KEN McCLURE Rekonstrukcja "KB" Jedyna rzecza konieczna do zatriumfowania zla jest bezczynnosc dobrych ludzi.Edmund Burke (1729-1797) Prolog Edynburg, Szkocja sierpien 1997 Dzieci nagle ucichly. Ich matka, ktora siedziala na trawie pograzona w lekturze nowej powiesci Virginii Andrews, uniosla wzrok znad ksiazki i zaczela nasluchiwac. -Jemma? Graham? - zawolala. - Gdzie sie podzialiscie? Co tam znowu kombinujecie? Odpowiedzi nie bylo. Matka obrocila glowe w strone drzew i zawolala ponownie. Po chwili rozlegl sie dziwnie stlumiony glos coreczki. -Mamusiu? Tu jest... jakis pan... Kobieta odlozyla ksiazke, podniosla sie niezgrabnie i boso, tylko w ponczochach, potruchtala miedzy drzewa. Przestraszyla sie, ze jakis zboczeniec mogl napasc na jej dzieci. Zatrzymala sie na skraju polanki, skad dobiegl glos Jemmy, i zobaczyla dzieci wpatrujace sie w korone drzewa. Gdy podniosla wzrok, ulga ustapila miejsca zgrozie. Na wysokosci swojej twarzy ujrzala pare powoli obracajacych sie jasnobrazowych butow. Przemknela jej przez glowe niedorzeczna mysl, ze mezczyzna lewituje, nim zdala sobie sprawe z rzeczywistosci. -Och, moj Boze! - wykrzyknela. - Chodzcie tutaj, obydwoje! Dzieci podbiegly do matki. Zgarnela je w ramiona. Wcisnely twarzyczki w poly jej spodnicy, szukajac bezpieczenstwa i pociechy. Kobieta nadal wpatrywala sie w korone drzewa. Z poczatku niewiele widziala przez listowie, ale gdy wiatr zakolysal cialem, zdala sobie sprawe, ze niczego wiecej i tak nie chce ogladac. Brazowe sztruksowe spodnie i zielonkawobrunatna kurtka stanowily niezamierzony kamuflaz. Kobieta podniosla jeszcze bardziej wzrok i czekala, az trup odwroci sie do niej przodem. Wciagnela gwaltownie oddech na widok wpatrujacej sie w nia spomiedzy galezi wykrzywionej, purpurowej twarzy z wytrzeszczonymi oczyma i wystajacym z ust jezykiem. -Ten pan nie zyje, mamusiu? - zapytala Jemma. -Chyba tak, coreczko. Musimy wezwac policje. Funkcjonariusze przybyli fordem panda piec minut po wezwaniu. Po kolejnych dziesieciu minutach zjawily sie trzy nastepne samochody, torujace sobie droge syrenami i migajacymi swiatlami. Dookola miejsca wypadku rozciagnieto kraciaste tasmy znakujace. Zanim kobieta zdolala ochlonac, wyciagnieto z niej wszystko, co wiedziala - czyli niewiele. Kazano jej podac nazwisko i adres, na wypadek gdyby byla jeszcze potrzebna, chociaz policjanci watpili, czy okaze sie to konieczne. Kobieta czula wyrazny zawod, ze na tym skonczyl sie jej udzial w calej sprawie. Przeciez to ona podniosla alarm - bez niej nic by sie nie stalo, a potraktowano ja jak osobe zupelnie pozbawiona znaczenia. Miala nadzieje dowiedziec sie czegos wiecej: kim byl ten czlowiek i dlaczego to zrobil - ale policjanci nie chcieli jej nic powiedziec. Po odegraniu glownej roli w krotkim koszmarze ponownie zostala usunieta poza nawias, zatrzasnieto za nia drzwi. Zarowno ona, jak i dzieci okazali sie zbedni. Trzymajac matke za rece, maluchy rzucaly za siebie wystraszone, ukradkowe spojrzenia w strone zarosli. Bylo pewne, ze ten piknik pozostanie im w pamieci do konca zycia; wiszacy na galezi mezczyzna bedzie dekorowac drzewa w ich snach az do samej smierci. -No i? - zapytal inspektor dochodzeniowy swego podwladnego, gdy martwego mezczyzne ulozono na ziemi, by przeprowadzic wstepne ogledziny zwlok. - Co o tym myslisz? -Wydaje mi sie, ze to zwyczajne samobojstwo, panie inspektorze. Obcokrajowiec, doktorant na tutejszym uniwersytecie. Mial ze soba legitymacje. Nazywal sie Hammadi, Ali Hammadi. Legitymacja ze zdjeciem? Tak, to na pewno on. Sierzant podal inspektorowi legitymacje i przetrzasnal zawartosc portfela nieboszczyka. -Trzydziesci piec funtow gotowka, dwie karty kredytowe, pare nazwisk i numerow telefonow, karta telefoniczna, zaproszenie na przyjecie i elektroniczny klucz do budynku Instytutu Nauk Molekularnych. Pojawil sie sadowy anatomopatolog, niski, lysy mezczyzna z nadwaga. Zanim dotarl na polanke, zdazyl sie zadyszec od dzwigania swojej torby. Mila odmiana, nie powiem - stwierdzil. Odmiana? Kiedy wzywaja mnie stroze prawa z Lothian, zwykle leje jak z cebra i jest srodek nocy. Bardzo smieszne. Patolog przykleknal obok ciala i rozpoczal obdukcje. Wiemy o nim cokolwiek? - zapytal, nie przerywajac badania. Student. Chyba uczyl sie nauk molekularnych. -Na pewno nie fizyki - powiedzial lekarz, przygladajac sie karkowi trupa. - Spartaczyl skok. Nie zlamal sobie karku, udusil sie. -Ach, ci studenci. - Na twarzy inspektora pojawil sie wyraz niesmaku. - Dlaczego musza wszystkim zawracac glowe, jesli maja klopoty z egzaminami? Nie wiemy, czy oblal jakie egzaminy, panie inspektorze - powiedzial sierzant z nalezytym szacunkiem, chociaz przez zacisniete zeby. Byl znacznie mlodszy od przelozonego. To ich zwykly powod, do cholery, moze nie? - Inspektor rzucil funkcjonariuszowi gniewne spojrzenie. - W gazetach na pewno ochrzcza go "doskonale sie zapowiadajacym". Zawsze tak jest. 1 Arabia Saudyjska wrzesien 1997 Kola land-rovera o dlugim rozstawie osi przestaly wgryzac sie w piach. Silnik zamarl. Pojazd zatrzymal sie w glebokim rozstepie miedzy dwiema rownoleglymi wydmami. Czterech mezczyzn w wozie terenowym zdjelo z twarzy keffije. Wysiedli, by wytrzasnac piasek z ubrania i napawac sie aksamitna nocna cisza. Blask gwiazd na bezchmurnym niebie sprawial, ze zdawali sie karzelkami posrod ksiezycowego krajobrazu. Czuli sie jak jedyni mieszkancy dalekiej, osobliwej planety.-Czas sie rozejrzec - powiedzial dowodca. Mimo iz ubrany w arabski stroj, mezczyzna mowil po angielsku - podobnie jak pozostali. Jeden z nich zostal przy wozie, podczas gdy trzej pozostali wspieli sie niemal na szczyt wydmy po polnocnej stronie zaglebienia. Tam rozciagneli sie plasko na piasku, podpelzli ostatnie pare metrow i zaczeli rozgladac sie po pustyni. Byli wyposazeni w najlepszej jakosci noktowizory, jak przystalo na czlonkow elitarnej angielskiej jednostki wojskowej. Oficjalnie zostali przydzieleni do saudyjskich sil zbrojnych jako "doradcy". Nieoficjalnie nosili arabskie stroje, nie mieli przy sobie zadnych dokumentow i robili to, co im sie podobalo. Obecnie stanowili jeden z patroli w strefie, gdzie stykaly sie ze soba Kuwejt, Arabia Saudyjska i Irak. Chcieli byc pierwszymi, ktorzy sie dowiedza o wszelkich ewentualnych posunieciach Saddama w tej okolicy. Cicho jak w grobie - szepnal jeden z mezczyzn. Piach, piach i jeszcze wiecej tego cholernego piasku - mruknal drugi. Dowodca sprawdzil ich pozycje na przenosnym odbiorniku GPS - satelitarnego systemu nawigacyjnego. W myslach podziekowal Amerykanom, ze ich satelity umozliwily mu okreslenie polozenia na powierzchni Ziemi z dokladnoscia do trzech metrow. Zanotowal pozycje w ksiazce raportow, dodajac dokladny czas. ~ Szefie, cos sie tam dzieje - powiedzial jeden z zolnierzy cicho i bez emocji. Unikanie emfazy bylo dla nich kwestia zawodowej dumy. Pozostali popatrzyli w miejsce wskazane przez towarzysza, gdzie po irackiej stronie granicy jechaly dwa pojazdy. ~ Konwoj dwoch wozow zmierza prosto w strone granicy. Chyba nie konwoj... raczej poscig. Masz racje. Powinnismy sie tym zainteresowac. Dwaj zolnierze nadal sledzili przez noktowizory zblizajace sie pojazdy, podczas gdy dowodca patrolu rozejrzal sie po okolicy. W myslach opracowywal plan najskuteczniejszego zatrzymania wozow, gdyby przekroczyly granice i wdarly sie na terytorium saudyjskie. Pojazdy wojskowe - zameldowal jeden z zolnierzy. Jeden czlowiek w pierwszym, trzech w drugim - dodal jego kolega. A wiec scigaja kogos, kto chce przedrzec sie przez granice. Pewnie powinnismy go automatycznie uznac za przyjaciela. Ruszamy. Trzej mezczyzni szybko spakowali sprzet i na poly stoczyli sie, na poly zsuneli po wydmie w strone land-rovera. Widzac ich pospiech, pilnujacy wozu zolnierz zapuscil silnik. -Posun sie! - zawolal dowodca, wcisnal sie za kierownice i powoli dodajac gazu, zjechal po zboczu stromego wciecia pomiedzy wydmami. Pozostali mezczyzni sprawdzali bron i na powrot owijali keffijami twarze. -Jezeli utrzymaja obecny kierunek, przetna granice na polnoc od plaskiego kawalka terenu miedzy dwiema skalnymi wychodniami, okolo osmiuset metrow na zachod stad. Beda musieli przejechac wlasnie tamtedy, wiec rozstawimy sie z obydwu stron. - Dowodca prawie krzyczal, starajac sie przebic przez ryk silnika. Pozostali trzej pokiwali glowami na znak potwierdzenia. Land-rover zatrzymal sie. Mezczyzni podzielili sie w pary i zajeli stanowiska po bokach waskiego pasa rownego terenu, obrzezonego skalnymi formacjami. Ciasny wlot przesmyku zapewnial, ze przejezdzajace przezen pojazdy zwolnia. Podczas gdy zolnierze okopywali sie w piasku i ustawiali bron, dobiegal ich juz szum silnikow zblizajacych sie pojazdow. Gdy pierwszy woz pojawil sie wreszcie w polu widzenia, zaczajeni zolnierze poczuli niepokoj. Pojazd jechal zygzakiem, dzieki czemu drugi woz powoli go doganial. Skurczybyk na pewno sie urznal - stwierdzil jeden z zolnierzy. Myslalem, ze Arabusy nie pija. Szybciej, szybciej! - mruczal pod nosem dowodca, nie zwracajac uwagi na komentarze podwladnych. Zdawal sobie doskonale sprawe, jak szybko scigajacy zblizaja sie do ofiary. - Szybciej! Uda ci sie, kimkolwiek jestes! Jezu! - wykrzykneli rownoczesnie Brytyjczycy, gdy ciezarowka na przedzie podskoczyla, uderzywszy w wielki glaz. Przez chwile wydawalo sie, ze sie przewroci, jednak wreszcie opadla z powrotem na cztery kola. Scigajacy ja pojazd znajdowal sie zaledwie sto metrow z tylu. Gdy woz na przedzie dotarl do wzniesienia, gwaltownie zwolnil. Jego kola zagrzebaly sie w nawiany miekki piasek; silnik zawyl, gdy zaczely buksowac. Posuwal sie dalej do przodu, lecz bardzo wolno. Druga ciezarowka niemal go doscignela, kiedy wreszcie zdolal pokonac szczyt wzniesienia. Przyspieszyl, ale gdy samochodem zarzucilo w bok, kierowca nie skontrowal w pore. Woz zatoczyl sie, jak gdyby prowadzacy calkowicie stracil kontrole nad kierownica, i rabnal w skaly dokladnie ponizej zaczajonych zolnierzy. Mezczyzni popatrzyli na dowodce. Ten uniosl dlon na znak, ze na razie maja powstrzymac sie od dzialania. Czekal, az scigajacy pokonaja wzniesienie. Nastapilo to po paru chwilach; ciezarowka zatrzymala sie w srodku waskiego przesmyku. Wysiedli z niej trzej iraccy zolnierze i ostroznie ruszyli w strone sciganego pojazdu. Sprawiali wrazenie zaleknionych, co zaskoczylo Brytyjczykow. Niewatpliwie widzieli przewieszonego przez kierownice nieprzytomnego mezczyzne. Czego wiec sie obawiali? Czyzby mysleli, ze scigany jedynie udaje? Irakijczycy ostroznie podchodzili do ciezarowki, trzymajac bron w pogotowiu. W odleglosci pieciu metrow od niej zatrzymali sie i uniesli lufy. Stalo sie oczywiste, ze zamierzaja zabic sciganego czlowieka. Dowodca Brytyjczykow zerwal sie na rowne nogi i krzyknal po arabsku: -Stac! Rzucic bron! Zaskoczeni Irakijczycy podniesli glowy i natychmiast zdali sobie sprawe, ze znajduja sie w beznadziejnym polozeniu. Ze zboczy przesmyku mierzylo do nich czterech nieprzyjaciol. Rozsadek dyktowal Arabom, iz powinni posluchac rozkazu, ale panika zatriumfowala nad roztropnoscia. Jeden z Irakijczykow przypadl na kolano i zaczal strzelac. Dwaj pozostali usluchali instynktu stadnego i zrobili to samo. Wszyscy trzej zgineli w gradzie kul, Brytyjczycy bowiem rowniez otworzyli ogien. Po chwili ciemna noc na powrot pograzyla sie w ciszy. -Kurwa! Zeby tylko nie pkazalo sie, ze byli po swojej stronie granicy - powiedzial jeden z zolnierzy. -Sapo naszej, ale szarzom i tak sie to nie spodoba - odparl dowodca. - Na pewno. "Incydent graniczny zagraza pokojowi na Srodkowym Wschodzie" - zaintonowal jeden z pozostalych. Cholera. Co teraz? Sprawdzmy, kogo tak gonili. Jezeli dowiemy sie, dlaczego uciekal, moze uda sie nam wyjsc na bohaterow. Sprobowali otworzyc drzwi rozbitej ciezarowki, okazalo sie jednak, ze sie zaklinowaly, zdeformowane wskutek zderzenia. -Wyciagnijcie go przez okno. Jeden z zolnierzy wsunal ramiona przez okno i zdolal objac nieprzytomnego mezczyzne. Odciagnal go od kierownicy i przy pomocy swoich kolegow wywlokl z samochodu. Polozyli rannego na piasku, i zdjeli mu keffije. Jezu Chryste! - wykrzyknal zolnierz, ktory pierwszy zdolal przyjrzec sie twarzy Irakijczyka. Odskoczyl z odraza i upadl na piach. Pozostali pochylili sie, by zobaczyc, co nim tak wstrzasnelo. Boze wszechmogacy, popatrzcie tylko na niego - powiedzial drugi z Brytyjczykow. Tego tylko nam brakowalo - stwierdzil dowodca, przyjrzawszy sie oswietlonemu blaskiem ksiezyca czlowiekowi na piasku. Kazdy centymetr kwadratowy twarzy mezczyzny pokrywaly niewielkie, saczace sie krosty. Zasychajaca ropiejaca masa zamienila jego powieki w szparki. Nic dziwnego, ze prowadzil woz z takim trudem - byl wlasciwie slepy. Co mu jest, do diabla? Bog jeden wie, ale na pewno myslal, ze po tej stronie granicy moze liczyc na lepsza pomoc - odparl dowodca, krecac powoli glowa. Saddam znow bawil sie swoimi chemicznymi zabawkami? Raczej biologicznymi. Biedny skurczybyk. Chryste, co teraz z nami bedzie? Oto rozstrzygajace pytanie dzisiejszego teleturnieju - odrzekl dowodca. - Jezeli to bron biologiczna, na przyklad wirus, juz zostalismy wystawieni na jej dzialanie. Wszyscy. Chryste, moze to dlatego Saddam nie zgadzal sie na inspekcje Narodow Zjednoczonych?! - wykrzyknal jeden z zolnierzy. - Byli zbyt blisko wykrycia, co jest grane. Cos mi podpowiada, ze do rana nie bedziesz jedynym, ktory tak mysli - odparl dowodca. No to, co robimy? Proponuje, zeby skrocic cierpienia tego nieszczesnika i spadac stad w trymiga. Glosujemy? - powiedzial trzeci zolnierz, ktory tkwil nieruchomo obok nieprzytomnego mezczyzny, jak gdyby hipnotyzowal go widok jego zeszpecenia. Nigdzie sie nie ruszamy - odparowal ostro dowodca. - Wszyscy bylismy na to wystawieni... cokolwiek to jest. Istnieje ryzyko, ze roznieslibysmy zaraze. Musimy wezwac jajoglowych. Jezeli to zrobimy... To co? Zolnierz zastanowil sie chwile nad odpowiedzia. -Nie sadzi pan, ze jakis skurwiel uzna, ze najbezpieczniej bedzie od reki nas wszystkich skasowac? Pewnie przyjdzie to komus do glowy, ale do tego nie dojdzie - powiedzial dowodca. Dlaczego nie? Poniewaz jestesmy po wlasciwej stronie, prawda? - Zapadlo milczenie, swiadczace wystarczajaco wymownie, ze nikogo to nie przekonalo. Dowodca poczul sie zmuszony dodac: - Poza tym na pewno beda chcieli ustalic, co to takiego. To trafia mi do przekonania. Dosc dyskusji. Wsadzcie tamtych trzech do ciezarowki i oblejcie ja benzyna. A co z nim? - zapytal zolnierz, ktory wciaz tkwil przy chorym mezczyznie. Postaraj sie jak najbardziej mu ulzyc. Dowodca wrocil do land-rovera, by porozumiec sie przez radio z baza. Wczesniej nie zamierzal tego robic; nie zalecano bowiem kontaktow radiowych. Jednak wydarzenia tej nocy zmusily go do zmiany decyzji. Tak jak sie spodziewal, kazano mu czekac. Wsadzil kij w mrowisko, co wywolalo zrozumiale zamieszanie. Podpalamy? - zapytal jeden z zolnierzy, polewajac iracka ciezarowke benzyna. Jeszcze nie. Wdrap sie na wydme i miej oczy otwarte. Irakijczycy moga przyslac wsparcie, jezeli czekajana meldunek od tych trzech. W razie jakichkolwiek oznak klopotow natychmiast podpalamy ciezarowka. Powinnismy zniechecic Irakijczykow do przekraczania granicy, podczas gdy szarze beda wpatrywaly sie w swoje pepki. Przez dziesiec minut nic sie nie dzialo. Czterej zolnierze siedzieli skuleni, drzac z zimna, i czekali na polecenia. Chory Irakijczyk lezal obok ciezarowki. Otulili go kocami, pod glowe wsuneli prowizoryczna poduszke. A jezeli dowodztwo wiedzialo o wszystkim wczesniej? - zapytal jeden z zolnierzy. - A jesli nie musza dostac tego goscia w rece, zeby ustalic, co sie dzieje? Im dluzej sie nad tym zastanawiam, tym bardziej jestem pewny, ze nas skasuja. Nie uwazacie, ze mam racje? Zamknij sie! Radio zatrzeszczalo, uslyszeli kodowe oznaczenie patrolu: Sierra Mike Zulu. Dowodca podszedl do land-rovera i usiadl na przedzie, by przyjac rozkazy. Chyba sie rusza - powiedzial jeden z Brytyjczykow, spogladajac na Araba.- Moze powinnismy dac mu jakis zastrzyk? Watpie, czy znalazlbys na nim miejsce nadajace sie do wbicia igly. Pewnie cale jego cialo wyglada tak jak twarz. Biedny skurczybyk. Jezeli to wirus, sami bedziemy niedlugo biedni. Bylismy przeciez szczepieni. Miejmy nadzieje, ze na to, co trzeba. Dam mu troche wody. Dobry z ciebie czlowiek, Charlie Brown. Ja sie do niego nie zblizam. Wysylaja helikopter - powiedzial dowodca, wrociwszy od land-rovera. Po niego? Po nas wszystkich. Miejsce spotkania cztery mile na poludnie stad, o trzeciej zero zero. Zostala nam godzina i kwadrans. Zrobcie miejsce na tyle land-rovera dla naszego przyjaciela i ruszamy. Dowodca podszedl do zolnierza, ktory probowal napoic Irakijczyka woda z manierki. Mezczyzna sprawial wrazenie polprzytomnego: wysuwal wargi i jezyk w strone chlodnej cieczy. Co z nim? Zyje, ale nie zaloze sie, ze wytrzyma jeszcze kwadrans. Wynosimy sie stad. Wysylaja po nas helikopter. Do tego czasu zrob dla niego, co tylko bedziesz mogl. Dowodca odpial kanister z benzyna z rozbitej ciezarowki i wylal zawartosc na drugi pojazd Irakijczykow, po czym wrzucil pojemnik do srodka samochodu. Gdy nieprzytomnego mezczyzne zaladowano na prowizorycznych noszach na tyl land-rovera i Brytyjczycy byli gotowi do odjazdu, dowodca podpalil dwie szmaty i wrzucil je do irackich samochodow. Benzyna zajela sie ogniem, w nocne niebo buchnely pomaranczowe plomienie. Dowodca oslonil twarz i po chwili odwrocil sie, podbiegl do land-rovera i wskoczyl na siedzenie obok kierowcy. -Jedziemy. Brytyjczycy uslyszeli helikopter na dlugo, nim go zobaczyli. Cholerny chinook - skonstatowal jeden z nich, rozpoznawszy ton silnikow. Pozostali wpatrywali sie w niebo. W glosie zolnierza slychac bylo zaskoczenie. Dlaczego, u diabla, wyslali chinooka? - zapytal jego towarzysz. Nie powiedzial im pan, ze chodzi tylko o jednego faceta, a nie o caly iracki pulk, szefie? Powiedzialem. Odsuncie sie, zapalam flare. Rakieta sygnalowa wyprysla w nocne niebo i zaplonela, oswietlajac teren jak miniaturowy swit. Po paru minutach potezne reflektory pod kadlubem olbrzymiego helikoptera marki Chinook z podwojnymi wirnikami przejely funkcje oswietlania terenu. Smiglowiec zawisl nad land-roverem i unoszacymi ku niemu twarze mezczyznami. -Czekamy na rozkazy. Ledwie dowodca wypowiedzial te slowa, gdy rozlegl sie glosnik ze smiglowca: -Sierra Mike Zulu, tu helikopter Tango Charlie. Pozostancie dokladnie tam, gdzie jestescie. Nie robcie nic, zanim nie dolacza do was nasi ludzie. Zamrugajcie reflektorami, jezeli zrozumieliscie. Dowodca skinal glowa. Kierowca zapalil i zgasil swiatla land-rovera. -Nie podoba mi sie to - szepnal zolnierz zajmujacy sie Irakijczykiem. Drzwi w kadlubie chinooka otworzyly sie powoli. Pojawilo sie w nich kilku mezczyzn w strojach przypominajacych kombinezony kosmiczne. Wyladowali pare skrzyn, wreszcie ruszyli w strone land-rovera, zabierajac je ze soba. Nie przejmujcie sie dramatyczna scenografia - kontynuowal glos z helikoptera. - Czeka was jednak kwarantanna az do odwolania. Czy ktokolwiek oprocz jenca jest chory? Mrugnijcie swiatlami raz, jezeli tak, dwa razy, jesli nie. Dlaczego po prostu nie skorzystaja z radia, na milosc boska? - poskarzyl sie jeden z zolnierzy. -Irakijczycy na pewno zdolali sie juz zorientowac, ze stracili patrol, i monitoruja wszystkie zakresy fal - odpowiedzial dowodca, podczas gdy kierowca dwukrotnie zapalil i zgasil swiatla wozu. -Dobrze. Zachowajcie spokoj. Mezczyzni w kombinezonach kosmicznych dotarli do land-rovera i okrazyli pojazd. Jasna cholera - szepnal jeden z zolnierzy. - Wiem, ze po tygodniu na pustyni nasza higiena osobista pozostawia nieco do zyczenia, ale to juz przesada. To kombinezony zabezpieczajace przed skazeniem, zapewniajace zupelne odciecie od otoczenia - odparl dowodca. - Nikt nie zamierza niepotrzebnie ryzykowac. Dowodzacy ludzmi w kombinezonach mezczyzna dal sygnal, ze zolnierze maja wysiasc z land-rovera. Usluchali polecenia. Stali, czujac sie bardzo niepewnie, podczas gdy ludzie w kombinezonach otwierali swoje skrzynie. Wyglada na to, ze nas tez zapakuja w kombinezony - powiedzial jeden z zolnierzy, gdy zdolali dojrzec, co jest w najblizszym pojemniku. Roznica polega na tym, ze oni je nosza, by nic nie dostalo sie do srodka, a my - by nic sie nie wydostalo. Trudno w takim ukladzie o zachowanie godnosci, prawda? Zolnierze zalozyli wreczone im pomaranczowe kombinezony, podczas gdy Irakijczyka wyciagnieto z tylu land-rovera i pobieznie zbadano. Nastepnie jemu rowniez zalozono kombinezon - z niejaka trudnoscia, nie byl bowiem w stanie przy tym pomagac. Gdy wszyscy byli ubrani, mezczyzni z chinooka sprawdzili szczelnosc strojow i rozpylili na nie roztwor dezynfekujacy. Land-rovera wysadzono w powietrze bomba zapalajaca. -Pewnie nie zaliczyl przegladu technicznego - mruknal jeden z zolnierzy. Wnetrze smiglowca bylo przedzielone uszczelnionymi plastikowymi plachtami. Czlonkow patrolu i chorego Irakijczyka umieszczono w hermetycznie izolowanym od reszty helikoptera przedziale, wyposazonym w oddzielny doplyw powietrza i system filtrujacy. Pozostawiono dla nich zywnosc i butelki z woda. Kwarantanna juz sie rozpoczela. W trakcie lotu zadnemu z zolnierzy nie przychodzilo do glowy nic sensownego, czym mozna by sie podzielic. Milczeli wiec, pograzeni we wlasnych myslach. W szpitalu w bazie w Dhahranie przygotowano dla zolnierzy komore izolacyjna. Nie wymagalo to wielkiego wysilku: komore zainstalowano juz wczesniej, w ramach przygotowan do wojny o Kuwejt. Do tej pory z niej nie korzystano, okazala sie przydatna dopiero po raz pierwszy. Zolnierze z ulga uwolnili sie od niezgrabnych kombinezonow, wzieli prysznic i przebrali sie w swieze mundury polowe. Nastepnie rozpoczela sie odprawa, prowadzona przez zamkniety system telewizyjny. -Mozna by pomyslec, ze wlasnie wrocilismy z Marsa - powiedzial jeden z zolnierzy do swych towarzyszy. - Za chwile pewnie pojawi sie prezydent Stanow Zjednoczonych. Ich raport byl bardzo prosty. Zatrzymali dwa pojazdy, ktore wjechaly z Iraku na terytorium Arabii Saudyjskiej. Irakijczycy nie posluchali wezwania do rzucenia broni i jako pierwsi otworzyli ogien. Trzech z nich zginelo, czwarty, chory, zostal zabrany w celu udzielenia pomocy. Oba irackie pojazdy zostaly spalone. A zabici Irakijczycy? Spaleni razem z samochodami. Prowadzacy odprawe oficer wciagnal powietrze przez zeby. Dowodca patrolu poczul sie zobowiazany bronic swojej decyzji. Uznalem, ze zwazywszy na okolicznosci - skoro nie wiedzielismy, jaka jest przyczyna choroby Irakijczyka - najlepiej bedzie wszystko spalic - powiedzial. Coz, na razie Irakijczycy nie robia zadnego halasu - odpowiedzial oficer. - O niczym nawet nie pisneli. To dobrze czy zle, sir? Moim zdaniem zle. Milczenie zwykle oznacza wine. Gdyby chodzilo o patrol, ktory przypadkowo przekroczyl granice, Irak wrzeszczalby na cale gardlo, domagajac sie zwolania specjalnej sesji Narodow Zjednoczonych. A co z Irakijczykiem, ktorego zabralismy? Z tego, co wiem, jeszcze zyje. Czekamy na przybycie ekspertow. Zatem nikt jeszcze nie wie, co mu jest? Niestety nie. Bedziecie informowani na biezaco, ale na razie musze was prosic o zachowanie cierpliwosci. Tak jest. Nadal czujecie sie dobrze? Tak jest. Nic nam nie dolega. Zolnierzy zachecono, aby sie przespali, sen jednak nie nadchodzil. Chociaz zwykli sypiac, gdzie i kiedy popadnie, zmuszaly ich bowiem do tego warunki operacyjne, w obecnej sytuacji, pozostawieni wlasnym posepnym myslom, nie potrafili zasnac nawet mimo wygodnych pryczy. Natkneli sie na nieuchwytnego wroga i nie potrafili sobie poradzic z tym uczuciem. Niewidzialny, smiercionosny nieprzyjaciel mogl juz zagoscic w ich organizmach; mozliwe nawet, ze juz odniosl zwyciestwo. Zolnierze stali sie nadmiernie wyczuleni na plynace z ich cial sygnaly. Gdy ktorys kichal, pozostali zamierali w trwodze, zastanawiajac sie, czy to pierwsza oznaka choroby. Najdrobniejsze uklucie bolu w konczynach czy chocby minimalna sztywnosc miesni nabieraly calkowicie nowego znaczenia. -Oszaleje od tego wyczekiwania - powiedzial jeden z mezczyzn trzeciego dnia. - Na pewno dzis cos wymysla - odparl drugi. - Wczoraj caly dzien ladowaly helikoptery z ekspertami z Porton Down, z Centrum Epidemiologicznego w Atlancie, a nawet grupa ze Szwecji. ~ Ze Szwecji? - zapytali chorem pozostali. Podobno maja doswiadczenie w organizowaniu ruchomych jednostek izolacyjnych na wypadek wybuchu epidemii. Grupa powstala pare lat temu, gdy jedno z tamtejszych miast bylo zagrozone epidemia jakiejs choroby, wywolywanej przez filowirusy. Bija wszystkich na glowe. A wiec sadza, ze to wirus? - r Chyba tak, skoro tak sie zachowuja - przyznal dowodca. Chryste, na pewno go zlapalismy - powiedzial jeden z zolnierzy. Wstal i zaczal nerwowo krecic sie w kolko. Minely trzy dni i nic nam nie jest - zaoponowal inny. Wiem, ale... Boze, na pewno go zlapalismy. Coz bylaby warta taka bron biologiczna, gdybysmy sie nie zarazili? Gowno warta. Nie mialbym nic przeciwko temu - odparl dowodca. - Tak samo, jak gowniane byly rakiety Saddama. Rownie dobrze moglby rzucac w Izraelczykow ryzowym puddingiem zamiast SCUD-ami. A moze poskutkowaly nasze szczepienia? Moze rzeczywiscie sie uodpornilismy? Wlasnie. Optymizm nigdy nie zaszkodzi. Natychmiast chorem odspiewano "Always Look on the Bright Side of Life", bardziej dla dodania sobie otuchy niz z radoscia. Sprowokowalo to czuwajacych nad zolnierzami Saudyjczykow do wypytywania, czy nic im sie nie stalo. -Nigdy nie czulismy sie. lepiej - odpowiedzial dowodca, nie wdajac sie w dalsza dyskusje. O siodmej wieczor trzeciego dnia kwarantanny drzwi do komory izolacyjnej nagle stanely otworem i do czworki zolnierzy dolaczyli brytyjscy i saudyjscy oficerowie. -Nadszedl kres waszego uwiezienia, panowie - oswiadczyl jeden z nich. - Jestescie wolni. Zolnierze byli zaskoczeni. Padlo pytanie, czy Irakijczyk wyzdrowial. - Nie. Niestety, nie zyje, ale z radoscia moge stwierdzic, ze nie zmarl wskutek jakiegokolwiek koszmarnego nowego wirusa. -W takim razie dlaczego? -Nasz miedzynarodowy zespol ekspertow stwierdzil, ze zmarl wskutek czegos, co zwie sie uogolnionym odczynem poszczepiennym. Po prostu nie mial szczescia. -Przepraszam, sir, ale nie rozumiem - odrzekl dowodca. Najwidoczniej u tego mezczyzny wystapil niepozadany odczyn po szczepieniu przeciw ospie. Szczepieniu? Powiedziano mi, ze w kazdej populacji istnieje pewien odsetek ludzi z nadwrazliwoscia na wirus krowianki, ktory sie podaje dla obrony przed zapadnieciem na te chorobe. Nasz biedaczysko wlasnie do nich nalezal. Wiec nic nam nie bedzie? - W rzeczy samej. Bogu dzieki, sir! Swiete slowa, sierzancie. 2 Swiatowa Organizacja Zdrowia Miedzynarodowy Wydzial Kontroli Zachorowan Genewa, wrzesien 1997 Bylo gorace popoludnie. Na zatloczone ulice padalo jaskra we swiatlo slonca, lecz wewnatrz gmachu klimatyzacja dawala przynoszacy ulge chlod, a dzieki opuszczonym zaluzjom panowal przyjemny polmrok. Zamknieto drzwi i dwadziescia cztery osoby zgromadzone w sali obrad zajely miejsca. Przewodniczacy oficjalnie otworzyl posiedzenie.-Panie i panowie, dziekuje za przybycie. Zwolalem specjalne spotkanie grupy do spraw patogenow wirusowych, by stlumic w zarodku plotki, ktore juz zdolaly do mnie dotrzec. Chcialbym rowniez przekazac raport, ktory przedstawili mi koledzy z Wydzialu Kontroli Zachorowan Organizacji Narodow Zjednoczonych. Sprawa przedstawia sie nastepujaco: dwa tygodnie temu podczas rutynowego patrolu na pustyni, tuz przy granicy Arabii Saudyjskiej z Irakiem natknieto sie na chorego irackiego zolnierza. Nie wiadomo dokladnie, dlaczego przekroczyl granice, wydaje sie jednak, ze byl scigany przez swoich rodakow i szukal pomocy, a moze nawet azylu. Byl w zbyt ciezkim stanie, by udzielic informacji czlonkom patrolu, ale jeden z nich, majacy specjalistyczne przeszkolenie w dziedzinie broni biologicznej, zdal sobie sprawe z potencjalnego zagrozenia i poprosil przez radio o pomoc ekspertow. Chorego Irakijczyka oraz czlonkow patrolu przetransportowano droga powietrzna do szpitala w Dhahranie, gdzie wszyscy zostali poddani kwarantannie. Wladze obawialy sie poczatkowo, ze Irakijczyk ulegl wypadkowi podczas testow broni biologicznej lub chemicznej. Jeden z lekarzy rozpoznal jednak u zolnierza objawy ospy. Po sali przeszedl szmer. -Wlasnie - przyznal przewodniczacy. - Ogloszono ogolny alarm. Eksperci z Centrum Epidemiologicznego w Atlancie oraz czlonkowie grupy Niklassona ze Szwecji ustalili, ze Irakijczyk nie choruje na ospe, lecz wystapila u niego reakcja na szczepionke przeciw tej wlasnie chorobie. Scisle rzecz biorac, ujawnil sie uogolniony odczyn poszczepienny. Chory nalezal do bardzo nielicznej grupy ludzi, u ktorych wystepuje nietolerancja na wirusa krowianki. Nie przypominam sobie w tej chwili dokladnie, jak czesto sie to zdarza. Raz na sto tysiecy przypadkow - podpowiedzial mezczyzna siedzacy po prawej stronie stolu. Dzieki, Sven - odparl przewodniczacy. - Oczywiscie, natychmiast po ustaleniu, ze to nie ospa, zapanowala powszechna ulga, skonczyl sie trzy - czy czterodniowy koszmar. Niestety, Irakijczyk zmarl, nie bedac w stanie podac nam jakichkolwiek szczegolow, co sie wlasciwie stalo. Czlonkow patrolu zwolniono z kwarantanny i zezwolono im na powrot do pelnienia obowiazkow. Wszyscy jednak najedli sie strachu. Po sali przetoczyl sie szmer wyrazajacych zrozumienie szeptow. -Zwazywszy na rozejscie sie w kregach fachowcow, zarowno tutaj, jak i w gmachu Narodow Zjednoczonych, pogloski o wybuchu epidemii ospy - kontynuowal przewodniczacy - uznalem, ze nalezy zdementowac te informacje. Poprosilem rowniez doktora Jacques'a Langa z powolanej wspolnie przez ONZ i Swiatowa Organizacje Zdrowia grupy ekspertow do spraw ospy, by towarzyszyl nam dzisiaj i udzielil informacji, jak aktualnie wyglada sytuacja, jesli chodzi o te chorobe. Wysoki, przygarbiony mezczyzna ze strzecha zwichrzonych ciemnych wlosow wstal i posortowal swoje notatki. Przed rozpoczeciem przemowy upil lyk wody. Jak wiecie, koledzy, od roku tysiac dziewiecset siedemdziesiatego siodmego nie zanotowano ani jednego przypadku naturalnego zachorowania na ospe. Ostatnia smiertelna jej ofiara byl mezczyzna w Somalii. Po dwuletniej obserwacji, w tysiac dziewiecset osiemdziesiatym roku, Swiatowa Organizacja Zdrowia uznala, ze swiat jest wolny od ospy. Co prawda pozniej zmarla jeszcze jedna osoba, lecz byl to przypadek demona, ktory wydostal sie z butelki, czy raczej, mowiac doslownie, z probowki. Chodzi mi o wypadek w laboratorium w Birmingham w Anglii. Uwazam, ze wszyscy nauczylismy sie czegos dzieki tej tragedii. Byla to dramatyczna demonstracja faktu, iz wirus jest w stanie pokonac najwymyslniejsze srodki zabezpieczajace. Od tamtej pory przechowywanie zywego wirusa ospy odbywa sie w warunkach scislej kontroli. Obecnie trzyma sie go tylko w dwoch miejscach na Ziemi: w Centrum Epidemiologicznym w Atlancie w Stanach Zjednoczonych oraz w Panstwowym Osrodku Badan Wirusologicznych i Biotechnologicznych w Kolcowie, w okregu nowosybirskim Federacji Rosyjskiej. W obu osrodkach obowiazuja najscislejsze z mozliwych zabezpieczenia. Nawet w Rosji? - zapytal jeden ze zgromadzonych. Doceniam panski sceptycyzm. - odparl Lang. - Rosyjska infrastruktura pozostawia obecnie wiele do zyczenia, ale instytutowi w Kolcowie nie mozna nic zarzucic. Jesli wiec wirusa przechowuje sie bezpiecznie w tylko dwoch miejscach na swiecie i nikt nie moze sie do niego dobrac, dlaczego iracki zolnierz w ogole zostal zaszczepiony przeciwko tej chorobie? - zagadnela jedna z kobiet, dobiegajaca piecdziesiatki Niemka. Szepty pozostalych zebranych swiadczyly, ze sformulowala pytanie, ktore stawialo sobie wielu sposrod nich. Pani doktor Lehman zadala trafne pytanie - odrzekl Lang. - Szczerze mowiac, nie wiemy. Mozliwe, ze to standardowe postepowanie, ktorego po prostu nikt nie odwolal. Tego rodzaju rzeczy czesto sie zdarzaja w armiach, gdzie nie zacheca sie do kwestionowania zastanego stanu, a rutyna staje sie tradycja. Kolejny niezwykly fakt to to, ze, o ile mi wiadomo, Irakijczycy do tej pory nie przyznali, ze ich zolnierz zdezerterowal, a trzech innych zginelo w incydencie granicznym, do ktorego doszlo podczas jego ucieczki. Co sie dokladnie stalo? - zapytala doktor Lehman. Z tego, co wiem, rodacy chorego zolnierza starali sie go zabic, nim do sprawy wtracil sie patrol graniczny. Nie znam jednak szczegolow - wtracil przewodniczacy. Dlaczego chcieli zabic chorego czlowieka, skoro wystapilo u niego tylko powiklanie po standardowym szczepieniu? - dociekala pani doktor. -Moze nie wiedzieli, ze o to wlasnie chodzilo - odparl przewodniczacy. - Moze rozpoznali u niego objawy niezmiernie groznej w ich mniemaniu choroby i przerazili sie tak bardzo, ze postanowili wziac sprawe we wlasne rece. Mozliwe, jezeli decyzje taka podjeli zolnierze lokalnego, odizolowanego posterunku granicznego - powiedzial Lang. - Jezeli jednak byl to rozkaz z gory, oznacza to, ze Irakijczycy nie chcieli, by ktokolwiek dowiedzial sie o szczepieniach. Otoz to. Musimy rozwazyc mozliwosc, ze dobrali sie do wirusa i zamierzaja wykorzystac go jako bron - powiedzial jeden z Amerykanow. Niemiecka lekarka przytaknela skinieniem glowy. To chyba zbyt daleko idacy wniosek, Hank - odparl przewodniczacy. Nie mam pojecia, skad Irakijczycy mogliby wziac zywego wirusa - stwierdzil Lang. - W zadnym z osrodkow, w ktorych jest przechowywany, nie doszlo do naruszenia bezpieczenstwa. W przypadku ospy brak tez rezerwuaru wirusa wsrod dzikich zwierzat. Choroba ta dotyka wylacznie ludzi, i jest to jedna z przyczyn, dla ktorych udalo nam sie tak dokladnie ja wyeliminowac. Druga byla dostepnosc skutecznej szczepionki. Uwazam, ze martwimy sie na wyrost. Z teoretycznego punktu widzenia, jak skuteczna bylaby ospa jako bron biologiczna? - zapytal mezczyzna azjatyckiego pochodzenia. Nie jest to wlasciwie moja specjalnosc, osobiscie jednak uwazam taka mozliwosc za zbyt przerazajaca, by chocby sie nad nia zastanawiac - odpowiedzial Lang. - Wirus ospy jest jednym z najgrozniejszych znanych ludzkosci zabojcow. Towarzyszy jej od co najmniej dwoch tysiecy lat. Byl przyczyna smierci egipskiego faraona, kilku koronowanych glow w Europie i niezliczonych milionow zwyklych ludzi, nim szczepienia doprowadzily wreszcie do jego wyeliminowania. Jest gorszy niz waglik? Rownie smiertelny i latwiejszy w zastosowaniu. Laseczki waglika sa niezwykle skuteczne, jezeli chodzi o powodowanie smierci, ale trudno chronic przed nimi wlasna armie, a gdy sie juz ich uzyje, nie sposob sie ich pozbyc. Potrafia przetrwac w glebie przez cale dziesieciolecia. W przypadku ospy mozna ochronic wlasne sily zbrojne dzieki bardzo skutecznej, praktycznie wolnej od skutkow ubocznych szczepionce. Po zniszczeniu wroga wirus szybko ginie, jesli nie ma ludzkich gospodarzy. Wlasnie powszechne szczepienia ludnosci cywilnej zapobiegly wykorzystaniu ospy jako broni. Jednak ich zaprzestano - stwierdzila Niemka, po czym na sali zapadla dluga cisza. Istotnie - rzekl Amerykanin. - w Stanach Zjednoczonych ze szczepien przeciwko ospie zrezygnowano juz w tysiac dziewiecset siedemdziesiatym pierwszym roku. W Wielkiej Brytanii mniej wiecej w tym samym czasie - dodal jeden z Anglikow. Dorosly wiec dwa pokolenia, ktore nie byly chronione przed mozliwoscia zakazenia - powiedzial przewodniczacy. Bo nie bylo wirusa, przed ktorym trzeba by bylo sie chronic - zaoponowal Lang. - Ospa to pod kazdym wzgledem choroba historyczna. W sali znow zapadla cisza. Nikt nie zaprzeczyl slowom Langa, czuc bylo jednak, ze nikt nie jest gotow przyznac mu racji. Informacje przewodniczacego wzbudzily zaniepokojenie. Szkoda, ze nie zniszczylismy tego diabelstwa do reszty, kiedy mielismy na to szanse w dziewiecdziesiatym piatym - powiedzial jeden z Anglikow. Niestety, przegralismy glosowanie - odparl przewodniczacy. - Gdybyscie chociaz zastanawiali sie nad zrobieniem czegos podobnego, natychmiast bysmy temu zapobiegli. Do tego narazilibyscie sie na postepowanie karne. I slusznie - stwierdzil. - Tym razem jednak nie mozemy sobie pozwolic na bezczynnosc. - Zawiesil glos. Pozostali czekali w milczeniu, az bedzie kontynuowal. - Zrozumiale, ze incydent z chorym Irakijczykiem budzi nasze obawy, nie mozemy jednak zalecac powrotu do powszechnych szczepien. Stosowanie jakichkolwiek programow szczepien wiaze sie z okreslonymi zagrozeniami, poza tym jak bysmy usprawiedliwili sie przed tymi, u ktorych wystapilyby efekty uboczne? Moze jednak nalezaloby powrocic do szczepien, ale w ograniczonym zakresie? Nadmiar ostroznosci nie zaszkodzi - zasugerowal jeden z zebranych. Istnieje taka mozliwosc, lecz decyzje w tej sprawie musialby podjac rzad kazdego z zainteresowanych panstw. - Wszyscy zrozumieli, ze uwaga ta stanowi aluzje przede wszystkim do Izraela. - Zanim jednak sformulujemy takie czy inne zalecenia, sugeruje, ze powinnismy zapytac Irakijczykow otwarcie, dlaczego ich zolnierz zostal zaszczepiony przeciwko ospie, i swoje wnioski oprzec na ich reakcji. Propozycja przewodniczacego zyskala ogolna akceptacje. W takim razie wiemy, co robic - podsumowal narade. - Postaram sie, by wspolna delegacja ONZ i WHO sporzadzila szkic noty z zapytaniem. Zbierzemy sie ponownie, kiedy otrzymamy odpowiedz. Do tego czasu moze doktor Lang i jego koledzy sprawdza raz jeszcze, jak wyglada sytuacja w osrodkach, gdzie jest przechowywany zywy wirus, oraz w jaki sposob kontroluje sie obieg jego fragmentow? Oczywiscie - zgodzil sie Lang. Osiem dni pozniej w tym samym miejscu - Panie i panowie, otrzymalismy odpowiedz z Bagdadu - oznajmil przewodniczacy. - Irak twierdzi, ze podczas standardowego programu szczepien przeciwko wirusowemu zapaleniu watroby w czesci jednostek pomylkowo uzyto starej serii szczepionki przeciw ospie. Podobno nizszy personel medyczny, ktory wykonywal iniekcje, nie zauwazyl zadnej roznicy miedzy fiolkami liofilizowanych szczepionek. Irakijczycy przepraszaja rowniez za incydent graniczny i wywolane nim obawy. Przepraszaja? Co wzbudza moje podejrzenia. - Przewodniczacy zdjal okulary i odczekal, az ucichna komentarze, zanim dodal: - Mozliwe, ze Irakijczycy mowia prawde. W odroznieniu od wielu szczepionek, liofilizowana szczepionke przeciwko ospie mozna przechowywac przez dlugi czas. Mozliwe, ze doszlo do takiej wlasnie pomylki. Pytanie tylko, czy tak bylo istotnie? Uwazam, ze powinnismy zachowac wielka ostroznosc - powiedziala doktor Lehman. Doktorze Lang, czy ma pan nam cos do powiedzenia? - zapytal przewodniczacy. Porozumielismy sie zarowno z Centrum Epidemiologicznym w Atlancie, jak i z rosyjskim instytutem. W zadnym nie doszlo do naruszenia zasad bezpieczenstwa, a ilosc przechowywanego wirusa jest taka, jak byc powinna. No dobrze. A obieg fragmentow? Z tym jest troche gorzej - przyznal Lang. - Wiele laboratoriow z calego swiata wystapilo o wydzielenie fragmentow winisa dla potrzeb programow naukowych, chociazby do badan nad AIDS. W przypadku AIDS sprawdza sie wszystko. Bo chodzi o wielkie pieniadze! - pozwolil sobie na cyniczny komentarz jeden z czlonkow grupy. System kontroli gwarantuje, ze jedno laboratorium moze dostac najwyzej dwadziescia procent genomu wirusa, czy tak? - wtracil przewodniczacy. Tak... - odparl niepewnym glosem Lang. Sformuluje to inaczej. Czy jest mozliwe, iz podjeto probe odtworzenia z tych fragmentow czynnego wirusa ospy? - zapytal przewodniczacy. Nie sadze... Ale nie ma pan calkowitej pewnosci? Nigdy nie mozna byc zupelnie pewnym. Jezeli ktos jest dostatecznie zdeterminowany, to kto wie? Przewodniczacy nie zamierzal pozwolic wykrecic sie Langowi od precyzyjnej odpowiedzi. -Zalozmy, ze jakis naukowiec wystepuje z wnioskiem o wydanie paru fragmentow wirusa dla jednej placowki, a nastepnie przenosi sie do innej - powiedzial. - Czy byloby wowczas mozliwe, ze zdola zamowic wiecej fragmentow, a nikt sie nie zorientuje, co sie dzieje? -Nasze rejestry dotycza tylko instytucji - przyznal Lang. - Nie prowadzi sie ksiegowosci, komu konkretnie byly wydawane fragmenty wirusa. A wiec wydzial uniwersytetu lub instytut badawczy teoretycznie moze miec trzy fragmenty, natomiast w praktyce zatrudniony wczesniej gdzie indziej naukowiec moze przywiezc ze soba kolejne trzy, co daje w sumie szesc? Chyba tak. Odpowiedz Langa wzbudzila duze zaniepokojenie. Przewodniczacy uniosl dlon, by uciszyc zebranych. Panie, panowie, prosze o spokoj. Proponuje, bysmy nie wyolbrzymiali znaczenia tego, czego sie wlasnie dowiedzielismy. Rozmyslnie staralem sie nakreslic najgorsza z mozliwych wersje rozwoju wydarzen. Wstrzymajmy sie na chwile i sprobujmy dokonac obiektywnej oceny faktow. - Na sali z powrotem zapanowala cisza. - Uwazam, ze mozemy przyjac za pewnik, ze zapasy zywego wirusa pozostaly nienaruszone i nie doszlo do bezprawnych prob wejscia w ich posiadanie. - Wniosek ten spotkal sie z potakiwaniami na znak zgody. - Jesli zas chodzi o dostepnosc fragmentow wirusa, sytuacja jest niejasna. Potrzebujemy dokladniejszych informacji. Stawiam wniosek, bysmy tymczasowo zalecili calkowity zakaz obiegu fragmentow wirusa - powiedziala doktor Lehman. Propozycja ta spotkala sie z poparciem uczestnikow narady, wzbudzila jednak wyrazne niezadowolenie przewodniczacego. Uwazam, ze przeciwko takiej decyzji przemawiaja dwa argumenty - stwierdzil. - Po pierwsze, niewatpliwie utrudni to realizacje wielu programow badan nad AIDS na calym swiecie. Nie wiemy, jak bardzo. Byc moze w znikomym stopniu, zwazywszy na powolne tempo postepow w tej dziedzinie. Z pewnoscia bedzie to jednak niedogodnosc, ktora wzbudzi niechec spolecznosci naukowej. Zarowno Organizacji Narodow Zjednoczonych, jak i Swiatowej Organizacji Zdrowia zalezy na powszechnej dobrej woli i obawialbym sie robic cokolwiek, co stawaloby temu na przeszkodzie. Panie przewodniczacy, krazy rowniez opinia, ze nadmierna troska o sposob, w jaki jestesmy postrzegani, czyni nas nieskutecznymi w dzialaniu. Chcialbym zwrocic uwage zebranych na ostatni raport sporzadzony przez inspektorow ONZ w Iraku, zanim nie uniemozliwiono im prowadzenia kontroli. Odkryli oni, ze w wadi Ras istnieje fabryka, w ktorej, jak podejrzewaja, wytwarza sie bron biologiczna. Irakijczycy z powodzeniem argumentowali, ze w zakladach tych w istocie produkuje sie szczepionki. W swietle tego, co uslyszelismy, nie uwazam, bysmy mogli czerpac otuche z faktu... Polemiczne argumenty padaly do chwili, gdy przewodniczacy zlozyl propozycje: -Koledzy, przeprowadzmy glosowanie. Zebranym rozdano karteczki. Naukowcy zaznaczyli na nich swoje stanowisko i zwrocili je przewodniczacemu. Ten posegregowal kartki na dwa stosiki. Widac bylo, ze glosy rozlozyly sie prawie rowno. Odlozywszy ostatnia kartke, przewodniczacy wstal i oswiadczyl: -Wiekszoscia dwoch glosow rekomendujemy wprowadzenie natychmiastowego zakazu obiegu fragmentow wirusa ospy. Niektorzy z zebranych zareagowali na to usmiechem, inni wzruszali ramionami. Doktorze Lang? Ma pan cos do dodania? Moze powinienem tylko stwierdzic, ze poproszono juz poszczegolne panstwa o kontrole fragmentow, ktorymi dysponuja ich placowki naukowe. -Dobrze, to sie przyda - stwierdzil przewodniczacy. - Miejmy jednak nadzieje, ze nasze zalecenia okaza sie niepotrzebne. Oby nasze obawy okazaly sie nieuzasadnione, a podejrzenia zasluzyly na miano paranoi. Byl to wlasciwy ton zakonczenia narady. Ministerstwo Spraw Wewnetrznych Londyn, pazdziernik 1997 Adam Dewar przybyl do gmachu ministerstwa zaledwie na dwie minuty przed wyznaczona pora spotkania. Opuszczajac swoje mieszkanie nad rzeka, myslal, ze ma mnostwo czasu, by dotrzec na czas, musial jednak przebic sie przez tlumy zwiedzajacych stolice turystow. Kiedy wreszcie okrazyl ostatnia grupke, czul sie doszczetnie sponiewierany. Po co im kamery wideo? Chca uwiecznic na tasmie kazda psia kupe w Londynie? - poskarzyl sie sekretarce swojego szefa, Jean Roberts. Gdy wchodzil do sekretariatu, byl jeszcze troche zdyszany. Turystyka sluzy ekonomii, panie doktorze - odparla sekretarka z usmiechem. - Milo mi pana widziec w tak dobrej formie. Prosze bardzo, moze pan wejsc. Dewar pracowal w Inspektoracie Nauki i Medycyny, agendzie rzadu powolanej do prowadzenia wstepnych dochodzen w sprawach, ktore wymagaly wiedzy fachowej. Zatrudnieni w inspektoracie naukowcy i lekarze prowadzili dyskretne, a czasami tajne dochodzenia w szarej strefie dzielacej niekompetencje od ewidentnego lamania prawa. Dyskrecja wiec - przynajmniej do czasu poznania faktow - miala w pracy Dewara kluczowe znaczenie. Adam Dewar byl lekarzem i specjalizowal sie w dochodzeniach w dziedzinie medycyny. Zdawal sobie doskonale sprawe, ze trudno o bardziej nadwrazliwych i konserwatywnych ludzi niz lekarze. Zwieranie szeregow stanowilo wsrod nich niemal automatyczny odruch na postronne indagowanie. W medycynie konca dwudziestego wieku nadal kultywowano otaczajaca niegdys szamanow mistyke: im mniej wie pacjent, tym lepiej. Przez ostatnie cztery tygodnie Dewar byl na urlopie. Stanowilo to element schematu, wedlug ktorego przebiegala jego praca. Dochodzenia czesto wymagaly mnostwa wysilku oraz wiazaly sie z duzym napieciem. Bywaly takze niebezpieczne. Jednak po kazdym Dewar dostawal dlugi urlop. Wyjezdzal zawsze do malej, znanej od dziecinstwa wioski na poludniu Francji, gdzie sycil sie winem, jedzeniem i sloncem Prowansji. Ostami tydzien urlopu poswiecal na intensywne cwiczenia fizyczne, by odzyskac forme przed powrotem do pracy. Codziennie przeplywal piec kilometrow w morzu kolo San Raphael, a wieczorami przebiegal dlugie dystanse wzdluz winnic ciagnacych sie miedzy sasiednimi wioskami. Podobnie postapil i tym razem, chociaz ostatnie dochodzenie nie bylo zbyt wyczerpujace. Polecono mu zbadanie przyczyn duzego odsetka zgonow wsrod pacjentow chirurga z hrabstwa Lincoln, o wiele wyzszego niz u lekarzy podobnej specjalnosci w innych czesciach kraju. Okazalo sie, ze sprawa nie ma kryminalnego aspektu. Chirurg po prostu postarzal sie i nie zdawal sobie sprawy, ze zawodza go sily. Jego koledzy zdawali sobie sprawe, co sie dzieje, zaden jednak nie odwazyl sie wypowiedziec tego na glos. Chirurg mial duze wplywy w kierowniczych kregach medycznych i mogl lamac lub przyspieszac kariery. Sytuacja ta trwala do czasu, az komputer inspektoratu zwrocil uwage na fatalna statystyke. Dewar nie byl uzalezniony od wplywow chirurga, a wynikajace z pracy w Inspektoracie Nauki i Medycyny uprawnienia umozliwialy mu rozwiazanie tej sytuacji. Skorzystal z nich, i chirurg zostal wyslany na emeryture. Na szczescie obylo sie bez skandalu czy zlej krwi, gore bowiem wzial zdrowy rozsadek. Dewar zastukal do drzwi i natychmiast rozleglo sie zaproszenie do srodka. Wysoki, siwowlosy mezczyzna wstal zza biurka i wyciagnal dlon. Byl to John Macmillan - dyrektor Inspektoratu Nauki i Medycyny. Milo cie widziec, Dewar. Jak tam po urlopie? Dziekuje, bardzo dobrze, panie dyrektorze. Swietnie. Co wiesz o ospie? Obawiam sie, ze niewiele - odpowiedzial Dewar. - Swego czasu byla to straszna choroba, jednak zlikwidowano ja juz ladne pare lat temu. O ile sobie przypominam, dzieki Swiatowej Organizacji Zdrowia. Kiedy studiowalem medycyne, przytaczano to jako przyklad potegi programow szczepien ochronnych. Prace nad zapobieganiem tej chorobie prowadzil juz w osiemnastym wieku Edward Jen-ner. Az dwustu lat potrzeba bylo, by wyeliminowac chorobe, ktora towarzyszyla ludzkosci od jej zarania. Wyeliminowanie to moze za duze slowo - rzekl Macmillan. -Znowu pojawily sie zachorowania? - zapytal z niedowierzaniem Dewar. - Niezupelnie, ale wlasnie dostalem dokumentacje ze wspolnej agendy ONZ i WHO. Potrzebna jest twoja pomoc. Macmillan podal papiery Dewarowi, ktory przekartkowal je i zdal sobie sprawe, ze potrzebuje wiecej czasu na ich dokladne przeczytanie. -Chce, zebys zabral sie do roboty, kiedy tylko bedziesz gotow - powiedzial Macmillan. 3 Instytut Nauk Molekularnych Edynburg, Szkocja, pazdziernik 1997 Do laboratorium 512 wszedl wysoki, dystyngowany mezczyzna. Minal pracujacych ludzi i zajrzal do gabinetu po przeciwnej stronie. Stwierdzil, ze w srodku jest pusto.Doktora Malloya nie ma - oznajmil. Piec punktow dla tego pana - szepnal jeden z mezczyzn do pracujacego obok mlodszego kolegi. Mowil pan cos, Ferguson? - spytal wysoki mezczyzna. -Po prostu zgodzilem sie z panska obserwacja, profesorze - odparl Ferguson. Obydwaj mezczyzni popatrzyli sobie przez chwile w oczy. Wysoki profesor niemal nie kryl swojej niecheci. Starszy od niego Ferguson z nieprzenikniona mina wykorzystywal uhonorowana przez czas tradycje niemej bezczelnosci. -Mozna sie spodziewac, ze sie dzisiaj pojawi? -Nie powiedzial, ze go nie bedzie - odpowiedzial mlody, wygladajacy na gorliwego, chlopak w rozchylonym fartuchu laboratoryjnym i czarnej koszulce z krotkimi rekawami, opatrzonej nazwa grupy pop. -Chyba zdenerwowal sie wynikami wczorajszych prob ze szczepionka - dodala rudowlosa, dwudziestoparoletnia kobieta. - Pewnie po smierci Alego byla to dla niego kropla, ktora przepelnila czare. Wszyscy musimy sie godzic z niepowodzeniami w badaniach, to nalezy do naszej profesji - stwierdzil wysoki mezczyzna. Rozejrzal sie po stolach w laboratorium i burknal: - Rany boskie, tylko popatrzcie, jaki tu bajzel. Powinniscie pojsc za przykladem doktora Pearsona, zajmuje przeciez sasiednie laboratorium. Jego ludzie utrzymuja tam nienaganny porzadek. Nie znajdziecie ani sladu balaganu. Ani tworczej mysli - mruknal Ferguson. Nozdrza wysokiego mezczyzny rozdely sie w wyrazie patrycjuszowskiego gniewu. Zaczerpnal gleboko tchu, lecz nie odpowiedzial na kasliwa uwage. -Powtorzcie doktorowi Malloyowi, ze chcialbym zamienic z nim slowo, kiedy sie wreszcie pojawi. Przeciagasz strune - powiedzial chlopak w koszulce do Fergusona, gdy drzwi sie zamknely. Skonczony pozer - odrzekl starszy mezczyzna. Peter ma racje, George - dodala mloda kobieta, Sandra Macandrew. - Przeciagasz strune. Hutton naprawde nie lubi naszego laboratorium. -Nic mi nie moze zrobic - odparl Ferguson. - Jezeli Steve nie wydebi nowej dotacji, do Bozego Narodzenia wylece stad na zbity pysk. Herr Direktor postanowil wyslac mnie na wczesniejsza emeryture. Steve ma spore szanse na dostanie tej dotacji - powiedziala Sandra. Naprawde? Badzmy szczerzy: wyniki wczorajszych prob wcale nam w tym nie pomoga. Nikt nie zaprzeczyl. Mimo to nie warto podkladac sie Huttonowi - upierala sie Sandra. - Moze obciac ci emeryture. Byc moze, ale musze miec jakas przyjemnosc w zyciu - odparl starszy mezczyzna z usmiechem. Istotnie, Huttona mozna uznac za nadetego balwana - powiedzial Peter Moore, student ostatniego roku. Pelno ich na uniwersytecie - dodala Sandra, rowniez studentka. - Musimy sie z tym pogodzic. To specjalnosc Brytyjczykow - dodal Pierre Le Grice, przyslany tu z Instytutu Pasteura w Paryzu po uzyskaniu doktoratu. - Jezeli tylko poprawnie odgrywa sie swoja role i nosi wlasciwy krawat, mozna w tym kraju daleko zajsc. Moze wynika to z faktu, ze uniwersytet chce byc "stwarzajacym rowne szanse pracodawca" - zasugerowal Ferguson, przydzielony do zespolu starszy technik laboratoryjny. - Bycie bezmozgim matolem nie stanowi zadnej przeszkody w robieniu kariery. Drzwi znow sie otworzyly, do srodka wszedl mezczyzna w ciemnych okularach i czarnym ubraniu. Chryste, w glowie mi gra cala orkiestra deta - poskarzyl sie na przywitanie. Szukal cie Herr Direktor - powiedzial Ferguson. - Nie wygladal na zadowolonego, ale zanim wyszedl, zdazylismy mu jeszcze bardziej zepsuc humor. Znow sobie z niego dworowales, tak? - zapytal nowo przybyly. Palnal nam wyklad na temat czystosci laboratorium i kazal sie uczyc od naszego sasiada Pearsona. Niedoczekanie - prychnal Steven Malloy, kierownik zespolu. - Hutton ma jednak troche racji. Moze zrobimy tu malutkie porzadki, dziatwo? Co wy na to? Dobrze. Posprzatamy, zanim wrocisz od szefa. Najpierw musze napic sie kawy. - 1 lyknac aspiryne? - zapytala Sandra Macandrew. Aniol z ciebie - odparl Malloy i czekal, az dziewczyna wydostanie z torebki pare tabletek. Polknal je i dodal: - No dobrze. Podskocze do dystrybutora i lykne kofeiny, a potem ide do Huttona. Wroc z tarcza lub na tarczy - usmiechnal sie Peter Moore. - 1 nie przywal mu, cokolwiek powie. Peter i ja chcielibysmy zrobic doktorat - dodala Sandra. -Wtedy bedziesz mogl poslac go na deski - przylaczyl sie do niej Peter. Steven Malloy zszedl pietro nizej do pokoju socjalnego. W przerwie miedzy poranna kawa i lunchem panowaly tam pustki. W dzbanku zostalo troche kawy, jednak po przylozeniu don dloni Malloy stwierdzil, ze juz wystygla. Wlozyl pare monet do szczeliny w dystrybutorze i ustawil go na czarna, bardzo mocna. Ujal plastikowy kubek w obie dlonie i podszedl do okna. Odstawil naczynie na parapet, wyluskal tabletki aspiryny z folii i wlozyl je do ust. Popil kawa i skrzywil sie, bo niemal sparzyl sobie gardlo. Po dwoch kolejnych lykach wrzucil kubek do kosza i ruszyl do gabinetu dyrektora. Sekretarka Huttona, Hyacinth Chisolm, jak zawsze ubrana w elegancki kostium i pachnaca drogimi perfumami, przez chwile przygladala sie Malloyowi. Stal przed nia mezczyzna sredniego wzrostu, majacy okolo trzydziestu pieciu lat, ubrany w czarny sweter polo i czarne sztruksowe spodnie. Mial zlamany nos, a okulary trzymaly sie nieco krzywo, poniewaz jedno ucho znajdowalo sie odrobine wyzej od drugiego. Kedzierzawe czarne wlosy sprawialy, ze wygladal na mlodszego, niz byl w istocie. Sekretarka pomyslala, ze Malloy przypomina postawiona do gory nogami szczotke. Dzien dobry, panie doktorze - powiedziala, spogladajac ostentacyjnie na zegarek dla podkreslenia, ile czasu minelo od godziny rozpoczecia pracy. Dzien dobry, Hyacinth. Profesor chcial mnie widziec. Zobacze, czy jest wolny. - Sekretarka nacisnela klawisz interkomu i powiedziala z afektowana oficjalnoscia: - Panie profesorze, przyszedl doktor Malloy. Nastapila pauza, podczas ktorej Hyacinth znieruchomiala, przylepiona do interkomu, jak gdyby miala jej zostac objawiona jakas fundamentalna prawda. -Popros go, niech wejdzie - rozlegl sie wreszcie glos. Malloy wszedl do gabinetu Huttona. Ach, Steven, uznalem, ze nadszedl czas, bysmy pogadali. Szukalem cie wczesniej, ale cie nie bylo. Prawde mowiac, spilem sie wczoraj wieczor po tym, jak dowiedzialem sie o wynikach prob, i dzisiaj troche zaspalem. Profesor Paul Hutton, dyrektor Instytutu Nauk Molekularnych, skrzywil sie, slyszac wyjasnienia Malloya. -Na pewno stanowily gorzkie rozczarowanie dla ciebie i twojego zespolu - powiedzial. Przez ostatnie poltora roku pracowalismy nad tym programem po sto godzin tygodniowo i naprawde sadzilismy, ze uda sie nam opracowac pierwsza skuteczna szczepionke przeciwko AIDS. Wszystko jednak leglo w gruzach, kiedy nadeszly wyniki testow na zwierzetach. Szczepionka okazala sie calkowicie nieskuteczna. Nie zapewnia zadnej ochrony. Zero. Wszystko na nic, a ja nie mam pojecia, dlaczego. Gdybys czesciej konsultowal sie z kolegami podczas opracowywania formuly i wyrazniej mowil o swoich trudnosciach, byc moze skonczyloby sie to inaczej. Seminaria, grupowe posiedzenia i tego rodzaju spotkania sa przydatne przy rozwiazywaniu problemow. Pewnie. Dojscie donikad zabraloby nam wowczas trzydziesci szesc miesiecy zamiast osiemnastu - zareplikowal Malloy. Kontakty miedzyludzkie stanowia zasadniczy element zycia naukowego - wypalil Hutton. Niektorzy kontaktuja sie tak czesto, ze nie zostaje im czasu na cokolwiek innego - powiedzial Malloy. - Przez cale dni nie robia nic innego, tylko sie kontaktuja. Hutton stracil panowanie nad soba, wychylil do przodu w fotelu i wycedzil przez zeby: Cos ci powiem, doktorze. Zmeczyla mnie juz postawa, jaka ty i twoj zespol prezentujecie w naszej placowce, twoj brak szacunku dla przepisow i zasad postepowania. Nie potrafisz prowadzic porzadnie dokumentacji i nie sporzadzasz sprawozdan, kiedy sa potrzebne. Praktycznie nikt z was nie pojawia sie na seminariach. Nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek widzial cie na spotkaniach pracownikow. Gdybym zawracal sobie tym wszystkim glowe, nie zostaloby mi czasu na badania. Inne grupy jakos radza sobie i z tym, i z prowadzeniem programow badawczych. Doktor Pearson... Stawia tylko kropki nad "i". Nie moge tego uznac za prawdziwe badania. Jego prace sa cenione... Wsrod naukowcow, ktorzy zajmuja sie dokladnie tym samym. Wystarczy wyszukac sobie wlasciwa nisze, znalezc przyjaciol o podobnych pogladach i wzajemnie drapac sie po plecach. Zrecenzujesz pozytywnie moje podanie o dotacje na badania, a zrewanzuje sie ci tym samym. Fuj! To potwarz! Nie mam pojecia, dlaczego po prostu nie... Ze wzgledu na trzy artykuly w "Nature" w ubieglym roku i dotacje, wynoszace trzysta tysiecy funtow, z ktorych instytut z gory zabiera czterdziesci procent na koszta wlasne, zanim jeszcze przystapimy do badan. Wlasnie dlatego po prostu nie... Hutton odwrocil wzrok, by zyskac czas na opanowanie sie. Wygladalo na to, ze gryzie sie w jezyk. Wreszcie popatrzyl z powrotem na Malloya i powiedzial: Rozumiem, ze ostatnio zyjesz w wielkim napieciu, Steven. Samobojstwo Alego musialo byc wielkim wstrzasem, a wyniki testow, swiadczace, ze nowa szczepionka moze byc mniej skuteczna, niz sie spodziewalismy... Wlasciwe okreslenie brzmi: bezwartosciowa. Bez wzgledu na jej przydatnosc, czasami musimy godzic sie z niepowodzeniami i uczyc sie na bledach. Brac sie w garsc. Malloy swiadomie powstrzymal sie od dokonczenia kwestii Huttona, nie powiedzial: "I zaczynac od poczatku". Zachowal milczenie. Proponuje - ciagnal Hutton - bysmy zapomnieli o naszej sprzeczce oraz o dzielacych nas roznicach i zaczeli od nowa. Jestem daleki od tego, by sugerowac, ze nasi pracownicy powinni dzialac jak roboty, jednak musimy przestrzegac pewnych standardow, by nie popasc w anarchie. Doceniam to - odparl spokojnie Malloy. Dobrze. Moze dogladnalbys zaleglej dokumentacji, zwlaszcza ocen pracownikow. Juz dawno powinienes je przedlozyc. Mawiano, ze zycie to to, co przytrafia ci sie, podczas gdy robisz plany na przyszlosc. Teraz okazuje sie, ze przytrafia ci sie, gdy wypelniasz formularze. Podzielam do pewnego stopnia twoj punkt widzenia, ale instytut nalega, by kazdy pracownik zostal poddany ocenie przez bezposredniego przelozonego przynajmniej raz w roku. Trzeba prowadzic dokladny rejestr dokonan, biezacej pracy, planow na przyszlosc i tak dalej, po prostu takie sa aktualne reguly dzialania. "Aktualne" niekoniecznie znaczy "dobre" - burknal Malloy. - Co sie dzieje z tymi ocenami? Gdzie je wysylacie? Prawde mowiac, nigdzie. - Hutton poprawil sie w fotelu. - Zostaja tutaj? Wciagniete do akt. Do akt? -Sa przydatne przy sledzeniu postepow kazdego czlonka personelu. Malloy mial ochote wrzasnac: "Ale po cholere to potrzebne?!", lecz sie powstrzymal. Zmilczal w interesie zachowania zgody, chocby pozorowanej. Chcialbym rowniez, bys porozmawial ze swoim technikiem, Fergusonem. Nie zglosil sie na obowiazkowe szkolenie dotyczace postepowania z zakaznym materialem. George Ferguson zajmuje sie zakaznymi materialami od trzydziestu lat - stwierdzil Malloy. - Pracowal przy zarazkach tyfusu i gruzlicy w otwartym laboratorium, kiedy ja jeszcze bawilem sie kolejka. To nieistotne. - Malloy ugryzl sie w jezyk, jednak Hutton zdazyl dostrzec jego mine. - Przepisy nie czynia rozroznien. Caly personel techniczny musi brac udzial w kursach przypominajacych. Osobiscie nie rozumiem, dlaczego w ogole wziales go do laboratorium. Jest stale cierniem w boku administracji. Wzialem go, bo nie mial co ze soba zrobic po zamknieciu szpitala. Poza tym potrzebowalem dobrego laboranta. Fundusz nie zgodzil sie na etat dla technika, o ktory staralem sie w podaniu o dotacje, chociaz sfinansowal cala reszte. To tak, jakby dali mi samochod, ale zastrzegli mi, ze moge miec w nim tylko trzy kola. Na pewno istnialy po temu powody. Byc moze, chociaz niepojete dla nikogo z wyjatkiem zarzadcow funduszu. Tak czy inaczej, George ma ogromne doswiadczenie. Nie jest zapewne najbardziej dyplomatyczna ze znanych mi osob, ale nie potrzebuje dyplomaty. Szukalem kogos, kto wie, jak obchodzic sie z wirusami. Zgodzmy sie, ze mozemy byc odmiennego zdania co do zalet Fergusona - rzekl Hutton. - W istocie zaprosilem cie przede wszystkim po to, zeby porozmawiac o sposobie wykorzystania fragmentow wirusa ospy. O ile mi wiadomo, pracujecie rowniez nad nim? Oczywiscie, gdy chcemy zrozumiec niektore sztuczki, za pomoca ktorych wirusy radza sobie z ludzkim ukladem immunologicznym. To fascynujace malenstwo. Coz, zostalem oficjalnie poinformowany, ze wszedl w zycie calkowity zakaz dostarczania i przekazywania fragmentow wirusa ospy - do odwolania. ~ Co?! - wykrzyknal Malloy. - Wlasnie mialem wystapic o fragmenty przylegajace do regionu DNA, ktorym sie teraz zajmowalismy. Podejrzewamy, ze podczas fragmentacji region kontrolujacy, ktorego szukamy, zostai podzielony na dwie czesci. Przykro mi - rzekl Hutton ze wzruszeniem ramion. - Takie jest wspolne zalecenie ONZ i WHO. Nasz rzad wprowadzil je w zycie w trybie natychmiastowym. Cholera. Dlaczego? -Nie podano wyjasnien, ale mamy rowniez przeprowadzic wewnetrzna kontrole i zglosic wszystkie fragmenty bedace w naszym posiadaniu. Najwidoczniej ktos zajmowal sie tym, czym nie powinien. -Laczyl fragmenty, tak? Na Boga, trzeba miec nie po kolei w glowie, zeby bawic sie tym na powaznie. Z drugiej strony... -Tak? -Moge zrozumiec tych, ktorym zalezaloby na uzyskaniu czynnego wirusa. Nasze klopoty wynikaja w duzym stopniu z tego, ze pracujemy nad fragmentami, nie zas nad calym genomem. Z poczatku sadzono, ze nie zrobi to zadnej roznicy, okazalo sie jednak, ze jest inaczej. Przy podziale DNA przepolowiono mnostwo waznych genow. Nic dziwnego, ze ktos zainteresowany funkcjonowaniem calego wirusa mogl pokusic sie o probe zmontowania go na powrot. Moze to glupie i wbrew przepisom, ale zrozumiale. -Byc moze zrobiono to nie z naukowej ciekawosci - powiedzial Hutton. Malloy popatrzyl na niego pytajacym wzrokiem, az wreszcie zaswitalo mu w glowie, o co chodzilo dyrektorowi. -Boze, nie moze pan mowic powaznie! Ktos chce zrekonstruowac zywego wirusa ospy? Musialby postradac rozum.' Hutton skinal glowa, przyznajac Malloy owi racje. Tak czy inaczej, mozesz dostarczyc mi liste wszystkich fragmentow, jakimi dysponujesz? Oczywiscie. Dostalem rowniez list od rodzicow Ali Hammadiego. Ach, tak - odparl cicho Malloy. Jego twarz sie zachmurzyla. Chca ustanowic stypendium doktoranckie jego imienia, jako wyraz trwalej pamieci o nim. Co o tym sadzisz? Wciaz trudno mi uwierzyc, ze Ali nie zyje. Byl dobrym studentem, spokojnym i rozsadnym. Wszyscy go lubili, bo w jego towarzystwie mozna bylo czuc sie swobodnie. Prace szly mu bardzo dobrze, az raptem w ciagu kilku tygodni jego zachowanie uleglo calkowitej zmianie. Stal sie posepnym odludkiem, nie odzywajacym sie do nikogo ani slowem. W koncu odebral sobie zycie. Nic z tego nie pojmuje. Musimy przyjac, ze cierpial na jakies zaburzenia psychiczne. Kliniczna depresja moze wystapic u kazdego i kiedykolwiek bez zadnej uchwytnej dla otoczenia przyczyny. A ponadprzecietnie inteligentne osoby sa na nia tym bardziej podatne. Tak, znam wszystkie te tlumaczenia. Sam sie do nich uciekalem w ubieglych tygodniach, ale mimo to mam poczucie winy. Powinienem byl sie zorientowac, w jak powaznym byl stanie. Wmawialem sobie, ze wyjdzie z depresji, jezeli tylko damy mu czas. Podejrzewalem, ze ma klopoty z dziewczyna lub cos w tym rodzaju. Nie twoja wina. Studenci ostatniego roku sa juz dorosli, nie mozemy ich nianczyc. A co sadzisz o stypendium? Moim zdaniem to bardzo dobry pomysl. ~ Swietnie. Odpisze, ze jestesmy zachwyceni i polecilismy administracji podjac przygotowania. Stypendium naukowe imienia Ali Hammadiego w dziedzinie biologii molekularnej. Ladnie brzmi. Malloy wrocil do laboratorium i przekazal pozostalym, czego sie dowiedzial, poczynajac od rzadowego zakazu obiegu fragmentow wirusa ospy. Obled - zaprotestowal Le Grice. - Jezeli nie dostaniemy przyleglego regionu, nie dowiemy sie, jakie wady ma nasz uklad. Nasze badania ugrzezna w martwym punkcie. Coz, czasem wszystko sie pieprzy. Taki wlasnie mielismy miesiac - westchnal Malloy znuzonym, zobojetnialym glosem. Ale skad ten zakaz? - uparl sie Le Grice. Hutton nie ma pojecia. - Malloy wzruszyl ramionami. - Sam wiesz, jak bardzo nasze wladze chuchaja na ospe. Chyba zdarzylo sie cos, co wzbudzilo ich poploch. Pewnie jakis dzieciak w Mongolii dostal ospy wietrznej, a WHO od razu zaczelo panikowac. Czy ci ludzie nie zdaja sobie sprawy, co sie dzieje, gdy ni z tego, ni z owego oglaszaja takie zakazy? - stwierdzil gniewnie Le Grice. Zachowajmy zasade domniemania niewinnosci i przyjmijmy, ze tym razem wiedzieli, co robia, i nie oglosili zakazu bez powodu - odparl Malloy. Sluchajcie, skoro nie mozemy dostac fragmentow z oficjalnych zrodel, moze podzwonie tu i owdzie? Moze maje Beatson z Glasgow albo ludzie z Manchesteru? Zakaz dotyczy przekazywania fragmentow z jakichkolwiek zrodel, nie tylko z oficjalnych zapasow - pokrecil glowa Malloy. Pewnie, ale jesli nikt sie nie dowie... Spojrzenie Malloya bylo wystarczajaco wymowne, by Le Grice rozmyslil sie i nie konczyl zdania. Wiem, ze to dla nas klopotliwa decyzja, ale tym razem bedziemy przestrzegac przepisow. Chociazby dlatego, ze niektore frakcje w naszym instytucie nie mialyby nic przeciwko przygladaniu sie, jak ladujemy w prawdziwym bagnie, rozmyslnie lamiac zalecenia ONZ i WHO. Wiadomo, jak dlugo bedzie obowiazywal ten zakaz? - zapytala Sandra Macandrew. Nie mam pojecia. Mozemy przez to nie wyrobic sie z doktoratami - powiedziala Sandra, spogladajac na Petera. Nie musicie odniesc wielkiego sukcesu, zeby dostac doktorat. Wystarczy, iz udowodnicie, ze przemysleliscie temat badan, opracowaliscie prawidlowy schemat postepowania oraz wykazaliscie sie przeprowadzeniem programu w poprawny metodologicznie sposob. Zapewne wystarcza prace, ktore prowadziliscie nad pierwsza szczepionka. Ale to nie to samo, prawda? Nie. Lepsza bylaby skuteczna szczepionka - przyznal Malloy. A co bedziemy robic do odwolania zakazu? - prychnal Le Grice, slyszac eufemistyczne stwierdzenie Stevena. Siegniemy po sekwencje DNA wirusa ospy z bazy danych i nad nia popracujemy. Zobaczymy, moze zdolamy ustalic, co dzieje sie w regionie, na ktorym nam zalezy, nawet nie majac go do dyspozycji. Nie po raz pierwszy - stwierdzil Le Grice. Wiem, ze juz tak robilismy - odparl Malloy. W jego glos wkradl sie chlod, zaczynal bowiem tracic cierpliwosc. - Postapimy tak jednak znowu, zgoda? Oczywiscie. George? Musimy przedstawic zestawienie fragmentow wirusa, jakimi dysponujemy. Mozesz to sprawdzic? Da sie zrobic. Jeszcze jedno. Rodzice Alego chca ustanowic fundusz jego imienia. Najprawdopodobniej bedzie to stypendium dla jednego studenta. To mile - powiedziala Sandra. Pozostali usmiechali sie i kiwali glowami, niepewni, jak powinni zareagowac. Milo wiedziec, ze nas nie winia - dopowiedzial cicho Malloy. Chyba juz czas, zebys ty przestal sie obwiniac - powiedziala Sandra. - Rownie dobrze kazdy z nas moglby czuc sie winny. Pewnie nigdy sie nie dowiemy, dlaczego to zrobil. Nie mowil nam przeciez, co go dreczy, i to nie dlatego, ze nie pytalismy. Wszyscy go lubilismy i martwilismy sie o niego. Po prostu nie chcial sie przed nami otworzyc. Nawet po paru piwach - powiedzial Peter. Ali pil piwo? - spytal Malloy. George nauczyl go pic ale marki McEwans po dwadziescia szylingow. Byl zdolnym uczniem. Naprawde je polubil - rzekl Ferguson. - Ali byl porzadnym gosciem. Pewnie wykombinowal, ze Allah nie bedzie mial mu tego za zle. Jak czesto chodziliscie na piwo? - zapytal Malloy. Nie wyciagaj pochopnych wnioskow - rozesmial sie Ferguson. - Ali nie byl alkoholikiem i nie wpadal w depresje. Nie dlatego siegal po kufel. Wyskakiwalismy czasem w piatek na pare kolejek do zwiazkowej knajpy, to wszystko. Ale nigdy nie odprezyl sie na tyle, by powiedziec, co go trapilo? Niestety nie. 4 Inspektorat Nauki i Medycyny Ministerstwo Spraw Wewnetrznych Londyn Jean przygotowala dla ciebie akta - powiedzial John Macmillan, odprowadzajac Adama Dewara do wyjscia. - Uwazam, ze WHO wykazalo sie nadmierna ostroznoscia, zakazujac przekazywania fragmentow, ale jezeli chodzi o tego wirusa, jest to jak najzupelniej uzasadnione. Pozwolilem sobie umowic cie na spotkanie dzisiaj po poludniu z czolowym konsultantem do spraw wirusologii z londynskiej Akademii Higieny i Medycyny Tropikalnej, niejakim Hectorem Wrightem. Da ci blyskawiczny kurs dotyczacy ospy. Spodziewa sie ciebie o trzeciej.Tak jest, sir - odparl Dewar. Mysle, ze tym razem czeka cie tylko grzebanie w papierach, ale mimo to zycze powadzenia. Po drodze do swojego mieszkania Dewar zjadl lunch w pubie nad rzeka. Bylo slonecznie, wiec rozsiadl sie na dworze z kuflem guinnessa. Przygladal sie plywajacym po Tamizie lodziom, myslac, ze to zapewne ostatni raz w tym roku. Byl mile zaskoczony panujacym w pubie spokojem. Czekajac na salatke z krewetek, otworzyl neseser i wyjal teczke, ktora otrzymal w inspektoracie. Przekartkowal jej zawartosc. Znalazl liste uniwersytetow i instytutow badawczych, w ktorych znajdowaly sie obecnie fragmenty DNA wirusa ospy. Bylo ich lacznie dwanascie: dwa w Szkocji, reszta w Anglii. Osiem przeprowadzilo juz zalecona kontrole, wyniki z czterech pozostalych jeszcze nie nadeszly. Do tych ostatnich nalezaly dwie szkockie placowki. Z osmiu, ktore zlozyly raporty, w siedmiu przypadkach wyniki byly zgodne z oficjalnymi rejestrami. W ostatnim, Instytucie Nauk Biologicznych w Manchesterze, fragmentow bylo o dwa wiecej niz powinno wedlug oficjalnych zrodel. Dewar uznal, ze rozpocznie dochodzenie od wyjasnienia tej niezgodnosci. Hector Wright byl niskim, tegim mezczyzna pod szescdziesiatke. Mial bujne siwe wlosy, wojowniczy wyraz twarzy i przenikliwe spojrzenie. Nie wygladal elegancko czy dystyngowanie, ale niewatpliwie nikt nie zdolalby wcisnac mu niechcianego odkurzacza. Chce pan zatem, bym powiedzial panu wszystko o ospie - zaczal Wright, przywitawszy sie z Dewarem, po czym zapytal: - Dlaczego? Rozumiem, ze jest pan czolowym autorytetem w tej dziedzinie - odparl Adam, umyslnie udajac, ze blednie zrozumial pytanie. Wright pokiwal w zamysleniu glowa. Wiedzial, ze Dewar uchylil sie od odpowiedzi. Zdawal sobie rowniez sprawe, ze niczego nie osiagnie, dalej drazac te kwestie. -Nie wiem, czy ktokolwiek moze uznac sie za eksperta, jesli chodzi o to cholerstwo - powiedzial. - Kiedy pracowalem nad nim wiele lat temu, zawsze wydawalo sie, ze ma kolejnego asa w rekawie. Wiem, ze to idiotyczny sposob mowienia o wirusie, ale na milosc boska, przeciez to najprymitywniejsza z mozliwych postaci zycia, niektorzy nawet twierdza, ze wirusy nie sa zywe. Zachowywal sie jednak tak, jak gdyby byl obdarzony umyslem i zlowrogimi zamiarami, jak gdyby chcial zabijac. Rozumie pan, co mam na mysli? Dewar wiedzial, ze Wright mowi z przekonaniem i nie chodzi mu o wywarcie wrazenia. -Nie bede kryl, ze w dziewiecdziesiatym piatym roku wpadlem we wscieklosc, gdy zablokowano propozycje WHO, by calkowicie zlikwidowac zapasy wirusa - kontynuowal wirusolog. - Argumentowano, ze nie mozna niszczyc tego, co stworzyl Bog, i ze to bardzo ciekawy mikroorganizm. Jezu Chryste! Jedyna rola, jaka wirus ospy kiedykolwiek odgrywal na Ziemi, bylo zabijanie ludzi. Wirus nie ma posrednie go wektora, zwierzecego rezerwuaru ani wlasnego cyklu zyciowego. Jestesmy jego jedynymi ofiarami, a w przypadku ospy smiertelnosc wynosi piecdziesiat procent. ~ Az tyle? Az tyle. W dodatku wielu sposrod tych, ktorzy pozostaja przy zyciu, nie wraca calkowicie do zdrowia. W ponad polowie przypadkow dochodzi do trwalych uszkodzen mozgu, czasem do slepoty lub obledu, a zawsze do zeszpecenia. Jest az tak zle? Nie moze byc gorzej. Widzial pan, jak wyglada czlowiek chory na ospe, prawda? W tysiac dziewiecset siedemdziesiatym piatym roku, w Somalii. Nalezalem do zespolu WHO, ktory zajmowal sie ostatnimi przypadkami. Przypominalismy Apaczow okrazajacych kawalkade osadnikow i czekajacych na okazje, by sie do nich dobrac. Szczepilismy wszystko, co sie ruszalo, by choroba nie mogla wyjsc poza epicentrum. Musial pan miec uczucie niewiarygodnego triumfu, kiedy zdaliscie sobie sprawe, ze naprawde udalo sie wam zlikwidowac zaraze, ktora przesladowala ludzkosc od tysiecy lat. Ma pan racje, do diabla. Ja i paru innych, przewaznie Amerykanow, bylismy pijani ze szczescia przez jakis tydzien. Wie pan jednak chyba, ze nasza prasa ledwie zauwazyla ten fakt? -Naprawde? Ludzie w tym kraju zdazyli juz zapomniec, do czego jest zdolna ospa. Do tej pory stala sie choroba wystepujaca tylko w Trzecim Swiecie. Gdybysmy zlikwidowali cos, co zdarza sie w Cheltenham, byloby pewnie zupelnie inaczej, ale w Afryce? Piata strona, u dolu, jezeli mielismy szczescie. Oczywiscie, tak bylo do wypadku. Wypadku? W Birmingham. Wszyscy mysleli, ze w warunkach laboratoryjnych mozna bez problemow zajmowac sie wirusem, bo i przez caly czas wiadomo, w ktorym dokladnie miejscu sie znajduje. Na szklanych pojemnikach mozna polegac o wiele bardziej niz na ludziach: nie kaszla, nie pluja, nie rzygaja na ciebie ani nie odlatuja na Majorke, jezeli przyjdzie im na to ochota. Nie mielismy tak wyszukanego sprzetu izolujacego jak dzisiaj oraz wszelkich towarzyszacych mu zasad i przepisow, ale i tak zachowywalismy spora ostroznosc. Kazde laboratorium dokladalo wszelkich staran; oczywiscie, niektorym wychodzilo to lepiej niz innym. Ustalanie regul postepowania zalezalo od indywidualnych konsultantow, lecz Birmingham stalo sie lekcja dla nas wszystkich. Przeklety wirus wydostal sie z laboratorium, ktore wszyscy uwazali za bezpieczne. Robiaca zdjecia dla celow medycznych kobieta zmarla na ospe. Wie pan, co jest najgorsze? Do dzisiaj nie wiemy, co sie wlasciwie stalo. Nie mamy pojecia, w jaki sposob wirus wydostal sie poza laboratorium. Od tej pory zaprzestano prac z wykorzystaniem zywego wirusa. I Bogu dzieki, bo moglo dojsc do wielu wiecej wypadkow - dokonczyl Wright. Z moich informacji wynika, ze jedynie w dwoch miejscach na Ziemi wolno przechowywac zywego wirusa ospy - powiedzial Dewar. 3gadza sie, w Atlancie i Kolcowie, chociaz niektorzy pesymisci sadza, ze zywy wirus mogl sie zachowac rowniez w tkankach ludzi, ktorzy zmarli na ospe. Zartuje pan - rzekl Dewar. -Nie mowie o zwlokach, ktore ulegly normalnemu rozkladowi - odparl Wright. - Chodzi mi o ciala poddane wyjatkowemu oddzialywaniu srodowiska. Sugeruje sie, ze w rejonach wiecznej marzloci w Rosji zywe wirusy ospy mogly utrzymac sie w cialach ludzi zmarlych nawet sto lat temu, o ile zostaly zachowane wlasciwe warunki glebowe. Niech spoczywaja w spokoju - rzekl Dewar. Swieta prawda - przytaknal Wright. Dowiedzialem sie, ze ustalono sekwencje DNA calego genomu wirusa - powiedzial Dewar. Istotnie. Znamy wszystkie pary zasad, ktore skladaja sie na to diabelstwo. Szereg liter, ktorych nawet nie sposob wymowic, a jednak miliony ludzi padly jego ofiarami. Czy to znaczy, ze ktos moglby na tej podstawie odtworzyc wirusa w laboratorium? Wright usmiechnal sie, jak gdyby zrozumial prawdziwy powod pytania Dewara. -Ktoz przy zdrowych zmyslach moglby miec ochote na cos takiego? - zapytal niewinnie. Nie pytalem o stan psychiczny. Ma pan racje. Nie, istnieja prostsze sposoby zabawy w Boga. Genom pocieto na fragmenty, by naukowcy mogli prowadzic nad nimi badania. Tak mi powiedziano. Slyszalem tez, ze wlasnie ogloszono zakaz przekazywania tych fragmentow - powiedzial Wright, dodajac dwa do dwoch. - Czy to znaczy, ze podejrzewa sie kogos o chec poskladania wirusa? Brak na to solidnych dowodow; zakaz to tylko srodek profilaktyczny - odparl Dewar. Nie chcial urazic tak inteligentnego jak Wright czlowieka udawaniem, ze wszystko jest w porzadku. Ale wlasnie to sprawdzacie? - Dewar przytaknal. - Zycze wam powodzenia i pokladam w Bogu nadzieje, ze okaze sie to zbedna ostroznoscia. -Z czysto teoretycznej ciekawosci chcialbym pana zapytac, doktorze, w jaki sposob pan by sie do tego zabral? Do zrekonstruowania wirusa? Nie smiem nawet o tym myslec. Ale gdyby pan musial? Sadze, ze polaczylbym fragmenty przy uzyciu ligaz lub moze wyszedl od innego wirusa z tej grupy, na przyklad krowianki, i sprobowal zmienic go w wirusa ospy prawdziwej przez odpowiednie modyfikacje DNA. Czy byloby to prostsze? -Niekoniecznie, ale nie moge stwierdzic tego na pewno, skoro nie probowalem. Dewar byl usatysfakcjonowany tak rzetelna odpowiedzia. Przyjmuje, ze wladze zdaja sobie sprawe z mozliwosci modyfikacji innego wirusa tak, by stal sie wirusem ospy? Oczywiscie - odpowiedzial Wright. - Obowiazuje nie tylko zakaz posiadania przez jakakolwiek instytucje wiecej niz dwudziestu procent wirusa ospy - rozumianego jako ilosc fragmentow DNA - ale zabronione jest rowniez przechowywanie w tej samej instytucji rownoczesnie innych wirusow z tej grupy. A gdybym powiedzial panu, ze okazalo sie, iz w pewnym angielskim laboratorium znajduje sie o dwa fragmenty DNA wiecej, niz wynikalo z rejestru, czy nie uznalby pan tego za podejrzane? Nie, na Boga - rozesmial sie Wright, odrzuciwszy glowe do tylu. - Wie pan, jak wygladaja laboratoria uniwersyteckie. Jedyne papiery, jakimi sa zainteresowane, to publikacje zapewniajace rozwoj kariery i uzyskanie kolejnych dotacji na badania. Wszystkie inne to biurokracja, ktorej ktos powinien pilnowac, zawsze sie jednak okazuje, ze wszyscy o tym zapominaja. W razie skarg slychac tylko wrzaski, ze jest to "naruszanie wolnosci nauki"; co dziala jak magiczna mantra. Politycy lekaja sie tego jak wampiry krucyfiksu - nie chca, by uznano ich za filistrow. -Wiem, jak to wyglada - przyznal Dewar. Wright otworzyl szuflade i wyjal plik papierow. Zebralem to dla pana - powiedzial. - Wszystko, co powinien pan, nawet gdy nie mial pan ochoty, wiedziec o wirusie ospy. Jestem panu wdzieczny. -Niepotrzebnie. Placami za konsultacje. Proszono mnie o jeszcze jedno. -O co? -Zebym pana zaszczepil. Instytut Nauk Molekularnych Edynburg Sporzadzilem te liste, o ktora prosiles - powiedzial George Ferguson.Dobrze. Wszystko sie zgadza? - spytal Malloy. Oczywiscie. Przejrzalem wszystkie lodowki i zamrazarki, sprawdzilem wszystkie fragmenty. Zaznaczam, ze w rzeczach Alego znalazlem sporo probowek i butelek, ktorych nie rozpoznalem. Nie wiedzialem, co mam z tym zrobic. Poprosze Pierre'a, zeby je przejrzal, moze je zidentyfikuje i wyrzuci to, czego nie potrzebujemy - powiedzial Malloy. - Administracja przyslala mi oficjalne zestawienie fragmentow, ktore powinnismy miec w laboratorium. Moze porownasz je jeszcze raz ze swoja lista, zanim zlozymy sprawozdanie. Mam juz dosc tego urzedowego gowna. - Malloy siegnal do szuflady i wygrzebal z niej brazowa koperte do wewnetrznej korespondencji. Sprawdzil, czy zawiera to, o co mu chodzilo, nim podal ja Fergusonowi. - Masz. Widziales dzis rano Pierre'a? Jest w sali komputerowej, zajmuje sie sekwencja DNA. Malloy kiwnal glowa. Mial juz cos dodac, gdy budynek wypelnilo ogluszajace wycie syren* Ferguson i Malloy popatrzyli po sobie, powiedzenie czegokolwiek bylo jednak niemozliwe, dopoki halas wreszcie nie ucichl. Nastapila po nim grobowa cisza. Zamilkly wszystkie wentylatory i klimatyzacja. -Alarm o skazeniu biologicznym - powiedzial Malloy. - Pierwszy, jaki sie nam przydarzyl. Miejmy nadzieje, ze falszywy. Zasady alarmu o skazeniu nakazywaly, by wszyscy pracownicy pozostali do odwolania dokladnie tam, gdzie sie znajdowali w chwili jego ogloszenia. Drzwi byly automatycznie zamykane i uszczelniane, tak iz nikt nie mogl wejsc do budynku ani go opuscic. Okna i tak sie nie otwieraly. Glownym celem takiego postepowania bylo niedopuszczenie, by jakikolwiek czynnik zakazny wydostal sie na zewnatrz. Piec minut pozniej zadzwonil telefon. Jego dzwiek jeszcze nigdy nie wydawal sie tak natarczywy. Malloy. Tu Paul Hutton. Na poziomie trzecim zdarzyl sie wypadek z wirusem HIV. Doszlo do skazenia w izolowanym laboratorium. Co to za problem, skoro laboratorium jest hermetyczne? Sluza powietrzna byla otwarta, kiedy do tego doszlo. Co?! - wykrzyknal Malloy. Pracowalo tam dwoch ludzi Cairnsa. Kiedy szykowali sie do wyjscia, jeden z nich z niewiadomego powodu zawrocil - moze czegos zapomnial lub chcial cos sprawdzic. Stracil dwie probowki z zywym wirusem w tej samej chwili, gdy drugi z nich otwieral sluze. Prawo Murphy'ego - skomentowal Malloy. - Skazenie jest jednak ograniczone do laboratorium i sluzy? Z tego, co wiem, tak. Wyglada na to, ze ludzie Cairnsa wiedzieli, jak sie zachowac. Zostali w srodku i uruchomili alarm. Sciagnales ekipe odkazajaca? Mamy maly problem. - Slyszac te slowa, Malloy przymknal oczy. - Malcolm Cairns i jego dwoch doktorantow wyjechali na konferencje poswiecona AIDS w Chicago. Z jego grupy zostaly tylko dwie osoby, oboje to studenci. Malloy westchnal. To znaczy, ze ktos inny musi poradzic sobie z tym bajzlem? Mozna to tak okreslic. - Ton Huttona swiadczyl, ze preferowalby uzywanie innych sformulowan. Podejrzewam, ze ochotnicy pchaja sie drzwiami i oknami? - rzekl Malloy. Coz, poniewaz tylko twoje laboratorium rowniez zajmuje sie AIDS, pomyslalem, ze zgodzisz sie pomoc. Malloy wstrzymal sie przez chwile od odpowiedzi. No dobrze, zajme sie tym - powiedzial wreszcie. - Bedzie mi potrzebny jeszcze jeden ochotnik sposrod moich ludzi, ale nie zamierzam wywierac na nich nacisku. Mozesz na mnie liczyc - powiedzial stojacy obok swojego szefa George Ferguson, ktory zdolal sie zorientowac, o co chodzi. Malloy popatrzyl na niego, jak gdyby chcial uzyskac potwierdzenie tych slow. - Mozesz wziac mnie ze soba. Mam ochotnika. Wlasnie zglosil sie George Ferguson - rzekl Malloy do sluchawki. Ferguson? - zawolal Hutton. - Nie jestem pewien, czy to najodpowiedniejszy... W tej sytuacji liczy sie to, co ja sadze - odrzekl Malloy sucho. - Chyba ze chce pan powiedziec, profesorze, ze zajmie miejsce George'a Fergusona? Wiesz doskonale, ze od lat nie pracowalem przy zywych wirusach, a nigdy wlasnie przy tym. Ferguson, ktory slyszal rozmowe dzieki panujacej w pokoju calkowitej ciszy, usmiechnal sie ironicznie i szepnal: Jeszcze jeden skurczybyk, ktory nauczyl sie plywac z ksiazki. Utonalby, gdyby kiedykolwiek zanurzyl sia w wodzie. Wobec tego biore George'a. Niech pan dopilnuje, zeby na poziomie trzecim czekaly juz na nas kombinezony i roztwor odkazajacy. Ach, jeszcze jedno. Mozna sie porozumiec przez telefon z tymi dwoma? Tak, mam z nimi kontakt. Moze sie pan rozlaczy, bo chcialbym z nimi porozmawiac? Oczywiscie. Tak przy okazji, kto to? Simone Clary i Gregor White. Doktorantka i student trzeciego roku. No dobrze, mozemy zaczynac, kiedy tylko bedziecie gotowi. Dyrektor rozlaczyl sie. Malloy dal Huttonowi dziesiec sekund na przerwanie drugiego polaczenia i wybral numer laboratorium na poziomie trzecim. Po pierwszym sygnale odpowiedzial mu kobiecy glos. Halo, Simone? Tu Steven Malloy. Jaka jest wasza sytuacja? Chyba niezla, ale Gregor... Co z nim? Przestaje nad soba panowac - odparla Simone prawie szeptem. Malloy zrozumial, ze nie chciala, by doslyszal ja White. Doslyszal rowniez dobiegajace przez sluchawke chlipanie i domyslil sie, jak naprawde wyglada sytuacja w laboratorium. No dobrze, Simone. Musze ci zadac pare pytan, zanim wlozymy z George'em kombinezony z baniakami, przyjdziemy i po was posprzatamy. Czy skazenie jest ograniczone do konkretnego obszaru? Tak. Jedna probowka stlukla sie na posadzce. Druga jest cala. Wobec tego mamy do czynienia z kaluza cieczy na podlodze hermetycznego laboratorium? -Tak. Czy ktorekolwiek z was mialo kontakt z ciecza? Nie, nie sadze. Czy widzialas, jak probowka uderzyla o podloge? Niezupelnie. Kiedy sie odwrocilam, zobaczylam, ze Gregor stracil probowki. Staral sieje zlapac, zanim sie rozbija. Niezupelnie mu to wyszlo, ale zdolal chwycic jedna z nich i zlagodzic impet uderzenia drugiej. Dobrze, to oznacza, ze prawdopodobnie doszlo do minimalnego rozchlapania cieczy i wytworzenia aerozolu. Rozlacze sie teraz, Simone. Wkrotce bede u was z George'em. - Malloy odlozyl sluchawke i odwrocil sie do Fergusona. - Slyszales? - Laborant skinal glowa. - Co o tym sadzisz? Bulka z maslem. Kaluza na podlodze, bez wytworzenia sie aerozolu. Mozna by sobie z tym poradzic scierka i odrobina dettolu. Byc moze, ale musimy dac przyklad wasalom - usmiechnal sie Malloy. - Martwi mnie tylko jedno. Wyglada na to, ze ten szczeniak White dostaje kota. Nie chcemy, zeby rzucil sie do drzwi, kiedy tylko wejdziemy. -Moze Simone powinna trzymac go na uboczu, az zrobimy, co trzeba. Poziom trzeci byl niemal opustoszaly, gdy Malloy i Ferguson wysiedli z windy. Przeszli korytarzem do przedsionka, ktory prowadzil do laboratorium o wysokim poziomie zabezpieczen. Przed drzwiami zostawiono dla nich dwa kombinezony ochronne oraz zbiornik z plynem odkazajacym pod cisnieniem, z wezem i stalowa glowica zraszacza. Zadzwonil telefon na korytarzu. Odebral go znajdujacy sie blizej Ferguson. Chce mowic z doktorem Malloyem - rozlegl sie glos Huttona. Herr Direktor - rzekl Ferguson, przekazujac sluchawke. Steven? Dzial techniczny zmniejszyl cisnienie powietrza na poziomie trzecim, zeby nie doszlo do jego wyplywu. Dobrze - odparl Malloy. To ma byc pociecha? - szepnal Ferguson. Zycze wam powodzenia. Dzieki - rzekl Malloy. Ferguson tylko sie skrzywil. Malloy sprobowal polaczyc sie z Simone, jednak numer byl zajety. - Cholera! -Na pewno Herr Direktor apeluje do patriotycznej dumy prostaczkow - orzekl Ferguson. - Wszyscy jestesmy z toba, Simone, chociaz jestem juz trzy pietra nizej i gnam do taksowki. Malloy mial ochote zadzwonic do kogos, by przekazano Huttonowi, ze powinien sie rozlaczyc, ale sie rozmyslil. Zamiast tego rabnal piescia w zewnetrzne drzwi laboratorium, doszedlszy do wniosku, ze Simone zorientuje sie, o co chodzi. Po chwili linia byla wolna. Simone, jestesmy gotowi do wejscia. Obydwoje trzymajcie sie z dala od drzwi, dobrze? - rzekl Malloy, kladac nacisk na slowo "obydwoje". Oczywiscie. Mezczyzni w milczeniu nalozyli kombinezony i sprawdzili je sobie nawzajem. Zalozyli helmy i powtornie skontrolowali szczelnosc strojow. Malloy spryskal zewnetrzna powierzchnie drzwi sluzy i przekrecil klamke. Lekki powiew powietrza, ktory wpadl do sluzy i rozkolysal pare przyczepionych do tablicy kartek, stanowil pocieszajaca oznake. Skoro powietrze plynelo do laboratorium, nic z niego nie moglo wydostac sie na zewnatrz. Simone Clary i Gregor White siedzieli obok siebie w przeciwleglym koncu laboratorium. Simone obejmowala ramieniem barki zgarbionego, wpatrujacego sie w podloge chlopaka. Najwyrazniej powiedziala mu o nadejsciu pomocy, podniosl bowiem wzrok i wpatrywal sie w Malloya i Fergusona z takim natezeniem, jak zajac w reflektory nadjezdzajacego samochodu. -Wszystko bedzie dobrze - zawolal Malloy, by bylo go slychac mimo tlumiacego glos helmu. Zdal sobie w tym momencie sprawe, jak trudno przekonac o tym kogos, kto nie ma na sobie ochronnego kombinezonu. - Nie ruszajcie sie, az tu posprzatamy. Simone zacisnela dlon na ramieniu White'a, by uniemozliwic mu wstanie. Ferguson zostal w wejsciu, na wypadek gdyby student rzucil sie do ucieczki. White jednak sprawial wrazenie spokojnego, wiec laborant wszedl za Malloyem do laboratorium. Ujrzeli mokra plame na posadzce, upstrzona kawalkami szkla. Nie ma problema - oswiadczyl Ferguson. Polal kaluze stezonym srodkiem odkazajacym, po czym rozpylil go dookola ze zbiornika pod cisnieniem. - Bisujemy? - spytal Malloya. Chyba tak. Jeden granat czy dwa? Lepiej dwa. Nalezy sie im, skoro nam placa. Wciaz ten stary pociag do show businessu, co? Ferguson przygotowal dwa naboje z gazem dezynfekujacym, podczas gdy Malloy skonczyl sprawdzac wnetrze laboratorium. Wreszcie cofnal sie do wyjscia i skinal Fergusonowi glowa. Technik wyciagnal zawleczki obu nabojow i cofnal sie szybko za Malloyem, nim trysnela pierwsza spirala gazu. Zamkneli za soba drzwi sluzy, by gaz mogl wypelnic wnetrze i zniszczyc wszystkie wirusy, ktore mogly uniknac plynu odkazajacego. -Czas na prysznic, ludzie - oswiadczyl Malloy, gdy powtornie dolaczyli do Simone Clary i White'a. - Zostawcie tu cale ubranie do odkazenia. W szafce na prawo od kabiny prysznica sa fartuchy chirurgiczne. Ty pierwsza, Simone. Doktorantka nie miala ochoty zostawic White'a, gdy jednak Malloy uspokajajaco skinal glowa, zdjela dlon z jego ramion i przeszla do toalety. Idziesz po niej, Gregor - rzekl Malloy. Po co? - wymamrotal White. - Na milosc boska, przeciez mielismy kontakt ze skoncentrowanym wirusem HIV! Nie rozlales go sobie na skore. Nie masz tez zaciec ani zadrapan, przez ktore moglby dostac sie do krwi, wiec w czym problem? HIV jest cholernie grozny, ale nie tak latwo go zlapac w warunkach laboratoryjnych. Dziekuj swojej szczesliwej gwiezdzie, ze nie pracowales przy bakteriach dzumy czy tyfusu. Latwo wam mowic, skoro macie kombinezony. Skorzystalismy z sytuacji, by dac dramatyczne przedstawienie - oznajmil Ferguson, odslaniajac wizjer i zdejmujac helm. - Synu, jezeli nabawisz sie AIDS, to przez to, co wyprawiasz ze swoim siusiakiem, a nie przez te mikra kaluze. - Komentarz laboranta wywolal slaby usmiech na wargach White'a. - Idz wziac prysznic - dodal Ferguson, widzac, ze Simone wychodzi z lazienki, odziana wylacznie w bialy fartuch. Okalajace twarz mokre czarne wlosy sprawialy, ze wygladala na mlodsza i delikatniejsza niz przedtem. Co teraz?- spytala. Wezmiemy wszyscy prysznic, w lazience tez eksplodujemy naboje gazowe i wychodzimy. Specjalisci z uniwersytetu obejrza ciebie i Gregora. Prawdopodobnie jako srodek ostroznosci przez pare miesiecy bedziecie musieli brac AZT, a pewnie zaproponuja wam takze wizyty u psychiatry lub psychologa. Zachecaja do nich teraz nawet wtedy, jesli ktos tylko pierdnie w tym samym pokoju - wtracil sie Ferguson. Zbadamy ci krew na oznaczenie poziomu przeciwcial przeciwko HIV teraz i za pare miesiecy, ale wedlug wszelkiego prawdopodobienstwa absolutnie nic ci nie grozi. Jestem gotow sie o to zalozyc. Dziekuje, Steve. Tobie rowniez, George - powiedziala Simone. 5 Padalo, kiedy Dewar wysiadal z pociagu w Manchesterze. Nie byl tym zdziwiony. Tak wlasnie miala sie rzecz z zakorzenionymi opiniami, usprawiedliwionymi czy nie, a Manchester cieszyl sie opinia miasta, w ktorym wiecznie pada. Mysl ta przypomniala z kolei Dewarowi dziekana wydzialu na uniwersytecie, obecnie juz emerytowanego, ktorego pamietano nie ze wzgledu na osiagniecia zawodowe, lecz wylacznie dlatego, ze parzyl sobie herbate z uzywanych torebek, zamiast dorzucic pare pensow do wspolnego funduszu. Dewar byl przekonany, ze w Manchesterze nie zostana zorganizowane igrzyska olimpijskie, na ktorych tak zalezalo miastu - nie z powodow logistycznych, niedostatku miejsc dla gosci czy jego polozenia, lecz wylacznie dlatego, ze ludziom automatycznie stawala przed oczyma wizja biegaczy rozchlapujacych kaluze.Taksowkarz zagadnal Dewara, czy widzial "gre" w telewizji poprzedniego wieczora. Negatywna odpowiedz sprawila, ze kierowca przedstawil pasazerowi przebieg meczu podanie po podaniu, zanim po dziesieciu minutach dotarli do uniwersytetu. Mokniecie na deszczu nagle wydalo sie Dewarowi pociagajaca perspektywa. Jestem umowiony na spotkanie z profesorem Kelmanem - powiedzial do mezczyzny za biurkiem w recepcji, otrzasnawszy wlosy z wody. Drugie pietro. Najwidoczniej nie mogac liczyc na dalsze informacje, Dewar wjechal na drugie pietro i znalazl potrzebne wskazowki na tablicy naprzeciwko szybu windy. Znajdowaly sie na niej nawet zdjecia pracownikow. Lysy profesor Kelman urzedowal w pokojach 317/18. Czym moge sluzyc? - zapytala kobieta w sekretariacie (317), ktorej surowe rysy sugerowaly, ze pomoc jest ostatnia rzecza, jaka przyszlapy jej do glowy. Jestem umowiony na spotkanie z profesorem Kelmanem. Panskie nazwisko? Doktor Adam Dewar. -Ach, tak. Z... - Sekretarka zsunela okulary na koniec nosa i przekrzywila nieco glowe, by wygodniej bylo jej czytac z rozlozonego na biurku kalendarza. - ...Z Inspektoratu Nauki i Medycyny. Dewar wszedl do gustownie urzadzonego gabinetu i przywital sie z Kelmanem. Profesor byl wysoki i koscisty, mial spadziste ramiona, wielkie dlonie i stopy. Krawat w uniwersyteckich barwach nieco zbyt ciasno obejmowal kolnierzyk koszuli. Plowej barwy sztuczkowe spodnie konczyly sie kilka centymetrow wyzej niz powinny. Widac bylo dzieki temu kraciaste skarpety - zapewne gwiazdkowy prezent od bliskiego krewnego cierpiacego na daltonizm. -Jak rozumiem, nieladnie sie bawilismy - powiedzial Kelman. Usilowanie profesora, by pomniejszyc rozmiary wykroczenia, nie zaskarbilo mu sympatii Dewara, chociazby dlatego, ze stawialo to Adama w roli urzedasa, ktory zawraca glowe waznemu czlowiekowi zajmujacemu sie o wiele donioslejszymi sprawami. Wyglada na to, ze dzialal pan sprzecznie z zaleceniami WHO i ONZ, zaakceptowanymi przez rzad Jej Krolewskiej Wysokosci, profesorze - odparl, nie dajac sie zepchnac do defensywy. Och, strasznie mi przykro - rzekl Kelman, niepewny, jaka postawe powinien przyjac. Bylo zbyt pozno na odegranie skruchy, a zbagatelizowanie wagi naruszenia przepisow nie poskutkowalo. - W czym wlasciwie zawinilismy? Najlepsze wyjscie, zwazywszy na okolicznosci: udanie niewiedzy, pomyslal Dewar. Nie do przyjecia w swietle prawa, ale zawsze dobry pierwszy krok w zdystansowaniu sie w stosunku do winy. Uzyskal pan pozwolenie na prace z mniejsza o dwa liczba fragmentow DNA wirusa ospy niz ta, jaka ma pan do dyspozycji. Ponadto stanowi to lacznie ponad dwadziescia procent calkowitego genomu, co jest kolejnym naruszeniem zalecen WHO. Zalecen? - zapytal Kelman w nadziei, ze uda sie mu wykorzystac lingwistyczny kruczek. Obowiazujacych w tym kraju z moca prawa - odrzekl Dewar, zamykajac te droge odwrotu. Rozumiem - westchnal Kelman. - Coz, sprawa okazuje sie powazniejsza, niz mi sie wydawalo. Obawiam sie jednak, ze to dzialka doktora Davidsona. Oczywiscie, musiala byc to wina kogos innego, pomyslal Dewar. Niewazne, ostateczna odpowiedzialnosc ponosil dziekan wydzialu. Pozostawalo tylko pytanie, jak wiele osob Kelman bedzie jeszcze gotow pograzyc. Czy moglbym zamienic slowo z doktorem Davidsonem? Oczywiscie. Czy chce pan, bym byl przy tym obecny? Poniewaz ponosi pan odpowiedzialnosc za caly wydzial, pozostawiam decyzje panu, profesorze - odparl Dewar. Kelman odpowiedzial usmiechem, w ktorym brakowalo przekonania. Po paru chwilach do gabinetu wszedl chudy, niski mezczyzna w dzinsach i wygniecionej koszulce z krotkimi rekawami. Dewar ocenil, ze Davidson nalezy do dobrze znanego mu typu ludzi, czesto spotykanego w srodowiskach akademickich: niewyrosniety okularnik, maminsynek, fatalnie radzacy sobie w sportach, z mierna ocena z wychowania fizycznego, nieatrakcyjny dla plci przeciwnej, obciazony niezliczonymi kompleksami. Tego rodzaju ludzie znajdowali bezpieczne schronienie w akademickich instytucjach, gdzie mogli odprezyc sie i wolac na siebie Mike lub Steve, podczas gdy dla calej reszty swiata na zawsze mieli pozostac Michaelem lub Stevenem. Mogli nareszcie nosic dzinsy i byc "przywodcami grupy", chociaz wczesniej nikt nigdy nie wybieral ich do zadnego zespolu w jakimkolwiek charakterze, nie wspominajac nawet o zaproponowaniu glownej roli. Akademickie stanowisko stwarzalo im upragniona szanse odkucia sie za przeszle niepowodzenia. Alison powiedziala mi, ze zaistnial jakis biurokratyczny problem - wypalil z miejsca Davidson, znaczaco spogladajac na zegarek. Dewar natychmiast spostrzegl, ze byl to sprzet godzien supersamca z podwojnym chromosomem Y, zapewne podajacy na glebokosci siedemdziesieciu metrow pod powierzchnia Baltyku aktualna godzine w Tokio. Na watlym nadgarstku Davidsona zegarek prezentowal sie jak talerz do zupy. Zwiazany ze sprawozdaniem z kontroli, jakie fragmenty wirusa ospy znajduja sie w twoim laboratorium, Mike - powiedzial Kelman. Jezu, zapowiada sie, ze niedlugo wszyscy przestaniemy prowadzic jakiekolwiek badania, zeby wypelniac formularze! - jeknal Davidson. Jezeli liczyl na przepraszajaca odpowiedz Dewara, czekal go srogi zawod. Jezeli nie poda pan solidnego uzasadnienia niezgodnosci miedzy wynikiem kontroli a naleznym stanem, dokladnie to pana czeka, doktorze - stwierdzil rzeczowo Dewar. Kto to jest? - Dawidson byl wstrzasniety. Zaapelowal do Kelmana: - Czego tu... Czy ma w ogole prawo? Z tego, co wiem, Inspektorat Nauki i Medycyny dysponuje znacznymi uprawnieniami i nie waha sie z nich korzystac - wzruszyl ramionami Kelman. -Niech pan poslucha, to na pewno urzednicza pomylka - zaczal sie wycofywac Davidson. Musisz wymyslic lepsze wytlumaczenie, pomyslal Dewar. Moze wspolnie przejrzymy raport z kontroli, dzieki czemu bedzie mogl pan wskazac, gdzie dokladnie nastapila, doktorze? Chyba mozemy sprobowac. Proba to o wiele za malo, skomentowal w myslach te wypowiedz Dewar. Laboratorium Davidsona znajdowalo sie pietro nizej. Naukowiec prowadzil Dewara tak, jak gdyby chcial dac mu odczuc, ze kazdy krok stanowi wtargniecie coraz glebiej na jego terytorium. Kiedy wreszcie dotarli do "laboratorium David-sona", jak glosila tabliczka na drzwiach, natkneli sie na wysokiego blondyna, wychodzacego wlasnie z pelnym probowek stojakiem w rece. Erie, potrzebna mi lista fragmentow wirusa ospy, ktora dla mnie sporzadziles - warknal Davidson. Dobrze, za chwile. Natychmiast, Erie! Gorujacy nad Davidsonem zwalisty Szwed wzruszyl ramionami i cofnal sie do laboratorium. Odstawil stojak i zaczal szukac listy. Gdy ja odnalazl, Dewar usmiechnal sie do niego uspokajajaco. Szwed odpowiedzial tym samym. Sa jakies klopoty? Wyglada na to, ze mamy wiecej fragmentow, niz zezwalaja na to przepisy - Davidson tchnal w slowo "przepisy" bezmiar zbrzydzenia. - Ten pan przyjechal, by to sprawdzic. Dewar wyciagnal dlon do Szweda i przedstawil sie: Adam Dewar, Inspektorat Nauki i Medycyny. Erie Larsen. Jestem tu na studiach doktoranckich. Davidson wygladal miedzy dwoma wysokimi mezczyznami jak zbyt cienki plasterek w kanapce. Musiales pochrzanic cos w dokumentacji, Erie - powiedzial z rozdraznieniem. Nie sadze - odparl Szwed. - Wydawalo mi sie zreszta, ze sam pan sprawdzil moje zestawienie. Nie sprawdzalem, tylko podpisalem. Boze, czy mam pilnowac tutaj kazdego drobiazgu? Larsen byl wyraznie zaklopotany. Dewar wspolczul chlopakowi, postanowil jednak zachowac kamienne oblicze; w takich przypadkach nigdy nie warto opowiadac sie po ktorejkolwiek ze stron. Otworzyl neseser i wyjal kopie listy fragmentow bedacych oficjalnie w posiadaniu wydzialu. Moze bedzie pan czytal swoja liste? Dzieki temu ustalimy, ktore fragmenty sa ponad stan. Oczywiscie - zgodzil sie Larsen. Przystapil do wyliczania fragmentow. W polowie Dewar stwierdzil: Tego u mnie nie ma. - Larsen powtorzyl kod. - Nie, na pewno nie ma. Davidson wyrwal Larsenowi liste z reki i zapytal: Jestes absolutnie pewny, ze mamy ten fragment? -Oczywiscie, ze jestem pewny. Przejrzalem cala zamrazarke, jak mi pan kazal. Fragment tam byl; przeciez nie zmyslilem kodu - odparl Larsen, w ktorego glosie pojawila sie domieszka gniewu. Dewar nagle wyczul, ze Davidson przypomnial sobie cos, na co nie mial ochoty. Zdradzilo go spojrzenie. Nastapila krotka pauza, podczas ktorej Davidson najwyrazniej obmyslal sposob wybrniecia z sytuacji. -Och, tak - powiedzial w koncu. Czas na wypicie nawarzonego piwa, pomyslal Dewar. -Teraz sobie przypominam - kontynuowal Davidson i odchrzaknal, by ukryc zazenowanie. - Pol roku temu rozmawialem z francuskim naukowcem, ktorego spotkalem na konferencji w Birmingham. Pamietasz, Erie? - Larsen skinal glowa. Sycil sie zaklopotaniem Davidsona tak samo jak Dewar. - Ten Francuz zostal wyslany po zrobieniu doktoratu do laboratorium Malloya w Edynburgu. Moze wciaz tam jest? Pracowal mniej wiecej nad tym samym, co my. Dostal pare fragmentow wirusa, a ja pomyslalem, ze nam tez moga sie przydac. Zgodzil sieje przeslac, by oszczedzic mi przebijania sie przez zwykle biurokratyczne kanaly. Calkiem wypadlo mi to z glowy. Inaczej nie zadeklarowalby pan tego w zestawieniu - stwierdzil Dewar. Davidson nie odpowiedzial. - Tak sie jednak zlozylo, ze zlecil pan jego sporzadzenie komus innemu i prawda wyszla na jaw. I co teraz? - zapytal Davidson, bedac tak blisko skruchy, na ile bylo to mozliwe dla osob jego pokroju. Szesc miesiecy temu zostaloby to zapewne uznane wylacznie za naruszenie zasad prowadzenia dokumentacji - odparl Dewar. - Sytuacja sie jednak zmienila. Obowiazuje calkowity zakaz przekazywania fragmentow, zarowno oficjalna, jak i nieoficjalna droga, a wczesniej wszedl w zycie rowniez zakaz posiadania wiecej niz dwudziestu procent genomu. Prosze zdecydowac, ktorych fragmentow juz pan nie potrzebuje. Zabiore je ze soba, a pan bedzie znowu mial mniej niz dwadziescia procent. Tym razem na tym sie skonczy. Oczywiscie, w przyszlosci od czasu do czasu czekaja pana niezapowiedziane kontrole. Musze pana rowniez poprosic o nazwisko tego francuskiego naukowca, o ktorym pan wspomnial. Czy to naprawde konieczne? Byla to z jego strony osobista przysluga dla mnie. Na pewno rowniez znal przepisy. Pierre Le Grice. Pracuje w Instytucie Nauk Molekularnych w Edynburgu. Gdy Dewar wracal pociagiem do Londynu, rozgladal sie po wspolpasazerach z pierwszej klasy i zastanawial sie, czy ktorykolwiek wiezie w walizce cos rownie niezwyklego, jak dwa fragmenty DNA wirusa ospy. Wydawalo sie to nieprawdopodobne, lecz z drugiej strony, ludzkiego zachowania nigdy nie dawalo sie przewidziec z cala pewnoscia. To, co wydarzylo sie w Manchesterze, nie wrozylo dobrze dla obecnego dochodzenia. Jedna z instytucji zostala przylapana na zlamaniu przepisow tylko dlatego, ze przypadkiem podano prawde. W ilu innych przechowywano nielegalnie zdobyte fragmenty i sfalszowano zestawienia, by wladze zobaczyly tylko to, co powinny? Z poprzednich dochodzen Dewar nauczyl sie, ze naukowcy to rywalizujaca ze soba egoistyczna grupa. Wedlug nich przepisy obowiazywaly jedynie zwyklych zjadaczy chleba. Sami przestrzegali ich tylko wowczas, gdy im to odpowiadalo. W miare mozliwosci starali sie, by nic nie moglo zaszkodzic ich ukochanym programom. Trudno bylo na to cokolwiek poradzic. Inteligentny czlowiek nie powinien sie spodziewac obiecujacych wynikow w walce z ludzka natura. Dewar wiedzial ze nie zmieni sytuacji zastanej w srodowisku naukowym, ale moze przynajmniej zdecydowanie obstawac przy wyciaganiu konsekwencji z nieprzestrzegania zalecen WHO i ONZ. Moze liczyc na to, ze perspektywa zamkniecia laboratorium i uszczerbku dla kariery wywola pozadany skutek. I tak wszelkie korzysci z badan byly zwykle ubocznym produktem bezwzglednej rywalizacji w pieciu sie na coraz wyzsze stanowiska i zyskiwaniu osobistego rozglosu. Dotarlszy do swojego mieszkania, Dewar czul sie wyczerpany. Zrzucil buty i wyjal z lodowki piwo Stella artois. Po chwili "obudzil" komputer marki IBM Aptiva i sprawdzil poczte. Mial jedna wiadomosc z Inspektoratu i druga od Karen. Odczytal najpierw te ostatnia. "Adam? Utknelam na cale popoludnie i wieczor w laboratorium. W Kensington doszlo do zatruc salmonella. Zadzwon, kiedy wrocisz. Kocham cie". Dewar usmiechnal sie lekko na mysl o trudach salmonelloza w bogatej dzielnicy. Odczytal krotka wiadomosc z Inspektoratu: "Faks do pana. Kod dziewiec". Zmarszczyl brwi, usiadl przed komputerem, by uruchomic faks i wprowadzic haslo deszyfratora. Drukarka ozyla, po chwili wysunela sie z niej pojedyncza strona. Bylo to uaktualnienie listy instytucji, ktore nadeslaly zadane zestawienia fragmentow wirusa. Zrobily to juz wszystkie placowki; we wszystkich rezultaty byly takiL, jak powinny. Do listy dolaczono jednak dodatek - przyczyne, dla ktorej faks zostal zaszyfrowany. Komputer inspektoratu wyszukal informacje, ktora uznal za potencjalnie istotna dla prowadzonego przez Dewara sledztwa. Odbywajacy studia doktoranckie pracownik Instytutu Nauk Molekularnych w Edynburgu popelnil niedawno samobojstwo. Byl Irakijczykiem. Dewar odczytal nazwisko: Ali Hammadi. - . Ciekawe, nad czym pracowales, Ali? - mruknal. Popatrzyl na zegarek i zadzwonil do laboratorium, gdzie pracowala Karen. Co slychac? Ubaw na dwadziescia cztery fajerki. Siedemnascie potwierdzonych przypadkow w ciagu ostatnich dwudziestu czterech godzin i dziewiec nastepnych do sprawdzenia. Nie macie pojecia, jakie jest zrodlo? Osiem osob jadlo w tej samej greckiej restauracji, ale inni nie. Prawdopodobnie wiec chodzi o jedzenie od wspolnego dostawcy. Pytanie tylko, od ktorego i jakie. Jak bylo w Manchesterze? Gownianie. Wolalabym, zebys nie uzywal tego slowa. Przepraszam. Przyjedziesz pozniej? Chyba wroce prosto do siebie. Bedzie pozno, zanim sie stad wyrwe, a juz jestem wykonczona. Zadzwonie jutro, dobrze? Wiesz, gdzie bede - westchnela Karen. Dewar odlozyl sluchawke i usmiechnal sie z czuloscia. Byl z Karen, trzezwo myslaca dziewczyna pochodzaca z North Berwick, rybackiej wioski blisko wschodniego pasma gor Lothian w Szkocji, od prawie dwoch lat. Uczeszczali do tej samej akademii medycznej, lecz poznali sie blizej dopiero cztery lata po uzyskaniu dyplomow. Karen pracowala juz wtedy od trzech lat w panstwowej sluzbie zdrowia, a Dewar wlasnie zatrudnil siew inspektoracie, uznawszy, ze nie jest mu pisana kariera badacza. Podjal wprawdzie studia doktoranckie, ale wreszcie zrozumial, ze nie moze udawac czlonka zespolu, skoro zdecydowanie nim nie byl. Mial nature samotnika i nie zamierzal udawac, ze jest inaczej. Tego, ze Ziemia krazy wokol Slonca, nie odkryl "zespol badawczy" prowadzony przez Kopernika. W inspektoracie na Dewara czekala nareszcie praca, jaka mu odpowiadala. On i Karen nadal mieszkali osobno. Bylo to kosztowne rozwiazanie, lecz zadne z nich nie chcialo ryzykowac, ze ich zwiazek rozpadnie sie wskutek zabierania pracy do domu. Obydwoje zas mieli prace absorbujaca i wymagajaca poswiecen, a w przypadku Dewara czasem nawet niebezpieczna. Adam usiadl przy otwartym oknie, skad mial widok na rzeke. Nie mieszkal na samym nadbrzezu - nie bylo go na to stac - ale jego dom stal ulice dalej. Gdy Dewar siadal na lewo od najwiekszego okna, mogl dostrzec Tamize w przeswicie miedzy budynkami po przeciwnej stronie ulicy. Ponownie przeczytal faks z inspektoratu. Skoro Hammadi byl Irakijczykiem, nalezalo dowiedziec sie o nim jak najwiecej, poczawszy od zapoznania sie z aktami policji dotyczacymi jego samobojstwa. Do tego dochodzily oczywiscie badania, jakie prowadzil Ali. Czym sie dokladnie zajmowal? Chociaz w instytucie, w ktorym studiowal, znajdowaly sie fragmenty DNA wirusa ospy, niekoniecznie musial miec do nich dostep. Byla to bardzo duza placowka. Byc moze Hammadi zajmowal sie czyms zupelnie innym. Jako student obcego pochodzenia Irakijczyk musial figurowac w kilku oficjalnych rejestrach. Czesne prawdopodobnie naplywalo z zagranicy, lecz Hammadi musial byc wciagniety w Anglii na liste studentow, o ile nie uczestniczyl w jakims krotkoterminowym programie wymiany. Dewar polaczyl sie przez modem z komputerem inspektoratu, a przezen z Internetem. Skorzystal nastepnie z polaczonej sieci akademickiej, by dostac sie do komputerowego serwisu informacyjnego Instytutu Nauk Molekularnych w Edynburgu. Wybral opcje "aktualne pola badan" na stronie glownej i znalazl liste siedemnastu zespolow badawczych. Dwa zajmowaly sie wirusem HIV i opracowywaniem szczepionek. W jednym z nich, kierowanym przez doktora Stevena Malloya, pracowal Ali Hammadi. -Cholera - mruknal Dewar pod nosem. Hammadi pracowal w zespole mogacym korzystac z fragmentow wirusa ospy. Dewar zaklal ponownie, przeczytawszy do konca liste nazwisk. W tym samym zespole pracowal Pierre Le Grice - badacz, ktory wyslal fragmenty Davidsonowi do Manchesteru. Adam dopil reszte piwa i wrzucil pusta puszke do kosza na smiecie przy kominku. Trafil dokladnie do celu. Utrzymywal sie na poziomie osiemdziesieciu procent trafien, jednak dzisiaj nie sprawilo mu to satysfakcji. "Grzebanie w papierach" przestalo wygladac na rutynowe zadanie. W istocie Dewar poczul przyplyw niepokoju. Dwa lamiace przepisy zespoly badawcze i martwy iracki student, ktory mial dostep do fragmentow DNA wirusa ospy. Oznaczalo to, ze rano bedzie musial wsiasc w samolot do Edynburga. Dewar przeslal informacje do inspektoratu, dokad wyjezdza, wraz z prosba, by powiadomiono oficjalnie instytut w Edynburgu o jego wizycie. Chcial sie rowniez dowiedziec, kto w tamtejszej policji bedzie jego oficerem lacznikowym. 6 Samolot British Airways dotarl do lotniska w Edynburgu z kilkuminutowym opoznieniem. Dewar polaczyl sie z inspektoratem, korzystajac z polozonej na parterze sali komunikacyjnej dla pasazerow pierwszej klasy. Dowiedzial sie, ze jest oczekiwany w Instytucie Nauk Molekularnych, a o jego przybyciu powiadomiono rowniez policje. Do udzielenia mu niezbednych informacji oddelegowano inspektora lana Granta z miejscowej komendy glownej, gdzie De wara spodziewano sie o wpol do jedenastej.Mimo godziny szczytu taksowka z lotniska dotarla do miasta na tyle szybko, ze Adam zaczal zywic obawy, iz przybedzie za wczesnie na spotkanie z Grantem. Poprosil wiec kierowce, by pojechal okrezna droga przez Princes Street. Miasto nie bylo mu obce - byl w nim kilkakrotnie, gdy wraz z Karen odwiedzal jej matke - lecz zawsze zapieral mu dech w piersiach widok zamku. -Twoje pieniadze, koles - odrzekl ponuro taksowkarz. Zlokalizowana w polnocnej czesci miasta komenda policji na Fettes Avenue okazala sie wielkim, bialym budynkiem o nowoczesnym i funkcjonalnym wygladzie. Miescila sie naprzeciwko o wiele starszego gmachu - Fettes College, czolowej prywatnej szkoly w Szkocji, ktorej absolwentem byl premier Tony Blair. lan Grant okazal sie krepym mezczyzna po trzydziestce, mial ciemne oczy i bujne, czarne wasy. Ubrany byl w sportowa marynarke i ciemne spodnie. Krawat mial rozluzniony, a guzik pod szyja rozpiety, przez co prezentowal sie jak hollywoodzki odtworca roli dziennikarza poszukujacego tematu do artykulu. Grant nalal sobie kawy z dzbanka i machnal nim w strone Dewara. Lekarz potrzasnal glowa. Zagraniczny student powiesil sie na galezi. Co wiecej mozna dodac? Jesli o nas chodzi, sprawa jest zamknieta - powiedzial Grant, zasiadajac z powrotem za biurkiem. Nie zostawil listu pozegnalnego? Niczego. -Znalezliscie jakis prawdopodobny powod, dla ktorego mialby odebrac sobie zycie? Niestety. Spodziewalismy sie typowej historii o stresie egzaminacyjnym, obawach przed niepowodzeniem, takich tam bzdetow, ale tym razem bylo inaczej. Jego opiekun byl zdania, ze wszystko szlo mu jak po masle. Widac, ze facet okazal sie slepy jak kret. Na uniwersytecie mozna byc bardzo samotnym - rzekl Dewar. - Niektorym dzieciakom ciezko sobie z tym poradzic, zwlaszcza jesli pochodza z innego kraju. Nie mnie o tym sadzic. Mnie wychowalo zycie - odparl Grant. Czy w Edynburgu sa jacys inni studenci z Iraku? -Nawet sporo, prawde mowiac. - Grant wyjal arkusz papieru i kontynuowal: - Wszyscy sa u nas zarejestrowani; to zreszta obowiazek. Maja wlasne stowarzyszenie studenckie, z siedziba na Forest Road, niedaleko Szpitala Krolewskiego. Tu ma pan adres. Pewnie sporo z nich to studenci medycyny. Rozmawial pan z nimi? - spytal Dewar, kiwajac glowa. Rutynowa robota. Nikt nic nie wiedzial. Odnioslem wrazenie, ze wszyscy mieli niezlego pietra, bo przyszlo im rozmawiac z policja. Dlaczego? Pewnie przez to, skad pochodza - odparl Grant. - Jezeli zyje sie w panstwie policyjnym, wszystkich funkcjonariuszy uwaza sie za takich samych drani. Czy mial pan wrazenie, ze ci studenci sa kontrolowani podczas pobytu w Edynburgu? - spytal Dewar. Och, tak. Kreci sie przy nich paru gosci, ktorzy wygladaja na za starych na studentow, ale o to nie wypytywalem. Nie warto; zawsze ci tlumacza, ze to doradcy kulturalni, albo wciskaja podobna lipe. Dewar pokiwal glowa i wstal. Dziekuje za pomoc. Zamierzam porozmawiac z ludzmi, z ktorymi pracowal Hammadi, potem moze wpadne sie rozejrzec na Forest Road. Jak pan uwaza. Zycze powodzenia. Dlaczego was to tak interesuje? Rutynowe dochodzenie Ministerstwa Spraw Wewnetrznych - wzruszyl ramionami Dewar. - Z obcokrajowcami zawsze jest mnostwo dodatkowej papierkowej roboty. Jakbym nie wiedzial - odparl Grant. Przy okazji, ma pan kopie raportu z sekcji zwlok? Nie przy sobie - odrzekl Grant. - Wyniki byly takie, jak mozna sie bylo spodziewac. - Przyjrzal sie Dewarowi, by ocenic, czy gosciowi wystarczy taka odpowiedz. Adam zachowal obojetna mine. - Mam ja panu przeslac? Gdyby byl pan tak uprzejmy. Instytut Nauk Molekularnych miescil sie na poludniowych obrzezach miasta, w dzielnicy zwanej miasteczkiem akademickim. W wielu budynkach znajdowaly sie filie firm farmaceutycznych i chemicznych. Dewar przypomnial sobie komentarz kolegi, ze w laboratorium mozna teraz rownie latwo znalezc naukowca, jak prawnika zajmujacego sie patentami. Adam zlozyl krotka wizyte dyrektorowi instytutu, Paulowi Huttonowi. Stwierdzil, ze profesor jest przedstawicielem starej szkoly, wyznajacym dewize: "wlasciwe miejsce dla kazdego i kazdy na wlasciwym miejscu". Bylby gotow okazywac nieodmienna lojalnosc kartonowemu pudlu, jesli tylko zajmowalby oficjalne stanowisko. Dzieki temu bez trudu mozna bylo przewidziec jego zachowanie. Hutton wyglosil krotka przemowe na temat tragicznej smierci Alego Hammadiego nalezycie stlumionym tonem i zreferowal Dewarowi propozycje rodzicow studenta, by ustanowic fundacje jego imienia. -Chcemy ja nazwac Stypendium Naukowym imienia Alego Hammadiego. Pomysl bez zarzutu, pomyslal Dewar. Zapytal, czy moglby porozmawiac z opiekunem Hammadiego na studiach oraz z czlonkami zespolu, w ktorym pracowal Irakijczyk. -Doktor Malloy zostal uprzedzony o panskiej wizycie. Obawiam sie, ze bardzo sie przejal smiercia Alego. Czuje sie jej winny, chociaz to oczywiscie nonsens. Poprosze, by pokazano panu droge. Na widok ubranego w dzinsy i koszulke z krotkimi rekawami Malloya Dewar zrazu nie wiedzial, co o nim myslec. Przypuszczal, ze Malloy nalezy do reprezentowanej przez Mike'a Davidsona szkoly napuszonych wolnych strzelcow, ktorzy, uwazaja sie za niepodlegajacych boskim i ludzkim prawom, i wiaze ich z Ziemia jedynie uniwersytecki kontrakt oraz standardowy fundusz emerytalny. Postanowil sie jednak wstrzymac ze sformulowaniem ostatecznej opinii. Malloy ze swej strony byl rownie niepewny, jak ma odbierac Dewara. Widok eleganckiej fryzury, drogiego ciemnego garnituru i wyglansowanych butow podpowiadal mu, ze to kolejny ministerialny gryzipiorek, lecz on rowniez pohamowal sie od wydania definitywnego sadu. Zasiedli do rozmowy w gabinecie Malloya. Adam dostrzegl na scianie plakat przedstawiajacy Amerykanina Stana Getza - muzyka jazzowego, grajacego na saksofonie tenorowym. -Lubi pan go? - zapytal. - Uwielbiam. Ja tez. Widzialem go na koncercie w Kansas City na rok przed jego smiercia. Gral mnostwo brazylijskich kawalkow z poczatku lat szescdziesiatych. Byly wspaniale. Ja tez je lubie - zgodzil sie Malloy. - Charlie Byrd, jego gitarzysta, byl pare lat temu w Edynburgu. Okazalo sie, ze na koncercie brzmi dokladnie tak samo, jak na plytach. Maly facecik o prezencji kierownika banku, wyszedl na scene w gar-niturku - i zaczal grac tak, ze wszystkim jako tako obeznanym z gitara mozgi stanely w poprzek. Pan tez gra? Nie w takim towarzystwie, jak tutaj - odrzekl Malloy. Dewar przyjal to z usmiechem. Lody zostaly przelamane. - Rozumiem, ze przyjechal pan porozmawiac o Alim? Chodzi mi o to, co Ali mial wspolnego z fragmentami genomu wirusa ospy - odparl Dewar, wykladajac karty na stol. Nie rozumiem - powiedzial najwyrazniej zaskoczony Malloy. Wie pan o wprowadzonym wlasnie w zycie zakazie przekazywania fragmentow wirusa? Cholery mozna przez niego dostac. Ugrzezly przez to nasze prace. Byl powod, zeby go wydac. Czy wystarczajacy? ONZ i Swiatowa Organizacja Zdrowia uwazaja, ze tak. To mnie nie przekonuje. Biurokratom zawsze najprosciej jest czegos zakazac - w ten sposob najlatwiej im chronic swoje tylki. Ma pan racje czy nie, taka decyzja zostala podjeta - odrzekl Dewar, nie chcac kontynuowac dyskusji na ten temat. Och, niech pan mnie zle nie zrozumie. Dostosujemy sie do wytycznych, ale nie znaczy to, ze sie z nimi zgadzamy. Wystarczy, ze bedziecie przestrzegac zakazu. Ale co to ma wspolnego z Alim? -Mam nadzieje, ze nic, ale Hammadi byl Irakijczykiem - odparl Dewar. Malloy patrzyl na niego przez chwile, po czym stwierdzil: Nie trzeba byc Albertem Einsteinem, by dojsc do wniosku, ze Irakijczycy paprza sie z ospa, tak? Powiedzmy, ze istnieje takie podejrzenie, i nikt nie chce ryzykowac. Jezeli sadzi pan, ze Ali mogl byc w cos podobnego zamieszany... Coz, to po prostu nonsens - powiedzial Malloy. Milo mi to slyszec - odparl Dewar. - Byl jednak Irakijczykiem, mial przygotowanie naukowe oraz dostep do genomu wirusa ospy... a do tego odebral sobie zycie. Istotnie - przyznal mu niechetnie racje Malloy. - Podaza pan jednak niewlasciwa droga. Mamy tu tylko pare fragmentow - za malo, by zmajstrowac z nich cos rzeczywiscie niebezpiecznego. Widzialem wasze sprawozdanie pokontrolne - powiedzial Dewar, spogladajac Malloyowi prosto w oczy. Ach, rozumiem. Uwaza pan, ze mamy wiecej fragmentow, niz sie przyznajemy? Moze przypadkowo; tego rodzaju rzeczy zdarzaja sie w placowkach naukowych - odparl Dewar. - Dopiero co bylem na uczelni, gdzie znalazlo sie wiecej fragmentow, niz powinno. Nie wskutek przestepczych zamiarow, po prostu tak to jest na uniwersytetach. Moze pan do woli kontrolowac nasze laboratoria i zapasy, jezeli ma pan ochote - powiedzial Malloy. Dziekuje - odrzekl Dewar. - Zawsze milo miec do czynienia z osobami chetnymi do wspolpracy. Najpierw jednak chcialbym sie zorientowac, nad czym pracuje panska grupa. Moze mi pan powie, kto z panem wspolpracuje i czym sie dokladnie zajmujecie? Jest w niej Francuz nazwiskiem Pierre Le Grice, po doktoracie. Pracuje u nas od dwoch lat, zostal mu jeszcze rok. Do tego dochodzi dwoch doktorantow: Sandra Macandrew, na drugim roku, ma stypendium z Rady Badan Medycznych, oraz Peter Moore, na pierwszym roku, stypendium Fundacji Wellcome. Ali byl moim trzecim studentem. Prawie skonczyl badania i przygotowywal sie do napisana doktoratu. Jego studia oplacal rzad Iraku. - Dewar uniosl brwi. - Nie ma w tym niczego niezwyklego. Zagraniczni studenci nie maja prawa do brytyjskich stypendiow. Musza sami pokrywac czesne; zreszta robia to zwykle ich rzady. Kto jeszcze? George Ferguson, starszy technik laboratoryjny z wyszkoleniem medycznym. Zostal zatrudniony przez uniwersytet, kiedy zamknieto stary szpital miejski i trzeba bylo gdzies umiescic personel laboratoryjny. Ferguson nie zdolal wyszukac dla siebie niczego odpowiedniego, a ja potrzebowalem kogos, kto potrafi postepowac z wirusami, wiec zgodzilem sie wziac go, az skonczy mu sie okres na znalezienie zatrudnienia. Zatrzymam go, jezeli tylko zdolam zdobyc nastepne dotacje. -Ktos jeszcze? To wszyscy. Czy Ali pracowal sam? Nikt nie zagladal mu przez ramie, jesli o to panu chodzi. Chociaz byl studentem, na pewno wiedzial, co robi. Zwykle jednak wie sie, czym zajmuje sie sasiad, poza tym ludzie przez caly czas gadaja o swoich badaniach. Mozna przyjac, ze gdyby Ali staral sie odtworzyc kompletnego wirusa ospy, ktos by to zauwazyl - podsumowal Malloy tonem swiadczacym, ze sama taka koncepcja wydaje sie mu absurdalna. Brzmi to rozsadnie - przytaknal Dewar. Chce pan porozmawiac z czlonkami zespolu? Po to przeciez przejechalem taki szmat drogi - odrzekl Dewar z usmiechem. Jaki mam podac im powod panskiej wizyty? Powiedzmy, ze chodzi o dochodzenie Ministerstwa Spraw Wewnetrznych, rutynowe w przypadku smierci studenta obcej narodowosci. Jako pierwsza spotkala sie z Dewarem Sandra Macandrew. Uznal ja za mila i przyjazna osobe. Nie potrafila zrozumiec smierci Alego oraz zmiany, jaka dokonala sie w nim w ciagu ostatnich tygodni zycia. -Zauwazyla pani wyrazna zmiane w jego zachowaniu - stwierdzil Dewar. - Czy zmienilo sie rowniez cos w jego pracy? Sandra zastanowila sie chwile. -Nadal przychodzil do laboratorium i wydawalo sie, ze kontynuuje swoje badania. Pewnie Steve potrafilby odpowiedziec na podstawie jego notatek, czy rzeczywiscie posuwal sie naprzod. W ostatnim okresie Ali przestal z nami rozmawiac. Nie zauwazyla pani jednak, czy robil w laboratorium cos niezwyklego? Niezwyklego? Nie. -Dziekuje za pomoc, panno Macandrew. Jezeli przyjdzie pani jeszcze cos na mysl, prosze mi zostawic wiadomosc pod tym telefonem. Dewar podal jej wizytowke z numerem kontaktowym inspektoratu. Nastepny byl Peter Moore. Student nie potrafil powiedziec Dewarowi nic wiecej niz Sandra. Smierc Alego byla dla niego wielka zagadka. Tak, on rowniez go lubil. Pierre Le Grice zaprezentowal sie zgola odmiennie. Byl jawnie napastliwy, skarzyl sie gorzko na przerwanie jego programu badan spowodowane zakazem obiegu fragmentow wirusa. Calkowity zakaz przekazywania fragmentow to absurd. No dobrze, narzucono przepis nieprzekraczania dwudziestu procent. Nawet to jest idiotyzmem. Przeciez i piecdziesiat procent genomu jest rownie bezwartosciowe, jak dwadziescia. Niech pan sam powie, co wiecej mozna z tego zmajstrowac? Nie ja ustalam reguly, doktorze. Jezeli oponuje pan przeciwko zakazowi, prosze zlozyc skarge do rzadu i Organizacji Narodow Zjednoczonych. Nigdy nie chcecie za nic przyjac odpowiedzialnosci - kontynuowal Le Grice. - To zawsze wina kogos innego. Przyjmuje odpowiedzialnosc za to, co mam do zrobienia, doktorze. Powtarzam, ze nie ja ustalam przepisy, ale mam prawo i obowiazek pilnowac, by ich przestrzegano. - Dewar celowo umilkl na chwile, by sens jego slow dotarl do Le Grice'a, po czym podjal na nowo: - Dowiedziawszy sie wiec, ze ktos z tego instytutu swiadomie przesylal fragmenty wirusa ospy do placowki badawczej w Manchesterze z pominieciem obowiazujacych przepisow, mam pelne prawo dobrac sie mu do tylka. -Pan wie? - spytal po prostu Le Grice. Dewar przytaknal. -Wiem, ze bylo to dawno temu i nic juz na to nie mozna poradzic, ale sytuacja sie zmienila. Jeszcze jeden taki numer, a moze pan sie pozegnac ze swoja kariera, monsieur. George'a Fergusona nie bylo w laboratorium. Dewar dowiedzial sie od Sandry, ze technik i Malloy okazali sie poprzedniego dnia "para prawdziwych bohaterow". Obecnie "gora" skladala im za to podziekowania. Dewar zapytal, co sie stalo. Opowiedziano mu pokrotce, czego dokonali Malloy i Ferguson. Dobra robota - skomentowal Adam. Fakt - przyznala Sandra. - Chcialby pan sie rozejrzec po laboratorium? Naturalnie. Dewar odniosl wrazenie, ze w laboratorium panuje balagan. Bylo to czesciowo skutkiem ciasnoty ~ ludzie walczyli ze sprzetem o kawalki przestrzeni na stolach laboratoryjnych. Parapety zapelnione byly rzedami notatnikow, stojaki na probowki zestawione po trzy, klisze do elektroforezy przypiete spinaczami do hakow wzdluz wszystkich scian. Jak udaje sie wam tu cokolwiek odnalezc? - zapytal Dewar, starajac sie, by zabrzmialo to jak zart. To tylko wyglada jak kompletny balagan - odparla Sandra. - Wiemy, gdzie jest wszystko. Porzadne laboratorium to laboratorium wyjalowione z mysli - tak zawsze powtarza Steve. Jezeli poleruje sie stol, to znaczy, ze nie potrafi sie wymyslic kolejnego eksperymentu. Mozna chyba uznac taki punkt widzenia - przyznal Dewar. Spedzil mniej wiecej dziesiec minut na luznej pogawedce z Sandra i Peterem. Pierre Le Grice nie raczyl dotrzymac im towarzystwa i krzatal sie za wlasnymi sprawami po laboratorium. Wreszcie wrocil George Ferguson, witany glosnymi zadaniami, by pokazal swoj medal. Nie dostalem zadnego medalu - rozesmial sie Ferguson. - Herr Direktor ograniczyl sie do paru slow, majacych natchnac mnie do dalszej pracy i wystarczyc za dowod uznania. George, to doktor Dewar. Prowadzi dochodzenie w sprawie smierci Ale-go - powiedzial Steven Malloy. Dewar uscisnal dlon Fergusonowi. Zadal mu te same pytania dotyczace zmarlego studenta co innym. Ferguson udzielil mniej wiecej identycznych odpowiedzi. Podobnie jak pozostali, lubil Alego. Jego smierc byla dla niego kompletnym zaskoczeniem. Wie pan, nad czym pracowal Ali? Jedynie w ogolnych zarysach - odparl Ferguson, wzruszajac ramionami. - Jestem laborantem szpitalnym, ktoremu odebrano szpital. Dogladam zapasow wirusow i zajmuje sie pozywkami. Nie dla mnie nowomodne molekularne cuda - nie da sie nauczyc starego psa nowych sztuczek. Podjecie pracy w tym laboratorium to dla pana na pewno duza zmiana. Ferguson usmiechnal sie na to eufemistyczne stwierdzenie. Pracowalem w szpitalu miejskim przez trzydziesci dwa lata - stwierdzil. Musialo pana kusic, zeby dac sobie spokoj i przejsc na wczesniejsza emeryture. Kierownik banku mial inne zdanie - odparl Ferguson. Nie byl gotow potrzasnac kiesa, czy tak? - usmiechnal sie Dewar. Kasy publicznej sluzby zdrowia? Daj pan spokoj. Wydaje sie, ze latwo sie pan zzyl z nowym zespolem. Zostalem przyjety tylko czasowo. Steve mial wolny etat, ale czy dostanie nowa subwencje, to inna sprawa. Jezeli nie, przed Bozym Narodzeniem wyladuje na zielonej trawce. Moja geba i tak nie podoba sie paru ludziom w instytucie. Dlaczego? Czasy sie zmieniaja. Doktorantow jest teraz dziesiec razy wiecej niz etatowych pracownikow. Trzeba miec co najmniej pelna mature, zeby dostac prace, do ktorej dawniej przyjmowali z mala. Jesli jeszcze wymaga ona zaparzania herbaty, to nie da rady zejsc nizej doktoratu. -Mam nadzieje, ze jakos sie panu ulozy - odrzekl Dewar z usmiechem. Na koniec spotkal sie jeszcze raz z Huttonem, by podziekowac mu oficjalnie za wspolprace. Czy to znaczy, ze juz pan z nami skonczyl? - zapytal Hutton. Chyba tak, o ile nie wydarzy sie nic nowego - odpowiedzial Dewar. Wraca pan dzisiaj do Londynu? Pokaze sie jeszcze w stowarzyszeniu irackich studentow i pozniej zdecyduje. 7 Siedziba stowarzyszenia studentow z Iraku znajdowala sie na parterze wiktorianskiej kamienicy, ktora wznosila sie na ulicy pelnej restauracji oferujacych potrawy z najrozmaitszych stron swiata. Ulica byla waska, budynki - wysokie, a w powietrzu wisial smog przypominajacy listopadowa mgle. Won obcych potraw mieszala sie z nieokreslonymi wilgotnymi oparami, posrod ktorych dominowala won tynku i kotow. Dewar wspial sie po marnie oswietlonych schodach i zastukal do drzwi z mosiezna tabliczka, na ktorej widnial arabski napis. Otworzyl mu mlody mezczyzna, najwidoczniej zaskoczony widokiem Europejczyka.-Czego pan sobie zyczy? - zapytal Irakijczyk niemal bezbledna angielszczyzna. -Nazywam sie Dewar. Chcialbym porozmawiac z przyjaciolmi Alego Hammadiego. On nie zyje. Wiem. Dlatego wlasnie chce pomowic z jego kolegami. Jest pan z policji? Niezupelnie. Dewar pokazal mezczyznie swoja legitymacje inspektoratu. Irakijczyk porownal kilkakrotnie fotografie z oryginalem, zanim widocznie uznal, ze to ta sama osoba. Doktor Adam Dewar - odczytal. We wlasnej osobie - przyznal Dewar. Prosze wejsc - powiedzial mezczyzna, niespodziewanie odwracajac sie na piecie. Odczekal, az lekarz zamknie drzwi za soba. Przeszli waskim korytarzem obok szeregu pomalowanych na szaro drzwi. Po drodze Dewar zdolal dojrzec kilka metnie oswietlonych pokojow. Pojedyncze, nieosloniete zarowki zdawaly sie tutaj preferowanym zrodlem swiatla, wskutek czego w czterometrowej wysokosci salkach bylo wiecej cienia niz blasku. W pokoju, do ktorego wprowadzono wreszcie Dewara, znajdowalo sie okolo tuzina ludzi, siedzacych w grupkach po trzech lub czterech. Wszyscy przynajmniej pod wzgledem wieku mogli byc studentami. Umeblowanie pokoju bylo stare, a ciezkie zaslony wygladaly, jak gdyby nie prano ich od konca ubieglego stulecia. Przed oknami stalo kilka obitych welwetem sof z pojedynczymi oparciami z rzezbionego drewna. Wystroj wnetrza skojarzyl sie Dewarowi z wiktorianska ilustracja przedstawiajaca palarnie opium. Kilku studentow mialo otwarte zeszyty; wydawalo sie, ze rozmawiaja o przebiegu swoich zajec. Mezczyzna, ktory wpuscil Dewara, powiedzial do nich cos po arabsku. Lekarz rozroznil nazwisko Hammadiego. Zapadla przedluzajaca sie cisza, podczas ktorej wszyscy przygladali sie biernie gosciowi. Wreszcie podszedl do niego jeden ze studentow. Usmiechnal sie, prezentujac idealne uzebienie. -Nazywam sie Taria Saadi. Ali byl moim przyjacielem - stwierdzil. - Moze napije sie pan kawy? Dewar popijal gorzki napoj, podczas gdy Saadi - doktoryzujacy sie z matematyki - strescil mu, co wiedzial o Alim. Okazalo sie, ze pochodzili z wiosek polozonych zaledwie dwadziescia kilometrow od siebie, jednak znali sie tylko przelotnie, nim wyjechali $o Bagdadu. Tam wlasnie, podczas zdobywania pierwszych stopni naukowych, zaprzyjaznili sie ze soba. Obydwaj byli niezmiernie szczesliwi, gdy zdolali zapisac sie do programu wymiany zagranicznej studentow. Nie wierzylismy, ze uda sie nam wyjechac za granice, ale nauka jest ponad podzialami politycznymi - stwierdzil Tariq. - Politycy nie zgadzaja sie ze soba, ale uniwersytety mimo to wspolpracuja. Na szczescie - przyznal Dewar. - Jak idzie panu na studiach? - zapytal, starajac sie zdobyc zaufanie Irakijczyka. Czasami musze sie mocno natrudzic - odparl Tariq z usmiechem i wzruszeniem ramion. Tak samo bylo z Alim? Och, nie - usmiechnal sie ponownie Tariq. - Ali byl bardzo inteligentny i... - bezskutecznie szukal wlasciwego slowa -...jesli chodzi o nauke. Entuzjastyczny? - podsunal Dewar. Tak, dziekuje. "Entuzjastyczny" to dobre okreslenie, ale bardziej odpowiednim byloby chyba: "oddany". Dla Alego nauka byla wszystkim. Nie uznawal zadnych ograniczen i byl pewien, ze kiedys dokona czegos wielkiego. Twierdzil, ze w przyszlosci bedzie mozliwe wyzywienie wszystkich ludzi na Ziemi, a biologia molekularna i klonowanie genow poloza kres glodowi. Dewar usmiechnal sie, slyszac pelne mlodzienczego idealizmu stwierdzenia. Biologia molekularna mogla stworzyc takie mozliwosci, nie mialy one jednak szans sie ziscic. Bylo to nierealne, poniewaz nikt nie inwestuje pieniedzy w nie rokujace zyskow zamierzenia, a wykarmienie glodujacych nie stanowi rentownej perspektywy. Ali Hammadi nie dozyl jednak uswiadomienia sobie brutalnej prawdy. Nie bylo tez sensu udowadniac tego Tariqowi. Dlaczego Ali odebral sobie zycie? - zapytal Dewar najdelikatniej, jak potrafil. Tariq urwal. Na mysl o przyjacielu jego oczy zaszly mgielka. To takie straszne - powiedzial po prostu. Dewar potrzebowal jednak wiecej informacji. -Istotnie, ale nikt nie potrafil podac mi powodu, dlaczego to zrobil - powiedzial. - Musiala byc przeciez jakas przyczyna. W jego zyciu musialo stac sie cos wyjatkowo zlego. Koledzy Alego z instytutu powiedzieli mi, ze wyraznie czyms sie przejal. Twierdza, ze podczas ostatnich tygodni zycia byl w depresji. Przyjazniliscie sie. Na pewno zwierzyl sie panu ze swoich zmartwien, prawda? Mlodzieniec nerwowo wzruszyl ramionami. Dewar wyczul, ze nie sama tresc jego slow wywolala taka reakcje. Obejrzal sie przez ramie i stwierdzil, ze do pokoju wszedl jeszcze jeden mezczyzna, przystajac po jego przeciwnej stronie. Wysoki, brodaty Arab byl starszy od pozostalych; nosil grube okulary w ciemnych oprawkach. Dewar przypomnial sobie, ze inspektor Grant wspominal o towarzyszacych irackim studentom starszych mezczyznach. -Nie, Ali nic mi nie mowil - powiedzial Tariq, najwyrazniej wytracony z rownowagi widokiem brodatego Araba, chociaz ten z pewnoscia nie mogl go doslyszec. - Nie wiem, dlaczego sie zabil; to dla mnie tajemnica. Moze byl chory? Tak sie przeciez zdarza, prawda? Dewar popatrzyl mu prosto w oczy i zdal sobie sprawe, ze chlopak klamie, przytloczony obecnoscia starszego mezczyzny. Posluchaj, Tariq, moze to nie najlepsze miejsce do rozmowy? - zasugerowal cicho. To chyba wszystko, co mam do powiedzenia - odparl student, wypowiadajac slowa jak automat. Chyba jednak nie - upieral sie Dewar. - Moze jestes cos winien swojemu przyjacielowi. Opowiedz mi o wszystkim, o czym wiesz. Rozumiem, ze moze byc to dla ciebie teraz trudne, wiec na razie dam ci spokoj, ale zostawie wizytowke na sofie. Zadzwon do mnie, gdy sie upewnisz, ze nic ci nie grozi. Jezeli mnie nie zastaniesz, zostaw wiadomosc. - Chlopak pokiwal niepewnie glowa. - Coz, dziekuje ci za pomoc, Tariq. Przykro mi z powodu smierci twojego przyjaciela, to bardzo smutne - powiedzial Dewar silniejszym glosem na uzytek tych, ktorzy mogli sie starac podsluchac rozmowe. Gdy wstal, Tariq odprowadzil go do drzwi. Po drodze musieli minac starszego mezczyzne. Arab nawet nie kiwnal glowa, jednak Dewar zdolal mu sie dobrze przyjrzec. Moze inspektor Grant dysponowal zdjeciami Irakijczykow; dobrze byloby wiedziec, z kim sie mialo do czynienia. Wychodzac na ulice, Dewar postanowil, ze na razie zostanie w Edynburgu. Dewar zameldowal sie w hotelu w centrum miasta i zlozyl raport do inspektoratu, poslugujac sie swoim laptopem i polaczeniem przez telefon komorkowy. Nie mial wiele do doniesienia poza stwierdzeniem, ze nie jest zupelnie usatysfakcjonowany tym, co zastal w Edynburgu, wobec czego zamierza zostac, az dowie sie czegos wiecej. Wylaczyl komputer i wybral numer telefonu do laboratorium Karen. Gdzie ty wlasciwie jestes? W Edynburgu - przypomnial jej Dewar. - Zostane tu przynajmniej do jutra. Jak tam w Kensington? Bogaci nadal sraja dalej, niz widza? -W Kensington nie miewa sie takich problemow - rozesmiala sie Karen. - Tu cierpi sie na "niedyspozycje gastryczne". Chyba udalo nam sie opanowac sytuacje. Ustalilismy, ze zrodlem zakazenia byla hurtownia miesa, i na razie ja zamknelismy. Teoretycznie juz po krzyku. Szkoda, ze nie moge powiedziec tego samego - odparl Dewar. Brzmi to jak szczere wyznanie - orzekla Karen. Mam przeczucie, ze dzieje sie tu cos zlego. Nie ma szans, zebys wrocil na weekend? Powinienem wrocic, ale nie wiem na pewno. Na razie dzialam na wyczucie. Jestem przekonany, ze jeden z przyjaciol Alego Hammadiego wie wiecej, niz chce przyznac. Nie znaczy to jeszcze, ze chodzi o cos powaznego, ale naprawde chcialbym zrozumiec, dlaczego ten chlopak sie powiesil, skoro mial tak wiele powodow, by cieszyc sie zyciem. Moze nie bylo ich az tak wiele. Policja jest przekonana, ze to samobojstwo. Zachowanie Alego zmienilo sie w ciagu kilku tygodni przed jego smiercia. Niespelna wladz umyslowych... - Karen zacytowala sakramentalna formulke sadowa, orzekana przy wiekszosci przypadkow samobojstw. W kazdym razie cos wytracilo go z rownowagi - uparl sie Dewar. Skoro juz tam jestes, moze wpadniesz do North Berwick do mojej mamy? - spytala ostroznie Karen po chwili milczenia. - Dzieki temu bedziesz mogl na pare chwil zapomniec o dochodzeniu. Da sie zrobic - zgodzil sie Dewar bez entuzjazmu. Nie najlepszy pomysl? Perspektywa spedzenia wieczora w towarzystwie owdowialej matki Karen nie przedstawiala sie nazbyt interesujaco. Wolalby pare drinkow i niezobowiazujaca pogawedke w hotelowym barze. Nie chcial jednak obrazic Karen. No dobrze. Da sie zrobic. - Mial nadzieje, ze zdolal tchnac w glos wiecej entuzjazmu, niz czul. - Przekazac jej cos? Prawde mowiac, mialam nadzieje, ze wybiore sie do niej w ten weekend, ale nie wiem, czy do tego czasu zdolamy sobie poradzic z salmonella. Teoretycznie ostatnie nowe zachorowania powinny ujawnic sie najpozniej jutro. Moze postaram sie pojechac do mamy za dwa tygodnie, bo pewnie nie bedzie ci sie chcialo tak szybko znow ogladac Edynburga. Dlaczego nie? Milo byloby spedzic tu razem troche czasu - powiedzial Dewar. - Moze zdolamy wyskoczyc na dzien czy dwa w gory? Byloby wspaniale. A moze nie zdazysz wrocic, zanim uda mi sie stad wyrwac! - rozesmiala sie Karen. -Jesli tak, bedzie to znaczylo, ze trafilem na wielkie problemy i pewnie wszyscy do tego czasu beda zmykac w gory - zareplikowal Dewar. -Pozdrow mame i powiedz jej, ze postaram sie przyjechac za dwa tygodnie. Komputer wydal pisniecie, gdy Dewar go uruchomil i ponownie podlaczyl telefon. Okazalo sie, ze czeka na niego wiadomosc z inspektoratu. Dzwonil czlowiek nazwiskiem Tariq Saadi i poinformowal, ze chce spotkac sie z Dewarem. Proponowal ksiegarnie Jamesa Thina na South Bridge, dzisiaj o osmej wieczorem. Dewar zastanawial sie, dlaczego Saadi zatelefonowal do inspektoratu. Doszedl do wniosku, ze student zapewne probowal dodzwonic sie do jego telefonu komorkowego, gdy Adam rozmawial z Karen, a poniewaz nie chcial lub nie mogl czekac, wybral drugi numer na wizytowce. Swiadczylo to, ze Irakijczykowi sie spieszylo, ze mial niewiele czasu, by swobodnie telefonowac. Dewar popatrzyl na zegarek. Bylo tuz po wpol do osmej. Matka Karen musiala zaczekac na inna okazje. Wysiadl z taksowki na South Bridge, przy frontowym wejsciu do Old College Uniwersytetu Edynburskiego, naprzeciwko ksiegarni Thina. Spiesznie wymijajac samochody, przecial ulice i wszedl do pograzonego w przyjemnej ciszy sklepu. Ksiegarnia byla zaskakujaco duza; zajmowala kilka pieter wielokrotnie przebudowywanego budynku, przez co stanowila labirynt salek, korytarzy i schodow. Dewar okrazyl powoli parter, wczuwajac sie w nastroj tego miejsca i przystajac, by rzucic okiem na te czy inna ksiazke. Dostrzegl niewielu klientow. Nie bylo wsrod nich Saadiego. Dewar zszedl do sutereny. Pomyslal, ze jest tam jedyna osoba z wyjatkiem sprzedawczyni - jak sie domyslal, dorabiajacej studentki, ktora czytala przy kasie podrecznik. Drgnal, gdy poczul dotyk dloni na ramieniu. Odwrociwszy sie, ujrzal Saadiego, ktory zmaterializowal sie z cieni zalegajacych boczna nisze. Dziekuje, ze pan przyszedl - wyszeptal Irakijczyk. Smierc Alego nie jest wiec tak prosta, jak sie wydaje? - zapytal cicho Adam. Nie wiem wszystkiego, ale chcieli, zeby cos dla nich zrobil - przytaknal Tariq. - Ali nie chcial miec z tym nic wspolnego, ale mu grozili. Mowili, ze pogorszy w ten sposob sytuacje swojej rodziny. -Oni? - Nasi... doradcy. Mezczyzna, ktorego widzialem w siedzibie stowarzyszenia, to jeden z nich? - Tariq przytaknal. - Pracuja dla waszego rzadu? - Kolejne kiwniecie. - Ilu ich jest? Dwoch. Profesor Siddiqui i czlowiek o nazwisku Abbas - ten, ktorego pan widzial. Dewar powtorzyl sobie w myslach nazwiska. Domyslasz sie, czego chcieli od Alego? - zapytal. Nie chcial mi powiedziec, ale byl przerazony. Mowil... Co powiedzial? - ponaglil go Dewar. Bal sie, ze umrze wielu ludzi. Dewar poczul, ze robi mu sie zimno. Koszmar zamienial sie w rzeczywistosc. Na pewno nie powiedzial ci nic wiecej? Nie - potrzasnal glowa Tariq. - Powiedzial, ze to zbyt straszne. Wiem, ze mu cos dali. Wiesz co? -Niedokladnie. Pewnego dnia podsluchalem rozmowe. Ali byl zdenerwowany. Powiedzial, ze nie chce kawalkow, bo sa zbyt niebezpieczne. - Tariq wzruszyl ramionami na znak, ze nie domysla sie, o co chodzilo. - Powiedzial, ze kawalki trzeba zniszczyc, ale Siddiqui stwierdzil, ze Ali ma zrobic, co mu kazano, inaczej sprawy uloza sie zle dla niego i jego rodziny. -Kawalki? -Tak... Tariq nagle zamarl i pobladl. Dewar przygladal mu sie przez moment, nim zdal sobie sprawe, ze student wpatruje sie w cos lub kogos rozszerzonymi ze strachu oczyma. Odwrocil sie i ujrzal twarz czlowieka przygladajacego sie im przez szpare miedzy rzedami ksiazek. Byl to ten sam mezczyzna, ktorego widzial w siedzibie stowarzyszenia irackich studentow. Jego czarna broda ocierala sie o polke; bez zmruzenia oczu za grubymi okularami wpijal sie wzrokiem w Tariqa. Obok polek stal nizszy Arab o bardziej akademickim wygladzie. Tariq wygladal, jak gdyby mial zemdlec. -Musze juz isc. -Nie musisz nigdzie z nimi isc - stwierdzil Dewar stanowczym szeptem. - Nic ci nie moga zrobic w tym kraju. Wiem, ze sie boisz, ale moge ci pomoc. Damy sobie rade, zostan tylko ze mna i powiedz, czego chcieli od Alego. -Nie rozumie pan... Moja rodzina... Nie ogladajac sie, Tariq ruszyl pokornie w strone dwoch Arabow. Dewar czul bezradnosc, orientowal sie jednak, ze robiac scene, pogorszy jedynie sytuacje Tariqa. Zlowil spojrzenie brodatego Araba; mial nadzieje, iz zdolal przekazac mu swoja mina, ze jesli cokolwiek stanie sie chlopakowi, bedzie sie to rownalo powaznym klopotom dla "doradcy", mezczyzna jednak zachowal calkowita obojetnosc. Po krotkiej, przyciszonej wymianie zdan po arabsku Tariqa wyprowadzono na gore; nizszy mezczyzna szedl na przedzie. Dewar z irytacja uderzyl otwarta dlonia o polke. Dziewczyna przy kasie podniosla gwaltownie glowe. -Jezeli nie znalazl pan szukanej pozycji, mozemy ja dla pana zamowic - powiedziala, starajac sie byc pomocna. Dewar popatrzyl na nia, zdal sobie sprawe ze swojego zachowania i przeprosil. Wszedl po schodach na gore i ruszyl pieszo w strone hotelu. Potrzebowal czasu, by sie uspokoic i uporzadkowac mysli. Przemierzyl Chambers Street i przeszedl po moscie Jerzego V na Royal Mile, laczaca zamek z krolewskim Palacem Holyrood. Zatrzymal sie u podnoza Kopca, gdzie waska uliczka laczyla edynburska starowka z georgianskim nowym miastem. Swiatla na Princes Street roztaczaly sie w dole jak sznur perel. Po lewej stronie Dewara wznosil sie na pradawnej skale zalany blaskiem reflektorow zamek. Zdawalo sie niemozliwe, by tak piekne miasto moglo byc arena szatanskiego spisku. Dewar byl pewny, ze Tariq przetlumaczyl jako "kawalki" arabski termin, ktorego poprawna angielska wersja brzmiala "fragmenty" - nie studiowal przeciez biologii i nie mial pojecia, czego dotyczyla rozmowa. "Kawalki" na pewno oznaczaly odcinki DNA genomu wirusa ospy; nie istnialo inne prawdopodobne wytlumaczenie. Pytanie brzmialo: do ilu fragmentow uzyskali dostep wyslannicy irackiego rzadu i co sie z nimi stalo? Tariq podsluchal rozmowe Alego z "doradcami". Czy Hammadi mowil ogolnie, czy tez chodzilo o konkretnie wydane mu polecenie? Czy Alego potraktowano jako ogniwo w lancuchu operacji majacych na celu rekonstrukcje wirusa, czy tez mial byc ostatnim elementem ukladanki, naukowcem, ktory polaczy ze soba wszystkie fragmenty? Jakkolwiek bylo, okazalo sie tego dosc, by pchnac Ham-madiego do samobojstwa. Czy Irakijczycy naprawde posuneli sie az tak daleko? Czy rzeczywiscie mogli lada moment dysponowac zywym wirusem ospy? Dewarowi przyszlo do glowy kolejne pytanie. Czy Ali popelnil samobojstwo dlatego, ze nie mogl zdobyc sie na cos tak potwornego, czy tez dlatego, iz juz tego dokonal? Byc moze jego postepek byl podyktowany poczuciem winy. Dewar probowal przekonac siebie, ze ktos w laboratorium Malloya na pewno zorientowalby sie, co robi Hammadi. W rzeczywistosci jednak DNA w laboratoryjnej probowce prezentowalo sie jako bezbarwna ciecz, bez wzgledu na to, skad pochodzilo. Patrzac na nie, niczego nie sposob bylo odgadnac. By sie zorientowac, jakie jest zrodlo DNA, najpierw trzeba bylo ustalic sekwencje nukleotydow - a i wowczas trzeba bylo wprowadzic ja do komputera i porownac z poznanymi sekwencjami zapisanymi w miedzynarodowych naukowych bazach danych. Dopiero wtedy mozna bylo uzyskac odpowiedz na pytanie, z czym mialo sie do czynienia. Czy Hammadi zaryzykowalby rekonstrukcje aktywnego wirusa ospy w otwartym laboratorium obok swoich kolegow, wiedzac, ze narazilby ich tym na wielkie ryzyko? Z drugiej strony, gdyby skorzystal z zabezpieczonych laboratoriow instytutu, przeznaczonych do badan nad niebezpiecznymi wirusami, na pewno jego postepowanie wzbudziloby zaciekawienie i podejrzenia. Moze wiec Ali zdecydowal sie na ryzyko. Byl to najgorszy z mozliwych scenariuszy. Byc moze jednak Hammadi zdecydowanie odmowil wspolpracy. Jedno bylo pewne - odebral sobie zycie. Poczucie winy czy desperacka proba uchronienia rodziny przed klopotami? Wracajac myslami do tego, co zdolal powiedziec mu Tariq, Dewar przypomnial sobie jego stwierdzenie, ze Ali nie chcial wziac "kawalkow". Nie znaczylo to jednak, ze odmowil. Jezeli Ali zgodzil sieje wziac, na pewno ukryl je w instytucie - chociazby dlatego, by przechowywac je w odpowiednich warunkach. Istniala szansa, ze fragmenty nadal tam sa, ze zawierajace je niewinnie wygladajace plastykowe probowki stoja w ktorejs z lodowek. Trzeba bylo dokladnie skontrolowac miejsca, w ktorych Ali Hammadi przechowywal materialy do swoich badan, oraz zbadac zawartosc probek. Pierwszy odruch nakazywal Dewarowi oglosic powszechny alarm. Po zastanowieniu sie zrezygnowal jednak z tej mysli. Na razie nie bylo zadnych dowodow na istnienie pochodzacych z nielegalnych zrodel fragmentow wirusa; nie wiadomo bylo rowniez, jak daleko posuneli sie Irakijczycy w pracach nad jego rekonstrukcja. Byc moze obecnosc arabskich "doradcow" swiadczyla, ze nie dostali tego, na czym im zalezalo, inaczej na pewno dawno by znikli bez sladu. O to wlasnie chodzilo: dlaczego tu jeszcze sa? Chyba nie liczyli, ze zdolaja zwerbowac kogos innego? Dewar doszedl do wniosku, ze przede wszystkim powinien sie dowiedziec jak najwiecej o "doradcach". Musial sie w tym celu spotkac z Grantem. Zrezygnowal na razie z wszczynania alarmu. Postanowil zorientowac sie, do czego zdola dojsc z pomoca Granta - oraz Malloya - dzialajac na razie w aksamitnych rekawiczkach. Po powrocie do hotelu zadzwonil do Karen i przeprosil za to, ze nie odwiedzil jej matki. Wytlumaczyl, ze cos mu wypadlo. Wierze ci, chociaz wiekszosc kobiet by nie uwierzylo - powiedziala Karen. Przysiegam, ze wolalbym spedzic wieczor w towarzystwie twojej matki niz tak, jak musialem. Twoje obawy sie potwierdzaja? Sprawy nie wygladaja najlepiej - przyznal Dewar. A wiec nie wrocisz jutro na noc? Watpie. 8 Grant przez dluga chwile, wpatrywal sie w Dewara, zanim spytal:Jest pan absolutnie pewny, ze musimy sie zadawac z ta klientela? Jestem pewny. W czym problem? Wiem, ze nie utrzymujemy obecnie z Irakiem pelnych stosunkow dyplomatycznych, ale z obcokrajowcami o jakimkolwiek statusie dyplomatycznym sa same klopoty. Ci dwaj na pewno sa w jakis sposob kryci. Wiem z doswiadczenia, jak to wyglada. Skurczybyki moga bezkarnie robic praktycznie wszystko, na co maja ochote. Moze kiedys wreszcie trafi sie nam rzad, do ktorego dotrze, ze nie wszystkie kraje wysylaja do placowek dyplomatycznych samych nadetych gamoni po prywatnych szkolach. Nasze ambasady to wyjatek, nie regula. Po swiecie krazy ostatnio mnostwo lotrow z tablicami rejestracyjnymi korpusu dyplomatycznego. Zgadzam sie, ze nie pojdzie nam latwo. Nie jestem pewien, jaki status maja ci dwaj, ale musimy sie dowiedziec o nich tyle, ile tylko zdolamy. Nazywaja sie Siddiqui i Abbas. Obydwaj naciskali na Alego Hammadiego, zeby zrobil cos, na co nie mial ochoty. Domyslam sie, o co chodzilo, ale nie mam pojecia, czy w koncu ich usluchal. - 1 nie moze mi pan powiedziec, co to bylo, zgadza sie? -Jeszcze nie teraz. Grant pokiwal glowa i westchnal. A jesli odmowie? - spytal. Bede musial odwolac sie wyzej - odparl Dewar. -Nie mam pojecia, dlaczego nie zrobil pan tego od razu - powiedzial Grant. Dewar pochylil sie w jego strone i rzekl: Pomyslalem, ze moglibysmy pracowac razem. Nie chce robic zamieszania w czyms, co moze okazac sie bardzo delikatna sprawa. Gdybym sie omylil i niepotrzebnie wywolal alarm, na pewno doszloby do roznych nieprzyjemnych reperkusji, wlacznie z miedzynarodowymi. Trudno byloby mi pozniej znalezc prace nawet przy zmywaniu naczyn. Ale nie powie mi pan, o co chodzi? Oficjalnie przyjechalem tu na rutynowa kontrole, sprawdzic, czy sa przestrzegane pewne przepisy. Smierc Alego Hammadiego okazala sie na tyle niejasna, iz musze przyjac zalozenie, ze zostaly zlamane. Nie wiem jeszcze, do jakiego stopnia. Oficjalnie wlasnie w tym by mi pan pomagal. Przepisy - sarknal Grant. - O jak powaznej stawce mowimy w przypadku tych przepisow? W najlepszym przypadku martwimy sie niepotrzebnie, moze jednak chodzic o cos, co wplynie na losy calego swiata - doprowadzi do wojny i spowoduje smierc milionow ludzi. - Grant cicho gwizdnal. - Czuje sie pan na silach, zeby mi pomoc? Tak. Inaczej za nic nie zdolam zostac nadkomisarzem, bo mam tu na pienku z pewnymi ludzmi. Dobrze. Niech pan sprobuje dowiedziec sie jak najwiecej o Siddiquim i Ab-basie. Zostawie panu moj numer kontaktowy. Niech pan zadzwoni, gdy tylko sie czegos dowie. Ja wracam do Instytutu Nauk Molekularnych. Dewar nie skorzystal tym razem z obowiazujacej drogi sluzbowej. Wszedl po prostu do budynku za grupka studentow i wyminal mezczyzne w sekretariacie z wazna mina, zwykle wzbudzajaca obawy posrod niewtajemniczonych. Gdy winda ruszyla w gore, pomyslal: Boze, trudniej bylo sie dostac do komorki z weglem mojej babki. Zastukal do drzwi laboratorium Malloya i bez zaproszenia wszedl do srodka. -Witam - powiedziala Sandra Macandrew. Byla sama. - Nie spodziewalam sie, ze jeszcze pana zobacze. Zapomnial pan czegos? -Zastalem Steve'a? - zapytal Dewar, unikajac odpowiedzi na jej pytanie. -Dzis rano pracuje u siebie w domu. Zabral ze soba dyskietki. Musi odwalic troche papierkowej roboty dla profesora Huttona, poza tym ma przyjsc do niego inkasent z gazowni. Mam do niego zadzwonic? Dewar zastanowil sie przez chwile, po czym powiedzial: Lepiej sam go odwiedze. Moglaby mi pani podac jego adres? - Sandra zawahala sie przez moment; Dewar rozumial jej niepewnosc, wiec dodal: - Jesli ma pani watpliwosci, moge oficjalnie odwolac sie do profesora Huttona. Nie sadze, zeby... W porzadku, nie ma sprawy - usmiechnela sie Sandra i kontynuowala z wieksza pewnoscia siebie: - Jestem niemadra; przeciez i tak wiemy, ze jest pan kims w rodzaju policjanta. Steve mieszka w wyremontowanym budynku koscielnym w Tempie, wiosce na poludnie od miasta. Ma pan samochod? Dewar potrzasnal glowa. Mysle, ze pojade tam taksowka. To daleko? Nie bardzo, okolo czternastu kilometrow. Nie ma sprawy. Moze mi pani zapisac adres? Sandra spelnila jego zyczenie i zapytala: Wezwac dla pana taksowke? Dzieki. Sandra podniosla sluchawke i zatelefonowala do sekcji administracyjnej, proszac o zamowienie taksowki dla wlasnie opuszczajacego instytut goscia. Bedzie za siedem minut. - powiedziala Dewarowi. - Zawsze korzystamy z tej samej firmy. Jestem wielce zobowiazany - odparl lekarz. Zdolal pan dowiedziec sie czegos wiecej o smierci Alego? To i owo - odpowiedzial Dewar. - Nic, co by specjalnie pomoglo. Nie sadze, by przypomniala sobie pani cos przydatnego? Co w tym wszystkim robi wirus ospy? - odparowala Sandra, patrzac mu prosto w oczy i nie silac sie na odpowiedz na jego pytanie. Wirus ospy? - powtorzyl zaskoczony Dewar, by zyskac na czasie. Po panskiej poprzedniej wizycie Steve zaczal zadawac mnostwo pytan o fragmenty DNA wirusa, z ktorych korzystalismy. Doszlam do wniosku, ze miedzy panskim przyjazdem, smiercia Alego i fragmentami wirusa musi byc jakis zwiazek. Rozumiem, dlaczego robi pani doktorat - odparl Dewar. - Co dokladnie powiedzial Steve? Tlumaczyl usilnie George'owi, jak wazne jest przeliczenie naszych zasobow fragmentow wirusa na wypadek niespodziewanej kontroli. Powtarzal, ze wszyscy musimy co do joty przestrzegac przepisow i postarac sie o wiekszy porzadek. Uczepil sie Pierre'a, zeby uprzatnal rzeczy po Alim i zrobil troche wiecej wolnego miejsca w chlodziarkach. Czy to znaczy, ze materialow Alego nie sprawdzono przed sporzadzeniem zestawienia? - zapytal Dewar. Sandra poruszyla sie nerwowo. -Wcale tak nie powiedzialam - odparla. - George po prostu sprawdzil, czy sa wszystkie fragmenty, ktore mamy oficjalnie na stanie. Steve go o to prosil - dorzucila. - Oczywiscie bylo tam sporo probowek i fiolek z arabskimi nadrukami, ktorych bez Alego nie sposob bylo odcyfrowac. Steve poprosil Pierre'a, by sie im przyjrzal i sprobowal ustalic, co jest w srodku, nim sie ich pozbedziemy. -Cholera - rzekl Dewar. -Co to za roznica? Ali mial dostep do tych samych materialow, co my wszyscy. -Jest pani tego pewna? - zapytal Dewar chlodnym tonem. -Chyba nie sugeruje pan, ze Ali prowadzil jakies tajne badania? Dewar nie odpowiedzial. -Och, moj Boze! - westchnela Sandra. - Wlasnie to pan podejrzewa, prawda? Wcale nie chodzilo panu o to, ze Ali popelnil samobojstwo. Nie dlatego pan tu przyjechal. Podejrzewa pan, ze chodzi o cos, co ma zwiazek z wirusem ospy i zakazem przekazywania fragmentow. Dewar doszedl do wniosku, ze nie ma sensu zaprzeczac. Poczul sie jak rzecznik rzadu, potwierdzajacy informacje o pojawieniu sie nowego wariantu choroby Creutzfelda-Jacoba: mozna bylo polykac slowa, o ile tylko nie zawieraly wolowiny. Z drugiej strony, nie mial ochoty na dyskusje z Sandra. Zapytal wiec jedynie: Czy Pierre Le Grice zrobil to, o co prosil go Steve? Nie mialam okazji sprawdzic. Moglaby pani zrobic to teraz? Sandra wygladala na zaskoczona jego prosba ale przeszla w drugi koniec laboratorium, otworzyla dolne drzwi duzej chlodziarko-zamrazarki i przykucnela, by przyjrzec sie zebranym w niej materialom. Tak, wszystko zostalo uprzatniete - stwierdzila po chwili. Dewar popadl w zadume. Wytracilo go z niej brzeczenie telefonu. Podjechala panska taksowka - powiedziala Sandra. Jestesmy na miejscu - powiedzial kierowca, gdy dotarli do malej wioski Tempie w gorskim pasmie Midlothian. Zdaniem Dewara, osada byla zadbana i sympatyczna, ale nie wypacykowana na benefis turystow. - Czego pan konkretnie szuka? - dodal taksowkarz. Przerobionego na dom mieszkalny kosciola. Wiem, gdzie to jest. Wszystko teraz przerabiaja na chalupy: sklepy z dywanami, biura, salony zdrowia. Znak czasow, czy co? - zaczal sie rozwodzic kierowca. Zatrzymal sie przy koscielnym budynku na skraju wsi. - Jestesmy na miejscu. Dewar zaplacil i przyjrzal sie budowli. Malo co na zewnatrz swiadczylo, ze nie jest to juz kosciol parafialny. Zdradzaly to jedynie wymienione drzwi frontowe i skrzynka na listy. Dewar otworzyl zelazna bramke i ruszyl drozka obsadzona cisami. Jesienne liscie zaczely zbierac sie w kopczyki pod wejsciem, wystawionym na najczestsze w tych okolicach zachodnie wiatry. Nie bylo widac guzika dzwonka, wiec zapukal. Z wnetrza dobiegaly odglosy muzyki. Drzwi otworzyly sie i stanal w nich Steven Malloy. W tle rozbrzmiewal utwor Milesa Davisa. To pan? - zapytal ze zdziwieniem Malloy. - Spodziewalem sie czlowieka z gazowni. Moze on tez sie zjawi - odparl Dewar. Niech pan wejdzie. Przyznam, ze jestem zaskoczony. Dewar stwierdzil, ze wnetrze kosciola calkowicie przebudowano, w rezultacie czego powstalo zen atrakcyjne, nowoczesne mieszkanie o otwartym planie. Sam pan urzadzil dom? - zapytal. W wiekszosci. Nie dlatego, ze mam fiola na punkcie majsterkowania, ale kiedy kupilem ten kosciol, nie moglem sobie juz pozwolic na dodatkowe wydatki. Widze, ze wiedzial pan, co robi - orzekl Dewar. Powiedzmy, ze nauczylem sie przy okazji tego i owego. Kawy? Dziekuje, jesli nie bedzie to klopotem. Malloy przeszedl do mieszczacego sprzet kuchenny zakatka. Dewar rozgladal sie dalej. Zachowane zostaly wszystkie zasadnicze elementy koscielnego wystroju - od choru po kamienny oltarz. Podswietlaly je teraz umieszczone dyskretnie w kluczowych punktach reflektorki. Lawy zostaly usuniete, a glowna nawa podzielona na praktycznie oddzielne pomieszczenia, chociaz bez uzycia scianek dzialowych. Malloy niewatpliwie wlasnie pracowal w czesci pelniacej role gabinetu: wlaczyl sie wygaszacz ekranu komputera, przedstawiajacy przeplywajace ryby, a z glosnikow dobyl sie szmer pecherzykow powietrza. Na pewno drogo pana kosztuje ogrzewanie - powiedzial Dewar podniesionym glosem, by Malloy mogl go doslyszec. Tak by bylo, gdybym opalal caly dom - odparl naukowiec. - Przyjalem jednak polityke ogrzewania strefowego - tak jak w czasach, gdy domy byly opalane piecami weglowymi. Cieplo jest tylko w promieniu trzech metrow od ognia, a dalej mozna zamarznac. Wlaczam ogrzewanie jedynie tam, gdzie tego potrzebuje, i staram sie nie zapuszczac dalej. - Malloy przyniosl dwie filizanki kawy i wreczyl jedna z nich Dewarowi. Usiedli. - O co chodzi? - zapytal. O Alego - odpowiedzial Dewar. - Stwierdzilem, ze rzad iracki naciskal na niego, by wykonal pewne polecenie. Jakie? Dotyczylo wirusa ospy. Dobry Boze! - westchnal Malloy. - Mowi pan powaznie? Przyjaciel Alego podsluchal klotnie dotyczaca "kawalkow", ktore Ali mial otrzymac. Jestem pewny, ze chodzilo o fragmenty DNA. Malloy potrzasnal glowa, jak gdyby nie chcial dac wiary w to, co uslyszal. Gdyby Ali zajmowal sie czymkolwiek w tym stylu, wiedzielibysmy o tym. Na pewno? - spytal Dewar. Oczywiscie. Jezeli podejmuje sie dzialanie w rodzaju rekonstrukcji czynnego wirusa ospy, caly czas trzeba korzystac z zabezpieczonego laboratorium. Niekoniecznie - rzekl Dewar. Nie sugeruje pan chyba powaznie, ze Ali probowal tego dokonac w otwartym laboratorium? - odparl Malloy, przygladajac sie mu uwaznie. Na razie niczego nie sugeruje. Po prostu nie mam wystarczajacych informacji, musze wiec rozwazyc i taka mozliwosc. Przeciez nikt z nas nie umarl ani nie zachorowal - odrzekl Malloy, odpierajac jego argument. Przyznaje, ze przemawia to powaznie za zalozeniem, ze Alemu nie powiodlo sie odtworzenie aktywnego wirusa - powiedzial Dewar. - Szczerze mowiac, licze, ze w ogole tego nie probowal. Podejrzewam, ze odmowil i wreszcie odebral sobie zycie, by uchronic swoja rodzine przed konsekwencjami. Faktem jest jednak, iz musimy dopuscic odmienna mozliwosc, chocby byla skrajnie malo prawdopodobna. Uwazam, ze o wiele bardziej mozliwe jest, iz Alemu przekazano fragmenty DNA. Chce sie dowiedziec, co sie z nimi stalo. Poprosilem Pierre'a Le Grice'a, zeby przejrzal materialy Alego - powiedzial Malloy. Wiem, bylem w laboratorium i rozmawialem z Sandra. Pierre nie mowil, ze natknal sie na cos niezwyklego. Co mogl zrobic z materialami Alego? Zalezy, co to bylo. Sadze, ze zatrzymal rozpuszczalniki i odczynniki, ktore byly jasno oznakowane i nadajace sie do wykorzystania. Wszystkie nieopisane i ewidentnie zuzyte materialy przekazal pewnie do wysterylizowania i zniszczenia w ukladzie usuwania odpadow biologicznych. Zalozmy, ze byly posrod nich fragmenty DNA. -Na pewno nie byly oznakowane, bo inaczej Pierre by mi o nich powiedzial. Jezeli nie byly opisane, Pierre nie mogl wiedziec, z czym ma do czynienia i zapewne je zniszczyl. Dewar pograzyl sie w zadumie. W tle wciaz rozbrzmiewala muzyka Milesa Davisa. Czy wszystkie laboratoria instytutu korzystaja ze standardowych probowek i pojemnikow? - zapytal po dluzszej chwili. Podejrzewam, ze moga byc pewne roznice, uzaleznione od dostawcow. Dlaczego pan pyta? Fragmenty, ktore otrzymal Ali, musialy pochodzic spoza instytutu. Zastanawialem sie po prostu, czy Le Grice'owi rzucilyby sie w oczy odmienne opakowania, nawet jesli nie byly oznakowane. Tym razem zamyslil sie Malloy. -Chyba powinienem go o to zapytac - powiedzial wreszcie. Gdy obydwaj zbierali sie do powrotu do instytutu, rozleglo sie stukanie do drzwi. Malloy otworzyl. Okazalo sie, ze to inkasent z gazowni. Nie boisz sie pan duchow, mieszkajac w kosciele? - zapytal, spisujac stan licznika. - Zimno sie robi na sama mysl o pogrzebach i takich tam. Staram sie myslec wylacznie o chrztach - odparl Malloy. Inkasent wreszcie wyszedl. Dewar i Malloy ruszyli do instytutu fordem escortem tego ostatniego. Ruch byl niewielki; podroz zajela niecale dwadziescia minut. Sandra Macandrew uniosla brwi, widzac Dewara po raz kolejny w laboratorium, ale nic nie powiedziala. Malloy wezwal Le Grice'a do swego gabinetu i zamknal drzwi, nie wyjasniajac niczego pozostalym. Pierre, czy kiedy uprzatales materialy po Alim, zauwazyles cos niezwyklego? W jakim sensie? - zapytal ze zdezorientowana mina Le Grice. Czy trafiles na cokolwiek, czego tam byc nie powinno? Cokolwiek sprzecznego z przepisami? -Nie. -Cokolwiek, co sprawialo wrazenie pochodzacego z innego laboratorium - wiesz, odmienne od naszych pojemniki, cos takiego? Nie, nic w tym stylu. Bylo sporo probowek z napisami, ktorych nie potrafilem odczytac - rzeczy, o ktorych tylko Ali potrafilby cos powiedziec - ale nic niezwyklego. Co zrobiles z nieoznakowanymi probowkami? Zostaly zniszczone jako odpady biologiczne. Nie bylo sensu ich trzymac. I tak na pewno nikt nie potrafilby odgadnac, co bylo w tych probowkach. Nikt nie sugeruje, ze bylo inaczej, Pierre - powiedzial uspokajajacym tonem Malloy, unoszac dlon. - Zrobiles przeciez dokladnie to, o co cie prosilem. Nie ma problemu. Moge juz isc? Jestem bardzo zajety. Oczywiscie. Naprawde tak ciezko pracuje? - zapytal Dewar, gdy Le Grice zamknal za soba drzwi. Jest bardzo ambitny i bardzo inteligentny - odparl Malloy. - No, sam pan widzi: gdyby Ali nielegalnie przechowywal fragmenty wirusa lub nawet zdolal go zrekonstruowac, w co nie wierze ani przez chwile, to i tak wszystko powedrowalo do sterylizatora. Wcale bym tego zreszta nie zalowal. Ja tez bym sie ucieszyl - zgodzil sie Dewar. Z czysto egoistycznego punktu widzenia jestem zadowolony, ze pan tu przyjechal - powiedzial Malloy. Dlaczego? Podal mi pan powod samobojstwa Alego. Obwinialem sie o to, ze od razu nie rozpoznalem objawow jego depresji. Wyglada na to, ze wcale sie nie rozchorowal, ale zostal wplatany w koszmarna afere. Pewnie lotrom, ktorzy go do tego zmuszali, wszystko ujdzie na sucho? Zwykle tak sie dzieje, gdy mamy do czynienia z przestepstwami popieranymi przez rzady. Pozwalaja sobie na wszystko, od ludobojstwa po podkladanie bomb w pasazerskich odrzutowcach. Po drodze do wyjscia Dewar zatrzymal sie obok Sandry. Chyba nareszcie skonczylem - powiedzial. Jakies powazne problemy? - zapytala ze spojrzeniem wymowniejszym od slow. Chyba tak, ale to juz przeszlosc - odparl. Czy pana dzialania pomoga w zdjeciu zakazu przekazywania fragmentow wirusa ospy do celow naukowych? W pewnym stopniu zapewne tak, ale chyba troche to jeszcze potrwa. Wszystko, w co zaangazowanych jest wiele panstw, zabiera sporo czasu. Martwi sie pani o swoj doktorat? -Nie tylko o to. Wydaje mi sie, ze nasze laboratorium ma spore szanse opracowania szczepionki przeciw AIDS. Jezeli zostaniemy pozbawieni dostepu do fragmentow, nasza sytuacja bedzie znacznie gorsza. Milo byloby uczestniczyc w takim osiagnieciu - byc wspolautorem pracy publikowanej w "Nature" i tak dalej. Jezeli zakaz opozni tempo waszych prac, tak samo bedzie ze wszystkimi - przypomnial jej Dewar. - Na pewno w konkurencyjnych laboratoriach badacze sa tak samo sfrustrowani. Chyba ma pan racje - zgodzila sie Sandra. - Musimy sobie radzic w miare mozliwosci i miec nadzieje, ze natrafimy na cos przelomowego w innym kierunku. Coz, zycze powodzenia - powiedzial Dewar. Dziekuje - odparla Sandra. - Potrzebna panu taksowka? Przejde sie. Przyda mi sie troche ruchu. Dewar ruszyl pieszo w strone centrum. Niebo bylo bezchmurne, promienie slonca padaly na zolto-czerwone listowie. W powietrzu wisial chlod, lecz dzieki niemu spacer byl jeszcze przyjemniejszy. Dewar wyjal telefon komorkowy z neseseru i dopiero teraz go wlaczyl. Okazalo sie, ze probowal sie dodzwonic do niego Grant z komendy policji. Zostawil wiadomosc, by Dewar sie z nim skontaktowal. Adam zrobil to bez zwloki. -Mam cos dla pana, ale byloby lepiej, zeby pan tu przyjechal - powiedzial Grant. Dewar zatrzymal pierwsza ujrzana taksowke. Droga zajela trzydziesci piec minut, poniewaz aby dotrzec do komendy, musieli przejechac do polnocnej czesci Edynburga. Zniecierpliwienie Dewara roslo przy kazdym czerwonym swietle. Gdy wreszcie dotarl na miejsce, czul sie jak wypuszczony z wiezienia. -Trudno pana zlapac - powiedzial Grant na jego widok. -Wylaczylem wczesniej telefon. Nie chcialem, zeby zadzwonil w nieodpowiednim momencie - rzekl Adam. -Zostawilem wiadomosci pod wszystkimi numerami, ktore mi pan podal. Dziekuje. Slusznie pan zrobil. Czego sie pan dowiedzial? Poznaje pan ktoregos z tych gosci? - Grant podsunal mu piec wydrukowanych z pomoca komputera podobizn. Tych dwoch - stwierdzil Dewar. - To Irakijczycy, ktorych widzialem w ksiegarni: Siddiqui i Abbas. Dobra robota. Jestem pod wrazeniem. Komputery to wspaniala sprawa, prawda? - rzekl Grant. Kiedy dzialaja. Dowiedzial sie pan o nich czegos? Grant przechylil sie przez biurko i postukal koncem dlugopisu w brode mezczyzny na zdjeciu. Z Abbasem nie bylo klopotow. Oficjalnie to attache do spraw edukacji, ale Wydzial Specjalny nadal mu status AAA. - Dewar podniosl wzrok. - Iracka tajna policja. Pasuje. Z drugim Arabusem poszlo ciezej. Londyn najwidoczniej nie mial pojecia, ze jakikolwiek Siddiqui znajduje sie w tym kraju. Przejrzano album z fotkami Irakijczykow, skontaktowano sie z wywiadem i ustalono, ze trzech ludzi nosi takie nazwisko. Okazalo sie, ze ten, ktorego pan wskazal, to... - Grant sprawdzil kod na odwrocie zdjecia i odczytal swoje notatki: -...doktor Ismail Siddiqui. Jest naukowcem z uniwersytetu w Bagdadzie i o ile wiadomo, pelni funkcje konsultanta irackiego rzadu. Wojskowi sadza tez, ze bierze on udzial w uruchomionym przez Saddama programie badan nad bronia biologiczna, chociaz nie ma na to dowodow. Mowi to panu cos? Dewar poczul, jakby jego nogi staly sie nagle potwornie ciezkie. Nie byl wprawdzie zupelnie zaskoczony, ale potwierdzenie najgorszych podejrzen i tak okazalo sie wstrzasem. -Az za duzo - powiedzial. - Twierdzi pan, ze obecnosc Siddiquiego w Edynburgu stanowi niespodzianke dla Londynu? -Najwidoczniej. Dlaczego? Sami beda musieli odpowiedziec sobie na to pytanie, gdy im przekaze, ze go pan zidentyfikowal. Wie pan, co mnie naprawde martwi? - spytal Dewar. - Co? Fakt, ze wciaz jest w tym miescie. Ile czasu minelo od smierci Hammadiego? Prawie szesc tygodni - odparl Grant, zajrzawszy do notesu na biurku. -Coz, doktorze Siddiqui - powiedzial Dewar, ujmujac fotografie i podnoszac ja do oczu. - Na co pan jeszcze czeka? 9 Chce pan, zebysmy zrobili cos jeszcze? - zapytal Grant.Wiele rzeczy, ale na pewno mi pan powie, ze nie ma wystarczajacej liczby ludzi - odrzekl Dewar. Niech pan sprobuje. Chcialbym sie dowiedziec, dlaczego Siddiaui nie wyjezdza z Edynburga. Chce wiedziec, co tutaj robi, jakie miejsca odwiedza, z kim sie spotyka, tego rodzaju rzeczy. -Nie sadze, zebym do tego potrzebny byl panuja czy moi ludzie - stwierdzil Grant. - Kiedy tylko powiadomie Londyn, kogo pan zidentyfikowal, kupa gosci z tajnych sluzb zwali sie stamtad szybciej niz chlopak na pierwsza randke. Zaloze sie, iz Siddiauiego bedzie sledzilo tylu ludzi, ze bedzie mozna nimi za psami rzucac. Ktos schrzanil robote w urzedzie imigracyjnym, wiec wszyscy beda sie przescigali, zeby zyskac punkty za naprawienie sytuacji. Mozliwe, ze przybyl tu nielegalnie - zasugerowal Dewar. Byc moze, ale trudno uznac, ze sie ukrywa - stwierdzil Grant. - Moim zdaniem ma dobre papiery. Kto sie tym zajmie? Wydzial Specjalny? Wydzial Specjalny, MI5, co pan chce. Beda sie o siebie potykac. I tak nie maja teraz wiele do roboty. Chyba ma pan racje - odparl Dewar. Zastanawial sie, w jaki sposob zaangazowanie innych agend rzadowych moze wplynac na sytuacje i czy nie powinien zaryzykowac prosby, by Grant odwlokl przedstawienie swojego raportu. Natychmiast przyszlo mu do glowy, ze jakakolwiek oznaka jawnego sledzenia natychmiast sploszy Siddiquiego, lecz po namysle zmienil zdanie w tej kwestii. Jezeli Grant mial racje, iz Irakijczyk przebywal w Anglii legalnie, w takim razie byl przygotowany na to, ze bedzie obserwowany. Nawet jesli jeszcze nie wiedzial o nadzorze - bo ze wzgledu na czyjes zaniedbanie istotnie go nie bylo - musial zakladac, ze bedzie kontrolowany, i odpowiednio do tego postepowac. -Przychodzi panu do glowy cos jeszcze? - spytal Grant. Jeden z irackich studentow odwiedzajacych siedzibe stowarzyszenia na Forest Road to przyjaciel Alego. Udzielil mi o nim informacji. Siddiaui i Abbas widzieli nas razem, a chlopak smiertelnie sie tego wystraszyl. Nie zdolalem go przekonac, by zgodzil sie na nasza ochrone. Irakijczycy zabrali go ode mnie prawie sila. Martwie sie o niego. Jak sie nazywa? -Tariq Saadi. Doktoryzuje sie z matematyki na Uniwersytecie Edynburskim. Grant zanotowal te informacje. Nie obiecuje, ale sprobuje dowiedziec sie czegos wiecej. Zakladam, ze zostaje pan w miescie? Na razie - przyznal Dewar. Szczerze mowiac, nie wiedzial dokladnie, dlaczego podjal taka wlasnie decyzje. Zyskal pewnosc, ze wszystko, nad czym pracowal Ali, zostalo wysterylizowane lub zniszczone, wobec czego zniklo widmo bioracej zrodlo w Edynburgu epidemii ospy. Odczuwal jednak niepokoj, wynikajacy przede wszystkim z faktu, iz mimo uplywu prawie szesciu tygodni od smierci Alego Siddiaui wciaz krecil sie po miescie. Schodzac po schodach przed komenda, Dewar postanowil, ze reszte pieknego jesiennego popoludnia spedzi na spacerze w Krolewskim Ogrodzie Botanicznym. Przedwieczorne slonce rzucalo taki sam zloty blask, jaki spotyka sie w pelni arktycznego lata o dziesiatej w nocy - blogi, rozleniwiajacy, dajacy nawet troche ciepla. Dewar zdjal marynarke i przewiesil ja sobie przez ramie. Przechadzajac sie miedzy przepieknymi drzewami, dzwigajacymi brzemie smutku konczacego sie roku, usilowal wymyslic powod, dla ktorego Siddiaui nadal tkwi w Edynburgu. Czy on sam lub, co bardziej prawdopodobne, ktos inny planowal operacje majaca na celu odzyskanie powierzonych Hammadiemu fragmentow? Wydawalo sie to watpliwe. Dostanie sie do instytutu nie nastreczalo problemow - Dewar zdolal sie o tym przekonac - jednak intruzi pewnie nie wiedzieliby nawet, gdzie zaczac poszukiwania. Ich obecnosc szybko wzbudzilaby podejrzenia i najprawdopodobniej doprowadzilaby do wielkiego zamieszania. Dewar pocieszal sie faktem, ze gdyby nawet Irakijczycy okazali sie na tyle nierozsadni, by zaryzykowac taka operacje, i tak niczego by nie znalezli, gdyz Le Grice zniszczyl wszystkie pozostale po Hammadim materialy. Adam zadawal sobie pytanie, dlaczego wobec tego odczuwa tak silny niepokoj. Nie znalazl na nie odpowiedzi w zadnej z olbrzymich wiktorianskich oranzerii ani nad spokojnym, porosnietym liliami stawem, w ktorym odbijaly sie placzace wierzby. Nie doszukal sie jej rowniez w herbaciarni, gdzie napil sie herbaty i zjadl kawalek keksu, wsluchujac sie w stlumione dzwieki ludowych szkockich tancow, ani w malej galerii z wystawa sztuki wspolczesnej. Nawet jesli odpowiedz znajdowala sie na ktoryms z obrazow, Dewar jej tam nie dostrzegl - podobnie jak sztuki. Wieczor spedzil na pisaniu sprawozdania dla Inspektoratu. Wyrazil w nim przekonanie, ze Irakijczycy daza do zrekonstruowania zywego wirusa ospy. Byl w to zaangazowany Ali Hammadi, jednak nie wiadomo dokladnie, w jakim charakterze i stopniu. Przyjaciel Hammadiego byl niemal na pewno swiadkiem zmuszania Alego do przejecia liniowych fragmentow wirusowego DNA, nie wiadomo bylo jednak, czy iracki student zrobil z nimi cokolwiek przed odebraniem sobie zycia. Wsrod pozostalych po nim w laboratorium roztworow i odczynnikow nie znaleziono niczego, co by sugerowalo, ze Hammadi odmowil wspolpracy i targnal sie na zycie, by ocalic rodzine w ojczyznie. Wszystkie znalezione po jego smierci materialy biologiczne zostaly zniszczone, jednak Irakijczycy z niewiadomych, lecz potencjalnie groznych przyczyn nie szykowali sie najwidoczniej do opuszczenia Edynburga. Decyzja, jak zapobiec kolejnym probom uzyskania przez Irak kompletnego wirusa, nalezala do WHO i ONZ. Dewar pochwalil w sprawozdaniu doskonala prace i pomoc okazana przez inspektora Granta przy identyfikacji Abbasa i Siddiauiego. Dwukrotnie przeczytal raport i po wniesieniu kilku drobnych poprawek wcisnal klawisz transmisji na komputerze, a gdy uzyskal jej potwierdzenie, wylaczyl urzadzenie. Wybral numer telefonu do pracy Karen. Okazalo sie, ze jest w laboratorium. Wciaz masz zle przeczucia? - zapytala. Prawde mowiac, tak. Z kazdym dniem coraz silniejsze - odrzekl Dewar. Chcesz o tym porozmawiac? Moze nie przez telefon. Jak tam dobrzy ludkowie z Kensington? Wracaja do zdrowia - odpowiedziala Karen. - Wykresy wskazuja, ze krzywa zachorowan spada, co swiadczy, iz prawidlowo okreslilismy zrodlo zakazenia. Nareszcie bede miala wolny wieczor. Pewnie jutro przylece z powrotem, ale nie wiem, o ktorej. Moglibysmy wybrac sie na kolacje. -Wolalabym raczej walnac sie do lozka. Moze przyjedziesz do mnie od razu po powrocie? Upichce cos prostego, a ty opowiesz mi wszystko o swoich problemach, zanim poddamy sie pokusie mocnego alkoholu? I seksu? Takimi pieknymi slowkami na pewno podbijesz moje serce. Na to wlasnie licze. Hm, czasami martwie sie o intelektualna plaszczyzne naszego zwiazku - mruknela Karen. Na razie wystarczy mi horyzontalna. Czasem zadaje tez sobie pytanie, po co w ogole zawracam sobie toba glowe-westchnela. Bo jestem tak wart milosci? - zasugerowal Dewar. Na pewno chodzi o cos innego - jeknela. Ledwie Dewar sie rozlaczyl, telefon zabrzeczal ponownie. Okazalo sie, ze dzwoni Grant z komendy. Adam popatrzyl na zegarek. -Nadal jest pan na sluzbie? - zapytal ze zdumieniem. -Moglbym powiedziec, ze tak, i zrobic dobre wrazenie - odparl Grant. - Powiem jednak prawde. Mielismy impreze z okazji odejscia jednego z naszych ludzi. Mialem juz wracac do domu, ale wpadlem jeszcze do biura i okazalo sie, ze zostawiono mi wiadomosc. Dotyczy panskiego przyjaciela Saadiego. Co z nim? - zapytal Dewar. Wsiadl do promu lotniczego na Heathrow o siodmej. Widocznie wraca do domu. Cholera - mruknal Dewar pod nosem. - To moja wina. Mam nadzieje, ze odeslanie do domu to najgorsze, co go spotka. Szkoda, ze podczas Pustynnej Burzy nie skorzystali z szansy i nie zrzucili na tych bandytow bomb atomowych. Schwarzkopf zyskalby dzieki temu jeszcze efektowniejszy przydomek: Nuklearny Norman. To nawet... no, jak to sie nazywa? Aliteracja - powiedzial Dewar. - To przeciez tylko wszawy rezim, ktorego nie sposob sie pozbyc. Zwykli ludzie w Iraku sa tacy sami jak wszedzie. Skoro pan tak twierdzi - odparl ponuro Grant. Dzieki, ze dal mi pan znac. Jakies nowe wiesci o Siddiquim? -Wszedzie wielkie zaklopotanie. Okazalo sie, ze przylecial do Anglii jako delegat na miedzynarodowa konferencje naukowa. Sprytny sposob na dostanie sie do tego kraju - skorzystal z akademickiej reputacji, nie muszac powolywac sie na dyplomatyczny status. Ustalono, ze przylecial przez Cypr i Schippol w Holandii, az wreszcie zjawil sie w Birmingham jako pasazer samolotu specjalnie wyczarterowanego dla zaproszonych na konferencje naukowcow. Zginal po prostu w tlumie. Nie chcialbym byc w skorze czlowieka, ktory prowadzil tego dnia odprawa paszportowa. Pewnie niedlugo bedzie sprzedawal lizaki w Caithness. Siddiaui przyjechal do Edynburga po zakonczeniu konferencji, oficjalnie po to, by odwiedzic irackich studentow i zobaczyc, jak sobie radza - wszystko najzupelniej zgodnie z prawem i legalnie. W nocy pogoda sie zmienila. Zerwal sie wiatr, z polnocnego zachodu nadciagnal ulewny, lecz padajacy z przerwami deszcz. Wlasnie jego sieczenie o okno obudzilo Dewara o trzeciej nad ranem. Wstal i wyjrzal na zalewane deszczem, opustoszale ulice, skapane w zoltym blasku sodowych lamp. Rynsztokami plynely zwawe strumienie, rozlewajace sie nad zapchanymi liscmi kratkami odplywowymi. Kierowcy sporadycznie przejezdzajacych samochodow byli w stanie pokonac ciag miniaturowych jeziorek jedynie z zachowaniem zwiekszonej ostroznosci. Dewar zaczal sie zastanawiac, gdzie pogrzebano Alego Hammadiego. Domyslal sie, ze w Edynburgu musi byc muzulmanski cmentarz. Pamietal, ze islam nakazuje chowac zmarlych tak szybko, jak to tylko mozliwe, ale nie potrafil przypomniec sobie, jak w swietle wiary oceniano samobojstwo - jesli kiedykolwiek to wiedzial. Zastanawial sie, czy popelniajac samobojstwo, Hammadi pozbawil sie prawa do zycia wiecznego i czy wplywalo to w jakikolwiek sposob na obrzedy pogrzebowe. Dewarowi zrobilo sie zal Alego: dowody, jakie zdolal zebrac, swiadczyly, ze odebranie sobie zycia bylo z jego strony aktem odwagi, nie zas wynikiem poczucia winy. Oddal zycie, by nie uczestniczyc w dzialaniach mogacych zgotowac smierc milionom ludzi. Moze pewnego dnia cala prawda wyjdzie na jaw. Dewar zaciagnal zaslony i wrocil do lozka, jednak sen nie nadchodzil. Deszcz nadal wybijal staccato na szybach. Adam lezal w ciemnosciach, zastanawiajac sie nad slowami Granta o zaangazowaniu sie innych agencji w sledzenie Siddiauie-go. Postanowil skontaktowac sie rano z inspektoratem i zapytac, czy nie daloby sie ich poinformowac o zainteresowaniu jego organizacji dzialaniami Irakijczyka. Powinien temu towarzyszyc wniosek, by obserwacja byla prowadzona w mozliwie dyskretny sposob. Z drugiej strony, Siddiaui i Abbas niewatpliwie powinni zostac zatrzymani w momencie opuszczania kraju. Pretekst sie nie liczyl - wazne bylo upewnienie sie, ze nie wywoza zadnych niebezpiecznych materialow biologicznych. Byc moze nie przekazali Hammadiemu wszystkich fragmentow DNA, z ktorymi przybyli do Anglii. Jezeli mimo wszystko - chociaz bylo to malo prawdopodobne - Ali rzeczywiscie zrobil, czego oden zadano, i przekazal zrekonstruowanego wirusa przed odebraniem sobie zycia, stwarzalo to rowniez okazje do przechwycenia kompletnego drobnoustroju lub jego fragmentow przed wywiezieniem ich z kraju. Dewar czulby sie o wiele lepiej, gdyby mial gwarancje, ze zostanie zastosowany taki srodek ostroznosci. Gdy rano Dewar zadzwonil do inspektoratu, powiedziano mu, by zlozyl raport osobiscie. Wsiadl do poludniowego samolotu i o wpol do trzeciej dotarl do Ministerstwa Spraw Wewnetrznych. Pojechal tam prosto z lotniska; nie bylo czasu na powrot do mieszkania, wiec zostawil torbe podrozna i laptop w sekretariacie u Jean Roberts, a sam wszedl do gabinetu Macmillana. -Uwazasz, ze alarm w zwiazku z wirusem ospy byl uzasadniony? - zapytal Macmillan. ~ Niestety tak - odparl Dewar. - Hammadi prowadzil prace z wykorzystaniem fragmentow wirusa i mial odpowiednie wyksztalcenie. Do tego dochodzi obecnosc Siddiquiego w Edynburgu oraz samobojstwo Hammadiego. Wszystko uklada sie w spojna calosc. Macmillan pokiwal glowa. Jestes jednak przekonany, ze nic z tego nie wyszlo? Na tyle, na ile moge byc pewny w tych okolicznosciach - odpowiedzial Dewar. - Uwazam, ze gdyby Hammadi dostarczyl towar, Siddiaui i jego kompan natychmiast by wyjechali. Okazuje sie jednak, ze nadal siedza w Edynburgu. - Macmillan uniosl brwi. Dewar dodal: - Wiem, powstaje kolejne pytanie. Wszystko, nad czym pracowal Hammadi, zostalo po jego smierci zniszczone lub przeniesione. Szkoda, ze nie znaleziono zadnych dowodow na to, czego od niego zadano - powiedzial Macmillan. Naukowiec, ktory uprzatnal pozostale po Hammadim odczynniki, twierdzi z cala pewnoscia, ze nie zauwazyl niczego niezwyklego - odparl Dewar. - Przyznaje jednak, ze widzial probowki nieoznakowane i takie, na ktorych napisow nie umial odczytac. Nie sadze, by w tych okolicznosciach Hammadi pokusil sie o umieszczanie na nich czaszki i skrzyzowanych piszczeli. Myslisz, ze Irakijczycy opracowali kod na ukrycie, co zawieraly probowki? Nie sadze, by moglo byc to cos specjalnie wyszukanego. Badacze czesto oznaczaja probowki swoimi inicjalami z kolejnymi liczbami. AH1, AH2 i tak dalej na pewno mowiloby cos samemu Alemu, ale niekoniecznie komukolwiek innemu. Rozumiem. Twierdzisz, ze wszystkie materialy zostaly zniszczone? Wszystko trafilo do systemu usuwania odpadow biologicznych instytutu. Na czym on polega? Niepotrzebne naczynia szklane sa sterylizowane w autoklawach. Myje sie je pozniej, zanim trafia do powtornego uzytku. Plastykowe probowki rowniez sa sterylizowane w autoklawach, ale topia sie pod wplywem wysokiej temperatury, wiec nie korzysta sie z nich ponownie. Ich resztki sa spalane. Dlaczego ci dranie musieli probowac wlasnie w Anglii? - zapytal z zaduma Macmillan. - Mialem nadzieje, ze bede mogl zlozyc WHO raport, iz nie bylo u nas zadnych problemow. Przykro mi - rzekl Dewar. Dobrze sie spisales - powiedzial Macmillan z usmiechem. - Gdybysmy tylko mieli stuprocentowa pewnosc, ze Irakijczykom sie nie powiodlo. Nie mozemy miec takiej pewnosci, ale wszystko wskazuje na to, ze im sie nie udalo - odrzekl Dewar. - Siddiaui nie dostal, czego chcial. Bardzo dobrze. Ale wciaz tu jest i to mnie martwi - przyznal Dewar. -Uznajesz za mozliwe, ze mimo wszystko mu sie uda? Dewar wzruszyl ramionami, by wyrazic swa niepewnosc. Uwazam, ze naiwnoscia z naszej strony byloby przyjecie, iz Irakijczycy przekazali cale zapasy fragmentow wirusa Hammadiemu. Wobec tego powinnismy zalozyc, ze wciaz nimi dysponuja. Czy Siddiaui moze przekonac kogokolwiek w Edynburgu, by zastapil Hammadiego? W instytucie nie ma wiecej Irakijczykow. Sprawdzilem. Skoro odpada przymus, jako bodziec pozostaja pieniadze - powiedzial Macmillan. Nie wyobrazam sobie, by jakiegokolwiek naukowca mozna bylo namowic do zrobienia czegos podobnego za pieniadze. To bardzo ryzykowne i niemoralne. Gdyby jednak cena byla odpowiednia... - rzekl z zaduma Macmillan. Mozliwe. - Dewar znal sie zbyt dobrze na ludzkiej naturze, by zaoponowac. - Ale nawet gdyby udalo sie znalezc taka osobe, dochodza trudnosci praktyczne - stwierdzil. - Ktos taki na pewno chcialby dozyc mozliwosci wydania tych pieniedzy. Oznacza to koniecznosc korzystania z zabezpieczonych laboratoriow w instytucie, a to z kolei - ryzyko zwrocenia na siebie uwagi. Zostaloby to zauwazone, nawet gdyby ten ktos pracowal po nocach. Badania naukowe to nie praca od dziewiatej do piatej; po instytucie stale kreca sie ludzie. -Mimo to... gdyby cena byla odpowiednia... - upieral sie Macmillan. - Chyba masz racje, martwiac sie, ze Siddiaui pozostal w Edynburgu. Mozliwe, ze z kims negocjuje, albo pokonal juz to stadium i czeka na kolejne fragmenty. Sadzisz, ze wzmozono srodki bezpieczenstwa, gdy sie okazalo, ze przegapiono jego przyjazd? - zapytal Dewar. Trudniej mu sie poruszac niz w tylku komara - odparl Macmillan. -Co mam jeszcze zrobic? Macmillan zastanowil sie chwile. -Lepiej mylic sie na korzysc ostroznosci. Wracaj do Edynburga i pilnuj, co z Siddiquim. Znasz ludzi w instytucie. Orientujesz sie, kto jest do czego zdolny; moze sie to okazac nieoceniona pomoca. Zamienie pare slow z przedstawicielami innych agencji i poprosze, by niczego nie robiono bez porozumienia z toba. -Miejmy nadzieje, ze sie zgodza - powiedzial Dewar. Macmillan usmiechnal sie, slyszac to zastrzezenie. Uwazam, ze w tym wypadku nie beda nam robic klopotow, bo nie maja pojecia o wirusach - powiedzial. Mam wrocic do Edynburga jeszcze dzisiaj? Mozesz poczekac do jutra. Dewar zlapal taksowke i zawiozl swoje rzeczy do mieszkania. Nie spodziewal sie powrotu na polnoc, wiec mial klopot z ubraniem. Nie bylo czasu uprac tego, co zabral wczesniej ze soba i co zalegalo w koszu na brudy, byl wiec zmuszony kupic sobie nowe rzeczy. Popatrzyl na zegarek; bylo wpol do piatej. Mial dosc czasu, bo zapowiedzial sie do Karen na siodma. Wybral sie do filii Marksa i Spencera i zaopatrzyl w wystarczajacy zapas nowych ubran. W drodze powrotnej wpadl do magazynu Oddbins i wybral dwie butelki wina, ktore zamierzal zabrac do Karen. Zostalo mu dosc czasu, by wziac prysznic i sie przebrac - wykorzystal jedna ze swiezo kupionych niebieskich koszul. Zlapal taksowke i dotarl na Muswell Hill tuz przed siodma. Karen mieszkala na parterze przebudowanej willi z tarasem w polnocnym Londynie. Najwieksza zaleta domu byl wychodzacy na poludnie salon z balkonowymi drzwiami, prowadzacymi do milego, otoczonego murem ogrodu. Pietro od pewnego czasu bylo niezamieszkane - po smierci zajmujacej je starszej kobiety nie sfinalizowano jeszcze postepowania spadkowego. Karen i Dewar wychodzili do ogrodu, kiedy tylko pozwalala na to pogoda. Wypelniali tam dokumentacje i czytali materialy zwiazane z ich praca. Ich zwiazek byl na tyle trwaly, ze bez trudu znosili dlugie okresy milczenia. Spedzili w ogrodzie wiele letnich wieczorow w towarzystwie wylacznie odglosow owadow i plynacej ze srodka domu muzyki Szopena. Tym razem jednak drzwi do ogrodu byly zamkniete ze wzgledu na chlodny jesienny wiatr, pchajacy po trawie miniaturowe wiry wielobarwnych lisci. Karen miala na sobie biala koszulke z krotkimi rekawami i dzinsy. Narzucila na wierzch zolty fartuszek z wymalowana wielka butla czerwonego wina. Byla boso, przez co wydala sie Dewarowi nizsza, gdy objal ja na powitanie. Stesknilem sie za toba - powiedzial. Minal chyba caly tydzien - odparla zartobliwie Karen, jednak byla zadowolona z dowodu czulosci Adama. Osiem dni - uscislil. - Jak sie czujesz? Nadal wykonczona? -Zmeczona, ale szczesliwa, jak zwykli mawiac komentatorzy sportowi - odpowiedziala Karen. - Ciesze sie, ze mam to juz za soba. Zawsze jest tak samo z epidemiami w miescie: dokladnie wiadomo, co trzeba zrobic, organizuje sie wszystko zgodnie z podrecznikiem, ale po paru dniach bezskutecznych poszukiwan zrodla zakazenia czlowiek dochodzi do wniosku, ze mu sie to nigdy nie uda, ze choroba bedzie sie szerzyc, az ogarnie cala ludnosc, a tobie pozostanie jedynie bezradnie sie temu przypatrywac. Jednak zawsze ci sie udawalo - odparl Dewar. Wiem. Powiem ci cos jeszcze: to nie wystarcza. Mimo wszystko czlowiek zaczyna watpic w siebie i to dopiero naprawde wykancza. Jakby sie pokonywalo umyslowy tor przeszkod. Czlowiek wspina sie po raz kolejny na ten sam mur, ktory za kazdym razem wydaje sie coraz wyzszy. Wczepiasz sie w szczeliny pokrwawionymi paznokciami, ale nie dajesz rady dotrzec do szczytu i zaczynasz osuwac sie na dol. Dewar ujal dlon Karen i ucalowal koniuszki jej palcow. Tym razem dotarlas na szczyt - rzekl. A ty? - zapytala Karen z usmiechem. Jutro lece z powrotem do Edynburga. Myslalam, ze juz skonczyles robote - odparla ze zdumieniem Karen. Chyba mozna to nazwac srodkiem ostroznosci. Istnieje niewielkie niebezpieczenstwo, ze Irakijczycy sprobuja nadrobic swoja porazke. W jaki sposob? Na przyklad przekonaja kogos innego, zeby im pomogl. Mowisz powaznie?! - wykrzyknela Karen. Jak powiedzialem, to tylko srodek ostroznosci. Dlaczego nie mozna po prostu deportowac tych drani? - spytala gniewnie Karen. - Po diabla sie tak z nimi cackac? Tak sie nie postepuje w swiecie dyplomacji - odparl Dewar. A powinno - stwierdzila Karen z usmiechem. Co jemy? Mialem dzis w ustach tylko obiad w samolocie. Makaron, bo latwo i szybko sie go przygotowuje - odpowiedziala Karen, ruszajac do kuchni i prowadzac Dewara za soba. Gdy mieszala sos, objal ja od tylu, podtrzymal w dloniach jej piersi i pocalowal w bok szyi. Karen zachichotala. -Przestan! - powiedziala z udawana surowoscia. - Musze sie skupic, bo przypale kolacje. Dewar nadal ja piescil. Wsunal prawa dlon w dzinsy i rozpial ich guzik. -Adam! Powoli rozpial suwak, az zdolal wsunac dlon w jej figi. -Adam... jestes niemozliwy - wymruczala; pieszczoty Dewara coraz bardziej nadwatlaly jej stanowczosc. - Jemy czy mam zgasic gaz? Kurek zostal zakrecony. Dewar nadal skupial sie na calowaniu szyi Karen, gdy powoli przechodzili do sypialni. Karen przewrocila sie na brzuch i odgarnela wlosy z czola. Przesunela delikatnie palcem wzdluz brwi lezacego z zamknietymi oczyma Dewara. -Zdumiewajace, co czlowiekowi przychodzi do glowy po obiedzie British Airways - powiedziala. Wiesz co? - mruknal Dewar. - Co? Umieram z glodu. 10 N a lotnisku w Edynburgu wial tak silny wiatr, ze Dewar musial pochylac sie pod jego naporem, idac z budynku terminalu na postoj taksowek. Nie doszedl jeszcze do niego, gdy do kraweznika podjechal czarny ford scorpio. Sterowana elektrycznie boczna szyba opuscila sie bez szmeru.-Doktor Dewar? - rozlegl sie niewiele glosniejszy od wiatru meski glos. Lekarz nachylil sie w strone nieznanego mu kierowcy. - Niech pan wskakuje do srodka. Podwioze pana - dorzucil mezczyzna. -Kim pan jest? - zapytal Dewar niezbyt przychylnym tonem. Kierowca usmiechnal sie i wyciagnal z wewnetrznej kieszeni legitymacje. Rozpial pas bezpieczenstwa i przechylil sie, by pokazac ja Dewarowi. -Nazywam sie Barron, Simon Barron. Dobrze, ze nie Bond, James Bond, pomyslal Dewar, zerkajac na legitymacje wydana przez wywiad wojskowy. Otworzyl tylne drzwi wozu, wrzucil na siedzenie swoja torbe podrozna, a sam usiadl z przodu, z laptopem na kolanach. Uscisnal Barronowi dlon i spytal: -Czy oszczedzanie na rachunkach za taksowki to czesc rzadowej strategii? Niezupelnie - usmiechnal sie Barron. - Dowiedzialem sie, ze przybywa pan tym lotem, wiec pomyslalem, ze wyjade panu na spotkanie. Paskudny dzien. Powinnismy porozmawiac, wymienic wizytowki, ze tak sie wyraze. Rozsadny pomysl - przyznal Dewar. - Nie powinnismy wchodzic sobie w parade. Jest pan tu sam? Nie - odparl Barron, nie silac sie na podanie, ilu ma wspolpracownikow. - Nie mozna powiedziec, bysmy byli zawaleni robota. Siddiaui nigdzie nie wychodzi, najwyzej za rog do ksiegarni z kawiarnia, Bookstop Cafe, poza tym trzyma sie siedziby stowarzyszenia irackich studentow. A jego towarzysz-policjant, Abbas? Mniej wiecej tak samo. Pare razy wpadl do okolicznych sklepow. O ile zdolalismy ustalic, nie spotyka sie z nikim, nie odwiedza zadnych konkretnych miejsc ani nie trzyma sie jakiegos ustalonego rozkladu dnia. Juz samo to cos nam mowi, jak sadze. Coz takiego? - zapytal Dewar. Ze obydwaj zabijaja tylko czas. Czekaja na cos, co ma sie wydarzyc. Wlasnie tego sie obawiam - powiedzial Dewar. - Gdyby nie mieli powodu zostac w Edynburgu, juz dawno wyjechaliby z miasta. A o ile wiem, ten powod to wirus - uzupelnil Barron. Jest pan dobrze poinformowany, chociaz to najgorszy z mozliwych scenariuszy. Powiedziano mi rowniez, ze moze pan podac nam liste ludzi, ktorzy mogliby go dostarczyc Irakijczykom - stwierdzil Barron. -Niezupelnie - poprawil go Dewar. - Pewnie moglbym sporzadzic liste osob o dostatecznych po temu umiejetnosciach, ale nie potrafilbym wskazac, czy ktoras z nich bylaby w ogole w stanie rozwazac taka ewentualnosc. Wystarczy mi lista wszystkich, ktorzy potrafiliby zrekonstruowac wirusa - odparl Barron. - Bedzie to dla nas punkt wyjscia; zobaczymy, co zdolamy wygrzebac. Mam nadzieje, ze nie bedzie to oznaczalo nekania pracownikow instytutu - powiedzial Dewar. - Wydaje sie malo prawdopodobne, by ktorykolwiek z nich byl w to zamieszany. -Jestesmy bardzo dyskretni. Dewar przyjrzal sie Barronowi katem oka. Pracownik wywiadu mial okolo trzydziestu pieciu lat. Byl wysoki, ciemnowlosy, wysportowany i dobrze ubrany. Podobnie jak Dewar, wygladal na przedstawiciela aparatu wladzy. Roztaczal aure pewnosci siebie, widoczna nawet w sposobie, w jaki prowadzil samochod: szybko i pewnie wykorzystywal przerwy w ciagu pojazdow na drodze. Na wielkich rondach na zachodnich obrzezach miasta przyspieszal i bez wahania wciskal sie w pierwsze wolne miejsce, jak gdyby przez caly czas instynktownie wiedzial, co dzieje sie za nim, wokol niego i w nim samym. Myslalem, ze sledzeniem Irakijczykow zajmie sie Wydzial Specjalny - powiedzial Dewar. Moze i tak jest - rzekl Barron z usmiechem. To znaczy, ze sie nie porozumiewacie? - spytal Dewar, nie kryjac zdumienia. -Wie pan, jak sie sprawy maja: profesjonalna zawisc i takie tam bzdety - odrzekl Barron. - Nie wiadomo dokladnie, kto ma kompetencje do dzialania w tej sprawie. Niektore aspekty swiadcza, ze my, inne, ze Wydzial Specjalny. Troche jest z tego powodu zamieszania. Domyslam sie, ze zatrzyma sie pan w tym samym hotelu, co poprzednio? Dewar popatrzyl na Barrona, starajac sie domyslic, skad wywiadowca mial te informacje, ale ograniczyl sie jedynie do potwierdzenia. Dojechali do centrum miasta. Slowa "troche jest z tego powodu zamieszania" krazyly Dewarowi po glowie i podwazaly jego optymizm. Bal sie, iz okaze sie to bezsprzecznym dowodem na poparcie przyslowia, ze gdzie kucharek szesc, tam nie ma co jesc. -Jak mam sie z panem skontaktowac po sporzadzeniu listy? - zapytal, gdy Barron zahamowal przed hotelem tak energicznie, ze przod samochodu opadl na chwile w dol. -Niech sie pan nie martwi, bede z panem w kontakcie - odparl Barron. - Kiedy sie pan z tym wyrobi? -Pewnie jutro - rzekl Dewar. Wysiadl z wozu i otworzyl tylne drzwi, by wyjac swoja torbe. - Dziekuje za podwiezienie. Ford odjechal z piskiem opon. Adam pozostal na chodniku, wpatrujac sie w oddalajacy tyl samochodu. -Zegnaj, Simonie Barronie, czlowieku o tysiacu twarzy - mruknal. Odjazd wywiadowcy przypominal scene z galopujacym w dal jezdzcem, konczaca kazdy stary western. Jezeli Barron wykonal swoje zadanie, dokad tak gnal i dlaczego? Jezeli Irakijczycy siedzieli bezczynnie, dlaczego tak gorliwie urzadzono posterunek obserwacyjny przy siedzibie stowarzyszenia na Forest Road? Dewar zadzwonil na komende policji do Granta, gdy tylko wprowadzil sie do pokoju i rozpakowal. Wyciagnal nogi na lozku i wsparl kark o zaglowek. Nie mogl pan powstrzymac sie od powrotu, co? - spytal Grant. - Pewnie szkockie powietrze tak na pana podzialalo. Cos w tym stylu - zgodzil sie Dewar. - Mialem go dzisiaj pod dostatkiem. Wiatr o malo nie zwalil mnie z nog przed lotniskiem. Wyglada na to, ze zostane tu jeszcze mniej wiecej tydzien. Da mi pan znac, jezeli dowie sie pan o czyms, co mogloby byc dla mnie istotne? Na przyklad o czym? Pozostawiam to panskiej ocenie. Bede pamietal. Dewar zadzwonil nastepnie do Stevena Malloya z Instytutu Nauk Molekularnych. Przeciez dopiero co sie pozegnalismy. Tez tak sadzilem - powiedzial Dewar. - Moi panowie i wladcy zdecydowali jednak, ze w tej sprawie nie mozna ryzykowac, i wyslali mnie z powrotem. Chodzi o to, by tym razem zaryglowac wrota stajni, zanim kon ucieknie. Mozemy porozmawiac, ale poza instytutem? Nie chce, by wszyscy wiedzieli, ze wrocilem. Moze pan przyjechac do mnie - zasugerowal Malloy. - Mozemy sie tez spotkac gdzies w miescie. -Najlepiej bedzie, jesli przyjade do pana. Moze byc dzisiaj, o osmej wieczorem? -Bede na pana czekal. Dewar zadzwonil do recepcji i poprosil o wynajecie dla niego samochodu, niezbednego, skoro zostawal w Edynburgu na dluzej. Po niecalych dwudziestu minutach podstawiono ciemnozielonego rovera 600. Wnetrze wozu bylo nieskazitelnie czyste, ale poprzedni kierowca byl palaczem: wciaz bylo czuc zalegajace opary tytoniowego dymu. Dewar otworzyl szyberdach i wlaczyl wentylator. Pojechal na Kopiec, po czym okrazyl siedzibe stowarzyszenia studenckiego na Forest Road, starajac sie wykryc oznaki obserwacji - bez powodzenia, z czego byl zadowolony. Po tym, co uslyszal od Barrona o profesjonalnej zawisci, krazyly mu po glowie wizje tloczacych sie przed wejsciem ekip z ramienia roznych agend. Byc moze jego obawy byly bezpodstawne. Przejechal powoli Royal Mile w cieniu starych kamienic, skrecil w prawo przed Palacem Holyrood i dotarl do Parku Krolowej, wielkiego, otwartego dla zwiedzajacych terenu zieleni, ktorego najwieksza atrakcja byl wygasly wulkan o nazwie Arthur's Seat - Tron Krola Artura. Przejechal przecinajaca park aleja, skrecil w prawo, dotarl pod szczyt wzgorza okrazajaca je droga i zaparkowal w zatoczce po poludniowej stronie. Wysiadl z samochodu i napawal sie widokiem, wsparlszy prawa stope o najnizszy pret barierki odgradzajacej jezdnie od pionowego urwiska. Na wschodzie widac bylo morze. W oddali tankowiec wyplywal z zatoki Firth of Forth na Morze Polnocne. Na poludniu ledwie mozna bylo dostrzec bialy, wysoki budynek Instytutu Nauk Molekularnych. Dewar zadrzal lekko, gdy chlodny powiew musnal jego policzki. Zaparkowal przed domem Malloya pare minut po osmej. Zeszlym razem, gdy tu przyjechal, byl dzien, wiec obecnie zatrzymal sie przed brama, by odczuc atmosfere tego miejsca w ciemnosciach. Zolte swiatlo saczylo sie z okien, w ktorych witraze zostaly zastapione zwyklym, bezbarwnym szklem. Dewar pomyslal, iz dziwnie jest widziec padajacy z kosciola jaskrawy blask. Przywiodlo mu to na mysl Boze Narodzenie. -Prosze wejsc - powiedzial Malloy. Mial na sobie dzinsy i sweter marki Aran; w prawej dloni trzymal kieliszek wina. - Napije sie pan czegos? -Nie mam nic przeciwko winu - odparl Dewar, wskazujac trunek skinieniem glowy. Zielone swinstwo; dostalem je w Safeway's - powiedzial Malloy, nalewajac drugi kieliszek. - Ma wielkie ambicje, ale umiarkowana cene. - Ostatnie slowa wypowiedzial z silnym szkockim akcentem. - W czym problem? Ludzie, ktorzy chcieli zmusic Hammadiego do pracy nad wirusem ospy, wciaz sa w Edynburgu. Nie mam pojecia, dlaczego, ale musimy brac pod uwage wszystkie ewentualnosci. Dlaczego sie ich nie zaaresztuje? Brak dowodow - odparl Dewar. - Nie jestesmy w stanie dowiesc chocby tego, ze kontaktowali sie z Hammadim, nie mowiac juz o zmuszaniu go do czegokolwiek. A pana zdaniem, dlaczego jeszcze tu sa? W najgorszym razie moga probowac namowic kogos, by pomogl im dostac to, czego chca. Chyba pan zartuje - rzekl zduszonym szeptem wyraznie wstrzasniety Malloy. - Nikomu przy zdrowych zmyslach nie postaloby to nawet w glowie. Zakladam, ze Irakijczycy nie probowali nawiazac z panem kontaktu? Nie. Gdyby tak bylo, spotkaliby sie ze stanowcza odprawa. A gdyby zaproponowali panu pol miliona funtow? -Pol banki? Nie, absolutnie nie. - A milion? -Hm... Dwa miliony? No dobrze, rozumiem, o co panu chodzi - powiedzial Malloy. - Zaczelibysmy targowac sie o cene, ale mam nadzieje, ze mimo wszystko bym odmowil. Proba odtworzenia wirusa bylaby czystym szalenstwem. Jak mozna by zyc ze swiadomoscia, ze wskrzesilo sie jednego z najstraszliwszych znanych ludzkosci mordercow? Nigdy bym juz nie zdolal spokojnie zasnac, zakladajac, ze zdolalbym przezyc majstrowanie przy czyms rownie groznym. Mam nadzieje, ze reprezentuje pan zdanie wszystkich - powiedzial De-war. - Musze jednak zapytac pana, kogo w instytucie mogliby probowac skusic Irakijczycy. -Pyta pan powaznie? Dewar przytaknal. Musi mi pan powiedziec, kto ma do tego odpowiednie kwalifikacje. Oczywiscie, ani przez chwile nie sugerujemy, ze ktoras z tych osob moglaby sie tego rzeczywiscie podjac. Zalozywszy, ze otrzymalaby wszystkie niezbedne materialy? - Dewar ponownie przytaknal. - Jest mnostwo ludzi umiejacych obchodzic sie z DNA, jednak malo ktory z nich zna sie na praktycznym postepowaniu z bardzo groznymi mikroorganizmami. W istocie sprowadza sie to tylko do osob z laboratoriow mojego i Malcolma Cairnsa. Pracujemy nad wirusem HIV, wiec potrafimy obchodzic sie z niebezpiecznymi materialami. Przyjmijmy wiec takie zalozenie. Mozemy wykluczyc studentow pierwszego roku. Z drugiego? Moze. Na pewno ci z doktoratami. Chyba trzeba tez doliczyc Malcolma Cairnsa i mnie. -Personel techniczny? Malloy zastanowil sie chwile. Byc moze Andrea z laboratorium Cairnsa. Ma odpowiednie wyszkolenie i jest tu juz od dluzszego czasu. Na upartego moglaby sobie z tym poradzic. A George Ferguson? Nie zna sie na modyfikowaniu DNA. Teoretycznie i praktycznie potrafi obchodzic sie z niebezpiecznymi mikroorganizmami, ale nie ma odpowiedniego wyksztalcenia. Ile osob naliczylismy? Malloy wzruszyl ramionami tak silnie, ze dzwignely sie pod same uszy, i potrzasnal parokrotnie dlonmi. Powiedzmy, ze osiem - stwierdzil w koncu. Musze dostac ich nazwiska - powiedzial Dewar. Niezbyt mi sie to podoba - odparl Malloy i wstal. - Czuje sie, jakbym zdradzal moich kolegow. Wyjal z biurka kartke papieru i pioro. -Wcale nie, chodzi tylko o ocene ich kompetencji i doswiadczenia - zapewnil go Dewar. Malloy spisal osiem nazwisk i podal kartke Dewarowi. -Niech pan pamieta: gotow jestem postawic oszczednosci calego zycia, ze zadna z tych osob nie zgodzilaby sie uczestniczyc w czyms podobnym - powiedzial. -A ja za nic nie smialbym zakladac sie z panem - odparl Dewar. - Gdyby tylko nasi iraccy przyjaciele wyniesli sie z Edynburga do diabla, wszyscy mielibysmy spokoj i moglibysmy skonczyc z ta paranoja. Nie skorzystal z propozycji drugiego kieliszka wina. Malloy odprowadzil go do drzwi. Bylbym wdzieczny, gdyby nie mowil pan nikomu o naszym spotkaniu. Trudno byloby sie nim przechwalac - stwierdzil Malloy. Dewar ruszyl z powrotem do Edynburga, jadac powoli waska droga w ciemnosciach. W wielu miejscach na jezdni zalegaly wilgotne liscie, wiec bardzo latwo bylo wpasc w poslizg i wyladowac na jednym z drzew, ktorych ciemne, wysokie sylwetki przeslanialy niebo. Adam poczul sie lepiej, gdy dotarl wreszcie do glownej trasy i mogl rozpedzic sie na prostej drodze do miasta. Po powrocie do hotelu zadzwonil do Karen, by wymienic z nia informacje o tym, co im sie przydarzylo tego dnia, oraz umowic sie na weekend. Na pewno nie wymyslisz zadnego powodu, zeby nie odwiedzic mojej matki? - zapytala Karen. Oczywiscie, ze nie - zapewnil ja Dewar, czujac, jak jego nastroj spada na mysl o wieczorze w towarzystwie rodzicielki Karen, ktorej nie potrafil strawic. Swietnie. Umowmy sie wiec, ze przyjedziesz na kolacje w sobote i zostaniesz do niedzieli. Doskonale - odrzekl Dewar. - Pewnie bede spal na kanapie na parterze? Wiesz, jakie mama ma poglady na te sprawy - stwierdzila Karen. Wiem - westchnal Dewar. Poza tym... w niedziele po poludniu wychodzi na spotkanie kolka koscielnego, wiec bedziemy mieli dosc czasu dla siebie... -Niech zyje niedzielne popoludnie - ozywil sie Dewar. Osiem podanych przez Malloya nazwisk znalazlo sie w raporcie dla inspektoratu, sporzadzonym przez Dewara na komputerze. Nie byl zupelnie szczery wobec Malloya. Sprawa nie ograniczala sie do sporzadzenia listy osob o odpowiednich kwalifikacjach. Gdy lista trafi w rece Barrona, wszyscy, ktorzy sie na niej znalezli, na pewno zostana poddani stalej obserwacji; przyjecie jakiegokolwiek innego zalozenia byloby naiwnoscia. Liste otwierali Steven Malloy i Malcolm Cairns. Nastepni byli Pierre Le Grice i Simone Clary, po nich znajdowali sie Sandra Macandrew i Kurt Vogel, a zamykali ja Andrea Bowman i Josh Phelps. Dewar domyslal sie, ze nieznane mu osoby to wspolpracownicy Cairnsa. Byc moze warto byloby przepuscic nazwiska przez policyjne komputery. Dewar bylby gotow sie zalozyc, ze wyniki we wszystkich przypadkach beda negatywne, lecz stanowilo to sensowne, rutynowe postepowanie, a inspektorat spodziewal sie po Adamie, ze od czasu do czasu bedzie wlasnie tak sie zachowywal. Nigdy nic nie wiadomo, pocieszyl sie Dewar, byc moze ktoras z tych osob okaze sie mordujacym za pomoca siekiery szalencem. Zadzwonil do Granta na komende, liczac, ze byc moze zastanie go tam o tak poznej porze - minela juz dziesiata wieczor. Inspektora nie bylo, jednak sierzant Nick Johnstone, ktory odebral telefon w jego gabinecie, powiedzial, ze Grant wciaz jest na sluzbie. -W Marchmont byl paskudny wypadek. Sprawca uciekl z miejsca przestepstwa - wyjasnil sierzant. - Przejechal dziewczyne na rowerze; chyba zmarla. Inspektor pojechal przed godzina do szpitala. Moge w czyms pomoc? Inspektor powiedzial, ze jesli tylko pan zadzwoni, mamy na pana chuchac - tak sie wlasnie wyrazil. Chcialem poprosic go, by sprawdzil dla mnie w komputerze pare nazwisk - powiedzial Dewar. Wal pan - odparl Johnstone. Dewar odczytal nazwiska; sierzant zapisal je, proszac parokrotnie o przeliterowanie. Chwileczke... - powiedzial Johnstone. O co chodzi? Niech pan moment zaczeka. - Dewar uslyszal dzwiek kladzionej na biurko sluchawki. Zaczal sie juz nudzic czekaniem, gdy Johnstone wreszcie wrocil; najwidoczniej sluchawka wyslizgnela sie mu z rak, nim zdolal podniesc ja do ucha. - Tak mi sie wlasnie wydawalo - stwierdzil sierzant. - Ta dziewczyna z Marchmont jest na panskiej liscie - jesli to ta sama. Sandra Macandrew. Studiuje w Instytucie... jak on tam sie nazywa? To ona - powiedzial Dewar, czujac, jak gdyby na jego ramiona zwalil sie nagle wielki ciezar. - Mowi pan, ze nie zyje? Funkcjonariusze napisali w raporcie z miejsca wypadku, ze nie ma szans na przezycie. Rozumiem. Kiedy tylko inspektor uslyszal, ze uczyla sie w instytucie, powiedzial, ze jedzie do szpitala. To bylo mniej wiecej godzine temu, nic wiecej nie wiem. Dokad ja zabrano? Do Szpitala Krolewskiego. Dziekuje - rzekl otepialy Dewar. Mam oddzwonic, kiedy sprawdze w komputerze te nazwiska? - zapytal Johnstone. Nie, sam zatelefonuje. Zobacze, czy uda mi sie zastac inspektora Granta w szpitalu. Dewar poczul, ze robi sie mu niedobrze. Nie poznal blizej Sandry Macandrew, ale zdazyl ja polubic i uwazal, ze jest bystra studentka o obiecujacej przyszlosci. A teraz juz nie zyla. Sprawca zbiegl, powiedzial Johnstone. W ciagu miesiaca zginely dwie osoby z laboratorium Malloya. Odczuwany przez Dewara niepokoj zwiekszyl sie dziesieciokrotnie. Rozdraznienie, wywolane ociezaloscia ruchu na ulicach, wzroslo jeszcze bardziej, gdy Dewar nie zdolal znalezc miejsca do zaparkowania w poblizu szpitala. Powtarzal sobie, ze nie musi sie spieszyc, ze Sandra juz nie zyje, ale emocje braly w nim gore nad rozsadkiem. Instynkt podpowiadal mu, ze smierc dziewczyny byla w jakis sposob zwiazana z afera wokol wirusa ospy, totez im szybciej dostanie sie do szpitala i porozmawia z Grantem, tym lepiej. Zobaczyl ruszajacego spod kraweznika forda fieste, wiec gwaltownie zahamowal ku irytacji jadacego za nim kierowcy. Ignorujac gniewne trabienie, zaczekal, az fiesta zwolni miejsce, wjechal na nie roverem i porzucil go, nie przejmujac sie wystajacym poza linie wozow bagaznikiem. -Cholerny matol! - wrzasnal czlowiek, ktoremu Dewar uniemozliwial przejechanie. Nie zwracajac na niego uwagi, Adam ruszyl w strone szpitala. Staromodna budowla naszpikowana byla wiezami i wiezyczkami, jak zamek z basni Disneya. W srodku czekaly na Dewara niekonczace sie korytarze i oblazace z farby sufity. Z wejscia do urazowej izby przyjec swiatlo padalo na podjazd dla karetek; dwa ambulansy oczekiwaly tu, az los odwroci swoja nastepna karte. Dewar wszedl przez automatycznie otwierajace sie drzwi i skierowal sie do rejestracji. Sandra Macandrew, smiertelna ofiara wypadku samochodowego, zostala tu przywieziona przed godzina. Czy jest tu jeszcze policja? - zapytal mezczyzne za biurkiem. - Chodzi mi szczegolnie o inspektora Granta. A pan kim jest? - spytal urzednik, popatrujac na intruza znad okularow. Dewar pokazal mu swoja legitymacje. - Jest pan osobistym lekarzem panny Macandrew? - zadal kolejne pytanie. Nie - odparl Dewar, zastanawiajac, dlaczego w ogole go o to spytano i jaki obowiazuje obecnie politycznie poprawny termin na okreslenie czlowieka uposledzonego na umysle. Doszedl do wniosku, ze "inteligentny inaczej", ale nie mial ochoty wdawac sie w tej chwili w wojne z utrudniajaca zycie biurokracja. Jest pan jej krewnym? Nie - powtorzyl Dewar, ledwie panujac nad nerwami. - Czy inspektor Grant jest jeszcze w szpitalu? - zapytal tonem wypranym z wszelkich sladow uprzejmosci. Panna Macandrew zyje - powiedzial mezczyzna, przebijajac w ten sposob karte Dewara. Zyje? - zapytal Adam ze zdumieniem, rozchyliwszy lekko usta. Jest w ciezkim stanie. Znajduje sie na intensywnej terapii, ale zyje. Policjanci wciaz tam sa, ale nie mam pojecia, czy jest wsrod nich jakis inspektor Grant. Dewar zapytal o droge do oddzialu intensywnej terapii. Ruszyl spiesznym krokiem, powstrzymujac sie od biegu. Lekarze i pielegniarki nie biegaja po szpitalu, najwyzej ida szybkim krokiem. Zastal Granta z mlodo wygladajacym lekarzem, ktory wlasnie informowal policjanta o odniesionych przez Sandre Macandrew obrazeniach. Lekarz zniknal po chwili w bocznej salce oddzialu intensywnej terapii. -Co z nia? - spytal Dewar inspektora. -Skad pan sie dowiedzial o jej wypadku? - odparowal Grant. Dewar powiedzial mu o telefonie na komende. Co jej sie stalo? - zapytal ponownie. Wracala do domu z instytutu na rowerze, a jakis pijany becwal najechal na nia i sie nie zatrzymal. Ulica jest dobrze oswietlona, dziewczyna miala porzadne swiatla odblaskowe i fluorescencyjna tasme na kurtce, wiec odpada tlumaczenie, ze jej nie zauwazyl. Na pewno byl zalany w trupa. Mam nadzieje, ze zlapiecie tego drania - powiedzial Dewar, zagladajac przez szklana tafle do sali, w ktorej lezala Sandra. Krzataly sie przy niej dwie pielegniarki. Respirator, sprzet do intubacji i mnostwo bandazy sprawialy, ze w ogole nie mozna bylo poznac, kto znajduje sie na lozku. - Co mowil lekarz? Pekniecie czaszki, liczne zlamania obydwu rak i nog, zgruchotany obojczyk i nadwerezona miednica. Moim zdaniem nie wiadomo, czy biedna dziewczyna utrzyma sie przy zyciu. Jak tak dalej pojdzie, Malloyowi niedlugo nie bedzie mial kto pomagac w badaniach. Zaczynam myslec, ze ktos rzucil urok na jego laboratorium. Sa jacys swiadkowie? - spytal Dewar. Zadnego, ktory bylby przydamy. Paru ludzi widzialo odjezdzajacy z duza predkoscia samochod, a wczesniej slyszalo odglosy wypadku. Nie byli w stanie okreslic marki, a nawet koloru auta, mimo swiatla lamp. Twierdza, ze to byl jakis jasny woz. Bylo tam mnostwo ludzi, ale automatycznie zapatrzyli sie na ofiare i nie odrywali od niej wzroku. Zanim przypomnieli sobie o samochodzie, juz dawno zniknal. Na pewno znajdziecie na rowerze slady lakieru. -Niewiele nam to pomoze, chyba ze byl to bialy rolls-royce albo zolte ferrari - wzruszyl ramionami Grant. - Jezeli okaze sie, ze to niebieski ford, marne mamy szanse cos udowodnic ta droga. Bierze pan pod uwage mozliwosc, ze to nie byl wypadek? - zapytal Dewar, wciaz wpatrujac sie przez szybe. Co pan ma na mysli? Usilowanie morderstwa. Grant podszedl do Dewara i rowniez popatrzyl przez przeszklona scianke dzialowa. Ma pan jakikolwiek powod, by to podejrzewac? - spytal. Nie - przyznal Dewar. - Nie mam zadnych konkretnych powodow, ale instynkt mowi mi, ze tak wlasnie bylo. Uwazam, ze ktos rozmyslnie staral sie ja zabic. Dlaczego? Dewar postanowil okazac Grantowi calkowite zaufanie. Irakijczycy staraja sie dorwac do wirusa ospy - powiedzial. Chryste! Myslalem, ze ta choroba juz dawno znikla. Chodzi o odtworzenie wirusa z fragmentow DNA, z ktorych korzysta sie w badaniach naukowych, chociaz rekonstrukcja jest bardzo trudna. Podejrzewam, ze starano sie zmusic do niej Alego Hammadiego, ale odebral sobie zycie, wiec trzeba bylo znalezc kogos innego. Sadze, ze mogli nawiazac kontakt z Sandra Macandrew. Podejrzewalismy, ze Irakijczycy moga sprobowac czegos podobnego, dlatego wlasnie wrocilem do Edynburga. Jezeli zlozyli Sandrze oferte, a ona ja odrzucila, mogli uznac, ze za duzo wie. Gdyby doniosla na nich wladzom, wreszcie mielibysmy dowody i moglibysmy dobrac sie im do skory. Moze zdola nam ich dostarczyc, kiedy - i jezeli - odzyska swiadomosc. Czy panscy ludzie planuja przy niej zostac? Przez noc funkcjonariusz bedzie czuwal pod drzwiami, na wypadek gdyby odzyskala swiadomosc, chociaz lekarze uwazaja to za malo prawdopodobne. Nigdy niczego nie wiadomo w takich przypadkach - stwierdzil Dewar. - Zawsze ciezko rozpoznac i okreslic wielkosc uszkodzen mozgu. Uwazam, ze nalezaloby przydzielic do jej pilnowania co najmniej dwoch funkcjonariuszy. Nalezy ich poinformowac, ze moze grozic kolejny zamach na jej zycie. Dobrze - powiedzial Grant. - Zakladam jednak, ze nie ma pan na to zadnych dowodow? Nie - przyznal Dewar. - Biore odpowiedzialnosc na siebie i chce rozmawiac z nia jako pierwszy, kiedy tylko odzyska przytomnosc. Z prawnego punktu widzenia zostalo popelnione powazne przestepstwo, wiec powinnismy przesluchac ofiare, zanim... -Rozumiem, jednak od tego, co wie, moze zalezec zycie milionow ludzi - przerwal mu Dewar, unoszac dlon. - Jezeli Irakijczycy czegos od niej chcieli, musze wiedziec dokladnie, czego, poniewaz umozliwi nam to ustalenie, na jakim etapie rekonstrukcji wirusa sie znajduja. Wiem, jakie powinienem zadawac pytania, a pan - nie. -Wydawalo mi sie, ze nasi cichociemni chlopcy zapedzili Irakijczykow w kozi rog - powiedzial Grant, zmieniajac temat. -Mnie tez - odparl Dewar, doceniajac wage stwierdzenia inspektora. Skoro Wydzial Specjalny i MI5 sledzily kazdy ruch Irakijczykow, jakim cudem zdolali oni zorganizowac zamach na zycie Sandry Macandrew? 11 Gdy Dewar obudzil sie nastepnego ranka, pomyslal ze zdziwieniem, ze przez noc nikt do niego nie dzwonil. Odsunal koldre, usiadl na brzegu lozka i zatelefonowal do szpitala, by zapytac o stan Sandry Macandrew.Bez zmian, wciaz w stanie krytycznym, w glebokiej spiaczce - poinformowano go. Czuwajacemu pod drzwiami jej sali policjantowi noc rowniez uplynela bezczynnie. Nikt nie probowal zlozyc Sandrze niepozadanej wizyty. Dewar jadl wlasnie sniadanie w hotelowej restauracji, gdy dolaczyl do niego Simon Barron. Sprawial wrazenie, jakby juz od wielu godzin byl na nogach, chociaz nie powiedzial na ten temat ani slowa. Pewnie przebiegl pietnascie kilometrow i przeplynal Firth of Forth po poranna gazete, pomyslal Dewar. Mialem nadzieje, ze pana zlapie - powiedzial Barron. - Przygotowal pan dla mnie te liste? Tak - odparl Dewar. - Kawy? Nie biore jej do ust. Pewnie uwaza, ze obniza sprawnosc, pomyslal Adam, nalewajac sobie druga filizanke. Czy ktorys z panskich podopiecznych wymknal sie wczoraj spod kontroli? - zapytal. Co pan ma na mysli? Czy Irakijczycy mogli bez waszej wiedzy przystapic do dzialania? Ktorzy? Pilnujemy tylko Siddiquiego i Abbasa. Studenci maja calkowita swobode ruchow - odrzekl Barron. - Dlaczego pan o to pyta? Dewar zastanowil sie przez chwile nad odpowiedzia. Myslal nad tym, co Barron powiedzial o studentach, zwlaszcza nad mozliwoscia, ze Siddiaui mogl zwerbowac jednego z nich - o ile nie wiecej - do swoich celow. -Jedna ze studentek z Instytutu Nauk Molekularnych padla wczoraj w nocy ofiara wypadku samochodowego. Zostala przejechana, gdy wracala do domu na rowerze. Jest w krytycznym stanie. Byc moze byl to wypadek - policja sadzi, ze sprawca byl jakis pijany kierowca - ale ta dziewczyna nazywa sie Sandra Macandrew i jest na mojej liscie. Po chwili milczenia na twarzy Barrona pojawilo sie zrozumienie. Mysli pan, ze to nie byl wypadek? Ze mialo to cos wspolnego z przyczyna, dla ktorej znalazla sie na liscie? Skoro na nia trafila, Irakijczycy mogli probowac sie z nia skontaktowac. Zalozmy czysto teoretycznie, ze tak wlasnie bylo, a ona odrzucila ich propozycje, a moze nawet zagrozila, ze zglosi sie na policje. Jak pan mysli, jaki to moglo wywolac skutek? Ma pan racje - przyznal Barron. - Logiczna hipoteza. Odrzucenie irackiej oferty rownaloby sie podpisaniu na siebie wyroku smierci. Z drugiej strony, Irakijczycy na pewno wiedza, ze wiekszosc naukowcow wpadlaby w furie na sama mysl o tym, do czego mieliby ochote ich namowic. Siddiaui i Abbas nie moga zabic kazdego z nich, musza wiec w jakis sposob ustalac, ktore osoby moglyby byc podatne na materialne propozycje. Na pewno zebrali takie informacje - stwierdzil Barron. - Przeprowadzili dyskretne sledztwo, wyszukali ludzi nieusatysfakcjonowanych swoim polozeniem, cierpiacych na brak gotowki, starajacych sie za wszelka cene ukryc jakies tajemnice, i tak dalej. Dlaczego wiec probowali namowic do wspolpracy Sandre Macandrew? - zastanowia sie na glos De war. - Kiedy ja spotkalem, uznalem za normalna studentke, robiaca w zyciu dokladnie to, na co ma ochote. Niewielu z nas moze to o sobie powiedziec. Malloy twierdzi, ze nie miala zadnych problemow przy pisaniu swej pracy, chociaz zakaz obrotu fragmentami wirusa utrudnil jej nieco badania. Dziewczyna mieszka w bloku z kolezankami, jest wegetarianka, nalezy do Przyjaciol Ziemi, dojezdza do pracy rowerem, od czasu do czasu wychodzi wieczorem do pubow, w wolne dni wpada do chinskich knajp z przyjaciolmi. Nie ma za duzo pieniedzy, ale tez ich jej nie brakuje. Gdybym mial wybierac Miss Typowych Studentek, glosowalbym wlasnie na nia. Moze wiec niepotrzebnie sie martwimy? Moze to rzeczywiscie byl wypadek? - zasugerowal Barron. Nie przekonany jego slowami, Dewar wzruszyl ramionami. Obydwaj przez chwile milczeli, po czym Dewar rzekl: Istnieje inna mozliwosc. - Barron uniosl brwi. - Sandra nie kontaktowala sie z Irakijczykami, ale wie, komu zlozyli propozycje. Wiec usilowali ja zabic, by sie nie wygadala? Tak, to brzmi niezle - przyznal Barron. Wobec tego nalezaloby rowniez zalozyc? ze osoba, z ktora nawiazali lacznosc, zgodzila sie dla nich dzialac - powiedzial Dewar. - Inaczej Irakijczycy zabiliby czlowieka, ktory odrzucil ich propozycje, a nie Sandre. Trudno uwierzyc, ze korzystaja ze studentow jako z mordercow do wynajecia - rzekl Barron. - Moi ludzie znaja sie na swojej robocie. Z ich raportu wynika, ze Siddiaui i Abbas wyszli z siedziby stowarzyszenia po poludniu w towarzystwie dwoch studentow, ale zawedrowali zaledwie za rog do Bookstop Cafe na Teviot Place. Byli tam okolo czterdziestu minut, gadali, a w koncu wrocili do osrodka. Zaden z nich pozniej nie wychodzil. Zatem albo Sandre probowal zabic najemny morderca, o ktorym nic nie wiemy... albo policja miala racje i rzeczywiscie byl to jakis pijany kierowca. Pewnie powiedzial pan policji o swoich podejrzeniach? Prosilem, zeby przez noc miala zapewniona ochrone - przytaknal Dewar. Fakt, ze przezyla, to dla nas karta atutowa. Jezeli dojdzie do siebie, nasze spekulacje moga sie okazac akademickie. Moze dostarczy nam dowodow przeciw Irakijczykom. Zazyczylem sobie, bym byl pierwszy, ktory z nia porozmawia, gdy odzyska swiadomosc. W tej chwili ustalenie, czy wie cos o fragmentach wirusa, jest istotniejsze niz wykrycie, kto probowal ja zabic. Zgadza sie - przyznal Barron. - Prosze dac mi te liste; im szybciej zaczniemy sprawdzac pozostalych, tym latwiej bedzie nam w razie potrzeby zapewnic im bezpieczenstwo. Dewarowi nieco ulzylo, ze nie ostrzegl Stevena Malloya, iz grozi mu wziecie pod obserwacje. Latwiej bylo sie z tym pogodzic, jesli wiedzialo sie, ze czyni sie to dla dobra obserwowanego. Dewar wszedl na gore i wrocil z lista. Nie ma adresow - stwierdzil Barron. Prosilem mojego informatora o nazwiska osob, ktore maja niezbedne kwalifikacje do rekonstrukcji wirusa. Nie byl zadowolony; stwierdzil, ze czuje sie, jakby donosil na kolegow. Gdybym poprosil go o adresy, wyczulby, ze zamierzamy zrobic uzytek z listy, i nie dowiedzialbym sie od niego niczego wiecej. Na pewno Tajna Sluzba Jej Krolewskiej Mosci bedzie w stanie sobie poradzic. Ma pan racje - przyznal Barron. - Da mi pan znac, jesli stan dziewczyny sie zmieni? Oczywiscie, jesli bede mogl sie z panem skontaktowac. Nie dal mi pan nawet numeru telefonu - powiedzial Dewar. Baron wyciagnal pioro z wewnetrznej kieszeni i zapisal numer na podsunietej mu przez Dewara wizytowce. Z ciekawosci zapytam, dlaczego nie zrobil pan tego od razu? Nigdy na pierwszej randce - odparl Barron. Na Boga, ten czlowiek ma poczucie humoru, pomyslal Dewar z zadowoleniem, jednak wciaz wpatrywal sie w Barrona, czekajac na prawdziwa odpowiedz. - Pokazalem panu legitymacje na lotnisku, pan - nie. Nie musze niczego dodawac - rzekl wywiadowca. Moj Boze, to zupelnie inny swiat, pomyslal Dewar po odejsciu Barrona. Na pewno sprawdzil, czy rzeczywiscie jestem Adamem Dewarem, a nie kims, kto sie pod niego podszywa. Teoretycznie taka podejrzliwosc i przestrzeganie wymogow bezpieczenstwa powinna natchnac go otucha, jednak wywolywala jedynie niepewnosc. Dewarowi przyszlo do glowy, ze byc moze Steven Malloy jeszcze nie wiedzial, co stalo sie z Sandra Macandrew. Lekarz popatrzyl na zegarek: tuz po wpol do dziewiatej. Malloy zapewne byl jeszcze w domu. -Przepraszam, wlasnie konczylem sniadanie - przeprosil Malloy; mowil, jakby mial pelne usta. Dewar wyobrazil sobie okruchy tostu na opiekaczu i niezwykla won kawy w kosciele. Opowiedzial, co stalo sie z Sandra. Boze, to okropne! - wykrzyknal najwyrazniej wytracony z rownowagi Malloy. - Jak sie czuje? Moge ja odwiedzic? Czy moge cokolwiek zrobic? Niestety, jest w krytycznym stanie - odpowiedzial Dewar. - Lezy na intensywnej terapii w Szpitalu Krolewskim. Odniosla liczne urazy i nikt nie ryzykuje okreslenia, jakie sa jej szanse. Powiadomiono jej rodzicow? Na pewno zrobila to policja. To straszna tragedia - powiedzial Malloy. - Musze tam pojechac. Najpierw pokaze sie w laboratorium i powiem o tym wszystkim, potem pojade prosto do szpitala. Dewar mial powiedziec mu o policyjnej ochronie, ale sie powstrzymal, chociaz sam nie wiedzial, dlaczego. Postanowil zrobic cos odwrotnego: uprzedzic policje o planowanej wizycie Malloya. -Pewnie zobaczymy sie w szpitalu - powiedzial. Gdy Dewar dotarl na oddzial intensywnej terapii, byl tam Grant. Inspektor rozmawial wlasnie z dwoma funkcjonariuszami w mundurach, stojacymi pod drzwiami. Jest jakas poprawa? - zapytal Dewar, podchodzac do Granta. Ponoc niewiele sie zmienilo - odparl inspektor. - Siedza u niej rodzice. Przyjechali z Elgin. Dwaj mezczyzni w uniformach usiedli na krzeslach po obu stronach drzwi. Grant i Dewar weszli na oddzial i popatrzyli przez szklana tafle. Zalzawiona matka Sandry trzymala corke za reke. Ojciec, rownie wstrzasniety, jednak nie okazujacy emocji, siedzial z kamienna twarza po drugiej stronie lozka. Jedynie w o-czach widac bylo trawiacy go bol. Sandra nadal byla nieprzytomna. Aparatura zapewniala oddychanie i kontrolowala stan zmasakrowanego ciala. Zielone swiatelka, ciche popiskiwanie i szczekanie przelacznikow swiadczylo, ze maszyneria funkcjonuje - i bedzie dzialac do czasu, gdy mozg Sandry przejmie obowiazki urzadzen lub stanie sie pewne, ze nigdy do tego nie dojdzie i sieja odlaczy. Po chwili pojawil sie zaaferowany Malloy. -Co z nia? Czy jest jakas poprawa? - zapytal, gdy policjanci wpuscili go na oddzial. Dewar przylozyl palec do ust i odparl cicho: -Sa u niej rodzice. Malloy pokiwal glowa. .- Och, Boze, to straszne - szepnal. - Nie powiedzial mi pan, kiedy to sie stalo. ~ Tuz po osmej wczoraj wieczorem. Jechala rowerem do domu - wlaczyl sie Grant. -Najwyzej dwadziescia minut po tym, gdy z nia rozmawialem - odparl Malloy, krecac w oszolomieniu glowa. Dewar i Grant popatrzyli po sobie. Rozmawial pan z nia? - zapytal Dewar podniesionym glosem. Zadzwonila do mnie okolo wpol do osmej. Po co? Powiedziala, ze odkryla cos, o czym powinnismy podyskutowac. Co takiego? - zapytal Dewar, starajac sie nie okazywac podekscytowania. Nie wiem. Nie wie pan?! - wykrzyknal Grant. -Nie. - Malloy byl najwyrazniej zdziwiony efektem, jaki wywarly jego slowa. - Zaproponowalem, zebysmy porozmawiali o tym rano. Bylem umowiony wczoraj wieczorem. - Oskarzycielskie spojrzenia sprawily, ze pospieszyl z wyjasnieniami: - Studenci zawsze dokonuja "odkryc", to prawo natury. Niemal zawsze okazuje sie, ze to falszywe tropy, artefakty lub wynik nieprawidlowego opracowania zasad eksperymentu. Nie widzialem zadnego powodu, zeby pedzic po nocy do laboratorium. -Zalozyl wiec pan, ze odkrycie Sandry ma cos wspolnego z prowadzonymi przez nia badaniami - powiedzial Dewar, zrozumiawszy tok myslenia Malloya. -Oczywiscie - odparl naukowiec ze zdumieniem. - A z czym by innym? Grant i Dewar zignorowali jego pytanie. Czy pana zdaniem zdenerwowala sie, gdy powiedzial jej pan, by to zaczekalo do rana? - zapytal policjant. Zdenerwowana? Nie, nie sadze, chociaz... Niech pan kontynuuje. -Zdawalo sie, ze jest troche... -Tak? Trudno powiedziec. Sprawiala wrazenie zachowujacej sie z rezerwa - rozumie pan, co mam na mysli? Chyba to niezupelnie trafne okreslenie, ale nie potrafie wymyslic lepszego. Jak gdyby cos ja powstrzymywalo. Moze dlatego, ze nie byla sama? Moze - zgodzil sie Malloy ze wzruszeniem ramion. - Pomyslalem sobie, ze jest rozczarowana, bo nie chce od razu przyjechac. Rozmowe przerwalo zamieszanie przy drzwiach. Grant podszedl zobaczyc, co sie dzieje. Pytanie "Dlaczego nie pozwolicie mi porozmawiac z kims kompetentnym?" wskazywalo, ze przybyl Pierre Le Grice. Policjanci przy drzwiach starali sie zniechecic go do wejscia. Grant zalagodzil sytuacje i przyprowadzil Le Grice'a ze soba. Dowiedzialem sie od ludzi w laboratorium, co sie stalo - wyjasnil Francuz Malloyowi. - Przyjechalem prosto do szpitala. Co z Sandra? Niestety, zle - powiedzial Malloy. A pan czego tu szuka? - zapytal Le Grice Dewara. Martwilem sie o nia, podobnie jak pan - odparl Dewar, unikajac prawdziwej odpowiedzi. Le Grice popatrzyl przez szybe. Boze! Mam nadzieje, ze zlapiecie tego lotra, ktory to zrobil - zawolal. Zrobimy, co w naszej mocy - powiedzial Grant, nie zachwycony zachowaniem ognistego Francuza. Rodzice Sandry wyszli z sali, obejmujac sie ramionami w poszukiwaniu otuchy w swym cierpieniu. Matka ocierala chusteczka oczy. Malloy podszedl do nich. -Prosze panstwa, jestem kierownikiem badan Sandry. Chyba sie spotkalismy, kiedy Sandra przyjechala na wstepna rozmowe... Jego glos ucichl, gdy wyszedl razem z panstwem Macandrew na zewnatrz, starajac sie wyrazic swoje wspolczucie. Dewar i Grant przeszli w kat, by porozmawiac o implikacjach telefonu Sandry do Malloya. Skorzystawszy z tego, ze zostal sam, Le Grice wszedl na sale i usiadl obok dziewczyny. Ujal jej dlon i mowil do niej cicho, jak gdyby byla przytomna i mogla go slyszec. Czuwajaca nad nia pielegniarka usmiechnela sie z aprobata i zajela sie czyms innym. Musimy sie zatem tylko dowiedziec, kto byl z nia wczoraj wieczorem w instytucie, kiedy dzwonila do Malloya, i mamy sprawce - powiedzial Grant po drugiej stronie przeszklonej sciany. Lub sprawczynie - dodal Dewar, przypomniawszy sobie, ze na liscie byly oprocz Sandry dwie kobiety. - Ma pan racje, nie potrzeba nam nic wiecej. Obaj mezczyzni zamilkli, zastanawiajac sie nad odmiennymi rzeczami. Grant obmyslal sposob zaaresztowania osoby, ktora probowala zabic Sandre. Dewar rozwazal implikacje faktu, iz ktos zgodzil sie pomagac Irakijczykom; musial sie dowiedziec, jak daleko zaszla ta wspolpraca. Lekarz w zielonym stroju chirurgicznym podszedl do Dewara oraz Granta i powiedzial z nietajonym gniewem: -Niech panowie posluchaja, bylem bardzo cierpliwy. Wiem, ze wszyscy macie istotne powody, by tu siedziec, ale jezeli zobacze jeszcze jedna legitymacje sluzbowa, chyba zwymiotuje. To moj oddzial i chce, zebyscie go wszyscy opuscili. Utrudniacie prace mojemu personelowi. Musicie czekac gdzies indziej. Damy znac, jezeli w stanie dziewczyny zajdzie jakas zmiana. -Ma pan racje. Przepraszamy - powiedzial Dewar. - Chodzi o to, ze dziewczyna jest w tej chwili dla nas bardzo wazna. Lekarz odpowiedzial tak, jak w opinii Dewara powinien - ze wszyscy jego pacjenci sa wazni. Przykro mi, panie doktorze, ale moi ludzie zostana na zewnatrz - powiedzial Grant. Zgadzam sie, ale musimy miec swobode ruchow na samym oddziale. Le Grice'a odwolano od lozka Sandry. Wszyscy goscie zostali wyprowadzeni z oddzialu. Malloy podszedl do nich, gdy pielegniarka zabrala rodzicow Sandry na herbate. -Sa w okropnym stanie - powiedzial - to ich jedyne dziecko. Odchodzili juz od drzwi, gdy z wnetrza oddzialu intensywnej terapii rozlegl sie dzwiek elektronicznego alarmu. -Co sie dzieje? - zawolal Malloy. Dewar nie czekal, by sformulowac jakas hipoteze. Wpadl z powrotem do oddzialu i zobaczyl goraczkowa krzatanine przy lozku Sandry. -Co sie stalo? - zapytal kategorycznym, wladczym tonem, wiedzac, ze w ten sposob najlatwiej uzyska odpowiedz. Nawalil respirator - rzucila mijajaca go w biegu pielegniarka. Pospieszcie sie z drugim! - rozkazal lekarz, ktory pare minut wczesniej wyrzucil intruzow z oddzialu. Dewar podszedl do miejsca, w ktore odtoczono respirator. Lekarz prowadzil juz sztuczne oddychanie, wdmuchujac powietrze w wylot tkwiacej w tchawicy Sandry rurki intubacyjnej. Adam przyjrzal sie odlaczonej plastykowej koncowce przy respiratorze; nie wiedzial, czego wlasciwie szuka, ani nawet na czym polegala istota awarii. Urzadzenie niewatpliwie dzialalo prawidlowo, nim wyszedl z oddzialu. Dewar przypomnial sobie wyraznie, ze widzial ruch sprezajacych powietrze zbiornikow oraz doslyszal charakterystyczny klekot maszyny, gdy Le Grice otworzyl drzwi, wychodzac z sali. Przypadkowo zauwazyl cos dziwnego w miejscu, gdzie plastykowy lacznik byl zalozony na metalowa rure wylotowa z boku respiratora. Krew zastygla mu w zylach, gdy przyjrzal sie dokladniej. Plastykowa rure nacieto rownolegle do jej osi w dwoch miejscach. Nie mogla rozpasc sie na czesci i wygladala niemal normalnie, ale pompowane przez maszyne powietrze przestalo trafiac do pluc Sandry. Ktos probowal zabic dziewczyne niemal na jego oczach. Byl to bez watpienia Francuz, Le Grice. On ostatni byl przy Sandrze. Dewar odczekal chwile, az sie uspokoi. Le Grice stal na korytarzu wraz z pozostalymi. Skoro wykazal sie wystarczajaca arogancja, by posunac sie do proby morderstwa w tych okolicznosciach, prawdopodobnie liczyl na to, ze nikt nie zauwazyl jeszcze przyczyny awarii respiratora. Do tego istniala spora szansa, ze gdy zostanie wykryta, uzna sieja za rezultat defektu przewodu, a nikt z lekarzy ani pielegniarek nie bedzie podejrzewac sabotazu. Aresztowanie Le Grice'a po cichu i skutecznie, bez wywolywania zametu w szpitalu i dramatycznych scen, stalo sie teraz najwazniejszym celem. Dewar odsunal sie na bok, gdy podtoczono i podlaczono do zasilania nowy respirator. -Szybciej, bo dziewczyna umrze! - zawolal ktos sposrod tylko pozornie bezladnego tlumku otaczajacego Sandre. Dewar stwierdzil po chwili, ze jak zahipnotyzowany wpatruje sie w rozgrywajaca sie scene. Dla skoncentrowanych na swoich czynnosciach ludzi moglby byc rownie dobrze niewidzialny. Czul, ze zycie Sandry Macandrew wazy sie na szali. Przepelnial go gniew i poczucie bezradnosci, wywolane potwornym uczuciem, ze moze byc swiadkiem jej smierci. Pikanie aparatury zamienilo siew monotonny halas, wykres na oscyloskopie stal sie prosta linia, jednak zespol medyczny nie rezygnowal. Pisniecie, pojedyncza iglica na monitorze, znowu nic. Dwa pisniecia. Przyplyw optymizmu, jeszcze pare nieregularnych pikniec, wreszcie rytmiczna harmonia. -No, sciagnelismy ja z powrotem. Dziekuje wszystkim. Jeszcze nigdy elektroniczne popiskiwanie nie brzmialo tak slodko, pomyslal Dewar, gdy odglos pracy kardiomonitora stal sie rowny i rytmiczny. Syczenie i szczekanie respiratora bylo w tej chwili najpiekniejsza muzyka. Dolaczyl do czekajacych na zewnatrz osob. -Przez chwile bylo krucho, ale juz nic jej nie grozi - powiedzial. -Dzieki Bogu - rzekl Malloy; zawtorowali mu inni. Dewar zlowil spojrzenie Le Grice'a i w tym momencie Francuza zdradzil jego wzrok. Przez chwile obydwaj wpatrywali sie w siebie, po czym Le Grice odwrocil sie na piecie i rzucil do biegu korytarzem. -Szybko! Za nim! - krzyknal Dewar; nadzieja na szybkie, dyskretne aresztowanie prysla. - Probowal zabic Sandre! Dwaj funkcjonariusze pobiegli za Francuzem. Grant wydal przez radio rozkaz, by przyslano do szpitala posilki. Podal rysopis Le Grice'a i nakazal przede wszystkim obstawienie drzwi. Dewar odciagnal na bok Malloya. Musi pan wracac do instytutu i zamknac swoje laboratorium - powiedzial. - Wszystkie materialy Le Grice'a maja zostac poddane kwarantannie. Nade wszystko musi pan zabezpieczyc laboratorium, chocby to mialo oznaczac zamkniecie calego instytutu. Nie moge uwierzyc, ze to dzieje sie naprawde - poskarzyl sie wyraznie oszolomiony Malloy. -Niech pan robi, co kaze! - rzucil stanowczo Dewar. Odwrocil sie do Granta i dodal: - Moze powinien pan wyslac paru ludzi do instytutu na wypadek, gdyby Le Grice'owi udalo sie wymknac i probowal sie tam dostac. Skoro zostal wykryty, nie ma nic do stracenia. Grant kiwnal glowa na znak zgody i rozkazal przez radio, by policyjny patrol pojechal pilnowac wejscia do instytutu. -Powiadomie straz szpitalna, co sie dzieje - powiedzial i ruszyl na poszukiwanie wewnetrznego telefonu. Dewar zostal na miejscu, wygladajac z korytarza przez okno na ruchliwe ulice w dole. Probowal sie domyslic, czy Le Grice'owi udalo sie wymknac na zewnatrz. Jesli tak, co dalej? Policja miala juz uzyskany od Malloya opis samochodu Francuza. Jego rysopis byl przekazywany szybciej niz jakakolwiek plotka. Znajdowal sie w pulapce w centrum miasta - na pewno nie byl w stanie daleko uciec. Grant powiadomil Dewara, ze wszystkie wyjscia zostaly obstawione. Le Grice^ nie dostrzezono w poblizu zadnego z nich. -Moze sie spoznilismy, ale nie dotrze daleko - orzekl policjant. Dewar skinal glowa, slyszac potwierdzenie wlasnych wnioskow, ale nic nie powiedzial. Staral sie wybiec myslami naprzod. Wiedzial, ze Le Grice nie ma szans sie wymknac, Francuz byl jednak bardzo sprytny. Jak zachowalby sie sprytny czlowiek w tych okolicznosciach? Zaszylby sie gdzies i nie wysciubial nosa - odpowiedzial sam sobie. Nad czym pan tak duma? - zapytal Grant. Mysle, ze Le Grice wciaz jest w szpitalu - odparl Dewar. Dlaczego pan tak sadzi? Jest sprytny i nie traci glowy. Dowiodl tego, pojawiajac sie tu dzis i probujac zabic Sandre. Domyslam sie, ze wyszukal sobie jakas kryjowke. Zamierza odczekac w niej cierpliwie, az dojdziemy do wniosku, ze zdolal sie wymknac. Wtedy bedzie o wiele latwiej mu sie wydostac. -Nie mam ochoty nawet myslec o przeszukaniu calego szpitala - powiedzial Grant. - Prawdopodobnie pelno tu zakamarkow, o ktorych nie wie nawet sam personel. -Nie sposob tego zrobic - zgodzil sie Dewar, kiwajac glowa. - Jezeli jednak panscy ludzie beda pilnowac wszystkich wyjsc, zdolamy zatrzymac go w srodku, az zrobi cos nieprzemyslanego. Na przyklad wezmie pacjenta na zakladnika - rzekl Grant. Nie powinien byl pan tego mowic - odparl Dewar; taka mozliwosc nie przyszla mu do glowy. Sam pan powiedzial, ze nie ma nic do stracenia. Zaprzepascil swoja kariere. Jesli dziewczyna umrze, czeka go dozywocie, a niewiele mniejszy wyrok, jesli nawet przezyje. Mysle, ze istotnie moglby wziac zakladnikow, gdyby skierowal pan grupy mundurowych do przeszukania szpitala - przyznal Dewar. - Jezeli zostawimy go w spokoju, zadowoli sie czekaniem na okazje do ucieczki. Dzieki temu zyskamy kilka godzin, podczas ktorych Le Grice bedzie myslal, ze jego plan okazal sie skuteczny. A co my zrobimy przez tych kilka godzin? Zdobedziemy plany szpitala i sprobujemy ustalic, gdzie mogl sie zaszyc. Wiemy, skad zaczal ucieczke, i postaramy sie myslec tak jak on. Po dziesieciu minutach pracownik administracji przyniosl im plany szpitala. Obejmowaly one kondygnacje nad poziomem gruntu, lecz Grant zazyczyl sobie rowniez szkicow podziemi. Dewar zaczal ogladac plany, podczas gdy inspektor udal sie do policjantow przy wejsciach, by nakazac im zachowanie zdwojonej czujnosci. Minelo dwadziescia minut, wiec nie nalezalo sie spodziewac, ze Le Grice bedzie probowal przedrzec sie przez nich biegiem - powinni raczej spodziewac sie Francuza w jakims przebraniu. Przyszlo panu cos do glowy? - zapytal Grant po powrocie. Jestesmy na tym korytarzu. - Dewar powiodl palcem wzdluz linii na papierze. - Le Grice pobiegl w te strone i znikl za tym zakretem. Grant pochylil sie blizej i niemal przytknal palec wskazujacy do palca Dewara. Juz widze. Mamy wiec dwie mozliwosci - powiedzial. - Albo zbiegl po tych schodach, albo przeszedl przez te drzwi. Prowadza chyba donikad - sadzac z planu, sa tu tylko spiralne schody wewnatrz okraglej wiezy, bez zejscia na parter. Ktora droge by pan wybral? - zapytal Dewar. Na dol po schodach, bez watpienia - odparl Grant. - Przeciez dopiero zaczal uciekac. Adrenalina lala sie u niego strumieniami i na pewno myslal tylko o znalezieniu sie na zewnatrz. Po zejsciu na dol mial wiecej drog ucieczki - trzy korytarze i kilka wyjsc do wyboru. Moze jednak jest wystarczajaco inteligentny, by uswiadomic sobie, ze mimo to zostalby zlapany juz wowczas, chociaz minelo tak malo czasu. Jezeli obmyslil to wszystko w ciagu kilku chwil, ktore zajelo mu dojscie do zakretu korytarza, mamy do czynienia z naprawde cwanym gosciem - powiedzial Grant. - A skoro jest tak zmyslny, zaczynam sie go cholernie bac. Jest, i dlatego mnie tez robi sie ciezko na duszy - odparl Dewar. 12 -1 co pan chce zrobic? - zapytal Grant.-Zamierzam na wszelki wypadek sprawdzic okragla wieze - odparl Dewar. - Widze, ze stara sie pan korzystac z intuicji - stwierdzil Grant, skrzywiwszy sie z ironia. - Gotow jestem sie zalozyc, ze wejscie do wiezy jest zamkniete. Od lat z niej nie korzystano. Nie zakladalbym sie z panem - odrzekl Dewar. - Bede jednak mial spokojniejszy umysl, jesli do niej zajrzymy. Jak pan chce - odparl Grant ze wzruszeniem ramion, swiadczacym, ze uwaza to za strate czasu. - Sprawdze pomieszczenia przy korytarzu pietro nizej. Spotkamy sie na schodach, kiedy pan skonczy. - Dewar skinal glowa na znak zgody. - Zanim zaczniemy, zgodzmy sie co do jednego: zadnych heroicznych wyczynow - dodal Grant. - Wezwiemy posilki, jesli bedziemy musieli ruszyc do akcji. -Zgoda - rzekl Dewar. Wszedl po schodach na gore, na korytarz, w ktorym Le Grice zniknal mu z oczu z rozwianymi polami fartucha, starajac sie wyrwac na wolnosc. Dewar ruszyl jego sladem do zakretu, gdzie zgodnie z planem Francuz mial do wyboru rozne drogi. Po lewej znajdowaly sie podwojne drzwi, wiodace na glowna klatke schodowa. Po prawej rowniez byly drzwi. Patrzac na nie, Dewar zrazu pomyslal, ze Grant mial racje. Wyglad drzwi zdawal sie sugerowac, ze nie korzystano z nich od wielu lat. Umieszczona w nich szklana tafla byla zabita dykta od wewnetrznej strony. Brudna klamka wygladala na od dawna niedotykana. Dewar nacisnal na nia; drzwi okazaly sie zamkniete. Przyznajac z niechecia racje Grantowi, Dewar zebral sie do powrotu na dol, gdy cos zmusilo go do zostania w miejscu. Dotarlo do niego, ze opor przy nacisku na klamke byl o wiele mniejszy niz powinien, poza tym wydawalo sie, ze drzwi powstrzymuje cos znajdujacego sie znacznie nizej niz zamek. Dewar zawrocil i ponownie sprobowal je otworzyc. Upewnil sie, ze jego pierwsze wrazenie bylo sluszne. Podniosl glowe i ujrzal, ze plyta drzwi odchyla sie lekko u gory. Nie byly zamkniete; blokowalo je cos znajdujacego sie z drugiej strony. Nie oznaczalo to, ze zatarasowal je Le Grice - wejscie do wiezy na tym pietrze mogl juz dawniej zablokowac ktos, kto wydostal sie z niej na innym poziomie. Z drugiej strony, warto bylo to sprawdzic. Dewar nacisnal na klamke i przytrzymujac ja w tej pozycji, napieral na drzwi z coraz wieksza sila. Zaczely sie stopniowo uchylac; slychac bylo szuranie przesuwajacego sie po posadzce wielkiego tekturowego pudla. Dewar zdolal odepchnac drzwi na tyle, by przecisnac sie na druga strone. Zamknal je za soba po cichu i przyjrzal sie tarasujacemu przejscie pudlu. Okazalo sie pelne grubej gumowej wykladziny. Pekniecia na widocznych kantach swiadczyly, ze guma juz dawno ulegla rozkladowi. Powietrze w wiezy bylo stechle i pelne kurzu - najwidoczniej nie bylo w niej wentylacji. Wszystkie plaskie powierzchnie pokrywala gruba warstwa pylu. Cale pomieszczenie bylo zawalone zbednym sprzetem; na podlodze poniewieral sie inkubator dla wczesniakow ze stluczona szyba i oblazaca farba. Dewar domyslil sie, ze wrzucono go do wiezy, gdy obudowa ulegla uszkodzeniu i uznano, ze urzadzenie dozylo dni swej uzytecznosci. Bylo tu tez pelno poskladanych po trzy plastykowych krzesel w roznym stadium zdewastowania. Pod scianami ustawiono deski, obok stalo pare metalowych wiader ze splowialymi, lecz wciaz czytelnymi napisami NA WYPADEK POZARU - relikty z czasow, gdy porozstawiane na korytarzach pojemniki na wode sluzyly jako jedyna metoda gaszenia ognia. Pomieszczenie w wiezy bylo do polowy wysokosci wylozone glazura. Spekane i potluczone plytki przypominaly pozbawione napisow mapy drogowe. Pochodzily z calkowicie odmiennej epoki - czasow gazowego oswietlenia i zmywania kwasem karbolowym, gdy Joseph Lister i jego koledzy wprowadzali wlasnie w tym szpitalu przelomowa koncepcje antyseptyki. Pod oknem stal blat starego stolu operacyjnego, ale nigdzie nie bylo widac jego podstawy. Stol oraz rozmaite inne sprzety wskazywaly, ze musiala byc to niegdys sala operacyjna, przeznaczona do drobnych zabiegow - na przyklad drenowania ran, przekluwania septycznych pecherzy i tym podobnych - mialo to jednak miejsce juz bardzo dawno temu. Od wielu lat pomieszczenie pelnilo wylacznie role lamusa. Co istotniejsze, nie bylo tu ani sladu Le Grice'a; zaden odcisk reki czy stopy w pyle i kurzu nie zdradzal jego bytnosci. Dewar wyszedl na polpietro i zaczal wspinac sie po kamiennych stopniach. Spiralna klatka schodowa wywolywala nieokreslone uczucie klaustrofobii, zwlaszcza w chwili, gdy Dewar znalazl sie w niemal calkowitych ciemnosciach pomiedzy pietrami. Sciany i sufit byly ogolocone z lamp - doplyw elektrycznosci odcieto najprawdopodobniej wtedy, gdy zaprzestano korzystania z wiezy. Kolejne pietro na szczescie bylo dzieki oknom jako tako oswietlone. Dewar zatrzymal sie na chwile u szczytu schodow. Wytezyl sluch, lecz doszedl go jedynie odlegly szum ulicznego ruchu pod brama szpitala. Tu takze w powietrzu unosila sie przede wszystkim nieprzyjemna won stechlizny, jednak dawal sie w nim wyczuc rowniez ulotny zapach wody kolonskiej. Dewar rozpoznal jej marke i zdal sobie sprawe, ze Le Grice jest gdzies na gorze. Serce podeszlo mu do gardla. Czul, jak bolesnie lomocze mu w piersiach. Domyslal sie, ze powinien zejsc na dol i wspolnie z Grantem wezwac posilki, jednak wolal porozmawiac sam na sam z Le Grice'em i dowiedziec sie od niego - o ile to w ogole bylo realne - jak daleko Francuz posunal sie w pracach nad fragmentami wirusa ospy. Bal sie, ze obecnosc policjantow oraz stres wywolany aresztowaniem i zakuciem w kajdanki sprawia, ze Le Grice odmowi jakiejkolwiek wspolpracy. Gdyby Dewar zdolal namowic go do szczerosci przed pojawieniem sie funkcjonariuszy, mialby wieksze szanse poznania calej prawdy. Musial zachowac ostroznosc, gdyby doszlo do najgorszego, byl jednak rownie wysoki i silny jak Francuz. Powinno mu sie udac, jesli nie straci glowy i nie wladuje sie w jakas pulapke. Podszedl do wejscia do pomieszczenia zajmujacego wnetrze wiezy na tym pietrze. Drzwi byly lekko uchylone. Dewar popatrzyl w gore, czy nie umieszczono na nich jakiegos ciezaru, majacego spasc na glowe nieostroznemu intruzowi. Niczego nie zauwazyl. Oczywiscie istniala mozliwosc, ze Le Grice czail sie po drugiej stronie, przycisniety do sciany i gotow zaatakowac pierwsza osobe, ktora wejdzie do jego kryjowki. Dewar pchnal lekko drzwi, lecz nie wszedl do srodka. Zawiasy skrzypnely w protescie, iz zaklocono ich bezczynnosc. Ku swemu zaskoczeniu Dewar zobaczyl, ze Le Grice siedzi na podlodze naprzeciw wejscia. Francuz mial wyciagniete przed siebie nogi, plecami wspieral sie o lukowaty mur. Mozna bylo odniesc wrazenie, ze czekal na przybycie Dewara. Chociaz po naukowcu trudno bylo spodziewac sie agresji, Dewar zachowal ostroznosc - nie mial do czynienia z idiota. Czesc, Pierre - powiedzial cicho. Czulem, ze to bedzie pan - Le Grice pokiwal glowa; jego akcent byl obecnie wyrazniejszy niz poprzednio. - Blednie pana ocenialem. Mam nadzieje, ze opowiesz mi wszystko przed przybyciem policji. O czym mam opowiadac? - wzruszyl ramionami Le Grice. - Wszystko byloby w porzadku, gdyby nie ta natretna idiotka. Nie rozumiala, o co w ogole chodzi. Sama tez by skorzystala, gdyby miala dostep do wiekszej liczby fragmentow, podobnie jak Peter, ale nie, glupia malpa musiala - jak sie to u was mowi? - na zlosc mamie odmrozic sobie uszy. Sandra? Cholerna Sandra. Nie mozna rzec, ze przepelniaja go wyrzuty szumienia, pomyslal Dewar. Nakazywal sobie zachowanie spokoju, by nie stracic opanowania - i szansy dowiedzenia sie wszystkiego, co tylko mozna. Ile ci zaplacili? O czym pan mowi? O Irakijczykach. -Jakich znowu Irakijczykach? Dewar westchnal. -Po co zaprzeczac? - powiedzial. - Jesli zostalo ci choc troche przyzwoitosci, powinienes sie do wszystkiego przyznac. Byloby ci lzej, a my moglibysmy przystapic do minimalizowania szkod. Chryste, czy to cie w ogole nie obchodzi, czlowieku? Nie zdajesz sobie sprawy z tego, co narobiles? Zlamalem przepisy, cholerne, uswiecone przepisy, a ta mala suka postanowila zrujnowac moja kariere. Ile za to dostane? Trzydziesci lat, jezeli Sandra umrze. Jezeli nie, moze troche mniej. Jesli jednak odtworzyles wirusa i go przekazales, specjalnie dla ciebie przywroca kare smierci przez powieszenie, a ja bede bil brawo z pierwszego rzedu podczas egzekucji. No gadaj, do czego zdazyles dojsc? Nie mam pojecia, o czym pan mowi, do cholery - powiedzial Le Grice. Dewar ponownie wzruszyl ramionami. Skoro zamierzasz strugac wariata, to lepiej juz chodzmy - rzekl. Le Grice pokrecil powoli glowa. Chyba nie - powiedzial. Dewar poczul, ze wlosy na karku staja mu deba. Stal sie jeszcze czujniejszy. Chociaz siedzacy na podlodze Le Grice nie mogl go nijak zaatakowac, jego stwierdzenie wzbudzalo niepokoj. Uczucie to stalo sie jeszcze silniejsze, gdy Dewar zobaczyl, ze Le Grice wyciagnal chirurgiczny skalpel z wewnetrznej kieszeni i zdjal oslone ostrza. -To tym przeciales przewod respiratora - powiedzial Dewar, przypominajac sobie rowne naciecia na plastykowej rurce. Le Grice usmiechnal sie i podciagnal nogi pod siebie. Naprawde pana nie docenilem - powiedzial. Nie rob glupstw - ostrzegl Dewar, gdy Francuz zaczal klekac. - Nigdzie nie zdolasz uciec. Na pewno to rozumiesz. Nie ma szans, zebys sie stad wymknal. Na dole jest policja. Le Grice powoli pokiwal glowa. -Oui, wszystko przepadlo - powiedzial. - Nadzieje na stworzenie szczepionki... kariera... ambicje... wolnosc... wszystko. Nie musi mi pan tego powtarzac, sam to wiem. Usmiechnal sie blado i blyskawicznym, gwaltownym ruchem poderznal sobie skalpelem gardlo. Dewar odskoczyl, gdy fontanna szkarlatnej krwi zalala zakurzona posadzke u jego stop. Le Grice osunal sie w przod i legl zwiniety na podlodze. Och, moj Boze! - szepnal Dewar. Halo? Jest tu ktos? - rozleglo sie wolanie Granta ze schodow. Tutaj! - odpowiedzial Dewar i czekal w bezruchu, az policjant do niego dolaczy. Boze wszechmogacy! - zawolal Grant. - Mam nadzieje, ze to nie pana dzielo? - Dewar potrzasnal glowa. - Cholernie uprzejmie z jego strony, nie powiem - stwierdzil Grant. - Oszczedzil nam mnostwo czasu i klopotow, nie wspominajac o kosztach procesu i wynajecia jakiegos cwanego adwokata, ktory by twierdzil, ze jego klient znajdowal sie w polowie drogi na szczyt wiezy Eiffla w chwili, gdy popelniono zarzucane mu czyny. Dlaczego to zrobil? Jak mowilismy, byl bardzo inteligentny. Ujrzal przyszlosc i stwierdzil, ze nie ma w niej dla niego miejsca. Powiedzial panu to, co pan chcial? Nie powiedzial niczego - potrzasnal glowa Grant. Wobec tego, co nam zostaje? Cos bardzo nieprzyjemnego. Zamierzam zamknac laboratorium Stevena Malloya i kaze zniszczyc wszystkie materialy. Chryste, na pewno sie ucieszy. -Nie mam wyboru. W laboratorium jest pelno fiolek i probowek z oznaczeniami, ktore nie mowia nic nikomu z wyjatkiem tego, ktory je sporzadzil. Nie ma szans wybrac sposrod nich tego, co nalezalo do Le Grice'a, skoro Ali Hammadi nie zyje, a Sandra Macandrew tez nie jest w stanie nam pomoc. Jedyny sposob, zeby upewnic sie, ze wszystko, przy czym dlubal Le Grice, zostanie zniszczone, to wysterylizowac cale przeklete laboratorium. Poddamy analizie, co tylko bedzie mozna, ale przede wszystkim musimy zadbac o bezpieczenstwo. Ciesze sie, ze to pan powie o tym Malloyowi - stwierdzil Grant. - To kres jego naukowej kariery. Zapewne rowniez pogrzebanie dwoch doktoratow i koniec pracy zawodowej laboranta. Dewar zaczekal, az cialo Le Grice' a zostalo wlozone do plastykowej torby i zabrane ze szpitala, po czym pojechal do Instytutu Nauk Molekularnych. Pokazal swoja legitymacje dwom funkcjonariuszom policji przy wejsciu, ale nie powiedzial im, ze moga przestac wyczekiwac na Le Grice'a. Zastal Malloya przy przegladaniu wyjetych z laboratoryjnej chlodziarki stojakow z probowkami. George Ferguson i Peter Moore wyjmowali zawartosc lodowki i ukladali ja na lawie obok. Na stole na srodku pokoju stal wielki druciany kosz. Dewar domyslil sie, ze przeznaczono go na materialy Le Grice'a. Zlapano go? - zapytal Malloy natychmiast po wejsciu Dewara. Mozna to tak ujac. Cos sie stalo? - zapytal Malloy na widok miny Dewara. Pierre Le Grice nie zyje. Odebral sobie zycie, gdy okazalo sie, ze jego polozenie jest beznadziejne. Moj Boze! - szepnal Malloy. Ferguson i Peter Moore wymienili spojrzenia. Byli wyraznie wstrzasnieci. Dewar dal im chwile na przetrawienie tej informacji. -Czy mial pan mozliwosc porozmawiac z nim przed smiercia? - zapytal wreszcie Malloy. Dewar przytaknal. Nie chcial mi nic powiedziec. Nie zaprzeczal, ze probowal zabic Sandre, ale nie przyznal sie do niczego wiecej. Wciaz nie potrafie uwierzyc, ze to zrobil - powiedzial Malloy. - Chryste, co sie z nami wszystkimi porobilo! Zaledwie pare tygodni temu bylismy u progu najbardziej przelomowego dokonania w ciagu ostatnich lat, i nagle wszystko zaczelo sie psuc. Ali nie zyje, Pierre tez, Sandra walczy o zycie. Obawiam sie, ze to nie wszystko - powiedzial Dewar. Malloy popatrzyl na niego ze zdumieniem, jakby nie byl w stanie sobie wyobrazic, ze moze wydarzyc sie cos jeszcze gorszego. - Musze zamknac i opieczetowac to laboratorium. Sciagniemy specjalny zespol, by zabral stad wszystkie materialy. Le Grice'a? Tak, wlasnie je zbieramy. Wszystkich - odparl Dewar. Na twarzy Malloya odmalowalo sie niedowierzanie, po chwili dotarlo do niego jednak, ze Dewar mowi powaznie. Osunal sie na stolek i zapatrzyl w podloge, potrzasajac glowa. Przykro mi - stwierdzil Dewar. - Nie ma innego sposobu upewnienia sie, ze gdzies w laboratorium nie pozostal zywy wirus ospy. To obled - powiedzial Malloy. - Ani przez chwile nie uwierze, ze Pierre Le Grice probowal zrekonstruowac zywego wirusa ospy w otwartym laboratorium. Byloby to czystym szalenstwem. Zgadzam sie, ale nie chcial pan rowniez uwierzyc, ze usilowal zabic Sandre Macandrew. Malloy musial przyznac mu racje. To znaczy, ze moge pozegnac sie z doktoratem - powiedzial Peter Moore, nagle zrozumiawszy, jakie konsekwencje mialo to dla niego samego. - Sandra rowniez. Przykro mi, ale nie ma innej rady. Chryste, jak sie pieprzy, to sie pieprzy! - mruknal Moore. Czyli koniec z laboratorium, prawda? - spytal George Ferguson. - Zaden sponsor ani fundacja nie da pieniedzy na badania, ktore nagle zostaja nieodwolalnie przerwane. Trzeba bedzie zaczynac od poczatku - zgodzil sie Dewar. - Zostana wam przeciez notatki z wykonanych eksperymentow. Daj pan spokoj - odparl Malloy. - Zanim znow rozwiniemy skrzydla, konkurencja dawno zostawi nas daleko z tylu. Nie ma o czym mowic. Wszystko przepadlo. Kiedy mamy sie wynosic? Chcialbym, zebyscie natychmiast opuscili laboratorium. Im szybciej je opieczetuje, tym lepiej. Nie ufacie nam, co? - usmiechnal sie kwasno Malloy. Nic podobnego. Po prostu takie jest standardowe postepowanie - odparl Dewar. A ci iraccy zasrancy, ktorzy za tym wszystkim stoja, ktorzy wszystkim dyrygowali, wyjda z tego bez szwanku, tak? Na razie nie mamy przeciwko nim zadnych dowodow - powiedzial Dewar. Chryste! Polowa mojego zespolu zginela lub umiera. Caly nasz program badawczy idzie w diably, a pan mowi, ze nie ma dowodow! - wykrzyknal Malloy. Rozumiem panska gorycz... Jezu, Dewar! Mowi pan jak Kalifornijczyk. "Dziekuje, ze dzielisz moj gniew"! - z tymi slowami Malloy wypadl gwaltownie z laboratorium. Coz, pewnie lepiej rusze tylek do posredniaka; dowiem sie, czy potrzebuja sprzedawcow okien z podwojnymi szybami - powiedzial Peter Moore. - Rada Badan Medycznych na pewno nie da mi kolejnego stypendium, bym zaczal wszystko od poczatku. On rowniez wyszedl z laboratorium, rzuciwszy Dewarowi wrogie spojrzenie. Pana kolej - powiedzial Dewar do George'a Fergusona, jedynej pozostalej osoby. - Czuja sie jak aniol smierci. Wykonuje pan tylko swoja prace, ale na pewno rozumie pan, jak oni sie czuli - powiedzial laborant z wymuszonym usmiechem. Oczywiscie - przyznal Dewar. Laboratorium jest dla Steve'a Malloya calym zyciem. Obchodza go tylko badania, w odroznieniu od polowy popaprancow w instytucie, ktorzy siedza przez wiekszosc czasu na dupie i gadaja o nich, ale ich nawet nie tkna - kontynuowal Ferguson. - Mozna pozjadac wszystkie rozumy, a mimo to nie wiedziec, jaki powinien byc kolejny krok. Steve jest inny. Ma wrodzony talent. Wie, jakie pytania stawiac, jakie eksperymenty przeprowadzic, w jakim kierunku zmierzac. Cholerna szkoda. Dewar pokiwal ze wspolczuciem glowa. A pan? Co pan teraz pocznie? - zapytal. Jakos przezyje - wzruszyl ramionami Ferguson. Jest pan zonaty? Tak. - Laborant przymknal oczy. - Mamy jednego syna. Wciaz z wami mieszka? -Nie najlepiej z nim. - Spojrzenie Fergusona zasnula mgla. - Ma od dziecka uszkodzony mozg. Przepraszam, to przykre. Tak to juz bywa - wzruszyl ramionami Ferguson. - Tak czy inaczej, chyba poszukam innych, a pana zostawie. Niech pan robi, co do pana nalezy. Naprawde mi przykro - powiedzial Dewar. Oczywiscie. Dewar zatelefonowal z gabinetu Malloya do Macmillana w inspektoracie i o-powiedzial mu, co sie wydarzylo. Czy ten Francuz, Le Grice, przyznal sie do wszystkiego, zanim odebral sobie zycie? - zapytal Macmillan. Nie zaprzeczyl, ze probowal zabic Sandre Macandrew, i wspomnial o dodatkowych fragmentach wirusa, ale nie przyznal sie do jakichkolwiek kontaktow z Irakijczykami. Cholera - rzekl Macmillan. - Nie budzi to jednak wiekszych watpliwosci? Mial fragmenty, ktorymi nie powinien byl dysponowac, i probowal zabic Sandre - odrzekl Dewar. - Odnioslem wrazenie, ze staral sie przekonac Sandre, iz dodatkowe fragmenty tylko pomoga jej w badaniach, ale mimo wszystko zdecydowala, ze nie moze zachowac tego w tajemnicy. Zatem wciaz nie mamy zadnych dowodow przeciw tym przekletym Irakijczykom. Nie sadzisz, ze Le Grice zdazyl przekazac im wirusa, prawda? - spytal Macmillan. Nie. Mysle, ze nie bylo na to czasu, do tego Tajna Sluzba twierdzi, ze Irakijczycy nie szykuja sie wcale do wyjazdu. Co zrobisz z laboratorium, w ktorym pracowal Le Grice? Wlasnie powiedzialem jego kierownikowi, ze trzeba zniszczyc wszystkie materialy. Najlepiej bedzie, jesli sciagniemy w tym celu zespol z Porton Down. Nie mozemy sobie pozwolic na zadne ryzyko. Spece z Porton Down przeanalizuja w warunkach maksymalnego zabezpieczenia to, co wzbudzi ich podejrzenia, i na koniec wszystko zniszcza. Masz racje. Tego by nam tylko brakowalo, gdyby ktos zarazil sie ospa, bo nikt nie zauwazyl, ze wirus zostal w laboratorium. Zamierzam je opieczetowac. Zorganizujesz przyjazd zespolu z Porton Down? Zanim zabiora sie do roboty, bede musial powiadomic dyrektora instytutu, zeby sie ich spodziewal. Zamierzasz wrocic do Londynu? -Nie, zostane tu jeszcze pare dni. Wprowadze zespol z Porton Down. Marze o tym, zeby Siddiaui i jego kumpel wyniesli sie z Edynburga, zanim stad wyjade. Pewnie ulotnia sie natychmiast, gdy sie dowiedza, co stalo sie z Le Grice'em. Tak jak prosiles, postaralem sie, zeby przy wyjezdzie zostali zatrzymani i zrewidowani. Doskonale, im dokladniej i bardziej niemile, tym lepiej. Siddiaui nie moze powolywac sie na immunitet dyplomatyczny, skoro wjechal do kraju jako naukowiec, a nie dyplomata. Diabli wiedza, jaki status ma Abbas, ale na pewno da sie zorganizowac jakies "nieporozumienie". Chyba ludzie z urzedu imigracyjnego zrozumieli, o co nam chodzi - powiedzial Macmillan. - Wciaz sa wkurzeni, ze przegapili Siddiquiego przy przyjezdzie. Dobrze. Zaraz porozumiem sie z Porton Down. Zostawie im twoj numer, zeby skontaktowali sie z toba po dotarciu do Edynburga. Ile czasu to zajmie? Postaram sie nadac temu bezwzgledny priorytet. Na pewno maja zespol szybkiego reagowania. Mysle, ze z pomoca armii potrwa to cztery-piec godzin. Bede czekal. Okazalo sie, ze Hutton, dyrektor instytutu, zdazyl sie dowiedziec o najnowszych wydarzeniach, nim Dewar dotarl do jego gabinetu. Powiedzial mi doktor Malloy. Jest zdruzgotany; uwaza, ze to koniec jego kariery - stwierdzil Hutton. Jest przeciez blyskotliwym badaczem. Na pewno gdzies znajdzie sie dla niego miejsce - odparl Dewar. Niestety, badania naukowe sa organizowane zupelnie inaczej - odparl profesor. - Zespoly badawcze przypominaja troche wloskie miasta-panstwa w sredniowieczu. Nie ma szans, by szef jednego z nich zdolal wlaczyc sie do innego. Rywale w wyscigu do opracowania szczepionki przeciw AIDS potraktuja to jako dogodne wypadniecie z gry jednego z konkurentow. Swiat troche odmienny od filmow Walta Disneya, prawda? - rzekl Dewar. A gdzie dzis jest inaczej? - zareplikowal Hutton. Najstarsza z mozliwych wymowek, pomyslal Dewar. Co dokladnie zamierzaja zrobic ludzie, ktorych pan sciaga? - zapytal profesor. -Zabiora absolutnie wszystko z laboratorium Stevena Malloya w szczelnych pojemnikach i po jego oproznieniu przeprowadza fumigacje. Po przewiezieniu do Porton Down zawartosc pojemnikow zostanie poddana analizie w bezpiecznych warunkach, po czym wszystko zostanie zniszczone na wypadek, gdyby cos przegapiono. Hutton pokiwal glowa. To wszystko wydaje sie zlym snem. Dla kazdego z nas - zapewnil go Dewar. Czy moge jeszcze cos dla pana zrobic? Niech pan tylko zadba, by nikt nie otwieral laboratorium Malloya. Zakaze wstepu na caly korytarz, dopoki nie zjawia sie wasi ludzie. Jeden z portierow bedzie pilnowal drzwi. Tak chyba bedzie najlepiej. Dewar wrocil do hotelu i zamowil piwo oraz kanapki. Nie mial niczego w u-stach od sniadania, a byla juz czwarta po poludniu. Zamiast do szpitala, zadzwonil do Granta, by dowiedziec sie o stan Sandry Macandrew. Mowia, ze sie poprawia - odpowiedzial inspektor. - "Stabilizuje sie", tak to chyba okreslaja. Nadal ma byc pilnowana? Tak - odparl Dewar po chwili namyslu. - Mozliwe, ze Le Grice przyznal sie jej, co robi dla Irakijczykow. Lepiej nie ryzykowac. Pan tu rzadzi. Dewar zastanowil sie przez moment, z jakiego filmu Grant sciagnal to okreslenie. Zadzwonil do Simona Barrona na numer telefonu komorkowego. -Co sie dzieje? - zapytal. -Nic, ale slyszalem, ze mial pan niezly ubaw - odparl Barron. Dewar opowiedzial mu ze szczegolami, co sie stalo. No to po panice. Mozemy sie spodziewac, ze nasi przyjaciele wkrotce sie spakuja. Miejmy nadzieje. Mamy pewnosc, ze ten typek Le Grice nie zdazyl zrekonstruowac wirusa? Wszystko na to wskazuje. Ekipa z Porton Down sprawdzi wszystkie materialy z laboratorium, w ktorym pracowal, by ustalic, jak daleko zdazyl sie posunac. Pewnie dowiemy sie tez sporo od Sandry Macandrew, kiedy odzyska przytomnosc. Miejmy taka nadzieje - odparl Barron. - Na razie bedziemy kontynuowac obserwacje, natomiast pana czeka najwiekszy ubaw. Przyznam, ze mam dosc tego "ubawu", jak pan to okresla. Marze, zeby tych dwoch wynioslo sie jak najszybciej z Forest Road. Tuz po osmej Dewar zostal powiadomiony, ze zespol z Porton Down jest juz na lotnisku w Edynburgu. Umowil sie na spotkanie z nimi przed instytutem; eksperci czekali juz na niego, gdy tam przyjechal. Dewar nie wzial pod uwage asysty policji, co znacznie skrocilo ich czas przejazdu. Miniaturowy konwoj skladal sie z dwoch radiowozow i pozbawionej jakichkolwiek oznaczen furgonetki marki Ford Transit. Dewar domyslil sie, ze ona rowniez pochodzila z parku samochodowego tutejszej policji. Przedstawil sie szefowi ekipy, doktorowi Robertowi Smillie, i o-powiedzial mu o ostatnich wydarzeniach. Mniej wiecej to samo mi przekazano - powiedzial Smillie, gdy Dewar skonczyl. - Jezeli tylko wskaze nam pan, gdzie jest laboratorium, reszta zajmiemy sie sami. Sa jakies wyjatkowe problemy? Bedziemy potrzebowali masek gazowych? Nie - zapewnil go Dewar. Mial do czynienia z doskonale przygotowanym naukowcem. - Jezeli cokolwiek znajdziecie, jest w odpowiednim naczyniu. Pytanie polega tylko na tym, w ktorym? Byc moze jest ich kilka, ale nalezy sie tez liczyc z ewentualnoscia, ze nie ma zadnego. Wezwanie was stanowi tylko niezbedny srodek ostroznosci. Przed wejsciem do laboratorium Malloya eksperci przebrali sie w kombinezony i zalozyli rekawiczki. Mieli ze soba spora liczbe plastykowych, uszczelnianych pojemnikow, totez wyniesienie wszystkich fiolek i probowek z laboratorium zajelo im niecala godzine. W tym czasie zdazyli nawet poprzesuwac wszystkie meble, by sprawdzic, czy cos za nie przypadkiem nie wpadlo. Jestem pod wrazeniem - powiedzial Dewar do Smilliego, podczas gdy po zakonczeniu poszukiwan dwaj pozostali czlonkowie zespolu rozkladali gazowe naboje sterylizujace. Chyba powinienem powiedziec: "rutyna czyni mistrzow" - rzekl Smillie. Ale nie zazdroszcze wam kolejnego etapu. Nie ma szans na przeanalizowanie zawartosci wszystkich pojemnikow - powiedzial Smillie, kiwnawszy glowa na znak zgody. - Mozemy jednak sprawdzic, ktore z probek zawieraja DNA, i skoncentrowac sie wylacznie na nich. Trudno powiedziec, ile to potrwa. Bedziemy korzystac z maksymalnie zabezpieczonego laboratorium, a to zawsze spowalnia prace. Idzie wtedy rownie zgrabnie, jak gdyby dlubalo sie w nosie z rekawica bokserska na reku. 13 Dewar przygladal sie znikajacym swiatlom miniaturowego konwoju jadacego na lotnisko. Hutton, ktory uznal za swoj obowiazek byc przez caly czas obecny, popatrzyl na zegarek i wymamrotal, ze musi sie pospieszyc na kolacje ze znajomymi. Dewar pozyczyl mu dobrej nocy i nagle pomyslal, iz nie ma pojecia, co sam pocznie przez reszte wieczoru. Czul zawod, ze wszystko skonczylo sie tak banalnie.Od chwili, gdy rano wstal z lozka, zdarzylo sie wiele, nie byl jednak pewien, czy pod koniec dnia rzeczywiscie wie wiecej. Co prawda Le Grice zostal zidentyfikowany jako osoba, ktora probowala zabic Sandre Macandrew i wydawalo sie niemal pewne, ze odgrywal role agenta Irakijczykow w instytucie, ale wciaz nie bylo wiadomo, o co go prosili ani ile z tego zdolal osiagnac. Tak samo rzecz sie miala z Alim Hammadim. Byly to kluczowe dla rozstrzygniecia calej sprawy pytania. Moze odpowiedz na nie jest jeszcze trudniejsza niz wczesniej, pomyslal z przygnebieniem Dewar. Do tej pory byl przekonany, ze Hammadi odmowil wspolpracy z Siddiquim, ale wniosek ten opieral przede wszystkim na informacji od Le Grice^, ktory twierdzil, ze nie zauwazyl niczego niezwyklego podczas sprzatania materialow po Alim. Byc moze Francuz klamal. Gdyby tylko przyznal sie do wszystkiego przed odebraniem sobie zycia, zamiast skonac bez slowa. Po co mu to bylo, zastanawial sie Dewar. Trudno bylo uwierzyc, ze jakikolwiek czlowiek gotujacy sie na smierc nie skorzysta z okazji, by naprawic wyrzadzone w zyciu zlo, chocby nawet w nic nie wierzyl. Kolejna osoba, dla ktorej ten dzien okazal sie decydujacy w zyciu, byl Steven Malloy. To, co sie stalo, praktycznie kladlo kres jego karierze. Mimo iz zwazywszy na okolicznosci, postepowanie Dewara bylo w pelni usprawiedliwione - w istocie nie mial zadnego wyboru - dreczylo go poczucie winy. Polubil Malloya i wierzyl w przychylne slowa, ktore powiedzial o nim Ferguson. Nie tak latwo bylo o dobrych badaczy - stanowili o wiele rzadsze zjawisko, niz sie wydaje przecietnemu zjadaczowi chleba. Jeden wybitny naukowiec nadawal klase uniwersyteckiej katedrze, dwoch sprawialo, ze stawala sie ona przodujacym osrodkiem. Dewar zastanawial sie, co tego wieczora robi Malloy. Czy jest z przyjaciolmi, czy tez zaszyl sie samotnie w domu i spedza czas na ponurych rozmyslaniach? Wiedziony niemal wylacznie impulsem, Dewar postanowil pojechac do Tempie i dowiedziec sie tego samemu. Najpierw jednak zatrzymal sie przy sklepie z alkoholem i kupil butelke dobrej slodowej whisky. Tym razem jazda do Tempie zajela wiecej czasu, poniewaz zaczal padac obfity deszcz. Zanim Dewar zjechal z glownej drogi, wycieraczki ledwie byly w stanie poradzic sobie ze strugami wody. Musial znacznie zwolnic na waskiej, kretej jezdni, gdzie w wyrwach w nawierzchni gromadzila sie deszczowka; za kazdym razem trzeba bylo domyslac sie glebokosci, nim zaryzykowalo sie ich pokonanie. Dewar poczul ulge, gdy wreszcie dojrzal migajace posrod sosen swiatlo wioski. Zatrzymawszy sie przed domem Malloya, spostrzegl, ze w srodku pali sie swiatlo. Przez chwile siedzial w wozie, niepewny, czy powinien byl tu przyjezdzac, w koncu jednak uznal, ze wlasnie tak powinien sie zachowac. Wysiadl z wozu i pospieszyl drozka, stawiajac kolnierz dla ochrony przed deszczem i przyciskajac butelke z whisky do piersi. Zanim dotarl do drzwi, przyszlo mu do glowy, ze Malloy moze nie byc sam. Doslyszal dobiegajaca ze srodka muzyke i poznal Stana Getza, grajacego "These Foolish Things". Skrecil do ogrodka, by zajrzec przez okno. Wydawalo sie, ze Malloy jest sam. Siedzial zgarbiony plecami do okna, ze szklanka w dloni i wspartymi na stolku nogami. Dewar zapukal cicho do sklepionych lukowato drzwi, musial jednak zastukac bardziej energicznie, nim nastapila reakcja. Juz ide! - zawolal Malloy, zmuszony ustapic przed natarczywoscia intruza. - Kto tam? Adam Dewar. Minela dluga chwila, nim drzwi sie otworzyly. -Co, do jasnej chole... Malloy wpatrywal sie w Adama, jak gdyby nie byl w stanie uwierzyc wlasnym oczom. Dewar byl najwyrazniej ostatnim czlowiekiem na swiecie, ktorego spodziewal sie - lub chcial - ujrzec na progu swojego domu. Dobry wieczor. Jak sie pan czuje? Nie wierze wlasnym oczom - wymamrotal Malloy nieco niewyraznym glosem i poskrobal sie po glowie. Przyjechalem powiedziec, iz naprawde mi przykro, ze musialem przerwac panskie badania. Malloy przygladal sie przez chwile Dewarowi spod wpol przymknietych powiek. I chce pan poprosic o wybaczenie? - rzekl. - Te absofoo. Czuje sie pan lepiej? Nie przyjechalem prosic o wybaczenie - odpowiedzial Dewar miarowym glosem. - Zrobilem, co musialem, i sadze, ze jesli jest pan wobec siebie uczciwy, zdaje pan sobie z tego sprawe. Nie zaluje tego, ale naprawde jest mi przykro. Pomyslalem, ze moze sie razem napijemy. - Podniosl przed siebie butelke whisky. Malloy sprawial przez chwile wrazenie, jak gdyby rozwazal rozmaite mozliwosci, poczawszy od wybuchniecia smiechem, po zatrzasniecie Dewarowi drzwi przed nosem. Wreszcie wzruszyl ramionami. -Niech pan wejdzie - powiedzial. Wzial whisky od Dewara i napelnil dwie szklanki. - Za co wypijemy? - zapytal, podajac jedna z nich gosciowi. -Za przyszlosc, cokolwiek niesie - powiedzial Dewar. - Niech okaze sie laskawsza niz terazniejszosc. -Za przyszlosc - powtorzyl Malloy, nie dodajac cynicznego komentarza, ktorego spodziewal sie Dewar. Byl zadowolony, ze chociaz jego gospodarz pil, nie plawil sie w uzalaniu nad soba. Obydwaj zaczerpneli glebokie lyki. - Niech pan siada. Myslalem, ze moze sa u pana Peter Moore i George Ferguson - powiedzial Dewar. Nie - pokrecil glowa Malloy. - Peter pewnie siedzi w stowarzyszeniu doktorantow, wyciskajac, co sie da, z roli pokrzywdzonego przez zycie. O ile pamietam, zawsze byl to o wiele skuteczniejszy gambit wobec dziewczyn niz pozowanie na szczesliwca. Zatem nie sadzi pan, ze jego sytuacja jest tragiczna? Jest na pierwszym roku. Nie traci wiele. Wiekszosc doktorantow traci rok na nauczenie sie grzebania w nosie tak, by nie wydlubac sobie oka. To dobry student; szepne o nim slowko Cairnsowi. Na pewno zgodzi sie wziac go do siebie. Moze Peter bedzie musial zmienic temat pracy, ale nie stanie sie mu krzywda. Dobrze - rzekl Dewar. - A Sandra? Z nia jest inna sprawa - Malloy zmarszczyl czolo. - Zaczynala trzeci rok studiow; podejrzewam, ze jest zbyt pozno na zmiane. Zakladajac, ze wroci do zdrowia, nie wystarczy jej materialu na doktorat, ale pewnie bedzie mogla zrobic magisterium. Miejmy nadzieje, ze bedzie miala na to szanse - odparl Dewar. Swiete slowa - zgodzil sie Malloy i uniosl szklanke, by za to wypic. Zostaje jeszcze George Ferguson. Biedny George. Przez ostatnie pare lat mial same klopoty. Po trzydziestu latach pracy zamknieto jego szpital, przenoszono go po calym uniwersytecie, a teraz to. Wie pan chyba, ze jego zona choruje na raka, a syn jest uposledzony umyslowo? Wiedzialem o chlopcu - powiedzial Dewar. - Nie slyszalem o chorobie jego zony. Rozmawialem z nim przed wyjsciem, a moze raczej powinienem stwierdzic, ze tylko on dotrzymal mi towarzystwa. Nie dziwie sie - odparl Malloy z krzywym usmiechem. Wydaje sie, ze przyjal filozoficznie to, co sie stalo - powiedzial Dewar. - 1 dobrze - odparl Malloy. - Zwykle wyobraza sobie, ze zycie toczy z nim osobista wendette. Z tego, co slyszalem, byc moze ma racje - usmiechnal sie Dewar. - A pan? Co pan teraz zrobi? Przez ostatnie kilka lat mialem pare ofert od firm farmaceutycznych. Odrzucalem je, ale moze tym razem nadszedl czas na schowanie dumy do kieszeni. Moze okaze sie, ze mamona i ja nie mamy nic przeciwko sobie? Akademicy czesto wygaduja nonsensy o tym, jak wyglada praca dla przemyslu - rzekl Dewar. - Jesli jest sie dobrym, nie ma zwykle problemow. Przemysl po prostu nie potrzebuje niedowarzonych matolkow, a wiekszosc uniwersyteckich madrali wymachuje rekami ze zgrozy, ze tak wlasnie sprawa wyglada. Wiedza, ze w dziesiec minut by sie na nich poznano i pokazano im drzwi. Moze ma pan racje. Malloy wstal z fotela, by nalac kolejna porcje whisky. Dewar mial juz odmowic, ale sie rozmyslil. Mogl przeciez zamowic taksowke, a po samochod przyjechac nastepnego dnia. Malloy potrzebowal towarzystwa; w tych okolicznosciach dotrzymanie go bylo najlepsza rzecza, jaka Adam mogl zrobic. Plyta Getza dobiegla konca. Druga strona? - spytal Malloy. Dlaczego nie? Dewar obudzil sie z rozlupujacym czaszke bolem glowy. Stwierdzil, ze jest zupelnie ubrany i wciaz znajduje sie w bylym kosciele w Tempie. Malloy chrapal cicho w fotelu naprzeciwko; przewrocona szklanka lezala na dywanie obok jego nogi. Adam rozejrzal sie za swoja i dostrzegl ja na stole kolo pustej butelki po whisky. -Szlag by to... - jeknal, pocierajac zesztywnialy od snu w fotelu kark. Udalo mu sie wstac dopiero przy drugiej probie. Podszedl do okna i wyjrzal na zewnatrz. Deszcz przestal padac, ale niebo nie zapowiadalo zbyt obiecujacego dnia. Trawa upstrzona byla mokrymi jesiennymi liscmi, pokrytymi blotem po wczorajszej ulewie. Dewar przeszedl do lazienki. Poczul sie nieco lepiej, ochlapawszy sobie woda twarz i przeplukawszy usta. Gdy wyszedl, Malloy rozcieral sobie zesztywniale konczyny, cicho pojekujac. Boze! Ktora godzina? - zapytal. Dewar popatrzyl na zegarek. Wpol do osmej. Kawy! Potrzebuje kawy. Dewar usmiechnal sie i zapalil gaz pod czajnikiem. Malloy nie odzywal sie, dopoki nie zaczerpnal dwoch lykow czarnej kawy. -Wiesz co? - spytal niespodziewanie. - Wciaz nie wierze, ze Le Grice zrobil to, o co go podejrzewacie. -Wszystko na to wskazuje. Zapadla dluga chwila milczenia. Dobrze znalem tego czlowieka - powiedzial w koncu Malloy. - Nie lubilem go, ale jakos sie dogadywalismy i szanowalem go jako zdolnego naukowca. Mial wiele wad - byl chorobliwie ambitny, pozbawiony wrazliwosci, nietolerancyjny, uparty. Nie chcialbym, aby ozenil sie z moja siostra. Ale nie byl glupcem, a tylko glupiec majstrowalby przy wirusie ospy. Znam twoje zdanie - odparl Dewar. - Musimy jednak pogodzic sie z faktami, a one swiadcza, ze knul cos niedobrego. Och, zgadzam sie, ale po prostu nie sadze, ze owo "cos niedobrego" dotyczylo zywego wirusa ospy - stwierdzil Malloy. Szczerze mowiac, modle sie, by wlasnie tak bylo - powiedzial Dewar. - Miejmy nadzieje, ze Sandra bedzie mogla nam niedlugo powiedziec, o co wlasciwie chodzilo. -Dzieki, ze przyjechales wczoraj wieczorem. Doceniam, ze to zrobiles - rzekl Malloy. Dewar wstal i zaczal zakladac marynarke. Dawno nie usnalem przy piciu. Ja tez - przyznal Malloy. Uscisneli sobie dlonie. Dewar ruszyl z powrotem do miasta. Podroz minela bez zadnych przygod, jedynie recepcjonista w hotelu obrzucil go porozumiewawczym spojrzeniem, gdy Adam poprosil o klucz. Nie zareagowal na to. Odebral klucz, wszedl na gore, wzial prysznic i przebral sie. Pozniej wykonal kilka telefonow. Najpierw do szpitala, gdzie poinformowano go, ze Sandra wciaz nie odzyskala przytomnosci. Nastepnie do Barrona, ktory powiedzial, ze Irakijczycy nadal nie szykuja sie do wyjazdu. Na koniec zameldowal sie w inspektoracie. Dowiedzial sie, ze materialy z laboratorium Malloya dotarly bezpiecznie do Por-ton Down i zaczeto je badac w trybie pilnym. Pozostawalo jedynie czekac. Do piatkowego poranku Dewar zaczal sie martwic - nie dlatego, ze Sandra wciaz byla w spiaczce, lecz dlatego, iz Irakijczycy nadal nie zdradzali checi wyjazdu z Edynburga. Ich dalsza obecnosc nakazywala powatpiewac, czy trafnie domyslano sie roli Le Grice'a. Konamy z nudow - poskarzyl sie Barron, gdy Dewar zadzwonil don tego popoludnia. - Do diabla, na co czekaja? Sam chcialbym wiedziec - odparl Dewar. - Do cholery, przeciez niczego nie mogajuz dostac z instytutu, bo wszystko zabrali ludzie z Porton Down. Moze siedza na tylkach, zeby zasugerowac nam, ze przez caly czas sie mylilismy? - zastanawial sie Barron. Albo czekaja, az upatrza sobie jako cel kolejny instytut i wtedy sie przeniosa. Niech tylko bedzie poza Anglia - powiedzial Barron. Skonczony egoizm - skomentowal Dewar. Karen zadzwonila tuz po piatej i powiedziala, ze jest u matki. Spytala, kiedy Adam do nich przyjedzie. Okolo siodmej? - rzucil niepewnie Dewar. Nie przyjme zadnych wymowek - odparla Karen sciszonym glosem, co swiadczylo, ze jej matka slyszy rozmowe. -Czyzbym chcial sie wymowic? - Hm... Zgodnie z przyrzeczeniem, Dewar zajechal przed dom w North Berwick tuz przed siodma. Ucalowal Karen delikatnie w policzek, a potem przywital sie z jej matka, mowiac: -Milo cie znow widziec, Jean. Slyszalam, ze pracujesz teraz w Edynburgu. Co cie tu sprowadza? Problemy w jednym z instytutow badawczych - odparl Dewar, przyjmujac podana mu przez Karen lampke sherry. Czy ma to przypadkiem cos wspolnego z zagranicznym studentem, ktory powiesil sie pare tygodni temu? Uczyl sie w tym samym instytucie - przyznal Dewar. Cudzoziemcy! Za grosz stabilnosci emocjonalnej - prychnela Jean. Dewar spojrzal na Karen, ktora wzrokiem ostrzegla go, by nie dal sie sprowokowac. Nic nie powiedzial. Byl przygotowany na wysluchiwanie przez caly wieczor reakcyjnych nonsensow z ust noszacej tweedy, jak nakazywal klasowy obyczaj, kobiety. Nie spotkal go zawod: Jean zaczela rozprawiac o absolutnej koniecznosci lepszego uzbrojenia policji. Wazniejsze punkty swojej przemowy podkreslala, stukajac trzonkiem noza w stol. Pozniej nastapil wyklad na temat repatriacji kolorowych oraz potrzeby wprowadzenia ostrzejszych praw imigracyjnych. Na koniec Jean nakreslila ogolne zarysy planu wprowadzenia we wszystkich angielskich miastach godziny policyjnej po dziesiatej wieczorem. Oczywiscie, byla sklonna zaakceptowac odstapienie od tego w pewne dni, na przyklad w sylwestra - "Nie jestem potworem, Adamie" - oraz z okazji niektorych swiat. Naturalnie, godzina policyjna nie bylaby stosowana wobec pewnej klasy osob. Dewar nie byl w stanie powstrzymac sie od wniosku, ze osoby te to niemal na pewno stare baby w tweedach, grubych kaftanach i welnianych rajstopach, mieszkajace w wygodnych domach w North Berwick, oplacanych z pieniedzy pozostawionych przez zmarlych mezow. Podejrzewajac, ze cierpliwosc Adama jest na wyczerpaniu, Karen zasugerowala, by oboje przespacerowali sie po porcie przed pozmywaniem naczyn. Dewar gorliwie przystal na jej propozycje. Jakim cudem wyroslas na normalna dziewczyne? - zapytal Karen, gdy ruszyli wiodaca do portu brukowana uliczka. Nie jest tak okropna, jak sie wydaje - odparla. - W gruncie rzeczy ma dobre serce. ?. Wierze ci na slowo - powiedzial Adam smetnym glosem. Dziadek - ojciec mamy - byl pulkownikiem w armii, tak samo jak ojciec. Od dziecka przywykla do zasad wyznawanych przez klasy wyzsze. Nie spodobalo sie jej, ze swiat stal sie inny, wiec stworzyla sobie ze swymi przyjaciolkami swoista enklawe. Trzymaja sie razem i udaja, ze nic sie nie zmienilo. Wszystkie maja pieniadze, wiec nietrudno jest im znalezc rzemieslnikow i handlarzy, ktorzy im dogadzaja i pomagaja podtrzymac to zludzenie. -Nie odpowiedzialas na moje pytanie. Nie jestes do niej wcale podobna. -Moze byloby inaczej, gdybym nie poszla na studia i nie nauczyla sie samodzielnego myslenia. Potem bylam wolontariuszka za granica i zobaczylam, w jakiej biedzie zyje wielu ludzi. Praca w publicznej sluzbie zdrowia rowniez mi pomogla - widzialam, z jakich skromnych zrodel musi sie utrzymac wielu Anglikow. W odroznieniu od mojej mamy wiem, jak wyglada prawdziwy swiat, i nie boje sie go tak jak ona. Nie zywie wobec niego zludzen, ale nie czuje sie przez caly czas zagrozona. Po prostu uwazam, ze jestem w porzadku. Dewar polozyl dlon na posladku Karen i lekko go scisnal. No pewnie! - przyznal. Zawsze wszystko sprowadzasz do najnizszego poziomu. Teraz mowisz jak twoja matka. Karen dala mu sojke w bok. Nie mowiles, jak tam twoje sledztwo - powiedziala. Dewar zrelacjonowal jej wszystko, co mogl ujawnic. Karen zadrzala lekko. Adam zaproponowal, by ruszyli z powrotem. Zostaniesz na noc? - spytala. Jezeli chcesz. Oczywiscie, ze chce. Matka uznalaby za osobista obraze, gdybys odjechal. Nawet mimo to, ze nie moze zniesc mojego widoku? - zapytal Dewar. Nie badz gluptasem. Ma poglady nieco na prawo od Mussoliniego, wiec uwaza cie za potencjalne czerwone niebezpieczenstwo, bo troszczysz sie o ludzi i sie z tym nie kryjesz. Twoja praca tez na tym polega - odparl Dewar. Ach, mama inaczej na to patrzy. Uwaza, ze to z mojej strony dzialalnosc charytatywna. - Wiesz, tak samo, jak robienie na szydelkach skarpet dla zolnierzy, prowadzenie karetek i wydawanie herbaty z samochodu przez wolontariusz-ki z Zenskiej Sluzby Ochotniczej. Dewar zaczerpnal gleboko tchu, gdy znalezli sie pod drzwiami. -Jestem z ciebie dumna - powiedziala Karen z usmiechem. - Wytrzymaj, matka wczesnie sie kladzie. Jean zapytala, czy zauwazyli grafitti w porcie. Odpowiedzieli, ze nie. Mlode lobuzy. Nie maja czym sie zajac - oswiadczyla Jean i wykorzystala to jako pretekst do wylozenia swych pogladow na temat wad mlodziezy i sposobow zapobiegania im. - 1 co sie dzieje, gdy sie ich lapie? Wyrok w zawieszeniu - prychnela. - Jak gdyby moglo ich to powstrzymac. Smieja sie wladzy prosto w noc, ot co. Chyba wiem, jak nie dopuscic do recydywy - powiedzial Dewar. Karen rzucila mu ostrzegawcze spojrzenie, ale bylo za pozno. Naprawde, Adamie? Wieszac przy pierwszym zlamaniu prawa - odparl Dewar z powazna mina. Moj drogi, znasz moje poglady na temat kary smierci... - zaczela mowic Jean, nim zdala sobie sprawe, ze z niej zakpil. - Wyglupiasz sie - stwierdzila z kwasna mina. Karen przymknela na chwile oczy. Czas pozmywac naczynia - powiedziala. Owszem - przytaknal Dewar. Chyba juz sie poloze, kochanie - stwierdzila Jean. - Czuje, ze nadchodzi moja migrena. Ucalowala Karen w policzek i lodowatym tonem zyczyla Dewarowi dobrej nocy. -A tak dobrze sobie radziles - powiedziala Karen, szykujac sie do zmywania statkow. Dewar zaszedl ja od tylu i otoczyl ramionami. Przepraszam - rzekl, wtulajac twarz w zgiecie jej szyi. Karen przechylila glowe i uniosla przed siebie dlonie w gumowych rekawiczkach. Nie mysl, ze uglaskasz mnie w ten sposob - powiedziala, jednak na jej twarzy pojawil sie usmiech. Pozwolisz mi przyjsc do swojego pokoju? Nie, przeciez sie umowilismy. Moj pokoj jest tuz obok sypialni mamy. W takim razie przyjdz do mnie. A twoj z drugiej strony - dodala Karen. Na pewno wymyslila to celowo - poskarzyl sie Dewar. - Zwazywszy na wojskowych w rodzinie, na pewno jest strategicznym geniuszem. Nie zaszkodzi ci male cwiczenie w hamowaniu swoich zapedow - rzekla Karen. Z drugiej strony... - rzekl Dewar, zsuwajac dlon na jej biodro. - Tak? Moglbym wziac cie tu, na zlewie. Wsunal dlonie pod skraj spodnicy Karen i zaczal podciagac ja w gore. -Adam! - zaprotestowala scenicznym szeptem. Dewar nadal przesuwal twarz w zaglebieniu miedzy szyja i obojczykiem. Zadarl spodnice Karen nad biodra i przyciagnal dziewczyna do siebie. Nie sadze... zeby to byl... dobry pomysl... - steknela Karen glosem wskazujacym, ze jest przekonana o czyms wrecz przeciwnym. - Ty oblesny... Karen, kochanie, chyba zuzylas cala... - rozlegl sie za nimi nagle cichnacy glos Jean. Dewar zamknal oczy, modlac sie w duchu, by ziemia rozstapila sie pod jej stopami. Karen po prostu zamarla. - No, cos takiego! Och, Boze, powiedz mi, ze to nieprawda! - wyrazil glosne zyczenie Dewar. Prawda - odparla Karen, ktora szybciej od niego pogodzila sie z rzeczywistoscia. Zdolala nawet stwierdzic, ze mina Adama jest przezabawna. - No, odechcialo ci sie sprosnych pomyslow? Tak, do diabla! - powiedzial wciaz zazenowany Dewar. - Moze juz nigdy nie bede mogl tego zrobic. To nie koniec swiata - odparla Karen. - Na pewno moja mama juz dawno sie zorientowala, ze nie mozemy przez caly czas grac w scrabble'a. -Mimo to... Zadzwonil telefon. Karen wyszla, by go odebrac. Wrocila ze slowami: -Do ciebie. Dzwonil lan Grant. -Jestem w szpitalu. Sandra Macandrew zaczyna odzyskiwac przytomnosc. Pomyslalem, ze chcialby pan o tym wiedziec. -Juz jade. Dewar wytlumaczyl Karen, ze nie moze zostac. -Uratowany w ostatniej chwili - powiedziala. Co mam zrobic z twoja matka? Przeprosic? - spytal nadal zaklopotany Dewar. Jak ja znam, uda, ze nic sie nie stalo - pokrecila glowa Karen. - Pewnie nie wspomni o tym ani slowem, wiec zachowujmy sie tak samo. Przykro mi - powiedzial Dewar, narzucajac marynarke. Mnie nie. Milo wiedziec, ze mnie pozadasz - odparla Karen. - Oby tak bylo zawsze. Dewar pokonal piecdziesiat kilometrow do Edynburga w nieco ponad pol godziny. Gdy wszedl na oddzial, Grant wlasnie sprzeczal sie z lekarzem. Obaj starali zachowywac sie cicho, jednak w zdenerwowaniu mimowolnie podnosili glos. Widzac De wara, inspektor odetchnal z ulga. Staralem sie wlasnie wytlumaczyc doktorowi Sellarsowi - powiedzial - ze musi pan jako pierwszy porozmawiac z Sandra Macandrew. W czym problem? - zapytal Dewar. Naciskaja na mnie jej rodzice - powiedzial znekany Sellars. - Wiedza, ze odzyskuje przytomnosc, wiec chca byc przy niej. To zrozumiale. Dewar pokiwal glowa. Moze powinienem z nimi porozmawiac - stwierdzil. Warto sprobowac - odparl lekarz, zadowolony, ze moze zrzucic ten obowiazek na kogos innego. Dewar zostal zaprowadzony do sali, gdzie pielegniarka starala sie uspokoic rodzicow Sandry. To oburzajace! - narzekal wlasnie jej ojciec. Przykro mi. To ja wywolalem cale zamieszanie - powiedzial Dewar, oznajmiajac tym swe wejscie. Uscisnal dlonie rodzicom Sandry. - Wiem, ze wyda sie to panstwu calkowicie niezrozumiale, ale po prostu musze porozmawiac z Sandra jako pierwszy. Wie zapewne cos, od czego moze zalezec zycie milionow ludzi. -Nasza Sandra? Dewar pokiwal glowa. -Chyba mozna uznac za dobry znak fakt, iz wychodzi ze spiaczki, prawda? Moge panstwa zapewnic, ze wolno bedzie wam wejsc do niej tak szybko, jak tylko to bedzie mozliwe. Prosze wiec tylko o odrobine cierpliwosci. Rodzice Sandry byli nieco oniesmieleni przemowa Dewara. Usiedli z powrotem. Adam pozostawil ich pod opieka pielegniarki. -W porzadku? - zapytal Sellars. Na razie - odparl Dewar. - Moge ja teraz zobaczyc? Lekarz ruszyl przodem. Sandro! Slyszysz mnie? - zapytal glosno. Dziewczyna pokrecila glowa na poduszce, jak gdyby zdenerwowala ja natarczywosc Sellarsa. Odejdzcie! - mruknela. Daj spokoj, Sandro! Otworz oczy! Uchylila powieki jak stawiana pionowo lalka. Ile widzisz palcow, Sandro? - zapytal Sellars, wystawiajac trzy w gore. Trzy - odparla. A teraz ile? - Sellars wystawil cztery palce. Sandra pokrecila glowa z boku na bok, wyrazajac w ten sposob irytacje. Cztery - wymamrotala. Dobrze. Kto jest premierem? Zostawcie mnie sama. Uspokoj sie, Sandro. Powiedz mi, kto jest teraz premierem. Blair - wymamrotala Sandra. Kto? Mow glosniej. Blair, do cholery! Tony Blair! Nalezy do pana - powiedzial Sellars do Dewara. 14 Sellars zostawil Dewara samego z Sandra. Ciche popiskiwanie i szczekanie maszyn, kontrolujacych kazdy jej oddech, stanowilo kojace tlo, kolorowe diody uzupelnialy przyciemnione nocne oswietlenie. Adam przesunal krzeslo blizej lozka i usiadl twarza do Sandry, wsparlszy dlonie na jego skraju.-Sandro, przypominasz mnie sobie? - zapytal. W odroznieniu od Sellarsa, nie podnosil glosu; jego twarz znajdowala sie bardzo blisko jej. Dziewczyna na moment uchylila powieki. -Dewar - odparla po dobrych dziesieciu sekundach. Adam poczul przyplyw uniesienia. Pamiec dlugoterminowa Sandry funkcjonowala sprawnie. Oczywiscie, nie wykluczalo to mozliwosci, ze towarzyszacy wypadkowi uraz wymazal pamiec o nim samym oraz tym, co go bezposrednio poprzedzalo - bylo to bardzo czeste zjawisko. -Przypominasz sobie, co ci sie stalo? Dziewczyna ponownie otworzyla oczy, lecz po chwili je zamknela, jak gdyby powieki okazaly sie zbyt ciezkie. Szpital - powiedziala powoli. Wiesz, jak sie tu znalazlas? Sandra wydala dzwiek, jakby miala juz odpowiedziec, po czym urwala i wypuscila powietrze z pluc. Zrobila to jeszcze dwa razy, az odrzekla: -Nie. A wiec miala okres niepamieci. Nie bylo to zachecajace. Skoro nie potrafila przypomniec sobie teraz wypadku, nie bylo zadnej gwarancji, ze jej sie to kiedykolwiek uda. Nie sposob bylo przewidziec rozwoju sytuacji w podobnych przypadkach. Sandra mogla przypomniec sobie wszystkie wydarzenia z kilku ostatnich dni lub zapomniec o nich na reszte zycia. Zasadnicze pytanie brzmialo wobec tego, jak dlugi okres przed wypadkiem zostal pokryty niepamiecia. Mialas wypadek, Sandro. Jechalas na rowerze. Na rowerze - powtorzyla studentka. Wydawalo sie, ze to slowo nie budzi u niej zadnych wspomnien. Nie pamietasz? Roweru? Nie. Przypominasz sobie Pierre'a, Sandra? Pierre'a z laboratorium. - Pierre... Znam Pierre'a... Francuz. Zgadza sie, Francuz. Powiedz mi, co jeszcze o nim pamietasz. W laboratorium. Byl w laboratorium. Sandra przesunela glowe na poduszce, przybierajac wygodniejsza pozycje. Dewar poczul otuche; wywolal u niej wlasciwe skojarzenia. -Kiedy byl w laboratorium? Wtedy, gdy ostatnio ty tam bylas? - Ostatni raz... Tak. -Mysle, ze zastalas go, jak robil w laboratorium cos niezwyklego. Mam racje, Sandro? Co takiego robil? -Sekwencja - odparla Sandra, jak gdyby przypomniala sobie cos niemilego. Zmarszczyla czolo i ponownie sprobowala uchylic powieki. Tym razem zdolala utrzymac oczy przez pare sekund otwarte, nim z powrotem sie zamknely. Jaka sekwencja? DNA... DNA wirusa ospy. Nie nasze. Dewar poczul, jak podniecenie sciska mu nieco gardlo. Nie wasze? - powiedzial delikatnie; za zadna cene nie chcial zburzyc koncentracji Sandry. Nie nasze fragmenty. Skad to wiesz, Sandro? - zapytal. - Jak sie tego dowiedzialas? Komputer... Pierre zostawil sekwencje w komputerze. Sprawdzilam... baze danych. Nie nasze fragmenty. Niech sie domysle: znalazlas w komputerze zapis sekwencji DNA. Wprowadzil ja Pierre, sekwencja zas nalezala do fragmentu DNA wirusa ospy, ktorego nie powinno byc w waszym laboratorium? Czy dobrze mowie? Sandra pokiwala glowa, nie odrywajac jej od poduszki. Zdawala sie odczuwac zadowolenie i ulge, ze udalo sie jej to przekazac. Dewar zrozumial, o co jej chodzilo, ale umykaly mu konsekwencje slow Sandry. Zmarszczyl brwi. -Ale sekwencja wirusa ospy jest ogolnie dostepna dla naukowcow - stwierdzil. - Do bazy danych o DNA moze dostac sie kazdy. Dlaczego zdziwilo cie, ze znalazlas ja w komputerze? Tym razem Sandra pokrecila glowa na znak, ze Dewar jej nie zrozumial. -Sekwencja Pierre'a - powiedziala. - Nie z bazy danych. Dewar nagle pojal, co miala na mysli. -Ach, rozumiem. Nie byla to sekwencja, ktora wyciagnal z bazy danych, ale ktora zapisal w komputerze, tak? Wynik eksperymentow, ktore prowadzil w laboratorium? To ty sprawdzilas w bazie danych, czego dotyczy? - zapytal. Sandra kiwnela glowa. - A wiec Pierre pracowal w laboratorium nad fragmentami, ktorych nie powinien miec? -Tak. -Zapytalas go otwarcie, co robi? - Tak. - 1 co powiedzial? Rozgniewal sie... Powiedzial, zebym siedziala cicho. Chcial, zebys nie mowila nikomu o tym, co robil? Sandra skinela glowa. Niepokoj dziewczyny podpowiadal Dewarowi, ze szybko wracaly jej niepozadane wspomnienia. Tempo sygnalow kardiomonitora bylo coraz wieksze, jednak Dewar musial kontynuowac pytania, nim Sandra zacznie unikac wracania myslami do okropnych wydarzen. Co Pierre robil z fragmentami, Sandro? Skad je wzial? Od Alego. Fragmenty nalezaly do Alego Hammadiego? Pierre znalazl fragmenty, ktorych nie powinno tu byc, gdy sprzatal chlodziarke po Alim... Oklamal Steve'a... powiedzial, ze nic nie rzucilo mu sie w oczy... Pierre chcial je wykorzystac... Czy Pierre staral sie zrekonstruowac zywego wirusa ospy? Sandra otworzyla oczy, wstrzasnieta pomyslem Dewara. Popatrzyla wprost na niego. -Nieee - westchnela przeciagle; mimo ciezkiego stanu zdolala wyrazic, ze uwaza to za absurdalna koncepcje. -Jestes tego calkowicie pewna? Skinela glowa. -Pierre znalazl... fragmenty, ktorych potrzebowal do swoich badan... te, ktorych nie mogl dostac z powodu zakazu. Twierdzil, ze mnie tez moze je dac, ale powiedzialam, ze tak nie mozna i zamierzam... zawiadomic Steve'a. Dewar zastanawial sie chwile przed zadaniem kolejnego pytania. Jesli to, co uslyszal, bylo prawda, miedzy Le Grice'em i Irakijczykami nie bylo zadnego zwiazku. Francuz po prostu przypadkowo natknal sie na fragmenty przekazane Alemu Hammadiemu i zdecydowal sie zachowac ich istnienie w tajemnicy, by lamiac przepisy, wykorzystac je do swoich dalszych badan. Le Grice nie udawal, ze nie wie nic o Irakijczykach - rzeczywiscie nie mial z nimi nic wspolnego. Wpadl w panike, gdy Sandra postraszyla go zawiadomieniem Steve'a, wiec usilowal ratowac swoja kariere, aranzujac wypadek samochodowy. Czy poza tymi fragmentami, z ktorych korzystal Pierre, byly jeszcze jakies? Powiedzial... ze mnostwo. Co sie z nimi stalo, Sandro? Z innymi fragmentami, ktore zostaly po Alim? Pierre je zniszczyl... Zbyt niebezpiecznie bylo je przechowywac. Tak ci powiedzial? - Sandra kiwnela glowa. - Uwierzylas mu? Nie wiedzialam... w co wierzyc... Dewar w pelni rozumial jej stan ducha. Sam nie wiedzial, w co ma uwierzyc. Probowalas powiadomic Steve'a? - zapytal. Probowalam... Dzwonilam, ale bylo trudno... Nie moglam go przekonac... Pierre byl kolo mnie. Czy Pierre ci grozil? Usilowal mnie przekonac... zeby nie mowic Steve'owi. Byl wsciekly. Nazwal mnie idiotka. Powiedzial, ze... ze rujnuje jego kariere, nim sie jeszcze zaczela... Mowilam, ze przez noc to przemysle, ale tylko dlatego, zeby sie od niego uwolnic... i tak rano powiedzialabym o wszystkim Steve'owi. Dewar pomyslal, ze Le Grice doskonale zdawal sobie z tego sprawe. Pojechalas do domu na rowerze? Tak... - odparla Sandra, jakby nie byla tego pewna. Na twoim rowerze. Bylo ciemno. Tak, ciemno, ale mialas wlaczona lampe. - Ciemno... Dewar zdal sobie sprawe, ze na tym koncza sie wspomnienia Sandry. Wstal z krzesla i odsunal je od lozka. -Zawolam teraz twoich rodzicow; pozniej musisz sie przespac - powiedzial. - Wkrotce znow sie zobaczymy. Delikatnie potarl grzbiet jej dloni i wyszedl z sali. No i? - zapytal Grant. Bo ja wiem? - odparl Dewar z zaduma. Nie byla w stanie nic powiedziec? Och, duzo wyjasnila. Pod wieloma wzgledami jest tak, jak myslelismy. Le Grice rzeczywiscie pracowal nad fragmentami wirusa, ktorych nie powinien byl miec, ale powiedzial Sandrze, ze nalezaly do Hammadiego. Twierdzil, ze znalazl je w chlodziarce, ktora uprzatal po smierci Alego. Chcial wykorzystac pare fragmentow do swoich prac nad szczepionka przeciwko AIDS, a nie po to, by odtworzyc zywego wirusa. Powiedzial Sandrze, ze zniszczyl fragmenty, ktorych nie potrzebowal. Nigdy nie mial bezposredniego kontaktu z Irakijczykami. Wierzy pan w to? Sam nie wiem. Niech pan pamieta, ze Le Grice mowil, iz nie ma pojecia, o co mi chodzi, gdy wypytywalem go o prace dla Irakijczykow. Wtedy myslalem, ze udaje niewiedze, ale moze bylo inaczej. Dochodzi Malloy, ktory upieral sie, ze Le Grice nie bylby takim idiota, by probowac zrekonstruowac wirusa. Moze mial racje? Dlaczego w takim razie Irakijczycy zostali w Edynburgu? Dlaczego wciaz tu siedza? Nie wiem. Wracamy do punktu wyjscia. - powiedzial Dewar. No tak... Pewnie nie uzyskamy juz zadnych informacji od panny Macandrew? - spytal Grant. Chyba powiedziala mi wszystko, co wie - odparl Dewar. Na czym wiec stoimy? Irakijczycy na pewno przekazali fragmenty wirusa Hammadiemu, ale nie sadze, by cokolwiek z nimi zrobil. Jestem sklonny sadzic, ze Le Grice rowniez nie staral sie go zrekonstruowac. Po prostu powodowany ambicja, skorzystal z okazji i ukradl pare fragmentow. Dlatego nie doniosl o ich znalezieniu i byl zbyt zaslepiony, by zastanawiac sie nad konsekwencjami, jesli zostanie wykryty. Nie udalo mu sie, ale sadze, ze rzeczywiscie zniszczyl fragmenty, ktorych nie potrzebowal. W takim razie nie ma niebezpieczenstwa? Moze powinnismy wstrzymac sie z opinia do chwili, gdy dostaniemy wyniki z Porton Down. Jestem jednak gotow zalozyc sie o miesieczna pensje, ze nie znajda zywego wirusa w zadnej z probowek. Mam odwolac ochrone dla dziewczyny? Chyba tak - rzekl Dewar. -Zgadza sie pan, zebysmy przesluchali ja jutro co do okolicznosci wypadku? Oczywiscie. A Irakijczycy? W tej sprawie decyduje MI5. Dewar popatrzyl na zegarek. Byla trzecia nad ranem. Ulice opustoszaly, a wiatr ucichl. Dewar wyszedl ze szpitala i przecial wylot Forest Road, wracajac do swojego samochodu. Po drodze zobaczyl, jak piecdziesiat metrow po lewej ktos usuwa sie w cien. Usmiechnal sie - ktorys z ludzi Barrona nadal pilnowal siedziby stowarzyszenia studentow. Mial szczescie, ze przynajmniej przestalo padac. Dotarlszy do samochodu, Dewar przystanal. Pozostawala mu decyzja, czy wracac do North Berwick czy tez spedzic reszte nocy w hotelu. Gdyby pojechal do domu Jean, oznaczaloby to wyrwanie ze snu Karen lub, co gorsza, jej matki. Swiadomosc tego faktu oraz wczesniejsza niefortunna scena sprawily, ze zdecydowal sie wrocic do hotelu. Byl to w gruncie rzeczy wygodny unik, ale Dewar czul sie zbyt wyczerpany, by wybrac trudniejsze rozwiazanie. Zadzwonil do Karen z samego rana. Dopiero po trzeciej wyszedlem ze szpitala - wyjasnil. - Nie chcialem was budzic. Bardzo rozsadna decyzja - powiedziala Karen chlodno. - A teraz pewnie mi powiesz, ze przez caly dzien bedziesz zajety? Oczywiscie, ze nie - zapewnil ja Dewar, wkladajac w glos zal, ze zostal nieslusznie posadzony. Myslalam, ze zabierzemy mame na obiad do restauracji. -Dobry pomysl - odparl Dewar, starajac sie, by zabrzmialo to przekonujaco. Swietnie. Bedziemy sie wzorowo zachowywac, dobrze? Tak, kochanie. Zgodnie z przewidywaniami Karen, jej matka nie wspomniala ani slowem o tym, co stalo sie poprzedniego wieczora. Dewar czul taka ulge, ze pozwalal jej tokowac bez przeszkod przez caly obiad w hotelu Grey Walls w pobliskim Gullane. Pozwalal sobie jedynie sporadycznie na uniesienie brwi w strone Karen, na co reagowala przylozeniem chusteczki do ust i udawanym krztuszeniem sie, by ukryc usmiech. Dewar zostal u Jean na noc, a nastepnego ranka wybral sie z Karen na spacer po plazy. Mimo porywistego wiatru, gnajacego po morzu biale grzywacze, zostali na brzegu przez prawie dwie godziny. Postanowili, ze wroca razem do Londynu, ale najpierw Dewar pojedzie do szpitala w Edynburgu porozmawiac po raz ostatni z Sandra Macandrew. Wiec niebezpieczenstwo minelo? - zapytala Karen. Na razie - zgodzil sie Dewar. - Wydaje sie jednak prawdopodobne, ze Irakijczycy dobrali sie do wiekszosci, o ile nie do wszystkich fragmentow DNA potrzebnych do rekonstrukcji czynnego wirusa. Pewnie bedzie im o wiele ciezej je poskladac, skoro wszyscy ich pilnuja - powiedziala Karen. Miejmy nadzieje - odparl Dewar. W nastepna srode Dewar otrzymal kopie raportu z Porton Down. Macmillan wezwal go do inspektoratu, by o tym podyskutowac. Naukowcy z Porton Down pracowali cala dobe na okraglo. Zdolali ustalic, ze w paru probowkach znajdowalo sie DNA wirusa ospy. Jedynie w dwoch z nich byly fragmenty, ktore wedle rejestru nie powinny znalezc sie w Instytucie Nauk Molekularnych. Dewar sprawdzil, o jakie fragmenty chodzilo. Okazalo sie, ze dokladnie o te, ktorych wspolpracownicy Malloya potrzebowali do kontynuacji badan nad szczepionka przeciw AIDS - te, ktore Le Grice zabral z materialow pozostalych po Alim Hammadim. Wydaje sie, ze Le Grice powiedzial Sandrze Macandrew prawde - uznal Dewar. - Chyba rzeczywiscie zniszczyl pozostale fragmenty. Byl zainteresowany tylko tymi, ktorych potrzebowal do swoich badan. Doskonale - odparl Macmillan. - w takim razie mam juz spokoj. Mial pan jakies informacje z MI5 o Siddiquim i Abbasie? - zapytal Dewar. Nie, z wyjatkiem tego, ze nadal sa w Edynburgu - powiedzial Macmillan, zmarszczywszy brwi. To niedobrze - odparl Dewar. Moze robisz z igly widly - zasugerowal Macmillan. Czulbym sie o niebo lepiej, gdyby sie wreszcie stamtad wyniesli. MI5 nadal bedzie kontrolowalo kazdy ich ruch, a jesli przy wyjezdzie beda mieli przy sobie chocby jeden z tych przekletych fragmentow, zniszczymy go i powiadomimy o dzialalnosci Irakijczykow ONZ i WHO. Dewar pokiwal glowa. Mial nadzieje, ze poczuje sie spokojniejszy po otrzymaniu raportu z Porton Down, bylo jednak inaczej. Ciagla obecnosc Irakijczykow w Edynburgu wydawala sie co najmniej dziwna. Moze Simon Barron mial racje, przypuszczajac, ze ta para na cos czeka. Pytanie, na co, pozostawalo otwarte, i ono wlasnie dreczylo Dewara. Adam dostal tygodniowy urlop, jak zwykle po zakonczeniu dochodzenia. Karen wprawdzie pracowala, spotykali sie jednak co wieczor. Chodzili do restauracji lub do teatru; nareszcie spedzali czas razem, zamiast porozumiewac sie przez telefon. -Chyba polubilabym takie zycie - powiedziala Karen, gdy w czwartkowy wieczor wrocili do mieszkania Dewara po koncercie. - Tak pewnie zyja normalni ludzie. Nie, gapia sie w telewizje i wczesnie ida spac - odparl Dewar. Jedno z tego to dobry pomysl - stwierdzila Karen. Tez tak mysle. Chodzilo mi o telewizje - zazartowala Karen. - Jest cos ciekawego? Zupelnie nic - powiedzial Dewar, biorac ja w ramiona. - Obawiam sie, ze nie pojdziemy wczesnie spac. Dlaczego? Juz jest po polnocy. O wpol do trzeciej zadzwonil telefon. Dewar siegnal niezgrabnie po sluchawke aparatu na nocnym stoliku i po krotkiej szamotaninie zdolal przylozyc ja sobie do ucha, majac nadzieje, ze ktos dodzwonil sie pod zly numer. Okazalo sie jednak, ze telefonuje Macmillan. -Jestem u siebie w biurze. Przyjezdzaj natychmiast. Polaczenie zostalo przerwane, zanim Dewar zdolal cokolwiek odpowiedziec. Popatrzyl z niechecia na telefon, jak gdyby wlasnie on odpowiadal za ten incydent. -Cos sie stalo? - zapytala Karen, przewrociwszy sie na brzuch i przecierajac sennie oczy. -Przypuszczam, ze tak, ale Bog jeden wie, co takiego - odparl Dewar. - Dzwonil Macmillan; chce, zebym natychmiast przyjechal. -Bylo zbyt pieknie, by to moglo trwac - powiedziala Karen, odgarniajac wlosy znad czola. - Jestem pewna, ze maja dla ciebie kolejna robote. Dewar nie byl o tym przekonany. -Jeszcze nigdy nie zdarzylo sie, zeby wyrywali mnie z lozka w srodku nocy - odrzekl. - Musialo stac sie cos naprawde strasznego, skoro byli gotowi zbudzic nad ranem Macmillana. Chyba jeszcze nigdy nie slyszalem, by byl rownie zdenerwowany. Ubral sie spiesznie i pocalowal Karen na pozegnanie, sprawdzajac po kieszeniach, czy ma portfel i kluczyki. Pedzac przez pograzone w ciszy ulice, wracal w myslach do wymiany zdan z Macmillanem i staral sie domyslic, co moglo sie stac. Gdy przejezdzal przez Tamize, do mostu zblizala sie barka; jej swiatla wydawaly sie w ciemnosci przyjazne, a monotonny loskot silnikow kontrastowal ze zgrzytnieciem silnika samochodu, gdy Dewar przyspieszyl po zmianie swiatel na skrzyzowaniu. Dojechal do Ministerstwa Spraw Wewnetrznych w niecaly kwadrans. Gdy wszedl do gabinetu Macmillana, bylo tam oprocz jego szefa jeszcze czterech ludzi. Frobisher, zastepca Macmillana, mial posepna mine. Dwoch nieznanych Dewarowi mezczyzn przedstawiono mu jako pracownikow Ministerstwa Zdrowia i Zarzadu Publicznej Sluzby Zdrowia. Ostatniego mezczyzne Dewar rozpoznal: byl to Hector Wright z londynskiej Akademii Higieny i Medycyny Tropikalnej - czlowiek, ktory na poczatku dochodzenia podzielil sie z nim informacjami o ospie. Wlasnie obecnosc Wrighta wzbudzila w Dewarze najwieksze obawy. Pomyslal zrazu, ze najwidoczniej raport z Porton Down na temat materialow z laboratorium Stevena Malloya okazal sie bledny i znaleziono cos budzacego prawdziwa trwoge. Mamy bardzo zle wiadomosci - powiedzial Macmillan. O zawartosci probowek? - zapytal Dewar. Macmillan przez chwile byl zdezorientowany, po czym zrozumial tok myslenia swojego podwladnego. -Gdyby tylko to! Gorzej, o wiele gorzej - powiedzial. - W Edynburgu wystapil przypadek ospy. Dewar poczul sie, jak gdyby rabnieto go w zoladek. Po chwili pustke w glowie zastapil gniew. Mimo wszystkich zapewnien, ze nikt nie bylby na tyle nieodpowiedzialny, by zrekonstruowac zywego wirusa ospy, wygladalo na to, iz ktos rzeczywiscie tego dokonal. Mamy calkowita pewnosc? - zapytal. Tak - odparl Macmillan. - Dwudziestoszescioletni mezczyzna. Od ponad tygodnia jest w szpitalu Western General. Z poczatku nie wiedzieli, co mu jest, ale wreszcie postawili diagnoze. Przeprowadzono wszystkie badania i okazalo sie, ze byla wlasciwa. Mezczyzne przeniesiono do izolatki. Dewar probowal sie domyslic, kto z pracownikow instytutu pasuje do tego opisu, ale jego umysl wywijal koziolki; nie byl w stanie sie skupic. Kto z instytutu zachorowal? - zapytal. Jest jeszcze gorzej - odrzekl Macmillan. - Pacjent nie nalezy do personelu. O ile zdolalismy sie zorientowac, w ogole nie mial kontaktow z instytutem. Dewar nie wierzyl wlasnym uszom. Przeciez musi byc jakis zwiazek - zaprotestowal. Nalezaloby sie tego spodziewac - przyznal Macmillan. - Lecz jesli nawet taki zwiazek istnieje, nie potrafilismy go odkryc. Nasi ludzie nie odkryli absolutnie zadnych powiazan - stwierdzil urzednik publicznej sluzby zdrowia. Kto to taki? Michael Patrick Kelly, lat dwadziescia szesc, obecnie bezrobotny - odczytal Macmillan z lezacej przed nim kartki. - Ostatnie znane miejsce zatrudnienia: praca na zlecenie dla firmy J.M. Holt and Sons. Notowany na policji, wyrok za kradziez, dwa kolejne za wykroczenia zwiazane z narkotykami. Rozwiedziony przed czterema laty. Obecna partnerka, Denise Banyon, rowniez notowana za posiadanie narkotykow. Mieszkaja w dzielnicy Muirhouse, znanej z wysokiego bezrobocia i narkomanii. Musial miec przeciez jakis zwiazek z instytutem - upieral sie Dewar. Domyslasz sie, jaki? Nie bardzo - przyznal Dewar. - Moze ma przyjaciol w instytucie? - Dostrzeglszy pelne powatpiewania spojrzenia, dodal: - Zgoda, wydaje sie to malo prawdopodobne. A moze wykonywal tam jakies prace? Czym sie zajmuje ta jego firma, Holt and Sons? Sprawdzili to nasi ludzie w Edynburgu - odpowiedzial mezczyzna z Ministerstwa Zdrowia. - Firma zajmuje sie wylacznie pracami budowlanymi. Nigdy nie mieli kontraktu z uniwersytetem. Sam pan powiedzial, ze Kelly jest obecnie bez pracy. Moze zatrudnil sie na przyklad przy myciu okien? - zasugerowal Dewar. Jest to wlasnie sprawdzane - odparl Macmillan. - Nielatwo uzyskac informacje od ludzi, wsrod ktorych sie obraca. -Wyobrazam sobie - rzekl Dewar. -Nawet nie masz pojecia, jaki to koszmar. Publiczna sluzbe zdrowia czekaja ciezkie chwile. Wyobrazasz sobie, jak trudno bedzie odizolowac osoby, z ktorymi sie kontaktowal, skoro wiekszosc z nich to socjopaci i narkomani? A to bezwzglednie konieczne - odezwal sie po raz pierwszy Wright. Latwiej powiedziec, niz zrobic - wtracil urzednik z Ministerstwa Zdrowia. Trzeba usunac z ulic ludzi, z ktorymi mial stycznosc - stwierdzil Wright. - Nalezy poddac ich kwarantannie i zaszczepic cala ludnosc w promieniu wielu kilometrow. Chyba powinnismy zostawic logistyczna strone operacji ludziom w Edynburgu - powiedzial reprezentant Ministerstwa Zdrowia. Chryste, miejmy nadzieje, ze wiedza, co robic - rzekl Wright. Wzburzenie w jego glosie budzilo niepokoj u wszystkich pozostalych. Dewar zdawal sobie sprawe, ze Wright wie, co mowi. Skoro obawial sie konsekwencji fiaska dzialan publicznej sluzby zdrowia, zagrozenie bylo naprawde powazne. Czy ci ludzie kiedykolwiek uczestniczyli w podobnej akcji? - zapytal Wright. Brali udzial w opanowaniu fali zakazen paleczka okreznicy w zeszlym roku. Nie ma zadnego porownania! - wybuchnal Wright. - Wiekszosc ludzi moglaby posypac paleczka okreznicy swoje platki kukurydziane i nijak nie odbiloby sie to na ich zdrowiu. Powazne zakazenia dotykaja tylko osoby starsze lub powaznie oslabione. Nie da sie tego porownac z ospa, jezeli chodzi o smiertelnosc. Nie sadze, by zachodzila potrzeba nadmiernego dramatyzowania sytuacji, doktorze - powiedzial reprezentant ministerstwa. Nadmiernego... - zachlysnal sie Wright. - Synu, mowimy o najbardziej smiercionosnej chorobie znanej ludzkosci. Zglosilismy zapotrzebowanie na szczepionke - powiedzial Macmillan, starajac sie rozladowac narastajacy konflikt. To znaczy, ze nie ma jej w Edynburgu? - zapytal Dewar. Ani najwidoczniej nigdzie indziej - odparl Macmillan. - Od paru lat zrezygnowano z rutynowego przechowywania wiekszych zapasow. Wright potrzasnal glowa i zaklal pod nosem. -Jedynie WHO trzyma znaczniejsze zapasy. Trzeba bedzie przetransportowac je z Genewy, a to oznacza kolejna strate czasu. Cholera! -Wiemy, jaki to szczep? - zapytal Dewar. Macmillan utkwil wzrok w swoich dloniach. Dostalem informacje, ze zidentyfikowano go jako ospe prawdziwa - rzekl wreszcie. Najgorsza odmiana. Z piecdziesiecioprocentowa smiertelnoscia - powiedzial Wright. Musimy wiec poddac kwarantannie osoby, z ktorymi Kelly mial stycznosc, oraz ustalic, co laczylo go z instytutem - stwierdzil Dewar. - Gdyby nie mial z nim zadnego zwiazku, stanowiloby to nieprawdopodobny zbieg okolicznosci. Dobrze, ze tak twierdzisz, poniewaz wlasnie ciebie zamierzam wyslac do Edynburga, zebys to ustalil - powiedzial Macmillan. 15 -Czy bede dzialal sam? - zapytal Dewar.Czul ssanie w zoladku. Obecnosc Wrighta przypomniala mu wszystko, co ekspert mowil na temat ospy. Bedziesz mial zwykla autonomie, jezeli chodzi o podejmowanie decyzji, jednak zostaniesz dokooptowany do zespolu kryzysowego, ktory powolano do uporania sie z tym problemem - odrzekl Macmillan. - Zespol bedzie mial centrum dowodzenia w budynku Urzedu do spraw Szkocji, w tak zwanym Porcie Edynburskim. Urzad na szczescie jest zlokalizowany w polnocnej czesci miasta, bezposrednio na wschod od Muirhouse, gdzie tkwi zrodlo problemow. Niedaleko stamtad jest tez szpital Western General. Zespol bedzie sie skladac z ekspertow, pracownikow publicznej sluzby zdrowia oraz reprezentantow policji i rzadu. W razie potrzeby dokooptuje sie kolejnych specjalistow. Zespol ma za zadanie przede wszystkim bezposrednie dzialania; politycy beda musieli zejsc na dalszy plan. Nie musze chyba dodawac, ze czas gra na nasza niekorzysc. Pan tez bedzie zaangazowany? - zapytal Dewar Wrighta, obrociwszy sie w jego strone. Wright potrzasnal glowa i utkwil spojrzenie w blacie stolu. - Dlaczego nie? Jest pan przeciez czolowym ekspertem, jesli chodzi o te chorobe, a na dodatek jednym z niewielu, ktorzy rzeczywiscie mieli z nia do czynienia. Nikt mnie o to nie prosil - odrzekl Wright spokojnie, jednak jego postawa zdradzala jednoznacznie uraze, ze nie zaproponowano mu wspolpracy. Reprezentant Ministerstwa Zdrowia poprawil sie niespokojnie w fotelu. -Zapewniam, ze nie chcielismy uchybic doktorowi Wrightowi, ale uwazamy, ze zebralismy w Edynburgu doskonaly zespol. Dewar zorientowal sie, ze w urzedniczej nowomowie oznacza to: "Wright to nie nasz czlowiek". Sadzil, iz zadnego zespolu nie mozna uznac za doskonaly, skoro pominieto czolowego eksperta. -Sam pan powiedzial, ze w razie potrzeby mozna dokooptowac kolejnych specjalistow - zwrocil sie do Macmillana. Wiedzac, czego moze sie spodziewac, przelozony Dewara wzruszyl ramionami na znak ostroznej zgody. Proponuje, by poprosic doktora Wrighta o dolaczenie do zespolu, jesli nikt nie ma nic przeciwko temu - stwierdzil Dewar. - Poniewaz jest wspolpracownikiem inspektoratu, bedzie dzieki temu mniej papierkowej roboty. Zgadzam sie - powiedzial Macmillan. Moglbym sobie wymarzyc lepszy los, ale w porzadku, mozecie na mnie liczyc - rzekl Wright. Jakies inne wnioski? - zapytal Macmillan. Prosze o dokooptowanie jeszcze dwoch ludzi - powiedzial Dewar. Zanim jeszcze zaczales? Sam pan powiedzial, ze czas gra na nasza niekorzysc. Chcialbym, zeby doktor Steven Malloy sluzyl jako lacznik w kontaktach z Instytutem Nauk Molekularnych. Wskutek moich dzialan stracil laboratorium, wiec ma mnostwo wolnego czasu, a zna tamtejsze uklady. Chcialbym rowniez, by oficerem lacznikowym w tamtejszej policji zostal ten sam czlowiek, co poprzednio, inspektor lan Grant. Dobrze sie dogadujemy ze soba. Dopilnuje tego - powiedzial Macmillan. - Lecisz pierwszym samolotem do Edynburga. Dolacze do was pozniej - rzekl Wright. - Musze rozmowic sie z zona, jutro mamy rocznice slubu. Ktora? Osiemnasta. Domyslam sie, ze prasa jeszcze niczego nie zwachala. Inaczej juz bysmy o tym uslyszeli - zwrocil sie Dewar do Macmillana. Mozna powiedziec, ze jak na razie, jest niezle - stwierdzil szef inspektoratu. - Poniewaz Kelly zyl tak, jak zyl - nie mial rodziny ani stalej pracy - latwiej bylo utrzymac wszystko pod korcem, chociaz, powiedzmy sobie szczerze, predzej czy pozniej prasa zweszy, ze cos wisi w powietrzu. Ktos zacznie sobie zadawac pytanie, dlaczego korzysta sie z izolatki w szpitalu. Czy wiadomo cos o obecnym stanie Kelly'ego? Bardzo ciezki - odparl Macmillan. - Rozchorowal sie na powaznie, zanim zostal przyjety, ale nawet wspolczesna medycyna nie jest w stanie zlagodzic przebiegu choroby. Jednym z podstawowych problemow jest jednak fakt, iz Kelly nie byl w stanie podac, co robil i z kim sie kontaktowal przed przyjeciem do szpitala. A jego partnerka? Zapomnialem, jak sie nazywa. Denise Banyon. Uwaza, ze jej chlopak rozchorowal sie przez, jak to okresla, spaprana dzialke. -Uwaza, ze jego stan to reakcja na narkotyk? - spytal Dewar. - Najwidoczniej. Moze to lut szczescia, ale co jej powiedziano, gdy ja rowniez umieszczono w izolatce? - zapytal Dewar. Nic - odparl Macmillan. - Narkomani czesto zapadaja na rozne choroby. To cena, jaka placa za nalog, zwlaszcza w Edynburgu, europejskiej stolicy AIDS. -Moze uda sie to obrocic na nasza korzysc - zasugerowal Dewar. - Na razie prawdopodobnie bedziemy tlumaczyc, ze chodzi na przyklad o zapalenie watroby. Pomoze nam rowniez nastawienie spoleczenstwa. Slowa te zdumialy obecnych. Nikogo nie obchodzi, co sie dzieje z narkomanami - wyjasnil Dewar. - Wiekszosc ludzi w glebi duszy sadzi, ze narkomani dostaja dokladnie to, na co zasluguja. Fotoreporterzy raczej nie beda sie tloczyc przed drzwiami izolatki, a od szpitala nikt nie bedzie zadal wywieszania na bramie codziennych biuletynow o stanie zdrowia Kelly'ego. Mimo to najprawdopodobniej mamy niewiele czasu na swobodne dzialanie - stwierdzil Wright. - Choroba pojawila sie wsrod populacji narkomanow, jest jednak niemozliwe, by sie ograniczyla tylko do niej. Ospa nie przestrzega barier klasowych ani nie szanuje niczyjego autorytetu; zabija wszystkich jednakowo. -W takim razie dolozmy wszelkich staran, by jej to uniemozliwic, panowie - powiedzial Macmillan i na tym zyczeniu narada sie zakonczyla. Dewar zatrzymal sie na pare minut z Hectorem Wrightem na chodniku przed wejsciem. -Jakie, pana zdaniem, sa szanse, ze skonczy sie na jednym zachorowaniu? - zapytal Adam. -Zerowe - odparl Wright bez wahania. - W tych okolicznosciach szanse sa takie, jak na przetrwanie sniegu w piekle. Dewar ruszyl w droge powrotna do swojego mieszkania. Jechal powoli wsrod ulewnego deszczu. Rozwozace mleko furgonetki wyruszyly juz na miasto. Zostalo zbyt malo czasu, by zagrzebac sie z Karen w lozku na pare chwil czulosci przed nastaniem poranka. Tym razem Dewar nie mial co liczyc, ze zdola ponarzekac na sciagniecie przez Karen calej poscieli na siebie, a ona nie bedzie mogla zarzucic mu, ze ma zimne stopy. Z wrecz dojmujacym zalem Dewar stwierdzil, ze nowy dzien juz sie zaczal. Adam zapakowal torbe podrozna i po raz drugi sprawdzil zawartosc kieszeni, zanim Karen obudzila sie i zorientowala, ze jest ubrany. Usiadla w lozku z wystraszona mina. Co sie stalo? - zapytala. - Dokad sie wybierasz? W Edynburgu pojawila sie ospa. Na razie to tylko jeden przypadek. Musze tam znowu pojechac? Boze, to straszne, ale dlaczego ty? Chca, zebym ustalil, jaki zwiazek mial pacjent z tym przekletym instytutem. Sami nie potrafia tego zrobic? To nie jest ktos z personelu? Uwierzysz, ze chodzi o jakiegos bezrobotnego narkomana, mieszkajacego na drugim koncu miasta? Zartujesz! Niestety. - Dewar potrzasnal glowa i opowiedzial jej o Kellym. Co za koszmar - powiedziala Karen. Az nazbyt latwo wyobrazic sobie, do czego moze dojsc, prawda? - przyznal Dewar. Och, moj Boze! Bedziesz na siebie uwazal, prawda? Oczywiscie. Zostalem przeciez zaszczepiony - zapewnil ja Adam. Nie mogli cie zaszczepic przeciw nozowi pod zebra, HIV czy zoltaczce typu C. - Wiedziala, ze po narkomanach mozna sie spodziewac samych klopotow. -Nic mi nie bedzie - Dewar przysiadl na skraju lozka i przytulil Karen do siebie. Nagle z cala moca zdal sobie sprawe z miekkosci jej wlosow. - Zadzwonie do ciebie. Dzien pierwszy Dewar musial przyznac, ze organizacja centrum koordynacyjnego w Urzedzie do spraw Szkocji zrobila na nim wrazenie. Przeznaczono je na osrodek dowodzenia podczas stanow zagrozenia panstwa, chociaz nie precyzowano, jakie ewentualnosci miano na mysli. Centrum znajdowalo sie w podziemiach budynku. Dewar nigdy nie widzial nie tylko lepszych sal konferencyjnych ani sprzetu komunikacyjnego, ale rowniez wygodniejszych kwater mieszkalnych dla czlonkow zespolu. Jeden z pokojow przeznaczono dla niego; postaral sie, by sasiedni zarezerwowano dla Hectora Wrighta. Wyrazil swoj podziw wobec oprowadzajacego go urzednika administracji panstwowej, odpowiedzialnego za to, by zespol mial do dyspozycji wszystko, czego bedzie potrzebowal. -W tym wypadku nie bedzie oszczednosci na niczym - zwierzyl sie urzednik. - Rzad uwaza, ze ta sprawa moze byc zrodlem powaznych nieprzyjemnosci, wiec chce, by sie z nia uporac tak szybko, jak tylko to bedzie mozliwe. Mowiac miedzy nami, podejrzewam, ze wlasnie dlatego nie kieruja nia politycy. Dewar usmiechnal sie, domyslal sie jednak jeszcze jednego powodu, dla ktorego politycy nie mieli ochoty sie w to angazowac. Woleli zdystansowac sie w stosunku do zachorowan, gdyby bowiem spoleczenstwo dowiedzialo sie o powrocie widma ospy, powstaloby klopotliwe pytanie, jak do tego doszlo. Prasa na pewno natychmiast zaczelaby dowodzic, ze zachorowan nie mozna okreslic mianem "drobnych trudnosci". Inaczej niz w przeszlosci, nie sposob bylo tym razem obarczyc wina Matke Nature. Skoro ospa zostala oficjalnie zlikwidowana, wniosek, ze wirusy pochodza z jakiegos laboratorium, nasuwal sie automatycznie i nieuchronnie. Politycy nie mieliby zadnej szansy przerzucic odpowiedzialnosci na kogos innego, a wina za to, iz choroba znow zaczela zbierac swe zniwo, uznano by Wielka Brytanie. Dewara powiadomiono, ze narada zespolu odbedzie sie o wpol do trzeciej po poludniu. Byla dopiero dziesiata pietnascie; lekarze i pracownicy opieki zdrowotnej robili swoje. Dewar rozpakowal rzeczy i zadzwonil do Stevena Malloya. Wlasnie rozmawialem z czlowiekiem o nazwisku Macmillan - powiedzial Malloy. W takim razie wiesz, o co chodzi. Potrzebuje twojej pomocy. Co ty na to? W tych okolicznosciach nie bardzo moge odmowic - odparl Malloy. - To, czego sie dowiedzialem, zakrawa na calkowity absurd. Macmillan powiedzial ci o Kellym? Bezrobotny cpun z Muirhouse. Czysty obled. Obled? Byc moze, ale nie wierze, ze to przypadek. Kelly musial miec jakis zwiazek z tym, co dzialo sie w instytucie, a zwlaszcza w twoim laboratorium. Hammadi i Le Grice nie zyja, wiec jak myslisz, o co chodzi? Wciaz nie ma dowodow, ze ktos probowal zrekonstruowac tu wirusa ospy. Skoro wiec wirus nie istnieje, jak ktokolwiek mogl sie nim zarazic? Niestety, istnieje - odparl Dewar. - Kelly umiera na ospe, wiec przynajmniej na razie musimy przyjac, ze zrodlem zakazenia byl instytut. Przyjmijmy taka hipotetyczna mozliwosc - odparl Malloy. - Uwazam, ze przede wszystkim musimy ustalic, w jaki sposob gosc z Muirhouse zetknal sie z wirusem. Zgoda. Malloy mial takie same koncepcje, jakie przyszly wczesniej w Londynie do glowy Dewarowi. Sadzil, ze Kelly mogl pracowac w instytucie przy myciu szyb lub jako tragarz czy goniec. Trudno bedzie to zweryfikowac, skoro nie mozna dowiedziec sie tego od niego osobiscie - powiedzial Dewar. Musze sprawdzic, jakie rejestry prowadzi instytut. Dewar powiedzial Malloy owi o naradzie o wpol do trzeciej. Naukowiec zaproponowal, by najpierw zjedli obiad w pubie na Rose Street. Adam sie zgodzil i zadzwonil na komende policji do Granta. Macmillan zdazyl juz skontaktowac sie z inspektorem. Slyszalem, ze zeszlej nocy wszystko sie popieprzylo - powiedzial Grant. - Podejrzewalem, ze pan do mnie zadzwoni. Policje postawiono w stan pelnej gotowosci - oficjalnie na wypadek klopotow w Muirhouse. Na razie w cala sprawe wprowadzono jedynie niezbedne osoby. Potajemnie sprawdzono, czy skierowani na patrole do Muirhouse funkcjonariusze byli zaszczepieni, i odsiano sposrod nich tych, ktorzy nie mieli w aktach takich wpisow. Czym sie tam zajmuja? Pilnuja, by nikt nie przeszkadzal ludziom z opieki zdrowotnej w wykonywaniu ich zadan. Niech pan mi cos powie o tej dzielnicy? Jest naprawde tak podla? Gorszej nie ma. Oficjalnie nie przyznajemy sie do tego, ale ograniczamy sie do utrzymania w niej obecnego stanu rzeczy. Nie wtracamy sie, o ile tylko cpuni nie podnosza glow. Niektore ulice prezentuja sie tak, ze Bosnia w porownaniu z nimi wydaje sie Disneylandem. Jezeli chodzi wam po glowie zaapelowanie do poczucia obywatelskiego obowiazku czy lepszej strony natury cpunow, to mozecie dac sobie spokoj. W ogole jej nie maja, wiec to nie wchodzi w gre. Albo sa nafaszerowani narkotykami, az im sie ze lbow kurzy, albo robia wszystko, zeby tylko zdobyc kolejna dzialke. Nic innego ich nie obchodzi, moze mi pan wierzyc. Niech pan nigdy nie doprowadzi do sytuacji, w ktorej musialby pan polegac na cpunie. Prosze im nie wierzyc, nie ufac nawet na jote. Niech pan to zostawi bezmozgim liberalom - ci nigdy niczego sie nie naucza. Jest ich tyle, co psow w tej cholernej dzielnicy; wystepuja z takimi i owakimi inicjatywami, bredza o euro-funduszach, planach, programach, spoldzielniach, grupach wsparcia. Moim zdaniem to czysta strata czasu, bo i tak z dnia na dzien robi sie tam coraz gorzej. A wiec nie jest pan zwolennikiem inicjatyw zaradczych? - zapytal Dewar, powstrzymujac sie od komentarzy. Tylko wtedy, kiedy obejmuja uzycie napalmu - odparl Grant. Dziekuje za cenny glos w dyskusji - rzekl Dewar. Dlaczego tej cholernej ospy nie mogl zlapac jakis rzetelny czlonek rady koscielnej z Marchmont? - zapytal od serca Grant. Chyba to ja bede musial znalezc odpowiedz na to pytanie - odpowiedzial Dewar. Niektorym trafiaja sie same najlepsze robotki. Nie ma pan zadnych pomyslow, co moglo laczyc Kelly'ego z Instytutem Nauk Molekularnych, prawda? - spytal Dewar. Jedyny sposob, w jaki Kelly i jego kumple mogli zawedrowac w poblize uniwersytetu, to z lyzka do opon, zeby wywazyc okno - powiedzial Grant. Dobra mysl - stwierdzil Dewar. - Nie bralem pod uwage wlamania, a przeciez to mozliwe. Tylko zartowalem. Wiem, ale to rzeczywiscie mozliwe. Kelly to narkoman bez pracy. Musi skads brac pieniadze na narkotyki, wiec byc moze w gre wchodza kradzieze? Ewentualnosc numer jeden - odparl kwasno Grant. - Wie pan, ile przestepstw jest teraz zwiazanych z narkomania? Wlasnie o to mi chodzi - powiedzial Dewar. - Moze wiec Kelly wlamal sie ostatnio do instytutu i wlasnie wtedy sie zarazil? Sam mi pan przeciez mowil, ze nie bylo tam zywych wirusow - zaprotestowal Grant. - Poza tym, czego Kelly moglby szukac w instytucie? Po co mialby wybierac sie na drugi koniec miasta i wlamywac do miejsca, gdzie i tak nie ma pewnie niczego, co moglby sprzedac? Jedyne rzeczy, jakie gina w tego rodzaju instytucjach, to rowery, a i one sa kradzione spod budynkow. Tak czy owak, nie mielismy zadnego doniesienia o wlamaniu do instytutu. Dewar musial przyznac, ze Grant calkiem zgrabnie zniszczyl w zarodku jego koncepcje. -Tak tylko pomyslalem - powiedzial. Malloy spotkal sie z Dewarem w poludnie w pubie "Auld Hundred" na Rose Street. Bylo tam pustawo, poniewaz urzednicy nie wyszli jeszcze na przerwe obiadowa. Mam nadzieje, ze zdolales wymyslic jakies powiazanie - powiedzial Dewar, sciskajac dlon Malloya. Niestety nie - odparl naukowiec. - W administracji nie ma sladu, by Kelly byl zatrudniony jako tragarz, sprzatacz czy konserwator. Istnieje jeszcze mozliwosc, ze myl okna; zatrudniamy tych ludzi na umowe zlecenie, ale prawde mowiac, uwazam, ze pomysl, iz zarazil sie przypadkowo w instytucie, to niewypal. Dlaczego? Po pierwsze, musialby miec kontakt ze zrodlem zakazenia. To z kolei oznacza, ze zrodlo musialoby znajdowac sie w miejscu dostepnym dla przypadkowych osob. Skoro ludzie z Porton Down nie znalezli zadnych sladow wirusa ospy, a przeciez sa do tego specjalnie przeszkoleni, jaka jest szansa, ze natknalby sie nan przypadkowy intruz? Jestem przekonany, ze gosc zarazil sie gdzies indziej. Uwazam, ze taki zbieg okolicznosci jest zbyt nieprawdopodobny - odparl Dewar. - Kelly musial miec jakis kontakt z instytutem, chociaz przyznaje, ze masz wiele racji. Niestety, nie sadze, bysmy mieli szanse wypytac Kelly'ego - jest w zbyt ciezkim stanie. Musimy porozmawiac z jego przyjaciolmi i wspolnikami. Zobaczymy, czy cos wyplynie. Zapowiada sie niezla zabawa - powiedzial ironicznie Malloy. Ludzie z opieki zdrowotnej pewnie powiedza nam cos na ten temat na popoludniowej naradzie. Zespolem Interwencji Kryzysowej kierowal konsultant do spraw chorob zakaznych ze szpitala Western General, nazwiskiem George Finlay. Byl to mezczyzna pod piecdziesiatke, z siwymi, rzedniejacymi na szczycie glowy wlosami. Jego garnitur wydawal sie zbyt obszerny, zwlaszcza w ramionach. Wygladal przez to na garbatego, zwlaszcza gdy wspieral sie jedna dlonia na stole, co czesto mu sie zdarzalo, gdy zabieral glos. Finlay przedstawil kierowniczke edynburskiego zespolu publicznej opieki zdrowotnej - mlodsza od niego o mniej wiecej dziesiec lat doktor Mary Martin. Lekarka byla szczupla, dobrze ubrana i miala bujne wlosy, przez co prezentowala sie znacznie mlodziej. Ona z kolei przedstawila dwoch swoich podwladnych. Finlay zaprezentowal nastepnie Malcolma Rankina z Urzedu do spraw Szkocji, dokooptowanego do zespolu, by radzic sobie z administracyjnymi szczegolami. Garnitur Rankina byl idealnie dopasowany, podobnie jak koszula, krawat i wszystkie pozostale detale jego ubioru. Byl to mezczyzna niewatpliwie przykladajacy wage do prezencji, pomyslal Dewar, sluchajac zapewnien Rankina, ze wszyscy obecni moga liczyc na jego pomoc we wszelkiej postaci i o kazdej porze. Rankin przedstawil swoich dwoch rownie elegancko sie prezentujacych kolegow, majacych zajmowac sie sprawami lacznosci i kontaktami ze srodkami masowego przekazu. Siwowlosy mezczyzna w mundurze nadkomisarza policji, Cameron Tulloch, sam sie przedstawil. Finlay przywital na koniec w zespole Dewara i Malloya oraz wyjasnil, iz ich podstawowym zadaniem bedzie zidentyfikowanie zrodla choroby. -Najpierw powiem, jak obecnie przedstawia sie sytuacja, po czym bedziemy mogli podyskutowac - zagail Finlay. - Stan Kelly'ego w ciagu minionych dwudziestu czterech godzin ulegl znacznemu pogorszeniu. Krosty pokrywaja cale jego cialo i obawiam sie, ze umrze w ciagu kilku nastepnych dni. U jego partnerki, Denise Banyon, na razie nie wystepuja zadne oznaki choroby. Za wczesnie jeszcze, by uznac, ze nic jej nie grozi - powiedziala Mary Martin. Tak byloby w normalnych warunkach - przyznal Finlay. - Kiedy jednak Kelly trafil do szpitala, wysypka zaczynala sie u niego juz zamieniac w krosty. Oznaczaloby to, ze chorowal od co najmniej tygodnia, ale Denise Banyon, ktora byla z nim przez caly czas, upiera sie, ze Kelly rozchorowal sie nagle, na krotko przed przyjeciem do szpitala. -Mozliwe - rozlegl sie glos zza ramienia Dewara. Byl to Hector Wright, ciagle jeszcze w plaszczu i z torba podrozna w reku. - Przepraszam za spoznienie. Dewar przedstawil eksperta; Wright zajal miejsce przy stole. Czytalem panskie artykuly, doktorze - powiedzial Finlay. - Mamy szczescie, ze mozemy liczyc na panskie doswiadczenie. - Dewar uznal, ze w powitaniu Wrighta, aczkolwiek formalnie uprzejmym, brakowalo szczerego ciepla. Miescilo sie jednak w granicach typowego dla akademikow chlodu. - Zna sie pan na ospie lepiej ode mnie - kontynuowal Finlay. - Mowi pan, ze to mozliwe, iz choroba rozwinela sie tak raptownie, o wiele szybciej, niz podaja wszystkie podreczniki? Jezeli chory otrzymal potezna dawke wirusa w chwili zakazenia, mogla nie wystapic u niego faza grypopodobna, a krosty mogly sie pojawic juz w ciagu dwudziestu czterech godzin - stwierdzil Wright. Jak moglo do tego dojsc? - zapytal Finlay. Przez bezposredni kontakt z czysta kultura wirusa. Czysta kultura wirusa ospy? - powtorzyl Finlay takim tonem, iz wydawalo sie, ze po kazdej sylabie tkwi znak zapytania. Dewar obejrzal sie na Malloya, dajac do zrozumienia, ze to on powinien odbic te pileczke. Naukowiec nieswojo wzruszyl ramionami, ale nie zabral glosu. Finlay zauwazyl wymiane ich spojrzen. Czy wlasnie taka mozliwosc bierze pan wraz ze swoimi kolegami pod uwage, doktorze? - zapytal Dewara. Oraz pare innych - odparl Adam, nie chcac wdawac sie w bardziej szczegolowe tlumaczenia. Finlay zrobil mine, jak gdyby zamierzal przyprzec go do muru, ale sie rozmyslil. - Zanim podejmiemy dalsza dyskusje, powinnismy chyba okreslic, jakie obowiazki i cele ma kazdy z czlonkow zespolu - powiedzial. Dobry pomysl - przyznal Tulloch. Zadaniem pani doktor Martin i jej grupy z publicznej opieki zdrowotnej jest wyszukanie i poddanie kwarantannie osob, z ktorymi mieli stycznosc Kelly i Banyon. Podwladni nadkomisarza Tullocha maja sluzyc jako wsparcie, by uniknac trudnosci przy realizacji tego celu. Druga grupa, skladajaca sie z pracownikow medycznych z pobliskich obszarow, rowniez kierowana przez doktor Martin i dysponujaca wsparciem policji, przeprowadzi program powszechnych szczepien, by nie dopuscic do szerzenia sie zachorowan. Za odizolowanie i leczenie ofiar choroby bede odpowiedzialny ja oraz moi wspolpracownicy z zespolu kwarantanny szpitala Western General. Doktor Dewar ijego koledzy postaraja sie ustalic, w jaki sposob doszlo do tej sytuacji, to znaczy sprobuja wysledzic zrodlo zakazen i je wyeliminowac. Pan Rankin i jego wspolpracownicy beda ulatwiac realizacje naszych zadan i pelnic role bufora miedzy nami a czynnikami z zewnatrz. Uwazam, ze przede wszystkim nie powinnismy wchodzic sobie w parade. Twierdze tak, poniewaz podejrzewam, ze z pojawieniem sie ospy wiaza sie pewne okolicznosci, o ktorych nic nie wiem i nie raczono mnie do tej pory o nich poinformowac. Moge sie jedynie domyslac, ze zapadniecie na chorobe wirusowa, o ktorej sadzono, ze zostala zlikwidowana, moze byc skutkiem jakiegos wypadku przy prowadzeniu badan naukowych, aczkolwiek z moich wiadomosci wynika, iz zywy wirus jest przechowywany jedynie w nielicznych, zabezpieczonych placowkach, z ktorych zadna nie znajduje sie w tym kraju. Zapadlo krotkie milczenie. Rozumiejac przyczyny niechetnego nastawienia Finlaya, Dewar powiedzial wreszcie: Mozliwe, ze wirus pochodzi z jakichs nielegalnych zrodel, ale nie wiemy tego na pewno. Zapewniam pana, doktorze, ze niczego przed panem nie ukrywam. Sami w tej chwili nie wiemy nic wiecej. Doskonale - odrzekl Finlay. - Czy sa jakies pytania lub propozycje? Wyglada na to, ze zebranie wywiadu od Kelly'ego jest niemozliwe - powiedzial Dewar. - Chcialbym porozmawiac z Denise Banyon, poniewaz musimy skads zaczac poszukiwania zrodla zakazenia. Wypytywalismy ja juz bardzo szczegolowo - stwierdzila Mary Martin. - Mowiac szczerze, nie wykazuje checi do wspolpracy. Nie chciala nam w niczym pomoc. W niczym? Przejawia ugruntowana niechec do wladzy i nie waha sie jej okazywac, ale wydaje sie, ze rzeczywiscie nie wie, czym ostatnio zajmowal sie Kelly. Tak wlasnie wyglada tryb zycia w tych kregach. Kelly znikal na cale dnie ze swoimi przyjaciolmi, a ona zostawala w domu. Nie miala pojecia, co porabiali, i nie obchodzilo jej to, jesli tylko wracal do domu z wystarczajaca iloscia pieniedzy na narkotyki dla niej. Czy podala nazwiska tych przyjaciol, z ktorymi zadawal sie Kelly? Pare imion, raczej nieprzydatnych: Eddie, Jimmy i tak dalej. Adresy? O ile zdolalam sie zorientowac, do wielu z nich pasuje okreslenie "bez stalego miejsca zamieszkania". Latwiej ich odnalezc w pubach i salach bilardowych. Tak przy okazji, jak zdolaliscie poddac ja kwarantannie? - zapytal Dewar Finlaya. - Przeciez tez jest narkomanka, prawda? Szef zespolu pokiwal glowa. Dostaje metadon - stosowany w lecznictwie substytut heroiny. Sadze, ze poniewaz nie moze juz liczyc na Kelly'ego, uznala, ze darmowy wikt i opierunek to dla niej na razie najlepsza perspektywa. Mimo to chcialbym z nia porozmawiac - powiedzial Dewar. Nie mam nic przeciwko temu i zycze powodzenia - odparla Mary Martin. Jesli pan chce, moze pojechac pan ze mna do szpitala po naradzie - zaproponowal Finlay. - Jeszcze jakies pytania? Iloma pacjentami moze zajac sie panski zespol izolacyjny? - spytal Hector Wright. Osmioma, gora dziesiecioma. A co dalej? Miejmy nadzieje, ze do tego nie dojdzie - powiedzial Finlay; Mary Martin pokiwala glowa na znak, ze sie z nim zgadza. -Uwazam, ze powinniscie sie nad tym zastanowic - stwierdzil Wright. Jego komentarz wzbudzil zaniepokojenie. Finlay staral sie zachowac optymizm, jednak Wright zdolal nim zachwiac. Ironia sytuacji polega na tym, ze w Edynburgu wlasnie zamknieto szpital chorob zakaznych - powiedzial Finlay. - Nasze wladze zadecydowaly, ze jest juz niepotrzebny. I nagle sie okazuje, ze wlasnie jego nam moze brakowac. W razie potrzeby mozemy otworzyc pare oddzialow Western General, ktore zostaly zamkniete ze wzgledow oszczednosciowych, ale nie beda sie one idealnie nadawac do naszych celow. Podejrzewam, ze w ogole nie beda odpowiednie - wtracil sie Wright; chociaz wyrazil swoje szczere przekonanie, nie zaskarbil sobie tym przyjaciol. - Pewnie chodzi o oddzialy w starym stylu, z czasow Florencji Nightingale: hangary, w ktorych poustawiano lozka. Nikt sie nie spodziewal ponownego pojawienia sie ospy - odparl Finlay kasliwie. Ile pielegniarek ma przeszkolenie w prowadzeniu izolacji i postepowaniu przy chorobach zakaznych? Kilka, glownie te, ktore przeniosly sie do Western General po zamknieciu Szpitala Miejskiego. Doszkolenia jednak skonczyly sie juz wiele lat temu. A lekarzy znajacych sie na postepowaniu w przypadkach chorob zakaznych? - zadal kolejne pytanie Wright. Zakaznie chorych przyjmowano zawsze do Szpitala Miejskiego. Po jego zamknieciu dwoch konsultantow przeszlo na wczesniejsza emeryture, a trzeci wyjechal za granice. Moi ludzie oczywiscie sa przeszkoleni. - Wright nic nie odpowiedzial, jednak jego milczenie zirytowalo Finlaya. - Dobry Boze, jak myslisz, czlowieku, ilu pracujacych obecnie lekarzy widzialo ospe? - wypalil. - Bedziemy musieli dokladac wszelkich staran i jakos sobie radzic. Wright pokiwal glowa, jak gdyby przyznawal mu racje. Staram sie jedynie upewnic, ze nikt nie zlekcewazy powagi sytuacji - powiedzial. - Uwazam, ze powinnismy przewidziec, co moze sie stac, i dostosowac do tego nasze dzialania. Jezeli bedziemy tylko reagowac na to, co sie stanie, bedzie za pozno. Za pozno? Smiertelnosc w miescie moze wyniesc dziesiatki tysiecy ludzi. Nagle stalo sie oczywiste, iz uczestnicy narady sadza, ze Wright jest niespelna rozumu. Poprzednio sluchali go z powaga, jednak teraz zaczeli sie usmiechac i krecic glowami. Niech pan da spokoj, doktorze. Nie uwaza pan, ze to traci melodramatem? - spytal Finlay. - Wiem, ze jest pan ekspertem, jezeli chodzi o te chorobe, ale w ciagu ostatnich szescdziesieciu lat mielismy w tym kraju pare fal zachorowan na ospe, jednak w zadnym wypadku smiertelnosc nie byla tego rzedu, o jakim pan wspomina. Bo wiekszosc spoleczenstwa byla wowczas szczepiona przeciwko ospie tuz po urodzeniu. Sytuacja wyglada obecnie inaczej. Masowe szczepienia ustaly w latach siedemdziesiatych, ponad cwierc wieku temu. Mieszkancy tego miasta sa rownie podatni na epidemie ospy, jak ludnosc w czasie sredniowiecza. Smiechy ucichly. -Jak posuwa sie program szczepien, pani doktor? - zapytal Finlay Mary Martin. -Nie zdolalismy go nawet zaczac - odpowiedziala lekarka. - Nie dostalismy jeszcze ani jednego opakowania szczepionki. 16 -Orientuje sie pan, jakie sa przyczyny zwloki w dostawie szczepionki? - zapytal Finlay Dewara, gdy jechali do szpitala.Trzeba ja sciagnac z zapasow WHO w Genewie - odparl Dewar. - Mimo to myslalem, ze do tej pory zostanie to uznane za sprawe najwyzszej wagi. Ma pan jej dosc dla bezposrednio narazonych pracownikow? Wszyscy zostali zaszczepieni - potwierdzil Finlay. - Tm szybciej jednak zaczniemy prowadzic masowe szczepienia, tym lepiej. Swieta prawda - przyznal Dewar. Jazda range-roverem Finlaya z polozonego w dzielnicy Leith Urzedu do spraw Szkocji do szpitala zabrala niecale dziesiec minut. Starszy lekarz zaparkowal w miejscu oznakowanym jego nazwiskiem - Dewar pomyslal, ze to jeden z przywilejow bycia konsultantem w dziedzinie, w ktorej feudalne stosunki uwaza sie za cnote. Oddzial kwarantanny nie byl wymieniony na zadnej z mijanych przez dwoch mezczyzn tablic informacyjnych, ale poprzez proces eliminacji Dewar domyslil sie, ze skrywal sie pod mianem "Pawilonu Fundacji Wellcome". -Mamy epoke sponsorow. Pieniadze na budowe wylozyla Fundacja Wellcome - potwierdzil jego przypuszczenia Finlay. Pawilon noszacy miano gigantycznego koncernu farmaceutycznego, niski, dlugi, nowoczesnie zaprojektowany budynek, stal osobno na zachodnim skraju szpitalnego kompleksu. Na pierwszy rzut oka moglo sie w nim miescic wszystko, od oddzialu fizjoterapii po administracje, jednak z mniejszej odleglosci Dewar dostrzegl nieotwierajace sie okna, drzwi z elektronicznym zamkiem i domofon. Na zewnatrz brak bylo tez jakichkolwiek przewodow i rur, a blizsze przyjrzenie sie dachowi pozwalalo stwierdzic, ze system wentylacyjny jest znacznie bardziej skomplikowany, niz mozna by sie spodziewac po budynku administracyjnym. Dewar orientowal sie, ze wentylacja jest wyposazona w kompleksowy system filtrow, uniemozliwiajacy wydostawanie sie z budynku czegokolwiek, co mogloby stanowic potencjalne zrodlo skazenia; poza tym krazace wewnatrz powietrze bylo sterylizowane i dodatkowo filtrowane przed usunieciem go na zewnatrz. Finlay otworzyl drzwi za pomoca karty magnetycznej. -Przebieralnia jest zaraz za wejsciem - poinformowal Dewara. Zaprowadzil go do salki, w ktorej Adam otrzymal bialy kombinezon. Obaj przebrali sie w milczeniu. Moze chcialby pan rzucic okiem na Kelly'ego, zanim spotka sie pan z Denise Banyon? - zapytal Finlay. Czemu nie? Chocby po to, by na wlasne oczy zobaczyc, z czym mamy do czynienia - odparl Dewar po chwili zastanowienia. Zapial ostatnie zatrzaski pod szyja i ruszyl korytarzem za Finleyem. Gdy pokonali sluze, w ktorej utrzymywano obnizone cisnienie atmosferyczne, Finlay otworzyl drzwi po lewej stronie. -Jest tu okno obserwacyjne - powiedzial. W malej szpitalnej salce panowal mrok. Finlay nie wlaczal swiatla; do pokoju wpadal blask z sasiedniego pomieszczenia. Dewar stanal obok Finlaya i obydwaj utkwili wzrok w lezacym nieruchomo na plecach Kellym. Adam byl przygotowany na najgorsze, ale to, co ujrzal, zaparlo mu na chwile dech w piersiach. Cialo Kelly'ego pokrywaly chropowate krosty, tak geste, ze ledwie widac bylo pomiedzy nimi skore. Na tle bieli przescieradel wygladal jak spowita w bandaze egipska mumia. -Niezbyt mily widok, prawda? - rzekl Finlay. Dewar przyjrzal sie w milczeniu, jak pielegniarka w przypominajacym stroj astronauty kombinezonie z materialu o nazwie rakal doglada chorego mezczyzny. Wizjer i rekawice utrudnialy jej plynne ruchy, ale najwyrazniej szybko uczyla sie radzic sobie z wynikajacymi z tego problemami. Sztywny kombinezon sprawial jednak, ze poruszala sie znacznie wolniej. Starala sie wlasnie jak najdokladniej oczyscic zmoczonymi w soli fizjologicznej bawelnianymi wacikami krosty w oczodolach Kelly'ego. Najwiekszy problem polegal jednak na tym, iz krosty znajdowaly sie nie tylko dookola oczu pacjenta, ale i w nich samych. Dewar przypomnial sobie stwierdzenie Wrighta, ze ludzie, ktorzy zdolaja przezyc ospe, czesto wskutek niej slepna. Biedaczysko - wyszeptal. Dosc sie pan napatrzyl? Dewar pokiwal glowa. Denise Banyon nie lezala w lozku; siedziala w fotelu i ogladala jakis program dla dzieci, cmiac papierosa. Po wejsciu obu mezczyzn odwrocila sie w strone Finlaya. -Denise, to doktor Dewar. Chcialby ci zadac kilka pytan. -Mam dosyc odpowiadania na cholerne pytania. Za dlugo juz tu siedze. Chce wreszcie wyjsc z tej cholernej klatki na kroliki i zobaczyc moich przyjaciol. Dewar usmiechnal sie uprzejmie. Mial przed soba kobiete tez po dwudziestce, wygladala jednak na czterdziesci pare lat. Byla chuda jak szczapa, miala sterczace barki. Jej proste, rzadkie wlosy ukladaly sie na wystajacych obojczykach, widocznych w rozchyleniu nocnej koszuli. Denise oparla stopy na fotelu i zajela sie z powrotem ogladaniem telewizji. Finlay popatrzyl na Dewara i wzruszyl ramionami. -Nie bede pani dlugo zawracal glowy - rzekl Dewar, przejmujac inicjatywe. - Mam naprawde bardzo wazne powody, by z pania porozmawiac, i bylbym pani gleboko wdzieczny za pomoc. Denise popatrzyla na niego ponuro, lecz byla wyraznie zadowolona, ze zostala potraktowana jak kobieta z lepszej sfery. -Piec minut, nie wiecej - powiedziala. Finlay usmiechnal sie i wycofal z pokoju, zostawiajac Dewara sam na sam z Denise. Jak sie pani czuje? - zapytal Adam. Zdycham z nudow. Skoro sie pani nudzi, to znaczy, ze pani nie choruje, a o to przede wszystkim chodzi - stwierdzil Dewar. Pewnie, ze nie jestem chora. To Mike sie rozchorowal, do cholery. Jak myslicie, co mu jest? -Nie mamy calkowitej pewnosci - sklamal Dewar. - A jak pani sadzi, co mu dolega? Caly czas im mowilam, ze musial wziac trefny towar. Bywa. Niech mi pani dokladnie opowie, co sie dzialo? Denise wzruszyla ramionami, zaciagnela sie ostatni raz papierosem i zdusila nerwowo niedopalek. Wloklo sie to w nieskonczonosc. -Nic mu nie bylo, kiedy przyszedl po poludniu do domu, ale mniej wiecej o dziewiatej zrobil sie blady i zaczal sie pocic. Powiedzial, ze sie kurewsko czuje. Polozyl sie, a kiedy do niego zajrzalam, trzasl sie, jakby sie przeziebil, tylko to nie bylo przeziebienie. Byl rozpalony i nie mogl nic mowic, a na twarzy zrobila sie mu wysypka, jakby sie podrapal czy cos. Czy w ciagu tego wieczora zazywal narkotyki? - Denise skinela glowa. - Dozylnie? - Kolejne kiwniecie. - Pani tez? Pewnie. Ale nie uzyliscie z tej samej igly? Jestem na metadonie. To sie lyka. Skad Mike mogl wziac trefny towar? -Cholera, jestes glina! - warknela Denise; jej spojrzenie stwardnialo. Dewar probowal przekonac ja, ze sie myli, ale bezskutecznie. Jej zachowanie zmienilo sie w jednej chwili. Och, pewnie, ze jestes glina! Kurwa, wszyscy jestescie tacy sami! Myslicie, ze nabierzecie nas paroma gladkimi slowkami, a potem lup, walicie, o co wam naprawde chodzi. Gowno ze mnie wycisniesz, wiec odpieprz sie, brytyjski kutasie! Denise, byc moze jestem brytyjskim kutasem, ale nie jestem z policji, przysiegam. Odpierdol sie! Dewar podjal ostatnia probe ulagodzenia dziewczyny. -Denise, jestem lekarzem, nie policjantem. Pracuje na uniwersytecie, w Instytucie Nauk Molekularnych - sklamal, liczac, ze uda mu sie wyniesc z tej rozmowy przynajmniej stwierdzenie, czy dziewczynie mowi cos ta nazwa. Denise popatrzyla na niego bez wyrazu. -Ogluchles? Spierdalaj! - powiedziala. Dewar wyszedl z pokoju i ruszyl na poszukiwania Finlaya. Jak sie panu udalo? Niespecjalnie - przyznal Dewar. - Myslala* ze jestem policjantem i staram sie wyciagnac z niej zeznania. W przypadku narkomanow paranoja to staly fragment gry - odparl Finlay. - Gdyby nawet sam Jezus Chrystus przyszedl do nich z laskawym slowem, uznaliby, ze ma jakies ukryte motywy. Niech pan nie bierze tego do siebie. Nie to mnie martwi. Nie dotarlem nawet do pierwszego pytania, jakie chcialem jej zadac. Zaczalem od gadania o niczym, zeby zyskac jej zaufanie, ale od razu sie wsciekla. Chyba mysli, ze Kelly zachorowal przez narkotyki, dlatego pomyslalem, ze pozwole jej wypuscic troche pary i ponarzekac na handlarza. Nie moglem sie bardziej pomylic. Moze lepiej sie panu powiedzie z paroma jego kumplami, do ktorych dotarl zespol Mary Martin. Miejmy nadzieje. Wezwac panu taksowke? Najpierw troche sie przejde - pokrecil glowa Dewar. Gdy opuscil szpital i przeszedl na druga strone ulicy, zaczelo sie sciemniac. Znad lezacej niecale dwa kilometry na polnoc Firth of Forth naplywala mgla; rozpoczynala sie wieczorna godzina szczytu. Dewar czul zawod, wywolany nieudana proba nawiazania z Denise Banyon jakiegokolwiek kontaktu, i probowal przeanalizowac przyczyny niepowodzenia. Mial wrazenie, ze ustalenie, w ktorym momencie popelnil blad, jest bardzo wazne. Nie przywykl do kontaktow z narkomanami, a wygladalo na to, ze bedzie musial opierac sie na uzyskiwanych od nich informacjach. Poczatek z Denise Banyon nie wrozyl dobrze. Mimo stwierdzenia Finlaya, ze jej zachowanie to skutek typowej paranoi, Dewar nie byl tego taki pewny. Byc moze przypadkowo dotknal czulego punktu, gdy zapytal ja o handlarza narkotykami, ktore w opinii Denise byly przyczyna jego choroby. Dewar zastanawial sie, dlaczego w ogole doszla do takiego wniosku. Przeciez sama byla narkomanka i na pewno miala na koncie wiele fatalnych odlotow. Widziala, jak jej przyjaciele zapadaja na AIDS, zapalenie watroby oraz posocznice, wywolane zainfekowaniem miejsc wstrzykniec. Dlaczego myslala, ze w tym wypadku wlasnie narkotyki odpowiadaja za stan Kelly'ego? Rozmyslajac nad tym, dotarl do ruchliwego skrzyzowania. Po lewej stronie betonowe bloki dzielnicy Muirhouse ciagnely sie na zachod, ku waskiemu pasmu blasku konczacego sie dnia. Na jedynej ocalalej tafli szkla przystanku autobusowego po drugiej stronie ulicy widac bylo grafitti: PIERDOLIC WSZYSTKICH. -Czemu nie? - mruknal pod nosem Dewar; przemknelo mu przez glowe, ze za sprawa grasujacego w dzielnicy wirusa to zyczenie moze sie spelnic. Skrecil w prawo w Ferry Road, glowna ulice biegnaca wzdluz polnocnych obrzezy Edynburga, Zlapal pierwsza taksowke z zielonym swiatlem, ktora dostrzegl, i wrocil do Urzedu do spraw Szkocji. Zastal Hectora Wrighta w jednym z pomieszczen w podziemiach, studiujacego plan Muirhouse i przyleglych dzielnic. Ekspert nakreslil na mapie kolo, w ktorego srodku znajdowala sie wbita tabliczka, oznaczajaca miejsce, gdzie mieszkali Kelly i Denise Banyon. Poszczescilo sie panu? - zapytal Wright. Spartolilem robote. Denise powiedziala, zebym sie odpieprzyl - odparl Dewar. -Kobiety powtarzaja mi to cale zycie - powiedzial z wesoloscia Wright. Dewar usmiechnal sie, slyszac wspolczucie w jego glosie, i zapytal, czym zajmuje sie Wright. -Opracowuje pierwszo-, drugo - i trzeciorzedowy plan szczepien. Przypomina to troche kopanie rowow wokol plonacej polaci lasu. Zaklada sie, ze pierwszy row powstrzyma rozprzestrzenianie sie pozaru, ale nigdy nie mozna polegac tylko na nim. Jezeli uda sie nam zaszczepic wszystkich z wewnetrznego kregu w ciagu trzech dni, moze zdolamy powstrzymac rozwoj epidemii, a poza tym kregiem dojdzie tylko do nielicznych zachorowan. Zaszczepienie ludnosci z obszaru drugiego rzedu powinno jeszcze bardziej zwolnic tempo szerzenia sie choroby, a jesli zrobi sie to rowniez w obszarze trzeciorzedowym, zachorowania pojawia sie tylko wsrod przyjezdzajacych i wyjezdzajacych. -To chyba jedyny plus tego, ze ospa pojawila sie w takiej wlasnie okolicy - powiedzial Dewar. - Ludzie malo tu podrozuja i raczej siedza w jednym miejscu. Wright pokiwal glowa, lecz dodal: To prawda, ale tylko obecnie. Gdy zachorowania wyjda na jaw, wszystko zacznie sie chrzanic. Bedziemy mieli do czynienia z wieloma tysiacami ludzi, ktorzy nagle odkryja w sobie cyganska nature. Uspokajajaca wizja, nie ma co - odparl Dewar, wyobrazajac sobie sceny masowej paniki. Wszystko bedzie zalezalo od tego, ilu ludzi zdolamy zaszczepic, zanim prawda wyjdzie na jaw. Potrzebujemy jak najszybciej tej przekletej szczepionki! - Dewar przytaknal. - Musimy tez odizolowac jak najwiecej osob, z ktorymi mial kontakt Kelly. Wyglada na to, ze dotarcie do nich bedzie problemem - powiedzial Adam. - Slyszal pan, co powiedziala Mary Martin. Mamy tylko metne dane: imiona, nazwy pubow. Rownie dobrze mozna probowac ustalic pochodzenie czegos, co spadlo z przejezdzajacej ciezarowki. A propos, doktor Martin zostawila to dla pana. Jeden z jej ludzi twierdzi, ze Kelly byl stalym klientem w tym pubie. Nie poszczescilo sie im za bardzo, wiec pomyslala, ze moze panu lepiej sie uda. Dewar wzial od eksperta kartke i przeczytal: "Tawerna?Pod Dzwonem?, Salamander Street". Sprobuje. Potrzebne panu towarzystwo? Dewar zastanowil sie przez chwile. -Kuszaca mysl, ale dwoch zadajacych pytania ludzi zbytnio pachnie oficjalna instytucja. Pojde sam - odparl. Jak pan chce. Moze najpierw cos zjemy? Doskonale, ale musze przedtem zadzwonic w pare miejsc. Dewar przeszedl do przydzielonego mu pokoju i zadzwonil do Simona Bar-rona na numer telefonu komorkowego. -Co sie dzieje? - zapytal. Nic - odrzekl Barron. - Wydaje sie, ze na was spadanie cala robota. Nasi podopieczni wyskakuja tylko na kawe do Bookstop Cafe i zaraz potem wracaja do osrodka studenckiego. Zatem wciaz tu sa? Wyglada na to, ze nadal na cos czekaja. Pokazuja sie obydwaj, nie tylko Abbas? Dzis po poludniu w kawiarni byli Siddiqui, Abbas i dwoch studentow. Siedzieli tam okolo czterdziestu minut. Dziewczyna, ktora prowadzi kawiarnie, traktuje ich juz jak stalych gosci. Rozumiem, ze dla pana i panskich ludzi musi to byc piekielnie nudne, ale pilnowanie Siddiquiego i jego kumpla przez nastepny tydzien to absolutna koniecznosc. W Edynburgu moze rozpetac sie niezle pieklo. Slyszalem. Jezeli bedzie to dla pana jaka pociecha, mamy rezerwowy plan poradzenia sobie z Irakijczykami, gdyby chcieli macic przy opanowywaniu epidemii. Dewar wolal nie pytac, co to oznacza w praktyce, ale sie domyslal. Po pozegnaniu sie z Barronem zadzwonil do Karen. -Co u was slychac? - zapytala. -Nic dobrego. Nadal mamy zaledwie pojedynczy potwierdzony przypadek, ale zdolano ustalic tylko jedna osobe, ktora miala stycznosc z Kellym - jego dziewczyne, Denise Bayon. Co najgorsze, wciaz nie mamy szczepionki. Czlowiekowi przychodza nieodparcie do glowy slowa "skraj" i "przepasc". -Miejmy nadzieje, ze Kelly i Denise byli domatorami - odparla Karen. Dewar i Wright zjedli obiad w jednej z licznych knajpek na nadbrzezu, ktore powstaly w ciagu ostatnich pieciu lat w Leith. Dzielnica sie zmieniala: zapuszczone kamienice czynszowe i wolnoclowe magazyny - typowe elementy scenerii wokol wielkomiejskich dokow - ustepowaly miejsca nowym blokom, szykownym kawiarniom i sklepom. Przemiana nie byla jednak jeszcze kompletna. Wciaz widac bylo stare Leith i jego mieszkancow, spozierajacych na odzianych w stroje od znanych projektantow przybyszow z pewna podejrzliwoscia. Samo to dodawalo dzielnicy swoistego uroku - przyjemnosc jest tym wieksza, im bardziej podszyta niepewnoscia. Tawerna "Pod Dzwonem" znajdowala sie na ulicy, ktora jak do tej pory uszla uwagi handlarzy nieruchomosci i firm budowlanych. Zdawalo sie, ze nic sie tu nie zmienilo od przelomu stulecia. Po jednej stronie staly wylacznie zaslaniajace doki magazyny do wynajecia o poczernialych, kamiennych murach i oknach z zelaznymi kratami; po drugiej ciagnal sie rzad ciemnych kamienic czynszowych. Tawerna miescila sie w jednej z nich. Pierwszym wrazeniem Dewara bylo, iz "Pod Dzwonem" oswietlone jest pojedyncza swieca; drugim - ze tytoniowy dym zastapil tu powietrze. Zamowil duza whisky. Marka? - zapytal barman, ktorego mimika odpowiadala lakonicznosci wypowiedzi. Nie byl ani przyjazny, ani wrogi - po prostu bezbrzeznie zobojetnialy. Dewar popatrzyl na odwrocone do gory dnem butelki. Laphroaig. Barman postawil przed nim szklanke, zainkasowal pieniadze i wydal reszte - wszystko bez zmiany wyrazu twarzy czy chocby jednego slowa. Po chwili wrocil do rozmowy z dwoma klientami w drugim koncu kontuaru. Dewar dolal sobie troche wody ze stojacego na blacie dzbanka i rozejrzal sie wokol siebie. Ocenil, ze tawerna kiedys byla pewnie nazywana "pubem dla klasy robotniczej", ale obecnie zaslugiwala raczej na miano knajpy dla bezrobotnych i starcow. Sciany byly bezowobrunatne, a sufit pozolkl od tytoniowego dymu. Niemal wszyscy klienci nosili ciemne ubrania. Ogolne wrazenie bylo takie, jak gdyby patrzylo sie na stara fotografie, obraz przeszlosci w barwie sepii. -Zna sie pan na whisky - rozlegl sie glos na wysokosci lokcia Dewara. Odwrociwszy sie, ujrzal usmiechnietego mezczyzne po szescdziesiatce, nizszego od niego o glowe, w grubo tkanym garniturze i przekrzywionym na bok kaszkiecie. Cera staruszka sugerowala, ze ma klopoty z sercem, jednak z niezmacona pogoda odstawial wlasnie na kontuar kufel po piwie. Pan tez ja lubi? - zapytal Dewar. Dawno skonczyly sie czasy, kiedy moglem sobie pozwolic na slodowa whisky, chlopcze - rozesmial sie mezczyzna. W takim razie musi sie pan napic ze mna - odparl Dewar. Mezczyzna wygladal na lekko obrazonego. Nie zrozum mnie pan zle. Nawet przez chwile nie chcialem... -A ja nawet przez chwile nie sadzilem, ze pan chce - przerwal mu Dewar. - Jestem tu obcy i z przyjemnoscia zaprosze pana do towarzystwa. -W takim razie bardzo dziekuje - zgodzil sie mezczyzna. - Nazywam sie Bruce, Jack Bruce. Dewar postawil Bruce'owi drinka i zapytal: Pan tu mieszka? A pan nie - stwierdzil Bruce. - Brytyjczyk? Tak. Szukam kogos. Krewnego? Niezupelnie. Nazywa sie Michael Kelly. Czego ktos taki jak pan moze chciec od tego chlystka Kelly'ego? Zna go pan? Dostatecznie czesto sie tu pokazuje. On i jego kumpel, Hannan. Z tego, co slyszalem, Kelly lezy w szpitalu. Przedawkowanie czy cos w tym rodzaju. Jakby siostrzyczki nie mialy dosc roboty, zeby uzerac sie jeszcze z takim wypierdkiem jak Kelly. Ach, te cpuny! Chryste, kiedy bylem mlody, narkotyki to bylo cos, co w filmach brali Chinczycy, a teraz na kazdym rogu czlowiek potyka sie o tych gnojkow. To powazny problem - przyznal Dewar, upijajac lyk whisky. Nie chcial sploszyc Bruce'a zbyt jawnym wypytywaniem. - Wspomnial pan o kims nazwiskiem Hannan? Tommy Hannan. Jak sobie teraz pomysle, to i jego od paru dni nie widzialem. Mieszka w tej okolicy? Tak, to dlatego Kelly tu przylazi. Tommy mieszka tuz za rogiem, na Jutland Street. Moze od niego sie dowiem, co z Mikiem - rzekl Dewar. Jezeli ktokolwiek wie, to wlasnie Tommy. Trzymaja sie razem jak para zlodziei, i prawde mowiac, to sa zlodzieje! - Bruce zarechotal chrapliwie; Dewar zasmial sie wraz z nim. Jeszcze jedna kolejka? - zapytal starca, widzac, ze wypil juz cala whisky. Bardzo milo z panskiej strony. Rzadko mozna tu pogadac z inteligentnym czlowiekiem. Dewar zamowil drinki i postanowil pokonac ostatnia przeszkode. Nie wie pan przypadkiem, pod ktorym numerem mieszka ten Tommy? Pewnie, w sasiedniej klatce kolo mojego brata, pod trzydziestym siodmym. Dziekuje - odparl zadowolony z siebie Dewar. Pogawedzil z Bruce'em jeszcze pare chwil, by staruszek nie zdal sobie sprawy, ze zalezalo mu tylko na wydobyciu od niego informacji. Wyszedl z pubu tuz po wpol do dziesiatej. Nocne powietrze bylo chlodne i wilgotne, jednak po gestym tytoniowym dymie w "Pod Dzwonem" wydawalo sie Dewarowi balsamiczne jak gorski powiew. Uliczne swiatla odbijaly sie w kaluzach przyjezdni. Adam nawet nie zdawal sobie sprawy, ze padalo, podczas gdy siedzial w tawernie. Czekalo go teraz ustalenie, co oznacza okreslenie "tuz za rogiem" w realnych kategoriach geograficznych. Ruszyl Salamander Street, sprawdzajac nazwy bocznych uliczek po lewej stronie, jednak zatrzymal sie po czterystu metrach - uznal, ze elastycznosc terminu "za rogiem" sie wyczerpala. Zawrocil i ruszyl w przeciwnym kierunku. Okazalo sie, ze Jutland Street to pierwsza przecznica w te strone. Przy wejsciu do kamienicy pod numerem 37 nie bylo listy lokatorow ani panelu domofonow, ale drzwi nie byly zamkniete - podtrzymywal je drewniany klin. Dewar wszedl na pozbawiona oswietlenia klatke schodowa. Domyslil sie, ze drzwi byly uchylone wlasnie po to, by wpuscic na korytarz troche blasku ulicznej latarni. Bylo go zaledwie dosc, by Dewar zdolal ustalic, ze Tommy nie zajmowal zadnego z dwoch mieszkan na parterze. Adam wszedl na pierwsze pietro. Na drugich drzwiach znajdowal sie przylepiony przezroczysta tasma kawalek bialej kartki z wypisanym olowkiem technicznym nazwiskiem "Hannan". Dewar nacisnal guzik dzwonka. Kto tam? - rozlegl sie ze srodka kobiecy glos. Nazywam sie Dewar. Przyjechalem ze szpitala w sprawie Michaela Kelly'ego. - Adam posunal sie do niewinnego klamstwa. Rozlegl sie szczek lancucha i skrzypienie najwidoczniej dawno nie smarowanych zawiasow. Mike? Co sie z nim stalo? O co chodzi? - zapytala niska kobieta z trwala ondulacja, w dzinsach i obcislej bialej bluzce. Moge porozmawiac z Tommym? Jest chory. Pogadam z panem za niego. Chory? Co sie mu stalo? -Nie panski interes. Mow pan, do cholery, o co chodzi? - zapytala gniewnie kobieta. Jezeli Tommy zachorowal na to samo, co Mike, to powazna sprawa. Moze nawet umrzec. Jest w domu? Co sie pan tak wypytujesz? Jestes pan z policji? Nie, jestem lekarzem. Obchodzi mnie tylko uratowanie mu zycia - powiedzial Dewar stanowczo. Ma po prostu zly odlot, to wszystko - odparla kobieta. - Nie pierwszy raz; nic mu bedzie. Moge go zobaczyc? Kobieta zastanowila sie chwile, po czym odsunela sie nieco, by wpuscic De-wara do srodka. W mieszkaniu czuc bylo cebule. -Jest tutaj. Dewar wszedl do sypialni, gdzie staromodne podwojne loze z zaglowkiem z polerowanego drewna zajmowalo dziewiecdziesiat procent podlogi. Kobieta wlaczyla swiatlo, na co mezczyzna w lozku jeknal z protestem. Byl nagi do pasa; umiesniony tors pokrywala warstewka potu, chociaz w sypialni bylo chlodno. Mezczyzna podniosl reke, by oslonic oczy przed swiatlem, Dewar jednak zdazyl zauwazyc wysypke na jego twarzy. -Jest bardzo powaznie chory - powiedzial. - Musi natychmiast jechac do szpitala. Pani rowniez moze byc w niebezpieczenstwie. -Niebezpieczenstwie? - zawolala kobieta. - Nie biore tego cholernego swinstwa! Ten durny palant obiecal, ze tez nie bedzie dawal w kanal, i prosze, co sobie narobil? Glupi bydlak! Dewar zadzwonil do szpitala ze swojego telefonu komorkowego i poprosil o przyslanie po Hannana jednej z karetek oddanych na potrzeby pawilonu Fundacji Wellcome. Czy Tommy umrze? - zapytala kobieta, szybko pozalowawszy wybuchu zlosci. Jest pani jego zona? - odpowiedzial pytaniem Dewar. Tak, morduje sie z nim od trzech lat. -Pani Hannan... Nie przypominaj mi pan o tym. Mam na imie Sharon. Sharon, to nie reakcja na narkotyki. Tommy jest bardzo ciezko chory. Tobie rowniez to grozi. W szpitalu Western General zrobimy dla niego, co w naszej mocy, ale potrzebujemy twojej wspolpracy. Pojedziesz z nami? - Kobieta siegnela po kurtke i bez slowa zalozyla ja na siebie. - Moze zapakujesz sobie troche rzeczy. Nocna koszule, szczoteczke do zebow i tak dalej. Sharon popatrzyla Dewarowi prosto w oczy. Dostrzegl w jej spojrzeniu strach; znikla wczesniejsza opryskliwosc i pewnosc siebie. -Dobrze - rzekla. Gdy czekali na przyjazd karetki, Dewar dostrzegl, ze Sharon drza rece. -Juz niedlugo. Dobrze sie czujesz? - zapytal delikatnie. Lzy wezbraly w jej oczach. Zacisnela dlonie miedzy kolanami i spuscila glowe. -Boze, boje sie! - wymamrotala. - Nie mam pojecia, co ze soba zrobie, jesli Tommy umrze. Dewar polozyl jej dlon na ramieniu. W tej samej chwili stalo sie slyszalne coraz glosniejsze wycie syreny. Dobra robota - powiedzial George Finlay, gdy Dewar przyszedl do jego gabinetu. Adam byl z Hannonami, gdy Tommy'ego przyjmowano do szpitala, a potem jeszcze przez jakis czas dotrzymywal towarzystwa Sharon. Lut szczescia i pare kolejek whisky - odparl. - Widocznie Kelly i Hannan byli najlepszymi kumplami. Dlaczego chcial pan, zeby Sharon i Denise izolowac od siebie? - zapytal Finlay; Dewar poprosil o to, gdy tylko przyjechal karetka z Tommym i jego zona. Mysle, ze Sharon mi ufa. Mam nadzieje, ze powie nam cos wiecej o kontaktach swojego meza i Kelly'ego. A Denise pewnie zdolalaby przekabacic ja na swoja strone. Racja - przyznal Finlay. Wie pan, to ciekawe - powiedzial z zaduma Dewar. - Sharon Hannan rowniez sadzi, ze stan jej meza to reakcja na narkotyk. Dziwaczny pomysl - odparl Finlay. Ale interesujacy. 17 Dzien drugi Dewar obudzil sie o czwartej nad ranem. Minelo pare chwil, nim zdal sobie sprawe, ze dzwoni telefon, oraz zorientowal sie, gdzie sie znajduje - zupelnie wylecialo mu to z glowy. Glos Finlaya szybko przywrocil go do rzeczywistosci.-Zle wiesci. Wyglada na to, ze wczorajsza cisza przed burza juz sie skonczyla. Przez noc mielismy siedem przyjec do oddzialu. Jestem prawie pewny, ze wszyscy maja ospe. Cholera - mruknal Dewar. - Wszyscy sa z Muirhouse? - Tak. To juz cos, prawda? -Nie, jezeli nie dostaniemy szybko szczepionki. Mary powiedziala mi, ze na razie nie ma jej ani sladu. Odnosi wrazenie, ze zbywaja ja za kazdym razem, kiedy sie o nia dopytuje. O co tym ludziom chodzi, na milosc boska? -Postaram sie dowiedziec - zapewnil Dewar. Przeszedl do sasiednich drzwi, by obudzic Hectora Wrighta i przedstawic mu najswiezsze informacje. Ekspert usiadl w lozku, przecierajac zaspane oczy. Do cholery! - zaklal. - Mialem nadzieje, ze bedzie nam dany jeszcze dzien, zanim do tego dojdzie. Jestesmy bardzo opoznieni z realizacja programu szczepien. Jezeli nie dostaniemy dzisiaj szczepionki, mozliwe, ze calkowicie stracimy kontrole nad rozwojem epidemii. Powiedzialem Finlayowi, ze postaram sie dowiedziec, na czym polega problem. Mary Martin uwaza, ze ktos bawi sie z nia w ciuciubabke. Wright wstal z lozka, by sie ubrac. Dewar w tym czasie wrocil do swojego pokoju i zadzwonil do inspektoratu w Londynie. Telefon odebral nocny dyzurny. Czy wiadomo, dlaczego szczepionka od WHO nie dotarla jeszcze do Edynburga? - zapytal Dewar. Nie znam szczegolow, ale wiem, ze pan Macmillan dzwonil wieczorem do Genewy i sam byl zmartwiony. Czego sie dowiedzial? Nie powiedzial konkretnie, ale po telefonie byl w paskudnym nastroju. Wspominal, ze zbyl go jakis podrzedny mydlek z biura. Zadzwonie do niego, kiedy tylko przyjdzie, po dziewiatej - odparl Dewar, spogladajac na zegarek. Zostawie mu notatke - stwierdzil dyzurny. Dewar odnalazl Hectora Whrighta na dole. Gleboko zamyslony ekspert siedzial przed rozlozonym na stole planem miasta, nerwowo postukujac w blat dlugopisem. Siedem nowych zachorowan oznacza, ze sytuacja ulegla zmianie - powiedzial Wright. - Uwazam, iz musimy sie przyznac, ze mamy do czynienia z ospa. Jezeli zachorowalo siedem nowych osob, wkrotce bedzie ich razem piecdziesiat. Scisle rzecz biorac, Kelly zarazil osmiu ludzi - odparl Dewar. - Zapomina pan o Tommym Hannanie. Bedziemy musieli otworzyc drugi oddzial izolacyjny przed koncem tygodnia i poinformowac o wszystkim rodziny chorych. Nie mam pojecia, w jaki sposob moglibysmy tego uniknac. Mam okropne przeczucie, ze nie dostaniemy dzisiaj szczepionki - zwierzyl sie Dewar. - Nie rozmawialem jeszcze z Macmillanem, ale czuje, ze cos jest nie porzadku. Nie mozemy informowac ludnosci, jezeli nie mamy jej nic do zaoferowania. Wpadna w panike, a nowe zakazenia beda sie szerzyc szybciej od zlych wiesci. Jezeli sadzi pan, ze rzeczywiscie nie dostaniemy szczepionki, w takim razie musimy sie nastawic na fizyczna kwarantanne. Nie ma innej rady - odparl Wright. Tb znaczy na odizolowanie calej dzielnicy? - zapytal Dewar, wstrzasniety mysla o odcieciu od swiata calych kwartalow miasta z tysiacami mieszkancow. Wright pokiwal powoli glowa. Jezeli szczepionka do nas nie dotrze, nie widze innego sposobu, by powstrzymac rozprzestrzenianie sie epidemii, a przeciez musimy to osiagnac. Jesli przyznamy, ze przyczyna zachorowan jest wlasnie ospa, zyskamy mniej wiecej dwa dni, podczas gdy mieszkancy beda dyskutowac ze soba i oswajac sie z ta informacja. Pozniej zaczna uciekac z ogarnietego epidemia regionu. Pociagi, samoloty i samochody zrobia reszte. Ospa bedzie powtornie grasowac po calym swiecie, tak samo jak w czasach, kiedy usmiercala dwa miliony ludzi rocznie. Niech pan to lepiej powie zespolowi - powiedzial Dewar, wyraznie nie przekonany, ze propozycja eksperta spotka sie z akceptacja. Poprze mnie pan? Tak - odparl Dewar. - Nie dlatego, ze uwazam to za kuszacy pomysl, ale dlatego, ze moim zdaniem ma pan racje: nie ma innej rady. Glowne pytanie brzmi: czy sama policja sobie poradzi, czy trzeba bedzie wezwac na pomoc armie? Zobaczymy, co powie Tulloch. O ktorej jest poranna narada? -Finlay powiedzial, ze postara sie sciagnac wszystkich na wpol do dziesiatej. Nie bylo sensu wracac do lozka, sen po takich wiesciach byl niemozliwy, a poza tym swit byl juz blisko. Dewar postanowil pojechac o osmej rano do oddzialu izolacyjnego w szpitalu Western General - chcial porozmawiac z Sharon Hannan. O siodmej trzydziesci wezwal taksowka. Obecny w szpitalu George Finlay wygladal na wyczerpanego. Przez cala noc zajmowal sie nowo przyjetymi pacjentami. Na jego podbrodku pojawila sie siwa szczecina; ledwie byl w stanie utrzymac otwarte oczy. Chorzy maja zbyt wielu krewnych oraz osob, z ktorymi pozostawali w bliskim kontakcie, by wszystkich poddac kwarantannie w oddziale, wiec zespol opieki zdrowotnej wyslal ekipy odkazajace do ich domow i mieszkan. Zabrano tam tez rodziny i bliskich oraz nakazano im kategorycznie, ze do odwolania nie wolno im wychodzic. Brzmi to sensownie, ale czy poskutkuje? - rzekl Dewar. Nalezy spodziewac sie problemow - przyznal Finlay. - Opieka spoleczna skontaktuje sie w ciagu dnia z tymi ludzmi, by zapewnic im wsparcie oraz pomoc przez czas odpowiadajacy okresowi inkubacji choroby. -Czy wiedza, co to za choroba? - zapytal Dewar. Finlay pokrecil glowa. Wymyslilem odpowiednio skomplikowany termin medyczny, ktory na razie ludzie przyjmuja bez dociekania jego znaczenia. Zakladaja, ze to jakas straszna nowa choroba. Musi sie pan wyspac - powiedzial Dewar. Przyloze gdzies glowe na pare godzin po naradzie - odparl Finlay. - Przy okazji: co pan tu porabia o tej porze? Dewar powiedzial, ze chce porozmawiac z Sharon Hannan. - Co z jej mezem? -Coraz gorzej - stwierdzil Finlay. - Kelly wkrotce umrze, a sadzac po wygladzie Hannana, w jego przypadku stanie sie to niewiele pozniej. Gdy Dewar zastukal do drzwi i wszedl do sali, Sharon jadla platki kukurydziane. Usmiechnela sie z zadowoleniem na widok znajomej - chocby od niedawna - twarzy. Jak Tommy? - zapytala. - Nie bedziesz mi pan wstawial kitu jak siostry? Jest powaznie chory, ale przynajmniej znalazl sie we wlasciwym miejscu - przyznal Dewar. - Lekarze i pielegniarki zrobia dla niego wszystko, co w ich mocy. Moge go zobaczyc? Moze pozniej. Chcialbym ci zadac pare pytan, Sharon. Nie potrwa to dlugo, a moze okazac sie bardzo pomocne. Jakich znowu pytan? - odparla Sharon z podejrzliwa mina. Po pierwsze, zrozum, ze chodzi mi przede wszystkim o to, by nie dopuscic, zeby ta straszna choroba spotkala kogokolwiek innego. Nie obchodza mnie kryminalne zarzuty ani to, kto czemu jest winny. Naprawde nie interesuje mnie, czy zostalo zlamane jakiekolwiek prawo, musze tylko znac prawde. Musze zrozumiec, co sie stalo. Wierzysz mi? - Sharon kiwnela glowa. - Obiecuje ci, ze cokolwiek mi powiesz, nie przekroczy murow tego pokoju. Czy kiedykolwiek slyszalas o miejscu o nazwie Instytut Nauk Molekularnych? Nie, nigdy - potrzasnela glowa Sharon. To czesc uniwersytetu. - Kobieta znowu pokrecila glowa. - Tommy nigdy o nim nie wspominal? Nie mowil, ze byl w ktoryms z budynkow uniwersytetu z Michaelem Kellym? Nigdy. Wiem, ze nie sa aniolami. Czy ktorys z nich wlamal sie gdzies w zeszlym miesiacu? - Sharon rzucila Dewarowi o wiele ostrzejsze spojrzenie. - Mowilem powaznie, ze pozostanie to wylacznie miedzy nami. Nikt inny sie o tym nie dowie - przypomnial jej Adam. Mniej wiecej trzy tygodnie temu obrobili kiosk z gazetami. Chce pan wiedziec, gdzie? Nie - odparl szybko Dewar. - Tommy ci o tym powiedzial? Trzymal w mieszkaniu mnostwo fajek i spuszczal je w pubie. Zapytalam, skad je wzial, to mi powiedzial. Gdzies jeszcze? Sharon zawahala sie; Dewar domyslil sie, ze wie o czyms jeszcze. Czekal cierpliwie, nie chcac wywierac na kobiete nacisku. Zanim wywalono go z roboty, Mike Kelly pomogl jakiemus gosciowi odzyskac zadolowany zapas towaru - narkotykow. Kiedy tamten nie uwazal, Mike buchnal mu ich czesc i odpalil troche Tommy'emu. Kelly ukradl narkotyki handlarzowi? Nie wiem, czy to byl handlarz. Podejrzewam, ze tak, ale wiem o tym tylko od Tommy'ego. Dewar zastanowil sie przez chwile. Moze wlasnie dlatego Denise Banyon rzucila sie mu do gardla, gdy zapytal ja, skad Kelly bral narkotyki? Okradanie handlarza latwo moglo sie okazac fatalnym w skutkach bledem. Powinienem wiedziec o czyms jeszcze, Sharon? Obydwaj od czasu do czasu lapali fuchy i nie informowali opieki spolecznej, ale wszyscy przeciez tak robia. Jakie fuchy? Zwyczajne. Przy przeprowadzkach, wywozce smieci. Tommy pomalowal plot jakiejs kobiecie niedaleko Trinity College, tego rodzaju rzeczy. Dewar pokiwal glowa. -Chce, zebys jeszcze raz zastanowila sie dokladnie, czy Tommy i Michael Kelly nie wspominali nigdy w rozmowie o uniwersytecie. -Na pewno nie - odparla Sharon. - Pamietalabym o tym. Dewar usmiechnal sie i postanowil konczyc rozmowe. -No dobrze, Sharon. Jezeli przypomnisz sobie cos jeszcze, popros ktoras z pielegniarek, by sie ze mna skontaktowala. Na pewno do ciebie przyjade - po wiedzial. - Na razie zycze ci smacznego sniadania. Wrocil do Urzedu do spraw Szkocji i zadzwonil do Londynu. Byla dziewiata dziesiec. Zabebnil palcami po biurku, czekajac na zgloszenie sie Macmillana. -Przepraszam za zwloke, wlasnie dzwonilem z drugiego aparatu do Genewy - powiedzial wreszcie szef inspektoratu. Zapadlo milczenie, wiec Dewar spodziewal sie najgorszego. Nie pomylil sie. - Szczepionki nie bedzie - dodal Macmillan, Dewar mial wrazenie, jak gdyby nagle zatrzymal sie czas. Usilowal przekonac sam siebie, ze sie przeslyszal, ale znaczenie slow Macmillana bylo oczywiste. Nie mowi pan powaznie - zaprotestowal. Niestety - potwierdzil cicho Macmillan. - Swiatowa Organizacja Zdrowia otrzymala twoj wczesniejszy raport, w ktorym napisales, iz Irakijczycy czynia powazne starania, by zdobyc zywego wirusa ospy. W trakcie polaczonej narady z komitetem doradczym ONZ postanowiono przystac na prosbe Izraelczykow, aby wykorzystac obecne zapasy szczepionki jako srodek ostroznosci. Wszystkie rezerwy zostaly zuzyte. Jezu Chryste! I co my teraz zrobimy? WHO rozpaczliwie probowalo wyszukac inne zapasy, dlatego wlasnie tak trudno sie bylo z nimi porozumiec. Udalo sie? - zapytal kwasno Dewar. Znalezli troche szczepionki, ale az w Stanach Zjednoczonych. Minie trzy, moze nawet cztery dni, zanim dotrze do Edynburga. -Nie mamy tyle czasu! Zeszlej nocy bylo siedem nowych zachorowan, a dzisiaj mozemy spodziewac sie znacznie wiekszej ich liczby. Przykro mi. Wszyscy robia, co w ich mocy. WHO wydala Instytutowi Narodowemu w Bilthoven w Holandii polecenie, by wznowic produkcje szczepionki. Przechowywane sa tam kultury wyjsciowe wirusa krowianki. Produkcja ruszy pelna para w ciagu dwoch tygodni. - Dewar mial ochote zaklac, ale sie powstrzymal. Nie przydaloby sie to na nic, a jego milczenie bylo rownie wymowne. - Wiem, Adamie, ze to fatalny uklad, ale musimy sobie radzic, jak mozemy. Poszczescilo ci sie przy lokalizowaniu zrodla epidemii? Jak dotad nie. Staraj sie dalej. Gdy Dewar zszedl na dol, zaczeli sie juz zbierac uczestnicy narady. Mary Martin pogratulowala mu odniesionego w pubie sukcesu. Sami niczego tam nie wskoralismy - stwierdzila. Po prostu wpadlem na wlasciwa osobe - odparl Dewar, wciaz otepialy po otrzymanych z Londynu informacjach. Wright dostrzegl troske na jego twarzy i podszedl blizej. Cos sie stalo? - spytal cicho. Mozemy liczyc na szczepionke dopiero za trzy-cztery dni. Moze nawet pozniej, zwazywszy na nasze podle szczescie - odparl szeptem Dewar. -Boze wszechmogacy! Co oni kombinuja, do cholery?! - syknal ekspert. Dewar powiedzial mu o zuzyciu zapasow szczepionki. Wright potarl czolo, jak gdyby kaprysnosc losu wprawila go w filozoficzna zadume. -Chyba jestesmy w komplecie - oznajmil Finlay, otwierajac spotkanie. - Sadze, ze wszystkim wiadomo, iz mamy juz dziewiec zachorowan, a w ciagu dnia mozemy spodziewac sie nastepnych; boje sie, ze o wiele liczniejszych. Bedziemy przyjmowac nowe przypadki do jednego z niewykorzystywanych oddzialow Western General, przygotowywany jest tez kolejny. Jak podkreslil poprzednio doktor Wright, nie sa one idealne, ale na bezrybiu i rak ryba. Wydzial remontowy zrobil, co tylko mogl, by postawic przegrody i zamontowac dodatkowe zlewy i toalety. Zdolalismy wyszukac tez dosc szczepionych pielegniarek, by zapewnic obsada oddzialow. A sprzet medyczny? - zapytal Cameron Tulloch. Prawde mowiac, przy leczeniu tej choroby nie potrzebujemy wiekszej ilosci wyposazenia, bo mozemy zrobic niewiele wiecej niz zapewnianie pacjentom jak najwiekszego komfortu i modlenie sie o pomyslny wynik. A osoby majace stycznosc z chorymi? Tez beda izolowane w oddzialach? Jest ich zbyt wiele. Mary i jej ludzie beda identyfikowali te osoby najszybciej, jak to tylko mozliwe, i nakazywali im kwarantanne w warunkach domowych, z pomoca opieki spolecznej. Musimy realistycznie zalozyc, ze nie wszyscy zastosuja sie do tych zalecen, ale jesli uczyni tak wiekszosc, dobre i to. Szczepionka wciaz do nas nie dotarla - oswiadczyla doktor Martin glosem pelnym desperacji. - Nie moge uzyskac sensownych odpowiedzi od Londynu. Na razie staramy sie zapobiec wybuchowi epidemii, majac zwiazane rece. Szczepionka z WHO nie nadejdzie, Mary - powiedzial Dewar cichym glosem. Po jego slowach zalegla calkowita cisza. Zebrani spogladali po sobie i przenosili wzrok na Dewara, czekajac na wyjasnienia. - Swiatowa Organizacja Zdrowia zuzyla reszte swoich zapasow - kontynuowal. - Starano sie znalezc dla nas inne zrodlo; to wlasnie bylo przyczyna zwloki. Znaleziono szczepionke w Stanach, ale przetransportowanie jej tutaj zabierze jeszcze co najmniej trzy dni. Tak wlasnie, panie i panowie, przedstawia sie sytuacja w chwili obecnej. Skoro tak, mamy tylko jedna szanse ograniczenia rozprzestrzeniania sie choroby: kordon sanitarny - powiedzial Wright, wykorzystujac oszolomienie wiekszosci obecnych slowami Dewara. - Musimy natychmiast odciac Muirhouse od reszty miasta. Zgadzam sie - rzekl z naciskiem Dewar. - Nie mozemy dopuscic do niekontrolowanego szerzenia sie wirusa ospy wsrod wiekszosci nieszczepionej populacji. Ale izolacja calej dzielnicy to niezmiernie trudne przedsiewziecie - zaprotestowal Rankin, reprezentant Urzedu do spraw Szkocji. Wiecie, ilu ludzi tam mieszka? Ile uliczek i zaulkow do niej prowadzi? - zapytala Mary Martin. - Mieszkancy Muirhouse juz i tak czuja sie pokrzywdzeni. Moze dojsc do rewolty. Albo to, albo epidemia na pelna skale - odrzekl Wright. - Prosze mi wierzyc, cokolwiek pani przewiduje, jest to perspektywa o wiele mniej grozna niz zaraza. Jezeli trzeba bedzie wezwac armie, nalezy to zrobic. Nawet jesli rownaloby sie to tlumieniu rozruchow ogniem, trzeba bedzie sie do tego uciec, by nie dopuscic do szerzenia sie epidemii. Nie sadze, by zaszla taka potrzeba, jezeli sytuacja zostanie odpowiednio rozegrana - powiedzial Cameron Tulloch. Co WHO zrobila ze szczepionka, do diabla? - zapytal oszolomiony i rozgniewany Finlay. Z powodu alarmu wyslano ja na Srodkowy Wschod - stwierdzil Dewar, nie wdajac sie w dokladniejsze tlumaczenia. Musi byc jakis inny sposob, by sobie poradzic - rzekl Finlay. Nie ma - odparl Wright. A co powiemy ludziom, ktorych obejmie kwarantanna? - zapytal Finlay. Prawde - odpowiedzial Dewar, zastanawiajacy sie nad tym samym pytaniem. - Uzyjemy srodkow masowego przekazu, by otwarcie poinformowac ludnosc, ze doszlo do zachorowan na ospe, wobec czego musimy zapobiec rozprzestrzenianiu sie epidemii. Poprosimy mieszkancow o pomoc i wspolprace. Zgadzam sie z tym pomyslem - rzekl Tulloch. - Byloby szalenstwem izolowac Muirhouse bez podania mieszkancom zadnego powodu. Zaczeliby snuc rozne domysly, a plotki bez watpienia okazalyby sie gorsze niz rzeczywistosc. Oszukiwalibysmy sie, przyjmujac, ze nikt nie bedzie probowal przedrzec sie przez kordon sanitarny, ale przy odrobinie szczescia moze zdolamy przekonac wiekszosc, by zostala w domach. Zapewne nie ma pan dosc ludzi, by przeprowadzic taka operacje, panie nadkomisarzu? - spytal Finlay. Odbylem intensywne szkolenie w zakresie postepowania w przypadkach niepokojow. Uwazam, ze poradze sobie bez pomocy z zewnatrz - zjezyl sie Tulloch. W takim razie moze nalezaloby zaczac od oddelegowania minimalnych sil policyjnych, by wyczuc nastroje ludnosci - powiedzial Wright. Policja jest traktowana jako czesc spoleczenstwa, czy sieja lubi czy nie - rzekl Dewar, kiwajac glowa na znak zgody. - Kiedy jednak funkcjonariusze pojawiaja sie w wiekszej liczbie, z helmami i palkami, sprawa wyglada zupelnie inaczej. Wowczas rownie dobrze mogliby byc najezdzcami z innej planety. Rowniez uwazam, ze w przypadku wystapienia jakichkolwiek oznak spolecznych niepokojow powinnismy wezwac sily zbrojne - powiedzial Wright. - Nie chcemy przeciez prowadzic ulegajacych stopniowej eskalacji walk ulicznych z udzialem policji, a tylko odizolowac mieszkancow okreslonego regionu do czasu, nim zostana zaszczepieni. Dla pana jest to zapewne cel numer jeden, ale naszym zadaniem jako sil policyjnych jest utrzymanie bez wzgledu na okolicznosci ladu i porzadku - odparl Tulloch. - Nie zamierzam siedziec z zalozonymi rekami i czekac, az kryminalisci wezma gore - jestesmy to winni uczciwym obywatelom. Kiedy w przeszlosci wykorzystywano armie do radzenia sobie z ludnoscia cywilna, zawsze spotykalo sie to z wrogim przyjeciem - powiedziala Mary Martin. - Mam nadzieje, ze w razie potrzeby bedzie mozna wezwac posilki policji z innych rejonow kraju, by sama swoja liczebnoscia wymusily porzadek. Bedzie to o wiele lepszym rozwiazaniem niz sciaganie wojska. Nie sadze, by zaszla taka koniecznosc. - Tulloch wzruszyl ramionami z pewnym lekcewazeniem. - Jestem przekonany, ze wraz ze swoimi ludzmi zdolam utrzymac lad i porzadek. Badzmy szczerzy: nie wiemy, jak rozwina sie wydarzenia, zarowno jesli chodzi o ospe, jak i o reakcje spoleczenstwa - powiedzial Dewar. - Sugeruje, bysmy w razie koniecznosci byli gotowi do kompromisu. Proponuje, by w razie potrzeby nie zwlekac z wezwaniem wojska, jednak armia powinna strzec jedynie granic odizolowanego obszaru. Wewnatrz nadkomisarz i jego podwladni beda wykonywac normalne policyjne obowiazki. Och, Boze, to wszystko brzmi koszmarnie - powiedzial znuzonym glosem Finlay. Jedynie Dewar i Wright sposrod zebranych wokol stolu ludzi byli przekonani co do slusznosci tej propozycji. Pozostali wciaz starali sie wymyslic inne sposoby, by uniknac zastosowania kordonu sanitarnego. Przez dluga chwile panowalo milczenie. Nierobienie niczego nie wchodzi w gre - przerwal je wreszcie Wright. - Nie mozemy rowniez czekac na rozwoj wydarzen. I tak brakuje nam juz czasu. O wiele latwiej zgodzilbym sie na kordon, gdybysmy mieli do dyspozycji szczepionke dla mieszkancow dzielnicy - powiedzial Finlay. Ale jej nie mamy i nie mozemy czekac, az nadejdzie - odparl Dewar stanowczym tonem. - Moim zdaniem wiekszosc ludzi w Muirhouse to porzadni, zwyczajni obywatele, ktorzy beda oszolomieni ogloszeniem kwarantanny. Ale za dzien lub dwa pogodza sie z sytuacja, a do tego czasu szczepionka dotrze do Edynburga. Musimy martwic sie jedynie narkomanami i kryminalistami, ktorzy zapewne od razu zaczna stawiac nam opor. Potraktuja kordon jako okazje do ekscesow pod szyldem walki o swobody osobiste lub podobne, gornolotnie brzmiace hasla. Z mojego doswiadczenia wynika, ze walka o prawa jednostki polega przewaznie na wybiciu sklepowej witryny i odmaszerowaniu z telewizorem pod pacha - stwierdzil kwasno Tulloch. -Sklepy trzeba bedzie zamknac, podobnie jak szkoly - stwierdzil Wright. - Do tego dochodza zaklady przemyslowe oraz transport publiczny. Finlay, ktorego dopadly wreszcie skutki braku snu, zwiesil glowe w rekach, przytloczony roztaczana wizja administracyjnego koszmaru. -Co pan o tym sadzi? - zapytal Rankina z Urzedu do spraw Szkocji. Potrzeba paru dni, zeby to zorganizowac, ale jezeli zespol tego zazada, podejmiemy odpowiednie przygotowania - odparl urzednik; nic w jego glosie nie zdradzalo, jakie jest jego osobiste zdanie. Opieka spoleczna chyba sobie nie poradzi z ta sytuacja - powiedziala Mary Martin. - Nie wiem tez, czy nie przerosnie to rowniez moich ludzi. Mozemy wystapic z apelem o pomoc ochotnikow z calego kraju - stwierdzil Wright. - W poblizu dyrekcji roznych instytucji zdrowotnych powinno uchowac sie dosc szczepionki, by zapewnic im ochrone. Na krotko ponownie zapanowalo milczenie. Chyba powinnismy podjac decyzje - powiedzial wreszcie Dewar. Wszystkie oczy zwrocily sie w strone majacego znekana mine George'a Finlaya. Coz, skoro nie ma innego wyjscia... - rzekl. - Zgoda. Sporzadze projekt obwieszczenia, a Urzad do spraw Szkocji wyda odpowiednie zarzadzenia. Wright zamknal oczy i w duchu podziekowal starszemu lekarzowi za rozwazna decyzje. Wszyscy zabrali sie do roboty. Dewar zatelefonowal do inspektora Granta i powiedzial mu o przyjetych ustaleniach. -Czy sie nie przeslyszalem? Zamierzacie otoczyc Muirhouse kordonem sanitarnym? - zapytal zdumiony Grant. -To jedyna szansa, by powstrzymac rozwoj epidemii - odparl Dewar. - I nadkomisarz Tulloch sie na to zgodzil? Powiedzial, ze to trudne, ale nie niemozliwe. Jezeli zacznie byc ciezko, byc moze wezwie sie armie do pilnowania granicy kordonu. Mam nadzieje, ze to bedzie Druga Dywizja Powietrzno-Desantowa i Legia Cudzoziemska. Oni przynajmniej mieliby jakies szanse - rzekl Grant. Dewar zignorowal pesymizm Granta - wlasnie tego sie po nim spodziewal. Dostrzeganie jasnych stron jakiejkolwiek sytuacji nie lezalo w naturze inspektora, chociaz trudno byloby wyszukac pozytywna strone odizolowania ludnosci calej dzielnicy. Chcialbym, by sprawdzil pan dla mnie jak najszybciej w komputerze Tommy'ego Hannana - powiedzial. Tommy Hannan? Znany wspolnik Michaela Patricka Kelly'ego. Co pan chce o nim wiedziec? Za co byl notowany. Domyslam sie, ze pan go zna? Zgarnalem go pare razy za kradzieze z wlamaniem. Zwykle rzeczy: wideo, hi-fi, kamery. Sprzedaje je w pubie, by zdobyc forse na narkotyki. Tak samo jak reszta. Nic ambitniejszego? Wciaz upiera sie pan przy wlamaniu na uniwersytet, co? Moze pan dac spokoj Hannanowi. W tej parze Kelly pociagal za sznurki. Tak czy owak, jak pan dotarl do Hannana? Szukalem znajomych Michaela Kelly'ego, i pewien czlowiek wspomnial mi o Hannanie. Tak czy inaczej, Tommy lezy w Western General z ospa. No to mamy obydwu z glowy - westchnal Grant. - Jeden zarazil sie od drugiego? Takie byloby najprostsze wyjasnienie, ale nie jestem pewny, czy prawdziwe - odparl Dewar. - Wszystko zalezy od tego, kiedy Hannan ostatnio mial kontakt z Kellym. Jezeli okres inkubacji nie odpowiada tej drodze zakazenia, musielibysmy przyjac, ze obydwaj zarazili sie mniej wiecej rownoczesnie, ale niezaleznie od siebie. Na wspolnej robocie - o to panu chodzi? Taka wlasnie przyjalem koncepcje - przyznal Dewar. To para becwalow - odparl Grant. - Uwazam, ze nadaremnie pan sobie zawraca glowe tym pomyslem z wlamaniem na uniwersytet. Zaden z nich nie mialby pojecia, jak spuscic cokolwiek bardziej wymyslnego niz telewizor czy kamera wideo. Klopot w tym, ze to jedyne, co mi przychodzi do glowy - zwierzyl sie Dewar. - Mimo to dziekuje za informacje. Nie ma za co. Kiedy zamykacie Muirhouse? Pojutrze. Dzien czwarty Do poludnia przyjeto trzydziestu czterech nowych chorych. Do czwartej po poludniu tego samego dnia ogolna liczba zachorowan siegnela czterdziestu, a w momencie zakonczenia godzin urzedowania - czterdziestu siedmiu. Postanowiono wowczas odlozyc wprowadzenie w zycie planu kwarantanny do nastepnego ranka. Trudzacy sie w pocie czola przez ostatnie dwa dni pracownicy Urzedu do spraw Szkocji nie zdolali osiagnac pelnego sukcesu w zgraniu informacji dla prasy i innych srodkow masowego przekazu z dzialaniami policji i opieki spolecznej. Przestrzeganie ustalonej kolejnosci dzialan bylo bardzo istotne, w przeciwnym razie bowiem cala operacja wyszlaby na jaw przedwczesnie i zamienila sie w bezladne latanie dziur. Okazalo sie to jednak trudniejsze, niz przewidywano, i urzednicy musieli prosic o wiecej czasu. Zwazywszy na okolicznosci, policjanci chetnie przystali na te prosbe. Podkreslali, ze rano o wiele latwiej bedzie zadbac, by wszystko znalazlo sie na swoim miejscu, niz w srodku nocy. Postanowiono, ze plan dzialania bedzie realizowany od czwartej rano nastepnego dnia. 18 Zespol kryzysowy skorzystal z okazji stworzonej przez odlozenie wprowadzenia kordonu, by odbyc jeszcze jedna narade o siodmej wieczorem i dokonac ogolnej oceny sytuacji. Wygladala ona zle; nikt temu nie zaprzeczal, ale jak stwierdzil Finlay, mimo wszystko istnialy pozytywne aspekty, z ktorych mozna bylo czerpac otuche.Wprawdzie radio i telewizja powiadomily w wieczornych programach o zachorowaniach, lecz najwyrazniej nie dysponowaly informacjami ze zrodel oficjalnych. Mowiono o "tajemniczym wirusie, ktory pojawil sie w jednej z dzielnic Edynburga" i ktory jest obecnie przedmiotem badan specjalistow. Lokalne gazety, dodajac "glebi" tym informacjom, usluznie puscily pare dziennikarskich kaczek, w ktorych wina za zachorowania obarczano rozne instytucje: stara gazownie, pobliska oczyszczalnie sciekow oraz miejscowa firme usuwania odpadow. Zacznijmy od rzeczy najwazniejszych - stwierdzil Finlay. - Od jutra potrzeba nam bedzie wiecej miejsca. Zamierzam otworzyc drugi oddzial w Western General. Czy myslal pan, co bedzie dalej? - zapytal Hector Wright. Owszem - odparl Finlay. - Poprosilem pana Rankina, by sprawdzil, jakie sa mozliwosci wykorzystania obecnie zamknietej szkoly podstawowej Wester Drylaw, gdyby pojawila sie taka koniecznosc. Uwazam to za o wiele lepsze wyjscie niz proszenie o pomoc szpitali spoza bliskiego sasiedztwa. Wright pokiwal glowa na znak akceptacji.? - Szkola zostanie oddana do waszej dyspozycji, jezeli bedzie to niezbedne - powiedzial Rankin. - Nikt nie wyraza sprzeciwu. Poprosilem, zeby na wszelki wypadek juz jutro usunieto z niej umeblowanie, oraz zawiadomilem centrale dostawcza, ze mozemy wkrotce potrzebowac dodatkowych piecdziesieciu lozek. -Bardzo dobrze - rzekl Finlay. - Jak przebiega izolacja osob, ktore mialy stycznosc z chorymi, Mary? Lepiej, niz sie spodziewalismy. Wiekszosc siedzi w domach, jak o to prosilismy. Prawde powiedziawszy, podoba sie im, ze sa nianczeni przez opieke spoleczna. Trafilo sie paru upartych klientow, ktorzy twierdza, ze nikt nie bedzie im mowil, co maja robic, a czego im nie wolno, ale ogolnie idzie nam dobrze. Oczywiscie, to dlugo nie potrwa. Juz jutro wieczorem opieka spoleczna bedzie miala pelne rece roboty - no, moze pojutrze, jezeli sie nam poszczesci - i nie zdola zajac sie nikim wiecej. Do tej pory powinna dotrzec szczepionka - powiedzial Finlay, unoszac przed siebie obydwie dlonie ze skrzyzowanymi palcami. - Miejmy nadzieje, ze szczepienia w przychodniach zajma na pewien czas uwage ludnosci. Ale czy szczepionka pomoze osobom, ktore juz mialy stycznosc z chorymi? - zapytal Cameron Tulloch. Tak - odparl Hector Wright. - Szczepienie nawet podczas okresu inkubacji jest bardzo pomocne, chociaz staje sie w pelni skuteczne dopiero po siedmiu dniach. Oczywiscie, im szybciej dokona sie szczepienia po wystawieniu na kontakt z wirusem, tym lepiej. Proszono mnie, bym wspomniala, iz laboratorium przestaje dawac sobie rade - powiedziala Mary Martin. - Technicy wprost padaja z nog, a przeciez bedzie jeszcze ciezej. Moze poprosimy o pomoc inne laboratoria albo sciagniemy skads dodatkowy personel? Proponuje, bysmy w ogole dali sobie spokoj z praca laboratorium - odparowal z miejsca Wright. - Nie ma potrzeby wysylania probek od wszystkich chorych i osob, ktore mialy z nimi stycznosc i do ktorych dotrzemy. Epidemia juz trwa. Wiemy, z czym mamy do czynienia, wiec nie musimy prosic laboratorium o dodatkowe potwierdzenie. Byloby to nawet niewskazane - dodal Dewar; uznal, ze im mniej zakazonego materialu bedzie krazylo po miescie, tym lepiej. Finlay powiodl wzrokiem po zebranych z pytajaca mina. Uwazam, ze istotnie powinnismy sie nad tym zastanowic - powiedzial ostroznie. Mamy obowiazek troszczyc sie o tych ludzi - nalegala Mary Martin. - Powinni byc traktowani tak jak wszyscy inni pacjenci i miec dostep do calej gamy badan laboratoryjnych. Lekarka az zarumienila sie z irytacji, wywolanej slowami Wrighta. Ekspert jednak obstawal przy swoim. -Na milosc boska, kobieto, przeciez mamy do czynienia z ospa. Gdy tylko sie ujawni, nietrudno ja zdiagnozowac. Nawet slepiec w mglista noc dalby sobie z tym rade. Nie potrzebujemy potwierdzenia z laboratorium, a prosze mi wierzyc, jedynie to mozemy stamtad uzyskac. Wspolczesna medycyna nic nie moze zrobic dla tych pacjentow. Nie ma mowy o monitorowaniu, okreslaniu szczepu czy ba daniu opornosci na leki. O niczym. Prawde mowiac, nadzor lekarski jest rowniez na ogol zbedny. Pacjenci potrzebuja przede wszystkim opieki pielegnacyjnej i tylko to moze wplynac na przebieg choroby. Jedynie staromodna czula i serdeczna troska jest w stanie odmienic rokowanie. Prosze zapomniec o wspolczesnej medycynie; wobec tej choroby nie ma ona zastosowania. Gdyby udalo sie wskrzesic Florence Nightingale i jej pielegniarki z czasow wojny krymskiej, radzilyby sobie rownie dobrze jak ich wspolczesne kolezanki po fachu. Jezeli bedziemy upierac sie przy pelnej gamie testow laboratoryjnych u tych chorych, zyskamy zabawke dla umyslu, ale w ten sposob zwalimy mnostwo pracy na personel laboratoriow. Jesli natomiast bedziemy szczerzy wobec samych siebie, przyznamy, ze to nie ma sensu. -Mimo to uwazam, ze powinnismy postepowac wedlug zasad sztuki medycznej - uparla sie Mary Martin. - Przestrzeganie regul postepowania jest istotne, pomaga utrzymac dyscypline i porzadek. Sa to sprawy kluczowe, jezeli mamy zachowac kontrole nad sytuacja. Wright zaczerpnal gleboko tchu i wpatrywal sie w milczeniu w blat stolu. Widac bylo, ze z calych sil stara sie zachowac zimna krew. Dewar zdawal sobie sprawe, ze sugestie Wrighta sa bardzo trafne. Na nieszczescie ekspert nie potrafil sformulowac ich tak, by nie urazic niczyich uczuc. Nie mial szans na kartke z zyczeniami swiatecznymi od Mary Martin. Uwazam, ze w wyjatkowych okolicznosciach mozemy byc zmuszeni uciec sie do wyjatkowych srodkow. - Finlay sprobowal wylac olej na wzburzone wody. - Zaprzestanmy wysylania probek do laboratorium i formulujmy diagnozy wylacznie na podstawie danych klinicznych. - Tym razem Mary Martin utkwila wzrok w blacie stolu. - Czy powinnismy omowic jeszcze jakies sprawy? - zapytal Finlay, by jak najszybciej zakonczyc przykra sytuacje. Usuwanie zwlok - powiedzial Wright, wyraznie silac sie na oglednosc. Musza byc spalane. Oznacza to koniecznosc zaangazowania krematoriow natychmiast po ogloszeniu kordonu. Beda musialy zadbac o przestrzeganie specjalnych zasad. Mary Martin skrzywila sie z niesmakiem. Pozostalym rowniez zrzedly miny na te slowa. Uwazam, ze troche za wczesnie na snucie takich planow - powiedzial Finlay, pragnacy oszczedzic lekarce dalszej irytacji. - Powinnismy zostawic wybor formy pochowku rodzinom zmarlych, kiedy i jezeli do tego dojdzie. Nie ma mowy o zadnym "jezeli" - sprzeciwil sie Wright. - Juz mamy czterdziesci kilka przypadkow, a to znaczy, ze musimy spodziewac sie dwudziestu paru zgonow. Nie mozemy zostawic nafaszerowanych wirusem ospy trupow, az rodzinki zastanowia sie, jaki wybrac fason trumny. Musimy pozbywac sie cial tak szybko i bezpiecznie, jak to tylko mozliwe, a to oznacza natychmiastowa kremacje. -Na milosc boska, przeciez jestesmy ludzmi! - wybuchla Mary Martin, niezdolna sie dluzej hamowac. - Musimy zwazac na uczucia rodzin, na ich zyczenia i przekonania religijne. Nie ma pan zadnego poczucia przyzwoitosci? Widzac, ze Finlay kiwa glowa na znak zgody, Dewar uznal, iz czas opowiedziec sie po stronie Wrighta. -Wiem, ze stwierdzenia Hectora brzmia okrutnie, ale uwazam, ze ma racje - powiedzial spokojnie. - Mamy do czynienia z czyms, co jest pozbawione sumienia i slabosci. Wirusy nie maja poczucia przyzwoitosci ani uczciwej gry. Bez wzgledu na to, jak bardzo nam to nie w smak, musimy byc rownie bezwzgledni, jezeli chcemy miec jakakolwiek szanse wygrania tej wojny. Wiem, ze bedzie to trudne, ale musimy byc gotowi robic rzeczy, jakie kazdy z nas w innych okolicznosciach uznalby za nie do pomyslenia. Nie chodzi o to, ze okazemy sie okrutni lub nieczuli - musimy tacy byc, by nie ustapic wobec epidemii nawet na krok. A co mam mowic rodzinom? - spytal Finlay. Niech pan stawia je wobec faktow dokonanych - odparl Dewar, ktory spodziewal sie tego pytania. - Ciala beda usuwane i poddawane kremacji natychmiast po smierci, natomiast krewnych bedziemy powiadamiac dopiero po wszystkim. Boze drogi! - westchnal cicho Finlay. Mam nadzieje, ze dyskutujemy teraz o najgorszym z mozliwych scenariuszu rozwoju wypadkow - wtracil sie Cameron Tulloch. - Jeszcze tego by brakowalo, zeby ludzie zaczeli malowac krzyze na drzwiach i wywozic trupy na wozkach. Wright popatrzyl na nadkomisarza bez usmiechu. -Sytuacja w Muirhouse wyglada obecnie dokladnie tak samo, jak w osiemnastowiecznym Edynburgu. Jedynym czynnikiem mogacym wplynac na ostateczny rozwoj wydarzen jest szczepionka, a tej - jak pan zapewne zauwazyl - jestesmy calkowicie pozbawieni. Wszyscy przez pare chwil trawili w milczeniu jego slowa. -Ale bedziemy ja mieli - powiedzial Finlay, przerywajac cisze i starajac sie tchnac w zebranych nieco optymizmu. Uczestnicy narady przywitali jego stwierdzenie usmiechami, lecz nie widac bylo, by dodalo im otuchy. Opuszczali sale w ponurych nastrojach. Dewar poczul, ze chce przez jakis czas byc sam. Ruszyl na spacer wzdluz brzegu. Niedawno padalo; mokre jezdnie i chodniki lsnily w swietle ulicznych latarni. W powietrzu unosila sie przyjemna won wodorostow, co przypomnialo Dewarowi, ze jest nad morzem. Zawsze lubil nad nim przebywac i uwazal, ze doskonale sie mu wowczas mysli. Przeszedl na druga strone ulicy, wsparl stope na wystepie obmurowania i zapatrzyl sie w spokojna, nieco oleista wode. Wrzucil do wody kamien. Rozprzestrzeniajace sie kregi niosly ze soba jednoznaczna w tej chwili, symboliczna wymowe. Adam zaczal sie zastanawiac, po co wlasciwie przyjechal do Edynburga i co powinien robic. Najlatwiej byloby zaangazowac sie bez reszty w walke z epidemia. Byl przeciez lekarzem i mialby pelne rece roboty, chocby ograniczala sie ona, zgodnie z twierdzeniami Wrighta, do opieki w podstawowym zakresie. Nie po to jednak sie tu znalazl. Jego zadaniem nadal bylo ustalenie, jak i dlaczego doszlo do tego koszmaru. Nie poswiecal temu ostatnio naleznej uwagi. Mial ochote pominac pytanie o zrodlo epidemii jako kwestie czysto akademicka. Ktos z instytutu zrekonstruowal wirusa, ktory wyrwal sie na wolnosc. Bylo juz za pozno, by temu zaradzic. Ustalenie, jak i dlaczego do tego doszlo, bylo sprawa drugoplanowa wobec koniecznosci powstrzymania za wszelka cene rozprzestrzeniania sie epidemii. Jednak wciaz nie bylo dowodow, ze wirus pochodzil z instytutu. Wydawalo sie to niemal pewne, na tyle, ze Dewar nie zdolal sformulowac zadnej alternatywnej koncepcji. Nie byl w stanie uwierzyc, ze Michael Kelly zarazil sie ospa z innego zrodla niz Instytut Nauk Molekularnych. Oficjalnie inne zrodla po prostu nie istnialy. Na dodatek wydarzenia w laboratorium Stevena Malloya sugerowaly przyjecie takiej hipotezy. Dodatkowym jej potwierdzeniem byly wyjasnienia Wrighta dotyczace przyczyny gwaltownego przebiegu choroby u Kelly'ego. Mial on stycznosc z potezna dawka wirusa - taka jak przy bezposrednim kontakcie z jego czysta kultura. Do tego rodzaju zakazenia moglo dojsc wylacznie w warunkach laboratoryjnych. Gdyby tylko Dewar mial mozliwosc przesluchania Kelly'ego we wczesnym stadium choroby - niestety, potencjalny kluczowy swiadek byl w zbyt ciezkim stanie przed jego przyjazdem do Edynburga, a teraz juz nie zyl. Stan Hannana rowniez gwaltownie sie pogarszal. Jesli umrze, zanim powie cokolwiek uzytecznego, pozostana jedynie dwie kobiety - Denise Banyon i Sharon Hannan - mogace rzucic swiatlo na prawdziwy przebieg wypadkow. Sharon wykazala wole wspolpracy. Powiedziala Dewarowi wszystko, co wie, bylo jednak tego za malo. Istniala niewielka szansa, ze jeszcze cos sobie przypomni, wydawalo sie to jednak watpliwe. Pozostawala wobec tego Denise Banyon, ktora za grosz nie ufala Adamowi. Gdyby nie zdolal wydobyc czegokolwiek wiecej z Sharon Hannan, bylby zmuszony w jakis sposob zdobyc zaufanie dziewczyny Kelly'ego. Byc moze sytuacja poprawilaby sie, gdyby Denise i Sharon umozliwiono kontaktowanie sie ze soba. Byc moze gdyby Dewar porozmawial z obiema naraz, obecnosc Sharon zmiekczylaby Denise. Adam dotarl do konca obranej trasy i ruszyl z powrotem. Zamierzal zadzwonic do Stevena Malloya i dowiedziec sie, czy naukowiec ma jakies nowe pomysly, a jesli nie, pojechac prosto do Western General, porozmawiac z Tommym Hannanem i sprobowac wydobyc cos z dwoch kobiet. -Przykro mi - powiedzial Malloy. - Naprawde robilem, co w mojej mocy, by odkryc jakis zwiazek Kelly'ego z instytutem. Przyznaje, ze zwazywszy na fakty, musi on istniec, jednak jest zapewne tak luzny, ze nie zdolam go ustalic. Nie osiagnalem dokladnie nic. Nie ma zadnych dowodow, ze Kelly byl kiedykolwiek w instytucie w jakimkolwiek charakterze, oficjalnie lub bezprawnie. Nie ma tez zadnych dowodow, ze kiedykolwiek zrekonstruowano tu zywego wirusa ospy. Dewar westchnal, jednak prawde mowiac, nie byl zaskoczony. Powiedzial, ze bedzie z Malloyem w kontakcie. Odnoszace sie do Kelly'ego stwierdzenie "nie ma dowodow" krazylo Dewarowi po glowie, gdy jechal do szpitala, tym razem sluzbowym samochodem Urzedu do spraw Szkocji. Istnialy dwie "mozliwosci: albo Kelly mial jakis zwiazek z instytutem, lecz naukowiec nie zdolal go ustalic, albo tez nigdy tam nie byl. Jezeli prawdziwa byla druga mozliwosc, a zrodlem ospy byl mimo wszystko instytut, w takim razie Kelly musial miec stycznosc z czysta kultura wirusa poza nim - byl to oczywisty wniosek. Dewar zastanowil sie, czy Kelly mogl znac Ale-go Hammadiego lub Pierre'a Le Grice'a. Rozwazal juz taka ewentualnosc, teraz jednak przyszlo mu do glowy, ze Kelly'ego wykorzystano w ktoryms momencie jako posrednika. Kto jednak zwrocilby sie do narkomana - reprezentanta grupy nie slynacej z rzetelnosci i konsekwencji w postepowaniu - z zadaniem zwiazanym z transportem smiercionosnego wirusa? Finlaya nie bylo w pawilonie Fundacji Wellcome - wyszedl na oddzial, w ktorym prowadzono kwarantanne. Dewar postanowil porozmawiac z zastepujaca Finlaya lekarka; widzial ja podczas swej poprzedniej wizyty, ale nie zamienil z nia wowczas ani slowa. Anne McGowan. - Usmiechnela sie, sciskajac mu dlon. Jak wyglada sytuacja? Bedzie jeszcze gorzej, zanim zacznie sie poprawiac. Wszystkie lozka sa zajete. Oddzial na gorze tez sie zapelnia, a wciaz docieraja nowi pacjenci. Doktor Finlay nadzoruje prace przygotowawcze w drugim oddziale. W czym moge panu pomoc? Musze porozmawiac z Tommym Hannanem. Watpie, czy wydobedzie pan z niego cos sensownego. Jego stan pogarsza sie gwaltownie od chwili przyjecia. Dewar skrzywil sie z niezadowolenia. Powinienem porozmawiac z nim juz wtedy, ale wydawalo sie, ze jest we wczesnym stadium choroby - powiedzial. - Uznalem, ze warto pozwolic mu na oswojenie sie z nowym miejscem, odczekac, az minie dezorientacja wywolana zmiana otoczenia. Rozumie pani, o co mi chodzi. Moglabym stwierdzic, ze nigdy nie widzialam czegos podobnego, ale niewiele by to znaczylo. Nikt z nas nie widzial jeszcze ospy. Chodzi mi przede wszystkim o to, ze przypadek Hannana przebiega zupelnie inaczej, niz opisuje sie w podrecznikach. Choroba w jego przypadku czyni o wiele szybsze postepy, niz powinna. Tak samo szybkie, jak u Kelly'ego? - zapytal Dewar z naglym ozywieniem, zdajac sobie sprawe, ze moze to byc bardzo wazna informacja. Anne McGowan zastanowila sie chwile. -Tak, chyba tak - odparla. - Pozostale przypadki przebiegaja bardziej konwencjonalnie, w znaczeniu zgodnosci z podrecznikowym opisem. Postac piorunujaca wystepuje tylko u Hannana i Kelly'ego. To juz postep, pomyslal Dewar. Jezeli "postac piorunujaca" - poslugujac sie okresleniem lekarki - byla wywolana o wiele wyzsza dawka zakazajaca, jak sugerowal Wright, w takim razie Hannan nie zarazil sie od Kelly'ego. On rowniez musial miec stycznosc z czysta kultura wirusa. Byl to istotny fakt. Oznaczal on rowniez, ze Hannan mogl - przynajmniej teoretycznie - podac Dewarowi wszystkie informacje, ktore Adam chcial uzyskac od Kelly'ego. A zona Hannana, Sharon? - zapytal? - Nadal czuje sie dobrze? Skarzy sie na uczucie rozbicia i ma objawy grypopodobne. Sadze, ze moze to byc poczatek ospy. Cholera - zaklal Dewar pod nosem. - A Denise Banyon? Nadal zdrowa i nieznosna jak zwykle. Dewar usmiechnal sie, lecz zdal sobie sprawe, ze skoro Sharon zachorowala, nie mozna jej juz umiescic wspolnie z Denise. Gdyby uzyskanie sensownych informacji od Hannana okazalo sie nierealne, oznaczalo to koniecznosc rozmawiania z kobietami oddzielnie. Chyba jednak sprobuje pogadac z Tommym - powiedzial. Znajdzie go pan na szostce, prosze tylko wlozyc kombinezon. Uprzedze pielegniarki, ze zamierza pan tam wejsc. Dewar ubral sie w stroj ochronny, sprawdzajac po kolei wszystkie punkty instrukcji wiszacej na scianie przebieralni. Nastepnie przeszedl do sluzy prowadzacej na korytarz, przy ktorym znajdowaly sie izolatki. Panowala na nim cisza, zaklocana jedynie szmerem elektrycznych filtrow powietrza. Dewar zapukal i wszedl do sali numer szesc. Widok Hannana nim wstrzasnal. Lekka wysypka grudkowa, pokrywajaca jego twarz, gdy Adam widzial go po raz pierwszy, zamienila sie niewiarygodnie szybko we w pelni rozwiniete krosty ospowe. Hannan oddychal chrapliwie i z wysilkiem; bez watpienia krosty objely rowniez blony sluzowe. -Tommy, slyszysz mnie? - zapytal Dewar. Hannan oderwal wzrok od sufitu i przekrzywil lekko glowe, jak gdyby sam ruch byl bolesny. -Kto...? - wychrypial. -Nazywam sie Adam Dewar. To ja cie tu przywiozlem. Pamietasz, jak jechales z Sharon karetka? Hannan zamknal oczy, kiwnal nieznacznie glowa i steknal na znak potwierdzenia. Tommy, musze sie dowiedziec, gdzie sie zaraziles. Pomozesz mi? Musze zadac ci pare pytan. - Odpowiedzi nie bylo. - To bardzo wazne, Tommy. Sukinsyn - zaskrzeczal Tommy. Dewar zdziwil sie, slyszac epitet, lecz po chwili zorientowal sie, ze Hannan nie jego mial na mysli. Kto, Tommy? O jakiego sukinsyna ci chodzi? Mike... wzial towar... od tego faceta... Sukinsyn! Dewar zdal sobie sprawe, ze Hannan nadal uwaza swoj stan za wynik zazycia skazonych narkotykow, a personel szpitala najwyrazniej nie staral sie wyprowadzic go z bledu. Tommy, cierpisz na chorobe, ktora nie ma nic wspolnego z narkotykami. Rozumiesz mnie? Sukinsyn... kiedy sie stad... wydostane... posiekam sukin... Z gardla Hannana wydobylo sie chrapliwe westchnienie, jego glowa obsunela sie na poduszce. Przez chwile Dewar pomyslal, ze Tommy nie zyje, lecz wciaz rozlegal sie przypominajacy pilowanie miekkiego drewna oddech. Hannan byl wycienczony; pograzyl sie w stanie przejsciowym miedzy snem a utrata przytomnosci. Dewar przygladal sie mu przez kilka chwil, zanim do sali weszla pielegniarka. Pokiwal glowa i wyszedl, zastanawiajac sie, czy zdola jeszcze porozmawiac z Hannanem. Nie bylby gotow sie o to zalozyc. W pewnej chwili, zauwazyl rozblyski swiatla na drobnych kropelkach na wizjerze kombinezonu. Po raz pierwszy od dawna poczul przyplyw autentycznego strachu. Zoladek podszedl mu do gardla, a wlosy stanely deba na karku. Zaczal sie nawet tego wstydzic, zanim zracjonalizowal swoje emocje. Moze obawa przed wirusem nie byla niczym niewlasciwym? Oznaczala respekt dla niewidocznego przeciwnika, a tym samym gwarantowala, ze sie go nie zlekcewazy. Dewar wrocil do przebieralni i odbyl procedure wstepnego odkazania kombinezonu oraz wizjera, nim wzial prysznic. Postanowil po raz kolejny sprobowac dogadac sie z Denise Banyon. Kobieta siedziala w fotelu przed telewizorem, dokladnie tak samo jak przy poprzedniej wizycie Dewara. Tym razem z odbiornika wydobywalo sie wycie policyjnych syren. Powiedzialam, zebys spierdalal - powitala Denise Adama. Mialem nadzieje, ze zdolamy wyjasnic to nieporozumienie i zaczniemy od poczatku - odparl spokojnie Dewar. To nie zadne cholerne nieporozumienie, koles. Zabieraj stad dupe i to wszystko. Denise, rozpaczliwie potrzebuje twojej pomocy. Musze sie dowiedziec, jak Mike zachorowal. Mike nie zyje. Wiem i przykro mi z tego powodu, ale mimo to musze sie dowiedziec, jak zachorowal. Moze to uratowac zycie wielu innych ludzi. Nie wezmiesz mnie na ten stary numer - prychnela Denise. - Masz w dupie innych ludzi, chcesz sie tylko dowiedziec, skad Mike wzial towar. Nie wydusisz tego ze mnie, zrozumiales? Po raz ostatni ci mowie, spierdalaj! -Na milosc boska, kobieto, nie obchodza mnie narkotyki! Nie dociera to do twojej pustej glowy?! Mike umarl na ospe, nie przez narkotyki! Dewar natychmiast pozalowal, ze stracil panowanie nad soba. Na twarzy Denise pojawil sie wyraz triumfu. O jejciu, a gdzie podzial sie Pan Uprzejmy?! - rzucila szyderczym tonem. Przykro mi, ale to prawda. Gowno prawda! Zawsze pieprzycie, co wam tylko przyjdzie do glowy! Uwazasz, ze nie wiem, co naprawde myslisz, ale sie mylisz. Wyobrazasz sobie, ze tacy jak ja czy Mike to smiecie, kawalki gowna, do ktorych mozna sie w razie potrzeby po-przymilac, zeby dostac od nich to, na co sie ma ochote. Ze wystarczy mnie potraktowac jak dame, a uznam cie za ksiecia z bajki na cholernym koniu. Ze glupia krowa wszystko ci wypaple, zakapuje swoich kumpli, bedzie sie przygladala, jak umoczyli, nawet sciagnie przed toba majtki, jezeli tylko zamarza ci sie amory. Male piwo, myslisz. No, to tym razem sie pomyliles, koles. Powtarzam ci po raz ostatni, spierdalaj!!! Pogarda w spojrzeniu Denise sprawila, ze Dewar pogodzil sie z porazka i wyszedl. Jazda z powrotem do Urzedu do spraw Szkocji stanowila czas spojrzenia faktom w twarz. Wpatrujac sie w usuwajace slady deszczu wycieraczki, Dewar zdal sobie sprawe, ze nie uzyska niczego wiecej od Hannana ani Denise Banyon. Tommy nie mial wielkich szans dozyc nastepnego ranka, a Denise byla bezwzglednie zdecydowana, ze nic Dewarowi nie powie. Adam watpil, czy Sharon Hannan zdola cos, jeszcze przypomniec, wiec mogl polegac tylko na tym, czego dowiedzial sie do tej pory - a nie bylo tego wiele. Dwaj narkomani i drobni kryminalisci Bog wie jak weszli w stycznosc z kultura zywych wirusow ospy. Obydwaj przypisywali swoja chorobe skutkom zlej partii towaru. Zadnego z nich nie laczyl jakikolwiek znany zwiazek z Instytutem Nauk Molekularnych ani ktorymkolwiek z jego pracownikow. Zdecydowanie nie byly to wyczerpujace informacje. Po powrocie na kwatere Dewar zadzwonil do Karen. Nie sprawiasz wrazenia zadowolonego - powiedziala. Nie mam zadnych powodow do zadowolenia. Wszystko wyglada coraz gorzej. Slyszalam wiadomosci - odparla Karen. - Wyglada na to, ze wasza "tajemnicza choroba" zdolala juz zapuscic korzenie. Istotnie - przyznal Dewar. Mialam dzisiaj szczepienie - powiedziala Karen. Po co? - zapytal Dewar z niepokojem. Dostalismy wewnetrzny apel dla pracownikow sluzby zdrowia, by zglaszac sie na ochotnika do pomocy w Edynburgu. Zglosilam sie. Jezu! - westchnal Dewar. Tak? Tylko tyle potrafisz z siebie wydusic?? Boze, nie wiem, co mam powiedziec... Jestem dumny, zadowolony... smiertelnie sie o ciebie boje i zaluje jak diabli, ze sie zglosilas. No coz, stalo sie. Bede w Edynburgu pojutrze. Zatrzymam sie u mamy, dopoki nie dostane informacji, gdzie bede najbardziej przydatna. Z raportu, ktory mialam w rekach, wynika, ze zamierzacie otoczyc rejon zakazenia kordonem sanitarnym. Nie mamy wyboru. Kordon zostanie ogloszony jutro przed switem. Moze to przyniesc o wiele wiecej szkody niz pozytku - stwierdzila Karen. Nie dowiemy sie tego, jesli nie sprobujemy. Bede o tobie myslala. Kocham cie, Karen. Ja tez cie kocham. Uwazaj na siebie. Wkrotce sie zobaczymy. Dewar odlozyl sluchawke i podszedl do okna. Deszcz zaczal padac na calego; nie bylo wiatru, wiec lecace ku ziemi krople wody przypominaly prety balustrady. Dzien piaty Deszcz padal przez cala noc i nie zelzal o trzeciej nad ranem, gdy policjanci w zoltych kurtkach rozstawiali pierwsze zapory i zaczynali blokade ruchu kolowego. O tej samej porze calodobowe stacje telewizyjne i radiowe zaczely informowac o epidemii ospy; komunikat powtarzano co kwadrans. Od chwili wprowadzenia kordonu zawracano jadace w strone Muirhouse autobusy. Ich pasazerom - przewaznie pracownikom nocnej zmiany - pozwalano na powrot do domow pieszo, nakazujac natychmiastowe wlaczenie po powrocie radia lub telewizji. O szostej rano na ulice wyjechaly radiowozy z glosnikami, przez ktore przekazywano szczegolowe zarzadzenia dotyczace kordonu; zachecano rowniez do sluchania miejscowych stacji radiowych w celu uzyskania dodatkowych informacji. Stacje te nadawaly oficjalny komunikat Urzedu do spraw Szkocji, w ktorym stwierdzano, iz tajemnicza choroba, jaka pojawila sie wsrod ludnosci Muirhouse, jest ospa. Wyjasniano tez, ze aby uniknac rozprzestrzeniania sie choroby, wprowadzono zakaz opuszczania tej dzielnicy, ktory bedzie obowiazywal przez mniej wiecej tydzien. Wladze informowaly o tym z przykroscia, wyrazaly jednak nadzieje, ze mieszkancy wykaza zrozumienie. Wkrotce do Muir-hause dotrze szczepionka, lecz na razie nalezy unikac wychodzenia z domow i sluchac radia oraz telewizji, by na biezaco sledzic rozwoj wydarzen. Urzad do spraw Szkocji zarezerwowal specjalne linie telefoniczne dla osob ze szczegolnymi problemami. Numery te miano podac w pozniejszych audycjach, ale zachecano, by korzystac z nich tylko w razie koniecznosci, zeby nie blokowac linii. Naklaniano rowniez do pelnej wspolpracy z dzialajacymi w Muirhouse grupami pracownikow sluzby zdrowia i opieki spolecznej. Wladze wyrazaly przekonanie, ze jesli wszyscy wykaza zdrowy rozsadek, epidemia zostanie rychlo opanowana, a sytuacja blyskawicznie wroci do normy. Okazalo sie, ze specjalne linie telefoniczne byly zablokowane juz od osmej. Przy policyjnych zaporach zbieraly sie tlumy ludzi wyklocajacych sie, by pozwolono im dotrzec do pracy. Funkcjonariusze zachowywali sie uprzejmie, lecz stanowczo; podczas intensywnej wstepnej odprawy poinformowano ich, jak maja odpowiadac na spodziewane pytania. Nikt nie mogl byc zwolniony, jezeli ze wzgledu na zarzadzenie o kordonie nie stawil sie w pracy. Tych, ktorzy twierdzili, ze troszcza sie o chorych krewnych i dlatego musza ich odwiedzic, odsylano po dokladne informacje do zespolow opieki spolecznej. Na niewygodne pytania w rodzaju "Dlaczego nie ma jeszcze szczepionki?" odpowiadano frazesem: "Lekarze wiedza, co robia". Przez caly ranek na ulicach zbieraly sie tlumy. W komendzie policji doszlo do zamieszania, gdy wydawalo sie, ze oficerowie dyzurni nie zdolaja utrzymac linii bariery, jednak najwiekszym sprzymierzencem funkcjonariuszy okazal sie obfity deszcz. Gdyby pogoda byla lepsza, tlum bylby pewnie jeszcze wiekszy, a tak ludzie porozchodzili sie do domow po paru godzinach mokniecia na deszczu. Kryzys skonczyl sie wkrotce po poludniu; od tej pory mieszkancy siedzieli poslusznie w domach. 19 Za kwadrans siodma Dewar zadzwonil na komende policji do lana Granta. Na siodma wyznaczono spotkanie zespolu kryzysowego, Adam zas byl ciekaw, jak Grant ocenia dotychczasowe dzialania policji.Na razie mamy miesiac miodowy - powiedzial inspektor na stwierdzenie Dewara, ze z tego, co slyszal, wszystko uklada sie dobrze. - Ludzie sa zdezorientowani i troche wystraszeni. Nie zrozumieli jeszcze, co sie dzieje, wiec ogladaja telewizje. Jezeli jutro nie bedzie padalo, wyjda na ulice i zaczna prowadzic powazne dyskusje. Beda podsycac swoje niezadowolenie, skarzyc sie, ze nikt ich o niczym nie informuje. Mozemy oczekiwac pojawienia sie przywodcow, ktorzy poprowadza zorganizowany opor. Zatem nie spodziewa sie pan klopotow tej nocy? -Och, tak, ale tylko ze strony chuliganow, nie porzadnych obywateli - odparl Grant. - Jesli Tulloch to zrozumie i nie siegnie po radykalne srodki, funkcjonariusze jakos sobie poradza w razie pojawienia sie trudnosci, chociaz na pewno tu i owdzie bedzie troche nieprzyjemnosci. Nie ma nic ohydniejszego niz banda chuliganow, ktorym sie wydaje, ze maja prawo zachowywac sie w sposob, w jaki i tak zwykle postepuja. Mysla, ze od razu zamienia sie z ulicznego smiecia w miejskich bohaterow. Wazne jest, by nie podsycac ich poboznych zyczen przez otwarta konfrontacje. Trzeba grac ze sluchu, nieco ustepowac w razie potrzeby, a nawet byc przygotowanym na utrate twarzy. Nadkomisarz zdaje sobie z tego sprawe? Czytal podreczniki i przerabial kursy - odparl Grant. To znaczy? -W wiekszosci przypadkow istnieje olbrzymia przepasc miedzy wiedza ksiazkowa a rzeczywistoscia. Dewar zrozumial, co chcial w ten sposob wyrazic inspektor. Cameron Tulloch przybyl na narade jako ostatni. Gdy zdejmowal na korytarzu plaszcz przeciwdeszczowy i wieszal go na kolku, wokol jego stop utworzyla sie kaluza. Nadkomisarz wszedl na sale, zacierajac rece i promieniejac wiara w siebie. Przepraszam za spoznienie - powiedzial. Co slychac, panie nadkomisarzu? - zapytal z usmiechem George Finlay. Dziekuje, wszystko przebiega gladko. Jestem przekonany, ze panujemy nad sytuacja. Dalismy odczuc swoja obecnosc i sadze, ze ludzie pogodzili sie z tym, iz prawo i porzadek zostana zachowane. Dobrze - odparl Finlay. - Szkoda, ze nie mam rownie optymistycznych wiadomosci. Mielismy dzisiaj dwadziescia siedem nowych przypadkow. Uczestnicy narady zaczeli wymieniac zmartwione spojrzenia, jedynie Hector Wright nie wygladal na zaniepokojonego. Podniosl duzy arkusz papieru milimetrowego i oznajmil: Wiem, ze ta liczba wydaje sie wysoka, ale wedlug moich obliczen zachorowan jest nieco mniej, niz mozna by sie spodziewac na podstawie wczesniejszych przypadkow. Oto przewidywany przebieg epidemii. Sami panstwo widza, ze rzeczywiste liczby sa nizsze od wynikajacych z tego wykresu. Odpukac, jesli to prawda - odparl Finlay, nie patrzac na wykres. - Jak przebiega wyszukiwanie osob majacych stycznosc z chorymi? - zwrocil sie do Mary Martin. Moge stwierdzic, mimo pewnych zastrzezen, ze tu rowniez mielismy szczescie. Wiekszosc osob, z ktorymi kontaktowal sie Kelly, to bezrobotni narkomani. Oni zas na ogol nie zapuszczaja sie daleko od miejsca zamieszkania. Wszyscy chorzy i osoby, z ktorymi mieli stycznosc, mieszkaja na wzglednie niewielkim obszarze. Ospa nie miala szansy rozprzestrzenic sie na inne dzielnice. -Chyba wiem, dlaczego liczba zachorowan byla dzis nieco mniejsza, niz sie spodziewalem - powiedzial Hector Wright i odwrociwszy sie do Dewara, dodal: - Adamie, wczoraj wieczorem powiedzial mi pan, ze stan Hannana pogarsza sie rownie gwaltownie, jak Kelly'ego. Choroba przebiega u niego w bardzo szybkim tempie. Wkrotce umrze - wtracil Finlay. Sam pan jednak stwierdzil, ze pozostale przypadki rozwijaja sie bardziej typowo. -Tak powiedziala mi doktor McGowan, gdy rozmawialem z nia wczoraj - odparl Dewar. -To prawda - skinal glowa Finlay. - Ospa u pozostalych pacjentow rozwija sie w typowy sposob: poczawszy od wysypki plamkowej, poprzez grudkowa, po krosty po mniej wiecej siedmiu dniach. -Uwazam to za argument na rzecz hipotezy, iz Hannan i Kelly zarazili sie nietypowa droga - powiedzial Wright. Zgadzam sie - poparl go Dewar. Wydaje sie wobec tego pewne, ze wlasnie oni byli zrodlem pierwszych zakazen w Muirhouse. - stwierdzil Wright. - Osoby, z ktorymi mieli kontakt, zarazily sie w zwykly sposob, totez ospa rozwija sie u nich w typowym tempie. Ale jaki to ma zwiazek ze spadkiem liczby zachorowan? - zapytal Finlay. Zakazenie wysoka dawka wstepna oznacza nie tylko to, iz ospa wystapila u Kelly'ego oraz Hannana o wiele szybciej niz zwykle, ale rowniez to, iz przed trafieniem do szpitala mieli o wiele mniej czasu na zainfekowanie innych. Liczba zakazonych przez nich osob jest wobec tego nizsza, niz moglibysmy sie spodziewac na podstawie ksiazkowych danych. Sensowne wyjasnienie - przyznal Finlay, kiwajac glowa. - Mielismy wiec szczescie, ze liczba spowodowanych przez Kelly'ego i Hannana pierwotnych zachorowan byla nizsza niz w zwyklych warunkach. -Nie mozemy jednak na to liczyc w przypadku osob, ktore ulegly posrednim zakazeniom - powiedzial Dewar. - Okres inkubacji przebiegal u nich w typowy sposob, przez co mogli zainfekowac o wiele wiecej osob, nim zlozyla ich choroba. Wola boska - rzekl Finlay. - Z drugiej strony, doktor Martin ze swoimi ludzmi zrobila co mogla, by zminimalizowac kontakty zakazonych osob, nakazujac im pozostanie w domach. Niestety, z roznym skutkiem - powiedziala lekarka. - Opieka spoleczna ledwie jest w stanie zaspokoic potrzeby tych, ktorych zidentyfikowano na dzien dzisiejszy; niektorzy z nich robia sie niespokojni. Staramy sie ich przekonac do pozostania w domach, ale to syzyfowa praca. Ludzie nie chca siedziec zamknieci w czterech scianach. Nalezalo sie tego spodziewac - powiedzial Finlay. Domyslam sie, ze zaopatruje sie narkomanow w przypadku wystapienia glodu? - zapytal Dewar. Jest to mniejsze zlo - odparla Mary Martin. - Uznalismy, ze jesli bedziemy to robili, chetniej pozostana w domach. Problem polega na tym, ze nie wiemy dokladnie, kto jest narkomanem, a kto nie. Cpuni przekonuja przyjaciol, by podawali sie za uzaleznionych. Zdobywaja w ten sposob wieksza ilosc towaru, ktorego czesc sprzedaja. Do tego wszyscy klamia co do wielkosci dzialek, zeby dostac jak najwiecej. Bez przerwy mamy z tego powodu klotnie i przepychanki. Nikt nie powiedzial, ze bedzie lekko - westchnal Wright. Czy udalo sie nam zblizyc do wyjasnienia, jak zarazili sie Kelly i Hannan? - zapytal Finlay. Chyba wiemy, jak do tego doszlo, ale udowodnienie tego to zupelnie inna sprawa - powiedzial Dewar. - Kelly nie zyje, nie mozemy tez liczyc na Hannana jako na zrodlo informacji. Denise Banyon nie chce z nami rozmawiac, a Sharon Hannan nic nie wie. Jezeli jednak zniklo juz pierwotne zrodlo zakazenia, nie musimy sie chyba zbytnio nim przejmowac - rzekl Finlay. Odwrotna mozliwosc stanowila perspektywe, nad ktora Dewar wolalby sie nie zastanawiac. Czerpal pocieche z faktu, ze nie pojawily sie kolejne przypadki piorunujacego przebiegu choroby. Gdyby jednak do tego doszlo, znaczyloby to, ze gdzies poza instytutem nadal znajduje sie niekontrolowane zrodlo zywego wirusa. Adam mial nadzieje, ze los nie okaze sie az tak zlosliwy. Po zakonczeniu narady Dewar zapytal Finlaya o stan Sharon Hannan. -Nie czula sie najlepiej, kiedy do niej rano zagladalem - odparl Finlay. - Chyba konczy sie u niej okres inkubacji i ma we krwi mnostwo wirusow. Spodziewam sie, ze jutro lub pojutrze pojawi sie u niej wysypka. Dewar wrocil do swojego pokoju, zadzwonil do Karen i opowiedzial jej, co sie wydarzylo tego dnia. -Jakie masz przeczucia? - zapytala. -Za wczesnie, zeby cos powiedziec. Wszystko moze sie jeszcze roznie potoczyc - odparl Dewar. Stwierdzenie Wrighta, ze pierwsi dwaj pacjenci zarazili mniejsza liczbe osob, brzmi pocieszajaco - powiedziala Karen. Swiatelko w tunelu - odparl. Rozchmurz sie troche. Przepraszam. Staram sie pogodzic z coraz realniejsza mozliwoscia, ze nie zdolam ustalic zadnego powiazania miedzy instytutem i epidemia. Wlasnie to mnie przygnebia. Moze nie potrzeba niezbitych dowodow - odparla Karen. - Poszlaki sa tak silne, ze praktycznie wykluczaja inne mozliwosci. Wychowalem sie na filmach, w ktorych silne przeslanki zawsze okazywaly sie mylne. Moze tak jest w filmach, zycie to co innego - powiedziala Karen. - Jezeli cos wyglada jak szczur i smierdzi jak szczur, niemal zawsze okazuje sie, ze to szczur. Dewar zadzwonil do Malloya. Dowiedzial sie, ze naukowiec sprawdzil Hannana tak samo jak Kelly'ego, z identycznie negatywnym skutkiem. Miedzy Hannanem i instytutem nie bylo zadnego ewidentnego zwiazku. Z kolejnego telefonu do Barrona Dewar dowiedzial sie, ze nie zmienila sie rowniez sytuacja, jesli chodzilo o Irakijczykow. Abbas i Siddiqui nadal siedzieli w Edynburgu i na cos czekali. -Tak samo jak my czekamy na te cholerna szczepionke - szepnal Dewar pod nosem, odkladajac sluchawke i podchodzac do okna. Niebo na zachodzie bylo rozswietlone czerwona poswiata. Dewar pomyslal zrazu, ze to odblask ulicznych latarni - miejskie "swietlne zanieczyszczenie", na ktore tak bardzo skarzyli sie astronomowie - jednak szybko zdal sobie sprawe, ze jego zrodlo jest znacznie bardziej zlowieszcze. Zszedl na dol i zapytal lacznosciowcow Urzedu do spraw Szkocji, co sie dzieje. -W Muirhouse zaczely sie zamieszki - powiedzial mezczyzna odpowiedzialny za kontakt z sala operacyjna komendy policji na Fettes Avenue. - Sytuacja wymyka sie spod kontroli. Doszlo do trzech wielkich pozarow, a ludzie nie chca dopuscic na ich miejsce strazy pozarnej. Dewar sluchal przez pare minut przekazywanych droga radiowa komunikatow, po czym pojechal na komende, by spotkac sie z Grantem. Znalazl inspektora w jego gabinecie, zajadajacego kanapki z serem oraz sledziami i nadzorujacego rozwoj wydarzen przez policyjna krotkofalowke. Grant machnal na powitanie dlonia z kanapka i wskazal Dewarowi krzeslo. Co pan o tym sadzi? - zapytal Adam. Motloch sie burzy - odparl Grant miedzy kolejnymi kesami. - Widzial pan lune? To dogorywa kariera Tullocha. Zyl zgodnie z podrecznikiem i tak samo polegl. Mysli pan, ze zdola opanowac sytuacje? Nie ma na to szans, bo chuligani poczuli sie silni. Myslal, ze okaze sie od nich przebieglejszy i pokaze im, kto tu jest gora, ale mety doskonale wiedza, co robia. Niech pan popatrzy. - Wstal z krzesla i podszedl do planu miasta na scianie. - Podlozyli ogien tu, tu i tu. - Grant przytykal palec wskazujacy do plastyku, pozostawiajac na nim tluste odciski. - Podpalili samochody na srodku drogi, uniemozliwiajac dojazd policji, potem podlozyli ogien pod ten budynek. - Kolejna tlusta plama. - Byl pusty, ale zrobili to tylko dla zademonstrowania sily. Plonace samochody uniemozliwily dojazd na miejsce wozom strazackim. Strazakow obrzucono kamieniami, kiedy probowali sciagnac palace sie samochody na pobocze. Twierdzi pan, ze to tylko demonstracja sily? - spytal Dewar. Pokazali Tullochowi, kto tu naprawde rzadzi - odparl Grant. - Przejeli kontrole nad cala dzielnica i ciezko bedzie im ja odebrac. Ale po co? - zapytal Dewar. Boze, nie potrzebuja zadnego powodu, wystarczy ich naturalna pogarda dla jakiejkolwiek wladzy. Przy polaczeniu jej z instynktownym, zwierzecym sprytem oraz obecna sytuacja w Muirhouse mamy gotowa recepte na katastrofe. Zlo gora. -Przeciez w Muirhouse mieszkaja rowniez zwyczajni ludzie. Co z nimi? - zapytal Dewar. Wlasnie byli swiadkami zmiany rzadu - powiedzial inspektor. - Strach zostal nowa waluta. Beda sluchali sie chuliganow albo czeka ich nauka latania z balkonow wlasnych mieszkan. Ale balagan - rzekl Dewar. Zawsze wiedzialem, ze tak bedzie - odparl Grant. Dzien szosty O trzeciej nad ranem wezwano armie. Wojsko pilnowalo zapor, by wieksza liczba funkcjonariuszy policji mogla patrolowac ulice Muirhouse. Zolnierze - piechota z koszar Redford w poludniowo-zachodniej czesci miasta - zostali postawieni w stan pogotowia w momencie podjecia decyzji o zastosowaniu kordonu. Oficerowie, zaznajomieni z terytorium po kilku dniach studiowania dostarczonych przez wladze miejskie planow, podkreslali na odprawach znaczenie zachowania wstrzemiezliwosci w dzialaniu. Rola wojska bylo wylacznie utrzymanie nienaruszonej linii kordonu. Chodzilo o to, by obecnosc armii jak najmniej rzucala sie w oczy. Zolnierze szybko zajeli wyznaczone stanowiska; zmiana warty przy zaporach przebiegla niemal bezszmerowo. Przy kazdym posterunku pozostal funkcjonariusz policji, majacy w razie potrzeby sluzyc jako lacznik miedzy wojskiem a osobami cywilnymi. Tak czy inaczej, w nocy nie nastapil zaden powazniejszy atak na zapory kordonu. W samej dzielnicy niemal do switu powtarzaly sie sporadyczne akty przemocy: podpalano kradzione samochody, obrzucano butelkami i kamieniami policyjne radiowozy. Tluczono szyby, demolowano uliczne latarnie, zniszczono nawet podstacje energetyczna, tak iz dwa kwartaly pograzyly sie w ciemnosciach, a przywrocenie doplywu energii elektrycznej bylo mozliwe dopiero po opanowaniu zamieszek. Dwoch policjantow odnioslo obrazenia od rozbijanego szkla. Aresztowano czterech wyrostkow - liczba ta powinna byc znacznie wyzsza, ale ufnosc policji we wlasne sily zostala powaznie nadwatlona. Sytuacja uspokoila sie okolo szostej nad ranem, gdy pierwsze pasma blasku na wschodnim niebie zasygnalizowaly kres nocy i wymusily naturalne zawieszenie broni. Podobnie jak z wieloma sprawami w zyciu, nowy dzien oznaczal nowy poczatek. Gdy Cameron Tulloch przybyl rano do Urzedu do spraw Szkocji, wygladal, jakby przez noc postarzal sie o dziesiec lat. Mial ciemne kregi pod oczami i sprawial wrazenie tak wyczerpanego, ze Dewar pomyslal, iz nadkomisarz jest chory lub ranny. Wiedziony duma, policjant upieral sie, ze jest jedynie zmeczony, lecz w jego oczach widnialo poczucie kleski. Popelnil fatalna pomylke w ocenie sytuacji. Uznal, ze udalo mu sie zagwarantowac utrzymanie ladu oraz porzadku i bedzie w stanie rozprawic sie surowo ze wszystkimi, ktorzy mieliby ochote je lamac. Okazalo sie jednak, ze calkowity brak tolerancji to niewlasciwa metoda. Chuligani nie czytali tego samego podrecznika co Tulloch - odczekali jedynie do zapadniecia nocy. Do zespolu kryzysowego dolaczyl tego ranka major Tim Hardy - oficer dowodzacy jednostkami z koszar Redford. Chociaz pozostawiono do decyzji zespolu, kiedy nalezy wezwac armie, wojskowi zostali zapoznani z sytuacja na samym poczatku epidemii, a "warunki zaangazowania" sil zbrojnych ustalali ministrowie z Urzedu do spraw Szkocji. Hardy zameldowal, ze ma rozkaz utrzymania kordonu przy uzyciu minimalnej sily. Jego ludziom surowo zakazano wstepu na poddane kwarantannie terytorium, gdzie - jak zaznaczyl - obowiazywaly cywilne przepisy dotyczace zachowania ladu i porzadku. Mowiac to, major patrzyl na Camerona Tullocha, ten zas odwrocil glowe. Jak wyglada sytuacja na dzis rano? - zapytal Finlay nadkomisarza, ktory sciskal w dloniach kubek z czarna kawa, zarowno by ogrzac rece, jak i rozgrzac sie od srodka. Musielismy zrezygnowac z kontroli nad blisko jedna trzecia objetego kordonem terytorium. - Na sali zapanowala calkowita cisza. Tulloch kontynuowal: - Uznalem, ze aby ograniczyc do minimum liczbe poszkodowanych, powinienem wycofac moich ludzi i zorganizowac nowe linie zaporowe poza epicentrum klopotow. Czyli dodatkowy kordon wewnatrz kordonu? - zapytal Finlay. Mozna to tak okreslic. -To znaczy, ze nie mamy teraz wstepu do czesci terytorium Muirhouse? - spytal Dewar. Tulloch przytaknal. -Mozna by pomyslec, ze ci dranie od lat to planowali - powiedzial z gorycza. Mary Martin sprawiala wrazenie zdezorientowanej. Czy oznacza to, ze w obecnej sytuacji nikt z nas nie moze dotrzec do mieszkancow tego obszaru? - zapytala. Moi funkcjonariusze nie sa w stanie zagwarantowac bezpieczenstwa komukolwiek, kto chcialby wejsc do tej czesci dzielnicy. Prawde mowiac, szczerze bysmy to odradzali. Zatem chuligani rzadza kawalkiem miasta - oswiadczyla lekarka. Tulloch niemo zapatrzyl sie w stol. - A osoby, z ktorymi mieli stycznosc chorzy? Jak moi ludzie maja do nich dotrzec? A zespoly opieki spolecznej? A co ze szczepionka, kiedy ja dostaniemy? Jak zorganizujemy osrodki szczepien na kontrolowanym przez motloch obszarze? Moze mi pan powie, nadkomisarzu, co mamy teraz zrobic? Tulloch zaczerpnal gleboko tchu. W pelni doceniam pani troske, ale odzyskanie kontroli nad tym rejonem wymagaloby frontalnego ataku setek funkcjonariuszy z pelnym wyposazeniem do tlumienia rozruchow. Byloby wiele ofiar, zarowno wsrod policjantow, jak i niewinnej ludnosci cywilnej. Ale to konieczne - powiedzial Wright. - Ludnosc trzeba zaszczepic tak szybko, jak to tylko bedzie mozliwe. Moze z pomoca armii? - zasugerowala niesmialo Mary Martin. Jedynie w ostatecznosci - odparl Finlay. - Urzad do spraw Szkocji wcale nie palil sie do obsadzenia kordonu wojskiem, ale zmusila nas do tego sytuacja. Uwazam jednak, ze tylko na takie wsparcie mozemy liczyc, chyba ze stanie sie cos naprawde strasznego. -Nie mozna uzyc ekip szybkiego reagowania, by wylapac prowodyrow? - zapytala Mary Martin Tullocha. - O ile wiecie, kim sa? Och, wiemy - odparl nadkomisarz. - Sa notowani. W Muirhouse rzadza teraz te same smiecie, ktore trzesly wszystkim, poczawszy od handlu narkotykami, po lichwiarstwo, ale udowodnienie tego to zupelnie inna sprawa. Sklonienie ludzi, zeby zeznawali przeciwko nim w sadzie, jest mniej wiecej tak samo realne, jak znikniecie przyplywow na plazy Royston. A co do uzycia ekip szybkiego reagowania, to nie mozna zapominac, ze mowimy o sercu narkolandu. Czekalyby na nich obite stalowymi plytami drzwi, zablokowane klatki schodowe, zepsute windy, nagle pojawiajace sie na drodze wozki z dziecmi i nastoletnie matki gardlujace o brutalnosci policji. Do tego spadajace z dachow kawaly betonu i wiecej nozy, niz znajdzie sie w szwajcarskiej armii. Moj Boze, rozruchy na dodatek do epidemii - powiedzial Finlay. - Jak bysmy nie mieli dosc klopotow. Szczepionka na razie nie dotarla, wobec czego mozemy odczekac jeszcze dzien - rzekl Dewar. - Proponuje, zeby problem odzyskania kontroli nad Muirhouse pozostawic policji, politykom i wojsku. Kiedy wreszcie dostaniemy szczepionke - zapewne dzis wieczorem - zadecydujemy, co dalej robic. - Nikt nie zaprotestowal. - Przy okazji, majorze, czy panscy ludzie sa uzbrojeni? -W plastykowe naboje - do uzycia tylko w ostatecznosci. Podczas gdy zebrani wstawali od stolu, George Finlay podszedl do Dewara. Prawie zapomnialem: Sharon Hannan chciala sie z panem zobaczyc - powiedzial. - Wygladala na zaniepokojona. Moze zdola pan pojechac do szpitala i zamienic z nia pare slow? Oczywiscie - odparl Dewar, podekscytowany nadzieja, ze zdola sie wreszcie dowiedziec czegos istotnego. Byc moze byla to wlasnie szansa, na ktora czekal. Moze Sharon przypomniala sobie cos istotnego? - Jak ona sie miewa? Dzis rano pojawila sie wysypka. Bez watpienia ma ospe. Trzyma sie dzielnie, ale prawde mowiac, jest juz powaznie chora. Dewar pojechal do Western General. Na rondzie Crew Toll tuz na polnoc od szpitala zwolnil, by przyjrzec sie woj skowym pojazdom i policyjnym fordom panda zaparkowanym po drugiej stronie przelotowej arterii na wschodnich obrzezach Muirhouse. Widok uzbrojonych zolnierzy na ulicach miasta byl zlowieszczy. Wewnetrzny glos podpowiadal Dewarowi, ze zolnierze powinni byc w wyjsciowych mundurach i prezentujac bron, maszerowac w rytm muzyki orkiestry pod palacem lub po zamkowym trakcie dla uciechy turystow. Tak wlasnie powinno wygladac wojsko w miescie. Widok mlodych mezczyzn w mundurach obok przegradzajacego droge pasiastego szlabanu przypominal mu stare kroniki z sekwencjami z Irlandii Polnocnej. Za zapora ulica byla calkowicie pusta. Ciemna wstazka jezdni ciagnela sie w strone betonowego horyzontu Muirhouse, nad ktorym po poprzedniej nocy wciaz unosila sie oponcza dymu. Dewar skrecil i podjechal pod szpital. Miejsce do parkowania znalazl latwiej niz poprzednio. Zawieszono prace wszystkich przychodni i oddzialow dziennych. Odwolano wizyty chorych z problemami zarowno internistycznymi, jak i chirurgicznymi. Wypisano wszystkich pacjentow, ktorych bylo mozna. Wszelkie zabiegi chirurgiczne, z wyjatkiem naglych, odlozono na czas nieokreslony. Plastykowe stawy biodrowe i kolanowe musialy zaczekac; lagodne cysty na razie zostaly tam, gdzie byly. Do szpitala przyjmowano jedynie najpilniejsze przypadki. Dewar przebral sie blyskawicznie; chcial jak najszybciej uslyszec, co ma mu do powiedzenia Sharon Hannan. Salka, w ktorej lezala, byla pograzona w polmroku. Jedna z pielegniarek wyjasnila Dewarowi, ze Sharon skarzy sie na bol oczu. Adam zadrzal, przypomniawszy sobie, jak wygladaly oczodoly Michaela Kelly'ego, gdy go po raz pierwszy zobaczyl. -Dzien dobry, Sharon. Slyszalem, ze nie czujesz sie najlepiej - powiedzial Dewar miekko i usiadl obok lozka. Sharon byla odwrocona twarza do sciany, ale wyraznie bylo widac wysypke na jej policzku. Przekrecila glowe i usmiechnela sie lekko na dzwiek znajomego glosu, jednak usmiech znikl z jej ust, gdy zobaczyla wizjer na twarzy Dewara. Drgnela i zapatrzyla sie wen tak, jak gdyby jego uzycie oznaczalo zdrade. Przeciez to samo nosza pielegniarki, pomyslal Dewar. Nie chcial zrobic czegokolwiek, co zniecheciloby do niego Sharon. Potrzebowal jej zaufania, jesli miala mu cokolwiek powiedziec. Zdjal wizjer. -I tak mi za goraco w tym cholerstwie - powiedzial. - Jak sie czujesz? Czul wyraznie, ze po odsunieciu wizjera jego tetno stalo sie szybsze. Mial wrazenie, ze jest odsloniety i podatny na urazy. Znowu jego zycie zalezalo od skutecznosci szczepionki. Poczul na te mysl swierzbienie w miejscu zastrzyku na ramieniu. Moze to tylko wyobraznia, sila sugestii, jak powiedzialby estradowy magik - pomyslal. Nie byl zwolennikiem brawury, czul jednak, ze w tym przypadku jest ona uzasadniona. Mial nadzieje, ze wyglada na spokojnego, chociaz faktycznie bylo zupelnie inaczej. Czuje sie, jakby mnie przejechal autobus - poskarzyla sie slabo Sharon. - Cale cialo mnie boli. Musisz sie trzymac - rzekl Dewar. - Mysl o przyjemnych rzeczach, o tym, co zrobisz, kiedy stad wyjdziesz. O sloncu, plazach, basenach kapielowych, pinacoladzie... Pije bacardi - odparla Sharon. No dobrze, niech bedzie bacardi - usmiechnal sie Dewar. Wyciagnal dlon, pogladzil Sharon po czole i wyczul pod palcami cieply pot. - Doktor Finlay powiedzial, ze chcialas ze mna porozmawiac. Nie moglam o tym powiedziec nikomu innemu - odrzekla Sharon. - Sam pan mi mowil, ze jesli tylko cos sobie przypomne... Oczywiscie, Sharon. To Kicia.? Powiedzialas: Kicia? Moja kotka. Jest w mieszkaniu. Od paru dni nic nie jadla. Nie mialam kogo poprosic, zeby ja nakarmil. Moglby pan pojechac do mnie i dac jej cos jesc? Bylabym taka wdzieczna... Chyba i tak jeszcze przez pare dni nie bede czula sie dobrze. Nakarmic kotke? Dlatego wlasnie chciala sie z nim widziec? Nie przypomnialo sie jej brakujace ogniwo dochodzenia? Jezusie, Mario, Jozefie swiety, to bylo nie do wiary. Ale dal sie nabrac. Naprawde uwierzyl, ze Sharon przypomniala sobie cos waznego, cos, co pozwoli mu ustalic zrodlo epidemii, a ona chciala tylko, zeby nakarmil jej kotke! Minelo pare chwil, zanim zdolal sie opanowac. -Oczywiscie, Sharon - powiedzial, starajac sie ukryc rozczarowanie. - Gdzie sa klucze? Pielegniarki zabraly moje ubranie. Klucz jest w skorzanej kurtce, w lewej kieszeni. Zajme sie twoja kotka - zapewnil. Bardzo dziekuje - powiedziala Sharon. - Naprawde jestem panu wdzieczna. Odwiedzi mnie pan jeszcze? Nagle Adam dostrzegl w jej oczach strach. Zachowywala sie dzielnie, ale ze wszystkich ludzkich uczuc chyba wlasnie strach najlatwiej ujawnial sie w spojrzeniu. Dewar nie czul juz zawodu, ale wspolczucie. -Oczywiscie, ze tak - powiedzial delikatnie. - Przyjade i powiem ci, co z Kicia. Dewar poddal sie procedurze odkazania, po czym ruszyl na poszukiwanie pielegniarki, by pomogla mu znalezc klucz Sharon. Zastal dwie siostry w dyzurce, pijace herbate. Wygladaly na wyczerpane; Dewar powiedzial to na glos. -Od wybuchu epidemii pracujemy na dwunastogodzinnych zmianach - od parla starsza z pielegniarek. - 1 nie mialysmy ani jednego wolnego dnia - dodala druga. Chyba tak wlasnie postepuja anioly - usmiechnal sie Dewar, dajac wyraz swojemu podziwowi. - Florence Nightingale moglaby byc z was dumna. Mam w nosie Florence Nightingale. Splacam raty za mieszkanie - powiedziala starsza pielegniarka. - Mozemy panu jakos pomoc, doktorze? Dewar powiedzial o kluczu. -Ubranie Sharon zostalo wyslane do dezynfekcji, ale zawartosc kieszeni powinna byc tutaj. Pielegniarka podeszla do szafki przy scianie. Gdy ja otworzyla, okazalo sie, ze we wnetrzu znajduje sie mnostwo plastykowych pudelek wypelnionych czerwonym plynem, z etykietami na przedzie. Pielegniarka wyjela jedno z nich. -Prosze bardzo - rzekla. Dewar zajrzal do pudelka. Na dnie lezalo troche bilonu i kolko z dwoma kluczami. -Wszystko jest odkazane - powiedziala pielegniarka. Wyjela klucze i przez pare sekund potrzymala je pod kranem, po czym osuszyla papierowym recznikiem i podala Dewarowi. -Trzeba nakarmic kota - wyjasnil. - 1 to on nazywa nas aniolami - powiedziala mlodsza z pielegniarek. Jednoczesny dzwiek dwoch brzeczykow sprawil, ze obydwie pielegniarki wrocily do wykonywania swoich obowiazkow. W polowie drogi do Leith Dewar zaczal sie zastanawiac, czy w mieszkaniu Hannanow jest karma dla kotow. Postanowil nie ryzykowac i kupic ja z gory. Niecaly kilometr dalej zatrzymal sie w hinduskim naroznym sklepie, stanowiacym skrzyzowanie miniaturowego supermarketu i jaskini Aladyna, i nabyl cztery puszki karmy oraz troche herbatnikow. Byl pewny, ze gdyby spytal o piecyk gazowy, zapytano by go po prostu: "Jakiego koloru?" Dewar zaplacil, a wlasciciel - pulchny Hindus o ujmujacym usmiechu - zaoferowal mu cukierek ze stojacej przy kasie torebki. Adam przyjal poczestunek i wlozyl landrynke do ust. -Dziekuje. Niewyszukana uprzejmosc sprzedawcy sprawila, ze nagle zaczal patrzyc na zycie z o wiele wiekszym optymizmem. 20 W swietle dnia Jutland Place nie wygladal ani odrobine lepiej niz w nocy, gdy Dewar byl tu po raz pierwszy. Ulice wypelniala aura cichego rozkladu, swiadczaca, ze czas swietnosci stojacych przy nich kamienic dawno dobiegl konca. Podobnie jak pobliskie doki, stanowily anachronizm - przezytek czasow, gdy tradycyjnie liczne rodziny gniezdzily sie w ciasnych klitkach i latwo bylo o nie wymagajaca kwalifikacji prace. Nieco dalej na zachod czaily sie buldozery postepu. Zblizaly sie nieublaganie, wyczekujac okazji, by zrobic miejsce dla luksusowych apartamentow, nadbrzeznych restauracyjek i szykownych galerii. Jak na ironie, w wielu z tych ostatnich wisialy obrazy dokumentujace przeszlosc, ktorej sie wlasnie pozbyto.Dewar przypomnial sobie nieprzyjemny zapach w wejsciu do budynku. Poprzednim razem pomyslal, ze przydaloby sie wymycie klatki schodowej srodkiem dezynfekujacym. Obecnie ta sama mysl sprawila, ze az przystanal. Trzepnal sie w czolo, przeklinajac wlasna glupote."Co za idiota!", zbesztal sie. Zakladal, ze mieszkanie stoi puste od dnia, kiedy razem z Sharon zabral Tommy'ego Hannana do szpitala, bylo jednak inaczej. Na pewno zjawila sie tu grupa pracownikow opieki zdrowotnej, by natychmiast po przyjeciu malzenstwa do Western General przeprowadzic dokladna fumigacje. Adam zaklal ponownie, gdy w pelni uswiadomil sobie konsekwencje tego faktu. Ekipa zapewne zabrala kotke, ktora najprawdopodobniej zostala uspiona. Kotka nie mogla sie co prawda zarazic ospa, ale jej futro musialo zostac potraktowane tak samo, jak skazona posciel lub ubranie - potencjalny wektor szerzenia sie choroby. Dewar nie czul sie na silach wrocic do szpitala i powiedziec o tym Sharon. Wiadomosc o smierci kotki tylko by ja dobila. Popatrzyl na trzymane w dloni klucze. Czul sie idiotycznie i mial ochote zawrocic, ale rownoczesnie zastanawial sie, czy kotka mogla przezyc. Moze pracownicy sluzby zdrowia mieli zamiar pozbyc sie kotki, ale po namysle uznali, ze nie jest to konieczne? Bardziej prawdopodobne jednak bylo, ze dla zachowania calkowitego bezpieczenstwa kotke uspiono, a jej cialo spalono. Z drugiej strony, Hannan zachorowal w poczatkowym okresie epidemii, byl dopiero drugim przypadkiem. Moze wiec zdecydowano oszczedzic kotke. Adam wyjal telefon komorkowy i zadzwonil na centrale w Urzedzie do spraw Szkocji, proszac o polaczenie go z Mary Martin. Wysokie kamienice utrudnialy nieco odbior. Czekajac na zgloszenie sie lekarki, Dewar ruszyl powoli w strone rogu i patrzyl, jak rosnie wskazanie sily sygnalu. Czesc, Adamie. W czym moge ci pomoc? - zapytala Mary Martin. Mozesz potwierdzic moje najgorsze obawy, Mary. Zabrzmi to pewnie glupio, ale czy gdy twoi ludzie przeprowadzali odkazanie mieszkania Hannanow, uspili ich kota? Chodzi ci o kota? Tak. Sharon Hannan miala kotke. Poczekaj. Dewara minelo dwoch chlopcow, kopiacych miedzy soba plastykowa pilke. Jeden z nich regularnie plul - podpatrzyl to pewnie u bohaterow seriali telewizyjnych. Moze uwaza, ze w ten sposob lepiej panuje nad pilka, pomyslal Adam. Drugi chlopiec, w workowatych dzinsach i modnie odwroconej tylem naprzod baseballowej czapce, spojrzal na niego i zauwazyl telefon komorkowy. -Gogus! - zawolal, oddalajac sie. Dewar nie zareagowal na ten komentarz, chociaz swedziala go stopa, by kopnac szczeniaka. Przygladal sie, jak wyladowana piwem - sadzac po oznakowaniach na boku - wielka ciezarowka przejezdza z trudem w strone dokow. Jej halas zagluszyl pierwsze slowa odpowiedzi Mary Martin. Przepraszam, mozesz powtorzyc? Powiedzialam, ze rozmawialam z szefem zespolu. Nie przypomina sobie, zeby widzial jakiegos kota w mieszkaniu, a na pewno nie kazal go uspic. Oczywiscie, jezeli istotnie byl tam kot... Wlasnie - odparl Dewar, dopowiadajac sobie szczegoly: zwierze na pewno udusilo sie stosowanym przy fumigacji gazem. - Dzieki, Mary, jestem ci wdzieczny. Popatrzyl na klucze w dloni i postanowil mimo wszystko zajrzec do mieszkania - lepiej bedzie dowiedziec sie nawet najgorszego. Moze jednak kotka zdolala sie gdzies zaszyc. Koty maja przeciez w zwyczaju wyszukiwac sobie chytre kryjowki - pod lozkami, w szafach, na wysokich polkach - wiec byc moze prowadzacy odkazanie zespol nie zauwazyl zwierzecia, jezeli nie zostal uprzedzony o jego obecnosci. W mieszkaniu bylo wilgotno i chlodno; wciaz czuc bylo srodek dezynfekujacy. Dewar przyjrzal sie oknom i stwierdzil, ze nalozone przy odkazaniu pieczecie zostaly zlamane - najwidoczniej zespol wrocil, by przewietrzyc mieszkanie po fumigacji. Mimo to zapach nie ulotnil sie calkowicie. Dewar podejrzewal, ze moze utrzymac sie bardzo dlugo. Wyobrazil sobie przyszlych mieszkancow, zastanawiajacych sie, co to takiego. Polozyl plastykowa torbe z karma na kuchennym stole i powiesil plaszcz na oparciu krzesla. Poczynajac od kuchni, obszedl wszystkie pomieszczenia, przy kazdym rogu spodziewajac sie znalezc cialko martwej kotki. Drzwi do lazienki otworzyly sie z takim trudem, ze podejrzewal juz najgorsze, jednak okazalo sie, ze blokowala je zmieta mata kapielowa. Dewar skonczyl obchod mieszkania bez spodziewanego efektu. Zaczal wietrzyc kuchenne szafki, poklepal nawet otuline wygaszonego bojlera, aby sie upewnic, ze kotka nie zaszyla sie gdzies w srodku. Kontynuowal poszukiwania w przyleglej do sypialni garderobie. Byla prawie pusta; stalo w niej jedynie pare kartonowych pudel, zawierajacych zdjecia i pamiatki wspolnego pozycia Sharon i Tommy'ego Hannanow. Dewar pobieznie przejrzal pudla, zatrzymujac na chwile wzrok na oprawionej slubnej fotografii, przedstawiajacej usmiechajaca sie do siebie mloda pare. Tak czy inaczej, malzenstwo Hannanow nalezalo do przeszlosci. Jezeli Sharon przezyje, zostanie zeszpecona i byc moze slepa wdowa. Jesli nie, Hannanowie beda kolejna para, ktora krotko zajmowala mieszkanie w wiekowej kamienicy. Dewar odlozyl pudla na pawlacz, zszedl z krzesla i przystanal na chwile, zastanawiajac sie, co robic dalej. Zadrzal lekko pod wplywem panujacego w sypialni chlodu i w tej samej chwili uslyszal ciche skrobanie. Blyskawicznie przeniosl wzrok na listwe przy podlodze - dzwiek zdawal sie dobiegac wlasnie stamtad. Czyzby na miejsce Hannanow wprowadzili sie nowi lokatorzy: myszy, a moze szczury? Skrobanie rozleglo sie ponownie, jednak nadal nie bylo widac zadnego ruchu. Dewar upewnil sie jednak, ze dzwiek dochodzi z sypialni. Jeszcze jedno skrobniecie wystarczylo, by Adam przeniosl spojrzenie na kominek. Przed zdetonowaniem pocisku gazowego w celu fumigacji mieszkania czlonkowie zespolu odkazajacego musieli uszczelnic wszystkie okna i drzwi, by sie upewnic, ze gaz nie ulotni sie przedwczesnie. Kominek w sypialni rowniez zostal potraktowany jako ujscie powietrza na zewnatrz: zatkano go dykta i zalepiono tasma klejaca. Czyzby kotka siedziala w kominku? Czy po przybyciu zespolu odkazajacego skryla sie w przewodzie wentylacyjnym? Moze uciekla tam ze strachu przed obcymi? Dewar stanal przed kominkiem, przygladajac mu sie z mieszanina nadziei i obawy. Moze byla to jedynie mysz lub szczur - a rozwscieczone szczury zajmowaly wysoka pozycje na liscie zwierzat, na ktore Adam wolalby sie nie natknac po wyjeciu dykty. Rozejrzal sie w poszukiwaniu czegos do obrony i szybko doszedl do wniosku, ze powinna mu wystarczyc stojaca przed kominkiem czarna krata, zabezpieczajaca przed wypadaniem wegli. Przed podjeciem dalszych dzialan Dewar przeszedl do kuchni, otworzyl jedna z puszek z karma i nasypal jej na plastykowa miseczke. Do drugiej nalal wody. Przeniosl obie miseczki do sypialni i ustawil pod oknem. Byc moze kusi los, ale potrzebuje czegos, co usprawiedliwialoby optymizm, pomyslal. Marzyl, by rzeczywiscie byl to kot, ale zdrowy rozsadek sugerowal, ze powinien zawrocic do kuchni i zaopatrzyc sie na wszelki wypadek w ciezka lyzke wazowa. Zamknal drzwi do sypialni, ustawil przed soba krate i przytrzymujac ja jedna dlonia, druga zaczal zrywac tasme. Skrobanie natychmiast ustalo. Dewar mimowolnie wyobrazil sobie przyczajone zwierze, prezace sie do skoku, gotowe do walki o wolnosc. Przestraszona kotka czy wsciekly szczur? Adam znieruchomial na chwile, po czym poprawil krate tak, by zapewniala mu maksymalna ochrone. Wreszcie zaczerpnal gleboko tchu i i zerwal ostatni kawalek podtrzymujacej dykte tasmy. Ostroznie odsunal dykte na bok i szarpnal sie w tyl z obawy przed tym, co moglo rzucic sie nan z ciemnej czelusci kominka. Nie dostrzegl jednak nic groznego. Mial przed soba czarne palenisko, z ktorego najwyrazniej od lat nie korzystano. W sypialni ponownie zapanowala cisza. Dewar zadrzal z zimna i uczucia zawodu. Mial wrazenie, ze cala wiecznosc czeka na powtorzenie sie skrobania, wreszcie dostrzegl, ze cos sie rusza pod sklepieniem kominka. Byl to wasaty pyszczek - koci. Przez chwile kotka przygladala mu sie uwaznie, a potem wystawila glowe. Byla ruda, ale cala pokryta sadza. -Halo, Kiciu - powiedzial uradowany Dewar. - Masz ochote na jedzonko? Odstawil krate, za ktora sie kryl, i odsunal sie, pozwalajac, by kotka wyszla z kominka w takim tempie, w jakim jej to odpowiadalo. Won jedzenia sprawila, ze nie potrwalo to dlugo. Dewar przygladal sie, jak kotka biegnie do miseczki i wbija zabki w mieso. Obserwujac zwierzatko, zaczal sie zastanawiac, gdzie dokladnie sie schowalo. Zaciekawiony, uklakl przed kominkiem i popatrzyl w gore wyciagu. Zobaczyl jedynie czern. Przypomnial sobie po chwili, ze przewody kominowe w krajach, w ktorych duzo pada, zwykle nie maja prostego przebiegu - dodaje sie w nich zalamanie, by deszcz nie mogl zagasic ognia. Dewar podciagnal rekaw i i siegnal w glab komina. Po lewej wyczul waska polke ~ na niej wlasnie siedziala kotka. -Sprytnie sie schowalas, Kiciu - powiedzial. Polka w wyciagu byla jedynym miejscem, gdzie kotka mogla uniknac trujacego gazu. Zespol dezynfekujacy mimowolnie zapewnil jej ochrone, zakladajac na kominek szczelna oslone. Doplyw swiezego powietrza miala zapewniony z drugiej strony, z gory. -Zostalo ci jeszcze osiem - dodal, odwolujac sie do anglosaskiego przekonania, ze koty maja po dziewiec zywotow. Obmacujac polke, by sprawdzic, jak daleko siega, Dewar dotknal czegos, co sprawialo wrazenie gladkiego plastykowego pojemnika. Ostroznie go obrocil, tak by mogl zacisnac na nim pewnie palce, po czym powoli zdjal go z poleczki. Bylo to niewielkie pudelko z tworzywa sztucznego, o wymiarach mniej wiecej dwadziescia na dziesiec centymetrow. Dewar starl kurz z wierzchu i zdjal przykrywke. Wewnatrz znajdowalo sie kilkanascie szczelnie zasklepionych szklanych fiolek, jednak uwage Adama zwrocila szczegolnie strzykawka z dluga igla. Przypadkowo natrafil na zapas towaru i maszynke do dawania w kanal, nalezace do Tommy'ego Hannana. Krew zastygla Dewarowi w zylach. Zdal sobie sprawe, ze powinien miec dosc rozsadku, by nie grzebac na oslep po zakamarkach mieszkania narkomana. Zachowal ostroznosc, przegladajac pudla na pawlaczu - najpierw przygladal sie temu, co bral do reki - jednak radosc wywolana odszukaniem kotki sprawila, ze o niej zapomnial. Gdyby strzykawka nie byla schowana w pudelku, lecz na przyklad w plastykowej torebce, mogl ukluc sie igla i zarazic wirusowym zapaleniem watroby lub nawet HIV. Wielu narkomanow lapalo HIV wskutek korzystania z tych samych igiel. Slyszac chleptanie kotki, odwrocil sie. Kicia zdazyla juz oproznic miseczke z karma, a teraz pila wode. Dewar zabral plastykowe pudelko do kuchni i postawil je na suszarce przy zlewie. Otworzyl druga puszke karmy, wlozyl zawartosc na talerz i dodal pare herbatnikow. Postawil jedzenie przed kotka, po czym wrocil do kuchni, by przyjrzec sie dokladniej zawartosci pudelka. Szklane fiolki stanowily dla niego zagadke. Narkotyki, ktorymi handlowano na ulicy, nie byly w ten sposob pakowane. Na fiolkach brakowalo nazwy producenta oraz informacji o zawartosci. Dewar nie sadzil, by usunieto etykietke. Cos mu podpowiadalo, ze fiolki pochodzily z zupelnie innego zrodla niz firma farmaceutyczna. Dziwny wydawal sie rowniez sposob, w jaki zasklepiono ich konce - nieregularnie i nierowno, jak gdyby nie zrobiono tego maszynowo, ale kazda z osobna ktos ogrzewal w plomieniu palnika. Bardzo ostroznie Dewar wzial jedna z fiolek do reki i przyjrzal sie jej dokladniej. We wnetrzu znajdowal sie bialy, krystaliczny proszek oraz kawaleczek papieru z jakims oznaczeniem, najprawdopodobniej wykonanym olowkiem. Adam przesunal sie pod okno i podniosl fiolke pod swiatlo. Zdolal dojrzec litery VM i cyfry 4 oraz 9. Nic mu to nie mowilo. Nie przypominal sobie, by kiedykolwiek widzial tak pakowane leki. Zasklepione szklane ampulki zwykle zawieraly sterylne plyny do wstrzykniec, a w ich szyjki wkladano pasek slabszego materialu, umozliwiajacy gladkie odlamanie koncowek. W fiolkach znajdowala sie skrystalizowana, stala substancja. Nie bylo tez paska, co znaczylo, ze nielatwo byloby je otworzyc. Mimo to ich wyglad wydal sie Dewarowi znajomy. Odlozyl fiolke do pudelka i wrocil do sypialni sprawdzic, co z kotka. Kicia wygladala na zadowolona z sutego posilku, ale byla bardzo brudna. Nalezalo ja wykapac. W lazience byl przeplywowy ogrzewacz wody. Dewar zakorkowal wanne i odkrecil kurek. Przygladal sie, jak poziom wody wolno sie podnosi. Nagle zdal sobie sprawe, dlaczego wyglad szklanych fiolek wydal sie mu znajomy. Krople potu wystapily mu na czolo, zacisnal kurczowo palce na skraju wanny. Fiolki nie zawieraly lekow ani narkotykow i nie pochodzily z firmy farmaceutycznej. Takie same Dewar widzial kiedys na akademii medycznej. Uzywano ich do dlugoterminowego przechowywania liofilizowanych wirusow i bakterii! Plynne kultury wyhodowanych w laboratoriach mikroorganizmow dzielono na rowne porcje, wlewano do cienkich szklanych rurek i osuszano przez wymrazanie w prozni. Po odparowaniu calego plynu konce fiolek zatapiano. W tej postaci wirusy mogly przetrwac przez wiele lat. Litery na papierowym pasku stanowily klucz do zawartosci fiolki. W tym przypadku nie trzeba bylo byc fizykiem jadrowym, by odgadnac, ze VM oznacza niewatpliwie variola major - wirusa ospy prawdziwej, najniebezpieczniejszej odmiany tej choroby. Nic dziwnego, ze Denise Banyon i Sharon Hannan uwazaly, iz powodem zachorowania ich partnerow byla zla partia narkotykow. Kelly i Tommy Hannan wstrzykiwali sobie zywe wirusy ospy! Okreslenie "narazenie na duza dawke wirusa" stawalo sie w tych warunkach wyjatkowym eufemizmem. Dzieki operacji uwolnienia kotki Dewar rozwiazal czesc zagadki. Oczywiscie, budzilo to kolejne pytania. Ile fiolek znalazlo sie w posiadaniu Kelly'ego? Skad pochodzily? Jezeli istotnie byl to "zly towar", to wedlug Sharon Hannan wlasnie Kelly ukradl je mezczyznie proszacemu o pomoc w jego odzyskaniu. Sharon nie wiedziala nic wiecej. Tylko jedna osoba mogla udzielic informacji, kim byl ten czlowiek i skad wziely sie fiolki - Denise Banyon. Musiala powiedziec prawde! Koszmar okazal sie rzeczywistoscia. Istnialo zrodlo zywego wirusa poza instytutem, ale Dewar nadal nie mial zielonego pojecia, jakie. Adam wykapal kotke, ktora zdazyla go uznac za przyjaciela - a przynajmniej za dostarczyciela pozywienia, ktorego nalezy tolerowac. Cale szczescie, poniewaz Dewar nie mial w tej chwili glowy do handryczenia sie z prychajacym, wystawiajacym pazury kociskiem. Zapalil gazowe ogrzewanie w saloniku, poniewaz w mieszkaniu nie bylo recznikow, ktorymi moglby wytrzec kotke. Zespol dezynfekcyjny zabral do spalenia wszystkie ubrania i posciel. Kicia musiala sama zajac sie swoja rehabilitacja, podczas gdy Dewar obmyslal kolejne posuniecia. Podniesienie alarmu w zwiazku z odkryciem zrodla wirusa wydawalo sie niewskazane. Nie mozna bylo na to juz nic poradzic - epidemia sie rozpoczela. Nalezalo postepowac rozwaznie, a przede wszystkim raz jeszcze porozmawiac z Denise Banyon. Wyjal telefon i zadzwonil do George'a Finlaya. Jak sie czuje dzisiaj Denise Banyon? Wciaz znakomicie - odparl Finlay. - Musi byc jedna z osob obdarzonych naturalna odpornoscia. George, chcialbym cie prosic o przysluge. Nieetyczna. Slucham? - zapytal niepewnie Finlay. Chce, by podano jej TAB. Szczepionke przeciw durowi brzusznemu? Po co, na milosc boska?! - zawolal Finlay. Chce, zeby czula sie chora, zeby ja wszystko bolalo. Chce, zeby myslala, ze zachorowala na ospe. Jest kluczem do zrodla tej cholernej epidemii. Musze naklonic ja do mowienia. Nie mozna komus wmawiac, ze zapadl na smiertelna chorobe - zaprotestowal Finlay. Pamietasz, jak mowiles, ze nic nie szkodzi, iz nie znamy zrodla zakazen, jezeli tylko juz zniklo? - przerwal mu Dewar. - Niestety, nie zniklo. Dobry Boze! Denise Banyon moze mi pomoc je odnalezc. Zapadla chwila ciszy. No dobrze, pomoge ci - powiedzial wreszcie Finlay. -Tak szybko, jak tylko mozesz, zgoda? Dam jej pare godzin, a potem sprobuje jeszcze raz z nia porozmawiac. Jesli dopisze nam szczescie, bedzie sie juz czuc chora. Dewar zadzwonil nastepnie do Steve'a Malloy a. Niestety, nie mam nic nowego do zameldowania - powiedzial Malloy. - Wyczerpalem juz praktycznie wszystkie mozliwosci. Znalazlem pare kultur wirusa. Co?! Gdzie?! - wykrzyknal Malloy. W mieszkaniu Tommy'ego Hannana. Liofilizowane kultury w szklanych fiolkach. Hannan i Kelly mysleli pewnie, ze zawieraja heroine. Jezu Chryste! - wyszeptal Malloy, dopowiadajac sobie reszte. - Wstrzykiwali je sobie w zyly? Na to wyglada - odparl Dewar. - Chcialbym, zebys sie przyjrzal tym fiolkom. Moze zdolasz potwierdzic ich pochodzenie? Oczywiscie - powiedzial Malloy. - Gdzie i kiedy? Mozesz przyjechac do Urzedu do spraw Szkocji? Wlasnie tam wracam. Chce przede wszystkim zebrac wszystkie fiolki, do ktorych dobral sie Kelly. Chyba odszukalem te, ktore dal Hannanowi. Musze porozmawiac z zespolem, ktory przeprowadzil dezynfekcje mieszkania Kelly'ego. Moze je zabrali, nie zdajac sobie sprawy, z czym maja do czynienia, a moze maje policja, przekonana - tak samo jak Kelly - ze zawieraja narkotyki. Jezu! Skad Kelly wzial to cholerstwo? Z tego, co wiem, wynika, ze jakis mezczyzna skontaktowal sie z Kellym i poprosil go o pomoc w odzyskaniu' zapasu narkotykow, w ktoryms momencie, moze gdy ten czlowiek sie odwrocil, Kelly ukradl mu troche fiolek. Nie zdolalem dowiedziec sie niczego wiecej o tym mezczyznie ani gdzie byly ukryte fiolki, ani dlaczego w ogole potrzebowal pomocy, ale zakladam, ze musial byc w to w jakis sposob zamieszany Pierre Le Grice. Chyba masz racje, chociaz nie pojmuje, jak zdolal poskladac wirusa bez niczyjej wiedzy - powiedzial Malloy. - Poza tym, jak sam zauwazyles, po co potrzebowalby pomocy przy odzyskaniu fiolek? Gdzie je schowal, ze musial je odzyskiwac? Nie mam pojecia - przyznal Dewar, chociaz wlasnie przypomnial sobie slowa Sharon Hannan, ze mialo to miejsce jeszcze przed utrata przez Kelly'ego pracy; byc moze bylo to istotne. - Zamierzam jeszcze raz sprobowac wycisnac cos z Denise Banyon - dodal. - Wie o wiele wiecej, niz do tej pory powiedziala. Mam zrobic cos jeszcze? Jest jeszcze jedna rzecz, w ktorej moglbys mi pomoc. - Tak? Potrzebuje domu dla kota. Mowisz powaznie? Niestety tak. 21 Jadac do Urzedu do spraw Szkocji, Dewar wciaz myslal o tym, co znajduje sie w fiolkach lezacych na podlodze za jego plecami. Kazda z nich owinal w znaleziony w szafce papier toaletowy, nastepnie umiescil je w plastykowym pudelku, a pudelko zawinal w plastykowa torbe, w ktora zapakowano mu karme dla kotow. Wypadek po drodze bylby ostatnia rzecza, ktorej trzeba by bylo swiatu - a dokladnie rzecz biorac, miastu. Na szczescie jednak dotarl do Urzedu bez przeszkod.Zabral pudelko z fiolkami do swojego pokoju i schowal do szuflady. Wydawalo sie to nader prowizorycznym sposobem zabezpieczenia ilosci wirusa wystarczajacej do usmiercenia ludnosci calego miasta, ale Dewar wytlumaczyl sobie, ze wszelkie spektakularne dzialania bylyby zbednym luksusem. Mozna bylo wezwac konwoj policji z wyjacymi syrenami i migajacymi swiatlami, by przewiezc fiolki do instytutu, ale na razie nie istniala taka potrzeba. Opakowanie bylo calkowicie bezpieczne, jesli tylko szklane naczynia nie ulegly stluczeniu. Dewar zadzwonil do Mary Martin i poinformowal ja, ze musi porozmawiac z ekipa prowadzaca odkazanie mieszkania Kelly'ego. Lekarka obiecala, ze postara sie, by skontaktowali sie z nim natychmiast po powrocie z obecnego zadania. To pilne? - spytala. Bardzo. Czekajac na Malloya, Adam staral sie uporzadkowac mysli. Wciaz nie byl w stanie dociec, co laczylo Kelly'ego i Le Grice'a. Czego naukowiec z uniwersytetu moglby chciec od kryminalisty i narkomana? Dewar zdawal sobie jednak sprawe, ze alternatywne mozliwosci sa jeszcze mniej pociagajace. Oznaczaly one, ze wirus wcale nie pochodzil od Le Grice'a. Trzeba by bylo rozwazyc ewentualnosc, ze istnialo calkowicie odmienne zrodlo wirusa, ktore Dewarowi na razie w ogole nie przychodzilo do glowy. Rozleglo sie dzwieczenie telefonu; dzwonila Karen. -Jestem w Edynburgu - powiedziala. Gdzie konkretnie? Wlasnie wyladowalam. Zawioze swoje rzeczy do mamy i wracam do miasta. Moze sie spotkamy? Musze zameldowac sie o szostej po poludniu z pozostalymi ochotnikami u doktor Martin w miejscowym Wydziale Zdrowia. Bede zajety przez cale popoludnie. Wreszcie zrobilem pewne postepy. Nie wiem jeszcze dokladnie, dokad mnie to zaprowadzi. Bedziesz miala telefon przy sobie? -Tak. Zadzwonie, kiedy tylko bede wolny. Uwazaj na siebie, Adamie. -"Bohater? To nie ja". Tak brzmi moja dewiza. -Gdyby tylko to byla prawda - westchnela Karen. - Prosze, badz ostrozny. Dewar zszedl do sali lacznosci, by sie zorientowac, jak wyglada sytuacja w Muirhouse. Poprosil tez, aby powiadomiono go natychmiast o przybyciu Malloya. Policja wypuscila na ulice furgonetki z glosnikami. Odczytywano ogloszenie, ze szczepionka bedzie dostepna od jutra, i informowano, gdzie ludzie maja sie zglaszac - powiedzial urzednik kierujacy obecna zmiana. Daj Boze, zeby szczepionka rzeczywiscie dotarla jutro - odparl Dewar. Nadkomisarz Tulloch upieral sie, ze potrzebne sa dobre wiesci, aby zapobiec dalszym klopotom. To on odpowiada za utrzymanie porzadku. Dewar pomyslal, ze nie ma najmniejszego znaczenia, czyja to odpowiedzialnosc, jezeli szczepionka nie dotrze wkrotce do Edynburga. A strefa objeta wewnetrznym kordonem? Co tam sie dzieje?- zapytal. Chuligani wciaz sa gora. Nie podejmowano prob opanowania sytuacji, policja stara sienie rzucac w oczy. Wydaje mi sie, ze policjanci licza na to, ze komunikaty o szczepionce przewaza szale nastrojow na ich korzysc, a zwykli ludzie w strefie kordonu zbuntuja sie przeciwko lobuzom. Czy kordon jest szczelny? Wpuszczane sa karetki do zabierania chorych osob, pozwolono rowniez na wizyte lekarza i pielegniarki u chorego dziecka. Dewar pokiwal glowa. Jest juz doktor Malloy - rozlegl sie kobiecy glos za jego plecami. Dewar wrocil na gore i przywital sie ze Stevenem. Fiolki sa w moim pokoju - rzekl. Malloy uniosl brwi, ale nic nie powiedzial. Ruszyl za Dewarem i stanal obok niego, gdy Adam ostroznie wyjal jedna z fiolek z szuflady. Rozwinal ja i podal delikatnie naukowcowi. Przytrzymujac ja uwaznie oburacz, Malloy podszedl do okna, by lepiej sie jej przyjrzec. Po paru minutach westchnal - co dziwne, pobrzmiewala w tym nuta ulgi. Obejrzal sie w strone Dewara. Nie pochodza z naszego instytutu - powiedzial. - Sa bardzo stare. Od lat nikt nie uzywa takich kapsul. Moze Le Grice korzystal ze starego sprzetu, zeby umknac wykrycia? Nie mogl go wygrzebac na przyklad w piwnicy? - zapytal Dewar. -Niestety nie - potrzasnal glowa Malloy. - Dobre wiesci dla instytutu, ale zle dla ciebie. - Ponownie przyjrzal sie fiolce. - Jest naprawde stara... Prawde mowiac, podejrzewam, ze te cyfry na pasku w srodku, cztery i dziewiec, oznacza ja rok - tysiac dziewiecset czterdziesty dziewiaty. Na dlugo przed wybudowa niem instytutu i narodzeniem Pierre'a Le Grice'a. Dewar przymknal oczy. To znaczy, ze istnieje jeszcze jedno zrodlo wirusa, a my nie mamy pojecia, jakie - powiedzial glucho. Cholera jasna! - rzucil Malloy. Slodki Jezu - mruknal Dewar. Mozemy wladowac sie w niezle gowno. Sam wiesz, rzadowe tajemnice i tak dalej. O co ci chodzi? Oczywiscie, bylo to na dlugo przed moimi czasami, ale na pewno slyszales opowiesci o tak zwanych inicjatywach obronnych w czasie drugiej wojny swiatowej. Rzad firmowal wowczas eksperymenty z najrozmaitszymi bombami biologicznymi. Przychodzi mi na mysl wyspa Gruinard przy zachodnim wybrzezu Szkocji. Prowadzono na niej prace nad waglikiem i wskutek skazenia zakazano na nia wstepu na ponad pol wieku. O ile sobie dobrze przypominam, zdarzyl sie tez jakis wypadek z dzuma na rowninie Salisbury - dodal Dewar. -No wlasnie, tego rodzaju sprawy - powiedzial Malloy. - Eksperymenty trwaly zreszta w najlepsze przez cale lata czterdzieste i piecdziesiate. W takim razie musimy rozwazyc mozliwosc, ze ktos natknal sie na zapas tajnej broni biologicznej z czasow wojny - powiedzial Dewar. To tylko luzna hipoteza - odparl Malloy. Dokladnie w tym samym czasie, gdy Irakijczycy przyjezdzaja do Edynburga i staraja sie przekonac roznych ludzi, by odtworzyli dla nich wirusa ospy? Nie kupuje takiego tlumaczenia. Przyznaje, ze bylby to zbyt wielki zbieg okolicznosci - stwierdzil Malloy. Mimo to postaram sie, zeby inspektorat sprawdzil twoj pomysl, chociaz proby wycisniecia jakichkolwiek informacji z Ministerstwa Obrony to ciezka harowka. Wojskowi zrobili z wypierania sie gatunek sztuki. Cokolwiek jednak odpowiedza, istnieje czynnik, ktory laczy wszystkie te elementy - powiedzial Dewar. - Wszystko wiaze sie z instytutem. Skoro tak twierdzisz - odparl Malloy. A jesli chodzi o zdobycie kolejnych informacji... - Dewar zaczerpnal gleboko tchu i kontynuowal. - Mysle, ze wszystko zalezy teraz od Denise Banyon, niech Bog blogoslawi jej czysta duszyczke. Moge ci jakos pomoc? Jezeli nadal jestes gotow wziac te kotke, dam ci adres. Pojedziesz i sam ja zabierzesz, dobrze? Wabi sie Kicia. Malloy ruszyl na Jutland Place, natomiast Dewar zadzwonil do George'a Finlaya. Denise Banyon skarzy sie na razie na bol w ramieniu, ale wkrotce powinna dostac objawow grypopodobnych. Doskonale. Nie chce, zeby ktokolwiek ja uspokajal - ani ty, ani pielegniarki, nikt. Chce, zeby sie zamartwiala, co moze sie z nia dziac. Rozumiem. Gdy pare godzin pozniej Dewar przyjechal do szpitala, wlasnie odjezdzaly spod niego dwie czarne furgonetki marki Bedford. Adam osadzil, ze pewnie ciala zmarlych na ospe sa zabierane nimi do krematorium. Wspomnial o tym George'owi Finlayowi, ktory to potwierdzil. Umarlo dzisiaj siedmiu pacjentow - powiedzial lekarz. - Spodziewam sie jutro dwukrotnie wiekszej liczby, ale na szczescie nie mielismy takich klopotow z usuwaniem zwlok, jakich sie spodziewalismy. Ludzie sa chyba zbyt przerazeni, zeby wszczynac awantury. Twierdzisz, ze zrodlo zakazenia nadal moze byc czynne? Niestety tak. Przez caly czas zakladalem, ze wirus wymknal sie z laboratorium uniwersyteckiego. Wydawalo mi sie nawet, ze wiem, z ktorego, ale okazalo sie, ze jest zupelnie inaczej. Kelly ukradl cos, co uznal za ampulki z narkotykiem, ale w rzeczywistosci byly to liofilizowane kultury wirusa ospy. Denise Banyon musi mi powiedziec, skad je wzial. Moj Boze! Dewar opowiedzial Finlayowi, jak Kelly i Hannan wstrzykiwali sobie czynne wirusy w przekonaniu, ze to heroina. Finlay az jeknal ze zgrozy. Koszmar! Denise to prawdopodobnie jedyna osoba, od ktorej mozemy sie dowiedziec, gdzie dokladnie Kelly zdobyl fiolki - powiedzial Dewar. Zycze powodzenia i niech Bog ma nas wszystkich w opiece - wymamrotal Finlay. Na razie moglby przyspieszyc nadejscie szczepionki - odparl Dewar. - Wiadomo, kiedy zostanie dostarczona? Jeszcze nie. Bardzo przepraszam, ale doktor Dewar jest proszony do telefonu - powiedziala pielegniarka, ktora weszla w tej chwili. Adam przeszedl za mloda kobieta do oddzialowej dyzurki i podniosl sluchawke. Mowi Malcolm Ross, z publicznego laboratorium. Pani doktor Martin przekazala mi, ze chcial pan ze mna pilnie rozmawiac. To ja kierowalem zespolem, ktory prowadzil odkazanie mieszkania Kelly'ego. Czy cos sie stalo? Nie - odparl Dewar. - Chcialbym pana jednak zapytac, czy nie znalezliscie w mieszkaniu szklanych fiolek, okraglych, dlugosci okolo czterech i przekroju mniej wiecej poltora centymetra, zawierajacych krystaliczny, bialy proszek. Nie, nie znalezlismy - odrzekl bez wahania Ross. Jest pan zupelnie pewny? Calkowicie. Co to za proszek? Dewar zdawal sobie sprawe, dlaczego Ross przybral obronna poze - na pewno myslal, ze to przesluchanie zwiazane z zaginieciem narkotykow. Adam nie chcial mu mowic, co zawieraly fiolki, wiec odparl po prostu: Dziekuje, to wszystko, czego chcialem sie dowiedziec. Zle wiadomosci? - zapytal Finlay, ktory przeszedl za Dewarem do dyzurki i uslyszal rzucone przez Adama po odlozeniu sluchawki przeklenstwo. Nie najlepsze - powiedzial Dewar. - Przez nie wspolpraca Denise Banyon staje sie jeszcze istotniejsza niz wczesniej. Potrzebujesz jeszcze czegos? Ochronnego stroju, wlacznie z wizjerem, wacika, troche nie pirogennej, sterylnej soli fizjologicznej i dziesieciomililitrowa strzykawke - odparl Dewar. Do dyzurki weszla druga pielegniarka. Siostra Flynn wlasnie byla u Denise - powiedzial Finlay. - Jak ona sie czuje? Uzala sie nad soba. Jest przekonana, ze cos przed nia ukrywamy. Twierdzi, ze cos knujemy i wszyscy jestesmy tacy sami - zarozumiale skurwysyny, by uzyc jej okreslenia. A wiec bez zmian - powiedzial Dewar. - Bardzo dobrze, nie mogloby byc lepiej. Przeszedl do przebieralni i zalozyl kompletny stroj ochronny. Nastepnie ruszyl do sali Denise Banyon. Przed drzwiami zatrzymal sie i wytezyl sluch. Telewizor byl wlaczony jak zwykle, ale niezbyt glosno. Dewar mial nadzieje, ze to bol glowy sklonil Denise, by go sciszyla. Przynajmniej raz sprawy ukladaly sie po jego mysli. Zaczal glosno mowic, udajac, ze rozmawia pod drzwiami z pielegniarka. -Bardzo mi przykro, siostro, ale nie - powiedzial zdecydowanie. - Po prostu nie mamy dosc amerykanskiej szczepionki. Musimy pozostawic niektorych pacjentow wlasnemu losowi i miec nadzieje, ze zdolaja przezyc. Przykro mi, wiem jak musi sie pani czuc. Wiem, ze to okrutne, ale na tym wlasnie polegaja trudne wybory. Odczekal pare sekund, po czym wszedl do sali. Denise otworzyla szeroko oczy na widok ochronnego stroju Dewara i opuszczonego wizjera. -Kto ty, kurwa, jestes? - zawolala, trzymajac sie za obolale ramie i kurczac w fotelu. -Przyszedlem tylko zobaczyc, jak sie czujesz, Denise - odparl Dewar. - Boli cie moze glowa? Czujesz sztywnosc w konczynach? A co, moze nie? Przeciez sie pochorowalam, do cholery! Dlatego nie chca mi nic powiedziec, sukinsyny! Opowiedz mi o swoich bolach glowy. Sa silne? Masz zesztywnialy i obolaly kark? Tak! - steknela Denise. - Och, Chryste, zarazilam sie i umre! Chcialbym ci tylko zmierzyc puls - kontynuowal Dewar, nie zaprzeczajac jej stwierdzeniu. Zaczekaj chwile! Poznaje cie, draniu! Byles tu wczesniej! -Przeciez powiedzialem ci wtedy, ze jestem lekarzem, a nie policjantem - odparl Dewar sucho. - Jezeli jednak nadal odmawiasz pomocy medycznej, zostawie cie sama. Masz do tego prawo. Udal, ze sie odwraca. Nie, zaczekaj! Nie chce umierac! Chce dostac te cala amerykanska szczepionke. Potrzebuje jej! Przeciez sie zarazilam! Amerykanska szczepionke? Niestety, obawiam sie, ze nie bedzie to mozliwe, Denise. Jezeli jednak bedziesz dobrej mysli i bedziesz sluchac polecen lekarzy i pielegniarek, na pewno masz spore szanse wyjsc z tego calo. Spore szan... Kurwa, nie chce zadnych szans, chce szczepionki! Dlaczego mi jej nie dacie, skurwysynu? Dlatego, ze jestem dla was smieciem?! Tak czy nie, do cholery?! Nie wyglupiaj sie, Denise. Po prostu nie mamy dosc szczepionki. Niektorzy z nas musza podejmowac trudne decyzje. Wiem, ze to nielatwe, ale przeciez jestes mloda i wzglednie zdrowa. Gadasz jak ten torysowski skurczybyk Blair. W dupe sobie wsadz trudne decyzje, chce dostac szczepionke! Powtarzam, nie wyglupiaj sie. Nic ci nie da takie zachowanie. Proponuje, zebys polozyla sie do lozka i starala sie nie przejmowac. Probuj sie nie denerwowac, bo bedziesz potrzebowala wszystkich sil do walki z choroba. Dewar zorientowal sie, ze w spojrzeniu Denise lek zastapil agresje, z czego byl bardzo zadowolony. Zaczekaj! Zaczekaj! - zawolala Denise, poniewaz pomyslala, ze Adam zbiera sie do wyjscia. - Chciales sie czegos ode mnie dowiedziec? Niby czego? Pamietasz, skad Mike wzial narkotyki. Komu je ukradl. Na pewno pamietasz, przeciez pytales mnie o to pare razy. -Ach, tak - rzekl Dewar obojetnym tonem. - To co z tymi narkotykami? Mimo udawanej przez Adama obojetnosci w spojrzeniu Denise pojawila sie przebieglosc. Najpierw szczepionka - powiedziala. Nie da rady - odparl Dewar i zaczal sie odwracac. Zdawal sobie sprawe, ze nie moze zmarnowac takiej okazji. Z drugiej strony, nie mial zadnej gwarancji, ze Denise dotrzyma swojej czesci umowy. No dobra! - powiedziala Denise, przyciskajac dlonie do policzkow. - Powiem wszystko, co chcesz wiedziec, obiecaj tylko, ze dostane te amerykanska szczepionke. Nie moge zgadzac sie na tego rodzaju umowy - odparl Dewar. - Byloby to niesprawiedliwe... ale obiecuje, ze jeszcze sie nad tym zastanowie. Denise wyraznie sie ozywila. Nic wiecej nie da sie wycisnac z tych sukinsynow - myslala zapewne. Nigdy nie przyznaja, ze zawieraja z toba uklad, zawsze musza udawac, ze to cos innego. -Czego chcesz sie dowiedziec? Dewar zdjal wizjer, zgasil telewizor i usiadl naprzeciwko Denise. Opowiedz mi o czlowieku, ktory poprosil Michaela o pomoc w odzyskaniu narkotykow i ktorego Mike pozniej okradl. Jakis facet podszedl do Mike'a na budowie, na ktorej pracowal. Powiedzial, ze ma dla niego robotke. Dlaczego wlasnie do Mike'a? Znali sie? Mike jezdzil na koparce, do cholery! - powiedziala Denise takim tonem, jak gdyby uznala Dewara za idiote. Temu czlowiekowi chodzilo wiec o operatora koparki, a nie konkretnie o Michaela? Brawo za inteligencje - powiedziala sarkastycznie Denise. Narkotyki byly gdzies zakopane? Nalezy ci sie nagroda. Mike jednak pewnie nie mogl po prostu pojechac koparka, dokad mial ochote, bez pozwolenia pracodawcy? - zapytal Dewar. -Towar byl wlasnie na placu budowy - odparla Denise. Adam zamilkl, by przetrawic te informacje. Twierdzisz, ze ten czlowiek chcial od Mike'a, zeby kopal na terenie budowy, na ktorej wlasnie pracowal? - zapytal, pochyliwszy sie w strone Denise. Mike mowil, ze to bylo blisko - przytaknela. - Zrobil to w nocy; dal pare funciakow straznikowi, zeby udawal, ze niczego nie widzi. Czy ten czlowiek, ktoremu Mike zgodzil sie pomoc, podal swoje nazwisko? Nie. - Dewar popatrzyl na Denise z powatpiewaniem. - Mowie szczera prawde. Nigdy go nie spotkalas? Nie. Mike widzial go tylko dwa razy. Raz, kiedy sie z nim umawial, i drugi po robocie. Kiedy Michael ukradl mu narkotyki? Mike wrocil tam tej samej nocy i zabral ich troche. To znaczy, ze gdy Michael dokopal sie do towaru, ten czlowiek nie zabral wszystkiego? Mike mowil, ze byla tego cala masa. Facet wzial troche, poprosil Mike'a, zeby czesciowo zasypal dol, i powiedzial, ze jeszcze wroci, ale Mike na to nie czekal. To znaczy, ze zabral cala reszte? Chryste, nie. Nie chcial, zeby ten facet w ogole sie domyslil, ze on tam byl. Wiedzial, ze jesli podpadnie handlarzowi, bedzie mial przesrane i tylko patrzec, jak dorwa go jacys miesniacy. Zabral po prostu pare garsci, liczac na to, ze facet tego nie zauwazy. - 1 tak bylo? Mike go juz wiecej nie widzial. Czy Mike wrocil po wiecej towaru? Tak, pomyslal nastepnej nocy, ze jeszcze raz sprobuje szczescia, ale nic z tego nie wyszlo. Caly towar zostal zabrany? -Niezupelnie - odparla Denise z gorzkim usmiechem. - Okazalo sie, ze tam ten facet rzeczywiscie wrocil i wszystko spalil. Mike powiedzial, ze pewnie polal towar benzyna albo parafina. Zostala tylko czarna dziura w ziemi. Mike'owi prawie odbilo, powtarzal, ze towar musial byc wart ladnych pare patykow. A potem sam go sprobowal, no i okazalo sie, dlaczego ten gosc go spalil. -Narkotyki byly w szklanych fiolkach, prawda? - Denise kiwnela glowa. - Czy Mike mowil, ze ten mezczyzna handluje narkotykami tu, w Edynburgu? Powiedzial, ze nigdy w zyciu go nie widzial na oczy - odparla Denise, krecac glowa. Nie wydalo mu sie to dziwne? Bo ja wiem? - wzruszyla ramionami Denise. - Nigdy sie nad tym nie zastanawialam. Teraz latwiej o handlarza niz o listonosza. Gdzie jest ten plac budowy? Nie mam pojecia. -Nie pytalas Mike'a? Denise wzruszyla ramionami. -Gdzies w poludniowej czesci miasta. Guzik mnie to obchodzilo, i tak niezamierzalismy kupowac dzialki. ~ Powiedzialas, ze Mike wzial pare garsci towaru. To znaczy ile fiolek? Nie liczylam. - Kolejne wzruszenie ramionami. - Moze ze dwadziescia, trudno powiedziec. Mike je sprzedawal? -Nie mial okazji. Rozchorowal sie juz po pierwszej dzialce, no nie? Dal jednak pare ampulek komus innemu. Komu? - warknela Denise. Tommy'emu Hannanowi. Ach, rzeczywiscie. - Wrogosc Denise sie ulotnila. - Tommy przylazl do nas tej samej nocy, kiedy Mike wrocil do domu z towarem. Dostal piec, tak, chyba piec fiolek. Liczba ta zgadzala sie z wyliczeniami Dewara. W ukrytym w kominku pudelku znalazl cztery fiolki. Zawartosc piatej Hannan wstrzyknal sobie w zyle i w ten sposob skazal sie na smierc. Gdzie sa fiolki, Denise? Zastanowiles sie nad naszym ukladem? - odpowiedziala pytaniem Denise, patrzac podejrzliwie na Dewara. Tak. Dostaniesz zastrzyk - odparl. - Sa w mieszkaniu. Gdzie dokladnie? Denise przez chwile nie odpowiedziala, jak gdyby mimo okolicznosci trudno bylo jej wyjawic ten sekret. -Pod zlewem. W szafce pod zlewem? -Nie w niej samej. Z tylu jest deska, ktora kryje rury. Mike przypasowal ja tak, ze daje sie wyjmowac, a z tylu jest wolne miejsce. Tam znajdziesz, czego szukasz. Nadal tam sa? Chyba ze ktorys z tych sukinsynow je zabral. Dziekuje, Denise. Nie dziekuj mi, zasrancu, tylko dawaj szczepionke. Podwin rekaw. Denise spelnila polecenie. Dewar wyjal buteleczke sterylnej soli fizjologicznej i nabral jej do strzykawki. Przetarl skore na ramieniu kobiety i wstrzyknal troche plynu, co nie moglo jej ani pomoc, ani zaszkodzic. Prosze bardzo, gotowe - powiedzial. Dobrze. A teraz spierdalaj. Zostawcie mnie sama. Jeszcze jeden zadowolony klient - mruknal Dewar, wychodzac z salki. Zadzwonil do George'a Finlaya z wewnetrznego telefonu na korytarzu. Nie chcial jeszcze zdejmowac kombinezonu ochronnego. Doktor Finlay musial wyjsc - powiedziala pielegniarka, ktora odebrala telefon. - Sa jakies klopoty na oddzialach. Pan doktor prosil, zebym zapytala, gdy pan wyjdzie, czy mamy jakos inaczej traktowac Denise. Tak - odparl Dewar. - Prezentujcie wobec niej wielki optymizm. Mowcie za kazdym razem, ze coraz lepiej wyglada i ze na pewno nic jej nie bedzie, bo chyba jednak nie jest chora. Rozumiem. Wychodzi pan juz? Chcialbym jeszcze zobaczyc Sharon Hannan. Jest na siodemce. Sharon Hannan byla w bardzo zlym stanie, jednak poznala Dewara. Wysypka na jej twarzy zdazyla sie juz w pelni rozwinac. Dygotala mimo wyraznej goraczki, byla zlana potem. Pojechal pan? Tak. Kici nic nie jest. Kazala powiedziec, ze cie kocha. Mimo obrzeku, przez ktory powieki Sharon zamienily siew waziutkie szparki, w jej spojrzeniu pojawila sie wyrazna ulga. Dziekuje. Bardzo panu dziekuje. Fantastyczna kotka. Mam teraz tylko ja na swiecie. 22 W drodze powrotnej Dewar zadzwonil do Karen z telefonu komorkowego.Gdzie teraz jestes? - zapytal. Wlasnie przyjechalam do miasta. Dewar popatrzyl na zegarek. Dochodzila piata. Moze spotkamy sie na kawe? Potem zawioze cie na spotkanie do Wydzialu Zdrowia. W kawiarni na Royal Mile? Za kwadrans. Spotkali sie w niewielkiej kafejce, do ktorej czesto wpadali podczas poprzednich pobytow w Edynburgu - zwykle w niedzielne poranki, przed powrotem z weekendu do Londynu. Dewar spoznil sie o piec minut, w kawiarni byla tylko jedna para oprocz nich. Karen siedziala w przeciwleglym od wejscia kacie, popijajac cappuccino. Wstala na powitanie Adama; przytulil ja do siebie. Wspaniale cie widziec, ale mimo wszystko zaluje, ze przyjechalas. Chcesz jeszcze kawy? Nie, dziekuje. Poza tym czuje sie swietnie, wiec nie mow mi, co powinnam robic, dobrze? Dewar usmiechnal sie; nie bylo sensu sie sprzeczac. W miescie panuje godny podziwu spokoj - powiedziala Karen, gdy Adam zamowil juz czarna kawe przy barze. Szkoci nielatwo wpadaja w panike - odparl z usmiechem. Wiem, przeciez sama jestem Szkotka. Mimo to spodziewalam sie, ze ludzie bardziej sie przejma takim koszmarem jak ospa. Na razie mielismy szczescie - powiedzial Dewar. - Problem ogranicza sie tylko do Muirhouse. Chcesz powiedziec, ze byloby inaczej, gdyby epidemia wybuchla w Mor-ningside lub Comely Bank? Mozesz mnie uznac za cynika, ale tak. Karen usmiechnela sie. Wygladasz na zmeczonego - powiedziala. Nic mi nie bedzie. Udalo ci sie do czegos dojsc, tak? Mozna powiedziec, ze zdolalem odkryc przyczyne epidemii - przytaknal Dewar. - Znalazlem kultury wirusa, od ktorych sie wszystko zaczelo. - Opowiedzial Karen o operacji ratowania kotki. - Problem polega na tym, ze znalazlem tylko fiolki, ktore Kelly dal Hannanowi. Pozostale nadal sa schowane w mieszkaniu Kelly'ego. Zatem miales racje, ze wirus pochodzi z laboratorium. Dobra robota. Co na to instytut, ze wyladowal z reka w nocniku? Wirus nie pochodzi z instytutu - stwierdzil Adam. Zartujesz! - zawolala Karen. Wiem, ze to niewiarygodne, ale tak wlasnie jest. - Wiec skad... Fiolki zawieraja liofilizowane kultury sprzed czterdziestu-piecdziesieciu lat. Liofilizowane? To jeden z najlepszych sposobow przechowywania wirusow przez dlugi czas. Wiem, ja tez skonczylam akademie medyczna - powiedziala Karen. - Po prostu sie zastanawiam, komu moglo byc to potrzebne. Steve Malloy sugeruje, ze to sprawka Ministerstwa Obrony. Poprosilem, zeby inspektorat sprawdzil, czy ministerstwo prowadzilo w przeszlosci jakiekolwiek prace nad ospa w okolicach Edynburga. Na pewno by sie do tego nie przyznalo - stwierdzila Karen. Macmillan ma bardzo dobre uklady w Whitehall. Jezeli ktokolwiek jest w stanie wydusic cos z ministerstwa, to wlasnie on. Ale na razie nie masz pojecia, skad pochodza fiolki? -Nie, jesli chodzi o dokladne miejsce. Kelly pracowal jako operator koparki na budowie nowego osiedla. Jakis mezczyzna nawiazal z nim kontakt i zaproponowal mu mala robotke na boku. Przyjaciolka Kelly'ego twierdzi, ze Michael odkopal dla tego czlowieka caly sklad fiolek. Kelly, jak na niego przystalo, pomyslal, ze zawieraja narkotyki. Wrocil w to miejsce w nocy i zabral troche fiolek. Mozesz sobie dospiewac reszte. Moj Boze, wstrzyknal sobie... Tak samo jak jego kumpel, Tommy Hannan. Boze, co za koszmar! Gdzie byly te fiolki? Kim byl ten czlowiek? Tego wlasnie probuje sie dowiedziec. Karen popatrzyla na zegar na scianie. Przepraszam, ale czas juz na mnie. Dewar zaplacil rachunek i odwiozl Karen do miejskiego Wydzialu Zdrowia. Na chodniku przed budynkiem zgromadzili sie ochotnicy. Bylo ich okolo trzydziestu. Przyjechali z calego kraju; teraz czekali na spotkanie wprowadzajace z Mary Martin. Karen dostrzegla paru znajomych. Pocalowala Dewara w policzek i podeszla do nich. Adam juz mial odjezdzac, gdy zobaczyl we wstecznym lusterku, ze pod budynek podjezdza Mary Martin swoim volkswagenem passatem. Wysiadl, zeby zamienic z nia pare slow. Skontaktowal sie z toba Malcolm Ross? - zapytala lekarka, zamykajac drzwi, co utrudniala jej aktowka i plik dokumentacji pod pacha. Wygladala na zmeczona. Tak, ale niestety nie natknal sie na to, o czym myslalem. Bede musial sam pojechac do mieszkania Kelly'ego. Niemozliwe. Przeciez to poza wewnetrznym kordonem. Dewar oniemial. Mary Martin minela go, by przywitac sie z ochotnikami i przeprosic ich za spoznienie. Karen, ktora podobnie jak pozostali odwrocila sie na widok lekarki, zauwazyla wyraz twarzy Adama. Podeszla do niego. Cos sie stalo? - zapytala. Wlasnie sie dowiedzialem, ze wirus jest w rekach chuliganow. Mowisz powaznie? -Nie przyszlo mi do glowy, ze mieszkanie Kelly'ego moze znajdowac sie na opanowanym przez nich terenie. Zakladalem, ze zostalo zabezpieczone przez ekipe opieki zdrowotnej i nikt sie tam nie dostanie. Okazuje sie, ze moze sie wlamac do niego kazdy chuligan, ktoremu przyjdzie na to chetka. Prawdopodobnie niczego by nie znalazl, ale nie jest to pewne. -Co zamierzasz zrobic? Dewar popatrzyl na nia z roztargnieniem. -Musze wymyslic, jak sie tam dostac, zeby odzyskac fiolki. Przynajmniej raz korki po drodze do Urzedu do spraw Szkocji nie przeszkadzaly Dewarowi. Potrzebowal czasu do namyslu. W ogole nie wzial pod uwage mozliwosci, ze mieszkanie Kelly'ego znalazlo sie na opanowanym przez chuliganow terytorium. Probowal przekonywac sam siebie, ze nie maja zadnego powodu, zeby sie do niego wlamywac, ale z drugiej strony Kelly byl znanym narkomanem i utrzymywal kontakty z ludzmi tego samego pokoju. Ktoremus z nich moglo wpasc do glowy, ze Kelly mogl schowac w mieszkaniu narkotyki, a skoro juz ich nie potrzebowal... Byla to zbyt realna mozliwosc, by bieg wydarzen pozostawic przypadkowi. Dewar musial odzyskac fiolki tak szybko, jak to tylko mozliwe - ale jak? Zamiast pojechac prosto do urzedu, wybral sie najpierw na komende policji na Fettes Avenue i odszukal Granta. Mam problem - powiedzial. Witamy w klubie. Musze dostac sie poza wewnetrzny kordon w Muirhouse, do mieszkania Michaela Kelly'ego. W takim razie potrzebna jest panu brygada Gurkhow - odparl kwasno Grant. Mowie powaznie. Widze - odparl Grant. - Jest pan przekonany, ze to absolutnie konieczne? To naprawde sprawa zycia lub smierci? Nie ma zadnej alternatywy? -Prosze mi wierzyc, istnieje milion rzeczy, ktore bym wolal zrobic - odparl Dewar, krecac glowa. - Kelly zostawil w mieszkaniu szklane fiolki. Zawieraja czyste, skoncentrowane kultury wirusa ospy. Grantowi rozszerzyly sie oczy z oszolomienia. Jakim cudem, do cholery... Prosze nie pytac, ale na pewno rozumie pan, dlaczego musze je odzyskac. -Cholera jasna - mruknal Grant. - Mowil pan o tym staruszkowi Tullochowi? - Nie - potrzasnal glowa Dewar. - Chcialem najpierw uslyszec, co pan o tym sadzi. Grant westchnal i polozyl nogi na biurku. Zastanowil sie chwile. Tulloch postapilby zgodnie z regulaminem - nie potrafi inaczej. W tych okolicznosciach oznaczaloby to pewnie frontalny atak na kamienice, przeprowadzony przez uzbrojonych funkcjonariuszy. Tulloch na pewno doszedlby do wniosku, ze tak wazny powod to usprawiedliwia. Bez watpienia doszloby do licznych ofiar - bylaby to istna trzecia wojna swiatowa. Lobuzy pewnie nie maja broni, ale na milosc boska, sa w stanie to nadrobic ceglami, butelkami i koktajlami Molotowa. Pewnie woleliby raczej puscic dom z dymem, niz oddac go w nasze rece. Paradoksalnie byloby to nie najgorsze wyjscie - powiedzial Dewar. - Ogien przynajmniej zniszczylby wirusa. Jeden problem mielibysmy z glowy, ale moim zdaniem oznaczaloby to rozprzestrzenienie sie zamieszek - odparl Grant. - Istnieje duze ryzyko, ze do rana w calej dzielnicy zapanowalby kompletny chaos. Musimy utrzymac chocby taki porzadek, jaki mamy do tej pory - powiedzial Dewar. - Program szczepien musi byc sprawnie przeprowadzony, inaczej mozemy spisac miasto na straty. -W takim razie zostaje nam tajna operacja z udzialem tylko paru ludzi - stwierdzil Grant. -Chyba tak - przyznal Dewar. - Prawde mowiac, myslalem tylko o dwoch osobach. Co pan na to? Grant popatrzyl na Adama. Prosi mnie pan, bym wzial udzial w tajnej operacji bez wiedzy mojego przelozonego, zdajac sobie sprawe, ze bylby jej calkowicie przeciwny? - zapytal. Zna pan te ulice i mieszkancow. Potrafi pan odroznic porzadnych ludzi od drani i, co najwazniejsze, zna pan ich sposob myslenia - powiedzial Dewar. Mimo wszystko nie znaczy to jeszcze, ze zdolam przedostac sie poza kordon. Zastanawialem sie nad tym po drodze na komende. Slyszalem, ze chuligani przepuszczaja karetki. Powiedziano mi rowniez, ze pozwolili lekarzowi i pielegniarce na wizyte u chorego dziecka. To do nich podobne - usmiechnal sie cynicznie inspektor. - Wszystkim im sie wydaje, ze w glebi serca sa Robin Hoodami. Tak czy owak, pomyslalem, ze wypozyczymy karetke i udamy sie do naglego przypadku. Moze sie uda - przyznal Grant. No wiec? Grant westchnal i potrzasnal glowa na znak, ze podejmuje decyzje niezgodna ze zdrowym rozsadkiem. Boja wiem? - rzekl. - Od dawna nie pracowalem w tej okolicy, ale niektorzy moga mnie pamietac. Mogloby sie to dla nas fatalnie skonczyc. Rozumiem - odparl Dewar. - Moze jednak poskutkuje zalozenie fartucha i furazerki? Pewnie zwariowalem, ale zgoda - powiedzial Grant. - Zorganizuje karetke i pare fartuchow. Musimy wybrac odpowiednia pore - stwierdzil Dewar. - To oznacza, ze trzeba odczekac, aby zobaczyc, jak rozwinie sie sytuacja dzisiaj w nocy. Jezeli chuligani postanowia sie zabawic wieczorem, moze nic z tego nie wyjdzie - powiedzial Grant. - Moga znowu uzyc ognia jako zapory przed wtargnieciem na terytorium, ktore uwazaja za swoje. Niech pan czuwa tutaj nad rozwojem wypadkow; ja zrobie to samo. Jezeli nadarzy sie wlasciwa chwila, szybko sie spotkamy. Dewar dojechal wreszcie do Urzedu do spraw Szkocji. Czekala tam na niego wiadomosc z inspektoratu. Ministerstwo Obrony tym razem nie zaslanialo sie tajemnica panstwowa. Stwierdzilo kategorycznie, ze nigdy nie prowadzono z jego inicjatywy zadnego programu badan nad ospa. Nie traktowano jej powaznie jako ewentualnej broni biologicznej zarowno w trakcie drugiej wojny swiatowej, jak i w okresie zimnej wojny. Jako powod, dla ktorego negatywnie oceniano jej przydatnosc, podano istnienie wysoce skutecznej szczepionki. -No prosze - mruknal Dewar. - Co nam wobec tego zostaje? Sprawdzil, czy nie dotarla jednak wiadomosc, na ktora czekal - ale ustalenie ostatniego miejsca pracy Michaela Kelly'ego widocznie jeszcze sie nie udalo. Dewar znalazl Hectora Wrighta na dole, w pokoju operacyjnym. Naukowiec nanosil na plan Muirhouse dane dotyczace przyjec do szpitala tego dnia. Jak wyglada sytuacja? Niech pan sam popatrzy. Adam przyjrzal sie dokladniej planowi; kazda wbita wen szpilka z czerwona glowka oznacza potwierdzony przypadek ospy. Dewar zapytal, co symbolizuja niebieskie znaczki. Szkoly i koscioly, ktore zostana wykorzystane jako punkty szczepien. Wiele zespolow Mary Martin spedzilo dzisiejszy dzien na przygotowaniu tych budynkow do naszych celow. Potrzebujemy jeszcze tylko szczepionki. A czarne? Tymczasowe kostnice, na wypadek, gdyby byly konieczne. Na razie krematorium daje sobie rade. Jak pan ocenia sytuacje? Szczepionka musi nadejsc dzisiaj, nie tylko z powodow praktycznych, ale rowniez psychologicznych. Jezeli wkrotce nie bedziemy mogli oglosic jakichs dobrych wiadomosci, lek i niepewnosc moga zamienic sie w gniew i a-gresje. Slyszalem, ze policja informuje, iz szczepionka bedzie dostepna od jutra - powiedzial Dewar. Pewnie Tulloch probuje zapobiec temu, by dzisiejsza noc wygladala jak poprzednia. To wielkie ryzyko. Podejrzewam, ze jesli szczepionka nie dotrze i jutro rozpeta sie pieklo, nadkomisarz bedzie spedzal o wiele wiecej czasu niz do tej pory ze swoja rodzina. Mam nadzieje, ze mu sie uda, chocby z osobistych powodow - rzekl Dewar. Wright popatrzyl na niego pytajacym wzrokiem. - Musze dostac sie dzis w nocy do Muirhouse. Po jakie licho? Adam opowiedzial ekspertowi o fiolkach. -Cholera jasna! - zawolal Wright. - Tego nam tylko brakowalo: szalency objeli rzady w domu wariatow. -Moglby mi pan pokazac na planie, gdzie dokladnie jest Aberdour Court. Wright pochylil sie nad planem i powiodl po nim dlugopisem. Wreszcie wskazal szukane miejsce i zerknal na Dewara znad okularow. Dokladnie w srodku zakazanej strefy. Chyba pan oszalal. Zwazywszy na wysokosc stawki, policja na pewno... Juz to przeszedlem - przerwal mu Dewar. - Rozmawialem z Grantem z komendy. Potencjalna reakcja tlumu chuliganow na wtargniecie policji moze przyniesc na dluzsza mete niepowetowane szkody. Uniemozliwiloby to pewnie realizacje programu szczepien, a zamieszki ogarnelyby reszte miasta. Wright potrzasnal glowa, zdajac sobie jednak sprawe, ze argumenty Dewara sa sensowne. Potrzebuje pan towarzystwa? - zapytal. Uprzejmosc i dowod odwagi z pana strony - odparl Adam z usmiechem - ale wymyslilem z Grantem plan, ktory powinien sie powiesc, pod warunkiem, ze ulice nie beda zablokowane. Przedstawil Wrightowi pomysl wykorzystania karetki. Ekspert przyjal to z powatpiewaniem. -Z tego, co wiem, chuligani wpuszczali karetki w ciagu dnia, ale jeszcze zadna nie probowala sie tam dostac w nocy. To samo przyszlo do glowy Dewarowi. Wzruszyl ramionami. -Nie dowiemy sie, jezeli nie sprobujemy. Narade zespolu kryzysowego zaplanowano na siodma, jednak dochodzilo wpol do osmej, nim dotarlo na nia dosc osob. Tulloch przyslal przeprosiny wraz ze stwierdzeniem, ze dla niego noc juz sie zaczela i jest potrzebny gdzie indziej. Mary Martin spoznila sie, poniewaz witala nowych ochotnikow i przydzielala im zadania na dzien nastepny. -Ma pani dosc ludzi? - zapytal Wright. -Sadze, ze tak. Zamierzam nadal kierowac moich ludzi do zajmowania sie nowymi chorymi i osobami, ktore mialy z nimi kontakt, poniewaz znaja lokalne warunki. Ochotnicy beda dzialali glownie w punktach szczepien. Wszyscy maja kwalifikacje medyczne, wiec nie potrzeba dodatkowych szkolen. Moga zabrac sie do roboty niemal od reki. Jako ostatni przybyl George Finlay. Nie klopotal sie przeprosinami, po prostu usmiechnal sie i powiedzial: -Wlasnie sie dowiedzialem, ze szczepionka jest juz w drodze. - Ulga wsrod zebranych byla wyraznie wyczuwalna. - Pierwsza partia bedzie na lotnisku okolo jedenastej - kontynuowal Finlay. - Jezeli punkty szczepien sa gotowe do dzialania, przetransportujemy ja bezposrednio do nich. Co wy na to? -Nie mam nic przeciwko - powiedziala Mary Martin. - Wszystkie punkty sa przygotowane do natychmiastowego dzialania. Miejmy tylko nadzieje, ze nadkomisarz Tulloch nie dopusci do rozprzestrzenienia sie zamieszek poza wewnetrzny kordon. Nie chce, by moich ludzi obrzucano kamieniami albo koktajlami Molotowa. Lepiej uspokoje nadkomisarza, ze jego blef sie udal i ze mamy juz szczepionke - rzekl Finlay. - Moze powinien przez caly wieczor nadawac komunikaty z samochodow? Przyczyniloby sie to pewnie do utrzymania spokoju. Dobry pomysl - powiedzial Dewar, nie ujawniajac osobistego zainteresowania ta sprawa. Kiedy bedziemy mogli otworzyc punkty szczepien? - zapytal Finlay. Sadze, ze im szybciej, tym lepiej - stwierdzil Rankin. Jutro z samego rana - zaoponowal Wright. - Jezeli uruchomimy je w nocy, zapewnimy sobie tylko obecnosc tlumow na ulicach do samego switu. Watpie, by nadkomisarz Tulloch mial na to ochote. Uwaga Wrighta stlumila w zarodku wszystkie protesty. -Bardzo dobrze, w takim razie zaczynamy jutro od siodmej trzydziesci - powiedzial Finlay. - Przekaze te informacje nadkomisarzowi Tullochowi. Mary, pewnie zechcesz rozeslac ludzi do punktow, zeby przygotowali sie na przybycie szczepionki. -Chetnie - odparla lekarka, usmiechajac sie po raz pierwszy od wielu dni. - Zaraz zaczne wyciagac z lozek ludzi, ktorym dopiero co zyczylam dobrej nocy. Bede musiala im powiedziec, ze dzis w nocy pewnie w ogole nie beda spac. Na szczescie wszyscy zostali zakwaterowani w rym samym hotelu. Finlay przekazal, ze tego dnia liczba nowych zachorowan byla mniej wiecej taka, jakiej sie spodziewano, a co najwazniejsze, wystapily one wylacznie w Muirhouse. -Moze ktos wreszcie sie do nas usmiechnal z gory - powiedzial Wright. Dewar zadzwonil do inspektoratu, by sie dowiedziec, dlaczego nie bylo jeszcze odpowiedzi z Londynu na pytanie o ostatnie miejsce pracy Michaela Kelly'ego. Zglosil sie dyzurny. Pan Macmillan spodziewal sie, ze pan zadzwoni - stwierdzil nieco zazenowany. - Wyglada na to, ze firma budowlana nie potrafi prowadzic porzadnej dokumentacji... To znaczy, ze Kelly pracowal na czarno? - odparl Dewar. - Zatrudniano go na dniowke, placono od reki, i dlatego nikt nie ma pojecia, gdzie pracowal, tak? Cos w tym rodzaju. Ludzie z firmy stwierdzili, ze popytaja na wlasna reke majstrow na budowach, czy pamietaja Kelly'ego. Moze sie uda. Jezu! - westchnal Dewar. - Mam nadzieje, ze ktos im uswiadomil, ze izba skarbowa dobierze sie im do tylka jak wsciekla lasica, jezeli nie wytrzasna dla nas tej informacji. Pan Macmillan mowil cos w tym stylu - rzekl dyzurny. Zawiadomcie mnie, kiedy tylko sie czegos dowiecie. Dewar zszedl do pokoju operacyjnego. Zastal tam Hectora Wrighta. -Na razie wszystko w porzadku - powiedzial ekspert. Dewar popatrzyl na zegarek. Bylo wpol do dziewiatej. Zadzwonil do Granta. Wydaje sie, ze jest spokojnie. Co pan na to? Gdyby to byl western, powiedzialbym, ze jest za spokojnie. Nie podoba mi sie to - odparl inspektor. - Lobuzy moga cos knuc. Moze dobra wiadomosc o nadejsciu szczepionki rozladowala troche napiecie? - zasugerowal Dewar. Oby. Odczekajmy jeszcze pol godziny. Jesli nadal bedzie spokojnie, sprobujemy. Karetka czeka pod komenda. Dewar zostal w pokoju operacyjnym, zapoznajac sie z okolicami Aberdour Court na planie Wrighta i nasluchujac, czy zachodza jakies zmiany w sytuacji. O osmej piecdziesiat zaczely naplywac raporty o obrzucaniu kamieniami patrolow policji na polnocnym skraju wewnetrznego kordonu. "To tylko dzieciaki" - tlumaczyl sobie Dewar. Uslyszal, ze sredni wiek miotajacych kamienie wyrostkow jest oceniany na czternascie lat. Policja nie reagowala. Tuz po dziewiatej zadzwonil Grant. -Jestem gotowy, jezeli ma pan ochote zaczynac. Dewar przyjechal do komendy. Przebral siew zielony kombinezon sanitariusza karetki. Grant zrobil to juz wczesniej i zaopatrzyl sie w podkladke do dokumentow, przez co wygladal na osobe, w ktora chcial sie wcielic. Karetka byla zaparkowana w cieniu z tylu budynku. -Harry Field, moj kumpel ze stacji pogotowia, powiedzial, ze jezeli ja uszkodzimy, bedziemy musieli bulic - powiedzial Grant. - Kto prowadzi? -Lepiej pan. Zna pan droge. Ja bede mowil. Wsiedli do karetki i zalozyli furazerki. Inspektor uruchomil silnik. Zanim ruszyl, odwrocil sie w strone Dewara i powiedzial: Mam nadzieje, ze czuje sie pan pewniej niz ja. Przychodza mi nieodparcie do glowy slowa "bac sie" i, jak cholera" - odparl Adam. No to ruszamy. - Gdy wyjechali na Crew Road, Grant zapytal: - Swiatlo i dzwiek? -Dlaczego nie? Z migajacymi reflektorami i wyjaca syrena dojechali do zapory na rondzie za Crew Road. -Ciekawe, czy nas zatrzymaja? - zastanawial sie Grant. -Nie maja powodu, ale przy wyjezdzie moze byc inaczej - powiedzial Adam. Znajdowali sie niecale dwiescie metrow od pasiastego szlabanu, gdy uniosl sie on w gore i machnieciem reki dano im znac, ze moga jechac dalej. Dewar uniosl w odpowiedzi dlon. Wjechali na teren Muirhouse. -Jak na razie swietnie - powiedzial. Przypuszczal, ze zolnierze ich nie zatrzymaja, lecz milo bylo uzyskac potwierdzenie, ze na przodzie samochodu nie znajduje sie wielki napis "Ta karetka to lipa". Grant wylaczyl syrene i zwolnil, pokonujac wezsze ulice Muirhouse. Co jakis czas mijaly ich radiowozy z glosnikami, przez ktore obwieszczano o rychlym nadejsciu szczepionki. Gdy karetka mijala dom parafialny, przed ktorym zaparkowal minibus Wydzialu Zdrowia, Dewar rozgladal sie, czy nie widac Karen. Ochotnicy wnosili sprzet do srodka, ale Karen nie bylo wsrod nich. -Teraz sie zacznie - powiedzial Grant, gdy wyjechali na otwarta przestrzen i zobaczyli przed soba radiowozy blokujace ulice okolo dwustu metrow od granicy strefy wewnetrznego kordonu. - Mam nadzieje, ze Cammy Tulloch nie wpadl pogadac z chlopakami, bo bede musial sie gesto tlumaczyc. Grant zwolnil dwadziescia pare metrow przed blokada, majac nadzieje, ze nikt nie bedzie ich wypytywac. Zatrzymal sie pare metrow od niej, ale nie wylaczyl silnika; niebieskie swiatla nadal rzucaly blyski w ciemnosciach. Manewr okazal sie skuteczny. Policjanci, obserwowani przez stojacych przy barierze reporterow i kamerzystow, przestawili radiowozy i zezwolili na przejazd karetki. Jeden z funkcjonariuszy podszedl do ambulansu od strony Dewara, gdy mijali zapore. Adam otworzyl okno. Zatrzymaja was troche dalej. Jezeli zabronia wjazdu, lepiej nie probujcie ich przekonywac, po prostu zawroccie. Nie warto nadstawiac karku. Rozumiem - odparl Dewar. Ruszyli powoli przez ziemie niczyja. Wreszcie z ciemnosci zmaterializowalo sie pieciu mezczyzn. Dwoch z nich, w skorzanych kurtkach i dzinsach, podnioslo dlonie. Jak wylazace z drewna korniki - mruknal inspektor. Gdzie niby chcecie jechac? - zapytal chudy wyrostek ze sterczacymi czarnymi wlosami. Mial ze soba kij baseballowy; trzepnal nim o dlon i usmiechnal na widok miny Granta. Wyrostkowi brakowalo wiekszosci przednich zebow, wiec gdy uchylil usta, ukazala sie ciemna dziura. Dostalismy wezwanie do pilnego przypadku w Aberdour Court - powiedzial Grant. - Chory dzieciak, chyba ma zapalenie wyrostka. Odsuncie sie, dobrze? - Zaczal zakrecac okno. Chwileczke, kolego! - Znow ukazala sie grozna, czarna dziura. - Nigdzie nie pojedziesz bez naszego pozwolenia. Dewar wyczuwal, ze Grant z trudem powstrzymuje gniew. Zdal sobie sprawa, ze dyplomatyczne talenty inspektora nie pasuja do obecnej sytuacji. Pochylil sie nad jego ramieniem: W czym problem? - zapytal pogodnym tonem. Otworzcie tyl. Sluchaj, zycie chlopaka jest w niebezpieczenstwie - powiedzial Grant. Otwieraj, kurwa, albo twoje zycie bedzie w niebezpieczenstwie, kurwa! - warknal szczerbaty wyrostek; jego twarz przybrala rozwscieczony wyraz. -Ja to zrobie - powiedzial Dewar, kladac Grantowi dlon na ramieniu. Wysiadl z karetki. Otoczyla go noc i nagle poczul sie bardzo niepewnie posrod zblizajacych sie do niego wyrostkow. Trzech z nich mialo kije baseballowe. Wszyscy zuli gume, Adamowi przemknela przez glowe niedorzeczna mysl, ze wygladaja jak przezuwajace pokarm dojne krowy. Obszedl tyl karetki i otworzyl drzwi. Szczerbaty wlazl do srodka, zeby sie rozejrzec. Dewar czul, ze wyrostek napawa sie ta chwila. Chociaz nie nadalby sie do tej roli, zachowywal sie jak niemiecki oficer ze starego filmu, ktory odkryl w obozie jencow podejrzany tunel. Szczerbaty ostukiwal scianki i spod karetki, podczas gdy Dewar stal z boku, zachowujac pozorny szacunek. W istocie pomyslal jednak, ze gdyby wyrostek mial drugi mozg, jego glowa nadawalaby sie na grzechotke. Ustaliwszy, ze karetka to nie kon trojanski pelen policjantow, kryjacych sie pod oslonami kol, chuligan wyszedl na zewnatrz. Jaki towar wieziecie? Towar? Narkotyki, zakuta palo. Niewiele ich mamy. Zobaczymy. Dewar otworzyl walizeczke z lekami pierwszej pomocy. Szczerbaty zaczal w niej grzebac i wtykac do kieszeni, co tylko mu sie spodobalo. Mozemy tego potrzebowac - rzekl Dewar. Daj se siana, Durie. Gosciu ma racje, dzieciak moze tego potrzebowac - powiedzial jeden z kompanow wyrostka. Zamknij morde! - warknal szczerbaty. Chuligan potulnie zamilkl. Szczerbaty spokojnie skonczyl grzebac w torbie. - No dobra! - powiedzial do Dewara. - Jedzcie, i nie rozmawiajcie z nieznajomymi. Uznal to najwyrazniej za niezmiernie dowcipne. Wybuchnal smiechem, odwracajac sie do swoich kompanow, by sie do niego przylaczyli. Poszli za jego przykladem bez cienia sprzeciwu. Dewar usmiechnal sie; nie potrzebowal drugiego zaproszenia. Zamknal tyl karetki i wsiadl na przod. Pietnascie milionow lat ewolucji czlowieka i do czego doszlismy? - rzekl Grant z niesmakiem, ruszajac z miejsca. Moze mial trudne dziecinstwo - powiedzial ironicznie Dewar. Wiem, jakich trudnosci narobilbym temu gnojkowi - powiedzial Grant i ponownie zwolnil, by wyminac niezupelnie sciagniety na pobocze wypalony wrak forda cortiny. - Przed nami Aberdour Court. Dewar popatrzyl na gorujacy na tle ciemnego nieba wielki budynek. Frontowa elewacja byla upstrzona prostokatami rozswietlonych okien. Na wielu balkonach wisialo przemoczone podczas wczesniejszej ulewy pranie - jak gdyby dowod optymizmu, ze jutro bedzie lepsze. Wyglada, ze jest dosc spokojnie - powiedzial Grant, zatrzymujac karetke na szerokim pasie betonu przed frontowym wejsciem. Jezeli dopisze nam szczescie, zalatwimy to raz-dwa - rzekl Dewar. O ile nikt nie buchnie nam kol - odparl Grant. Zamknal karetke, wsunal klucze do kieszeni i wspolnie z Dewarem wyjal nosze, by dla ewentualnych gapiow ich wizyta wygladala na prawdziwa. Do kogo sie wybieracie? - zapytal dziesieciolatek stojacy przy wejsciu. Zapalil od niechcenia papierosa, niczym Humphrey Bogart w "Casablance". Co? Jeszcze nie jestes w lozku? - odparowal Grant. - Musisz jutro isc do szkoly. Nie ma szkoly ~ odparl chlopiec. - Zamknieta. Rzeczywiscie - przyznal Grant. - Zapomnialem. Jesli chcesz zarobic piecdziesiat pensow, popilnuj karetki. Zgoda? Funciaka, i da sie zrobic. -Dobrze, niech bedzie funt. - Z gory. -Cos ty, myslisz, ze urwalem sie z choinki? - zawolal Grant. - Dostaniesz kase, jak wrocimy, a karetka nadal bedzie tu stala, z kolami i silnikiem. -Nie ma sprawy. Jakby ktos sie do niej przysrywal, wolam braciaka. Chlopiec podbiegl do karetki. Grant i Dewar wjechali winda na siodme pietro i przeszli korytarzem pod drzwi mieszkania Kelly'ego. Inspektor wyjal pek kluczy. -Mamy szczescie, ze Kelly nie byl handlarzem. - orzekl. - Niektorzy z tych gosci instaluja sobie stalowe drzwi, zdolne wytrzymac trafienie rakieta. - Grant zdolal otworzyc drzwi trzecim z kolei kluczem. - No to jedziemy - powiedzial. 23 Doplyw elektrycznosci do mieszkania byl odciety - Grant i Dewar sie tego spodziewali. Oswietlali sobie droge zabranymi z karetki latarkami. Inspektor przystanal z boku, podczas gdy Adam uklakl przy zlewie i otworzyl znajdujaca sie pod nim mala szafke. Oproznil ja z opakowan rozmaitych plynow do mycia oraz zbieraniny smierdzacych scierek, myjek i starych gazet. Zepchnal wszystko na bok, wyciagnal sie na podlodze i siegnal za syfon, by wyjac plyte dykty. Z zadowoleniem stwierdzil, ze jest luzno osadzona.Odlozyl latarke, by miec obie rece wolne. Zaczal pchac dykte w gore. Udalo mu sie przesunac ja o centymetr, gdy nagle wysunela mu sie z rak i opadla do tylu. Dewar przestraszyl sie, ze w ten sposob moga sie stluc znajdujace sie bezposrednio za nia fiolki. Jak idzie? - zapytal Grant, ktory zaczynal sie niecierpliwic. Prawie juz. Dewar poczul, ze plyta nagle wysuwa sie ze zlobkow wykonanej domowym sposobem prowadnicy. Sprobowal obrocic ja i wyjac z lewej strony zlewu, jednak dykta sie zaklinowala. Ponowil probe po prawej stronie, i tym razem westchnal z ulga, gdy udalo mu sie przesunac plyte obok rury odplywowej. Podal dykte Grantowi, ktory oparl ja o bok szafki. Dewar zaczal macac w ciemnej przestrzeni za rurami. Przez moment, wydalo mu sie, ze nic tam nie ma, lecz po chwili natrafil dlonia na zawiniety w plastyk pakunek. Ujal go delikatnie i powoli wyjal z szafki; nie zachowywalby sie bardziej ostroznie nawet wowczas, gdyby mial do czynienia z nitrogliceryna. -Tego wlasnie pan szukal? - zapytal Grant. Dewar obrocil sie, usiadl i poswiecil na pakunek latarka. Przez przejrzysty plastyk widac bylo, ze w srodku znajduje sie mniej wiecej pietnascie fiolek identycznych jak te? ktore znalazl w mieszkaniu Hannanow. Tak, to one - powiedzial Dewar. - Zdolalismy je odzyskac. Swietnie. Zmywajmy sie stad. Dewar wstawil dykte za rury i ostroznie ulozyl fiolki w metalowej walizeczce na sprzet medyczny, ktora przyniosl z karetki. Oblozyl je dodatkowo gazikami chirurgicznymi i upewnil sie, ze fiolki sa maksymalnie zabezpieczone przed wstrzasami i drganiami, na jakie mogly byc narazone po drodze. -Gotowe - powiedzial. Dewar wyszedl na ciagnacy sie wzdluz zewnetrznej strony budynku korytarz i wyjrzal przez balustrade, podczas gdy Grant zamykal mieszkanie. Nadal panowal zupelny spokoj. Na polnocnym niebie widac bylo Wielka Niedzwiedzice. W dole Dewar dostrzegl mala figurke pilnujacego karetki chlopca. Mimo iz dzieciak stanowil jedyna zywa dusze w zasiegu wzroku, Adama nie opuszczalo nieprzyjemne uczucie, ze jest obserwowany. -Jak w zegarku - powiedzial entuzjastycznie Grant, gdy ruszyli do windy. - Boze, zeby wszystkie operacje tak przebiegaly. Gdybym dostal funta za kazda papranine, w ktorej bralem udzial, bylbym bogatym czlowiekiem. Dewar nie potrafil sie jeszcze odprezyc; policjant wyczul jego napiecie. Zaden z nich nie odzywal sie podczas jazdy winda na dol. Adam wpatrywal sie we wskaznik mijanych pieter; Grant odczytywal pokrywajace kazdy centymetr scianek napisy. Drzwi rozsunely sie wreszcie i obaj wyszli na zdawaloby sie opustoszaly korytarz. Dotarli niemal do frontowego wejscia, gdy z ciemnosci wylonilo sie kilka postaci. Otoczyly ich w milczeniu. Nie zapomnieliscie o czyms? - zapytal sniady krepy mezczyzna z przetluszczonymi, zaczesanymi do tylu czarnymi wlosami. Seplenil, jego glos brzmial przenikliwie i swiszczaco. - Na przyklad o pacjencie? Falszywy alarm - powiedzial Dewar bez namyslu. - Caly czas to samo. Pewnie to sprawka dzieciakow. Rzygac mi sie juz od tego chce. Czy rodzice niczego ich nie ucza? Male skurczybyki - dodal Grant. Przeciez weszliscie do ktoregos mieszkania. Za dlugo siedzieliscie na gorze - rozlegl sie ponownie swiszczacy glos. Rzeczywiscie bylismy obserwowani, pomyslal Dewar. Znalezli sie w powaznych opalach. Czasami musimy to zrobic - powiedzial. - Zglaszajacy podal dokladny numer mieszkania, wiec musielismy zajrzec do srodka, zeby sprawdzic, czy nie ma tam kogos nieprzytomnego lub nie bedacego w stanie otworzyc drzwi. Chcesz mi wmowic, ze wydaja wam teraz klucze przechodnie? - zapytal mowiacy za pozostalych mezczyzna; w jego glosie pobrzmiewala mieszanka rozbawienia i niedowierzania. Dewarowi nie spodobal sie ten czlowiek. Jego glos brzmial odrobine zbyt opanowanie. Nalezal do osoby inteligentnej oraz - w opinii Adama - przezartej zlem. Mamy prawo wchodzic do mieszkan kwaterunkowych - powiedzial Grant, blyskawicznie obmysliwszy odpowiedz i przejmujac inicjatywe. - Spoldzielnia sama to zaproponowala. Po prostu zbyt wielu jest mieszkajacych samotnie staruszkow. Gowno prawda! - wypalil mezczyzna o swiszczacym glosie. Slucham? Gowno prawda - powtorzyl mezczyzna spokojnie. - Jestescie gliny. Widzialem was wczesniej. - Przysunal sie, by lepiej im sie przyjrzec. - Jestes Grant, nie? Cholerny inspektor Grant. Mylisz sie - warknal policjant. - Odsun sie lepiej na bok i daj nam przejsc. Mamy cos wiecej do roboty niz sterczec na korytarzu i gadac cala noc. -Chwile! Trzej mezczyzni przesuneli sie przed Granta i Dewara, zagradzajac im droge. -Jak myslicie, ludzie, czego platfusy mogli szukac w mieszkaniu Mike'a Kelly'ego? - kontynuowal herszt. - Na pewno czegos bardzo dla nich waznego, skoro sie poprzebierali... Moze jakichs ohydnych substancji? Pewnie chodzi o sporailosc, skoro kazali przebrac sie inspektorowi w takie eleganckie ciuchy... A moze to twoj pomysl, Grant? Zamarzyla ci sie slawa? Wyobrazasz sobie, ze zobaczysz swoje nazwisko w gazetach?"Tajny patrol policji odnajduje wielka partie narkotykow"? Chyba bedziemy musieli zajrzec do walizeczki, ktora trzymasz w rece, kolego... Gdy jeden z mezczyzn zrobil krok naprzod, by odebrac walizeczke Dewarowi, Grant wszedl pomiedzy nich. -No dobrze, reprezentuje prawo, a wy utrudniacie policji wykonywanie obowiazkow. Odsuncie sie albo zapuszkuje was za przeszkadzanie w sledztwie. -O jejku, ale umoczylismy! - powiedzial syczacy ku uciesze swoich kompanow, po czym dodal ostrzej: - Teraz masz gowno do powiedzenia w tej okolicy, Grant. Dawaj walizke! Nie bylo mowy o tym, by Dewar przystal na oddanie fiolek z wirusem. Kosci zostaly rzucone. Stosunek sil wynosil piec do dwoch, ale Adam i Grant nie mieli wyboru. Pierwszy do akcji ruszyl Grant. Podczas wczesniejszej rozmowy trzymal nosze pionowo przy boku. Nagle opuscil dlonie do ich poreczy, zamachnal sie nimi jak kosa i rabnal dwoch przeciwnikow w glowy, nim zdolali sie odsunac. Nagle zrobilo sie gesto od zataczajacych luki nog i wymierzajacych ciosy piesci. Dewar byl zmuszony do poddania probie wytrzymalosci starannie zapakowanych fiolek: wykorzystal walizeczke jak taran, ktorym utorowal sobie droge przez bariere ze stojacych naprzeciwko niego dwoch chuliganow. Obydwaj przewrocili sie jak kregle; przez chwile Adam mial wolna droge. -Uciekaj! - krzyknal Grant. - Uciekaj, do cholery! Rzucil Dewarowi kluczyki do karetki. Adam chwycil je jedna reka. Wahal sie tylko sekunde. Grant mial racje. Musial wywiezc fiolki z Muirhouse. Nie mogl jednak pozostawic inspektora na pastwe losu. Pchnieciem barku otworzyl przeszklone frontowe drzwi, garbiac sie i przyciskajac walizeczke do piersi, by nie stluc nia szyby ani nie wypuscic jej z rak. Ruszyl biegiem w strone karetki. Slyszal za soba tupot nog, ale nie odwracal sie, bo w ten sposob tylko utracilby przewage. Sprobowal otworzyc karetke, ale pospiech uniemozliwial precyzje ruchow. Zdolal wreszcie odnalezc wlasciwy kluczyk i udalo mu sie otworzyc do polowy drzwi, gdy pilnujacy pojazdu chlopiec krzyknal: -Z tylu, prosze pana! Dewar instynktownie padl na ziemie. Goniacy go mezczyzna runal z impetem na drzwi karetki i je zatrzasnal. Gdy staral sie odzyskac rownowage, Dewar poderwal sie i kilka razy rabnal go z calych sil piescia w tulow. Mial nadzieje, ze wylaczy napastnika z gry, nim ten dojdzie do siebie, jednak mezczyzna mial godna podziwu odpornosc na ciosy. Nagle walnal Adama w twarz grzbietem otwartej, wielkiej jak polec miesa reki. Dewar runal na jezdnie; bol eksplodowal mu pod czaszka jak raca. Ledwie zdolal wywinac sie od nastepujacego po ciosie kopniaka. Poderwal sie z ziemi, ale nie mial czasu zaczerpnac tchu: napastnik rzucil sie na niego i chwycil go w pol. Obaj zwalili sie na asfalt. Dewar poczul, jak rece napastnika zaciskaja sie na jego gardle. Zlapal nadgarstki mezczyzny w rozpaczliwej probie uwolnienia sie. Okazalo sie jednak, ze chwyt napastnika jest zbyt silny. Nacisk na jego gardlo rosl, mimo iz Dewar z calych sil staral sie oderwac rece przeciwnika od szyi. Zorientowawszy sie, ze na nic sie to nie zda, uciekl sie do podstepu: puscil nadgarstki mezczyzny i siegnal do jego palcow. Ucisk na krtan Adama nagle wzrosl. Dewar to przewidzial i chociaz grozila mu utrata przytomnosci, zdolal namacac male palce przeciwnika i zacisnal dlon na jednym z nich. Wygial go gwaltownie w tyl, az poczul chrupniecie w stawie. Mezczyzna ryknal z bolu i rozluznil uscisk. Dewar zaczerpnal powietrza. Zdawal sobie sprawe, ze musi przejac inicjatywe, dopoki przeciwnik jest pochloniety swoim zlamanym palcem. Przetoczyl sie po asfalcie, poderwal na rowne nogi i kopnal napastnika w glowe. W tej chwili nie obchodzily go wzgledy humanitarne; te walke musial wygrac. Mezczyzna probowal sie uchylic, lecz stopa Dewara trafila go w policzek, gruchoczac kosc. Napastnik stracil przytomnosc. Adam rozejrzal sie i zobaczyl, ze z budynku wybiega kolejny przeciwnik. Dewar poderwal rzucona na asfalt przy karetce walizeczke i wskoczyl do kabiny. Przekrecil kluczyk w stacyjce. Dodal gazu do maksimum i wrzucil pierwszy bieg, jednak zamarl ze stopa na sprzegle. Jego glownym celem bylo wywiezienie fiolek z wirusem z tej przekletej dziury, ale stwierdzil, ze nie jest do tego zdolny - nie mogl pozostawic Granta na pastwe losu. Inspektor byl silnym mezczyzna i doswiadczonym policjantem, ktory wiedzial, jak sobie radzic, tym razem jednak stosunek sil ksztaltowal sie zdecydowanie na jego niekorzysc. Pozostawiony w lapach tych drani pewnie postradalby zycie. Dewar puscil sprzeglo i zawrocil w strone budynku. Pedzacy w jego strone mezczyzna musial uskoczyc z drogi - nabierajaca szybkosci karetka nie zboczyla z prostej linii ani na centymetr. Dewar dojrzal przez szklana tafle wejscia trzech ludzi kopiacych lezacego czlowieka. -Skurwysyny! - zaklal. Wlaczyl dlugie swiatla i rozbijajac drzwi w kawalki, wjechal wprost na korytarz. Zbrojone szklo rozpryslo sie i tysiace odlamkow zasypalo pastwiacych sie nad Grantem chuliganow. Odskoczyli do tylu - dwoch w jedna strone, ostatni w druga. Dewar skrecil w strone stanowiacej lepszy cel pary i zdolal najechac na noge jednemu z nich, ktory nie zdazyl dosc szybko odskoczyc. Dwoch napastnikow zostalo pokonanych, zostalo jeszcze trzech. Adam zmienil ze zgrzytem bieg i podjechal jeszcze kawalek za kolejnym z przeciwnikow, wreszcie zawrocil w holu i zahamowal z piskiem opon przy nieruchomym Grancie. Wyskoczyl z karetki, obiegl ja od przodu, wsunal rece pod ramiona inspektora i wciagnal go do kabiny najszybciej jak mogl. Troche to trwalo, Grant bowiem byl ciezki. Adam mial wrazenie, ze wszystko dzieje sie w zwolnionym tempie. Minela wiecznosc, nim zdolal wepchnac nogi policjanta do srodka i zatrzasnac drzwi. Obiegl karetke i wskoczyl na siedzenie kierowcy w chwili, gdy jeden z chuliganow - ten, ktory uskoczyl mu z drogi przed budynkiem - rzucil sie na niego. Dewar chwycil gasnice z wyposazenia karetki i rabnal nia w twarz napastnika. Mezczyzna runal do tylu, posypaly sie jego zeby i trysnela krew; jego wrzask utonal w wilgotnym charkocie. Dewar przegazowal wsciekle wyjacy silnik, puscil sprzeglo i z blyskawicznym przyspieszeniem wyjechal z korytarza na asfalt. Na ulicy zapalil obracajace sie niebieskie swiatla i wlaczyl syrene. Przycisnal pedal gazu do podlogi i nie spuszczal z niego nogi. Musial postarac sie o pomoc dla Granta, ale prawde powiedziawszy, nie byl nawet pewien, czy policjant jeszcze zyje. Obrocil w bok glowe i zobaczyl, ze twarz Granta jest niemal nie do poznania. Oprocz gniewu Dewar poczul mdlosci. Wyminal wypalonego forda, nie zdejmujac stopy z pedalu gazu, i przejechal z maksymalna szybkoscia przez wzniesienie, za ktorym znajdowal sie posterunek szczerbatego i jego kumpli. Tak jak przedtem, na drodze pojawily sie sylwetki, dajace Dewarowi machaniem znak, by sie zatrzymal. -Niedoczekanie! - mruknal Adam i nie zwalniajac, pognal w ich strone z zarem godnym pilota-kamikaze. Gdy jeden z chuliganow zdal sobie sprawe, ze karetka sie nie zatrzyma, podpalil cos, co trzymal w dloni. Dewar zobaczyl zataczajaca luk kule ognia. Domyslil sie, ze chuligan rzucil koktajl Molotowa. Butelka z benzyna rozbila sie na jezdni przed karetka; ciecz zajela sie ogniem od nasaczonej parafina szmaty. Droge zagrodzila zapora plomieni, lecz Dewar jechal tak szybko, ze nie mialo to wiekszego znaczenia. Wiecej klopotow sprawila jednak polowka cegly, ktora rozbila przednia szybe i trafila go w skron. Twarde szklo oslabilo impet uderzenia, jednak Adamowi mimo wszystko zakrecilo sie w glowie. Walczac z zasnuwajaca oczy ciemnoscia, wybil piescia wiekszy otwor w szybie, dzieki czemu znow widzial droga przed soba. Przez caly czas nie zmniejszal nacisku stopy na pedal gazu. Karetka wywijala wariackie zygzaki, nim odzyskal nad nia panowanie, ale wreszcie zdolal wyjechac ze strefy wewnetrznego kordonu do bezpieczniejszej czesci Muirhouse. Przycisnal dlon do czola i zwolnil. Krew sciekala mu po twarzy, krecilo mu sie w glowie. Popatrzyl na zmasakrowana twarz nieprzytomnego Granta i zdal sobie sprawe, ze mimo wszystko moze mowic o szczesciu. -Prosze, nie umieraj, staruszku - mruknal. Po chwili ujrzal samochody Wydzialu Zdrowia, zaparkowane przed jedna ze szkol przeznaczonych na punkt szczepien. Zatrzymal sie obok nich; poniewaz niezupelnie prawidlowo ocenil odleglosc, stuknal w tylny zderzak ostatniego z wozow. Wysiadl z karetki i zaczal szukac pomocy. Gdy wszedl przez wahadlowe drzwi do holu, jeszcze bardziej zakrecilo mu sie w glowie. Oparl sie o sciane i zobaczyl, ze zbliza sie ku niemu jakas niewyrazna sylwetka. -Adam! - rozlegl sie kobiecy glos. - Moj Boze, co ci sie stalo? Jestes ranny! Byla to Karen. Posadzila Dewara na krzesle i zgiela mu na kilka chwili glowe miedzy nogi, az wrocilo prawidlowe krazenie krwi w mozgu. -Grant... Jest na zewnatrz, w karetce - wyjakal. - Musicie mu pomoc... Jest powaznie ranny. Karen zajela sie zapewnieniem pomocy inspektorowi, po czym wrocila do Adama. Oberwales paskudnie po glowie - powiedziala. - Domyslam sie, ze staraliscie sie odzyskac cos, co zginelo? - Dewar potwierdzil. - Z powodzeniem? Mamy fiolki... w walizce w karetce... Nie mozna ich tam zostawic, trzeba je zabrac... Karen polozyla mu dlon na ramieniu. W porzadku, zajme sie tym. Nie ruszaj sie przez pare minut - powiedziala. Po niecalej minucie wrocila z walizeczka i postawila ja obok nog Dewara. Lepiej sie czujesz? - zapytala z usmiechem. Dewar kiwnal glowa. Jak Grant? - zapytal z obawa. Paskudnie oberwal. Ma zgruchotany nos i kosci policzkowe, zlamana w trzech miejscach szczeke, kilka peknietych zeber. Na razie nie mozna ocenic, czy doznal rowniez uszkodzen narzadow wewnetrznych, ale karetka jest juz w drodze. Zabiora go do Szpitala Krolewskiego. Wyjdzie z tego? -Nie postawilabym na to swojej pensji, ale mysle, ze tak. Nadkomisarz Tul-loch juz tu jedzie. Tulloch? Tylko jego tu brakowalo. Jeden z policjantow zadzwonil do niego, kiedy sie zorientowal, w jakim stanie jest inspektor Grant. Nadkomisarz mial prawo to wiedziec - powiedziala Karen. Pewnie tak - przyznal Dewar. - Moze zdaze sie stad zmyc przed jego przyjazdem. Sprobowal wstac, jednak Karen go powstrzymala. Nigdzie sie na razie nie wybierasz - stwierdzila. - Masz wstrzas mozgu. Ani na chwile nie stracilem przytomnosci - zaprotestowal Adam. Zaraz stracisz, jezeli nie bedziesz mnie sluchal. Co masz niby tak pilnego do zrobienia? Bede o wiele szczesliwszy, kiedy fiolki znajda sie daleko stad - odparl Dewar. Ktos sie nimi zajmie. Jestem przekonana, ze powinienes pojechac na obserwacje do szpitala. Zabierze cie ta sama karetka co Granta. Tulloch i ambulans przybyli niemal rownoczesnie. Nadkomisarz przygladal sie w milczeniu, gdy zmasakrowanego, nieprzytomnego Granta wnoszono do karetki. Dewar nie zgodzil sie pojechac do szpitala; postanowil zamiast tego stawic czola Tullochowi. -Co tu sie dzialo, do cholery?! - zagrzmial nadkomisarz. - Po co pojechaliscie poza wewnetrzny kordon? Ze wszystkich nieodpowiedzialnych... -Nie zrobilismy niczego nieodpowiedzialnego! - odparowal Dewar. Bolala go glowa, ale nie byl w nastroju do wysluchiwania polajanek. - Naprawde pan sadzi, ze chcielismy tam jechac? Mysli pan, ze zrobilismy to dla draki czy dla zabawy? Rusz glowa, czlowieku! Zrobilismy to, bo musielismy. Dlaczego, na milosc boska? Bo w Aberdour Court bylo schowane dosc wirusa ospy, zeby usmiercic ludnosc calego miasta i wiekszosci hrabstwa. Grant i ja pojechalismy, by go odzyskac, i udalo sie nam to. Tulloch popatrzyl na Dewara, niepewny, co ma odpowiedziec. To wszystko jest niewiarygodne. Wstrzymam sie z dalszymi krokami, az uslysze, co inspektor Grant ma do powiedzenia, ale jestem przekonany, ze nie obejdzie sie bez postepowania dyscyplinarnego. Zakladajac, ze inspektor Grant przezyje, jedyne postepowanie, jakie pan podejmie, to solidna rekomendacja do nagrody za odwage - odpowiedzial zimno Dewar. - To dzieki niemu fiolki z wirusem znajduja sie teraz w tej walizeczce, zamiast w mieszkaniu w srodku zakazanej strefy, gdzie rzadza chuligani. Poza tym powinien sie pan zastanowic, dlaczego w ogole doszlo do utworzenia wewnetrznego kordonu. - Dewar wyczul, ze Tulloch zrozumial, o co mu chodzilo. Kontynuowal: - W tej chwili kilku zasrancow jest porzadnie wkurzonych na policjantow - mysla, ze Grant i ja nimi jestesmy - ktorzy wlamali sie do jednego z mieszkan i cos stamtad zabrali - nie maja pojecia, co. Sa wsciekli, bo wyszli na frajerow przed swoimi kolezkami. Samo to nie wystarczy, by wszczeli wojne, ale jezeli policja zorganizuje operacje tlumienia rozruchow na pelna skale, rezultat moze byc zupelnie inny. Tulloch nie oponowal, sluchal w milczeniu. Mimo to sadze, ze powinien pan wzmocnic obsade przy drodze prowadzacej do Aberdour Court - dodal Adam. - Dzis w nocy znow moga nas czekac ogniska. Chuligani prawdopodobnie calkowicie zablokuja ulice, by nikt sie dalej nie przedarl, ale przy odrobinie szczescia do tego sie ogranicza. A wirus? Zajme sie fiolkami, ale potrzebny mi bedzie transport. Moj woz stoi pod komenda policji. Dokad chce pan jechac? Z powrotem do Urzedu do spraw Szkocji. Moze jeden z panskich ludzi moglby skontaktowac sie z doktorem Malloyem i przekazac mu, zeby spotkal sie tam ze mna? Zorganizuje odpowiednia eskorte - powiedzial Tulloch. Gdy nadkomisarz odszedl, wrocila Karen i znow zaczela robic Adamowi wymowki, ze nie dba o siebie. Dewar uniosl obie rece w gore. Naprawde nic mi nie jest - powiedzial. - Policja zawiezie mnie do urzedu, wiec nie bede musial prowadzic. Dopilnuje, by Steven Malloy dostal wszystkie fiolki, i wtedy bede mogl spokojnie zasnac. Chcialabym, zebys zostal na noc tutaj. Przynajmniej mialabym wtedy na ciebie oko, skoro nie potrafie cie przekonac, zebys pojechal do szpitala, gdzie powinienes sie znalezc. Nic mi nie bedzie. Wydawalo sie, ze Karen nie jest przekonana, ale po chwili wyraz jej twarzy zlagodnial. Pojdziesz prosto do lozka, kiedy przekazesz fiolki? - zapytala. Obiecuje. Zaczeli sie calowac, przerwal im jednak odglos parkujacej wielkiej ciezarowki. To szczepionka! - oznajmil ktos przy drzwiach. Dzieki Bogu - powiedziala Karen. Jemu zwykle przypisuje sie zaslugi - mruknal Dewar. - Szkoda, ze nikt nie zapytal, po co w ogole stworzyl ospe. Policyjny woz nadzoru ruchu w asyscie czterech motocyklistow zabral De-wara do Urzedu do spraw Szkocji. Adam siedzial z tylu z walizeczka z fiolkami na kolanach, pograzony w glebokiej zadumie. Jedyna zaleta tej "parady", jak ja okreslil w myslach, polegala na tym, ze zaden z funkcjonariuszy na przedzie nie pytal, co znajduje sie w walizce. Prawdopodobnie zakazal im tego Tulloch. De-warowi to odpowiadalo; nie mial ochoty na rozmowe. Milczenie pozwolilo mu zastanowic sie nad jeszcze jedna cecha wiezionego przez niego ladunku: byl nie tylko bardzo niebezpieczny, ale i cenny. Istnieli ludzie, nawet w tym miescie, ktorzy byliby gotowi zaplacic zan milion funtow, natomiast Dewar zamierzal go przekazac bezrobotnemu naukowcowi nazwiskiem Steven Malloy. Adam ufal Malloyowi, ale przypominal sobie ich wczesniejsza rozmowe, dotyczaca tego, do czego gotowi byliby posunac sie ludzie za odpowiednio wysoka kwote. Adam pamietal, ze Malloy mial nadzieje, iz zachowalby dosc zdecydowania, by odrzucic oferte wielkiej sumy pieniedzy za zrobienie czegos, co byloby sprzeczne z jego zasadami. Czy jednak nadzieja w tej sytuacji wystarczala? W polowie drogi Dewar doszedl do wniosku, ze towarzyszacy mu funkcjonariusze moga stanowic rozwiazanie tego problemu. Pochylil sie naprzod i powiedzial, ze chcialby porozmawiac z nadkomisarzem. Funkcjonariusz obok kierowcy polaczyl sie z Tullochem przez radio i podal sluchawke Adamowi. Panie nadkomisarzu? Chcialbym, zeby pozwolil mi pan wykorzystac przydzielonych mi ludzi do jeszcze jednego zadania. Chcialbym, zeby pilnowali walizki podczas transportu do miejsca przeznaczenia i nadzorowali zniszczenie jej zawartosci. Czy fiolki nie beda potrzebne jako dowod? Mozemy je wysterylizowac bez ich zniszczenia. Nie jestem pewny, czy to nie manipulowanie dowodami... Biore odpowiedzialnosc na siebie - przerwal mu Dewar. Jak pan sobie zyczy. Poinformuje pan o tym swoich ludzi? Dewar oddal sluchawke policjantowi na przednim siedzeniu i sluchal, jak Tulloch instruuje ich, ze maja wykonywac polecenia Adama. Jestescie uzbrojeni? - zapytal. To radiowoz przeznaczony do akcji z uzyciem broni, prosze pana. Dobrze. Po przybyciu do Urzedu do spraw Szkocji zamierzam przekazac pewna paczke doktorowi Stevenowi Malloyowi. Bedziecie towarzyszyc doktorowi po drodze do Instytutu Nauk Molekularnych i dopilnujecie, by trafila ona do sterylizatora parowego. Chociaz to formalnosc, podkreslam, ze paczka ani na chwile nie moze zniknac wam z oczu. Zrozumieliscie? Tak jest. Na sterylizatorach znajduja sie wskazniki temperatury. Przypilnujcie, by wynosila ona co najmniej sto dwadziescia stopni Celsjusza przez minimum pietnascie minut. Potem mozecie uznac zadanie za zakonczone i wrocic do pelnienia normalnych obowiazkow. Czy to znaczy, ze doktor Malloy moze nie zechciec przeprowadzic sterylizacji tak, jak nalezy? Jest to malo prawdopodobne. A gdyby jednak tak sie stalo? -Poinformujecie go, ze jestescie uzbrojeni. Prosze pokazac mu pistolet, odebrac pakunek i przywiezc go z powrotem. A jesli bedzie stawial opor? Prosze go zastrzelic, zostac w instytucie z walizka i powiadomic mnie telefonicznie, Cholera. -"Cholera?" Mniej wiecej to sie stanie, jezeli walizka przepadnie. Czy wszystko jasne? -Tak jest. Reszta drogi uplynela w milczeniu. Gdy dojechali na miejsce, jeden z funkcjonariuszy otworzyl Dewarowi drzwi. Obaj odprowadzili go do srodka. Czekal juz na niego Hector Wright. Dobra robota, Adamie - powiedzial. - Wyglada pan na nieco poturbowanego. Przezyje - odparl Dewar lakonicznie, by uniknac klopotliwego wypytywania. - Przyjechal juz Malloy? Jeszcze nie, ale mamy juz szczepionke. Dotarla pol godziny temu. Wiem, bylem w jednym z punktow szczepien w Muirhouse. Dewar zabral walizeczke na gore, otworzyl ja i wsunal do wylozonego gaza pakunku pozostale fiolki - te, ktore znalazl w mieszkaniu Tommy'ego Hannana. Dodal jeszcze troche gazy, a cala paczke owinal kilkakrotnie tasma klejaca. Oproznil walizeczke z calej reszty zawartosci, wlozyl pakunek do srodka i zszedl z nia na dol, gdzie czekal juz Malloy. Czesc, Steve - powiedzial Dewar. - Odzyskalismy juz wszystkie fiolki. Dobra robota. Co mam zrobic? Chcemy, zeby zostaly wysterylizowane, ale nie zniszczone - moga byc potrzebne jako dowod. Pomyslalem, ze moglbys wsadzic je do autoklawu w instytucie. Pewnie, skoro sobie tego zyczysz. Od razu? Beda z tym jakies klopoty? Nie - odparl Malloy. Ci policjanci pojada z toba i przywioza cie z powrotem. Nie ma potrzeby, moj samochod jest na zewnatrz - rzekl Malloy. Obawiam sie, ze musimy to zrobic zgodnie z przepisami - powiedzial Dewar. - Pewnie rzadko zdarza ci sie pracowac ze zbrojna eskorta. - Otworzyl walizke i zaprezentowal Malloyowi i dwom policjantom jej zawartosc. - Powinna trafic prosto do sterylizatora. Malloy najwyrazniej sie domyslil, czego obawial sie Dewar. Popatrzyl Adamowi oskarzycielsko w oczy. Mnie to nie przeszkadza - powiedzial, jednak jego wzrok swiadczyl, ze czuje uraze. - Wciaz szukasz jakiegos zloczyncy w instytucie? Taka jest procedura, Steve - odparl Dewar, ale czul sie fatalnie. 24 Dewar siedzial samotnie w swoim pokoju, az otrzymal wiadomosc z policji, ze fiolki zostaly poddane sterylizacji. Wywolane ta informacja uczucie ulgi oraz swiadomosc, ze prawdziwe zrodlo epidemii zostalo zniszczone spotegowaly jedynie uczucie wyczerpania. Oczy same mu sie zamykaly. Wiedzial jednak, ze daleko jeszcze do zakonczenia calej sprawy. Odszukal skradzione fiolki, ale wciaz istnialy pozostale - nieznany czlowiek zabral je z jednego nieznanego miejsca w drugie. Gapienie sie przez okno niczemu nie sluzylo. Wlasnie zaczelo padac.Adam sprawdzil poczte komputerowa. Wciaz nie bylo wiadomosci z inspektoratu o Kellym. Skad ta zwloka? Wystukal notatke, w ktorej przypominal o pilnosci swojej prosby i wyslal wiadomosc, niecierpliwie nacisnawszy klawisz. Tekst zniknal z ekranu, co wywolalo w Adamie takie samo uczucie pustki. Pozostawalo mu jedynie czekac. Zastanowil sie, czy nie zadzwonic do Stevena Malloya, by sprobowac naprawic stosunki miedzy nimi, ale uznal, ze jest na to za wczesnie. Spojrzal na zegarek i zadzwonil do szpitala, by dowiedziec sie o stan lana Granta. Powiedziano mu, ze inspektor przebywa na oddziale intensywnej terapii, jednak jego stan jest stabilny. Dewarl odlozyl sluchawke i ciezko westchnal. Zapatrzyl sie przez chwile w sciane niewidzacym spojrzeniem, koncentrujac sie na slowie "stabilny" i starajac sie wyrzucic z mysli nazwe "intensywna terapia"."Stabilny" brzmialo zdecydowanie lepiej. Bylo pozno. Dewar zdawal sobie sprawe, ze musi wypoczac, ale poczucie winy nie pozwalalo mu zasnac - zostalo jeszcze tyle do zrobienia. Zadzwonil do Simona Barrona. Nic sie nie zmienilo; Irakijczycy wciaz na cos czekali. Jak dawniej, wychodzili tylko do Bookstop Cafe za rogiem. Zdazyli sie juz zaprzyjaznic zarowno z personelem, jak i z innymi stalymi klientami. -Szczerze mowiac, zdychamy z nudow - poskarzyl sie Barron. - Moze powinnismy po prostu przysiasc sie do nich w kawiarni? Trudno zmotywowac ludzi do czujnosci, jezeli dzieje sie tu mniej niz w muzeum. Jest pan rzeczywiscie pewny, ze ci goscie chca sie dobrac do wirusa ospy? -Tak - odparl Dewar. Polozyl sie w ubraniu do lozka i zapadl w gleboki sen. Dzien siodmy Telefon zadzwonil o siodmej rano. Dewar potarl zesztywnialy kark i przylozyl sluchawke do ucha. Jak sie dzisiaj czujesz? - zapytala Karen. W porzadku - zapewnil ja Adam. - Wczesnie wstalas - dodal, spojrzawszy na zegarek. -Wlasnie wyjezdzamy do punktu szczepien. Pomyslalam, ze najpierw zadzwonie i sprawdze, jak sie czujesz, bo pewnie pozniej nie bede miala na to czasu. Rzeczywiscie, masz to chyba jak w banku. Na pewno krotko spalas. O ktorej sie polozylas? Cala szczepionke wyladowalismy dopiero po pierwszej. Otwieramy podwoje o wpol do osmej. Czekaja na mnie na dworze, wiec musze juz isc. Mam nadzieje, ze bedziesz sie dzisiaj oszczedzal. Postaram sie. Uwazaj na siebie. Zdzwonimy sie pozniej. Dewar stanal w obliczu dylematu: jedna czesc umyslu podpowiadala mu, zeby wrocic do lozka, druga - ze skoro wstal, nie ma po co klasc sie znowu. Nawet gdyby sie polozyl, i tak pewnie nie zdolalby zasnac, obral wiec ostatecznie druga ewentualnosc. Odkrecil prysznic i czekajac na naplyniecie cieplej wody, przyjrzal sie w lustrze sincowi na czole. Nie byl zbyt rozlegly, wciaz bolalo go przy dotyku miejsce, w ktore trafila cegla. -Sukinsyny! - mruknal, chociaz w tej chwili zastanawial sie przede wszystkim nad stanem Granta. Postanowil zadzwonic do szpitala, gdy tylko sie ubierze. Po dlugim prysznicu poczul sie znacznie lepiej; sztywnosc w miesniach niemal ustapila. Zalozyl czyste ubranie i zatelefonowal do Szpitala Krolewskiego. Dowiedzial sie, ze Grant ma za soba ciezka noc, jednak jego stan jest stabilny. Rano miano poddac go serii badan. Dewar zszedl na dol w poszukiwaniu kawy. Okazalo sie, ze ubiegl go w tym Hector Wright. Ekspert siedzial z kalkulatorem w dloni i przegladal naplywajace dane o zachorowaniach z minionej nocy. Dewar nalal sobie kubek mocnej, czarnej kawy z termosu i przysiadl sie do Wrighta. Nie spodziewalem sie, ze bedzie pan na nogach tak wczesnie - stwierdzil Wright. - Zeszlej nocy wygladal pan jak trzy cwierci do smierci. Nic mi nie jest. Co sie dzieje? Na szczescie nic, czego bysmy nie przewidzieli. Liczba przyjec i zgonow statystycznie jest taka, jaka byc powinna. Nic nie swiadczy o pojawieniu sie wtornego zrodla zakazen. Policja doniosla, ze noc przebiegla spokojnie: pare pozarow w strefie wewnetrznego kordonu, ale zadnych powazniejszych problemow. - Wright spojrzal na zegarek. - Wlasnie powinny zaczac sie szczepienia. Miejmy nadzieje, ze wszystko pojdzie gladko - przytaknal Dewar. - Czy dzisiaj bedzie narada? Rozpoczecie programu szczepien od samego rana sprawilo, ze wszyscy sa przy tym zajeci. Tuz po wpol do dziesiatej komputer Dewara wydal pikniecie, swiadczace o nadejsciu wiadomosci. Okazalo sie, ze byla to wlasnie informacja, na ktora czekal. Firma budowlana pod nazwa Holt, ktora dawala zatrudnienie Michaelowi Kelly'emu, zdolala odszukac majstra, ktory przypomnial sobie, ze Kelly pracowal w jego grupie. Okazalo sie, ze Michael pracowal na budowie nowego osiedla luksusowych, wyjatkowo drogich domow dla kadry dyrektorskiej, ktore powstawalo w poludniowo-zachodniej czesci miasta. Znajdowalo sie ono niecaly kilometr od koszar Redford, pomiedzy liceum Firhill i dzielnica Morningside. Budowa osiedla o nazwie Pines dobiegla konca, wszystkie domy byly juz zamieszkale. Dewar poczul przyplyw adrenaliny. Chwycil marynarke i zbiegl na dol. Tam zatrzymal sie jedynie na chwile, by powiedziec Hectorowi Wrightowi, dokad jedzie. Adam wjechal na teren Pines od zachodu i zatrzymal samochod, by rozejrzec sie z niewielkiej wynioslosci. Osiedle wygladalo sympatycznie, tak jak wiele mu podobnych. Dominowaly wielkie, komfortowe wille, ale nie zdazyly jeszcze wyrosnac dojrzale ogrody, zapewniajace pozory odosobnienia. Domy staly na golej ziemi, wystawione na widok ze wszystkich stron, oddzielone od sasiednich jedynie niewysokimi ogrodzeniami. Dewar przygladal sie, jak jakas mloda matka wychodzi kuchennymi drzwiami i ostroznie stapa po tymczasowej sciezce z plaskich kamieni, by rozwiesic pranie na obrotowej suszarce. Malutka dziewczynka probowala bez powodzenia ruszyc jej sladem na trojkolowym rowerku - ugrzazl przy drugim kamieniu. Mala podjela jeszcze bardziej ryzykowna probe przejechania po zbitej w grudy ziemi, ale wywrocila sie wraz z rowerkiem na bok. Jej placz - bardziej wynik frustracji niz potluczen - poniosl sie w porannym powietrzu. Dewar uznal, ze nadszedl czas wysiasc i sie rozejrzec. Otworzyl neseser i wyjal zabrana z urzedu podkladke do dokumentow. Nie miala sluzyc zadnemu konkretnemu celowi; wzial jajako rekwizyt. Ludzi z podkladkami uznawano za zajmujacych sie w pelni legalnymi i nie budzacymi zastrzezen czynnosciami. Mogli krecic sie w najdziwniejszych miejscach, podczas gdy bez podkladek wzbudzaliby podejrzenia policji. Denise Banyon nie miala pojecia, gdzie dokladnie kopal Kelly, wiedziala tylko, ze miejsce to znajdowalo sie blisko domow. Ale po ktorej stronie? Adam ruszyl wzdluz ulicy. Po poludniowej stronie osiedla rosly drzewa - glownie sosny, od ktorych wzielo nazwe. Od polnocy znajdowala sie droga, a po jej przeciwnej stronie wznosilo sie jeszcze jedno nowe osiedle. Z miejsca, w ktorym sie teraz znajdowal, nie mogl dostrzec, co jest na wschodzie, poniewaz Pines rozposcieralo sie na przestrzeni co najmniej czterystu metrow. Adam uznal, ze najlepiej bedzie pojsc na polnoc, skrajem osiedla. Zszedl z chodnika na polac golej ziemi miedzy domami a szosa. Pas gruntu mial ponad dwadziescia metrow szerokosci, ale niemal na calej dlugosci przecinaly go drogi dojazdowe do domow. Dewar krazyl w te i powrotem po pasie ziemi, posuwajac sie powoli na wschod. Wypatrywal sladow niedawno zasypanej dziury w ziemi, otoczonej sladami ognia. Po pewnym czasie zdal sobie sprawe, ze wlasciwie nie wie, po co w ogole to robi. Odnalezienie dziury potwierdziloby jedynie slowa Denise, ale nie przyblizyloby go ani o krok do odszukania czlowieka, ktory poprosil Kelly'ego o pomoc i zabral z wykopu fiolki. Adam zatrzymal sie i pomyslal, iz szuka dziury tylko dlatego, ze nie wie, co innego moglby poczac w tej sytuacji. Po chwili zdal sobie sprawe, ze ktos bacznie sie mu przyglada. Mezczyzna w czapce w stylu Sherlocka Holmesa, kopiacy ziemie i w ten sposob zapoczatkowujacy prace nad przyszlym ogrodkiem, wyprostowal sie i utkwil wzrok w De-warze. Adam kontynuowal poszukiwania, pokonujac zygzakiem teren z nadzieja, ze mieszkaniec Pines przestanie sie nim interesowac, jednak nie przynioslo to spodziewanego rezultatu. Mezczyzna wbil szpadel w ziemie i przeszedl na jego strone drogi. Jakies klopoty? - spytal. Raczej nie - usmiechnal sie Dewar. - Bedziemy zakladac telewizje kablowa, wiec szukam najlepszych drog do ciagniecia przewodow. -Nie prosciej byloby je pozakladac, zanim skonczono budowe? - rzekl mezczyzna, marszczac z niezadowoleniem czolo. Nikt mnie nie pytal o zdanie - odparl Dewar tonem sugerujacym, ze jest tylko malenkim trybikiem w maszynie. No, ani ja, ani moja zona nie piszemy sie na te tandete. I tak prawie wcale nie ogladamy telewizji. Z wyjatkiem Davida Attenborougha i dokumentow - szepnal Dewar pod nosem. Z wyjatkiem Davida Attenborougha i niektorych filmow dokumentalnych - uscislil mezczyzna. Dewar zapisal cos na podkladce i spytal. A jak pan sie nazywa? Pennel-Brown. -Z kreseczka? -Tak. Dewar dorobil lacznik miedzy "nadety" i "duren" na kartce. -Ma pan racje, panie Pennel-Brown. Dopilnuje, by nasi ludzie nie zawracali panu glowy. Pennel-Brown wrocil do kopania ogrodka, a Adam - do penetrowania terenu. Zanim dotarl do kranca polnocnego obrzeza osiedla, rozbolal go kregoslup. Zawrocil na poludnie wzdluz wschodniej granicy Pines. Przystanal, by sie zorientowac, co znajduje sie dalej po tej stronie. Widok zaslanialy mu niewyciete, zdziczale krzewy. Tu i owdzie przezierala spomiedzy nich siatka jakiegos ogrodzenia, nad ktora przeciagnieto drut kolczasty. Dewar mial juz ruszyc dalej wzdluz wschodniego kranca osiedla, gdy w rozstepie wsrod zieleni dostrzegl cos, co wygladalo na komin - okragly i czerwony, taki, jaki widywalo sie w starych kotlowniach. Adamowi przyszlo do glowy, ze komin moze miec cos wspolnego z celem jego poszukiwan. Czyzby za ogrodzeniem z drutem kolczastym znajdowal sie jakis budynek? Juz mial zapuscic sie w zarosla, gdy spostrzegl wylaniajacego sie zza rogu listonosza. Listonosz tez go zauwazyl. -Dzien dobry - powiedzial Adam z przyjaznym usmiechem, unoszac dlon w gescie powitania. Listonosz przystanal, ale nie usmiechnal sie w odpowiedzi. Dewar podszedl do niego. Czy moglby mi pan powiedziec, co tam jest? - zapytal, wskazujac ruchem glowy zarosla i komin. Listonosz rzucil mu podejrzliwe spojrzenie. Adam podniosl podkladke. - Jestem geodeta. Moj klient jest zainteresowany kupnem domu w tym osiedlu - Dewar wskazal Pines. - Zanim przedstawie mu swoj raport, chcialbym sprawdzic, czy nie kryja sie tu jacys straszni sasiedzi. Dom na sprzedaz? W Pines? Juz? Przeciez wazniacy dopiero sie wprowadzili - rzucil ze zdziwieniem listonosz. Pewnie kogos zmusila do sprzedazy ciezka dola dyrektora. Wie pan, bycie wiecznie w ruchu - westchnal Dewar. Raczej pazernosc. Pewnie wycenil chalupe na dziesiec patykow wiecej, niz sam dal. Dewar nie potrafil ocenic slusznosci tej ekonomicznej analizy, ale pokiwal glowa na znak zgody. Zapewne ma pan racje. A co do tamtego miejsca...? Nie mam pojecia, kolego. Nikt sie nim nie interesuje od czasu, gdy zaczalem tu pracowac. Wiec na pewno wszystko bedzie w porzadku - powiedzial Dewar, bazgrzac na podkladce. - Dziekuje bardzo. Odczekal, az listonosz zniknie z pola widzenia, nim zapuscil sie w krzaki i dotarl do ogrodzenia. Zorientowal sie, ze zabudowania po drugiej stronie istotnie sa w zlym stanie. Grupka niewielkich przybudowek otaczala wiekszy budynek; wysoki komin sterczal ze srodka. Chwasty przebijaly sie przez betonowe chodniki, zaslane potluczonym szklem i rdzewiejacym zelazem. Wstepne wrazenie, ze komin nalezal do kotlowni, potwierdzilo sie, ale co ona niegdys zaopatrywala w cieplo? Brak bylo tabliczek czy napisow, ktore pozwolilyby ustalic, czym byly te zabudowania. Dewar doszedl do wniosku, ze musi dokladniej przyjrzec sie budynkom. Zaczal szukac dziury w ogrodzeniu. Przejscie gora bylo wykluczone, poniewaz drut kolczasty, chociaz zardzewialy, nadal wygladal na dosc grozny, by poharatac skore kazdemu, kto tego sprobuje. Siatka prezentowala sie jednak w paru miejscach nader watlo, zwlaszcza przy kompletnie przerdzewialych w dolnej czesci slupkach. Dewar wyszukal szczegolnie zniszczony kolek i zaczal szarpac za siatke. Udalo sie mu ja oderwac-juz po trzech silnych pociagnieciach. Mogl ja teraz podniesc wystarczajaco wysoko, by prze-. sliznac sie pod nia. Obejrzawszy sie jeszcze raz za siebie dla upewnienia, ze nie widac go od strony osiedla, Adam polozyl sie na ziemi i zaczal przeczolgiwac sie pod ogrodzeniem. Jeknal z bolu, gdy sterczacy drut zadarl mu skore na glowie w miejscu stluczenia. Musial znieruchomiec na chwile, az czerwona mgla przestala przyslaniac mu pole widzenia. Przepelznawszy na druga strone, Dewar wstal. Zatamowal krwawienie ze skaleczenia na skroni, otrzepal ubranie z kurzu i ruszyl w strone budynkow. Jego domysly sie potwierdzily: istotnie mial przed soba stara kotlownie. Swiadczyly o tym dwa rdzewiejace kadluby zbiornikow cisnieniowych. Jednak wciaz nie sposob bylo sie zorientowac, co ogrzewala kotlownia. Dewar ruszyl wzdluz wybiegajacych z tylnej sciany rur. Przystanal na widok stojacej na ceglanym wystepie pustej, wygladajacej na nowa, puszki po piwie marki Tennent Super. Stala pionowo na niskim murku, nie rzucono jej wiec przez siatke od strony drogi. Dewar pomyslal, ze zostawily jatutaj jakies nastolatki. Miejsce tego rodzaju moglo stanowic atrakcje dla wyrostkow, ale poza pojedyncza puszka po piwie nie bylo widac zadnych sladow sobotnich uciech. Adam ruszyl wzdluz tego, co uznal za glowny rurociag wybiegajacy z kotlowni. Przebiegal on nad ziemia mniej wiecej na odcinku dwudziestu metrow, po czym niknal w gruncie posrod chaszczy na wschod do zabudowan. Oznaczalo to, ze dalej siec rur biegla pod powierzchnia ziemi. Dewar zaczal rozgladac sie za droga, ktora mozna by sie tam dostac, i dojrzal zelazny wlaz, niemal calkowicie skryty wsrod galezi czarnej topoli. Chwycil za raczke i odciagnal ciezka klape na bok. Ku jego zdumieniu, odsunela sie zdumiewajaco latwo; spodziewal sie, ze zaklinowala ja rdza. Dewar zajrzal w glab opadajacego pionowo dwa metry szybu, ktory laczyl sie z podziemnym tunelem o lukowatym sklepieniu. Ciag zelaznych szczebli wpuszczonych w sciane szybu zapraszal do zejscia, jednak Adam nie zaciagnal klapy za soba. Zamierzal jedynie zajrzec do wylotu tunelu i wrocic do samochodu po latarke. Z zaskoczeniem stwierdzil wszakze, ze w przejsciu nie jest zupelnie ciemno: ciag malutkich okienek w jego sklepieniu wpuszczal do srodka dosc swiatla, by mozna sie wen zapuscic. Adam zorientowal sie, ze mial racje co do przebiegu sieci cieplowniczej. Wzdluz sklepienia i scian tunelu ciagnely sie dlugie odcinki stalowych rur, na ktorych tu i owdzie znajdowaly sie manometry. Rury byly zimne i wilgotne; wskazowki manometrow staly na zerze. Nagle z mroku wypadl szczur, przebiegl po jego stopach i pierzchnal w ciemnosci. Dewar pomyslal, ze nie grozi mu samotnosc. Ruszyl dalej tunelem, obliczajac w myslach, gdzie znajduje sie w stosunku do osiedla. Ocenial, ze dotarl wlasnie do jego wschodniego kranca, gdy korytarz sie skonczyl. Adamowi zagrodzila droge sciana z nowszych niz pozostale cegiel. Domyslil sie, ze budowniczowie Pines zamurowali stary tunel, gdy kladziono fundamenty pod nowe domy. Na tym jednak siec podziemnych korytarzy sie nie konczyla - w lewo odchodzil mniejszy tunel. Tu rowniez bylo dosc swiatla, by posuwac sie dalej. Po pokonaniu kolejnych dwudziestu metrow Dewar sie zatrzymal. Wyczul nowy zapach. Wciagnal nosem powietrze, by sie upewnic. Nie bylo watpliwosci: czuc bylo won tytoniu. Pod ziemia byl ktos jeszcze. Dewar ruszyl ostroznie dalej; serce bilo mu znacznie szybciej. Zapach przybieral na sile, natomiast Adam szedl coraz wolniej. Tunel rozszerzyl sie w prostokatne pomieszczenie, gdzie, jak sie domyslil, dostrzeglszy resztki maszynerii, znajdowala sie niegdys pomocnicza pompownia. Przygladal sie jej dokladniej, gdy z tylu na jego szyi zacisnela sie para rak. -Mam cie, bydlaku! - wychrypial czyjs glos prosto w ucho Adama. - Nie dostaniesz mnie, tak jak zabiles Tama! Dewar rabnal obydwoma lokciami napastnika w brzuch. Mezczyzna puscil ze sieknieciem jego gardlo. Adam obrocil sie, jednak przeciwnik uderzyl go glowa w twarz z taka sila, ze Dewar zatoczyl sie do tylu. Napastnik przypadl znowu do niego: niewyrazna postac ze zmierzwionymi wlosami i cuchnacym oddechem, wiedziona czysta nienawiscia. Adam uderzyl obiema piesciami mezczyzne w skronie, dzieki czemu zyskal przewage w walce. Dla pewnosci rabnal przeciwnika w brzuch. Mezczyzna runal na podloze jak wor ziemniakow. -O co ci chodzi, do cholery? - zapytal Dewar z irytacja. Swiatla bylo dosc, by zdolal ujrzec, ze napastnik ma na sobie plaszcz przeciwdeszczowy, nierowno zapiety - najprawdopodobniej na paru warstwach ubrania. Mezczyzna mial zwichrzona kepe brudnych, siwych wlosow i sterczaca na wszystkie strony z twarzy brode. Wygladalo na to, ze jest koczujacym w tunelu wloczega. Jasna stawala sie dzieki temu obecnosc puszki po piwie. -Zabiles Tama, ty draniu, a teraz... teraz zabijesz mnie - wysiekal mezczyzna. Na poly plakal, na poly walczyl o odzyskanie tchu, sciskajac sie za brzuch. Dewar pozalowal, ze uderzyl go tak silnie. -Nigdy cie nie widzialem na oczy - powiedzial. - 1 kto to jest Tam? Nie pieprz mi takich glodnych kawalkow! Kurwa, co komu szkodzilismy? No? Odpowiedz mi! Co to za miejsce? Nie pieprz mi takich... Mezczyzna urwal w pol zdania, gdy zirytowany impasem w rozmowie Dewar chwycil go za klapy plaszcza i przysunal swoja twarz do jego twarzy. Po prostu odpowiedz mi na pytanie - rzucil chrapliwie. Tunele. Jakie tunele? Szpitala Miejskiego, baranie. W glowie Dewara rozbrzmialy dzwonki alarmowe. Szpitala Miejskiego? - powtorzyl. - To znaczy, ze te domy wybudowano na terenie, na ktorym znajdowal sie wczesniej szpital? Kazdy glupi to wie. Dewarowi zakrecilo sie w glowie, gdy zdal sobie sprawe z implikacji tego faktu. Znalazl nie tajna baze wojskowa, ale siedzibe dawnego szpitala - tego wlasnie, w ktorym leczono przypadki chorob zakaznych. Przypomnial sobie, ze powiedzial mu to George Ferguson w laboratorium Stevena Malloya. Ferguson pracowal w Szpitalu Miejskim przez trzydziesci lat, i wlasnie w tym miejscu odkopano fiolki z wirusem ospy. Wszystko ukladalo sie w spojna calosc. Ferguson stanowil brakujace ogniwo powiazania z instytutem - dobry, stary George Ferguson! Wirus nie zostal zrekonstruowany przy uzyciu najnowoczesniejszej techniki w instytucie ani nie pochodzil z tajnego osrodka badawczego z czasow wojny; pochodzil ze starego szpitala zakaznego, z miejsca, w ktorym leczono wiekszosc schorzen, jakie kiedykolwiek trapily ludzkosc. Opowiedz mi o Tamie - rzekl Dewar do lezacego na ziemi mezczyzny. Mieszkalismy tu od ponad trzech lat. Bylo cieplo, a nawet kiedy wylaczyli ogrzewanie, mimo wszystko bardziej nam to pasowalo niz wlazenie w dupe po kosciolach, zeby wydebic miske zupy. Co sie pozniej stalo? Mezczyzna wyciagnal powoli reke w gore. -Tam - powiedzial i rzucil Dewarowi paczke zapalek. - Bedziesz ich potrzebowal. Adam zmarszczyl czolo, ale usluchal wskazowki wloczegi. Poruszal sie jednak ostroznie na wypadek jakiejs pulapki. Po lewej znajdowala sie ciemna nisza. Dewar przez chwile doznal wrazenia, ze nie jest w niej sam. Wlosy stanely mu deba na karku. Wyjal zapalke. Gdy zaplonela, dojrzal przypominajace szmaciana lalke, wsparte o sciane zweglone zwloki mezczyzny. Skora byla niemal w calosci zdarta z czaszki trupa. Jego palce drgnely, gdy wyprysnal spomiedzy nich szczur, ktory zniknal w ciemnosciach. -Jezu Chryste - mruknal Dewar, przyciskajac dlon do ust. Czul, ze caly dygocze. Wrocil do wciaz lezacego na ziemi wloczegi. Dlaczego go tu trzymasz? - zapytal stanowczo. Nie moglem zdecydowac sie na model trumny - padla kwasna odpowiedz. - Jak o tym doniose, strace chalupe. Co sie tu stalo? Ktorejs nocy przyjechala koparka. Myslelismy, ze budowlancy chca zasypac i ten kawalek tunelu, wiec zaszylismy sie z Tamem glebiej, ale koparka odjechala, no to wylezlismy z powrotem. Nastepnej nocy, kiedysmy spali, jakis dran nalal ropy do dziury. Tam spalil sie zywcem, biedaczysko. Ktoredy dokladnie ten czlowiek wlal rope? O tam. Dewar znow popatrzyl tam, gdzie wskazywal wloczega. Minal nisze z koszmarnym lokatorem i natrafil na zwal ziemi blokujacy dalsza droge. Zorientowal sie, ze ziemia znajduje sie tu od niedawna - wciaz jeszcze byla wilgotna. Pachniala swiezoscia, jak ogrod po deszczu. Czuc bylo jednak rowniez won spalenizny. Adam zaczal rozgarniac ja stopa, jednak wkrotce zrezygnowal, przynosilo to bowiem mizerne rezultaty. Znalazl kawalek ksztaltownika, sluzacy niegdys za wspornik dla rury, i wykorzystal go jako lopate. Pierwsza oznaka sukcesu byl powiew chlodnego, swiezego powietrza, ktory poczul na policzku. Zachecilo go to do wzmozenia wysilkow. Wreszcie udalo mu sie utorowac sobie droge na zewnatrz. Podciagnal sie w gore, usiadl na trawie i przez chwile zagladal w wykopana przez Michaela Kelly'ego dziure. Wstal i rozejrzal sie, by ustalic, gdzie sie znalazl. Zorientowal sie, ze jest na polnocno-wschodnim skraju osiedla Pines, okolo dwudziestu pieciu metrow na polnoc od najblizszego domu. Ocenil, ze to wystarczy, by na tej podstawie ustalic, jaka czesc szpitala znajdowala sie tu w przeszlosci, czul jednak, ze zna juz odpowiedz na to pytanie. Byl gotow sie zalozyc, ze chodzilo o stare laboratorium mikrobiologiczne, w ktorym tak dlugo pracowal George Ferguson. Zostalo zrownane z ziemia, ale podziemne tunele, ktorymi biegly rury z para i ciepla woda, pozostaly nietkniete, poniewaz firma budowlana nie zamierzala niczego stawiac w tym miejscu. Ferguson musial przypomniec sobie o jakims miejscu, gdzie w przeszlosci przechowywano kultury wirusow, i postanowil sobie troche dorobic. Dewar postanowil wrocic ta sama droga, ktora tu przybyl. Czul sie w obowiazku zrobic cos z wloczega: chcial go zapewnic, ze nikt nie chcial zabic jego przyjaciela, ze byl to wypadek. Prawda bylo jednak i to, ze wloczega nie mogl tu pozostac. Trzeba bylo przeprowadzic szczegolowa inspekcje sieci tuneli na wypadek, gdyby George Ferguson nie zniszczyl wszystkiego, co sie znajdowalo w starym schowku. Tunele i tak najprawdopodobniej czekalo zasypanie. Adam zeskoczyl pod ziemie i zepchnal luzna ziemie tak, by ktokolwiek wyprowadzajacy psa mogl dostrzec co najwyzej zaglebienie gruntu. Gdy wrocil do miejsca, w ktorym zostawil wloczege, nikogo tam nie bylo. Dewar zastanowil sie, czy go nie odszukac, ale zrezygnowal z tego. Mezczyzna zyl poza nawiasem spoleczenstwa - skoro tak chcial, nie nalezalo mu odbierac tego prawa. Adam mial o wiele pilniejsze problemy na glowie. Dotarl do porzuconej kotlowni i wyszedl na gore przez wlaz. Wyjal telefon komorkowy i zadzwonil do Stevena Malloya. Tak jak sie spodziewal, Malloy odezwal sie oschlym tonem, lecz Adam nie mial czasu na przeprosiny za poprzednia noc. Jestes sam? - zapytal. Tak - odparl zaskoczony Malloy. - Dlaczego pytasz? Poniewaz czlowiek, ktorego szukalismy, to George Ferguson. Jest w instytucie? Co?! - zawolal Malloy. - Na milosc boska, skad ci to przyszlo... Jest dzisiaj w instytucie? Ma zwolnienie lekarskie. Co? - wykrzyknal tym razem Dewar. -Ostatnio nie jest soba. Powiedzialem, zeby wzial sobie troche wolnego, bez wzgledu na to, co go gnebi. Jezu! - jeknal Dewar. - Wiem dobrze, co go gnebi. Znasz jego adres? Oczywiscie. Zabiore cie spod instytutu i pojedziemy, zeby skonfrontowac go z faktami. Szczegoly opowiem ci po drodze. Po prostu nie potrafie uwierzyc, ze George mial cokolwiek wspolnego z... Wierz mi, jest winny jak wszyscy diabli - odparl Dewar. Adam zaczal ponownie przeciskac sie pod siatka, gdy przyszlo mu do glowy, ze powinna istniec o wiele wygodniejsza droga na zewnatrz - ta, z ktorej od jakiegos czasu korzystali wloczega i jego przyjaciel. Ruszyl wzdluz ogrodzenia, przygladajac sie wszystkim slupkom. Wreszcie dostrzegl taki, ktory wydawal sie obluzowany. W tym samym miejscu konczyl sia rowniez jeden odcinek siatki i zaczynal nastepny. Slupek dal sie wyciagnac bez wiekszego trudu, dzieki czemu siatke miedzy nim a nastepnym mozna bylo odchylic jak wrota. -Dobra nasza - mruknal Dewar, wsadzil slupek na miejsce i pospieszyl do samochodu. 25 Gdy Dewar zahamowal pod budynkiem instytutu, Malloy juz na niego czekal.Wygladasz, jakbys wracal z wojny - powiedzial Steve, kiedy Adam wysiadl z samochodu i trzasnal drzwiami. Mam za soba ciezki dzien - odparl Dewar. - Dokad jedziemy? Barberton Hill Rise siedemnascie. Nic mi to nie mowi. Najpierw pojedziesz na zachod. To osiedle po drugiej stronie Colinton. Naprawde jestes pewny, ze musimy to zrobic? George ma dosc powodow do zmartwien, by pograzac go jeszcze bardziej w blocie. Dewar opowiedzial Malloyowi, czego dowiedzial sie w Pines. Chryste!- westchnal Malloy. - Co go opetalo? Pieniadze, co by innego - odparl Dewar glucho. -Ale dlaczego Irakijczycy w ogole skontaktowali sie z George'em? Nie mogli wiedziec o zapomnianych zapasach wirusa w starym szpitalu. - 1 nie wiedzieli. To Ferguson musial do nich dotrzec. Domyslam sie, ze Ali Hammadi zwierzyl sie George'owi, kiedy zaproponowano mu zrekonstruowanie wirusa. Przeciez przyjaznili sie ze soba, prawda? Od czasu do czasu wybierali sie na piwo - przytaknal Malloy. Kiedy Ali odebral sobie zycie, Ferguson musial potraktowac to jako szanse dla siebie i zaproponowal Irakijczykom dostarczenie tego, czego chcieli - chociaz z innego zrodla. -I pomyslec, ze to wszystko po prostu lezalo sobie w ziemi. Jezu! -Trzydziesci lat temu nie bylo zadnych przepisow, okreslajacych, co wolno, a czego nie wolno trzymac w laboratoriach. Kazdy ze szpitali mial wlasny regulamin i samodzielnie ustalal zasady postepowania. Kwestiami bezpieczenstwa zajmowali sie konsultanci poszczegolnych placowek, a nie komitety ustawodawcze i rzady. Przypuszczam, ze w miare uplywu czasu kolejni pracownicy przechodzili na emeryture i umierali, wobec czego o starych kulturach po prostu zapomniano lub nie zwracano na nie uwagi, skoro przechowywane byly w malo waznych zakatkach w rodzaju strychow czy piwnic. Wiele dawnych szpitali bylo pobudowanych tak zawile, jak sredniowieczne zaniki. Wystarczylo, ze Ferguson przypomnial sobie o starym skladzie w piwnicy Szpitala Miejskiego. -Skrec tu w lewo - powiedzial Malloy, gdy dotarli do skrzyzowania. Dewar zwolnil i wjechal w podmiejska uliczke, po ktorej obu stronach znajdowaly sie niewielkie, na poly odosobnione wille. George mieszka mniej wiecej w polowie ulicy, po prawej - powiedzial Malloy. - Dom ma zielone drzwi. Byles tu juz kiedys? Pare razy odwozilem go do domu po przyjeciach w laboratorium... Mozna by powiedziec, ze George zawsze idzie na calosc, prawda? Dewar zatrzymal sie kawalek przed willa. Czujesz sie na silach pojsc tam tylko ze mna czy mam wezwac policje? George i ja zawsze sie dogadywalismy - odparl cicho Malloy. - Chcialbym uslyszec, co ma do powiedzenia, zanim podejmiemy jakiekolwiek inne kroki. Idac sciezka przez ogrodek posesji pod numerem siedemnastym, Dewar mimowolnie pomyslal, ze okolicznosci nie mogly ulozyc sie dziwaczniej. Szykowal sie do wejscia do przecietnego, podmiejskiego domku, by oskarzyc jego mieszkanca o powtorne sprowadzenie na swiat plagi ospy i udzial w spisku, ktory mial pchnac Bliski Wschod w objecia wojny. Drzwi otworzyla niska, siwowlosa kobieta. Rozpoznala Malloya i usmiechnela sie. Steven! Co cie tu sprowadza? George wlasnie wyszedl? Chodzi o cos waznego? Wyszedl? Usmiech na twarzy kobiety przygasl - uswiadomila sobie napiecie Malloya. -Moze lepiej wejdziecie panowie do srodka? - zapytala. Wprowadzila obu mezczyzn do niewielkiego, zatloczonego saloniku. Wrazenie to powodowal glownie staromodny komplet wielkich mebli w stylu Chesterfield oraz siedzacy bezwladnie w jednym z foteli chlopak ze sterczacymi wlosami i wystajacym z ust jezykiem. Mial sporo ponad metr osiemdziesiat wzrostu i silna budowe ciala, ale bylo wyraznie widac, ze jest uposledzony umyslowo. Nie zwracajcie uwagi na Malcolma - powiedziala Joyce Ferguson z bladym usmiechem. - Cieszy sie, gdy moze ogladac telewizje. To doktor Dewar - przedstawil Adama Malloy. - Przyjechal z Londynu, zeby zbadac przyczyny epidemii ospy. Milo mi pana poznac - odparla uprzejmie Joyce. Dokad pojechal George? - zapytal Steven. Nie jestem pewna, ale wydawal sie z czegos bardzo zadowolony. Powiedzial... - Glos Joyce przygasl. - Ma klopoty, prawda? Och, moj Boze, co sie stalo? Co takiego narobil? Co powiedzial, pani Ferguson? - zapytal Dewar, chcac, by kobieta dokonczyla rozpoczete wczesniej zdanie. Powiedzial... - w oczach Joyce Ferguson pojawil sie nieobecny wyraz. - Powiedzial, ze mu sie udalo i ze nie bedziemy musieli sie juz o nic martwic... Koniec naszych klopotow... Dewar i Malloy popatrzyli po sobie. -Nie ma pani pojecia, dokad pojechal? Na pewno? Joyce pokrecila glowa. Malcolm zagulgotal glosno - rozbawilo go cos, co zobaczyl w telewizji. Joyce nie odrywala wzroku od obu mezczyzn. -Czy wyjezdzajac, zabral cokolwiek ze soba? - zapytal Dewar. Spojrzenie Joyce zdradzalo, ze jest zdumiona, skad Adam to wie. -Wyniosl z garazu jakies pudlo, ale nie mam pojecia, co bylo w srodku. - Malloy popatrzyl na nia uwazniej, wiec dodala: - Chyba cos, nad czym pracowal. Ale nie masz pojecia, co takiego? Joyce ponownie pokrecila glowa. Gdzie nad tym pracowal? - zapytal Dewar. W garazu. Moglibysmy tam zajrzec? Jest zamkniety. Wlamano sie do wielu domow w okolicy, wiec... - Slowa zamarly jej na wargach. Ma pani klucz? Trzyma go George. Och, moj Boze, coz on nawyprawial? Malloy otoczyl kobiete ramieniem. Joyce, masz w domu jakies narzedzia? W szafce w holu. Dewar poszedl sie rozejrzec i wrocil z kluczem szwedzkim i dluga lyzka do opon. Dal znac skinieniem glowy Malloyowi, by zostal z Joyce. Wyszedl na zewnatrz. Wystarczylo jedno szarpniecie lyzka, by wyrwac z drzwi garazu jedno z podtrzymujacych klodke uszek. Adam otworzyl drzwi, wszedl do srodka i na-macal wylacznik swiatla. Stwierdzil, ze garaz zostal przerobiony na male, dobrze wyposazone laboratorium. Malloy, ktory rowniez przeszedl do garazu, zatrzymal sie oszolomiony na progu. Nic dziwnego, ze mielismy manko przy rozliczaniu sie z dotacji - mruknal. Powiedz mi, ze to nieprawda - rzekl Dewar. - Powiedz mi, ze Ferguson nie mogl tu trzymac wirusa ospy. Obydwaj mezczyzni podeszli do glownego stolu laboratoryjnego, zainstalowanego pod tylna sciana. Malloy przyjrzal sie wyposazeniu i zmarszczyl czolo. Niestety, obawiam sie, ze wlasnie tym sie zajmowal. To wszystko urzadzenia, jakich potrzeba do hodowli kultur wirusowych. George musial robic posiewy wirusow ze starych fiolek. Jesli zna sie odpowiednia technike - a George znal ja na pewno - dosc latwo wyhodowac duze ilosci wirusa. Jezeli tylko dostanie sie choc odrobine materialu, nie sprawia to wielkich trudnosci, bo wirusy ospy sa bardzo malo wymagajace. A niebezpieczenstwo? -George to pierwszorzedny laborant. Od dziesiecioleci pracowal przy wirusach. Hodowanie zwyklych kultur jest o wiele mniej niebezpieczne niz proby rekonstrukcji wirusa z fragmentow DNA. Dewar rozejrzal sie po rozmaitych naczyniach laboratoryjnych i probowkach. z tylu stolu stalo kilka buteleczek z przejrzystym plynem oraz pare mniejszych, z ciecza o slomkowej barwie. Wygladalo to bardzo prozaicznie; nadaloby sie na wyposazenie zestawu do chemii dla ambitnego dzieciaka. -Gdzie jest wirus? -Nie ma go tutaj - odparl Malloy. - W tych buteleczkach znajduje sie sterylny bufor i pozywka dla kultur. Zadna z nich na pewno nie zostala zainfekowana wirusem, ale popatrz tutaj. - Pochyliwszy sie, Dewar przyjrzal sie dokladniej pelnemu czerwonego roztworu naczyniu, w ktorym plywaly okruchy paru potluczonych fiolek. - To srodek odkazajacy - stwierdzil Malloy. - Wrzucal tu stare fiolki po oproznieniu ich z zawartosci, ale gdzie sa nowe kultury? Och, Chryste, ma je wlasnie w pudle, ktore zabral ze soba! - wykrzyknal Dewar. - To wlasnie mial na mysli, kiedy powiedzial zonie, ze skonczyly sie ich klopoty. Pojechal przekazac je Irakijczykom! Ale dokad? Dewar wyciagnal telefon i wybral numer Barrona. Czy cos sie u was dzieje? Dzisiaj na razie jeszcze nikt nie wychodzil, jezeli o to panu chodzi, ale i tak jest na to troche za wczesnie. Nasi przyjaciele wybieraja sie do kawiarni zwykle tuz przed czwarta. Jest pan absolutnie pewny, ze zaden z Irakijczykow nie opuszczal budynku? Calkowicie. Dlaczego pan pyta? Dowiedzial sie pan czegos, o czym nie wiem? Wirus jest juz w drodze. Przekazanie ma nastapic dzisiaj. Gdzie? Nie wiem. Pan i panscy ludzie musicie sledzic kazdego Irakijczyka, ktory wyjdzie z budynku - i na milosc boska, nie wolno wam ich zgubic! Zrozumialem. Zadzwonie, jezeli cos zacznie sie dziac. Co teraz? - zapytal Malloy. Czy Ferguson ma samochod? Forda escorta. W takim razie na pewno nim pojechal, bo nie ma go pod domem. Zdobadz od zony numer rejestracyjny, ja zadzwonie na policje i ostrzege ich, co sie dzieje. Malloy wszedl do domu, natomiast Dewar rozejrzal sie po raz ostatni po garazu. Postaral sie zalozyc klodke na urwane ucho jak najlepiej. Nie musial sie spieszyc - Malloy wciaz byl w domu. -Przepraszam - powiedzial, kiedy wreszcie wyszedl. - Joyce nie potrafila przypomniec sobie numeru. Jest w nie najlepszym stanie. Musiala poszukac w papierach. Dewar przekazal policji szczegolowy opis samochodu i wydal polecenie, by zawiadomiono go natychmiast po jego zlokalizowaniu. Pod zadnym warunkiem nie wolno bylo zatrzymywac wozu ani puszczac sie w poscig za kierowca. Dewar powtorzyl ten zakaz, by nie doszlo do nieporozumien. Nie chcial, by sploszony Ferguson popelnil jakies glupstwo - nie mozna bylo do tego dopuscic, zwazywszy na to, jaki bagaz wiozl ze soba. Dewar i Malloy zawrocili w strone centrum. Nie bardzo wiedzieli, co maja robic do czasu ustalenia miejsca pobytu Fergusona lub podjecia jakichs dzialan przez Irakijczykow. Adam niecierpliwil sie coraz bardziej z kazda mijajaca minuta. Zerknal na zegarek. -Dlaczego policja tak sie grzebie? - poskarzyl sie. - Na pewno juz znalezli samochod Fergusona. Zadzwonil na komende, by to sprawdzic, ale samochodu do tej pory nie zauwazono. Moze nie ma go na ulicach? - zasugerowal Malloy. Myslisz, ze gdzies parkuje? - spytal Dewar. Zadzwonil raz jeszcze na policje i polecil sprawdzic rowniez wszystkie parkingi w miescie. -To sprawa bezwzglednie najwyzszej wagi! Minelo kolejne pol godziny. Dewar i Malloy krazyli samochodem po srodmiesciu, czekajac na nowe informacje. Za dwadziescia czwarta zadzwonil Barron. Siddiqui i Abbas wlasnie wyszli z budynku. - Nie zgubcie ich! Malo prawdopodobne - odparl Barron. - Sa pieszo. - Co? Wyglada na to, ze jak zwykle ida tylko za rog do kawiarni. Cholera! - jeknal Dewar. Nie mogl sobie wyobrazic zadnego scenariusza zdarzen, w ktorym Irakijczycy nie braliby udzialu. Oparl lokiec na wystepie pod oknem i przylozyl dlon grzbietem do czola, pograzajac sie w zadumie. Wiem! - wykrzyknal po paru chwilach. Slucham? - zapytal Malloy. -Kawiarnia! Bookstop Cafe! Tam wlasnie dojdzie do przekazania wirusa! To jedyne miejsce, gdzie obecnosc Irakijczykow nie wzbudza podejrzen. Sami sie o to postarali, przychodzac tam codziennie. Sa stalymi goscmi! Ferguson na pewno tam wlasnie sie z nimi spotka. Gazu! Malloy przyspieszyl. Dewar zadzwonil do Barrona. Przekazanie ma nastapic w Bookstop Cafe - powiedzial. - Osoba, z ktora skontaktowali sie Irakijczycy, jest George Ferguson, bialy mezczyzna, sto osiemdziesiat piec centymetrow wzrostu, rude wlosy, po piecdziesiatce. Jest tam? Zrozumialem. - Zapadla dluga chwila ciszy. Malloy skrecil w Hanover Street i zatrzymal sie przed swiatlami. - Odpowiadajacy temu opisowi mezczyzna znajduje sie w tej chwili w kawiarni - powiedzial wreszcie Barron. Jego samochod jest na zewnatrz? - zapytal Dewar; nie wiedzial, czy Ferguson zabral kultury wirusa ze soba czy zostawil je w wozie. - Bialy ford escort - rzekl i podal numer rejestracyjny. Nie - odparl Barron. - Co mamy zrobic? Ferguson i Irakijczycy nie moga opuscic kawiarni. Dopoki siedza w srodku, nie podejmujcie zadnych dzialan. Przede wszystkim musimy odnalezc samochod. Jesli szczescie nam sprzyja, wirus jest w bagazniku. Gdy go odzyskamy, mozecie sie nimi zajac. Dewar jeszcze raz zadzwonil na policje i polecil, by poszukiwania samochodu Fergusona skoncentrowac w okolicach Bookstop Cafc, jednak funkcjonariusze pod zadnych pozorem nie moga pokazywac sie przed kawiarnia. Minelo dziesiec minut; wozu nadal nie odnaleziono. Dewar czul, ze pot wystepuje mu na czolo. -Szybciej! Szybciej! - mamrotal ze zniecierpliwieniem. Parkowali w tej chwili na Forest Road; kawiarnia byla tuz za rogiem. Zniecierpliwienie zmusilo Adama do wyjscia z samochodu. Podszedl do konca ulicy i dostrzegl obserwujacego kawiarnie Barrona. Zadzwonil do niego. Wciaz sa w srodku? Rozmawiaja i smieja sie, jak co dzien. A Ferguson? Przylaczyl sie do nich. Polozyl na stole pare ksiazek, ktore wlasnie kupil. Pozornie wszystko wyglada tak, jakby zdecydowal sie wypic filizanke kawy przed wyjsciem i przy okazji gawedzi z ludzmi przy sasiednim stoliku. Ma tylko ksiazki? Nie polozyl obok siebie jakiegos pudelka czy paczki? O ile moge dostrzec, nie. Dewar popatrzyl jeszcze raz w strone Barrona. Wywiadowca obserwowal kawiarnie spod wejscia do jednego z budynkow akademii medycznej naprzeciwko. Akademia! - wpadlo do glowy Adamowi. Policja na pewno nie sprawdzala parkingu na jej dziedzincu. Byc moze wlasnie tam Ferguson zostawil swoj samochod. Dewar przekazal to Barronowi. Mam to sprawdzic? Nie, niech pan nie spuszcza oka z kawiarni. Moze zaraz beda wychodzic. Przejde za rog, na druga strone ulicy. Bede w ich polu widzenia tylko przez kilka sekund. Jezeli nadal rozmawiaja, to pewnie mi sie uda. Dewar postawil kolnierz, wetknal rece w kieszenie i ruszyl do skrzyzowania przy Teviot Place. Przebiegl przez ulice i wybral chwile, gdy obok przejezdzal autobus, by podbiec do wejscia gmachu akademii. Autobus uniemozliwil dostrzezenie go z kawiarni. Adam rozejrzal sie po zaparkowanych na dziedzincu samochodach. Krazyl wsrod nich mezczyzna w uniformie, sprawdzajacy zatkniete za szyby przepustki. W przeciwleglym kacie dziedzinca, najblizej budynku, stal bialy ford escort. Dewar nie mogl dojrzec numeru, ale byl pewien, ze sie zgadza. Pospieszyl w te strone i stwierdzil, ze sie nie mylil. Powiadomil Barrona i policje o odnalezieniu wozu. Potrzebowal pomocy, by jak najszybciej dostac sie do wnetrza samochodu, ale nie chcial, by na dziedziniec zajechal rozpedzony radiowoz z wyjaca syrena i wysypujacymi sie z niego umundurowanymi funkcjonariuszami. Barron powiedzial, ze podesle jednego ze swoich ludzi. Wywiadowca byl ubrany po cywilnemu, wiec nie mogl wzbudzic podejrzen. Prezentowal sie jeszcze bardziej pospolicie niz ford escort. Kiedy? - zapytal Dewar. Za mniej wiecej pol minuty - odparl Barron. - Agent obserwuje ze mna kawiarnie. Wlamanie sie do wozu zajelo wywiadowcy kolejne trzydziesci sekund. Dewar przejrzal wnetrze, nie znalazl tam jednak niczego. Odblokowal klape bagaznika i obiegl samochod, by do niego zajrzec. Byla tam tylko mata, pare narzedzi i skladane krzeselko. Cholera, cholera, cholera! - wykrzyknal Dewar. - Zabral paczke ze soba, wiec musi miec ja ze soba. W kawiarni? - zapytal agent, chcac sie upewnic. Dewar kiwnal glowa. Zadzwonil do Barrona i wyjasnil, ze niczego nie znalazl w samochodzie. Tego nam tylko brakowalo - rzekl agent. Sam pan powiedzial, ze nie ma niczego przy sobie. Widze jedynie blat stolika. Rownie dobrze mogl postawic torbe czy pudelko przy nodze. O, kurwa! - jeknal stojacy obok Dewara agent. Adam obejrzal sie na niego i podazyl za jego wzrokiem. Starszy mezczyzna, sprawdzajacy pozwolenia na parkowanie, przygladal sie im teraz z telefonem przy uchu. - Dzwoni na policje! - powiedzial agent. - Mysli, ze chcemy ukrasc tego escorta! Dewar zadzwonil na policje, by odwolac zgloszenie sie na wezwanie, ale w tej samej chwili rozleglo sie narastajace wycie syren radiowozow. -Odwolajcie ich! - krzyknal do sluchawki, ale bylo juz za pozno. Dwa policyjne wozy wpadly na Teviot Place; goscie kawiarni na pewno zdawali sobie sprawe z ich przybycia. Siddiqui i Abbas ruszyli do wyjscia. Barron rozkazal swoim ludziom zatrzymanie Arabow w kawiarni. Dewar wybiegl przed budynek akademii, pozostawiajac poradzenie sobie z policja agentowi. -Odbierzcie paczke z wirusem! - wrzasnal do Barrona. - Dajcie sobie spokoj z cala reszta, odbierzcie tylko paczke! Adam wpadl do kawiarni jako ostatni. Pobladly Ferguson siedzial w kacie jak sparalizowany. Jeden z ludzi Barrona wyszarpnal spod stolika pudlo, ktore oslanial wlasnym cialem. Pozostali agenci mieli wyciagnieta bron. Siddiqui usiadl spokojnie na krzesle, jak gdyby nic sie nie stalo. Abbas byl wyraznie bardziej zaniepokojony, ale on rowniez zajal miejsce przy stoliku. -Tego wlasnie pan szukal? - zapytal Barron Dewara. Agent odsunal sie, pozwalajac Adamowi zajrzec do pudelka. Otworzywszy je, Dewar zobaczyl w srodku szesc buteleczek. -Chyba tak - powiedzial. Popatrzyl na Fergusona i wypalil: - No co, mam racje? To wirus ospy? Ferguson pokiwal glowa z mina zbitego psa, po czym wlepil wzrok w podloge. Dewar przysiadl przed Siddiquim i popatrzyl mu w oczy. - 1 co, profesorze? A pan co ma nam do powiedzenia? Siddiqui spojrzal na niego z pogarda. Jestem irackim obywatelem i przyjechalem tutaj opiekowac sie studentami z mojego kraju. Nie mam nic do powiedzenia. Nawet na temat znajomosci z obecnym tu panem Fergusonem? - zapytal Dewar. Nigdy w zyciu nie widzialem tego czlowieka - odparl Siddiqui, obejrzawszy sie na laboranta. - Wszedl do kawiarni, gdy jak co dzien po poludniu pilem tu z przyjacielem kawe. Chcialbym juz wyjsc. Zaklamany sukinsyn - rzucil Ferguson. Dewar podniosl stojaca obok nogi krzesla Siddiquiego walizeczke, polozyl ja na stole i otworzyl. -Protestuje... - zawolal Siddiqui, jednak Dewar zignorowal jego sprzeciw. Uchylil wieko. W walizce bylo pelno angielskich banknotow. -No prosze - powiedzial. - O ile sobie przypominam, kawa ma tu rozsadna cene. Chyba bedzie sie pan musial wytlumaczyc. Siddiqui zapanowal nad nerwami, ale Abbas nie wytrzymal. Zerwal sie z krzesla, przeskoczyl kontuar, chwycil noz i przycisnal go do gardla mlodej kobiecie - wlascicielce kawiarni, ktora przygladala sie z oszolomieniem rozwojowi wypadkow. Siddiqui wyrzucil z siebie po arabsku cos, co nie brzmialo zbyt pochlebnie, lecz Abbas najwyrazniej postanowil za wszelka cene odzyskac wolnosc. Pusc Susan - powiedzial Siddiqui, tym razem po angielsku. - Zawsze grzecznie nas traktowala. Moze nawet zdola wybaczyc ci to nieporozumienie... Ale masz ja puscic! Rzuccie bron! - zawolal Abbas, ignorujac slowa Siddiquiego, jego obledny wzrok przywodzil na mysl schwytane w potrzask zwierze. Przykro mi, ale nie zastosujemy sie do panskiego zyczenia - odparl spokojnie Barron. Zabije ja! - zagrozil Abbas. Mam nadzieje, ze nie, ale tak czy owak nie rzucimy broni. W telewizji tak nie mowia! - poskarzyla sie Susan, walczac o oddech z powodu zacisnietego na jej gardle ramienia Abbasa. Mowie powaznie! - zagrozil powtornie Irakijczyk. Ja rowniez - kontynuowal Barron. - Wirus jest w naszych rekach. Gdybysmy rzucili bron, oznaczaloby to, ze go stracimy. A na to nie mozemy sobie pozwolic. Zabicie tej mlodej damy nic ci nie da, bo wtedy sam cie zastrzele. Nie chce wirusa! To Siddiquiemu na nim zalezy. To on wszystko zaplanowal! -Zamknij sie! - warknal profesor, po raz pierwszy tracac opanowanie. Dewar staral sie zlowic spojrzenie wlascicielki kawiarni. Impas pomiedzy Barronem i Abbasem trwal nadal. Adamowi wreszcie sie udalo; chcial zwrocic uwage kobiety na stojace przed nia na kontuarze dzbanki z parujaca kawa. Wlascicielka miala wlasnie rozniesc je gosciom, gdy rozpetalo sie pieklo. Dewar wyczul, ze zrozumiala, o co mu chodzilo. -Rzuccie bron! - powtorzyl coraz bardziej zdesperowany Abbas. -Nie da rady - odparl Barron. Dewar skinal glowa. Dziewczyna chwycila jeden z dzbankow i chlusnela zawartoscia Abbasowi w twarz. Irakijczyk ryknal z bolu, gdy goracy plyn zalal mu oczy, i upuscil noz. Adam przeskoczyl przez kontuar i powalil Abbasa na podloge. Dwoch ludzi Barrona przejelo po chwili od niego pilnowanie Irakijczyka. -Nic sie pani nie stalo? - zapytal Dewar kobiete, ktora przyciskala obydwie dlonie do twarzy. Skinela glowa. Mozemy wyprowadzic tych dwoch? - zapytal Barron, spogladajac na Adama. Tak, ale zostawicie Fergusona - odparl Adam. Barron i jego ludzie wyprowadzili Irakijczykow do podstawionych juz samochodow. Dewar przestawil pudelko ze stolika na kontuar i wyjal z niego po kolei buteleczki. -Zabierze go pan ze soba? - zapytal Barron z dlonia na klamce. Dewar skinal glowa. Malloy wcisnal sie do srodka, nim drzwi sie zamknely. Wyglada na to, ze stracilem cale przedstawienie. Juz po wszystkim - powiedzial ze znuzeniem Dewar. Dlaczego to zrobiles? - zapytal Malloy Fergusona, obejmujacego dlonmi glowe. Laborant wygladal, jak gdyby w ciagu ostatniej polgodziny postarzal sie o dwadziescia lat. Barki mu obwisly; przypominal skazanca szykujacego sie do drogi pod szubienice. Potrzebne mi byly pieniadze - powiedzial. Jezu Chryste, przeciez chodzilo o ospe! - zawolal Malloy. Mialem inny plan - potrzasnal glowa Ferguson. - Wszystko sie popsulo. O czym ty mowisz? Nigdy nie zamierzalem dac im wirusa ospy prawdziwej - powiedzial Ferguson. - W buteleczkach jest alastrim. Och, Boze - westchnal Malloy. Dewar popatrzyl na niego, czekajac na wyjasnienia. Alastrim to lagodna odmiana ospy. Wirus jest praktycznie nieodroznialny od ospy prawdziwej w badaniach laboratoryjnych, ale gdyby go uzyto, jego skutecznosc bylaby nieporownywalnie mniejsza. Caly plan Irakijczykow spalilby na panewce. Zabralem fiolki z alastrimem i zostawilem w piwnicy kultury ospy prawdziwej i wszystkie inne, a potem zniszczylem caly sklad. Nigdy nie przyszlo mi do glowy, ze ktos moglby chciec je ukrasc. Facet z koparki myslal, ze fiolki zawieraja narkotyki, wiec zabral ich troche na wlasne potrzeby. Cholera. Po prostu pech, ze wzial wlasnie kultury ospy - powiedzial Malloy. Chyba tak - przyznal Dewar. - Mogly to byc przeciez kultury duru brzusznego, gruzlicy, cholery, Bog wie, czego jeszcze. Mimo to jest pan odpowiedzialny za wybuch epidemii - oskarzyl Fergusona. - Za wszystkich, ktorzy zgineli, ktorzy beda slepi, za to, ze ospa znow pojawila sie na swiecie. A wszystko dlatego, ze chcial pan pieniedzy. -Potrzebowalem ich! - odparl Ferguson, odzyskujac nieco energii. - Sukinsyny wyslali mnie na zielona trawke po trzydziestu latach pracy, z emerytura, ktora nie wystarcza do zaplacenia cholernego rachunku za gaz! Joyce ma raka. Kto zajmie sie Malcolmem, gdy nas zabraknie? Potrzebuje stalej opieki, a to kosztuje mnostwo pieniedzy. Pieniedzy, ktorych nie mialem! Ani Dewarowi, ani Malloyowi nie przychodzila do glowy zadna odpowiedz. -Chodzmy - powiedzial wreszcie Adam. Dewar prowadzil; Malloy siedzial z Fergusonem z tylu. Gdy zaczynali zjezdzac z Kopca po drodze do komendy policji, Ferguson powiedzial blagalnie: -Pozwolcie mi zobaczyc Joyce i Malcolma ostatni raz. Dajcie mi tylko pare minut, a obiecuje, ze pojade z wami bez oporu i bede w pelni wspolpracowal. Dewar zastanowil sie chwile. Piec minut, nie wiecej - powiedzial w koncu. Dziekuje. Przyzwoity z pana facet. Pojechali w milczeniu na Baberton. Dewar zaparkowal przed domem Fergu-sona. Dostrzegl wygladajaca przez okno Joyce; wygladala na krucha i skurczona. Mamy twoje slowo? - zapytal Malloy. Przyrzekam - powiedzial Ferguson. - Nie bede probowal uciec. Piec minut - przypomnial mu Dewar. Adam i Malloy zostali w samochodzie. Ferguson objal Joyce na progu i zniknal w srodku. Minelo piec minut, lecz nie pojawil sie ponownie. -Dajmy mu jeszcze pare chwil - powiedzial Dewar. Gdy minelo dziesiec minut, stwierdzil: - Trudno, idziemy po niego. Zadzwonil do drzwi. Nikt nie odpowiedzial. Zadzwonil ponownie, rowniez bez skutku. Obydwaj mezczyzni okrazyli dom. Spodziewali sie zastac uchylone drzwi, byly jednak zamkniete. Dewar wzruszyl ramionami i naparl na nie ramieniem. Ustapily po drugim pchnieciu. Ferguson, Joyce i Malcolm lezeli na podlodze w saloniku. Nie zyli. Telewizor gral nadal. W powietrzu czuc bylo won chemikaliow. Cyjanek - szepnal Dewar, wyjmujac z dloni Fergusona mala brazowa buteleczke. - Biedak. Chyba przez caly czas byl to jego plan awaryjny. Irakijczycy tylko sprawili, ze przez pare tygodni rozwazal inna mozliwosc. Och, George! - westchnal Malloy. Dziesiec dni pozniej - Powiedz mi, ze to naprawde koniec - rzekla Karen, gdy razem z Dewarem jechali na poludnie, do Londynu. lan Grant szybko wracal do zdrowia. Epidemia w Edynburgu zostala opanowana. Ludnosc w coraz szerszym promieniu wokol miasta szczepiono, by uniemozliwic, a przynajmniej utrudnic rozprzestrzenianie sie wirusa. Przy odrobinie szczescia ospa powinna ponownie zniknac z oblicza Ziemi. To koniec - usmiechnal sie Dewar. Co sie stanie z Irakijczykami? Smierc George'a Fergusona pozwolila uniknac publicznego procesu. Bez jego zeznan Siddiquiemu nie mozna wytoczyc sprawy, a wiec wladze ominela zenujaca sytuacja. Nikt nie moze tez przypisywac sobie zadnych zaslug. Wiec wszystko zostanie zmiecione pod dywan? Przypuszczam, ze tak. Ale na pewno ludzie beda sie domagac przeprowadzenia dochodzenia? - upierala sie Karen. Dla niektorych politykow domaganie sie dochodzen to sposob na zycie. Robia to tak czesto, ze wszyscy przymykaja na to oczy. Ich zadania zostana odrzucone, a armia specow od propagandy zadba, by wszyscy pamietali wylacznie o tym, ze epidemie udalo sie opanowac. Na razie na porzadku dziennym beda uroczystosci i msze dziekczynne. Irytuje cie to? - Tylko nudzi. Dostaniesz urlop? Jutro rano zloze raport w Ministerstwie Spraw Wewnetrznych, a pozniej jestem do twojej dyspozycji. A ty? Moj urlop zaczal sie dzis rano. Wyjedziemy na pare dni? Dokad? W szkockie gory? Bardzo malo ludzi i mnostwo swiezego powietrza. Umowa stoi - usmiechnela sie Karen. Kiedy Dewar skonczyl skladac sprawozdanie z wydarzen w Edynburgu, zapanowala cisza. W sali znajdowalo sie okolo trzydziestu osob. W pierwszym rzedzie obok Macmillana siedzieli ministrowie spraw wewnetrznych i obrony. Doktorze, chyba jestesmy panu winni wdziecznosc - powiedzial minister obrony. - Dzieki panskim wysilkom udalo sie uniknac katastrofalnego w skutkach rozwoju wydarzen na Bliskim Wschodzie. Mamy juz sygnaly, ze Saddam spusci z tonu i pozwoli inspektorom Narodow Zjednoczonych powrocic do obowiazkow. Az do nastepnego razu - powiedzial Dewar. Niestety, ma pan prawie na pewno racje. Jednak te wydarzenia wiele nas nauczyly. Przyznam, ze to niepokojace, iz Saddam byl tak blisko osiagniecia swojego celu. Wydawalo mi sie, ze zabezpieczylismy dostep do mikroorganizmow na wszystkie mozliwe sposoby - powiedzial jeden z politykow w drugim rzedzie. - Tymczasem poszlo im nadspodziewanie latwo. Tak bylo - przyznal Dewar. Czy sugeruje pan, doktorze, ze wprowadzone przez nas przepisy prawne i wszystkie regulacje dotyczace przechowywania i postepowania z niebezpiecznymi wirusami i bakteriami sa nic niewarte? - zapytal urzednik z Komitetu Wykonawczego do spraw Zdrowia i Bezpieczenstwa. W tym przypadku nie mialy one zastosowania, sir - odparl Dewar. - Wystarczyl jeden laborant i pare szklanych butelek w garazu, bysmy staneli w obliczu biologicznego koszmaru. Ile starych szpitali, ktore zajmowaly sie chorobami zakaznymi, mamy w kraju? - zapytal minister spraw wewnetrznych. ~ Kilkaset, sir - padla odpowiedz z glebi sali. A ile z nich zostalo zburzonych? Prawie wszystkie, sir; nie sa juz potrzebne. Dzisiejsze epidemie to juz nie to, co kiedys... Zapadla chwila ciszy. Minister spraw wewnetrznych zwrocil sie w strone Dewara. ~ Czy mozna zalozyc, ze w wielu z nich znajduja sie zapomniane zapasy wirusow i bakterii? Jest to nader prawdopodobne - przyznal Adam. W takim razie wszystkie nasze starania, by prace nad niebezpiecznymi organizmami odbywaly sie wylacznie w kontrolowanych warunkach... Sa godne pochwaly, sir. To znaczy? To znaczy, ze zwierzeta w zoo sa calkowicie bezpieczne, sir. Musimy martwic sie wylacznie tymi, ktore zyja na wolnosci. "KB" This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2009-11-30 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/