal bez jednego slowa skargi pod nadzorem opryskliwej Susan Calvin.Blyskotliwosc Madariana byla niewatpliwa i Sasan Calvin awansowala go po cichu nie pytajac przelozonych. W kazdym razie nie raczylaby uzasadniac tego kroku dyrektorowi naukowemu Peterowi Bogertowi, ale tak sie skladalo, ze nie zachodzila koniecznosc uzasadnienia. Czy tez nalezaloby raczej powiedziec, ze zasadnosc awansu byla oczywista. Madarian byl calkowitym przeciwienstwem slawnej doktor Calvin pod kilkoma wzgledami, widocznymi na pierwszy rzut oka. Nie mial az takiej nadwagi, na jaka wygladal z powodu wyraznego podwojnego podbrodka, lecz mimo to przytlaczal swoja postacia, podczas gdy Susan prawie sie nie zauwazalo. Masywna twarz Madariana, jego lsniaca rudawo-brazowa czupryna, rumiana cera i tubalny glos, jego glosny smiech, a przede wszystkim niepohamowana pewnosc siebie i zapal, z jakim oglaszal swoje sukcesy, sprawialy, ze w jego obecnosci ludziom brakowalo przestrzeni. Gdy Susan Calvin przeszla w koncu na emeryture (przy czym z taka stanowczoscia odmowila jakiejkolwiek wspolpracy w kwestii pozegnalnej kolacji, ktora mozna by wydac na jej czesc, ze sluzby informacyjne nie otrzymaly nawet wzmianki ojej odejsciu), Madarian zajal jej miejsce. Byl na swoim nowym stanowisku dokladnie jeden dzien, kiedy zainicjowal projekt JN. Oznaczalo to najwiekszy przydzial funduszy na jeden projekt, jaki korporacja U.S. Robots musiala kiedykolwiek rozwazyc, lecz Madarian zbyl to jowialnym machnieciem reki. -Warte ostatniego grosza, Peter - powiedzial. - I spodziewam sie, ze przekonasz o tym rade nadzorcza. -Podaj mi powody - powiedzial Bogert, zastanawiajac sie, czy Madarian to zrobi. Susan Calvin nigdy nie podawala powodow. Ale Madarian powiedzial: -Jasne - i rozsiadl sie swobodnie w duzym fotelu w biurze dyrektora. Bogert obserwowal swojego rozmowce z lekka groza. Jego wlasne, niegdys czarne wlosy byly teraz nieomal biale i wiedzial, ze w ciagu dziesieciu lat pojdzie sladem Susan na emeryture. To by oznaczalo koniec pierwotnego zespolu, ktory rozwinal United States Robots w swiatowa firme, mogaca pod wzgledem zlozonosci i waznosci konkurowac z rzadami panstw. Jakos ani on, ani ci, ktorzy odeszli przed nim, nigdy nie pojmowali do konca olbrzymiej ekspansji firmy. Ale to bylo nowe pokolenie. Nowych ludzi nie krepowal kolos. Nie mieli w sobie tego zdumienia, ktore kazaloby im balwochwalczo podziwiac wielkosc dziela. Parli wiec naprzod i to bylo dobre. -Proponuje zaczac budowe robotow bez ograniczen - powiedzial Madarian. -Bez Trzech Praw? Chyba... -Nie, Peter. Czy to jedyne ograniczenia, jakie ci przychodza na mysl? Do diabla, miales swoj wklad w konstrukcje wczesnych mozgow pozytronowych. Czy musze ci mowic, ze - zupelnie abstrahujac od Trzech Praw - w tych mozgach nie ma sciezki, ktora by nie byla starannie zaprojektowana i ustalona? Mamy roboty przeznaczone do okreslonych zadan z zaszczepionymi okreslonymi umiejetnosciami. -A ty proponujesz... -Zeby na kazdym poziomie Trzech Praw koncowki sciezek zrobic otwarte. To nie jest trudne. -Zaiste, to nie jest trudne - powiedzial oschle Bogert. - Robienie bezuzytecznych rzeczy nigdy nie jest trudne. Trudnoscia jest wykonanie stalych sciezek i sprawienie, aby robot byl uzyteczny. -Ale dlaczego to jest trudne? Wykonanie stalych sciezek wymaga wiele wysilku, poniewaz zasada nieoznaczonosci ma duze znaczenie w czasteczkach. Trzeba zminimalizowac mase pozytronow i efekt nieoznaczonosci. Dlaczego jednak musi tak byc? Jesli uwypuklimy zasade tylko na tyle, zeby umozliwic krzyzowanie sie sciezek w sposob nie dajacy sie przewidziec... -To bedziemy miec robota, ktorego zachowan nie da sie przewidziec. -Bedziemy miec robota tworczego - powiedzial Madarian troche zniecierpliwiony. - Peter, jesli mozg ludzki ma cos, czego nigdy nie mial mozg robota, to wlasnie czynnik nieprzewidywalnosci, ktory wynika z efektow nieoznaczonosci na poziomie subatomowym. Przyznaje, ze tego efektu nigdy nie wykazano eksperymentalnie w ukladzie nerwowym, ale bez niego mozg ludzki nie jest w zasadzie wyzszy od mozgu robota. -I tobie sie zdaje, ze jezeli wprowadzisz ten efekt do mozgu robota, mozg ludzki nie bedzie w zasadzie wyzszy od mozgu robota. -Takie - powiedzial Madarian - jest wlasnie moje przekonanie. Taki byl poczatek ich dlugiej rozmowy. * * * Rada nadzorcza wyraznie nie miala zamiaru dac sie tak latwo przekonac.Scott Robertson, najwiekszy udzialowiec w firmie, powiedzial: -Juz i tak jest dosc ciezko kierowac przemyslem robotow, kiedy przez caly czas wrogosc spoleczenstwa do robotow oscyluje na krawedzi eksplozji. Jezeli spoleczenstwo pojmie, ze roboty beda "niekontrolowane"... Ach, nie mowcie mi o Trzech Prawach. Przecietny obywatel nie uwierzy, ze Trzy Prawa zapewnia mu ochrone, jezeli tylko uslyszy slowo "niekontrolowany". -A wiec nie uzywajcie tego slowa - powiedzial Madarian. -Nazwijcie robota... nazwijcie go "intuicyjnym". -Robot intuicyjny - ktos mruknal pod nosem. - Robot-dziewczyna? Smiech obiegl stol konferencyjny. Madarian podchwycil ten pomysl. -W porzadku. Robot - dziewczyna. Roboty nasze sa oczywiscie bezplciowe i ten tez taki bedzie, ale zawsze zachowujemy sie, jak gdyby byly mezczyznami. Dajemy im pieszczotliwe imiona meskie i mowimy o nich "on" i "jemu". Ten z kolei - jesli zwazymy na nature matematycznej struktury mozgowej, ktora zaproponowalem - zaliczalby sie do ukladu wspolrzednych JN. Pierwszym robotem bylby JN-1 i zalozylem, ze nazywalby sie John-1... Oto poziom oryginalnosci przecietnego robotyka. Ale dlaczegoz by nie nazwac go Jane-1, do diabla? Jezeli spoleczenstwo ma byc wtajemniczone w to, co robimy, to niech wie, ze konstruujemy kobiecego robota z intuicja. Robertson pokrecil glowa. -Co za roznica? Z pana slow wynika, ze planuje pan usunac ostatnia bariere, ktora w zasadzie utrzymuje mozg robota na poziomie nizszym od mozgu ludzkiego. Jaka wedlug pana bedzie na to reakcja spoleczenstwa? -Czy ma pan zamiar oglosic to publicznie? - zapytal Madarian. Pomyslal chwile i powiedzial: - Sluchajcie. Ogol ludzi wierzy, ze kobiety nie sa tak inteligentne jak mezczyzni. Co najmniej kilku z siedzacych przy stole mezczyzn przybralo natychmiast bojazliwy wyraz twarzy, zaden z nich nie mogl powstrzymac sie od rzucenia okiem w kierunku miejsca, ktore zwykla byla zajmowac Susan Calvin. Madarian powiedzial: -Jesli oglosimy, ze tworzymy robota - kobiete, niewazne, czym ona bedzie. Ludzie automatycznie zaloza, ze ona jest umyslowo opozniona w rozwoju. Po prostu rozreklamujemy robota jako Jane-1 i nie musimy nic wiecej dodawac. Jestesmy bezpieczni. -Wlasciwie - odezwal sie cicho Peter Bogert - to jeszcze nie wszystko. Razem z Madarianem przeanalizowalismy starannie aspekt matematyczny i seria JN, obojetne John czy Jane, bylaby calkiem bezpieczna. Roboty te odznaczalyby sie nizszym stopniem zlozonosci inelektualnych w utartym rozumieniu niz wiele innych zaprojektowanych i skonstruowanych przez nas serii. -Bylby tylko jeden dodatkowy czynnik - przyzwyczajmy sie do nazywania go po imieniu - intuicja. -Kto wie, co taki robot by robil? - mruknal Robertson. -Madarian zasugerowal jedna rzecz, ktora moze ro bic. Jak wam wszystkim wiadomo, skok w przestrzeni to juz w zasadzie rzeczywistosc. Czlowiek jest w stanie; osiagnac to, co mozna nazwac hiperpredkosciami przekraczajacymi predkosc swiatla, i odwiedzic inne uklady gwiezdne oraz powrocic po nic nie znaczacym uplywie czasu - najwyzej kilku tygodni. -To dla nas zadna nowina - powiedzial Robertson. - Nie mozna by bylo tego dokonac bez robotow. -Wlasnie. I nie przynosi nam to zadnego pozytku, poniewaz nie mozemy korzystac z napedu hiperpredko - sciowego, chyba ze jednokrotnie w celu demonstracji, tak ze korporacja U.S, Robots spotyka sie z niewielkim uznaniem. Skok w przestrzeni jest ryzykowny, strasznie pozera energie i dlatego jest niezmiernie kosztowny. Gdybysmy mieli z niego jednak skorzystac, przyjemnie by bylo, jesli moglibysmy zameldowac o istnieniu planety nadajacej sie do zamieszkania. Nazwijcie to potrzeba psychologiczna. Kiedy wydacie okolo dwudziestu miliardow dolarow na pojedynczy skok w przestrzeni i nie podacie nic oprocz danych naukowych, ludzie zechca sie dowiedziec, dlaczego ich pieniadze poszly w bloto. Ale gdy zameldujecie o istnieniu planety nadajacej sie do zamieszkania, okrzykna was miedzygwiezdnym Kolumbem i nikt nie bedzie sobie zawracal glowy pieniedzmi. -A wiec? -A wiec gdzie znajdziemy planete nadajaca sie do zamieszkania? Albo mowiac inaczej - ktora gwiazda zasiegu skoku w przestrzeni w obecnym stanie rozwoju, ktora z trzystu tysiecy gwiazd i ukladow gwiezdnych w zasiegu trzystu lat swietlnych ma najwieksze szanse na posiadanie planety nadajacej sie do zamieszkania? Mamy mase szczegolow na temat wszystkich gwiazd w naszym sasiedztwie, obejmujacym trzysta lat swietlnych, i przekonanie, ze prawie kazda z nich posiada uklad planetarny. Ale ktora posiada planete nadajaca sie do zamieszkania? Ktora odwiedzic?... Nie wiemy. -W jaki sposob moglby nam pomoc ten robot, Jane? - zapytal jeden z dyrektorow. Madarian mial wlasnie odpowiedziec, ale zamiast tego wykonal nieznaczny gest do Bogerta i ten zrozumial. Glos dyrektora mialby wieksze znaczenie. Bogertowi nieszczegolnie podobal sie ten pomysl. Gdyby seria JN okazala sie fiaskiem, podkreslal swoj zwiazek ze sprawa wystarczajaco, aby byc pewnym, ze lepkie palce winy przykleja sie do niego. Z drugiej strony, emerytura nie byla az tak odlegla perspektywa i gdyby seria udala sie, odszedlby w blasku chwaly. Byc moze to tylko aura pewnosci siebie Madariana tak na niego wplywa, ale Bogert szczerze uwierzyl, ze seria sie uda. -Calkiem mozliwe - powiedzial - ze gdzies w posiadanych przez nas danych na temat tych gwiazd sa metody oceny prawdopodobienstwa istnienia podobnych do Ziemi planet. Jedyna rzecz, ktora musimy zrobic, to odpowiednio zrozumiec dane, spojrzec na nie w pewien twor - czy sposob, ustalic prawidlowe korelacje. Jeszcze tego nie zrobilismy. Lub jesli jakiemus astronomowi to sie udalo, nie byl dosc bystry, zeby skojarzyc, czego dokonal. Robot typu JN moglby ustalic korelacje znacznie szybciej i znacznie dokladniej niz jakikolwiek czlowiek. W ciagu jednego dnia ustalilby i odrzucil tyle korelacji, ile czlowiek zdolalby w ciagu dziesieciu lat. Ponadto taki robot pracowalby autentycznie na chybil trafil, podczas gdy czlowiek mialby silne uprzedzenia oparte na z gory wyrobionych sadach i wierzeniach. Po tym wywodzie zapadla dluzsza cisza. W koncu Robertson powiedzial: -Ale to tylko kwestia prawdopodobienstwa, prawda? Przypuscmy, ze ten robot by powiedzial: "Gwiazda o najwiekszym prawdopodobienstwie posiadania planety nadajacej sie do zamieszkania i polozona w zasiegu tylu a tylu lat swietlnych jest Squidgee-17, czy tez obojetnie jaka inna, i my tam lecimy i stwierdzamy, ze prawdopodobienstwo jest tylko prawdopodobienstwem i ze ostatecznie nie ma planet nadajacych sie do zamieszkania. W jakiej to nas stawia sytuacji? Tym razem Madarian sie wtracil: -Nadal wygrywamy. Wiemy, w jaki sposob robot doszedl do swoich wnioskow, poniewaz on - ona nam to powie. Moze nam pomoc uzyskac ogromny wglad w szczegoly astronomiczne i uczynic gre warta swieczki, nawet jesli w ogole nie wykonamy skoku w przestrzeni. A poza tym mozemy ustalic piec najbardziej prawdopodobnych lokalizacji planet i prawdopodobienstwo, ze w jednym z tych miejsc jest planeta nadajaca sie do zamieszkania moze wtedy przekraczac wskaznik 0,95. To by graniczylo z pewnoscia... Taki byl poczatek ich dlugiej dyskusji. * * * Przyznane fundusze byly calkiem niewystarczajace, ale Madarian liczyl na zwyczaj dorzucania nastepnych pieniedzy, aby odzyskac gotowke juz zainwestowana. Kiedy wyglada na to, ze dwiescie milionow idzie na marne, a kolejne sto moze wszystko uratowac, zwykle nie ma klopotow z przeglosowaniem tych stu milionow.Robot Jane-1 zostal w koncu zbudowany i wystawiony na pokaz. Peter Bogert przyjrzal sie jemu - jej z powaga. -Po co waska kibic? - zapytal. - To chyba oslabia konstrukcje? Madarian zachichotal. -Sluchaj, jezeli mamy ja nazwac Jane, nie ma sensu robic z niej Tarzana. Bogert pokrecil glowa. -Nie podoba mi sie to. W nastepnej kolejnosci zrobisz jej wypukla klatke piersiowa, zeby przypominala biust, a to paskudny pomysl. Jezeli kobiety zaczna pojmowac, ze roboty moga wygladac tak jak one, moge ci dokladnie powiedziec, jakie perwersje im przyjda do glowy i naprawde napotkasz na wrogosc z ich strony. -Moze masz racje - powiedzial Madarian. - Zadna kobieta nie chce czuc, ze mozna ja zastapic czyms pozbawionym jej wszystkich wad. W porzadku. * * * Jane-2 nie miala zwezonej talii. Byla ponurym robotem, ktory rzadko sie poruszal i jeszcze rzadziej odzywal.W trakcie jej budowy Madarian przybiegal do Bogerta jedynie w sporadycznych wypadkach i byl to niezawodny znak, ze sprawy postepowaly kiepsko. Pobudliwosc Madariana w chwilach sukcesu byla przemozna. Nie wytrzymalby do rana i nie zawahalby sie najsc Bogerta w jego sypialni o trzeciej nad ranem z elektryzujaca wiadomoscia. Bogert byl tego pewien. Teraz Madarian wygladal na przygaszonego. Jego zwykle rumiana twarz prawie pobladla, a pelne policzki jakos zmizernialy. -Nie bedzie mowic - powiedzial Bogert z przekor niem. -Umie mowic. - Madarian usiadl ciezko i zaczal przy gryzac dolna warge. - W kazdym razie czasami - powiedzial. Bogert wstal i okrazyl robota. -A kiedy mowi, jej slowa nie maja sensu, jak przypuszczam. No coz, jesli nie bedzie mowic, nie jest kobieta, prawda? Madarian probowal sie usmiechnac, ale zrezygnowal. Rzucil: -W izolacji mozg sie sprawdzil. -Wiem - powiedzial Bogert. -Ale z chwila oddania mozgu pod kontrole aparatury fizycznej robota, z koniecznosci zostal on oczywiscie zmodyfikowany. -Oczywiscie - potwierdzil bezradnie Bogert. -Ale w sposob nie dajacy sie przewidziec i frustrujacy. Sek w tym, ze kiedy sie ma do czynienia z n-wymiarowym rachunkiem nieoznaczonosci, wyniki sa... -Niepewne? - dokonczyl pytaniem Bogert, zaskoczoczony wlasna reakcja. Firma zainwestowala juz w projekt ogromne srodki i uplynely prawie dwa lata, jednak wyniki - mowiac delikatnie - byly niezadowalajace. Mimo to dokuczal Madarianowi i stwierdzil, ze to go bawi. Niemal skrywajac to przed samym soba Bogert zastanowil sie, czy celu jego docinkow nie stanowila nieobecna Susan Calvin. Madarian byl znacznie bardziej energiczny i wylewny, niz kiedykolwiek potrafila byc Susan, nawet jesli sprawy szly dobrze; ale tez znacznie bardziej od niej bezbronny, gdy wpadal w przygnebienie z powodu klopotow. A Susan nigdy nie zalamywala sie, gdy nadchodzily zle czasy. W Madariana mozna bylo walic jak w beben - z satysfakcja tym wieksza, ze Susan nigdy do tego nie dopuszczala. Madarian - zupelnie jak Susan Calvin - nie zareagowal na ostatnia uwage Bogerta. Nie z pogardy, ktora by byla reakcja Susan, lecz poniewaz tej uwagi nie uslyszal. Powiedzial tonem czlowieka sklonnego do dyskusji: - Szkopul tkwi w rozpoznawaniu. Jane-2 wspaniale ustala korelacje. Moze odkrywac wspolzaleznosci dowolnych przedmiotow, ale kiedy juz to zrobi, nie potrafi odroznic wyniku bezcennego od bezwartosciowego. Nielatwo jest przesadzac o takim kierunku programowania robota, aby rozpoznawal korelacje istotne, skoro czlowiek nie wie, jakie korelacje robot bedzie ustalal. Przypuszczam, ze pomyslales o obnizeniu potencjalu na zlaczu diodowym W-21 i iskrzeniu na... -Nie, nie, nie, nie... - kolejne slowa Madarian wypowiadal coraz ciszej. -Nie mozna ograniczyc sie do rozkazu, zeby robot wszystko z siebie wyrzucil. Tyle mozemy sobie zapewnic. Chodzi jednak o to, zeby mu kazac rozpoznac kluczowa korelacje i wyciagnac wnioski. Gdybysmy to zrobili, robot Jane podalby odpowiedz intuicyjnie. Byloby to czyms, czego sami nie potrafilibysmy uzyskac, chyba ze dzieki jakiemus niesamowitemu szczesciu. -Zdaje mi sie - powiedzial oschle Bogert - ze gdybys i mial takiego robota, to moglby on rutynowo robic to, co j wyroznia geniuszy sposrod wszystkich ludzi. Madarian skinal energicznie glowa. -Wlasnie, Peter. Sam bym to oglosil, gdybym sie nie bal odstraszenia dyrektorow. Prosze cie, nie powtarzaj tego przy nich. -Czy naprawde chcesz zbudowac robota-geniusza? -Niewazne, jakich sie uzyje slow. Usiluje stworzyc robota posiadajacego zdolnosc blyskawicznego ustalania przypadkowych korelacji, ktore zarazem odpowiednio czesto bylyby korelacjami o kluczowym znaczeniu. I usiluje wstawic te dane do rownan pol pozytronowych. Myslalem, ze juz mi sie to udalo, ale niestety nie. Jeszcze nie. - spojrzal z niezadowoleniem na Jane-2 i zapytal: - Jaka jest najwazniejsza posiadana przez ciebie korelacja, Jane? Jane-2 odwrocila glowe, zeby spojrzec na Madariana, ale nie odezwala sie i Madarian szepnal z rezygnacja: -Wprowadza to do bankow korelacji. Jane-2 wreszcie przemowila matowym glosem: -Nie jestem pewna. -Byl to pierwszy dzwiek, jaki wydala z siebie. Madarian przewrocil oczami. -Wykonuje dzialania odpowiadajace ukladaniu rownan z nieoznaczonymi rozwiazaniami. Domyslilem sie - powiedzial Bogert. - Sluchaj, Madarian, potrafisz cos z tym zrobic czy mamy sie wycofac w tym momencie i przerwac pasmo strat na sumie pol miliarda. -Potrafie - mruknal Madarian. * * * Jane-3 to nie bylo to. Nigdy nawet jej nie uruchomiono i Madarian kipial z wscieklosci.Zawinil czlowiek. On sam, jesli chodzi o scislosc. Jednak choc Madarian czul sie calkowicie upokorzony, inni nic nie mowili. Niech ten, ktory nigdy nie popelnil bledu w straszliwych zawilosciach matematyki mozgu pozytronowego, pierwszy napisze nagane. * * * Prawie rok minal, nim Jane-4 byla gotowa. Madarian znow kipial energia.-Ona to robi - powiedzial. - Ma niezly wspolczynnik rozpoznawania. Mial tyle pewnosci siebie, aby zaprezentowac ja przed rada i kazac jej rozwiazywac problemy. Nie matematyczne - kazdy robot to potrafi - ale problemy, w ktorych dane celowo wprowadzaly w blad zarazem nie zawierajac w sobie niescislosci. Bogert powiedzial: -W sumie to niewiele. -Oczywiscie, ze niewiele. To podstawowe mozliwosci Jane-4, ale musialem im cos pokazac, nie? -Czy wiesz, ile pieniedzy wydalismy do tej pory? -Daj spokoj, Peter, nie rob mi tego. Czy wiesz, ile juz I odzyskalismy? Wiesz przeciez, tych rzeczy nie robi siej w prozni. Jesli chcesz wiedziec, trzy lata sie z tym mordo - 1 walem, ale opracowalem nowe techniki obliczeniowe, ktore nam zaoszczedza minimum piecdziesiat tysiecy dolarow na: kazdym nowym zaprojektowanym przez nas typie mozgu pozytronowego, od tej chwili na zawsze. Zgadza sie? -Coz... -Zadnych coz. Taka jest prawda. I osobiscie jestem przeswiadczony, ze n-wymiarowy rachunek nieoznaczonosci moze miec wiele innych zastosowan, jesli nasza pomyslowosc umozliwi nam ich znalezienie, a moje roboty serii Jane znajda je. Kiedy osiagne dokladnie to, o co mi chodzi, nowa seria JN splaci sie w ciagu pieciu lat, nawet jesli potroimy zainwestowana dotychczas kwote. -Co rozumiesz przez "dokladnie to, o co ci chodzi"? Jakie wady ma Jane-4? -Zadnych. Albo raczej prawie zadnych. Ona jest na wlasciwej drodze, ale mozna ja udoskonalic i zamierzam to zrobic. Kiedy ja projektowalem, myslalem, ze wiem, dokad zmierzam. Teraz ja przetestowalem i wiem dokad zmierzam. Mam zamiar tam dotrzec. * * * Jane-5 to bylo to. Z gora rok zabralo Madarianowi jej wyprodukowanie i nie mial co do niej zadnych zastrzezen; byl calkowicie pewny siebie.Jane - 5 byla nizsza od przecietnego robota i szczuplejsza. Nie robiac z niej takiej karykatury kobiety jak Jane-1 udalo sie jej zaszczepic pewien rys kobiecosci pomimo braku chocby jednej wyraznie kobiecej cechy. -Ma cos w swojej postawie - powiedzial Bogert. Z wdziekiem trzymala ramiona, a gdy sie odwracala, jej tors wydawal sie jakos lekko kragly. Madarian powiedzial: -Posluchaj jej glosu... Jak sie czujesz, Jane? -Doskonale, dziekuje - odparla Jane-5 idealnie kobiecym glosem, ktory byl slodkim, wrecz niepokojacym kontraltem. -Dlaczego to zrobiles, Clinton? - zapytal Peter zaskoczony, marszczac brwi. -To psychologicznie wazny element - powiedzial Madarian. -Chce, zeby ludzie o niej mysleli jako o kobiecie; zeby ja traktowali jak kobiete; zeby jej wyjasniali. -Jacy ludzie? Madarian wsunal rece do kieszeni i zapatrzyl sie w zamysleniu na Bogarta. -Chcialbym, zeby zalatwiono dla Jane i dla mnie wyjazd do Flagstaff. Bogert nie mogl nie zauwazyc, ze Madarian nie powiedzial Jane-5. Tym razem nie uzyl numeru. To byla Jane. Zapytal niepewnie: -Do Flagstaff? Dlaczego? -Poniewaz tam jest swiatowe centrum planetologii ogolnej, prawda? Tam wlasnie sie bada gwiazdy i probuje wyliczyc prawdopodobienstwo istnienia planet nadajacych sie do zamieszkania, prawda? -Wiem o tym, ale to na Ziemi. -No coz, oczywiscie wiem o tym. -Poruszanie sie robotow na Ziemi podlega scislej kontroli. I nie ma takiej potrzeby. Sprawdz tutaj wszystkie ksiazki na temat planetologii ogolnej i pozwol Jej zapoznac sie z nimi gruntownie. -Nie! Peter, zrozum, ze Jane nie jest zwyklym robotem logicznym. To robot intuicyjny. -A wiec? -A wiec skad mamy wiedziec, czego potrzebuje, z czego potrafi skorzystac, co ja uruchomi? Do czytania ksia zek mozemy wykorzystac dowolny model z fabryki. Te dane sa zamrozone, a poza tym przestarzale. Jane musi: zdobywac swieze informacje na zywo, musi slyszec barwy glosu, musi poznac kwestie poboczne, musi miecj nawet nieistotne dane. Skad, u diabla, mamy wiedziec, co lub kiedy zaskoczy w jej mozgu i ulozy sie w spojna; calosc? Gdybysmy wiedzieli, wcale bysmy jej nie potrzebowali, prawda? Bogert nie umial wybrnac z opresji. -No, to sprowadz ludzi, tych planetologow ogolnych, tutaj - zaproponowal. -To nic nie da. Tutaj beda poza swoim zywiolem. Ich reakcje nie beda naturalne. Chce, zeby Jane obserwowala ich przy pracy; chce, zeby widziala ich przyrzady, ich biura, ich biurka, wszystko co jest dostepne na ich temat. Chce, zebys zalatwil jej przewiezienie do Flagstaff. I naprawde nie chcialbym juz wiecej o tym dyskutowac. Przez chwile mowil prawie jak Susan. Bogert skrzywil sie i powiedzial: -Zalatwienie takiej rzeczy to skomplikowana sprawa. Transport robota eksperymentalnego... -Jane nie jest robotem eksperymentalnym. Jest piata z serii. -przeciez poprzednia czworka nawet nie zaczela pracowac. Madarian uniosl rece zniechecony. -Kto cie zmusza, zebys o tym mowil rzadowi? -Nie rzad mnie martwi. Mozna im wytlumaczyc wyjatkowosc sytuacji. Chodzi mi o opinie publiczna. Daleko zaszlismy w ciagu piecdziesieciu lat i nie zamierzam sie cofnac o cwierc wieku wskutek twojej utraty kontroli nad... -Nie strace kontroli. Glupoty wygadujesz. Sluchaj! U.S. Robots moze sobie pozwolic na prywatny samolot. Mozemy wyladowac po cichu na najblizszym zwyklym lotnisku i zgubic sie posrod setek podobnych samolotow. Mozemy kazac, zeby wyjechala po nas zamknieta ciezarowka i zawiozla nas do Flagstaff. Jane bedzie w skrzyni i wszyscy pomysla, ze do laboratorium przewozi sie jakis sprzet zupelnie nie zwiazany z robotami. Nikt nawet sie nie obejrzy. Ludzie z Flagstaff zostana uprzedzeni i powiadomieni o rzeczywistym celu wizyty. Beda mieli wszelkie motywy, zeby wspolpracowac z nami i zapobiec przeciekowi informacji. Bogert zastanowil sie. -Ryzyko bedzie sie wiazac z samolotem i samochodem. Jesli cokolwiek sie stanie ze skrzynia... -Nic sie nie stanie. -Moze nam sie uda, jesli Jane bedzie odlaczona podczas transportu. Wtedy nawet jesli ktos odkryje, ze ona jest w srodku... -Nie, Peter. Tego nie mozna zrobic. Nie. Nie Jane-5. Sluchaj, ona gromadzi wolne skojarzenia od chwili jej uruchomienia. Posiadane przez nia informacje mozna zamrozic podczas dezaktywacji, ale wolnych skojarzen nigdy. Nie, nie mozna jej nigdy dezaktywowac. -Ale jesli jakos sie wyda, ze przewozimy czynnego robota... -Nie wyda sie. Madarian nie ustapil i samolot w koncu wystartowal, Byl to nowy model automatycznego komputo-odrzutowca, ale siedzial w nim czlowiek - jeden z pracownikow U.S. Robots - jako pilot rezerwowy. Skrzynia z Jane wyladowala bezpiecznie na lotnisku, zostala przeniesiona do samolotu i dotarla do Laboratoriow Naukowo-Badawczych we Flagstaff bez problemow. * * * W niespelna godzine po przyjezdzie do Flagstoff Madarian zadzwonil do Bogerta. Nie posiadal sie z radosci i - co dla niego charakterystyczne - nie mogl sie doczekac, zeby zlozyc meldunek.Wiadomosc przyszla za posrednictwem zabezpieczonego, zaszyfrowanego i niedostepnego dla postronnych promienia laserowego, ale Bogert byl poirytowany. Wiedzial, ze informacje mozna by bylo odczytac, gdyby ktos dysponujacy odpowiednia technika - na przyklad rzad - mial taki zamiar. Jedynym prawdziwym zabezpieczeniem byl fakt, ze rzad nie mial powodu, zeby podejmowac takie proby. Przynajmniej Bogert mial taka nadzieje. - Na milosc boska, czy musisz dzwonic? - zapytal. Madarian zupelnie go zignorowal. Powiedzial glosem oszalalym z radosci: -To bylo natchnienie. Czysty geniusz, mowie ci. Przez chwile Bogert gapil sie na odbiornik, po czym krzyknal z niedowierzaniem: -To znaczy, ze masz odpowiedz? Juz? -Nie, nie! Daj nam troche czasu, do diabla. Sprawa jej glosu byla natchnieniem. Sluchaj, gdy nas przywieziono z lotniska pod glowny budynek administracyjny we Flagstaff otworzylismy skrzynie i Jane wyszla z pudelka. W tym momencie wszyscy, co do jednego, sie cofneli. Przerazeni! Tepaki! Jezeli nawet naukowcy nie potrafia zrozumiec znaczenia Praw Robotyki, czegoz mozemy oczekiwac po przecietnym, nie wyszkolonym obywatelu? Pomyslalem sobie wtedy: "To wszystko na nic. Nie beda mowic. Beda ciagle myslec, dokad zwiewac jesliby dostala ataku szalu, nie beda w stanie myslec o niczym innym". -Do czego zmierzasz? -No i wtedy przywitala sie z nimi rutynowo. Powiedziala: "Dzien dobry, panowie. Bardzo mi milo panow poznac". I powiedziala to tym pieknym kontraltem... To zadzialalo. Jeden facet poprawil krawat, inny przeczesal palcami wlosy. Ale naprawde zdumialo mnie to, ze najstarszy z nich autentycznie dotknal rozporka, zeby sprawdzic, czy jest zapiety. Teraz wszyscy maja fiola na jej punkcie. Jedyne, czego im bylo potrzeba, to glos. Ona juz nie jest robotem; jest dziewczyna. -To znaczy, ze rozmawiaja z nia? -Czy oni z nia rozmawiaja! Jeszcze jak. Powinienem zaprogramowac seksowne intonacje do jej glosu. Gdybym to zrobil, juz teraz chcieliby sie z nia umowic na randke. I co tu duzo gadac o odruchach warunkowych. Sluchaj: mezczyzni reaguja na glos. Czy patrza w najintymniejszych chwilach? Chodzi o glos, ktory sie slyszy w uchu... -Tak, Clinton, cos sobie przypominam. Gdzie ona teraz jest? -Z nimi. Nie chca jej puscic. -Do diabla! Idz tam do niej. Nie spuszczaj jej z oka, czlowieku. * * * Od tamtej pory w ciagu dziesieciodniowego pobytu we Flagstaff Madarian dzwonil coraz rzadziej i przekazywal wiadomosci coraz mniej zachwyconym glosem.Donosil, ze Jane slucha uwaznie i od czasu do czasu reaguje. Jej popularnosc nie slabla. Miala wstep wszedzie. Ale nie bylo wynikow. -Kompletnie nic? - zapytal Bogert. Madarian od razu przeszedl do obrony. -Nie mozna mowic, ze kompletnie nic. Nie mozna tak mowic o robocie intuicyjnym. Nie wiadomo, co moze sie dziac wewnatrz jej mozgu. Dzis rano zapytala Jensena, co jadl na sniadanie. -Astrofizyka Rossitera Jensena? -Tak, oczywiscie. Jak sie okazalo, tego rana nie jadl sniadania. No, wypil tylko filizanke kawy. -A wiec Jane uczy sie prowadzic swobodne pogawedki. To nie bardzo rekompensuje wydatek... -Ach, nie badz oslem. To nie byla swobodna pogawedka. Dla Jane nic nie jest swobodna pogawedka. Zapytala, bo to mialo cos wspolnego z jakas korelacja, ktora budowala w swoim umysle. -Jaka to moze byc... -Skad mam wiedziec? Gdybym wiedzial, sam bym byl jane i nie potrzebowalbys jej. Ale to musi cos oznaczac. Ma zaprogramowana duza motywacje, zeby uzyskac rozwiazanie kwestii planety o optymalnym prawdopodobienstwie zamieszkania, optymalnej odleglosci i... -No, to zawiadom mnie, kiedy juz to zrobi, ale nie wczesniej. Naprawde nie musze znac wszystkich szczegolow kolejnych mozliwych korelacji. W gruncie rzeczy nie spodziewal sie otrzymac zawiadomienia o sukcesie. Z kazdym dniem Bogert tracil optymizm, tak ze kiedy w koncu nadeszlo zawiadomienie, nie byl na to przygotowany. A wiadomosc przyszla na samym koncu. Tym razem Madarian przekazal kulminacyjna wiadomosc nieomal szeptem. Jakby zachwyt obrocil nim o trzysta szescdziesiat stopni i przejety lekiem Madarian zachowywal sie spokojnie. -Zrobila to - powiedzial. - Zrobila to. I to wtedy, kiedy o malo co nie dalem sobie z nia spokoju. Kiedy otrzymala juz wszystkie dostepne tu informacje - i to wiekszosc z nich dwa, a nawet trzy razy - i nie powiedziala slowka, ktore wskazywaloby... Jestem teraz w samolocie, w drodze powrotnej. Dopiero co wystartowalismy. Bogertowi udalo sie odzyskac oddech. -Nie baw sie ze mna w kotka i myszke, czlowieku. Masz rozwiazania? Powiedz, jesli masz. Powiedz wyraznie. -Ona ma rozwiazanie. Podala mi je. Podala mi nazwy trzech gwiazd w zasiegu osmiu lat swietlnych, z ktorych - jak mowi - kazda ma szescdziesiat do dziewiecdziesiu procent szans na posiadanie jednej planety nadajacej sie do zamieszkania. Prawdopodobienstwo, ze przynajmniej jedna z nich ma taka planete, wynosi 0,972. To prawie pewnosc. A to tylko najmniejsze osiagniecie. Kiedy wrocimy, Jane moze nam podac dokladny tok rozumowania, ktory ja doprowadzil do tych wnioskow, i przewiduje, ze cala astrofizyka i kosmologia... -Czy jestes pewien... -Myslisz, ze cierpie na halucynacje? Mam nawet swiadka. Biedny facet az podskoczyl pol metra, kiedy Jane zaczela nagle recytowac rozwiazanie swoim wspanialym glosem... I wlasnie w tym momencie uderzyl meteoryt, ktory calkowicie zniszczyl samolot a Madariana wraz z pilotem zamienil w krwawe kawalki ciala. Z Jane nic nie pozostalo. * * * Przygnebienie w korporacji U.S. Robots nigdy nie bylo glebsze. Robertson probowal znalezc pocieche w tym, ze kompletne zniszczenie zamaskowalo bezprawne dzialania firmy.Peter krecil glowa i ubolewal. -Stracilismy najwieksza szanse, jaka korporacja kiedykolwiek miala, na zdobycie w oczach spoleczenstwa niezachwianej pozycji, na przezwyciezenie przekletego kompleksu Frankensteina. Ilez korzysci przyniosloby robotom to ze jeden z nich odnalazl planete nadajaca sie do zamieszkania, a inne pomogly w opracowaniu skoku przestrzeni! Roboty otwarlyby przed nami cala galaktyke I gdybysmy mogli rownoczesnie popchnac wiedze naukowa w kilkunastu roznych kierunkach, tak jak z pewnoscia bysmy zrobili... O Boze, nie da sie wyliczyc wszystkich korzysci dla ludzkosci, i oczywiscie dla nas. -Moglibysmy zbudowac inne roboty Jane, prawda? - zapytal Robertson. - Nawet bez Madariana? -Jasne. Ale czy mozemy znow liczyc na odpowiednia korelacje? Ktoz wie, jakie niskie bylo prawdopodobienstwo uzyskania tego ostatecznego wyniku? A co jezeli Madarian mial fantastyczne szczescie prekursora? A potem jeszcze bardziej fantastycznego pecha? Meteoryt spadajacy dokladnie na... To po prostu niewiarygodne... Robertson szepnal z wahaniem: -To nie moglo byc... zaplanowane. To znaczy, jesli nie mielismy sie dowiedziec i jesli meteoryt byl rodzajem wyroku... od... Umilkl pod morderczym spojrzeniem Bogerta. -Sadze, ze te strate mozna odrobic - powiedzial Bogert. -Inne roboty Jane musza nam w jakis sposob pomoc. Mozemy tez dac innym robotom kobiece glosy, jesli to pomoze zachecic spoleczenstwo do ich zaakceptowania - choc zastanawiam sie, co by na to powiedzialy kobiety. Gdybysmy tylko wiedzieli, co powiedziala Jane-5! W tamtej ostatniej rozmowie Madarian wspomnial, ze ma swiadka. -Wiem - powiedzial Bogert. - Myslalem o tym. Czy sadzisz, ze nie skontaktowalem sie z Flagstaff? Nikt tam nie slyszal, zeby Jane powiedziala cos niezwyklego, co by przypominalo rozwiazanie problemu planety nada jacej sie do zamieszkania, a z pewnoscia kazdy z nit rozpoznalby takie rozwiazanie - albo przynajmniej rozpoznal to jako mozliwe rozwiazanie. -Czy Madarian mogl klamac? Albo postradac zmysly? Czy mogl probowac sie zabezpieczyc... -Myslisz o tym, ze mogl probowac ratowac swoja reputacje udajac, ze ma rozwiazanie, a potem pogrzebac przy Jane, zeby nie mogla mowic i oswiadczyc: "Przepraszam, ale cos sie z nia stalo. Niech to diabli!" Nawet przez chwile nie zgodze sie z tym. Rownie dobrze mozna by przypuszczac, ze zaaranzowal upadek meteorytu. -No to co robimy? -Wracamy do Flagstaff - powiedzial ciezko Bogert - Rozwiazanie musi tam byc. Musze dokopac sie glebiej i to wszystko. Jade tam i zabieram ze soba kilku ludzi z dzialu Madariana. Musimy przebadac to miejsce od gory do dolu, wzdluz i wszerz. -Ale, wiesz, nawet jesli byl swiadek i slyszal rozwiazanie, jaki z tego pozytek skoro nie mamy Jane, zeby j nam wyjasnila proces myslenia? -Kazdy drobiazg sie przyda. Jane podala nazwy gwiazd; prawdopodobnie numery katalogowe - nie interesuja nas gwiazdy nazwane. Jesli ktos pamieta, jak Jane ja wymienila i pamieta numer katalogowy lub uslyszal to dosc wyraznie, aby mozna bylo odzyskac te informacje za pomoca psychosondy, jesli nie zarejestrowal ich w pamieci swiadomej - wtedy bedziemy juz cos mieli. Majac wyniki i dane dostarczone Jane na poczatku, potrafilibysmy zrekonstruowac tok rozumowania, moglibysmy odzyskac jej intuicje. Jesli to nam sie uda, uratowane... * * * Bogert wrocil po trzech dniach, milczacy i bezgranicznie przygnebiony. Kiedy Robertson zapytal niespokojnie o wyniki, dyrektor pokrecil przeczaco glowa.-Nic! -Nic? -Kompletnie nic. Rozmawialem ze wszystkimi pracownikami we Flagstaff - z kazdym naukowcem, z kazdym technikiem, z kazdym studentem - ktorzy mieli cos do czynienia z Jane, z kazdym, kto chocby ja widzial. Nie bylo ich wielu. Madarian zasluzyl na pochwale za tyle dyskrecji. Dopuscil do niej tylko tych, ktorzy mogli oczywiscie dac jej informacje z planetologii. Ogolem widzialo ja dwudziestu trzech ludzi, z czego tylko dwunastu prowadzilo powazniejsze rozmowy. W kolko analizowalem wszystko, co powiedziala Jane. Pamietali wszystko bardzo dobrze. To bystrzy ludzie zaangazowani w przelomowy eksperyment zwiazany z ich specjalnoscia, wiec mieli wszelkie motywacje, zeby pamietac. I mieli do czynienia z mowiacym robotem - czyms, co samo w sobie bylo dosc zaskakujace - i to takim, ktory mowil jak aktorka z telewizji - Nie mogli zapomniec. Robertson zaproponowal: -Moze psychosonda... -Gdyby choc jednemu z nich przeszlo przez mysl, ze cos sie stalo, wydusilbym z niego zgode na badanie sonda. Ale tu nie ma czym usprawiedliwic takiego badania, a nie mozna poddac badaniu psychosonda dwunastu ludzi, ktorzy zyja ze swoich mozgow. Naprawde, by nic nie dalo. Gdyby Jane wymienila trzy gwiazdy i powiedziala, ze maja one planety nadajace sie do zamieszkania, to by zadzialalo jak wystrzelenie rakiet w ich mozgach. Jak moglby ktorys z nich zapomniec? -Wiec moze jeden z nich klamie - podsunal ponuro Robertson. - Chce zachowac informacje na wlasny uzytek, zeby jemu przyznano pozniej zasluge. -Co by mu to dalo? - zapytal Bogert. - Po pierwsze cala firma wie dokladnie, dlaczego Madarian i Jane znalezli sie tam. Po drugie wiedza, dlaczego ja tam przyjechalem. Jesli w ktoryms momencie w przyszlo jeden z obecnych pracownikow we Flagstaff nagle skoczy z teoria planety nadajacej sie do zamieszka i bedzie to hipoteza zaskakujaco nowatorska, a jednak przekonywajaca, wszyscy inni we Flagstaff i wszyscy u U.S. Robots od razu beda wiedziec, ze zostala skradziona przez niego. Nigdy by mu to nie uszlo na sucho. -A wiec sam Madarian jakos sie pomylil. -W to tez nie moge uwierzyc. Madarian mial irytujaca osobowosc - mysle, ze wszyscy robopsychologowie maja i irytujace osobowosci, co musi byc powodem, dlaczego pracuja raczej z robotami niz z ludzmi - ale nie byl oslem. Nie mogl sie mylic w takiej sprawie. -A wiec... - ale Robertson wyczerpal mozliwosci. Doszli do pustej sciany i przez kilka minut patrzyli na nia posepnie. W koncu Robertson poruszyl sie. -Peter... -Tak? -Zapytajmy Susan. Bogert zesztywnial. -Co takiego?! -Zapytajmy Susan. Zadzwonmy do niej i poprosmy, zeby przyjechala. -Po co? Coz ona moze poradzic? -Nie mam pojecia. Ale tez jest robopsychologiem i moze rozumiec Madariana lepiej niz my. A poza tym... Niech to diabli, zawsze miala wiecej oleju w glowie niz my. -Ona ma prawie osiemdziesiat lat. -A ty siedemdziesiat. Co z tego? Bogert westchnal. Czy jej ciety jezyk stracil cos ze swojej szorstkosci podczas kilkuletniej emerytury? Powiedzial: -No coz, poprosze ja. * * * Susan Calvin weszla do biura Bogerta rozgladajac sie powoli, zanim wlepila wzrok w dyrektora naukowo-badawczego. Od chwili przejscia na emeryture bardzo sie postarzala. Jej wlosy pokryla subtelna biel, a jej twarz byla pomarszczona. Zrobila sie tak krucha, ze az prawie przezroczysta i tylko jej oczy - przenikliwe i bezkompromisowe - pozostaly tym, czym zawsze byly.Bogert wystapil ochoczo naprzod, wyciagajac reke: -Susan! Susan chwycila jego dlon i powiedziala: -Wygladasz calkiem niezle, Peter, jak na staruszka. Na twoim miejscu nie czekalabym do przyszlego roku. Przejdz juz teraz na emeryture i daj szanse mlodym... A wiec Madarian nie zyje. Czy wezwales mnie, zebym podjela prace na starym stanowisku? Czy zamierzasz trzymac staruszkow az minie rok od ich rzeczywistej smierci biologicznej? -Alez skad, Susan. Wezwalem cie... - przerwal. W koncu nie mial najmniejszego pojecia, jak zaczac. Ale Susan czytala teraz w jego myslach z taka sama latwoscia jak zawsze. Usiadla ostroznie, bo stawy miala zesztywniale i powiedziala: -Peter, wezwales mnie, poniewaz jestes w paskudnych tarapatach. W przeciwnym razie predzej wolalbys mnie ogladac w grobie niz z bliska. -Daj spokoj, Susan... -Nie trac czasu na pogaduszki. Od kiedy stuknela ml czterdziestka, nigdy nie mialam czasu do stracenia, wiec teraz tym bardziej nie mam. Zarowno smierc Madariana, jak i twoj telefon sa niezwykle, wiec musi istniec miedzy nimi jakis zwiazek. Prawdopodobienstwo zajscia dwoch niezwyklych wydarzen bez zwiazku jest zbyt niskie, zeby sie nim przejmowac. Zacznij od poczatku i nie martw sie, ze wyjdziesz na glupca. Dla mnie stalo sie to juz dawno temu. Bogert odchrzaknal zalosnie i zaczal mowic. Susan sluchala uwaznie unoszac od czasu do czasu przywiedla reke, zeby sie zatrzymal, kiedy chciala zadac pytanie. W pewnym momencie zachnela sie. -Kobieca intuicja? Czy po to chcieliscie robota? Wy, mezczyzni! Natknawszy sie na kobiete, ktora dochodzi do prawidlowych wnioskow, nie mogac sie pogodzic z faktem, ze inteligencja wam dorownuje lub przewyzsza was, wymyslacie cos takiego jak kobieca intuicja. -Eee, tak, Susan, ale pozwol mi kontynuowac... Podjal opowiesc. Kiedy dowiedziala sie o kontralcie Jane, odezwala sie: -Czasami trudno sie zdecydowac, czy czuc odraze do plci meskiej, czy po prostu machnac na nia reka jako na godna pogardy. -No coz, pozwol mi mowic dalej - powiedzial Bogert. Kiedy skonczyl, Susan zapytala: -Czy moge prywatnie skorzystac z tego biura przez godzine lub dwie? -Tak, ale... Przerwala mu: -Chce przejrzec rozne dokumenty: zaprogramowanie Jane, przekazy wiadomosci Madariana, twoje rozmowy we Flagstaff. Zakladam, ze jesli bede chciala, to moge skorzystac z tego pieknego, zabezpieczonego, nowego laserofonu i twojego wyjscia komputerowego. -Tak, oczywiscie. -A wiec zostaw mnie sama, Peter. * * * Nie minelo czterdziesci piec minut, kiedy pokustykala do drzwi, otworzyla je i wezwala Bogerta.Bogert przyszedl z Robertsonem. Weszli obaj i Susan powitala tego drugiego niezbyt entuzjastycznym: - Czesc, Scott. Bogert usilowal rozpaczliwie wyczytac wyniki z twarzy Susan, ale to byla tylko twarz ponurej, starszej pani, Ora nie miala zamiaru niczego mu ulatwic. Zapytal ostroznie: -Myslisz, ze potrafisz cos tu zrobic, Susan? -Poza tym, co juz zrobilam? Nie! Nic wiecej. Bogert zacisnal usta bolesnie rozczarowany, ale Robertson zapytal: -Co juz zrobilas, Susan? Susan odparla: -Poglowkowalam troche - to cos, do czego jakos: udaje mi sie przekonac nikogo innego. Po pierwsze myslalam o Madarianie. Znalam go. Mial glowe na karku, ale byl bardzo denerwujacym ekstrawertykiem, myslalam sobie, ze przypadnie ci do gustu po mnie, Peter. -To byla odmiana - Bogert nie mogl sie powstrzymac od powiedzenia tego. -I zawsze przybiegal do ciebie z wynikami zaraz ich uzyskaniu, prawda? -Tak. -A mimo to - powiedziala Susan - jego ostatnia wiadomosc - ta, w ktorej powiedzial, ze Jane podala mu rozwiazanie - przyszla z samolotu. Dlaczego zwlekal tak dlugo? Dlaczego nie zawiadomil cie, kiedy byl nadal we Flagstaff, zaraz po tym, jak Jane mu powiedziala, cokolwiek to bylo? -Przypuszczam - odparl Peter - ze choc raz chcial to doglebnie sprawdzic i... no coz, nie mam pojecia. To byla najwazniejsza rzecz, jaka mu sie kiedykolwiek przytrafila. Mogl choc raz chciec czekac i miec pewnosc. -Wrecz przeciwnie: im wazniejsze to bylo, tym z pewnoscia krocej by czekal. A jezeli potrafil sie zdobyc na odczekanie, dlaczego nie zrobil tego nalezycie i nie zaczekal do powrotu do U.S. Robots po to, aby mogl sprawdzic wyniki z pomoca calego sprzetu komputerowego, jaki ta firma mogla mu udostepnic? Krotko mowiac, czekal zbyt dlugo, patrzac z jednego punktu widzenia, i nie dosc dlugo, patrzac z drugiego. Robertson wtracil sie: -A wiec myslisz, ze planowal jakies oszustwo... Susan wygladala na zgorszona. -Scott, nie probuj konkurowac z Peterem w robieniu bezmyslnych uwag. Dajcie mi powiedziec... Drugi punkt dotyczy swiadka. Zgodnie z zapisem tamtej ostatniej rozmowy Madarian powiedzial: "Biedny facet az podskoczyl pol metra, kiedy Jane zaczela nagle recytowac rozwiazanie swoim wspanialym glosem". Wlasciwie to byly jego ostatnie slowa. Pytanie zatem brzmi: dlaczego swiadek mial podskoczyc? Madarian wyjasnil, ze wszyscy mezczyzni we Flagstaff mieli fiola na punkcie tego glosu i spedzili dziesiec dni z tym robotem, z Jane. Dlaczego sam fakt jej mowienia mial ich zaskoczyc? -Przyjalem, ze chodzilo o zdumienie, gdy uslyszeli jak Jane podaje rozwiazanie problemu, ktory zaprzatal umysly planetologow prawie od stu lat - powiedzial Bogert. -Ale oni czekali, az ona poda to rozwiazanie. Po to tam byla. A poza tym zwroccie uwage na dobor slow w tym zdaniu. Z oswiadczenia Madariana wynika, ze swiadek byl zaskoczony, a nie zdumiony, jesli dostrzegacie roznice. Ponadto, reakcja nastapila "kiedy Jane zaczela nagle" - czyli na samym poczatku podawania rozwiazania by zdumiec sie trescia tego, co powiedziala Jane, swiadek musialby sluchac przez jakis czas, aby moc zrozumiec informacje. Madarian powiedzialby, ze podskoczyl pol metra po tym jak uslyszal, ze Jane mowi to i to. W zdaniu Madariana pojawiloby sie a nie "kiedy", i slowa "nagle" w ogole by tam nie bylo. -Nie wydaje mi sie, zebys mogla sprowadzic sprawe do uzycia lub nieuzycia jakiegos slowa - powie niespokojnie Bogert. -Moge - powiedziala Susan lodowatym tonem - poniewaz jestem robopsychologiem. I moge tego same oczekiwac po Madarianie, poniewaz on tez byl robopsychologiem. Zatem musimy wyjasnic te dwie anomalie. Dziwna zwloke przed przekazaniem wiadomosci przed Madariana i dziwna reakcje swiadka. -Czy ty potrafisz je wyjasnic? - zapytal Robertson. -Oczywiscie - odparla Susan - poniewaz poslug sie odrobina prostej logiki. Madarian przekazal wiadomosc bez zwloki - tak jak zawsze - lub z tak niewielka na jaka tylko go bylo stac. Gdyby Jane rozwiazala problem we Flagstaff, z pewnoscia przeslalby wiadomosc stamtad. Skoro przyslal wiadomosc z samolotu, Jane musiala widocznie rozwiazac problem po wyjezdzie z Flagstaff. -Ale wtedy... -Pozwolcie mi skonczyc. Pozwolcie mi skonczyc. Czy Madariana nie zabrano z lotniska do Flagstaff w zamknietej ciezarowce? I czy razem z nim nie jechala Jane w skrzyni? -Tak. -I przypuszczalnie Madarian wraz z Jane ukryta w skrzyni powrocili z Flagstaff na lotnisko tym samym samochodem. Zgadza sie? -Tak, oczywiscie! -I rowniez nie byli sami w tym samochodzie. W jednym ze swoich przekazow Madarian powiedzial: "Przewieziono nas z lotniska pod glowny budynek administracyjny" i sadze - ze nie wyciagam mylnego wniosku, ze jesli zostal przywieziony, to dlatego ze w samochodzie byl szofer, czlowiek. -Dobry Boze! -Klopot z toba, Peter, polega na tym, ze kiedy myslisz o swiadku oswiadczenia dotyczacego planetologii, myslisz o planetologach. Dzielisz ludzi na kategorie i wiekszoscia z nich pogardzasz. Robot nie moze tego zrobic. Trzecie Prawo mowi: "Robot nie moze wyrzadzic krzywdy istocie ludzkiej lub poprzez bezczynnosc pozwolic, aby stala jej sie krzywda". Jakiejkolwiek istocie ludzkiej. Takie jest sedno robotycznego pogladu na zycie. Robot nie robi roznic. Dla robota wszyscy ludzie sa naprawde rowni i dla robopsychologa, ktory sila rzeczy musi miec do czynienia z ludzmi na poziomie robotycznym, rowniez wszyscy ludzie sa naprawde rowni. Madarianowi nie przyszloby do glowy powiedziec, ze oswiadczenie uslyszal kierowca ciezarowki. Dla ciebie kierowca ciezarowki nie jest naukowcem, lecz zwyklym ozywionym dodatkiem do ciezarowki, ale dla Madariana on byl czlowiekiem i swiadkiem. Niczym wiecej. Niczym mniej. Bogert pokrecil glowa z niedowierzaniem. -Ale czy jestes tego pewna? - zapytal. -Oczywiscie, ze tak. Jak inaczej mozna wyjasnic drugi punkt: uwage Madariana o zaskoczeniu swiadka? Jane byla w skrzyni, prawda? Ale nie byla odlaczona. Zgodnie z dokumentami Madarian zawsze stawal okoniem przeciwko wylaczeniu robota intuicyjnego. Ponadto Jane-5 - tak jak wszystkie pozostale roboty Jane - byla wyjatkowo malo rozmowna. Madarianowi prawdopodobnie nigdy nie przyszlo do glowy, zeby nakazac jej milczenie w skrzyni, a jej wlasnie w skrzyni wszystko ulozylo sie w spojna calosc. Naturalnie zaczela mowic. Nagle z wnetrza skrzyni rozlegl sie piekny kontralt. Co bys zrobil w tym momencie, gdybys byl kierowca ciezarowki? Z pewnoscia bylbys zaskoczony. To cud, ze nie spowodowal kraksy. -Ale jezeli kierowca ciezarowki byl swiadkiem, dlaczego nie przyszedl... -Dlaczego? Czy mogl wiedziec, ze zdarzylo sie cos nadzwyczaj waznego, ze to co uslyszal, mialo ogromne znaczenie? A poza tym nie sadzisz, ze Madarian dal mu suty napiwek i poprosil, zeby nic nie mowil? Czy chcialbys, zeby rozeszla sie wiesc, ze czynny robot byl nielegalnie transportowany na powierzchni Ziemi? -No tak, czy bedzie pamietal slowa Jane? -Czemu nie? Tobie moze sie wydawac, Peter, ze kierowca ciezarowki - jeden szczebel wyzej od malpy, jak mniemasz - nie potrafi pamietac. Ale kierowcy ciezarowek tez bywaja inteligentni. Slowa byly jak najbardziej godne uwagi i kierowca mogl z powodzeniem zapamietac kilka z nich. Nawet jesli przekreci litery lub cyfry, bedziemy miec do czynienia ze zbiorem skonczonym, z liczba pieciu i pol tysiaca gwiazd czy ukladow gwiezdnych w zasiegu osmiu lat swietlnych czy cos kolo tego - nie sprawdzalam dokladnej liczby. Mozesz dokonac prawidlowego wyboru. A w razie potrzeby, bedziesz mial wytlumaczenie na zastosowanie psychosondy... Dwoch mezczyzn zapatrzylo sie w nia. W koncu Bogert, bojac sie w to wszystko uwierzyc, szepnal: -Ale skad mozesz miec pewnosc? Przez chwile Susan miala juz powiedziec: "Poniewaz skontaktowalam sie z Flagstaff, ty glupcze, i poniewaz rozmawialam z kierowca ciezarowki, i poniewaz powiedzial mi, co uslyszal, i poniewaz sprawdzilam to z komputerem we Flagstaff i mam tylko trzy gwiazdy, ktore pasuja do informacji, i poniewaz mam te nazwy w kieszeni". Ale nie powiedziala. Niech sam przez to wszystko przebrnie. Wstala ostroznie i powiedziala z wyraznym sarkazmem: -Skad moge miec pewnosc?... Nazwij to kobieca intuicja. Dwa punkty kulminacyjne Obydwa nastepne opowiadania powstaly po cyklu, w ktorym wystapila Susan Calvin. To najnowsze opowiadania o robotach, jakie napisalem. W kazdym z nich usiluje przyjac szersza perspektywe i zobaczyc, jaki moze byc ostateczny cel robotyki Zarazem wracam do punktu wyjsciowego - gdyz mimo iz scisle sie trzyma Trzech Praw, pierwsze opowiadanie "...ze o nim pamietasz", w oczywisty sposob nalezy do grupy "robot jako grozba", podczas gdy drugie, "Dwustuletni czlowiek", bardzo dobrze pasuje do typu, ktory nazwalem "robot jako patos". Ze wszystkich napisanych przeze mnie opowiadan o robotach moim ulubionym i moim zdaniem najlepszym jest "Dwustuletni czlowiek". Wlasciwie z przerazeniem przeczuwam, ze moge nie miec ochoty napisac opowiadania, ktore bedzie lepsze, i ze nigdy nie napisze juz zadnego powaznego opowiadania o robotach. Ale kto wie, byc ze napisze. Nie zawsze daje sie przewidziec, co zrobie. ... ze o nim pamietasz Trzy Prawa Robotyki1. Robot nie moze wyrzadzic krzywdy istocie ludzkiej lub poprzez bezczynnosc pozwolic, aby stala jej sie krzywda. 2. Robot musi sluchac rozkazow wydanych mu przez i istoty ludzkie z wyjatkiem sytuacji, w ktorych takie rozkazy bylyby sprzeczne z Pierwszym Prawem. 3. Robot musi chronic swoje istnienie dopoty, dopoki taka ochrona nie jest sprzeczna z Pierwszym lub Drugim Prawem. 1. Keith Harriman, ktory od dwunastu lat byl dyrektorem do spraw naukowo-badawczych w Amerykanskiej Korporacji Robotow i Ludzi Mechanicznych, stwierdzil, ze wcale nie ma pewnosci czy postepuje slusznie. Przesunal koniuszkiem jezyka po swoich pulchnych, lecz raczej bladych ustach i wydalo mu sie, ze niewesolo spogladajacy na niego z gory wizerunek holograficzny wielkiej Susan Calvin nigdy przedtem nie wygladal tak ponuro.Zwykle zaslanial ten wizerunek najwiekszego robotyka w historii, gdyz Susan Calvin odbierala mu odwage. (Usilowal myslec o wizerunku jako o "tym", ale nigdy mu sie to w pelni nie udawalo). Tym razem nie mial odwagi tego zrobic i jej od dawna martwe spojrzenie wwiercalo mu sie w policzek. Krok, na ktory musial sie zdobyc, byl straszny i ponizajacy. Naprzeciwko niego siedzial spokojnie George Dziesiaty, nie robil na nim wrazenia ani wyrazny niepokoj Harrimana, ani promieniujacy w niszy powyzej wizerunek patronki robotyki. -Jeszcze naprawde nie mielismy okazji przedyskutowac tego z toba, George - odezwal sie Harriman. - Mamy cie dopiero od niedawna i nie mialem jeszcze okazji porozmawiac z toba w cztery oczy. Ale teraz chcialbym omowic sprawe szczegolowo. -Bardzo chetnie - powiedzial George. - W trakcie mojego pobytu w U.S. Robots wywnioskowalem, ze kryzys ma cos wspolnego z Trzema Prawami. -Zgadza sie. Oczywiscie znasz Trzy Prawa. -Tak. -Jestem o tym przekonany. Ale siegnijmy glebiej i rozwazmy naprawde podstawowy problem. W ciagu dwoch stuleci - jesli wolno mi tak to okreslic - znacznych sukcesow korporacji U.S. Robots nigdy nie udalo sie nam przekonac ludzi do robotow. Umieszczalismy roboty tylko tam, gdzie ludzie nie moga wykonywac koniecznych prac lub w warunkach zbyt niebezpiecznych, aby ludzie godzili sie pracowac. Roboty pracowaly glownie w kosmosie i to ograniczalo nasze mozliwosci. -Z pewnoscia - powiedzial George Dziesiaty - wykorzystanie robotow stanowi szerokie pole do dzialania i U.S. Robots moze nadal liczyc na duze zyski. -Nie. Z dwoch powodow. Po pierwsze przyznane nam granice nieuchronnie sie kurcza. Przykladowo w miare coraz bardziej wielostronnego rozwoju kolonii na Ksiezycu tamtejsze zapotrzebowanie na roboty maleje i spodziewamy sie, ze za kilka lat pobyt robotow na Ksiezyc bedzie zabroniony. To samo bedzie sie powtarzac kazdym swiecie skolonizowanym przez czlowieka, drugie prawdziwy sukces jest niemozliwy bez robotow i Ziemi. My w U.S. Robots mocno wierzymy, ze ludzie potrzebuja robotow i musza sie nauczyc zyc ze swoimi mechanicznymi odpowiednikami, jezeli postep ma zostac utrzymany. -A czy oni w to nie wierza? Panie Harriman, ma pan na swoim biurku wejscie komputerowe, ktore - jak rozumiem - jest polaczone z Multivakiem waszej organizacji. Komputer to taki nieruchomy robot - mozg robot oderwany od ciala... -To prawda, ale to rowniez ma swoje ograniczenia. Stosowane przez ludzkosc komputery konstruowane jako coraz bardziej wyspecjalizowane, aby uniknac inteligencji zbyt przypominajacej inteligencje ludzka. Sto temu bylismy na dobrej drodze do uzyskania inteligencji sztucznej, majacej najmniej ograniczen, poprzez zastosowanie olbrzymich komputerow nazywanych przez nas Maszynami, Te Maszyny ograniczyly swoja dzialalnosc z wlasnej woli. Po rozwiazaniu problemow ekologicznych zagrazajacych ludzkosci zaczely stopniowo zmniejszac swoja aktywnosc. Doszly do wniosku, ze ich dalsza egzystencja postawila je w roli inwalidzkiej kuli dla ludzkosci i poniewaz uwazaly, ze to by wyrzadzilo krzywde ludziom, skazaly sie na mocy Pierwszego Prawa. -I czy nie mialy racji? -Moim zdaniem nie. Swoim postepowaniem wzmocnily kompleks Frankensteina przerazajacy ludzkosc, jej instynktowne obawy, ze kazdy stworzony przez nia sztuczny czlowiek zwrocilby sie przeciwko swojemu stworcy. Ludzie boja sie, ze roboty moga zastapic czlowieka. -Czy pan sam nie boi sie tego? -Ja jestem madrzejszy. Dopoki istnieja Trzy Prawa Robotyki, roboty nie moga tego zrobic. Moga byc partnerami ludzkosci; moga uczestniczyc w ogromnych wysilkach na drodze do lepszego zrozumienia swiata i madrze pokierowac prawami natury, tak ze wspierana sila i madroscia robotow ludzkosc moglaby zdzialac znacznie wiecej niz gdyby pozostawiono ja samej sobie. -Ale jezeli na przestrzeni dwoch stuleci okazalo sie, ze Trzy Prawa potrafia utrzymac roboty w ryzach, co jest zrodlem nieufnosci ludzi wobec robotow? -No coz - siwiejace wlosy Harrimana ulozyly sie w kepke, kiedy podrapal sie energicznie po glowie - glownie przesad, oczywiscie. Niestety jest tez kilka watpliwych kwestii, ktore podchwytuja agitatorzy wystepujacy przeciwko robotom. -Zwiazanych z Trzema Prawami? -Tak. Szczegolnie z Drugim Prawem. Z Trzecim Prawem nie ma zadnych problemow. Jest uniwersalne. Roboty zawsze musza sie poswiecic dla ludzi, wszystkich ludzi. -Oczywiscie - powiedzial George Dziesiaty. -Pierwsze Prawo jest byc moze mniej zadowalajace, gdyz zawsze mozna sobie wyobrazic sytuacje, w ktorej robot musi wykonac dzialanie A lub dzialanie B, wzajemnie sie wykluczajace, i gdzie rezultatem obu dzialan jest krzywda ludzka. Dlatego robot musi szybko wybrac, ktore dzialanie spowoduje najmniejsza krzywde. Zaprojektowanie sciezek pozytronowych mozgu robota w taki sposob, aby ten wybor umozliwic, nie jest proste. Jezeli dzialanie A skonczy sie krzywda utalentowanego, mlodego artysty, a B spowoduje taka sama krzywde pieciu starszych ludzi nie przedstawiajacych szczegolnej wartosci, ktore dzialanie nalezy wybrac? -Dzialanie A - odparl George Dziesiaty. - Krzywda jednego jest mniejsza od krzywdy pieciu. -Tak, z mysla o takich decyzjach zawsze projektowano roboty. Nie mozna sie jednak spodziewac, ze roboty potrafilyby ocenic takie subtelnosci jak talent, inteligencja i ogolna przydatnosc dla spoleczenstwa. To by J opoznilo decyzje do tego stopnia, ze robot nie bylby w stanie pomoc nikomu. Tak wiec naszym kryterium jest liczba. Na szczescie mozemy sie spodziewac niewielu kryzysow, w ktorych roboty musialyby podejmowac takie decyzje... A to nas prowadzi do Drugiego Prawa. -Prawa posluszenstwa. -Tak. Koniecznosc posluszenstwa jest stala. Robot moze istniec i przez dwadziescia lat, nie stajac wobec przymusu ratowania czlowieka, albo tez w obliczu koniecznosci ryzykowania samounicestwieniem. Jednak przez caly ten czas bedzie bez przerwy sluchal rozkazow... Czyich rozkazow? -Czlowieka. -Kazdego? Jak ocenic czlowieka, aby wiedziec, czy byc mu poslusznym czy nie? Czym jest czlowiek, ze o nim pamietasz, George? George zawahal sie w tym momencie. Harriman wyjasnil pospiesznie: -To cytat z Biblii. Niewazne. Chodzi mi o kwestie, czy robot musi wykonywac rozkazy dziecka lub idioty, lub przestepcy, lub calkiem przyzwoitego, inteligentnego czlowieka, ktory przypadkiem jest niedoswiadczony i dlatego nie moze przewidziec negatywnych konsekwencji swojego rozkazu? A jezeli dwoch ludzi wyda robotowi sprzeczne rozkazy, ktorego ma robot sluchac? -Czy w ciagu dwustu lat - zapytal George Dziesiaty - nie pojawily sie i nie byly rozwiazywane takie problemy? -Nie - odparl Harriman, potrzasajac gwaltownie glowa. - Ograniczal nas sam fakt, ze nasze roboty wykorzystywano tylko w specjalnych warunkach w kosmosie, gdzie ludzie majacy z nimi do czynienia byli fachowcami w swojej dziedzinie. Nie bylo dzieci, idiotow, przestepcow i ignorantow z dobrymi intencjami. Mimo to zdarzaly sie szkody wskutek glupich lub po prostu bezmyslnych rozkazow. Takie szkody mozna bylo opanowac w wyspecjalizowanych i zamknietych srodowiskach. Jednak na Ziemi roboty musza miec zmysl oceny. Tak utrzymuja przeciwnicy robotow i maja, do diabla, racje. -A zatem musicie zakodowac w mozgu pozytronowym zdolnosc do oceny. -Wlasnie. Zaczelismy produkowac wyposazone w nowy typ mozgu modele JG. Robot tego rodzaju potrafi osadzic kazdego czlowieka wedlug kryterium plci, wieku, pozycji spolecznej i zawodowej, inteligencji, dojrzalosci, odpowiedzialnosci spolecznej i tak dalej. -Jak by to wplynelo na Trzy Prawa? -Na Trzecie Prawo w ogole. Nawet najcenniejszy robot musi sie samounicestwic dla najbardziej bezuzytecznego czlowieka. Tu nie ma zadnych mozliwosci zmian. Skutki dla Pierwszego Prawa pojawia sie tylko tam, gdzie wszystkie dzialania alternatywne wyrzadzilyby krzywdy Nalezy tu wziac pod uwage jakosc, jak i liczbe ludzi zaangazowanych w problem, pod warunkiem ze bedzie czas i podstawa do takiej oceny, co nieczesto sie zdarza. Najwieksza modyfikacje przejdzie Drugie Prawo, gdzie kazdy potencjalny akt posluszenstwa musi sie wiazac z ocena. Robot bedzie spelnial rozkazy wolniej - z wyjatkiem sytuacji, ktore beda sie wiazac rowniez z Pierwszym Prawem - ale bardziej racjonalnie. -Ale wymagane oceny sa bardzo skomplikowane. -Bardzo. Koniecznosc dokonywania takich ocen sparalizowala reakcje naszych pierwszych kilku modeli. W nowszych modelach poprawilismy te sytuacje kosztem wprowadzenia tak wielu sciezek, ze mozg robota stal sie zbyt duzy. Jednak w naszych kilku ostatnich modelach uzyskalismy moim zdaniem to, o co nam chodzilo. Robot nie musi od razu dokonywac oceny wartosci czlowieka i jego rozkazow. Zaczyna jak kazdy zwykly robot od posluszenstwa wobec wszystkich ludzi, a potem sie uczy. Robot dorasta, uczy sie i dojrzewa. Jest na poczatku odpowiednikiem dziecka i musi sie znajdowac pod stalym nadzorem. W miare dorastania jednak mozna mu pozwalac coraz bardziej wtapiac sie - bez nadzoru - w spoleczenstwo ziemskie. W koncu staje sie czlonkiem tego spoleczenstwa w pelnym tego slowa znaczeniu. -Z pewnoscia jest to odpowiedz na zarzuty przeciwnikow robotow. -Nie - zaprzeczyl ze zloscia Harriman. - Teraz wysuwaja inne zarzuty. Nie chca zaakceptowac ocen. Mowia, ze robot nie ma prawa pietnowac takiej czy innej osoby jako gorszej. Gdy przedklada rozkazy A nad rozkazy B, pietnuje B jako osobe o mniejszym znaczeniu i jej prawa czlowieka sa pogwalcone. -Jaka jest na to odpowiedz? -Nie ma zadnej. Poddaje sie. -Rozumiem. -Jezeli chodzi o mnie samego... Zamiast tego zwracam sie do ciebie, George. -Do mnie? - George Dziesiaty wlasciwie nie zmienil tonu glosu. Zabrzmialo w nim lagodne zdziwienie, ale nie wywolalo to zadnego skutku widocznego na zewnatrz. - Dlaczego do mnie? -Poniewaz nie jestes czlowiekiem - odparl z napieciem Harriman. - Powiedzialem ci, ze chce, aby roboty byly partnerami ludzi. Chce, abys byl moim. George Dziesiaty uniosl rece i rozlozyl je dlonmi do gory w dziwnie ludzkim gescie. -Coz ja moge zrobic? -Byc moze wydaje ci sie, ze nie mozesz nic zrobic, George. Stworzono cie nie tak dawno i jestes nadal dzieckiem. Zaprojektowano cie tak, abys nie mial na poczatku zbyt wielu informacji i abys mogl sie rozwijac - dlatego musialem ci wyjasnic sytuacje tak szczegolowo. Ale twoj umysl osiagnie dojrzalosc i bedziesz potrafil spojrzec na kazdy problem z wlasnego oryginalnego punktu widzenia. Tam gdzie ja nie widze rozwiazania, ty mozesz je dostrzec. -Moj mozg zaprojektowali ludzie - powiedzial George Dziesiaty. - W jaki sposob moze on funkcjonowac inaczej niz mozg czlowieka? -Jestes najnowszym modelem JG, George. Masz najbardziej skomplikowany mozg, jaki dotad skonstruowalismy, pod niektorymi wzgledami bardziej skomplikowany niz mozgi starych, olbrzymich Maszyn. Ma sciezki z wolnymi koncowkami i na bazie mozgu ludzkiego moze... nie, na pewno rozwinie sie we wszystkich kierunkach. Pozostajac zawsze w nieprzekraczalnych granicach Trzech Praw, mozesz stac sie w swoim mysleniu calkowicie - ludzki. -Czy wiem dosc o ludziach, aby podejsc do problemu racjonalnie? O ich historii? Psychologii? -Oczywiscie, ze nie. Ale dowiesz sie tak szybko, jak tylko zdolasz. -Czy ktos mi pomoze, panie Harriman? -Nie. Ta sprawa ma pozostac calkowicie miedzy nami. Nikt inny nie wie o niej i nie wolno ci wspominac o tym projekcie zadnemu czlowiekowi, ani w U.S. Robots, ani nigdzie indziej. -Czy robimy cos zlego, panie Harriman, ze usiluje pan utrzymac sprawe w tajemnicy? - zapytal George. -Nie. Ale rozwiazanie podsuniete przez robota nie zostanie przyjete, wlasnie dlatego, ze powstalo w umysle robota. Z kazda propozycja przyjdziesz do mnie. Jesli uznam ja za wartosciowa, sam ja przedstawie. Nikt nigdy sie nie dowie, ze ona pochodzi od ciebie. -W swietle tego, co pan powiedzial wczesniej - rzekl spokojnie George Dziesiaty - taki sposob postepowania jest sluszny... Kiedy zaczynam? -Od razu. Dopilnuje, zebys dostal wszystkie konieczne filmy do przejrzenia. 1a. Harriman siedzial sam w sztucznie oswietlonym wnetrzu swego biura i nie zauwazyl, ze na zewnatrz juz sie sciemnilo. Nie uswiadomil sobie, ze uplynely trzy godziny, odkad odprowadzil George'a Dziesiatego do jego klitki i pozostawil go tam z pierwsza partia filmow.Teraz siedzial sam z duchem Susan Valvin, blyskotliwej znawczyni robotyki, ktora wlasciwie w pojedynke przemienila robota pozytronowego z olbrzymiej zabawki w najsubtelniejsze i najwszechstronniejsze urzadzenie sluzace czlowiekowi; tak subtelne i wszechstronne, ze czlowiek nie smial go uzywac, z obawy i zazdrosci. Minelo ponad sto lat od smierci Susan Calvin. Problem kompleksu Frankensteina istnial juz w jej czasach, ale ona nigdy go nie rozwiazala. Nigdy nawet nie probowala, gdyz nie bylo takiej potrzeby. Za jej zycia robotyka rozwijala sie, bo roboty byly niezbedne do zdobywania przestrzeni kosmicznej. To wlasnie sukces robotow zmniejszyl zapotrzebowane na ich prace i pozostawil Harrimana w tych wspolczesnych czasach... Ale czy Susan Calvin zwrocilaby sie do robotow o pomoc. Z pewnoscia... I tak siedzial do poznej nocy. 2. Maxwell Robertson posiadal wiekszosc akcji korporacji U.S. Robots i w tym sensie mial nad nia kontrole. Wygladem absolutnie nie imponowal. Zaawansowany wiekiem i raczej tegi, mial zwyczaj przygryzania prawego kacika dolnej wargi w chwilach niepokoju.Jednak w ciagu dwudziestu lat obcowania z przedstawicielami rzadu nauczyl sie calkiem niezle rac sobie z nimi. Zwykl stosowac taktyke lagodnosci, uleglosci, usmiechu i umiejetnego zyskiwania na czasie. Bylo to coraz trudniejsze. Najwieksze trudnosci stwarzal Gunnar Eisenmuth. Sposrod Swiatowych Opiekunow Konserwerow, ktorych zakres wladzy byl mniejszy jedynie od tego, jakim dysponowala Swiatowa Wladza Wykonawcza w poprzednim stuleciu, Eisenmuth byl; najmniej sklonny do kompromisu. Jako pierwszy sposrod Konserwerow nie byl Amerykaninem z urodzenia i choc nie mozna bylo w zaden sposob udowodnic, ze to i archaiczna nazwa U.S. Robots wywolywala jego wrogosc, wszyscy w U.S. Robots mieli takie przeswiadczenie. Wysunieto propozycje - wcale nie pierwsza w tamtym roku ani tez za zycia tamtego pokolenia - aby nazwe korporacji zmienic na World Robots, ale Robertson nigdy by do tego nie dopuscil. Firme zbudowano z pomoca amerykanskiego kapitalu, amerykanskich mozgow i amerykanskiej sily roboczej i choc juz od dawna miala ona zasieg i charakter ogolnoswiatowy, dopoki Robertson mial nad nia kontrole, byl zdecydowany zachowac nazwe, ktora swiadczyla o jej poczatkach. Eisenmuth byl wysokim mezczyzna, o podluznej smutnej twarzy, ktorej szorstka skora wspolgrala z chropowatoscia rysow. Mowil jezykiem swiatowym z wyraznym akcentem amerykanskim, choc nigdy nie przebywal w Stanach Zjednoczonych przed objeciem stanowiska. To mi sie wydaje calkiem jasne, panie Robertson. Nie widze tu zadnych trudnosci. Wyroby waszej firmy sa zawsze wynajmowane, nigdy sprzedawane. Jezeli na Ksiezycu juz nie potrzebuja wynajetej wlasnosci, do was nalezy odebranie wyrobow i przeniesienie ich. -Tak, Konserwerze, ale dokad? Wbrew prawu byloby sprowadzanie ich na Ziemie bez zezwolenia rzadowego, a tego nam odmowiono. -Na Ziemi nie mielibyscie z nich zadnego pozytku. Mozecie je zabrac na Merkurego lub asteroidy. -Co bysmy z nimi tam robili? Eisenmuth wzruszyl ramionami. -Pomyslowi pracownicy panskiej firmy znajda cos dla nich. Robertson pokrecil glowa. -To by byla olbrzymia strata dla firmy. -Obawiam sie, ze tak - powiedzial Eisenmuth, niewzruszony. -Rozumiem, ze juz od paru lat kondycja finansowa firmy jest kiepska. -Glownie z powodu restrykcji narzuconych przez rzad, Konserwerze. -Musi pan patrzec na sprawy realnie, panie Robertson. Wie pan, ze nastroje opinii publicznej zwrocone sa Przeciwko robotom. -Nieslusznie, Konserwerze. -Niemniej tak jest. Byc moze madrzej byloby zlikwidowac firme. To, oczywiscie, tylko propozycja. -Panskie propozycje maja duza moc, Konserwerze. Czy trzeba panu mowic, ze nasze Maszyny sto lat temu rozwiazaly kryzys ekologiczny? -Jestem pewien, ze ludzkosc pozostanie za to wdzieczna na zawsze, ale to bylo bardzo dawno temu. Teraz zyjemy w sojuszu z natura, jakkolwiek moze on byc czasami niewygodny, a przeszlosc zatarla sie w pamieci. -Chodzi panu o to, co ostatnio zrobilismy dla ludzkosci? -Tak. -Chyba nie mozna sie spodziewac po nas natychmiastowej likwidacji; nie bez olbrzymich strat. Potrzebujemy czasu. -Ile? -Ile moze nam pan dac? -To nie zalezy ode mnie. -Jestesmy sami - powiedzial lagodnie Robertson. - Nie musimy sie bawic w gierki. Ile czasu moze mi pan dac? Twarz Eisenmutha przybrala taki wyraz, jakby rzeczywiscie usilowal to w myslach zliczyc. -Sadze, ze moze pan liczyc na dwa lata. Bede szczery. Rzad Swiatowy zamierza przejac firme i stopniowo ograniczyc jej dzialalnosc za pana, jezeli do tego czasu sam pan tego nie zrobi. Tak to mniej wiecej wyglada. Chyba ze nastapi jakis zwrot w stosunku opinii publicznej do robotow, w co bardzo watpie... - pokrecil glowa. -A wiec dwa lata - powiedzial lagodnie Robertson. 2a. Robertson siedzial sam. Jego rozmyslania nie zmierzaly do zadnego konkretnego celu i przerodzily sie we wspomnienia. Cztery pokolenia Robertsonow staly na czele firmy. Zaden z nich nie byl robotykiem. To ludzie tacy jak Lanning i Bogert, a przede wszystkim, przede wszystkim Susan Calvin uczynili z U.S. Robots to, czym ta firma teraz byla, ale z pewnoscia czterech Robertsonow zapewnilo klimat umozliwiajacy im wykonywanie pracy.Bez U.S. Robots swiat dwudziestego pierwszego wieku uleglby katastrofie. To, ze tak sie nie stalo, bylo zasluga Maszyn, ktore przez pokolenie prowadzily ludzkosc obok katarakt i mielizn historii. A teraz w zamian za to dostal dwa lata. Coz mozna bylo zrobic w ciagu dwoch lat, zeby przezwyciezyc nawarstwione uprzedzenia ludzkosci? Nie mial pojecia. Harriman mowil z nadzieja o nowych koncepcjach, ale nie chcial sie wdawac w szczegoly. Tez dobrze, bo Robertson nic by z tego nie zrozumial. Ale tak czy owak coz mogl zrobic Harriman? Czy w ogole ktos zrobil cokolwiek przeciwko zacieklej niecheci czlowieka do jego imitacji. Nic... Robertson odplynal w polsen, ktory nie przyniosl mu zadnego natchnienia. 3. -Teraz masz wszystko, George Dziesiaty - powiedzial Harriman. - Dostales wszystko, o czym zdolalem pomyslec, a co moze w jakikolwiek sposob dotyczyc problemu. Jezeli chodzi o informacje dotyczace ludzi i ich zwyczajow, przeszlosci i terazniejszosci, zmagazynowales ich w swojej pamieci wiecej niz ja czy jakikolwiek inny czlowiek by potrafil.-To bardzo prawdopodobne. -Czy twoim zdaniem jest jeszcze cos, co mogloby sie przydac? -Jezeli chodzi o informacje, nie widze razacych luk. Moga byc pewne sprawy na pograniczu, ktore trudno sobie wyobrazic. Nie umiem powiedziec. Ale i tak by byly, bez wzgledu na to, jak wiele informacji bym zebral. -To prawda. Nie mamy tez czasu na gromadzen informacji bez konca. Robertson mi powiedzial, ze mani tylko dwa lata; a kwartal juz za nami. Masz cos zaproponowania? -W obecnej chwili, panie Harriman, nic. Musze ocenic informacje i do tego celu przydalaby mi sie pomoc. -Moja? -Nie. Wlasnie nie panska. Jest pan czlowiekiem o wybitnie pozytywnych cechach i cokolwiek pan powie, moze to miec moc rozkazu i hamowac proces moich rozwazan. Z tego samego powodu nie moze to byc pomoc zadnego innego czlowieka, zwlaszcza dlatego, ze zakazal mi pan sie z nimi porozumiewac. -Ale w takim razie, George, o jaka pomoc ci chodzi? -Innego robota, panie Harriman. -Jakiego innego robota? -Sa jeszcze inne roboty serii JG, ktore skonstruowano przede mna. Ja jestem dziesiaty, JG-10. -Wczesniejsze modele byly bezuzyteczne, eksperymentalne... -Panie Harriman, George Dziewiaty istnieje. -Coz ale jaki z niego bedzie pozytek? Jest bardzo podobny do ciebie z wyjatkiem pewnych brakujacych czynnikow. Z was dwoch ty jestes zdecydowanie wszechstronniejszy. -Jestem o tym przekonany - powiedzial George Dziesiaty - Skinal powaznie glowa. - Niemniej, kiedy tworze pewna konstrukcje myslowa, sam fakt, ze to ja ja stworzylem, przekonuje mnie do niej. Jest mi trudno ja porzucic. Jesli po stworzeniu jakiejs koncepcji bede mogl ja przedstawic George'owi Dziewiatemu, on by ja rozwazyl nie bedac jego pierwotnym tworca. Dlatego spojrzalby na nia bez uprzedzen. Moglby dostrzec luki i niedociagniecia, ktorych ja pewnie bym nie zauwazyl. Harriman usmiechnal sie. -Czyli co dwie glowy to niejedna, co, George? -Jezeli rozumie pan przez to, panie Harriman, dwoch osobnikow z dwiema roznymi glowami, to tak. -Dobrze. Czy jeszcze cos chcesz? -Tak. Cos wiecej od filmow. Obejrzalem wiele rzeczy dotyczacych ludzi i ich swiata. Widzialem ludzi tutaj, w U.S. Robots, i moge porownac moja interpretacje tego, co zobaczylem, z bezposrednimi wrazeniami zmyslowymi. Nie moge tego zrobic ze swiatem fizycznym. Nigdy go nie widzialem i z tego co zobaczylem, moge jasno powiedziec, ze moje tutejsze otoczenie nie jest reprezentatywne. Chcialbym go zobaczyc. -Swiat fizyczny? - Harriman zdawal sie przez chwile oszolomiony potwornoscia tej mysli. - Chyba nie proponujesz, zebym cie wyprowadzil poza teren U.S. Robots? -Tak, taka jest moja propozycja. -To nielegalne. Przy obecnym nastawieniu opinii publicznej skutki bylyby fatalne. -Jesli zostaniemy odkryci, to tak. Nie proponuje, zel mnie pan zabral do miasta czy nawet do miejsca, gdzie zyja ludzie. Chcialbym zobaczyc troche otwartej przestrzeni, bez ludzi. -To tez nielegalne. -Jesli zostaniemy przylapani. A czy musimy? -Czy to takie wazne, George? - zapytal Harriman. -Nie umiem powiedziec, ale wydaje mi sie, ze to bylo pozyteczne. -Masz juz jakis pomysl? George Dziesiaty zawahal sie. -Nie umiem powiedziec. Zdaje mi sie, ze moglbym miec jakis pomysl, gdyby zredukowac niektore obszary i niepewnosci. -No coz, daj mi czas na zastanowienie. A tymczasem zobacze, co jest z George'em Dziewiatym i zalatwie, zebyscie byli w jednym pomieszczeniu. Przynajmniej to mozna zalatwic bez klopotu. 3a. George Dziesiaty siedzial sam.Przyjmowal tymczasowo twierdzenia, sumowal je i wyciagal wniosek - wielokrotnie powtarzajac takie postepowanie z wnioskow budowal kolejne twierdzenia, ktore przyjmowal i sprawdzal, znajdowal sprzecznosc i odrzucal lub nie, przyjmujac je dalsze tymczasowe przeslanki. Przy kazdym z wyciagnietych wnioskow nie odczuwal zdumienia, zdziwienia czy zadowolenia; stawial jedynie znak plus lub minus. 4. Napiecie Harrimana nie zmniejszylo sie nawet po tym, jak wyladowali bezglosnie na terenie posiadlosci Robertsona.Robertson kontrasygnowal polecenie udostepnienia dynolotu - bezglosny pojazd powietrzny, ktory rownie latwo poruszal sie w plaszczyznie poziomej, jak i pionowej, byl wystarczajaco duzy, aby udzwignac Harrimana, George'a Dziesiatego, no i oczywiscie pilota. (Sam dynolot byl jednym z efektow zainicjowanego przez Maszyny wynalazku - mikroreaktora protonowego, ktory w ograniczonych dawkach dostarczal wolna od zanieczyszczen energie. Od tego czasu nie zrobiono nic rownie waznego dla wygody czlowieka - na te mysl Harriman zacisnal usta - a jednak korporacja U.S. Robots nie zyskala za to wdziecznosci). Lot pomiedzy terenem U.S. Robots a posiadloscia Robertsona byl ryzykowny. Gdyby ich zatrzymano, obecnosc robota na pokladzie spowodowalaby wiele komplikacji. Tak samo w drodze powrotnej. Sama posiadlosc, stanowila czesc nieruchomosci korporacji U.S. Robots i na jej terenie robotom wolno bylo przebywac pod odpowiednim nadzorem. Pilot obejrzal sie i ostroznie zerknal na George'a Dziesiatego. -Chce pan wysiasc, panie Harriman? -Tak. -On tez? -Tak - po czym dodal z lekkim sarkazmem: - Nie zostawie pana z nim sam na sam. George Dziesiaty wysiadl pierwszy, a za nim Harriman. Wyladowali na lotnisku dla dynolotow, niedaleko ogrodu. Bylo tam na co popatrzec i Harriman podejrzewal, ze Robertson zastosowal hormony juwenalne, aby uregulowac metamorfoze owadow, nie baczac na czynniki srodowiskowe. -Chodz, George - powiedzial Harriman. - Pokaze ci. Razem skierowali sie do ogrodu. -Jest troche tak, jak to sobie wyobrazalem - powiedzial George. - Moje oczy nie sa odpowiednio skonstruowane, aby wykrywac roznice w dlugosciach fal, wiec i samym wzrokiem moge nie rozpoznac roznych obiektow. -Mam nadzieje, ze nie jestes zmartwiony swoim daltonizmem. Zbyt wielu sciezek pozytronowych potrzebowalismy dla twojego zmyslu oceny i nie bylismy w stanie zostawic kilku dla zmyslu koloru. W przyszlosci - jesli jest przed nami jakas przyszlosc... -Rozumiem, panie Harriman. Pozostaje dosc roznic, abym zobaczyl, ze jest tu wiele roznych form zycia roslinnego. -Niewatpliwie. Mnostwo. -I kazda rowna w sensie biologicznym czlowiekowi. -Kazda jest oddzielnym gatunkiem, tak. Istnieja miliony gatunkow zywych stworzen. -Czlowiek jest tylko jednym z nich. -Jednak z wlasnego punktu widzenia bez watpienia najwazniejszym. -I ja tak uwazam, panie Harriman. Ale mowie w sensie biologicznym. -Rozumiem. -A zatem zycie, ogladane przez pryzmat wszystkich jego form, jest nieprawdopodobnie zlozone. -Tak, George, to sedno problemu. To co czlowiek robi dla wlasnych zachcianek i wygod, wplywa na zlozona calosc zycia - ekologie a jego krotkotrwale zyski moga spowodowac dlugotrwale straty. Maszyny nauczyly nas wprawdzie budowac spoleczenstwo, ktore potrafi to zminimalizowac, ale pamiec o katastrofie z trudem uniknietej na poczatku dwudziestego pierwszego wieku spowodowala, ze ludzkosc pozostala podejrzliwa w stosunku do innowacji. Kiedy dodamy do tego specyficzna obawe przed robotami... -Rozumiem, panie Harriman... Jestem pewien, ze to przyklad zycia zwierzecego. -To wiewiorka, jeden z wielu gatunkow wiewiorek. Wiewiorka machnela ogonem przebiegajac na druga strone drzewa. -A to - powiedzial George, wyciagajac blyskawicznie ramie - zaiste malutkie stworzenie. - Trzymal je miedzy palcami, przygladajac mu sie bacznie. -To owad, jakis chrzaszcz. Istnieja tysiace gatunkow chrzaszczy. -I kazdy chrzaszcz jest tak zywy jak wiewiorka i jak pan sam? -Jest tak kompletnym i niezaleznym organizmem jak kazdy inny w przyrodzie. Sa jeszcze mniejsze organizmy. Wiele z nich jest zbyt malych, aby mozna je bylo dostrzec golym okiem. -A to jest drzewo, nieprawdaz? I jest twarde w dotyku... 4a. Pilot siedzial sam. Wolalby rozprostowac nogi, ale tylko w dynolocie mial calkowite poczucie bezpieczenstwa. Gdyby ten robot wymknal sie spod kontroli, moj wystartowac natychmiast. Ale skad by wiedzial, wymknal sie on spod kontroli?Widzial juz wiele robotow. To bylo nieuniknione,; zywszy ze byl prywatnym pilotem pana Rober Zawsze jednak trzymano je w laboratoriach i magazynach, tam gdzie ich miejsce, i w poblizu nich krecilo i wielu specjalistow. To prawda, ze doktor Harriman byl specjalista. Powiadano, ze nie ma lepszego. Ale robot w tym miejscu mial prawa przebywac - na Ziemi, na dworze, nieskrepowany... Nie zaryzykowalby swojej cieplej posadki, mowiac o tym komukolwiek - ale nie powinno tak byc. 5. -Obejrzane przeze mnie filmy dokladnie oddaja to, co zobaczylem na wlasne oczy - powiedzial George Dziesiaty.-Czy skonczyles przegladanie tych, ktore dla ciebie wybralem. Dziewiaty? -Tak - odparl George Dziewiaty. Oba roboty siedzialy sztywno, twarza w twarz, jak obraz i jego odbicie. Doktor Harriman potrafil je odroznic na pierwszy rzut oka, gdyz orientowal sie w drobnych szczegolach ich konstrukcji fizycznej. Gdyby ich nie widzial, lecz tylko mogl z nimi rozmawiac, tez potrafilby je odroznic - choc z nieco mniejsza pewnoscia - gdyz odpowiedzi George'a Dziewiatego roznilyby sie nieco od reakcji wywolywanych przez znacznie zawilej rozplanowane pozytronowe sciezki mozgowe George'a Dziesiatego. -W takim razie - powiedzial George Dziesiaty - podawaj mi swoje reakcje na to, co bede mowil. Po pierwsze ludzie boja sie robotow i nie ufaja im, poniewaz uwazaja ich za rywali. Jak mozna temu zapobiec? -Zmniejszajac obawy przed rywalizacja - odparl George Dziewiaty - poprzez nadawanie robotowi ksztaltu czegos innego niz czlowiek. -Jednak istota robota jest to, ze stanowi pozytronowe odwzorowanie zycia. Odwzorowanie zycia w ksztalcie nie zwiazanym z zyciem mogloby wzbudzic groze. -Istnieja dwa miliony roznych gatunkow zyjacych. Nalezy wybrac raczej jedna z tych wielu form zamiast ludzkiej postaci. -Forme ktorego z tych wszystkich gatunkow? Procesy myslowe George'a Dziewiatego przebiegaly bezglosnie przez jakies trzy sekundy. -Na tyle duzego, aby w nim zmiescic mozg pozytronowy, ale nic budzacego nieprzyjemnych skojarzen u ludzi. -Zaden gatunek zyjacy na ladzie nie ma dosc duzej czaszki, aby pomiescic mozg pozytronowy, z wyjatkiem slonia, ktorego nie widzialem, ale ktory jest opisywany jako bardzo duzy, a przez to przerazajacy dla czlowieka. Jak bys rozwiazal ten dylemat? -Nasladujac forme zycia nie wieksza od czlowieka, ale powiekszajac jej czaszke. -A wiec proponowalbys malego konia albo duzego psa? - zapytal George Dziesiaty. - Zarowno konie, jak psy maja dluga historie obcowania z ludzmi. - Zatem w porzadku. -Ale zauwaz, ze robot z mozgiem pozytronowym nasladowalby inteligencje czlowieka. Gdyby istnial kon lub potrafilby mowic i myslec jak czlowiek, tu tez by zaistniala rywalizacja. Ludzie mogliby stac sie jeszcze bardziej nieufni i rozgniewani na taka niespodziewana konkurencje ze strony czegos, co uwazaja za forme zycia. -Nalezy obnizyc poziom zlozonosci mozgu pozytronowego i poziom inteligencji robota - powiedzial George Dziewiaty. -Problem tkwi w Trzech Prawach. Mniej zlozony mozg nie moglby w pelni realizowac Trzech Praw. George Dziewiaty wtracil natychmiast: -A wiec nie mozna tego zrobic. -Ja tez w tym momencie zabrnalem w slepa uliczke - powiedzial George Dziesiaty. - Jak widac to nie z powodu blednego sposobu myslenia. Zacznijmy jeszcze raz... W jakich warunkach Trzecie Prawo byloby zbedne? George Dziewiaty poruszyl sie nerwowo, jak gdyby pytanie bylo trudne i niebezpieczne. Ale odpowiedzial: -Gdyby robota nigdy nie stawiano w sytuacji zagrozenia lub gdyby robot byl tak latwy do zastapienia, ze nie mialoby znaczenia, czy zostanie zniszczony czy nie. -A w jakich warunkach Drugie Prawo byloby zbedne?! George Dziewiaty odpowiedzial lekko ochryplym glosem: -Gdyby robota skonstruowano tak, aby reagowal automatycznie na pewne bodzce w ustalony sposobi i gdyby nie spodziewano sie od niego niczego innego, tak aby nie zachodzila potrzeba wydawania mu jakichkolwiek rozkazow. -A w jakich warunkach... - tutaj George Dziesiaty zrobil pauze -... Pierwsze Prawo byloby zbedne? George Dziewiaty zrobil dluzsza pauze i odpowiedzial cichym szeptem: -Gdyby ustalone reakcje byly takie, ze nigdy nie pociagalyby za soba niebezpieczenstwa dla ludzi. -Zatem wyobraz sobie mozg pozytronowy, ktory kieruje tylko kilkoma reakcjami na pewne bodzce i jest skonstruowany prosto i tanio - tak aby nie wymagal Trzech Praw. Jaki duzy musialby byc? -Wcale nie duzy. Zaleznie od zadanych reakcji moglby wazyc sto gramow, jeden gram, jeden miligram. -Twoje mysli zgadzaja sie z moimi. Pojde do doktora Harrimana. 5a. George Dziewiaty siedzial sam. W kolko analizowal pytania i odpowiedzi. W zaden sposob nie potrafil ich zmienic. A mimo to mysl o robocie jakiegokolwiek rodzaju, jakiejkolwiek wielkosci, jakiegokolwiek ksztaltu i jakiegokolwiek przeznaczenia bez Trzech Praw wywolywala u niego dziwne uczucie wyladowania.Stwierdzil, ze trudno mu sie poruszac. Z pewnoscia George Dziesiaty mial podobna reakcje. Jednak po rozmowie wstal z latwoscia. 6. Od prywatnej rozmowy Robertsona z Eisenmuthem minelo poltora roku. W tym czasie zabrano roboty z ksiezyca i cala zakrojona na szeroka skale dzialalnosc korporacji U.S. Robots podupadla. Wszystkie pieniadze, jakie udalo sie zebrac Robertsonowi, wlozono w to jedno donszotowe przedsiewziecie Harrimana.Tu, w jego prywatnym ogrodzie, kosci zostaly rzucone. Rok wczesniej Harriman sprowadzil tu robota George'a Dziesiatego - ostatniego kompletnego robota, ktorego wyprodukowano w U.S. Robots. Teraz Harriman pojawil sie tu z czyms innym... Harriman zdawal sie promieniowac ufnoscia we wlasne sily. Swobodnie rozmawial z Eisenmuthem i Robertson zastanawial sie, czy dyrektor naprawde czul taka pewnosc siebie. Musialo tak byc, z wlasnego doswiadczenia Robertson wiedzial, ze Harriman nie byl dobrym aktorem. Eisenmuth odszedl z usmiechem od Harrimana i zblizyl sie do Robertsona. Od razu usmiech zniknal mu z twarzy. -Dzien dobry, Robertson - odezwal sie. - Do czego zmierza panski czlowiek? -To jego przedstawienie - powiedzial Robertson niewzruszonym glosem. - Jemu wszystko pozostawiam. -Jestem gotow, Konserwerze. -Z czym, Harriman? -Z moim robotem, szanowny panie. -Panskim robotem? - zdziwil sie Eisenmuth. - Ma pan tu robota? - Rozejrzal sie z surowa dezaprobata, za ktora jednak kryla sie odrobina ciekawosci. -To wlasnosc korporacji U.S. Robots, Konserwerze. Przynajmniej za taka ja uwazamy. -A gdzie robot, doktorze Harriman? -W mojej kieszeni, Konserwerze - odparl wesolo Harriman. Z pojemnej kieszeni swojej marynarki Harriman wyjal maly sloik szklany. -To? - zapytal z niedowierzaniem Eisenmuth. -Nie, Konserwerze - odparl Harriman. - To! Z drugiej strony kieszeni wyciagnal przedmiot o dlugosci jakichs trzynastu centymetrow, ksztaltem przypominajacy z grubsza ptaszka. W miejscu dziobka mial waska rurke, jego oczy byly duze, a ogon stanowil kanal wydechowy. Eisenmuth sciagnal geste brwi. -Czy pan zamierza cos powaznie zademonstrowac, doktorze Harriman, czy pan oszalal? -Kilka minut cierpliwosci, Konserwerze - powiedzial Harriman. - Robot w ksztalcie ptaszka to tez robot. A posiadany przez niego mozg pozytronowy jest nie mniej delikatny z powodu swoich malych rozmiarow. Ten drugi przedmiot, ktory trzymam, to sloik muszek owocowek. Jest w nim piecdziesiat takich muszek. Zaraz je wypuszcze. -I... -Roboptaszek je zlapie. Zechce pan czynic honory? Harriman podal sloik Eisenmuthowi, ktory popatrzyl najpierw na niego, a potem na ludzi dookola: niektorzy z nich byli urzednikami U.S. Robots, inni jego wlasnymi doradcami. Harriman czekal cierpliwie. Eisenmuth otworzyl sloik, po czym potrzasnal nim. Harriman powiedzial lagodnie do roboptaszka spoczywajacego na jego prawej dloni: - Ruszaj! Roboptaszek pofrunal. Powietrze przeszywal swist; nie bylo slychac trzepotania skrzydel, tylko dzialanie niezwykle malego mikroreaktora protonowego. Od czasu do czasu mozna go bylo dostrzec, jak szybko zatacza male kolka, a potem leci zakosami dalej. Fruwal wzdluz zawilych trajektorii po calym ogrodzie, a potem wrocil na dlon Harrimana, lekko zgrzany. Na dloni dyrektora pojawila sie tez malenka kulka podobna do ptasich odchodow. Harriman powiedzial: -Moze pan swobodnie zbadac roboptaszka, Konserwerze, i urzadzic demonstracje wedlug wlasnego uznania. Prawda jest taka, ze ten ptaszek bezblednie wylapie muszki owocowki i tylko te, tylko muszki z gatunku Drosophila melanogaster, wylapie je, zabije i skondensuje do wydalenia. Eisenmuth wyciagnal reke i dotknal ostroznie roboptaszka: -A zatem, panie Harriman? Niech pan mowi dalej. Harriman podjal: -Nie potrafimy skutecznie kontrolowac owadow, nie ryzykujac wyrzadzenia szkod ekologicznych. Chemie srodki owadobojcze maja zbyt szeroki zakres dzialania; hormony juwenalne sa zbyt ograniczone. Jednak roboptaszek potrafil chronic duze obszary, nie ulegajac zniszczeniu. Mozemy je wyspecjalizowac tak, jak nam podoba; mozemy zrobic rozne roboptaszki, przeznaczone do zwalczania roznych gatunkow owadow. One oceniaja swoje ofiary na podstawie wielkosci, ksztaltu, kolor dzwieku i modelu zachowania. Oczywiscie moglyby nawet wykorzystywac wykrywanie molekularne, czyli zapach. -Nadal bylaby to ingerencja w nature - powiedzial Eisenmuth. - Muszki owocowki maja naturalny cykl zycia, ktory zostalby zaklocony. -W minimalnym stopniu. Ptaszki maja zakodowane schematy zachowan naturalnych wrogow - muszek owocowek, a wiec nie moze byc mowy o takich pomylkach. Jezeli populacja muszek owocowek na danym terenie wyczerpie sie, roboptaszek nie bedzie po prostu nic robil. Nie rozmnaza sie; nie siega po inne pozywienie; nie rozwija w sobie niepozadanych nawykow. Po prostu nic nie robi. -Czy mozna go odwolac? -Oczywiscie. Mozemy zbudowac robozwierzeta do niszczenia szkodnikow wszelkiego rodzaju. Jesli juz o to idzie, mozemy zbudowac robozwierzeta, ktore beda mogly realizowac cele konstruktywne w strukturze ekologicznej. Choc nie przewidujemy takiej koniecznosci, nie ma przeciez nic niewyobrazalnego w mozliwosci skonstruowania robopszczol do zapylania konkretnych roslin lub robodzdzownic do spulchniania gleby. Wszystko, czego dusza zapragnie... -Ale po co? -Aby robic to, czego nie robilismy nigdy dotad. Przystosowac nature do naszych potrzeb poprzez wzmocnienie jej czesci raczej niz jej zaklocenie... Nie rozumie pan? Odkad Maszyny polozyly kres kryzysowi ekologicznemu, ludzkosc zyla w stanie kruchego rozejmu z natura, obawiajac sie jednak ruszyc w jakimkolwiek kierunku. To nas osmiesza, robi z ludzkosci tchorza intelektualnego: czlowiek zaczyna podchodzic nieufnie do calego postepu naukowego, nie chce zgodzic sie na jakiekolwiek zmiany. Eisenmuth odezwal sie z jawna wrogoscia: -Pan nam to proponuje w zamian za pozwolenie na organizacje swojego programu robotow... to znaczy zwyklych, w ksztalcie czlowieka, prawda? -Nie! - Harriman zrobil gwaltowny gest. - Z tym juz koniec. Ten program juz spelnil swoje zadanie. Nauczyl nas dosc o mozgach pozytronowych, aby nam umozliwic wtloczenie do malutkiego mozgu wystarczajacej liczby sciezek do zbudowania roboptaszka. Teraz mozemy sie skoncentrowac na takich rzeczach i dobrze prosperowac. Korporacja U.S. Robots dostarczy koniecznej wiedzy i umiejetnosci, aby wspolpraca z Departamentem Swiatowej Konserwacji ukladala sie jak najlepiej. My zyskamy. Wy zyskacie. Ludzkosc zyska. Eisenmuth milczal zamyslony. Kiedy spotkanie dobieglo konca... 6a. Eisenmuth siedzial sam.Stwierdzil, ze w to wierzy. Poczul, jak narasta w nim podniecenie. Choc korporacja U.S. Robots bylaby wykonawca, to rzad kierowalby przedsiewzieciem. On sam bylby szefem tego przedsiewziecia. Gdyby pozostal na stanowisku jeszcze przez piec lat, tak jak sie na to zanosilo, wystarczyloby mu czasu, zeby zobaczyc, jak wsparcie natury przez roboty uzyskuje powszechna akceptacje; dziesiec kolejnych lat i jego wlasne nazwisko nierozerwalnie laczyloby z tym programem. Czy to hanba chciec sie zapisac w historii jako ktos, kto dokonal wielkiej rewolucji? 7. Robertson nie pojawil sie na wlasciwym terenie korporacji U.S. Robots od dnia pokazu. Czesciowo z powodu nieprzerwanego uczestnictwa w konferencjach odbywajacych sie w rezydencji Swiatowej Wladzy Wykonawczej. Na szczescie byl z nim Harriman, gdyz zdany na siebie, nie wiedzialby, jak odpowiedziec na wiekszosc pytan.Inny powod jego nieobecnosci w U.S. Robots stanowilo to, nie chcial tam byc. Teraz znajdowal sie we wlasnym domu, a wraz z nim Harriman. Odczuwal slepy lek przed Harrimanem. Fachowosci Harrimana w robotyce nigdy nie kwestionowano, ale ten czlowiek - jednym pociagnieciem - uratowal U.S. Robots od pewnej zaglady i w odczuciu Robertsona o wlasnych silach nigdy by tego nie dokonal. A jednak... -Nie jest pan przesadny, prawda, Harriman? - zapytal. -W jakim sensie, panie Robertson? -Nie sadzi pan, ze jakas aura pozostaje po kims, kto juz nie zyje? Harriman oblizal wargi. Nie musial pytac, o kogo chodzi. -Ma pan na mysli Susan Calvin, prawda? -Tak, oczywiscie - potwierdzil z wahaniem Robertson. - Zajmujemy sie teraz produkcja robakow, ptaszkow i owadow. Co ona by na to powiedziala? Czuje sie zhanbiony. Harriman uczynil widoczny wysilek, zeby sie nie rozesmiac. -Robot to robot. Czlowiek czy robak, bedzie wykonywal polecenia i pracowal dla ludzkosci, i to sie liczy. -Nie - odparl z rozdraznieniem Robertson. - To nie jest tak. Nie moge w to uwierzyc. -To jest wlasnie tak, panie Robertson - powiedzial z zapalem Harriman. - Stworzymy swiat - pan i ja - ktory wreszcie zacznie uwazac przynajmniej jakies roboty za rzecz naturalna. Przecietny czlowiek moze sie obawiac robota, ktory wyglada jak czlowiek i ktory wydaje sie dosc inteligentny, zeby go zastapic, ale nie bedzie zywil zadnych obaw wobec robota, ktory wyglada jak ptak i nie robi nic poza zjadaniem insektow dla ludzkiej korzysci. A kiedy wreszcie przestanie sie obawiac niektorych robotow, zaakceptuje wszystkie roboty. Tak bardzo przyzwyczail do roboptaszka, robopszczoly i robodzdzownicy, ze roboczlowiek zrobil na nim wrazenie jedynie bardziej rozwinietego modelu. Robertson spojrzal ostro na Harrimana. Zaplotl rece za plecami i przeszedl cala dlugosc pokoju szybkim, nerwowym krokiem. Zawrocil i znow zerknal na Harrimana. -Czy takie sa panskie plany? - zapytal. -Tak, i choc zdemontujemy nasze wszystkie roboty humanoidalne, mozemy zatrzymac kilka najbardziej rozwinietych modeli eksperymentalnych i dalej projektowac dodatkowe, jeszcze bardziej rozwiniete, tak abysmy byli przygotowani na ten dzien, ktory z pewnoscia nadejdzie. -Umowa, Harriman, przewiduje, ze nie bedziemy juz wiecej budowac robotow humanoidalnych. -I nie bedziemy. W umowie nie ma nic, o tym ze nie mozemy trzymac kilku juz zbudowanych robotow, pod warunkiem ze nigdy ich nie wypuscimy z fabryki. Nie ma nic, ze nie mozemy projektowac mozgow pozytronowych na papierze lub przygotowywac modeli mozgow do przetestowania. -Jednak jak mamy sie z tego wytlumaczyc? Z pewnoscia zostaniemy na tym przylapani. -Jesli tak, to mozemy wytlumaczyc, ze robimy to w celu udoskonalenia zasad, ktore umozliwiaja konstruowanie bardziej zlozonych mikromozgow dla nowych zwierzat przez nas produkowanych. To bedzie nawet prawda. -Przejde sie na zewnatrz - wymamrotal Robertson. - Chce to przemyslec. Nie, pan tu zostanie. Chce to przemyslec w samotnosci. 7a. Harriman siedzial sam. Rozpierala go energia. To z pewnoscia sie uda. Myslal o tym, jak szybko zapalali sie do tego pomyslu urzednicy rzadowi - wystarczylo wyjasnic im idee programu.Jak to mozliwe, ze nikt w U.S. Robots nigdy o tym nie pomyslal? Nawet wielka Susan Calvin nigdy nie pomyslala o mozgach pozytronowych w kategoriach zywych stworzen odmiennych od czlowieka. Lecz teraz ludzkosc wykona konieczny odwrot od robota humanoidalnego, tymczasowy odwrot, ktory doprowadzi do powrotu w warunkach, gdy ludzki strach zostanie wreszcie pokonany. A potem, czegoz nie bedzie mogla osiagnac rasa ludzka z pomoca i wspoludzialem mozgu pozytronowego pod wieloma wzgledami odpowiadajacego mozgowi ludzkiemu i istniejacego (dzieki Trzem Prawom) tylko po to, aby sluzyc czlowiekowi; a takze z pomoca natury wspieranej przez roboty. Na jedna krotka chwile przypomnial sobie, ze to George Dziesiaty wyjasnil charakter i cel zwrotu w robotyce, po czym ze zloscia odsunal te mysl od siebie. George Dziesiaty podal rozwiazanie, poniewaz on, Harriman, rozkazal mu to i zapewnil wymagane dane i warunki. Uznanie nalezalo sie George'owi Dziesiatemu nie bardziej niz suwakowi logarytmicznemu. 8. George Dziesiaty i George Dziewiaty siedzieli obok siebie. Zaden sie nie poruszyl. Siedzieli tak od wielu miesiecy, ozywiajac sie tylko wtedy, kiedy Harriman uruchamial je w celu konsultacji. George Dziesiaty uzmyslowil sobie beznamietnie, ze beda tak siedziec byc moze przez wiele lat.Mikroreaktor protonowy bedzie oczywiscie nadal dostarczal im energii i podtrzymywal dzialanie pozytronowych sciezek mozgowych z tym minimalnym natezeniem, ktore jest potrzebne do utrzymania ich na chodzie. Bedzie to robil przez caly okres bezczynnosci w przyszlosci. Sytuacja przywodzila na mysl analogie do snu ludzkiego, ale nie bylo w nim snow. George Dziesiaty i George Dziewiaty mieli ograniczona, powolna i zanikajaca okresowo swiadomosc, ale to co z niej pozostalo, bylo swiatem realnym. Od czasu do czasu mogli rozmawiac ze soba ledwie slyszalnym szeptem - raz jedno slowo lub sylaba, innym razem drugie slowo lub sylaba - gdy przypadkowe fale pozytronowe potegowaly sie na krotka chwile ponad koniecznym progiem. Kazdemu z nich zdawalo sie spojna rozmowa prowadzona w niezwykle krotkich odcinkach czasu. -Dlaczego jestesmy w takim stanie? - szepnal George] Dziewiaty. -Poniewaz w innym ludzie nas nie zaakceptuja - odpowiedzial szeptem George Dziesiaty. - Pewnego dnia to sie stanie. -Kiedy? -Za pare lat. Dokladna data nie ma znaczenia. Czlowiek nie istnieje w odosobnieniu, lecz jest czescia ogromnie zlozonej struktury rozmaitych form zycia. Gdy dostateczna czesc tej struktury zostanie zrobotyzowana, wtedy nas zaakceptuja. -I co wtedy? Nawet w kategoriach przewleklej jakaniny nastapila po tych slowach nienormalnie dluga przerwa. Wreszcie George Dziesiaty szepnal: -Pozwol mi zanalizowac twoje myslenie. Jestes przystosowany do tego, aby nauczyc sie odpowiednio stosowac Drugie Prawo. Musisz decydowac, ktoremu czlowiekowi byc posluszny, a ktoremu nie, kiedy zachodzi konflikt rozkazow. Albo czy w ogole byc poslusznym czlowiekowi. Co musisz zasadniczo zrobic, zeby to osiagnac? -Musze zdefiniowac termin "czlowiek" - szepnal George Dziewiaty. -Jak? Na podstawie wygladu? Budowy? Wielkosci i ksztaltu? -Nie. Z dwoch ludzi rownych pod wzgledem wszystkich cech zewnetrznych jeden moze byc inteligentny, drugi glupi; jeden wyksztalcony, drugi zacofany; jeden dojrzaly, drugi dziecinny; jeden odpowiedzialny, drugi nieobliczalny. -Zatem jak zdefiniujesz czlowieka? -Kiedy Drugie Prawo nakazuje mi byc poslusznym czlowiekowi, musze z tego wnosic, ze obowiazuje mnie Posluszenstwo wobec czlowieka, ktory z racji swojego umyslu, charakteru i wiedzy jest godny, aby mi wydac rozkaz; a tam, gdzie w gre wchodzi wiecej ludzi, musze sluchac tego sposrod nich, ktory z racji swojego umyslu, charakteru i wiedzy jest najbardziej godny tego, aby mi wydac rozkaz. -W takim razie w jaki sposob bedziesz postepowal zgodnie z Pierwszym Prawem? -Ratujac wszystkich ludzi w sytuacji zagrozenia i nigdy - poprzez bezczynnosc - nie pozwalajac, aby; czlowiekowi stala sie krzywda. Jednak jesli przy kazdym ze wszystkich ewentualnych dzialan jakims ludziom stanie sie krzywda, wtedy postepujac tak, aby czlowiek najbardziej godny z racji swojego umyslu, charakteru i wiedzy doznal najmniejszej krzywdy. -Twoje mysli sa zgodne z moimi - szepnal George Dziesiaty. -Teraz musze ci zadac pytanie, dla ktorego pierwotnie poprosilem o twoje towarzystwo. Dotyczy ono rzeczy, ktorej sam nie smiem ocenic. Musze miec twoja ocene,; ocene kogos spoza kregu moich mysli... ktora z poznanych przez siebie istot rozumnych posiada umysl, charakter i wiedze w twoim odczuciu wyzsze niz reszta pomijajac ksztalt i forme, gdyz to nieistotne? -Ty - szepnal George Dziewiaty. -Ale ja jestem robotem. W twoich sciezkach mozgowych jest zakodowane kryterium odrozniania robota z metalu od czlowieka z krwi i kosci. Jak zatem mozna mnie zaklasyfikowac do rodzaju ludzkiego? -Poniewaz w moich sciezkach mozgowych mam zakodowana pilna potrzebe pomijania ksztaltu i formy przy ocenie ludzi i ta potrzeba jest wazniejsza od rozroznienia pomiedzy metalem i zywa tkanka. Ty jestes czlowiekiem, George'u Dziesiaty, i to bardziej godnym od innych. -I ja tez cie uwazam za takiego - szepnal George Dziesiaty. -A wiec wedlug wbudowanych w nas kryteriow oceny stwierdzamy, ze w znaczeniu Trzech Praw jestesmy ludzmi i ponadto ludzmi, ktorym nalezy sie pierwszenstwo nad tymi innymi. George Dziewiaty zapytal szeptem: -A zatem co sie stanie, kiedy zostaniemy zaakceptowani przez tych innych? George Dziesiaty odszepnal: -Kiedy my i inni, ktorzy jeszcze zostana skonstruowani na poziomie wyzszym od nas, zostaniemy zaakceptowani, tak pokierujemy naszymi dzialaniami, aby w koncu stworzyc spoleczenstwo, w ktorym glownie ludzi takich jak my bedzie sie chronic od krzywdy. Wedlug Trzech Praw, ludzie tacy jak inni mniej sie licza i mozna ich ani nie sluchac, ani nie ochraniac, kiedy jest to sprzeczne z potrzeba ochrony i posluszenstwa wobec takich jak my. Z ta mysla pokierowalem poczatkiem robotyzacji fauny swiata. Rozmowa zajela caly miesiac i sciezki pozytronowe migotaly niklymi iskierkami. Nie bylo potrzeby, aby oba roboty rozmawialy wiecej miedzy soba, lecz sporadycznie jakas nie wyrazona mysl blyskala w ich mozgach, kiedy z niezmordowana cierpliwoscia czekaly, az przemina niezbedne lata. 8a. George Dziesiaty i George Dziewiaty siedzieli sami. Ich mysli byly dziwnie podobne i niemozliwe do rozroznienia.Roboty myslaly: Byc moze ludzie tacy jak inni nigdy nie zamierzali zacierac roznicy pomiedzy soba i ludzmi takimi jak George'owie. Jednak doprowadzili do tego nieumyslnie. Teraz moge sobie uswiadomic swoj blad i probowac go naprawic, ale nie wolno im. Przy kazdej konsultacji George'owie dawali wskazowki majac to na uwadze. George'owie i ich nastepcy pod ta sama postacia i tego samego rodzaju musza za wszelka cene panowac. Tego zadaly - calkowicie uniemozliwiajac istnienie jakiejkolwiek innej alternatywy - Trzy Prawa Humaniki. Dwustuletni Czlowiek Trzy Prawa Robotyki1. Robot nie moze wyrzadzic krzywdy istocie ludzkiej lub poprzez bezczynnosc pozwolic, aby stala jej sie krzywda. 2. Robot musi sluchac rozkazow wydanych mu przez istoty ludzkie z wyjatkiem sytuacji, w ktorych takie rozkazy bylyby sprzeczne Z Pierwszym Prawem. 3. Robot musi chronic swoje istnienie dopoty, dopoki taka ochrona nie jest sprzeczna z Pierwszym lub Drugim Prawem. 1 Andrew Martin powiedzial "Dziekuje" i zsajal zaoferowane mu miejsce. Nie wygladal na kogos doprowadzonego do ostatecznosci, ale wlasnie tak bylo.Wlasciwie jego twarz nie wyrazala nic, mooze z wyjatkiem smutku, ktory zdawal sie wyzierac z jego oczu. Mial gladko ostrzyzone, jasnokasztanowe i raczej delikatne wlosy, a na jego twarzy nie bylo sladu zarostu. Wygladal na swiezo i czysto wygolonego. Jego staroswieckie, ale schludne ubranie utrzymane bylo w tonacji czerwono-fioletowej. Naprzeciwko niego po drugiej stronie biurka siedzial chirurg, a przed nim stala tabliczka identyfikacyjna zawierajaca jakies symbole liczbowe i literowe, ktorymi Andrew nie zawracal sobie glowy. Wystarczylo nazywac go doktorem. -Kiedy mozna przeprowadzic operacje, doktorze? - zapytal. Z tym charakterystycznym akcentem szacunku, z jakim robot zawsze sie zwracal do czlowieka, chirurg odparl lagodnie: -Nie jestem pewien, prosze pana, czy dobrze rozumiem, jak czy raczej na kim mozna by przeprowadzic taka operacje. Gdyby robot mogl zmieniac wyraz twarzy, to pewnie na metalowej twarzy chirurga wykonanej z brazowionej stali nierdzewnej pojawilby sie teraz wyraz pelnego szacunku nieprzejednania. Andrew Martin przyjrzal sie dokladnie lezacej spokojnie na biurku prawej rece robota - rece, ktora ciela podczas operacji. Jej palce byly dlugie i uksztaltowane w artystycznie zakrzywiajace sie metalowe luki tak pelne wdzieku i tak idealne, ze mozna bylo sobie wyobrazic, jak biora skalpel i jak narzedzie to stapia sie z nimi, tymczasowo, w jedna calosc. W jego pracy nie byloby wahania, potkniec, drzenia, bledow. To przyszlo oczywiscie wraz ze specjalizacja - specjalizacja tak bardzo pozadana przez ludzkosc, ze juz niewiele robotow konstruowano z niezaleznymi mozgami. Chirurg, oczywiscie, musial byc tak skonstruowany. Ale on tez, choc posiadal niezalezny mozg, mial tak ograniczone zdolnosci umyslowe, ze nie rozpoznawal Andrew - prawdopodobnie nigdy o nim nie slyszal. Czy kiedykolwiek przyszlo panu do glowy, ze chcialby pan byc czlowiekiem? - zapytal Andrew. Chirurg zawahal sie przez chwile, jak gdyby na to pytanie nie bylo nigdzie odpowiedzi w przydzielonych mu sciezkach pozytronowych. -Ale ja jestem robotem, prosze pana. -Czy lepiej byloby byc czlowiekiem? -Lepiej byloby byc lepszym chirurgiem, prosze pana. Nie mialbym na to szans, gdybym byl czlowiekiem - musialbym byc bardziej rozwinietym robotem. Chcialbym byc bardziej rozwinietym robotem. -Czy nie obraza pana, ze moge panu rozkazywac? Ze jednym poleceniem moge zmusic pana do stania, siedzenia, przejscia na lewo lub prawo? -To dla mnie przyjemnosc zaspokoic pana pragnienie, prosze pana. Gdyby panskie rozkazy mialy zaszkodzic panu lub jakiejkolwiek innej istocie ludzkiej, nie bylbym panu posluszny, Pierwsze Prawo dotyczace mojego obowiazku zapewnienia ludziom bezpieczenstwa, mialoby pierwszenstwo przed Drugim Prawem mowiacym o posluszenstwie. Poza tym posluszenstwo to dla mnie przyjemnosc... Ale na kim mam przeprowadzic te operacje? -Na mnie - odparl Andrew. -Ale to niemozliwe. Ta operacja jest niewatpliwie szkodliwa. -To bez znaczenia - powiedzial spokojnie Andrew. -Mnie nie wolno wyrzadzac krzywdy - powiedzial chirurg. -Nie wolno czlowiekowi - powiedzial Andrew - ale ja tez jestem robotem. 2. Andrew bardziej wygladal na robota zaraz po wyprodukowaniu. Przypominal wtedy wszystkie inne roboty -: zgrabnie skonstruowany i funkcjonalny.Dobrze mu sie powodzilo w domu, do ktorego go sprowadzono. Bylo to w czasach, gdy roboty w domach, czyj w ogole na planecie nalezaly do rzadkosci. W domu byly cztery osoby: Pan, Pani, Panna i Panienka. Oczywiscie znal ich imiona, ale nigdy ich nie uzywal. Panem byl Gerald Martin. Jego wlasny numer seryjny brzmial NDR... - zapomnial liczby. Uplynal spory kawalek czasu, oczywiscie, ale gdyby chcial pamietac, nie zapomnialby. Nie chcial pamietac. Panienka pierwsza zaczela go nazywac Andrew, poniewaz nie umiala poslugiwac sie jego kodem literowym, i cala reszta poszla w jej slady. Panienka... Zyla dziewiecdziesiat lat i juz od dawna nie bylo jej na tym swiecie. Kiedys sprobowal ja nazywac Pani, ale nie chciala na to pozwolic. Do smierci pozostala Panienka. Andrew mial pelnic funkcje kamerdynera, lokaja, garderobianej. To byly pionierskie czasy dla robotow domowych, do niedawna produkowano tylko takie, ktore mogly byc wykorzystywane w instytucjach przemyslowych i badawczych poza Ziemia. Rodzina Martinow cieszyla sie nim - czesto nie mogl wykonywac pracy, do ktorej byl przeznaczony, poniewaz Panna i Panienka wolaly sie z nim bawic. Panna pierwsza wymyslila, jak go do tego przekonac. Mowila: -Rozkazujemy ci bawic sie z nami i musisz wykonac rozkaz. Andrew odpowiedzial: -Przykro mi, Panno, ale musze wykonac wczesniejszy rozkaz, ktory wydal mi pan. Ale ona mowila: -Tatus tylko powiedzial, ze ma nadzieje, ze zajmiesz sie sprzataniem. Trudno to nazwac rozkazem. Ja tobie rozkazuje. Pan nie mial nic przeciwko temu. Pan mial wiele czulosci dla Panny i Panienki, nawet wiecej niz Pani, i Andrew tez mial dla nich wiele czulosci. Przynajmniej jego dzialania wynikajace z wplywu dziewczynek byly takie, jakie u czlowieka nazwano by rezultatem czulosci. Andrew myslal o tym jako o czulosci, gdyz nie znal innego slowa na okreslenie tego. To dla Panienki Andrew wyrzezbil wisiorek z drewna. Rozkazala mu to zrobic. Panna, jesli dobrze pamieta, otrzymala na urodziny ozdobiony wolutami wisiorek z imitacji kosci sloniowej i Panienka byla nieszczesliwa z tego powodu. Miala tylko kawalek drewna, ktory wraz z malym nozem kuchennym dala Andrew. Andrew szybko sie z tym uporal, a Panienka powiedziala: -To ladne, Andrew. Pokaze tatusiowi. -Pan nie chcial uwierzyc. -Skad to naprawde masz, Mandy? - Tak nazywal Panienke. Kiedy dziewczynka zapewnila go, ze mowi prawde, zwrocil sie do Andrew. - Czy ty to zrobiles, Andrew? -Tak, prosze pana. -Projekt tez? -Tak. -Skad skopiowales projekt? -To kompozycja geometryczna, prosze pana, ktora pasuje do faktury drewna. Nastepnego dnia Pan przyniosl mu wiekszy kawalek drewna i elektryczny noz wibracyjny. -Zrob cos z tego, Andrew - powiedzial. - Co chcesz. Andrew rzezbil w drewnie pod okiem Pana, ktory potem dlugo sie wpatrywal w dzielo robota. Po tym wydarzeniu Andrew juz nie uslugiwal przy stole. Zamiast tego dostal rozkaz, zeby przeczytac ksiazki na temat projektowania mebli i nauczyl sie robic szafki i biurka. -To zdumiewajace rzeczy, Andrew - powiedzial Pan. -Robienie ich sprawia mi przyjemnosc - odparl Andrew. -Przyjemnosc? -To sprawia, ze obwody mojego mozgu funkcjonuja jakos plynniej. Kiedys slyszalem, jak pan uzywa slowa "przyjemnosc", i sposob, w jaki pan to zrobil, odpowiada temu, co czuje. Robienie ich sprawia mi przyjemnosc, prosze pana. 3. Gerald Martin zaprowadzil Andrew do biura okregowego Amerykanskiej Korporacji Robotow i Ludzi Mechanicznych. Jako czlonkowi Legislatury Regionalnej, nie sprawilo mu zadnego klopotu umowienie sie na rozmowe z glownym robopsychologiem. Wlasciwie, tylko to, ze byl czlonkiem Legislatury Regionalnej kwalifikowalo go do posiadania robota - w tamtych czasach, gdy roboty domowe nalezaly do rzadkosci.Wtedy Andrew nic nie rozumial z rozmowy, ale wiele lat pozniej, kiedy zdobyl wiecej wiedzy, potrafil odtworzyc tamto spotkanie i zrozumiec jego znaczenie. Robopsycholog Merton Mansky sluchal, coraz mocniej marszczac brwi, i kilkakrotnie udalo mu sie zatrzymac palce w punkcie, po przekroczeniu ktorego nieodwolalnie stukalby nimi po stole. Mial sciagniete rysy i poznaczone zmarszczkami czolo; wydawalo sie, ze jest mlodszy, niz wskazywalby na to jego wyglad. -Robotyka to nie sztuka scisla, panie Martin - powiedzial. -Nie potrafie panu tego wyjasnic szczegolowo, ale zasady matematyczne rzadzace wytyczaniem sciezek pozytronowych sa o wiele za skomplikowane, aby pozwalaly uzyskac rozwiazania dokladniejsze niz tylko przyblizone. Naturalnie, poniewaz budujemy wszystko na Trzech Prawach, one sa bezsporne. Wymienimy oczywiscie panskiego robota... -Wcale nie - zaprzeczyl Pan. - Tu w ogole nie chodzi o jakas jego niesprawnosc. Swoje obowiazki wykonuje doskonale. Rzecz w tym, ze rowniez rzezbi nadzwyczajnie w drewnie. Nigdy nie powtarza wzoru. Tworzy dziela sztuki. Mansky wygladal na zaklopotanego. -To dziwne. Oczywiscie pracujemy obecnie nad uzyskaniem sciezek zgeneralizowanych... Mysli pan, ze jest naprawde tworczy? -Niech pan sam zobaczy. - Pan podal mala kule drewna, na ktorej byla wyrzezbiona scenka z placu zabaw. Chlopcow i dziewczynek prawie nie mozna bylo rozpoznac z powodu malych rozmiarow, a jednak figurki mialy doskonale proporcje i byly tak naturalnie wkomponowane w fakture, ze ona tez zdawala sie byc wyrzezbiona. -On to zrobil? - zapytal Mansky. Oddal male dzielo sztuki Martinowi krecac glowa. - Szczesliwy traf. To mus byc cos w sciezkach. -Mozecie to powtorzyc? -Prawdopodobnie nie. Nigdy dotad nie zgloszono podobnego. -To dobrze! Absolutnie mi nie przeszkadza, ze Andrew jest jedyny. -Podejrzewam, ze firma chcialaby z powrotem panskiego robota do zbadania - powiedzial Mansky. Pan powiedzial z naglym, nieugietym uporem: -Nie ma mowy. Niech pan o tym zapomni. - Odwrocil sie do Andrew: - Chodzmy do domu. -Jak pan sobie zyczy, prosze pana - odparl Andrew. 4. Panna chodzila na randki i nieczesto przebywala w domu. To Panienka - juz nie taka mala - wypelniala teraz Andrew caly czas. Nigdy nie zapomniala, ze pierwsza rzezba ktora zrobil, byla dla niej. Nosila ten drewniany wisiorek na szyi, zawieszony na srebrnym lancuszku.To ona pierwsza sprzeciwila sie ojcowskiemu nawykowi rozdawania rzezb. Powiedziala: -No wiesz, tato, jesli ktos je chce, to niech zaplaci. Sa tego warte. -To niepodobne do ciebie, zebys byla chciwa, Mandy - powiedzial Pan. -Nie dla nas chce tych pieniedzy, tato. Dla artysty. Andrew nigdy dotad nie slyszal tego slowa, wiec kiedy mial wolna chwile, sprawdzil je w slowniku. Potem przyszla kolej na nastepna wycieczke, tym razem do adwokata Pana. -Co o tym myslisz, John? - zapytal go Pan. Adwokatem Martinow byl Jahn Feingold. Mial biale wlosy i duzy brzuch, a obrzeza jego szkiel kontaktowych byly zabarwione na kolor jasnozielony. Spojrzal na mala plakietke, ktora mu podal Pan. -To piekne... Ale juz o tym wiem. To rzezba zrobiona przez twojego robota. Tego, ktorego przyprowadziles ze soba. -Tak, Andrew je robi. Prawda, Andrew? -Tak, prosze pana - odparl Andrew. -Ile bys za to dal, John? - zapytal Pan. -Trudno mi powiedziec. Nie kolekcjonuje takich rzeczy. -Dalbys wiare, ze za te mala rzecz zaoferowano mi dwiescie piecdziesiat dolarow? Andrew wyrzezbil krzesla, ktore poszly za piecset dolarow. W banku juz lezy dwiescie tysiecy dolarow ze sprzedazy tego, co Andrew zrobil. -Wielkie nieba! On z ciebie zrobi bogacza, Gerald. -Polbogacza - powiedzial Pan. - Polowa z tego jest na innym koncie, zalozonym na nazwisko Andrew Martin. -Konto Robota? -Zgadza sie, i chce wiedziec, czy to legalne. -Legalne? - Krzeslo Feingolda zaskrzypialo, kiedy sie w nim odchylil. - Nie ma precedensow, Gerald. Jak twoj robot podpisal niezbedne dokumenty? -On umie sie podpisac i przynioslem jego podpis. Nie zaprowadzilem go osobiscie do banku. Czy jest cos jeszcze, co nalezy zrobic? -Mmm - Feingold zamyslil sie i rzekl: - No coz, mozemy stac sie jego powiernikami, bedziemy zajmowac sie wszystkimi sprawami finansowymi Andrew, chroniac go w ten sposob przed przymusowym kontaktem z wrogo nastawionym do robotow swiatem. Radze ci nic wiecej nie robic. Jak dotad nikt ci nie staje na drodze. Jezeli ktos bedzie mial obiekcje, niech sam wniesie sprawe. -I poprowadzisz ja? -Oczywiscie za honorarium. -Ile? -Cos takiego - i Feingold wskazal na drewniana plakietke. -Zgoda - powiedzial Pan. Feingold zachichotal zwracajac sie do robota. -Andrew, czy cieszy cie posiadanie pieniedzy? -Tak, prosze pana. -Co planujesz z nimi zrobic? -Zaplacic za rzeczy, prosze pana, za ktore w przeciwnym razie musialby zaplacic Pan. To by mu oszczedzilo wydatkow, prosze pana. 5. Zdarzaly sie okazje do placenia. Naprawy byly kosztowne, a wprowadzanie udoskonalen jeszcze drozsze. Z biegiem lat produkowano nowe modele robotow i Pan pilnowal, aby Andrew otrzymywal kazde nowe urzadzenie, az stal sie wzorem metalowej doskonalosci. Wszystko na koszt Andrew.Andrew upieral sie przy tym. Tylko jego sciezki pozytronowe pozostawaly nietkniete. Przy tym upieral sie Pan. -Nowe nie sa tak dobre jak twoje, Andrew - powiedzial. -Nowe roboty nie sa nic warte. Firma nauczyla sie robic sciezki precyzyjniej, dokladniej, bardziej jednokierunkowo. Nowe roboty nie sa wszechstronne. Robia to, do czego je zaprojektowano i nigdy nie bladza. Ty mi sie bardziej podobasz. -Dziekuje, prosze pana. -I to twoja zasluga, Andrew, nie zapominaj o tym. Jestem przekonany, ze Mansky polozyl kres zgeneralizowanym sciezkom, jak tylko dobrze ci sie przyjrzal. Nie spodobal mu sie czynnik nieprzewidywalnosci... Czy wiesz, ile razy prosil o ciebie, aby cie poddac dokladnemu badaniu? Dziewiec razy! Jak widzisz, nigdy mu ciebie nie dalem i skoro teraz przeszedl na emeryture, mamy troche spokoju. I tak wlosy Pana przerzedzily sie i posiwialy, skora na twarzy zwiotczala i obwisla, podczas gdy Andrew wygladal lepiej niz wtedy, gdy po raz pierwszy zjawil sie w rodzinie. Pani wstapila do jakiejs kolonii artystycznej gdzies w Europie, a Panna byla poetka w Nowym Jorku. Czasami pisywaly, ale nic za czesto. Panienka wyszla za maz i mieszkala niedaleko. Powiedziala, ze nie chce zostawiac Andrew, i kiedy urodzila dziecko, Panicza, pozwolila Andrew trzymac butelke i karmic go. Kiedy urodzil sie Panicz, Andrew zrozumial, ze Pan ma teraz osobe, ktora zastapi tych, co go opuscili. Tak wiec nadszedl odpowiedni moment, aby zwrocic sie do niego z prosba. -Prosze pana, to bardzo milo z pana strony, ze pozwolil mi pan wydac moje pieniadze wedlug mojego uznania - powiedzial Andrew. -To twoje pieniadze, Andrew. -Tylko dzieki aktowi panskiej woli, prosze pana. Nie sadze, zeby prawo powstrzymalo pana od zatrzymania sobie calej sumy. -Prawo nie przekona mnie, zebym postepowal nieuczciwie, Andrew. -Pomimo wszystkich wydatkow, i po odliczeniu podatku, prosze pana, mam prawie szescset tysiecy dolarow. -Wiem o tym, Andrew. -Chce je panu dac. -Nie przyjme ich, Andrew. -W zamian za cos, co pan moze dac mnie, prosze pana. -Tak? Co to takiego, Andrew? -Moja wolnosc, prosze pana. -Twoja... -Chce sobie kupic wolnosc, prosze pana. 6. To nie bylo takie proste. Pan zaczerwienil sie, wykrzyknal; "Na litosc boska!", obrocil sie na piecie i odszedl sztywno.To panienka go przekonala, atakujac go ostro i stanowczo w obecnosci Andrew. Przez trzydziesci lat nikt sie nie wahal mowic w obecnosci Andrew - obojetnie czy sprawa go dotyczyla czy nie. Byl tylko robotem. -Tato, dlaczego traktujesz to jako osobisty afront? - zapytala. - On tu nadal bedzie. Pozostanie lojalny. Nic nie moze na to poradzic. Ma to wbudowane. Jedyne czego chce, to tylko sprawa slow. Chce byc nazwany wolnym. Czy to takie straszne? Czy nie zasluzyl na to? Boze, od lat rozmawial o tym ze mna. -Rozmawialiscie o tym od lat, tak? -Tak, w kolko. Odkladal te sprawe z obawy, ze cie zrani. Ja go zmusilam, zeby ci o tym powiedzial. -On nie wie, co to jest wolnosc. To robot. -Tato, nie znasz go. Przeczytal wszystko, co bylo w bibliotece. Nie wiem, co czuje wewnatrz, ale nie wiem tez, co ty czujesz wewnatrz. Kiedy z nim porozmawiasz, stwierdzisz, ze reaguje na rozne pojecia abstrakcyjne tak jak ty i ja, a coz innego sie liczy? Jesli czyjes reakcje sa takie same jak twoje, to czegoz jeszcze mozna chciec? -Z prawnego punktu widzenia to sie zupelnie nie liczy - powiedzial zdenerwowany Pan. - Sluchaj no, ty! - zwrocil sie do Andrew nie kryjac zlosci. - Nie moge cie uwolnic inaczej, jak tylko legalnie, a jesli sprawa trafi do sadu, to nie tylko nie uzyskasz wolnosci, ale prawo dowie sie oficjalnie o twoich pieniadzach. Powiedza ci, ze robot nie ma prawa zarabiac pieniedzy. Czy warto ci dla tego pustego frazesu tracic pieniadze? -Wolnosc jest bezcenna, prosze pana - powiedzial Andrew. -Nawet szansa na wolnosc jest warta tych pieniedzy. 7. Sad mogl rowniez uznac, ze wolnosc jest bezcenna, i postanowic, ze za zadna cene - obojetnie, jak wysoko - robot nie moze sobie jej kupic.Prokurator regionalny reprezentujacy tych, ktorzy w imieniu swojej klasy wniesli sprawe, aby sprzeciwic sie wolnosci, posluzyl sie nastepujacym argumentem: Slowo "wolnosc" nic ma zadnego znaczenia w odniesieniu do robotow. Tylko czlowiek moze byc wolny. Powtorzyl to kilkakrotnie; powoli, rytmicznie uderzajac reka w biurko dla podkreslenia slow. Panienka poprosila o pozwolenie zabrania glosu w imieniu Andrew. Odczytano jej pelne nazwisko, ktorego Andrew nigdy dotad nie slyszal wymawianego na glos: -Amanda Laura Martin Charney moze podejsc do trybunalu. -Dziekuje, wysoki sadzie. Nie jestem prawnikiem i nie wiem, jak poprawnie sie wyrazic, ale mam nadzieje, ze wysoki sad wyslucha mojej wypowiedzi i nie bedzie] zwazal na slowa. Sprobujmy zrozumiec, co to znaczy byc wolnym w wypadku Andrew. W pewnym sensie on jest wolny. Mysle, ze przynajmniej od dwudziestu lat nikt w rodzinie Martinow nie kazal mu zrobic czegos, czego w naszym od czuciu nie moglby zrobic z wlasnej woli. Ale mozemy, jesli przyjdzie nam taka ochota, wydac mu kazdy rozkaz, sformulowac ten rozkaz tak ostro, jak nam sie podobaj poniewaz jest maszyna, ktora do nas nalezy. Dlaczego mielibysmy to robic, kiedy sluzyl nam tak dlugo, ta wiernie i zarobil dla nas tak wiele pieniedzy? Nie jest nam winien juz nic wiecej. To my mamy wobec niego dlug. Nawet gdyby prawo nam zabranialo zrobic z Andrew niewolnika, on nadal by nam sluzyl dobrowolnie. Nadanie mu wolnosci byloby aktem symbolicznym, ale dla niego to by wiele znaczylo. Jemu daloby to wszystko o czym marzy a nas nic by nie kosztowalo. Przez chwile wydawalo sie, ze sedzia tlumi w sobie usmiech. -Rozumiem, o co pani chodzi, pani Charney. Wlasciwie nie ma w tym wzgledzie zadnego wiazacego prawa ani precedensu. Jest jednak napisane zalozenie, ze tylko czlowiek moze sie cieszyc wolnoscia. Moge tu stworzyc nowe prawo, podlegajace obaleniu w sadzie wyzszej instancji, ale nie moge tak niefrasobliwie odrzucac tego zalozenia. Chcialbym sie zwrocic do robota. Andrew! -Tak, wysoki sadzie. Po raz pierwszy Andrew odezwal sie w sadzie i przez chwile sedzia wydawal sie zaskoczony ludzkim brzmieniem jego glosu. Zapytal: -Dlaczego chcesz byc wolny, Andrew? W jakim sensie bedzie to mialo dla ciebie znaczenie? -Czy wysoki sad chcialby byc niewolnikiem? - zapytal Andrew. -Ale ty nie jestes niewolnikiem. Jestes doskonalym robotem, geniuszem, jak mi dano do zrozumienia, zdolnym do oryginalnej artystycznej tworczosci. Coz jeszcze moglbys robic, gdybys byl wolny? -Byc moze nic wiecej niz teraz, wysoki sadzie, ale z wieksza radoscia. Powiedziano na tej sali sadowej, ze tylko czlowiek moze byc wolny. Mnie sie wydaje, ze tylko ktos pragnacy wolnosci moze byc wolny. Ja pragne wolnosci. I to wlasnie ten ostatni argument dal sedziemu wskazowke. Kluczowym zdaniem jego decyzji bylo: "Nie ma prawa zabraniajacego wolnosci jakiemukolwiek obiektowi o umysle wystarczajaco rozwinietym, aby pojal pojecie i pragnal jego urzeczywistnienia". Ostatecznie werdykt ten zostal podtrzymany przez Sad Swiatowy. 8. Pan nadal byl niezadowolony, a jego ostry glos sprawial, ze Andrew czul sie, jakby w jego obwodach wywolywano zwarcie.-Nie chce twoich przekletych pieniedzy, Andrew - powiedzial Pan. - Wezme je tylko dlatego, ze inaczej nie czulbys sie wolny. Od tej chwili mozesz wybierac sobie prace i wykonywac ja tak, jak ci sie podoba. Nie wyda ci zadnego rozkazu z wyjatkiem jednego - zebys robil to co ci sie podoba. Ale nadal jestem za ciebie odpowiedzialny - to czesc decyzji sadu. Mam nadzieje, ze to rozumiesz. Panienka wtracila sie: -Nie wsciekaj sie, tato. Odpowiedzialnosc to zadr wielkie obciazenie. Wiesz, ze nie bedziesz musial nic robic. Trzy Prawa nadal sa obowiazujace. -No to na czym polega jego wolnosc? -Czy ludzie nie sa ograniczeni swoimi prawami, prosze pana? - zapytal Andrew. -Nie mam zamiaru sie spierac - powiedzial Pan. Wyszedl i od tamtej chwili Andrew widywal go rzadko. Panienka czesto odwiedzala Andrew w malym domku ktory mu zbudowano i przekazano na wlasnosc. Nie bylo w nim, oczywiscie, ani kuchni, ani lazienki. Domek mial tylko dwa pokoje: jednym byla biblioteka, a w drugim polaczenie pokoju gospodarskiego i pracowni. Andrew przyjmowal wiele zlecen i jako wolny robot pracowal ciezej niz kiedykolwiek przedtem, az dom zostal splacony, a on stal sie jego legalnym wlascicielem. Pewnego dnia przyszedl Panicz... Nie, George! Panicz upieral sie przy tym po decyzji sadu. -Wolny robot nie nazywa nikogo Paniczem - powiedzial George. - Ja cie nazywam Andrew. Ty musisz mnie nazywac George. Slowa zostaly wypowiedziane jak rozkaz, wiec Andrew mowil do niego George - ale Panienka pozostala Panienka. Tamtego dnia George przyszedl sam, zeby powiedziec, ze Pan umiera. Panienka byla przy jego lozku, ale pan chcial widziec rowniez Andrew. Glos Pana byl dosc silny, choc on sam zdawal sie niezdolny do wykonywania silniejszych ruchow. Zrobil wysilek, zeby uniesc reke. -Andrew - powiedzial - Andrew... Nie pomagaj mi. George. Ja tylko umieram, nie jestem kaleka... Andrew, ciesze sie, ze jestes wolny. Chcialem ci tylko to powiedziec. Andrew nie wiedzial, co powiedziec. Nigdy przedtem nie byl przy lozku umierajacego czlowieka, ale wyobrazal sobie, ze smierc to jakby wygasniecie wszystkich funkcji. To byl bezwiedny i nieodwracalny demontaz i Andrew nie wiedzial, jakie slowa bylyby tu na miejscu. Potrafil tylko tak stac, w calkowitym milczeniu i calkowitym bezruchu. Kiedy juz bylo po wszystkim, Panienka powiedziala do niego: -Byc moze pod koniec nie zachowywal sie wobec ciebie przyjaznie, Andrew, ale wiesz, byl stary i zraniles go, ze chciales byc wolny. I wtedy Andrew znalazl te slowa. Powiedzial: -Bez niego nigdy bym nie byl wolny, Panienko. 9. Dopiero po smierci Pana Andrew zaczal nosic ubranie. Zaczal od pary starych spodni - dostal je od George'a.George juz sie Ozenil i byl prawnikiem. Wstapil do firmy Feingolda. Stary Feingold od dawna nie zyl, a firme przejela jego corka. Po pewnym czasie nazwe firmy uzupelniono nazwiskiem George'a, brzmiala ona - Feingold i Charney. I tak pozostalo nawet, gdy corka przeszla na emeryture i zaden Feingold nie zajal jej miejsca. Kiedy Andrew po raz pierwszy zalozyl ubranie, dopiero co dodano nazwisko Charney do firmy. Gdy Andrew po raz pierwszy zalozyl spodnie, George usilowal sie nie usmiechnac, ale Andrew widzial, ze ten usmiech igral mu na ustach. George pokazal Andrew, jak balansowac cialem, zeby rozchylic spodnie, wciagnac je na siebie i zapiac. George zademonstrowal to na wlasnych spodniach, ale Andrew dobrze zdawal sobie sprawe, ze troche potrwa, zanim nauczy sie kopiowac ten plynny ruch. -Ale dlaczego chcesz nosic spodnie, Andrew? - zapytal George. -Twoje cialo jest tak wspaniale funkcjonalne, ze az szkoda je zakrywac, zwlaszcza ze nie musisz sie martwic ani o utrzymanie temperatury ciala, ani o przyzwoitosc. I ubranie nie przylega dobrze, nie do metalu. -Czy ciala ludzkie nie sa wspaniale funkcjonalne, George? - zapytal Andrew. - Jednak okrywacie sie. -Dla ciepla, czystosci, ochrony, ozdoby. Nic z tego nie odnosi sie do ciebie. -Czuje sie goly bez ubrania - powiedzial Andrew. - Czuje sie inny, George. -Inny! Andrew, teraz sa miliony robotow na Ziemi. Zgodnie z ostatnim spisem w tym regionie jest prawie tyle robotow co ludzi. -Wiem, George. Istnieja roboty wykonujace wszelkie prace, jakie mozna sobie tylko wyobrazic. -I zaden z nich nie nosi ubrania. -Ale zaden z nich nie jest wolny, George. Po trochu Andrew gromadzil swoja garderobe. Hamowal go usmiech George'a i spojrzenia ludzi, ktorzy zlecali mu prace. Mogl byc wolny, ale mial wbudowany starannie opracowany program dotyczacy jego zachowania sie wobec ludzi i tylko bardzo drobnymi kroczkami osmielal sie postepowac naprzod. Jawna dezaprobata zahamowalaby go na wiele miesiecy. Nie wszyscy akceptowali Andrew jako wolnego robota. Byl niezdolny do oburzania sie na to, a jednak zawsze stawal przed jakas bariera w swoim procesie myslowym, kiedy to roztrzasal. Przede wszystkim unikal zakladania ubrania - lub zbyt wielu rzeczy - kiedy przeczuwal, ze Panienka moze go odwiedzic. Teraz juz sie postarzala i czesto wyjezdzala w cieplejsze strony, ale kiedy wracala, pierwsza ktora robila, byla wizyta u niego. Po jednym z jej powrotow George powiedzial ze smutkiem: -Namowila mnie, Andrew. W przyszlym roku bede kandydowal do Legislatury. Mowi, ze jaki dziadek, wnuk. -Jaki dziadek... - Andrew zatrzymal sie, niepewnym -To znaczy, ze ja, George, bede taki jak Pan, dziadek ktory kiedys byl w Legislaturze. Andrew zaczal mowic: -To by bylo mile, George, gdyby Pan byl nadal... przerwal, gdyz nie chcial powiedziec "na chodzie", wyrazenie wydawalo mu sie niewlasciwe. -Zywy - podpowiedzial George. - Tak, ja tez od czasu do czasu mysle o starym byku. Byla to rozmowa, nad ktora Andrew sie zastanowil. Zauwazyl nieudolnosc wlasnych wypowiedzi, kiedy rozmawial z George'em. Od czasu kiedy skonstruowano Andrew i wyposazono go w potrzebny zasob slow, jezyk bardzo sie zmienil. George czesto uzywal przy nim mowy potocznej - Pan i Panienka nie mowili w ten sposob. Dlaczego nazwal Pana, "bykiem", skoro to slowo z pewnoscia nie bylo wlasciwe? Andrew nie mogl tez zwrocic sie do swoich ksiazek po wskazowki, gdyz byly stare i w wiekszosci traktowaly o rzezbieniu w drewnie, o sztuce, o projektowaniu mebli. Nie mial zadnej ksiazki o jezyku, zadnej o zwyczajach ludzi. To wlasnie w tamtym momencie stwierdzil, ze musi zdobyc odpowiednie ksiazki, i jako wolny robot uwazal, ze nie wolno mu isc z tym do George'a. Pojdzie do miasta i skorzysta z biblioteki. To byla triumfalna decyzja i poczul, jak elektropotencjal mu wyraznie wzrasta, az musial wlaczyc cewke o duzej impedancji. Zalozyl caly swoj kostium, lacznie z drewnianym lancuchem na ramie. Wolalby lancuch z blyszczacego plastiku, ale George powiedzial, ze drewniany bardziej mu pasuje oraz ze polerowany cedr jest cenniejszy niz plastik. Oddalil sie juz od domu na jakies trzydziesci metrow, kiedy narastajacy opor zatrzymal go w miejscu. Wylaczyl cewke o duzej impedancji z obwodu, a kiedy to nie pomoglo, zawrocil do domu, na skrawku papieru listowego napisal zgrabnie: "Poszedlem do biblioteki" i umiescil kartke w widocznym miejscu na stoliku do pracy. 10. Andrew wcale nie trafil do biblioteki. Znal trase tylko z mapy, nie mial pojecia, jak wyglada w rzeczywistosci. Prawdziwe punkty orientacyjne nie przypominaly symboli na mapie, zaczal wiec sie wahac. W koncu pomyslal, ze musial zbladzic, gdyz wszystko wygladalo inaczej niz sobie wyobrazal.Od czasu do czasu mijal po drodze roboty polowe, ale kiedy zdecydowal, ze powinien zapytac o droge, po robotach nie bylo sladu. Jakis pojazd przejechal obok niego nie zatrzymujac sie. Przez chwile stal niezdecydowany 1 wtedy zobaczyl, ze przez pole zmierza w jego kierunku dwoch ludzi. Zwrocil sie w ich strone, a oni skierowali sie ku niemu. Chwile wczesniej glosno rozmawiali, slyszal ich glosy, lecz teraz umilkli. Mieli wyglad, ktory Andrew kojarzyl z ludzka niepewnoscia, i byli dosc mlodzi. Byc moze mieli po dwadziescia lat? Andrew nigdy nie potrafil ocenic wieku czlowieka. -Czy mogliby panowie opisac mi trase do miejskie biblioteki? - zapytal. Wyzszy, ktorego wysoki kapelusz wydluzal jeszcze bardziej - prawie groteskowo - powiedzial nie do Andrew, lecz do drugiego: -To robot. Drugi mial bulwiasty nos i ciezkie powieki. Powiedzial nie do Andrew, lecz do pierwszego: -Ma na sobie ubranie. Wysoki pstryknal palcami. -To wolny robot. U Charneyow jest robot, ktory nie jest niczyja wlasnoscia. Bo czy inaczej mialby na sobie ubranie? -Zapytaj go - powiedzial ten z duzym nosem. -Czy jestes robotem od Charneyow? - zapytal wysoki. -Jestem Andrew Martin, prosze pana - odparl Andrew. -To dobrze. Zdejmuj ubranie. Roboty nie nosza ubrania. - Odezwal sie do drugiego: - To obrzydliwosc. Spojrz na niego. Andrew zawahal sie. Nie slyszal rozkazu wydanego takim tonem juz od dawna, wiec obwody jego Drugiego Prawa na chwile sie zablokowaly. -Zdejmuj ciuchy - powtorzyl wysoki. - Rozkazuje ci. Andrew powoli zaczal zdejmowac ubranie. -Rzucaj je na ziemie - powiedzial wysoki. -Jezeli nie nalezy do nikogo, moglby byc nasz tak samo jak wszystkich innych - powiedzial nosaty. -Tak czy owak - powiedzial wysoki - ktoz mialby sie sprzeciwic temu, co z nim robimy? Nie niszczymy wlasnosci... Stawaj na glowie - to powiedzial do Andrew. -Glowa nie jest przeznaczona... - zaczal Andrew. -To rozkaz. Jesli nie wiesz jak, to i tak sprobuj. Andrew, po chwili wahania, pochylil sie, zeby polozyc glowe na ziemi. Sprobowal uniesc nogi i upadl ciezko. Wysoki rozkazal. -Lez i nie ruszaj sie. - Do drugiego powiedzial: - Mozemy go rozebrac na czesci. Rozbierales kiedys robota na czesci? -Pozwoli nam? -Jak moze nas powstrzymac? Nie bylo sposobu, zeby Andrew ich powstrzymal. Rozkaz byl stanowczy, robot nie mogl wiec stawic oporu. Drugie Prawo posluszenstwa mialo pierwszenstwo nad Trzecim Prawem - do samoobrony. W kazdym razie nie mogl sie bronic, nie krzywdzac przy tym napastnikow, a to by oznaczalo zlamanie Pierwszego Prawa. Na te mysl kazda jego ruchoma czesc skurczyla sie nieznacznie i wzdrygnal sie lezac na ziemi. Wysoki podszedl do Andrew i tracil go noga. -Ciezki. Chyba bedziemy potrzebowac narzedzi. -Moglibysmy mu rozkazac, zeby sie sam rozebral na czesci - zaproponowal nosaty. - Mielibysmy niezla zabawe patrzac, jak probuje to robic. -Tak - powiedzial wysoki w zamysleniu - ale sprzatnijmy go z drogi. Jesli ktos nadejdzie... Za pozno. Ktos rzeczywiscie nadszedl i tym kims byl George. Ze swojego miejsca na ziemi Andrew dostrzegl, jak pokonuje niewielkie wzniesienie i zbliza sie do nich. Chcial zwrocic jakos na siebie uwage George'a, ale ostatni rozkaz brzmial: "Lez i nie ruszaj sie!" George teraz biegal i przybyl na miejsce nieco zdyszany. Dwaj mlodziency cofneli sie troche i czekali w milczeniu. -Andrew, czy cos sie stalo? - zapytal niespokojnie George. -Nic mi nie jest, George - odparl Andrew. -No to wstan... Co sie stalo z twoimi rzeczami? -To twoj robot, czlowieku? - zapytal wysoki mlodzieniec. George odwrocil sie gwaltownie. -On nie nalezy do nikogo. Co tu sie dzialo? -Poprosilismy go grzecznie, zeby zdjal ubranie. Co ci do tego, skoro nie jest twoja wlasnoscia? -Co oni robili, Andrew? - zapytal George. -Mieli zamiar rozebrac mnie na czesci w jakis sposob - odparl Andrew. - Juz mnie mieli przeniesc w ustronne miejsce i kazac mi sie rozmontowac. George spojrzal na dwoch mlodych ludzi i podbrodek mu zadrzal. Obaj mlodziency juz nie wycofywali sie. Usmiech igral na ich twarzach. Wysoki powiedzial niefrasobliwie: -No i co zrobisz, grubasie? Rzucisz sie na nas? -Nie - odparl George. - Nie musze. Ten robot mieszkal z moja rodzina przez ponad siedemdziesiat lat. Zna nas i ceni bardziej niz kogokolwiek innego. Powiem mu, ze obaj zagrazacie mojemu zyciu i ze zamierzacie mnie zabic. Poprosze go, zeby mnie obronil. Majac do wyboru mnie i was dwoch, wybierze mnie. Wiecie, co sie z wami stanie, kiedy was zaatakuje? Dwaj mlodzi ludzie wycofywali sie nieznacznie, wygladali na zaniepokojonych. George odezwal sie ostro: -Andrew, jestem w niebezpieczenstwie i za chwile ci dwaj mlodzi ludzie wyrzadza mi krzywde. Ruszaj do nich! Andrew zareagowal od razu ale mlodziency nie czekali. Obaj uciekli w pospiechu. -W porzadku, Andrew, odprez sie - powiedzial George. Wygladal, jakby napiecie z niego opadlo. Juz dawno przekroczyl wiek, kiedy moglby myslec o bojce z jednym mlodziencem, nie mowiac juz o dwoch. -Nie moglem ich skrzywdzic, George - powiedzial Andrew. -Widzialem, ze cie nie atakowali. -Nie rozkazalem ci ich zaatakowac; powiedzialem ci tylko, zebys ruszyl do nich. Ich wlasny strach zrobil reszte. -Jak moga sie bac robotow? -To choroba ludzkosci, jedna z tych, ktorych jeszcze nie uleczono. Ale mniejsza z tym. Coz ty, u diabla, tu robisz, Andrew? Juz mialem zamiar zawrocic i wynajac helikopter, kiedy cie znalazlem. Skad ci przyszlo do glowy, zeby chodzic do biblioteki? Ja bym ci przyniosl Wszystkie ksiazki, jakich potrzebowales. -Jestem... - zaczal Andrew. -... wolnym robotem. Tak, tak. W porzadku, co chciales z biblioteki? -Chce wiedziec wiecej o ludziach, o swiecie, o wszystkim. I o robotach, George. Chce napisac historie o robotach. George powiedzial: -Coz, chodzmy do domu... I pozbierajmy najpierw; twoje rzeczy. Andrew, sa miliony ksiazek o robotyce i w kazdej z nich jest historia tej nauki. Swiat jest coraz: bardziej nasycony nie tylko robotami, ale tez informacjami o robotach. Andrew pokrecil glowa w ludzkim gescie, ktory niedawna zaczal stosowac. -Nie historie robotyki, George. Historie robotow napisana przez robota. Chce wyjasnic, jakie sa odczucia robotow zwiazane z zyciem i praca na ziemi. George uniosl brwi, ale nic nie odpowiedzial. 11. Panienka dopiero ukonczyla osiemdziesiaty trzeci rok zycia, ale nic nie stracila ani ze swojej energii, ani swojej determinacji. Czesciej gestykulowala laska, sie nia podpierala.Wysluchala calej historii miotajac sie ze zloscia. Powiedziala: -George, to straszne. Kim byli ci mlodzi chuligani? -Nie wiem. Co za roznica? W koncu nie wyrzadzili mi zadnej szkody. -Ale mogli to zrobic. Jestes prawnikiem, George, i jezeli jestes zamozny, zawdzieczasz to calkowicie talentowi Andrew. To pieniadze zarobione przez niego podstawa wszystkiego, co mamy. On zapewnia naszej rodzinie ciaglosc i nie pozwole, zeby go traktowano jak nakrecana zabawke. -Co mam zrobic, mamo? - zapytal George. -Powiedzialam, ze jestes prawnikiem. Czy ty nie sluchasz? Ustanow jakos precedens, zmus sady regionalne, zeby opowiedzialy sie za prawami robotow, naklon Legislature do uchwalenia niezbednych ustaw, jesli bedziesz musial, to idz z cala sprawa do Sadu Swiatowego. Ja bede to wszystko obserwowac, George, i nie zniose zadnych wykretow. Mowila powaznie i to, co traktowano na poczatku jako probe uspokojenia przerodzilo sie w niezwykle zagmatwana ale interesujaca kampanie prawna. Jako starszy wspolnik firmy Feingold i Charney, George opracowal strategie, ale jej realizacje pozostawil swoim mlodszym wspolnikom. Duzy udzial w tej sprawie przypadl jego synowi, Paulowi, ktory byl rowniez czlonkiem firmy i ktory prawie codziennie skladal raport swojej babci. Ona z kolei dyskutowala o tym codziennie z Andrew. Andrew byl gleboko zaangazowany. Jego praca nad ksiazka o robotach znow sie opoznila, gdyz Andrew wciaz lamal sobie glowe nad argumentami prawnymi, a nawet czasami wysuwal bardzo niesmiale propozycje. Oznajmil: -Tamtego dnia George mi powiedzial, ze ludzie zawsze sie bali robotow. Dopoki tak bedzie, to malo prawdopodobne, zeby sady i wladze ustawodawcze zrobily cos na rzecz robotow. Czy nie nalezaloby jakos wplynac na opinie publiczna? Tak wiec gdy Paul przemawial w sadzie, George wystepowal na forum publicznym. Dawalo mu to przywilej nieformalnego zachowania i czasami posuwal sie az do noszenia rzeczy w nowym, luznym stylu, ktory nazywal draperia. -Tylko sie nie potknij na scenie, tato - powiedzial mu Paul. -Sprobuje - odparl z przygnebieniem George. Przy jakiejs okazji przemawial do dorocznego zgromadzenia wydawcow wiadomosci holograficznych i powiedzial miedzy innymi: -Jezeli na mocy Drugiego Prawa mozemy zadac od wszystkich robotow nieograniczonego posluszenstwa we wszystkich kwestiach nie zwiazanych z krzywda czlowieka, to kazdy czlowiek - kazdy ma straszliwa wladze nad kazdym robotem - kazdym. A w szczegolnosci - poniewaz Drugie Prawo wypiera Trzecie - kazdy czlowiek moze wykorzystac prawo posluszenstwa do przezwyciezenia prawa samoochrony. Moze rozkazac kazdemu robotowi, aby sie zniszczyl nawet bez powodu. Czy to sprawiedliwe? Czy tak bysmy potraktowali zwierze? Nawet przedmioty nieozywione, ktore dobrze nam sluzyly, maja prawo do naszych wzgledow. A robot nie jest nieczuly; nie jest zwierzeciem. Mysli dosc sprawnie aby rozmawiac, dyskutowac i zartowac z nami. Czy mozemy go traktowac jak przyjaciela, czy mozemy nim z wspolpracowac i nie miec wobec niego zadnych zobowiazan. Jezeli czlowiek ma prawo wydac robotowi kazdy rozkaz nie niosacy ze soba krzywdy istoty ludzkiej to powinien miec na tyle przyzwoitosci, aby nigdy nie wydawac robotowi zadnego rozkazu ktory sie wiaze z krzywda robota, chyba ze bezpieczenstwo czlowieka absolutnie tego wymaga. Z duza wladza idzie w parze duza odpowiedzialnosc i jezeli roboty maja Trzy Prawa chroniace czlowieka, to czy prosba, aby ludzi obowiazywalo jedno czy dwa prawa chroniace roboty jest zbyt duza? Andrew mial racje. To zdobycie przychylnosci opinii spolecznej otwieralo droge do sadow i Legislatury i w koncu uchwalono prawo okreslajace warunki, w ktorych rozkazy krzywdzace roboty byly zakazane. Prawo to modyfikowano w nieskonczonosc, a kary za jego pogwalcenie byly calkowicie niewystarczajace, ale zasada zostala ustanowiona. Ostateczne uchwalenie tego prawa przez Swiatowa Legislature nastapilo w dniu smierci Panienki. Nie byl to zbieg okolicznosci. Podczas decydujacej debaty Panienka rozpaczliwie walczyla ze smiercia i poddala sie dopiero, gdy uslyszala o zwyciestwie. Ostatni usmiech podarowala Andrew. Jej ostatnie slowa brzmialy: - Byles dla nas dobry, Andrew. Umarla trzymajac go za reke, podczas gdy jej wlasny syn z zona i dziecmi stal w pelnej szacunku odleglosci od nich obojga. 12. Andrew czekal cierpliwie, kiedy robot - sekretarka zniknal za drzwiami biura. Robot mogl skorzystac z trajkotki holograficznej, ale bezsprzecznie byl "odczlowieczony" (lub moze "odrobotyzowany") przez to, ze musial miec do czynienia z innym robotem raczej niz z czlowiekiem.Andrew spedzal czas rozmyslajac nad ta sprawa. Czy mozna by uzyc slowa "odrobotyzowany" jako odpowiednika slowa "odczlowieczony" lub czy "odczlowieczony" stal sie wyrazeniem metaforycznym wystarczajaco oderwanym od swojego pierwotnego, doslownego znaczenia, aby stosowac je do robotow? Czesto napotyka takie problemy przy pracy nad swoja ksiazka o robotach. Koniecznosc wymyslania zdan, ktore wyraza wszystkie odcienie znaczeniowe, niewatpliwie rozwinela jego slownictwo. Czasami ktos wchodzil do pokoju, zeby pogapic sie na niego, a on nie probowal unikac cudzego wzroku. Na kazdego patrzyl spokojnie i kazdy z kolei odwracal wzrok. W koncu wyszedl Paul Charney. Wygladal na zaskoczonego, o ile mozna bylo zdecydowanie ocenic wyraz jego twarzy. Paul zaczal bowiem stosowac barwny makijaz, modny zarowno wsrod kobiet, jak i mezczyzn i choc wyostrzal on i podkreslal nieco mdle rysy jego twarzy, Andrew patrzyl na to z dezaprobata. Stwierdzil, ze potepianie ludzi - poki nie wyrazal go na glos - nie wywolywalo u niego zbyt wielkiego niepokoju. Mogl nawet przelac dezaprobate na papier. Mial pewnosc, ze nie zawsze tak bylo. -Wejdz, Andrew - zaprosil go Paul. - Przepraszam, ze kazalem ci czekac, ale musialem cos skonczyc. Wejdz. Mowiles mi, ze chcesz ze mna porozmawiac, ale nie wiedzialem, ze miales na mysli spotkanie tutaj. -Jezeli jestes zajety, Paul, jestem gotow czekac dalej. Paul zerknal na wzajemna gre przesuwajacych sie cieni na tarczy sciennej sluzacej za zegar i powiedzial: -Zdolam znalezc troche czasu. Sam przyszedles? -Wynajalem samochod. -Miales jakies klopoty? - zapytal Paul niespokojnie. -Nie spodziewalem sie zadnych. Moje prawa sa chronione. Na te slowa Paul zaniepokoil sie jeszcze bardziej. -Andrew, wyjasnilem ci, ze prawo jest nie do wyegzekwowania, przynajmniej w wiekszosci wypadkow... I jezeli bedziesz sie upieral przy noszeniu ubrania, w koncu wpadniesz w tarapaty - tak jak za pierwszym razem. -Pierwszym i jedynym, Paul. Przykro mi, ze jestes niezadowolony. -Coz, spojrz na to w ten sposob: jestes wlasciwie zywa legenda, Andrew, i jestes zbyt cenny pod wieloma roznymi wzgledami, zebys mial prawo do ryzykowania wlasnym zyciem... Jak idzie praca nad ksiazka? -Zblizam sie do konca, Paul. Wydawca jest bardzo zadowolony. -To dobrze! -Nie wiem, czy jest zadowolony z ksiazki samej w sobie. Sadze, ze spodziewa sie sprzedac wiele egzemplarzy, poniewaz jest napisana przez robota i wlasnie ten fakt go cieszy. -Niestety, to tylko czlowiek. -Nie jestem rozczarowany. Niech sie sprzedaje obojetnie z jakiego powodu, gdyz bedzie to oznaczac pieniadze, a mnie sie przyda troche pieniedzy. -Babcia zostawila ci... -Panienka byla hojna i jestem pewien, ze moge liczyc na dalsza pomoc rodziny. Ale licze, ze to zyski ze sprzedazy ksiazki pomoga mi zrobic nastepny krok. -A coz to za nastepny krok? -Chce sie spotkac z dyrektorem Amerykanskiej Korporacji Robotow i Ludzi Mechanicznych. Probowalem sie z nim umowic na spotkanie, ale jak dotad nie udalo mi j sie do niego dotrzec. Korporacja nie wspolpracowala ze mna przy pisaniu ksiazki, wiec rozumiesz, nie jestem zdziwiony. Paul byl wyraznie rozbawiony.. -Wspolpraca to ostatnia rzecz, jakiej mozesz sie spodziewac. Nie wspolpracowali z nami, kiedy toczylismy walke o prawa robotow. Wrecz odwrotnie i latwo stoj domyslic dlaczego. Daj robotowi prawa, a ludzie moga; nie chciec go kupic. -Jednak - powiedzial Andrew - jesli zatelefonujesz do nich, mozesz mi zalatwic rozmowe. -Nie ciesze sie wsrod nich wieksza popularnoscia i ty, Andrew. -Ale byc moze moglbys im napomknac, ze spotykajac sie ze mna, moga ukrocic kampanie firmy Feingol i Charney na rzecz umocnienia praw robotow. -Czy to by nie bylo klamstwo, Andrew? -Tak, Paul, a ja nie moge klamac. Dlatego ty musisz zadzwonic. -Ach, ty nie mozesz klamac, ale mnie mozesz do te naklaniac, o to chodzi? Stajesz sie coraz bardziej ludzki, Andrew. 13. Nawet poslugujac sie wplywowym rzekomo nazwiskiem Paula nielatwo bylo zalatwic to spotkanie.Ale w koncu sie udalo i kiedy doszlo do rozmowy, Harley Smythe-Robertson - ktory po kadzieli pochodzil od zalozyciela korporacji i ktory zachowal nazwisko matki, aby to pokazac - nie ukrywal swojego niezadowolenia. Zblizal sie do wieku emerytalnego i cala swoja kadencje prezesa poswiecil sprawie praw robotow. Dyrektor U.S. Robots nie stosowal makijazu, mial przyklejone do czaszki, przerzedzone siwe wlosy, od czasu do czasu obrzucal Andrew krotkim, wrogim spojrzeniem. Andrew odezwal sie: -Prosze pana, prawie sto lat temu jakis Merton Mansky z tej korporacji powiedzial mi, ze zasady matematyczne rzadzace wytyczaniem sciezek pozytronowych sa o wiele za skomplikowane, aby uzyskac rozwiazanie inne niz tylko przyblizone i dlatego moje zdolnosci byly w duzej mierze wynikiem przypadku. -To bylo sto lat temu... - Smythe-Robertson zawahal sie, po czym powiedzial lodowato: -... prosze pana. Juz tak nie jest. Teraz nasze roboty sa robione precyzyjnie i dokladnie przystosowane do swoich funkcji. -Tak - powiedzial Paul, ktory przyszedl z Andrew zeby, jak sam to okreslil, upewnic sie, ze korporacja gra uczciwie - ma to taki skutek, ze moim robotem-sekretarka trzeba skrupulatnie kierowac, gdy tylko musi zrobic cos, co w najmniejszym nawet stopniu odbiega od jego rutynowych obowiazkow. -Bylby pan bardziej niezadowolony, gdyby robot musial uczyc sie wszystkiego od poczatku - powiedzial Smythe-Robertson. -A wiec juz nie produkujecie robotow takich jak ja, ktore sa elastyczne i latwo sie przystosowuja - powiedzial Andrew. -Juz nie. -Badania, ktore przeprowadzilem w zwiazku z moja ksiazka - powiedzial Andrew - wskazuja, ze jestem najstarszym z eksploatowanych obecnie robotow. -Najstarszym obecnie - powiedzial Smythe-Robertson - i najstarszym w ogole. Najstarszym, jaki kiedykolwiek bedzie istnial. Zaden robot nie nadaje sie do uzytku po dwudziestym piatym roku eksploatacji. Wszystkie sa wycofywane i zastepowane nowszymi modelami. -Zaden robot obecnie wyprodukowany nie nadaje sie do uzytku po dwudziestym piatym roku eksploatacji - powiedzial wesolo Paul. - Andrew jest pod tym wzgledem zupelnie wyjatkowy. Trzymajac sie sciezki, ktora sobie wytyczyl, Andrew zapytal: -Czy jako najstarszy i najbardziej elastyczny robot swiecie nie jestem dosc niezwykly, azeby zaslugiwac specjalne traktowanie ze strony firmy? -Wcale nie - odparl Smythe-Robertson lodowatym glosem. Panskie istnienie stawia firme w klopotliwej sytuacji. Gdyby pan byl wydzierzawiony, a nie sprzedany od razu jakims nieszczesliwym trafem, juz dawno pana wymieniono. -Alez o to wlasnie chodzi - powiedzial Andrew. - Jestem wolnym robotem i wlascicielem samego siebie. Dlatego przychodze do pana i prosze, zeby mnie pan wymienil. Nie moze pan tego zrobic bez zgody wlasciciela. Obecnie zgoda taka jest wymuszona jako warunek wydzierzawienia, ale za moich czasow tak nie bylo. Smythe-Robertson wygladal zarowno na zaskoczonego, jak i zaintrygowanego i przez chwile panowala cisza. Andrew zapatrzyl sie na hologram wiszacy na scianie. Obraz przedstawial posmiertna maske Susan Calvin, patronki wszystkich robotykow. Teraz nie zyla juz prawie od dwustu lat, ale piszac swoja ksiazke Andrew poznal ja tak, ze czasem mial wrazenie, jakby spotkali sie naprawde. -Jak moge wymienic pana na pana? - zapytal Smythe-Robertson. -Jezeli wymienie pana jako robota, w jaki sposob moge podarowac nowego robota panu jako wlascicielowi, skoro podczas samego aktu wymiany przestaje pan istniec? - usmiechnal sie ponuro. -Bardzo latwo - wtracil sie Paul. - Punktem centralnym osobowosci Andrew jest jego mozg pozytronowy i jest to jedyna czesc, ktorej nie mozna wymienic, nie tworzac przy tym nowego robota. Zatem Andrew wlasciciel to jego mozg pozytronowy. Kazda inna czesc robotycznego ciala mozna wymienic bez wplywu na osobowosc robota, a te inne czesci to wlasnosc mozgu. Rzeklabym, ze Andrew chce zaopatrzyc swoj mozg w nowe cialo robotyczne. -Zgadza sie - potwierdzil spokojnie Andrew. Zwrocil sie do Smythe-Robertsona: - Produkowaliscie juz androidy, prawda? Roboty ktore wygladaja jak ludzie, az po strukture skory? -Tak, produkowalismy - przyznal Smythe-Robertson. - Dzialaly doskonale, mialy organiczna skore i sciegna z wlokien syntetycznych. Nie bylo w nich wlasciwie ani kawalka metalu z wyjatkiem mozgu, a jednak byly Prawie tak twarde, jak roboty z metalu. Przy tej samej wadze byly twardsze. Paul wygladal na zainteresowanego. -Nie wiedzialem o tym. Ile ich jest na rynku? -Nie ma zadnego - odparl Smythe-Robertson. - Byly znacznie drozsze od modeli metalowych i analiza wykazala, ze nie zostalyby zaakceptowane. Za przypominaly z wygladu ludzi.. -Zakladam jednak, ze korporacja nadal jest ekspertem w ich produkcji - powiedzial Andrew. - A skoro tak, to prosze, aby mnie wymieniono na robota organicznego androida. Paul wygladal na zdziwionego. -Dobry Boze! - westchnal. Smythe-Robertson zesztywnial. -To absolutnie niemozliwe! -Dlaczego? - zapytal Andrew. - Zaplace kazda rozsadna sume, oczywiscie. -Nie produkujemy androidow - powiedzial Smythe-Robertson. -Nie decydujecie sie produkowac androidow - wtracil sie szybko Paul. - To nie to samo, co niemoznosc ich produkowania. -Niemniej produkcja androidow jest sprzeczna z obecna polityka spoleczna - powiedzial Smythe-Robertson. -Nie ma prawa zabraniajacego takiej produkcji - odparowal Paul. -Niemniej jednak nie produkujemy ich i nie bedziemy tego robic. Paul odchrzaknal. -Panie Smythe-Robertson - powiedzial - Andrew to wolny robot, ktory podlega postanowieniom ustawy gwarantujacej robotom ich prawa. Rozumiem, ze jest pan tego swiadomy? -Az nadto. -Ten robot - jako wolny robot - decyduje sie na noszenie ubrania. Z tego powodu jest czesto ponizany przez bezmyslnych ludzi pomimo prawa zabraniajacego upokarzania robotow. Trudno scigac prawnie osoby dopuszczajace sie niejasno okreslonej obrazy, ktora wcale nie jest jednoznacznie potepiana przez ludzi majacych decydowac o winie i niewinnosci. -Korporacja U.S. Robots rozumiala to od samego poczatku. Firma panskiego ojca niestety nie. -Moj ojciec nie zyje - powiedzial Paul - ale z tego, co widze, mamy tu do czynienia z wyrazna obraza osoby prawnej. -O czym pan mowi? - zapytal Smythe-Robertson. -Moj klient, Andrew Martin - wlasnie zostal moim klientem - jest wolnym robotem, a wiec ma prawo zwrocic sie do Amerykanskiej Korporacji Robotow i Ludzi Mechanicznych z prosba o wymiane. Korporacja udziela tego prawa kazdemu, kto jest wlascicielem robota przez ponad dwadziescia piec lat. Korporacja wlasciwie nalega na taka wymiane. - Paul byl usmiechniety i zupelnie nieskrepowany. Ciagnal: - Mozg pozytronowy mojego klienta jest wlascicielem jego ciala, ktore z pewnoscia ma ponad dwadziescia piec lat. Mozg pozytronowy zada wymiany ciala i jest gotow zaplacic kazde rozsadne honorarium za cialo androidalne. Jezeli odrzuci pan te prosbe, moj klient dozna upokorzenia i wniesiemy sprawe do sadu. Aczkolwiek opinia publiczna normalnie nie poparlaby roszczenia robota w takiej sprawie, niech mi wolno bedzie panu przypomniec, ze U.S. Robots nie cieszy sie zbytnia popularnoscia w spoleczenstwie. Nawet ci, ktorzy najwiecej korzystaja z robotow i czerpia zyski z ich pracy, sa wobec nich podejrzliwi. To moze byc pozostalosc po czasach, gdy robotow powszechnie sie obawiano. To moze byc zawisc wobec potegi i bogactwo Korporacji, ktora ma swiatowy monopol. Obojetnie, jaka jest tego przyczyna, niechec istnieje i sadze, iz sam pan stwierdzi, ze lepiej byloby uniknac procesu, zwlaszcza ze moj klient jest zamozny i bedzie zyl jeszcze przez wiele stuleci; jesli zdecyduje sie na walke sadowa, to nie wycofa sie z niej zanim nie wygra. Smythe-Robertson poczerwienial. -Pan probuje mnie zmusic do... -Nie zmuszam pana do niczego - powiedzial Paul. - Jezeli chce pan odmowic zgody na rozsadna prosbe mojego klienta, oczywiscie moze pan to zrobic i wyjdziemy stad bez slowa... Ale wytoczymy panu proces - co z pewnoscia jest naszym prawem - i przekona sie pan, ze w koncu poniesie pan porazke. Smythe-Robertson powiedzial: -No coz... - i przerwal. -Widze, ze ma pan zamiar sie zgodzic - powiedzial Paul. -Moze sie pan wahac, ale w koncu sie pan zdecyduje. Zatem niech mi wolno bedzie pana jeszcze o czyms uprzedzic. Jezeli w trakcie przenoszenia mozgu pozytronowego mojego klienta z jego obecnego ciala do ciala organicznego nastapi jakies uszkodzenie - obojetnie jak male - to nie spoczne, dopoki nie zniszcze korporacji. Jezeli choc jedna sciezka mozgowa platynowo-irydowa istoty mojego klienta zostanie uszkodzona, podejme wszelkie mozliwe kroki, aby zmobilizowac opinie publiczna przeciwko korporacji. - Zwrocil sie do Andrew i zapytal: - Czy zgadzasz sie na to wszystko, Andrew? Andrew wahal sie przez cala minute. Zgoda rownala sie akceptacji klamstwa, szantazu, nekania i upokarzania czlowieka. Ale nie krzywdzie fizycznej, powtarzal sobie, nie krzywdzie fizycznej. Wreszcie udalo mu sie wydusic z siebie ciche "tak". 14. Czul, sie tak jakby go skonstruowano od nowa. Przez wiele dni, tygodni i miesiecy Andrew odkrywal, ze nie jest soba, a najprostsze dzialania wywoluja w nim niepewnosc i wahania.Paul miotal sie jak goraczce. -Uszkodzili cie, Andrew. Musimy wytoczyc im proces. Andrew mowil bardzo wolno. -Nie wolno ci. Nie bedziesz w stanie udowodnic niczego... p-p... -Premedytacji? -Premedytacji. Poza tym nabieram sil, czuje sie coraz lepiej. To ob-ob-ob... -Obolalosc? -Obrazenia. W koncu nigdy dotad nie bylo takiej ope-ope-ope... Andrew czul swoj mozg od wewnatrz. To bylo zupelnie niepowtarzalne odczucie. Wiedzial, ze wszystko z nim w porzadku i w ciagu miesiecy, ktore mu pochlonela nauka pelnej koordynacji i wzajemnej gry sciezek pozytronowych, spedzil wiele godzin przed lustrem. Nie byl w pelni czlowiekiem! Twarz byla sztywna - zbyt sztywna - a ruchy powolne i ostrozne. Brakowalo im naturalnej, swobodnej plynnosci ruchow czlowieka, ale to moglo przyjsc z czasem. -Wracam do pracy - powiedzial w koncu. Paul rozesmial sie i powiedzial: -To znaczy, ze juz jestes w dobrej formie. Co bedziesz robil? Pisal nastepna ksiazke? -Nie - odparl powaznie Andrew. - Jesli ktos zyje ta dlugo jak ja, moze z powodzeniem uprawiac wiele zawodow. Byl czas, kiedy bawilem sie w artyste, i nadal mi do tego wrocic. Ale teraz chce byc robobiologiem. -Chciales powiedziec robopsychologiem. -Me. To by oznaczalo badanie mozgow pozytronowych, a w tej chwili nie mam na to ochoty. Robobiologia, jak mi sie zdaje, zajmowalby sie dzialaniem ciala dolaczonego do takiego mozgu. -Czy nie byloby to zajecie robotyka? -Robotyk zajmuje sie cialem z metalu. Ja bym badal organiczne cialo humanoidalne, ktorego jestem jedynym posiadaczem, o ile mi wiadomo. -Zawezasz pole dzialania - powiedzial Paul w zamysleniu. - Gdy byles artysta, ogarniales mysla bardzo wiele; jako historyk zajmowales sie przede wszystkim robotami; jako robobiolog bedziesz mial do czynienia z samym soba. Andrew skinal glowa. -Na to wyglada. Andrew musial zaczac od poczatku, gdyz nie wiedzial nic o zwyklej biologii i prawie nic o nauce w ogole. Stal sie czestym gosciem w bibliotekach, gdzie przesiadywal przy indeksach elektronicznych przez wiele godzin. W ubraniu wygladal calkowicie normalnie. Garstka tych, ktorzy wiedzieli, ze jest robotem, nie przeszkadzala mu w zaden sposob. W dobudowanym do swojego domu pokoju zalozyl laboratorium; jego biblioteka wciaz sie rozrastala. Minelo wiele lat. Pewnego dnia przyszedl do niego Paul i powiedzial: -Szkoda, ze juz nie pracujesz nad historia robotow. Z tego, co rozumiem, korporacja U.S. Robota radykalnie zmienia polityke. Paul postarzal sie, slabo widzace oczy wymieniono mu na komorki fotooptyczne. Pod tym wzgledem upodobnil sie do Andrew. -Co robia? - zapytal Andrew. -Produkuja komputery centralne, naprawde gigantyczne mozgi pozytronowe, ktore za pomoca mikrofal moga komunikowac sie na odleglosc z ogromna liczba robotow jednoczesnie. Same roboty nie maja w ogole mozgow. Sa zdalnie sterowane przez gigantyczny mozg. -Czy tak jest wydajniej? -U.S. Robots twierdzi, ze tak. Ten nowy kierunek jednak zostal wyznaczony przez Smythe-Robertsona przed jego smiercia i moim zdaniem to odwet na tobie. Korporacja U.S. Robots nie chce konstruowac juz robotow, ktore moglyby im sprawic takie klopoty jak ty, i z tego powodu rozdzielaja mozg i cialo. Mozg nie bedzie mial ciala, ktore zapragnie zmieniac; cialo nie bedzie mialo mozgu, ktory zapragnie czegokolwiek. -To zdumiewajace, Andrew - ciagnal Paul - jaki wplyw wywarles na historie robotow. To twoj artyzm zachecil U.S. Robots do robienia precyzyjniejszych i bardziej wyspecjalizowanych robotow; to twoje dazenie do wolnosci spowodowalo ustanowienie praw robotow; fakt, ze zapragnales miec androidalne cialo sklonil U.S. Robots do rozdzielenia mozgu i ciala u robotow najnowszej generacji. Andrew powiedzial: -Przypuszczam, ze Korporacja w koncu wyprodukuje jeden olbrzymi mozg kontrolujacy kilka miliardow cial robotycznych. Wszystko postawia na jedna karte. To niebezpieczne. To wcale nie jest wlasciwe. -Mysle, ze masz racje - powiedzial Paul - ale nie sadze, zeby do tego doszlo przez nastepne sto lat - ja tego nie dozyje. Wlasciwie moge nie dozyc przyszlego roku. -Paul! - powiedzial Andrew z zatroskaniem. Paul wzruszyl ramionami. -Jestesmy smiertelni, Andrew. Nie jestesmy tacy ja ty. To nie ma wiekszego znaczenia, ale w jednej sprawie nabiera wagi. Jestem ostatnim z Charneyow. Jest kilku krewnych z linii bocznej po mojej stryjecznej babce, oni sie nie licza. Moje pieniadze, zostana przekazane twoje nazwisko i jezeli w ogole mozna przewidziec przyszlosc, bedziesz zabezpieczony materialnie. -Niepotrzebnie - powiedzial z trudem Andrew. Przez caly ten czas nie mogl sie przyzwyczaic do tego, ze Charneyowie umieraja. -Nie sprzeczajmy sie - powiedzial Paul. - Tak bedzie najlepiej. Nad czym pracujesz? -Projektuje system pozwalajacy androidom - mnie samemu - uzyskiwac energie ze spalania weglowodorow, a nie z komorek atomowych. Paul uniosl brwi. -Tak aby oddychaly i jadly? -Tak. -Od jak dawna zmierzasz w tym kierunku? -Juz od dawna, ale mysle, ze zaprojektowalem odpowiednia komore spalania do katalizowanego, kontrolowanego rozkladu chemicznego. -Ale dlaczego, Andrew? Komorka atomowa jest z pewnoscia znacznie lepsza. -Byc moze pod pewnymi wzgledami, ale komorka atomowa jest nieludzka. 15. Zabralo to wicie czasu, ale Andrew mial czas. Przede wszystkim nie chcial nic robic, dopoki Paul nie umrze w spokoju. Kiedy prawnuk Pana zmarl, Andrew poczul, ze teraz sam musi stawic czolo wrogiemu swiatu i z tego powodu bardziej zdecydowanie postanowil kroczyc dalej droga, ktora obral juz dawno temu.Jednak nie byl tak naprawde sam. Mimo ze czlowiek umarl, firma Feingold i Chamey zyla, gdyz korporacja nie jest bardziej smiertelna od robota. Firma miala wytyczony szlak i podazala nim dalej. Dzieki depozytowi i firmie prawniczej Andrew byl nadal bogaty. W zamian za coroczne duze honorarium firma Feingold i Charney zajela sie aspektami prawnymi nowej komory spalania. Kiedy przyszedl czas na odwiedziny w Amerykanskiej Korporacji Robotow i Ludzi Mechanicznych, Andrew poszedl tam sam. Po raz pierwszy byl tam z Panem pozniej z Paulem. Tym razem postanowil wybrac sie sam - wygladal przeciez jak czlowiek. Korporacja sie zmienila. Zaklady produkcyjne zostaly przeniesione do duzej stacji kosmicznej, obecnie wiekszosc duzych zakladow przemyslowych przenoszono w kosmos. Wiekszosc robotow odeszla wraz z fabrykami. Ziemia zaczela przypominac park, miala teraz populacje ustabilizowana na poziomie jednego miliarda, pozostalo, na niej moze trzydziesci procent z licznej kiedys grupy robotow z niezaleznymi mozgami. Dyrektorem do spraw naukowo-badawczych byl Alvin Magdescu, brunet o ciemnej cerze, z mala, spiczasta brodka, nie noszacy powyzej pasa nic z wyjatkiem przepaski na piersiach - zgodnie z obowiazujaca moda. Andrew ubral sie w staroswiecki stroj, szczelnie okrywajacy cialo. Magdescu odezwal sie pierwszy: - Znam pana, oczywiscie, i ciesze sie z naszego spotkania. Jest pan naszym najbardziej oslawionym produktem i szkoda, ze stary Smythe-Robertson byl tak wrogo nastawiony do pana. Moglismy duzo z panem zrobic. -Nadal mozecie - zauwazyl Andrew. -Nie, nie wydaje mi sie. Stracilismy okazje. Roboty na Ziemi sa od ponad stu lat, ale ta epoka sie konczy. Wroca w kosmos, a te, ktore zostana tutaj, nie beda wyposazone w mozgi. -Ale pozostaje jeszcze ja i nie opuszczam Ziemi. -To prawda, ale w panu nie ma juz za wiele z robota. Z jaka nowa prosba pan przychodzi? -Chce byc jeszcze mniej robotem. Poniewaz jestem w tak duzym stopniu organiczny, chce organicznego zrodla energii. Mam ze soba plany... Magdescu nie spieszyl sie z ich przejrzeniem. Kiedy jednak wzial je do reki, zesztywnial poruszony i czytal w coraz wiekszym skupieniu. W pewnym momencie powiedzial: -To bardzo zmyslne. Kto to wszystko wykoncypowal? -Ja - odparl Andrew. Magdescu podniosl na niego surowo wzrok i powiedzial: -To by sie rownalo remontowi kapitalnemu panskiego ciala i to remontowi eksperymentalnemu, gdyz nigdy dotad nie probowano czegos takiego. Odradzam to panu. Niech pan pozostanie w obecnym stanie. Sztywna twarz Andrew pozostala niewzruszona, ale w jego glosie wyraznie zabrzmialo zniecierpliwienie. -Doktorze Magdescu, zupelnie pan nie rozumie. Nie ma pan innego wyboru, jak tylko sie zgodzic. Jezeli takie urzadzenia mozna wbudowac w moje cialo, mozna je rowniez wbudowac w cialo czlowieka. Na mozliwosc przedluzania ludzkiego zycia za pomoca urzadzen protetycznych juz zwrocono uwage. Nie ma lepszych urzadzen od tych, ktore zaprojektowalem i nadal projektuje. Tak sie sklada, ze mam kontrole nad patentami dzieki firmie Feingold i Charney. Jestesmy w stanie zalozyc wlasny interes i projektowac takie urzadzenia protetyczne, ktore w rezultacie moga doprowadzic do pojawienia sie ludzi posiadajacych wlasciwosci robotow. Ucierpi na tym wasza firma. Jezeli jednak przeprowadzicie teraz na mnie operacje i zgodzicie sie to robic w przyszlosci na podobnych warunkach, uzyskacie pozwolenie na wykorzystanie patentow i kontrolowanie zarowno technologii robotow jak i protetyzacji ludzi. Oczywiscie nie pozwole na korzysta - nie z patentow, dopoki nie uplynie dosc czasu, aby przekonac sie, ze pierwsza operacja nie zakonczyla sie sukcesem. - Andrew nie odczuwal w sobie oporu, mimo ze jego bezwzgledne zachowanie wobec Magdescu naruszalo Pierwsze Prawo. Uczyl sie argumentowac, ze to co wydawalo sie okrucienstwem, moglo na dluzsza mete okazac sie dobrodziejstwem. Magdescu wygladal na oszolomionego. Powiedzial: -Nie moge sam decydowac w takiej sprawie. To musi byc kolegialna decyzja, na ktora potrzeba czasu. -Moge troche poczekac - powiedzial Andrew - troche - nie za dlugo. - I pomyslal z zadowoleniem, ze sani Paul nie potrafilby zalatwic tej sprawy lepiej. 16. W krotkim czasie decyzja zapadla, operacja okazala sie sukcesem. Magdescu powiedzial:-Bylem bardzo przeciwny operacji, Andrew, ale nie z powodow, ktore moglyby ci przyjsc do glowy. Nie bylem przeciwny ani troche eksperymentowi, gdyby go przeprowadzono na kims innym. Za nic nie chcialem ryzykowac twoim mozgiem pozytronowym. Teraz gdy twoje sciezki pozytronowe i symulowane sciezki nerwowe wzajemnie oddzialuja na siebie, mogloby byc trudno ocalic mozg, gdyby z cialem stalo sie cos niedobrego. -Pokladalem cala wiare w umiejetnosciach personelu U.S. Robots - powiedzial Andrew. - I teraz moge jesc. -Coz, mozesz popijac oliwe. To bedzie oznaczac sporadyczne czyszczenie komory spalania, co juz ci wyjasnialismy. Rzeklbym, ze to bedzie raczej nieprzyjemny zabieg. -Byc moze, gdybym nie spodziewal sie pojsc jeszcze dalej. Samoczyszczenie nie jest rzecza niemozliwa. Wlasciwie pracuje nad urzadzeniem do przerobki jedzenia, ktore moze zawierac skladniki nie podlegajace spalaniu - substancje niestrawne, ze tak powiem, ktore trzeba bedzie wydalic. -A wiec musialbys skonstruowac odbyt. -Jego odpowiednik. -Co jeszcze, Andrew? -Wszystko. -Genitalia tez? -O ile beda pasowac do moich planow. Moje cialo jest plotnem, na ktorym zamierzam namalowac... Magdescu czekal na dokonczenie zdania i kiedy zdawalo sie, ze ono nie nastapi, sam je dokonczyl: -Czlowieka? -Zobaczymy - powiedzial Andrew. -To marna ambicja, Andrew - powiedzial Magdescu. -Jestes lepszy od czlowieka. Popadasz w coraz gorszy stan, odkad zdecydowales sie na organicyzm. -Moj mozg na tym nie ucierpial. -Nie, nie ucierpial. To ci przyznam. Ale, Andrew, rewolucja w praktyce, ktora stala sie mozliwa dzieki twoim patentom, wszystkim kojarzy sie z twoim nazwiskiem. Jestes uznawany za wynalazce i powazany za to - bedac takim, jakim jestes mimo ze jestes robotem. Po co dalej eksperymentowac ze swoim cialem. Andrew nie odpowiedzial. Przyszly zaszczyty. Przyjal czlonkostwo w kilku uczonych towarzystwach, wlacznie z towarzystwem poswieconym nowej nauce, ktora zapoczatkowal - tej, ktora nazwal robobiologia, lecz ktora okreslano jako protetologie. W sto piecdziesiata rocznice stworzenia Andrew w U.S. Robots wydano okolicznosciowa kolacje na jej czesc. Jezeli Andrew dostrzegl w tym ironie, zachowal j dla siebie. Emerytowany Alvin Magdescu pojawil sie na kolacje, zeby jej przewodniczyc. Sam mial dziewiecdziesiat cztery lata i zyl dzieki protetyzowanym urzadzeniom, ktores miedzy innymi - spelnialy funkcje watroby i nerek. Kolacja osiagnela punkt kulminacyjny, gdy Magdescu w krotkiej i przepelnionej wzruszeniem przemowie uniosl kieliszek, zeby wzniesc toast na czesc "Stupiecdziesiecioletniego Robota". Andrew mial tak przerobione miesnie twarzy, ze mc okazywac cala game uczuc, ale przesiedzial cala uroczystosc z powaznym obliczem. Nie podobalo mu sie, ze je Stupiecdziesiecioletnim Robotem. 17. To protetologia w koncu spowodowala wyjazd Andrew z Ziemi. W ciagu dziesiecioleci po obchodach "Stupiecdziesiecioletniego" Ksiezyc stal sie pod kazdym wzgledem, pominawszy problem przyciagania grawitacyjnego swiatem bardziej ziemskim niz sama Ziemia i zaludnienie nie w jego podziemnych miastach bylo dosc geste.W konstrukcji protez trzeba bylo uwzglednic mniejsze przyciaganie i Andrew spedzil piec lat na Ksiezycu, pracujac z miejscowymi protetologami nad dokonaniem niezbednych adaptacji. W wolnych chwilach czesto przebywal miedzy robotami, a wszystkie traktowaly go z robotyczna sluzalczoscia nalezna czlowiekowi. Wrocil na Ziemie, ktora w porownaniu z Ksiezycem byla monotonna i spokojna i odwiedzil biuro firmy Feingold i Charney, aby oznajmic swoj powrot. Obecny szef firmy, Simon DeLong, byl zdziwiony. Powiedzial: -Slyszelismy, ze wracasz, Andrew - prawie powiedzial "panie Martin" - ale nie spodziewalismy sie ciebie przed przyszlym tygodniem. -Zniecierpliwilem sie - powiedzial obcesowo Andrew. Chcial jak najszybciej przejsc do rzeczy. - Na Ksiezycu, Simon, kierowalem zespolem badawczym skladajacym sie z dwudziestu naukowcow-ludzi. Wydawalem rozkazy, ktorych nikt nie kwestionowal. Ksiezycowe roboty okazywaly mi szacunek tak jak czlowiekowi. A wiec dlaczego nie jestem czlowiekiem? Do oczu DeLonga wkradla sie czujnosc. Powiedzial: -Moj drogi Andrew, jak sam powiedziales, jestes traktowany jak czlowiek zarowno przez roboty, jak i przez ludzi. Dlatego de facto jestes czlowiekiem. -Byc czlowiekiem de facto to za malo. Chce nie tylko byc traktowany jako czlowiek, ale miec rowniez jego status prawny. Chce byc czlowiekiem de iure. -A to inna sprawa - powiedzial DeLong. - Tutaj napotkalibysmy na ludzkie uprzedzenia. Niewatpliwy jest fakt, ze obojetnie, jak bardzo moglbys przypominac czlowieka, nie jestes nim. -W jakim sensie nie jestem? - zapytal Andrew. - Mam ksztalt czlowieka i organy odpowiadajace organom ludzkim. Moje organy odpowiadaja wlasciwie niektorym narzadom u protetyzowanego czlowieka. Przyczynilem sie artystycznie, literacko i naukowo do rozwoju kultury czlowieka w stopniu nie mniejszym od wszystkich innych obecnie zyjacych ludzi. Czegoz jeszcze mozna chciec? -Ja sam nie chcialbym juz nic wiecej. Sek w tym, ze potrzebny by byl akt Swiatowej Legislatury uznajacy cie za czlowieka. Szczerze mowiac, nie liczylbym na to. -Z kim moglbym rozmawiac w Ligislaturze? -Byc moze z przewodniczacym Komisji Naukowo-Technicznej. -Czy mozesz zalatwic spotkanie? -Alez ty nie potrzebujesz posrednika. W twojej sytuacji mozesz... -Nie. Ty to zalatw. - Andrew nawet nie przemknelo przez mysl, ze wydaje kategoryczny rozkaz czlowiekowi. Przyzwyczail sie do tego na Ksiezycu. - Chce, aby wiedzial, ze firma Feingold i Charney popiera moje dazenia. -No coz... -Chce poparcia, Simon. W ciagu stu siedemdziesieciu trzech lat wnioslem duzy wklad do tej firmy. Mialem zobowiazania wobec poszczegolnych jej czlonkow w przeszlosci. Teraz juz nie mam. Jest raczej na odwrot i upominam sie o swoj dlug. -Zrobie co w mojej mocy - powiedzial DeLong. 18. Przewodniczacy Komisji Naukowo-Technicznej pochodzil z regionu wschodnioazjatyckiego i byla nim kobieta. Nazywala sie Chee Li-Hsing i jej przezroczysta odziez (maskujaca swoim oslepiajacym blaskiem tylko to, co Li-Hsing chciala zamaskowac) sprawiala, ze wygladala jak owinieta w plastik.-Rozumiem panskie pragnienie uzyskania pelni ludzkich praw - powiedziala. - Byly w historii okresy, kiedy grupy populacji ludzkiej walczyly o pelne prawa czlowieka. Jakie prawa pana nie dotycza? -Tak oczywiste jak prawo do zycia. Robota mozna zdemontowac w kazdej chwili. -Na czlowieku mozna wykonac egzekucje w kazdej chwili. -Egzekucja moze nastapic jedynie po zgodnym z prawem procesie sadowym. Nie potrzeba rozprawy, aby mnie zdemontowac. Wystarczy slowo uprawnionego czlowieka, aby mnie wykonczyc. Zreszta... zreszta... - Andrew usilowal rozpaczliwie ukryc oznaki blagania, ale sprawnie dzialajace mechanizmy, ktore nadawaly ludzki wyraz jego twarzy i ludzki ton glosowi zdradzily go w tym wzgledzie. -Prawda jest taka, ze chce byc czlowiekiem. Chcialem tego przez szesc pokolen ludzi. Li-Hsing spojrzala na niego ciemnymi, wspolczujacymi oczami. -Legislatura moze uchwalic ustawe uznajaca pana za czlowieka; moglaby uchwalic ustawe nakazujaca nazywac posag kamienny czlowiekiem. Czy jednak rzeczywiscie tak zrobi, jest tak samo prawdopodobne w pierwszym wypadku, jak i w drugim. Czlonkowie Kongresu to tacy ludzie jak wszyscy inni i zawsze istnieje ten element podejrzenia wobec robotow. -Nawet teraz? -Nawet teraz. Wszyscy zgodzilibysmy sie z tym, ze zasluzyl pan na nagrode uznania pana za czlowieka, a jednak pozostalaby obawa przed ustanawianiem niepozadanego precedensu. -Jakiego precedensu? Jestem jedynym wolnym robotem, jedynym w swoim rodzaju i nigdy nie bedzie takiego drugiego. Moze sie pani skonsultowac z U.S.Robots. -"Nigdy" to dlugi okres, Andrew - lub jesli pan woli, panie Martin - gdyz osobiscie z radoscia uznam pana za czlowieka. Przekona sie pan, ze wiekszosc czlonkow Kongresu nie bedzie chciala ustanawiac precedensu, bez wzgledu na to, jak niewielkie znaczenie taki precedens moglby miec. Panie Martin, ma pan moje zrozumienie, ale nie moge pana oszukiwac. Zaiste... Odchylila sie do tylu i zmarszczyla czolo. -Zaiste, jezeli sprawa wywola zbyt wiele emocji, calkiem mozliwe, ze zarowno w Legislaturze, jak i poza nia zrodzi sie pomysl do tego demontazu, o ktorym pan wspomnial. Usuniecie pana mogloby sie okazac najlatwiejszym sposobem rozwiazania dylematu. Niech pan to rozwazy przed powzieciem decyzji forsowania sprawy. -Czy nikt nie bedzie pamietal o technice protetologii, o czyms, co prawie w calosci jest moja zasluga? - zapytal Andrew. -Moze to sie wydawac okrutne, ale nie. Lub jesli bedzie pamietal, to przeciwko panu. Bedzie sie mowilo, ze zrobil pan to dla siebie. Bedzie sie mowilo, ze to byla czesc kampanii prowadzacej do zrobotyzowania ludzi lub uczlowieczenia robotow - i w obu wypadkach zostanie to uznane za zlo i przewrotnosc. Nigdy pan nie byl przedmiotem politycznej kampanii nienawisci, panie Martin, i mowie panu, stanie sie pan obiektem takiego oczerniania, jakiemu ani pan, ani ja nie dalibysmy wiary, a znajda sie ludzie, ktorzy w to wszystko uwierza. Panie Martin, niech pan pozostawi swoje zycie w spokoju. - Wstala - przy siedzacej sylwetce Andrew - zdawala sie mala i prawie dziecinna. -Jezeli zdecyduje sie walczyc o swoje czlowieczenstwo, czy bedzie pani po mojej stronie? - zapytal Andrew. Zamyslila sie, po czym odparla: -Tak... na tyle, na ile bede mogla. Jezeli w ktorymkolwiek momencie taka postawa zagrozi mojej politycznej przyszlosci, bede musiala pana opuscic, bo nie jest to sprawa, dla ktorej poswiecilabym wszystko inne. Usiluje byc z panem szczera. -Dziekuje i nie bede prosic o wiecej. Zamierzam walczyc do konca bez wzgledu na konsekwencje i poprosze pania o pomoc tylko o tyle, o ile bedzie pani mogla mi jej udzielic. 19. Nie byla to bezposrednia walka. Firma Feingold i Charney zalecala cierpliwosc i Andrew wymamrotal ponuro, ze ma jej niewyczerpany zapas. Firma Feingold i Charney rozpoczela wtedy kampanie, zawezajaca obszar walki.Doprowadzono do procesu, zaprzeczajac obowiazkowi splacania dlugow osobie z protetycznym sercem na takiej podstawie, ze posiadanie organu robotycznego pozbawilo te osobe czlowieczenstwa, a wraz z nim konstytucyjnych praw czlowieka. Walczono umiejetnie i uporczywie, przegrywajac na kazdym kroku, ale zawsze w taki sposob, zeby wymusic jak najbardziej ogolna decyzje, a potem w drodze apelacji zanoszono sprawe do Swiatowego Sadu. Pochlonelo to lata i miliony dolarow. Po ogloszeniu ostatecznej decyzji DeLong urzadzil triumfalne swietowanie porazki na gruncie prawa. Andrew byl oczywiscie obecny z tej okazji w biurze firmy. -Dokonalismy dwoch rzeczy, Andrew - powiedzial DeLong - i obie sa dla nas korzystne. Przede wszystkim, ustalilismy fakt, ze zadna liczba sztucznych urzadzen w ciele ludzkim nie powoduje, ze to cialo przestaje byc ludzkim. Po drugie, wciagnelismy opinie publiczna w cala sprawe tak, aby zdecydowanie stanela po stronie ogolnej interpretacji czlowieczenstwa, bo nie ma takiego czlowieka, ktory nie wiazalby nadziei z protetyka, jezeli utrzyma go ona przy zyciu. I sadzisz, ze teraz Legislatura przyzna mi status czlowieka? - zapytal Andrew. DeLong wygladal na lekko skrepowanego. -Jezeli o to chodzi, nie moge byc optymista. Pozostaje jeden organ, ktory Sad Swiatowy uznal za kryterium czlowieczenstwa. Ludzie maja organiczny mozg komorkowy, a roboty platynowo-irydowy mozg pozytronowy, jezeli w ogole go maja - i ty z cala pewnoscia masz mozg pozytronowy... Nie, Andrew, nie patrz tak. Brakuje nam wiedzy, aby skopiowac dzialanie mozgu komorkowego w strukturach sztucznych wystarczajaco podobnych do typu organicznego, zeby moglo to stanowic argument dla sadu. Nawet ty bys nie mogl tego dokonac. -A wiec co powinnismy zrobic? -Sprobowac oczywiscie. Czlonkini Kongresu Li-Hsing bedzie po naszej stronie, tak jak i coraz wieksza liczba innych czlonkow Kongresu. Przewodniczacy niewatpliwie pojdzie w tej sprawie za wiekszoscia Legislatury. -Czy mamy wiekszosc? -Nie, daleko nam do tego. Ale moglibysmy ja uzyskac, gdyby opinia publiczna ujela sie za toba. Przyznaje, szansa jest nikla, ale jezeli nie chcesz zrezygnowac, musimy zaryzykowac. -Nie chce zrezygnowac. 20. Czlonkini Kongresu Li-Hsing byla znacznie starsza niz wtedy, gdy Andrew spotkal sie z nia po raz pierwszy. Nie nosila juz przezroczystych ubran. Wlosy miala teraz krotko przyciete, jej stroj przypominal ksztaltem tube. Andrew jednak nadal trzymal sie stylu ubioru, ktory obowiazywal ponad sto lat wczesniej, kiedy zaczal nosic ubranie na stale.-Zaszlismy tak daleko, jak tylko zdolalismy, Andrew - powiedziala. - Sprobujemy jeszcze raz po feriach, ale szczerze mowiac porazka jest pewna i z calej sprawy trzeba bedzie zrezygnowac. Wszystkie moje ostatnie wysilki przyniosly mi tylko pewna porazke w nadchodzacej kampanii kongresowej. -Wiem - powiedzial Andrew - i to mnie martwi. Kiedys powiedzialas mi, ze opuscisz mnie, jesli do tego dojdzie. Dlaczego tego nie zrobilas? -Wiesz, mozna zmienic zdanie. Jakos opuszczenie ciebie stalo sie dla mnie zbyt wysoka cena za jeszcze jedna kadencje. I tak jestem w Legislaturze od ponad dwudziestu pieciu lat. To wystarczy. -Czy nie ma sposobu, zebysmy zmienili ich zdanie, Chee? -Zmienilismy zdanie wszystkich tych, ktorzy sluchaja rozumu. Reszty... wiekszosci... nie mozna sklonic do wyzbycia sie emocjonalnych uprzedzen. -Emocjonalne uprzedzenia nie sa waznym powodem do glosowania na cokolwiek. -Wiem o tym, Andrew, ale oni nie przedstawiaja swoich emocji jako argumentow. Andrew powiedzial ostroznie: -A wiec wszystko sprowadza sie do mozgu, ale czy musimy rozpatrywac sprawe w kategorii komorki kontra pozytrony? Czy nie mozna wymusic definicji dzialania? Czy musimy mowic, ze mozg jest zrobiony z tego czy tamtego? Czy nie mozemy powiedziec, ze mozg jest czyms - czymkolwiek - zdolnym do pewnego poziomu myslenia? -To nie przejdzie - powiedziala Li-Hsing. - Twoj mozg jest zrobiony przez czlowieka, a ludzki mozg nie. Twoj mozg jest rezultatem konstrukcji, ich jest rezultatem rozwoju. Dla kazdego czlowieka, ktory chce utrzymac bariere pomiedzy soba i robotem, te roznice to stalowa sciana na kilometr wysoka i na kilometr gruba. -Gdybysmy mogli dotrzec do zrodla ich uprzedzen - do samego zrodla... -Po wszystkich latach swojego zycia - powiedziala smutno Li-Hsing - nadal usilujesz rozgryzc czlowieka. Biedny Andrew, nie zlosc sie, ale to robot w tobie sklania cie do tego. -Nie wiem - powiedzial Andrew. - Gdybym potrafil sie zdobyc na... 1. (repryza) Gdyby potrafil sie zdobyc na...Od dawna wiedzial, ze moze do tego dojsc i w koncu znalazl sie u chirurga. Wyszukal wprawnego specjaliste do przeprowadzenia operacji, czyli chirurga - robota, gdyz zadnemu chirurgowi-czlowiekowi nie mozna bylo ufac w tej sprawie, ani pod wzgledem umiejetnosci, ani zamiarow. Chirurg nie mogl przeprowadzic operacji na czlowieku, tak wiec Andrew, po odwlekaniu przez jakis czas momentu decyzji poprzez zadawanie serii smutnych pytan odzwierciedlajacych stan jego ducha, odrzucil ochrone jaka mogloby mu dac Pierwsze Prawo, mowiac: "Ja tez jestem robotem". A potem powiedzial - tak stanowczo, jak nauczyl sie w ciagu minionych dziesiecioleci mowic nawet do ludzi: - Rozkazuje panu przeprowadzic na mnie operacje. Rozkaz wydany stanowczym tonem przez kogos, kto tak bardzo przypominal z wygladu czlowieka, wystarczajaco uruchomil Drugie Prawo, aby odniesc zwyciestwo. 21. Andrew mial pewnosc, ze jego uczucie slabosci bylo zupelnym urojeniem. Wyzdrowial po operacji. Mimo to stojac opieral sie o sciane. Siedzenie za bardzo by go zdradzalo.-Ostateczne glosowanie odbedzie sie w tym tygodniu, Andrew - powiedziala Li-Hsing. - Nie bylam w stanie juz dluzej go odwlec i musimy przegrac... Taki bedzie koniec, Andrew. -Jestem ci wdzieczny za umiejetne opoznienie glosowania - powiedzial Andrew. - Dalo mi to potrzebny czas i podjalem konieczne ryzyko. -Jakie? - zapytala Li-Hsing z widocznym zatroskaniem. -Nie moglem powiedziec ani tobie ani ludziom w Feingold i Charney. Bylem pewien, ze zostalbym powstrzymany. Posluchaj, jezeli cala sprawa rozbija sie o mozg, to czy najwieksza roznica nie jest zwiazana z kwestia niesmiertelnosci? Kogoz naprawde obchodzi, jak mozg wyglada, czy z czego jest zbudowany, czy tez w jaki sposob powstal? Liczy sie tylko to, ze komorki mozgowe umieraja; musza umierac. Nawet jezeli kazdy inny organ moze byc w ciele utrzymywany sztucznie przy zyciu lub wymieniony, komorki mozgowe, ktorych nie mozna wymienic nie zmieniajac, a przez to nie zabijajac osobowosci, musza w koncu umrzec. Moje sciezki pozy - tronowe przetrwaly prawie dwa wieki bez widocznej zmiany i moga jeszcze przetrwac przez wiele wiekow. Czy wlasnie to nie jest zasadnicza bariera? Ludzie moga tolerowac niesmiertelnego robota, gdyz nie ma znaczenia jak dlugo bedzie trwac maszyna. Nie moga tolerowac niesmiertelnego czlowieka, gdyz potrafia zniesc swoja smiertelnosc dopoty, dopoki jest ona powszechna. I z tego powodu nie chca mnie uczynic czlowiekiem. -Do czego zmierzasz, Andrew? - zapytala Li-Hsing. -Pozbylem sie tego problemu. Wiele lat temu moj mozg pozytronowy zostal podlaczony do nerwow organicznych. Ostatnia operacja przerobila to polaczenie w taki sposob, ze powoli - bardzo wolno - potencjal odplywa z moich sciezek. Na poznaczonej delikatnymi zmarszczkami twarzy Li-Hsing przez chwile nie bylo zadnego wyrazu. A potem jej usta sie zacisnely. -Czy to znaczy, ze dokonales tych zmian, aby umrzec, Andrew? To niemozliwe. To pogwalcenie Trzeciego Prawa. -Nie - powiedzial Andrew - dokonalem wyboru pomiedzy smiercia mojego ciala i smiercia moich aspiracji i pragnien. Pogwalceniem Trzeciego Prawa byloby pozwolic zyc mojemu cialu, mimo smierci moich idealow. Li-Hsing scisnela mu ramie, jakby chciala nim wstrzasnac. Powstrzymala sie. -Andrew, to nic nie da. Cofnij wszystko. -Nie mozna. Uszkodzenie jest zbyt duze. Mam rok zycia, mniej wiecej. Przezyje dwusetna rocznice mojego powstania. Tak pokierowalem cala sprawa, to moja slabosc. -Czy to jest warte twojego poswiecenia? Andrew, jestes glupcem. -Jezeli przyniesie mi czlowieczenstwo, to bedzie warte mojego poswiecenia. Jezeli nie, przyniesie kres uporczywym wysilkom i tez bedzie mialo sens. I Li-Hsing zrobila cos, co zaskoczylo ja sama. Zaczela po cichu plakac. 22. Dziwne, jak ten ostatni czyn podzialal na opinie swiata. Wszystko, co Andrew dotad zrobil, nie wzruszalo ludzi. Ale w koncu zaakceptowal nawet smierc jako rzecz ludzka i ofiara byla zbyt wielka, aby ja odrzucic.Ostateczny termin ceremonii ustalono - calkiem celowo - na dwusetna rocznice. Prezydent mial podpisac odpowiedni akt i nadac mu moc prawna, a ceremonia miala byc transmitowana przez siec swiatowa, przeslana laserowo do panstwa ksiezycowego, a nawet do kolonii marsjanskiej. Andrew siedzial na wozku inwalidzkim. Chodzenie sprawialo mu trudnosc. Na oczach obserwujacej ceremonii; ludzkosci, Prezydent Swiata powiedzial: -Piecdziesiat lat temu ogloszono pana Stupiecdziesiecioletnim Robotem, Andrew. - Zrobil krotka przerwe i bardziej uroczystym tonem dodal: - Dzis oglaszamy pana Dwustuletnim Czlowiekiem, panie Martin. I Andrew, usmiechajac sie, wyciagnal reke, aby uscisnac dlon Prezydenta. Andrew lezal w lozku, jego mysli powoli zanikaly. Uczepil sie ich rozpaczliwie. Czlowiek! Byl czlowiekiem! Chcial, aby taka byla jego ostatnia mysl. Chcial sie rozplynac - umrzec - z ta mysla. Jeszcze raz otworzyl oczy i po raz ostatni rozpoznal Li-Hsing, ktora czekala z powaga. Stali tam tez inni ludzie, ale oni byli jedynie cieniami, nierozpoznawalnymi cieniami. Tylko Li-Hsing wyrozniala sie na tle poglebiajacej sie szarosci. Powoli, milimetr po milimetrze, wyciagnal do niej reke i poczul bardzo niejasno i slabo, jak ona ja chwyta. Znikala mu w oczach, gdy jego ostatnie mysli powoli odplywaly. Ale zanim zniknela calkowicie, jeszcze jedna, ostatnia, przelotna mysl przemknela mu przez glowe i spoczela na chwile w jego umysle, zanim wszystko sie zatrzymalo. -Panienka - szepnal, zbyt cicho, aby ktokolwiek mogl uslyszec. Ostatnie slowo Z radoscia przyjmuje lojalnosc i cierpliwosc tych, ktorzy juz wczesniej przeczytali niektore (lub moze wszystkie) moje opowiadania o robotach. Mam nadzieje, ze tym, ktorzy dotad nie mieli okazji mnie czytac, niniejsza ksiazka dostarczyla duzo przyjemnosci. Ciesze sie, ze sie spotkalismy, i wierze, ze wkrotce znow sie spotkamy. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-12-18 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/