Brian Lumley Psychosfera Przelozyl Jaroslaw Witold Rybski ROZDZIAL PIERWSZY Dwie osoby, nieswiadome swego istnienia, obserwowaly Richarda Garrisona i Vicki Maler, ktorzy wyszli wlasnie ze swojej letniej rezydencji na jednej z greckich wysp. Po chwili para zniknela w kretych zaulkach, ktore wiodly do serca wioski.Jedna z tych osob byl Joe Black. Siedzial przy stoliku na podwyzszonym patio tawerny. Mial na sobie skorzane spodnie na szelkach, slomkowy kapelusz z szerokim rondem i letnia koszule w krzykliwe zolte i czerwone kwiaty. Nie byl Niemcem, - choc byc moze wskazywal na to jego ubior, nalana twarz i cygaro. Zostal wynajety przez mafie, a konkretnie Carla Vincentiego, ktory jeszcze do niedawna byl wspolwlascicielem dochodowego kasyna w Londynie. Niestety, akcje znajdowaly sie teraz w rekach Richarda Garrisona, a tego boss nie mogl zniesc. Stad obecnosc Blacka w Lindos, na wyspie Rodos. Zreszta nie przybyl tu sam. Jego brat Bert (Bombowiec Bert dla przyjaciol) czekal w miasteczku. Tym razem to on mial stac sie narzedziem przecinajacym w odpowiednim momencie nic zycia Garrisona. Rola Blacka polegala na wskazaniu tego "odpowiedniego momentu". Minute lub dwie po jedenastej obserwowana para wylonila sie z alei i skierowala ku glownej waskiej ulicy. Przeszla na druga strone, by wspiac sie po drewnianych schodkach prowadzacych na patio tawerny. Joe jeszcze raz spojrzal przed wyjsciem na tych dwoje. Zauwazyl czarne jak noc szkla mezczyzny. "Ten Garrison to ponoc slepiec" - pomyslal i parsknal smiechem. Nastepnie zszedl po schodach, kierujac sie do biura turystycznego. -Niech to licho! Najwiekszy slepy cholernik, jakiego kiedykolwiek widzialem! - Mysli Blacka poczely krazyc wokol pierwszego spotkania z tym czlowiekiem... Bylo to w "Asie treflowym", gdzie Black zajmowal posade wykidajly (lub pracownika pomocniczego, jak woleli nazywac te fuche goscie z branzy). Pewnego wieczoru przyszedl slepiec ze swoja kobieta, takze slepa. Odwiedzili kasyno po raz pierwszy i ostatni. Przynajmniej jako goscie. -Niech to licho! - Joe znow parsknal. - Czyz jeden raz nie wystarczyl az nadto? To bylo szesc albo siedem miesiecy temu, ale Black pamietal wszystko, tak jakby zdarzylo sie to wczoraj... .. Zapamietal Garrisona kupujacego cala mase rozowych sztonow, wartych piecdziesiat funtow szterlingow i sposob, w jaki podszedl do centralnej ruletki kasyna, aby je rzucic na stol, w miejscu oznaczonym cyfra zero. I jak podczas nastepnej gry kula wpadla, jakby zaprogramowana, prosto do odpowiedniej przegrody. Jak wpadla tam dwa razy pod rzad. I jakie Garrison wzbudzal uczucia podczas tego nieopisanego wyczynu! Okrzyki niedowierzania i zdumienia przywolaly szefa, kruczowlosego Carla Vincentiego, ktory podbiegl do stolu zaniepokojony. -Pan, ee, Garrison? Tak, uznajemy panska wygrana. Zly dzien dla klubu, to sie zdarza. - Zdobyl sie na usmiech. - No coz, prosze pana, wygral pan mase pieniedzy, prawde mowiac, to fortuna i... -I mam ochote grac jeszcze raz - przerwal mu bez usmiechu Garrison. -Chce pan znow postawic na zero? -Oczywiscie. Czemu nie? - Zmarszczyl brwi w zamysleniu, prawie kpiarsko. -Alez, prosze pana, wygral pan juz szescdziesiat tysiecy funtow i... -Dokladnie szescdziesiat tysiecy osiemset - znow mu przerwal - lacznie z moja stawka, oczywiscie. Ale prosze, kontynuujmy. Vincenti wowczas pochylil sie i wlepil wzrok w ciezkie, czarne szkla Garrisona. -Prosze pana, moze pan tego nie wie, ale krupier musialby uzyskac pozwolenie na pokrycie panskiego drugiego obstawienia. Zwykle, pan rozumie, na stole nie ma wiecej jak tysiac funtow. A poza tym to niemozliwe, zeby po raz trzeci wypadlo zero. Garrison stal nieruchomo, jakby zostal porazony slowami Vincentiego. -Czy mam przez to rozumiec, ze ruletka jest trefna? - odezwal sie po chwili glosem twardym, zdecydowanym i lodowatym. -Co takiego? - Carlo zaperzyl sie. - Ja tego nie powiedzialem! Oczywiscie, ze nie jest. Nie chodzilo mi o... -W takim razie, teoretycznie, zero moze wypasc po raz trzeci? -Alez oczywiscie, prosze pana, jednak to prawie niemozliwe i... -Mozliwe czy nie - Garrison przerwal mu po raz trzeci - chcialbym obstawic. -Nie bedziemy w stanie tego pokryc. - Bezradnie wzruszyl ramionami. - A poza tym, prosze pana - Vincenti zaczal mowic szeptem - czy nie postepuje pan odrobine nierozsadnie ze swoimi pieniedzmi? -Ze swoimi? Moze raczej z panskimi. Zaczynalem, majac piecdziesiat funtow w kieszeni. Joe Black byl swiadkiem tego wszystkiego. Takze gwaltownej zmiany koloru twarzy szefa. Od tamtej chwili wiedzial, ze niezaleznie od wyniku gry, maly Sycylijczyk zemsci sie okrutnie na niewidomym, w ten czy inny sposob. Jedyna rzecza, ktorej Vincenti nie mogl scierpiec, byly drwiny, a wlasnie stal sie ich przedmiotem. Oczywiscie jego zdaniem. I byc moze zdaniem polowy stalej klienteli kasyna, ktora zebrala sie teraz wokol stolu, wydajac na przemian odglosy zgorszenia i zadowolenia. W rzeczywistosci wyobraznie amatorow hazardu rozpalalo niesamowite szczescie Garrisona. Sycylijczyk jednak odbieral usmiechy, zduszone chichoty, tracanie sie lokciem i podekscytowane szepty bardzo osobiscie. -Prosze poczekac! - Wykrztusil. - Musze sie naradzic. -A wiec... - Garrison zachowywal spokoj, usmiechal sie lekko. Po powrocie Vincenti chcial najwyrazniej skierowac swoje przemowienie do wszystkich zgromadzonych. -Panie, ee, Garrison, jestem wspolwlascicielem tego klubu. Posiadam jedna czwarta jego akcji. I prawde powiedziawszy, z trudem pokrylbym straty. To znaczy panska wygrana. Ale... coz, ja tez jestem graczem. - Tu jego twarz rozpogodzil usmiech, usmiech rekina szczerzacego biale kly. - Wobec tego mam dla pana propozycje, byc moze, interesujaca. -Prosze mowic dalej. Vincenti wzruszyl ramionami. -Zostalem upowazniony do pelnej odpowiedzialnosci w tej kwestii. Odpowiedzialnosci za biezace, no, straty, powiedzmy. I do przedstawienia mojej, ten tego, propozycji. -To znaczy? Carlo wyciagnal ksiazeczke czekowa, wypisal czek na szescdziesiat cztery tysiace osiemset funtow, zlozyl go delikatnie i umiescil na stole pod cyfra zero. -Prosze to wziac albo zaczniemy gre. Ale zebysmy sie dobrze zrozumieli; poniewaz klub nie dysponuje taka kwota, w razie wygranej bedzie pan zmuszony przyjac udzialy jako forme zaplaty. Gdyby Garrison byl trzezwo myslacym czlowiekiem, przyjalby wygrana i zrezygnowal z dalszej gry. Wszystko przemawialo na jego niekorzysc: fatalne zero na kole i perspektywa zadowolenia sie udzialami zamiast gotowka. Natomiast Vincenti, zdobywajac sie na taki krok, mial nadzieje zyskac bardzo wiele. Mimo, ze znalazl sie w powaznych tarapatach, potrafil pokazac klase wielkiego gracza. Dorownal swojemu przeciwnikowi, ryzykujac calym majatkiem. Najwazniejsze jednak w tym wszystkim bylo dla niego uciszenie komentarza tlumu. Umilkly smiechy i szepty. Zapanowala atmosfera silnego napiecia. Walka miala sie toczyc bezposrednio pomiedzy Vincentim i Garrisonem. Stala sie osobistym pojedynkiem. I wtedy... Joe Black zapamietal rzecz bardzo osobliwa. Cos, co nawet teraz, szesc miesiecy po tym wydarzeniu, wywolywalo u niego dreszcz grozy. Wydawalo sie, jakby Garrison przeszedl przeobrazenie. Jego cialo zaczelo peczniec, wypelniac wieczorowy garnitur. Wygladalo to tak, jakby mezczyzna przybral na wadze, stal sie nienaturalnie zwalisty i potezny. Twarz jego nabrala ostrych rysow, a usmiech zgasl. Nikt poza Blackiem nie zauwazyl chyba tych zmian, moze z wyjatkiem niewidomej zreszta partnerki Garrisona, ktora skulila sie i nerwowym gestem zakryla usta. Ale Joe byl absolutnie pewien tego, co widzial. Odniosl wrazenie, jakby przy stole w skorze Garrisona stal inny czlowiek. Czlowiek mowiacy twardym, aroganckim, autoryzowanym glosem z niemieckim akcentem. -Przyjmuje panski zaklad, moj maly sycylijski przyjacielu. Niech kolo wiruje. Ale skoro tak wiele ma od tej gry zalezec, przynajmniej w panskim mniemaniu, prosze samemu zakrecic. -To... nie jest przyjete - odpowiedzial Vincenti. - Ale wydaje sie tak samo niezwykle jak caly ten wieczor. Doskonale. - Przecisnal sie przez tlum, puscil w ruch kolo i cisnal kule w przeciwnym kierunku. Czekal, patrzac z kamiennym spokojem, jak kolo stopniowo zwalnia, a kula skaczac i terkoczac, zbliza sie do celu. Jego twarz zastygla, przypominajac bezmyslna okrutna maske. Kula wciaz toczyla sie, skakala, terkotala. Kolo zwalnialo. Twarze obserwujacych stol zwrocily sie w strone Vincentiego, a Black patrzyl na Garrisona. Kolo wciaz wirowalo, kiedy kula utkwila w wybranej szczelinie. Vincenti wytrzeszczyl oczy. W kaciku jego potwornie wykrzywionych ust pojawila sie strozka piany. W sali rozleglo sie westchnienie i pomruk zdumionych glosow. Nagle odciagnieto Carla od ruletki, aby dac mu zaczerpnac swiezego powietrza. Kiedy Vincenti dotknal krawedzi stolu, podpierajac slaniajace sie cialo, z jego ust wydobyl sie na wpol skrzek, na wpol westchnienie. -Zero! -Ma pan moj adres. - Glos mezczyzny wciaz zdradzal niemiecki akcent. - Bede oczekiwal stosownych dokumentow w najblizszym czasie. Dobranoc panu. - Garrison wzial czek ze stolu, schowal do kieszeni i bez jednego slowa poprowadzil swoja towarzyszke do wyjscia. Joe Black pamietal te noc. Pamietal, jaka furie w oczach mial Vincenti, kiedy patrzyl na wychodzacego Garrisona; jak zgasil swiatlo nad stolem, dajac personelowi wolne i mowiac im, by juz nigdy nie wracali; powlokl sie do pomieszczen biurowych, gdzie wlal w gardlo znaczne ilosci alkoholu i juz calkiem pijany powrocil do sali. Powrocil z kilofem przeciwpozarowym przepelniony przemozna checia zniszczenia stolu do gry i wszystkiego wokol. Tych wydarzen Black nie mogl latwo zapomniec. Tej nocy Vincenti zaoferowal mu kontrakt na zycie Garrisona... Druga osoba, ktora obserwowala Garrisona i jego przyjaciolke, byl dzentelmen z Genui, Paulo Palazzi. Dzentelmen dla niewtajemniczonych. Palazzi nie znal wczesniej Garrisona i nie wiedzial o nim nic ponad to, ze ten byl bardzo bogatym czlowiekiem. Kazdy, kto posiada samolot stojacy bezczynnie na lotnisku w Rodos, jest ponad wszelka watpliwosc bogaty. Tak przynajmniej wydawalo sie Palazziemu, niemniej jednak poczynil kilka dyskretnych spostrzezen, ktore mialy upewnic go w przypuszczeniach. Paulo byl malym szczuplym mezczyzna. Nosil jasny, letni, wloski garnitur i szykowne skorzane buty. Nie mial nakrycia glowy, bowiem lubil eksponowac gesta szope czarnych kreconych wlosow. Jasna skora, wesole oczy i pogodny wyraz twarzy dopelnialy obrazu. Mogl liczyc dwadziescia piec, jak i czterdziesci lat. Beztroski, zadowolony z zycia wloski turysta. Przynajmniej takie sprawial wrazenie. Zaiste mial powody do zadowolenia. Te rozmaite, nielegalne letnie zajecia i obfitujace w sukcesy letnie podroze... Tak tez bylo i tym razem: tydzien spedzony na Rodos, przy odrobinie szczescia, mogl przyniesc wymierne efekty. Sledzil Garrisona od trzech dni - wystarczajaco dlugo, aby zapoznac sie z nawykami i nastrojami osoby obserwowanej. Jedna rzecz tylko go zastanawiala. Wiedzial, ze pomimo noszonych stale ciemnych okularow, Garrison nie byl niewidomy. A jesli nawet byl, to jego pozostale zmysly wyostrzyly sie. A moze, co bardziej prawdopodobne, mial wiecej pieniedzy, niz to sie Palazziemu zdawalo. Bo kto, jesli nie niewiarygodnie bogaty czlowiek, jest w stanie kupic sobie zminiaturyzowane urzadzenie, pozwalajace uczynic niemozliwe mozliwym? Jednak kalectwo - prawdziwe czy udawane - nie przysparzalo Garrisonowi moralnych zahamowan, wrecz przeciwnie, stanowilo jasna strone jego zycia. Garrison widzial doskonale... jak na niewidomego. Paulo siedzial na rozlozonej chustce do nosa, tylem do starozytnych obwarowan. Znajdowal sie wysoko, na murze akropolu w Lindos. Podniosl dlon, w ktorej trzymal silna lornetke. Utkwil wzrok w jasnoniebieskiej koszulce Garrisona i kontrastujacej z nia chlodnej zieleni kostiumu Vicki. Usmiechnal sie do siebie i bezwiednie pomyslal o wlasnej przebieglosci. Jego modus operandi byl bardzo prosty, dopracowany podczas trzech ostatnich sezonow. Trzech sezonow, poniewaz odkryl Lindos trzy lata temu. Lindos z jej poteznymi skalami. Ze starych szancow, niegdys siedziby Joannitow z Jeruzalem, mogl obserwowac cala wioske. Siedzac tutaj w promieniach slonca i wdychajac rzeskie egejskie powietrze, widzial dokladnie wszystkie ruchy przeciwnika i wybieral najlepszy moment do natarcia. W nagrode mial plawic sie w luksusie przez... No coz, przynajmniej przez chwile. Plan wygladal nastepujaco: na przyklad jutro, kiedy Garrison i jego pani wyjda z domu, beda jesc czy pic w tej czy innej tawernie do poznej nocy, stana sie ociezali, senni, a pozniej, byc moze, pojda do dyskoteki, aby spalic nieco kalorii, i Palazzi wsliznie sie do budynku i bedzie mial wystarczajaco duzo czasu na odnalezienie ukrytych kosztownosci. Oczywiscie Garrison nie bedzie jedyna ofiara. Okradzeni zostana takze opasly bogaty Francuz i jego kochanka, ktorzy zarezerwowali miejsce na przedstawienie w Rodos tej nocy. Do towarzystwa dolaczy szwajcarski playboy ze swoja dziewczyna, ktora niezmiennie spedza czas na tancach. Wszyscy ci ludzie opuszcza swoje kwatery mniej wiecej w tym samym czasie. Palazzi planowal, ze wczesnym rankiem wsiadzie do taksowki i odjedzie na przystan promowa. Zmieni ubranie, opchnie kilka przedmiotow, a nastepnie powroci do prawdziwego nazwiska. I w ten sposob za cztery, piec dni samolotem odleci do Genui, powroci do swoich starych spraw. Byc moze na skutek tych refleksji uprzejmie pozdrowil pare slicznych dziewczat, ktore staly oparte o murek i podziwialy roztaczajace sie widoki. "Taak, piekny widok i przesliczny poranek - przemknelo mu przez mysl. - Miejmy nadzieje, ze jutro bedzie podobnie, szczegolnie - jutro wieczorem." Wkladajac lornetke do futeralu, jeszcze raz usmiechnal sie do dziewczat. Jedna z nich miala piekne jedrne piersi. "Szkoda, ze to tylko podroz sluzbowa, ale - coz zrobic. Interes to interes..." - pomyslal. Piec minut po tym, jak Joe Black wyszedl z tawerny, Garrison zamarl i przerwal sniadanie. Nagle jego umysl opanowala, pojawiajaca sie nie wiadomo skad, wizja, scena. Nie wspomnienie, cos zupelnie innego. Cos... czego nie byl w stanie przekazac, a jednak wszystkie jego zmysly zastygly w odruchu obronnym. Obraz byl zamglony i przedstawial siedzaca kobieca postac. Poruszala kolo malej ruletki. Wizja trwala ulamek sekundy i zniknela bezpowrotnie. -Richard? - Uslyszal glos Vicki. - Cos nie w porzadku z tym jajkiem? Otrzasnal sie i opuscil widelec. -Nie, po prostu najadlem sie. To wszystko. -Tak dziwnie wygladales. - Zaniepokoila sie. -Naprawde? Musialem byc daleko stad. -O czym myslales? -O czym? - Garrison wzruszyl ramionami i wypowiedzial slowa, ktore nagle przyszly mu do glowy, slowa, ktore byly zaskoczeniem nawet dla niego samego. - Widzialas tego mezczyzne, ktory wyszedl stad kilka minut temu? Tego w skorzanych spodenkach i kwiecistej koszuli? -Tak. Chyba Niemiec. A moze tylko wygladal tak, jak wy, Anglicy, wyobrazacie sobie Niemcow. - Usmiechnela sie. - Troche krzykliwy. O nim myslales? -Zbyt krzykliwy. Na pewno nie Niemiec. Tak, o nim myslalem. -Nie Niemiec? Ale wygladal tak... - Vicki przestala sie usmiechac. - Podsluchiwales jego mysli? Dlaczego, Richardzie? -Nie podsluchiwalem - powiedzial szczerze. - Do diabla, gdzies widzialem tego typa. Ale, och, moglem go przeciez widziec gdziekolwiek. Ale on nie jest Niemcem. -Jakie znaczenie ma jego narodowosc? Garrison zmarszczyl brwi i zamyslil sie nad slowami Vicki, po czym usmiechnal sie szeroko. -Masz racje. To nie ma zadnego znaczenia - odrzekl. Vicki odetchnela i siegnela przez stol, by ujac Richarda za reke. -Och, Richardzie, jestes najdziwniejszym z ludzi! Poniewaz powiedziala to spontanicznie, nie zdawala sobie sprawy ze znaczenia tych slow. Na zewnatrz Garrison dalej sie usmiechal, podczas gdy w srodku bil sie z myslami. "O tak - rozwazal. - Taki jestem. Ale sa dziwniejsze rzeczy na niebie i na ziemi, Vicki, moja slodka. O wiele dziwniejsze." Wiedzial, ze jedna z tych bardzo dziwnych rzeczy tutaj miala swoj poczatek. A moze teraz tylko wychodzila na swiatlo dzienne jak piana przy gotowaniu. Wszystko na nowo ozylo w Garrisonie, mieszkancu Psychosfery. Pulsowalo i przybieralo na sile, przynoszac nowe doznania. Byly z nim tutaj nawet teraz; nie czynily szkod, ale niepokoily go. Czul sie jak ryba plywajaca w morzu Psychosfery, i tak jak ryba wiedzial o obecnosci jakiegos poteznego drapiezcy. Tam, gdzies w bezdennych glebinach, czail sie rekin! Rekin zerujacy w Psychosferze i Garrison - teraz harpunnik. Modlil sie, stojac na lasze piasku, a wokol niego krazyl krwiozerczy stwor. Nie bal sie potwora, a przynajmniej nie opanowal go paniczny lek, mial przeciez bron. Ale... gdyby doszlo do konfrontacji, czy to wystarczy? Najgorsze bylo przeswiadczenie, ze nie dostrzeze potwora, gdy ten podplynie do brzegu z rozwarta paszcza! Nagle Garrison przerazony, zagubiony w fantasmagoriach, siegnal pamiecia wstecz. Groza byla jak ostroga wbita w bok - pobudzala jego ESP*s powodowala wydzielanie adrenaliny. Zajrzal w glab Psychosfery. W dol i w dol... Stopiony, jak wykuty z kamienia obelisk... Cichy jak smierc, gotowy sluzyc innemu lowcy... Nagle...Cos podobnego do rekina zawrocilo gwaltownie, pedzac ku niemu w slepej, bezlitosnej furii, jak szary pocisk przecinajacy bezpostaciowa materie Psychosfery. Byl blisko, zblizal sie... -Richard! - Dobiegl go glos Vicki, podrywajac na rowne nogi. - Znow wedrujesz? Mimo, ze krew odplynela mu z twarzy, zmusil sie do usmiechu, wstal i podszedl z drugiej strony stolika, aby ja objac. Mial nadzieje, ze dziewczyna nie wyczuje drzenia jego ramion. [*(ang. extra sensory perception) - pozazmyslowe postrzeganie.] -Swietny pomysl - powiedzial. - Powedrujmy troche. Chodzmy na plaze... Jednak podczas tego spaceru Vicki nie moglaby przysiac, ze Richard byl przy niej obecny duchem i cialem. ROZDZIAL DRUGI Tysiac piecset mil na polnocny zachod od Rodos.Londyn byl skapany w sloncu, ale w Zamczysku - centrum dowodzenia Charona Gubwy - panowal chlod. Cala budowla sprawiala wrazenie bestii sniacej snem somnambulika. Ale zamek nie spal, nigdy nie spal, nikt nie mogl mu przeszkodzic. Zaloga Zamku, "zolnierze Gubwy", udala sie na swoje posterunki. Komputery, maszyny i system wspomagania - organy, dzieki ktorym domostwo zylo wlasnym zyciem - buczaly jednostajnie. Jednak sam Gubwa - czy raczej jego swiadomosc, id, mozg calosci - wylaczyl sie z tej pracy. Fizycznie byl obecny, poniewaz bez niego nic nie funkcjonowaloby, nie mialoby celu, ale jego umysl... Byl to jeden z tych dni, kiedy Charon oddawal sie swoim praktykom, cwiczyl umysl, tak jak inni cwicza muskuly. Z ta jednak roznica, ze, podczas gdy inni robili to, by poprawic samopoczucie i sprawnosc, gimnastyka Gubwy miala na celu umyslowa zagadke i w rezultacie zniszczenie ludzkosci. Prawde mowiac, na tym wlasnie skupily sie jego wysilki; oczywiscie bez przekraczania pewnych norm, przynajmniej na razie. Az do czasu, kiedy bedzie mogl osiagnac pelne zwyciestwo. Czlowiek ten dysponowal potezna smiercionosna bronia telepatycznych i hipnotycznych zasobow swego umyslu. Zamek wraz z obsluga stanowil tarcze. Swiat zewnetrzny, swiat zwyklych ludzi byl celem. W niedalekiej przyszlosci. Teraz Gubwe ogarnelo zmeczenie, poniewaz trening trwal od przeszlo trzech godzin. Czul znuzenie, zwykle wystepujace przy tego rodzaju umyslowych zmaganiach. Siedzial w olbrzymim fotelu, przed szklana tuba, siegajaca od podlogi do sufitu. W jej wnetrzu wirowal zawieszony w polu elektromagnetycznym globus z bardzo realistycznie oddanymi ksztaltami kontynentow i kolorami morz i ladow. Gubwa mial zamkniete oczy; byl calkowicie rozluzniony. Moglo sie wydawac, ze spi. Nie spal jednak. Na jego kolanach lezal przenosny komputer z malutkim ekranem wyswietlajacym napis: CMA: 3? 95'- 64? 7' "CMA" - byl to kryptonim jednej z brytyjskich lodzi podwodnych, stacjonujacej za kolem polarnym; cyfry oznaczaly jej polozenie. Znajdowala sie w polowie drogi miedzy Islandia a Norwegia, pomiedzy Szetlandami i kolem polarnym.Na globusie miejsce to zaznaczono malym swietlistym punktem na Morzu Norweskim. Swiatelko sluzylo za przewodnika, za cel intensywnych transmisji telepatycznych. Wspolrzedne lodzi zostaly przeniesione z jazni nic niepodejrzewajacego oficera dyzurnego z Rosyth, kogos z admiralicji i, tak samo nieswiadomego, kapitana "CMY", udajacego sie na wachte czterysta stop pod powierzchnia wody. Wlasnie tam przebywal teraz Gubwa - usadowil sie na dobre w umysle kapitana "CMY". Jak dotad pana Zamku satysfakcjonowaly efekty porannej gimnastyki. Ale byla to jego ostatnia "wizyta", ostatnia i najwazniejsza. Jej wynik decydowal o nastroju Gubwy przez najblizsze dnia byc moze mial wplyw takze na los swiata. Jesli chodzi o reszte porannych zadan - zostaly juz spelnione. Strategiczne centrum dowodzenia Sil Powietrznych okazalo sie trudnym przeciwnikiem. Amerykanie, szczegolnie wojskowi, mieli umysly niepoddajace sie tak latwo, byli pasywni. Piloci nie stanowili pod tym wzgledem wyjatku. Zolnierzy Amerykanskich Sil Powietrznego Zastraszenia nie bez przyczyny uwazano za szalencow, ale za to stanowili symbol bezpieczenstwa panstwa. W kazdej chwili byli gotowi do akcji, a ich umysly nie poddawaly sie latwo penetracji. To jednak tylko chwilowa przeszkoda. Teraz Gubwa znal ich prawie wszystkich, a zaden z nich nie znal jego. Owa wiedza byla owocem ponad trzyletniej inwigilacji, stopniowego przenikania do ich umyslow. Mial zamiar to wykorzystac do wlasnych celow, przy sprzyjajacej okazji. Trasy lotow patrolowych zmienialy sie z dnia na dzien (czesciowo, aby zdezorientowac Rosjan, ale takze na skutek dzialan Gubwy) i wymiana kadr stawala sie coraz czestsza. Z powodu charakteru sluzby zamiana pilotow nie odbywala sie masowo. Po takich zabiegach Charon mial do dyspozycji pol tuzina nowych, otwartych umyslow, ktore znal w mniejszym lub wiekszym stopniu. To wlasnie kontrola stanowila jego glowne zadanie. Penetrowac umysly - znaczylo: miec kontrole nad przyszloscia swiata. Tego ranka Gubwa mogl rozpetac trzecia wojne swiatowa. Mogl, na przyklad, spowodowac wtargniecie naddzwiekowych amerykanskich bombowcow, ktore nie reagowaly na zadne rozkazy z centrum dowodzenia, do rosyjskiej strefy powietrznej. Albo zbombardowac Detroit, Boston i Ottawe. A jesli udaloby mu sie wywolac pustke w eterze, nie byloby zadnego sposobu na przekonanie Pentagonu i rzadu Stanow Zjednoczonych, ze taki atak byl udzialem ich wlasnych samolotow! Nawet jesliby przyjeli te wiadomosc, we wszystkich panstwach o znacznym potencjale nuklearnym ogloszono by "czerwony alarm". A w takiej sytuacji wystarczylo troche wysilku, by dotrzec do czlowieka kontrolujacego rakiety w Witegra, w ZSRR i... wlaczyloby sie do zabawy Chinczykow. Gubwa byl takze tam - w zamknietej przestrzeni lancucha silosow rozstawionych na granicach, wzdluz pustyni Sin Kiang. Pomimo, iz Chinczycy nie posiadali jeszcze tak doskonalej techniki, dysponowali znaczna iloscia miesa armatniego. A ich bomby byly niewiarygodnie paskudne. Tak, wiec reakcja lancuchowa histerycznego naciskania guzikow spowodowalaby poczatek konca rodzaju ludzkiego. Wszystko, jak dotad, ukladalo sie pomyslnie i Charon mogl pogratulowac sobie wynikow porannej gimnastyki. Zagarnal wszystkie atuty jak wytrawny pokerzysta, nie wykladajac kart na stol. Teraz jednak, przed wlasciwa akcja, chcial sprawdzic dowodce "CMY". Mial to byc bardzo niewinny test; chociaz z innego punktu widzenia - bardzo brutalny. Znal juz przyzwyczajenia i slabosci kapitana Gary'ego Fostera. Dowodca lodzi podwodnej najlepiej pracowal przy pelnym obciazeniu. Czul sie swietnie w sytuacjach, w ktorych kazdy inny sie zalamywal. Jego tajemnica (jak wierzyl, tylko jego) lezala w niesamowitej zdolnosci do zapadania w sen. Zasypial, gdy tylko przylozyl glowe do poduszki. Spal trzy do czterech godzin na dobe, co bardzo dziwilo jego podkomendnych. Oni potrzebowali szescio- siedmiogodzinnego odpoczynku, a kapitan zrywal sie nawet po pietnastominutowej drzemce rzeski jak ptaszek. W srodku wachty, w trakcie czytania "Playboya" czy gry w pokera, kiedy wedlug wszystkich praw natury Foster powinien odpoczywac, wylanial sie niepostrzezenie zza metalowych drzwi, mrozac wszystkich sardonicznym, pozbawionym wesolosci smiechem. Zaloga "CMY" nie znala, wiec dnia ani godziny. Przypominalo im to o obowiazku trzymania sie w karbach. Wspanialy sposob na zachowanie dyscypliny. Charon tez nie mial nic przeciwko temu. Zaspane umysly byly latwiejsze do spenetrowania; we snie mechanizmy obronne czlowieka sa przytlumione - byle sugestia moze nabrac rangi rozkazu. Dzieki swojej technice Gubwa mogl wslizgiwac sie do ich mysli jak do niezamknietych pokoi, zamieszkujac je i urzadzajac wedlug wlasnego gustu. Zostawil tam kielkujace ziarna, ktore na jego polecenie, juz na jawie, mogly szybko wydac owoce. Gdyby chcial, ludzie zachowywaliby sie jak roboty i wypelniali jego polecenia. W ten sposob kierowal pilotem, teraz mial zamiar wyprobowac swa sile na dowodcy "CMY". Byl to hipnotyzm pierwszej wody, zdolnosc sterowania czlowiekiem. W normalnym stanie ofiara nie zaakceptowalaby swego postepowania. Dzisiejszy test na tym wlasnie polegal; tak pokierowac umyslem Gary'ego Fostera, aby zachowywal sie w sposob calkowicie odmienny, burzac fundamentalne zasady. Gubwa chcial sie przekonac, czy ten czlowiek zdobylby sie na przycisniecie czerwonego guzika, czy byl do tego gotow. Wsliznal sie do spiacego umyslu kapitana podczas jego zwyczajowej popoludniowej drzemki. Nie bylo w niej zadnych snow, jedynie wszechobecna swiadomosc przebywala w skrzyni z szarego metalu prujacego oceaniczne glebiny, w olbrzymiej samokontrolujacej sie maszynie z napedem atomowym. Gubwa dolaczyl tam swoja informacje. -NA ZEWNATRZ PANUJE CHLOD, OKROPNY CHLOD. ZNAJDUJEMY SIE TRZYSTA MIL OD KOLA POLARNEGO, NA OBRZEZACH MORZA BARENTSA, SPOKOJNIE SPOCZYWAMY NA DNIE OCEANU. DO MOSKWY JEST 1300 MIL. TO NIE SA CWICZENIA. OGLOSZONO CZERWONY ALARM. NA CALYM SWIECIE. CWICZYLES TO WIELE RAZY, GARY. TERAZ MOZESZ TYLKO CZEKAC. CZEKAJ NA TYM OBSZARZE. TWOJ RADIOOPERATOR WLASNIE OTRZYMAL WIADOMOSC. JEST SMIERTELNIE BLADY...Foster jeknal i obrocil sie na koi. Kropelki potu zrosily jego czolo. Zamruczal cos niezrozumiale, ale we snie jego slowa byly ostre i pelne napiecia. -Co jest, Carter? -Rosyjskie bombowce znajduja sie tuz przed nasza strefa powietrzna. Inne nadlatuja nad Kanade. Amerykanskie samoloty sa jeszcze w bezpiecznej strefie. I... I... -Tak? No dalej, Sparks, co dalej? -Musimy zapoczatkowac operacje NUCAC 7 - wykrztusil Carter. NUCAC 7: pierwsza faza ataku nuklearnego! Nastepnie NUCAC 8, 9... i w koncu 10. 10 oznacza odpalenie rakiety! "Nie wierze" - Foster myslal goraczkowo. Musial jednak zdecydowac. -Wszystkie stanowiska przygotowac sie. NUCAC 7. Nastepne fazy w gotowosci. Potwierdzic - wydal komendy. Drugi oficer, Mike Arnott, skinal glowa. NUCAC wymagal ich wspolnego dzialania. Pozostawienie takiej akcji w rekach jednego czlowieka byloby zbyt niebezpieczne. Niewyobrazalnie niebezpieczne. -Rozmowy miedzy Moskwa i Waszyngtonem zerwane! - krzyknal Carter. Kod uruchomil operacje NUCAC 7. Podwojne czerwone lampy sygnalizacyjne zaczely pulsowac na scianie, komory zostaly otwarte. Foster wyciagnal pek niewinnie wygladajacych kluczy. To samo zrobil Arnott. W rogu pomieszczenia nawigacyjnego stala kabina NUCAC, nieco wieksza od budki telefonicznej, miala przyciemnione szyby, a jej metalowe drzwi zabezpieczaly plomby. Foster i Amott podeszli do niej, wlozyli swoje klucze w dwa otwory znajdujace sie w przeciwleglych krancach drzwi i przekrecili jednoczesnie. Trzasnely plomby, zapalajac we wnetrzu kabiny swiatlo. Kapitan odciagnal zasuwe. Weszli do srodka i usadowili sie na fotelach naprzeciw siebie. Dzielil ich pulpit z duzym ekranem posrodku. Foster zatrzasnal drzwi. Na zewnatrz, w dyspozytorni, Sparks przelaczyl nadajnik, dajac im dostep do wszystkich sygnalow radiowych. -DOBRA! - zawolal Gubwa, zafascynowany rozwojem wypadkow snu. -Dobra? Do diabla, nie widze w tym niczego dobrego! - warknal kapitan, patrzac na Arnotta. Tamten tylko tepo gapil sie przed siebie. Obaj nalozyli sluchawki. -NUCAC 8 - powiedzial Gubwa. -O rany! - Foster zasyczal przez zacisniete zeby. - Nie wszystko naraz! Prawie automatycznie nacisneli blizniacze klawisze. Teraz komputer kodowal wiadomosc. Przed ich oczami ukazal sie obraz zlozony z czerwonych i niebieskich liter. Gubwa byl teraz glosem z zewnatrz. Probowal odmalowac chaos i szalenstwo, ktore rzekomo zawladnely swiatem. -SIEDEM CZERWONYCH BOMBOWCOW USZKODZONYCH I STRACONYCH NAD MANITOBA. SATELITY DONOSZA O WZMOZONEJ AKTYWNOSCI WOKOL WYRZUTNI W ROSJI I W KAZACHSTANIE. FRANCUSKI SILOS USZKODZONY PRZEZ SABOTAZYSTOW. PARYZ ZBOMBARDOWANY BRONIA NUKLEARNA! W ROSJI ODPALONO RAKIETY! TAK SAMO W USA! RAKIETY CRUISE ZOSTALY WYSTRZELONE W KIERUNKU ROSJI Z TERYTORIUM EUROPY! BOMBY ATOMOWE ZRZUCONO NA LONDYN! -To niemozliwe, niemozliwe - szeptal wciaz Foster.-NUCAC 9 - powiedzial Gubwa. -Nie! - wykrzyknal kapitan. - To jakas pomylka! To musi byc pomylka! Pierwsi bysmy o tym wiedzieli. Tam na gorze wysadzaja swiat w powietrze - bombowce, rakiety balistyczne, cruise - a my jestesmy dopiero w fazie NUCAC 9? Pot sciekal mu po twarzy, przyklejal koszule do plecow. Na zewnatrz, na koi, jego cialo miotalo sie bezsilnie. -NUCAC 10 - powiedzial Gubwa. -Juz prawie koniec, kapitanie. - Arnott wypowiedzial ostatni kod do komputera. Maly kawalek metalu zabezpieczajacy przycisk odskoczyl tuz przy prawej rece Fostera. Na wielkim, czerwonym przelaczniku widnialy dwa napisy: wl wyl; wl - wyl... -Kapitanie? -NUCAC 10 - warknal Gubwa. Foster na moment przykryl reka wylacznik, a po chwili gwaltownie wstal i chwycil Arnotta za gardlo. -To sen! - belkotal. - Sen, koszmar. Tak, na pewno sen...! -NUCAC 10! - Gubwa miazdzyl umysl Fostera. Cala kabina NUCAC zaczela topniec jak rozgrzany wosk. Nadchodzilo przebudzenie. Pomimo wysilkow Gubwy Foster wyzwalal sie. Sen byl zbyt koszmarny, musial... -Musze sie obudzic! -NIE! -Musze! Porazka! Gubwa byl wsciekly. Popelnil jakis blad. Nie przygotowal sie dostatecznie. Foster juz prawie sie obudzil. Jego umysl byl skolatany, nie calkiem jeszcze przytomny. Nie nadawal sie juz do cwiczen Charona Gubwy. Gimnastyka dobiegla konca. Pan Zamku wyszedl z umyslu kapitana "CMY". Dokladnie w tym momencie, na Rodos, Garrison zobaczyl olbrzymiego rekina... -Kapitanie! Kapitanie Foster! Gary! Ktos krzyczal. Byl to glos Arnotta - zdlawiony, zduszony. Foster poczul, jak ktos uwalnia sie od jego uscisku. Pekala ostatnia nic laczaca go ze swiatem snow. Ostatni punkt planu Gubwy spalil na panewce, kiedy kapitan poczul bol, uderzajac rekoma w sciane kajuty... Ktos przytrzymal go mocno. Potrzasnal glowa i spojrzal metnym wzrokiem na dwoch czlonkow zalogi gapiacych sie na niego. -Co u diabla?... Nastepnie popatrzyl na siebie. Drzal caly. Mial na sobie luzna pizame przesiaknieta potem! Teraz juz wiedzial: chcial sie przespac godzinke, moze troche dluzej. Mike Arnott siedzial za stolem, masujac szyje. Kapitan zblizyl sie niepewnie do drugiego oficera. -Mike, co sie...? -Niech raczej pan mi to wyjasni, sir - odparl tamten twardo. - Pojawil sie pan tutaj jak duch jakas minute temu. Cos pan mamrotal. Nie wiem, co. Uslyszalem wyraznie tylko jedno slowo - NUCAC - a nastepnie zlapal mnie pan za gardlo! -Zlapalem pana? Ma pan teraz wachte? -Naturalnie - odrzekl Arnott. -I nie wydarzylo sie nic... niezwyklego? Zadnych sygnalow? -Tylko... hm, to! Reszta bez zmian. - Chwycil kapitana za dlonie i przytrzymal je. - Gary, co sie stalo? -Gdzie jestesmy? - Foster zerknal na przyrzady i westchnal z ulga. - Dzieki Bogu! -Co sie w ogole stalo? Snilo ci sie cos? -To jedyne wytlumaczenie. - Prawie upadl na krzeslo. Tam byl... NUCAC 10! Mike uniosl brwi. Skinal na marynarzy. -Wy dwaj, zaczekajcie na zewnatrz. - Wyszli. - Sir, ale mial pan zabawny sen. To zrozumiale na tym stanowisku, ale... Czy nie za ciezko pan pracuje? -To niczego nie tlumaczy, tak mysle. Nie martw sie, panuje nad soba. Ale... Nie chce, by to sie roznioslo. Porozmawiaj z tymi dwoma, dobrze? - Wskazal w kierunku wlazu. -Oczywiscie. -W porzadku. A teraz lepiej sie przebiore - powiedzial Foster. W drodze do swojej kajuty pomyslal, ze porozmawia z lekarzem, kiedy tylko "CMA" zawinie do Rosyth, a potem pojdzie do jeszcze jednego lekarza. Powracajac do swego stanu swiadomosci, Gubwa nie powinien byl napotykac zadnej przeszkody w Psychosferze, a jednak cos sie wlaczylo. Cos znajdowalo sie bardzo blisko, prawie wpadlo na niego. Nie prawdziwy kontakt, ale swiadomosc. Gubwa odebral to jednak jak zderzenie. Dwie sily stojace ze soba twarza w twarz, cofajace sie przed soba... Zerwal sie na rowne nogi. Jesli wczesniej byl wsciekly, teraz to uczucie zwielokrotnilo sie. Co to bylo? Kto? Oczywiscie w Psychosferze przebywaly takze inne umysly; Psychosfera to kwintesencja ludzkiej inteligencji. Ale wiekszosc tych umyslow nie miala o niej pojecia, tak jak ptak nie zdawal sobie sprawy z istnienia nieba. Ten jednak umysl doskonale zdawal sobie z tego sprawe, tak sie przynajmniej wydawalo. I na te mysl Gubwa poczul... Strach? Byc moze. Pan Zamku wiedzial, ze Rosjanie maja swoich telepatow, podobnie jak Amerykanie. Maja kilku posiadaczy "surowych talentow" ESP, ale wszyscy sa amatorami w porownaniu z Gubwa. Piecdziesiat procent ich wiedzy wzielo sie z intuicji. Polarnych lodzi podwodnych nie mozna bylo wykryc metodami konwencjonalnymi, zatem spotkal sie z nim jakis rosyjski umysl, moze amerykanski. A poniewaz bylo to spotkanie nieoczekiwane, stracil panowanie nad soba. Gubwa pomyslal, ze USA i ZSRR, a przynajmniej jedno z tych panstw, poczynilo duze postepy w treningu tajnych agentow, telepatycznych szpiegow i trzeba sie temu dokladnie przyjrzec. Teraz jednak mial inne zmartwienie. Foster pozbyl sie jego "opieki" i odmowil wcisniecia czerwonego guzika. W przypadku prawdziwej akcji zareagowalby oczywiscie wlasciwie. Charon chcial miec jednak absolutna pewnosc, ze zaden z trybikow nie odmowi mu posluszenstwa. Nalezalo stworzyc scenariusz doskonaly. Foster, bowiem moglby odmowic i to zakonczyloby sprawe w sposob niepozadany. Pan Zamku zaklal siarczyscie. Jesli nie potrafil pokierowac jednym umyslem Fostera, w jaki sposob moglby sklonic do dzialania w tym samym czasie drugiego oficera? Rzadowi Jej Krolewskiej Mosci nalezala sie pochwala za stworzenie tak doskonalego systemu zabezpieczen! Coz, trzeba spojrzec prawdzie w oczy. "CMA" nie wchodzila w gre. Takze inne lodzie podwodne byly bezuzyteczne. Jakis okrutny grymas zagoscil na twarzy Gubwy. Usmiechnal sie i przeklinal dalej, przeklinal swoja glupote. Najprostszy sposob jest zawsze najlepszy. Po co starac sie kontrolowac dwa, trzy czy szesc umyslow, kiedy mozna po prostu opanowac umysl kontrolujacy tamte? "CMA" otrzymuje polecenia przez radio, prawda? A nadawca jest tylko jeden czlowiek. Jeden umysl! Zasmial sie. Jasne, ze tak... ... Admiral! ROZDZIAL TRZECI Rudowlosa Vicki Maler, cudowna zlotooka, jeszcze niedawno byla martwa i spoczywala zahibernowana w Zamku Zonigen w Alpach Szwajcarskich. Zostala jednak przywrocona do zycia za sprawa woli swego kochanka, Richarda Allana Garrisona. Stala teraz przy jego lozku, patrzac, jak wije sie w koszmarnym snie. Nie chciala go budzic, mimo ze wstrzasaly nim spazmatyczne drgawki i krople potu pojawily sie na jego twarzy. Nikt nie mogl byc pewien nastroju Richarda po takim przebudzeniu. Juz nie.Byly to mysli Vicki; tak prywatne, swieze i oryginalne jak nigdy w jej pierwszym zyciu (lub - jak o tym myslala "wczesniej"), zanim gwaltowny atak choroby doprowadzil do bolesnego konca. A poniewaz byla inteligentna i wiedziala, ze Garrison jest sprawca jej wskrzeszenia, reinkarnacji, fakt odrzucenia jego autorytetu zadziwil ja sama. On nie tylko wskrzesil jej umysl, ale takze pozbawil cialo trawiacej je choroby. Mowiac krotko - znow stala sie soba, a wlasciwie nalezala do Garrisona. Nie zostawil cienia watpliwosci, co do jej losu, gdyby cos mu sie przydarzylo. Musialaby powrocic do poprzedniego istnienia, ktorego krucha powloka rozpadlaby sie w proch i pyl, jak mumia w zetknieciu z promieniami slonecznymi. O tak, swiatlo zycia Vicki wydawalo sie jarzyc mocno, jednak Richard byl wladca tego swiatla. A jesli on przestalby funkcjonowac... Jako nastolatka, Vicki zaczytywala sie ksiazkami Edgara Allana Poe, Howarda Philipsa Lovecrafta i Oskara Wilde'a. Doskonale pamietala straszliwy upadek pana Waldemara i doktora Munoza. Gdyby Garrison umarl, historia moglaby sie powtorzyc. Lecz Vicki byla raczej sklonna porownywac go z Dorianem Greyem. Nie, dlatego, zeby mial potworne wady, tego nie mozna mu bylo zarzucic, ale... zdarzaly mu sie rozne rzeczy... Rzeczy... Miala przeczucie, ze powinna byc wdzieczna losowi, ale i tak wolala pamietac Garrisona z "wczesniejszego" zycia. Wtedy byl po prostu... Garrisonem. Dziwne, pomimo tego, ze czula sie taka sama osoba jak dawniej, miala wrazenie, jakby... Tak, jak po reinkarnacji. No coz, osiem lat minelo bez jej udzialu. Lezala wtedy w Zonigen, a dla Richarda byly to realne lata, przezyte w pelnej swiadomosci. Bardzo dziwne lata. Co wiecej, cialo Vicki zachowalo kondycje sprzed lat. Wlasciwie odrodzila sie w ciele mlodszym niz to, ktore zapamietala. Wzdrygnela sie na samo wspomnienie. Luska. Skorupka przetykana bolem. Umeczone cialo. Jego trucizna zmacila i rozognila krew, roznoszac zar i komorke po komorce zmieniajac w potworna mutacje. Cialo wypelnione po brzegi rakiem. Bol. Potworna agonia! Pamietala nie tylko przyczyne swej smierci, (bo przeciez zmarla), ale takze sama Smierc. Znala jej pocalunek, okrutnie zaciskajace sie kosciste palce Ponurego Zniwiarza, jego zelazny uchwyt. Biale i zimne palce parzyly jak ogien, jak kwas. Smierc. Okrutny Starzec. Najstarszy starzec swiata. Niesmiertelny. Niesmiertelny i... bezlitosny. Oczywiscie w najbolesniejszych dniach agonii czula, ze komus to sprawia przyjemnosc. Jesli nie, dlaczego musiala tak cierpiec? Jesli swiat opiera sie na przeciwnosciach, na jednej szali lezy cierpienie, a na drugiej radosc. Vicki jednak w tym przypadku zasmiala sie ostatnia. Niesmiertelna musiala najpierw pokonac drugiego niesmiertelnego. Starzec musial czekac na upadek Richarda Allana Garrisona, a Garrison nie zamierzal umierac. Wymamrotal cos przez sen, a po chwili obrocil sie na plecy. Najgorsze juz minelo, pot wsiakl w jego pizame. Vicki przysluchiwala sie na wpol zrozumialym pomrukiwaniom. Snil mu sie Schroeder i Koenig. Wzdrygnela sie znowu i przyjrzala jego twarzy, ktora teraz wydawala sie spokojna, pelna rezygnacji. Ale pod tymi zamknietymi powiekami... Vicki wyprostowala sie i podeszla cicho do lustra. Zloty kolor oczu harmonizowal z zoltym poblaskiem ramy, odbijajacej promienie zachodzacego slonca. Zastanowily ja te zlote oczy - niegdys byla niewidoma - teraz przywrocone do zycia za sprawa Richarda. Tak jak jego oczy oslepione wybuchem odrodzily sie, przybierajac postac zlotych kregow. Widzialy wiecej, o wiele wiecej, niz moze zobaczyc zwykly smiertelnik. Garrison czynil cuda. Jego moc byla bliska... nieskonczonosci. On sam nie znal - nigdy tego nie sprawdzil - zasiegu czy ograniczen swoich mozliwosci. Na ten temat panowalo miedzy nimi chorobliwe milczenie. Vicki znow spojrzala na Richarda. Zachowywala sie nerwowo, niezgrabnie. Czyz to nie dar bozy? Moc czynienia cudow? A jesli tam, w gorze, istnial Bog, dlaczego mialby nagradzac Garrisona czy jakakolwiek ludzka istote? Czyz nie panowali inni o podobnej mocy. Stare legendy? Merlin i wielcy czarownicy? Mysli Vicki stawaly sie bluzniercze. A Jezus? On takze przywracal wzrok niewidomym, wskrzeszal zmarlych, chodzil po wodzie. Cuda Chrystusa sluzyly jednak dobru. Cuda Garrisona bywaly czasami... inne. Vicki zmienila temat swoich rozmyslan. Decyzja wyruszenia nad Morze Egejskie zostala podjeta, jak wiekszosc decyzji Garrisona, na goraco. Jego pilot przebywal na wakacjach, nie byl, wiec latwo uchwytny. Richard musial, zatem wynajac zaloge, aby zawiozla ich na lotnisko Rodos. Byl jeszcze inny sposob podrozowania, bardziej ezoteryczny, ale w jego swiecie kontroli paszportowych, gdzie "cuda" wywoluja raczej mieszane uczucia, wybral bardziej klopotliwa mowiac jego slowami - metode "lotu mechanicznego". Dom, ktory wynajeli w Lindos, skladal sie w rzeczywistosci z trzech polaczonych willi z osobnym podworzem. Zajmowali tylko jedno z pomieszczen, pozostale byly puste. Jadali na zewnatrz, z jednym tylko wyjatkiem, - kiedy Garrison przyrzadzil dwie szare ryby upolowane wlasnorecznie kusza wodna. Byl swietnym plywakiem i harpunnikiem. Nauczyl sie tego podczas trzech slonecznych lat w Zandarmerii Wojskowej na Cyprze. Jednak tutaj, w Lindos, szybko stracil zainteresowanie sportem. Zauwazyl, jak malo wysilku w to wklada - zadnego dreszczu emocji, bowiem moze po prostu nakazac rybom nadziewac sie na harpun. Zycie uplywalo im, wiec beztrosko. Spedzali razem leniwe, gorace dni i ozywcze noce, popijali niezgorsze wino i tanie brandy. Ale nawet tutaj, w idyllicznym Lindos - z bialym labiryntem kretych uliczek, wiezami kosciolow i kotlujacymi sie kotami - nawet tutaj nie czuli sie w pelni zrelaksowani. Problem ten, podobnie jak wiekszosc ich problemow, mial zrodlo w multiosobowosci Garrisona. Zwykle Schroeder i Koenig zajmowali tylne siedzenia w swiadomosci Richarda, ale w najmniej oczekiwanym momencie potrafili przepychac sie na miejsce kierowcy. Vicki uwazala, ze robi to zbyt czesto i zbyt gwaltownie. Ta mysl przypomniala jej o incydencie, ktory mial miejsce wczoraj. Po sniadaniu na patio Garrison zaproponowal Vicki spacer. Skierowali sie ku oslonietej zatoczce pelnej zoltego piasku. Czujac przedpoludniowy zar, usiedli na plaskich kamieniach, tuz nad grzebieniastymi skalami siegajacymi wzwyz, ku potezniejszej, tworzacej nisze opoce. U ich stop rozposcieraly sie kapustolisciaste rosliny z malymi zoltymi kwiatkami przypominajacymi pierwiosnki i zielonymi dwucalowymi owocami, zwisajacymi ciezko na pojedynczych galazkach. Kiedy siadali, Richard potracil noga jeden z owocow, a ten natychmiast wydal z siebie dziwny odglos, odpadl od galazki i szukajac sobie drogi pomiedzy szerokimi liscmi, spadl na ziemie. Garrison odskoczyl na bok, nie na tyle jednak szybko, by uniknac ochlapania sokiem. -Powinienes wytrzec sobie reke - powiedziala Vicki zaniepokojona. - Ten sok jest zracy czy trujacy, nie pamietam. Gdzies o tym czytalam. Richard powachal nadgarstek, zmarszczyl nos i usmiechnal sie szeroko. -Szczyny! - prychnal i starl chusteczka pochlapane miejsce. Vicki zasmiala sie serdecznie. Taki byl Richard naprawde. Ten sam Richard, ktorego kochala wczesniej. Naturalny i beztroski. Para mlodych Grekow obrala te sama droge przez plaze i kierowala sie w ich strone. Ani Vicki, ani Garrison nie zwrocili na nich uwagi. Mlodzi wygladali tylko troche powazniej niz dzieciaki. Mieli po pietnascie, szesnascie lat. Poza tym, jak dotad, wiekszosc mieszkancow Lindos byla bardzo przyjacielsko usposobiona do przyjezdnych. Richard i Vicki chcieli uciec od gwaru, pospiechu i nerwowego zycia, ktore szczegolnie ostatnio daly im sie we znaki. Wakacje stanowily moment, w ktorym Garrison mogl zastanowic sie nad przyszloscia, nad swoja moca i sposobem jej wykorzystania. Czul, ze energia przechodzi przez niego jak piasek przez olbrzymia klepsydre. Vicki milczala zadowolona z tej odrobiny przeszlego zycia. Siedziala obok zrelaksowanego i spokojnego towarzysza az do chwili, kiedy uslyszala grzechot otoczakow i niezgrabne - czlap, czlap, czlap - oznajmiajace przybycie dwoch greckich chlopcow. Slyszac to, westchnela. Wiedziala, dlaczego za nimi szli, i wcale nie byla z tego zadowolona. Jej opalone na braz zachwycajace cialo przyciaga jak magnes okoliczna mlodziez. Vicki czula sie rozdrazniona z tego powodu. Byla dosc skapo ubrana, miala na sobie zielona gore od kostiumu, szorty i biale sandaly. Pomyslala jednak, ze chlopaczkowie ci mogliby znalezc sobie do flirtow kogos w swoim wieku. Pomimo poczatku sezonu miasteczko roilo sie od dziewczat: Angielek, Niemek, Wloszek, Skandynawek. Ale byc moze chlopcom wydawalo sie, ze Vicki i Garrison beda robic cos wiecej, niz tylko siedziec na plazy w cieniu skal? Takze Richard dostrzegl ich przybycie i usmiechnal sie dobrodusznie. Od razu odgadl, w jakim celu tu przyszli, a jedno zerkniecie w ich mysli potwierdzilo przypuszczenia. "Coz, chlopcy to tylko chlopcy, nie nalezy sie uskarzac" pomyslal. Ale kiedy usiedli obok, bez zenady gapiac sie na jego piekna towarzyszke i wskazujac ja palcem, usmiech momentalnie zniknal z jego twarzy. Jeden z tych umyslow byl wyjatkowo odrazajacy, pelen zwierzecej zadzy. W myslach chlopaka Garrison znalazl obraz napasci na Vicki. Ociekajacy potem atak, brutalny i bezwzgledny. Nie byly to tylko fantazje, ale wspomnienia czegos, co mialo miejsce dawniej. Teraz jednak dopadl nowa ofiare - Vicki. Mlodzieniec dokonal w przeszlosci nieslychanie okrutnego gwaltu! Twarz Garrisona stezala i nabrala ponurego wyrazu. Powoli podniosl sie z miejsca i objal dziewczyne. -Starszy chlopak jest gwalcicielem! - wyszeptal. -Co takiego? Skad mozesz... - Vicki zaprotestowala i momentalnie umilkla. Zdala sobie sprawe, ze Richard zna prawde. -A kiedy nie moze tego zrobic, zadowala sie myslami o tym. - Jego glos stal sie chrapliwy. - Z toba! - Wykrzywil twarz w grymasie furii i zbladl. Wiedziala, ze pod ciezkimi okularami zlote oczy Garrisona plona. -Chodz - powiedzial Richard. - Wir gehen! Wyprowadzil ja na droge poprzez geste krzewy, omijajac glazy i kamienie. Vicki, drepczac za nim, poznala prawdziwy strach. Garrison zmienil sie. Zdradzal to nawet jego glos, ostry i obcy. I te slowa wypowiadane po niemiecku... Richard stanal, nabral powietrza w pluca i przyciagnal Vicki do siebie. Zatopil palce w jej boku. Spojrzal za siebie i...twarz jego... -Schroeder! - wyszeptala Vicki. Jej towarzysz zmarszczyl brwi. Poslal spojrzenie w kierunku chlopcow. Na twarzy starszego zagoscil nieprzyjemny usmieszek. -Swinia! - powiedzial Garrison-Schroeder, ale slowo to zabrzmialo w uszach Vicki jak "schwein". Instynktownie czula, ze dokladnie przyjrzal sie myslom chlopaka. -Richard - uczepila sie jego ramienia. - To nie twoja sprawa. -To musi byc czyjas sprawa! - odpowiedzial jej ostro. - Ty jestes moja sprawa, a ten skurwiel mysli o tobie w taki sposob! Trzeba dac mu nauczke. - Znow zmarszczyl brwi w gniewie. W tym momencie Vicki uslyszala krzyki wyrostkow. Podazyla wzrokiem za spojrzeniem Garrisona-Schroedera... I ze zdumienia omal nie zemdlala. Mlodszy Grek goraczkowo staral sie wspiac na urwisko. Starszy stal jak wryty. Wokol niego rosliny po prostu oszalaly! Byl to obraz szalenstwa i rozpaczy, scena jakby z zamierzchlej przeszlosci, kiedy flora przewyzszala drapieznoscia faune. Roslina wila sie i kotlowala, strzelajac dlugimi lodygami w kierunku ofiary. Dzwiek pekajacych nasion przypominal serie z karabinu maszynowego. "Kule" uderzaly z zabojcza precyzja w przerazonego Greka, ktory machal rozpaczliwie rekami, bezskutecznie starajac sie oslonic przed atakiem. Wtedy, w koncowym szalenstwie - ostatnim akcie przemocy rosliny - cala zielona sciezka wystrzelila swoj ladunek prosto w glowe ofiary. Wyrostek wrzasnal i zakryl rekami twarz. Jego skora, wlosy, cala gorna czesc ciala pokryta byla sokiem rosliny. Grek zaczal wirowac w nienaturalnym dance macabre. -Nie! - krzyknela Vicki. - Nein! Richard! Nein! Spostrzegla na twarzy swojego towarzysza cos nalezacego do Richarda Garrisona i niknacy obraz Thomasa Schroedera, ale glownie - tepa nieustepliwosc Willy'ego Koeniga. Jego bezwzgledna natura wyszla na swiatlo dzienne. -Jak sobie zyczysz - odrzekl Garrison-Koenig. - Oczywiscie masz racje, Vicki. My wiemy, co znaczy byc niewidomym, prawda? Ale... - Jeszcze raz spojrzal na przerazonego mlokosa. Rosliny obumarly. Suche, poskrecane, czarne i cuchnace. Ich smrod dotarl do Vicki i Garrisona wraz z morska bryza. Grek przerwal okrutne plasy; stal niepewnie i zawodzil. Wciaz zaslanial rekoma twarz. Po chwili opuscil je, wodzac wokol nieprzytomnym wzrokiem. Bol minal. Chlopak zaczal sie histerycznie smiac. Ale tylko przez chwile. -To lekcja - powtorzyl Garrison-Koenig i w tej samej chwali Grek wytrzeszczyl oczy, jakby mialy mu wypasc z oczodolow. Zaskowyczal, zgial sie w pol, chcac ochronic krocze, i runal na gnijace rosliny. Lezal na ziemi w spazmatycznych drgawkach. Garrison wspial sie na sciezke i skierowal ku wsi. Vicki biegla za nim. -Richard, ty chyba nie...? -Nie. Nie obawiaj sie - odpowiedzial na jej niedokonczone pytanie. - Nie zmiazdzylem ich, tylko kopnalem. Taki rodzaj "wiecznego kopa". -"Wiecznego kopa"? - Dogonila go i zlapala za reke. -Po prostu otworzylem mu taka zapadke w mozgu. Od tej chwili, jezeli popatrzy albo pomysli o kobiecie w ten sposob, poczuje sie tak, jakby ktos urywal mu jaja! -Ale w rezultacie to prowadzi do... -Do kastracji, chcialas powiedziec? Jasne! Ale to male piwo w porownaniu z tym, co bym zrobil, gdybys mnie nie powstrzymala. ROZDZIAL CZWARTY Tak bylo wczoraj. Po powrocie do domu Garrison znow stal sie soba, przynajmniej na tyle, na ile potrafil. Pozostala jednak cecha charakterystyczna dla Schroedera i Koeniga: gwaltowna sklonnosc do irytacji.Vicki swiadoma dwoistosci, czy tez raczej troistosci charakteru doktora Jekylla i dwoch panow Hyde, poradzila sobie z tym problemem starym wyprobowanym sposobem. Po prostu zacmila jego umysl butelka najtanszej brandy! Dziwne, jak to dzialalo na niego, chociaz moze nie tak bardzo dziwne... To wierny kompan Richarda z wojska - od chwili inicjacji na Cyprze, gdzie zwyczajowo po grze w "trzy karty" jednogwiazdkowa brandy byla wszystkim, na co mogli sobie pozwolic. W ten oto sposob polubil ja i cenil ponad wszystko. Z drugiej strony, za tym byle, jakim trunkiem nie przepadal Thomas Schroeder, ktory mial zawsze wyszukany gust. Takze Koenig, urodzony obciagacz sznapsa (oprocz takich chwil, kiedy mogl wypic doslownie wszystko), nie byl zachwycony wyborem Garrisona. Jak przypuszczala Vicki, brandy dzialala na zasadzie stabilizatora: pomagala Garrisonowi zostac w swojej skorze; czy raczej - pomagala "skorze" zostac z Garrisonem. Z tego wzgledu Lindos okazalo sie bardzo pomocne, poniewaz dawny Richard pokochal kraj srodziemnomorski od pierwszego wejrzenia. Trzecim waznym elementem (lubila myslec o nim jako o najwazniejszym) byl seks. Mimo, ze ich wczesniejszy romans trwal krotko, zdazyli sie dobrze poznac. Zapamietala jego zachcianki i w dwa lata po "wskrzeszeniu" byla jego ekspertem. Nigdy zadna kobieta nie znala pod tym wzgledem Garrisona lepiej niz ona. Co do Koeniga i Schroedera, trzeba przyznac, ze nie wtracali sie do tych spraw, pomimo calkowicie odmiennych upodoban. Oczywiscie z tego powodu byla bardzo zadowolona, ale, paradoksalnie, nie do konca. Miala pewnosc, ze sam Garrison jest jej wierny, ale kiedy wychodzila na wierzch jedna z jego alter twarzy, unikal nocowania we wspolnym lozku; zwykle trzy lub cztery noce pod rzad. Dwa razy znalazla dowody odwiedzania "dam do towarzystwa" dla wyzszych sfer, a raz dowiedziala sie, ze spotkal sie z niejaka Mina Grunwald, niegdys sekretarka Schroedera w Mayfair. Problem... zazdrosci Vicki polegal na tym, ze znala lojalnosc Schroedera w stosunku do niej, ale nie miala pewnosci co do Koeniga. Poza tym Garrison stanowil dominujaca czesc tego konglomeratu trzech osobowosci. Nie oswoila sie jeszcze z mysla, ze pozostale "skladniki" moga wykorzystywac jego cialo do swoich celow. Coz, jedno wiedziala na pewno; nie moze zyc bez tego mezczyzny. Lub tak jak jej powiedziano... Tak czy inaczej, sposob znowu zadzialal - tania brandy, jej cialo i wspaniala atmosfera greckiej wyspy - wszystko to mialo wyciszyc Garrisona i spowodowac powrot jego wlasnego "Ja". O osmej wieczorem zapragnal wyjsc. Kolacje zjedli w najlepszej tawernie, gdzie pochlonal jeszcze troche miejscowej brandy, po czym poszli do dyskoteki i przetanczyli cala noc. Wracali do domu, kiedy gwiazdy bladly juz na niebie. Byl bardzo zmeczony, zbyt zmeczony, aby zasnac. Rozmyslal nad czyms goraczkowo. Pragnal omowic pewne sprawy. Przebrani, ulozyli sie na szerokim lozku, aby rozmawiac i popijac kawe. -Vicki - odezwal sie po chwili Garrison - jak wiele ci powiedzialem, kiedykolwiek? Nigdy nie zadawalas mi zbednych pytan, nie bylas natarczywa, ale ile ci naprawde powiedzialem? -O niektorych sprawach mowiles, innych domyslalam sie sama. Po przebudzeniu, to znaczy od czasu, kiedy ozylam, powiedziales mi mnostwo. Nie musiales zreszta, nie slowami. Sprawiles, ze zrozumialam bardzo duzo. Pamietasz? -O, tak. Bylem takim sobie bogiem, prawda? Moglem po prostu przeniknac do twojego umyslu i wyjasnic ci wszystko. Po raz pierwszy od chwili swego powtornego narodzenia Vicki ogarnelo silne uczucie niepewnosci. Niesamowite, ale po raz pierwszy Richard nie byl pewny siebie. O wszystkich swoich wyczynach mowil w czasie przeszlym: "Bylem bogiem. Moglem ci wyjasnic". -Twoja moc jest nadal potezna - odrzekla Vicki. -Raczej demoniczna! Ale... Moja moc jest... bezpieczna. -Bezpieczna? -Nie czyni nikomu krzywdy, w kazdym razie nie bardzo. Nie do konca, z rozmyslem. Ale, Vicki... - chwycil ja za reke. - Ale kiedy uzywaja jej oni... -Och, Richard, wiem! -Ale nie wiesz wszystkiego. Niektore z tych rzeczy...trudno pojac. Oni chronia mnie, chronia az do przesady. Nie pozwalaja prowadzic wlasnego zycia, kieruja moim cialem. Cholera, to nie jest moje wlasne cialo. Ono nalezy takze do nich! - Nerwowo scisnal palce dziewczyny. -Jak to sie stalo? - zapytala w koncu. - To znaczy, od poczatku... -No dobrze, opowiem ci - westchnal Garrison. - Thomas Schroeder chcial niesmiertelnosci. Byl ekspertem w parapsychologii, transmigracji i we wszystkich tych sprawach. W 1972 roku przebywalismy w Irlandii Polnocnej. On podrozowal w interesach, ja sluzylem tam w jednostce wojskowej. Od pewnego czasu nawiedzal mnie ten sam sen - sen o bombach. Nic dziwnego, wielu naszym snily sie bomby. To czesc sluzby. Ale moj sen, moja zmora byla inna. Nie znikala. Przychodzila noc po nocy. Ostrzegal przed czyms, ale nie moglem ani uciec, ani uniknac tego w inny sposob. To pierwszy objaw moich zdolnosci. Pierwszy sygnal informacyjny o tym, ze moj umysl rozni sie od innych. Bomba ze snu wybuchla. Uratowalem zycie Schroedera, jego zony i dziecka. On zostal paskudnie poszatkowany, a mnie wybuch oslepil. A pozniej... No coz, Schroeder zaczal myslec o splaceniu dlugu wobec mnie. -Mial ci wiele do zawdzieczenia. Pamietam to, jakby wydarzylo sie wczoraj. Przyjechales do Harcu, byles z siebie dumny, przystojniaczek w mundurze. -Tak, pamietam - chrzaknal. - Rozne rzeczy mialy wtedy miejsce. Schroeder wiedzial, ze umiera. Nie zamierzal po zostac martwy, chcial sie odrodzic. We mnie! -To zainteresowanie toba bylo, hmm, intensywne. -Tak, intensywne - powtorzyl Garrison. - No coz, ja takze interesowalem sie nim i przyznaje, ze zafascynowal mnie. Ale jednoczesnie nie wierzylem, ze jest w stanie tego dokonac. To wydawalo sie zbyt nieprawdopodobne. Moglem tylko umyc rece, to wszystko. Ale... Schroeder znalazl kozla ofiarnego. Byl nim niejaki Adam Schenk, przyjaciel Thomasa. To on przepowiedzial smierc Schroedera, twoja takze i mnostwo roznych rzeczy, miedzy innymi to, ze odzyskam wzrok; za sprawa Schroedera i Maszyny. Jakiej maszyny...? - Wzdrygnal sie na to wspomnienie. - Nie wiedzialem, jeszcze nie... Niewazne, wiele zdarzylo sie tam, w Harcu. Thomas potrafil sprawiac niespodzianki. Mial na przyklad maszyny testujace zdolnosci ESP. Przetestowal mnie i okazalo sie, ze wynik jest pozytywny, bardzo wysoki. Niewyobrazalnie wysoki. I dzien za dniem przekonywalem sie, ze mozna mi pomoc. Wszystkie asy podawano mi na tacy. Bylem slepy - zaoferowal mi wzrok! Bylem kaleka - zaoferowal mi pieniadze. Duzo pieniedzy. Bylem nikim - zaoferowal mi pozycje i wladze. Jak moglem mu odmowic? -Nie mogles. - Vicki odpowiedziala za niego. -I nie odmowilem. Zawarlismy...pakt. - Znow sie wzdrygnal. - Tak po prostu, bez zadnych ceregieli. Uzgodnilismy, ze jesli umrze i cos zostanie po nim, i odnajdzie mnie, ja to przyjme. Bedzie mogl zyc we mnie. W zamian mialem perspektywe odzyskania wzroku; a tymczasem udostepniono mi urzadzenia pozwalajace, jako tako, pogodzic sie z kalectwem. Mialem specjalne okulary dzialajace jak radar i podobne bransolety. Mialem tez Suzy. Moja kochana, wspaniala Suzy. Jest juz stara, ale wciaz sie nia opiekuje. Do diabla! A czy ona sie mna nie opiekowala?! - Przez chwile usmiech zagoscil na jego ustach. - Jasne, ze tak! No i Willy Koenig. On takze sie mna zajmowal, tak jak Thomasem, swoim ukochanym pulkownikiem. - Garrison przestal sie usmiechac. - Tak jak opiekuje sie nami nawet teraz. Niech go diabli! -Richard - Vicki chwycila go za reke. - Oczywiscie masz racje. -Staram sie zyc z nimi w zgodzie, ale przychodzi mi to z trudnoscia. Ostatnio coraz trudniej... - Znow dalo sie wyczuc niepewnosc w jego glosie. -Co sie dzieje, kochany? Potrzasnal przeczaco glowa. -Pozwol, ze powiem ci to innym razem... Schroeder uczynil mnie bogaczem, zanim umarl. Po jego smierci bylem niewiarygodnie bogaty. Jak bardzo...? Sam nie wiem. Widzisz, od powrotu z Irlandii zaczal inwestowac pieniadze, ktore z biegiem lat podwoily sie, a nawet potroily. Inwestowal na calym swiecie. Potrafil z bezwartosciowego swistka papieru uczynic wielomilionowa akcje. I teraz to wszystko jest nasze. Moje, Koeniga, Thomasa. W biurze, w Londynie, pracuje trzydziestu ludzi. Pilnuja moich interesow. Przynajmniej czesci. Sa jeszcze inni w Zurychu, Hamburgu, Hong Kongu. Ale nigdzie nikt nie wie, ile mam naprawde pieniedzy. Nagle otworzyl sie dla mnie swiat interesu i nie moglem sie temu oprzec. Zadnego ryzyka. Przy mojej zdolnosci ESP nie splajtuje. Bylem Midasem! Czegokolwiek dotknalem, zamienialo sie w zloto! I wtedy uslyszalem... uslyszalem o Maszynie. Tak zaczelo sie moje spotkanie z Psychomechem. -Pominales cos, Richard - wtracila Vicki. - Co z twoja zona? Nigdy nie mowiles mi o niej. Czy naprawde tak cie to boli? Potrzasnal glowa. -W ogole nie boli, nie teraz. Terri byla czescia przepowiedni Adama Schenka. Bez niej nigdy nie odnalazlbym Psychomecha. Moglas zapamietac cos nieprzyjemnego o Terri i jej kochanku, ale wymazalem to z twojej pamieci. Wierz mi, teraz to naprawde bez znaczenia. - Znow zamilkl, aby wybuchnac po chwili: - Niewazne! Znalazlem Psychomecha. Maszyne zdolna zwiekszac najskrytsze leki czlowieka do rozmiarow szalenstwa i nastepnie wspomoc go w walce z nimi. Doskonala dla wspolczesnej psychiatrii. Metalowy scenariusz. Pomysl, co staje sie z umyslem ludzkim calkowicie pozbawionym lekow i zahamowan? Czy taki umysl ma jakiekolwiek ograniczenia? A jesli w dodatku posiadal juz cechy swiadczace o energii psychicznej wykraczajacej poza ludzkie wyobrazenia? Vicki wytrzeszczyla oczy ze zdumienia. -To przytrafilo sie tobie. Narodziny boga! -Tak. Lub demona. Nie bylem jeszcze przygotowany ani wielki, ani silny. Potrzebowalem pomocy, musialem wpuscic Schroedera, wywiazac sie z umowy. Pozniej wpuscilismy Koeniga. -Pamietam Willy'ego. Powiedziales do mnie: "Nie ma sie, czego bac", a pozniej on zniknal. -To jedyny sposob. Willy nie byl taki jak Schroeder czy ja. Psychomech uczynil ze mnie przerazajaca istote. Przeroslem samego siebie; Psychomecha, tak przynajmniej myslalem. Moja moc wydawala sie bezkresna. Sprowadzilem ciebie z powrotem! Zabralem twoja smierc, dalem ci zycie, wzrok. Przyjecie Willy'ego bylo - zatrzasl sie - niczym. Olbrzymia moc, potezne ego, nieskonczonosc. Nieskonczonosc ze wszystkimi nieskonczonymi mozliwosciami! Az... -Tak? -Az cos sie zepsulo. Nie wiem dokladnie, co... A moze wiem. Moze jestem gotow to przyznac. - Przez chwile Garrison byl jakby nieobecny. - Tak czy inaczej, zniszczylem Psychomecha. Bylem, moglem byc niesmiertelny. A bez niego jestem zwyklym czlowiekiem - trojwymiarowe cialo z krwi i kosci. Jak moglem miec nadzieje na zachowanie energii w tak malej bateryjce? Za kazdym razem, kiedy uzywam, kiedy uzywaja mojej energii - staje sie slabszy. Pamietasz te gry - w Londynie, Monte Carlo, Las Vegas? Wiesz, o co w tym wszystkim chodzilo? Do diabla, kiedy bylem w wojsku, nie sprawialo mi to przyjemnosci, a teraz? Dlaczego wiec to robilem? Powiem ci. Na poczatku chodzilo o dreszcz emocji! Wiedzialem, ze nie moge przegrac, ale i tak podniecala mnie wygrana! Rozumiesz? Fantazja pokerzysty. Ale w koncu przestalem grac. Zdalem sobie sprawe, ze dreszcz emocji zniknal. Robilem to, bo musialem. To nie nawyk szulera; po prostu sprawdzalem siebie. Wiedzialem, ze jesli pewnego dnia przegram... -Twoje moce cie zawioda - dokonczyla Vicki. -Wlasnie. Dokladnie tak. Po Psychomechu zostalem bogiem. Na jeden wieczor, miesiac? Nastepnie bylem bozkiem... Na jak dlugo, rok? Teraz jestem supermanem. A jutro? -Bede sie cieszyla z Garrisona - zwyklego mezczyzny. - Objela go. - Taki wlasnie byles za pierwszym razem, kiedy zakochalam sie w tobie i... Glosny, lodowaty smiech przerwal jej w pol slowa. -Nie, Vicki, nie! - Richard potrzasnal glowa. - Nie rozumiesz, prawda? - Jego slowa przepelnil smutek. - Nie bedziesz sie cieszyla, bo po prostu przestaniesz istniec! Jestes, zyjesz, poniewaz moja moc utrzymuje cie przy zyciu. -Ale ja... -Staralem sie wczesniej to wyjasnic, Vicki, co stanie sie z toba, jesli powroce do dawnej egzystencji. Nie odpowiedziala, pozostalo jej tylko wspomnienie. Wspomnienie kwasu plynacego w zylach, plonacego strumienia krwi, goracego uscisku koscistych palcow smierci. -Tak - Garrison odrzekl ponuro. - Wlasnie to... Dokladnie to... Po tych slowach wszystko stalo sie jasne. Dlugo nie mogli zasnac. Wreszcie Garrison zaczal snic... ROZDZIAL PIATY Sen zaczal sie podobnie jak ten sprzed wielu laty... Sen o Maszynie znanej jako Psychomech.Nie byl to ani samochod, ani motocykl czy tez samolot zaden znany srodek transportu - a jednak Garrison przemieszczal sie. Jego podroz, czy tez "wyprawe", przepelnialy symbole - poniewaz symbolizm w swiecie marzen sennych jest rzecza naturalna. Jednak Richard, jak kazdy sniacy, nie zdawal sobie z tego sprawy. Nie pojmowal tego wczesniej. Nie wiedzial takze, ze sen ten bedzie nie mniej proroczy od tamtego. Mijal dziwne obce doliny, gdzie wysokie, porosniete skaly rzucaly szare cienie na tundre wyscielona zoltym mchem; unosil sie nad wielkimi oceanami; przebywal bezkresne obszary, mijajac ostre szkarlatne szczyty gor. Mknal bez wysilku; pewny celu, zmierzal do kresu wyprawy... Podejrzewal, ze nastapi odplyw mocy i na swojej drodze napotka wiele trudnosci. W swiecie snow zawsze pojawialy sie jakies trudnosci. Garrison odwiedzal to miejsce juz kilkakrotnie. Nie mogl sobie przypomniec, kiedy i w jaki sposob. Nie pamietal tez, czego dotyczyla poprzednia wyprawa. Wiedzial jednak, ze nie zjawil sie tu sam, lecz... z przyjaciolmi. Jednym z nich byla Suzy. Dzwiek tego imienia sprawial mu przyjemnosc. Suzy - czarny doberman. I nagle, jakby za sprawa magicznej rozdzki, przywolal ja, poprzez wszystkie warstwy powietrza poczul jej obecnosc. Byla tutaj nawet teraz, na tylnym siedzeniu Maszyny. Opierala ciezka lape na jego ramieniu i dyszala cieplo za uchem. Pobrzmiewal tez cichy skowyt tego dobroczynnego ducha. Garrison nie mogl powiedziec, od kiedy Suzy mu towarzyszyla. Byc moze naprawde wywolal ja z niebytu. Teraz sobie przypominal: dysponowal moca niewyobrazalna dla zwyklego smiertelnika. Byl magiem? Usmiechnal sie do swoich mysli. Tak, byl magiem, cudotworca, wiedzminem. Ale co to za mag, ktory nie jest w stanie przypomniec sobie celu wyprawy czy tego, jak sie tu znalazl... czy nawet skad pochodzi? A moze jakis potezniejszy mag obrabowal go z tej swiadomosci...Richard stal sie czujny. Czy czaili sie tutaj jego wrogowie? Zaczal rozwazac swoje atuty. Posiadal potezna moc. Mial Maszyne i mial Suzy. I... Zmarszczyl brwi, zmuszajac sie do koncentracji. Czy mial jeszcze innych... sprzymierzencow? Ich nazwiska pojawily sie nagle w przeblysku swiadomosci: Schroeder i Koenig. Dziwne nazwiska i... dziwni przyjaciele! Teraz przypomnial sobie. Schroeder byl kiedys Czlowiekiem-Bogiem, a Koenig - jego kompanem. Wydawalo mu sie jednak, ze bylo to wieki temu. Gdzie sa teraz? Dreszcz przeszedl Garrisona, kiedy uslyszal cichy szept: -Blizej, niz ci sie nie wydaje, Richard, znacznie blizej... mowil ktos. Postacie Schroedera i Koeniga stanely mu jasno przed oczyma: pierwszy - szczuply i blady, maly, lysiejacy; starszy od Garrisona i niespotykanie madry. Jego inteligentne oczy blyszczaly za grubymi szklami. Koenig - duzy i zwalisty, z grubym karkiem i malymi oczami, krotko przycietymi wlosami. Chwiali sie jak plomienie swiec na wietrze. Odeszli, ale pozostaly ich nazwiska: Schroeder i Koenig. I znow odezwal sie cichutki glosik, smiech... Garrisonem wstrzasnal dreszcz, kiedy poczul wielka lape Suzy na plecach. Zagubiony w rozmyslaniach, pchal swoj pojazd dalej i dalej. Maszyna przebyla pasmo gorskie i zatrzymala sie nad brzegiem kanionu, ktorego krance ginely we mgle i ciemnosci. Kanion, ktorego glebiny byly niezbadane, sekrety niezglebione i ktoremu na imie... Smierc! Smierc ma wiele ksztaltow, rozmiarow, kolorow i przebran. Garrison instynktownie wiedzial, ze oto stoi przed jednym z nich. Cofnal sie gwaltownie i zlapal kurczowo metalowe uchwyty. Maszyna wierzgnela pod nim jak rumak dzgniety ostroga. Wstrzasniety i przerazony staral sie okielznac pojazd, kiedy szczekanie Suzy upewnilo go, ze lek nie byl przesadzony. Poczul, jakby lodowate ostrze wchodzilo mu w trzewia. Bal sie smierci. Zastanawial sie, jak to mozliwe? Byl przeciez magiem, niesmiertelnym i... Niesmiertelnym? Uczepil sie tego slowa i badal je zawziecie. Dlaczego wobec tego mialby sie bac smierci? Chyba, ze... chyba, ze sie mylil. Pomyslal, ze moze nie jest niesmiertelny. Moze to wlasnie cel wyprawy: odszukac i uwiesc Boginie Niesmiertelnosci? Aby to zrobic, powinien, wiec najpierw pokonac sama smierc, przeprawic sie przez kanion. Garrison usmiechnal sie do swoich mysli. Wiedzial, ze nie spadnie, ze rozkaz wydany w mysli, czy wypowiedziany slowami, uniesie go nad ziemia. Pamietal nawet, jak to sie nazywa. Lewitacja. Byl mistrzem tej sztuki. Jakze mogl spasc? Swiadomie - na pewno nie. Nieswiadomie? Upadek zabilby go. Duzy kamien rzucony w jego kierunku zmiazdzylby mu glowe. Pozostawiony samemu sobie mogl pozostac niesmiertelnym, ale jesli zdarzy sie jakis wypadek; lub jesli ktos mu pomoze... Sprytny przeciwnik mogl go zabic. Mogl mu "pomoc". Moze, wiec to byl cel wyprawy - poszukiwanie prawdziwej niesmiertelnosci. Tylko Smierc stala mu na drodze. Smierc i jakis jej poplecznik. Maszyna wisiala bez ruchu w powietrzu. Richard z jednej strony widzial zmierzch pokrywajacy wieczorne niebo, z drugiej - czerwone zachodzace slonce, ktorego brzeg wygladal jak krwawa kosa. Na wprost niego rozciagal sie kanion, ktory rozcinal ziemie na pol. Wiedzial, ze nie ma odwrotu. Zawodzacy wiatr wzniecal tumany kurzu, zmieniajac je w wirujace demony. Chlodny powiew przypomnial o nadchodzacej nocy. Nie bylo to najlepsze miejsce na nocleg po zmroku. Garrison objal wzrokiem druga strone przepasci, rownine gdzieniegdzie zalesiona, spoczywajaca u stop odleglych wzgorz. Nagle zapragnal jechac; teraz, prosto przed siebie, nie tracac dluzej ani sekundy. Suzy zdawala sie czytac w jego myslach i przypomniala o swojej obecnosci, skowyczac nad uchem. -Gdzie oni sa, moja malenka, no, gdzie? Gdzie sie skryli zolnierze Smierci? - Garrison odezwal sie do niej. Polizala go po policzku. Jej wilgotne oczy blyszczaly niepokojem. Wskazala pyskiem w kierunku przepasci. Odslonila dlugie ostre zeby, polozyla uszy po sobie i warczala cicho. I... czar prysl. Polozyla sie, wydajac z siebie dziwny skowyt i przytlumione szczekniecia. Garrison usmiechnal sie ponuro. -Sa wszedzie, prawda? No coz, chyba o tym wiedzialem. - Usmiech zgasl na jego twarzy. Byl wsciekly, wsciekly na swoja slabosc, wrazliwosc, niezdecydowanie. I na to cos czajace sie w mroku. "Glupiec ze mnie - przeklinal w myslach. - Zeby tak tracic czas!" Zatrzymal Maszyne przy krawedzi i zsiadl, rozprostowujac kosci. Suzy zeskoczyla za nim; juz troche spokojniejsza patrzyla pytajaco na swego pana. Poklepal psa po lbie. -Zobaczymy, co nam przygotowali, dobrze malenka? Wzial sie pod boki, uniosl glowe i spojrzal w kierunku jaru. -Smierci! - krzyknal. - Wiem, ze tam jestes i chcesz mnie dopasc. Nie tak latwo. Nie jestem zwyklym czlowiekiem, gotowym umrzec na twoje skinienie. Teraz ja rozkazuje tobie! Pokaz sie! Pokaz swoich oprawcow, siepaczy, abym ich poznal i zmierzyl sie z toba. Czyz jestes tylko nedznym tchorzem? Czekal w napieciu, ale... Nie bylo odzewu. Wiatr zawyl zalosnie i Garrison wyraznie poczul jego chlod. Zadrzal, gdy cienie zaczely pelzac po ziemi. Richard mial racje - jakis potezniejszy mag pozbawil go pamieci i mocy. Jeszcze chwile temu mogl zaczerpnac jej z Maszyny, ale teraz...? Polozyl jednak dlonie na gladkim korpusie, szukajac tej dziwnej energii, ktora wspierala go we wszystkich przygodach. Niestety, maszyna byla tylko kupa bezuzytecznego zimnego zlomu. -Rumaku? - Cofnal rece w gescie zniechecenia. - Jaki tam z ciebie rumak? Najlepszy ze stajni? Ciezar. Kotwica! Unosisz mnie? Wrecz przeciwnie. To ja ciebie unosze! Tak, a ty ciagniesz mnie w dol. - Odwrocil sie i zawolal: - Jesli nie chcesz sie pokazac, jak mam cie pokonac? Nie widze przeciwnikow, nie rozumiesz? Bede tutaj czekal albo zawroce, do diabla z wyprawa! Richard uslyszal nagle slaby glos dobiegajacy z jego umyslu. -Ja ci pomoge, jesli zechcesz. Wlosy zjezyly mu sie ze strachu, nogi ugiely sie. Znal ten glos, ten zachecajacy szept. To Czlowiek-Bog, Schroeder, ktorego w innym swiecie nazywal przyjacielem. -Czy to ty? - szukal potwierdzenia. - Czy tez jestes Smiercia, starajaca sie mnie zwiesc? Pokaz sie. -Och, znasz mnie doskonale. Wiesz, ze nie moge sie pokazac, juz nie. Ale wciaz moge ci pomoc, jesli zechcesz. Garrison byl wciaz podejrzliwy. -Ty mi pomozesz? Prawda, byles Czlowiekiem-Bogiem, Thomasem, ale juz nie jestes. Jak moglbys mi pomoc, duchu? Ja jestem z krwi i kosci, a ty - tylko wspomnieniem, glosem. -Czyms wiecej. - Szept stal sie mocniejszy. - I gdybys mial zdrowa pamiec, wiedzialbys o tym. Ja i Willy Koenig jestesmy czyms wiecej niz glosami. I wciaz mozemy ci pomoc, tak jak poprzednio. Garrison sluchal zadumany, a Suzy skomlala, szarpiac zebami jego spodnie. -Tak, cos mi sie przypomina - odparl w koncu. - Pomagales mi, owszem, ale otrzymales nagrode niewspolmierna do wlozonego wysilku. -Nagrodziles mnie jednak ochoczo. -Nagrodzilem po krolewsku, mimo, ze zaprzedalem umysl i zycie. Ale ty wciagnales mnie w to przymierze i nie zlamie raz danego slowa... - Uspokoil sie i po chwili dalej kontynuowal: - Pamietam, ze chciales przede wszystkim swego dobra, nie mojego. Koenig byl moim prawdziwym przyjacielem. Ale ty... -Ja takze bylem twoim przyjacielem. Teraz tez jestem. Chce ci pomoc. Noc nadchodzi... Garrison naciagnal na uszy kolnierz poszarpanej kurtki. Schroeder mial racje - slonca prawie nie bylo widac, a cienie stawaly sie coraz dluzsze. Wciaz przeczuwal podstep. -Zaplacilem ci juz za pomoc, mimo, ze nie podobala mi sie twoja cena. Pamietam, co wziales ode mnie, i wiem, jaka to mialo wartosc. Zbyt duza. Jakie honorarium wyznaczyles tym razem? Szept byl teraz o wiele mocniejszy, odpowiedz mocna i zdecydowana. -Rownosc! - odrzekl Schroeder. -Rownosc? Moglbys to wyjasnic. Chcesz miec rowne prawa? -Tak. Garrison zastanawial sie, co to mialo oznaczac. Rownosc? Czy jeden kamien jest rowny drugiemu kamieniowi? A ludzie? Czlowiek to czlowiek. -Ale ja - glos znal jego mysli - jestem troche wiecej niz cieniem, jak raczyles zauwazyc. -Chcesz ciala, tak? -Niczego wiecej nie bede wyjasnial. Pragne rownosci. -A dla Koeniga? - dopytywal sie Richard. -Koenig to Koenig, a ja to ja. Lub przynajmniej chce byc soba... Echo szeptu zamarlo i Garrison zaczal podejrzewac, ze ten glos powiedzial wiecej, niz chcial powiedziec. Wciaz zastanawial sie, o co w tym wszystkim chodzi. -Jak moge obiecac cos, co nie nalezy do mnie? - zapytal w koncu. -Po prostu obiecaj - rozlegl sie ponownie szept. -Dobrze - westchnal Richard. - Pod jednym warunkiem. -Jakim? -Do konca wyprawy bedziesz sluzyl mi pomoca. -Przyjacielu, jakze moglbym cie opuscic? Zgoda, bedziesz mial takze wsparcie Willy'ego Koeniga. -Umowa stoi! A teraz pokaz mi, co czeka mnie po tamtej stronie. Pokaz moich przeciwnikow, zolnierzy Smierci. Pokaz... przyszlosc! -Ach - szept gasl. - Jeszcze nie tak dawno nie potrzebowalbys mojej pomocy. Bylaby to dla ciebie drobna sztuczka. Ale sily opuszczaja cie. Wciaz panujesz nad nimi, ale jak dlugo jeszcze? -Masz racje! - wykrztusil gniewnie Garrison. - Maszyna rozpada sie i moja moc ginie wraz z nia. Ale... - jego gniew znalazl ujscie w naglym wybuchu -... dlaczego tak sie dzieje, Thomas? Znasz odpowiedz na to pytanie? Jesli tak i jesli naprawde jestes moim przyjacielem, powiedz. -Pamietasz, zatrzymales Maszyne. Zabiles te bestie. Ta rzecz, tutaj z toba, jest tylko platanina kabli i sterta zelastwa. Ma w sobie wiecej z cienia niz ja. Psychomech nie zyje! -Nie odchodz! - krzyknal przerazony Garrison. - Przyszlosc... Obiecales! -Tak, przyznaje. Zobaczymy, co czeka... - szept ucichl. Richard zamrugal powiekami, usilujac wzrokiem przeszyc gestniejacy mrok. Maszyna lezala nie opodal. Martwa. Suzy skomlala cicho. Tajemnicze cienie zblizaly sie nieublaganie, a ostatni promien zachodzacego slonca zniknal za horyzontem. Garrison wciaz stal nad kanionem, a przyszlosc nadal byla tajemnica. W tym momencie pozostalo tylko porzucic wszelka nadzieje... Nagle blysk swiadomosci. W miejscu, gdzie duch Schroedera mial swoja siedzibe, rozjarzyl sie swietlisty punkt. Swiatlo jasnialo z sekundy na sekunde, rozprzestrzeniajac sie i ukladajac w... wizje! Wizje tak intensywna, ze ziemia zawirowala Garrisonowi pod stopami; tak realna, ze sprawiala wrazenie rzeczywistosci. Sen we snie, a jednoczesnie najbardziej naturalna jawa. Wizja przyszlosci, mara nocna. Najpierw jednak - piekny sen... ROZDZIAL SZOSTY Garrison ujrzal Boginie Niesmiertelnosci. Bez watpienia, pomimo, ze widzial tylko jej plecy, czul - to byla ona! I wydawalo mu sie, ze wie, dlaczego nie moze zobaczyc jej twarzy. Ktoz, bowiem zgadnie, jakie konsekwencje poniesie czlowiek, ktory spojrzy jej prosto w oczy?Piekno jej osoby bylo... nieprzemijajace. Jej postac, stroj, tron, na ktorym siedziala - wykuty w skale Wiecznego Zywota - wszystko to ukazalo sie niememu swiadkowi jej niesmiertelnosci. Odsloniete fragmenty ciala - udo, ramie i szyja - wygladaly jak Alabaster Wiecznosci, najdelikatniejszy, a jednoczesnie najbardziej trwaly material. Na ten widok Garrison westchnal i podszedl blizej, jakby przyciagany przez Wieczne Cialo. Miala wlosy z Najglebszej Przestrzeni, paznokcie z Krwi Czasu, stroj z polyskliwej tkaniny Niezachwianej Ciaglosci. Ale glos jej - glos - byl potwierdzeniem tozsamosci. Jakze go opisac? Uosabial wszystko, co wiazalo sie kiedykolwiek z czlowiekiem. Miekki jak puchowy snieg, goracy jak letnie slonce, czysty jak najczystsze zloto, a pomimo tego tak ziemski. -Slyszalam, ze ktos chce mnie uwiesc. Ten czlowiek, jeden z bilionow, bedzie zyl wiecznie. - Wolno, majestatycznie podniosla sie z tronu, odwrocila i pokazala Garrisonowi swa twarz. Pomiedzy najczarniejszymi puklami wlosow ujrzal...pustke. Pustka. Wielka proznia wypelniona wszechrzecza. Wirujace, kolujace czasoprzestrzenne kontinuum, w ktore zostal momentalnie wciagniety! Wessany popedzil przed siebie, aby pod sklepieniem wszechswiata patrzec na to, co istnialo w dole - ABSOLUT! Widok ten oszalamial, oslepial swa pieknoscia. Garrison zamknal oczy. " Jesli jest takie miejsce, ktorego pragne - ono jest tutaj - pomyslal. - Jesli kazdy czlowiek ma jakies przeznaczenie - niech to bedzie moim przeznaczeniem. A jesli nie zdobede niesmiertelnosci, niech umre teraz, tutaj..." Nie tak sie jednak stac mialo. W nastepnej chwili zostal wypluty w okrutna rzeczywistosc; staral sie dotknac czegos, co bylo poza jego zasiegiem. Lapal, chwytal... Jego paznokcie popekaly, drapiac bezsilnie kamien mokry od deszczu. Krzyknal, tym razem z zalu. Wsciekle blyskawice rozrywaly powietrze. Lezal w strugach wody i slyszal dziwne odglosy, jakby wielki mlot walil gdzies w poblizu lub jakby budzili sie z dlugiego snu dawno zapomniani bogowie. Probowal wstac. Obudzil sie na stromym kamiennym stopniu, posliznal i stoczyl w dol, ku wysunietej polce skalnej. Zatrzymal sie w blotnistej mazi, smagany wiatrem i deszczem. Dopiero tutaj, posrod czarnych skal, na niepewnej polce odwazyl sie otworzyc oczy i wstac. Blyskawica rozswietlila niebo. Garrison zamknal szybko oczy. Ale obraz pod powiekami dalej wypalal mu mozg. Ponizej znajdowala sie mala dolina z zapora, przy ktorej rozciagal sie sztuczny zbiornik wody, a jego rozkolysana wiatrem, niespokojna powierzchnia siegala ku czerniejacym ponurym skalom. Olbrzymie fale uderzaly w tame, powodujac nieopisany loskot, co Garrison wczesniej wzial za "przebudzenie bogow". Obserwowal wszystko, znajdujac sie dokladnie powyzej scian zapory. To wielkie generatory powodowaly drzenie Ziemi, a deszcz byl niczym innym, tylko kontrolowanym wybuchem setek ton spietrzonej wody. Po drugiej stronie niecki dostrzegl slad dzialalnosci czlowieka - rzad poteznych slupow wysokiego napiecia z grubymi przewodami znikajacymi za wzgorzami. Kolejny obraz, pojawiajacy sie po przeciwleglej stronie doliny, na pewno nie byl wytworem czlowieka. Garrison zobaczyl kule emitujaca zlote swiatlo. Wygladala jak kopia slonca, ktora tkwi do polowy w ziemi i przerasta swoja kopula wysokie sosny. "W Xanadu spostrzegl wysoki chram..." - do umyslu obserwatora wkradla sie niespodziewanie mysl. Ale - czy na pewno chram? A moze swiatynia? Swiatynia jakiejs bogini. Bogini Niesmiertelnosci! Mysl natretnie powracala. Swiatynia, w ktorej przebywal jeszcze chwile temu (miesiac, rok?) i w ktorej stanal twarza w twarz z wlasna wiecznoscia w obecnosci bogini. Zastanawial sie, dlaczego tutaj, na tym pustkowiu, gdzie jak na dloni widac efekty pracy smiertelnych, znajduje sie to miejsce? A ta gorejaca zlota kopula? Probowal skojarzyc z czyms te wizje. Obraz nagle zmalal, a Garrison zostal porwany w gore z zabojcza predkoscia; patrzyl teraz na wszystko z wysoka; na tame, kopule, siebie samego skurczonego na skalnej polce. Jednak pomimo tego, ze wytezal wzrok, wszystko zatarlo sie i zniknelo. Pojawil sie inny widok: goracy obszar pelen kosci i czaszek i rozwiewany wiatrem bialy piach. On tez tam byl - caly w lachmanach, u kresu sil, ze spekanymi ustami i przekrwionymi oczami. Tuz za nim stala Maszyna; cala czerwona od rdzy, z popekanymi od zaru przewodami i odpryskami lakieru. Zostal opuszczony na podloze i spostrzegl, ze caly ten koszmarny obraz byl tylko wizja zamknieta w mlecznobialej kuli. Scene zamknieta w krysztale, krysztalowej kuli; podczas gdy on sam (lub raczej jego duch) siedzial teraz "po turecku" wsrod czarnoksieznikow czy demonow. Wszyscy wpatrywali sie w zmagania Garrisona w szklanej pulapce. Miejsce, w ktorym siedzieli, przypominalo dno wielkiej studni. Kaganki dawaly przycmione swiatlo, wokol unosil sie zapach smierci i swad siarki. Teraz Garrison, wiedzac juz, ze ma przed soba wrogow, wpatrywal sie intensywnie w ich twarze; po kolei, aby w przypadku ponownego spotkania zapamietac te ponure oblicza. Zauwazyl, ze kazdy mial na sobie odmienny stroj i kazdy trzymal w dloni rozdzke oraz inne smiercionosne narzedzia. Jeden nosil czarny frak i muszke; rysy jego twarzy sugerowaly mroczny i msciwy charakter. Miedzy skrzyzowanymi nogami trzymal mala ruletke, od czasu do czasu rzucal karty w kierunku kuli. Jego rozdzka byla prawie niewidoczna; zawieszona pod pacha wypychala mu frak. Drugi - wysoki, szczuply i szary - mial na sobie stroj pelen zamkow blyskawicznych, szeroki pas, bron, granaty. Oczy, zimne jak, ze stali, nie zdradzaly uczuc. Obracal w palcach czarny rozaniec (zrobiony z metalu i bez paciorkow) i od czasu do czasu machal jego koncem nad szklana kula, jakby szydzac z zamknietego w niej czlowieka. Jeszcze inny byl maly i zolty, ze skosnymi oczyma, pelnymi tajemnic jak u Sfinksa. Siedzial bez ruchu niczym posag wykuty w zoltym kamieniu; jedynie zrenice jego oczu bacznie obserwowaly poczynania figurki zamknietej w krysztale. Byli jeszcze inni, a wszyscy kreslili znaki zniszczenia. Na widok tej powszechnej wrogosci Garrison poczul lek. Zdziwil sie bardzo, kiedy zobaczyl jeszcze dwie skryte w cieniu postacie. Schroeder i Koenig! Nie mogl byc jednak pewien, ich twarze nikly w swietle kagankow. Mimo, iz nie przejawiali zlych zamiarow wobec czlowieka w szklanej kuli, Garrison odniosl jednak wrazenie, ze maja na uwadze raczej swoje sprawy. W cieniu, daleko za innymi, stal ktos, kto obserwowal wszystkich. Jego postac "falowala", dlatego Garrisonowi wydawalo sie, ze patrzy na ducha. Ducha spowitego w Szate Tajemnicy. Pod kapturem tajemniczego nieznajomego dostrzegl szare inteligentne oczy osadzone w kamieniu. "Na pewno nie wrog - pomyslal Garrison. - Raczej ukryty obserwator, byc moze przyjaciel. Tajemniczy czlowiek z kamienia." W tym samym momencie Garrison odniosl wrazenie, jakby wszyscy mieszkancy studni zwrocili ku niemu swe oczy, jakby pierwszy raz wyczuli jego obecnosc. Przerazony zerwal sie rowne nogi i nagle poczul, ze cos unosi go; jakies niewidzialne nitki wypelzajace z cembrowiny tego amfiteatru bogow, falszywych bogow. Spostrzegl szybko, kto kierowal tymi silami. Za kazdym razem jedno z bostw podchodzilo do obrzeza studni, patrzylo w glab i potakiwalo z zadowoleniem lub marszczylo surowo brwi w gescie dezaprobaty. Garrison wiedzial, ze falszywi bogowie kontrolowali niegodziwe czary czarnoksieznikow ze studni. Byli gorsi od wiedzminow i demonow, ktorymi kierowali, poniewaz nosili szaty honoru i madrosci przy calej swojej ignorancji, pysze i okrucienstwie. Nosili togi sedziow i teki politykow, posiadali atrybuty ludzi nauki i maniery hrabiowskie, a za plecami trzymali okrwawione noze mordercow. Zdrada plynela z ich ust; nosili drogocenne monokle i skladali poklon Chciwosci. Poznal ich teraz; to falszywe bostwa Wielkiej Finansjery, Sprawiedliwosci i Wladzy, czasem nawet Prawa, Porzadku Publicznego i Rzadu. Kiedy jeden z tytanow cisnal go w mrok, na samo dno amfiteatru, Garrison poddal sie jego woli, slubujac w duchu nigdy nie sluzyc tym falszywym bogom. W pewnym momencie wyczul, ze nie jest sam. Zauwazyl kogos, kto patrzy i czyni chlodne obserwacje. Unoszac sie w ciemnosciach ponad amfiteatrem, pomyslal, ze ten Ktos wlasnie jest sprawca jego cudownej lewitacji. Zaczal rozgladac sie w poszukiwaniu tej Jednostki, ktorej obecnosc wyczuwalna byla jak zlowrogi omen. Uslyszal... oddech Tamtego; wolny, regularny, kontrolowany. Wyczul krew pulsujaca w zylach Tamtego jak przyplyw mocy. Poczul na sobie wzrok Tamtego, plonacy, przewiercajacy go na wylot. Grobowa cisza amfiteatru i te nowe wrazenia sprawily, ze zaczal sie bac. Ale takze wzbierala w nim zlosc, zlosc na lek i na to wszystko, co zobaczyl, a co mialo byc w przyszlosci jego udzialem. Odwrocil wzrok, szukajac Nieznajomego, i ujrzal najdziwniejsza rzecz, jaka kiedykolwiek dane mu bylo ogladac. Ciemnosc kotlowala sie, pulsowala i byla wypelniona zlem! Chorobliwym zlem, zabojczym jak rak, szarym tradem, szalenstwem. Zobaczyl olbrzymia osmiornice zla, ktorej macki prezyly sie i wywijaly. Oczy bestii plonely zadza zniszczenia. Zaden ludzki organizm nie mogl byc tak drapiezny. Ludzki organizm? Ta mysl porazila go. Czy na pewno to, co widzial, nie bylo czlowiekiem? Zaczerpnal gleboko powietrza. Umysl podpowiadal mu, ze to jest istota ludzka. Istota przytloczona przez nieskonczone zlo. Coz to jednak za czlowiek mogl nosic tak potworna maske? Garrison uzyl swojej mocy ESP, aby zajrzec pod te maske. Zamknal oczy i skoncentrowal sie na obrazie skrytym pod potworem-osmiornica; chcial spojrzec Zlemu w twarz... Na ulamek sekundy, na jedna chwile, wdarl sie do obrzydliwego wnetrza. Zobaczyl i... zostal dostrzezony! Dwa umysly dotykaly sie i badaly, i w jednej chwili wycofaly sie przerazone. Obaj wiedzieli, ze nie jest to ich pierwsze spotkanie i pomimo paniki, obaj byli siebie ciekawi. Jednak Garrisonowi nie pozwolono na wiecej. W nastepnej chwili poczul, ze cos go dopada i... przemieszcza. Poddal sie wiekszej, poteznej sile... Odetchnal, gdy znalazl sie na powrot u brzegu kanionu... Czolo mial zimne - opieral sie przez caly ten czas na metalowym korpusie Maszyny. W niknacym swietle zobaczyl na nim rdzawe strugi, jakby swieza krew. Uslyszal skomlenie Suzy, ktora ciagnela go za poszarpany rekaw. Spostrzegl, ze nadeszla noc. Podniosl sie na rowne nogi i w tej samej chwili zrozumial, ze poznal Nieznajomego, Zlego skrywajacego sie pod przebraniem oslizlej osmiornicy. Nie czarny ani bialy, nie kobieta, ani tez mezczyzna, ani zdrowy na umysle, ani chory, a jednoczesnie czlowiek! Garrison westchnal i wspial sie na szeroki tyl Maszyny, wolajac Suzy. Nastepnie uniosl Maszyne i skierowal jej dziob prosto ku poszczerbionemu brzegowi kanionu; nabral predkosci, lecial nad przepascia. Juz nie czul strachu, poniewaz nic nie bylo w stanie go zatrzymac. Nawet kanion. Mial przed soba dluga, dluga droge do swiatyni Niesmiertelnosci. Znal, bowiem przyszlosc. Nagle jednak zaczal spadac wprost w paszcze kanionu jak kamien wyrzucony z procy. Maszyna zanurkowala w ciemnosc; Suzy przywarla do jego spoconych plecow i zawyla. Chlodne powietrze swiszczalo mu w uszach, targalo ubranie. Staral sie zatrzymac Maszyne - bezskutecznie. Jego moc przestala dzialac. -Ty klamco! Schroeder, ty lgarzu! Pokazales mi same klamstwa, a nie moja przyszlosc! - Garrison zaczal krzyczec glosem pelnym nienawisci i przerazenia. -Nie, nie, Richard - w jego umysle odezwal sie cichy szept - nie jestem klamca. To nasza przyszlosc, nasza wspolna przyszlosc. I ostrzezenie... - Glos zmieszal sie z potwornym rykiem powietrza. Czlowiek, pies i Maszyna spadali, spadali, spadali... ROZDZIAL SIODMY Charon Gubwa snil takze, ale w momencie spotkania obudzil sie momentalnie. Minute pozniej lezal cicho w swoim ogromnym lozu i sluchal bicia oszalalego serca. To byl sen, tak, ale rowniez cos wiecej. Zostaly naruszone bariery obronne. I to z jaka moca. Potencjalny wrog, potezny nieprzyjaciel zlokalizowal Gubwe, wdarl sie do jego fortecy umyslu.Nigdy wczesniej to sie nie zdarzylo, nie bylo nawet mozliwe... Wczorajszy incydent wryl sie Gubwie gleboko w pamiec i przybral znacznie na wadze w swietle ostatnich wydarzen, niepowodzenia planu arktycznego. Istnialy nikle przeslanki, aby uznac to za przypadek. -Richard Allan Garrison - wyszeptal Charon. - Och, szperalem juz kiedys w twoim umysle, a raczej w umyslach twoich bliskich, ale nie podejrzewalem, ze ty bedziesz mnie szukal. A juz na pewno nie dwa razy w ciagu doby. Tylko dwoch ludzi na calym swiecie potrafilo wytworzyc takie zaklocenia w Psychosferze. Garrison byl jednym z nich. Gubwa podniosl swoje wielkie cielsko i sapal przez chwile z wysilku, zanim przejal nad nim kontrole. Kiedy krew zaczela szybciej krazyc i oddech wracal do normy, rozejrzal sie wokol. Z sufitu saczylo sie czerwone przycmione swiatlo. Minela osma dwadziescia. Charon wyciagnal sie i ziewnal. Po jego prawej stronie spala kobieta; musiala kiedys byc piekna, no, moze troche za szczupla. Jej klatka piersiowa unosila sie i opadala; gladka, pozbawiona piersi. Doskonala chirurgia plastyczna - mozna by powiedziec, ze to piers mezczyzny. Jedyne, co moglo dziwic, to brak sutkow, jakichkolwiek, nawet meskich. Pomimo to nie byla osobnikiem bezplciowym, wrecz przeciwnie. Lezala na plecach, z szeroko rozsunietymi nogami, ukazujac duza rozwarta pochwe znikajaca w jej ciele jak tunel. Otworzyla usta przez sen. Bezzebny otwor stanowil wejscie do drugiego tunelu. Gubwa znal obydwa dokladnie, jak i trzeci, niewidoczny w tej chwili. Po lewej stronie lezal mlody Murzyn, calkowicie pozbawiony wlosow. Mial grube wargi, plaski nos i plaskie czolo. Jego piersi natomiast byly piersiami kobiety; a penis - pozbawiony zostal wsparcia i dobrodziejstwa posiadania jader. Eunuch nie sluzyl jednak Gubwie do pilnowania haremu, byl raczej faworytem na dworze. Oboje nalezeli do swity. Kobieta i mezczyzna, jesli mozna tak o nich mowic, byli "zonami" Charona Gubwy. Dwiema posrod wielu. Przesunal swoje cialo ku krawedzi lozka i wstal. Penis zwisal mu do polowy ud. Wygladal jak wielka kobra dyndajaca pod brzuchem mezczyzny. Poruszanie sie sprawialo Charonowi wiele trudnosci. Stanowilo wlasciwie wysilek psychiczny, nie fizyczny, poniewaz przemieszczal sie lewitujac. Pomimo wielkich mozliwosci ESP, byl swiadom ograniczen swej mocy. Gubwa dalby fortune, zeby poznac slabe punkty Garrisona. Tajemniczosc czynila tego czlowieka szalenie niebezpiecznym. Zbyt niebezpiecznym. Ale na szczescie kontakt byl tak minimalny. Mogl zostac nawiazany podczas snu Garrisona. Gubwa nie pierwszy raz penetrowal umysl spiacego, mogl nawet "widziec" tego czlowieka duzo wczesniej. To jednak nie tlumaczylo zaklocen w transmisji sygnalow. Nie tym razem... Wsunal na nogi orientalne pantofle i zalozyl czerwone okrycie siegajace do kolan. Drzwi otworzyly sie przed nim, wydajac mechaniczny syk. Przeszedl do Centrum Dowodzenia. Przestrzenny pokoj mial wysoki strop i sciany wyciszone gumowymi plytkami. Zdobily go dyskretne szare elementy, wokol palily sie przycmione swiatla. Z jednej strony pomieszczenia stal duzy metalowy stol, na ktorym spoczywala wycieta ze skaly postac nagiego mezczyzny - posag Gubwy sprzed pietnastu lat, z czasow, kiedy zamieszkal w Zamczysku. Pomnik nie przedstawial jednak mezczyzny, niezupelnie. Organy plciowe tego osobnika byly dwojakiego rodzaju. Olbrzymie obwisle piersi kontrastowaly z wielkim penisem w stanie erekcji, a pod odchylonymi jadrami widniala sterczaca lechtaczka i wargi sromowe. Hermafrodyta, podobnie jak wzorzec. Kamienny Gubwa opieral stopy na kuli ziemskiej - takze wykutej w skale. Charon podszedl do pulpitu i wcisnal guzik interkomu. -Do wartowni. Nastapilo sprzezenie mysli. Sprawdzic to natychmiast i meldowac jak najszybciej. - Usiadl w stalowym obrotowym fotelu. Czekal, rozwazajac wszystkie mozliwosci. Straznicy mysli byli lekarstwem Gubwy, lekarstwem na bezsennosc, na ktora cierpial od dwudziestu pieciu lat. Na jawie mogl kontrolowac i sterowac innymi umyslami. Zdane na jego laske i nielaske dostarczaly mu potrzebnych informacji; czytal w nich jak w ksiazkach. Kiedy spal, dzialo sie inaczej, wzmacnialy jego umysl swoimi lekami. Zawsze mial na swoich uslugach czterech straznikow mysli - mezczyzni i kobiety w okrutny sposob uzaleznieni od narkotykow; narkomani pograzeni na stale we wlasnym swiecie chemicznego delirium. Dostarczal narkotykow, ktore podtrzymywaly zycie tych istot. Sam nie byl zagrozony ich chaotycznymi koszmarami. Posiadal narkotyk uwalniajacy od glodu, a jednoczesnie "wylaczajacy" - stracajacy w totalna pustke, stan, w ktorym mozg przestawal funkcjonowac. Wytwarzal w ten sposob bariere nie do przejscia. Tak sie przynajmniej Gubwie zdawalo. To bylo szalenie wazne! Istnieli ludzie, ktorzy mogli przedrzec sie przez te zapore, ale nie bez wiedzy Gubwy. Umysly tych zdolnych jednostek dzialaly na zasadzie radiostacji, zwykle jednak ignorowaly przychodzace sygnaly. Prawdziwe niebezpieczenstwo stanowili ci, ktorzy potrafili odbierac takie impulsy. Jednym z nich byl Garrison, najwiekszy telepata swiata, ktorego mysli - swiadome? - przedarly sie przez zapory i wyrwaly Gubwe ze snu. Garrison mogl go nie rozpoznac (senne obrazy sa karykatura rzeczywistosci), ale na pewno wyczul jego moc. A jesli chcial sie przedrzec, to, dlaczego? Podejrzewal obecnosc osobnika o silnym ESP. Gubwa obawial sie, ze spelnia sie jego najgorsze oczekiwania. Zaczal zastanawiac sie, gdzie teraz przebywa Garrison. Wystukal jego nazwisko na klawiaturze komputera. W tej samej chwili na ekranie pojawil sie napis: MORZE EGEJSKIE... RODOS... LINDOS... Zazadal bardziej szczegolowych informacji. Pokazala sie data, czas i numer lotu z Gatwick. Zrodlem danych byl komputer na lotnisku. Niepokoj Gubwy zmienil sie we wscieklosc. Wierzyl, ze pewnego dnia macki jego organizacji oplota caly swiat, a wtedy... Charon na razie nie mial nikogo na Rodos. Wyspa pozostawala poza zasiegiem jego rozwinietej sieci elektronicznych polaczen, calkowicie nielegalnego systemu. Znowu wcisnal interkom. -Wartownia? Kiedy mowie natychmiast, to znaczy natychmiast! - Zwolnil przycisk i z koncowka komputera podszedl do krysztalowej kuli umieszczonej w szklanym cylindrze. Siedzac przed nia, wystukal: RODOS i LINDOS. Patrzyl, jak kula obraca sie i zatrzymuje, dokladnie na greckiej wyspie. Punktowe swiatlo ukazalo wioske, w ktorej przebywali Vicki i Garrison. Zaczal sie pocic. Zawsze istnialo niebezpieczenstwo ujawnienia sie. Ale musial wiedziec. Znal juz umysl Vicki Maler. Postanowil, skoro nie jest w stanie sledzic toku mysli Garrisona, skupic sie na dziewczynie. Jeszcze raz spojrzal na grecka wyspe - maly swietlny punkcik. Wyobrazil sobie dziewczyne i zamknal oczy, posylajac swoje mysli dalej i dalej w poszukiwaniu... ... az ja odnajdzie... ... dotknie jej umyslu... ... tylko dotyk, nic wiecej... ... zadnej swiadomosci jego obecnosci. Niewinnosc. Niewinne mysli... ... mysli lekko niepokojace... ... wszedl, niewidocznie, ciszej niz duch... ... w nastepnej chwili patrzyl oczyma Vicki na spiacego Garrisona... ... teraz spal, tak, ale to byl koszmar... dziewczyna chciala go obudzic... Gubwa wycofal sie od razu i powrocil do Zamku. Westchnal i zatopil sie gleboko w fotelu. To, co zobaczyl, tworzylo zgrabna calosc. Garrison nie szukal kontaktu z nim, wrecz przeciwnie - to on odkryl, zupelnie przypadkowo i bezwiednie, swoje karty! Wszystko poszlo doskonale. Jego zdolnosci telepatyczne byly, krotko mowiac, fantastyczne! Gubwa nie chcial sie do tego przyznac, ale to fakt. Ten czlowiek mogl z latwoscia odnalezc go tutaj, w Twierdzy! Charon jednak nie chcial zabijac Garrisona, jeszcze nie. Mogl sie wielu rzeczy nauczyc od niego. Znow pomyslal o straznikach mysli. Jak dotad czterech wystarczylo mu zupelnie. Wczorajsze "spotkanie umyslow" mialo miejsce poza Zamkiem, ale to poranne wtargniecie... wygladalo bardzo podejrzanie. Jakby na potwierdzenie watpliwosci zadzwieczal sygnal interkomu. -Straznik mysli numer trzy zebral to, sir. Nie zyje. Gubwa szybko podszedl do pulpitu. -Zostancie tam. Juz ide - warknal. Zamek nie byl najwieksza warownia swiata, ale za to miejscem najbardziej tajemniczym. Mial tylko jeden poziom w ksztalcie kwadratu. Miescil w sobie jeden korytarz glowny i dwa boczne, tnace kwadrat na cztery identyczne trojkaty. Jeden stanowil kwatere Gubwy - Centrum Dowodzenia (nikt poza nim i jego swita nie mial tam wstepu); drugi zajmowala bogata biblioteka, laboratorium i basen; trzeci to "baraki" kwatera jego "zolnierzy", a takze sala gimnastyczna; czwarty - pomieszczenie gospodarcze z urzadzeniami wytwarzajacymi tlen i filtrujacymi wode. Cele straznikow mysli znajdowaly sie w czterech wiezyczkach w krancach Zamku. Korytarze byly lepiej oswietlone niz prywatne apartamenty i dlatego Gubwa musial mruzyc oczy, przechodzac do celi numer trzy. Mial slaby wzrok i z tego powodu uzywanie swiatla zostalo znacznie ograniczone. Na powierzchni, podczas sporadycznych wypadow, nosil szkla kontaktowe. Zreszta wychodzil tylko wtedy, kiedy musial wyjsc, co zdarzalo sie niezmiernie rzadko. Pomijajac okresowe dostawy pozywienia, Zamek byl calkowicie samowystarczalny. Posuwajac sie korytarzem, ktorego zewnetrzna sciane stanowila lita skala, a wewnetrzna stalowe plyty wtopione w plastik, dotarl do celi. Stal przy niej Gardner, jeden z jego najbardziej zaufanych oficerow. -Co tak dlugo, panie Gardner? - zapytal Gubwa zimnym glosem. Mezczyzna mial na sobie szara koszulke i luzne spodnie mundur obowiazujacy w Zamku. Na lewej piersi lsnil emblemat - srebrna litera G. -Straznik po warcie bral prysznic - odpowiedzial. - To jego prawo, jak pan zapewne pamieta, sir. Wyciagnalem go stamtad i polecilem sprawdzic straznikow mysli. Ogladal te cele jako ostatnia, zobaczyl, ze dziewczyna nie zyje, i przyszedl do mnie. Ja zawiadomilem pana od razu. -Kto to i gdzie sie teraz znajduje? -W srodku, z dziewczyna. - Gardner wskazal glowa metalowe drzwi celi. Gubwa odepchnal go i wszedl. Dziewczyna lezala na lozku odziana w stroj straznika mysli - koszule bez rekawow, siegajaca do polowy ud. Byla calkiem ladna. Jej male jedrne piersi sterczaly pod materialem; miala dlugie ksztaltne nogi i pelne usta na mlodo-starej twarzy zniszczonej nalogiem. Gubwa polozyl olbrzymia reke na piersi dziewczyny i zmarszczyl snieznobiale brwi w ponurym grymasie. Nastepnie zerknal na straznika. Spojrzenie bylo taksujace, przeskakiwalo z nerwowej twarzy Murzyna na beznamietne oblicze Gardnera. -Gardner, chce porozmawiac z toba na osobnosci. A ty - znow spojrzal na straznika - idz i przyprowadz ktoregos ze swoich kolegow; przynies tez nosze. -Zaraz zadzwonie na dyzurke - odpowiedzial nerwowo. Wyciagnal zza pasa walkie-talkie. -Powiedzialem: przyprowadz! Idz i przyprowadz! Mlodzieniec przytaknal, przelknal sline, obrocil sie na piecie i odszedl pospiesznie. Odglos krokow zadudnil w korytarzu. -Zamknij drzwi, Gardner. - Glos Gubwy znow brzmial lagodnie. - A teraz pomoz mi. Gardner uniosl biodra dziewczyny, a Gubwa sciagnal z niej koszule. -Aha! - wykrzyknal, kiedy przyjrzeli sie strazniczce. Ten odglos zawieral w sobie nuty najgorszych instynktow. Zolnierz jeszcze raz spojrzal pomiedzy nogi dziewczyny. -To mogl byc tylko on - powiedzial - Jackson. -Albo ty. -Albo ja, sir. - Gardner wolal sie zgodzic, niz spierac. Gubwa zajrzal do jego mysli. Nie znalazl w nich strachu. -Ale to nie ty napastowales dziewczyne, nie. To byl Jackson lub... A co powiesz o innych na sluzbie? -Siedmiu, wszyscy spia. Ja bylem na nogach, oczywiscie. Jackson schodzil jako ostatni. Kiedy bral prysznic, pan zadzwonil. Zwykle nie dba nadmiernie o higiene, ale to tlumaczy wszystko. To byl Jackson, na pewno. Razem ubrali dziewczyne. -Moje rozkazy sa az nadto jasne, mam racje? - Gubwa odezwal sie slodko. -Tak, prosze pana. -Straznikom mysli nie wolno przeszkadzac w zaden sposob, tak? -Tak, prosze pana. -Place wystarczajaco duzo, aby wymagac posluszenstwa? -Wiecej niz hojnie, sir. -Tak, dbam takze o male przyjemnosci moich ludzi. A wiec, dlaczego? -Maly romansik na boku. - Gardner wzruszyl ramionami. - Wie pan, jak to mowia: najlepiej smakuje owoc zakazany. Nawet najbardziej kwasny... Gubwa usmiechnal sie, ponuro potakujac. Wydal usta. -Z... zwolnie go, to oczywiste. Czy bedziesz w stanie zatrudnic kogos nowego? -Naturalnie, sir. Kiedy tylko zajdzie taka potrzeba. Ilu pan sobie zazyczy, w granicach rozsadku, oczywiscie. -Dobra! - odparl Charon, slyszac kroki na korytarzu. Zatrudnij... dwie osoby. Sam wydam, ee, polecenia. Co do ciebie, Gardner, kiedy tylko skonczysz sluzbe, wychodz na powierzchnie. Nie ma potrzeby czekac z ta dwojka... -Rozumiem, sir. Winda zjezdzala w czarna kamienna otchlan. Stanela na najnizszym poziomie, tuz przy naturalnej przepasci. Pojedyncza czerwona lampka zamigotala, oswietlajac uskok. Drzwi otworzyly sie szeroko. Ze srodka wyszedl Gubwa, a za nim dwoch straznikow dzwigajacych nosze - Jackson i Smith. -Polozcie ja. - Stanal przy noszach i zakomenderowal: Stancie tutaj - wskazal palcem - po jednej i po drugiej stronie. Smith byl bialy i troche starszy niz jego czarny kolega. Nie majac nic na sumieniu, wykonywal szybko i bez leku wszystkie polecenia; Jackson poruszal sie troche wolniej. Staneli tak, jak im nakazal, plecami do przepasci. Gubwa rozstawil palce i wyciagnal przed siebie ramiona. Nastepnie zblizyl dlonie do twarzy, opuscil glowe i oparl ja na rekach. Straznicy spojrzeli ze zdziwieniem. -Przybylismy tutaj - odezwal sie - aby wyslac to biedne dziewcze w ostatnia podroz. Taki mamy obowiazek. Sluzyla nam wiernie. - Opuscil rece, uniosl glowe i wyprostowal sie. -Uniescie ja - rozkazal. Wykonali polecenie. Trzymali dziewczyne przed soba jak zwierze ofiarne. Byla nadspodziewanie lekka. Byc moze w ostatnim momencie wyczuli, zwlaszcza Jackson, nadchodzaca zaglade. Bylo juz jednak za pozno, aby jej uniknac. -Dobrze! - Gubwa polozyl dziewczynie dlon na udzie. Wygladalo to jak blogoslawienstwo. - Spoczywajcie w pokoju, moje dzieci! - powiedzial glosem lamiacym sie i zaostrzajacym przy ostatnich slowach. Po czym naparl calym ciezarem ciala na straznikow. Krzykneli, tracac rownowage i lecac do tylu. Brzeg przepasci skruszyl sie pod ich stopami... Znikneli wraz z cialem dziewczyny. Slychac bylo tylko milknacy w glebi wrzask, a kilka sekund pozniej trzy glosne plasniecia i dzwiek osuwajacych sie kamieni. Gubwa stal chwile nad przepascia. Potem podniosl nosze i udal sie do windy. Jego twarz nie zdradzala zadnych emocji. Kabina poszybowala w gore. Czerwone fluorescencyjne swiatelko zgaslo. Kiedy Charon Gubwa wznosil sie przez poklad skal, druga winda wiozla Gardnera i szesciu ludzi na powierzchnie. Jechala pietnascie minut, pokonujac dwiescie siedemdziesiat stop szybu. Ta niewielka predkosc byla konieczna dla zachowania podroznych w dobrym zdrowiu. Pietnascie minut. Tyle miala trwac jazda, w przeciwnym razie nabawiliby sie choroby kesonowej. "Wynurzanie" przebiegalo zgodnie z planem. Winda byla pograzona w egipskich ciemnosciach, przetykanych pulsowaniem niebieskiego swiatla. W tej nieziemskiej atmosferze siedmiu zolnierzy opieralo sie o sciany, sluchajac monotonnego glosu swego pana. Mimo, ze byl to glos nagrany na tasme, nikt nie pozwolil sobie na brak uwagi. Juz trzeci raz wysluchiwali tych rozkazow. Glos przypominal: "Wykonaliscie prace, macie teraz wolne. Na sluzbe zglosicie sie o godzinie wskazanej w waszym terminarzu. Tylko powazna choroba moze usprawiedliwic nieobecnosc. W przypadku niestawienia sie - zameldujecie niezwlocznie o tym przelozonemu. Nie bedziecie pamietali nic z tego, coscie widzieli, czy robili. Nie zabierzecie ze soba niczego, nawet wspomnienia. Kiedy tu wrocicie, takze nie mozecie niczego przynosic. Waszym jedynym pragnieniem bedzie wypelnienie swoich obowiazkow. Bedziecie pamietac tylko o tych rzeczach, o ktorych pozwole wam pamietac. Naucze was odpowiedzi na pytania dotyczace Zamku i pracy. Bedziecie mieli umysly otwarte na moje polecenia przez caly czas. Wypelnicie bez zwloki wszystkie moje rozkazy. W kazdym przypadku pytajcie mnie o rade. Nie bedziecie czynic zla na zewnatrz. Przestrzegajcie praw tego kraju i nie zwracajcie na siebie uwagi. Zyjcie na powierzchni swoim zyciem w mojej lasce. Jesli spotkacie sie z moim wrogiem i udzielicie mu informacji lub bedziecie z nim wspoldzialac, przestaniecie istniec. Zginiecie. Oto slowa Charona Gubwy. Tak mowie i tak sie stanie..." Winda stanela, niebieskie swiatelko zgaslo. Otworzyly sie drzwi i "roboty" wyszly na zewnatrz. Znajdowali sie w slabo oswietlonej piwnicy. Winda zniknela im z oczu. Gardner podszedl do metalowych drzwi, wyciagnal klucze i otworzyl dwa solidne zamki. Kiedy wszyscy wyszli, zamknal je starannie. Znajdowali sie teraz w pomieszczeniu, ktore wygladalo jak opuszczony podziemny parking. Z oddali dobiegaly ich odglosy wielkiego miasta. Echo krokow siedmiu osob zadudnilo na betonowej posadzce. Przeszli do drugiej windy. Gardner nacisnal guzik. Trzy poziomy wyzej zobaczyli swiatlo dzienne, tlum i sznury samochodow. Drzwi windy zamknely sie za nimi. Widnial na nich napis: NIEZATRUDNIONYM WSTEP WZBRONIONY Ponizej, trzysta metrow pod ziemia, lezal zapomniany Zamek. Zapomniany, przynajmniej dla nich. Ludzie Gubwy zaczeli ziewac, mrugac, kazdy z nich wybakal slowa pozegnania i rozeszli sie. Dla postronnego swiadka byli zwyklymi obywatelami zajetymi swoimi sprawami, odzianymi w zwykle ciuchy.Gardner przeszedl kilka ulic, a na przystanku autobusowym zapalil papierosa i zajal rozmowa tlusta, spocona pania w kapeluszu z piorkiem. Po drugiej stronie ulicy tabliczka na domu informowala: Oxford St. Wl ROZDZIAL OSMY Dziewietnascie minut wczesniej w Lindos obudzila sie Vicki Maler. Spojrzala na zegarek - byla dziesiata trzydziesci. Poranne slonce oswietlilo bryle akropolu.Ziewnela i przeciagnela sie. Spala ponad szesc godzin. Mniej wiecej tyle samo, co Richard. Pomimo, ze nie lubil, kiedy sie go budzilo, pilnowal, aby nie spac za dlugo. Narzekal, ze zbyt wiele rzeczy go omija. Nadeszla, zatem najwyzsza pora na pobudke. Znowu snily mu sie koszmary, jeczal cicho. Vicki slyszala, jak wzywal Schroedera i Koeniga, kilka razy przeklinal. Mial tez podwyzszona temperature; pot perlil mu sie na czole i w zaglebieniach nad obojczykiem; krecil nerwowo glowa, jakby szukal wyjscia z trudnej sytuacji. -Klamca! - wykrztusil przez zacisniete zeby. - Spadamy! Spadamy! Vicki polozyla mu reke na ramieniu, ale on miotal sie jak opetany, jeszcze bardziej krzyczac i zlorzeczac. -Richard! Richard, obudz sie! Wszystko w porzadku! - wolala. Po chwili blysnal zlotymi oczami, zaparl sie na drewnianym lozku, wznoszac rece w obronnym gescie. Vicki odskoczyla na bok. Wtedy... zobaczyl ja. Oblizal spierzchniete usta i opadl na posciel. -O Boze, zly! - Spojrzal na nia i zdobyl sie na usmiech. -Pieknosc! -Musialam cie obudzic - wyjasnila. - Krzyczales. -Tak, a co krzyczalem?? -O klamcy i o spadaniu. - Celowo przemilczala Schroedera i Koeniga. -Spadaniu? A, tak. - Zmarszczyl brwi. - Pamietam. Fragmenty. Ale klamca? Potrzasnal przeczaco glowa. -Czy pamietasz cos jeszcze? Wzial ja w ramiona i mocno przytulil. Objela go ciasnym usciskiem, czujac, jakby wspomnienia wypelnialy jej cialo. Byla to "stara" dobra milosc. "Czy wobec tego cos sie zmienilo?" - zaczela zastanawiac sie. Wtulila twarz w jego ramie i przygryzla wargi. Garrison wyczul jej napiecie. -Cos nie tak, Vicki? -Martwie sie o ciebie. To, o czym rozmawialismy ostatniej nocy, sny... Garrison zwolnil uscisk i poprawil szlafrok. -Wiem, ale one nie sa do konca tylko moimi snami. Snie za cala trojke. Rozumiesz? -Tak, rozumiem i mysle, ze teraz wiesz, dlaczego sie niepokoje. -Oczywiscie. - Zaczal sie ubierac. - Tylko, ze ten jeden raz... -Tak? -Tym razem, tak przypuszczam, snilem tylko na swoje konto. Zaluje, ze niewiele pamietam. Mam przeswiadczenie, ze to byl bardzo wazny sen. -Wazny? -Mialem juz kilka podobnych i wszystkie okazaly sie cholernie istotne. Ale - wzruszyl ramionami - byc moze on powroci. -Nie zamierzasz sie umyc? - Vicki sprobowala zmienic temat. -Ze co? - Richard spojrzal na nia z niklym usmiechem. - O, nie! Wskocze do morza, bo dzisiaj mielismy chyba isc na wzgorze, prawda? -Ach, tak! - Powrocil jej dawny entuzjazm. - Stamtad rozciaga sie wspanialy widok. Oczywiscie, jezeli bedziemy trzymac sie z dala od przepasci... Usmiech Garrisona zniknal zupelnie, Vicki przygryzla wargi, wiedzac, ze palnela glupstwo. -Mnie sie to tylko snilo, Vicki - przypomnial jej. - Obudz sie...To nie byla rzeczywistosc, wiesz o tym. -Oczywiscie, ja tylko... -Ubieraj sie szybko. - Richard wyjrzal przez okno na zaciemnione podworzec. - Mozemy cos przekasic w drodze na plaze. Jakies dziewiec godzin pozniej gruby Francuz Paulo Palazziego wyjechal taksowka z Lindos. Wraz ze swa kochanka - malolata o wielkich obwislych piersiach wzbudzajacych powszechny poploch na plazach - opuscili miasto. Dziewczyna ubrana byla w luzna suknie wieczorowa - najprawdopodobniej z powodu oparzen. Palazzi z zadowoleniem zauwazyl brak ciezkiej bizuterii: niewatpliwie wielka jej ilosc rowniez draznila skore dziewczyny. Jak wiec, zastanawial sie, szczerzac zeby, byla w stanie poradzic sobie z jeszcze wiekszym ciezarem kochanka? Nastepnie po kilku nerwowych minutach wyczekiwania, zobaczyl szwajcarska pare, ktora pojawila sie u drzwi willi. Smiejac sie podazali w kierunku centrum wioski, gdzie o tej porze okoliczne tawerny tetnily gwarem. Szczesliwie para zostawila nie domkniete gorne okno. Rzeczywiscie, bylo niesamowicie goraco, nawet jak na tutejsze warunki, ale jednak...Cos wiecej, niz tylko morski wietrzyk i kilka komarow, przedostanie sie w nocy przez to okienko! Palazzi znowu sie usmiechnal, tym razem z wlasnego dowcipu i wzmianki o komarach. Pomyslal, ze zlaknione szwajcarskiej krwi chmary wampirow beda czekac na swoja kolejke, natomiast on, Paulo Palazzi, pierwszy zbierze owoce beztroski tych dwojga, a poza tym jego zadlo okaze sie bardziej dotkliwe. Nastepnie Garrison. Na samo wspomnienie o niewidomym oczy Wlocha zwezily sie. Garrison byl zagadka, rowniez, jesli chodzilo o rozklad dnia. Mogl nie wyjsc dzisiaj wieczorem, co samo w sobie nie stanowilo, wbrew pozorom, wielkiego problemu. Palazzi przypuszczal, ze slepiec najprawdopodobniej ma twardy sen, a na pewno bedzie mial twardy po spozyciu hektolitrow tutejszej brandy. A moze pija brandy na bezsennosc? Czas mial pokazac. Najblizsze godziny byly zarezerwowane dla zlodzieja. Sciemnialo sie juz, zmrok zapadal kilka minut po dziewiatej. Palazzi obiecal nocnemu strozowi, ze do tego czasu wyniesie sie. Przyrzeczenie zostalo przypieczetowane butelka uzo w tawernie "U Elli". Nie chcial jednak naduzywac goscinnosci, a raczej pozostawiac watpliwosci, co do swoich intencji. Przygladal sie przez chwile swoim wypielegnowanym paznokciom, nastepnie jeszcze raz podniosl do oczu lornetke i odszukal podworze Garrisona. Zobaczyl, jak swiatla gasna, jedno po drugim, dostrzegl tez cienie poruszajace sie za zaslonami. Wychodzili. Trzymajac sie za rece, szli wolno ku labiryntowi uliczek. Mieli na sobie stroje wieczorowe. Szli na dancing. On w kredowobialym garniturze, dziewczyna w przewiewnym kostiumiku, piekna i zachwycajaca. Wilczy usmiech Palazziego zbladl nieco. Jeszcze jedna zagadka. Wloch zastanawial sie, czy ta kobieta jest rzeczywiscie niewidoma, czy moze tylko nosi czarne ciezkie okulary. Po chwili skierowal wzrok w strone plazy. Zabawne, jak lornetka przyblizala. Wydawaloby sie, ze mozna wyciagnac szyje i pocalowac te nagie piersi dziewczat; ukazywala wszystko w innym wymiarze. Bylo to o wiele bardziej podniecajace, niz spacerowanie tam, nad brzegiem. A te Angieleczki, ktore widzial dwa dni temu; szczegolnie ta dziewczyna z duzymi piersiami, bez stanika; jej twarde sutki prezyly sie pod luzna koszulka. Nagle Paulo poczul, ze czlonek wypycha mu spodnie. Nic nowego. Dreszcz rozkoszy. Nie seksualny (jak twierdzil), a raczej okolicznosciowy, - ale i tak przyjemny. Poglaskal wypuklosc w spodniach i w tym momencie uslyszal brzek kluczy i skrzypienie zwiru pod czyimis stopami. Drgnal niespokojnie, jednak z oddali doszedl go tylko pijacki belkot. -Juz ide! - zawolal ktos w dziwnym greckim narzeczu. -Wlasnie zaraz ide. - Mezczyzna oderwal sie od sciany, otrzepal z pylu i skierowal ku kamiennemu lukowi, za ktorym zaczynala sie droga do wsi. - Ale to taka wspaniala noc. Zupelnie stracilem rachube czasu. To wlasnie lubie - samotnosc, wiesz? Och, zeby tak moc siedziec w nieskonczonosc. Smakowalo uzo? Swietnie! I jeszcze raz dzieki. Muzyka i odglosy dobrej zabawy wypelnily wieczorne niebo. Lindos otrzasalo sie z wieczornego marazmu. Palazzi poczul won pieczonego jagniecia, zapraszajaca go na zabawe... Przez caly dzien nastroj Garrisona pogarszal sie z minuty na minute. Vicki wyczuwala to; widziala, jak Richard stara sie panowac nad dziwnymi emocjami. Ona takze byla bezsilna wobec tej schizofrenicznej aury. Wiedziala, ze schizofrenia wywolana jest naciskiem zyjacych w nim osobowosci. Wiedziala, ze ani Schroeder, ani Koenig nie zamanifestowali swojej obecnosci przez caly dzien, ale sama proba zachowania wlasnego "ja" byla bardzo wyczerpujaca. Watpila, ze kiedykolwiek przyzwyczai sie do tego. Przesledzila w myslach przyczyny dzisiejszego stanu, do momentu spotkania z dwoma Grekami na plazy. Dotad wszystko ukladalo sie pomyslnie, wakacje obojgu sprawily radosc. Teraz jednak... Garrison byl zamyslony i nieobecny. Bawil sie widelcem, klocil o rachunek, a nastepnie wyszedl purpurowy ze zlosci z tawerny. Wlal w siebie zbyt wiele brandy, co spowodowalo atak gniewu. Narzekal na "zapijaczonych, parszywych zdziercow", podczas gdy miejscowi zachowywali sie nadzwyczaj poprawnie. Szukal ujscia dla swoich emocji. A to bylo ostatnia rzecza, ktorej Vicki pragnela. Wiedziala, ze pod maska jej ukochanego Richarda czaja sie jeszcze dwie postacie gotowe wejsc do akcji. Wiedziala tez, ze zarowno ona jak i Lindos obejda sie bez pomocnej dloni Willy'ego Koeniga i ukochanego pulkownika, Thomasa Schroedera. Owszem, przepadala za nimi, ale - zywymi, z krwi i kosci. Teraz, kiedy zamieszkiwali umysl Garrisona, bala sie ich i nienawidzila z calego serca. Pragnela, aby zaden nie wydostal sie na powierzchnie dzisiejszej nocy. Dlatego tez przy pierwszej sposobnosci dala Richardowi odczuc swoje zdanie, ukazujac gniewne oblicze. -Tak? - zabrzmialo to, jakby szukal zaczepki. -Nic takiego, tylko bol glowy - odparla. Nagle Garrison zaczal jej bardzo wspolczuc i kiedy dotknal jej czola, twarz mu spochmurniala. Wiedzial, ze Vicki klamie. -Gdyby meczyl cie bol glowy - powiedzial miekko - wyleczylbym cie w mgnieniu oka. Wiesz o tym. -Wobec tego jestem zmeczona. - Dziewczyna rozpaczliwie starala sie zaslonic. - Jestem troche... -Zmeczona? Nie, to tez nie to. Ucielismy sobie dwugodzinna drzemke po wspinaczce. - Garrison wydal wargi, zaczynal sie zloscic. - Co u licha, chodzi o mnie? Prawda? -Och, Richard - scisnela go niecierpliwie za reke. - Chodzi o twoje zadreczanie sie czyms, o czym nie wiem. I nie wiem... co... - zawahala sie. Patrzyl na nia przez chwile i Vicki poczula, jakby goracy plomien zlotych oczu przechodzil przez ciemne szkla i rozpraszal wszystkie jej leki. -Ja tez nie wiem - przyznal Richard. - Takie dziwne uczucie, to wszystko. Uczucie, ze cos trace; ze cos jest nie tak. Ze swiatem, ze mna. Do diabla, ty wiesz, Vicki! -Posluchaj, dlaczego nie zakonczymy juz tego dnia? Mozemy posiedziec przed domem. Zrobie kawe, cale mnostwo kawy. Kawa i brandy, i cygaro dla ciebie. Spodoba ci sie. Nie bedziemy musieli robic nic poza siedzeniem tam, odpoczywaniem i sluchaniem ptasiego spiewu na smutna nute. -Tak, jest smutny ten maly skubaniec. Ze swoim cwir...cwir... cwir! Ciekawe, jak wyglada. -Moze nieciekawie - powiedziala, kladac pieniadze na stole. - Moze, dlatego spiewa w nocy. Po chwili znalezli sie w labiryncie waskich uliczek. -Moze wlasnie, dlatego jest smutny, co? No, ze jest brzydki. I ma tylko jeden ton do dyspozycji - kontynuowal Garrison. -Ale za to jaki piekny. Nagle przytulil Vicki i zaczal calowac namietnie; delikatnie piescil jej piersi. -Posluchaj, co bys powiedziala, gdybysmy zapomnieli o kawie i brandy? Dlaczego by nie zawtorowac temu malemu kolesiowi i nie pospiewac troche w duecie? Przeszli przez podworze i cicho zamkneli za soba drzwi... Palazzi obserwowal pare Szwajcarow. Stal tylko ulice lub raczej dach - dalej. Wybor byl oczywisty. Po opuszczeniu Akropolis spedzil troche czasu na dyskusjach z miejscowymi damami do towarzystwa, wyruszajacymi na nocna szychte. Powiedzial im grzecznie "dobranoc", upewniajac sie, ze odprowadzaja go wzrokiem do kwatery. Na miejscu mial piec minut na zmiane ubrania. Wyszedl przez wysokie okno i przemknal sie po zacienionych plaskich dachach. Adrenalina zamiast krwi plynela teraz w zylach Wlocha! Noc byla jego zywiolem. Poruszal sie jak cien, a podniecenie wciaz roslo i... szybko opadlo, bowiem skok na kwatere Szwajcarow okazal sie jednym wielkim nieporozumieniem. To, co mieli w pokoju, nie wystarczyloby nawet na zwrot kosztow pobytu. Garsc tanich blyskotek, kilka drachm, kilka szwajcarskich frankow. Zalosne! Palazzi zawiedziony wyszedl ze spladrowanego pomieszczenia. Teraz kusilo go, aby spenetrowac mieszkanie Garrisona. Wiedzial jednak, ze pospiech spowodowany chciwoscia moze okazac sie zgubny. Postanowil, wiec, ze najpierw wykona robotke, a Garrisonowi pozwoli czerpac uroki wieczoru. Poza tym mieszkanie zabojadow znajdowalo sie blizej. Palazziego wciaz zastanawiala osoba slepca. Zaczely ogarniac go dziwne przeczucia, ktore sprawialy, ze robil sie nerwowy. Zlodziejski instynkt nie zawiodl jednak Wlocha. Kiedy okolo wpol do jedenastej wszedl na zaciemnione podworze willi Francuzow i zaczal otwierac zamek, Garrison i Vicki rozprawiali wlasnie o muzyce serwowanej przez nocne ptaki. Gdyby poszedl najpierw tam, pewnie skomplikowalby sprawe. Oczywiscie nie wiedzial o tym, az do chwili, kiedy kucajac w zaglebieniu jednego z dachow, zobaczyl zolte swiatlo przed ich domem. Klal dlugo i wymyslnie, w ciszy oczywiscie. Bral nawet pod uwage drastyczna zmiane planu. Jego umysl pracowal intensywnie, a on sam rozciagnal sie na dachu i sluchal odglosow milosci. Dochodzily go bezglosne pomrukiwania, westchnienia i jeki rozkoszy, a miekkie - pac, pac, pac - rozbudzilo bardzo wyobraznie. Niewidomi wiedzieli doskonale, jak sie to robi. Pomimo koniecznosci zmiany planu, Paulo poczul podniecenie, tym razem seksualne. Jego czlonek urosl i wydawalo sie, ze za chwile rozerwie zamek kombinezonu. Wyobrazal sobie to piekne cialo, cialo kobiety Garrisona; otwarte, miekkie, rozowowilgotne; zapraszajace. Niemal widzial Garrisona, jak porusza sie w gore i w dol, w gore i w dol. I jej piersi - nabrzmiale, mokre od potu, powolane do zycia przez tego slepca. Palazzi pomyslal, ze ten biedny kutas nawet nie wiedzial, jak ona wspaniale wyglada! Chyba, ze nie byl slepy. Oblizal usta i powstrzymywal strach dlawiacy mu gardlo. Zmusil sie do myslenia. W istocie, wiele trzeba bylo zmienic. Jesli mial jutro wyjechac z Lindos, powinien teraz wykonac robote. Wolal nie odwiedzac mieszkania, w ktorym przebywaja lokatorzy. Pomyslal jednak, ze po tych erotycznych zmaganiach pograza sie w twardym snie. Zreszta, nie mial wyboru, poniewaz Francuz takze go rozczarowal. Mniej niz tysiac drachm, zadnych frankow, stary pozlacany zegarek i garsc swiecidelek, wartych moze z trzysta tysiecy lirow. Natomiast Garrison byl inny. Sama bizuteria jego kobiety, nawet nie - polowa, byla warta fortune. Po pieciu minutach odglosy staly sie szybsze. Po chwili Paulo uslyszal cichy krzyk - ostry i slodki. W koncu nastala cisza. Na kilka minut. Potem odglos bosych krokow na podlodze. Zgasili swiatla. Szelest koldry i znowu cisza. Ani Garrison, ani Vicki nie snili o niczym waznym tej nocy. Tak jak przypuszczal zlodziej, milosc zmeczyla ich. Jesli nie liczyc glebokich oddechow, w domu panowala cisza. Palazzi pakowal do kieszeni pieniadze i kosztownosci. Znalazl ich cale mnostwo. Wiecej niz trzeba, aby powetowac wszelkie rozczarowania. Nagle przebiegla mu przez glowe mysl o ucieczce. Mial juz takie mysli tuz po wejsciu do pokoju, kiedy zobaczyl, ze kobieta lezy na podlodze tuz u jego stop! Palazzi widzial w ciemnosciach jak kot. Pomimo egipskich ciemnosci byl w stanie dostrzec w pokoju kazdy szczegol. Swiatla latarki niemalze nie potrzebowal. Dziewczyna lezala tak blisko. Zawiazana chustka zaslaniala jej oczy. Klatka piersiowa unosila sie i opadala, unosila sie i opadala. Spala nago, piersi tworzyly male wzgorza. Rozlozyla szeroko ramiona i nogi. Palazzi wlepil w nia wzrok. Byla to lustracja podyktowana zadza. Po drugiej stronie pokoju Garrison mial do dyspozycji dwuosobowe lozko, na ktorym wczesniej kochali sie. Typowe greckie lozko - nieco uniesione. Paulo musial uwazac na kazdy krok, aby nie potracic dziewczyny i by cien nie padl na jej twarz. Nawet z zakrytymi oczami mogla wyczuc jego obecnosc. Teraz pozostalo mu przebyc schody w taki sposob, zeby nie zaskrzypialy i zrecznie ominac porozrzucane na podlodze ubrania. Kilka drogocennych przedmiotow lezalo na nocnym stoliku, torebka wisiala na poreczy schodow, portfel Garrisona spoczywal w wewnetrznej kieszeni marynarki, zawieszonej od niechcenia na krzesle. Bizuteria byla warta fortune! Az kusilo go, zeby zagwizdac z podziwu; podobnie na widok portfela. Pokazny plik nowiusienkich banknotow dwudziestofuntowych. Naliczyl ich przynajmniej ze trzydziesci, nie gorzej prezentowaly sie drachmy. Nagle Garrison poruszyl sie, trwalo to sekunde, wystarczylo jednak, aby Palazzi stanal bez ruchu jak wrosniety w ziemie. Czekal, nasluchiwal i obserwowal pokoj. Mezczyzna lezal twarza do poduszki i pochrapywal z cicha. Po chwili zmienil pozycje. Swiatlo ksiezyca zaostrzylo sie i rozjasnilo kontury przedmiotow. Znowu zapanowaly cisza i spokoj... Paulo ponownie podszedl do miejsca, gdzie spala Vicki. Spojrzal na jej kochanka. Fosforyzujaca tarcza zegarka swiecila tuz przy poduszce. Nagle zapragnal wydostac sie stad jak najszybciej. Nieostroznie nadepnal na skrzypiaca deske, co spowodowalo dalszy przestoj; wstrzymal nawet oddech, zanim odwazyl sie isc dalej. Czul sie dziwnie nieswojo. Wczesniej powykrecal wszystkie zarowki. Pomyslal, wiec, ze nawet jesli sie obudza i beda probowali wlaczyc swiatlo, nie poradza sobie. Przestapil spiaca kobiete i usiadl na kamiennym parapecie. Kiedy juz przerzucil jedna noge przez okno, dziewczyna poruszyla sie i wyprezyla swoje piekne cialo. Swiatlo ksiezyca padalo na jej kragle ksztalty. Palazzi mial wolne rece, podobnie jak drzemiacy w nim demon. Wolno rozpial zamek w kombinezonie, wyciagnal nabrzmialy czlonek i zaczal gladzic delikatna skore. Tam i z powrotem. Potem puscil go i dotknal piersi dziewczyny, druga reka zakrywajac jej usta. Obudzila sie, czujac czyjes dlonie na swoim ciele. Jedna kneblowala jej usta, a druga sciskala, gniotla i szczypala. -Richard! - probowala krzyczec. Jednak Garrison i tak ja uslyszal. Obudzil sie. W takich sytuacjach, pomimo, ze byl eks-wojskowym ze swietnym refleksem, Willy Koenig, eks-Schutzstaffel, zawsze go wyprzedzal. Przekrecil sie na lozku, wstal na rowne nogi i otworzyl oczy. Zlote promienie rozproszyly mrok. Palazzi puscil Vicki, wydal jakis nieartykulowany skowyt i patrzyl z przerazeniem w plonace oczy piekiel. -Idz spac, Vicki - powiedzial lodowatym glosem Richard. - Zapomnij o tym, to nie dzieje sie naprawde. Wszystko w porzadku. Schlafen Sie. Dziewczyna opadla na poduszke. Palazzi staral sie uciec przez okno, ale poczul, ze jakas niewidzialna sila przytrzymuje go i porywa w powietrze. Poszybowal na srodek pokoju. Chcial krzyczec, ale nie mogl. Zamki w jego kombinezonie rozsunely sie i upadl na podloge. Nagi mezczyzna siedzial na lozku i wykrzywil usta w koszmarnym, pozbawionym wesolosci usmiechu. Podniosl reke i wskazal palcem okno. -Idz - rozkazal. Palazzi poczul, ze cos wypchnelo go przez okno, poszybowal nad dachami w noc. Oczy ranil mu ped powietrza, ubranie powiewalo jak czarne skrzydla. Lecial nad akropolem, swiatla Lindos oddalaly sie z kazda sekunda. Po chwili zobaczyl swiatelka lodzi rybackich. Byl nad morzem. Mile, dwie wyzej wielki odrzutowiec przelecial mu nad glowa. -Nie! - krzyczal, majac nadzieje, ze ktos uslyszy go. Nie, nie chcialem jej skrzywdzic. Litosci! Miej litosc! Nikt jednak nie sluchal. A juz na pewno nie istota, ktora nagle, bez ostrzezenia rzucila go w dol... ROZDZIAL DZIEWIATY O szostej rano Garrison-Koenig po zakonczonej akcji dopijal pietnasta filizanke kawy i wypalal dwudziestego papierosa. Nie byl to chlodny poranek, a jednak mezczyzna drzal.Siedzial na brzegu lozka i wygladal przez okno, sluchajac opetanczego piania koguta i porykiwan oslow. Przez caly czas mysli klebily mu sie w glowie. Lindos, Rodos, Morze Egejskie... Zastanawial sie, co tu robi? Ostatniej nocy, tuz nad ranem, zabil czlowieka, a wlasciwie to Willy Koenig wykonal wyrok. Garrison nie mogl (nie chcial?) go powstrzymac. Schroeder takze przylozyl do tego reke. Thomas Schroeder chronil nie tylko Vicki (niegdys byla pod jego opieka), ale rowniez siebie. Garrison nie mogl zyc wlasnym zyciem, w jego ciele "mieszkali" jeszcze dwaj ludzie. To, co sie dzialo z nim, dotyczylo takze ich. Ten zwiazek wykanczal go. Postanowil stawic temu czola. Utracie sil fizycznych, psychicznych i rowniez, w pewnym sensie, utracie zmyslow. Czasami wydawalo mu sie, ze juz oszalal, na przyklad - kilka godzin temu. Nie mial wplywu na te dwie zmory, poniewaz zyly w nim. Nie nalezal wylacznie do siebie. Dzielil sie swoim cialem, a takze swoimi silami, tracil je jak przeciekajaca bateria w latarce. Nie bylo szans na przyplyw energii. Juz niedlugo swiatlo mialo zgasnac. Umysl krazyl wokol jednej mysli: "Nie ma szans na przyplyw energii". Gdzies z zakamarkow mozgu dalo sie slyszec echo cichych slow. -Nie pamietasz, Richard? Zatrzymales maszyne. Zabiles bestie... Rozpoznal glos Schroedera, ale nie mogl sie porozumiec. On byl nimi, oni byli nim. Mial wrazenie, ze potrafi odpowiedziec na druga czesc pytania. Zbladl. Psychomech to jedyna bestia, na ktorej dopuscil sie mordu. Z zazdrosci. Aby nikt nigdy nie poszedl w jego slady ku... Rozpaczy. Rozpaczy zrodzonej ze strachu. Jego sily malaly i zdawal sobie z tego sprawe. Czul sie teraz krancowo wyczerpany, wykonczony, niezdolny przeciwstawic sie temu, co mu zagrazalo. To nie bylo zwykle niewyspanie; nie - swiadomosc, ze zabil czlowieka (ta swinia na to zaslugiwala), nie - sposob, w jaki Vicki patrzyla na niego coraz czesciej. Po prostu czul sie sterowany. Na przyklad zdarzenie z mlodymi Grekami. Byl to jego gniew, ale dzialanie Schroedera i Koeniga. Podobnie wlamywacz. Garrison za to placil. To jego energia sie wyczerpywala. "Nie ma szans na przyplyw energii..." - myslal wciaz. Znow jego cialo przebiegl dreszcz. Garrison przeszedl przez pokoj i spojrzeniem wlaczyl ekspres do kawy. Wspial sie po drewnianych schodach. Za jego plecami ekspres nalal kawe do dwoch kubkow, dodajac odpowiednia ilosc mleka i dokladnie lyzeczke cukru. Maly wir rozpuscil cukier. Kiedys wszystkie te sztuczki odbywaly sie na oczach Vicki, teraz juz nie. Poza tym i tak spala. Ale kiedys... Na samym poczatku byla olsniona, smiala sie serdecznie. Pozniej... zrozumiala, na czym to polega. Teraz takie czary-mary tylko ja przerazaly. Usiadl przy niej i dotknal ramienia. Bylo cieple i przyjemne. A kiedys, nie tak dawno temu... Wiedzial, ze nie bedzie pamietala niczego. Od kilku godzin nawet nie westchnela, nie poruszyla sie. Patrzyl na nia, wsluchujac sie w rownomierny oddech. Poczul, jak serce zaczyna mu bic coraz szybciej - zaniepokoil sie. Skora Vicki byla nieco bledsza niz zwykle, pomimo opalenizny, i wydawalo mu sie, ze dziewczyna nienaturalnie sie poci. Zobaczyl prawie niezauwazalne bruzdy wokol oczu i ust. Nie zmarszczki, kurze stopki. Wygladaly raczej na znamiona zaburzonego metabolizmu lub... czegos, co od dawna przestal brac pod uwage! Dygoczacymi palcami rozwiazal chustke na jej twarzy i kciukami uniosl powieki. Spala dalej, a on cofnal sie przerazony. W zaczerwienionych oczodolach tkwily duze, pokryte bielmem oczy. Zloty blask zniknal! Garrison postanowil dzialac. -Spojrz! - rozkazal. - Wypelnij sie swiatlem, zyciem, cieplem i energia! Wez moja... Powoli oczy dziewczyny rozjasnily sie na powrot zlota poswiata. Bruzdy zniknely, skora wygladzila sie, puls i oddech powrocily do naturalnego stanu. -Obudz sie! Otworzyla duze zlote oczy i usmiechnela sie. Richard z trudem panowal nad drzeniem ciala. -Jest ranek, Vicki - zdolal w koncu wykrztusic. - Zaparzylem kawe. Ranek - jak zadecydowal Garrison - ostatni na Rodos. Byly sprawy, ktore musial bezzwlocznie zalatwic. Poki jeszcze na to czas... Joe Black zostawial male kwoty pieniedzy w kieszeniach informatorow. Byli mu potrzebni. To jednak nie jedna z jego informatorek, ale mloda sliczna przedstawicielka brytyjskiego biura podrozy wyciagnela go rankiem polprzytomnego z lozka. Black mogl nie skojarzyc pewnych faktow, szybko jednak zrozumial, ze maja wspolne interesy, ktorym na imie Garrison. -Tak - potwierdzil, przecierajac zaspane oczy i ziewajac szeroko. - Interesuje mnie, ee, pensjonat "Adonis". Wszystkie trzy pokoje. Sa lepsze od tego. Ale - zaczynal kojarzyc - o ile mi wiadomo, facet, ktory tam mieszka, bedzie na miejscu jeszcze jakies piec dni. -A jednak nie, panie Schwartz. - Usmiechnela sie. - Wyjezdzaja dzisiaj rano, chyba do Londynu. Dostalam cynk od Kostasa Mekosa, jednego z tutejszych taksowkarzy; jakies dwadziescia minut temu. Joe teraz zrozumial wszystko. Kostas byl jednym z jego informatorow, chetnie przyjmowal male zaliczki. Ale dwadziescia minut temu... -Rozumiem. Pani jest agentka biura "Skymed", a pensjonat "Adonis" jest wlasnoscia biura "Skymed", a pani... -Tak, nie lubie, kiedy takie wspaniale pokoje stoja puste! -Widzi pan - odezwala sie ze slodycza w glosie - pan Garrison zaplacil z gory za wszystko, a pieniadze nie podlegaja zwrotowi i w tej sytuacji... -Moge wziac te pokoje po znizonej cenie? -No, coz... -Trzydziesci procent taniej? -Nie moge podac dokladnie... -Oczywiscie, ze nie, rozumiem. Wobec tego pani, ee...? -Po prostu - Linda. Linda i Lindos, hm? - Dziewczyna usmiechnela sie promiennie. -Jasne, Linda. Zaprosilbym cie do srodka, ale widzisz, jestem calkiem goly. Czy moge sie z toba zobaczyc pozniej? Rozumiesz, musze skontaktowac sie z moimi znajomymi w Rodos. Nie moge podejmowac pochopnych decyzji. Juz mogli sie sami jakos urzadzic. -O, tak. - Byla troche zawiedziona. - Moje biuro znajduje sie... -Wiem, gdzie to jest - odparl Black, myslac: "Odwal sie, ty glupia dziwko!" Postanowil przyspieszyc jej odejscie. -Posluchaj, wiem, ze jest wczesnie, ale tak sie zlozylo, ze mam tutaj butelczyne i wlasnie chcialem siadac do sniadanka. Gdybys miala ochote, tego...? - Uchylil drzwi troche szerzej, ukazujac owlosiona klatke piersiowa. Nie mozna powiedziec, ze Joe byl podobny do Apolla; w dodatku teraz - nieogolony, z odorem whisky w oddechu. Sztuczka odniosla spodziewany rezultat. Linda z Lindos cofnela sie od drzwi, usmiech przylepiony do ust stal sie teraz sztuczny i wymuszony, uprzejmosc pracownicy biura turystycznego zniknela w jednej chwili. -Dzieki, ale juz jadlam sniadanie. Jestem rannym ptaszkiem. -Coz, szkoda. - Zamykal juz drzwi. -Ale... Pan nie jest Niemcem. Mam na mysli pana nazwisko. Widzialam pana w wiosce i pomyslalam... -Moja zona jest Niemka - Joe sklamal. - Spedzilem tam cale wieki. - Znow uchylil szerzej drzwi. - Oczywiscie jestem tutaj sam i... Ale Linda z Lindos juz zniknela w zalanej sloncem uliczce... Bert byl "przyjemniaczkiem". Swoje zadanie wypelnial jak zwykle z niespotykana dokladnoscia. Stawial dwuosobowej zalodze samolotu Garrisona wode, wkradal sie w ich laski, przy okazji zyskujac wzgledy dlugonogiej stewardesy. Ich kontakty staly sie pasmem nieprzemijajacej zabawy. Nie troszczyl sie o zachowanie w tajemnicy swoich prawdziwych danych, - bowiem sadzil, ze nie beda mieli okazji do skladania zeznan. Te wakacje na Rodos niezle kosztowaly, ale bracia mogli sobie na nie pozwolic; placil Carlo Vincenti. Poza tym Bert zawsze lubil wystawne zycie. Zabawial sie w szczesliwego milosnika gier hazardowych na wakacjach, szukajacego wesolego towarzystwa, ktore pomogloby mu wydac wygrana, nie za szybko jednak, poniewaz nie nawykl do roli milionera. Zaloga samolotu Garrisona, ze swoimi szczuplymi mimo wszystko dietami, nie dala sie dlugo prosic. Po dwoch dniach Bert wyrazil zainteresowanie maszyna i kiedy zabrali go na lotnisko, cieszyl sie jak dzieciak nowa zabawka; jak wredny bachor, ktory bedzie odrywal nowej zabawce kolka (w tym przypadku - kabine pasazerska, podwozie i instalacje). Urzadzenie bylo male, ale smiercionosne, miescilo sie w kieszeni. Black przylgnal do metalu w ladowni samolotu. Mechanizm zaczynal dzialac po sygnale przekazanym przez elektroniczne urzadzenie Berta. Mialo to nastapic tuz po starcie. A wtedy... Wtedy tam, w gorze, po godzinie, gdzies nad Morzem Egejskim, pomiedzy Grecja i Turcja... Morze mialo w tym miejscu szescset stop glebokosci; na twarzy Carla Vincentiego zagoscil usmiech. Bombowiec Bert Black rzadko miewal sny, a juz na pewno nigdy nie cierpial z powodu koszmarow. Byl czlowiekiem bez sumienia, co okazalo sie bardzo korzystne w jego branzy; bez skrupulow; pozytywnie nastawionym do zycia, odwrotnie niz jego brat. Kochal swiat i ludzi, a ze czasem musial kogos zabic, no coz... takie jest zycie. Tego ranka obudzil go telefon. Podniosl sluchawke, zanim spiaca obok dziewczyna poruszyla sie. Joe zmienionym glosem poinformowal brata o wszystkim. -Sa w drodze. Odlatuja dzisiaj. -Jasne - odpowiedzial Bert, nie spuszczajac oka z dziewczyny. -Zrobisz to? -Juz jest zrobione. Wszystko z wyjatkiem coup de grace! -Tak? A ty wciaz jestes w hotelu? Rusz dupe i szoruj na lotnisko! -Spoko, spoko! - syknal. Dziewczyna westchnela przez sen. Szybko zasnela po burzliwej nocy. - Nie odleca beze mnie. Nie zrobia mi tego. -Co takiego? Posluchaj, co ty tam, do diabla... -Mowie: spoko - powtorzyl. - Wyjasnie pozniej. Uwierz mi, zalatwilem wszystko na cacy. Do licha, bede tam, na lotnisku i pomacham im chusteczka na pozegnanie! - Polozyl sluchawke, przerywajac potok przeklenstw plynacych z ust brata. Odwrocil sie, ostroznie obrocil dziewczyne na plecy, rozsunal jej nogi i kleknal pomiedzy nimi. Wtedy obudzila sie. -Bert? Znowu? -Hej! - przywital ja. - Wstal wspanialy dzien. Jesli go wlasciwie zaczniemy, bedzie taki do konca. - Wsliznal sie w nia. - Ciesz sie o poranku, dziewczyno! - A w myslach dodal: "Poki mozesz, kochanie. Nastepny koles, ktory sie do ciebie dobierze, bedzie mial pletwy albo dlugie, dlugie szczypce!" -Komu tak machalas? - zapytal Garrison stewardese, kiedy weszla do kabiny pasazerskiej, tuz po starcie. - Stalas caly czas przy oknie, smialas sie i machalas do kogos. -Och, przyjaciel. Poznalismy go na Rodos. Mily gosc. Wiecej forsy niz rozsadku, ale, wie pan, mily. -Och! - usmiechnela sie Vicki. - Romans na greckich wyspach, co? -No, niezupelnie. - Dziewczyna zmarszczyla nos. - Bylo milo, ale nie sadze, ze sie jeszcze kiedys zobaczymy. Poza tym mial w sobie cos takiego... - Wzdrygnela sie. - Dobra zabawa, ale jak dla mnie zbyt wyrachowana. Byl chlodny. Zastanawiala sie jeszcze przez chwile i zakonczyla: - Pomagal nam zabic nude. No, a teraz, pani Garrison, panie Garrison, czego sie panstwo napija przed posilkiem? Saczyli lodowate drinki, wybierajac mieso na zimno i przystawki, a na deser - lody i likiery. Rozmawiali przy posilku. -Obiecales, ze powiesz mi, o co w tym wszystkim chodzi - zapytala Vicki, porzucajac pogodny nastroj, ktory przybrala na uzytek zalogi. - Dlaczego jedziemy do domu? Dlaczego przerwalismy wakacje? Richard popatrzyl przez okno, lyknal piwa i zabral sie do piersi kurczaka. -Vicki, pamietasz nasza rozmowe ostatniej nocy? Jestem teraz w stanie sprostac wszystkim przeciwnosciom. Bede to robil od zaraz, poki jeszcze nie jest za pozno. -Czy mozesz cos na to poradzic? -Tak, przy odrobinie szczescia. Zrobilem zasadniczy blad: zniszczylem Psychomecha. Ale to nie wszystko. Odbuduje Maszyne. Czy tez raczej - zlece odbudowe. Czlowiek, ktory pracowal dla Garetha Wyatta przy modyfikacji Psychomecha, jest teraz moj. Jesli mu pomoge, nie powinno byc zadnego problemu. -Zadnego problemu - westchnela. - Jezeli uwazales, ze to takie pilne... - znowu westchnela. - Naprawde podobalo mi sie w Lindos, ale... -Zadnych "ale", Vicki - przerwal jej Garrison. - To jest bardzo pilne. Myslalem, ze wyciagniesz podobne wnioski z naszej ostatniej rozmowy. Gdybym potrafil powiedziec ci wszystko, bylabys przerazona. -I tak mnie to przeraza. Maszyna rozszerzajaca umysl, a ty - zdany na jej laske i nielaske! Garrison zakrztusil sie. -Psychomech nie byl jakims potworem - odparl po chwili. - Nawet, jesli konstruktorzy mieli odchylenia. Maszyna to tylko maszyna. Bylem zdany na jej laske, ale tylko dlatego, ze powierzylem swoj los niebezpiecznemu czlowiekowi. Zemscilo sie to na nim, zemscilo okrutnie! Teraz to wszystko juz historia. I tak... musze to zrobic jeszcze raz. Dla mnie...ale i dla ciebie... Vicki wiedziala, co Richard ma na mysli. Jej bateria przeciekala. Wzdrygnela sie na wspomnienie agonii i tortur, jakich doznala... zanim umarla. Nie chciala o tym myslec. Zaczela cos mowic, ale nie dokonczyla swojej mysli. Od startu minela godzina. Znajdowali sie nad Morzem Egejskim, lecieli w kierunku granicy jugoslowiansko-bulgarskiej. Pod ich stopami, w malej ladowni, urzadzenie Bombowca Berta Blacka przestalo tykac. Nastapilo zwarcie. Podloga wygiela sie jakby od uderzenia poteznego mlota. Rozlegl sie odglos gluchej eksplozji. Odlamki szkla i metalu wylecialy przez wybite okna, samolot zatrzasl sie gwaltownie... Jak smiertelnie ranny smok ryknal i runal z loskotem w dol... ROZDZIAL DZIESIATY Charon Gubwa siedzial w swoim gabinecie. Pomimo tego, ze wylozony pancernymi plytami pokoj byl duzy; stojace w nim dwa wielkie pulpity i trzy stalowe polki zapelnialy go dokladnie. Nieco chaotyczny wyglad tego pomieszczenia byl dla Gubwy luksusem. Uwazal, ze wiedzie bardzo uporzadkowane zycie, wiec odrobina niedoskonalosci stala sie czyms koniecznym i wspanialym zarazem. Ksiazki lezaly wszedzie w artystycznym nieladzie, a na polkach widnialy puste miejsca.Ksiazki oddawaly klimat zainteresowan ich wlasciciela. Kolekcjonowal wszystko, co wiazalo sie z tak zwanymi "pobrzezami" prawdziwej nauki. Poza tymi byly jeszcze inne; obok ksiazek dotyczacych parapsychologii (glownie telepatii, lewitacji i telekinezy) znajdowaly sie tam prace z dziedziny mitologii swiata, politycznych doktryn, religii, wojny - jej skutkow i przyczyn, mnostwo biografii wodzow, dyktatorow, krolow, cesarzy i tyranow. A takze poswiecone przesladowaniom, skutkom zazywania narkotykow, substancjom wywolujacym choroby nowotworowe, truciznom, kwasom, smiertelnym chemikaliom i promieniotworczosci. Na pulpicie poniewieraly sie do polowy skonczone lub rozbite przedmioty i rozne elektroniczne cacka - niektore z nich byly, lub mialy byc, urzadzeniami do pomiaru sil i napiec innych niz te wymierne wedlug wspolczesnej fizyki. Staly tam hipnotyczne wahadelka, urzadzenia do "prania mozgu" (obracajace sie zwierciadla z krysztalowymi kulami) oraz zwykly przenosny laser. Sciana byla zawieszona fotografiami przedstawiajacymi seks w najprzerozniejszych odmianach i odcieniach: od najprostszych, poprzez lekkie odchylenia od normy, az do najbardziej wyuzdanych i perwersyjnych zboczen - sadyzmu i sodomii. Mowiac krotko, pomieszczenie sprawialo wrazenie kryjowki-jaskini dwudziestowiecznego czarnoksieznika. Pomimo ogolnego balaganu w jednym miejscu panowal wzorowy porzadek - w szafce, w ktorej Gubwa przechowywal zapiski swojej potegi. Wyjal z niej karte zatytulowana: "Charles Edwin Jackson". Byla juz bezuzyteczna, podobnie jak sam Jackson. Gubwa nie miewal poczucia winy, zalu ani wyrzutow sumienia, bowiem to dobre dla glupcow. Jeszcze raz przekartkowal akta, po czym przedarl je na pol i wrzucil do kosza na smieci. Smieci... Wszystko ma swoj koniec, chyba, ze ktos jest niesmiertelny. Nie zastanawial sie dluzej nad tym, ta mysl zajmowala wystarczajaco dlugo jego uwage, a czas zawsze dzialal na czyjas niekorzysc. Minely juz dwadziescia cztery pracowite godziny od czasu, gdy Charon zajrzal do umyslu Vicki Maler. Zabezpieczenie Zamku mialo pewne luki, ktore nalezalo wypelnic. Ten gwalt nie powinien byl miec miejsca - wykazal bledy w systemie. Kazdy straznik zazywal narkotyki; czesciej lub rzadziej. Niewolnicy z nizin spolecznych karmieni wysmienitej jakosci prochami. Nie wszyscy trafili do Gubwy w ten sposob, jednakze calkowita zaleznosc od niego stanowila atut. Psy nie kasaja reki, ktora je karmi. Najwyrazniej Jackson nie byl zbyt wiernym psem! Tak przynajmniej sadzil Gubwa, dopoki nie przejrzal kartoteki tego czlowieka. Ukazala mu pewne sprawy w calkiem nowym swietle. Po pierwsze: Jackson byl czesciowo odporny na hipnoze. Odporny, a nie niepodatny. Sa ludzie, ktorych nie mozna zahipnotyzowac (Gubwa zetknal sie z takimi ludzmi kilka razy), ale to cos innego. Odpornosc straznika wynikala prawdopodobnie z nieustannej walki z rodzicami w okresie nastoletnim, co spowodowalo wyksztalcenie sie sily charakteru i niezaleznosci w podejmowaniu decyzji. To nakazywalo mu postepowac wbrew nakazowi z zewnatrz i na przekor samemu sobie. Dodatkowym objawem byla trudnosc, z jaka Gubwa wdzieral sie do jego mysli. Zmuszony przez tyle lat skrywac mysli i uczucia przed rodzicami, Jackson rozwinal w sobie duza odpornosc na czytanie mysli. Po drugie: jego organizm zostal wyniszczony; narkotyk "napoczal" go juz w kilku miejscach. Pan Zamku sprawowal scisla kontrole nad dawkami narkotyku - nie chcial, aby zolnierze stawali sie nieprzydatni. Podczas ostatnich pracowitych godzin zwiadowcy odkryli dostawce, ktory przyznal sie do zaspokajania potrzeb Jacksona. A zatem podwladny wspomagal dostawy Charona robionymi domowym sposobem, przez to zanieczyszczonymi, narkotykami. W ten sposob uniezaleznial sie od swojego wladcy. Nie tylko byl mniej podatny na hipnoze, ale takze mogl ja wykorzystywac do wlasnych celow. Kiedy Gubwa nakazywal zolnierzom "zyc wlasnym zyciem" i zachowywac sie normalnie, lal wode na jego mlyn. Jackson pochodzil z nizin spolecznych, wychowywal sie w getcie i jego poglady na normalnosc odbiegaly znacznie od ogolnie przyjetych zasad. Getto nie jest normalnym miejscem na ziemi, panuja tam odrebne prawa. Poza tym od dawna byl gwalcicielem. To nie zostalo dowiedzione, ale policja wiazala go z napadami na kobiety juz w 1979 roku. Werbujac Jacksona, odnotowano tylko pewne skrzywienia w psychice i niezaspokojenie seksualne, ktore wraz z nalogiem musialo w koncu spowodowac uzaleznienie. Nieszczesliwie sie zlozylo, ze zwiekszylo takze jego niepoczytalnosc. Kiedy ofiara lezy w zasiegu reki, gwalciciel korzysta z okazji! Gubwa nie mogl winic nikogo. Wystarczylaby odrobina wiedzy o straznikach mysli przekazana zolnierzom i mozna by uniknac calego zajscia. W tej historii zawiodlo go wyczucie. Na szczescie mial w swoim haremie dziewczyne, ktorej uzaleznienie od narkotykow dochodzilo do punktu krytycznego. Bezuzyteczna jako obiekt seksualny; nawet jej milosc byla nierzeczywista. Powinna, wiec zakonczyc swoja sluzbe jako strazniczka mysli, a potem... Studnie pod Zamkiem mialy kilkaset metrow glebokosci. Przez pietnascie lat sluzyly mu bez zarzutu, a wiec mogly robic to dalej... Pan Zamku otrzasnal sie z zamyslenia. Marnowal czas, a to irytowalo go najbardziej. Stracil dwadziescia cztery godziny na dochodzenie. Inne bardzo wazne sprawy czekaly na niego. Pragnal rozniecic ogien pod beczkami z prochem na calym swiecie. Wiedzial tez, ze jesli nie dopilnuje wszystkiego osobiscie, jego diabelska potrawa straci specyficzny smak. Opuscil gabinet, przeszedl przez laboratorium i skierowal sie do Centrum Dowodzenia. Calosc operacji miala trwac nie wiecej niz chwile, ale musial jeszcze raz upewnic sie, czy czegos nie przeoczyl. Na przyklad Kadafi. Maly wysilek i Gubwa mogl zwrocic uwage Libii na sasiedni Niger, Czad i Sudan. Nie chcial jednak przesadzac - rownowaga powinna zostac zachowana. Byl to umysl na tyle gwaltowny, ze nie potrzebowal zadnych naciskow z zewnatrz. Charon wolal miec pewne sprawy pod kontrola. Nastepnie generalowie Chan Tan Masung i Lipan Dang z granicy chinsko-sowieckiej. Wedlug Gubwy jakies jedno czy dwa zajscia powinny wystarczyc. Nadszedl takze czas na to, aby Francja zaoferowala Argentynie nowa rakiete ziemia-morze, Excism III, niewykrywalna przez radar. Mialo to dac do myslenia Brytyjczykom na Falklandach. Gubwa pamietal tez o Ruchu Wyzwolenia Palestyny; od ostatniego pogromu za dlugo siedzieli cicho. Nikly nacisk mysl zakodowana w czyims umysle - a juz mlody przywodca, Ali Zufta, wyrosnie przez noc na nowego wodza armii! Nalezalo jednak uwazac, zeby cos nie wymknelo sie spod kontroli. Z drugiej strony mial pewne sugestie do przekazania rzadzacym kregom w Izraelu... Dotarl do Centrum Dowodzenia i wydal zakaz wstepu. Nastepnie wzial koncowke komputera i zasiadl przed wielkim globusem. Usmiechal sie, wystukal: GLOB i WASZYNGTON DC. Kiedy globus zawirowal, a po chwili znieruchomial, Gubwa utkwil wzrok w stolicy Stanow Zjednoczonych. Jego umysl stworzyl obraz Bialego Domu. Wdarl sie do wnetrza. Czlowiek, ktorego szukal, przebywal w srodku... Drzemal! Odpoczywal przed meczacym wieczorem. Wszystko poszlo wedlug planu. Wsliznal sie... ... Sen o zbozu, pszenicy... niezliczone pasy transmisyjne przenoszace niezliczone worki... kosze i silosy, tony zlotego zboza, aby napelnic brzuchy Sowietow... ... Pokoj i dobra wola... kostka lodu topiaca zimnowojenny koktajl... ... Przywodcy panstw usmiechaja sie, podaja sobie rece przez stol, obejmuja sie... ich narodowe flagi rozwieszone na scianach... ... Pieniadze dla farmerow, biedakow... praca dla wszystkich... pokoj... dostatek... wyborcy! -NIE! - wlaczyl sie Gubwa. - NAPRAWDE ZAMIERZASZ KARMIC TYCH LENIWYCH GNOJKOW, ABY BYLI DOSTATECZNIE SILNI I WYPOWIEDZIELI CI WOJNE? CZY NAPRAWDE BEDZIESZ PAKTOWAL Z TYMI SMIERDZIELAMI DLA KILKU GLOSOW? KTO WOBEC TEGO ODDA GLOS NA TAKIEGO MIECZAKA? ... Chaos!... sen staje sie koszmarem... obrazy migaja jak w kalejdoskopie... marnowanie zboza... sowieckie statki wracaja puste... chude twarze... glodne dzieci... znow zboze...zlozone w dokach, gnijace, pelne szczurow... chaos i groza! -NIE! - Gubwa ukazal zelazna piesc rozbijajaca pasy transmisyjne, rozrzucajaca gory zboza na prawo i lewo. Po kazal rosyjskie fabryki produkujace rakiety; robotnicy slabnacy z glodu w halach montazowych. Rakiety rdzewieja w silosach. Armie czolgow ryja gasienicami przed granica Europy. Ich szkieletowate zalogi wyskakuja z wiezyczek i blagaja o zywnosc. Glodny wrog to slaby wrog! ... slaby przeciwnik... Kozacy spadaja z koni... hordy Mongolow zrzucajacych bron ze slabych ramion... -ZAGLODZIC, ZAGLODZIC ICH! ZAGLODZIC!!! ... mapa swiata... Rosja i jej satelity wypelnione po brzegi glodnymi oczami, zapadlymi policzkami... -NAKARM ICH, ALE WE WLASCIWYM CZASIE, KIEDY PRZYJDA DO CIEBIE NA KOLANACH! ... wszechmocna dlon rozdaje z rogu obfitosci... caly swiat na kolanach wielbiacy potezna, wielka Ameryka, A-me-ryka!... Gwiazdzisty sztandar... Bialy Dom... Charon otworzyl oczy i usmiechnal sie. -Doskonale! Wysmienicie! - Zatarl rece. - Teraz Moskwa, czas, och, wczesny poranek. Czas dobry jak kazdy inny. Gubwa wystukal GLOB, MOSKWA. Jego umysl odszukal Kreml... Samolot wirowal na niebie jak unoszony wiatrem jesienny lisc lub jak olbrzymia srebrna cma poparzona sloncem. Od eksplozji minelo dziesiec sekund. Wewnatrz podloga wybrzuszyla sie, fotel przytrzymywal Vicki i Garrisona wcisnietych pomiedzy wygieta sciana i potrzaskanym oknem. Silniki nie pracowaly; zamiast ich ryku slychac bylo swist powietrza. Cisnienie utrzymywalo sie na dobrym poziomie, ale pilot stracil panowanie nad maszyna. Sytuacja beznadziejna - spirala lotu zaciesniala sie wraz z wytracaniem wysokosci. Drzwi otworzyly sie z trzaskiem i uczepiona kotary stewardesa usilowala wejsc do kabiny pasazerskiej. Krew leciala jej z nosa, miala szeroko otwarte oczy. -Spadamy! - niepotrzebnie wykrztusila z siebie. Garrison wepchnal Vicki na siedzenie. -Co sie stalo? - zawolal. Zanim mu odpowiedziala, wiedzial wszystko. Sytuacja krytyczna. Dziewczyna byla smiertelnie przerazona, dostala histerii. -Pasy! Rozpiac pasy! Kamizelki ratunkowe! - krzyczala mimo to. Garrison siegnal umyslem do pilotow. Jeden byl oszolomiony. Musial uderzyc w cos glowa. Drugi, pomimo swiadomosci nieuchronnej katastrofy, staral sie wymoc na maszynie posluszenstwo. Przerazony czlowiek swiadomy smierci. Ale dzielny. -Kurwabombabombakurbomba - powtarzal wciaz - koniekonieckoniec! tokoniecbombakoniecbomba! -TO NIE KONIEC! - Garrison przemowil do umyslu pilota. -Gownoprawdagownoprawda! -MIEJ WIARE! -Wiare? - Pilot jakby nagle zdal sobie sprawe, ze nie jest sam. Garrison wyczul w jego glosie bojazn boza. Ten czlowiek byl katolikiem, gleboko wierzacym, praktykujacym. -WIARY! - powtorzyl. - ZLAP ZA STERY! -Niemogeniemogeniemoge! Ruinaruina! Garrison wiedzial, ze jest w stanie sie uratowac. I prawdopodobnie uratuje Vicki. Teleportacja. Ale... Co z tymi ludzmi? Nie wiedzial, jak duza moca dysponowal i co bedzie, jesli sie pomyli. Nie chcial ich tak po prostu zostawic! Ale jezeli mial ich ocalic, potrzebowal do tego pomocy pilota, jego wiary. -JESZCZE NIE CZAS NA CIEBIE, MOJ SYNU - po wiedzial. -MojBozeBozeBoze! - Rece pilota goraczkowo szukaly drazka. Garrison uzyl swojej mocy - podniosl samolot. -Moj Boze! - Poziom adrenaliny juz nieco opadl w organizmie pilota. Rece mu drzaly - samolot reagowal na przy rzady! - Moj wielki litosciwy... Boze! -WYROWNAJ KURS. -Tak, o, tak? Garrison mial oczy zamkniete, jego umysl pracowal na najwyzszych obrotach. -Zdaje sie, ze juz wszystko w porzadku. Pilot bedzie cie potrzebowal. Zrob mu kawy - powiedzial do stewardesy. Dziewczyna patrzyla na niego, usmiechajac sie glupkowato. -Kawy! - wybuchla glosnym, histerycznym smiechem. -Pierdolic kawe! Do kurwy nedzy, gowno, a nie kawa! - Groza pozbawila ja prawie zmyslow. Lzy stanely jej w oczach, twarz przypominala biala maske, krew wciaz kapala z nosa. -Tak, kawy - powtorzyla Vicki, po czym wstala i wymierzyla dziewczynie siarczysty policzek. Uderzenie uspokoilo ja. Ocierajac lzy, powlokla sie do kabiny pilotow. Vicki zapiela pas Garrisona. Wiedziala, ze to on ratuje im zycie; wiedziala i chciala zapewnic mu spokoj. -WZNIES SAMOLOT - powiedzial do pilota. - WZNIES SIE NA POPRZEDNIA WYSOKOSC. -Nie ma ciagu! Silniki nie dzialaja! To niemozliwe! - Pilot plakal, lzy ciekly mu po twarzy. Rozmawial z... -WIARY! Samolot zaczal sie wznosic. Bez silnikow wzlatywal coraz wyzej, tnac skrzydlami powietrze. -Vicki - wykrztusil Garrison przez zacisniete zeby - potrzebna mi twoja pomoc. -Co moge...? -Nie, nie dotykaj mnie! - uchylil sie przed jej reka. - Po prostu... wzniesmy sie! Bedzie lecial, lecial, lecimy. Powtarzaj sobie w kolko te slowa: uda nam sie, uda sie, uda. Powtarzaj i wierz w to. Wziela gleboki oddech, oparla sie i zamknela oczy. Zacisnela dlonie w piesci. -Uda nam sie, uda sie, uda... Drugi pilot byl nieprzytomny. Garrison postanowil probowac. -OBUDZ SIE. POTRZEBUJEMY TWOJEJ POMOCY. UDA SIE. ZOBACZYSZ! - wycofal sie. Czul, ze traci sily. Potrzebowal pomocy. Mial wrazenie, jakby wpadl w dziure w ziemi. Kiedy ruszyl w glab ciemnicy, jego umysl rozdwoil sie - druga polowa zostala tam, na strazy. Cialo Garrisona wcisnelo sie w fotel. Mial twarz biala jak kreda. Bylo teraz bezuzyteczne - skorupa dla dwoch utrzymujacych samolot umyslow. Garrison natomiast... Toczyl inna bitwe. Lecial inna maszyna. Psychomech. Tylko, ze Psychomech nie lecial, a spadal w przepasc! -Klamca! - Wrzask Garrisona zagluszyl wycie Suzy. Schroeder lgarz! Klamca! Ale Schroedera nie bylo, a maszyna spadala dalej. Zycie Garrisona zawislo na wlosku; pies przylgnal do jego plecow - Suzy bala sie nie mniej niz on. I nagle, jak cieply plaszcz zarzucony na plecy, przyszedl spokoj i opanowanie. Uczucie silniejsze od strachu - musial poznac sprawce swego nieszczescia. Richard pragnal wiedziec, kto czai sie tam, na dole, w ciemnosciach i sciaga go w przepasc. Ktos to zaplanowal. Jakis zaciekly wrog, moze jeden z czarownikow ze studni? Ale ktory? To prawda, jego moc byla teraz slaba - nie na tyle jednak, aby nie mogl oddac ciosu. Chcial przynajmniej sprobowac. Poslal swa uskrzydlona mysl wstecz, do snu we snie. Jeszcze raz zasiadl w kregu czarownikow i jeszcze raz przyjrzal sie, jak kresla swoje tajemnicze runy, odczyniaja zle uroki. Zobaczyl twarz, ktora poznal od razu. Ciemna i ponura, nalezaca do postaci, ktorej piekny stroj nie byl w stanie skryc zla czajacego sie w duszy. Tasowal karty i od czasu do czasu puszczal w ruch kolo malej ruletki. Jego oczy ciemnialy z nienawisci, gdy spogladal na miniaturowa postac Garrisona zamknieta w krysztalowej kuli. Garrison w szklanej kuli lecial w dol bezdennej przepasci. Wiedzial juz, ze znalazl winnego! Wciaz spadajac, skoncentrowal cala swoja sile. Otoczyl sie nia jak plaszczem, zwinal ja wokol siebie, tak jak sie kreci pejcz. Jeszcze raz siegnal do studni czarownikow i smagnal swoim biczem twarz maga z kartami i ruletka... Interesy Carla Vincentiego szly jak zawsze i jak zawsze byly to brudne interesy. Calkowicie. Rzecz miala miejsce w jednym z jego burdeli na Knightsbridge. Dwaj chlopcy grali role pomocnicza, gwiazda wieczoru byla jedna z dziewczat Vincentiego, zlapana na gromadzeniu zbyt duzej ilosci pieniedzy. Musiala dostac nauczke. Normalna, powszednia sprawa. Carlo wystapil w roli nauczyciela. Tluscioch Facello i Toni Murelli z dwoch stron przytrzymywali dziewczyne na krzesle. Poszarpali jej sukienke i zadarli biustonosz do gory - piersi wystawaly spod czarnego materialu. Vincenti uwazal, ze z babami trzeba postepowac ostro. Byla posiniaczona i opuchnieta w wyniku kolejnych rund, jakie dla rozgrywki stoczyly z nia zbiry mafiosa. To mialo sluzyc podkresleniu wagi jego slow. -Mary - powiedzial Sycylijczyk lagodnym, prawie czulym glosem, przyciagajac drugie krzeslo i siadajac na nim okrakiem - przysparzasz mi zmartwien. Trzeba sie nad tym zastanowic. Tego nie lubie. Lubie jasne sytuacje. Lubie, gdy dziewczyny robia, co do nich nalezy. Lubie kurwy zarabiajace pieniadze i biorace swoja dzialke. Ale zagarniecie mojej dzialki albo nie powiadamianie mnie, ze jest jakas dzialka do zabrania - tego naprawde nie lubie! - Glos stal sie ostrzejszy. Sycylijczyk zlapal gwaltownie za piers dziewczyny i szarpnal z calej sily, pozostawiajac krwawy slad. Omdlewala, byla smiertelnie przerazona. Mloda blondynka miala moze dwadziescia, dwadziescia jeden lat; chyba byla niebrzydka, ale teraz oczy zwezily sie w przerazeniu, a twarz wyrazala jedynie paniczny lek. Przypominala zaszczute zwierze. "Jak to jest z nimi? Kiedy sie boja, zawsze wygladaja tak paskudnie?" - pomyslal Vincenti. -Bylo tylko kilka numerkow na boku, panie Vincenti, slowo! W czasie wolnym... - wykrztusila dziewczyna. Vincenti wybuchnal krotkim chrapliwym smiechem. Odpowiedzial mu rechot zbirow. -W czasie wolnym? Kobietko, twoj wolny czas nalezy do mnie. Nikt ci nigdy nie powiedzial? Marnowalas moj czas. -Ale ja nie... -Alez tak! - Przechylil sie na krzesle. - A teraz posluchaj. Moze pracowalas za ciezko i pomieszalo ci sie w glowce; zapomnialas o lojalnosci. No nie? No... Jak widzisz, jestem naprawde ludzkim facetem. Oto co zrobie. Dostaniesz kilka dni urlopu. Takich wakacji. Bez pracy. Oczywiscie bedzie to urlop bezplatny, ale poradzisz sobie. Masz przeciez forse, ktora zwedzilas. A zeby sie upewnic, ze nie bedziesz pracowac... - Zaciagnal sie cygarem, strzepnal popiol i zblizyl rozzarzony koniec do piersi dziewczyny. -Nie, panie Vincenti! Nie! Niech pan tego nie robi! Prosze! - krzyczala, starajac sie wyrwac. Facello i Murelli ponownie zarechotali i wzmocnili uscisk. -Bo widzisz - Carlo znow przemawial spokojnym glosem - nie za wielu znam facetow, ktorzy chcieliby slinic ropiejace cycki. Zastanawialiby sie, jak do tego doszlo. Pomysleliby, rozumiesz, ze moze zlapalas jakiegos syfa, co? - Zlapal ja za piers i zblizyl reke z cygarem do sutka. To, co sie teraz stalo, bylo zbyt szybkie, aby ktokolwiek mogl zareagowac. Dziewczyna, nieprzytomna ze strachu, nawet tego nie widziala. Vincenti zgial sie, jakby pod olbrzymim ciezarem. Krzeslo trzasnelo, a on walnal o podloge. -Nie! - krzyknal. Kiedy jego goryle puscili dziewczyne i podbiegli, cos unioslo go w gore i cisnelo na sciane. Na szczescie dla niego, byla cienka i zbudowana z miekko wlozonych sklejek. Na szczescie, poniewaz nie stawiala oporu, kiedy przez nia przelecial... Rozszalaly podmuch wiatru rozkolysal obrazki na scianach, zatrzaskiwaly sie okna i drzwi, drobne przedmioty spadaly z polek. Wszystko trwalo nie dluzej niz trzy, cztery sekundy. Potem wiatr ucichl i nastala... cisza. Vincenti lezal za sciana i ryczal z bolu, na wpol przytomny. "Chlopcy" czolgali sie w jego kierunku z otwartymi szeroko oczami i rozdziawionymi ustami. Dziewczyna, widzac w tym swoja szanse, pozbierala poszarpane ubranie i wybiegla z pokoju. Facello i Murelli dostrzegli ucieczke, ale nie zrobili nawet najmniejszego ruchu. -Szefie...? - zacharczal Murelli, klekajac przy sponiewieranym pracodawcy. -Dajcie mi tu... och!... lekarza! - wykrztusil Carlo. - I...pozniej... zawolajcie tych... och!... skurwieli, braci Black. Chce widziec... och!... tych gnojkow! Mieli go... och!... zabic, a nie pozwolic, zeby to on mnie zabijal! -Kogo? - Murelli spojrzal pytajaco na Facella i wzruszyl ramionami. Pomyslal, ze szef uderzyl sie w glowe i to, co mowil, nie mialo wiekszego sensu. - Co to za facet, szefie? Vincenti zakaszlal. Staral sie lezec bez ruchu. Nie wiedzial, co bardziej go boli. -Co to za facet? - zdobyl sie na odpowiedz. - Jaja sobie robicie! Coscie... och!... slepi, czy co? Nawet go... och!... nie widzieliscie? -Kogo, szefie, kogo? - Facello kleczal obok kumpla, zblizyl swoja tlusta, pokryta bliznami swinska twarz. -Och!... Garrisona! Czyscie go... nie widzieli? Palanty! Nie wiem... och!... jak sie tutaj dostal... och!... ani czym we mnie rzucil. Dawajcie tego lekarza, do kurwy nedzy! Ale, to... och!... byl on. Kiedy skonczyl mowic, bol zapanowal nad jego cialem, zasnuwajac go mgla nieswiadomosci... Garrison rzucil pocisk ESP i zobaczyl, ze czarownik pada poza szatanski krag. Mial tylko tyle czasu, by spojrzec w krysztalowa kule. Jedno spojrzenie... i zobaczyl wszystko, co chcial widziec. Cos zastopowalo spadek Maszyny i Garrison stal teraz na jej korpusie. W triumfalnym gescie wznosil piesci do gory i uderzal nimi w klatke piersiowa! Suzy juz nie wyla, ale skomlala, z zadowoleniem lizac mu ucho. Maszyna zawisla w powietrzu, tuz nad skalista przepascia. Gdyby zechcial, zszedlby na ziemie... Nie zrobil jednak tego. Wstal i wykrzyczal zwycieska piesn, wznoszac rece w gore, dokladnie tak jak to uczynil Garrison ze szklanej kuli. Przepasc rozbrzmiewala glosnym smiechem. Nastepnie skierowal Maszyne do szczeliny jasniejacej gwiazdami. W gore i dalej, ku nieznanemu celowi wyprawy... ROZDZIAL JEDENASTY Bylo to spotkanie dziesieciu ludzi, jezeli nie najbardziej wplywowych, to na pewno ich reprezentantow. Spotkanie zostalo zaaranzowane przez kanaly rzadowe - przewodniczacy obrad byl glowa oddzialu brytyjskiej Secret Service. Oddzial ten zajmowal sie beznadzieja, czyli - tlumaczac z zargonu policyjnego - sprawami drazliwymi i skomplikowanymi.Przewodniczacy, szczuply mezczyzna, mial wysokie czolo i przenikliwe spojrzenie blekitnych oczu, co swiadczylo o niezwyklej inteligencji i przebieglosci. Wypielegnowane dlonie i twarz sugerowaly delikatna nature, jednak jego wnetrze wcale nie bylo delikatne, raczej twarde jak skala. Uczestnicy spotkania normalnie zajmowali sie roznymi dziedzinami zycia: finansami (glownie bankowosc), przemyslem wydobywczym (ropa naftowa, zloto, diamenty), transportem (linie powietrzne i wodne), telekomunikacja (rowniez komputery), bronia (produkcja, sprzedaz i kontrola) i szpiegostwem (w wiekszosci mniej utajnionym niz dzial przewodniczacego; glownie komorka M 16). Przybyl takze oficjalny obserwator ze strony rzadu i czlowiek z ministerstwa finansow. M 16 wyslalo swojego pracownika: cichego szarookiego mezczyzne, ktorego ruchy zdradzaly precyzje, sile i wytrzymalosc. Siedzial troche z tylu, nie przeszkadzajac nikomu, i czytal cos lub pisal. Wszyscy znali sie, przynajmniej z widzenia lub ze slyszenia, ale gdyby nie wspolne interesy, zachowywaliby sie prawdopodobnie inaczej. Stanowili niezbyt dobrana kompanie. To wspolny temat uczynil z nich przyjaciol i konspiratorow. Miejsce spotkania wyznaczono w wiejskim domu przewodniczacego, niedaleko Sutton, w hrabstwie Surrey; o czternastej, pewnego czerwcowego dnia. Nikt sie nie spoznil. -Panowie - kiedy wszyscy zajeli miejsca, przewodniczacy wstal i rozpoczal obrady - dziekuje wam za przybycie i za punktualnosc. Postaram sie nie marnowac cennego czasu i przystapie od razu do rzeczy. Kiedy to, hm, spotkanie znalazlo sie w planach, kilka miesiecy temu, nie bylo przewidziane jako nietypowe, ale jako rutynowy przeglad faktow i rozpatrzenie ewentualnych mozliwosci dzialan - wzruszyl ramionami - wszelkimi koniecznymi srodkami. Mowiac krotko, kiedy przewidywalismy narastajacy problem, nie zdawalismy sobie sprawy z jego istoty. I... w dalszym ciagu nie mamy takiej pewnosci - przerwal, rozejrzal sie po sali i po chwili kontynuowal: - Poniewaz jednak omawiana sprawa wymaga od nas pospiechu, musimy rozpatrywac ja jako naglaca. Wszyscy panowie, z wyjatkiem - juz mial na koncu jezyka "naszego przyjaciela z Orientu", ale w ostatniej sekundzie powstrzymal sie i wskazal glowa w strone Chinczyka, - ktory posiada wlasne zrodla, otrzymaliscie wskazowki, w jakim kierunku powinno pojsc dochodzenie. I wlasnie te ustalenia przywiodly nas tutaj. Musimy zapoznac sie jeszcze raz z faktami i przedyskutowac charakter mozliwych, ee, zniszczen. - Znow przerwal. Po tym wstepie, ktory na pewno zdezorientowalby postronnego widza, krag twarzy nie zdradzal oznak najmniejszego zdziwienia. Kazdy z nich wiedzial, czego dotyczylo spotkanie. -Aby byc bardziej konkretnym - podjal po chwili - tym problemem jest jeden czlowiek. Bardzo dziwny, utalentowany, wielce tajemniczy i niespotykanie bogaty. Nazywa sie, jak zapewne wiecie, Richard Garrison. Zebrani uniesli sie nieco na krzeslach. Ktos odkaszlnal, ktos inny zaszural nogami. -Tak, doskonale znacie to nazwisko. Kazdy z panow. Ale byc moze nie zdajecie sobie sprawy z jego... wplywu? Z wplywu w wielu bardzo roznych dziedzinach. Moze na poczatek poprosze o wypowiedz reprezentanta Bank of England. Wstal krepy mezczyzna w srednim wieku. Z grubymi okularami i wysunieta szczeka wygladal jak drapiezna ryba. -Dziewiec lat temu, ehheem - zaczal - pan Garrison stal sie naszym klientem. Szanowanym, eehheem!, klientem. To znaczy, otrzymalismy od niego pieniadze - nie jestem upowazniony do podawania konkretnych cyfr - eeehem! Jakies kilka milionow funtow szterlingow w gotowce, akcjach i rozmaitych zobowiazaniach. Mnostwo pieniedzy, jak na jednego czlowieka, ale kropla w calym finansowym oceanie. Jednak ostatnio... coz, rzeczy sie skomplikowaly. Bardzo skomplikowaly - przerwal, wyjal chustke i otarl spocone czolo. - Aby zilustrowac skale tego zjawiska, moge powiedziec, ze jesli pan Garrison, eehehhm, zechcialby wycofac swoja gotowke, sama gotowke, znalezlibysmy sie w tarapatach. Ta "kropla w morzu" zmienila sie w sporych rozmiarow jezioro! Oczywiscie bylibysmy w stanie wyplacic pieniadze, ale nawet Bank of England musialby skorzystac z pewnych rezerw... - Znow przerwal, sprawdzajac wrazenie, jakie wywolala przemowa. Nikt jednak nie byl nawet zdziwiony czy zaskoczony. -Ponad miesiac temu - kontynuowal - na wyrazne polecenie zwierzchnikow, skontaktowalem sie z kolegami ze Szwajcarii, aby potwierdzic ich ewentualne wsparcie. Stalo sie to konieczne, poniewaz pan Garrison dodal znaczna sume do rachunku swojego konta, a rozmaite akcje jeszcze ten stan podwoily. Podczas rozmow w Zurichu dowiedzialem sie, prosze to zachowac w najglebszej tajemnicy, ze eehhem, konto w Bank of England wyglada wrecz zalosnie w porownaniu z jego kontami za granica! - Pot zalewal mu czolo. Przestal je wycierac. - Prawde mowiac, panowie, on jest w stanie przesuwac ludzi jak pionki w szachach; z ta roznica, ze nie stracil jeszcze ani jednej figury! Zanim zasiedlismy za tym stolem, pozwolilem sobie poprosic mojego znajomego, takze czlowieka interesu, by dodal cos do dyskusji. - Usiadl ostroznie i spojrzal wymownie na rudowlosego tlusciocha o rumianej twarzy, siedzacego naprzeciw. Kiedy znajomy finansista podniosl sie chwiejnie ze swego miejsca, zgromadzeni ocenili w pelni jego sympatie dla niezdrowych potraw. Mial na sobie o wiele za ciasne ubranie. Jego glos byl wysoki i piskliwy. -Panowie - wysapal z wysilkiem. - Pan Garrison placi podatki, przynajmniej te, o ktorych wiemy. Placi cholernie duzo podatkow. Placilby o wiele wiecej, ale, niestety, ma najlepszych ksiegowych w kraju, prawdopodobnie najlepszych na swiecie. Nie przesadzam. To, co nam placi, jest... - potrzasnal glowa i przewrocil oczyma w gescie zdziwienia -...kolosalna kwota! Mozna tu przytoczyc stara anegdote: gdybysmy mieli dziesiec takich grup jak The Beatles, moglibysmy zniesc podatek dochodowy dla drobnych ciulaczy. To oczywiscie przesada, ale gdyby w miejsce grupy The Beatles wstawic pana Garrisona, bylby to doskonaly interes. Kolosalna kwota, tak, a w dalszym ciagu tylko kropla z oceanu. Proba wyduszenia czegokolwiek wiecej przypominalaby wysilki wycisniecia wody z kamienia... Chcialbym, zeby byl na to jakis sposob, prosze mi wierzyc, pracujemy nad tym. Staramy sie polozyc lape na podatkach, o ktorych wiemy, ze ich platnosci sa skrzetnie kamuflowane. To wszystko... - Sapal przez chwile, po czym opadl na krzeslo. Przewodniczacy wstal i podjal watek, kierujac tok spotkania na wlasne tory. -Oczywiscie, panowie, musimy byc bardzo ostrozni w zaglebianiu sie w znaczne, raczej powinienem powiedziec olbrzymie, zasoby pana Garrisona, a nie w jego sposob postepowania z funduszami, ktory jest, rzeklbym, naturalny. Natomiast o wiele bardziej interesujaca bylaby wiadomosc dotyczaca sposobu, w jaki doszedl do tych pieniedzy. Jego pochodzenie jest bowiem bardziej niz plebejskie. Jakies dziesiec lat temu byl tylko kapralem w Krolewskiej Zandarmerii. I prawdopodobnie dalej sluzylby w tej elitarnej formacji, gdyby nie oslepila go bomba w Belfascie. Po tym wydarzeniu... - Tutaj szybko i pobieznie przeszedl do znajomosci z Thomasem Schroederem i korzysciami materialnymi, jakie przyniosla Garrisonowi jego smierc. Stal, opowiadajac, bite dwanascie minut, a kiedy w koncu usiadl, przekazal glos wywiadowcy z komorki MI6. Funkcjonariusz nie byl ani troche podobny do osobnikow widywanych w filmach szpiegowskich. Maly, pekaty, z koszmarnie obgryzionymi paznokciami, zmierzwionymi jasnymi wlosami wygladal raczej na bankrutujacego sprzedawce szczypiorku. Dopiero, gdy sie odezwal, wrazenie to znikalo. Jego glos brzmial czysto i zdecydowanie. Mowil krotkimi, pozbawionymi policyjnego zargonu, zdaniami. Wydawal sie takze szczerze cierpiec, uzywajac slowa "domniemany", jednakze w przypadku Richarda Garrisona nie udalo mu sie umknac podobnych sformulowan. -Panowie, sluchajac waszych wypowiedzi, mozna odniesc wrazenie, ze Richard Garrison to hochsztapler. Dla mnie to okreslenie jest synonimem przestepcy, zarowno lokalnego lotrzyka, jak i przestepcy na skale miedzynarodowa. Coz, jesli tak jest, to najsprytniejszy bandzior wszechczasow. Ujme sprawe w nastepujacy sposob: mysliwy, ktory w pogoni za zwierzyna juz ja przegonil! Na razie nie mamy szans na zlapanie go. Jeszcze nie. Ale... jesli jest przestepca, na pewno zrobi falszywy ruch. Wszyscy tak wpadaja, wczesniej czy pozniej. Zalozmy, ze tak. Po pierwsze: nie wiemy, o co mu chodzi; nie mamy na niego zadnego haka! Nie interesuje go hazard, pomimo, ze ma spore udzialy w londynskich kasynach. Co nie znaczy, ze sam nie gra; wrecz przeciwnie - gra doskonale. Ale nie ma paragrafu na ludzkie szczescie w ruletce. Nie interesuja go narkotyki; nie zajmuje sie panienkami, nie jest homoseksualista. Ma tylko regularne wyskoki z paniami z wyzszych sfer, ale jego serce nalezy do kobiety, z ktora mieszka, niejakiej Vicki Maler, narodowosci, jak sie zdaje, niemieckiej. Nie wiemy nawet, w jaki sposob dobrac sie do niej. To trudna sprawa i jeszcze dziwniejsza, ale o tym potem... Mozemy, wiec skreslic narkotyki, prostytucje i hazard. Nie zajmuje sie rakietami balistycznymi, platnymi mordercami ani praniem brudnych pieniedzy. A przynajmniej nic nam o tym nie wiadomo. Nie prowadzi zadnych interesow z syndykatami, co znaczy, ze mozemy takze skreslic mafie i tym podobne uklady... - przerwal na chwile i westchnal. - Wydawac by sie moglo, ze jest najuczciwszym z ludzi. Zbyt uczciwym. Urzad podatkowy go nie lubi, bo robi uniki. - Wzruszyl ramionami. - Ale jesli to zbrodnia, jestesmy narodem przestepcow! Coz nam, wiec zostalo? Nie ubliza starszym, nawet nie pluje na chodnik. Kim jest? Zlodziejem? Terrorysta? To nie lezy w jego naturze. Zatem przylacze sie do glosu pana przewodniczacego - skad ma pieniadze? Myslicie pewnie, ze mamy klopoty ze sledztwem, co? No coz, mielismy maly klopot. Ale otrzymywalismy informacje, a ocena tych informacji byla dziecinnie prosta sprawa. Wszystko ma swoje wytlumaczenie! Wszystko! - Pracownik MI6 spojrzal katem oka w kierunku pracownika Ministerstwa Finansow. - Nawet, kiedy wydaje sie nieprawdopodobne... A dlaczego tyle czasu zabralo nam przekonanie sie, ze prowadzi nielegalne interesy? - Znow wzruszyl ramionami. - To proste; jak facet z taka forsa moze prowadzic legalne interesy? Czy to w ogole mozliwe? Powiedzialem, ze Garrison nie jest bandyta czy terrorysta. Pomimo tego wydaje sie, ze istnieja pewne punkty styczne. Jak juz panowie wiecie, zostal oslepiony bomba terrorystow. IRA, Belfast, 1972. Pozwole sobie nazwac go oficjalnie slepym. Mam tutaj wyniki badan lekarzy wojskowych i cywilnych - diagnoza: stuprocentowa slepota. - Stal przy stole, kiwajac glowa. - Tak, jest slepy... ale jeszcze do tego wroce. Dwa lata temu IRA znow go obserwowala. Przynajmniej tak to wygladalo. Osiadly w Londynie Irlandczyk, znany w przeszlosci z kontaktow z IRA, probowal go zabic. Cos mu nie wyszlo. Sam zginal. Takie rzeczy sie zdarzaja. Ale o tym tez za chwile. Jest na swiecie o wiele gorsza organizacja - nazisci. Thomas Schroeder byl pulkownikiem SS. Nic w tym dziwnego - wielu oficerow wysokiej rangi przebywa na wolnosci. Wbrew popularnemu twierdzeniu nie wszyscy byli lajdakami. O ile nam wiadomo, Schroeder rowniez do nich nie nalezal. Na swoj sposob tak, ale nie byl stereotypowym zydozerca. Nie mial jednak zamiaru dowodzic tego przed sadem. Wraz z mlodym Scharfuhrerem SS o nazwisku Wilhelm Klinke - pozniej Willy Koenig uciekl z transportu i ukryl sie w Szwajcarii, ale nie ma, co do tego pewnosci. Prawdopodobnie mieli ze soba skradzione zloto, ale to tylko domniemanie. Dzialo sie to pod koniec lutego 1945 roku. Po smierci Schroedera, jakies dziesiec lat temu, Koenig zaczal pracowac dla Garrisona. Z sobie tylko wiadomych powodow pulkownik przekazal Garrisonowi nie tylko pieniadze, ale rowniez swego zaufanego czlowieka. I tak wygladaja jego powiazania z nazistami. Na slad naprowadzil nas facet o nazwisku Gareth Wyatt. Wyatt byl lekarzem psychiatra, ale wielu uwazalo go za konowala. Pewne kregi oskarzaly go o organizowanie szlakow ucieczki dla tych zlych nazistow w Wielkiej Brytanii. Kiedy IRA uderzyla w Garrisona po raz drugi, dopadla rowniez Wyatta. Nie wiemy dlaczego, prawdopodobnie z powodu kuracji, ktora przechodzil Garrison w domu psychiatry. Mial on dom w Sussex - celowo uzywam czasu przeszlego, poniewaz IRA, czy tez ktos inny, polozyla temu kres; posiadlosc zniknela z powierzchni ziemi. Znikneli takze Wyatt i zona Garrisona. To znaczy zgineli w wyniku eksplozji, jesli byla jakas eksplozja... - przerwal i zamyslil sie. - Tak, to zabawne, swoiscie zabawne, nie takie ha, ha, ha. Dom Wyatta byl duzy i stary, bardzo podobny do tego. To, co sie tam stalo - co sie naprawde stalo - pozostanie na zawsze tajemnica. Ale nie ma tam juz ani jednej cegly. Wszystko poroslo trawa. A pod trawa - wzruszyl ramionami - fundamenty zostaly jakby wyrwane z korzeniami! Mniej wiecej w tym samym czasie zniknal Willy Koenig. Nie, nie umarl... powiedzmy, ze sie "wycofal". Nikt nie wie, dokad. Z cala pewnoscia jednak nie umarl. Koenig jest bardzo bogatym czlowiekiem, jak mozecie sie panowie domyslac po opowiesci o zlocie SS, i wciaz robi z pieniedzy dobry uzytek. Wiekszosc jego kapitalu jest zwiazana z Garrisonem. Jednakze pasuje tutaj slowo znikniecie, poniewaz nikt nie wie, gdzie aktualnie przebywa. Nikt od tego czasu go nie widzial... Powrocmy do slepoty Garrisona. Pomimo zapisu choroby i opinii lekarzy, twierdze, ze Garrison widzi. Widzi od mniej wiecej dwoch lat, czyli od czasu, gdy zginela jego zona i Wyatt. Jedna z teorii wysunietych przez pracownikow mojego wydzialu mowi, ze jego slepota miala podloze psychosomatyczne i kuracja prowadzona przez Wyatta zakonczyla sie sukcesem. To rowniez wyjasnia ich znajomosc. Garrison nie widzial, teraz odzyskal wzrok, ale w dalszym ciagu nosi ciemne okulary. Tak jak kobieta jego zycia, ta Vicki Maler. Od jakiegos czasu Garrison robi interesy z niemiecka firma okulistyczna. Czy tez niezupelnie okulistyczna, ale specjalizujaca sie w mechanicznym wspomaganiu wzroku. Ta firma zaopatrywala go w niezliczone ilosci drogiego, skomplikowanego sprzetu, wowczas kiedy naprawde nie widzial. Zlecil na przyklad wykonanie kilku rodzajow szkiel kontaktowych dla niego i Vicki Maler. Byly to szczegolne soczewki. Szkla kontaktowe przepuszczajace swiatlo wylacznie do srodka! Tak jak lustrzanki. Garrison chcial ukryc swoje oczy. W porzadku, ale czy nie wystarczyloby uzycie standardowych szkiel kontaktowych? A moze jest cos nie w porzadku z jego oczami? - przerwal na chwile. - Prosze mi wybaczyc, ale chcialbym... Czy nie bedzie panom przeszkadzac, jesli bede mowil dalej na siedzaco, palac papierosa? Nikt sie nie sprzeciwil. Wszyscy byli zafascynowani jego opowiescia. Funkcjonariusz MI6 wyciagnal papierosy, zapalil jednego, rozluznil sie. -Dobrze, rozmawialismy tutaj o specjalnych warunkach i anomaliach. Pani Garrison jest jedna z takich anomalii. Stara sie w tej chwili o obywatelstwo brytyjskie, ale wciaz ma niemiecki paszport z wpisana data urodzenia w 1947. Znaczyloby to, ze ma w tej chwili trzydziesci szesc lat, a wyglada o wiele, wiele mlodziej. Rudowlosa, o pieknej figurze prezentuje sie swietnie. Duzo podrozuja samolotami. Przy takiej okazji sprawdzono dyskretnie paszport tej kobiety. Paszport jest bez zarzutu, wydany w 1960 roku w Hamburgu, kiedy miala trzynascie lat. Tyle tylko, ze... - przerwal, odkaszlnal i spojrzal na obserwujace go twarze -... ze Vicki Maler zmarla w 1974! A, i jeszcze jedno, ona takze byla niewidoma... Dobrze, z jakiegos nieznanego nam powodu kobieta Garrisona podszywa sie pod tamta osobe... Ale czy rzeczywiscie? Podam panom jeszcze kilka makabrycznych faktow. Po pierwsze, wczesna wiosna 1974 roku cialo Vicki Maler poddano hibernacji w zamku Zonigen w Alpach Szwajcarskich. Po drugie, uczyniono to na zapisane w testamencie zyczenie Thomasa Schroedera, zmarlego w 1973... Po trzecie, dwa lata temu zamrozone zwloki Vicki Maler zniknely z miejsca pochowku! Natomiast wladze szwajcarskie zatuszowaly sprawe i wcale ich o to nie obwiniam. Jedna rzecz jest pewna: nazwisko Vicki Maler usunieto z rejestru. Oznacza to, ze nie tylko nie ma tam ciala, ale zgodnie z dokumentami nigdy go tam nie bylo. Wiemy o wiele wiecej o Garrisonie. Niektore z tych wiadomosci sa bardziej interesujace, niektore mniej. Nie bede panow zanudzal tym wszystkim, tym bardziej, ze macie panowie sporo do dodania ze swojej strony. Ale sa jeszcze dwie interesujace rzeczy najwyzszej wagi. Jedna z nich, to pieniadze Garrisona i ich pochodzenie. Nie bylo latwo dokopac sie do tych danych i bez watpienia wiele pominelismy, ale wiekszosc gotowki i udzialow pochodzi od Thomasa Schroedera. Schroeder nie zyje od 1973 roku, ale zostawil klarowne instrukcje, co do przeznaczenia swojego kapitalu. Prawie wszystko dostal Garrison. Po drugie, powiedzialem, ze nie kontroluje gier hazardowych. To prawda. Za to sam gra. W tej chwili juz mniej, nie tak jak kilka miesiecy temu. Cos jeszcze zaczelo sie dwa lata temu. Obstawia kazdy wiekszy mecz futbolowy. Za kazdym razem trafia bezblednie! Panowie, za kazdym razem, kiedy Garrison gra, wygrywa. Nigdy nawet nie otarl sie o porazke. Poslugujac sie roznymi pseudonimami, nieomal rozlozyl niemal wszystkie konsorcja gier hazardowych w Wielkiej Brytanii. Z rownym powodzeniem zaatakowal kasyna i w koncu podbil Las Vegas. Nikomu wczesniej sie to nie udalo! W ten sposob w ciagu jednego dnia znalazl sie na szczycie czarnej listy mafii. Kiedy jednak dotarli na miejsce, nie znalezli nikogo. Garrison po prostu zniknal, zabierajac ze soba wygrana w wysokosci dwudziestu siedmiu milionow dolarow! Dokonal tego wszystkiego mniej lub bardziej otwarcie, nie zadajac sobie nawet trudu zatarcia sladow, tak jakby nie mial sie, czego obawiac. Dlaczegoz mialby sie obawiac? Jest uczciwym obywatelem. Oczywiscie do Vegas udal sie incognito, ale czy mozna go za to winic? Moim zdaniem wiedzial, wiedzial z cala pewnoscia, ze ich ogra. A kiedy bylo juz po wszystkim, zniknal. Zachowywal sie tak, jakby chcial cos wyprobowac - system gier albo siebie, a kiedy tego juz dokonal, przestal interesowac sie dalsza gra. Czyste szalenstwo! - Zapalil kolejnego papierosa. -To wszystko, co mialem do powiedzenia. Wciaz obserwujemy Garrisona, ale zachowujemy ostroznosc. Nie chcemy go sploszyc i jestem prawie pewien, ze nic na niego bysmy nie znalezli. On jest czysty... No i ostatnia rzecz. Mysle, ze przekonaja sie panowie, kiedy juz wszyscy zabiora glos, ze nie docenialismy Garrisona. To jest takie moje odczucie. -Nie docenialismy? - Przewodniczacy wstal. - Czy pan MI6 moglby nam to wyjasnic? Tamten przytaknal. -Dobrze, wydaje mi sie, ze kiedy postaramy sie objac cala jego osobowosc, kiedy zajdziemy mu za skore, przekonamy sie, ze jest to jeden z najbardziej poteznych ludzi na swiecie. Potezny pod kazdym wzgledem. I jesli nie zdarzy mu sie jakis wypadek, wkrotce stanie sie najpotezniejszy. Nikt sie nie odezwal. Po chwili przewodniczacy przejal inicjatywe. -Dziekuje panu. - Znowu wstal i obiegl wzrokiem wszystkich obecnych. Wygladal na zaniepokojonego. - Panowie, przerwa na kawe? Pozniej bedziemy kontynuowac. Mysle, ze juz w tej chwili zorientowali sie panowie, w jakim celu zostalo zwolane to zebranie. Mezczyzni nie odezwali sie ani slowem. Po chwili jeden po drugim zaczeli wstawac, aby rozprostowac nogi... Po przerwie na kawe glos zabierali kolejno szefowie resortu bogactw naturalnych, transportu i telekomunikacji. Ich relacje byly podobne. Przez ostatnie dwa lata Garrison rosl w sile i stawal sie posiadaczem coraz wiekszej ilosci akcji wielkich przedsiebiorstw. Znajdowal sie poza wszelka kontrola. -W tym problem, panowie - wtracil przewodniczacy - gdyby Garrison byl Aga Chanem czy maharadza Mogadoru, czy jakims despotycznym szejkiem naftowym; gdyby nazywal sie Onassis albo Rockefeller, byl prezydentem USA czy szefem Cosa Nostry, wiedzielibysmy, co robic. Gdyby mial takie powiazania, nie musielibysmy napedzac mu stracha. Tak jednak nie jest. To tylko byly kapral zandarmerii, ktory zmienil sie w wielkiego biznesmena i ma ambicje stac sie najbogatszym i najbardziej wplywowym na swiecie. Nikt o tym nie wie, z wyjatkiem garstki ludzi. Nie jest wazne, w jaki sposob to robi, chociaz bardzo bym chcial wiedziec. Wazne jest, co z nim zrobic. Mowiac scisle, gdyby pan Garrison wsciekl sie, moglby wszystkich nas pozbawic stolkow. Moglby zrujnowac nasza ekonomie, ekonomie swiata! Potrafi sparalizowac lotnictwo, transport, komunikacje, przemysl. Moze juz zaczac to robic, tak po prostu, dla wprawy. Istnieje taka mozliwosc. -To prawda - odezwal sie przedstawiciel finansow, pod noszac sie gwaltownie. - Prosze tylko spojrzec na, hmm, fluktuacje, najwieksze mozliwe fluktuacje w cenach metali szlachetnych. Prosze spojrzec na upadek niektorych linii lotniczych i upadek ekonomii, i upadek bankow, na Wall Street i na gielde swiatowa... -Moj Boze! - Przedstawiciel Ministerstwa Finansow skoczyl na rowne nogi. - Nie mialem nawet pojecia o polowie tego! Co tam polowie - o dziesiatej czesci! - Trzasl sie kazdym kilogramem tluszczu. Pulchnymi palcami przeczesal wlosy. - On z nas zrobil kompletnych idiotow. Musi byc winny panstwu miliony. On... -Niech pan poczeka! - Przewodniczacy uderzyl w stol. -Panowie, prosze o pozostanie na miejscach... prosze! - Posluchali. - Oczywiscie, macie panowie racje. Tak, Garrison jest niebezpieczny i wydaje sie, ze ma nas w garsci. Ale... -Ale pan radzi, zeby to natychmiast definitywnie rozwiazac! - wszedl mu w slowo opanowany, spokojny funkcjonariusz Ml 6. -Slucham? - Glos Przewodniczacego stal sie naraz ostry. -Zanim pan jeszcze cos doda - odpowiedzial funkcjonariusz - jest jedna rzecz, o ktorej powinien pan wiedziec. Zerknal na Obserwatora Rzadowego, mlodego mezczyzne, ktorego milczenie poczytywane bylo blednie za brak zrozumienia czy doswiadczenia, po czym spojrzal ponownie na Przewodniczacego. - Mialem do wyboru: albo to powiedziec, albo sie wstrzymac. Mysle jednak, ze powinniscie to wiedziec wszyscy, zanim rozpeta sie histeria. To jeszcze jedna "anomalia" jak pan woli: Garrison jest Brytyjczykiem i patriota. Z wyjatkiem przewodniczacego, wszyscy wygladali na zdezorientowanych. Przewodniczacy odgadl, do czego prowadzi ten wywod. Mial nadzieje, ze MI6 nie uzyska takich informacji... bylo juz jednak za pozno. Szkoda. Tak dobrze szlo. -Garrison sporzadzil testament - kontynuowal funkcjonariusz, powstrzymujac gestem dloni wszystkich spieszacych z pytaniami. - Prosze! Tresc tego dokumentu jest niezmiernie prosta. Jest tak sformulowany, ze nie mozna go zmienic czy podwazyc. Premier Rzadu Jej Krolewskiej Mosci otrzymal go tuz przed wyjazdem Garrisona na wakacje. Rzad ma byc wykonawca testamentu na wypadek, hmmm, nieprzewidzianego zejscia. Zapisal wszystko - wszystko swojemu krajowi - Anglii! Zapadla cisza. Przewodniczacy przygryzl warge. Ktos musial to przekazac MI6, tak jak przekazano to jemu. Moze obserwator na skutek instrukcji z gory... Funkcjonariusz kontynuowal. -Jak wiec widzicie, nie zamierza nam podkladac nogi. Nie chce byc Krolem Swiata. Nie chce wywolywac chaosu i powodowac zniszczenia. I to sprawia, ze zaczynam sie zastanawiac, co wlasciwie tutaj robimy. - Kiedy to mowil, twarz przybrala nieprzyjemny wyraz. Spojrzal po raz ostatni na wszystkich uczestnikow, spuscil wzrok i zaczal przygladac sie swoim zniszczonym paznokciom. Przewodniczacy jeszcze raz podjal trud przekonania obecnych o swoich reakcjach. -Niczego to nie zmienia - powiedzial. - Ten... testament moze byc tylko zaslona, ubezpieczeniem przed powazniejszym dochodzeniem. Fakt pozostaje faktem: zywy Garrison stanowi zagrozenie, ale... -Panowie - odezwal sie zolty czlowieczek. Po raz pierwszy wstal i uklonil sie wszystkim. - Moge zabrac glos? zapytal cicho, prawie szeptem. Jego sposob wyrazania mysli pasowal do ogolnie przyjetej wizji Chinczyka mowiacego po angielsku. - Moj pan doszedl do takich samych wnioskow jakis czas temu. Dlatego wlasnie zaczal interesowac sie Garrisonem. Teraz pragnie zawiadomic panow, ze cokolwiek ustalicie, pan Garrison nie moze umrzec. Nie byloby to... korzystne. I znow zalegla cisza. W chwile potem wszyscy obecni zerwali sie na rowne nogi. -Co takiego? - przewodniczacy, obserwujac reakcje sali, pierwszy wykrzyknal slowa protestu. - Czy ja dobrze slysze? Czy naprawde mysli pan, ze sugerowalem... ze nawet mogli bysmy rozwazac... - Jednak jego slowa utonely w ogolnej wrzawie. Pomimo werbalnych protestow, jego mysli krazyly wokol czego innego. Przelozony chcial, aby Garrison zginal. Kraj zyskalby na tym niepomiernie - no i oczywiscie oddzial. Szpiegostwo i kontrwywiad rozwinelyby sie w sposob zaskakujacy. W porownaniu z nimi CIA bylaby tylko plotka. Takie byly zalozenia pana przewodniczacego - ale on wiedzial, ze chodzi jeszcze o jedno. Jego szef byl czlowiekiem chciwym. Sam przyznal, ze zainwestowal wszystkie pieniadze w gielde. Swoimi kanalami dowiedzial sie, ze moze latwo podwoic kapital. Na jego drodze staneli jednak dwaj potezni udzialowcy - panowie Garrison i Koenig. Dlatego smierc Garrisona bylaby mu bardzo na reke. Podczas gdy podobne mysli zaprzatnely jego uwage, harmider na sali wzrastal. Przedstawiciel ministerstwa Zasobow Naturalnych zaczal krzyczec na Chinczyka. -A w ogole to, kim pan, do diabla, jestes? Myslisz pan sobie, ze wladze to banda mordercow? Domagam sie wyjasnien... - Po chwili jego glos utonal we wrzawie. On takze rozwazal wszystkie za i przeciw. Kontrolowanie krajow zrzeszonych w OPEC i korzysci z kilku kopalni w RPA i Australii. Podobnie mysleli inni uczestnicy spotkania - z wyjatkiem Chinczyka, dwoch funkcjonariuszy z MI6 i obserwatora. Pierwszy z nich po prostu wykonywal polecenia Charona Gubwy i nie przejmowal sie zamieszaniem, jakie wywolaly jego slowa. Agent MI6 katem oka obserwowal przewodniczacego, pelen czarnych mysli. Zawsze docenial istnienie tajnych sluzb, ale nie w takiej formie i z taka autonomia, jaka posiadala komorka przewodniczacego. Po chwili uciszylo sie nieco. Podczas calej awantury Chinczyk stal i usmiechal sie lekko. Nagle otworzyly sie drzwi i wszedl umundurowany funkcjonariusz. Podszedl prosto do przewodniczacego i podal mu jakies pismo. Uwaga obecnych skupila sie na przewodniczacym. Zdawalo sie, ze ma pewne problemy z odczytaniem wiadomosci, ale w koncu odkaszlnal i podniosl wzrok. Kaciki ust wykrzywily mu sie w nieprzyjemnym grymasie. -Panowie - odezwal sie w koncu - wydaje sie, ze cokolwiek moglismy, tego, przedsiewziac, to znaczy sledztwo, zostalo -... - Glos mu drzal z przejecia. - Znaczy to - pospieszyl z wyjasnieniem - ze komus nie podobaly sie umiejetnosci pana Garrisona... - odkaszlnal. - Samolot pana Garrisona - kontynuowal, spogladajac na kartke papieru - wlasnie wyladowal w Gatwick. Uratowali sie, jak to mowia, "cudem!". W samolocie podlozono bombe. Nikomu nic sie nie stalo, jedynie pana Garrisona zabrano do prywatnej kliniki w stanie ciezkiego szoku... - zamilkl. Po kolei wszystkie glowy poczely odwracac sie w kierunku Chinczyka. On zas podszedl do drzwi i usmiechem odwzajemnil ich zdziwienie. Uklonil sie raz jeszcze. -Panowie - powiedzial glosno - jestem pewien, ze nie zabraknie wam tematu do dyskusji. Mam nadzieje, ze zapewnicie panu Garrisonowi ochrone. Moj czas jest ograniczony. Zycze panom milego dnia. Nikt nie zaprotestowal, kiedy Chinczyk wyszedl z pokoju... ROZDZIAL DWUNASTY Spotkanie zostalo przerwane wiadomoscia o probie zamachu na samolot Garrisona.Pracownicy komorki MI6 przyjechali na spotkanie pociagiem. Obserwator rzadowy swoim samochodem. -Moze panow podwiezc. Zaoszczedzicie panowie sporo czasu, a przy okazji obgadalibysmy to i owo...? - zaproponowal obserwator po wyjsciu z domu przewodniczacego. -Dziekujemy bardzo. Pracownik MI6 zgodzil sie od razu. Po chwili cala trojka wsiadla do wysluzonego rovera. Obserwator zjechal z podjazdu, kierujac sie na miejska droge. Przewodniczacy patrzyl, jak odjezdzaja. Nie byl zadowolony. Wsciekly na funkcjonariusza MI6 (pomimo, ze wykonywal on tylko swoja prace); wsciekly na tajemnicza osobe, ktora starala sie stracic samolot Garrisona; wsciekly na swoje pomylki, ale przede wszystkim wsciekly na Charona Gubwe, ktory mierzyl chyba za wysoko. Przewodniczacy od dawna wykorzystywal go jako swoje zrodlo informacji; uwazal to za rzecz naturalna. Charon, ze swej strony, nie pozostawal mu dluzny i rowniez czerpal zyski z tej znajomosci. Tak samo jak Garrison, Gubwa zajmowal sie interesami, itd. Przewodniczacy nie bral sobie zbytnio do serca owego "itd", ale wlasnie to uczynilo Gubwe bogatym. Bardzo bogatym; oczywiscie nie na taka skale jak Garrison. Ale ktoz mogl byc bogaty jak Garrison? Przewodniczacy zdawal sobie sprawe z tego, ze jego "przyjaciel" byl (delikatnie mowiac) dziwnym czlowiekiem. Jednak zwazywszy na jego zaslugi w zbudowaniu imperium informacyjnego, na niejedno przymykal oko. Skad jednak to nagle zainteresowanie tym najbogatszym czlowiekiem swiata? Moze Charon pracowal dla niego? Nie, to raczej malo prawdopodobne. On myslal tylko o sobie. Chociaz... W ostatnim czasie przewodniczacy zauwazyl cos dziwnego. Byl niemal pewien, ze Gubwa pracuje dla kilku zagranicznych agencji. Jednak cala organizacja Charona miala jedna zasadnicza wade. Przewodniczacy znal jej cele i wiedzial, gdzie miesci sie kwatera glowna. Nie zastanawial sie nad tym zbyt dlugo, zeby jego mysli nie dotarly do niepozadanych osob. Nie chcial zdradzac sie z tym, ze kreci sznur na szyje Gubwy. A przynajmniej, nie przed zgromadzeniem wszystkich koniecznych srodkow. Zamczysko powstalo pod koniec 1944 roku. Na wiesc o pogloskach, ze Hitler posiada bombe atomowa, dowodztwo armii wybudowalo siec bunkrow pod Londynem. Podziemne schrony, z ktorych mozna by bylo kierowac ostatnimi dzialaniami wojennymi. Do konca lat szescdziesiatych uzywalo ich wojsko. Potem koszty utrzymania wzrosly i ostatni z nich, obszerny schron, mial zostac zamkniety. Olbrzymie, ciemne, zapylone miejsce wykute w skale, w polowie naturalnego uskoku. Charon Gubwa kupil go i uczynil swoim domem i kwatera glowna. To miejsce zawsze otaczano scisla tajemnica; Gubwa utrzymal te tradycje. Przewodniczacy wiedzial jednak, gdzie sie to miejsce znajduje. Od tego czasu minelo dziesiec lat, pamietal doskonale. Na wspomnienie tego wydarzenia wstrzasnal nim dreszcz. Pomyslal o wielkiej stalowej studni skrytej we wnetrzach Ziemi. Zamek zawsze wywolywal u niego podobne skojarzenia. Nie widzial calego schronu, ale to, co zobaczyl, wystarczylo mu az nadto. Zdal sobie sprawe, ze nie powinien byl dopuscic do uzyskania przez Gubwe takiej wladzy. A dlaczego tego nie zrobil? To proste - ten czlowiek mial wiecej wtyczek niz centrala telefoniczna! Jesli zapragnal, mogl dowiedziec sie wszystkiego o kazdym i o wszystkim i mogl przekazac te informacje. W zamian za to przewodniczacy mial chronic go przed ciekawskimi, przynajmniej do czasu, kiedy Charon sam o to bedzie mogl zadbac. Robil jednak troche wiecej, nawet wiele wiecej. Kiedy z hukiem nadeszla era komputerow, znacznie przyczynil sie do rozwoju systemu inwigilacji Gubwy. Umozliwil mianowicie dostep do sieci komputerowych. Zdawal sobie sprawe z tego, ze moze w kazdej chwili odciac ten dostep. Nie przewidzial tylko ogromnego wplywu technologii komputerowej na kazdy aspekt ludzkiego zycia. Ulatwil Gubwie rozbudowe wlasnego systemu kontroli i zabezpieczen. Machiny, ktora mogla obrocic sie w rezultacie przeciwko niemu samemu, jego wydzialowi. Nie bylo jak dotad takiego przypadku, poniewaz nie wystapil jeszcze przeciwko Gubwie. Od pewnego czasu przestala mu sie jednak podobac ta zabawa... Oczywiscie, gdyby szef przewodniczacego odkryl kiedykolwiek jego grzechy mlodosci, lacznie z faktem, ze nie byl o niczym informowany, pan przewodniczacy nie mialby czego szukac w swoim resorcie. Ale ktoz mial o tym doniesc? Wiedzieli tylko on i Gubwa. Naturalnie najlepszym rozwiazaniem byloby udanie sie tam, na dol z grupa zaufanych ludzi i urzadzenie krwawej jatki, a nastepnie zatarcie wszelkich sladow powiazan miedzy nim i Gubwa. Postanowil, ze tak sie stanie, jesli ten czlowiek wywinie jeszcze kilka podobnych numerow. Oczywiscie przewodniczacy wiedzial, ze Gubwa wyslal swojego przedstawiciela na spotkanie. Sam sie na to zgodzil. Nie spodziewal sie jednak kretyna mowiacego o ocaleniu zycia Garrisona! Sposob przedstawienia sprawy sugerowal, ze komorka kierownicza zadecydowala o usunieciu Garrisona. Doprawdy, tylko dotarcie na czas depeszy o zamachu sprowadzilo dyskusje na wlasciwe tory. Byl bardzo zdenerwowany. Oderwal sie wreszcie od parapetu i nalal sobie drinka, starajac sie opanowac wscieklosc. Pomyslal, ze juz wkrotce szef dowie sie o wszystkim i zechce uslyszec wyjasnienia lub, w najlepszym przypadku, zacznie zadawac glupkowate pytania. Zabral szklanke na dol, do gabinetu, zamknal drzwi i podniosl sluchawke telefonu... Gubwa przeczuwal, ze przewodniczacy zadzwoni. Mogl byc obecny na spotkaniu umyslem Fonga, ale czeste uzywanie ESP meczylo go; dlatego korzystal z tego tylko wtedy, kiedy musial. Gdy zadzwieczal telefon, usmiechnal sie i podniosl sluchawke. -I jak samopoczucie dzisiaj, Harry? - zapytal slodkim glosem. -Posluchaj, Charon, wiesz, do jasnej cholery, ze jestem wsciekly! - Odpowiedzial mu glos po drugiej stronie. - Czy masz pojecie, w co mogles mnie dzisiaj wpakowac? To "mogles" zastanowilo Gubwe; byl pewien, ze wpakowal. Nie znal jeszcze najnowszych wydarzen. Postanowil wylozyc karty na stol, jednak bez zbytniej ciekawosci. -Alez taki wlasnie mialem zamiar! - Zasmial sie. - Wiedzialem, ze bedziesz rozwazal... usuniecie Garrisona dla "dobra kraju", ale nie lezy to w moim interesie. Jeszcze nie. Po prostu ujawnilem ten zamiar, ot wszystko; pokazalem, ilu celom moze sluzyc jego smierc. To taki sposob na upewnienie sie, ze bedzie bezpieczny. Jesli cos mu sie stanie, ciebie pierwszego poprosza o wyjasnienia. I wtedy to naprawde bedzie mozna nazwac "wpakowaniem"! Sir Harry sluchal tych slow z rosnacym gniewem. Gubwa stanowczo na zbyt wiele sobie pozwalal. -A teraz, Charon, posluchaj... -Nie, to ty posluchaj! Garrisonowi wlos nie moze spasc z glowy! Najpierw musze sie dowiedziec kilku rzeczy. Rzeczy, ktore przyniosa nam obu olbrzymie korzysci. A potem...- zawiesil glos. Slyszal prawie, jak sir Harry zgrzyta zebami. -Gubwa, ty... Kto tu, dla kogo pracuje? -O tak, sir Harry - glos stal sie niebezpiecznie slodki - dobre sobie! Kto dla kogo jest wspolnikiem, ot co. Przed chwila wyjasnilem, ze robie to dla naszej obopolnej korzysci, czyz nie tak? Dlatego wlasnie Garrison zyje, jeszcze troche. -Charon, przeginasz pale. Ja mam rozkazy. Nie mozesz sie do tego mieszac. A poza tym, jesli ja go nie dostane, zrobia to inni. Nastepnym razem nie spartacza roboty, mozesz byc tego pewien. Tetno Gubwy uderzylo gwaltowniej. "Inni? Jacy inni? Jaki nastepny raz" - zastanawial sie przez chwile. Nie chcial pytac przewodniczacego wprost... -Czekaj! - Wiedzial, gdzie znajdowal sie jego rozmowca. Zamknal oczy i poslal penetrujaca mysl. Tamten bronil sie podswiadomie, ale Gubwa potrafil dostac sie do srodka. Zobaczyl, co chcial, po czym wyszedl. Sir Harry nawet o tym nie wiedzial. - Nie bedzie nastepnego razu - powiedzial, ale jego umysl pracowal goraczkowo. Charon probowal dociec, kto chcial zabic Garrisona i dlaczego? - Nie bedzie, dopoki ja nie bede gotow. A co do przeginania paly, Sir Harry, jesli to grozba, lepiej zapomnijmy o tej rozmowie. Ja przezyje, panu zas szczescie moze tym razem nie dopisac. -A kto teraz, komu grozi? -Spokojnie, dlaczego sie klocimy? - Gubwa nie lubil tego gwaltownie przybierajacego lodowatego tonu glosu. -Do jasnej cholery, wiesz, dlaczego! To byl chwyt ponizej pasa. Nigdy nie wpuscilbym do swojego domu tego chlopka roztropka, czy jak tam... gdybym wiedzial do czego zmierzasz. Jego obecnosc na spotkaniu nie byla prosta sprawa do wyjasnienia. Ludzie zaczna zadawac niepotrzebne pytania: "kto?", "dlaczego?",,jak?". Rozumiesz? Polecono mi zajac sie Garrisonem. A teraz nie moge tego zrobic, na pewno nie bez pewnych trudnosci; wszystko spieprzyles! -Pozwol mi wobec tego zajac sie ta sprawa, ale w czasie, ktory uznam za stosowny - odrzekl Charon. -W jakim czasie? - Sir Harry byl wciaz poirytowany, chociaz brzmialo to o wiele lepiej. Gubwa pomyslal chwile. -Miesiac, do szesciu tygodni, w najgorszym przypadku. To mi wystarczy. -Po co az tyle czasu? Czego chcesz od niego? -Och, czyz nie mozemy miec swoich slodkich tajemnic? - Ciesze sie, ze go wykoncze, to wszystko - odparl Gubwa. -No, nie wiem... - Przewodniczacy wciaz nie byl przekonany. -Zrobie to bez najmniejszego sladu twojego udzialu. Bedziesz zupelnie czysty. To brzmialo niezle. Sir Harry spojrzal na propozycje innym, laskawszym okiem. "Dlaczegoz by nie? - pomyslal. Nikt przeciez nie wyznaczyl daty likwidacji Garrisona. Szesc tygodni to calkiem rozsadny termin. A kiedy Gubwa wykona zadanie... nadejdzie czas, aby go wyeliminowac!" Na szczescie Gubwa nie przechwycil tej mysli, na szczescie dla sir Harry'ego. -W porzadku - zgodzil sie w koncu. - Zrobmy tak, jak ty chcesz. -Swietnie! Jest jeszcze cos, w czym mozesz mi pomoc. Tak bedzie szybciej. -Tak? -Musze znac nazwisko jego aniola stroza. -Nie wiem, czy ma kogos takiego - odrzekl sir Harry. -Na pewno ma! - Charon wybuchnal smiechem. - Moze pomoga ci kolesie z MI6. To lojalna banda, w wiekszosci. Dowiedz sie tego dla mnie, dobrze? -Zrobie, co w mojej mocy - warknal przewodniczacy... -Doskonale! Mysle, ze to wszystko. A moze cos jeszcze, przypomnij mi. Wobec tego... Milo cie bylo slyszec, sir Harry i... -Zostaw sobie te gadki dla naiwnych! - przerwal mu przewodniczacy sucho. - Wobec tego, szesc tygodni... i zadnych numerow, co? - Po czym nie czekajac na odpowiedz, odwiesil sluchawke... Wracajacy do miasta funkcjonariusz MI6 i obserwator zabawiali sie z poczatku nudna rozmowa. Pasazer z tylnego siedzenia, "pomagier" MI6, siedzial cicho; najwyrazniej nie byl zainteresowany poruszonym tematem. -Eee, to, co pan mowil o Garrisonie, co mial pan na mysli? Prosty? -Tak, prosty tak samo jak pan czy ja, bez obrazy. O wiele prostszy od wszystkich uczestnikow tego dzisiejszego zebrania. Obserwator usmiechnal sie promieniscie, juz rozluzniony. -Wiem, o co panu idzie, przeciez nie wiemy, o co tu wlasciwie chodzi, no nie? -Chyba niczego nie wiemy. Tak jak przewodniczacy? Nastepna proba. -Przewodniczacy? Kiedy ja zaczynalem prace w MI6, podczas wojny, jego wydzial jeszcze nie istnial. Cale to badziewie powstalo pozniej. Nasza zabawa polega na poslugiwaniu sie "plaszczem i szpada", ale jego wydzial uzywa, glownie tego drugiego. Jednak ma swoje miejsce w naszej robocie. Oni zajmuja sie roznymi przyjemniaczkami i sytuacjami bez wyjscia. Tak zwane... - Spojrzal na swojego rozmowce katem oka. - Ale przeciez pan to zna. -Co nieco. Wiem tylko tyle, ze trzymaja gebe na klodke. I maja silne poczucie prawa. Niektorzy najchetniej widzieliby ich pod kluczem! -Wcale mnie to nie dziwi. A co do sir Harry'ego - wciagnal powietrze przez zeby - ten facet to grzechotnik! Hm, to oczywiscie moja prywatna opinia, a tajemnica poliszynela jest fakt, ze ma wiecej niz kilku podejrzanych przyjaciol i informatorow. Najprawdopodobniej oslania ich. Na przyklad ten Chinczyk. Kogo on reprezentowal? -Hmmm - chrzaknal obserwator. - Sam sie nad tym zastanawialem. Ale, jak juz wspomnialem, oni trzymaja geby na klodki i, jak dotad, maja pierwszorzedne krycie z gory. Tutaj spojrzal znaczaco na pasazera. - A tak mowiac miedzy nami, w swej opinii o grzechotniku nie jest pan odosobniony. - Zakaslal sucho. - Dlatego tez chce "zaopiekowac sie" Garrisonem. Nie przezylbym, gdyby cos mu sie stalo. -Czy ma pan mnie na mysli? -Pana lub najlepszego panskiego czlowieka. My ufamy panu i to wystarczy. Podobalo mi sie, kiedy nadstawil pan karku za Garrisona... Funkcjonariusz MI6 pomyslal nad tym przez chwile. -Oczywiscie bede potrzebowal pelnomocnictw. -Bedzie je pan mial. Tak naprawde, to juz pan je ma. -Dobrze, zgadzam sie. Szczerze mowiac, spodziewalem sie jakiegos zadania. Mam doskonalego czlowieka. Nie jest zbyt znany. Pracuje glownie za granica. Wysmienity fachowiec. Nazywa sie Stone, Philip Stone, ale to oczywiscie tylko do panskiej wiadomosci... Siedzacy z tylu Stone nie powiedzial ani slowa. Przez caly czas zastanawial sie, dlaczego zaproszono go na dzisiejsze spotkanie. Teraz juz wiedzial. -Doskonale! - ucieszyl sie obserwator. - Dawaj go pan. Jeszcze jedno: prosze go uprzedzic o klauzuli tajnosci. Ten Garrison to zabawny gosc. Gdyby wiedzial, ze ktos sie nim "opiekuje", mielibysmy niezly pasztet. Nie wplyneloby to na ulatwienie zadania. -Nie bedzie niczego podejrzewal, zapewniam pana. Stone jest jednym z najlepszych. -Wierze panu na slowo - odparl, zdejmujac noge z gazu. Byli juz w miescie. - A tak przy okazji, nie podejrzewa pan, kto moglby podlozyc bombe w samolocie Garrisona? -Mozliwe, ze ci z IRA wciaz go scigaja. Albo mafia. -Mafia? -Ci z Vegas, o ktorych mowilem. A jesli on byl na wakacjach na Rodos... To jaskinia lwa, sam pan widzi. - Funkcjonariusz wzruszyl ramionami. - Z drugiej strony zas mogl to byc kazdy. Garrison musial przejsc po paru trupach, zeby osiagnac to, co ma. Obserwator wymruczal slowa akceptacji dla tej koncepcji. -Upewnijmy sie, ze nikt nie bedzie mu deptal po pietach - dodal po chwili. Philip Stone mial doskonale dobrane nazwisko. Przypominal kamien. Kawal chlopa - prawie dwa metry wzrostu, twardy i kanciasty jak skala. Jako agent wywiadu (Stone nie cierpial slowa "szpieg") mial kilka niezaprzeczalnych atutow. Nikt nie wygladal na takiego twardziela, nie byl tak inteligentny. Jego trzecia zaleta to odpornosc ciala, ktore przez wiele lat stwardnialo, jak twardnieje wapienny stalaktyt. Warstwa po warstwie. Zycie nigdy nie piescilo Philipa Stone'a. Kiedy czlowiek jest duzy i ma wyglad twardziela, zawsze za rogiem czeka ktos pragnacy go przekonac, ze jest od niego twardszy i wiekszy. Przecwiczyl to wiele razy, na tysiace sposobow, az za tysiac pierwszym razem nauczyl sie stac mocno na nogach. Spokojne zycie mieszczucha w wygodnych kapciach nigdy nie bylo jego idealem. Majac osiemnascie lat, wstapil do oddzialu skoczkow spadochronowych, a w wieku dwudziestu trzech zostal karnie wydalony z wojska za "uporczywa niesubordynacje" wobec starszych oficerow (co skonczylo sie bijatyka, w ktorej zlamal szczeke jednemu z nich). Nigdy nie rozumial, dlaczego zostal oficerem - nigdy nie bylo to jego marzeniem. Skakanie na spadochronie znudzilo go, poza tym nie cierpial wojskowych zasad zakladajacych istnienie tych, co wydaja rozkazy, i tych, co je wykonuja. Byl samotnym wilkiem, a regiment przypominal indyjska kaste. Czasami wspominal stare dzieje... ale mial przed soba inne zadania. Odziedziczyl troche pieniedzy po ciotce, ktorej nigdy na oczy nie widzial, a armia rozbudzila w nim glod podrozy... Chcial wloczyc sie po calym swiecie. Nic jednak z tego nie wyszlo. Dotarl do Cypru, gdzie pozwolil sobie na pijatyke w miejscowej knajpie z kilkoma kolesiami z Nikozji. Nie przypuszczal, ze sa z brytyjskiego garnizonu, nie zwracal uwagi na ich idiotyczne rytualy - byl zbyt pijany. Okazalo sie jednak, ze to nie zadne smieszne rytualy, ze taki mieli po prostu sposob zdobywania rekrutow. Kiedy Stone ocknal sie z pijackiego amoku, trzymal w reku karabin. I znowu byl podkomendnym. Tym razem w oddzialach pulkownika Dave'a Clegga, takze dawnego wojaka oddzialow Jej Krolewskiej Mosci. Znalazl sie na najwiekszej pustyni, jaka kiedykolwiek widzial. Nie zdezerterowal jednak. Dowiodl pulkownikowi, ze jest wart tyle zlota, ile sam wazy. Cale przedsiewziecie, w ktorym brali udzial, znalazlo gwaltowne i krwawe zakonczenie. Stone znow wrocil do cywila. Poznal kiedys dziewczyne; postanowil ja odszukac i w tym celu wsiadl do samolotu lecacego do Niemiec. Jednak Dave Clegg nie zapomnial swietnego zolnierza. Wkrotce szeptano o nim w gmachu MI6. Poczyniono pierwsze kroki... Powrot Stone'a do Fraulein nie udal sie. Amerykanscy turysci namowili go na podroz do Frankfurtu. Potem zginal mu paszport. Konsulat brytyjski szybko te sprawe rozwiazal. W jego nowym paszporcie nie bylo nawet wzmianki o sluzbie wojskowej. Stone nie mial o to pretensji. Nie mial takze pretensji do swoich amerykanskich przyjaciol o to, ze znalazl sie w Berlinie. Pare dni pozniej przewiozl niewinnie wygladajace przesylki do wschodniej czesci miasta. Jego przyjaciele znali dziewczeta po tamtej stronie jeszcze z 1945 roku, ale poniewaz "nie cierpia odgrzewanych zwiazkow, no i sa juz zonaci...", skonczylo sie pobytem w wiezieniu po drugiej stronie muru! I wtedy zdarzylo sie cos, o czym czytal w ksiazkach szpiegowskich. Obudzil sie w drodze do Moskwy. Naturalnie poprosil tam o azyl polityczny, jak powiedzieli pozniej czerwoni tym z MI6. Byl przesluchiwany, przeszedl "pranie mozgu", stal sie podwojnym agentem (nie wiedzac nawet, ze jest pojedynczym!). Po tym odstawiono go z powrotem do Frankfurtu, gdzie czekala na niego CIA. I tak dalej: przesluchania i podroz do Hong Kongu. Tam poszedl "do szkoly" zostal pelnoprawnym szpiegiem; wzbogacil swoja technike walki i metody obserwacji. Nastepnie wyjechal do Chin jako "student orientalnych zwyczajow, architektury i starozytnosci". W 1977 roku wladze chinskie zdemaskowaly go w koncu; uratowal sie tylko dzieki wkraczajacemu w nieprzyzwoita faze zwiazkowi milosnemu Chin, USA i Wielkiej Brytanii. Wykopali go stamtad bez zbytniego rozglosu i odeslali na leczenie do domu. Wyladowal w Niemczech jako mlody doradca kontrwywiadu przy NATO. Coz (jak zwykle mawial do siebie), chcial w koncu zwiedzic swiat. Ale swiat jeszcze z nim nie skonczyl... Praca w Niemczech nie spodobala mu sie. Byla zbyt spokojna. Kiedy dowiedzial sie o mozliwosci uczestniczenia w walkach w Afganistanie przeciwko rosyjskiej inwazji, ruszyl w droge. Odnalazl grupe partyzantow. Wiesc o tym dotarla do Londynu i Stone musial zrezygnowac. Zastanawial sie, czy nie wyruszyc do Izraela albo do Afryki, gdzie osiadlo wielu jego kolegow z wojska. MI5 i MI6 korzystaly z jego umiejetnosci. Teraz Stone dostal zlecenie "opieki" nad Richardem Garrisonem, co uznal za nuzace zadanie, jednak musial z czegos zyc. Przysiegal sobie, ze to ostatni raz i ze potem wyjedzie na dobre do USA. Zawsze, bowiem mozna znalezc robote w tamtym zakatku swiata. Wokol takich wlasnie spraw krazyly jego mysli, kiedy wychodzil z biura na Whitehall i skierowal sie do swojego mieszkania w Richmond. Z Richmond mial zamiar pojechac samochodem do Haslemere, gdzie przebywal w bardzo drogim szpitalu pan Richard Garrison. Nie zauwazyl jednak malego, krepego Chinczyka, ktory wsiadl za nim do metra. Johnie Fong byl ekspertem w stawaniu sie niewidzialnym. W Richmond Stone nawet nie zwrocil uwagi na klotnie dwoch chwiejacych sie na nogach osilkow. Ale po chwili... Zbiry przygwozdzily go do sciany z sila weglarek kolejowych. Stanal przed nim maly Chinczyk i wstrzyknal mu cos w brzuch! Stone poznal go od razu i wtedy zareagowal. Odepchnal jednego z napastnikow i uwolniona reka zatoczyl szeroki luk, miazdzac twarz drugiego. Wiedzial jednak, ze juz po wszystkim. Podjechal samochod; przesladowcy wciagneli go do czarnego mikrobusu. Stone probowal jeszcze poruszac rekami, ale po chwili opadl z sil. Zapamietal tylko twarz Chinczyka rozpromieniona w szerokim usmiechu. Szeroki zolty usmiech niknacy w czerni jak tunel. "Poczekaj, Fu Manchu, jeszcze cie dopadne, dopadne... dopa..." Stone powtarzal w myslach. W rzeczywistosci jednak mial go juz nigdy wiecej nie zobaczyc. Richard Garrison nie byl jedynym hospitalizowanym; na meskim oddziale szpitala w Londynie lezal Carlo Vincenti. Spedzil tu cale popoludnie i wieczor - musieli go przeciez poskladac. Siedzial teraz na lozku i goraczkowo rozmawial z trzema zle odzianymi, podle wygladajacymi i cokolwiek szorstkimi goscmi. -Ta, taaa, wiemy. - Nosowy glos Marcella Pontellariego byl przepelniony sarkazmem. - Trzy zlamane zebra, strzaskany obojczyk, skrecony nadgarstek. O tak, jeszcze pelno siniakow, bidulku! - Jego szyderstwo stalo sie az nadto widoczne. -Czy to nie straszne? Panienki, ktore dziargamy mojka czy przypalamy petami; faceci, ktorymi brukujemy nawierzchnie lub kapiemy w rzece i jeszcze ty...? Ktos zlamal ci kosteczke czy dwie, a ty drzesz sie jak jasna cholera! -Nie ktos - przerwal gwaltownie Vincenti i skrzywil sie momentalnie z bolu. - Garrison! To byl on. To musial byc on albo jego brat blizniak! -Twoi chlopcy nic nie widzieli. - Mario "Karzel" Angeli puszczal kolka dymu. - Mowia tylko, ze zachowywales sie jak szajbus, ale nie bylo tam nikogo. -Idioci! - Carlo znow skrzywil sie z bolu. - Co z wami, do diabla? Myslicie, ze sam sie rzucilem na sciane? -Szczerze? - zapytal Ramon "Szczur". - Tak wlasnie myslimy i to mowili chlopcy. Swir, powiedzieli. Jobla dostal, powiedzieli. -Jobla!? - warknal Vincenti. - Mowie wam, widzialem faceta. -Ta, wiemy. To wlasnie chcielismy sprawdzic. Wielki Facio nas przyslal, wiesz? Vincenti umilkl. "Wielki Facio? Pierwszy szef mafii w Anglii? Interesuje sie tym? Dlaczego?" - zastanawial sie przez chwile. -Kapujesz? - kontynuowal Medici. - Twoi chlopcy musza miec racje. Jak cholera. Garrison nie mogl tam byc. On siedzial w na pol rozwalonym samolocie, gdzies pomiedzy greckimi wyspami i Anglia. To musieli byc Czarni Bracia! -Bomba. - Vincenti kiwnal glowa. -Ta, twoja bomba! Chciales go wykolegowac z pomoca Czarnych Braci. Wiemy o tym od Facello. Zrobiles to prywat nie, niekoniecznie zgodnie z zasadami, ale... -Ale - Vincenti potrzasnal glowa - on tam byl. -Nie, byl na pokladzie samolotu, razem z bomba Berta Blacka. Ale tym razem Bert spieprzyl robote. Samolot sie nie rozbil, co jednak nie zmienia niczego. Garrison byl na pokladzie i nie mogl byc przy tobie. -Nie rozumiem, po prostu nie... -Poltorej godziny po tym, jak cie "zalatwil", samolot ladowal na jednym skrzydle i modlitwach w Gatwick. Calkiem udane ladowanie. Garrison jest w szpitalu - nerwy. Pilot dostal kota i mowi, ze ocalil ich Bog. Vincenti opadl na poduszki, jeczac z bolu. -Co, do diabla...? - wyszeptal. Zacisnal powieki i jeszcze raz potrzasnal glowa. -Taaa - zawtorowal mu Marcello Pontellari drwiacym glosem - diabla. -Carlo - wtracil Medici - nie sluchaj tego, co on paple. Wielki Facio interesuje sie tym wszystkim. Nie tylko ty nienawidzisz Garrisona. Chlopaki w Vegas czuja to samo. Ale, kapujesz, oni nie chca jego smierci. -A to dlaczego? - Vincenti otworzyl szeroko oczy. -Pamietasz Vegas? Rok, poltora roku temu kilku frajerow wyczyscilo ich do reszty. Wzieli milion i tyle ich widziano. Wszystko legalnie; wygrali, kurwa, te forse. Wyobrazasz sobie. Ograli ich na cacy! -No i co? Czy nie zrobil tego samego ze mna? Nie ogral mnie? - Carlo patrzyl na Mediciego ze zloscia. - A wiec Wielki Facio i chlopcy z Vegas mysla...? -Nie mysla - Medici ucial mu w pol zdania - wiedza. Zrobil ci to samo, co chlopakom w Vegas. Wiedza, ze to on; wytropili go. Ten facet ma wiecej asow w rekawie niz cztery talie razem wziete! Teraz rozumiesz, dlaczego musisz odwolac kontrakt na jego zycie? - Zmarszczyl brwi. - Ten facet jest o wiele wiecej wart zywy niz martwy. Chlopaki z Vegas chca wiedziec, w jaki sposob on to robi. My zreszta tez. Zlecimy komus te robote. Trzeba go tylko troche przycisnac. Kiedy z nim skonczymy - wzruszyl ramionami - jest twoj, jesli nadal go bedziesz chcial. -Dobra. Ale co z bracmi Black? Mozesz ich odnalezc i odwolac robote? -Taaa, to juz zrobione. Wroca z Rodos za trzy dni, w poniedzialek, o dziewietnastej. Do tego czasu postaraj sie pozbierac gnaty. Jest spotkanie w poniedzialek w biurze Wielkiego Facia o dwudziestej trzydziesci. Bracia Black tez tam beda. I ty. To wazne, Carlo. Vincenti wydal wargi, utkwil wzrok w suficie i zmarszczyl brwi. -Tak, wazne, ale wciaz nie wyjasnia, dlaczego go wtedy widzialem. I wiesz, mialem wrazenie, jakby go tam naprawde nie bylo. - Przerwal i spojrzal na nich spode lba. - Hej, nie patrzcie na mnie w ten sposob! Gadamy o tym samym czlonku, ktory wykolowal mnie z moim klubem. Asy w rekawie? Bracie, do kogo ta mowa? ROZDZIAL TRZYNASTY Philip Stone mial koszmarne wizje. Kiedy sie obudzil, nie wiedzial, czy to jeszcze sen, czy rzeczywistosc. Snili mu sie juz faceci z KGB i Pekinu, ale nigdy w zyciu nie snil mu sie ktos taki jak Charon Gubwa.Ten czlowiek byl bryla miesa! Kilka cali wyzszy od Stone'a, mial dwa razy wiekszy obwod; wazyl ze dwiescie, dwiescie piecdziesiat kilogramow; ramiona i dlonie wygladaly jak sekate kije - przy nich rece Stone'a wydawaly sie kruche i delikatne. Dziwny kolor skory byl spowodowany, jak zauwazyl Philip, albinizmem; rozowooki, szary, murzynski albinos! Ale to nie wszystko. Stone jeszcze nie doszedl do siebie i nie widzial dokladnie, ale zdawalo mu sie, ze zobaczyl potwora. Kimkolwiek byl ten mezczyzna-kobieta, wywolywal okropne wrazenie. Przycmione swiatlo sprawialo, ze doznania agenta klocily sie ze soba. Albo wisial glowa w dol, albo nie dzialalo tutaj prawo ciazenia. Tam gdzie byl "dol", znajdowaly sie stopy, ale bol w szyi mowil, ze wisi do gory nogami. Zamknal oczy i potrzasnal glowa, ten ruch sprawil mu wiele cierpienia. Rozejrzal sie dokola i... zrozumial. Sufit byl wylozony lustrami i dlatego wszystko wydawalo sie takie dziwne. Stone nie chcial przyciagac niczyjej uwagi. Probowal zorientowac sie, gdzie sie znajduje i w jaki sposob zostal przywiazany do krzesla. Wielkie obrzmiale cialo albinosa spoczywalo na ogromnym stole masazowym. Wokol niego uwijaly sie trzy dziewczyny. Przy akompaniamencie lubieznych westchnien i pojekiwan odbywal sie ten oblesny spektakl; wszyscy byli nadzy jak w dniu narodzin. Normalnie Stone spojrzalby na dziewczeta, tym razem uwage przykula postac lezaca na stole. Miala ona biala krzaczasta fryzure i intensywnie rozowe oczy. Miala tez organy plciowe mezczyzny i kobiety... Na widok tego Stone poczul obrzydzenie. Ta reakcja zostala wywolana nie tylko widokiem tej najmniej czlowieczej z ludzkich istot, ale rowniez dzialaniem narkotyku, ktory ulatwil oprawcom porwanie. Cokolwiek mu wstrzykneli, czul sie, jakby jego glowe kopnieto o jeden raz za duzo. Coz, moglo sie tak zdarzyc; pamietal, co zrobil z twarza jednego ze zbirow. Byc moze ten czlowiek zemscil sie. Tak czy inaczej, byl to najgorszy kac w jego zyciu, a poznal juz to uczucie dosc dokladnie. Zwalczajac chwilowa slabosc, spojrzal na dziewczyny zajmujace sie tym czyms na stole. Po chwili agent dostrzegl, ze tylko dwie z nich byly kobietami. Trzecia miala male, stanowczo zenskie piersi, cala reszta jednak stanowila cialo mlodego chlopca. I lubil ten chloptas swoja prace. Jedna z masazystek zajmowala sie meskim organem klienta, druga zas wkladala swoja dlon w to miejsce, ktore lekarze nazywaja vagina. Chlopiec-dziewczyna wcieral olejek w piersi swojego pana (pani?) i ssal olbrzymie szare sutki, az staly sie podobne do duzych slimakow. Ohydny spektakl mial sie ku koncowi. Cialo olbrzyma podrygiwalo, potezne rece zwisaly ze stolu - jedna piescila posladki dziewczyny, druga sciskala genitalia mlodego hermafrodyty. Ten, odebrawszy sygnal, wzial olbrzymiego czlonka w usta. Stone odwrocil wzrok, zeby nie patrzec na koniec tych igraszek. W lustrze napotkal spojrzenie rozowych oczu, pelne lubieznego zadowolenia, satysfakcji z tego, ze ofiara odzyskala swiadomosc w tym wlasnie momencie. Rozowe oczy przyciagaly jak magnes, jak hipnotyzujacy wzrok weza przed atakiem. I wtedy... -Obudzil sie pan, panie Stone, doskonale! - przemowil albinos dzwiecznym glosem. Zdecydowanie meskim glosem, chociaz gdzies tam... Stone zalowal, ze nie wie prawie nic o hermafrodytyzmie. -Och, to by sie panu na nic nie zdalo - padla nieoczekiwanie odpowiedz. - Prosze mi wierzyc. Nie jestem ani troche typowy. Tak, jestem unikatem. Te slowa, tak swobodnie wypowiedziane, podzialaly na agenta jak porazenie pradem. Pojal, ze tamten moze czytac w jego myslach. -Mniej wiecej - istota usmiechnela sie - ale to prawda! Ludzie nie sa w stanie wyartykulowac dokladnie swoich mysli, ale zawsze mysla precyzyjnie. Stone uwierzyl. To niesamowite, ale uwierzyl. -Taki byl wlasnie cel tego cwiczenia. "Zrobic z mozgu kogel-mogel" - pomyslal agent. -Jedzenie to jest to, panie Stone. Zgadzam sie! -Robi wrazenie. - Agent postanowil przybrac poze czlowieka, ktorego nic nie moze zadziwic. - Ale, po co to wszystko? -Zalezy mi, zeby pan wiedzial. Gdybym tylko wspomnial o tym, nie uwierzylby pan, prawda? W ten sposob mam pewnosc, ze nie bedzie pan niczego przede mna ukrywal. Te umiejetnosci bardzo wyczerpuja, a nie chce sie niepotrzebnie meczyc. Z drugiej strony, nie chce byc robiony w konia. Dlatego wlasnie, od czasu do czasu, zagladam tam. Rozumiemy sie? -Tak, rozumiemy sie. - Stone wiedzial, ze nie ma sensu niczego ukrywac, albinos trzymal wszystkie atuty w reku. Agent znal specjalistow od ESP w wydziale MI6, ale nigdy by nie uwierzyl, ze ktorys z nich posiada takie mozliwosci. Wlasciwie to zawsze uwazal takie badania za strate pieniedzy i czasu. W tej chwili jednak... -Swietnie - przytaknal grubas. Wyciagnal ramiona i kochankowie (niewolnicy?) pomogli mu usiasc na stole. Wstal o wlasnych silach, owinal sie w szate, po czym ruchem reki odprawil dziewczyny i dziewczyno-chlopca. Stone uslyszal, ze drzwi otwieraja sie automatycznie. -Musi byc panu niewygodnie - powiedzial stwor, zblizajac sie. - Moze pan odwrocic glowe, panie Stone. Nie jestem wilkolakiem. Agent uniosl glowe i poczul gwaltownie narastajacy bol. Wewnatrz czaszki zapalily sie tysiace jarzeniowek. -Och - wyszeptal pociesznie. Jeszcze raz uniosl glowe i zamrugal, chroniac oczy przed swiatlem lamp. - Dobra, panie, jak panu tam? O co tutaj chodzi? -Gubwa, Charon Gubwa. Watpie, aby kiedykolwiek slyszal pan o mnie. -Nie moge zaprzeczyc. - Stone staral sie byc dowcipny. - Nigdy nie slyszalem. Ale zamieniam sie w sluch. Pewnie zechce mnie pan oswiecic. - Teraz spostrzegl, ze jest przypiety pasami do krzesla. Mogl poruszac tylko glowa, a zatem musial siedziec i sluchac. -Alez chce, zeby dowiedzial sie pan wszystkiego, panie Stone. A dlaczego? O tym za chwile. Po pierwsze: przestanie sie pan zastanawiac. Wtedy umysl zacznie pracowac normalnie - tego oczekuje. Po drugie: jest pan inteligentny, jako funkcjonariusz wywiadu powinien pan byc. I dziki. Takie umysly zawsze mnie fascynowaly. Trzecie: panska ciekawosc, sprawia mi przyjemnosc, tak jak nauczycielowi sprawia radosc zainteresowanie ucznia. I w koncu... -W koncu i tak na nic sie ta wiedza nie przyda, poniewaz nic nikomu nie powiem, tak? -Dokladnie! - zgodzil sie Gubwa z usmiechem na twarzy. - Kiedy skoncze z panem, nie tylko nie bedzie pan o tym mowil, ale nawet - myslal. Stone przytaknal, jeszcze raz napial miesnie i zrezygnowal z dalszych prob. -Jestem wsciekly, Gubwa, ale pan na pewno o tym wie. Wie pan takze, ze gdybym mogl wstac z tego krzesla, skrecilbym panu kark. Nie ma wiec sensu ukrywac moich uczuc. Co do reszty, to mysle, ze jestem pana publicznoscia. -Doskonale! -Posluchaj, Wasza Nietypowosc - warknal - nigdy nie pomyslales, ze moze nie jestes taki znow wyjatkowy? Moze to po prostu wybryk natury? Gubwa podszedl do niego z tylu z zadziwiajaca, jak na taka tusze, szybkoscia. Stone czekal. Krzeslo obrocilo sie bezglosnie na gumowych kolkach. Gubwa skierowal je ku metalowym drzwiom, - O tak, wiem, ze jestem wybrykiem natury. W tym wlasnie tkwi moja sila. Urodzilem sie o wiele za wczesnie. Tak jak wszyscy wielcy ludzie. Nie jestem od nich gorszy, przeciw nie. Ja, to przeznaczenie rasy ludzkiej, panie Stone. I to wlasnie ja zmienie te rase. Homo Sapiens? Ba! HERMAPHORO SAPIENS, to przyszlosc! Wjechali do Centrum Dowodzenia, gdzie Stone zobaczyl posag Gubwy ze stopami opartymi na globie. Dopiero wtedy agent poczul strach. "Ten czlowiek wierzy w to, co mowi. Jego cel to podboj Ziemi, stworzenie imperium, w ktorym on bylby cesarzem! Cesarz Ziemi! Kompletny swir" - myslal. -I tak, i nie! - ucial te rozwazania Gubwa. - Marze o imperium, to prawda, ale nie oszalalem. Wrecz przeciwnie, jestem jak najbardziej przy zdrowych zmyslach! -Wielu wariatow mysli podobnie. -Nie mam zamiaru klocic sie z panem, po prostu informuje. Bedzie pan dla mnie pracowal, przynajmniej przez ja kis czas. Potem... No coz, zostawiam to panskiej decyzji. Jest pan, jak juz powiedzialem, inteligentny. Moglbym znalezc dla pana miejsce w mojej organizacji. Ale prosze zapamietac, Stone, ma pan ryzykowny zawod i nikt nie przejmie sie, jesli pan zniknie. To, dlatego tyle panu placa. Stone milczal. -Doskonale. Niech pan teraz poslucha, co mam do powiedzenia. Zaczne od poczatku... Moj pradziadek byl synem poludniowoafrykanskiego wodza plemienia Cetewajo. Kopal zolty metal i niebieskie kamienie dla swoich bialych panow. Ta ziemia kryla w sobie jeszcze jeden skarb - rude uranu. To jedno pokolenie. Jako dziecko i mlody mezczyzna moj dziadek pracowal w tych samych kopalniach az do chwili, kiedy skonczyly sie kamienie. W tym czasie wzroslo zainteresowanie wczesniej bezuzytecznym metalem. I w koncu moj ojciec i matka pracowali dla bialych. Ojciec stracil wlosy, kiedy skonczyl osiemnascie lat; zeby wypadly mu, kiedy mial dwadziescia piec. Ale niech pan nie mysli, ze mszcze sie w ten sposob na bialych. Prawdopodobnie mialy sie urodzic blizniaki, nie wiem, znam tylko efekt koncowy. Rozumie pan, mialem tak naprawde troje rodzicow. Ojca, matke i promieniowanie radioaktywne! Po urodzeniu nie bylem bialy ani czarny, ale szary, nawet nie jak prawdziwy albinos; jednym slowem - niezwykly. Mialem w rownym stopniu rozwiniete cechy plciowe kobiety i mezczyzny. Prawdziwe piersi, nie jakies tam sztuczne protezy. No i moje namietnosci meskie i kobiece jednoczesnie... Mam slabe oczy, ale beda mi doskonale sluzyc w postholokaustowym swiecie; moje rozmiary sa boskie, posagowe, a moja moc... Co pan wie o ESP, panie Stone? Nie, niech pan nie odpowiada. Najpierw powiem panu, co ja potrafie robic. Mam zdolnosci telepatyczne. Ale to tylko jedna z wielu umiejetnosci. Nie potrafie lewitowac, jeszcze nie. Prosze, niech pan popatrzy... - Podszedl do wagi i stanal na niej. Strzalka przesunela sie do liczby dwiescie dwadziescia. - Niech pan patrzy! - rozkazal i zamknal oczy. Jego czolo pokrylo sie perlistym potem. Strzalka wagi powoli opadla. Sto piecdziesiat, sto dwadziescia, sto pietnascie. Otworzyl oczy, westchnal. Strzalka znow pomknela w gore. Gubwa zszedl z platformy. - Jest pewna ilosc mocy, ktora musze wykorzystywac codziennie, panie Stone. Nastepne z moich uzdolnien to hipnotyzm, wkrotce sam sie pan o tym przekona. Przepowiadam takze pewne fakty. Nie zawsze, niestety, dokladnie, ale co nieco widze w przyszlosci. Najblizsza jawi mi sie calkiem wyraznie, odlegla - nieco mgliscie. Jesli gram na wyscigach, zawsze wygrywam. We wszystkich rodzajach hazardu jestem raczej nie do pokonania. Stone zmarszczyl brwi. Przypomnial sobie sprawe Garrisona. Gubwa wybral akurat ten moment na czytanie jego mysli. Rozowe oczy zmienily sie w waskie szparki. Twarz wykrzywil koszmarny usmiech. -Istotnie - powiedzial sciszonym glosem - Richard Garrison. Panskim zadaniem jest chronienie tego czlowieka. Umysl Stone'a staral sie odnalezc wiadomosci na temat Garrisona, ale w nastepnej chwili mezczyzna zagryzl wargi do krwi, odwolujac polecenie wydane szarym komorkom. Gubwa zasmial sie radosnie. -Niech sie pan nie przejmuje. Wiem o Garrisonie o wiele wiecej, niz pan potrafi mi powiedziec. Bardzo duzo, chociaz nie wszystko. Nie chce od pana wyciagac zadnych informacji. Wrecz przeciwnie, to ja panu powiem cos o nim. - W skrocie podzielil sie swoja wiedza, nie unikajac faktow, o ktorych Stone nie mial zielonego pojecia. Agent usiadl wygodniej na krzesle. -Czego wiec pan chce ode mnie? -I znow nic sie nie stanie, jesli panu powiem. - Wydal usta i wzruszyl ramionami. - Mam przyjaciela w rywalizujacym z panskim wydziale tajnych sluzb. Z radoscia powitalby smierc Garrisona, dyskredytujaca takze pana wydzial... -Sir Harry - wykrztusil. -Precyzyjnie. Jak pan widzi, potwierdza sie, jest pan inteligentny. Czy musze dalej tlumaczyc? -Mam ogolny obraz, ale bede szczesliwy, slyszac to od pana. To pan jest telepata, nie ja. -Zawiodlem sie, zreszta, jak pan chce, wyjasnie to. Uzywajac pana do swoich celow, zabije Garrisona. Tym samym wyswiadcze przysluge sir Harry'emu. Ml 6 bedzie nosic pietno. Ta przysluga nie jest dla mnie zbyt wazna. Nie, poniewaz w koncu zajme sie takze sir Harrym. Zabije go. Ale teraz na razie daje mi minimum bezpieczenstwa; gdyby plany nie od razu sie powiodly. To tylko zabezpieczenie. -Postawmy sprawe jasno - przerwal Stone. - Widzi pan siebie jako przyszlego Cesarza Ziemi? -Tak. -Rozumiem. To znaczy, ze spowoduje pan, no ten, holo kaust? -Nie "no ten" holokaust, tylko HOLOKAUST, panie Stone. Wykorzystam bombe neutronowa, chociaz rowniez inne srodki beda w uzyciu. -I po tym wszystkim, taka ma pan nadzieje, rasa ludzka stanie sie banda mutantow popromiennych - Hermaphoro sapiens; jak pan? -Sprawi to inzynieria genetyczna, tak. Stana sie Ojcami Nowej Ziemi. Tytularnymi, oczywiscie. Tak naprawde ja bede prawdziwym ojcem. Moja sperma to ziarno przyszlych pokolen. Stone westchnal i wcisnal sie w swoje krzeslo najglebiej jak tylko potrafil. Po chwili podniosl wzrok. -Pan naprawde jest kopniety. To brzmi jak scenariusz filmu o Jamesie Bondzie. Przypuscmy, ze sie panu uda; pchnie pan swiat ku przepasci, zabije wszystkich ludzi i zacznie z grupka wyselekcjonowanych cos robic, i nawet wyhoduje pan rase superdziwadel... -Zaraz! - przerwal mu Gubwa. - Nie, niczego takiego nie mowilem. Nie pozwole, aby ktos przerosl mnie. Wszystko bedzie pod scisla kontrola. -Rozumiem... -Co pan rozumie? - zapytal Charon, patrzac w mysli agenta. Jego szara twarz zmienila sie z gniewu. - Nie, panie Stone. Ja sie nie boje nikogo! -Poza Garrisonem? -Powiedzialem, ze nie boje sie zadnego czlowieka, panie Stone. Czlo - wie - ka! - wysapal. - Pan nalezy do gatunku Homo sapiens, swiat, ktory zaplanowalem, bedzie nalezal do Hermaphoro sapiens, ale jesli nie myle sie co do Garrisona... -Nie jest czlowiekiem? -Jest, ale z gatunku Homo superior, jak podejrzewam. -I pan chce sie dowiedziec, dlaczego, mam racje? -Dokladnie tak. Kiedy dostane odpowiedz, on umrze. -A wiec o to biega. Czlowiek czy nadczlowiek? Pan sie go boi. -Jaki pan zmyslny! Nie pomylilem sie, prawda? - Uniosl jedna ze swoich poteznych piesci i Stone pomyslal, ze go uderzy. Jednak Gubwa obrocil sie na piecie i wskazal palcem kule ziemska. - Nic nie moze temu przeszkodzic, panie Stone, nic! -A Garrison moglby, czyz nie tak? - odrzekl agent. -Byc moze. Chce wiedziec, jak on to robi. Wiem, skad pochodzi moja sila. Zostala zrodzona z atomu. I przyznaje, ze, jak pan mowi, jestem dziwadlem, mutacja. Ale Garrison nie jest. Jak wobec tego robi to, co robi? -Chodzi o telepatie? Mnostwo ludzi twierdzi, ze... -Twierdzi! - Charon zasmial sie szyderczo. - Telepatia! Jak malo pan wie! Nie ma pan pojecia, kim jest Garrison i co potrafi zrobic! Telepatia, dobre sobie. O wiele wiecej. Tak wiele... On jest - wyrzucil rece przed siebie - niesamowity! Opowiem panu o Garrisonie. Wypelnie kilka luk w panskim wyksztalceniu. Od czego by tu zaczac... A tak! Zawsze mialem swiadomosc, rozumie pan, ze niektore umysly sa inne, na przyklad moj. Zyje na swiecie kilku mezczyzn i kilka kobiet, ktorych talenty w tej dziedzinie sa duzo wieksze od przecietych. Mozna je zaklasyfikowac tak jak znaczki czy monety, pierwsza kategoria to "nieistotne" lub "ubogie" - miliony zwyklych ludzi niewiedzacych nic o ESP, ani nieposiadajacych najmniejszych talentow. Druga grupa to "znosni", czyli tacy, ktorzy od czasu do czasu zaczynaja gwizdac te sama melodie, co ich kolega. Taki "znosny" przeczuwa na przyklad smierc ojca, pomimo dzielacych ich wielu kilometrow: lub w ogole "czuje", ze cos sie dzieje. Takich sa tysiace. Rozumie pan strukture? -Nadazam, prosze mowic dalej - odrzekl Stone. -Doskonale. Nad "znosnym" umiejscowimy "niezlych"; potrafia rozszyfrowac mysli swojej zony czy dzieci. Taki czlowiek liznal nieco "nauk tajemnych". To znaczy, zdaje sobie sprawe, ze jest inny. Niestety, tylko troche inny. Nastepni w kolejnosci sa "dobrzy". "Dobry" to gracz, ktoremu wyjatkowo dopisuje szczescie: detektyw czy policjant, ktory "ma nosa". Tych jest niewielu, moce wybiegaja daleko poza rodzine czy przyjaciol. Niektorzy jeszcze "czytaja" mysli z niewielka trudnoscia. Ostatnio odkrylem w Tybecie cala grupe takich ludzi. Cenne znalezisko. Bylem troche zazdrosny i przekonalem wladze chinskie, ze naleza do "piatej kolumny". Dalsze ich losy zostawilem wlasnemu biegowi. -Tak, to urocze z pana strony. -Monety... - kontynuowal Gubwa, ignorujac sarkazm. Zastanawialem sie, do jakiej kategorii naleze... Jak wspomnialem, jestem niespotykanym okazem. Mysle, ze bylbym ta moneta z bledem, o olbrzymiej wartosci. Tak wlasnie, ale jeszcze nic wobec klasy, ktora przyznalem Garrisonowi. Byl czas, kiedy przyrownywalem siebie do FDC - pierwszy dzien obiegu; termin zaczerpniety z filatelistyki (de Coin), ale to przesada. Tylko o Garrisonie mozna tak powiedziec. Nie ma takiego drugiego. Telepatia? To jeden z pomniejszych jego talentow. Prosze pomyslec: oslepiony, odzyskal wzrok. Jego kobieta takze nie widziala. Teraz widzi. To jeszcze nie wszystko, ona juz nie zyla! -Cialo niejakiej Vicki Maler zostalo umieszczone w komorze hibernacyjnej... - wtracil Stone. -Nie "niejaka Vicki Maler", panie Stone. To jest TA Vicki Maler. Garrison ozywil ja. Wiem o tym. Czytalem jej mysli. Zostala zahibernowana, bo uwierzyla w szanse jedna na milion, ze kiedys nauka bedzie w stanie uporac sie z jej choroba. Trawil ja rak. Smiertelna choroba, nieuleczalna w dzisiejszych czasach. Teraz czuje sie swietnie, to takze robota Garrisona... I na koniec ostatnie przyklady. Sprzed dwudziestu czterech godzin. W jego samolocie wybuchla bomba. Zdarzylo sie to nad Morzem Egejskim. Garrison poprowadzil uszkodzony samolot do Gatwick i bezpiecznie wyladowal. Wyladowal lekko jak piorko. -Wiem o tym. Cudowny przypadek i... -Guzik prawda! Nic pan nie wiesz. Cud w oczach niedowiarkow. Tak sie zwykle mowi, kiedy ma miejsce nieprawdopodobne wydarzenie. Z drugiej strony, niemozliwe nie moze sie wydarzyc, bo jest niemozliwe. Ciekawe, co powiedza wladze, kiedy spostrzega, ze samolot przylecial dziewiecdziesiat minut przed czasem? Od momentu wybuchu bomby musial miec predkosc znacznie wykraczajaca po za wszelkie normy. To sie nazywa l e w i t a c j a! - kontynuowal Gubwa. - Pilot jest przekonany, ze to akt bozej laski. Garrison trafil do szpitala, wyczerpany po takim wysilku. Co wiecej, odnalazl sprawce wybuchu i niezle go sponiewieral. Czy to takie trudne? -Teraz sie naprawde zgubilem - przyznal Stone. -Ach, oczywiscie, poniewaz pan nie wie, kto go chcial zabic. To mafia, a raczej maly pionek tej bezwzglednej i prymitywnej organizacji. Nazywa sie Vincenti. -Carlo Vincenti? Zajmowalismy sie nim i jego kolesiami jakis czas temu. Na pewno on? Skad sie pan tak szybko o tym dowiedzial? -Tak. Jestem pewien. Bomba mogla byc zamontowana tylko na Rodos, a tam przebywa ta parszywa para - bracia Black. Czytalem mysli Berta Blacka. To oni. Bert sam zamontowal bombe. -Zaraz - przerwal mu zniecierpliwionym glosem Stone. - Za szybko. Jesli oni wciaz znajduja sie na Rodos, w jaki sposob mogl pan to zrobic? Skad pan wie, ze sa tam jeszcze? Gubwa odwrocil Stone'a przodem do swojego pulpitu. -Widzi pan ten komputer? Wiem, ze sa na Rodos, komputer mi to mowi. Ma polaczenia z komputerem w Gatwick, a takze z tymi w Nowym Scotland Yardzie i z innymi. Nawet z pana komputerem w kwaterze MI6. - Na jego obliczu za goscil szeroki usmiech. - W koncu zaczyna pan rozumiec. Moze nie jestem, wiec az taki szalony, na jakiego wygladam? -Ale skad Garrison wiedzial, ze to Vincenti? I w jaki sposob go ukaral? Gubwa zaczal tracic cierpliwosc, westchnal. -Kiedy bomba wybuchla, zrozumial, ze jest celem. Poszukal ludzi wrogo nastawionych do siebie. Zajrzal do umyslu Carla. -Czy to znaczy, ze go poturbowal, zanim samolot wyladowal, a nastepnie trafil do szpitala? -Podczas lotu, panie Stone, odleglosc nie stanowi zadnej przeszkody dla prawdziwego telepaty. Odwiedzil umysl Vincentiego, tak jak ja umysl Berta Blacka. Tak mi sie przynajmniej wydaje. Poslal Carlowi cios psychiczny, ktory nie byl jednak smiertelny. Vincenti takze lezy w szpitalu. Moze mowic o duzym szczesciu, ja na miejscu Garrisona zabilbym go. -Ale nie moze byc pan pewien. A jesli to wypadek? Stone dostal wypiekow z emocji. -Odwiedzilem takze umysl Vincentiego. On wie, kto to zrobil. Nie wie tylko, w jaki sposob. -Nie miesci mi sie to w glowie! - Stone byl juz na dobre skolowany. - Moze nie jestem taki bystry, jak pan przypuszczal? -Alez oczywiscie, ze pan jest. - Gubwa zasmial sie. Ma pan bardzo chlonny umysl. Wiadomosci wsiakaja jak woda w gabke. Nie musi pan ze mnie robic idioty. Nie powiedzialem niczego, czego bym nie chcial. Stone nie lubil przegrywac. -Kurwa! - wysyczal przez zacisniete zeby. Usiadl prosto. - Dobra, przestane sie zgrywac i powiedzmy, ze wierze w to, co mi pan zaserwowal. Lub przynajmniej nie uwazam tego za kretynstwo. Jest jeszcze kilka spraw, o ktorych chcialbym uslyszec. Jak dotarl pan do Garrisona? I jak rozpoznal pan w nim... mistrza ESP? -Dwa lata temu wydarzylo sie wiele dziwnych rzeczy, wszystkie wokol niego. Az do tego czasu nie interesowalem sie nim, nie wiedzialem nawet, ze istnieje. Swiat jest pelen roznych umyslow, a ja odwiedzam tylko te, ktore chce odwiedzic. Garrison mnie nie interesowal. Dopiero pozniej go odkrylem. A wiec to dwa lata temu odzyskal wzrok, przywrocil zycie Vicki Maler i wyleczyl ja. Wlasnie wtedy zaczal zdawac sobie sprawe ze swojej olbrzymiej mocy. Dowiedzialem sie tego wszystkiego dzieki moim zdolnosciom telepatycznym. - Glos Gubwy znizyl sie do szeptu, przepelnial go zabobonny lek. - Gdybym wierzyl w Boga, panie Stone, wiedzialbym, ze oto Bog zstapil na ziemie. Czy slyszal pan o biosferze? -To obszar, ktory zapelni pan bombami neutronowymi. -Niech pan sobie wyobrazi wielki meteoryt pedzacy przez atmosfere, wywolujacy najwieksza burze na swiecie. Niech pan sobie wyobrazi powietrze i oceany w szalenstwie, furie zywiolow. Juz? Ma pan? Dobrze! Teraz krok dalej. Psychiczna biosfere. Psychosfera, w ktorej spoczywaja zawieszone talenty ESP. A teraz niech pan sobie wyobrazi te Psychosfere rozdarta przez olbrzymi meteor. Tak wygladalo przebudzenie Garrisona, panie Stone. I to wyjasnia ten paradoks: z jednej strony chce zabic, z drugiej zas nie wolno mi tego zrobic. Stone nie wiedzial, co odpowiedziec. -Numizmatyka, moj przyjacielu - ciagnal Gubwa. - On jest Fleur de Coin, jedyny w swoim rodzaju. Gdzie zostal wybity, przez kogo? Gdyby pan byl kolekcjonerem, czyz nie zadawalby pan sobie takich pytan? Oczywiscie, ze tak. Gdyby odkryl pan, ze moneta zostala przetopiona ze starej i na nowo wybita? -Proba! -Zgadza sie, ale lepsza niz oryginal. I jakie byloby nastepne pytanie? -Kto jest autorem? -Dokladnie tak! - Charon zlapal Stone'a w zelazny uscisk. - Oczywiscie, jak zostalo to zrobione? Co sie takiego wydarzylo, ze ma boska moc? Stone zmruzyl oczy, wierzac przez chwile, ze rozszyfrowal Gubwe. -Dlaczego pan jego nie zapyta? Dlaczego nie wejdzie pan do jego umyslu i... - spostrzegl swoj blad. Oczy Gubwy rozwarly sie szeroko. -Co? - wysyczal. - Niczego sie pan nie nauczyl? W nic pan nie wierzy? Czlowieku, nawet nie zblizylbym sie do Garrisona! Predzej wlazlbym do basenu z piraniami i ponacinalbym sobie zyly! ROZDZIAL CZTERNASTY -Oczywiscie musialem poszukac przyczyny zaklocenia Psychosfery. Tej nieujarzmionej rzeczy, ktora mi zagrazala.Wystarczylo zamknac oczy; sama aura wystarczyla! Poczulem sie jak galazka rzucona w wir! Wejsc w jego umysl...?! Bylbym jak mucha przy wentylatorze, a nawet gdybym przezyl - niech pan zwroci uwage na to gdybym znalazlby mnie w domu, idac po moich sladach. Wtedy na pewno zniszczylby mnie! -Nie zniszczyl Vincentiego! - zauwazyl Stone. -Ale go okaleczyl! A ja, Charon Gubwa, glowny architekt jego szafotu! -Pan? W jaki sposob? -Jak? Czyz nie skierowalem tych umyslow przeciwko niemu? To byla manipulacja; czy pan tego nie widzi? Niestety, wszystko wymknelo sie spod kontroli. Nie mialem odwagi osobiscie stawic czola Garrisonowi, ale skierowalem na niego uwage innych. Potrafie wplywac na inne umysly. Czy nie powiedzialem panu, w jaki sposob zniszczylem tych mnichow z Tybetu? Ale oni nie mieli mocy Garrisona! Mimo wszystko turbiny, ktore wprawilem w ruch, predzej czy pozniej zabija go! A moze zrobie to sam, odkrywajac jego tajemnice. Na razie jednak nie moze mu spasc wlos z glowy. Stone wolno pokiwal glowa. -I tutaj ja wkraczam do akcji, prawda? -Tak. Garrison ma pewna slabosc; Vicki Maler. Wiem, ze ona zna tajemnice. Jesli nawet nie cala, ma wskazowki, gdzies tam, w gaszczu szarych komorek. I ja to cos z niej wyciagne. -Dlaczego do tej pory pan tego nie zrobil? Jezeli to jest prawda... -NIE, NIE, NIE! - krzyknal Gubwa w myslach Stone'a, wywolujac dreszcze. - Wciaz pan nie rozumie, prawda? Garrison jest bardzo blisko tej kobiety. Wskrzesil ja! Mozna powiedziec stworzyl! Prawie nie opuszcza jej umyslu. A gdyby kiedykolwiek mniemam zastal... -Wiec nie moze sie pan do niej dostac? -Probowalem, probowalem. Wydaje mi sie, ze od pol roku jego moc slabnie. Kiedy sprzyjaly okolicznosci, wkradalem sie. Mialem ku temu kilka okazji i zawsze sie udawalo. No, moze nie do konca... Ale w kazdym przypadku ten kontakt byl pospieszny; nie wystarczal, by sie czegos dowiedziec i jednoczesnie nie zostac odkrytym. Ostatni raz mial miejsce zaledwie kilka dni temu, podczas ich pobytu na Rodos. Wtedy to Garrison wyczynial te "cuda", chcac sobie udowodnic, ze jest tak samo potezny jak kiedys. -Jak wiec pan tego dokona? - Stone zmarszczyl brwi. Jezeli nie potrafi sie pan dobrac do niej... -Nie potrafie, jak pan to mowi, "dobrac sie do niej", gdy przebywa poza tym miejscem. Ale kiedy znajdzie sie tutaj... Mam kilka wyprobowanych sposobow. Tutaj ja jestem panem, poza tym dysponuje odpowiednim zabezpieczeniem. -Mam ja tu sprowadzic? - Stone wiedzial, do czego zmierza Gubwa. -W samej rzeczy. -Jest pan, zatem naprawde kopniety! Przeciez on zrobi ze mnie mokra plame! -Istnieje taka mozliwosc - powiedzial Gubwa - i nalezy tego uniknac. - Usmiechnal sie. -Przez mnie trafi rowniez do pana i wtedy... -Nie. Nie odnajdzie mnie. Jesli zostanie zdekonspirowany, panski umysl ulegnie samozniszczeniu. Zgorzeje, zanim zdazy pan powiedziec cokolwiek o mnie. O tak, panie tajny agencie Stone, umrze pan i nawet nie zorientuje sie kiedy. -... A poza tym ja tego nie zrobie. -Alez zrobi pan to. - Chwycil krzeslo Stone'a i popchnal je. Kiedy zblizyli sie do drzwi, te otworzyly sie z sykiem. Pokaze panu moje laboratorium. Jako tajny agent zna pan termin "pranie mozgu". Jestem pewien, ze tak. Mam w laboratorium niezla pralnie. Czy wspomnialem o moich osiagnieciach na polu hipnozy...? - Na korytarzu wielki albinos zatrzymal sie. - Drogi panie Stone, jestem panem rozczarowany! -Nie zachowuje sie pan jak dzentelmen - dodal. Podczas gdy Charon Gubwa pracowal nad Stone'em w swoim laboratorium, Vicki siedziala na lozku Garrisona w malej sali szpitala Haslemere w hrabstwie Surrey. Miejsce to wygladalo jak pensjonat, poniewaz prywatny lekarz Richarda - czlowiek szanowany, ktorego pacjenci byli bogatymi i bardzo szanowanymi osobistosciami - lubil pensjonaty. Uwazal je za synonim czystosci, a czystosc jest podstawa dobrej medycyny. Doktor Jamieson mieszkal tam na stale. Drogie i nieobecne na mapach miejsce zapewnilo potrzebny spokoj i Vicki przestala niepokoic sie o Richarda. Od pewnego czasu odczuwala nieokreslony niepokoj; moze bala sie mordercow, ktorzy chcieli wysadzic w powietrze samolot. Az do tej chwili wlasne bezpieczenstwo nie bylo jej zmartwieniem; bezpieczenstwo znaczylo - kroczyc przez zycie z Garrisonem, polegalo na jego obecnosci. Popatrzyla na niego. Spal na siedzaco. Potrzebowal tego. Mial sciagnieta pomarszczona twarz; jego cialem raz po raz wstrzasal dreszcz niepokoju... W szpitalu powital Vicki lekarz wraz z pielegniarka, prawdopodobnie zona. Powiedzieli jej, ze Richard nie podniesie sie z lozka do poniedzialku, ze powinien wypoczywac trzy pelne doby. Doktor mial postarac sie o to. Dwa razy dzwonila policja, domagajac sie oswiadczenia Garrisona, ale Jamieson ich splawil. Uwazal, ze pacjentowi nie mozna przeszkadzac, bowiem jest fizycznie i psychicznie wyczerpany, a powazne zalamanie nerwowe mozna leczyc tylko wypoczynkiem. Vicki bardzo ostroznie dotknela dloni Richarda. Mial zimne cialo; wydawalo sie bardzo delikatne, jak z plastiku. Chwycila mocniej, aby sie upewnic... Co chciala wiedziec? Czy szukala potwierdzenia, ze Garrison istnieje naprawde? Zadrzala. A czy ona nie byla tylko snem? Mysl, ze juz go nie kocha, nagle rozkwitla w jej umysle. Najpierw slaba, teraz rozwinela hybrydowate platki. Jak mozna, bowiem kochac ciagle zagrozenie? Topor, ktory nieustannie wisi nad glowa; tykajacy zegar, ktory wybije ostatnia godzine? Nie mozna kochac czegos, czego sie nie zna. Dawno temu poznala Garrisona. Byla to krotka chwila. W chorobie trzymala ja przy zyciu radosc wspomnieli. Wierzyla, ze pokocha Richarda. Wtedy... lina zaczela pekac. Topor nad glowa wydawal sie coraz ciezszy, a tykanie zegara zmienilo sie w loskot. Wiedziala, ze gdyby Garrison umarl, odeszlaby z nim, tym razem na zawsze. Juz kiedys odwiedzila to przerazajace miejsce. Nienawidzila zagrozenia, a Garrison zagrazal jej. Nie czula do niego nienawisci, jeszcze nie. Ale jak dlugo? Zastanawiala sie, ile czasu potrzeba, zeby wszystko stalo sie jasne. Zostala z nim przez nastepne pol godziny. Suzy siedziala spokojnie w samochodzie, lecz kiedy tylko uchylily sie drzwi, wyskoczyla na zewnatrz. Machala ogonem i w zaden sposob nie mozna jej bylo przywolac z powrotem. Vicki podazyla za psem do drzwi budynku. Doktor Jamieson stal na stopniach, usmiechajac sie sztucznie. Czekal, az Vicki odjedzie. Byl krepym mezczyzna o okraglej twarzy, zawsze nosil tweedowy garnitur. -W porzadku, moja droga, niech zostanie. Richard wspominal, ze moze tak sie zdarzyc. -O tak, ona nie znosi rozlaki - odrzekla Vicki. Suzy podeszla do Vicki i polizala ja po rece. Wiedziala, ze moze zostac. Chciala byc z Garrisonem. Kiedy tylko samochod zniknal za zakretem, wbiegla do szpitala. Czekala pod drzwiami izolatki, az Jamieson wpusci ja. Wpadla do srodka i wskoczyla na krzeslo przy lozku pana. Usiadla wyprostowana i obserwowala go czujnie, strzygac uszami na kazdy ruch. Po chwili oparla pysk na lapach i cicho zaskomlala. Jamieson zostawil drzwi uchylone. Wiedzial, ze Suzy przyjdzie, gdy zglodnieje... Wyschnietym korytem strumienia Garrison dotarl do wyzyny. Brzegi zmienily sie w sciany czerwonej skaly, wysokie na kilkadziesiat metrow. Koryto wydawalo sie najlepsza droga, lecz trudno pojac, w jaki sposob krajobraz mogl sie tak zmienic. Teraz trawa zszarzala, krawedzie wypietrzyly sie, zniknela woda. Garrison mogl opuscic dno strumienia, ale byl zbyt zmeczony, czy tez leniwy, by zdobyc sie na ten wysilek. Brzeg rosl z kazdym krokiem i przeobrazal sie w lita skale. Zastanawial sie, ktoredy ma teraz isc. Na prawo czy na lewo? Lewa to oczywiscie droga Czarownika; szlak lewej reki. Sciezka ta coraz bardziej zwezala sie. Szlak prawej dloni byl zdecydowanie szerszy. Spowijajacy go owal mgly z przeswitujacymi promieniami swiatla prawdopodobnie nie kryl zadnych zlych mocy. Suzy przywarla mocniej do plecow swego pana i zaskomlala. Garrison nic mogl sie zdecydowac. Skierowal Maszyne najpierw w prawo, potem w lewo, po czym zatrzymal sie, klnac w duchu. Popchnal w koncu Psychomecha ku poszarpanemu dnu strumienia. Zsunal sie z szerokiego, teraz porytego cieniutka warstwa rdzy, siedzenia Maszyny. Suzy zeskoczyla za nim. Kiedy stanal na twardym gruncie, zobaczyl, ze metal jest doszczetnie przezarty rdza. W czesciach plastikowych pojawily sie pekniecia, kable stopila wysoka temperatura. Spoza kapiacych izolacji wyzierala platanina rur. Richard wiedzial jednak, ze nie moze porzucic Maszyny na tym pustkowiu, poniewaz widzial ja w wizji przyszlosci, w tej dramatycznej scenie ze szklana kula i kregiem czarownikow. Nie wiedzial tylko, ktora droge wybrac. Tak bardzo chcial spojrzec jeszcze raz w przyszlosc. -Richard... Och, Richard! - Dobiegl go ledwo slyszalny szept kobiety; glos wyprzedzajacy mysl. -Co...? - Przykucnal, rozgladajac sie wokol. - Kto? Gdzie? - zadawal sobie pytania. Suzy byla bardziej zdecydowana. Patrzyla na zaciemniony zalom skalny po lewej stronie i cicho warczala. -A wiec tam, malenka? - zapytal Garrison, mruzac oczy. -Ty takze to slyszalas? Suzy w odpowiedzi przylgnela do jego kolana i zaskomlala zalosnie. -Richard, prosze! - znow uslyszal kobiece westchnienie. -Prosze, pomoz mi! Pomoz! uwolnij mnie! "Pomoc jej? Uwolnic? Co to znaczy? - zastanawial sie. Ciarki przeszly mu po plecach. - Jasnowidztwo? Czarna magia? Naturalnie, bardzo czarna magia." I znow ten glos. Z innego miejsca, innego czasu. Uchwycil sie ostatniej mysli "z innego czasu". "Czy to mozliwe? Glos z przyszlosci? Przeciez wyrazilem zyczenie ujrzenia przyszlosci! Czy to odpowiedz?" - nie byl pewien. Zblizyl sie do cienia; probowal dojrzec, rozpoznac postac stojaca u wejscia szlaku lewej reki. Nagle wylonila sie z mgly sylwetka dziewczyny oslanianej przez cieniste zakola swiadomosci. Blagala Garrisona, zeby ja uwolnil, prosila o pomoc. Garrison poczul znow, jak cierpnie mu skora, gwaltownie zmieniajac kazda czastke ciala w strach. Pot zrosil mu czolo. Cos sie poruszylo! Cos zawieszonego w powietrzu; poruszylo sie tam i z powrotem; podazalo sladem dziewczyny. Macki... Obcy! Chorobliwe zlo, szare jak trad; szalenstwo! Olbrzymia osmiornica ze snu. Najwiekszy z wrogow! Nie wahal sie ani chwili dluzej. Siadl na grzbiet Maszyny. Suzy poszla w jego slady. Skierowali sie ku sciezce lewej dloni. Panowal tam wiekszy mrok, niz mozna bylo sie spodziewac; chlodny, kleisty. Richard wiedzial, ze musi poruszac sie bardzo ostroznie; wszedzie sterczaly grozne skaly; sufit stanowily olbrzymie stalaktyty, gdzieniegdzie tylko przeswitywalo niebo. Woda drazyla tutaj skale przez tysiaclecia, aby w koncu polaczyc wapienne nacieki w gigantyczne kolumny wspierajace tony krzemu. Musial balansowac pomiedzy tymi skalami; nie wiedzial, co czai sie za nastepnym zakretem. Czul jednak czyjas obecnosc; od wiekow czatujaca istote. Pedzac wciaz dalej i dalej, zobaczyl cien, ktory przypominal kleks przemykajacy po ziemi. -Suzy! - krzyknal. - Poczekaj, malenka! Uslyszal tylko jej szczekanie niknace gdzies w glebi korytarza, wzmocnione przez echo. Po chwili zgaslo w gluchej ciszy. Wycisnal troche wiecej energii z Maszyny; oczy przyzwyczaily sie juz do gestniejacego mroku. I nagle... Znalazl sie w bajkowym swiecie, zostawiajac za soba klaustrofobiczne wnetrza... Tak mu sie przynajmniej wydawalo, kiedy pojazd wystrzelil z tunelu i wpadl do komnaty. Bylo tam pieknie, jednak wyczuwalo sie basniowy nastroj niesamowitosci i grozy. Piekna komnata; tak samo piekna jest pajeczyna olbrzymiego pajaka! Sufit wylozono ostrymi jak brzytwa naciekami skalnymi, lagodniejsze nieco podloze porastaly dziwne grzyby; swiatlo bylo nienaturalne, trupio blade. Garrison ominal olbrzymia kolumne skalna i podazyl ku skomlacej Suzy. Pies blyskawicznie przylgnal do niego, drzac, jakby przed chwila wyszedl z lodowatej wody. Richard rozumial jej strach; sam czul dlawienie w gardle. W glebi pomieszczenia, na kamiennym tronie siedzial (lub unosil sie nad nim) Obcy z jego snow; olbrzymia osmiornica o wielu mackach - ani meska, ani zenska forma istnienia; szara masa szalenstwa zaprzeczajaca ewolucji rodzaju ludzkiego. Czerwonooki potwor wpatrywal sie hipnotycznym wzrokiem... ale nie w Garrisona. U podnoza tronu lezala skulona dziewczyna - zjawa. To jej szloch dochodzil z daleka; jej postac skrywala grobowa poswiata. W tym momencie Garrison moglby przysiac, ze znal te istote. Teraz wiedzial, ze dziewczyna jest tylko cieniem. Obcy musial byc, zatem czarownikiem wskrzeszajacym umarlych. Richard zwiekszyl predkosc Maszyny, ale nagle cos go zatrzymalo... W polowie drogi Psychomech odmowil posluszenstwa. Jakby niewidzialna bateria zagrodzila nagle droge. Garrison znal ten typ zapory i wiedzial, ze przebrniecie przez nia jest prawie niemozliwe. Zmeczony i przepelniony lekiem nie mogl zebrac wystarczajaco duzo sily, aby sie przedrzec. Jak wobec tego mial pomoc dziewczynie i przerwac bluzniercze praktyki Obcego? Wydawalo sie to niemozliwe. Co wiecej, obraz powoli znikal, stawal sie coraz bardziej nierealny, jak wrazenie wystepujace zaraz po przebudzeniu. Gdyby bylo inaczej, czy Obcy nie wyczulby go? Wyrazil chec ujrzenia przyszlosci, a Obcy nie mial zamiaru ogladac przeszlosci. Garrison mogl patrzec, jednak nie wolno mu bylo sie angazowac. Jego rozgoryczenie nie mialo granic. Pragnal pomoc tej kurczacej sie z kazda chwila zwiewnej istocie, dziewczynie-zjawie, szepczacej blagalne slowa rozpaczy. Nie potrafil jednak w tej chwili nawet zebrac mysli. Przygladal sie biernie tej dramatycznej scenie. W nastepnej chwili wstrzymal oddech - zobaczyl nowy element spektaklu. Trzecia postac wylonila sie bezszelestnie zza rzedu cienkich stalaktytow. Garrison znal intruza. To Tajemniczy ze snu, noszacy Szate Tajemnicy. "Czyzby ministrant Obcego? - zastanawial sie. - Ale czy wtedy skradalby sie ku swemu panu? Czy staralby sie wyciagnac dziewczyne z objec tamtej zlej istoty?" Uciekali razem. Na wpol omdlala swietlista postac spoczywala w ramionach Tajemniczego. Po tym porwaniu rozwscieczony Obcy wyciagnal w ich strone dlugie macki; uslyszeli odglos zasysania powietrza. Przez chwile wydawalo sie, ze nie uciekna, ale dotarli do sciany, przy ktorej stal Garrison. Tuz za nimi podazal potwor. -Nie! - Garrison dal upust swojej bezradnosci. - Nie, tak nie moze byc! - Kazda jego czastka chciala sie przedrzec przez niewidzialna zapore. Uwolnil caly zapas energii ESP, aby moc ingerowac w przyszlosci. Wydawalo sie, ze ten wybuch wyczerpal go kompletnie. Maszyna spoczywala w bezruchu. Wdrapal sie na jej szeroki grzbiet. Dojrzal Tajemniczego, ktory przeciskal sie przez sciane i wraz z dziewczyna-duchem zniknal w korytarzu. Mrok pokrywal komnate. Garrison ostatkiem sil obserwowal koncowa scene dramatu. Obcy zatracal sie w przyszlosci; miotajac wsciekle dlugimi konczynami, wtapial sie w sciane po drugiej stronie, by zniknac tam, skad Richard wywolywal te wizje... Nie utrata przytomnosci oszolomila Garrisona; to bylo psychiczne zmeczenie, z ktorego wyrwal go dopiero skowyt i drapanie Suzy. Wiedziala, ze miejsce nie nadawalo sie na drzemke. Zadziwiajace, ze pomimo ogolnego wyczerpania byl w stanie usiasc. Co wiecej, po chwili uniosl Maszyne i poszybowal ku wylotowi jaskini. Podczas gdy Obcy miotal sie na swym wielkim tronie, Garrison podazyl mrocznym tunelem. Po chwili zrobilo sie jasno jak w dzien. Powoli zmierzali ku coraz intensywniejszej jasnosci zycia. Suzy chciala jak najszybciej opuscic tamto miejsce. A Psychomech... Psychomech zostawial za soba krwawe slady odpadajacej platami rdzy. ROZDZIAL PIETNASTY W poniedzialek o jedenastej Carlo Vincenti uwolnil sie spod opieki medycznej. Wspierajac sie na ramionach swoich chlopcow, wyszedl ze szpitala, pomimo nalegan lekarza i pielegniarek. Dzis czeka go triumf - Wielki Facio mial uporac sie z Garrisonem, a on mial powrocic do interesu w glorii i chwale. Dobrze wiedzial, jaki los czeka pana Garrisona betonowe obuwie, ktore sciagnie go w dol i tylko kilka babelkow powietrza powie o miejscu jego pochowku.Zbieg okolicznosci sprawil, ze Garrison dokladnie w tym samym czasie opuscil dom doktora Jamiesona. Vicki przyjechala po niego srebrnym mercedesem, ale kiedy tylko zaparkowala i wysiadla z samochodu, poczula, ze cos jest nie tak. Byly to tylko domysly podsuwane przez jej podswiadomosc. Suzy siedziala przy drzwiach wejsciowych. Prawdopodobnie wyczula zmiane w Garrisonie. Zachowywala sie zawsze w ten sposob, kiedy ujawnial druga twarz. Dzis byla to twarz Thomasa Schroedera; dziewczyna zauwazyla to, gdy tylko pojawil sie w drzwiach. Mial posture Richarda, ale wydawal sie dziwnie odmienny - te pozy i glos. -Vicki, moja droga - przywital ja - jestes punktualna jak zawsze... Dziekuje, ze przyjechalas po mnie. - Ujal jej dlon, jak to zwykle robia przyjaciele. Mial chlodne rece. Jego pocalunek, musniecie ustami, byl nie do zniesienia. Vicki dokladnie wiedziala, co czuje Suzy. Ucieszyla sie, kiedy puscil jej dlon i zwrocil sie do doktora Jamiesona. - Jestem panu szczerze zobowiazany. Prosze oczekiwac stosownego czeku. -Oczywiscie, panie Garrison. - Lekarz uscisnal mu reke i spojrzal na Vicki. - Prosze dbac o niego, mloda damo, wciaz jest oslabiony i... -Zbyt sie pan o mnie martwi! - Garrison-Schroeder wciaz sie usmiechal, ale jego glos przybral ostry ton i coraz wyrazniejszy stawal sie niemiecki akcent. - Wszystko w porzadku. Potrzebowalem po prostu troche odpoczynku, troche ciszy i spokoju, co pan i panskie domostwo zapewniacie wysmienicie. I za co otrzyma pan honorarium. -Oczywiscie, oczywiscie - Jamieson uspokajal go. - To tylko zwyczajna troska lekarza o pacjenta, nic wiecej. -Powiedzmy. No coz, jeszcze raz dziekuje; musimy juz ruszac. Czas jest przez wiekszosc ludzi uwazany za pieniadz; nikt nie ma go dosyc. Poprowadzil Vicki do samochodu, otworzyl drzwi i pomogl jej usiasc. Potem wpuscil Suzy. Czarny doberman zaskomlal, wskakujac na siedzenie i spojrzal na swego pana z ciekawoscia. Ale Garrison-Schroeder tylko sie usmiechnal. Ostatni raz skinal na pozegnanie lekarzowi, po czym wlaczyl silnik. -Vicki - powiedzial, kiedy znalezli sie juz na trasie szybkiego ruchu - wiesz oczywiscie, kim jestem? -Och tak, Thomas, wiem. Skinal glowa, patrzac przed siebie. -Doskonale, wiesz wobec tego rowniez, ze nie znalazlem sie tutaj na skutek medycznego zabiegu. W przyszlosci bede pojawial sie czesciej. Willy takze. To nie jest zamiana miejsc, raczej oznaka rownosci. To prawda, ze istniejemy w ciele Richarda, w jego umysle, ale nie tak to sobie wyobrazalem... wczesniej. Jestesmy jakby osobnymi jednostkami. Ale... Richard byl najsilniejszy. Tak, powiedzialem byl. I juz nie odzyska pelnej kontroli. Pomimo mojej hojnosci, szybko stal sie zazdrosny o swoja prywatnosc. -Twojej hojnosci? - Vicki weszla mu w slowo. - Mowisz o pieniadzach, ktore mu zostawiles? O jego prywatnosci? Sam powiedziales, to jego cialo! -Ale nasz umysl. Jestesmy tam, Vicki, dzielimy sie wiedza. Nawet wcisnieci w glab, wiemy, kiedy jest mu dobrze, a kiedy zle; kiedy jest szczesliwy, kiedy nieszczesliwy: kiedy jest zagrozony, ranny. Wiemy takze, ze gdy umrze, my umrzemy razem z nim. I ty takze! Och, Vicki, Vicki, drogie dziecko, ty jestes zazdrosna o nas; nie widzisz tego? Ale my cie chronimy! -To tylko... uboczny produkt - zaprotestowala slabo. Thomas, byles przyjacielem mojego ojca, byles dla mnie jak rodzina. Doceniam to, ale w tej chwili... -W tej chwili, w tej chwili - ucial Garrison-Schroeder. Czy ci sie to podoba, czy nie, jedziemy na jednym wozku! Jego glos przybral na sile i przypominal dzwiek kredy skrzypiacej na tablicy. - Mein Gott! Was ist mit dir! -Mit mir... Nichts! - odpowiedziala podenerwowana. Ale co z toba...? Czy to niesmiertelnosc, ktorej pragnales? Co z twoja niesmiertelnoscia? Byl wsciekly, widziala to, ale zanim odpowiedzial, uczynil wszystko, aby sie opanowac. -Vicki, moja droga, w tej zupie, ktora nazywasz niesmiertelnoscia, plywaja dwie muchy. Ty jestes jedna, druga Richard. Ty, poniewaz sie wtracasz, on, poniewaz jest nieposluszny. Jak na ironie, z calej naszej trojki Richard ma najgorsze przygotowanie do obrony. -To, dlatego tutaj jestes? Aby go chronic? -Aby chronic nas wszystkich! Zdajesz sobie sprawe z tego, ze jego moc slabnie. Kiedy zgasnie, pierwsza to odczujesz. Nie wiesz, jak bardzo bedziesz cierpiec? Najpierw slepota, potem smierc. Ty... rozpadniesz sie, Vicki! Bardzo szybko. Podobnie jak ja, bylas juz tam raz. Wiesz, jak wyglada smierc... Cialem dziewczyny wstrzasnal dreszcz. -Prosze, przestan! Thomas, ja... -Pozwol mi skonczyc. Utrata mocy to nie wszystko. W samolocie zostala podlozona bomba, wiesz o tym. Musisz takze zdawac sobie sprawe z tego, ze jakis nieznany czlowiek pracuje na nasza niekorzysc. Kto? Dlaczego? Och, mialem mnostwo wrogow za zycia, ale Thomasa Schroedera juz nie ma, podobnie Koeniga. Kto chcialby zamordowac Richarda, z jakiego powodu? -Ja... Ja nie wiem - Vicki odpowiedziala powoli. - Nie jest latwy we wspolzyciu, ale... -... Ale morderstwo? Nie, mysle, ze to ma glebsze korzenie. Ostatnio zauwazylismy inna moc w Psychosferze, Vicki. Niespotykanie potezna sile. To jeszcze jeden powod, dla ktorego tutaj jestem. I moge przywolac Koeniga do pomocy. Ten problem my potrafimy rozwiazac lepiej niz Richard. Jak widzisz to nie takie proste, a ty jeszcze dodajesz jakies swoje klopociki... - Spojrzal na nia z ukosa, kiedy zakryla twarz dlonia. -Ty... wiesz? -O tym, ze zaczelas watpic w swoja milosc do niego? Vicki zaczela szlochac. Nie mogla dluzej trzymac tego w sobie. -Staralam sie ukryc... - nerwowo otarla oczy - ale wiedzialam, ze wczesniej czy pozniej ty, on, cala wasza trojka musi wyczytac to w moim umysle. Nie, nie kocham go! - W koncu to powiedziala. Przerazona wlasnymi slowami plakala jeszcze glosniej. Thomas zatrzymal samochod na trawiastym poboczu. -Nic na to nie poradze - lkala Vicki. - On jest moim zyciem, ale nie kocham! Tak, masz racje, bylam... tam. Bylam juz martwa. I boje sie tego; bardzo. Ale jak moge kochac kogos, kto musi mnie w koncu zabic? -Vicki - Schroeder poklepal ja po ramieniu i przycisnal do siebie - nie placz. Czy uwazasz sie za grzesznice? W niczym nie zawinilas. Czy bylas nielojalna? Nie, tylko przerazona. Nie kochasz Richarda, to nie zbrodnia. Jestem pewien, ze obawiasz sie jego zemsty. Ale pomysl, czy on jest do tego zdolny. Nie! Richard nie zabiera zycia, on je chroni. Ocalil mnie... Popatrzyla na niego przez lzy i po raz pierwszy uswiadomila sobie, ze Schroeder naprawde zyje, istnieje. Ze jest milym, starszym wujkiem, ktorego znala od lat. -Przebaczy mi? -Bedzie cierpial, nie ma, co do tego najmniejszej watpliwosci. Moze nie od razu wybaczy. Ale przeciez nie jest morderca? Zupelnie niepotrzebnie sie niepokoisz. -Och, Thomas, jesli tylko... -Moje dziecko, posluchaj: oboje obawiamy sie smierci, poniewaz nalezymy do rodzaju ludzkiego. Ktos chce zabic Richarda. I, jakkolwiek nieswiadomie, zabije nas razem z nim. To realne zagrozenie i moim podstawowym zadaniem jest usunac je. A potem... - Wzruszyl ramionami i wlaczyl silnik. -Tak? -Potem zajme sie powazniejszym problemem. Mam na dzieje rozwiazac zagadke zycia wiecznego. My nie jestesmy niesmiertelni, Vicki, jeszcze nie. Utracilismy te szanse, kiedy Richard zniszczy! Psychomecha. Ale Maszyne mozna odbudowac, mozna tez znalezc zrodlo wiekszej mocy. Richard w tej chwili podrozuje we snie i szuka tej energii. -A co ze mna? Czy mam byc na zawsze zwiazana z nim; bez uczucia? -Nie moge odpowiedziec za niego. Moze zechce cie zatrzymac nawet bez milosci; ale watpie w to. Cokolwiek sie zdarzy, moge ci jedno obiecac: dopoki bede zyl, ty nie umrzesz. A mozesz mi wierzyc, Vicki, zycie jest mi wciaz bardzo drogie. W domu w Sussex Garrison-Schroeder nie marnowal czasu. Zabral ze soba tace jedzenia i zamknal sie w gabinecie. Nie chcial, by mu ktokolwiek przeszkadzal. W poludnie przybyli inspektor policji i Chichester, aby zebrac zeznania. Garrison-Schroeder wylonil sie z gabinetu na dwadziescia minut i zlozyl oswiadczenie. Policjanci chcieli jeszcze poznac nazwiska i adresy zalogi samolotu, co okazalo sie niemozliwe. Richard nie dysponowal takimi danymi. Po tej przerwie znow zniknal w gabinecie. Vicki zdazyla zauwazyc przez uchylone drzwi rozlozony na stole plan Londynu. W chwile pozniej uslyszala, ze Garrison rozmawia z kims przez telefon. Nie mogla zrozumiec ani slowa. Po godzinie wyszedl w koncu; byl blady, zmeczony i, pomimo ze oproznil tace, wciaz glodny. Kiedy kucharz przygotowywal mu posilek, siedzial i palil papierosa, nie odzywajac sie do nikogo. "Gromadzi energie" - pomyslala Vicki. Potem odpoczywal w gabinecie, wyciagniety w duzym, wygodnym fotelu. O czwartej po poludniu postanowil wyjsc z domu. -Moja droga - powiedzial do Vicki - nie wiem, jak dlugo to potrwa. Zachowuj sie naturalnie, tak jakby nic sie nie stalo. Jeden z nas wroci: ja, Richard albo Willy. Po chwili odjechal wielkim mercedesem, zabierajac ze soba Suzy. Vicki miala ich wiecej nie zobaczyc... Na lotnisku w Gatwick Johnie Fong skontaktowal sie telefonicznie z Gubwa. -Charon, jestem w Gatwick. Jechalem za Garrisonem az tutaj. -Co on wyrabia? -Wyglada, jakby czekal. - Fong westchnal. - Siedzi w sali przylotow z gazeta w reku, ale nie czyta. -To interesujace. Moze dowiem sie czegos wiecej o panu Garrisonie. Najprawdopodobniej czeka na braci Black. Przylatuja o siodmej. A teraz, Johnie, chce, abys bacznie obserwowal, co sie bedzie dzialo. I... - przerwal. - Nie, poczekaj, sam na to popatrze twoimi oczyma. Daj mi znac, kiedy samolot wyladuje i ustaw sie tak, bym wszystko widzial. A poza tym nie rob niczego, dopoki ci nie powiem, zrozumiano? -Tak - wyszeptal Fong - ale... -Cos jeszcze? -Jest cos... dziwnego. -Mow dalej - rozkazal Gubwa. -To Garrison. Wiem, ze to on, a jednak... -Wydaje sie, ze to ktos inny. -Tak. To dziwne, Charon. Przez chwile Gubwa milczal. -Nastepna tajemnicza cecha pana Garrisona, Johnie. Nie pierwszy raz zauwazyles jego zmienne stany. Czekam na twoj telefon. Jeszcze jedno, nie wykazuj nadmiernego zainteresowania, nie podchodz zbyt blisko. -Oczywiscie. -Jestes jednym z moich najbardziej zaufanych ludzi. Twoja nagroda bedzie wielka. -Moja nagroda jest wielka, Charon. Kocham cie. -Wobec tego, do uslyszenia. Tak jak zapowiedzial, Gubwa obserwowal oczami Fonga Joego i Berta Blackow. Przeszli przez clo i pojawili sie w hali przylotow. Byli opaleni, wygladali zdrowo, ale ich umysly zajmowala jedna mysl. Probowali wywiazac sie z kontraktu dla mafii i zawiedli. Wielki Facio oczekiwal ich dzisiaj w swoim domu. Obecnosc obowiazkowa - a to moglo byc zrodlem niepokoju. Rozmawiali sciszonymi glosami. Znalezli wozek na bagaz i skierowali sie do przejscia podziemnego. Nagle staneli jak wryci. Garrison opieral sie o kolumne, w rece trzymal kolorowy tygodnik. Nie mogli go rozpoznac, nie mogli tez przypuszczac, ze ten czlowiek czeka na nich. Jednak podeszli do niego. Gubwa zauwazyl, ze ich ruchy staly sie mechaniczne. Teraz Garrison opuscil gazete. Gubwa podejrzewal, ze zechca uciekac albo zaatakowac go, ale oni tylko patrzyli. Nikt nic nie mowil, nikt sie nie poruszyl. Te trzy postacie trwaly w bezruchu przez okolo pol minuty. I wtedy... Tak jakby nic sie nie zdarzylo, bracia potoczyli wozek dalej i znikneli za rogiem. Garrison odprowadzil ich wzrokiem, odwrocil sie i poszedl na parking. -IDZ ZA NIM - przekazal Gubwa Fongowi. - IDZ ZA NIM WSZEDZIE. MELDUJ MI O WSZYSTKIM W DZIEN I W NOCY. NIE ZGUB GO. -Jak sobie zyczysz, Charon - wyszeptal Chinczyk, zachowujac bezpieczna odleglosc. -I UWAZAJ NA NIEGO. WCIAZ CHCE GO ZYWE GO, PRZYNAJMNIEJ NA RAZIE. -Tak, Charon. Gubwa wycofal swoja mysl i otworzyl oczy. Siedzial przy biurku w Centrum Dowodzenia. Przed nim lezala rozlozona mapa Gatwick. Spojrzal na nia uwaznie i zmarszczyl brwi; wreszcie odlozyl plan na miejsce. Wyraz jego twarzy stal sie bardziej surowy, kiedy uswiadomil sobie to, co wlasnie zobaczyl. Jego oczy go nie mylily, moc Garrisona okazala sie wprost niewiarygodna. Mogl to oczywiscie sprawdzic. Mogl odwiedzic umysly braci Black, ale to zbyt niebezpieczne. Mysl Garrisona prawdopodobnie penetrowala ten obszar. Gubwa nie mogl ryzykowac, nie chcial nadwerezac swojej mocy, a poza tym mial co innego do roboty. Taki pan Philip Stone... Samochod Stone'a stal zaparkowany w miejscu, gdzie droga zaczynala piac sie na wzgorze, o kilometr na zachod od domu Garrisona. Stone siedzial za kierownica z lornetka zawieszona na szyi. Widzial, jak Garrison odjezdza w kierunku Londynu; widzial tez jadacego za nim szarego jaguara. Nie byl tym jednak zainteresowany. Po prostu sluchal polecen. Mogl sie zachowywac normalnie: jesc, pic, palic, isc za glosem natury; mogl robic wszystko, oczywiscie w granicach wytyczonych przez Charona Gubwe. Co gorsza, zdawal sobie sprawe z tego, co robi; lub raczej - czego nie robi. Po pierwsze: nie chronil Garrisona. Czekal na rozkaz Gubwy, aby porwac zone czy kochanke tego czlowieka. Juz po raz piecdziesiaty spojrzal na telefon w samochodzie. Zastanawial sie, co by sie stalo, gdyby polaczyl sie z szefem i przedstawil mu przebieg wydarzen. Jednak z rownym skutkiem moglby zaczac kopanie tunelu do Australii. Obie te rzeczy mialy rowna szanse powodzenia. Mogl o tym myslec, bardzo chcial to zrobic, ale wprowadzic zamiar w zycie? Wykluczone. Gubwa o tym wiedzial. Wystarczylo male "pranie mozgu" (widzac szybkosc i skutecznosc tego zabiegu, KGB plakaloby w glos), blokada umyslu i kilka posthipnotycznych polecen. Postanowil, wiec, ze bedzie sluzyl mu do konca. -PRAWIE DOKLADNIE TAK, PANIE STONE - odezwal sie glos znikad. Stone poderwal sie, myslac, ze hermafrodyta stoi tuz przy otwartych drzwiach samochodu. -NIE, NIE - odpowiedzial rozbawiony glos. - NIE MOZE MNIE PAN ZOBACZYC. TYLKO SLYSZEC I, OCZYWISCIE, WYKONAC MOJE ROZKAZY. -Co teraz, Gubwa? - zapytal. -TYLKO OBSERWUJ. KIEDY SIE SCIEMNI, WEJDZ DO DOMU. SCHOWASZ SIE TAM I POCZEKASZ NA DALSZE INSTRUKCJE. BYC MOZE BEDZIESZ MUSIAL BRONIC MIESZKANCOW. SA TACY, KTORZY CHCA WYKONCZYC GARRISONA. NIE MOGE OBSERWOWAC WSZYSTKICH I NIE WIEM WSZYSTKIEGO, ALE... "Ale tak ci sie wydaje?" - pomyslal sarkastycznie Stone. -SCHLEBIASZ MI. NIE CHCE, ABY COS SIE STALO VICKI MALER. BEDZIEMY W KONTAKCIE. - Gubwa wycofal sie. Zdany na wlasne sily agent poczul nagly chlod. Slonce jeszcze nie zaszlo, wieczor byl cieply, a jednak poczul zimno... lodowate zimno. W koncu stalo sie jasne, ze Gubwa zrealizuje prawdopodobnie swoj plan, ze jest w stanie podbic swiat, ze moze stac sie Cesarzem Ziemi, zmienic ludzkosc na swoje podobienstwo. Philip Stone, twardziel z dlonmi jak ze stali, tajny agent, byl bezradny jak nowo narodzone dziecie. Wypil kawe, zapalil papierosa, czekal. Kiedy zaczal zapadac zmierzch, zamknal drzwi samochodu i ruszyl w kierunku domu... Londynska mafia zasiadla na walnym zebraniu. Jedno z biur Wielkiego Facia znajdowalo sie na ostatnim, dziesiatym pietrze domu, w dzielnicy biurowcow. Znajdowali sie w najwiekszym pokoju, ktorego okna wychodzily na zatloczona ulice. Rozpoczal sie sabat trzynastu najbardziej wplywowych ludzi Cosa Nostry z Londynu. Na glownym miejscu zasiadl Wielki Facio - Joseph Maestro, zwalisty bandzior o byczym karku, ze szrama na nosie. Jego posture uwydatnial nienagannie skrojony garnitur. Dalej siedzieli jego pomocnicy zgodnie z hierarchia waznosci. Po drugiej stronie usadowil sie Carlo Vincenti, ktory, po niedawnym zajsciu, nie wygladal jeszcze najlepiej. Jeden rekaw marynarki wisial luzno, a ramie spoczywalo na temblaku. Dlon spowita byla bandazami. Twarz zdobily mu liczne i duze since. Spotkanie trwalo juz okolo pol godziny; zegarki wskazywaly dwudziesta pierwsza. Poruszono kilka mniej waznych tematow w oczekiwaniu na ten glowny. Teraz nadeszla kolej Garrisona. -... Tak, ten facet ma naprawde niesamowite wyczucie gry - zaczal Wielki Facio. - I to nie tylko przy ruletce, chodzi o wszystkie gry hazardowe. Nie musze wam chyba mowic, co to znaczy... ale powiem, bo macie, kurwa, zakute lby. Jesli rozwiniemy jego metody, bedziemy mieli tysiac Garrisonow i zrobimy kase, niezly szmal... Z drugiej strony, jesli on powie nam, jak to robi... No coz, istnieje jeszcze wiele klubow nalezacych do innych ludzi, co? Dlatego wlasnie zwijamy faceta. Hej, jezeli ktos ma watpliwosci, niech zapyta pana Vincentiego, ktory przerznal swoje udzialy w "Ace of Club". Stracil nie tylko forse, ale i polowe twarzy. Nikt tego nie lubi. Wkurza mnie, ze to taki zadzior. Ale kiedy z nim skonczymy, zaspiewa inaczej. -Kiedy? - przerwal niecierpliwie Vincenti. - Kiedy go capniemy, Joe? (nikt nie zwracal sie do Wielkiego Facia po imieniu). Mam do pomowienia z tym skurwielem. -Ta, ta, wiemy, Carlo. Tak jak powiedzialem wczesniej, gdy z nim skonczymy, jest twoj. Ale poniewaz w naszej organizacji panuja zasady demokratyczne, musimy glosowac. Sa wszyscy? Jasne! Kto chce, zebysmy zlapali Garrisona, pogadali z nim troche i dopasowali mu cementowe butki - lapy do gory. Po podniesieniu reki przez Maestra, blyskawicznie wyskoczyly w gore ramiona pozostalych. Vincenti wysunal dlon troche wolniej, wkladajac w to mnostwo wysilku. Glosowanie jeszcze trwalo, kiedy trzask otwieranych drzwi oznajmil przybycie braci Black. -No juz. - Bert uniosl lufe. Wszyscy skierowali oczy na bron. Dobrze znano reputacje Berta. W obawie przed chocby kichnieciem, uniesli rece do gory. Wszyscy z wyjatkiem Carla Vincentiego. Ten odepchnal krzeslo i wstal. -Ocipieliscie, chlopaki? - krzyknal. - Wpadacie tu jak... do diabla, byliscie zaproszeni! Spartoliliscie robote, no i co z tego? W sumie wyszlo dobrze. Chcemy Garrisona zywego. Nie mamy do was pretensji. Kiedy mowil, Joe i Bert zaszli go z obu stron i posadzili na krzesle. Nastepnie bez slowa, nie zwazajac na zachowanie Vincentiego, Joe odlozyl pistolet i wyciagnal olbrzymia brzytwe. Przekrecil glowe krzyczacego i poderznal mu gardlo, od ucha do ucha. Carlo zakrztusil sie i zacharczal. Dzwieki dobiegaly z rany, nie z ust. Chwile pozniej krew trysnela czerwonym strumieniem. Vincenti miotal sie na krzesle przez chwile. W koncu uderzyl glowa w stol i zjechal po blacie, zostawiajac za soba krwawa smuge. Kiedy umarl, bracia podeszli do duzego okna. Teraz wszystkie oczy zwrocily sie w ich strone. Wielki Facio i cala swita stali z podniesionymi rekami. Maestro chcial cos powiedziec, ale slowa uwiezly mu w gardle. -Pozdrowienia od Richarda Garrisona - powiedzial Joe. -To ostrzezenie, gdyby ktos chcial jeszcze czegos probowac. On potrafi wszystko... Odwrocili sie i wyskoczyli, rozbijajac szyby i konczac zywot na dole. Przez chwile nikt sie nie ruszal, a potem nagle rozlegl sie zgielk. -Stac! - Glos Maestra bylo slychac chyba az na ulicy. - Zaroi sie tutaj od gliniarzy, zanim zdazymy wyjsc! I dlaczego mielibysmy uciekac, co? Jestesmy tylko niewinnymi swiadkami, no nie? Jesli bracia Black chcieli uziemic Carla, a potem wyskoczyc, ich sprawa. Musimy trzymac sie tej wersji. Wszyscy zaczeli jednoczesnie mowic i Maestro uniosl dlon. Szybkie podejmowanie decyzji bylo jego mocna strona. -Sluchajcie, do kurwy nedzy! Jestesmy czysci. Jedyne odciski na tych spluwach naleza do nich. Musimy tylko pominac nazwisko Garrisona. Reszte widzieliscie. Do diabla, skad moglibysmy wiedziec, ze Carlo i bracia Black maja jakies zatargi, co? Popatrzyli na niego i pokiwali glowami. -Dobra - mowil dalej - wezcie sie w garsc. Widzielismy juz gorsze jatki. Kiedy zebrali sie w male grupki i zaczeli ze soba rozmawiac, Wielki Facio przywolal do siebie Ramonade Medici. -Ramon - wyszeptal - mowiles mi, ze Carlo byl pewien, ze to Garrison go pobil. -Jasne. Teraz to trzyma sie kupy. -Nie chce juz tutaj tego Garrisona. Nie chce o nim nic wiedziec. Chce, zeby byl trupem; tak bezpieczniej. -Da sie zrobic - odrzekl Ramon. - Kiedy byl za granica, zalozylismy w jego samochodzie czujnik. Dzieki temu mozemy dowiedziec sie, gdzie teraz jest. -Dobra, gdy tylko wydostaniemy sie z tego bajzlu, wynajmij kogos, komu mozna zaufac. -Masz to u mnie jak w banku. -Najlepiej, zebys sie teraz zmyl. Wyjdz tylnymi drzwiami na dach. Powiem chlopcom; zapomna, ze tu byles. -W porzadku. - Medici przytaknal i wymknal sie z pokoju. Na zewnatrz rozbrzmiewaly juz dzwieki policyjnych syren. Slychac bylo lomotanie do drzwi i glos domagajacy sie ich otwarcia. Podobny do pajaka czarny cien Raniona de Medici przykucnal na dachu domu... ROZDZIAL SZESNASTY Garrison-Schroeder zjechal z drogi Ml w Leicester i znalazl dobry hotel. Minela juz jedenasta w nocy i czul sie diabelnie zmeczony. Kuchnia nie wydawala posilkow o tej porze, ale Richard przekupil recepcjoniste i zamowil dwa steki; surowy - dla Suzy. Zaniosl go jej do samochodu, a ona uporala sie z nim w okamgnieniu. Nastepnie wrocil do hotelu.Bar byl wciaz otwarty. W polowie czwartej szklaneczki whisky podszedl do Garrisona recepcjonista, pytajac, czy nie ma nic przeciwko zjedzeniu posilku w pokoju (byli jeszcze inni, ktorym odmowiono poznej kolacji). Nie mial nic przeciwko. Dopil drinka i skierowal sie do pokoju. Po zjedzeniu zrobil sobie kawe, wyciagnal sie na lozku i zaczal czytac czasopismo zabrane z lotniska w Gatwick. Ten magazyn - pelen ogloszen i reklam - sklonil go do zatrzymania sie tutaj. Kupil go na lotnisku i zaslonil nim twarz, czekajac na braci Black. Ale kiedy z nudow przekartkowal pismo... Wiedza Garrisona o zjawiskach paranormalnych - odwrotnie niz jego doswiadczenie w tej materii - byla raczej fragmentaryczna. Tak jak Thomasa Schroedera, zawsze, interesowaly go profetyczne sny. Nie wiedzial, w jaki sposob podswiadomosc je tworzyla, ale zdawal sobie sprawe, ze znalazl sie tutaj za sprawa jednego z takich snow. Wczesniej inny profetyczny sen pomogl mu podjac decyzje, przyjac oferte Schroedera - zawrzec z nim pakt. Nawet jego reinkarnacja miala swoje odbicie w wizjach onirycznych. I naraz... Najzwyklejsza fotografia w gazecie. Czarno biala, niezbyt interesujaca, wrecz nudna. Nudny byl takze tekst autorstwa British Energy Comission. Kiedy jednak Garrison otworzyl gazete na tej stronie, zdjecie zaczelo iluminowac niewidocznym dla innych, magicznym blaskiem. Byla na nim dolina, a w tle - pietrzyly sie wysokie pagorki. Podpis pod spodem informowal, ze bedzie to najwieksze osiagniecie technologiczne od czasu elektrowni atomowej w Dounrcay oraz ze tama zostanie otwarta w srode, pojutrze, w Glen O'Dunkillie. Garrison-Schroeder postanowil, ze bedzie tam wczesniej, najdalej jutro. Powod oczywisty - to te same wzgorza i tama, ktore widzial we snie. Sceny z tego snu pojawily sie w jego umysle jak fragmenty niemego filmu sprzed lat. Pamietal grzmoty i blyskawice, setki kilometrow kwadratowych lsniacej spienionej wody; czul krople rozpryskujace sie na twarzy. Wszystko to widnialo na fotografii w gazecie. W rogu zdjecia zobaczyl zarys starego domu skrytego w cieniu wysokich sosen, tam gdzie kiedys ujrzal... zlota kopule! W Xanadu, gdzie Garrison odwiedzil swiatynie szczescia... Swiatynie Szczescia, jezeli za szczescie uwaza sie spelnienie snu - nie tylko Garrisona, ale takze Schroedera - wiecznego marzenia o niesmiertelnym zyciu. Czyz nie to bylo celem wyprawy? Odnalezc i uwiesc Boginie Niesmiertelnosci? Garrison-Schroeder mogl spac tej nocy, wiedzac, ze rankiem jego podroz dobiegnie konca. Zdawal sobie sprawe, ze gdzies tam przed nim, w dolinie przy Glen O'Dunkillie, czeka jego przeznaczenie. Teraz mogl sie spokojnie wyspac. Mial nadzieje, ze koszmary nie beda go niepokoily, znal, bowiem lekarstwo na smierc Richarda Garrisona, Koeniga i Vicki czy nawet Suzy. Pomyslal o skontaktowaniu sie z Vicki przed snem, chcial tylko dotknac jej umyslu, ale... z jego baterii ulatniala sie energia na niezmierzone obszary Psychosfery. Energia, ktorej nie mozna niczym zastapic. Garrison-Schroeder rozebral sie, zgasil swiatlo i wszedl do lozka... Garrison kontynuowal wyprawe. On takze szukal doliny kopuly, lecz nieswiadomie. Szukal jej w swiecie bardziej realnym niz swiat na jawie. Od przerazajacego zdarzenia w jaskini Obcego przemierzyl juz ogromne obszary. Omijal wielkie zielone oceany o prawie nieruchomych wodach; nie mial odwagi ich przeskoczyc. Nie z Maszyna, ktora mogla sciagnac go w dol. Zmeczenie mocno dawalo mu sie we znaki i kazdy metr zmienial sie w kilometr. Nawet Suzy byla zmeczona, Suzy ze swoja niespozyta energia. Spedzala czas zwinieta i przytulona do niego. Korpus Psychomecha byl tak zardzewialy, ze prawie rozpadal sie. Przez szczeliny wystawaly druty pozbawione izolacji. Plastikowe czesci popekaly, a plamy rdzy zacmily blask chromu. -Zlom! - Richard zdobyl sie na slabe przeklenstwo. Zlom, a wciaz targam go ze soba. Jeszcze jedno szalenstwo szalenca w szalenczej wyprawie! Wczesniej mogl przelatywac nad gorami, teraz musial szukac przejsc, co wydluzalo droge i wystawialo jego cierpliwosc na probe. Omijal lasy gigantycznych wykrzywionych drzew. Bal sie. Omijal tez - pamietajac wizje ze szklanej kuli - wszystkie pustynie. Wspomnienie czarownikow przesladowalo go. Szczegolnie dobrze zapamietal tego zoltego, ze skosnymi oczyma. Nie mogl o nim zapomniec, poniewaz wydawalo mu sie, ze mag z Orientu wciaz za nim podaza. I gdziekolwiek sie odwrocil, widzial malego zoltego czlowieczka wylaniajacego sie zza skal, czy pojawiajacego sie na horyzoncie. Prawdopodobnie jeszcze inni byli na jego tropie; mgliste cienie, ktore znikaly, kiedy tylko wytezyl wzrok. Garrison nie spal, poniewaz nie chcial snic we snie. Wydawalo mu sie, ze jego zmeczenia nie moze usunac zwykly sen, nawet jesli bylby mozliwy. W koncu dotarl do pasma malych wzgorz i zobaczyl Doline Mgiel. I nawet teraz, jesli to rzeczywiscie widzial (nie mogl juz polegac na swoich zmyslach, zmeczenie potrafilo wywolac halucynacje), czul, ze jakis dziwny i niesamowity cien spowija to miejsce. Dolina rozciagala sie od wzgorza, ktore wlasnie mijal, do mniejszych pagorkow w oddali; po bokach siegala horyzontu. W tej wielkiej niecce klebila sie mgla biala jak mleko; panowala taka cisza, jaka zapanuje pewnego dnia na krancach czasu. Tym razem Garrison nie wahal sie. Wiedzial, ze musi przez to przejsc. Mial ku temu trzy powody. Po pierwsze: mogl podrozowac w nieskonczonosc i nie znalezc innej drogi. Po drugie: mial malo czasu i czul sie coraz slabszy. Po trzecie: nadciagala burza klebiaca sie czarnymi chmurami i tylko niebo przed nim bylo jasne i czyste. Poza tym bardzo kusilo go, zeby tam wjechac; dolina wygladala na szeroka, a wzgorza za nia zdawaly sie wabic go ku sobie. Kiedy juz wszystko przemyslal, skierowal Maszyne w morze. Mleczna powloka zamknela sie, odcinajac go od reszty swiata scianami bieli. Miarowe mruczenie Psychomecha i spokojny oddech Suzy uspily czujnosc Garrisona. Zamknal oczy, nie mogac juz dluzej patrzec w gestniejaca biel i w tym momencie rozszalala sie burza. Grzmot przeszyl powietrze jak uderzenie tytanowego mlota. Blyskawice syczacymi jezykami przeszywaly podmokly grunt, wzniecajac kleby pary. Blekitne ogniste zjawy rozdzieraly skale na kamienne platy. W kazdej chwili jedna z tych migotliwych strzal, przyciagnieta metalem Maszyny, mogla ugodzic Garrisona. Nagle w blasku wscieklego wybuchu zobaczyl, tak mu sie przynajmniej wydawalo... W zamieszaniu wywolanym grzmotami i migoczacymi jak w kalejdoskopie blyskawicami zawiodly oczy. Parl naprzod. I wtedy zobaczyl... Maszyne troche podobna do Psychomecha, lecz potezniejsza. Wznosila sie ponad oparami mgly; wielka, gigantyczna. Olbrzymia i kanciasta, z rurami i przewodami sterczacymi z kadluba. Na pewno miala moc stu, nie - tysiaca Psychomechow Garrisona. I tam, gdzies w glebi, za migajacymi diodami kryla sie potezna energia. Maszyna nie wydawala zadnego dzwieku; jej krawedzie byly nieostre i zamazane. Mezczyzna zdawal sobie sprawe, ze to miraz. Miraz; fatamorgana widywana czasami na pustyni - lustrzane odbicie czegos odleglego. Wiedzial, ze ta wizja jest odlegla w czasie. Zostala wyslana, czy tez raczej on ja przywolywal, jako znak, ze obrana przez niego prawa sciezka przywiedzie go w koncu do kresu wyprawy. Przyblizyl sie ostroznie, nie chcac wzniecac klebow mlecznej mgly, ktora zamazalaby ten obraz. Zatrzymal sie, tym razem ze zdumienia. Niewiarygodna maszyna miala platforme; rodzaj mostka pomiedzy dwoma miedzianymi pretami, ktore zakonczone byly kulami do olbrzymich elektrod. Ale nie to sprawilo, ze stanal jak wryty. Na mostku siedziala jakas postac. Instynktownie wyczuwal, ze istota ta przybyla z innego miejsca, z innego swiata. Frankenstein! Sztucznie stworzony, wykreowany przez opetancza nauke. Kiedy znowu blyskawica rozjasnila przestrzen, Garrison podszedl blizej. Bylo tam jeszcze cos, co musial odkryc; zobaczyc. Cos zwiazane z tym sztucznym tworem. Ze zdumieniem patrzyl na rozparte na mostku stworzenie. Mialo ksztalt czlowieka; masywnego i poteznego. Wychylil sie, zeby zobaczyc wielka dlon zacisnieta na kolanie. Dlon spoczywala spokojnie, ale jej wyglad swiadczyl sam za siebie. Dlon mordercy. Garrisona zdziwil olbrzymi rozmiar i twardosc konczyn. Przebudzony potwor zmiazdzylby kazdego potencjalnego wroga. Bylo cos jeszcze - stwor musial miec przebieglosc lisa. Nie wiadomo skad w umysle Garrisona pojawila sie ta mysl, ale juz tam pozostala. Ta dziwna istota byla mieszanka nieskonczonej inteligencji i brutalnosci. Nagle ze wzmozonym rykiem i loskotem cztery wielkie swietliste strzaly uderzyly w Maszyne, przecinajac mleczne opary mgly. Nowy Psychomech zostal skapany w migoczacej niebieskiej energii. Sila podmuchu rzucila Garrisona na pordzewialy kadlub jego Maszyny. Nie dowierzal juz swoim przytepionym zmeczeniem i targanym wstrzasami zmyslom. Wydawalo mu sie, ze wielkie miedziane elektrody roziskrzyly sie, jakby w wyniku naglego wzrostu mocy. Odniosl wrazenie, ze potezny strumien energii uderzyl w nagiego potwora; poczul nawet swad palacego sie ciala. I wtedy, w agonii, stwor zgial sie w pol, wlepiajac w niego oszalale zlote slepia osadzone w twarzy, ktora od razu rozpoznal... Byla to jego wlasna twarz! Pozniej (nie wiedzial, ile minelo czasu) Garrison przebudzil sie z delirium. Suzy stala przy nim, tracala go suchym nosem, cucac szczekaniem i skowytem. Po Maszynie nie zostalo ani sladu. Potwora tez nie bylo. Garrison jednak zapamietal jego twarz; swoja twarz. Wiedzial, ze musi to miec jakies znaczenie. -Wstawaj, Suzy! - Gardlo wyschlo mu na wior. Chwycil wiszacy przewod i zmusil Maszyne do wzniesienia sie. Poprowadzil ja przez doline jak prehistoryczna bestie na smyczy. Niebo rozblyslo gwiazdami. Przed soba ujrzal lagodne stoki wzgorz... Johnie Fong siedzial w samochodzie na hotelowym parkingu i obserwowal swiatlo w pokoju Garrisona. Na gorze znajdowal sie Garrison-Schroeder, ale Fong nie wiedzial o tym. Dla Chinczyka to po prostu Garrison. Odczekal kilka minut, po czym poszedl do budki telefonicznej. Chwile pozniej wyrwany ze snu Charon Gubwa odebral telefon. Przeczucie podpowiadalo mu, ze nadchodzace godziny beda pelne wrazen. Przyswoiwszy sobie szybko informacje od Fonga, albinos zwrocil sie do Philipa Stone'a, ktory obserwowal posiadlosc Garrisona. -Panie Stone, niech pan wraca do samochodu i niech pan przywiezie do mnie Vicki Maler. Stone stal za drzewami i palil papierosa, oslaniajac go dlonmi. Drgnal na dzwiek sygnalu. Zdusil niedopalek obcasem i uwaznie rozejrzal sie wokolo. -Wciaz jest pan niedowiarkiem, panie Stone. -Jak mam ja naklonic do pojscia ze mna? - zapytal szeptem, zamiast po prostu przekazac pytanie mysla. - I dokad? -ZNA SIE PAN NA TYM. PRZYPOMNI PAN SOBIE PO DRODZE. TRZEBA BEDZIE TROCHE POIMPROWIZOWAC. -Gowno! - wyplul z siebie przeklenstwo i skierowal sie do miejsca, gdzie stal zaparkowany jego zolty ford granada. W domu poszlo latwo. Dzialal pod dyktando Gubwy, jego posthipnotycznych rozkazow. Gral swoja role. Byl Philipem Stone'em, MI6, tak jej powiedzial. Poinformowal Vicki, ze Richard Garrison znajduje sie teraz pod opieka Tajnej Sluzby, ktora dowiedziala sie o drugim przygotowanym na jego zycie zamachu. Przekazal, ze Garrison prosil, aby zabrala swoje rzeczy i spotkala sie z nim. Pomimo, ze Stone mial kompletny zamet w glowie, jego slowa i dzialania poddane byly ostrej dyscyplinie. I, oczywiscie, mial swoja sluzbowa legitymacje. Musiala mu zaufac. Byla juz przygotowana do snu, ale ubrala sie, szybko spakowala mala walizke i wydala kilka polecen sluzbie. Podczas calej tej szopki Stone nie pragnal niczego innego, jak powiedziec jej, zeby uciekala, zaczela krzyczec albo zadzwonila na policje. Zamiast tego jednak usmiechal sie kordialnie, zapewnial, ze wszystko jest w porzadku. Po chwili wyruszyli do Londynu... W tym czasie Gubwa nie osmielil sie zrobic zadnego ruchu. Doszly do niej sluchy o zabojstwie Vincentiego i podwojnym samobojstwie braci Black. Wiedzial, kto jest za to odpowiedzialny. Garrison wciaz dysponowal moca, z ktora nalezalo sie liczyc, przerazajaca moca. Gubwa podjal ryzykowne dzialanie, wysylajac Stone'a po Maler. Nie mogl byc spokojny, dopoki dziewczyna przebywala poza Zamkiem; mimo, iz chronilo go osmiu straznikow mysli. Vicki znala prawdopodobnie zrodlo czy sekret sily Garrisona; znala takze jego slabosci. Na sygnal "zolnierzy" Stone zatrzymal samochod i opuscil okno. Jeden z nich podszedl do wozu, odlamal wieczko fiolki i wrzucil ja do srodka. Gaz uspil Stone'a i dziewczyne. Byli teraz w drodze do Zamku i zadna sila na swiecie nie mogla tego zmienic... Gubwa wiedzial lub podejrzewal, ze moc Garrisona nie pochodzila z tego swiata, lecz z Psychosfery. Teraz wszystko bylo tylko kwestia czasu... Telefon Raniona Mediciego wyrwal Josepha Maestro z ciezkiego snu. Wielki Facio obrocil sie, zapalil lampke, podniosl sluchawke i sprawdzil, kto dzwoni. -Ramon? Czekaj. - Brutalnie obudzil spiaca obok dziewczyne. - Ty, spadaj! -Co? - Przetarla oczy i objela go wpol. Warknal cos i strzasnal dziewczyne z siebie. Byla bardzo mloda i bardzo piekna, ale w tej chwili juz mu niepotrzebna. -Wstawaj, kocmoluchu! - warknal. - Idz, umyj zeby. -Ale Joe - zaprotestowala niesmialo... -Wez prysznic: po prostu spadaj. Musze z kims porozmawiac. Zawolam cie, jak skoncze. Niemrawo poszla w strone lazienki. -Taa... - powiedzial Maestro do sluchawki - co jest? Znalazles Garrisona? -Jasne. Przynajmniej jego samochod. Nie ma go w domu, wiec pewnie jest gdzies w poblizu samochodu. -Gdzie? -W Leicester. -W Leicester? - Maestro zmarszczyl brwi. - Co on, u diabla, robi w Leicester? Gdzie w Leicester? -Nie wiemy. Musimy go dokladnie namierzyc. -A wiec ruszaj do roboty. -Dzisiaj? -W tej chwili! Hej, jestesmy mu cos winni. Nie powiesz mi, ze podobal ci sie ostatni wieczor, co? Trzy bite godziny w towarzystwie gliniarzy. No dalej, ruszaj do roboty. Chce trupa Garrisona. -Dobra, Joe, zalatwione. Pewnie sie tu zatrzymal na noc. Wezme chlopakow Carla. To im sie spodoba. -Racja, swietnie. Gliniarze nie wiedza, ze byles z nami wtedy, kiedy bracia Black zalatwili Vincentiego. Nawet, jesli wyniuchaja Garrisona, nie powiaza cie z cala sprawa. Jestes czysty. Dobra, to twoja robota. -Klawo. -Tylko jej nie spartol. -Na pewno nie. -Jestes klawy gosc, Ramon. -Dzieki, Joe. Maestro odlozyl sluchawke. Szklane drzwi zaparowaly. Z lazienki dobiegal szum wody. Maestro odrzucil koldre, przeciagnal sie i ziewnal. -Dziecino! Mozesz wracac do lozka. Dziewczyna, wycierajac sie, wyszla z lazienki. W milczeniu podziwial jej piersi i jedrne posladki. -Kiedy sie wysuszysz - powiedzial - mozesz popracowac troszeczke buzia. Podeszla do lozka, zmarszczyla nos i spojrzala znaczaco. -Buzia? - zapytala bez zlosci. -No chodz tutaj - mruknal... ROZDZIAL SIEDEMNASTY Niezbadane sily w Psychosferze sprawily, ze tym razem Garrison-Koenig jechal wielkim mercedesem na polnoc. Los sprawil, ze "chlopcy" de Mediciego przybyli o kilka chwil za pozno. Zobaczyli tylko odjezdzajacy srebrny samochod.Mieli do wyboru albo skierowac sie z powrotem na droge Ml, albo czekac, az przyrzady okresla precyzyjnie miejsce pobytu Garrisona. Johnie Fong, po sprawdzeniu, ze rzeczywiscie jedzie wlasciwa droga, zwiekszyl dystans dzielacy go od mercedesa. Fong zjechal z podjazdu hotelowego i wszystko pozostaloby niezauwazone, gdyby nie Willy Koenig. Jak mawial o nim jego ukochany pulkownik, Willy miewal uzasadnione zle przeczucia. Niezaleznie od okolicznosci, zawsze byl przy gotowany na najgorsze, ale rowniez potrafil sie wykaraskac z najgorszych tarapatow. Mial zalety, ktore zjednaly mu przyjazn i nieograniczone zaufanie zarowno Schroedera, jak i Garrisona. Dzieki tym zaletom znalazl swoje miejsce w konglomeracie psychicznych wcielen Richarda. W tej chwili znajdowal sie na wlasciwym miejscu - za kolkiem kierownicy mercedesa. Widok szarego jaguara we wstecznym lusterku zaniepokoil Garrisona-Koeniga. Zaczal on rozwazac podjecie ostatecznych, nawet drastycznych krokow. Chcial pozbyc sie niewygodnego towarzysza podrozy. W tym celu zjechal na pobocze i otworzyl bagaznik. Lezala w nim, niegdys przemyslnie ukryta, bron (roznego rodzaju). Przeniosl ja do wozu. Kiedy usiadl za kierownica, minal go szary jaguar. Pietnascie minut pozniej, gdy przejezdzal obok zatoczki dla ciezarowek, podejrzany pojazd znow sie pojawil. Garrison-Koenig mogl sobie na razie nie zawracac tym glowy. Nie mial jednak watpliwosci, co bedzie dalej. Jednak ani on, ani Johnie Fong nie dostrzegli czarnego samochodu podobnego do wielkiego karawanu, ktory wyraznie zblizyl sie do nich. Charon byl zmeczony. Wzial wczesniej troche prochow (pomimo, ze nie uznawal narkotykow, jesli nie chodzilo o zwielokrotnienie doznan seksualnych), a teraz mial zamiar powtorzyc dawke. Rozpoczynal sie najwazniejszy dzien w jego zyciu, dzien realizacji planow. W Psychosferze az gotowalo sie od dziwnych wibracji. Garrison musial zginac. Jesli Gubwa mial kiedykolwiek jakiekolwiek watpliwosci, teraz pozbyl sie ich cienia. Na mysl o Garrisonie Gubwa zadrzal ze strachu, po raz pierwszy od wielu lat. Wiedzial, ze Garrison to niejeden, ale trzech ludzi, i dopoki ten multiumysl nie zostanie kompletnie wykasowany, dopoty on nie zazna spokoju. Co do Philipa Stone'a i tej Maler - jeszcze zyli. Gubwa mial za duzo spraw, a oni nie stanowili zadnego zagrozenia. Oczywiscie obecnosc Vicki byla niebezpieczna; ale straznicy mysli skutecznie chronili Zamek przed ingerencja. Pomiedzy krolestwem Charona i swiatem zewnetrznym rozpostarla sie zapora. Rodzaj prozni w Psychosferze. Jesli jednak Garrison odkryje swego wroga, znajdzie jakas cienka nic, najslabsze odbicie w Psychosferze; wielki albinos nie mial zludzen. Unikal nawet kontaktu z Fongiem i drzal, zeby tamten nie staral sie polaczyc z nim. Siedzial teraz w Centrum Dowodzenia i obmyslal plan dzialania. Psychomech wymyslony przez Hitlera, czy tez raczej przez jego naukowcow, mial sluzyc stworzeniu superludzi. Zostal zbudowany trzydziesci lat pozniej w Anglii przez faszystowskiego maniaka, Ottona Krippnera. Maszyny uzywal Richard Garrison. Dzieki niej pozbyl sie ludzkich lekow i rozwinal w niewiarygodny sposob swoje talenty ESP. Byl to eksperyment, ktory prawie rozsadzil Psychosfere! Gubwa wiedzial takze o Schroederze i Koenigu. Mocna wola tego pierwszego i obronne zdolnosci drugiego chronily i prowadzily Garrisona. Garrison jednak zniszczyl Psychomecha. Oczywiscie zrobil to, by nikt nie mogl podazyc jego sladem w Psychosfere; zazdrosny o swoja moc. W tych pierwszych dniach byl tym dla pola ESP, czym czarna dziura dla przestrzeni czasu. Zachwial porzadek i prawa natury. I co dalej? Co spowodowalo odwrot i zmniejszenie sie mocy? Gubwa w swych rozwazaniach doszedl do podobnego wniosku, co Garrison. Czlowiek jest tylko czlowiekiem i ma ograniczone mozliwosci. Nawet moc czlowieka jest skonczona, chocby w czasie. Nie mozna przescignac czasu. Nie dokona tego nawet niesmiertelny. A jesli te trzy jasno plonace swiece czerpia moc z tego samego zrodla? Jak dlugo jeszcze? Blad Garrisona polegal na zniszczeniu Psychomecha. Tylko ta niezwykla maszyna umozliwiala regeneracje sil. Charon nie popelnilby takiej omylki. Gdyby mial Psychomecha, uczynilby z niego bostwo. Stalby w sekretnej swiatyni, a Gubwa bylby najwazniejszym kaplanem. Gdyby zabraklo mocy, bostwo karmiloby go. I wtedy mialby cala Psychosfere na swoje rozkazy, zylby w wiecznej chwale! I... Wydawalo sie niewiarygodne, ze przyszlosc Gubwy, sen o wiecznej mocy spoczywa w dloniach zwyklego czlowieka. Tak jednak bylo w istocie. Nie w rekach Garrisona, Schroedera, Koeniga czy Vicky Maler. Jimmy Craig, James Christopher Craig, mikroelektronika. To jego umiejetnosci powolaly do zycia Psychomecha. Obecnie Craig pracowal w jednym z przedsiebiorstw Garrisona, ale juz wkrotce... Nie bedzie mogl odmowic, poddany podwojnej presji - hipnotelepatycznym zdolnosciom Gubwy i dzialaniu narkotykow - i stanie sie tylko marionetka tanczaca w rytm muzyki czarodziejskiego fletu. Wydawalo sie prawie niemozliwe, aby mogl zapamietac kazda techniczna informacje dotyczaca Psychomecha. Pod wplywem hipnozy moze jednak przypomniec sobie wszystko, przywolac z pamieci najdrobniejsze szczegoly i sen o Psychomechu stanie sie rzeczywistoscia. Ale tym razem nie mial powstac zwykly czlowiek z rozwinietymi przez maszyne zdolnosciami, a czlowiek o niespotykanych mozliwosciach. Charon Gubwa mial narodzic sie z Psychomecha jako Bog! Ta mysl przerazila go. Marzenie, tak bliskie realizacji, moglo zostac zduszone w zarodku. "A jesli Craig umrze?" obawial sie. Jednak Craig zyl i mial sie dobrze. Pracowal dla Garrisona jako dyrektor MME (Miler Micro-Electronics), na ktore to stanowisko zostal powolany dzieki sukcesowi Psychomecha. Co wiecej, Gubwa uznal za stosowne kontrolowac Craiga. Za dzien, najdalej dwa, ten czlowiek mial znalezc sie w Zamku, aby kontrolowac prace przy Psychomechu II. Nie byly to jedyne kroki podjete przez Gubwe. Dwa razy "odwiedzil" Craiga. Podczas tych wizyt zasial hipnotyczne ziarno w jego umysle. Zauwazyl, ze jest bardzo chlonny i moze byc kierowany przy minimalnym nakladzie sil. Ziarna mialy wkrotce wydac plon. Postawil mu pytanie kwestionujace prawa Garrisona do Psychomecha. Dlaczego tylko ten czlowiek mial korzystac z Maszyny, podczas gdy Craig wykonuje glowna prace przy jej rekonstrukcji? I dlaczego nie mialby powstac nowy, ulepszony model, do ktorego wszechmocny Garrison nie mialby zadnych praw? Na te pytania konstruktor bedzie probowal znalezc odpowiedz. I w ten sposob, powoli, ale skutecznie, zacznie sie nawracac na wiare Gubwy. Oczywiscie to tylko jeden z wielu problemow. Inne, nie mniej wazne, wciaz zaprzataly mu glowe. Na przyklad: jak zaaranzowac smierc Garrisona, nie zwracajac na siebie uwagi. Jakby w odpowiedzi zadzwieczal telefon. Po drugiej stronie czekal Johnie Fong. -Charon, jacys ludzie poluja na Garrisona! -Kto to jest? Ilu ich jest? -Maja wyglad facetow od mokrej roboty; wiesz, mafia. Jest ich trzech. Podrozuja czarnym furgonem. -Widzieli cie? - Rozowe zrenice albinosa powiekszyly sie i serce zaczelo mu lomotac. -Nie, Charon. Ich interesuje tylko Garrison. -Johnie, trzymaj sie od tego z daleka. Jedz za nimi, obserwuj, ale nie mieszaj sie do niczego. Gdzie teraz jestes? -Jade wciaz na polnoc; o jakas godzine od Newcastle. Garrison zatrzymal sie tu, aby cos zjesc. Widze go teraz przez szybe. Siedzi na zewnatrz, przy drewnianym stole. Wyglada na bardzo zmeczonego i glodnego. Nie jadl sniadania w Leicester i... Charon... -Tak? -On znow sie zmienil. To jest wciaz Garrison, ale nie ten sam czlowiek. Nie wyglada na przestraszonego. Jest w nim jakas arogancja, sila i pewnosc siebie. Zmeczony, a niebezpieczny. Jestem mistrzem walk wschodu, jak wiesz, ale nawet ja mialbym z nim teraz klopoty. -Masz racje, to Garrison-Koenig. Kiedy bedzie po wszystkim, wyjasnie ci to. Teraz mozesz zyczyc chlopakom z Cosa Nostra wszystkiego najlepszego. Poluja na skorpiona! Gdzie oni teraz sa? -Zatrzymali sie niedaleko, przy stacji benzynowej, pija piwo. -Czy Garrison wie, ze jada za nim? -Wyglada na zajetego, chyba nie zdaje sobie z niczego sprawy. -I dalej cie przeraza? -Tak... tak... masz racje. Jest caly spiety. Zmeczony, ale nie moze sie rozluznic. Nawet je szybko. Chce jak najszybciej ruszyc w droge. "Dokad? - Gubwa zadal sobie pytanie. - Dokad jedzie? Co zamierza?" -Jedz za nim - powtorzyl. - Nie bede kontaktowal sie z toba. Zadzwon. - Wolno polozyl sluchawke... Philip Stone nie byl obecny przy telepatyczno-hipnotycznym sledztwie, ktoremu poddana zostala Vicki Maler. Obudzil sie bez bolu glowy, w pokoju z dwoma lozkami, krzeslami i zamknietymi stalowymi drzwiami. Miejsce wygladalo jak izolatka w szpitalu psychiatrycznym; z poteznymi scianami (jak przypuszczal - metalowymi) pod puchowa powierzchnia. W drzwiach tkwil wizjer. Stone tak dlugo walil w drzwi, az przyniesli mu sniadanie. W chwile pozniej, kiedy juz jadl, drzwi otworzyly sie ponownie i ktos wrzucil do celi Vicki Maler. Agent wyjasnil wszystko i po przelamaniu pierwszych lodow dziewczyna przyjela jego zapewnienie i ochrone. W koncu, wyczerpana fizycznie i psychicznie, polozyla sie na drugim lozku. Usiadl przy drzwiach i rozwazal mozliwosci ucieczki. Jednoczesnie narastal w nim gniew, a to oznaczalo dla jego wrogow niebezpieczenstwo. Od tego momentu czas plynal bardzo wolno. W poludnie Vicki zbudzila sie w lepszym nastroju i zazadala wody do mycia. Straznicy zostawili im tez pozywienie. I tak, majac mnostwo czasu, poznali swoje wersje wydarzen. Byli ze soba szczerzy, coz im w koncu pozostalo. Rozmawiali do poznego popoludnia. Stone opowiadal o swoich przygodach, a ona o swoim dawnym zyciu. Zdjela tez szkla kontaktowe, ukazujac mu zloty blask oczu, teraz nieco przygaszony i migoczacy. Philip zachwycal sie, patrzac na nia, na jej piekna dziewczeca sylwetke i regularne rysy twarzy. -Wiesz - powiedzial impulsywnie - moze bede nieelegancki, to znaczy, moze jest tak, dlatego ze jestes ostatnia kobieta, z ktora mam okazje rozmawiac, ale... -Taak? -O, do diabla, nic. Nic. - Wzruszyl gniewnie ramionami. -To jest wazne. O, do cholery, zaplatalem sie... -Co chcesz mi powiedziec, Philipie? -Tylko to, ze to nie jest w porzadku. - Westchnal. -Co nie jest w porzadku? -Twoje zycie; moje. Twoje, poniewaz bylo dla ciebie - znow wzruszyl ramionami - okrutne. Moje, poniewaz... -Tak? - znow go zachecila. -... Poniewaz musialem czekac do jego konca, aby cie spotkac. Dziewczyna zdobyla sie na blady usmiech. -To wcale nie jest nieeleganckie. To urocze. Wiem, o czym myslisz. Ja tez czuje sie taka... taka mala. Gniew Stone'a znalazl swe ujscie. Uderzyl piescia w drzwi. -Czuje sie tak cholernie... bezuzyteczny! -Czy wyswiadczysz mi przysluge? -A jestem w stanie? -Tak. Po prostu usiadz tu i obejmij mnie. Mamy tylko siebie, ale to jest bardzo wiele. Od dawna nie mialam nic... W poludnie Garrison-Koenig znalazl sie w Edynburgu. Tam tez zgubil swoich opiekunow. Zaplanowal to sobie wczesniej. Przejechal kilka skrzyzowan na czerwonym swietle, pare razy gwaltownie skrecil i stanal na duzym parkingu. Zaparkowal w taki sposob, aby latwo bylo mu opuscic to miejsce, po czym wysiadl z samochodu, przeszedl betonowy taras i spojrzal w strone miasta. Panowal duzy ruch. Garrison zauwazyl w oddali furgon. Nie przejal sie tym zbytnio, poniewaz dowodzenie przejal Koenig. Poczekal, az gruby stroz zblizy sie do rampy. Mial czerwona twarz i byl wsciekly. -Co, do cholery, sobie myslisz? Kiedy podnosze szlaban, trzeba podejsc do okna i zaplacic, a nie wlazic jak kutas w maslo; bez pytania! -Jestem tu obcy - powiedzial Koenig, zaznaczajac swoj niemiecki akcent. - Bardzo przepraszam, prosze przyjac to jako zadoscuczynienie. - Podal mu zwitek banknotow dziesieciofuntowych. -O, matko! Doprawdy, to bardzo milo... -To dla pana. Prosze posluchac. Czy wyswiadczy mi pan przysluge? - Zaszelescil jeszcze jedna dziesiatka. -No jasne, pewnie. Co mam zrobic, sir? - Twarz Szkota rozjasnila sie przymilnym usmiechem. -Moglby pan poslac kogos po kilka kanapek z szynka i termos kawy. A, i jeszcze troche surowego miesa, moze jakis stek; dla psa. Posiedze tutaj troche, moze nawet sie zdrzemne. Aha - wyciagnal trzecia dziesiatke - niech pan ma oczy otwarte na szarego jaguara i duzy czarny furgon. Jaguar prowadzi Chinczyk. W furgonie siedzi trzech mezczyzn, maja wyglad Wlochow czy poludniowcow. -Jasne, sir. Zrobie wszystko, oczywiscie. Czy ci panowie to panscy przyjaciele? -Nie. - Koenig usmiechnal sie, potrzasajac glowa. - To nie sa moi przyjaciele. Zawiadomi mnie pan, zanim ich tutaj wpusci. Bede bardzo wdzieczny i wynagrodze panski trud. -Zrobione, sir. Nikt panu nie bedzie przeszkadzal. Juz ja tego dopilnuje. -Danke schon. Jestem pewien, ze zrobi pan wszystko, co w jego mocy. Czujnik zamontowany pod tablica rozdzielcza mercedesa wysylal cichy sygnal. Dwukilometrowy dystans pomiedzy mercedesem a furgonem zmniejszal sie... -Charon! - Gubwa nigdy nie slyszal tak ostrego glosu sir Harry'ego. - Co sie dzieje? -Co sie ma dziac? - Albinos przeklinal w myslach, zalujac, ze tamten nie zadzwonil w czasie bardziej odpowiednim. On sam nie wiedzial jeszcze co sie dzieje. - O co panu chodzi, sir Harry? -Wiesz, o co, do cholery! Garrison zniknal i Maler tez. Jego sluzba powiadomila miejscowy komisariat. Dowiedzialem sie z "gory". On domaga sie odpowiedzi. Co mam mu powiedziec? Gubwa odprezyl sie. -Nic mu nie mow; prawdopodobnie juz nie zyje. -Jasniej, prosze. -Mafia go sciga - odrzekl Charon. -Tak? -Zemsta za Vincentiego i jeszcze kilka innych spraw. -Vincenti? To byl Garrison? - zapytal sir Harry. -Tak, on to wyrezyserowal. Przez chwile w sluchawce panowala cisza. -A Stone? Co z nim? Zabral te Maler i zniknal. -Tak, obydwoje znikneli. Na zawsze. - Gubwa odczekal troche, usmiechnal sie do cichej sluchawki. Sir Harry'ego zatkalo. - Chciales zalatwic porachunki z MI6, prawda? -Tak, ale... -No wiec, o co chodzi? Najwyrazniej Stone byl na liscie plac Cosa Nostry. Tak sobie wszyscy pomysla. Zabral dziewczyne na przynete. Jeszcze jedna rozgrywka pomiedzy Garrisonem a mafia. Jako dowod mamy braci Black i bombe w samolocie Garrisona. A Vincenti i "samobojstwo" braci to robota mafii, ktora chciala ukryc powiazania z Garrisonem. -Tak, tak, wszystko rozumiem. Ale Stone pracuje dla mafii? To chyba szyte zbyt grubymi nicmi - odrzekl sir Harry. -Czy przypuszczales, ze MI6 jest czystszy od twojego wydzialu? - zasmial sie Gubwa. - Moze tak, ale oni tez maja swoje brudy, zapewniam cie. Posluchaj, cialo Stone'a zostanie znalezione w rzece; jeszcze jeden dowod przeciwko mafii. A poniewaz odkryje to twoj wydzial, przejmiesz kontrole nad wszystkimi sledztwami. MI6 bedzie skompromitowany na dlugo. I co o tym powiesz? -Swietnie! Kiedy to sie stanie? -Juz - odparl Gubwa. -Teraz? Mowiles o szesciu tygodniach! -Mowilem "maksimum szesc tygodni". Nie docenialem siebie, to wszystko. Udalo sie wczesniej i bez zadnych komplikacji. Dzisiaj wieczorem Garrison powinien byc juz trupem, a z brzaskiem poranka mozesz szukac ciala Stone'a. -O rany! Mam tyle pracy i tak malo czasu. -Nie marnujmy go wiec. Jak wiesz, ja tez jestem zajety. -Dobrze, ale powiedzmy sobie jasno i otwarcie. Musze wiedziec o smierci Garrisona w minute po fakcie. Nie moge zaczac dzialan przed tym. Masz cos przeciwko? -Oczywiscie, ze nie - odrzekl Charon. - Dowiesz sie o wszystkim, gdy bedzie po fakcie. Czy to cie satysfakcjonuje? -Tak, jestes dobrym czlowiekiem. Ale... Charon...? -Slucham? -Dalbym sobie uciac reke, aby sie dowiedziec, jak to zorganizowales. -Rozumiem, ale to tajemnica. Odkladajac sluchawke, Gubwa mial ochote zajrzec do umyslu sir Harry'ego. Zdecydowal sie jednak tego nie robic. W tej chwili panowal tam kompletny chaos. Sir Harry zawsze byl czlowiekiem, ktorego nalezalo obserwowac. Dzis jednak Gubwa postanowil zachowac sily na wazniejsze wydarzenia. I w ten sposob popelnil trzeci blad, prawdopodobnie najwiekszy. Pierwszy to zainteresowanie sie Garrisonem w ogole, drugi - porwanie Vicki Maler. Ale ten? Nie sprawdzenie intencji sir Harry'ego bylo poczatkiem konca, bowiem w myslach tego czlowieka wcale nie panowal chaos; wprost przeciwnie - dojrzewal tam ciekawy plan. Gubwa ofiarowal mu dwa worki zlota, ale on mial ochote na trzeci: Garrison to pierwszy, mafia - drugi, a Charon mial byc trzecim. Czesciowo dlatego, ze trzymal przy glowie sir Harry'ego naladowany pistolet, ale glownie dla samej satysfakcji... ROZDZIAL OSIEMNASTY Johnie Fong odnalazl czarny furgon mniej wiecej w tym samym czasie, kiedy Ramon de Medici, Fatso Facello i Toni Murelli zorientowali sie, gdzie Garrison ukryl swoj samochod. Detektor informowal o bliskosci pojazdu, a parking byl jedynym miejscem, w ktorym mogl sie znajdowac.Chinczyk zatrzymal sie w uliczce obok i obserwowal akcje z bezpiecznej odleglosci. Tak jak kazal Gubwa. Medici zablokowal wyjazd z parkingu. Murelli i Facello podeszli do budki dozorcy. Nastapila krotka wymiana zdan. Dozorca zdenerwowal sie i zaczal wymachiwac rekami. Murelli obrocil sie do Raniona, pokazujac uniesiony w gore kciuk. Po chwili padl strzal. To bylo doskonale miejsce na akcje. Garrison-Koenig parkowal na czwartym pietrze, prawie na wprost wjazdu. Wypil kawe i zjadl kanapki. Czul rosnacy niepokoj. Bylo zbyt spokojnie, a Suzy zachowywala sie dziwnie. Gwar ulicy przycichl. Mewy krazace na niebie krzyczaly wnieboglosy. Rozlegl sie wystrzal armatni oznajmiajacy godzine pierwsza. Garrison-Koenig obrocil sie gwaltownie. Katem oka, we wstecznym lusterku samochodu, dostrzegl jakis ruch. U wylotu rampy pojawil sie Toni Murelli. Na zewnatrz jasno swiecilo slonce, natomiast w srodku panowal polmrok. Oczy Murelliego jeszcze do niego nie przywykly. Zobaczyl po chwili mercedesa. Przednie drzwi samochodu byly otwarte. Widzial pare unoszaca sie z otwartego termosu. Obok lezaly papiery po kanapkach. Usmiechnal sie zlowieszczo. "W porzadku, Garrison - pomyslal - odpocznij sobie." Zblizal sie do wozu z lewej strony. Widzial teraz opuszczone siedzenie kierowcy. Zrobil trzy ostatnie kroki i bardzo szybko zlozyl sie do strzalu. Juz trzymal palec na spuscie i...nagle usmiech spelzl z jego twarzy. Garrison-Koenig wyszedl zza masywnej betonowej kolumny i kopnal drzwi samochodu, przytrzaskujac Murelliemu nadgarstek. W tej samej chwili z tylu wozu wyskoczyla Suzy i zebami zlapala morderce za reke. Krzyk Murelliego zmieszal sie z odglosem upadajacego pistoletu. Garrison-Koenig oparl sie calym ciezarem ciala o drzwi i kopnal przeciwnika w krocze. Suzy, po odgryzieniu mu dwoch palcow, zajela sie reszta. Murelli, oszalaly ze strachu, probowal bronic sie ostatkiem sil. Chcial uderzyc wroga, ale wtedy tamten uniosl go i pchnal. Przez chwile Murelli wisial na barierce. Twarz mu zbielala; lapal ustami powietrze jak ryba wyciagnieta z wody. Spadl, nie zdazywszy nawet krzyknac. Jego cialo roztrzaskalo sie przed czarnym furgonem jak dojrzaly melon. Przez dluzsza chwile Medici siedzial sparalizowany, nie mogl wykrztusic slowa. Mial uchylone okno i slyszal odglos upadku. W koncu wylaczyl silnik i w tym samym momencie dobiegl go ryk poteznego silnika mercedesa. Garrison-Koenig prowadzil srebrna bestie. Zobaczyl maske cofajacego furgonu. Zobaczyl takze Fatsa Facello stojacego w oknie budki. Nigdzie nie bylo widac Szkota. Garrison-Koenig trzymal w zacisnietych zebach zawleczke. Po chwili odbezpieczony granat poszybowal w kierunku budki. W sekunde pozniej mercedes uderzyl w przod furgonu, zmiatajac go z drogi. We wstecznym lusterku Koenig zobaczyl Fatsa Facello miotajacego sie w budce. I wtedy... Rozlegl sie ogluszajacy wybuch. Budka utonela w jezorach bialego ognia i dymu. Facello zostal wyrzucony na dach furgonu. Koenig po chwili wtopil sie w ruch uliczny, szukajac drogowskazow do Forth Bridge. Zabil przynajmniej jednego z nich, byc moze dwoch. Mial nadzieje, ze ich samochod nie nadawal sie do uzytku. Zostalo jeszcze jedno zmartwienie - maly zolty czlowieczek. Przez chwile zastanawial sie, co z dozorca parkingu; nie mogl wiedziec, ze ten w chwili wybuchu juz nie zyl. Zostal po nim tylko poplamiony krwia dziesieciofuntowy banknot. Koenig zauwazyl, ze uszkodzenia jego samochodu sa nieznaczne. Nie widzial potrzeby uzywania wobec mafii swych zdolnosci. Jego moc nie byla bezgraniczna, wrecz przeciwnie - wyczerpywala sie. Nieco po trzeciej po poludniu Johnie Fong zreferowal Charonowi cale zajscie. Telefonowal z garazu usytuowanego w gornej czesci obwodnicy, na nowym osiedlu. Na dole, po drugiej stronie wsi, mercedes Garrisona zostal poddany przegladowi. Na poboczu stal furgon mafii. W srodku nikogo nie bylo. To wszystko zobaczyl przez lornetke. -Nie wiem, w jaki sposob trafili z powrotem na jego slad. Po prostu pojechalem za nimi. Teraz jednak musze zostac troche bardziej z tylu, poniewaz jesli nawet Garrison nie wie, ze tu jestem, oni na pewno zorientowali sie. -Wobec tego, zrob tak. Do chwili, kiedy sobie z nim po radza. Musi szybko slabnac. Wiedzac, ze sa tuz za nim, powinien sie ich pozbyc. Ma wielka moc, ale ona ucieka z niego jak szczury z tonacego statku. Ja jednak nie chce podejmowac ryzyka. A jesli chcesz wiedziec, jak trafili na jego slad, powiem ci: mercedes ma urzadzenie nadawcze, a w furgonie jest odbiornik... Ale powiedz mi, dlaczego jedzie na polnoc? -Mysle, ze to glupiec. Odwazny glupiec. Kraj tutaj coraz dzikszy i czas ucieka. Samochod mu szwankuje, prawdopodobnie spowodowala to eksplozja, nie wiem. Mysle, ze z zapadnieciem nocy zbliza sie do niego i zabija go. Gdybym mial bron, powystrzelalbym ich wszystkich z latwoscia. -Nie! - ucial Gubwa. - Przez ciebie on moze znalezc dojscie do mnie. Musisz po prostu obserwowac i zdawac raport. -Jak chcesz, Charon. Mysle jednak, ze moglbym ich wyprzedzic. Zjechali juz z glownej drogi. Pojechalbym przez wioske w gory. Moze znajde jakies wysoko polozone miejsce do obserwacji. -Zrob tak. Nie pozwol, zeby cie zobaczyli. Dokladnie za godzine odwiedze cie. -To bedzie ryzykowne, zdajesz sobie z tego sprawe? -Bedziesz bezpieczny, przyrzekam ci. -Dobrze. -Jestes wiernym sluga. -Kocham tylko ciebie, Charon. Kiedy trzej zolnierze Gubwy przyszli po Vicky i Stone'a, oboje wiedzieli, ze zbliza sie koniec. Stone byl teraz bezuzyteczny, a poddana hipnozie Vicki juz wyjawila wszystkie informacje. Mogli stawic opor (wplyw Gubwy nie ograniczal ich dzialan), ale nie dano im nawet cienia szansy. Przyszlo po nich trzech mezczyzn uzbrojonych po zeby. Wiezniowie zostali blyskawicznie przywiazani do wozkow inwalidzkich: dwoch straznikow pchalo wozki, trzeci trzymal palec na spuscie karabinu maszynowego. Zabrano ich do Centrum Dowodzenia. Z nieznanych powodow Gubwa chcial miec ich przy sobie. I zgodnie z natura pana Zamku powody te na pewno nie byly dobra wrozba. Wielki albinos mial na sobie szlafrok i kapcie. Na pomarszczonej twarzy nie pojawily sie jeszcze cienie, pomimo, ze nie spal od dluzszego czasu. Wiezniowie dostrzegli w nim jakas dzikosc, ledwo kontrolowana histerie, ktora zawsze dotyka osobowosc psychicznie niezrownowazona w chwilach kryzysu. -Moja droga panno Maler. I panie Stone, oczywiscie. - Tutaj sklonil sie przesadnie nisko. Zastanawiacie sie bez watpienia, dlaczego was tutaj sprowadzilem. -Niezupelnie - odpowiedzial sucho Philip. - Poniewaz jestesmy jedynymi istotami ludzkimi w tym miejscu, to naturalne, ze chcesz z kims pogadac. Musisz byc cholernie samotny posrod tych wszystkich wybrykow natury, ktorych nazywasz slugami, i straznikow robotow! Gubwa usmiechnal sie niewinnie. -Nie ma pan racji, panie Stone, wrecz przeciwnie. Ja tez jestem wybrykiem natury, pamieta pan? A co do tych robotow; nikt nie jest w stanie oprzec sie moim rozkazom. Czy nie odczul pan tego na wlasnej skorze? - Odczekal chwile, aby zobaczyc, jakie wrazenie wywrze ta uszczypliwosc. - Ale...nie sprowadzilem was tutaj na pogaduszki, nawet jesli sa zabawne. -Skonczmy, wiec z tym, panie Gubwa - powiedziala Vicki, przybierajac lodowaty ton. - Dlaczego tutaj jestesmy? Charon popatrzyl na nia. Jego zrenice staly sie male jak rozowe glowki szpilek. -Widze plomien w pani spojrzeniu, panno Maler. Plomien w pani sercu. To piekne uczucie. Prosze sie nim cieszyc, bo wkrotce bedzie pani tak zimna jak te sciany. -Nie oczekujemy od ciebie niczego dobrego. Zastanawialismy sie tylko, czy bedzie to predzej, czy pozniej; to wszystko. -Dla mlodej pani, wczesniej; jesli to, co mi powiedziala i w co wierzy, jest prawda. -Richard! - szepnela przerazona. -Tak, Garrison. Powiedziala pani, ze jesli on umrze, pani takze odejdzie. Od razu na to wpadlem. Wystarczy miec pania na oku, aby wiedziec, kiedy bedzie po nim. A to juz niedlugo. Postaralem sie. Vicki zwiesila glowe i zatkala. -Skurwiel! - Stone cedzil slowa, jego twarz wykrzywila nienawisc. - Szary, podobny do glisty, oblesny, oslizgly skurwiel! -Ale jutro bede gora! - wykrzyknal albinos. Oczy zalsnily mu niebezpiecznie. - A wkrotce Bogiem! -Ty? Bogiem? Bogiem popromiennych mutantow! -Co? - Charon doprowadzony prawie do ostatecznosci miotal sie po pomieszczeniu. - Czlowieczku, niczego sie nie nauczyles? Popromienny? Czy dziewczyna nie powiedziala ci o tym? -Nie nadazam za toba. O co ci, do cholery, chodzi? Vicki milczala. Rozumiala o wiele wiecej od Stone'a. -Psychomech! - wyrzucila z siebie. -Aha! Dziewczynka wie! Prosze mu to wyjasnic, panno Maler. Potrzasnela glowa, nie wiedzac, od czego zaczac. Gubwa zajrzal do jej umyslu. -Niech pani zacznie od Garrisona. Sprzed Psychomecha. -On byl... zwyczajnym czlowiekiem. - Zalkala. - Byl dziwny, widzial rozne rzeczy, ktorych inni nie mogli do strzec, ale byl zwyklym czlowiekiem; troche podobnym do duzego chlopca, do niewidomego chlopca! I potem... - urwala. -Tak, tak! Prosze dalej, swietnie pani idzie. -Jego moc zwiekszyla sie tysiackrotnie, stala sie wrecz nieskonczona. Z poczatku byl... jak Bog! Przez ponad rok i wtedy... -Wtedy moc zaczela go zawodzic i nie bylo sposobu, aby ja odnowic - wtracil Gubwa. - A ten glupiec zniszczyl Psychomecha i nie wiedzial, o co chodzi! Dopiero teraz, kiedy juz jest za pozno, odkryl prawde. Teraz ucieka przed wrogami, ktorych dawniej zniszczylby jednym spojrzeniem, jedna mysla! Psychomech bedzie zyl dalej. Poczynilem juz pewne starania. Czlowiek, ktory zbudowal maszyne dla Garrisona zjawi sie tu jutro i... -Jimmy Craig? - Vicki ze zdziwienia otworzyla szeroko oczy. - Jego tez pan schwytal? -Tak, pan James Christopher Craig we wlasnej osobie. Juz odwiedzilem go w snach i wysunalem kilka... sugestii. Ach, jakze podatny jest nasz pan Craig. -Ale Jimmy nie byl konstruktorem. Psychomecha zbudowal czlowiek, ktory nie zyje; czy zginal. Jimmy po prostu wszystko ulepszyl. Wymienil przestarzale czesci. On... -Wiem o wszystkim, panno Maler. Pani mi o tym powiedziala, nie pamieta pani? No coz, moze pani nie pamieta. Wzruszyl ramionami. - Ale czytalem jego mysli i powiedzialem mu, ze ma do wypelnienia Wielka Misje. Musi odbudowac Psychomecha; wiekszego, potezniejszego Psychomecha i tym razem dla mnie. Powiedzialem, ze stanie sie najpotezniejszy w swiecie; ze bladzil, pracujac dla Garrisona; ze Garrison to wielki grzesznik! Obiecalem tez zniszczyc Garrisona i w ten sposob Craig, pracujac dla mnie, odkupi swoje winy. -A, i jeszcze, ze Psychomech bedzie mogl porozumiec sie z Jedynym Prawdziwym Bogiem. To ja nim bede! - Gubwa kaszlnal i na brzuchu zadrzaly mu faldy tluszczu. - Teraz pani rozumie, panno Maler; rozumie pani? -Tak - odrzekla ze smutkiem. - Teraz rozumiem. Psychomech uczyni z pana istote sto razy potezniejsza od Richarda. -No wlasnie! - Spojrzal triumfujaco na Stone'a - A pan rozumie? -Jestes wariatem. -A ty glupcem. Widziales, co potrafie zrobic bez pomocy Psychomecha. A kiedy bede go mial... pomysl tylko! Bomba neutronowa, holokaust? Nie, panie Stone. Inzynieria genetyczna? Niepotrzebna. Z pomoca Psychomecha po prostu zmienie swiat! - Bladzil wzrokiem gdzies w oddali. Na twarzy mial wypisane szalenstwo. - Homo sapiens? Tak, panie Stone, ale za miesiac, moze wczesniej, kiedy Psychomech uczyni mnie Bogiem, ten gatunek zmieni sie w Hermaphoro sapiens! Kazdy mezczyzna, kobieta i dziecko w mgnieniu oka, na moj rozkaz, zmieni sie! Cesarz Ziemi? Tej nedznej planetki? Nie, nie. Juz nie, drodzy panstwo. Moj nowy plan jest ambitniejszy. Po co rzadzic jednym swiatem, kiedy caly wszechswiat moze do mnie nalezec! A co do tytulow, to wymienie je wam: Bog Ziemi i Wszystkich Gwiazd, pan Wszechswiata i Wladca Psychosfery. Gubwa chodzil po Centrum Dowodzenia, gestykulujac i wymachujac rekami jak wielki wiatrak. Stone spojrzal na Vicki. -Dlugo nie pociagnie. Popatrz na niego - wyszeptal. -Mylisz sie, Philipie. Oczywiscie, jest chory psychicznie, ale rozumuje prawidlowo. Stone az otworzyl usta ze zdziwienia. -Rozumuje prawidlowo? On mysli, ze ta maszyna, ten Psychomech moze zmienic go w Boga! -W jedynego Boga. Tak, to prawda. -Vicki, nie jestem wierzacy, ale to bluznierstwo! -Tak. -Precz! Precz, precz! - wrzasnal nagle Gubwa. - Chory psychicznie? Bluznierstwo? Zobaczymy, zobaczymy. - Nacisnal guzik interkomu.- Straz, do mnie! - Drzwi otworzyly sie z sykiem i weszlo dwoch zolnierzy. - Zabrac ich. Niech czekaja na korytarzu. Mam cos pilnego do zrobienia. Szybko, szybko, mam duzo pracy. Zostali wywiezieni na korytarz. Drzwi zasunely sie za nimi... Johnie Fong przejechal przez miasteczko, kierujac sie w strone gor. Nielatwo bylo mu prowadzic po kretej drodze; z jednej strony wznosila sie skalna sciana, z drugiej opadala przepasc. Fong wiedzial, ze to pierwszorzedne miejsce na zasadzke. Chinczyk zaparkowal samochod za grubymi sosnami. Nastepnie wspial sie na lekkie wzniesienie pomiedzy dwoma goloborzami i usiadl na plaskim kamieniu. Z tego miejsca mogl obserwowac wszystko, co sie poruszalo. Kiedy tylko wyciagnal lornetke, zobaczyl mercedesa kierujacego sie w strone gor. Fong pomyslal, ze Charon Gubwa dziala z wielka precyzja; powiedzial: "za godzine" i wlasnie mijala godzina. -Johnie! - Fong uslyszal cichy szept. - Jest bezpiecznie? -O tak, Charon! - Chinczyka nigdy nie przestaly dziwic zdolnosci mistrza. -DOBRZE! TERAZ NIC NIE MOW I SKONCENTRUJ SIE NA OSTATNICH WYDARZENIACH. POZWOL MI ZOBACZYC, CO SIE DZIEJE W TEJ CHWILI! Fong przylozyl do oczu lornetke. Mercedes pial sie w gore, a za nim, w odleglosci okolo dwoch kilometrow, jechal czarny furgon. Ten drugi z niebezpieczna predkoscia. Wkrotce oba samochody zniknely z pola widzenia. -GDZIE SIE POJAWIA ZNOWU? -Tam, Charon.- Naprowadzil lornetke na wylot drogi. -SWIETNIE, UWIELBIAM WYSCIGI. TRZEBA NA TO POPATRZEC. Droga biegla miedzy dwoma wzgorzami. Nie bylo jeszcze widac samochodow. Dopiero po dwudziestu pieciu minutach mercedes wylonil sie zza wzgorza. Wydawalo sie, ze furgon zostal daleko z tylu. Ale po pieciu minutach czarny, blyszczacy, podobny do karawanu samochod pojawil sie znowu. Tyle czasu wystarczylo Garrisonowi-Koenigowi. W miejscu, gdzie droga przechodzila w ostry zakret, przy stromym usypisku skalnym czekal ukryty mercedes. Wychodzac na prosta, pasazerowie furgonu nie mogli go zobaczyc. Ale Fong i Gubwa widzieli wszystko. -GLUPCY! - Zdenerwowal sie albinos. - NIE WIEDZA, CO ICH CZEKA! Srebrny mercedes uderzyl w bok furgonu, spychajac go z drogi i zrzucajac w przepasc. Czarny woz, obijajac sie, spadl na dno i wybuchl. Rozpetalo sie prawdziwe pieklo. Garrison-Koenig wyszedl z samochodu i stanal na skraju przepasci. Patrzyl w dol. I wtedy... -CO SIE DZIEJE? - zawolal zdziwiony Gubwa. Garrison-Koenig wyciagnal przed siebie ramiona, posylajac fale energii. W tym samym momencie ostry dzwiek strzalu odbil sie echem od wzgorz. Chinczyk skierowal lornetke na prawo, omijajac spojrzeniem droge i znalazl to, czego szukal. Ramon de Medici. Wylonil sie zza glazow i szedl naprzod. Mial bron. Po raz pierwszy w swoim zyciu Koenig napotkal kogos, kto mial rownie zle przeczucia. Medici zaczal biec. Chwile pozniej spojrzal w dol przepasci. Plomienie trawily samochod. Gubwa takze mial juz dosc. -JOHNIE, JUZ PO WSZYSTKIM! ZOSTAN TAM. KIEDY TAMTEN ODJEDZIE, ZEJDZ NA DOL I PRZYJRZYJ SIE WSZYSTKIEMU. NICZEGO NIE DOTYKAJ, SKONTAKTUJ SIE ZE MNA POZNIEJ, JESLI ZOBACZYSZ COS, O CZYM POWINIENEM WIEDZIEC. -Poczekaj! Popatrz... Medici otworzyl drzwi samochodu i siegnal do srodka. Z trudem wyciagnal cos czarnego... -PIES GARRISONA. MARTWY. OCZYWISCIE, ZE TAK. ZYL TYLKO DZIEKI NIEMU. - Gubwa przypomnial sobie o Vicki Maler. - MUSZE KONCZYC. JESTES DOBRYM I WIERNYM CZLOWIEKIEM, JOHNIE FONGU. ZOSTANIESZ KAPLANEM SWIATYNI. -Dzieki ci, Charon - odparl, a nastepnie ostroznie, aby nie zwrocic na siebie uwagi Mediciego, zaczal schodzic z gory...Gubwa poderwal sie gwaltownie z fotela. -Przyprowadzcie ich! - rozkazal. Drzwi otworzyly sie; wjechal Stone i Vicki. Mezczyzna szlochal, straznicy byli bladzi z przerazenia. Patrzyli w milczeniu na Vicki Maler. W wozku siedziala pomarszczona stara mumia z bialymi wlosami i pozolklym cialem. Mamrotala cos i kaszlala, sczerniale zeby wypadaly na podloge wraz z zoltawa plwocina. Stone dalej plakal, a ona uniosla reke i przejechala nia po twarzy. Szkla kontaktowe wysunely sie. Byla slepa. Wokol unosil sie zapach starosci... -Zobaczyc znaczy uwierzyc - powiedzial Gubwa nieporuszony. - Garrison nie zyje i ona tez umrze, ale to jeszcze nic. Wkrotce zacznie gnic. Skoro juz sie tak dobrze poznaliscie, nie moglem pozbawic pana jej towarzystwa. - Popatrzyl na straznikow. - Zabrac ich do celi. Kiedy zostal sam, podniosl sluchawke i wykrecil numer sir Harry'ego... ROZDZIAL DZIEWIETNASTY Johnie Fong zszedl ze stoku niezauwazony. Ramon de Medici usiadl za kierownica mercedesa. Chwile pozniej dal sie slyszec odglos wlaczonego silnika. Ruszyl droga na poludnie, przejezdzajac zwloki psa. Fong zobaczyl krew tryskajaca spomiedzy szczek. Kiedy samochod odjechal, zobaczyl cos jeszcze. Z plytkiej przepasci wynurzyla sie dlon. Chinczyk momentalnie przytknal lornetke do oczu. Odleglosc nie byla duza, ale musial miec pewnosc. Reka wysunela sie, bladzac po kamieniach i chwytajac okrwawionymi palcami krawedz. Znalazla oparcie i ukazalo sie ramie, glowa i twarz.Twarz Garrisona biala jak snieg. Strozka krwi splywajaca ze skroni kontrastowala z ta biela. Fong przetarl szkla lornetki i spojrzal jeszcze raz. Mezczyzna probowal wstac. Jakims cudem udalo mu sie to. Najbardziej fascynowaly Fonga oczy Garrisona. Bylo w nich cos niezwyklego. Ten czlowiek patrzyl na odjezdzajacy samochod i jego oczy zalsnily zlota poswiata. Wyciagnal reke w kierunku mercedesa, wymamrotal jakies zaklecie i zloty blask opromienil cala twarz. Za chwile jednak silniejszy blask zacmil tamten pierwszy. Nagle srebrny samochod przemienil sie w ognista kule. Nawet z tak duzej odleglosci zar owional twarz Fonga. Opuscil dlon z lornetka i otworzyl usta ze zdumienia. Znal Charona Gubwe od wielu lat, ale nigdy nie widzial czegos takiego. Kiedy nad miejscem wybuchu uniosl sie ognisty grzyb, Chinczyk zostal niemal przewrocony podmuchem, ktory rozkolysal nawet potezne sosny. Goracy wicher ucichl tak szybko, jak sie pojawil. Fong upadl na polamane sosnowe galezie. Po chwili ziemia przestala drzec. Podniosl sie niepewnie. Jego samochod lezal przewrocony na boku. Kilka sosen zostalo wyrwanych z korzeniami. Grzyb wzniosl sie wyzej, stal sie teraz bialy. Kawalki skal ze zbocza osuwaly sie, wypelniajac lej po wybuchu. Fong odnalazl lornetke i zawiesil ja na szyi. Zdal sobie sprawe, ze mogl zostac przygnieciony. Teraz rozumial ostroznosc szefa. Moc Garrisona... Kiedy Garrison-Koenig upadl postrzelony, spadla na niego mala lawina kamieni i skalnych odpryskow. Uchronilo go to przed czujnym okiem mordercy i zarem plonacego samochodu. Byl nieprzytomny tylko dwie minuty, po czym bol przywrocil mu swiadomosc. Potezna moc pozwolila mu przetrwac wszystkie proby ze snu, nawet te najgorsza - pustynie. Taki wlasnie byl jego sen - ciagnal z mozolem Maszyne i pozegnal umierajaca Suzy. Wtedy nastapil potezny wybuch, ktory uniosl Koeniga, wydostajac umysl Garrisona z koszmaru. To wlasnie Richard Garrison ocknal sie na skraju przepasci. Podszedl do miejsca, gdzie lezalo zmiazdzone cialo Suzy i poglaskal psa po glowie. Nawet teraz zamigotalo zycie w jej oczach, ale nie... To tylko zludzenie. Zaplakal. Oczy Richarda nie mialy juz dawnego jasnozielonego blasku. Nie mogl nawet wskrzesic Suzy. Dawniej bylo to dziecinnie proste. Teraz nie pozwalaly na to topniejace wciaz zasoby energii. Usmiechnal sie przez lzy do swoich mysli. Byli ze soba bardzo blisko, blizej niz jakiekolwiek zwierze ze swoim panem. Suzy stanowila prawie jego czesc. Delikatnie przedostal sie do mysli psa. Odnalazl tam wielka milosc i bol. -SUZY - zawolal. - JUZ CIE NIE BOLI? SWIETNIE! A TERAZ, MALENKA, CHODZ DO MNIE... CHODZ DO MNIE... Popatrzyla na niego i zamknela oczy; bezwladnie opadla na ziemie. Garrison podniosl sie ciezko. Mial przed soba wiele kilometrow drogi, a bylo coraz pozniej.Instynktownie znalazl wlasciwy kierunek: wzdluz drogi cztery kilometry, nastepnie przez gore i dalej... Usmiechnal sie blado. Z glebi wlasnego umyslu dobieglo go radosne szczekanie; nie byl sam. Zwloki psa zniknely. Wiatr rozwiewal tumany kurzu... Fong trzymal sie w bezpiecznej odleglosci od Garrisona. Szedl za nim po wzgorzach tego dzikiego kraju, ktory Chinczykowi wydawal sie jeszcze surowszy. Sledzony stawal sie coraz slabszy, szedl wolniej, ale nie ogladal sie za siebie. Fong przemierzal za nim torfowiska, wspinal sie na sypkie zbocza, pokonywal kilometry podmoklego gruntu. Garrison, pomimo chwilowych postojow, odnajdywal w sobie sile i szedl dalej i dalej. Musial. Wiedzial, ze koniec wyprawy jest juz bardzo blisko. W oddali, na zachodzie, dostrzegal zarysy Glen O'Dunkillie, ale przed nim majaczyla rzeczywistosc ze snu. Swoja wyprawe zaczal w podswiadomosci, a mial zakonczyc tutaj. W pewnym momencie ogarnela go panika. Zrobilo sie ciemno. Znal powod. Wiedzial, ze oczy pierwsze odmowia mu posluszenstwa. Najchetniej polozylby sie tu i zasnal (jak przypuszczal, bylo to raczej zmeczenie psychiczne niz fizyczne), nie mogl sobie jednak na to pozwolic. Zbyt wiele od niego zalezalo. Po wydostaniu sie na plaski teren, pojal, ze musi stawic czola najgorszemu. Nawet ciemne chmury, zwiastujace letnia burze, nie tlumaczyly gestniejacego mroku. Zasoby energii prawie sie wyczerpaly. W tej samej chwili o kilkadziesiat metrow dalej Fong zdecydowal sie podjac decyzje za Charona Gubwe. Albinos chcial smierci Garrisona. Johnie wiedzial o tym. Uniosl pistolet, wycelowal i nacisnal spust. Garrison musial sie potknac w tym momencie. Upadl na ziemie. Fong myslal, ze go trafil... Wstrzymal oddech oczekiwal jakiejs reakcji, na przyklad ognistej kuli. Tak byloby najlepiej, nikt nie powiazalby wowczas jego ukochanego Charona z ta sprawa. Nic podobnego jednak sie nie wydarzylo. Tylko nie wiadomo skad powialo chlodem, to wszystko. Chinczyk zaczal normalnie oddychac. Odczekal jeszcze chwile i wspial sie na skale. Na mchu zauwazyl krew. Swieza krew. Jakis cien poruszal sie bardzo szybko. Biegl! Wedlug obliczen Stone'a minela dziewiata wieczorem. Wciaz mial nadzieje. Byl jednak realista. Postanowil nie sprzedawac tanio swojej skory. Ale Vicki nie miala wyboru; jej linia zycia urywala sie w tym miejscu. Richard Garrison zginal i ona musiala podazyc za nim. Mimo, ze znali sie od niedawna, dziewczyna otworzyla przed nim swoje serce, a on sluchal; trzymal ja w ramionach, nic wiecej. To, co lezalo w lozku, nawet nie przypominalo Vicki Maler. Ale czyz ludzie przed smiercia nie odzyskuja swiadomosci? Zywszy plomien swiecy przed zgasnieciem. Zloty blask nie rozjasnil jej oczu, ale cialo i twarz odmlodnialy nieco. Powiedziala mu nawet, aby nie plakal po niej. Tak, byla swiadoma. Stone zas szlochal z innego powodu - z nienawisci i bezsilnosci. Nagle w zakratowanym okienku pojawila sie oblesna twarz. -Pan Stone, co za rozpacz! Myslalem, ze jest pan wiekszym twardzielem. - Gubwa spojrzal na lozko, gdzie lezala Vicki. Jej piers unosila sie w urywanym oddechu. - Ona odchodzi. Moze bedzie pan przy niej do konca, a moze nie. To zalezy od tego, jak szybko umrze. Pan ma jeszcze przed soba czterdziesci minut zycia. Obiecalem sir Harry'emu, ze panskie cialo znajdzie sie w Tamizie nad ranem. I dotrzymam slowa. Stone podszedl do drzwi. -Dlaczego Bog toleruje takiego bydlaka? -Zrobie wszystko, co w mojej mocy, aby zachowac pozory... - Charon wzruszyl ramionami - az do momentu, kiedy dostane Psychomecha. A pozniej... -Bog z lista wyrokow? - szydzil agent. - Z minuty na minute jestes coraz zabawniejszy! -Ale zgodzi sie pan ze mna, panie Stone, ze bogowie maja moc dawania i odbierania zycia? -Ty jestes jak wsciekly pies spuszczony z lancucha. To smieszne! Jestes bardziej podobny do antychrysta niz do jakiegokolwiek bostwa. Gubwa jeknal. Byl juz zmeczony, ale nie chcial pozostawac dluzny w tej slownej rozgrywce. -Nie rzucam slow na wiatr, mowiac o smierci, panie Stone. Jesli Garrison mial jakas moc, ja bede o tysiackroc potezniejszy. A poza tym cos jeszcze mnie zastanawia. - Usmiechnal sie zlowrogo. - Miss Maler byla calkiem ladna - kontynuowal. - Garrison wybral ja sobie i doceniam ten wybor. Niech sie pan pocieszy mysla, ze bede dla niej litosciwy. Teraz umrze, ale za jakis czas zasiadzie po mojej prawicy. Stanie sie tez Hermaphoro sapiens. Tak! Zostanie matka rasy, matka moich dzieci. Niezla bogini; jak pan sadzi? -Ty pieprzony skurwielu! - Stone syczal przez zeby. Ale Gubwa juz odchodzil korytarzem. Jego donosny smiech rozbrzmiewal echem po calym budynku... Garrison biegl. Wydawalo mu sie, ze biegl cala wiecznosc. Stracil wiele krwi; nie czul juz prawego ramienia, przez ktore przeszla na wylot kula Fonga; wciaz biegl, pomimo ze wzrok pogarszal mu sie w dalszym ciagu. Trwal wyscig z czasem. Garrison nagle stracil grunt pod nogami i spadl z malej skarpy. Usiadl na jej zboczu posrod wyplowialej trawy. Modlil sie. Jakby w odpowiedzi, na niebie pojawila sie blyskawica. Wtedy zobaczyl olbrzymie cielsko tamy po prawej stronie i czarna sylwetke duzego domu. Rozpoznal krajobraz zywcem przeniesiony z jego snu. Przez szesc malych szczelin sluzy saczyla sie woda, w gorze wznosil sie rzad slupow wysokiego napiecia. Jakims cudem Garrison zwalczyl slabosc i odnalazl sciezke wiodaca do samotnego domostwa. Opuszczone miejsce wygladalo tak samo ponuro jak otoczenie. Dach byl w oplakanym stanie, szyby w oknach powybijane, komin pokruszony. Strach popchnal go dalej. Doszedl do drzwi. Nic juz prawie nie widzial. Oparl sie o nie czolem i poczul metalowe wybrzuszenia. Litery! Powiodl po nich dlonia: X - A - N A... Nikt sie nie spoznil. Przyszlo szesnastu zolnierzy - dwa razy wiecej niz zwykle. Najwyzszy ranga byl dowodca zmiany Gardner. Winda mogla maksymalnie przewiezc szesnastu ludzi. Cos sie dzialo w Zamku. Wszyscy przybyli na parking przy windzie. W miescie byli normalnymi ludzmi, ale tutaj stanowili tylko grupe bezwolnych zaprogramowanych maszyn. W tym stanie nie potrafili sie bronic. Atak ludzi sir Harry'ego zaskoczyl ich kompletnie. Sir Harry i jego Grupa Specjalna przyjechali godzine wczesniej. Wszyscy byli zbirami spod ciemnej gwiazdy. Kiedy Gardner podszedl do drzwi, pobrzekujac kluczami, sir Harry dal sygnal. -Teraz! - Skierowal swiatlo latarki na zaskoczonych ludzi. Jego brygada dokonczyla dziela. Zolnierze Gubwy nie wiedzieli, kto ich zaatakowal. Zostali wyszkoleni do akcji w Zamku, a nie na zewnatrz. Padali jak muchy. Echo wystrzalow zmieszalo sie z krzykami ofiar. Kiedy bylo po wszystkim, sir Harry podszedl do lezacego na ziemi trupa Gardnera i wyciagnal mu z reki klucze. Po chwili wszyscy znalezli sie w srodku, a sir Harry nacisnal guzik, przywolujac winde. Gdzies w dole zazgrzytalo zelastwo i mala klatka zaczela z mozolem piac sie w gore. Nieswiadomi niczego straznicy, schodzacy ze sluzby, ruszyli w kierunku szybu. Dwoch z nich dostalo specjalne zadanie dotyczace Philipa Stone'a... Garrison wszedl do srodka przez wybite okno. Pokaleczyl sie bardzo, ale nie zwazal na bol ani na utrate krwi. W tym stanie nawet nie widzial, jak blisko jest smierci. Odnalazl kominek i rozpalil ogien, dolozyl kilka szczap ze starego krzesla. Odetchnal z ulga, widzac plomienie. Ogien rozgrzal zmarzniete cialo. Garrison uswiadomil sobie, jak malo czasu mu zostalo. Nawet jaskrawych plomieni nie widzial wyraznie. Przypomnial sobie, ze tutaj, w Xanadu, bylo cos, co pozwoli mu przetrwac. Niespokojnie chodzil po pokojach. Usiadl na chwile przy ciezkim drewnianym stole. Wyciagnal dlon w kierunku lampy. Wystawaly stamtad tylko dwa druty; poprzedni wlasciciele zabrali wtyczki z soba. Pomyslal, ze mozna by oswietlic to miejsce.. Nic nie wskazywalo na to, zeby byl prad, ale postanowil sprobowac. Prawie upadl, kiedy szukal kontaktu. Znalazl go w koncu i wetknal przewody do srodka. Nagle poczul wstrzas; trzymal w reku dwa druty bez izolacji. Rzucilo go w przeciwlegly kat pokoju. W tej samej chwili zdarzylo sie kilka rzeczy. Cudownych zjawisk! Po pierwsze: powrocil mu wzrok, po drugie: miesnie wypelnila energia. I w koncu.. przypomnial sobie sen. Sen, w ktorym potwor, Garrison Schoeder Koenig, zostal przywrocony do zycia na lozu Psychomecha. Ten dziwny, Garrison regenerowal swoje sily pierwotnymi zasobami natury. Blyskawica, elektrycznoscia! Jak Frankenstein! Teraz, znow slepy, poczolgal sie do kontaktu. Palce i ramie wciaz krwawily. Popekanymi paznokciami zdrapal izolacje z przewodow, owinal je naokolo nadgarstkow, po czym wepchnal oba druty do gniazdka. Jego cialo, wcisniete pomiedzy sciane i ciezki stol, miotalo sie i wyginalo; wlosy stawaly mu deba, a poczerniale palce przytrzymywaly rozgrzane do czerwonosci przewody. Przez piec, dziesiec, pietnascie sekund czerpal energie. Nie przerwalby tego "tankowania", ale druty popekaly, a on jeszcze raz przelecial przez pokoj. Teraz jednak nie byl bezsilny. Zblizal sie koniec wyprawy. Wiedzial, co musi zrobic. Podniosl glowe i cale pomieszczenie wypelnil zloty blask. Blask czysty i szlachetny. Swiatlo, ktore kiedys, we snie, otrzymal w migoczacej kuli swiatyni Bogini Niesmiertelnosci! Przy wejsciu do ogrodu okalajacego dom stanal jak wryty Johnie Fong. Po chwili zaczal uciekac przed rosnaca zlota kopula, ktora chciala go pochlonac... ROZDZIAL DWUDZIESTY Dwaj zolnierze, ktorzy mieli zajac sie agentem, otworzyli drzwi celi. Wewnatrz, na lozku, lezala Vicki Maler przykryta troskliwie przez Stone'a. Spala, a moze juz nie zyla. Straznikow interesowal tylko Stone.Bystrzy, inteligentni nie roznili sie niczym od mlodych, obiecujacych pracownikow jakiejs firmy. Nie wygladali na mordercow. Wydawalo sie tez nieprawdopodobne, aby Stone mogl ich zabic, a jednak zrobilby to bez mrugniecia okiem, gdyby tylko mial taka mozliwosc. Wyprowadzili go z celi i posadzili na wozku inwalidzkim. Jeden trzymal pistolet, drugi przygotowywal pasy do skrepowania wieznia. -Pospiesz sie - ponaglil kolege ten z pistoletem. - Winda juz zjechala. Beda na nas czekac. Tamten spojrzal, jakby chcial mu odpowiedziec, ale w tej samej chwili rozlegl sie szczek broni automatycznej; swist kul i huk. Stone tylko na to czekal. Nie wiedzial, co sie dzieje; wiedzial tylko, ze chce w tym uczestniczyc. Jego oprawcy na chwile zamarli w bezruchu. Nie dal im najmniejszej szansy. Zlapal za nadgarstek trzymajacego bron i morderczym usciskiem wyzwolil dlon straznika od niepotrzebnego ciezaru. W tym samym momencie podniosl sie sprezyscie, uderzajac czolem w twarz drugiego. Aby dokonczyc dziela, zmiazdzyl celnym kopniakiem jego krocze. Pierwszy zolnierz, krzyczac, zamierzyl sie piescia, ale agent roztrzaskal mu nadgarstek, ktory pekl jak uschnieta galaz. Rozlegl sie krzyk. Zanim oszalaly z bolu czlowiek zdazyl podniesc bron, Stone cisnal nim w kierunku stalowej sciany. W nastepnej chwili przykucnal, chwycil pistolet i zamarl w bezruchu. Dwoch uzbrojonych po zeby mezczyzn wylonilo sie zza zakretu przy koncu korytarza. Mogli to byc zolnierze MI5 albo jakas inna, nieznana mu formacja Gubwy. Kiedy jednak podbiegli blizej, strzelajac ciaglym ogniem z karabinow maszynowych, te rozwazania przestaly miec sens. Poslal w ich kierunku strzal i zobaczyl, ze jeden z nich pada. Drugi zwolnil nieco. Stone, schowany za wozek, spokojnie wymierzyl i wypalil. Poniewaz oparcie wozka bylo poszarpane kulami, widzial dokladnie, jak lufa karabinu maszynowego przesuwa sie w jego kierunku. Nagle karabin upadl z loskotem na ziemie. Stone zobaczyl czerwono-czarna plame miedzy oczyma trupa. Sytuacja zaczela rozwijac sie w oszalamiajacym tempie. Agent zlapal karabin, wlozyl pistolet do kieszeni. Stanal nad trupem i przyjrzal mu sie uwaznie. Rozpoznal funkcjonariusza sir Harry'ego. Stone zabral trupowi magazynek i odpial od pasa kilka granatow. Odwrocil sie do drzwi swojej celi i przestrzelil zamek. Podszedl do lozka Vicki Maler, podniosl ja. Zdziwil sie - nie mogla tak duzo wazyc. Odkryl rabek koca. Znow i wygladala jak przedtem. Nie byla, co prawda mloda, piekna dziewczyna, ale tez nie - starucha. Zastanawial sie, czy jej nie obudzic, ale porzucil ten pomysl i tylko owinal ja kocem. Po chwili ponownie znalazl sie na korytarzu. W Zamku panowal chaos - grupa sir Harry'ego zaskoczyla wszystkich. Slychac bylo wybuchy granatow; odglosy wystrzalow mieszaly sie z okrzykami bolu i strachu. Stone nie znal tych korytarzy, pobiegl, wiec naprzod, dzwigajac bezwladne cialo Vicki. -Chce dostac Gubwe. Takiego duzego, tlustego albinosa! Chce jego scierwa! Do dziela, niech nikt nie ujdzie zywy. Rozpoznal glos sir Harry'ego. Skrecil na prawo i natknal sie na czlowieka z haremu. Twarz transseksualisty byla roztrzaskana. Krew kapala na wielkie piersi. Nie mial zadnej broni. -Nie strzelaj! - krzyknal. - Nie strzelaj... - i upadl na gumowa wykladzine. Gdzies bardzo blisko rozlegly sie strzaly. Stone wzial gleboki wdech i wypadl zza rogu, siejac zniszczenie. Czlowiek w wojskowym uniformie stal posrodku korytarza, kiedy dopadly go kule. Pilnowal windy. Ciala ubranych po cywilnemu ludzi Gubwy pokrywaly cala podloge. Na agencie specjalnym widok ten nie zrobil najmniejszego wrazenia. Szarpnal drzwi windy i wtedy uslyszal za soba syk. Obrocil sie na piecie... Na wprost niego stal Gubwa. Mial zmierzwione wlosy i otwarte szeroko rozowe oczy. -Do srodka! - krzyknal Philip. - Ale juz, zanim zmienie zdanie! -Ide, ide. Prosze, niech pan nie strzela, panie Stone! -Strzelac? Zabic cie? Chyba zartujesz. Jesli cie zabije, kto za to wszystko odpowie? A wierz mi, bedzie, co opowiadac. Podpowiem im, jakie pytania maja ci zadawac! Winda byla obszerna. Gubwa odsunal sie jak najdalej od lufy pistoletu. Podniosl rece do gory i trzasl sie caly jak galareta. -Przycisk - wymamrotal. - Prosze go nacisnac. Musimy sie stad wydostac! Agent spojrzal podejrzliwie. Pospiech byl zrozumialy, ale... Zatrzymal palec przy tablicy. -Cos wymyslil, Gubwa? -Niech pan nacisnie wreszcie! Zaminowalem Zamek. Wszystko wyleci w powietrze za kilka minut! Kiedy winda ruszala w gore, potezna eksplozja wstrzasnela twierdza. Byli juz bezpieczni, ale podloga wciaz drzala. Gdy wszystko ucichlo, Gubwa rozluznil sie i powoli zaczal opuszczac rece. -Podnies lapy, tlusciochu! - warknal Stone. Zrobil dwa kroki do przodu, dotykajac lufa brzucha albinosa. - I zamknij oczy! No juz! I tak trzymaj! A teraz sluchaj! Kiedy poczuje najbardziej niewinna obca mysl w moim mozgu, bedziesz ciezszy o kawalek olowiu. Zrobie to z rozkosza! Ktos inny juz dawno odebralby hipnotyczne rozkazy Gubwy. Jednakze Stone byl na to przygotowany. -Jesli masz w sobie odrobine zdrowego rozsadku, nie wyglupisz sie... Garrison lezal bez ruchu przez kilka minut, ale kiedy tylko zregenerowal sily, jego umysl zaczal pracowac bardzo intensywnie. Po pierwsze - powstrzymal bol; wystarczyla jedna mysl. Potem omiotl spojrzeniem dom, doline i tame. Staral sie przywolac wszystkie szczegoly snu. Odzieral je z sennego mistycyzmu. W ten sposob zobaczyl przyszlosc. Zaczynala sie w tym miejscu. Jednak wciaz miala pewne ograniczenia. Garrison dysponowal teraz potezna moca, nie na tyle jednak duza, aby pojsc ta droga. Skierowal swoje mysli ku tamie; dotarl do jej urzadzen... Johnie Fong siedzial na skarpie i wpatrywal sie w zlota kopule. Przestala juz rosnac; siegala powyzej sosen, zamykajac w swoim wnetrzu dom i ogrod. Fong wiedzial, ze zjawisko to mialo na pewno zwiazek z Garrisonem. Pomyslal, ze gdyby Charon skontaktowal sie z nim teraz, poradzilby, co robic. Jego ukochany Charon zawsze mial gotowe odpowiedzi na... Wstal gwaltownie. Pierwsze cieple krople deszczu spadly na ziemie, chmury klebily sie na niebie; ale nawet porywisty wiatr nie mogl zagluszyc nowego dzwieku - gwaltownego, narastajacego odglosu dudniacej, miazdzacej wszystko potegi. Fong skierowal wzrok, uzbrojony w szkla lornetki, w kierunku tamy. Szesc srebrnych strumyczkow wyplywajacych z betonowej powloki zmienilo sie w potezne, wystrzelajace prawie poziomo strumienie. Dobiegal go coraz donosniejszy szum spienionej wody. Odwrocil sie i zaczal wspinaczke po skarpie. Nie patrzyl do tylu. Po pietnastu minutach odwazyl sie spojrzec. Teraz wiedzial, ze instynkt go nie zawiodl, kazac uciekac jak najdalej od tego miejsca. Instynkt i strach. Nie byl to lek przed spadajaca woda, lecz przed moca, ktora uwolnila potop; przed gigantyczna nieokielznana Moca, ktorej serce tetnilo posrodku zlotej kopuly! Tetnilo - widzial to golym okiem - jak korpus wielkiego stwora. Jakaz potezna sila starala sie wydostac na powierzchnie. I w koncu... powloka pekla! Wyszla z niej zlota postac. Po chwili zaczela wspinac sie po skarpie w kierunku drzacego ze strachu Chinczyka. Nie dotykala ziemi. Zawieszona w powietrzu szybowala nad trawa i zaroslami. Fong rozpoznal ja. Byl to skurczony, wysuszony Richard Garrison. Skurczony, a jednak wielki. Johnie uniosl pistolet i zaczal strzelac. Kule za kazdym razem osiagaly cel. Postac jednak ani na chwile nie zatrzymala sie. Garrison wciaz zblizal sie. Jego skore pokrywaly zlote zmarszczki, a z popalonych ramion zwisaly dwa przewody. Za nim, w dolinie, ruchy psychicznej plazmy otaczajacej dom gwaltownie zanikly. Zniknela tez zlota poswiata. Budynek rozpadl sie w proch, ktory momentalnie uniosla ryczaca woda. Fong jak automat podjal wspinaczke; podazal za Garrisonem niby cma lecaca ku lampie. Pragnal wiedziec, pragnal zobaczyc, nawet, jesli mialby to przyplacic zyciem. Jeszcze zanim wdrapal sie na szczyt, uslyszal buczenie przewodow wysokiego napiecia. Sciagaly moc z tamy: moc, ktorej potrzebowal tamten. Kiedy Fong wynurzyl sie zza skarpy, ujrzal przerazajaca scene. Garrison, jak krzyz z plonacego zlota, krazyl wokol przewodow. Chwile pozniej otrzymal to, czego chcial. Potezny pocisk elektrycznosci otoczyl go i rzucil na ziemie. Zapach ozonu i palonego ciala wypelnil powietrze... Sily natury, jakby przeczuwajac dziwny glod czlowieka, dopisaly wlasny rozdzial do tego przerazajacego obrzadku pogrzebowego. W jego kierunku spadaly blyskawice, ktore zlewajac sie w jedno, otoczyly szkielet czlowieka. Johnie patrzyl oblakanczym wzrokiem na te scene. Po twarzy sciekaly mu krople deszczu. Wydawalo sie, ze wszystkie zywioly oszalaly. Cala ta potezna energia skupila sie na Garrisonie; lub raczej na tym, co z niego pozostalo! Dwiescie kilometrow od tego miejsca, w Dounreay, wskazniki oszalaly. Uranowe prety, ktore mialy dostarczyc energii wielu miastom przez dlugie miesiace, zostaly zuzyte w kilka sekund... W calej Szkocji przygasly swiatla. Swietlista luna wypelnila niebo. Ognisty slup przecial je i uderzyl w Garrisona, usuwajac ostatni jego slad w swiecie ludzi zywych. Garrison nie zyl, odrodzil sie psychicznie, aby byc czescia Psychosfery... Kiedy winda stanela niespodziewanie, Charon Gubwa wytezyl zmysly. Stone wyswiadczyl mu wielka przysluge, kazac zamknac oczy. Pomimo pozornej kleski, albinos mogl jeszcze zakonczyc te rozgrywke sukcesem. Zamek zostal zniszczony bombami zapalajacymi, ktore zmienily to miejsce w piec hutniczy. Gubwa mial jeszcze inne kryjowki, gotowe na jego przybycie; samochod ukryty w podziemnym parkingu czekal cierpliwie na swojego wlasciciela. Wciaz bylo kilku przekupnych ludzi, ktorych mogl nagiac do swojej woli. Psychomech wciaz znajdowal sie w zasiegu reki. Co wiecej, Gubwa wiedzial cos, o czym Stone nie mial najmniejszego pojecia. Pod podloga windy zainstalowano bombe, ktora miala eksplodowac z chwila otwarcia drzwi. Charon nie posluchal ostrzezenia agenta i zaczal czytac w jego myslach; byl mistrzem dyskrecji pozazmyslowej. Przebywal w jego umysle od pieciu minut i nie obawial sie niczego. Kiedy winda stanela, Charon wyszedl z niej jako pierwszy. Znalazl sie na zewnatrz na chwile przed wybuchem, ktory rozkolysal kabina. Stone zachwial sie. Przeciwnik z szybkoscia blyskawicy odebral mu karabin. Upojony triumfem albinos zasmial sie i kazal agentowi opuscic winde. -Wyglada na to, panie Stone, ze nawet bogowie myla sie czasami - powiedzial. - Sadzilem, iz bedzie pan inteligentny, ale nawet idiota zabilby mnie, gdyby mial ku temu sposobnosc! - Skinal lufa broni. - Niech pan ja polozy - polecil, wskazujac wolne miejsce pomiedzy tezejacymi cialami swoich zolnierzy. - Zabawimy sie: ja zamkne oczy, a pan bedzie staral sie odebrac mi karabin... albo wyciagnac pistolet z kieszeni. -Gubwa, ty podly lajdaku... -Oczywiscie nie mozesz wygrac, poniewaz bede wiedzial o twoim ruchu, zanim o nim pomyslisz. Ale... czyz nie warto sprobowac? Aby uczynic nasza gre bardziej emocjonujaca, ograniczymy czas do pietnastu sekund. Potem juz na prawde bede musial isc. -Spieszysz sie, co, Gubwa? - wycedzil Stone. -Tak, bardzo! Psychosfera czeka; przygotowuje sie na przyjecie nowego mistrza. Wzywa mnie i musze isc. - Za mknal oczy. - Jeden... dwa... trzy... cztery... - zaczal odliczac. Trzy istoty pojawily sie w materii Psychosfery. -No i co? - zapytal Garrison. - Jestes zadowolony? -Nie wiem - odpowiedzial Thomas Schroeder. - Mamy teraz rowne szanse. -Bedac czescia mnie, nie osiagnalbys tego. Dlatego cie wyrzucilem i Willy'ego takze. A ty, Willy, jestes zadowolony? -Tak sadze - odparl tamten. - Mysle, wiec jestem. - Zasmial sie. - Przywyklem do tego. -Ale co mozemy robic? - zapytal Schroeder. - Jestesmy bezcielesni, wszechmocni i niesmiertelni... Niesmiertelni? -Mozesz robic, co chcesz. Pragniesz powrocic do powloki cielesnej? Dobrze, zrob to, stan sie smiertelnikiem! Mozesz to uczynic. Mozesz dokonac wszystkiego, co ci sie zamarzy. -Oczywiscie masz racje. Zrobmy, wiec to. -My? - Garrison az sie zakrztusil. - Ty moze tak, ale nie ja. Moze pozniej, kiedy sie znudze. Ale watpie. -Znudzisz sie? - zdziwil sie Koenig. -Pozwolcie, ze cos wam pokaze. - I Garrison pokazal im ABSOLUT: czy tez raczej jego czesc. Pokazanie calosci zajeloby cale wieki. - Widzicie? Cielesni nie bedziecie mogli doznac tego wszystkiego. Kto pilby wode, jesli moze pic wino? To wielka wyprawa, moi przyjaciele, i wielkie przeznaczenie! Decydujcie sie szybko, ja i Suzy nie mozemy czekac. -Twoje zasoby energii juz raz sie wyczerpaly - ostrzegl Schroeder. - Pamietasz? Garrison wybuchnal smiechem. -Ktoz ma pragnienie w morzu slonc? -Doskonale. Zatem glosujmy. Gromkie "tak" rozleglo sie w przestrzeni. -Jeszcze chwileczke - powiedzial przytomnie Garrison. - Mamy jeszcze kilka dlugow do wyrownania. - Pozwolil, aby spokojna materia Psychosfery wzburzyla sie nieco. - No juz... -... Jedenascie... dwanascie... trzynascie... - mowil dalej Gubwa z zamknietymi oczyma i upiornym usmiechem na twarzy. Stone siegnal po bron i albinos wiedzial o tym. -Och! - krzyknela Vicki, odrzucajac koc. -Czternascie! - Charon otworzyl oczy i twarz mu zszarzala, kiedy zobaczyl mloda, piekna, zielonooka dziewczyne. Z przerazeniem oczekiwal najgorszego. Ktos wszedl do jego umyslu. Ktos straszny. - Garrison! - krzyknal. Karabin maszynowy rozgrzal sie do czerwonosci w jego dloniach; krople roztopionego metalu ciekly przez popalone palce; na ustach pojawila sie piana. Albinos pobiegl prosto przed siebie w kierunku stalowych drzwi, ktore otworzyly sie przed nim. Poszybowal w gore, lamiac po drodze bariery i zabezpieczenia. Odszedl w noc. Palilo sie na nim ubranie, wlosy. Ogien ugasilo na moment beztlenowe powietrze stratosfery, po czym jego cialo peklo jak rozzarzone ziarno kukurydzy. Tak zaginal wszelki slad po Charonie Gubwie. Kilka rzeczy zmienilo sie na swiecie. Garrison po czesci mial racje, mowiac o czasie. Czas jest nieskonczony, to prawda. Nic jednak nie jest niemozliwe w nieskonczonosci. Joseph Maestro wraz ze swoimi "chlopcami" zapadl sie pod ziemie, jakby nigdy nie istnial. Tak samo niektorzy skorumpowani pracownicy Tajnej Sluzby i... jeszcze kilka innych "drobiazgow". W ten sposob Ziemia stala sie o wiele przyjemniejszym miejscem. Tak mysleli tez Philip i Vicki Stone'owie, chociaz nie pamietali, ze kiedykolwiek bylo inaczej. Vicki wygladala przez okno ich domu w Sussex. Patrzyla w gwiazdy. -Richard - westchnela. Nigdy nie znala zadnego Richarda. -Slucham? - Philip spojrzal znad ksiazki. - Mowilas cos, kochanie? -Wydawalo mi sie... Widzialam spadajaca gwiazde - odpowiedziala.. Miesiac pozniej... James Christopher Craig spal niespokojnie. Dziwny sen powrocil, drazniac jego podswiadomosc. Sen o czlowieku, ktorego nigdy nie znal, o Garrisonie i o niewiarygodnej Maszynie. Sen stanowil wezwanie do odbudowania Maszyny. Rozkazy przybieraly na sile. Wizja nie byla przerazajaca; zrodlo cierpien lezalo w psychice Craiga: w przepastnych otchlaniach podswiadomosci, ktore powinny zostac zamkniete na zawsze, a ktore teraz, za sprawa zmarlego, powoli, ale systematycznie otwieraly swoje czeluscie. W koncu James stanal przed ostatnia brama. Komnata Najskrytszych Sekretow. Drzwi otworzyly sie powoli. Za nimi... zobaczyl Maszyne... -Jimmy! - Marion, jego zona, starala sie go obudzic. - Co jest z toba? Znowu te sny? Usiadl na lozku, ocierajac zimny pot z czola. Fosforyzujaca wskazowka zegarka pokazywala druga. Noc otulala caly dom ciemna pajeczyna. Sen odchodzil, odpelzal, kryjac sie w najglebszych zakamarkach umyslu. -Krzyczales przez sen - powiedziala, przytulajac go. Jedno slowo, caly czas to samo. -Naprawde? - wymamrotal sennie. - Co to bylo, pamietasz? Craig lezal w ciemnosciach i rozmyslal. Dlugo rozmyslal, zanim znow zasnal. To dziwne slowo dzwieczalo mu w uszach znajomym tonem. Rozbrzmiewalo tonem szalenstwa i grozy. Slowo, ktore zawsze bedzie go przesladowac. Slowo, ktore zawsze bedzie przesladowac swiat. Psychomech. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2009-11-30 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/