BUTLER OCTAVIA E Przypowiesc o Siewcy BUTLER OCTAVIA E - Rok 2024 1-3 Rok 2024 Istota geniuszu to uporczywa tworcza obsesja, idaca w parze ze zdolnosciami przystosowawczymi. Bez uporu pozostaje jedynie chwilowy entuzjazm. Bez zdolnosci przystosowawczych moze grozic niszczycielski fanatyzm. Bez tworczej obsesji nie ma zgola nic. "Nasiona Ziemi: Ksiegi Zywych" piora Lauren Oya Olamina 1 Czegokolwiek dotykasz.Ulega Zmianie. Cokolwiek zmieniasz, Zmienia tez ciebie. Zmiana Jest jedyna, trwala, prawda. Bog Jest Przemiana. "Nasiona Ziemi: Ksiegi Zywych" SOBOTA, 20 LIPCA 2024 Zeszlej nocy znow mialam ten sen. Chyba powinnam sie go spodziewac. Sni mi sie za kazdym razem, kiedy walcze - gdy miotam sie na moim wlasnym, wewnetrznym haczyku, probujac udawac, ze nie dzieje sie nic niezwyklego. Przychodzi, kiedy staram sie byc dobra corka dla taty.Dzisiaj oboje obchodzimy urodziny - ja pietnaste, tato piecdziesiate piate. Jutro postaram sie sprawic mu przyjemnosc - jemu, calej wspolnocie i Bogu. No wiec ubieglej nocy snil mi sie ten sen, ktory przypomina, ze wszystko jest jednym wielkim klamstwem. Czuje, ze musze go opisac, bo wlasnie to samooszustwo najbardziej nie daje mi spokoju. *** Ucze sie latac, probuje uniesc sie do gory. Nikt mi nie pokazuje, co trzeba robic - ucze sie sama, po troszeczku, jedna lekcja sniona za druga. Niezbyt subtelna wizja, za to bardzo natretna. Mam juz za soba sporo takich lekcji i latam teraz duzo lepiej niz na poczatku. Jednak, chociaz nabralam wiecej zaufania do wlasnych umiejetnosci, nie moge przestac sie bac. Ciagle nie calkiem panuje nad kierunkiem lotu.Nachylam sie do przodu w strone drzwi, ktore przypominaja te miedzy moim pokojem a korytarzem. Pochylam sie w ich kierunku, chociaz wydaja sie daleko ode mnie. Ze sztywnym, napietym cialem puszczam to cos, czego sie trzymam, co do tej pory nie pozwalalo mi ani wzleciec, ani upasc. Zawisam w powietrzu, wyciagnieta ku gorze, ale nie wzbijam sie ani nie opadam. Wreszcie zaczynam sie poruszac, jak gdybym szybowala w powietrzu, sunac pare stop nad podloga, targana jednoczesnie panicznym strachem i radoscia. Lece do drzwi, ktore jarza sie blada, zimna poswiata. Pozniej zbaczam troche na prawo, nieduzo - i jeszcze troche. Zdaje sobie sprawe, ze zamiast trafic w drzwi, wyrzne w sciane obok, ale nie moge zatrzymac sie ani skrecic. Dryfuje coraz dalej od nich, dalej od ich chlodnego blasku, w strone innego swiatla. Sciana przede mna pali sie, a ogien, ktory buchnal nie wiedziec skad, strawil juz mur i zaczyna sie do mnie zblizac, siegac po mnie. Plomienie rozpelzaja sie, ja zas lece w nie. Strzelaja dokola. Miotam sie, szamocze, probuje wyplynac z pozogi, czepiajac sie garsciami powietrza i ognia, wierzgajac i plonac! Ciemno. Jakbym sie troche budzila. Czasami tak jest w momencie, gdy ogien juz mnie pozera. Wtedy jest niedobrze. Kiedy calkiem sie rozbudze, potem nie moge juz zasnac. Staram sie, ale jeszcze nigdy mi sie nie udalo. Tym razem nie budze sie do konca. Zapadam w druga czesc snu - te zwyczajna i rzeczywista, ktora zdarzyla sie przed laty, kiedy bylam malutka, choc wtedy wydawalo mi sie, ze to nie ma zadnego znaczenia. Ciemnosc. Mrok jasnieje. Gwiazdy. Rzucaja zimne i blade, migotliwe swiatlo. -Kiedy ja bylam mala, nie bylo widac tylu gwiazd - odzywa sie do mnie macocha. Mowi po hiszpansku, w swym ojczystym jezyku; drobna, stoi bez ruchu i patrzy w gore na szeroki pas Drogi Mlecznej. Wyszly -smy po zmroku na dwor zebrac pranie ze sznura. Dzien byl goracy, jak zwykle, a obydwie lubimy chlodna ciemnosc zapadajacej nocy. Nie ma ksiezyca, ale widocznosc jest dobra. Niebo roi sie od gwiazd. Niedaleko nas ciemnieje masywna obecnoscia mur sasiedztwa. Jego kontur kojarzy mi sie ze zwierzeciem, ktore przykucnelo przed skokiem - bardziej do ataku niz obrony. Na szczescie obok jest macocha, ktora sie nie boi. Staje tuz przy niej. Mam dopiero siedem lat. Patrze do gory na gwiazdy i na gleboka czern nieba, czarne niebo. -Czemu nie widzialas gwiazd? - pytam. - Przeciez wszyscy moga je zobaczyc. Ja tez mowie po hiszpansku: ona mnie nauczyla. Wspolny jezyk rodzi miedzy nami poczucie bliskosci. -Swiatla miasta - mowi macocha. - Swiatla, rozwoj, postep... Dzis juz jestesmy za madrzy i za biedni, zeby dalej zawracac sobie glowe takimi rzeczami. - Urywa na chwile. - Kiedy bylam w twoim wieku, moja mama opowiadala mi, ze gwiazdy - te kilka, ktore widzielismy - to okna do nieba, przez ktore Bog wyglada, aby miec nas na oku. Wierzylam w to prawie caly rok. Macocha podaje mi cale narecze pieluch mojego najmlodszego brata. Biore je i ruszam z powrotem w strone domu, do miejsca, gdzie postawila wielki wiklinowy kosz na pranie, po czym skladam swoj ladunek na stercie ubran. Kosz jest pelny. Ogladam sie i kiedy widze, ze macocha na mnie nie patrzy, pozwalam sobie walnac sie do tylu na miekki stos czystych rzeczy. Przez chwile opadam, zupelnie jakbym plynela. Leze i przygladam sie gwiazdom. Znajduje niektore konstelacje, przypominajac sobie nazwy poszczegolnych gwiazd. Nauczylam sie ich z ksiazki o astronomii, ktora byla wlasnoscia matki mojego ojca. Widze nagly rozblysk swietlistej smugi meteoru po zachodniej strome nieba. Wpatruje sie w to miejsce w nadziei, ze wypatrze ja jeszcze raz, ale wola mnie macocha, wiec wracam do niej. -Teraz tez sa swiatla miasta - mowie do niej - i wcale nie zaslaniaja gwiazd. Potrzasa glowa. -Nigdzie w okolicy nie swieci juz tyle swiatel co kiedys. Dzisiejsze dzieci nie maja pojecia, jaka luna bila dawniej od miast - i to jeszcze wcale nie tak dawno temu. -Wole widziec gwiazdy - oznajmiam. -Gwiazdy sa za darmo. - Macocha wzrusza ramionami. - Ja tam chcialabym, zeby wrocily swiatla miasta, im predzej, tym lepiej. Na razie mozemy pozwolic sobie tylko na gwiazdy. 2 Dar od BogaMoze osmalic niegotowa dlon. "Nasiona Ziemi: Ksiegi Zywych" NIEDZIELA, 21 LIPCA 2024 To juz co najmniej trzy lata, jak Bog mojego ojca przestal byc moim Bogiem. Jego Kosciol przestal byc moim Kosciolem. Mimo to dzisiaj - dlatego ze jestem tchorzem - pozwalam sie do niego wprowadzic. Pozwalam, zeby ojciec ochrzcil mnie we wszystkie trzy imiona tego Boga, ktory juz nie jest moim.Moj Bog nosi inne imie. Tego ranka wstalismy wczesnie, aby przejsc przez cale miasto i zdazyc do kosciola. W wiekszosc niedziel tato odprawia nabozenstwo w ktoryms z naszych frontowych pokoi. Jest pastorem baptystow i choc nie wszyscy z sasiedztwa sa baptystami, ci, ktorzy odczuwaja potrzebe chodzenia do kosciola, chetnie do nas zagladaja. W ten sposob nie musza ryzykowac wychodzenia na zewnatrz, gdzie wszystko jest takie oblakane i grozne. I tak wystarczy, ze niektorzy - moj ojciec, na przyklad - musza isc do pracy przynajmniej raz w tygodniu. Zadne z nas nie chodzi juz do szkoly. Dorosli denerwuja sie, kiedy dzieci opuszczaja sasiedztwo. Ale dzis byla specjalna okazja. Ojciec umowil sie z jednym ze swych przyjaciol - innym pastorem, ktory wciaz mial prawdziwy kosciol z prawdziwa chrzcielnica. Dawniej tato tez mial swoj kosciol, zaledwie pare przecznic za naszym murem. Zbudowal go, gdy jeszcze nie bylo tylu murow. Ale pozniej zaczeli w nim nocowac bezdomni, kilka razy spladrowano go i zdewastowano, na koniec ktos polal budynek benzyna w srodku i naokolo, a potem doszczetnie spalil. Razem z kosciolem splonelo siedmiu bezdomnych, ktorzy akurat spali w nim tamtej nocy. Przyjacielowi taty, wielebnemu Robinsonowi, dotychczas udawalo sie jakims cudem ocalic swoj kosciolek od zniszczenia. Tego ranka pojechalismy tam na rowerach - ja, moi dwaj bracia, czworka innych dzieci z sasiedztwa tez dojrzalych do chrztu, ojciec i jeszcze kilku doroslych sasiadow ze srutowkami. Wszyscy dorosli byli uzbrojeni. Taka jest zasada. Wychodzi sie grupa i pod bronia. Mozna bylo nie ruszac sie z sasiedztwa i ochrzcic wszystkich w domowej wannie, co wypadloby taniej i bezpieczniej, i - jesli chodzi o mnie - calkiem by wystarczylo. Powiedzialam im to, ale nikt nie zwrocil na mnie uwagi. Dla doroslych wyprawa na zewnatrz do prawdziwego kosciola byla jak powrot do dawnych dobrych czasow, gdy wszedzie staly koscioly i palilo sie mnostwo swiatel, a benzyny - zamiast do lamp - uzywalo sie do napedzania aut i ciezarowek. Nie przegapia zadnej okazji, aby wskrzesic stare dobre dni czy poopowiadac dzieciakom, jak to bedzie wspaniale, kiedy kraj znow stanie na nogi i wroca szczesliwe czasy. No tak. My - prawie wszystkie dzieci - taka eskapade traktowalismy po prostu jak przygode, pretekst do wycieczki za mur. Chrzcilismy sie z obowiazku albo w ramach jakiegos ubezpieczenia na wszelki wypadek - wiekszosc z nas nie przejawia zbytniego zainteresowania wiara. Ja, owszem - tyle ze ja i tak wyznaje przeciez inna religie. -Po co ryzykowac? - powiedziala mi Silvia Dunn pare dni wczesniej. - Moze naprawde cos tam jest w tej calej religii. Jej rodzice byli o tym przekonani, wiec jechala teraz z nami. Moj brat Keith, ktorego tez zabralismy, ani troche nie podzielal mojej wiary. Te sprawy sa mu po prostu obojetne. Tato chcial go ochrzcic, wiec sie zgodzil. Keitha w ogole niewiele obchodzi. Lubi prowadzac sie ze swoimi kolezkami i udawac doroslego. Unika pracy, szkoly i kosciola. Ma dopiero dwanascie lat, jest najstarszy z moich trzech braci. Nie przepadam za nim - ale to jest pupilek naszej macochy, ktora ma trzech rozgarnietych synow i jednego tepaka - a wlasnie jego kocha najbardziej. Podczas jazdy Keith rozgladal sie na wszystkie strony czesciej niz ktokolwiek z nas. Ma ambicje, jesli tak to mozna nazwac, zeby opuscic sasiedztwo i wyjechac do Los Angeles. Nigdy nie potrafi sprecyzowac, co bedzie tam robil. Chce tylko dostac sie do duzego miasta i zarobic kupe pieniedzy. Wedlug mojego ojca wielkie miasto jest jak padlina, ktora toczy roj muszych larw. Chyba sie z nim zgadzam, chociaz mysle, ze nie wszystkie larwy zeruja w L.A. U nas tez pare by sie znalazlo. Miedzy pasozytami rzadko trafiaja sie ranne ptaszki. Jadac, mijalismy ludzi spiacych na chodnikach; kilkoro wlasnie budzilo sie, ale zupelnie nie zwracalo na nas uwagi. Zauwazylam przynajmniej troje takich, ktorzy juz wiecej sie nie obudza, nigdy. Jeden byl bez glowy. Zlapalam sie na tym, ze szukam jej wzrokiem dookola. Od tego momentu staralam sie w ogole nie patrzec na boki. Mloda kobieta, naga i bardzo brudna, potykajac sie, przeszla blisko nas. Przesliznelam sie spojrzeniem po jej pustej twarzy i zrozumialam, ze musi byc czyms otumaniona, moze pijana. Moze gwalcili ja tyle razy, ze w koncu oszalala. Slyszalam, jak opowiadano, ze zdarzaja sie takie historie. A moze byla po prostu na haju. Chlopcy z naszej grupki tak sie na nia zagapili, ze omal nie pospadali z rowerow. Jakie wzniosle religijne mysli beda mieli przez reszte dnia. Naguska ani razu na nas nie spojrzala. Gdy juz ja minelismy, obejrzalam sie i zobaczylam, jak sadowila sie wsrod chwastow pod murem innego sasiedztwa. Znaczna czesc drogi prowadzila wzdluz murow kolejnych sasiedztw - jednych dlugosci przecznicy, innych dwu, niektorych nawet pieciu... Dalej, po same wzniesienia, ciagnely sie pod gore odgrodzone murami posiadlosci: z jednym duzym domem i mnostwem prowizorycznych przybudowek, gdzie mieszkala sluzba, ale dzis nie minelismy nic takiego. Szczerze mowiac, te kilka sasiedztw, obok ktorych przejezdzalismy, bylo tak biednych, ze chronilo sie za murami zbudowanymi z golych kamieni, kawalow betonu i smieci, ulozonych bez wiazania zaprawa. Dalej lezaly jeszcze zalosniejsze nieogrodzone osiedla mieszkaniowe. Wiele budynkow popadlo w ruine - spalone, zdewastowane, nawiedzane przez pijakow albo cpunow, w najlepszym razie zasiedlone nielegalnie przez bezdomne rodziny z lepiacymi sie od brudu, wymizerowanymi, polnagimi dziecmi. Dzieciaki byly juz calkiem rozbudzone i bacznie przygladaly nam sie tego ranka. Malych mi zal, ale te w moim wieku i starsze dzialaja mi na nerwy. Kiedy zjezdzamy samym srodkiem popekanej jezdni, dzieciarnia wylega na ulice i ustawia sie wzdluz kraweznika, zeby nas sobie poogladac. Stoja tylko i gapia sie. Zapewne gdyby jechalo tylko jedno z nas czy dwoje i gdyby nie widzieli, ze mamy bron, pewnie sprobowaliby sciagnac nas na ziemie i ukrasc, co tylko sie da: rowery, buty, ubrania. A potem? Zgwalciliby? Zamordowali? Kto wie, moze skonczylibysmy jak tamta niespelna rozumu naguska, wlokaca sie, moze ranna. Pewnie bedzie sciagac na siebie wszelkie mozliwe niebezpieczenstwa, chyba ze zdola zwedzic ubranie. Zaluje, ze nie dalismy jej czegos do okrycia. Moja macocha opowiada, ze gdy raz zatrzymali sie z tata, aby pomoc rannej kobiecie, ci sami, co ja skrzywdzili, wyskoczyli zza wegla i malo brakowalo, a zatlukliby ich na smierc. Mijamy Robledo - dwadziescia mil od Los Angeles - wedlug taty dawniej nieogrodzone, bogate i pelne zieleni miasteczko. Kiedy byl mlody, az palil sie, zeby sie z niego wyrwac. Zupelnie jak Keith, pragnal uciec od nudy Robledo do ekscytujacych rozrywek wielkiego miasta. Za jego czasow L.A. bylo lepsze - nie tak zabojcze - i tato przezyl tam dwadziescia jeden lat. Pozniej, w 2010, jego rodzice zostali zamordowani i odziedziczyl po nich dom. Ci, co ich zabili, wprawdzie wszystko doszczetnie zrabowali i porozwalali meble, ale jakos niczego nie spalili. Wtedy nie bylo jeszcze murow oddzielajacych sasiedztwa. To szalenstwo mieszkac bez muru dla ochrony. Nawet w takim Robledo wiekszosc ulicznej biedoty - czy to dzikich lokatorow, pijakow, cpunow, czy zwyczajnych bezdomnych - jest niebezpieczna. Sami desperaci albo wariaci - albo jedno i drugie. Wystarczy, zeby stanowili zagrozenie. Co gorsza, czesto cos im dolega. Robia sobie nawzajem krzywde, odcinajac uszy, rece, nogi... Roznosza nigdy nieleczone choroby, maja ciagle jatrzace sie, ropiejace rany. Poniewaz brakuje im pieniedzy na wode do mycia, nawet ci bez specjalnych okaleczen cierpia na jakies skazy i owrzodzenia. Albo nie dojadaja i chodza niedozywieni, albo truja sie, oszukujac glod jakimis swinstwami. Jadac, staralam sie nie rozgladac i nie patrzec na nich, ale i tak nie moglam nie widziec - nie poczuc - jakiejs czastki tej powszechnej nedzy. Moge zniesc wiele bolu bez rozklejania sie. Musialam sie tego nauczyc. Ale dzisiaj bylo mi ciezko tak pedalowac i nadazac za reszta, kiedy na widok prawie kazdego napotkanego czlowieka czulam sie coraz gorzej. Od czasu do czasu ojciec ogladal sie do tylu i zerkal na mnie. Stale powtarza mi: "Dasz sobie z tym rade. Tylko nie wolno ci sie poddawac". Zawsze udawal, moze nawet wierzyl, ze moj syndrom hiperempatii to cos, z czego po prostu bede w stanie sie otrzasnac i kiedys o tym zapomne. Przeciez cale to wspolczucie nie jest rzeczywiste. Przeciez nie z powodu jakichs magicznych sztuczek postrzegania pozazmyslowego wspolodczuwam cierpienie i przyjemnosc innych ludzi. Hiperempatia opiera sie na zludzeniu. Sama to przyznaje. Moj brat Keith lubil kiedys udawac, ze cos mu jest - po to tylko, by mnie oszukac, bym odebrala jego pozorny bol. Raz oblal sie czerwonym atramentem, ktory mial udawac krew, poniewaz chcial zobaczyc, jak krwawie. Mialam dopiero jedenascie lat i jeszcze wtedy krwawilam przez skore na widok cudzej krwi. Nie potrafilam tego opanowac i stale balam sie, ze zdradze sie przed ludzmi spoza mojej rodziny. Przestalam wspolkrwawic z kimkolwiek, kiedy skonczylam dwanascie lat i mialam pierwszy okres. Co to byla za ulga. Bardzo chcialam, aby tak samo minela cala reszta. Jeden jedyny raz udalo sie Keithowi nabrac mnie na krwawienie - zlalam go wtedy za to na kwasne jablko. Nieczesto zdarzalo mi sie kogos bic, kiedy bylam mala, bo wszystko bolalo mnie podwojnie. Czulam kazdy kuksaniec, ktory zadalam, zupelnie, jakbym walnela sama siebie. Za to gdy juz uznalam, ze bez bojki sie nie obejdzie, walilam przeciwnika duzo mocniej, niz zwykle robia to dzieci. Michaelowi Talcottowi zlamalam reke, a Rubinowi Quintanilli nos. Silvii Dunn wybilam kiedys cztery zeby. Wszyscy zasluzyli sobie na to, co im zrobilam, w dwojnasob. Potem zawsze mnie karcono i czulam sie tym dotknieta. Przeciez spotykala mnie podwojna kara, a ojciec i macocha dobrze o tym wiedzieli. Wiedzieli, ale karcili dalej. Mysle, ze robili tak, by zadowolic rodzicow tamtych dzieci. Kiedy spuscilam lanie Keithowi, czulam, ze tato albo Cory - a moze oboje - ukarza mnie, poniewaz zbilam mojego biednego mlodszego braciszka. No wiec postanowilam postarac sie, zeby biedny braciszek przynajmniej zaplacil na zapas. Musial dostac ode mnie wiecej, niz ja dostane pozniej od nich. I dostal. Co nie zmienia faktu, ze potem oboje oberwalismy od ojca - ja za bicie mniejszego dziecka, a Keith za narazanie nas, ze "rodzinna sprawa" wyjdzie na jaw. Tato jest strasznie czuly na punkcie prywatnosci i "rodzinnych spraw". Istnieje mnostwo rzeczy, o ktorych nawet nie powinnismy pisnac przy obcych ludziach. Tematem tabu jest moja mama, moja hiperempatia i to, co laczy te dwie sprawy. Moj ojciec wszystkie te kwestie uwaza za cos wstydliwego. Jest przeciez kaznodzieja, profesorem i dziekanem. Pierwsza zona - narkomanka, i corka ze skaza, spowodowana uzaleznieniem matki, nie sa powodem do tego, aby sie chwalic. Na moje szczescie. Jestem niezwykle czula, podatna na zranienia osoba, i sama cholernie dobrze wiem, ze nie ma sie czym chwalic. Niewazne, co Tato sobie mysli i jakie sa jego pragnienia i pobozne zyczenia w zwiazku z moja choroba - nie potrafie na nia nic poradzic. Odbieram emocje, ktore widze, albo to, co mi sie zdaje, ze inni czuja. Dla lekarzy hiperempatia to tylko "organiczny zespol urojeniowy". Pieprzenie w bambus. Ja wiem, ze boli naprawde. Przez paracetco - pigulke na przyrost intelektu, zwana tez "proszkiem Einsteina" - narkotyczny specyfik, ktory moja matka raczyla przedawkowac, zanim umarla przy moim porodzie, jestem stuknieta. Gryzie mnie mnostwo nie mojego zalu, ktory w dodatku jest urojony. Mimo to sprawia bol. Teoretycznie wspolodczuwam nie tylko cudze cierpienie, ale i zadowolenie - ale tego ostatniego w dzisiejszych czasach nie ma zbyt wiele. Wlasciwie chyba jedyna radoscia, ktorej odbieranie zaczelo sprawiac mi jakas przyjemnosc, jest seks. Oprocz wlasnej, czuje jeszcze frajde faceta. Jednak i tak nie mam z tego wiele pociechy. Zyje za murami w malutkiej enklawie, odcietej od swiata niczym slepy zaulek czy akwarium z rybkami, a w dodatku jestem corka pastora. Jesli chodzi o seks, istnieja wyrazne, realne granice tego, na co moge sobie pozwolic. W kazdym razie moje nerwowe przekazniki sa pokitlaszone, i takie juz zostana. Ale radze sobie z tym - dopoki nie wiedza o tym inni ludzie. W naszym sasiedztwie idzie mi swietnie. Za to dzisiejsza jazda byla potworna. Falami przelatywaly przeze mnie najgorsze rzeczy, jakie kiedykolwiek wspolodczuwalam - nawiedzaly mnie zjawy i duchy, dzgajac i skrecajac niespodziewanym bolem. Jezeli tylko nie przygladam sie zbyt dlugo starym urazom, nie bola az tak strasznie. Goly chlopczyk ze skora zaczerwieniona jak jedna wielka rana, mezczyzna z olbrzymim strupem na kikucie w miejscu prawej dloni; moze siedmioletnia dziewczynka, tez naga, z krwia splywajaca po obnazonych udach. Kobieta ze spuchnieta, obita do krwi twarza... Musialam wygladac na zdenerwowana. Zerkalam na wszystkie strony jak ptaszek, pilnujac sie, by nie zatrzymywac na nikim wzroku dluzej, niz potrzebowalam, zeby upewnic sie, czy przypadkiem nie zbliza sie w moim kierunku albo nie celuje do mnie z jakiejs broni. Mozliwe, ze tato domyslil sie z wyrazu mojej twarzy, co przezywalam. Zazwyczaj staram sie, by nic z niej nie dalo sie wyczytac, ale on zna mnie dobrze. Czasami ludzie zwracaja uwage, ze wygladam na ponurzasta czy zagniewana. Lepiej juz, aby tak mysleli, niz gdyby mieli znac prawde. Lepiej, zeby mysleli sobie cokolwiek, niz gdyby mieli dowiedziec sie, jak latwo mozna mnie zranic. *** Tato nalegal, aby do chrztu uzyc swiezej i czystej, nadajacej sie do picia wody. Naturalnie nie bylo go na nia stac. Kogo bylo? To drugi powod, dla ktorego procz moich braci, Keitha i Marcusa, jechalo z nami jeszcze czworo innych dzieci: Silvia Dunn, Hektor Quintanilla, Curtis Talcott i Drew Balter. Ich rodzice partycypowali w kosztach. Uwazali, ze chrzest jak sie nalezy jest wystarczajaco waznym powodem, by wydac troche grosza i podjac pewne ryzyko. Bylam najstarsza z calej gromadki - roznica wieku wynosila jakies dwa miesiace. Po mnie byl Curtis. Chociaz szczerze nienawidzilam calego przedsiewziecia, bardziej zloscilo mnie to, ze Curtis tez jedzie z nami. Zalezy mi na nim bardziej, niz bym chciala. Przejmuje sie tym, co sobie o mnie mysli. Boje sie, ze ktoregos dnia rozkleje sie przy wszystkich i on to zobaczy. Ale niedoczekanie, zeby stalo sie to dzisiaj.Kiedy wreszcie dotarlismy do obwarowanego jak twierdza kosciola - fortecy, od ustawicznego zaciskania i rozwierania zebow bolaly mnie szczeki i czulam sie okropnie zmordowana. Na nabozenstwo przyszlo nie wiecej niz jakichs szescdziesieciu, siedemdziesieciu wiernych - w sam raz, aby wypelnic nasze frontowe pokoje i robic w nich wielki tlum, ale w kosciele, przy okolonej murem, kratami i laserosiatka przestrzeni zewnetrznej, w olbrzymim, pustym przestronnym wnetrzu z uzbrojonymi straznikami, "wielki" tlum wydawal sie calkiem mizerna zbieranina ludzi. Cale szczescie. Nie mialam najmniejszej ochoty na liczna widownie, kazdy z nich cierpial przeciez na cos i moglabym sie zblaznic. Chrzest odbyl sie zgodnie z planem. Najpierw odeslali nas, dzieci, do lazienek ("dla pan", "dla panow"; "prosimy nie wrzucac zadnego papieru do toalet", "woda do mycia w wiadrze po lewej..."), abysmy zdjeli ubrania i przebrali sie w biale tuniki. Kiedy bylismy gotowi, ojciec Curtisa zaprowadzil nas do przedsionka, gdzie sluchajac kazania - opartego na pierwszym rozdziale Ewangelii sw. Jana i drugim rozdziale Dziejow Apostolskich - czekalismy na swoja kolej. Ja bylam na koncu. Przypuszczam, ze byl to pomysl taty. Najpierw dzieci sasiadow, po nich moi bracia, a ja ostatnia. Z przyczyn, ktore wedlug mnie nie maja zbyt wiele sensu, tato uwaza, ze powinnam nabrac wiecej pokory. Uwazam, ze moja szczegolna uleglosc - czy upokorzenie - biologiczna wystarczy az nadto. Co mi tam. Ktos musial byc ostatni. Zaluje tylko, ze nie okazalam sie dosc odwazna, by w ogole sie z tego wymigac. No wiec: "W imie Ojca i Syna, i Ducha Swietego..." Katolicy przechodza przez chrzest jako niemowlaki. Jaka szkoda, ze baptysci o tyle lat pozniej. Chcialabym moc uwierzyc - tak samo, jak zdaje sie wierzyc tylu innych ludzi - ze to naprawde takie wazne. Poniewaz mi sie nie udaje, chcialabym chociaz, aby nic mnie to nie obchodzilo. Niestety, obchodzi. Ostatnio pojecie Boga bardzo zaprzata moje mysli. Zwracam uwage na to, w co ludzie wierza - czy wierza, a jesli tak, to w jakiego Boga. Keith uwaza, ze Bog jest jak wszyscy dorosli: grozbami probuje zapedzic cie do robienia tego, co chce, abys zrobil. Tak wlasnie twierdzi moj brat, tyle ze nigdy przy tacie. Keith wierzy tylko w to, co zobaczy, a niewiele dostrzega, chocby mial to pod nosem. Tato powiedzialby chyba dokladnie to samo o mnie, gdyby wiedzial, w co ja wierze. Byc moze mialby racje. Tylko ze ja i tak nie przestane widziec tego, co widze. Mnostwo ludzi zdaje sie wyobrazac sobie Boga jako wielkiego ojca, najwazniejszego pana-wladce czy krola. Wierza w jakas nadludzka superistote. Dla innych Bog jest synonimem natury, a ona z kolei znaczy dla nich wszystko to, czego zdarza im sie nie rozumiec lub nad czym nie potrafia do konca zapanowac. Jedni nazywaja Boga duchem, drudzy sila, jeszcze inni - najwyzsza istota bytu. Spytaj siedem dowolnych osob, co znacza te pojecia, a dostaniesz siedem roznych odpowiedzi. Wiec czym jest Bog? Jednym z tych hasel, dzieki ktorym czlowiek czuje sie kims szczegolnym, istota pod ochrona? W Zatoce Meksykanskiej szaleje potezny, przedwczesny jak na te pore roku, sztorm. Panoszy sie po calej Zatoce, zabijajac po drodze ludzi od Florydy po Teksas i z powrotem do Meksyku. Do tej pory donosza o siedmiuset smiertelnych ofiarach. Jeden huragan. A ilu zranil? Ilu przyjdzie pozniej glodowac z powodu zniszczonych zbiorow? Oto natura. To wlasnie jest Bog? Wiekszosc ofiar to uliczni nedzarze, ktorzy nie mieli sie gdzie podziac i nie slyszeli ostrzezen na tyle wczesnie, aby zdazyc znalezc jakies schronienie. Zreszta, gdzie by je mieli znalezc? Czyz bedac ubogim, nie grzeszysz przeciwko Bogu? My tez juz prawie jestesmy biedakami. Coraz trudniej o prace, a rodzi nas sie coraz wiecej - coraz wiecej dzieci dorasta bez zadnych widokow na przyszlosc. Predzej czy pozniej, pewnego dnia wszyscy bedziemy jednakowo biedni. Dorosli powtarzaja, ze ma sie ku lepszemu, ale nic lepszego jeszcze nigdy nie przyszlo. Jak potraktuje nas Bog - ten mojego ojca - kiedy bedziemy biedni? Czy On istnieje? A jesli tak, czy w ogole Go (Jego? Ja?) obchodzimy? Deisci, na przyklad Beniamin Franklin i Tomasz Jefferson, wierzyli, ze Bog tylko nas stworzyl, a potem zostawil samym sobie. -Zbladzili na manowce - powiedzial tato, gdy go o nich spytalam. - Powinni miec wiecej wiary w slowa Pisma Swietego. Ciekawe, czy ci nad Zatoka Meksykanska dalej wierza w Boga? Ludzie potrafili zachowac wiare mimo okropnych nieszczesc. Wiele o tym czytalam. W ogole duzo czytam. Moja ulubiona ksiega w Biblii jest Ksiega Hioba. Wydaje mi sie, ze wiecej mowi ogolnie o boskosci, a w szczegolnosci o Bogu mojego ojca, niz jakikolwiek tekst, ktory przeczytalam. W Ksiedze Hioba Bog powiada, ze stworzyl wszystko i wszystko wie, dlatego nikt nie ma prawa kwestionowac niczego, co by z tym robil. W porzadku. To ma sens. Wizerunek Boga ze Starego Testamentu nie kloci sie z dzisiejszym porzadkiem rzeczy. Tak bardzo przypomina mi Zeusa - czlowieka z ponadludzka moca, ktory bawi sie wlasnymi zabawkami, zupelnie tak samo, jak moi najmlodsi bracia swoimi zolnierzykami. Pif-paf! I siedem zabaweczek pada martwych. Naleza do ciebie, wiec ty ustalasz reguly. Kogo obchodzi, co mysla zabawki? Mozna takiej zabawce zmiesc z powierzchni ziemi cala rodzine, pozniej mozna sprawic jej calkiem nowiutka. Dzieci-zabawki, tak samo jak dzieci Hioba, mozna do woli podmieniac. Moze Bog to jakies wyrosniete dziecko, bawiace sie wlasnymi zabawkami? Jezeli tak, co Mu za roznica, ze gdzies tam huragan zabija siedemset osob - albo ze gdzie indziej siedmioro dzieci idzie do kosciola, aby zanurzyc sie w wielkiej balii wypelnionej droga woda. A jesli to wszystko nieprawda? Jesli Bog jest jeszcze czyms innym? 3 Boga nie czcimy,lecz postrzegamy i doswiadczamy. Uczymy sie od Niego, Lecz i stwarzamy, Przezornoscia i praca, By w koncu Mu ulec. Przystosowujemy sie i trwamy, Jestesmy bowiem Nasionami Ziemi, A On jest Przemiana. "Nasiona Ziemi: Ksiegi Zywych" WTOREK, 30 LIPCA 2024 Zginela astronautka z zalogi ostatniej marsjanskiej misji. Cos sie zepsulo w powloce ochronnej skafandra i reszta zespolu nie zdazyla sciagnac jej z powrotem do bazy w pore. Ludzie w naszym sasiedztwie powtarzaja, ze tak czy owak nie miala na Marsie zadnego interesu. Jak mozna marnowac krocie na jeszcze jedna zwariowana wycieczke w kosmos, podczas gdy tu na Ziemi tylu ludzi nie stac na wode, na jedzenie i dach nad glowa? *** Cena wody znow poszla w gore. W dzisiejszych wiadomosciach slyszalam, ze coraz wiecej handlarzy woda pada ofiara zabojstw. Handlarze sprzedaja wode na ulicach ulicznym nedzarzom, dzikim lokatorom i wszystkim tym, ktorym wprawdzie udalo sie zachowac wlasne lokum, ale ktorych nie stac juz na placenie rachunkow za uslugi komunalne. Coraz czesciej handlarzy woda znajduja z poderznietymi gardlami, ogoloconych z ich recznych wozkow i calej gotowki. Tato powiedzial, ze woda kosztuje teraz kilkakrotnie drozej niz benzyna. Z wyjatkiem bogaczy i podpalaczy wiekszosc ludzi i tak przestala kupowac benzyne. W moim otoczeniu nie znam nikogo, kto jezdzilby osobowka, ciezarowka czy nawet jednosladem na benzyne. Masa pojazdow paliwowych rdzewieje na dojazdowych drogach, ogolacana z metalowych i plastikowych czesci.Nie tak latwo jednak zrezygnowac z wody. Z pomoca przychodzi troche nowa moda. Dzis trzeba byc brudasem. Jesli jestes czysty, wystawiasz sie na cel. Ludzie mysla, ze szpanujesz, probujesz pokazac im, ze jestes kims lepszym. W gronie mlodszych dzieci pojawienie sie czysciocha to murowany powod do bijatyki. Cory nie pozwala, zebysmy byli brudni w murach sasiedztwa, za to na wyjscie zawsze zakladamy usmolone ubrania. A i w srodku moi bracia umyslnie morusaja sie, gdy tylko oddalaja sie troche od domu. Lepsze to niz za kazdym razem obrywac lanie. *** Dzis wieczor zgaslo na dobre Okno w Murze, ostatni wielki ekran telewizji w naszym sasiedztwie. Zdazylismy zobaczyc niezywa astronautke na tle czerwonego, skalistego pejzazu Marsa. Pokazali nam wyschniety do suchej ziemi zbiornik wodny i ciala trzech handlarzy woda z brudnoniebieskimi opaskami na ramionach i na wpol odchlastanymi glowami. Patrzylismy, jak w Los Angeles pala sie cale blokowiska zabitych deskami budynkow. Naturalnie nikt nie kwapi sie marnowac wody na proby gaszenia takich pozarow.I wtedy Okno sciemnialo. Fonia szwankowala juz od miesiecy, ale obraz byl do tej pory zawsze bez skazy - naprawde jakby wygladalo sie przez olbrzymie, otwarte na osciez okno. Rodzina Yannisow zarabiala na zycie na sasiadach, ktorzy przychodzili popatrzec przez ich Okno. Tato mowil, ze takie branie pieniedzy bez zezwolenia jest nielegalne, ale od czasu do czasu pozwalal i nam isc poogladac, poniewaz nie uwazal, by telewizja byla specjalnie szkodliwa, no i wspomagalo to Yannisow. W dzisiejszych czasach ludzie prowadza mnostwo malych interesow, utrzymujac jedno czy dwa domowe gospodarstwa, i chociaz nie dzieje sie z tego powodu nic zlego, te poczynania sa na bakier z prawem. Okno Yannisow ma prawie tyle lat co ja. Zajmuje podluzna, zachodnia sciane ich saloniku. Musieli byc naprawde zamozni, kiedy je kupowali. Jednak pare lat temu zaczeli pobierac od ludzi oplate za wstep, wpuszczajac tylko mieszkancow sasiedztwa, ktorym podczas seansow sprzedawali owoce, soki, zoledziowe pieczywo i wloskie orzechy. Znajdowali sposob, aby spieniezac wszystko, co tylko w nadmiarze uroslo w ich ogrodzie. Wyswietlali filmy z domowej wideoteki, wpuszczali nas na wiadomosci i co tylko jeszcze bylo nadawane. Na wykupienie nowoczesnych, multisensorycznych kanalow nie bylo ich stac, poza tym ich przestarzale Okno i tak nie byloby w stanie odbierac wiekszosci z nich. Nie mieli ani wirtualnych kamizelek, ani obraczek dotykowych, ani helmofonow. Caly ich zestaw TV skladal sie z prostego, cienkoekranowego Okna. Zostaly nam teraz tylko trzy male, przedpotopowe telewizorki z niewyrazna wizja, rozproszone po sasiedztwie, pare uzywanych do pracy komputerow, no i radia. W kazdym domostwie jest przynajmniej jeden sprawny radioodbiornik. Wiekszosc codziennych wiadomosci dociera do nas przez radio. Ciekawam, co teraz zrobi pani Yannis. Jej dwie siostry sprowadzily sie i mieszkaja razem z nia - obie maja prace, moze wiec jakos to bedzie. Jedna jest farmaceutka, a druga pielegniarka. Nie zarabiaja wiele, ale za to dom pani Yannis nalezy do niej i jest wolny od dlugow. Dostal jej sie po rodzicach. Wszystkie trzy siostry sa wdowami i razem maja tuzin dzieci - cala dwunastka mlodsza ode mnie. Pan Yannis, dentysta, zostal zabity dwa lata temu, kiedy jechal swym elektrocyklem do domu z ogrodzonej murem strzezonej kliniki, w ktorej pracowal. Pani Yannis mowi, ze dostal sie w krzyzowy ogien, ostrzelano go z dwu stron, a pozniej jeszcze dobito strzalem z bliska. Jego jednoslad skradziono. Policja przeprowadzila dochodzenie, skasowala oplate i nie dowiedziala sie niczego. Ludzie ciagle gina w taki sposob. I nigdy nie ma zadnych swiadkow - chyba ze przypadkiem zdarzy sie to przed samym komisariatem. SOBOTA, 3 SIERPNIA 2024 Zwloki zmarlej astronautki beda sprowadzone na Ziemie. Ona sama chciala byc pochowana na Marsie. Tak powiedziala, gdy zrozumiala, ze umiera. Wyznala, ze Mars byl jedynym celem jej zycia i teraz juz na zawsze chce stac sie jego czastka.Ale Ministerstwo Astronautyki powiedzialo "nie". Minister oswiadczyl, ze jej zwloki moglyby okazac sie czynnikiem zanieczyszczajacym naturalne srodowisko obcej planety. Idiota. Naprawde jest w stanie uwierzyc, ze jakikolwiek mikroorganizm, pasozytujacy na zewnatrz lub wewnatrz ludzkiego ciala, moglby marzyc o przezyciu i asymilacji w tym cieniutkim, zabojczym i zimnym widmie trupich resztek atmosfery? Moze i tak. Ministrowie Astronautyki nie musza miec specjalnego pojecia o nauce. Maja znac sie na polityce. Choc Astronautyka to najmlodsze ministerstwo w rzadzie, i tak walczy juz o byt i przetrwanie. Christopher Morpeth Donner, jeden z tegorocznych kandydatow na prezydenta, obiecal zlikwidowac je, jesli zostanie wybrany. Moj ojciec zgadza sie z Donnerem. -Chleba i igrzysk - kwituje za kazdym razem, kiedy radio podaje wiadomosci o podboju kosmosu. - Politycy i wielkie korporacje daja chleb, my zapewniamy igrzyska. -Kosmos moze byc nasza przyszloscia - odpowiadam mu. Tak wlasnie uwazam. Moim zdaniem badanie i kolonizacja kosmosu naleza do tych niewielu rzeczy odziedziczonych po ubieglym stuleciu, ktore moga nam bardziej pomoc, niz zaszkodzic. Mimo to rozumiem, ze ludziom trudno przekonac sie do tego, gdy tuz za murami sasiedztw widza tyle bolu i cierpienia. Tato tylko patrzy na mnie i potrzasa glowa. -Nie rozumiesz - zaczyna. - Nie masz pojecia, jakim karygodnym marnotrawstwem czasu i pieniedzy jest ten ich szumnie zwany "program kosmiczny". Bedzie glosowal na Donnera. Ze wszystkich, ktorych znam, jest jedyna osoba, ktora w ogole ma zamiar glosowac. Wiekszosc ludzi dawno postawila krzyzyk na politykach. Nic dziwnego - odkad tylko pamietam, nie ustaja w obietnicach, ze przywroca dwudziestowieczne lata chwaly, porzadku i dobrobytu. Wlasnie temu ma sluzyc dzisiejszy kosmiczny program, przynajmniej w zamyslach politykow. Patrzcie: zbudujemy stacje kosmiczna, zalozymy baze na Ksiezycu, a potem - juz niedlugo - kolonie na Marsie. To dowod, ze wciaz stanowimy wielki i potezny, wybiegajacy mysla w przyszlosc narod, prawda? Jasne. Coz, choc juz trudno nas nazwac narodem, ciesze sie, ze dalej latamy w kosmos. Wszyscy potrzebujemy wiary, ze mozna jeszcze wybrac sie gdzies dalej niz na dol do kibla. Zal mi, ze nie zostawia tamtej astronautki w niebie, ktore sama wybrala. Nazywala sie Alicia Catalina Godinez Leal i byla chemiczka. Chce ja zapamietac. Mysle, ze w jakims sensie moze byc dla mnie wzorem. Poswiecila zycie podrozy na Marsa - przezyla je, przygotowujac sie do niej, zostajac astronautka, trafiajac do zalogi, ktora leciala na jej wymarzona planete; pozniej lamala sobie glowe, jak przeksztalcic obca powierzchnie, zaczynajac wznosic bazy i schrony, by ludzie mogli tam bezpiecznie zyc i pracowac... Mars to skala, zimna, pusta i prawie bez atmosfery - martwa. Mimo to w pewnym sensie jest jak niebo. Widac to, gdy patrzy sie na nocne niebo, na ten zupelnie inny swiat, ktory lezy jednak zbyt blisko, za bardzo w zasiegu tych samych ludzi, co uczynili takie pieklo z zycia tu, na Ziemi. PONIEDZIALEK, 12 SIERPNIA2024 Pani Sims zastrzelila sie dzisiaj - to znaczy, wlasciwie zastrzelila sie pare dni temu, ale dopiero dzis Cory z tata ja znalezli. Przez jakis czas Cory chodzila w szoku.Biedna, swietoszkowata, stara pani Sims. Co niedziela siadywala w naszym przerobionym na kaplice frontowym pokoju i z wydrukowana wielka czcionka Biblia w rece wykrzykiwala: "Tak, Panie!", "Alleluja!", "Dzieki Ci, Jezu!", "Amen!". Przez cala reszte tygodnia zajmowala sie szyciem, wyplataniem koszykow i pielegnowaniem ogrodka, z ktorego potem sprzedawala wszystko, co sie dalo; opiekowala sie dziecmi, ktore nie chodzily jeszcze do szkoly, i obgadywala kazdego, kogo uznawala za mniej swietego od niej samej. Ze wszystkich sasiadow, jakich znalam, tylko ona zyla samotnie. Miala dla siebie caly wielgachny dom, poniewaz ona i zona jej jedynego syna nie znosily sie wzajemnie. Mimo ze rodzina syna-jedynaka byla biedna, i tak nie chcieli z nia mieszkac. Szkoda. Niektorzy ludzie napawali ja gleboka i potezna, wrecz grzeszna groza. Szczegolnie nie lubila panstwa Hsu, hispano-chinskiej rodziny, dlatego ze starsze pokolenie Chinczykow w rodzinie nadal wyznawalo buddyzm. Choc byli sasiadami jeszcze przed moim urodzeniem i mieszkali zaledwie pare numerow dalej, zawsze traktowala ich jak przesiedlencow z Saturna. -Balwochwalcy - przezywala Hsu, gdy nikogo z nich nie bylo w poblizu. Trzeba jej przyznac, ze dbala przynajmniej o pozory dobrosasiedzkich stosunkow, bo obmawiala ich tylko za plecami. Gdy jednak w zeszlym miesiacu zostala okradziona, rodzina Hsu przyniosla jej brzoskwinie, figi i kawalek dobrego bawelnianego materialu. Ten rabunek byl pierwszym duzym nieszczesciem, jakie spotkalo pania Sims. Trzech osobnikow przecielo druty kolczaste i laserosiatke na samej gorze i przedostalo sie przez mur sasiedztwa. Laserosiatka to naprawde okropne urzadzenie. Jest taka misterna i ostra, ze ptakom, ktore moze jej nie widza, a moze widza, lecz probuja na niej usiasc, tnie na plasterki skrzydla albo nozki. Ale ludzie to co innego - ludzie zawsze znajda jakies przejscie nad nia, pod nia albo pomiedzy jej czesciami. Po napadzie wszyscy znosili pani Sims rozne rzeczy, nie ogladajac sie na to, jaka jest. Jaka byla. Jedzenie, ubrania, pieniadze... Zorganizowalismy dla niej zbiorke w kosciele. Zlodzieje zostawili ja zwiazana, ale przedtem jeden ja zgwalcil. Taka starowine! Zrabowali jej cala zywnosc, kosztownosci, ktore miala po matce, wszystkie ubrania i, co najgorsze, cala uciulana gotowke. Wyszlo na jaw, ze trzymala ja - wszystko, co miala - w niebieskiej salaterce z plastiku, na gornej polce kuchennego kredensu. Biedna, szurnieta staruszka. Potem przyszla do taty i zaplakana prosila, zeby poradzil cos na to, ze nie ma teraz za co kupic zywnosci - jako uzupelnienia do tego, co sobie sama hodowala. Nie dosc, ze nie miala czym zaplacic biezacych rachunkow, to jeszcze nieuchronnie zblizal sie termin uiszczenia podatku od nieruchomosci. Wyrzuca ja na bruk z wlasnego domu! Zginie z glodu! Tato przekonywal ja, ze wspolnota nie dopusci do czegos takiego, ale mu nie wierzyla. W kolko biadolila swoje o tym, ze skonczy jako zebraczka, podczas gdy ojciec na zmiane z Cory usilowali podniesc ja na duchu. Najzabawniejsze bylo to, ze przedtem nas tez nie lubila, poniewaz tato wyjechal i wzial za zone "te Meksykanke Cor-a-cjon". Naprawde wcale nie tak trudno wymowic "Corazon", jesli juz chce sie uzyc pelnej wersji imienia, mimo ze wiekszosc sasiadow nazywa moja macoche Cory albo pani Olamina. Cory nigdy nie dala po sobie poznac, czy czuje sie tym dotknieta. Przeciwnie, ona i pani Sims byly dla siebie cukierkowo slodkie. Kolejna porcyjka obludy dla zachowania sasiedzkiego spokoju. W ubieglym tygodniu syn pani Sims, jego piecioro dzieci, zona, szwagier i troje pociech szwagra - wszyscy sploneli w pozarze domu. Podpalenie. Dom, w ktorym mieszkali, stal w niechronionej murem okolicy na polnocny wschod od naszego sasiedztwa, blizej pogorza. Okolica nie byla calkiem zla, tyle ze biedna. Nieogrodzeni golcy. Ktorejs nocy ktos podlozyl ogien. Moze z zemsty, jakis wrog kogos z rodziny, a moze zwyczajnie - jakis wariat, ot tak, dla zabawy. Slyszalam, ze pojawil sie nowy nielegalny narkotyk, po ktorym ludzie maja ochote rozniecac ogien. Tak czy siak, nie wiadomo, kto spalil Simsow i Boyerow. Naturalnie nikt niczego nie widzial. I nikt sie nie uratowal. Troche to dziwne. Z jedenastu osob zadnej nie udalo sie wydostac na dwor. No i pani Sims zastrzelila sie, podobno trzy dni temu. Tato powiedzial, ze slyszal, jak gliniarze mowili, ze to musialo byc mniej wiecej jakies trzy dni temu. To by znaczylo, ze zrobila to dwa dni po tym, jak dowiedziala sie o smierci syna. Dzis rano ojciec wybral sie do niej sprawdzic, jak sie miewa, bo nie bylo jej na wczorajszym nabozenstwie. Cory przemogla sie, by pojsc razem z nim, gdyz uwazala, ze tak wypada. Zal mi jej, ze tam poszla. Truposze sa tacy obrzydliwi. Nie dosc, ze cuchna, to jeszcze gdy sa starzy, legnie sie w nich robactwo. Pies ich tracal. Przeciez sa martwi. Juz nie cierpia i skoro nie przepadales za nimi, kiedy jeszcze zyli, niby z jakiej racji masz zamartwiac sie, gdy umarli? Cory sie zamartwia. Gani mnie za to, ze odbieram bol zywych, a sama sili sie na wspolczucie umarlym. Rozpisalam sie o pani Sims tylko dlatego, ze sama sie zabila. To mi nie daje spokoju. Wierzyla, tak samo jak tato, ze samobojcy beda smazyc sie w piekle. Brala doslownie i bez zastrzezen wszystkie madrosci Biblii. Mimo to, kiedy los przygniotl ja bardziej, niz mogla zniesc, postanowila skrocic bol doczesny za cene wiecznych mak po smierci. Jak mogla zdecydowac sie na taki krok? Czy rzeczywiscie w cokolwiek wierzyla? Moze wszystko to bylo obluda? A moze po prostu oszalala, poniewaz jej Bog okazal sie wobec niej zbyt wymagajacy. Nie byla Hiobem. Ilu jest Hiobow - w prawdziwym zyciu? SOBOTA, 17 SIERPNIA 2024 Nie potrafie przestac myslec o pani Sims. W jakis sposob ona i jej samobojstwo splataly sie w mojej glowie ze zmarla astronautka, ktora wywiezli z jej nieba. Czuje potrzebe opisania tego, w co wierze. Musze poskladac razem te wszystkie porozsiewane strofy o Bogu, ktore pisuje, odkad skonczylam dwanascie lat. Wiekszosc nie jest zbyt dobra. Wyrazaja to, co mam do powiedzenia, tyle ze niezbyt udatnie. Jednak kilka wyszlo mi tak, jak powinno. One rowniez, podobnie jak smierc tych dwoch osob, nie daja mi spokoju. Szukam ucieczki we wszelkich pracach, jakie trzeba robic w domu, w kaplicy ojca i szkolce, gdzie Cory uczy dzieci z sasiedztwa. Mowiac szczerze, wszystko to niewiele mnie obchodzi, ale przynajmniej daje mi zajecie i meczy na tyle, ze przewaznie nie miewam juz snow. A tato promienieje, gdy ludzie mowia mu potem, jaka to jestem rozgarnieta i pracowita.Kocham go. Jest najlepszym czlowiekiem, jakiego znam, i obchodzi mnie, co o mnie mysli. Chcialabym, zeby bylo inaczej, ale jednak tak jest. Nie wiem, ile to warte, jednak oto, w co wierze. Uplynelo troche czasu, zanim sie w tym rozeznalam, i jeszcze troche, nim, ze zwyklym slownikiem w reku, w koncu jakos to sformulowalam - jasno i jak nalezy. W ciagu zeszlego roku moje credo przeszlo jakies dwadziescia piec do trzydziestu chropawych, nieskladnych przerobek, z ktorych wreszcie wylonila sie wlasciwa, prawdziwa wersja - ta, do ktorej stale powracam: Bog to Potega - Nieskonczona, Nieodparta, Nieuchronna I obojetna. Lecz Bog jest tez ulegly - Bywa oszustem I nauczycielem, Jest chaosem, Glina do formowania. Istnieje, by Go ksztaltowac. Bog to Przemiana. Oto doslowna prawda. Bogu nie sposob sie oprzec, nie sposob go powstrzymac, lecz mozna go ksztaltowac i ukierunkowywac. To znaczy, ze do Boga wcale nie trzeba sie modlic. Modlitwa pomaga wylacznie modlacemu sie, jedynie przez to, ze ukierunkowuje i umacnia jego intencje. Jesli traktujemy je wlasnie w ten sposob, modlitwy pomagaja nam ustanowic jedyny prawdziwy zwiazek z Bogiem. Pomagaja nam nadac Mu postac i pogodzic sie z istnieniem w postaciach, ktore On nam nadaje. Bog jest potega i w ostatecznym rozrachunku to On jest gora. Mimo wszystko, jezeli zrozumiemy, ze Bog istnieje po to, by zostac przyobleczonym w postac, i ze wcieli sie w nia - dzieki naszej zapobiegliwosci lub bez niej, czy tego chcemy, czy nie - mamy szanse co nieco oszukac w tej grze na nasza korzysc i poprowadzic ja po naszej mysli. Tyle wiem. Zawsze to cos. Nie jestem taka jak pani Sims. Nie jestem dobrym materialem na Hioba; nie nadaje sie, by najpierw ze sztywnym karkiem dlugo znosic cierpienie, a na koniec albo ukorzyc sie przed Wszechwiedzacym i Wszechmocnym, albo ulec zagladzie. Moj Bog nie darzy mnie ani miloscia, ani nienawiscia; nawet mnie nie zna, wiec nie czuwa nade mna. Ja tez wcale Go nie kocham i nie mam wobec Niego zadnego poczucia lojalnosci. Moj Bog po prostu jest. Moze w przyszlosci bede bardziej podobna do Alicii Leal, tej astronautki. Tak samo jak ona wierze w cos, czego, jak sadze, bardzo potrzeba moim umierajacym, wypierajacym sie prawdy, zapatrzonym wstecz bliznim. Jeszcze nie moge dac im tego wszystkiego. Nie wiem nawet, jak przekazac im wszystko, co juz dla nich mam. Musze sie tego nauczyc. Przerazajace, ilu rzeczy musze sie jeszcze nauczyc. Jak mam to zrobic? Czy to wszystko prawda? Niebezpieczne pytanie. Czasami nie jestem pewna odpowiedzi. Nie dowierzam samej sobie. Watpie w to, co wydaje mi sie, ze wiem. Staram sie zapomniec. Skoro mam racje, czemu nie dostrzega tego nikt inny? Kazdy pojmuje, ze zmiany sa czyms nieuchronnym. Poczynajac od drugiego prawa termodynamiki po Darwinowska teorie ewolucji, od buddyjskiego dogmatu, ze nic nie jest trwale, a wszelkie cierpienie wynika wylacznie z naszej uludy trwalosci, po trzeci rozdzial Ksiegi Koheleta ("Wszystko ma swoj czas...") - zmiana byla i jest przejawem zycia, czescia naszego istnienia, regula powszechnej madrosci. Jednak nie sadze, bysmy doswiadczali juz wszystkiego, co ze soba niesie. Nawet nie zaczelismy jeszcze ogarniac, jakie niesie mozliwosci. Skladamy goloslowne deklaracje akceptacji, jak gdyby sama akceptacja tu wystarczala. Wciaz kreujemy nadludzi - nadrodzicow, nadkrolow i nadkrolowe, nadstrozow prawa - czyniac z nich bostwa, od ktorych domagamy sie opieki, oczekujac, ze stana w pol drogi miedzy nami a Bogiem. A przeciez Bog jest tu przez caly czas - formuje nas, a my Jego, mimochodem i od niechcenia, za to na tyle sposobow naraz - jak ameba, albo lepiej: jak rak. Jak Chaos. Nawet jesli tak jest, czemu nie potrafie postapic jak inni - zignorowac tego, co oczywiste? Zyc normalnie. Juz samo to jest wystarczajaco trudne w dzisiejszym swiecie. Coz z tego, skoro ta moja prawda (ideologia? filozofia? nowa religia?) ani na chwile mnie nie opuszcza, nie dajac o sobie zapomniec, nie pozwalajac sie uwolnic. A moze... Moze to tylko cos w stylu mojej skazy wspolodczuwania: jeszcze jedna odchylka, kolejna zwariowana, gleboko zakorzeniona iluzja, ktora jestem dotknieta? No wiec jestem. W przyszlosci bede musiala cos z nia poczac. Niewazne, co powie albo zrobi mi ojciec - mimo zatruwajacej zgnilizny, panoszacej sie za murem, dokad moga mnie wygnac - bede musiala cos z nia zrobic. Ta rzeczywistosc smiertelnie mnie przeraza. SRODA, 6 LISTOPADA 2024 Prezydent William Turner Smith przepadl we wczorajszych wyborach. Naszym nowym prezydentem - prezydentem elektem - zostal Christopher Charles Morpeth Donner. Czego mozemy sie spodziewac w zwiazku z tym? Donner zapowiedzial juz, ze w przyszlym roku, zaraz po objeciu urzedu, wezmie sie do likwidacji "tych nieekonomicznych, bezcelowych i niepotrzebnych" programow eksploracji Ksiezyca i Marsa. Programy zakrojone na mniejsza skale, jak na przyklad projekty eksperymentalne czy komunikacyjne, maja byc sprywatyzowane, czyli zwyczajnie rozprzedane. Poza tym Donner ma w zanadrzu plan, jak znow dac ludziom prace. Zywi nadzieje, ze uda mu sie zmienic prawo, zniesc "zbyt restrykcyjna" norme minimalnej placy, a takze ustawy ekologiczne i o ochronie praw pracowniczych dla tych pracodawcow, ktorzy zechca zatrudniac bezdomnych, gwarantujac im przyuczenie do zawodu wraz z wyzywieniem i odpowiednimi warunkami mieszkaniowymi. Zastanawiam sie, co rozumie przez "odpowiednie": dom, mieszkanie, kawalerke? Lozko we wspolnym pokoju? A moze w jakichs koszarach? Miejsce na podlodze czy na golej ziemi? A co z tymi, ktorzy maja liczne rodziny? Czy nie beda traktowani jak zla inwestycja? Firmy zapewne chetniej najma samotnych, bezdzietne malzenstwa albo w najlepszym razie te z jednym, gora z dwojka dzieci. Bardzo jestem ciekawa. A te zniesione prawa? Czy to znaczy, ze ci, co zgodza sie zapewnic ludziom jedzenie, wode i jakis kat, gdzie beda mogli dozyc swych dni, dostana zielone swiatlo, by calkiem legalnie truc, okaleczac czy zarazac ich chorobami? Tato postanowil ostatecznie nie glosowac na Donnera. Nie oddal glosu na zadnego z kandydatow. Stwierdzil, ze na mysl o politykach robi mu sie niedobrze. Rok 2025 Inteligencja to zbior indywidualnych zdolnosci przystosowawczych. Przystosowawcze zmiany, jakie inteligentna rasa zdolna jest przejsc w ciagu jednego tylko pokolenia, innym gatunkom zajmuja cale generacje selektywnego rozmnazania i zabijania. Mimo to inteligencja jest wymagajaca. Niewlasciwie skierowana lub wykorzystana, celowo albo przypadkiem, moze wpasc w szal plodzenia i usmiercania. "Nasiona Ziemi: Ksiegi Zywych" 4 Uczac sie przetrwac.Ofiara Boga Moze stac sie Jego wspolnikiem. Przezornie planujac, Moze stac sie Jego wspoltworca. Moze tez, Przez strach i krotkowzrocznosc, Pozostac ofiara, Jego igraszka I zdobycza. "Nasiona Ziemi: Ksiegi Zywych" SOBOTA, 1 LUTEGO 2025 Mielismy dzis pozar. Dorosli bardzo sie boja zaproszenia ognia, ale dzieciarnia, gdy tylko nie jest pilnowana, lubi sie nim bawic. Tym razem jeszcze sasiedztwu sie upieklo. Amy Dunn, trzylatka, podpalila tylko rodzinny warsztat.Gdy plomien pelznal juz do gory po scianie, Amy przestraszyla sie i popedzila do domu. Wiedzac, ze zrobila cos zlego, nikomu nie pisnela ani slowka, tylko od razu schowala sie pod lozkiem babki. W tym czasie wyschniete drewno scian warsztatu rozgrzalo sie i zajelo na dobre. Robin Balter zauwazyla dym i pociagnela za dzwon alarmowy, ktory wisi na wysepce na naszej ulicy. Robin ma dopiero dziesiec lat, ale rezolutna z niej smarkula - jedna z wzorowych uczennic mojej macochy. Nie traci glowy. Gdyby nie zaalarmowala ludzi, jak tylko zobaczyla dym, pozar moglby sie rozprzestrzenic. Uslyszawszy dzwonienie, jak wszyscy wybieglam na dwor - zobaczyc, co sie stalo. Dunnowie mieszkaja naprzeciw nas, wiec tez od razu zauwazylam dym. Akcja pozarowa przebiegla tak, jak powinna. Dorosli - mezczyzni i kobiety - zagasili ogien za pomoca ogrodowych wezy, lopat, mokrych recznikow i kocow. Ci, ktorzy nie mieli wezy, dusili plomienie, zasypujac je ziemia. My, starsze dzieci, tez pomagalysmy wszedzie, gdzie moglysmy sie przydac, gaszac nowe zarzewia plomykow, rozniecane przez fruwajacy zar. Znosilysmy wiadra na wode, lopaty, koce i wlasne reczniki. Wszedzie bylo nas pelno i przygladalysmy sie wszystkiemu szeroko otwartymi oczami. Najstarsi sasiedzi pilnowali dzieci, aby nie wchodzily w droge i nie sprawialy klopotu. Nie zwrocilismy uwagi na to, ze nie ma Amy. Przedtem nikt nie zauwazyl jej na podworzu za domem Dunnow, wiec teraz tez nikt o niej nie myslal. Dopiero o wiele pozniej babka znalazla ja i wydobyla z niej cala prawde. Warsztat zostal doszczetnie zniszczony. Edwin Dunn zdolal ocalic pare narzedzi ogrodniczych i stolarskich, ale naprawde niewiele. Grejpfrutowe drzewko przy warsztacie i dwa brzoskwiniowe, ktore rosly z tylu, byly na wpol spalone, ale maja szanse na przezycie. Za to marchewki i kabaczki, ziemniaki i bezglowa lisciasta kapusta - wszystko zostalo zdeptane na miazge. Naturalnie nikt nie wezwal strazy pozarnej. Nikt sie nie kwapil wziac na siebie oplat za interwencje - po to tylko, by uratowac przerobiony na warsztat bezuzyteczny garaz, zwlaszcza ze wiekszosc rodzin i tak nie byloby stac na przelkniecie nadprogramowego, horrendalnego rachunku. Dostatecznie duzo zaplacimy za wode, ktora zuzylismy do gaszenia. Ciekawe, co sie stanie z ta biedulka Amy Dunn, ktora nikt sie nie zajmuje. Rodzice daja jej jesc, co jakis czas myja i doprowadzaja do porzadku, ale wcale jej nie kochaja, ba - nawet nie bardzo lubia. Jej matka, Tracy, jest tylko o rok starsza ode mnie. Urodzila Amy jako trzynastolatka. Miala dwanascie lat, gdy w koncu zaszla w ciaze za sprawa dwudziestosiedmioletniego wuja, ktory od lat regularnie ja gwalcil. Wujek Derek byl postawnym, przystojnym blondynem, w dodatku bystrym i zabawnym, ktory dal sie lubic. Tracy od zawsze byla prosta, zeby nie powiedziec tepawa, przy tym stale wygladala na nadasana i przybrudzona. Nawet gdy w rzeczywistosci jest czysta, sprawia wrazenie niedomytej i niedopranej. Bardzo mozliwe, ze niektore z jej cech wziely sie wlasnie z tego wieloletniego zniewalania przez wuja Dereka. Wujek Derek byl najmlodszym, ukochanym i ulubionym bratem mamy Tracy. Jednak kiedy ludzie polapali sie, co wyrabial, mezczyzni z naszego sasiedztwa zebrali sie i wszyscy razem poradzili mu, by lepiej przeprowadzil sie gdzie indziej. Nie chcieli, zeby taki sasiad mieszkal w poblizu ich corek. Niedorzeczna, jak zwykle, matka Tracy zaczela obwiniac ja za wygnanie Dereka, a nawet za wlasny wstyd. Niewiele dziewczat w sasiedztwie ma dzieciaka, zanim uda im sie zaciagnac chlopca do mojego ojca, zeby polaczyl ich swietym wezlem malzenskim. Jednak nie znalazl sie zaden kandydat do reki Tracy, a na opieke przedporodowa albo aborcje nie bylo pieniedzy. Amy, w miare jak podrastala, coraz bardziej przypominala Tracy: koscistego, wiecznego niechluja z rzadkimi, strakowatymi wlosami. Nie sadze, by kiedykolwiek wyladniala. Instynkty macierzynskie jakos sie nie obudzily w Tracy, watpliwe tez, czy jej matka Christmas Dunn je ma. Wszyscy uwazaja, ze cala rodzina Dunnow jest szurnieta. Gniezdza sie w jednym domu w szesnascioro i przynajmniej co trzeci Dunn to swir. Chociaz Amy akurat nie. Jeszcze nie. Chodzi samotna i zaniedbana, i jak kazdy maly dzieciak pozostawiony za bardzo samemu sobie probuje wynajdywac jakies zabawy. Nigdy nie widzialam, aby ja bili czy przeklinali - co to, to nie. Dunnom bardzo zalezy, na opinii sasiadow. Tyle ze nikt nie zwraca na Amy zadnej uwagi. Wiekszosc czasu spedza, bawiac sie sama grzebaniem w piasku. Je ziemie i wszystko, co z niej wykopie, nie wylaczajac robali. Nie tak dawno temu, z czystej ciekawosci, zabralam ja do nas do domu, przetarlam gabka, nauczylam alfabetu i pokazalam, jak sie pisze jej imie. Byla wniebowzieta. Jej dzieciecy rozumek jest zlakniony wiedzy i lubi, kiedy ktos okazuje jej uwage. Dzis wieczorem spytalam Cory, czy Amy moglaby zaczac wczesniej chodzic do szkoly. Najmlodsze dzieci, ktore uczy moja macocha, maja skonczone albo przynajmniej prawie skonczone piec lat, ale tym razem zgodzila sie, by Amy przychodzila, pod warunkiem, ze wezme ja pod swoja opieke. Spodziewalam sie tego, chociaz nie bardzo mnie to uszczesliwilo. Z drugiej strony - i tak pomagam zajmowac sie piecio- i szesciolatkami. Opiekuje sie najmniejszymi brzdacami, odkad sama skonczylam rok, i mam juz tego po dziurki w nosie. Ale mysle, ze jesli teraz ktos nie pomoze Amy, pewnego dnia zmaluje cos znacznie gorszego niz sfajczenie przydomowego warsztatu. SRODA,19 LUTEGO 2025 Dom starej pani Sims odziedziczyli po niej jacys kuzyni. Szczesciarze, ze jeszcze maja co odziedziczyc. Gdyby nie nasz mur, ich spadek zostalby dawno wypatroszony, zajety przez dzikich lokatorow albo spalony z chwila, kiedy opustoszal. A tak wszyscy sasiedzi wzieli tylko z powrotem rzeczy, ktore podarowali pani Sims po wlamaniu, no i zapasy zywnosci, jakie byly w domu. Bez sensu zostawiac, zeby sie zepsuly. Nie tknelismy mebli, dywanow ani zadnych urzadzen. Moglismy, ale nawet nie ruszylismy. Nie jestesmy zlodziejami. Wardell Parrish i Rosalee Payne mysla inaczej. Para malych, rdzawych rudzielcow, obnoszacych sie z takimi samymi kwasnymi minami jak pani Sims. Sa dziecmi jedynego krewnego, z ktorym zmarlej staruszce udalo sie utrzymac jakis kontakt i w miare dobre stosunki. On jest dwukrotnym, ale bezdzietnym wdowcem; ona owdowiala tylko raz, za to ma siedmioro pociech. Nie sa zwyczajnym rodzenstwem, tylko blizniakami. Moze dzieki temu dogaduja sie jedno z drugim - bo z nikim innym za pioruna im nie wychodzi. Dzisiaj sie wprowadzaja. Wczesniej zjawili sie pare razy, aby obejrzec sobie dom, ktory wyraznie bardziej przypadl im do gustu niz dom ich rodzicow, gdzie bylo jeszcze osiemnascioro innych domownikow. Za kazdym razem, gdy przychodzili, siedzialam akurat w malym pokoju, zajeta lekcjami z moja klasa maluchow, wiec do tej pory nie mialam okazji ich widziec; slyszalam tylko, jak rozmawiaja z tata. Siedzac w naszym saloniku, insynuowali, ze przed ich przyjazdem rozszabrowalismy dobytek pani Sims. Tato trzymal nerwy na wodzy. -Przeciez wiecie, ze miesiac przed smiercia zostala obrabowana - tlumaczyl. - Mozna spytac na policji - jesli juz nie sprawdziliscie... Od tamtej pory wspolnota caly czas pilnowala domu. Nikt w nim nie mieszkal ani z niczego go nie ogolocil. Jezeli macie zamiar zyc wsrod nas, powinniscie to zrozumiec. Wszyscy tutaj pomagaja sobie, a nie okradaja sie nawzajem. -Pewnie, kto by sie tam teraz przyznal... - wymamrotal Wardell Parrish. Siostra przerwala mu pospiesznie. -Nikogo o nic nie oskarzamy - powiedziala klamliwie. - Zastanawialismy sie tylko... Wiemy, ze ciotka Marjorie miala co nieco ladnych rzeczy - na przyklad bizuterie po matce... Bardzo cenna... -Prosze spytac o to policje - odparl tato. -Tak, wiem, ale... -To nieduze sasiedztwo - oznajmil ojciec. - Wszyscy sie tu znamy i polegamy na sobie. Zapadla chwila ciszy. Moze do blizniakow zaczynalo docierac, co im chcial dac do zrozumienia. -Nie jestesmy specjalnie towarzyscy - zaczal znow Wardell Parrish. - Pilnujemy wlasnych spraw. I znowu siostra wtracila sie, aby mu przerwac. -Jestem pewna, ze wszystko dobrze sie ulozy. Na pewno bedziemy zyc w zgodzie. Nie spodobali mi sie podczas tej rozmowy, a znielubilam ich jeszcze bardziej, gdy ich zobaczylam. Odnosza sie do nas, jakbysmy wszyscy cuchneli, a tylko oni nie. Naturalnie nie ma znaczenia, czy ich lubie, czy nie. Nie ich jednych w sasiedztwie nie darze sympatia. Chodzi o to, ze nie mam za grosz zaufania do rodzenstwa Payne-Parrish. Dzieci wydaja sie w porzadku, ale ich mama i wuj... Nie chcialabym musiec na nich polegac. Nawet w drobiazgach. Payne i Parrish*. Jakie pyszne nazwiska. *Payne, homofon slowa pain-bol; Parrish, homofon slowa parish-parafia (przyp. tlum.). SOBOTA, 22 LUTEGO 2025 Wpadlismy dzis na sfore zdziczalych psow. Pojechalismy na wzgorza, zeby pocwiczyc strzelanie do celu - ja, tato, Joanne Garfield z kuzynka i jej chlopcem Haroldem Harrym Balterem, moja sympatia Curtis Talcott, jego brat Michael i jeszcze Aura Moss i jej brat Peter. Drugim doroslym opiekunem byl Jay, ojciec Joanne. Fajny z niego gosc i dobry strzelec. Tato lubi z nim wspolpracowac, chociaz czasami zdarzaja sie problemy. Garfieldowie i Balterowie sa biali, a cala reszta - wszyscy jestesmy czarni. W dzisiejszych czasach taka mieszanka moze sciagnac niebezpieczenstwo. Ludzie na ulicach przyzwyczaili sie bac i nienawidzic kazdego spoza wlasnej grupy, ale na nas, poniewaz bylismy czujni i uzbrojeni, tylko sie gapili, nikt nie odwazyl sie nas zaczepic. Nasze sasiedztwo jest za male, by bawic sie w te wszystkie rasowe gierki.Na poczatku wszystko szlo jak zwykle. Bracia Talcottowie najpierw poklocili sie ze soba, a potem z Mossami. Mossowie zawsze obwiniaja innych o wszystko, cokolwiek sami schrzania, dlatego czesto-gesto wdaja sie w sprzeczki z wiekszoscia sasiadow. Najgorszy jest Peter Moss, bo stale probuje nasladowac wlasnego ojca, ktory jest skonczonym gowniarzem. Duzy Moss ma trzy zony. Doslownie: trzy naraz. Karen, Natalie i Zahre. Wszystkie maja z nim dzieci, choc Zahra, najmlodsza i najladniejsza, na razie tylko jedno. Karen jest jego jedyna slubna zona, ale pozwolila mu sprowadzic do domu najpierw jedna, a pozniej druga kobiete i nazywac je zonami. Wydaje mi sie, ze po prostu myslala, ze nie da sobie sama rady z trojka dzieci, gdy sprowadzil Natalie, a potem juz z piatka, kiedy przygruchal sobie Zahre. Mossowie nie chodza do kosciola. Richard Moss wykombinowal sobie wlasna religie - zlepek prawd Starego Testamentu i tradycyjnych praktyk zachodnioafrykanskich. Powiada, ze Bog zyczy sobie, aby mezczyzni byli patriarchami, panami i obroncami kobiet, a takze ojcami tylu dzieci, ilu tylko sie da. Pracuje jako inzynier w jednej z tych wielkich kompanii wodnych, wiec stac go, by przygadywac najladniejsze mlode bezdomne dziewczyny i zyc z nimi w poligamicznych zwiazkach. Gdyby tylko byl w stanie wszystkie wyzywic, pewnie chetnie wzialby sobie i dwadziescia. Dochodza mnie sluchy, ze podobne uklady to bynajmniej nie rzadkosc w innych sasiedztwach. Niektorzy faceci ze sredniej klasy udowadniaja, ze sa prawdziwymi mezczyznami, biorac sobie mnostwo zon - na stale albo i na tymczasem. Z kolei ci z wyzszej klasy potwierdzaja wlasna meskosc, majac wprawdzie jedna zone, ale za to gromadke slicznych i oczywista mlodych sluzacych do jednorazowego uzytku. Obrzydliwosc. Gdy tylko ktoras zajdzie w ciaze - jesli jej bogaty opiekun nie wezmie jej w obrone - jego prawdziwa slubna zona natychmiast wyrzuca taka z domu na glod i poniewierke. Zastanawiam sie, czy wlasnie tak ma juz byc. Czy to jest nasza przyszlosc: olbrzymie ludzkie rzesze, grzeznace do wyboru w niewolnictwie a la prezydent elekt Donner albo Richard Moss? Pedalowalismy pod gore do wylotu River Street, zostawiajac w tyle ostatnie mury sasiedztw, ostatnie zrujnowane, juz nieogrodzone domy, ostatni kawalek popekanego asfaltu; mijalismy sklecone ze szmat albo patykow chalupy mieszkajacych na dziko ulicznikow i biedakow, ktorzy gapili sie na nas tym swoim okropnym, pustym wzrokiem; wyzej, dalej pod gore, byla juz tylko zwykla polna droga. Na koniec zsiedlismy z rowerow i waskim szlakiem prowadzilismy je na dno jednego z kanionow, gdzie cwiczymy strzelanie do celu. Tym razem wszystko wydawalo sie w porzadku, ale nigdy za duzo ostroznosci. Ludzie wykorzystuja kaniony do robienia rozmaitych rzeczy. Jezeli zdarzy sie, ze w ktoryms znajdujemy trupa, nie wracamy tam przez dluzszy czas. Tato stara sie chronic nas przed tym, co dzieje sie na swiecie, ale przeciez nie jest w stanie. Wie o tym, dlatego jednoczesnie probuje nauczyc nas, jak mamy bronic sie sami. Wiekszosc z nas cwiczy takze przy domu; grzejemy z wiatrowek do prowizorycznych tarcz albo do wiewiorek czy ptakow. Ja tez zaliczylam to wszystko. Trafiam calkiem-calkiem, ale nie lubie mierzyc do ptakow ani wiewiorek. To tato nalegal, bym nauczyla sie do nich strzelac. Powiedzial, ze ruchome cele poprawia dokladnosc. Przypuszczam jednak, ze chodzilo mu o cos wiecej. Sadze, ze chcial sie przekonac, czy potrafie to zrobic - czy tez strzelanie do zywego stworzenia wyzwoli moja hiperempatie. Nie wyzwolilo. Wprawdzie nie podobalo mi sie to, ale nie czulam bolu. To bylo raczej jak potezny, lecz miekki, dziwny podmuch czegos niewidzialnego - jakby uderzyla we mnie wielka kula powietrza, tyle ze nie czulam zadnego zimna, zadnego wiatru. Choc doznanie to jest zawsze delikatne, to przy wiewiorkach i czasem przy szczurach odczuwam mocniej niz przy ptakach. Tak czy siak, trzeba bylo zabijac wszystkie trzy gatunki, bo kazdy wyjadal nam zywnosc albo niszczyl uprawy. Najwiecej spustoszen sialy wsrod owocow: brzoskwin, sliwek, sliw daktylowych, fig i orzechow. Podzeraly tez truskawki, jezyny i winogrona. Nie oszczedzaly niczego, cokolwiek zasadzilismy, jesli tylko mogly sie do tego dobrac. Zwlaszcza ptaki sa wielkimi szkodnikami, bo potrafia wszedzie wleciec, ale i tak je lubie. Zazdroszcze im, ze umieja latac. Czasami wstaje o swicie i wychodze na dwor tylko po to, by im sie przypatrywac, gdy jeszcze nie ma nikogo, kto by je sploszyl lub zastrzelil. Teraz kiedy jestem juz dosc duza, by jezdzic na sobotnie cwiczenia strzeleckie, nie mam zamiaru zastrzelic juz ani jednego ptaka - bez wzgledu na to, co powie tato. Przeciez to, ze jestem w stanie zabic ptaka czy wiewiorke, nie znaczy wcale, ze byloby mnie stac na usmiercenie czlowieka - jakiegos zlodzieja na przyklad, podobnego do tych, co obrobili pania Sims. Nie mam pojecia, czy zdobylabym sie na cos takiego. A jesli nawet - nie wiem, co wtedy staloby sie ze mna. Tez bym umarla? *** To przez ojca tyle uwagi poswiecamy broni i strzelaniu. Nigdy nie rusza sie poza mury sasiedztwa bez swojego automatycznego pistoletu kaliber dziewiec milimetrow. Nosi go na biodrze, tak aby wszyscy dobrze go widzieli. Mowi, ze to odstrasza przed popelnieniem bledu. Ludzie, ktorzy nosza bron, tez gina - przewaznie wzieci w krzyzowy ogien albo od kuli snajpera - ale ci, co jej nie nosza, sa zabijani o wiele czesciej.Procz zwyklego pistoletu tato ma jeszcze dziewieciomilimetrowy maszynowy, ktory zostawia Cory na wszelki wypadek, ilekroc wychodzi z domu. Oba zostaly wyprodukowane przez niemiecka firme Heckler Koch. Tato nigdy nie zdradzil, skad wytrzasnal maszynowke. To naturalnie nielegalne, wiec go rozumiem. Musiala kosztowac mnostwo forsy. Wynosil jaz domu tylko pare razy, zebysmy wszyscy troje: on sam, Cory i ja, mogli nauczyc sie nia poslugiwac. To samo czeka moich braci, kiedy podrosna. Cory ma stara trzydziestkeosemke smith wessona - jeszcze z czasow, nim wyszla za tate. I naprawde dobrze sobie z nia radzi. Dzis mi ja pozyczyla. Nie mamy najlepszych ani najnowszych pukawek w sasiedztwie, ale dzieki tacie i Cory, ktorzy utrzymuja je w dobrym stanie, wszystkie sa na chodzie. Teraz i ja mam zaczac im w tym pomagac. Beda mieli wiecej czasu na cwiczenia i zdobywanie pieniedzy na amunicje. Na zgromadzeniach mieszkancow sasiedztwa tato stale przekonywal, aby w kazdej rodzinie wszyscy dorosli mieli bron, potrafili sie z nia obchodzic i konserwowac ja. -Musicie tak nauczyc sie uzywac broni - powtarzal im nieraz - byscie zawsze, o kazdej porze, byli w stanie sie obronic - o drugiej w nocy tak samo dobrze i skutecznie, jak w srodku dnia. Z poczatku paru sasiadom nie przypadlo to do gustu - starsi mowili, ze od obrony ludzi jest policja; mlodsi bali sie, ze jakies male dziecko moze znalezc bron; niektorzy pobozni uwazali, ze gloszacemu ewangelie duchownemu nie przystoi paradowac pod bronia. Tak bylo dobrych kilka lat temu. -Policji - odpowiadal im ojciec - moze uda sie was pomscic, ale na pewno nie ochronic. Robi sie coraz gorzej. A co do dzieci... Coz, tu macie racje, zawsze jest ryzyko. Ale przeciez wystarczy pilnowac sie i trzymac bron poza ich zasiegiem, dopoki sa male, a potem, kiedy urosna, nauczyc je, jak bezpiecznie sie z nia obchodzic. Sam tak postapie z moimi. Wierze, ze jesli ich dorosli rodzice beda wiedzieli, jak je obronic, nasze dzieci zyskaja wieksze szanse, aby dozyc doroslosci. Przerwal, powiodl wzrokiem po zebranych, a po chwili mowil dalej: -Ja tez mam zone i piecioro dzieci - zaczal - i co dzien bede modlil sie za nich wszystkich. Jednak procz tego dopilnuje, zeby kazde z nich nauczylo sie, jak sie bronic. I poki starczy mi sil, sam bede zawsze gotow zaslonic moja rodzine w razie napasci kazdego intruza. Znow urwal na krotka chwile. -Teraz juz wiecie, co ja uwazam za sluszne. Reszta niech postapi wedlug wlasnego uznania. Dzis kazde domostwo ma co najmniej dwie sztuki broni. Tato przypuszcza, ze niektore z nich sa tak dobrze pochowane - na przyklad bron pani Sims - ze w prawdziwej potrzebie wlasciciele nie zdaza ich wyjac. Postanowil sie tym zajac. Wszystkie dzieci, ktore chodza do naszej szkoly, maja lekcje poslugiwania sie bronia. Pietnastolatki, po zaliczeniu odpowiedniego testu, pod opieka dwojga lub trojga doroslych zabiera sie na wzgorza na cwiczenia w strzelaniu do celu. To taki nasz obrzed inicjacji. Za kazdym razem, gdy ktorys z doroslych zwoluje grupe na strzelanie, moj braciszek Keith az skamle, by go zabrac, jednak granica wieku jest scisle przestrzegana. Niepokoi mnie, ze Keith tak strasznie pali sie do broni. Tato jakby specjalnie sie tym nie martwil, ale ja tak. *** Hen, za ostatnimi chalupami na stokach, zawsze jeszcze mozna natknac sie na czeredy koczujacych bezdomnych i watahy dzikich psow. I ludzie, i zwierzeta poluja na kroliki, oposy i wiewiorki, a takze na siebie nawzajem. Oba gatunki nie gardza tez padlina. Psy nalezaly kiedys do ludzi. Ale psy jadaja mieso, a w dzisiejszych czasach zaden biedak czy nawet przedstawiciel klasy sredniej, ktoremu trafi sie jadalny kawalek miesa, za nic nie odda go zwierzeciu. Tylko bogacze trzymaja jeszcze psy - jedni, bo je lubia, inni do pilnowania majatkow, rezydencji czy firm. Choc oczywiscie krezusi maja cale mnostwo innych zabezpieczen, psy zapewniaja im dodatkowa ochrone: odstraszaja ludzi.Kiedy juz troche postrzelalam, oparta o glaz, przygladalam sie, jak sobie radzi reszta. Nagle spostrzeglam psa: stal calkiem niedaleko i obserwowal mnie. Spiczastouchy samiec z zoltobrazowa, krotka sierscia. Byl zdecydowanie za maly, aby urzadzic sobie ze mnie wyzerke, poza tym mialam mojego pozyczonego smith wessona - wiec gdy tak patrzyl na mnie, tez go sobie obejrzalam. Byl chudy, ale nie wygladal na zaglodzonego. Weszyl w powietrzu - caly czas czujny, lecz zaciekawiony. Przypomnialo mi sie, ze psy podobno bardziej kieruja sie wechem niz wzrokiem. -Popatrz - powiedzialam do Joanne Garfield, ktora stala blisko mnie. Obrocila sie i az sie zachlysnela. Od razu poderwala bron, celujac do psa, ktory natychmiast czmychnal, znikajac miedzy wyschnietymi krzakami i skalkami. Obracajac sie, Joanne wodzila wzrokiem na wszystkie strony, jak gdyby w obawie, ze podchodzi nas cala sfora, ale nic tam nie bylo. Cala sie trzesla. -Przepraszam - odezwalam sie. - Nie wiedzialam, ze sie ich boisz. Wziela gleboki oddech i znowu popatrzyla na miejsce, gdzie przedtem czatowal zwierzak. -Ja tez nie - wyszeptala. - Pierwszy raz bylam tak blisko psa. Wlasciwie... szkoda, ze nie zdazylam lepiej mu sie przyjrzec. W tej samej chwili Aura Moss wrzasnela i wygarnela z automatycznej llamy, nalezacej do jej ojca. Wyjrzalam zza glazu i zobaczylam, jak celuje w strone skalek, belkoczac nieskladnie. -Tam jest! - jej slowa zlewaly sie ze soba. - Jakies zwierze, burozolte z ogromnymi klami. Mialo otwarty pysk! Wielka paszcze! -Durna dziewucho, omal mnie nie postrzelilas! - ryknal Michael Talcott. Dopiero teraz zauwazylam, ze schowal sie, przycupnawszy za kamieniem. Musial stac dokladnie na linii ognia, ale chyba nic mu nie zrobila. -Odloz bron, Auro - polecil moj ojciec. Chociaz mowil cicho, widac bylo, ze jest zly. Nie wiem, jak Aura, lecz ja wyraznie to czulam. -Ale tam bylo zwierze! - upierala sie Aura. - Duze. Moze jeszcze czai sie w poblizu. -Auro! - Tato wyraznie podniosl glos, nadajac mu twardy ton. Dziewczyna spojrzala na niego i jakby oprzytomniala, zdajac sobie sprawe, ze moze czekac ja powazniejsze zmartwienie niz jakis pies. Zerknawszy na rewolwer, ktory wciaz tkwil w jej dloni, zmarszczyla brwi, po czym zabezpieczyla go i wsunela do kabury. -Mike? - rzucil pytajaco ojciec. -Nic mi nie jest - odpowiedzial Michael Talcott. - Ale to na pewno nie jej zasluga! -To nie byla moja wina - jakby na sygnal zaczela bronic sie Aura. - Zobaczylam zwierze. Moglo cie zagryzc! Podkradalo sie do nas! -To byl chyba zwyczajny pies - wtracilam sie. - Widzialam, jak nas obserwowal. Uciekl, kiedy Joanne wymierzyla w niego. -Trzeba go bylo zastrzelic - odezwal sie Peter Moss. - Na co czekalas? Az skoczy komus do gardla? -Co robil? - spytal Jay Garfield. - Tylko sie przypatrywal? -Tak - potwierdzilam. - Nie wygladal na wscieklego ani zaglodzonego. I wcale nie byl duzy. Nie sadze, by mogl byc dla nas niebezpieczny. Jest nas za duzo - i wszyscy jestesmy wieksi od niego. -Ja widzialam olbrzyma - obstawala przy swoim Aura. - Mial otwarta paszcze! Raptem cos mnie tknelo; podeszlam do Aury. -To dlatego, ze ziajal - powiedzialam. - Psy dysza, gdy sa zmeczone. To wcale nie znaczy, ze sa zle albo glodne. Patrzac na nia, przez moment sie zawahalam. -Nigdy przedtem nie widzialas psa, prawda? Pokrecila glowa. -Sa smiale, ale nie na tyle, zeby byly niebezpieczne dla takiej duzej grupy jak nasza. Nie ma sie czego bac. Chyba nie do konca uwierzyla w moje slowa, jednak sprawiala wrazenie, jakby troche sie uspokoila. Wszystkie Mossowny byly w domu tyranizowane i jednoczesnie trzymane pod kloszem. Rodzice rzadko pozwalali im wychylic nos poza mury sasiedztwa. Nawet uczyly sie w domu pod okiem matek, pilnowane przed grzesznoscia i zepsuciem reszty swiata - zgodnie z religia, ktora wykombinowal sobie ich ojciec. Az dziwne, ze puszczal Aure na nasze wspolne lekcje obchodzenia sie z bronia i cwiczenia strzeleckie. Mam nadzieje, ze wyjdzie jej to na dobre - i ze przy okazji nikogo z nas nie zastrzeli. -Zostancie wszyscy na swoich miejscach - zarzadzil tato. Rzuciwszy spojrzenie Jayowi Garfieldowi, wszedl miedzy pobliskie skalki i karlowate debiny, chcac sprawdzic, czy moze Aura w cos trafila. Swa automatyczna dziewieciomilimetrowke trzymal odbezpieczona w dloni. Na niespelna minute zniknal nam z oczu. Wychynal z chaszczy z wyrazem twarzy, ktorego nie umialam rozszyfrowac. -Schowajcie bron - polecil. - Wracamy do domu. -Zabilam to? - koniecznie chciala wiedziec Aura. -Nie. Bierzcie rowery. Przez chwile poszeptal cos z Jayem Garfieldem. Jay tylko westchnal. Joanne i ja patrzylysmy wyczekujaco. Palila nas ciekawosc, ale wiedzialysmy, ze poki nie uznaja za stosowne, i tak nie pisna nawet slowka. -Musial zobaczyc cos wiecej niz postrzelonego psa - odezwal sie z tylu Harold Balter. Joanne cofnela sie i stanela przy nim. -Moze cala zgraje, psia albo ludzka - zastanawialam sie. - Albo znalazl trupa. Jak sie pozniej dowiedzialam: nie jednego, lecz cala rodzine. Kobiete, mniej wiecej czteroletniego chlopczyka i niemowle - wszystkie ciala byly czesciowo zjedzone. Tato powiedzial mi o nich dopiero, gdy dotarlismy do domu. W kanionie widzialam tylko, ze jest zdenerwowany. -Gdyby w okolicy lezaly zwloki, poczulibysmy, jak smierdza - sprzeciwil sie Harry. -Nie, gdyby byly swieze - odparowalam. Joanne spojrzala na mnie i westchnela, zupelnie jak jej tata. -Jesli tam naprawde lezaly trupy, ciekawe, gdzie pojedziemy strzelac nastepnym razem; i kiedy bedzie ten nastepny raz? Peter Moss i bracia Talcottowie zaczeli sprzeczac sie, czyja to wina, ze Aura omal nie postrzelila Michaela, az tato musial sie wtracic i im przerwac. Potem podszedl do Aury, sprawdzic, czy wszystko z nia w porzadku. Mowil cos do niej, ale nie uslyszalam co; zobaczylam tylko, ze po jej policzku splynela lza. Aura jest skora do placzu. Od dziecka taka byla. Tato zostawil ja i poprowadzil nasza grupke sciezka, ktora piela sie w gore wawozu. Aura sprawiala wrazenie przybitej. Prowadzac rowery, jednoczesnie rozgladalismy sie wszyscy na boki. Zauwazylismy teraz, ze po okolicy grasowalo wiecej psow. Prawde mowiac, obserwowala nas cala wielka sfora. Jay Garfield zwolnil i szedl ostatni, aby oslaniac nam tyly. -Powiedzial, ze musimy trzymac sie razem - wyznala mi Joanne, zobaczywszy, ze ogladam sie za siebie i patrze na jej ojca. -Ty i ja? -Tak, i Harry. Mowil, ze powinnismy pilnowac sie nawzajem. -Nie wierze, by te psy byly na tyle durne albo wyglodzone, zeby rzucac sie na nas w bialy dzien. Raczej zaczekaja do zmroku i dopadna jakiegos samotnego ulicznika. -Rany boskie, zamknij sie. Waska drozka, ktora schodzilo sie na dno, a pozniej wychodzilo z kanionu, to kiepskie miejsce do obrony przed atakiem zgrai psow. Nietrudno bylo samemu potknac sie i spasc z kamienistej grani, a co dopiero zostac zwalonym z nog przez psa albo drugiego czlowieka. Tak czy owak oznaczalo to runiecie w dol i upadek z wysokosci kilkuset stop. Z dolu slychac bylo, jak psy zra sie miedzy soba. Moze przechodzilismy zbyt blisko ich nor albo legowisk? A moze - pomyslalam - zanadto zblizylismy sie do zdobyczy, ktora wlasnie jadly? -Jezeli podejda - zaczal moj ojciec spokojnym, rownym tonem - macie stanac nieruchomo, wycelowac i strzelic. Tylko to moze was ocalic. Zastygnac w bezruchu, wymierzyc i wypalic. Miejcie oczy szeroko otwarte, ale zachowajcie spokoj. Wspinalismy sie serpentynami sciezek, a ja powtarzalam w myslach jego slowa. Bylam pewna, ze tato wlasnie tego od nas oczekiwal. Aurze dalej kapaly lzy - widzialam, jak rozmazuje je sobie po buzi, brudzac sie jak maly dzieciak. Byla za bardzo pograzona we wlasnym nieszczesciu i strachu, by w razie niebezpieczenstwa na cos nam sie mogla przydac. Dotarlismy prawie na sam szczyt i nic sie nie stalo. Od jakiegos czasu nie widzielismy ani jednego psa. Chyba wszyscy zaczeli sie juz rozluzniac i uspokajac. Wtem, gdzies od czola naszej idacej gesiego gromadki, huknely trzy wystrzaly. Wiekszosc z nas zastygla, nie rozumiejac, co sie moglo zdarzyc. -Nie zatrzymywac sie - zawolal tato. - Nic sie nie stalo. Jedno bydle podeszlo za blisko. -Nie jestes ranny? - odkrzyknelam. -Nie - odpowiedzial. - Badzcie czujni, idziemy dalej. Zbici w ciasna gromadke, jedno za drugim mijalismy zastrzelonego psa. Byl wiekszy i mial bardziej siwa siersc niz tamten, ktorego widzialam przedtem. Wydawal mi sie piekny. Przypominal wilki, ktore ogladalam na zdjeciach i obrazkach. Lezal wklinowany miedzy nawis skalny przy stromej scianie parowu, ledwie pare krokow wyzej od nas. Jeszcze sie ruszal. Gdy sie obrocil, zobaczylam krwawe rany. Przygryzlam jezyk, zaczynajac wspolodczuwac bol, ktory nim targal. Co mam robic? Isc dalej? Nie bylam w stanie. Jeszcze krok, a upadne, bezbronna wobec cierpienia. Albo zwale sie na dno kanionu. -Jeszcze zyje - odezwala sie Joanne za moimi plecami. - Rusza sie. Przednie lapy przebieraly, jak gdyby chcialy biec, drapiac pazurami o skale. Pomyslalam, ze chyba zaraz zwymiotuje. Bol w brzuchu dokuczal mi coraz bardziej, az poczulam, jakby przeszyla mnie jakas szpila. Calym lewym ramieniem oparlam sie o rower; prawa reka wyjelam smith wessona, wycelowalam i strzelilam pieknemu stworzeniu w glowe. Poczulam twarde, mocne uderzenie kuli - wrazenie zupelnie obok bolu. Pozniej bylam swiadkiem, jak pies umiera. Widzialam, jak szarpie sie, wzdryga, rozciaga na cala dlugosc i nieruchomieje. Patrzylam na jego agonie i przezywalam ja. Zycie wypalilo sie w nim jak zapalka, kladac raptownie kres cierpieniu. Zaplonelo jeszcze w koncowym rozblysku i zgaslo. Bylam odretwiala. Gdyby nie rower, runelabym na ziemie. Wszyscy, z przodu i z tylu, cisneli sie do mnie. Slyszalam ich, nim jeszcze bylam w stanie cokolwiek dojrzec. -Juz po nim - dobiegl mnie glos Joanne. - Biedaczek. -Co takiego? - spytal tato. - Jeszcze jeden? W koncu udalo mi sie zobaczyc go wyraznie. Aby tak predko dojsc tu z powrotem do nas, musial balansowac na samej krawedzi sciezki. I to biegiem. -Nie, ten sam - wyjasnilam, gdy juz udalo mi sie pozbierac. - Jeszcze zyl. Widzielismy, jak sie ruszal. -Wpakowalem mu trzy kule - stwierdzil zdziwiony. -Naprawde sie ruszal, pastorze Olamina - poswiadczyla Joanne. - I cierpial. Gdyby nie Lauren, i tak ktos musialby go dobic. Ojciec odetchnal. -Dobrze, wiec juz nie cierpi, a my zabierajmy sie stad. Nagle, jak gdyby dopiero teraz dotarl do niego sens tego, co powiedziala Joanne, spojrzal na mnie. -Wszystko w porzadku? - zapytal. Kiwnelam glowa. Nie mam pojecia, jak wtedy wygladalam. Wszyscy zachowywali sie tak, jakby nie bylo po mnie widac nic szczegolnego, wiec chyba udalo mi sie nie zdradzic, przez co przechodzilam. Jesli dobrze pamietam, tylko Harry Balter, Curtis Talcott i Joanne byli przy tym, jak zastrzelilam psa. Spojrzalam na nich, a Curtis usmiechnal sie do mnie od ucha do ucha. Oparlszy sie o rame roweru, wolnym, leniwym ruchem wyciagnal wyimaginowany rewolwer i mierzac starannie w psiego trupa oddal wyimaginowany strzal. -Pif - skomentowal. - Zupelnie, jakby robila to codziennie. Paf! -W droge - ponaglil ojciec. Znow ruszylismy sciezka pod gore. Wyszedlszy wreszcie z kanionu, zaczelismy schodzic z powrotem do ulicy. Na szczescie nie natknelismy sie juz na zadne psy. Szlam, a pozniej jechalam jak ogluszona, wciaz nie moglam sie otrzasnac po zabiciu tamtego psa. Czulam, jak kona, a mimo to nie umarlam. Odbieralam jego bol, podobny do ludzkiego. Czulam, jak zycie rozblyska i uchodzi z niego, a sama przezylam. Paf. 5 WiaraWszczyna wszelkie dzialanie i kieruje nim - Badz tez z niego rezygnuje. "Nasiona Ziemi: Ksiegi Zywych" NIEDZIELA, 2 MARCA 2025 Pada deszcz.Wczoraj wieczorem radio podalo, ze znad Pacyfiku nadciaga szalejacy sztorm, ale wiekszosc ludzi nie dala temu wiary. -Troche powieje - orzekla Cory. - Moze jeszcze spadnie pare kropel deszczu albo ciut sie ochlodzi. I bardzo dobrze. Nic wiecej nie bedzie. Rzeczywiscie: nic wiecej nie bylo przez ostatnie szesc lat. Pamietam, jak szesc lat temu lunelo, a deszczowka pluskala przy werandzie z tylu domu. Woda nie podeszla dosc wysoko, aby wedrzec sie do budynku, ale byla na tyle gleboka, by moi bracia zainteresowali sie nowymi mozliwosciami zabawy. Cory, zyjaca w wiecznym strachu przed infekcjami, nie pozwolila im na to. Powiedziala, ze taplaliby sie w brei pelnej zarazkow - jak pomyje, ktorymi podlewamy nasz ogrodek. Moze i miala racje, ale tamtego dnia reszta dzieciakow z calego sasiedztwa wypluskala sie w blocku z dzdzownicami i nic im nie bylo. Tamta ulewa przypominala burze w tropikach: gwaltowna, ale ciepla i krotka. Wrzesniowy deszcz - dalekie echo huraganu, ktory przeszedl nad wybrzezem Meksyku. Dzisiaj byl prawie zimowy sztorm. Rozpetal sie rano, akurat kiedy ludzie szli do kosciola. Nasz chor spiewal porywajace stare psalmy, Cory akompaniowala nam na pianinie, a z dworu wtorowaly jej pioruny i blyskawice. Bylo wspaniale. Szkoda, ze niektorzy sasiedzi opuscili czesc kazania, decydujac sie wrocic do domow, by wystawic wszystkie beczki, wiadra, wanienki i garnki, jakie tylko dalo sie znalezc, i nalapac darmowej deszczowki. Paru, u ktorych przeciekaly dachy, pobieglo powstawiac garnki i kubly do srodka. Nie przypominam sobie, by jakikolwiek dach w sasiedztwie doczekal sie fachowej naprawy. Na szczescie wszyscy mamy dachy kryte hiszpanska dachowka. Jak przypuszczam - dlatego ze jest bezpieczniejsza i wytrzymalsza od drewna czy gontow z asfaltu. Niestety, czas, wiatr i trzesienia ziemi i tak zrobily swoje. Konary drzew tez wyrzadzily troche szkod. Mimo to nikt nie ma pieniedzy na taki luksus jak naprawa dachu. W najlepszym razie, jesli srodki pozwalaja, paru mezczyzn wchodzi na dach z wygrzebanymi w okolicy materialami i kladzie prowizoryczne laty. Ostatnimi czasy nikt nie naprawia nawet dziur. Po co zawracac sobie glowe, jezeli pada raz na szesc, siedem lat? Nasz dach jak dotad trzyma sie dobrze. Wiekszosc beczek i kublow, ktore wystawilismy przed dom po nabozenstwie, jest juz pelna. Dobra, czysta, darmowa woda z nieba. Jaka szkoda, ze tak rzadko. PONIEDZIALEK, 3 MARCA 2025 Deszcz nie ustaje.Dzisiaj nie bija pioruny, chociaz w nocy troche grzmialo. Nieprzerwana, miarowa mzawka, od czasu do czasu przeplatana ciezkimi ulewami. Calutki dzien. Jest pieknie, zupelnie inaczej. Nigdy przedtem nie otaczalo mnie tyle wody. Wyszlam na dwor i chodzilam w deszczu, az kompletnie przemoklam. Cory sprzeciwiala sie, ale postawilam na swoim. Cudowne przezycie. Czemu ona nie moze tego pojac? Nieziemsko cudne. WTOREK, 4 MARCA 2025 Amy Dunn nie zyje.Trzyletnia, niekochana Amy umarla. Jak to mozliwe? To wbrew rozumowi. Dawala juz sobie rade z czytaniem prostych wyrazow i liczyla do trzydziestu. Ja ja nauczylam. Tak bardzo lubila, gdy ktos okazywal jej uwage, ze w szkole bez przerwy lgnela do mnie, czym doprowadzala mnie do szalu. Nie puszczala mnie samej nawet do lazienki. Juz jej nie ma. Polubilam ja, mimo ze byla takim utrapieniem. Po dzisiejszych lekcjach jak zwykle odprowadzilam ja do domu. Dunnowie ani razu nie przyslali po nia nikogo, wiec ja sie tego podjelam. -Zna droge - skwitowala Christmas. - Po prostu kazcie jej wracac, a trafi bez problemu. Wcale nie martwilam sie, ze sie zgubi. Wystarczylo rzucic okiem w strone wysepki w centrum sasiedztwa, by po drugiej stronie ulicy zobaczyc jej dom - tylko ze Amy miala sklonnosc do walesania sie. Wyprawiona sama do domu, mogla dojsc do celu, lecz rownie dobrze zboczyc i zajsc do ogrodu Montoyow albo do krolikami Mossow, aby sprobowac wypuscic kroliki. Dlatego dzis tez wyszlam razem z nia, cieszac sie, ze mam pretekst, zeby znowu polazikowac na deszczu. Amy takze przepadala za tym, wiec obie stalysmy przez chwile pod wielkim drzewem awokado, ktore rosnie na wysepce. Poszlam do drzewka pomaranczowego na jej drugim skraju i zerwalam dwie dojrzale pomarancze - po jednej dla mnie i Amy. Obralam obie ze skorki i zajadalysmy je. Kapusniaczek przylepil rzadziutkie, bezbarwne wloski Amy do glowy tak, ze wygladala prawie jak lysa. Odstawilam ja pod same drzwi i przekazalam pod opieke matce. -Po co bylo fatygowac sie i moknac - biadolila Tracy. -Moze lepiej cieszyc sie deszczem, dopoki pada - odpowiedzialam i odeszlam. Zobaczylam jeszcze, jak Tracy wprowadza Amy do domu i zamyka drzwi. A jednak dziewczynka zdolala jakos wymknac sie z powrotem na dwor i dojsc az do frontowej bramy, dokladnie naprzeciw wspolnego domostwa Dory, Garfieldow i Balterow. Wlasnie tam znalazl ja Jay Garfield, gdy wyszedl sprawdzic, co za tobol podrzucil ktos znowu przez brame. Czasami ludzie podrzucaja rozne rzeczy - dary zawisci albo animozji: zarobaczona zwierzeca padline, worek z gownem, albo odcieta ludzka konczyne czy niezywe dziecko. Trupow doroslych nikt nie tyka, pozwalajac im lezec za murem. Ale to wszystko obcy, Amy zas byla jedna z nas. Ktos trafil ja przez metalowa brame. To musiala byc zblakana kula, bo przez nasza brame nic z zewnatrz nie mozna zobaczyc. Ten, kto ja wystrzelil, musial albo celowac do kogos, kto akurat stal przed brama, albo po prostu wygarnal do samej bramy, w sasiedztwo - w nas, w nasze urojone bogactwo i uprzywilejowany byt. Dawniej brama byla stuprocentowo kuloodporna i nie przebilby jej byle jaki zblakany pocisk, ale z czasem zaliczyla pare przestrzelin - wysoko, przy samej gornej krawedzi. Teraz przybylo szesc nowych dziur na dole - szesc na wylot i jedno wgniecenie: podluzna, gladka bruzda w miejscu, gdzie kula tylko odbila sie rykoszetem. I noca, i za dnia - ciagle slyszy sie strzelanine: przewaznie pojedyncze wystrzaly albo nieregularne serie z broni automatycznej, lecz od czasu do czasu dochodzi do nas takze kanonada ciezszej artylerii - wybuchy granatow czy bomb wiekszego kalibru. Najbardziej niepokoja nas te ostatnie - na szczescie nie sa zbyt czeste. Duzy kaliber trudniej ukrasc, a niewielu mieszkancow naszej okolicy stac na kupienie sobie czegos wiekszego na czarnym rynku - tak przynajmniej twierdzi tato. W kazdym razie slyszymy strzelanine tak czesto, ze juz prawie nie zwracamy na nia uwagi. Dzieci Balterow przyznaly, ze slyszaly jakies strzaly, ale - jak zwykle - nie zawracaly sobie tym glowy, poniewaz dobiegly z zewnatrz, zza muru. Reszta z nas nie slyszala nic procz szumu deszczu. Za pare tygodni Amy skonczylaby cztery lata. Nawet planowalam wyprawic dla niej male przyjatko z moimi przedszkolakami. Boze, jak ja nie cierpie tego miejsca. No, naturalnie - takze je kocham. Przeciez to moj dom. Dom moich bliskich. Ale nienawidze go. Zyjemy tu jak na wyspie, wokol ktorej kraza rekiny - tyle tylko ze tamte nic ci nie zrobia, poki nie wejdziesz do wody, a nasze, ladowe, juz szukaja drogi, jak wedrzec sie do srodka. To tylko kwestia czasu: ile im trzeba, by dostatecznie wyglodniec. SRODA, 5 MARCA 2025 Rano znow chodzilam po deszczu. Bylo mi zimno, lecz przyjemnie. Cialo Amy zostalo juz skremowane. Ciekawe, czy jej matka odetchnela wreszcie z ulga. Nie sprawia takiego wrazenia. Choc nigdy nie lubila Amy, teraz placze. Nie wyglada na to, by udawala. Mimo ze nie stac ich na to, rodzina dziewczynki wykosztowala sie na oplacenie policji, aby szukala zabojcy. Podejrzewam, ze jedynym pozytecznym skutkiem policyjnych dzialan bedzie przegonienie ulicznikow z okolicy naszego muru. Czy to naprawde dobrze? Ta biedota i tak wroci na ulice, i na pewno nie beda palac do nas miloscia za nagonke, jaka urzadza na nich gliny. Koczuja na ulicy, bo musza - bo nie maja wyboru - ale jest to niezgodne z prawem, wiec gliniarze poniewieraja nimi, czyszcza ze wszystkiego, co jeszcze warto im zabrac, po czym kaza sie wynosic albo puszkuja. Nedzarze beda jeszcze bardziej upodleni, Amy zas nic to nie pomoze. Przypuszczam, ze cale to zamieszanie jest potrzebne Dunnom - ma im pomoc poczuc sie lepiej po tym, jak ja traktowali. W sobote tato ma wyglosic kazanie na pogrzebie Amy. Tak bardzo chcialabym nie musiec tam isc. Dotad pogrzeby ani mnie grzaly, ani ziebily, ale tym razem jest inaczej. -Troszczylas sie o nia - powiedziala Joanne Garfield, gdy zwierzylam sie, jak mnie to gryzie. Jadlysmy dzis razem lunch. W mojej sypialni, poniewaz na dworze ciagle padalo, a cala reszta domu byla pelna dzieci, ktore i dlatego ze pada, tez nie wrocily na lunch do siebie. Na szczescie moj pokoj zawsze nalezy wylacznie do mnie. Jedno jedyne miejsce na swiecie, gdzie nikt poza mna nie ma wstepu - chyba ze kogos zaprosze. Ze wszystkich domownikow jedynie ja mam wlasna sypialnie. Teraz juz nawet tato i Cory pukaja przed wejsciem. To jeden z najwiekszych plusow tego, ze jest sie jedyna corka w rodzinie. Chociaz i tak caly czas musze wykopywac stad moich braciszkow, przynajmniej mam do tego pelne prawo. Joanne jest jedynaczka, ale dzieli pokoj z trzema mlodszymi kuzynkami: mazgajowata Lisa, ktora stale narzeka i ma wieczne pretensje; Robin, bystra chichotka z ilorazem inteligencji blisko geniusza, i prawie niewidoczna Jessica, ktora mowi szeptem, wbija wzrok w ziemie i beczy, jak tylko sie na nia krzywo spojrzy. Wszystkie trzy to Balterowny - siostry Harry'ego i corki rodzonej siostry mamy Joanne. Obie dorosle siostry z mezami, osemka dzieci i rodzicami, pania i panem Dory - wszyscy gniezdza sie razem w jednym domu z piecioma sypialniami. Nie jest to jeszcze najbardziej zapchany dom w sasiedztwie, ale ciesze sie, ze nie musze mieszkac w takim scisku. -Chyba nikt inny sie nia nie przejmowal - zauwazyla Joanne. - Tylko ty jedna. -Dopiero od czasu pozaru zaczelam sie o nia bac - powiedzialam. - Przedtem, jak wszyscy, tez nie zwracalam na nia uwagi. -Czujesz sie jakos winna? -Nie. -Wlasnie, ze tak. Spojrzalam na nia zaskoczona. -Nie, naprawde nie. Strasznie mi zal, ze nie zyje, i brakuje mi jej, ale to nie ja ja zabilam. Nie moge tylko udawac, ze nie widze, co to znaczy dla nas. -Co? Poczulam, ze jestem o krok od powiedzenia jej o sprawach, o ktorych nigdy jeszcze glosno nie mowilam. Tylko pisalam. Czasami pisze, zeby nie zwariowac. Nosze w sobie mnostwo rzeczy, o ktorych nie umialabym z nikim porozmawiac. Ale przeciez Joanne to moja przyjaciolka. Zna mnie lepiej niz inni, poza tym jest nieglupia. Czemu nie mialabym jej powiedziec? Predzej czy pozniej, komus bede musiala. -O co chodzi? - zapytala znowu, kiedy juz otworzyla plastikowy pojemniczek z salatka fasolowa i postawila go na moim nocnym stoliku. -Nie przyszlo ci nigdy do glowy, ze moze to Amy i pani Sims mialy wiecej szczescia? - spytalam. - To znaczy: zastanawiasz sie czasem, co stanie sie z nami? Raptem dolecial nas gluchy, przytlumiony grzmot piorunu i calkiem znienacka lunela rzesista ulewa. Wedlug radiowych prognoz pogody dzisiejszy deszcz to juz ostatki czterodniowego cyklu burz. Mam nadzieje, ze sie myla. -Pewnie, ze tak - odparla Joanne. - Jak mozna o tym nie myslec w czasach, kiedy strzelaja nawet do maluchow? -Ludzie zabijali male dzieci od poczatku swiata - stwierdzilam. -Ale nie u nas. Przynajmniej do tej pory. -No wlasnie. To przestroga, bysmy sie ockneli. Kolejna. -O czym ty bredzisz? -Amy poszla na pierwszy ogien, ale na niej sie nie skonczy. Joanne westchnela albo raczej - lekko sie wzdrygnela. -Wiec tez na to wpadlas. -Tak. Ale nie spodziewalam sie tego po tobie. -Gwalca, napadaja, a teraz zaczynaja mordowac. Naturalnie, ze o tym mysle. Jak kazdy. Wszyscy sie martwia. Chcialabym wyniesc sie stad. -Gdzie bys poszla? -No wlasnie, o to chodzi. Nie ma dokad. -Moze i jest. -Nie dla takich, co nie maja kasy. I nie dla dziewczyn takich jak my, ktore umieja tylko nianczyc niemowlaki i gotowac. Potrzasnelam glowa. -Dobrze wiesz, ze potrafisz duzo wiecej. -Moze, ale same nieprzydatne rzeczy. Nigdy nie bedzie mnie stac na college. Nigdy nie znajde takiej pracy, zebym mogla wyprowadzic sie od rodzicow, bo z zadnej, do jakiej moglabym sie zalapac, nie dam rady sie utrzymac. No i nigdzie nie bedzie bezpiecznie. Jasny gwint, przeciez moi rodzice dalej mieszkaja ze swoimi staruszkami. -Wiem - powiedzialam. - Od dawna nie jest dobrze, a bedzie jeszcze gorzej. -Jeszcze? Jezeli chodzi o mnie, to wystarczy! Zaczela zajadac fasolowa salatke, ktora wygladala calkiem zachecajaco. Pomyslalam, ze moze zaraz stracic apetyt. -Na poludniu Missisipi i Luizjany szerzy sie epidemia cholery - oznajmilam. - Slyszalam wczoraj przez radio. Zyje tam za duzo biedoty - analfabeci, bezdomni, bezrobotni - bez czystej wody i przyzwoitych warunkow sanitarnych. Chociaz wody maja tam pod dostatkiem, wiekszosc jest zanieczyszczona. Slyszalas o tym narkotyku, po ktorym ludzie maja ochote podkladac ogien? Kiwnela glowa, przezuwajac salatke. -Dociera do coraz dalszych regionow kraju. Ostatnio byl na wschodnim wybrzezu. Teraz trafil juz do Chicago. W wiadomosciach podaja, ze po jego zazyciu przygladanie sie, jak sie pali, daje wieksza przyjemnosc niz seks. Kiedy tego slucham, sama nie wiem, czy reporterzy go potepiaja czy reklamuja. Przerwalam, by gleboko odetchnac. -W Kentucky, Alabamie, Tennessee i dwu czy trzech innych stanach szaleja tornada, rownajac wszystko z ziemia. Zabily juz trzysta osob. A w snieznej zamieci na polnocy Srodkowego Zachodu zamarzlo jeszcze wiecej. W Nowym Jorku i New Jersey ludzie gina, bo wybuchla epidemia odry. Odry! -Slyszalam o tym - odezwala sie Joanne. - Dziwne. Przeciez jesli nawet kogos nie stac na szczepienia, to na odre sie nie umiera. -Oni sa juz jedna noga w grobie, nim zachoruja - uswiadomilam jej. - Oslabily ich mrozy, glod i inne choroby. To jasne, ze nie moga pozwolic sobie na uodparniajace szczepionki. Wygralysmy los na loterii, ze nasi rodzice mieli za co nas szczepic. Jesli urodzimy kiedys dzieci, chyba nie bedziemy mogly dac im nawet tyle. -Wiem, wiem - potaknela tonem bliskim znudzenia. - Nie jest dobrze. Moja mama ma nadzieje, ze ten nowy prezydent, Donner, zrobi cos, zeby wszystko znow bylo normalne. -Normalne - mruknelam. - Ciekawe, co takiego. Ty tez w to wierzysz? -Nie. Nie ma szans. Mysle, ze zmienilby wszystko, gdyby wiedzial jak, ale Harry mowi, ze program Donnera go przeraza. Mowi, ze jego rzady cofna kraj o sto lat. -Moj tato tez twierdzi cos takiego. To cud, ze raz maja z Harrym podobne zdanie. -To proste. Ojciec Harry'ego uwaza Donnera za Boga, a Harry za nic w swiecie w niczym by sie z nim nie zgodzil. Parsknelam smiechem, myslac o wiecznych wojnach, jakie Harry toczy ze swoim ojcem. Nasze sasiedzkie fajerwerki - duzo huku i blysku, ale ogien naprawde tylko sztuczny. -Czemu nagle zebralo ci sie na rozmowe o tym wszystkim? - zapytala Joanne i sprawila, ze znow zaczelam myslec o prawdziwej pozodze. - I tak nic na to nie poradzimy. -A jednak musimy. -Na przyklad co? Mamy po pietnascie lat! Co takiego moglybysmy zrobic? -Mozemy sie przygotowac. Powinnysmy zaczac juz teraz. Przygotowac sie na to, co nastapi, zeby przezyc i zeby potem umiec zaczac zyc od nowa. Musimy skoncentrowac sie na mysleniu, co zrobic, aby przetrwac, nie pozwalajac przeganiac sie jak stado owiec roznym szalencom, desperatom, zbirom ani przywodcom, ktorzy sami nie wiedza, co robia! Joanne gapila sie na mnie. -Nie mam pojecia, o czym ty pleciesz. Gadalam jak najeta dalej - chyba naprawde mnie ponioslo. -O naszym sasiedztwie, Jo, o tym slepym zaulku odgrodzonym murem. O tym, ze przyjdzie dzien, w ktorym ta wielka wataha glodnych i zdesperowanych oblakancow zza muru postanowi tu wtargnac. O tym, ze musimy cos zrobic, zeby ocalec i jakos sie odbudowac - albo chociaz ujsc z zyciem i samemu nie zostac zebrakami. -Chcesz powiedziec, ze jacys ludzie rozwala nasz mur i wejda do srodka? -Bardziej prawdopodobne, ze go wysadza w powietrze - przynajmniej brame. Pewnego dnia do tego dojdzie. Wiesz o tym rownie dobrze jak ja. -Wcale nie - zaprotestowala. Usiadla prosto, prawie sztywno, zapominajac na chwile o lunchu. Ugryzlam kes zoledziowego chleba z suszonymi owocami i orzechami. To moj ulubiony przysmak, ale tym razem przezulam go i polknelam bez delektowania sie. -Jo, czekaja nas klopoty. Juz to przyznalas. -Pewnie - zgodzila sie. - Czestsze strzelaniny, wiecej wlaman. Nie myslalam o niczym innym. -Przez jakis czas - chcialabym umiec przewidziec, jak dlugo - moze naprawde nie zdarzy sie nic powazniejszego. Beda nas szarpac, napadac i nekac po trochu, az w koncu nadejdzie ten jeden wielki atak. Jezeli sie nie przygotujemy, zetra nas w proch jak Jerycho. Zesztywniala, broniac sie przed uswiadomieniem sobie tego zagrozenia. -Skad mozesz wiedziec?! Nie jestes jasnowidzem! Nikt nie umie przewidziec przyszlosci! -Nieprawda - zaprzeczylam. - Kazdy moze przewidywac, jesli tylko chce. To przeraza, ale jak juz przezwyciezy sie strach, idzie dziecinnie latwo. Niektore ogrodzone murem sasiedztwa w Los Angeles, wieksze i potezniejsze od naszego, juz zdazyly obrocic sie w perzyne. Zostaly same ruiny, ze szczurami i dzikimi lokatorami. Skoro im sie to przytrafilo, nam tez moze. Zginiemy tu, chyba ze zaczniemy dzialac i wymyslimy jakis sposob na przezycie. -Jesli rzeczywiscie wierzysz w to, co mowisz, czemu nie powiesz swoim rodzicom? Ostrzez ich, niech oni cos z tym zrobia. -Wlasnie taki mam zamiar, musze tylko wymyslic sposob, jak im to wytlumaczyc, zeby mi uwierzyli. Poza tym... wydaje mi sie, ze oni juz wiedza, przynajmniej tato. Przypuszczam, ze wiekszosc doroslych zdaje sobie z tego sprawe. Nie chca myslec na ten temat, ale wiedza. -Moze moja mama ma racje co do Donnera. Mozliwe, ze on naprawde zmieni cos na lepsze. -Akurat. Donner to tylko taka atrapa. -Co? -Chodzi mi o to, ze... jest dla nas czyms w rodzaju symbolu przeszlosci. Trzymamy sie go, broniac sie przed wypchnieciem w przyszlosc. Jest niczym. Nie ma w nim zadnej tresci. Tyle ze skoro mamy nowego prezydenta, kolejnego w dwustupiecdziesiecioletniej tradycji prezydentow Ameryki, ludzimy sie, ze ten kraj, ta kultura, w ktorej wyroslismy, dalej trwa - ze przetrzymamy zle czasy i zaczniemy znow zyc normalnie. -Moze tak bedzie. Przeciez to mozliwe. Ja wierze, ze kiedys sie odmieni. Bzdura. Byla zbyt bystra, by czerpac z tego samooklamywania sie cos wiecej niz tylko powierzchowna, dorazna pocieche. Choc moze i lepsza taka niz zadna. Sprobowalam z innej beczki. -Czytalas kiedys o pladze dzumy w sredniowiecznej Europie? Przytaknela. Joanne duzo czyta podobnie jak ja - co tylko wpadnie w rece. -Wyludnila spora czesc kontynentu - przypomniala sobie. - Niektorym z tych, co przezyli, zdawalo sie, ze to juz koniec swiata. -Tak, ale jak tylko zrozumieli, ze jednak nie, zdali sobie tez sprawe, ile wolnej ziemi jest do wziecia, a rzemieslnicy - ci, co mieli w reku jakis fach - pojeli, ze nadarza sie okazja, by zazadac lepszej placy za ich prace. Mnostwo rzeczy zmienilo sie dla wszystkich ocalalych od zarazy. -O co ci chodzi? -O zmiany. Zamyslilam sie na moment. -W porownaniu z tym, co moze przyniesc jutro, wtedy wszystko zmienialo sie powoli, ale trzeba bylo az dzumy, by niektorzy ludzie uswiadomili sobie, ze cos w ogole moze sie zmienic. -Co z tego? -To, ze dzisiejszy swiat tez sie wlasnie zmienia. Tylko ze naszych rodzicow nie zdziesiatkowala plaga, wiec zyja przywiazani do przeszlosci, czekajac, az wroca stare dobre czasy. Ale zaszly juz wielkie zmiany, a zajda jeszcze wieksze. Wszystko sie zawsze zmienia. Tyle ze latwiej znosic drobne, idace krok po kroczku przeobrazenia, niz dokonac jednego poteznego, przelomowego skoku. Ta sama ludzkosc, ktora zmienila ziemski klimat, dzis czeka na powrot dawnych czasow. -Twoj ojciec twierdzi, ze mimo tego, co mowia uczeni, nie wierzy, iz to ludzie zmienili pogode. W kazaniach powtarza, ze tylko Bog moglby przeksztalcic swiat w tak znaczacy sposob. -Wierzysz mu? Otworzyla usta i popatrzywszy na mnie, zamknela je z powrotem. -Sama nie wiem - odezwala sie w koncu po chwili milczenia. -Tato tez ma klapki na oczach - powiedzialam. - To najlepszy czlowiek, jakiego znam, ale nawet on je ma. -Co za roznica. Niewazne, dlaczego zmienil sie klimat, skoro i tak nie jestesmy w stanie odmienic go z powrotem. Przynajmniej nie ty i nie ja. Ani cale sasiedztwo. Nic na to nie poradzimy. Moja cierpliwosc sie wyczerpala. -No to zabijmy sie wszyscy i od razu z tym skonczmy! Zmarszczyla brwi - okragla, nazbyt powazna twarzyczka wyrazala prawie zlosc. Obrala ze skorki niezbyt wyrosnieta pomarancze. -Wiec co? - spytala z naciskiem. - Co takiego mozemy zrobic? Odlozylam ostatni kes mojego zoledziowego chlebka i obchodzac ja, podeszlam do nocnego stolika. Z przepastnej szuflady na samym dole wyjelam stosik ksiazek i pokazalam je Joanne. -Od paru miesiecy czytam i ucze sie. To sa starocie, jak wszystkie ksiazki w naszym domu. Ale wyszukuje tez nowosci - kiedy tylko tato pozwala mi korzystac z komputera. Przegladala tomiszcza z nachmurzona mina. Trzy podreczniki przetrwania w dziczy, trzy o broni i strzelectwie, po dwa o udzielaniu pomocy medycznej w naglych wypadkach, o kalifornijskiej roslinnosci i sposobach jej wykorzystania, i jeszcze dwa o zyciu w prymitywnych warunkach: jak zbudowac chate z drewna, jak hodowac zywy inwentarz, uprawiac rosliny, wyrabiac mydlo - i tym podobne rzeczy. Polapala sie od razu. -Co ty wyczyniasz? - spytala. - Uczysz sie zyc w jakiejs gluszy bez cywilizacji? -Probuje nauczyc sie wszystkiego, co moze mi pomoc przezyc gdziekolwiek, gdzie nie bedzie muru. I mysle, ze kazdy w sasiedztwie powinien przysiasc do takiej lektury. Sadze tez, ze trzeba zakopac pieniadze i inne rzeczy pierwszej potrzeby w ziemi, aby rabusie nie mogli ich znalezc. Czas juz popakowac ratunkowe plecaki - zeby je zlapac i uciekac - na wypadek, gdyby przyszlo nam wynosic sie w pospiechu. Gotowka, jedzenie, ubranie, koc, zapalki... Powinnismy ustalic miejsca poza sasiedztwem, w ktorych mielibysmy sie zebrac w razie rozdzielenia czy rozproszenia. Do diabla, mam jeszcze duzo pomyslow. I jestem pewna, ze chocbym przewidziala nie wiem ile, to i tak bedzie za malo. Za kazdym razem, kiedy wychodze na zewnatrz, probuje wyobrazic sobie, jak by to bylo, gdybym musiala zyc tam, bez zadnych murow, i uzmyslawiam sobie, ze tak naprawde nie mam o niczym pojecia. -No to po kiego... -Mam zamiar przezyc. Wpatrywala sie we mnie bez slowa. -Chce nauczyc sie wszystkiego, co zdolam, dopoki jeszcze moge - ciagnelam. - Jesli znajde sie za murem, mam nadzieje, ze to, czego zdaze sie nauczyc, pomoze mi utrzymac sie przy zyciu tak dlugo, zebym mogla sie przystosowac i nauczyc jeszcze wiecej. Popatrzyla na mnie z nerwowym usmieszkiem. -Pozerasz za duzo przygodowych powiesci - skwitowala. Tym razem ja zmarszczylam brwi. Jak ja przekonac? -To nie sa zarty, Jo. -A co? - Przelknela ostatni kawalatek pomaranczy. - Co chcesz mi powiedziec? -Masz spowazniec. Zdaje sobie sprawe, ze nie wiem zbyt wiele. Tyle co kazdy w sasiedztwie. Ale wszyscy razem mozemy dowiedziec sie wiecej. A pozniej uczyc sie nawzajem. Tylko skonczmy z tym negowaniem rzeczywistosci i nadziejami, ze jakies czary zmienia ja na lepsze. -Ja tak nie robie. Przez moment przygladalam sie deszczowi na dworze, az troszke ochlonelam. -Ty nie. Zgoda. Co w takim razie robisz? Widac bylo, ze jest jej nieswojo. -Dalej nie jestem pewna, czy naprawde mozemy cokolwiek poradzic... -Jo! -Oswiec mnie: co takiego moglabym zrobic, aby jednoczesnie nie napytac sobie biedy, albo zeby wszyscy nie pomysleli, ze zwariowalam? Daj jakis przyklad. Nareszcie. -Przeczytalas ksiazki, ktore macie w domu? -Pare. Nie wszystkie. Niektore to nudy. Ksiazki nas nie uratuja. -Nic nas nie uratuje. Jezeli sami sie nie ocalimy, juz po nas. Wysil wyobraznie. Czy jest cos w waszej domowej biblioteczce, co mogloby sie przydac, gdyby przyszlo ci zyc za murem? -Nie. -Troche za szybko odpowiedzialas. Idz do domu i sprawdz. Potem zrob, jak powiedzialam: zacznij sobie wyobrazac. Wszelkie przydatne hasla o sztuce przetrwania z encyklopedii, biografie, cokolwiek moze pomoc nauczyc sie, jak zyc na zewnatrz i jak sie bronic. Nawet cos z beletrystyki moze okazac sie uzyteczne. Zerknela na mnie ukradkiem. -Nie watpie - powiedziala. -Jo, nawet jesli ta wiedza nie bedzie nigdy potrzebna, przeciez w niczym ci nie zaszkodzi. Po prostu dowiesz sie czegos nowego, czego nie wiedzialas przedtem. Co ty na to? A czy jak czytasz, to robisz notatki? Spojrzala ostroznie na mnie. -Czasami. -Przeczytaj to. Wreczylam jej jedna z ksiazek o roslinach - te o kalifornijskich Indianach; o tym, jakie rosliny zbierali i uprawiali, i jak je przerabiali. Naprawde ciekawa i zabawna ksiazeczka. Juz widze, jak Joanne sie zdziwi, gdy nie znajdzie w niej nic, czego mozna by sie przestraszyc - nic groznego ani wymagajacego zachodu. Pomyslalam, ze wystarczajaco musiala sie wysilic i przestraszyc podczas rozmowy ze mna. -Notuj sobie - poradzilam. - W ten sposob lepiej wszystko zapamietasz. -I tak ci nie wierze - odparla. - Wcale nie musi byc az tak zle, jak mowisz. Wsunelam jej w rece ksiazke. -Rob systematycznie notatki - powtorzylam. - Skup sie zwlaszcza na roslinach, ktore rosna miedzy nami a oceanem i w pasie samego wybrzeza, az do Oregonu. Zaznaczylam fragmenty. -Powiedzialam przeciez, ze ci nie wierze. -Niewazne. Spojrzala na ksiazke i przejechala dlonmi po czarnej, tekturowo-materialowej oprawie. -Wiec wedlug ciebie mamy uczyc sie, jak jesc trawe i mieszkac w krzakach - mruknela pod nosem. -Mamy nauczyc sie, jak przezyc - odparlam. - To dobra lektura. Uwazaj na nia. Wiesz, jak moj ojciec dba o swoje ksiazki. CZWARTEK, 6 MARCA 2025 Przestalo padac. Z moich okien w polnocnym skrzydle domu widze, jak rozsnuwaja sie chmury. Gnaja nad gorami w strone pustyni. Zadziwiajace, jak predko pedza. Zerwal sie zimny i potezny wiatr. Pewnie przewroci nam pare drzew.Ciekawe, ile lat uplynie, zanim znow zobaczymy deszcz. 6 CzasemTonacy gina Walczac i tymi, co spiesza im na ratunek. "Nasiona Ziemi: Ksiegi Zywych" SOBOTA, 8 MARCA 2025 Joanne sie wygadala.Powiedziala mamie, ta zwierzyla sie ojcu, ktory z kolei powtorzyl wszystko mojemu tacie. Zaraz potem odbyl jedna z tych naszych powaznych rozmow. Niech licho porwie Joanne. Niech ja cholera! Widzialysmy sie dzis na mszy za Amy i wczoraj w szkole. Nie pisnela nawet slowkiem, co zrobila, a dowiedzialam sie, ze wypaplala mamie juz we czwartek. Moze to mial byc ich sekret, ale Phillida Garfield, jejku, tak sie mna przejela, tak sie o mnie martwi. Nie podobalo jej sie, ze strasze Joanne. Naprawde ja nastraszylam? Widocznie nie na tyle, zeby poszla po rozum do glowy. Zawsze wydawala mi sie taka rozsadna. Wymyslila sobie, ze jak wpakuje mnie w kabale, to niebezpieczenstwo zniknie? Nie, to nie to. Po prostu ciagle nie chce spojrzec prawdzie w oczy i odegrala glupiutka gierke pod tytulem: "Nie mowmy o wilku, to moze nie wyjdzie z lasu". Idiotka! Nigdy wiecej nie zaryzykuje powiedzenia jej niczego waznego. Dopiero by bylo, gdybym otworzyla sie jeszcze bardziej. Na przyklad, gdybym zaczela z nia rozmawiac o religii. Przeciez chcialam. Czy osmiele sie kiedykolwiek omawiac te sprawy z kimkolwiek? To, co juz wyklepalam, zemscilo sie na mnie wieczorem. Po pogrzebie pan Garfield pogadal sobie z tata. No i zaczela sie szeptanka, calkiem jak w "gluchym telefonie", w ktory graja maluchy. Oryginalna przestroga, ze sasiedztwu grozi niebezpieczenstwo i trzeba zaczac energicznie dzialac, by sie ocalic, na koncu lancuszka zmienila sie w nowine, jak to Lauren rozpowiada, ze musimy uciekac, bo boi sie, ze zewnetrzni wznieca rozruchy, rozwala mur i wszystkich wybija. Pewnie mniej wiecej tak mowilam, ale Joanne powtorzyla wszystko w taki sposob, by bylo jasne, ze ani troche sie ze mna nie zgadza. A przeciez wcale nie chodzilo mi o jakies tam czarnowidztwo w stylu: wszyscy zginiemy, bojcie sie. Jaki to by mialo sens? Teraz wrocila do mnie echem wylacznie najciemniejsza strona. -Lauren, co takiego powiedzialas Joanne? - spytal stanowczym tonem tato, wchodzac do mojego pokoju po kolacji, w porze kiedy powinien szlifowac kazanie na nastepny dzien. Usiadl na moim jedynym krzesle i wpatrywal sie we mnie wzrokiem, ktory mowil: "Co ty wyprawiasz, dziewczyno? Postradalas rozum?" Po spojrzeniu i po tym, jak wspomnial Joanne, domyslilam sie, co sie stalo i o co mu chodzi. Joanne, moja przyjaciolka. Niech ja diabli! Przysiadlam na lozku i popatrzylam na niego. -Powiedzialam jej, ze czekaja nas ciezkie, niebezpieczne czasy. I ostrzeglam, ze powinnismy zaczac uczyc sie wszystkiego, co pomoze nam je przezyc. Wtedy wyjasnil mi, jak bardzo Joanne i jej matka zdenerwowaly sie i zmartwily i jak obie pomyslaly, ze moze potrzebuje "z kims porozmawiac", bo ubzduralam sobie, ze nadciaga koniec naszego swiata. -Myslisz, ze zbliza sie koniec swiata? - zapytal ojciec, a mnie zupelnie bez ostrzezenia zachcialo sie plakac. Ze wszystkich sil staralam sie powstrzymac lzy. "Nie calego, lecz twojego swiata, a ty mozesz zginac razem z nim" - odpowiedzialam w duchu, i to bylo okropne. Nigdy dotad nie myslalam w ten sposob. Odwrocilam sie i wygladalam przez okno tak dlugo, dopoki troche sie nie uspokoilam. Gdy znow moglam spojrzec mu w twarz, odparlam na glos: -Owszem. A ty nie? Zmarszczyl brwi. Chyba jednak tego sie po mnie nie spodziewal. -Masz dopiero pietnascie lat - zaczal. - Nie rozumiesz jeszcze wszystkiego, co sie dzieje. Problemy, z ktorymi dzis sie borykamy, pojawily sie na dlugo przed twoim urodzeniem. -Wiem o tym. Siedzial wciaz z ta sama nachmurzona mina. Ciekawe, co chcial uslyszec. -No wiec, co w ciebie wstapilo? - nalegal. - Czemu mowilas Joanne te wszystkie rzeczy? Zdecydowalam, ze tak dlugo, jak sie da, bede mowic prawde. Nie znosze klamac tacie. -Bo to prawda - obstawalam przy swoim. -Nie musisz koniecznie rozpowiadac wszystkiego, co wydaje ci sie, ze wiesz. Jeszcze sie tego nie nauczylas? -Joanne to moja przyjaciolka. Myslalam, ze jej moge sie zwierzyc. Potrzasnal glowa. -Mowienie o takich sprawach przeraza ludzi - tlumaczyl. - Dlatego najlepiej te kwestie pomijac milczeniem. -Ale to przeciez... tak jakby udawac, ze nie widzimy, ze w saloniku sie pali, tylko dlatego, ze akurat wszyscy siedza w kuchni, a rozmowy o pozarach sa zbyt straszne. -Skoncz z tym przestrzeganiem Joanne czy innych kolezanek - nakazal. - Na razie. Wiem: wydaje ci sie, ze masz racje, ale nikomu nie przyjdzie z tego nic dobrego. Tylko wystraszysz ludzi. Udalo mi sie stlumic wzbierajaca zlosc, kierujac rozmowe na troche inny tor. Zeby poruszyc tate, trzeba sprobowac dotrzec do niego z kilku stron naraz, czasami to dobra metoda. -Czy pan Garfield oddal ci ksiazke? - zapytalam. -Jaka znow ksiazke? -Te, ktora pozyczylam Joanne: o roslinach w Kalifornii i indianskich sposobach ich wykorzystania. Z twojej biblioteki. Przepraszam, ze ja wypozyczylam. Wydawala mi sie calkiem niewinna, nie myslalam, ze moze narobic klopotu. Ale chyba narobila. Spojrzal zaskoczony i niemal sie usmiechnal. -Coz, w takim razie bede ja musial odebrac. Bez niej nie mialabys swojego ulubionego zoledziowego pieczywa, nie mowiac o paru innych rzeczach, do ktorych przyzwyczailismy sie, jakby spadaly z nieba. -Moj zoledziowy chlebek...? Skinal glowa. -Wiekszosc ludzi w naszym kraju wcale nie jada zoledzi. Nie znaja takiego zwyczaju, nie wiedza, co z nimi robic; poza tym, z jakiegos powodu, pomysl jedzenia zoledzi wydaje im sie dosc obrzydliwy. Z poczatku niektorzy sasiedzi chcieli sciac wszystkie nasze wielkie owocujace deby i na ich miejsce posadzic cos pozyteczniejszego. Nie masz pojecia, jak dlugo musialem ich przekonywac, zeby zmienili zdanie. -Co sie przedtem jadlo? -Chleb, przewaznie z pszenicy oraz innych zboz: kukurydzy, zyta, owsa... -Przeciez to strasznie drogie! -Dawniej nie bylo. Przypilnuj, zeby Joanne oddala te ksiazke. Zaczerpnal gleboko powietrza. -A teraz przestanmy zajmowac sie blahostkami i przejdzmy do sedna. Co chcialas osiagnac? Namowic Joanne do ucieczki? Tym razem ja westchnelam. -Oczywiscie, ze nie. -Jej ojciec jest przekonany, ze tak. -To nieprawda. Mowilam o tym, ze musimy cos zrobic, aby przetrwac; nauczyc sie, jak zyc na zewnatrz, na wypadek, gdybysmy kiedys musieli. Przygladal mi sie w taki sposob, jak gdyby umial wyczytac wszystko w moich myslach. Kiedy bylam malutka, wierzylam, ze to potrafi. -W porzadku - powiedzial. - Moze i chcialas dobrze, ale masz skonczyc z sianiem paniki. -Nie o to mi chodzilo. Mysle, ze naprawde powinnismy nauczyc sie jak najwiecej, poki jeszcze jest czas. -To nie twoja sprawa, Lauren. Nie ty decydujesz, co dobre dla sasiedztwa. O, do diabla. Zebym tylko nie zgubila sie w tym lawirowaniu miedzy ustepowaniem a naciskaniem i szarzowaniem do przodu. -Tak, tato. Odchylil sie do tylu i spojrzal na mnie. -Powtorz mi slowo w slowo to, co mowilas Joanne. Wszysciutko. Powtorzylam. Staralam sie, by moj glos brzmial spokojnie i beznamietnie, ale nie pominelam niczego. Chcialam, zeby sie dowiedzial - zeby zrozumial, w co wierze. Przynajmniej te czastke, ktora nie dotyczyla religii. Kiedy skonczylam, przystanelam i czekalam. Wygladalo na to, ze tato spodziewa sie dalszych wynurzen. Jakis czas siedzial bez slowa i tylko patrzyl na mnie. Tym razem nie umialam poznac po nim, co czuje. Inni ludzie nigdy nie wiedzieli, jezeli tego nie chcial, ale mnie przewaznie sie udawalo. Wyczuwalam tylko, jak zamknal sie przede mna i ze nic na to nie moge poradzic. Moglam tylko czekac. Wreszcie westchnal, jak ktos, kto dlugo wstrzymywal oddech. -Nigdy wiecej o tym nie rozmawiaj - oznajmil tonem wykluczajacym sprzeciw. Podnioslam na niego wzrok, nie chcac skladac obietnicy bez pokrycia. -Lauren. -Tato. -Chce, abys przyrzekla, ze juz nigdy nie bedziesz o tym mowic. Co mam mu powiedziec? Nie obiecam tego. Nie moge. -Moglibysmy spakowac plecaki na wypadek trzesienia ziemi - podsunelam. - Podreczny ratunkowy ekwipunek do zabrania, w razie gdyby trzeba bylo w pospiechu opuscic dom. Gdybysmy powiedzieli ludziom, ze to na wypadek trzesienia ziemi, moze by ich to tak bardzo nie zaniepokoilo. To zwyczajna rzecz, wszyscy boja sie trzesienia ziemi - wyrzucilam z siebie goraczkowo. -Prosze dac mi slowo, corko. Jego slowa podzialaly na mnie jak kubel zimnej wody. -Ale dlaczego? Przeciez wiesz, ze mam racje. Nawet taka pani Garfield musi zdawac sobie z tego sprawe. Wiec czemu? Sadzilam, ze zaraz zacznie krzyczec albo mnie ukarze. Jego glos oscylowal na granicy tego ostrzegawczego tonu, ktory moi bracia i ja nazwalismy grzechotaniem - od zlowrogiego klekotu ogona grzechotnika. Gdy przekraczal te granice, wpadalo sie w niezly pasztet. A kiedy zwracal sie do nas per "synu" lub "corko", znaczylo to, ze klopoty sa tuz-tuz. -Dlaczego? - dopytywalam sie uparcie. -Dlatego ze nie masz zielonego pojecia, co robisz. Marszczac brwi, przetarl dlonia czolo. Gdy znow sie odezwal, jego ton wskazywal, ze granica zostala przekroczona. -Madrzej jest uczyc ludzi, niz ich straszyc, Lauren. Jesli posiejesz w nich strach i nic sie nie zdarzy, przestana sie bac, i przestana tez ciebie szanowac, stracisz autorytet. Drugi raz juz tak latwo ich nie przestraszysz i trudniej bedzie ich nauczac, trudniej odzyskac ich zaufanie. Dlatego najlepiej zaczac od nauki. Usta skrzywily mu sie w leciutkim usmiechu. -Swoja droga ciekawe, ze postanowilas zaczac ja od lektury, ktora pozyczylas Joanne. Przyszlo ci kiedys do glowy, ze moglabys uczyc z tej ksiazki? -Uczyc... moich przedszkolakow? -Czemuz by nie. Przynajmniej urabialabys ich od wlasciwej strony. Moglabys nawet zorganizowac lekcje dla starszych dzieci i dla doroslych. Tak jak zajecia z rzezbienia w drewnie, ktore prowadzi pan Ibarra, kurs recznych robotek pani Balter czy wyklady z astronomii mlodego Roberta Hsu. Ludzie sie nudza. Teraz, kiedy nie maja juz telewizji u Yannisow, jeszcze jedne nieobowiazkowe zajecia pewnie nie wzbudza w nich sprzeciwu. Jezeli tylko bedziesz potrafila ich uczyc i bawic jednoczesnie, masz szanse trafic ze swoja wiedza pod strzechy. Niekoniecznie zmuszajac ludzi do patrzenia w dol. -W dol...? -W przepasc, corko. Tym razem corka nie oznaczala juz klopotow. Burza przeszla. -Dopiero ja zauwazylas - ciagnal dalej. - A dorosli w naszym sasiedztwie zyja, balansujac na jej krawedzi dluzej, niz chodzisz po tym swiecie. Podnioslam sie z lozka, podeszlam i chwycilam go za reke. -Jest coraz gorzej, tato. -Wiem o tym. -Wiec moze przyszedl czas, zeby zajrzec w te przepasc i poszukac wystepow, jakichs punktow oparcia dla rak i nog, nim zostaniemy zepchnieci w otchlan. -Wlasnie po to co tydzien cwiczymy strzelanie do celu, po to mamy laserosiatke i alarmowy dzwon. Twoj pomysl plecakow ratunkowych jest dobry. Kilku sasiadow juz cos takiego przygotowalo. Na wypadek trzesienia ziemi. Inni spakuja je, jesli tylko im podpowiem. Oczywiscie sa tacy, co nie zrobia nic. Zawsze znajda sie ludzie, ktorzy nie kiwna palcem. -Podsuniesz im te mysl? -Owszem. Na najblizszym zgromadzeniu sasiedztwa. -Nie mozna zrobic czegos wiecej? Na te wszystkie pomysly potrzeba czasu. -Jednak zostaniemy przy nich. Wstal z krzesla, wysoki, potezny jak mur. -Czemu nie popytasz ludzi, moze na przyklad ktorys z sasiadow zna sie co nieco na sztukach walki? Zeby naprawde poradzic sobie w walce wrecz, nie wystarczy przerobic pare podrecznikow. -Nie ma sprawy - mrugnelam do niego. -Radze zaczac od starego pana Hsu i panstwa Montoya. -Panstwa? Obojga? -Tak sadze. Tylko rozmawiaj z nimi o kolku zainteresowan, nie o Apokalipsie. Podnioslam wzrok - stal wyczekujaco, bardziej niz kiedykolwiek podobny do muru, do opoki. Pozwolil mi na tyle - chyba na wszystko, co moglabym sama zdzialac. -Okej, tato - westchnelam. - Przyrzekam: nikogo juz nie bede straszyc. Mam tylko nadzieje, ze starczy nam czasu, zeby przeprowadzic wszystko tak, jak ty chcesz. Jak echo powtorzyl po mnie westchnienie. -No wreszcie. Swietnie. Teraz chodz ze mna na dwor. Zakopalem na podworzu kilka szczelnych pojemnikow z pozytecznymi rzeczami. Czas, zebys dowiedziala sie gdzie - na wszelki wypadek. NIEDZIELA, 9 MARCA 2025 Na dzisiejszym kazaniu tato odczytal szosty rozdzial z Ksiegi Rodzaju, ten o Noem i Arce:"A widzac Bog, ze wiele bylo zlosci ludzkiej na ziemi, a wszystka mysl serca byla napieta ku ziemi po wszystek czas, zal mu bylo, ze uczynil czlowieka na ziemi. I ruszony serdeczna bolescia wewnatrz rzekl: Wygladze czlowieka, ktoregom stworzyl, z oblicza ziemi, od czlowieka az do zwierzat, od ziemioplazu az do ptastwa powietrznego: bo mi zal, zem je uczynil. Noe zas znalazl laske przed Panem". Dalej, jak wszyscy wiedza, Bog mowi do Noego: "Uczyn sobie korab z drzewa Gofer; przegrody poczynisz w korabiu, i oblejesz go wewnatrz i zewnatrz smola". Tato podkreslil dwie nauki, plynace z tej przypowiesci. Bog postanawia zgladzic wszystkie stworzenia, zgadzajac sie oszczedzic Noego z rodzina i czescia zywego inwentarza. Ale jesli Noe chce ocalec, czeka go mnostwo ciezkiej pracy. *** Po nabozenstwie przyszla do mnie Joanne z przeprosinami za cala afere.-Nie ma sprawy - skwitowalam. -Jestesmy dalej przyjaciolkami? - spytala. -Na pewno nie wrogami - wykrecilam sie dyplomatycznie. - Zwroc mi ksiazke. Tato jej potrzebuje. -Kiedy mama mi zabrala. Pojecia nie mialam, ze tak sie przejmie. -To nie jest jej wlasnosc. Masz mi ja przyniesc. Albo niech twoj ojciec odda ja mojemu. Mnie nie zalezy, ale tato chce ja z powrotem. -Dobrze. Patrzylam za nia, jak wychodzila. Kiedy sie na nia patrzy, wydaje sie taka godna zaufania - wysoka, prosta, powazna i inteligentna - chyba wciaz jestem sklonna jej ufac. Ale nie moge. Nie bede. Nawet nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo mogla mnie skrzywdzic, gdybym tylko zwierzyla sie jej jeszcze z paru rzeczy, ktore moglaby wykorzystac przeciwko mnie. Nie sadze, bym kiedykolwiek jeszcze odwazyla sie jej zaufac - tylko ze wcale mi sie to nie podoba. Byla moja najlepsza przyjaciolka. Byla. SRODA, 12 MARCA 2025 Wczorajszej nocy do ogrodu wdarli sie zlodzieje. Ogolocili z owocow drzewka cytrusowe, ktore rosna na dziedzincu panstwa Hsu i u Talcottow. Przy okazji zadeptali ostatki zimowych warzywnikow i spora czesc wiosennych sadzonek. Tato uwaza, ze trzeba zaczac wystawiac regularne warty. Probowal zwolac na dzis wieczor zgromadzenie sasiadow, ale dla niektorych to pracowity okres, na przyklad dla Gary'ego Hsu, ktory ma zwyczaj zasypiac w pracy, ile razy musi zglosic sie osobiscie. Stanelo na tym, ze mamy sie zebrac w sobote. Tymczasem tato sciagnal Jaya Garfielda, Wyatta i Kayle Talcottow, Alexa Montoye i Edwina Dunna, aby zorganizowac uzbrojone pary do patrolowania sasiedztwa. To znaczylo, ze procz Talcottow, ktorych juz jest dwoje (i ktorzy byli tak wsciekli z powodu zniszczenia im ogrodu, ze z gory wspolczuje zlodziejowi, gdyby wszedl im w droge), reszta musi dobrac sobie partnerow sposrod innych doroslych. -Wybierzcie kogos, komu w razie czego powierzylibyscie oslone tylow - uslyszalam, jak ojciec poucza swoj szczuply oddzialek. Kazda para bedzie patrolowac sasiedztwo przez dwie godziny zaraz po zapadnieciu zmroku az do switu. Pierwszy patrol, przechodzac przez wszystkie podworza, w porze kiedy ludzie jeszcze nie spali, mial oswoic wszystkich z widokiem wartownikow. -Patrolujac na pierwszej zmianie, zawsze sie wszystkim pokazcie - mowil tato. - Wasz widok przypomni im, ze beda patrole przez cala noc. Nie chcemy, by ktorys sasiad wzial was za rabusiow. Rozsadnie. Ludzie klada sie spac wkrotce po zmroku, aby oszczedzac prad, lecz po kolacji, zanim sie sciemni, wiekszosc spedza czas na werandzie albo na dziedzincu, gdzie panuje wiekszy chlod. Niektorzy sluchaja radia na gankach od frontu lub z tylu domu. Od czasu do czasu zbieraja sie grupki, by wspolnie pomuzykowac i pospiewac, pograc w planszowe gry, pogadac; inni wychodza na brukowana czesc ulicy poodbijac troche w siatkowke, porzucac do kosza, pograc w polkontaktowy futbol albo w tenisa. Dawniej gralo sie jeszcze w baseball, ale teraz nie stac nas na ciagle wprawianie szyb, ktore sie przy tym wybijalo. Paru sasiadow lubi znalezc sobie ustronny kacik i poczytac, poki jest widno. To dla nas pora przyjemnego relaksu. Szkoda, ze od dzis zakloci ja widok, ktory bedzie przypominac o rzeczywistosci. Ale nie ma rady. -Co zrobicie, jak zlapiecie zlodzieja? - spytala moja macocha ojca, zanim wyszedl. Mial patrolowac na drugiej zmianie i razem z Cory czekali w kuchni przy filizance kawy, co bylo rzadkoscia. Kawa byla na specjalne okazje. Mily aromat dotarl az do mojego pokoju. Lezalam juz w lozku, choc wcale nie chcialo mi sie spac. Podsluchiwaczka ze mnie. Wprawdzie nie przykladam szklanek do sciany ani nie kucam z uchem przy drzwiach, za to czesto leze do pozna, kiedy dzieci juz dawno powinny spac. Kuchnia jest naprzeciw mojego pokoju, po drugiej stronie holu, na koncu ktorego, calkiem blisko, znajduje sie jadalnia, a sypialnia rodzicow sasiaduje z moja. Nasz dom jest stary i dobrze wyciszony. Przy zamknietych drzwiach nie slysze zbyt wiele. Ale w nocy, gdy wszystkie albo wiekszosc swiatel jest pogaszona, zostawiam moje drzwi lekko uchylone i jesli inne drzwi tez sa otwarte, moge sporo podsluchac. I sporo sie dowiedziec. -Mam nadzieje, ze go przegonimy - odparl ojciec. - Tak ustalilismy. Porzadnie go nastraszymy, a potem przemowimy do rozsadku tak, by zrozumial, ze gdzie indziej czeka go latwiejszy zarobek. -Zarobek...? -Ano tak. Ci rabusie nie kradli z glodu. Oberwali z drzew wszystkie owoce; zabrali, co tylko mogli. -Widzialam - przytaknela Cory. - Zanioslam dzis panstwu Hsu i Wyattom troche cytryn i grejpfrutow i powiedzialam, ze moga sobie narwac od nas wiecej, kiedy tylko beda potrzebowali. Dalam im tez troche nasion. W obu ogrodkach stratowali mnostwo mlodych roslin, ale mamy dopiero poczatek sezonu, wiec chyba da sie jeszcze naprawic szkody. -Tak - zgodzil sie tato i zamilkl na chwile. - Ale nie to jest istotne. Chodzi o to, ze tak kradnie sie dla pieniedzy. Ci ludzie to nie doprowadzeni do ostatecznosci desperaci, tylko chciwi i grozni bandyci. Moze zdolamy ich odstraszyc, pokazujac, ze latwiej oblowic sie gdzie indziej. -A jesli nie? - spytala niemal szeptem Cory, sciszajac glos tak bardzo, az przestraszylam sie, ze moze mi cos umknac. - Co wtedy? Zastrzelicie ich? -Tak - odpowiedzial. -Tak? - powtorzyla tym samym sciszonym tonem. Zachowywala sie zupelnie jak Joanne - za nic nie chciala spojrzec w oczy rzeczywistosci. Na jakim swiecie ci ludzie zyja? -Tak - potwierdzil ojciec. -Ale dlaczego?! Zapadlo dluzsze milczenie. Gdy w koncu tato znow przemowil, jego glos brzmial niezwykle lagodnie: -Dziecinko, jesli pozwolimy im nakrasc wystarczajaco duzo, to albo bedziemy musieli kupowac wiecej jedzenia - a nie stac nas na to - albo zajrzy nam w oczy widmo glodu. Juz i tak marnie wegetujemy. Sama wiesz, jak jest ciezko. -Czy... nie moglibysmy po prostu wezwac policji? -Za co? To dla nas za drogo, zreszta ich i tak nic nie obchodzi, poki nie maja zgloszenia o przestepstwie, a i wtedy czeka sie godzinami, nim sie pojawia - laske robia, ze nie przychodza za dwa lub trzy dni. -Wiem o tym. -Wiec skad te watpliwosci? Chcesz, zeby nasze dzieci glodowaly? Chcesz, by jak juz bandziory ogoloca nam ogrodki, zaczeli pladrowac po domach? -Na to sie jeszcze nie osmielili. -Jak to? Ich ostatnia ofiara byla pani Sims. -Bo mieszkala sama. Stale jej powtarzalismy, ze nie powinna. -Wydaje ci sie, ze nie zrobia krzywdy tobie albo dzieciom tylko dlatego, ze jest nas siedmioro? Dziecinko, nie mozemy dalej zyc i udawac, ze swiat jest taki sam, jak trzydziesci czy dwadziescia lat temu. -Moga poslac cie za to do wiezienia! Plakala. Nie bylo slychac szlochu, jedynie ten nabrzmialy lzami glos, ktorym czasami mowila. -Nie - uspokajal tato. - Jesli rzeczywiscie dojdzie do tego, ze jakis rabus zginie, zalatwimy to wszyscy razem. Zaniesie sie cialo do najblizszego domu. Strzelanie do wlamywaczy jeszcze nie jest karalne. Pozniej narobi sie troche balaganu, aby uwiarygodnic nasza wersje. Nastapila dluga, meczaca cisza. -I tak mozesz miec klopoty. -Trzeba zaryzykowac. Po chwili milczenia Cory wyszeptala: -Nie zabijaj. -Nehemiasz, rozdzial czwarty, werset czternasty - odpowiedzial jej ojciec. Wiecej sie nie odezwali. Pare minut pozniej uslyszalam, jak tato wychodzi. Odczekalam, az Cory wroci do swego pokoju i zamknie za soba drzwi. Wowczas wstalam z lozka i zamknelam swoje; odsuwajac lampe tak, by swiatlo nie przeswiecalo przez szpare pod drzwiami, zapalilam ja i otworzylam Biblie mojej babki. Miala mnostwo roznych egzemplarzy Biblii i tato pozwolil mi jeden zatrzymac. Ksiega Nehemiaszowa, rozdzial czwarty, werset czternasty: "I opatrzylem, i wstalem i rzeklem do przedniejszych i urzednikow, i do ostatka ludu pospolitego: Nie bojcie sie od oblicza ich. Pamietajcie na Pana wielkiego i strasznego, a walczcie za braci waszych, za synow waszych, i corki, i zony, i domy wasze". Ciekawe. Arcyciekawe, ze tato mial juz ten werset na podoredziu i ze Cory od razu wiedziala, o co mu chodzi. Moze nie pierwszy raz toczyli taka rozmowe. SOBOTA, 15 MARCA 2025 Akcja na dobre ruszyla z miejsca.Teraz sasiedztwo ma swoja regularna straz - z rozkladem wart zlozonych z mieszkancow z kazdego domostwa, pelnoletnich i takich, co dobrze sobie radza z bronia - wlasna i obca - i ktorych tato i pozostali sasiedzi, ktorzy juz sie sprawdzili na patrolach, uwazaja za odpowiedzialnych. Niestety, wsrod naszych obroncow nie ma ani jednego ekspolicjanta czy prawdziwego eksstraznika ochrony, dlatego beda chodzic parami, procz sasiedztwa pilnujac tez nawzajem wlasnego bezpieczenstwa. Kazdy ma gwizdek, by w razie potrzeby moc przywolac pomoc. Poza tym raz w tygodniu wszyscy beda spotykac sie, aby studiowac, omawiac i cwiczyc techniki strzeleckie i sztuki walki. Tak jak sugerowal tato, kurs samoobrony rzeczywiscie poprowadza panstwo Montoya - szkoda tylko, ze to wcale nie moja zasluga. Stary pan Hsu nie bedzie na razie niczego uczyl, bo ma klopoty, ale wyglada na to, ze Montoyowie niezle dadza sobie rade. Mam zamiar siedziec na ich zajeciach i przygladac sie tak dlugo, dopoki potrafie wytrzymac treningowy bol i urazy wszystkich cwiczacych. Dzis rano ojciec zabral z mojego pokoju wszystkie swoje ksiazki. Teraz zostaly mi tylko notatki. Nic nie szkodzi. Wazne, ze dzieki ogrodowym rabusiom ludzie zaczeli przygotowywac sie na najgorsze. Jestem prawie wdzieczna tym zlodziejom. Nawiasem mowiac: na razie nie wrocili. Mam nadzieje, ze kiedy znow sie pokaza, zgotujemy im takie powitanie, jakiego sie nie spodziewaja. SOBOTA, 29 MARCA 2025 Zeszlej nocy nasi bandyci wpadli z kolejna wizyta.A moze to wcale nie byli ci sami - w kazdym razie mieli takie same zamiary: zagrabic wszystko, co inni wyhodowali w pocie czola. Tym razem upatrzyli sobie krolikarnie Richarda Mossa. Nie liczac paru kurczakow z hodowli, ktora przed kilkoma laty usilowali rozkrecic Cruzowie i Montoyowie, te kroliki to jedyny zywy inwentarz, jaki kiedykolwiek mialo nasze sasiedztwo. Kurczaki zostaly rozkradzione, jak tylko podrosly na tyle, by piskiem dac znac zewnetrznym o swym istnieniu. Dlatego odkad Richard Moss uparl sie handlowac za murem miesem i wszystkim, co tylko jego zony potrafia wyrabiac z surowych i garbowanych kroliczych skorek, jego kroliki stanowia nasz wspolny sekret. Naturalnie nam tez sprzedaje mieso, skorki i nawoz - wszystko procz zywych zwierzat. Tylko on chce miec hodowle. Na nieszczescie ostatnio ten uparty i arogancki chciwiec wpadl na pomysl, ze zarobi wiecej, jak zacznie nimi kupczyc na zewnatrz. W ten sposob ulica dowiedziala sie o jego przekletych krolikach, no i dzis w nocy przyszli je rabnac. Moss przerobil na krolikarnie garaz z trzema pojazdami, ktory wedlug taty dobudowano do gospodarstwa gdzies w latach osiemdziesiatych ubieglego wieku. Trudno uwierzyc, ze jedna rodzina miala kiedys az trzy samochody, i to w dodatku na benzyne. Ale ja tez pamietam jeszcze stary garaz, nim Richard Moss przebudowal go na krolikarnie. Wielki, z trzema ciemnymi plamami po oleju na podlodze w miejscach, gdzie parkowaly dawniej trzy auta. Moss wyreperowal dach i sciany, wybil otwory i wstawil okna, zeby byl przewiew - zmienil cale pomieszczenie tak, ze wygladalo prawie jak mieszkanie dla ludzi. To fakt, ze dzis duzo ludzi tam, na ulicach, mieszka o wiele, wiele gorzej. Moss pobudowal rzedy i pietra boksow-klatek, zainstalowal wiecej elektrycznych lamp i wentylatory pod sufitem. Polaczyl caly system ze starym rowerem i odtad kazdy maly Mossek, kiedy juz siega do pedalow, natychmiast zostaje zaprzegniety do zasilania wentylatorow. Dzieci Mossow nie cierpia tego, ale wiedza, co je czeka, gdyby sie zbuntowaly. Nie potrafie powiedziec, ile zwierzakow liczy teraz przychowek Mossow. Mam wrazenie, ze ten swoj obrzydliwy proceder zabijania i obdzierania ze skory uprawiaja chyba od zawsze. Widocznie nawet monopol na taka mala skale wart jest klopotow i zachodu. Zlodziei bylo dwoch i do czasu, gdy nakryli ich nasi straznicy, udalo im sie upchnac do brezentowych workow juz trzynascie sztuk. Zauwazyla ich para: Alejandro Montoya i Julia Lincoln, jedna z siostr Shani Yannis. Pani Montoya zostala na pewien czas zwolniona z patrolowania, bo dwojka jej dzieci zlapala grype. Pani Lincoln i pan Montoya postapili zgodnie z planem, ktory oddzialek naszej strazy wymyslil wspolnie na swoich zebraniach. Bez jednego slowa komendy czy ostrzezenia oboje wypalili w powietrze dwa, trzy razy, jednoczesnie dmuchajac w gwizdki, ile tchu w piersiach. Niestety u Mossow ktorys z domownikow obudzil sie i pozapalal swiatla w krolikami. Dwojka straznikow mogla przyplacic ten blad zyciem, ale na szczescie ukryli sie za krzakami granatu. Rabusie sami pomykali jak kroliki. Wskoczyli na drabine i w pare sekund znikneli za ogrodzeniem, porzucajac nie tylko wspaniala, dluga aluminiowa drabine, ale i worki, wyjete z klatek stworzenia, lomy, gruby zwoj liny i nozyce do ciecia drutu. Nasz mur, wysoki na trzy metry, procz zwyczajnego kolczastego drutu ma na gorze jeszcze kawalki tluczonego szkla, do tego cala niewidoczna laserosiatke. Na nic sie wszystko zdalo: kolczatka zostala gladko przecieta. Jaka szkoda, ze nie stac nas bylo, aby podlaczyc ja do pradu i zastawic dodatkowe pulapki. Dobrze, ze chociaz szklo - nasza najstarsza, najprostsza sztuczka - zaszkodzilo przynajmniej jednemu bandziorowi. Kiedy sie rozwidnilo, po wewnetrznej stronie muru widac bylo ciagnacy sie do samej ziemi szeroki warkocz zakrzeplej krwi. Znalezlismy tez porzuconego glocka 19. Tak wiec pani Lincoln i pan Montoya mogli zginac. Gdyby zlodzieje nie potracili glow ze strachu, pewnie wywiazalaby sie strzelanina. Ktos w domu Mossow tez moglby zostac ranny albo zabity. Cory wytknela to wszystko z wyrzutem tacie, kiedy wieczorem usiedli sami w kuchni. -Wiem - przyznal ojciec zmeczonym, pelnym zalu tonem. - Myslisz, ze nie rozwazalismy takich sytuacji? Wlasnie dlatego chcemy ich na dobre zniechecic. Nawet ostrzegawcze strzaly w powietrze nie zagwarantuja bezpieczenstwa. Nic nie da pelnej gwarancji. -To, ze raz uciekli, nie znaczy, ze zawsze tak bedzie. -Wiem - powtorzyl tato. -No wiec... co dalej? Bedziecie bronic krolikow czy pomaranczy, a przy tym moze zginie czyjes dziecko? Tato milczal. -Nie mozemy tak zyc! - krzyknela Cory, az podskoczylam. Pierwszy raz slyszalam, by tak podniosla glos. -Juz tak zyjemy - oznajmil ojciec glosem, w ktorym nie bylo ani gniewu, ani zadnej innej uczuciowej reakcji na jej wrzask, tylko znuzenie i smutek. Nigdy przedtem nie slyszalam, zeby tato mowil takim tonem - jak ktos bardzo zmeczony, prawie ze... pokonany. A przeciez wygral. Dzieki jego planowi zwyciezylismy dwoch uzbrojonych rabusiow, i nawet nie musielismy robic im krzywdy. Fakt, ze sami sie poranili, to juz ich problem. Jasna sprawa, ze wroca - nie ci, to drudzy. Na to juz nic nie poradzimy. Cory miala racje. Inni wlamywacze moga nie rzucic broni i wziac nogi za pas. Wiec co? Mamy lezec w lozkach i pozwolic odbierac sobie caly dobytek, majac nadzieje, ze zadowola sie pladrowaniem ogrodkow? Jak dlugo poprzestanie na tym zlodziej? I jak to jest glodowac? -Bez ciebie rodzina nie ma zadnych szans - ciagnela Cory, juz bez krzyku. - To ty mogles stac twarza w twarz z kryminalistami. Nastepnym razem, kiedy padnie na ciebie, mozesz dac sie zastrzelic, pilnujac cudzych krolikow. -Zauwazylas - odparl tato - ze wczorajszej nocy na gwizdki zareagowali wszyscy nasi straznicy, ktorzy nie mieli warty? Wyszli z domow, gotowi bronic calego sasiedztwa. -Co mnie obchodza inni! To o ciebie sie martwie! -Nie - odpowiedzial. - Nie wolno nam tak myslec, Cory. Procz Boga mamy tylko siebie. Niewazne, co sadze o Mossie, a on o mnie, ja wychodze bronic jego obejscia, tak samo jak on bedzie bronil mojego. I wszyscy pilnujemy sie nawzajem. Urwal na moment. -Poza tym podjalem rozne srodki ostroznosci. Ty i dzieci jestescie dobrze zabezpieczeni na wypadek, gdyby... -Basta! - uniosla sie znow Cory. - Myslisz, ze tylko o to mi chodzi? O pieniadze? Sadzisz, ze...? -Nie, dziecinko, nie. Znowu zapadla cisza. -Wiem, jak to jest, gdy sie zostaje samemu. To nie jest swiat dla samotnych. Tym razem zamilkli na dobre. Wygladalo na to, ze nic wiecej nie powiedza. Lezalam w poscieli, zastanawiajac sie, czy juz pora, bym wstala, zamknela drzwi i zapalila lampke, zeby popisac. Tymczasem okazalo sie, ze to jeszcze nie koniec. -Co bysmy zrobili, gdybys zginal? - nalegala macocha, chyba placzac. - Co poczniemy, jesli zastrzela cie przez jakies cholerne kroliki? -Bedziecie zyc dalej! - odpowiedzial jej ojciec. - To wszystko, co ktokolwiek moze dzis zrobic. Przetrwac. Przetrzymac. Pozostac przy zyciu. Nie wiem, czy jeszcze kiedys nastana znow dobre czasy, ale wiem, ze to nie bedzie mialo zadnego znaczenia dla tych, ktorzy ich nie doczekaja. Tym razem naprawde skonczyli rozmowe. Jeszcze dlugo lezalam w ciemnosci, rozmyslajac o wszystkim, co oboje mowili. Cory znow miala racje. Cos moglo stac sie tacie. Mogl nawet zginac. Nie potrafie o tym myslec. Moge wszystko napisac, ale nie umiem sobie wyobrazic. Gdzies w glebi duszy nie wierze, ze to sie moze zdarzyc. A zatem tak samo jak inni potrafie nie dopuszczac czegos do swojej swiadomosci. Cory ma racje, ale to niewazne. Tato tez ma racje, ale nie umie posunac sie dalej. Bog jest Przemiana i ostatecznie to On wygrywa, choc istnieje, by nadawac Mu ksztalt. To za malo: probowac tylko przezyc, ustac na nogach; udawac normalne zycie, kiedy z dnia na dzien jest coraz gorzej. Jesli w taki ksztalt przyoblekamy naszego Boga, przyjdzie dzien, w ktorym okazemy sie za slabi - zbyt biedni, zbyt wyglodzeni i schorowani - by sie obronic. A wtedy zmiota nas z powierzchni ziemi. Na pewno mozna zrobic cos jeszcze, cos wiecej, aby zgotowac sobie lepszy los. Gdzie indziej. Inaczej. Musi byc sposob! 7 Jestesmy wszyscy Nasionami Boga, jednak ani bardziej, ani mniejniz jakakolwiek inna postac wszechswiata; Wszystko, co jest; wszystko, co sie zmienia - to Boze Nasiona. Wszystko, co zasiewa Ziemskie Zycie na nowej niwie, jest Nasieniem Ziemi. Wszechswiat to Nasienie Boze. Tylko my, ludzie, jestesmy Nasionami Ziemi. A Przeznaczeniem Nasion Ziemi jest zakorzenic sie wsrod gwiazd. "Nasiona Ziemi: Ksiegi Zywych" SOBOTA, 26 KWIETNIA 2025 Czasem nazwanie czegos - nadanie temu nazwy lub jej odkrycie - pozwala nam zaczac to pojmowac. Kiedy znam nazwe rzeczy i wiem, czym ona jest, znacznie latwiej sie do niej zabrac.Cala konstrukcje moich wierzen, ktora oparlam na definicji Boga jako Przemiany i ktora mnie sie wydaje calkiem spojna, bede odtad nazywac "Nasionami Ziemi". Juz wczesniej probowalam jakos nazwac te moja religie. Gdy mi sie nie udalo, pomyslalam, ze zostawie ja bez nazwy, ale to wyjscie tez mnie nie zadowolilo. Moim zdaniem dopiero nazwany cel daje pelnie idei. No wiec wlasnie dzis wymyslilam nazwe; przyszla mi do glowy, kiedy wyrywalam chwasty w ogrodku za domem, myslac o tym, jak to rosliny same sie rozsiewaja, powierzajac przenoszenie nasion wiatrowi, wodzie, zwierzetom. Same z siebie nie potrafia pokonywac duzych odleglosci, a jednak w jakims sensie przemieszczaja sie. Nawet one nie musza tkwic w jednym miejscu, czekajac na zaglade. Gdzies na antypodach, tysiace mil od calego swiata, leza wyspy - na przyklad Hawaje albo Wyspa Wielkanocna - gdzie roslinnosc sama rozsiewala sie i rosla na dlugo przed nastaniem czlowieka. Nasiona Ziemi. Jestem Nasieniem Ziemi. Kazdy moze nim sie stac. Mysle, ze pewnego dnia bedzie nas wiele i bedziemy zmuszeni przenosic sie coraz dalej i dalej od tej obracajacej sie w ugor ziemi. *** Nigdy nie czulam, ze nazwe "Nasiona Ziemi" czy jakakolwiek inna czastke mojej religii wymyslilam sama z siebie. Przeciwnie, zawsze odbieralam to jako cos realnego i juz istniejacego: bardziej odkrycie niz wymysl - objawienie, a nie stworzenie. Nawet chcialabym moc uwierzyc, ze te idee wziely sie z jakiegos nadprzyrodzonego zrodla - ze moze odbieram przeslanie od Boga. Ale przeciez nie wierze w istnienie tego rodzaju Boga. Nie, moj jedyny wklad to obserwacje i notatki, w ktorych probuje opisywac wszystko, co uwazam za prawde tak doglebnie, tak prosto i bezposrednio, jak ja odczuwam. Tyle ze nigdy mi nie wychodzi. Staram sie, jak moge, ale nie umiem. Nie jestem dosc dobra pisarka, poetka czy kimkolwiek jeszcze powinnam byc, aby mi sie udalo. Nie mam pomyslu, jak temu zaradzic. Czasem doprowadza mnie to do bialej goraczki. Co prawda robie pewne postepy, ale zbyt wolno.Najgorsze - dotyczy to nawet trudnosci, jakie sprawia mi samo pisanie - ze za kazdym razem, gdy juz zrozumiem kapke wiecej, dziwie sie, dlaczego musialam poswiecic tyle czasu: czemu od razu nie pojelam czegos tak oczywistego i prawdziwego. Oto jedna jedyna zagadka tkwiaca we wszystkim, jedyny paradoks, nielogicznosc, bledne kolo rozumowania czy jak to tam jeszcze mozna nazwac: Po co istnieje wszechswiat? Aby ksztaltowac Boga. Po co istnieje Bog? Aby ksztaltowac wszechswiat. Nie potrafie sie z tym uporac. Probowalam to jakos zmienic, probowalam zarzucic, ale nie moge. To chyba najprawdziwsza prawda, jaka kiedykolwiek napisalam. Jest rownie tajemnicza i oczywista jak wszystkie inne objasnienia istoty Boga i wszechswiata, ktore czytalam - tylko ze te inne, nawet w najlepszym razie, wydaja sie niepelne. Pozostala czesc "Nasion Ziemi" objasnia, czym jest Bog i co czyni; czym jest czlowiek i jak powinien postepowac, gdy ma wybor, a na co nic nie moze poradzic... Zauwazcie: czy jest sie ludzka istota, owadem, mikrobem czy kamieniem - ten wiersz jest prawdziwy dla wszechrzeczy: Czegokolwiek dotykasz, Ulega Zmianie. Cokolwiek zmieniasz, Zmienia tez ciebie. Zmiana jest Jedyna trwala prawda. Bog Jest Przemiana. *** Zamierzam przewertowac moje stare dzienniki i zebrac wiersze, ktore napisalam, w jeden brulion. Przepisze wszystkie do zeszytu - jednego z tych, ktore Cory rozdaje starszym dzieciom do pisania, nie moga bowiem korzystac z komputerow, ktorych tak malo zostalo w sasiedztwie. Na wiekszosci stron moich skoroszytow, zamiast solidnych szkolnych wypracowan i zadan, kroluje bezuzyteczna bazgranina. Chce zlozyc z tego jedna bardziej pozyteczna calosc. Gdy pewnego dnia ludzie naucza sie przywiazywac wieksza wage do moich slow niz wieku, te strofy byc moze pomoga mi oderwac ich mysli od rozkladajacej sie przeszlosci i pchnac na droge ocalenia, budowania sensowniejszego jutra.Jesli cokolwiek zdola przetrwac w obecnym stanie jeszcze pare lat. SOBOTA, 7 CZERWCA 2025 Wreszcie udalo mi sie skompletowac dla siebie nieduzy plecak ratunkowy - gotowy do natychmiastowej ucieczki. Wiekszosc niezbednych rzeczy wygrzebalam w garazu i na strychu, nikt wiec nie ma prawa skarzyc sie, ze zabralam komus cos potrzebnego. Wynalazlam na przyklad siekierke i dwa male lekkie garnki, cale z metalu. Takich rupieci jest u nas wszedzie pelno, bo nikt nie wyrzuca niczego, co mogloby sie jeszcze kiedykolwiek przydac lub co daloby sie spieniezyc.Zapakowalam moja gotowke - pareset, prawie tysiac, dolarow oszczednosci. Jezeli wczesniej nikt mi nie odbierze pieniedzy i jesli bede ostroznie kalkulowac, co i gdzie kupuje, za taka sume wyzywilabym sie moze nawet dwa tygodnie. Staram sie byc na biezaco z cenami, zawsze pytam o nie tate, ile razy z innymi sasiadami jada robic podstawowe zakupy. Ceny zywnosci sa po prostu obledne i stale rosna - jeszcze nigdy nic nie stanialo. Wszyscy na nie narzekaja. Znalazlam stara kuchenke polowa i plastikowa butelke na wode: wymylam, napelnilam i spakowalam obie; przyszykowalam tez zapalki, komplet ubran na zmiane razem z para butow, grzebien, mydlo, paste i szczoteczke do zebow, tampony higieniczne, papier toaletowy, bandaze, szpilki, igly z nicmi, alkohol, aspiryne, pare lyzek i widelcow, otwieracz do konserw, scyzoryk, kilka paczek zoledziowej maki, suszone owoce, pieczone orzechy i jadalne ziarna, mleko w proszku, troche soli i cukru, moje notatki na temat technik przetrwania, kilkanascie foliowych torebek do pakowania, mniejszych i wiekszych, mnostwo ziaren siewnych, moj dziennik, brulion z "Nasionami Ziemi" i pare zwitkow sznurka do suszenia bielizny - wszystko na wypadek, gdyby trzeba bylo zerwac sie w nocy i uciekac. Upchalam to wszystko w dwie stare poszewki na poduszke, wlozone jedna w druga, by zwiekszyc wytrzymalosc. Nastepnie zrolowalam caly ekwipunek razem z kocem i zwiazalam kawalkiem sznurka w jeden latwy do chwycenia i niesienia pakunek, z ktorego nic nie moglo sie wysypac, ale ktory z jednego konca dawal sie bardzo prosto otworzyc - tak, zebym w kazdej chwili mogla wyjmowac i wkladac moj dziennik, zmieniac wode na swieza, a takze raz na jakis czas wymieniac zapasy spozywcze i sprawdzac, czy nie zepsuly sie nasiona. Nie chcialam sie przekonac w potrzebie, ze zamiast siewnych nasion i nadajacej sie do jedzenia zywnosci taszcze wor robactwa. Szkoda, ze nie moge spakowac zadnej broni. Nie mam wlasnej, a tato na pewno nie zgodzi sie, bym trzymala u siebie ktorys z jego pistoletow. Postanowilam zabrac jeden, gdyby przyszlo co do czego, ale nie wiadomo, czy mi sie uda. To czyste wariactwo znalezc sie za murem z kozikiem i ze strachem w oczach, jednak moze dojsc i do tego. Akurat dzis wybralismy sie pod opieka taty i Wyatta Talcotta na strzelanie do celu i po cwiczeniach sprobowalam namowic ojca, zeby pozwolil mi przechowywac bron, ktora sie posluguje podczas cwiczen. -Nie - ucial dyskusje, siadajac za biurkiem w swoim zagraconym gabinecie. Byl zmeczony i zakurzony. - Nie masz gdzie jej bezpiecznie schowac w ciagu dnia, kiedy chlopcy ciagle wpadaja do twojego pokoju. Zawahalam sie chwile, po czym opowiedzialam mu o plecaku ratunkowym, ktory przygotowalam. Kiwnal glowa. -Na poczatku, gdy pierwszy raz o tym wspomnialas, uznalem to za niezly pomysl - zaczal. - Ale zastanow sie, Lauren. Przeciez to jakby prezent dla wlamywacza. Pieniadze, jedzenie, woda, pistolet... Przewaznie nie czeka na nich taka gratka, jeszcze w dodatku porzadnie spakowana do zabrania. Mysle, ze jednak nie powinnismy zadnemu bandycie, gdyby ewentualnie tu trafil, ulatwiac tak dostepu do broni. -To wyglada jak najzwyczajniej w swiecie zrolowany koc, ktory lezy w szafie razem z reszta zwinietej i poskladanej poscieli - przekonywalam. - Nikt nawet nie zwroci uwagi. -Nie - potrzasnal glowa. - Nasza bron zostanie tam, gdzie jest - zakonczyl. Chyba bardziej niz wlamywacze niepokoja go moi bracia wiercacy sie po wszystkich katach. Chlopcom od urodzenia kladzie sie do glowy, jak nalezy obchodzic sie z bronia, ale Greg ma dopiero osiem, a Ben dziewiec lat. Tato boi sie wodzic ich na pokuszenie. Wprawdzie jedenastoletni Marcus jest bardziej godny zaufania niz wiekszosc doroslych, za to odpowiedzialnosc Keitha, ktory niedlugo skonczy trzynascie lat, stoi pod znakiem zapytania. Ojcu niczego by nie ukradl. Nie odwazylby sie. Za to mnie podprowadzil juz pare rzeczy - choc, jak na razie, same drobiazgi. Ale wiem, ze bardzo chcialby miec pukawke: marzy o niej jak spragniony o wodzie. Chce byc doroslym cala geba - na dawna modle. Moze wiec tato ma racje. Jego decyzja bardzo mi sie nie podoba, ale moze byc sluszna. -Dokad bys poszedl? - zapytalam, zmieniajac temat. - Gdzie bys nas zaprowadzil, gdyby cos wygnalo nas z domu? Na sekunde nadal policzki i ciezko westchnal. -Do sasiadow albo do college'u - odparl. - College ma tymczasowe powypadkowe kwatery dla pracownikow po pozarze albo eksmisji. -A pozniej? -Pozniej trzeba by wziac sie do przebudowy, porobic umocnienia i zrobic wszystko co w ludzkiej mocy, zeby zapewnic bezpieczenstwo. -Myslales kiedys, by w ogole stad odejsc, przeniesc sie gdzies na polnoc, gdzie nie ma takich problemow z woda i jest tansza zywnosc? -Nie - powiedzial, wpatrujac sie w przestrzen. - Nigdzie na swiecie nie znajde pewniejszej pracy niz tu, a na polnocy tez jej nie ma. Przybysze pracuja za jedzenie, jesli w ogole cokolwiek im sie trafi. Nie liczy sie doswiadczenie. Nikt nie patrzy na wyksztalcenie. Za duzo jest przywiedzionych do ostatecznosci desperatow, zyjacych na ulicy, gotowych do konca zycia zaharowywac sie za worek fasoli. -Jednak slyszalam, ze tam jest troche latwiej. W Oregonie, Waszyngtonie, w Kanadzie. -Zamkniete granice - powiedzial. - Do Oregonu trzeba sie przeszmuglowac, jesli w ogole sie uda. Jeszcze trudniej przedostac sie do Waszyngtonu. A na granicy z Kanada nie ma dnia, zeby nie zastrzelili paru smialkow. Nigdzie nie chca holoty z Kalifornii. -A jednak ludzie sie przenosza. I zawsze wedruja na polnoc. -Probuja. Sa udreczeni i nie maja nic do stracenia. Ja mam. Tu jest moj dom. Procz podatkow, nikomu nie jestem za niego winien nawet zlamanego grosza. Ani ty, ani twoi bracia nie wiecie, co to glod, i daj Boze, byscie sie nigdy nie dowiedzieli. Zapisalam w brulionie z "Nasionami Ziemi": Drzewo Nie moze rosnac W cieniu drzew-rodzicow. Czy naprawde notowanie takich przemyslen ma sens? Przeciez to oczywiste dla wszystkich. Zreszta, co one dzis znacza? Jakie znaczenie ma to, ktore wlasnie zanotowalam, jesli zyjesz w slepym zaulku ogrodzonym murem? Jaka prawde niesie, jesli w dodatku wiesz, ze masz cholerne szczescie, mieszkajac w slepym zaulku za murem? PONIEDZIALEK, 16 CZERWCA2025 Radio nadalo dzis dlugi reportaz o wynikach badan angielsko-japonskiej stacji kosmicznej na Ksiezycu. Dysponujac wszelkiej masci teleskopami i najczulsza aparatura spektroskopowa, jaka wymyslil czlowiek, zaobserwowano nowe krazace po orbitach planety. Stacja odkrywa nowe swiaty juz od dwunastu lat; zebrala nawet dowody, ze na kilku z nich moze istniec zycie. Od dawna slucham i czytam kazdy strzep informacji na ten temat, na jaki uda mi sie natrafic, i zauwazylam, ze poglad, iz na niektorych planetach zapewne zamieszkuja jakies zywe istoty, ma coraz mniej przeciwnikow. Co wiecej, teoria zyskuje poparcie srodowiska naukowego. Naturalnie nie ma zadnej pewnosci, czy formy zycia, jakie rozwinely sie poza Ukladem Slonecznym, nie sprowadzaja sie jedynie do paru trylionow mikrobow. Wszyscy spekuluja na temat istnienia pozaziemskiej inteligencji, co jest fajna rozrywka, ale jakos nie znalazl sie jeszcze nikt, komu udaloby sie skomunikowac z inteligentnym kosmita. Moim zdaniem to nieistotne. Wazne, ze istnieje samo zycie. Nie potrafie wyrazic, jakie to ma dla mnie znaczenie - jak bardzo mnie pobudza, inspiruje. Gdzies daleko stad jest zycie. Podczas gdy ledwie pare lat swietlnych od nas kraza zyjace planety, Stany Zjednoczone stracily zainteresowanie nawet dla sasiednich, martwych swiatow - dla Ksiezyca, dla Marsa. Wielka szkoda - nawet jesli rozumiem dlaczego.Przypuszczam, ze planete, na ktorej juz rozwija sie jakies zycie, byloby nam latwiej przystosowac i zasiedlic, znacznie szybciej przecinajac dluga i kosztowna pepowine zaleznosci od Ziemi. Latwiej wcale nie znaczy, ze latwo. Jednak to juz pewien handicap, bo nie wierze, by dalo sie wykorzystac pokonujaca wiele lat swietlnych lacznosc z macierzysta planeta. Sadze, ze ludzie, ktorzy zdecydowaliby sie poleciec poza Uklad Sloneczny, byliby zdani na siebie: z dala od wplywu politykow i baronow biznesu, od zrujnowanej gospodarki i zameczonego ekosystemu - ale i z dala od mozliwosci uzyskania pomocy. Taka jest cena wyjscia z cienia ojczystego swiata. SOBOTA, 19 LIPCA 2025 Jutro koncze szesnascie lat. Dopiero szesnascie. Czuje sie starsza. Chce byc starsza. Potrzebuje doroslosci. Nie cierpie byc dzieckiem. Czas tak sie wlecze! *** Tracy Dunn zniknela. Zabojstwo Amy bardzo ja przygnebilo. Jesli juz w ogole otworzyla usta, stale mowila o umieraniu, pragnieniu smierci i o tym, ze na nia zasluzyla. Wszyscy mieli nadzieje, ze w koncu przeboleje zal - czy moze poczucie winy - i wroci do zycia. Moze nie potrafila. Tato rozmawial z nia pare razy, i wiem, ze martwil sie o nia. Jej szurnieta rodzinka nie okazuje zadnego zainteresowania. Traktuja ja tak samo, jak przedtem Amy, to znaczy ignoruja.Chodza sluchy, ze wczoraj wyszla za mur. Dzieciaki Mossow i Paynow rozpowiadaja, ze zaraz po lekcjach zauwazyly, jak przechodzi przez brame. Od tamtej pory nikt jej nie widzial. NIEDZIELA, 20 LIPCA 2025 Oto prezent na urodziny, ktory przyszedl mi na mysl dzis rano po przebudzeniu - zaledwie dwie linijki: Przeznaczeniem Nasion Ziemi Jest zakorzenic sie wsrod gwiazd. Wlasnie cos takiego zaczelo kolatac mi mgliscie w glowie przed paroma dniami - po tym, jak uslyszalam te historie o odkryciu nowych planet. Naturalnie to prawda. I znow oczywista. Tyle ze na razie to niemozliwe. Nasz swiat jest w oplakanym stanie. Dzisiejszym nawet dosc zasobnym krajom nie wiedzie sie za dobrze w porownaniu z bogatymi panstwami, jakie znamy z opisow historycznych. Nie tylko prezydent Donner opuszcza poprzeczke i rezygnuje, wyprzedajac programy badan naukowych i kosmicznych. Nikt nie prowadzi juz zadnych badan, ktore nie przynosilyby natychmiastowych zyskow albo przynajmniej nie obiecywaly wielkich profitow w nieodleglej przyszlosci. Nikt nie ma ochoty zajmowac sie w tych czasach jakakolwiek nieuzyteczna czy nieekonomiczna dzialalnoscia. A jednak: Przeznaczeniem Nasion Ziemi Jest zakorzenic sie wsrod gwiazd. Nie wiem, jakim sposobem ani kiedy to nastapi. Tyle jest do zrobienia, nim jeszcze nadejdzie sam poczatek. Ale to chyba normalne i zrozumiale. Zawsze trzeba sie napracowac, zanim wstapi sie na droge do nieba. 8 Chcac porozumiec sie z Bogiem,Rozwazaj skutki wlasnych uczynkow. "Nasiona Ziemi: Ksiegi Zywych" SOBOTA, 26 LIPCA 2025 Tracy Dunn nie wrocila do domu; policji tez nie udalo sie jej odszukac. Watpie, by kiedykolwiek sie odnalazla. Nie ma jej dopiero od siedmiu dni, ale tydzien za murem to jak tydzien w piekle. Na zewnatrz ludzie rozplywaja sie bez sladu. Wychodza za brame, jak pan Yannis, potem sie na nich czeka, ale juz nie wracaja - chyba ze w urnie. Wedlug mnie Tracy juz nie zyje. *** Bianca Montoya jest w ciazy. To juz nie plotka, tylko fakt, i to w dodatku taki, ktory w pewnej mierze mnie tez obchodzi. Bianca jest siedemnastolatka, nie ma jeszcze meza, za to kompletnie stracila glowe dla Jorgego Iturbe, brata Yolandy Ibarra, ktory mieszka w domu Ibarrow.Jorge nie wypiera sie ojcostwa. Nie rozumiem, czemu po prostu sie nie pobrali, zanim wszystko sie wydalo. Jorge ma dwadziescia trzy lata, wiec przynajmniej po nim mozna by sie spodziewac troche rozumu. W kazdym razie pobieraja sie teraz. Rodziny Ibarra oraz Iturbe od tygodnia kloca sie o to z Montoyami. Co za glupota. Myslalby kto, ze nie maja wiekszych zmartwien. No ale przynajmniej i jedni, i drudzy to Latynosi, wiec tym razem mamy tylko zatarg rodzinny, a nie rasowy. W ubieglym roku, kiedy przylapano Craiga Dunna, jednego z bardziej udanych czlonkow bialej rodziny Dunnow, jak kochal sie z czarna Siti Moss, ktora w dodatku jest najstarsza z corek Richarda Mossa, myslalam, ze poleje sie krew. Wariactwo. Ale niewazne, kto z kim spi albo sie kloci. Zastanawia mnie - chcialabym to pojac - po co w tej rzeczywistosci ktokolwiek mysli jeszcze o zeniaczce i dzieciach. Wiem: jak swiat swiatem, ludzie zenili sie i mieli dzieci, ale w naszych czasach... Dzis, kiedy nie ma dokad isc ani co robic. Mlodzi pobieraja sie i - jesli maja szczescie - dostaja wlasny pokoj albo wprowadzaja sie do bezuzytecznego garazu - bez cienia nadziei na lepszy los, za to z duzymi szansami, ze wszystko jeszcze sie pogorszy. Mnie takze w przyszlosci moze czekac takie zycie, jakie wybrala Bianca. Nie jest to bynajmniej droga, ktora sama sobie upatrzylam, lecz cos, czego spodziewa sie po mnie - po wszystkich moich rowiesniczkach - nasze sasiedztwo. Dorosnac jeszcze troche, potem maz i dzieci. Curtis Talcott mowi, ze mlodzi Iturbowie dostana po slubie cale pol garazu. W drugiej polowce mieszka juz siostra Jorgego, Celia Iturbe Cruz, z mezem i jedna pociecha. Na dwa stadla ani jedno nie ma platnej pracy. Szczytem ich marzen jest dostac sie do majatku jakichs bogaczy i jako sluzba domowa zasuwac za mieszkanie i wyzywienie. Nie ma szans, by kiedykolwiek odlozyli troche grosza i jakos im sie polepszylo. A gdyby zdecydowali sie wywedrowac na polnoc, zeby poszukac lepszego zycia w Oregonie, Waszyngtonie albo Kanadzie? Z dwojgiem czy nawet z jednym dzieckiem podrozowaloby sie im o wiele ciezej. Poza tym znacznie trudniej i niebezpieczniej jest przemykac sie obok wrogo nastawionych strazy i przekradac sie przez stanowe lub panstwowe granice. Sama nie wiem, czy Bianca jest taka odwazna, czy taka glupia. Sleczy teraz razem z siostra, przerabiajac stara suknie slubna ich mamy, a wszyscy wokol kucharza i przygotowuja sie do wesela jak za dawnych dobrych czasow. Jak moga? Bardzo lubie Curtisa Talcotta. Czasami mysle, ze moze to nawet milosc. On tez mowi, ze mnie kocha. Ale gdybym spodziewala sie, ze w przyszlosci nie czeka mnie nic wiecej poza tym, ze wyjde za niego za maz, bede miala dzieci i bedziemy klepali biede, z dnia na dzien coraz bardziej beznadziejna - chybabym sie zabila. SOBOTA, 2 SIERPNIA 2025 Strzelalismy dzis do celu i pierwszy raz od czasu, gdy zastrzelilam tamtego psa, znalezlismy nowego trupa. Tym razem zobaczyli go wszyscy: stara kobieta, w ktorej zdazylo zalegnac sie robactwo, naga, na wpol zjedzona: ohyda - to za malo.Widok ten zupelnie wyprowadzil z rownowagi Aure Moss. Mowi, ze ma dosc cwiczen w strzelaniu. Raz na zawsze. Probowalam przemowic jej do rozsadku, ale powiedziala, ze w koncu to mezczyzni maja obowiazek nas bronic. Upiera sie, ze kobiety nie powinny wprawiac sie w uzywaniu broni. -A jesli kiedys bedziesz musiala stanac w obronie mlodszego rodzenstwa? - spytalam, wiedzac, ze rodzice czesto kaza jej pilnowac mniejszych dzieci. -Nauczylam sie juz dosyc, zeby sobie poradzic - odparowala. -Nie cwiczac, wychodzi sie z wprawy - tlumaczylam. -Wiecej tam nie pojade - trwala przy swoim. - Zreszta to nie twoj interes. Nikt mnie nie zmusi! W zaden sposob nie moglam jej przekonac. Bala sie, dlatego tak sie zaparla. Tato powiedzial, ze powinnam poczekac, az wspomnienie zwlok sie zatrze, i dopiero wtedy sprobowac do niej dotrzec. Chyba ma racje. Tylko wkurza mnie ten Mossowski sposob myslenia. To przez Richarda Mossa jego zony i corki potrafia stroic takie fochy. W domu, w ogrodzie i przy krolikach kaze harowac im jak niewolnicom, za to gdy chodzi o jakis obowiazek na rzecz wspolnoty, pozwala im odgrywac "damy". Ilekroc nie chca wziac w czyms udzialu, popiera je i bierze w obrone. To glupie i niebezpieczne. Takie zachowanie rodzi tylko pretensje i urazy. Zadna kobieta Mossow nigdy jeszcze nie stala na warcie. Nie tylko ja zdazylam to zauwazyc. Dwoje najstarszych dzieci Paynow, Doyle i Margaret, strzelalo w terenie po raz pierwszy. Pechowy poczatek. A jednak trup ich nie odstraszyl. Jest w nich jakas twardosc. Sa w porzadku. Ich wuj Wardell Parrish nie chcial, aby szli z nami. Wygadywal zlosliwosci na temat mego taty, prywatnych armii i straznikow, mowil tez o podatkach: jak to przez cale zycie zaplacil juz dosc, by teraz zostawic ochrone policji. Bla bla bla. Zdziwaczaly, marudny odludek. Slyszalam, ze kiedys byl zamozny. Tato tez uwaza, ze nie mozna mu ufac. Na szczescie wuj to nie ojciec, a matka Doyle'a i Margaret nie znosi niczyich pouczen, jak ma wychowywac piatke swoich dzieci. Wladza nad nimi i pieniadze daja jej poczucie wlasnej waznosci. Ma troche grosza odziedziczonego po rodzicach. Jej brat przepuscil swoja czesc schedy. Jak widac, glupio pogral, probujac dyktowac jej, co ma robic: na co pozwolic mlodym Paynom. Powinien wiedziec, ze osiagnie akurat odwrotny skutek. Przez wzglad na dzieci ciesze sie, ze na to nie wpadl. Za to moj braciszek Keith jak zwykle blagal, by go zabrac. Za pare dni, dokladnie czternastego sierpnia, skonczy trzynascie lat; a czekanie, az skonczy pietnascie, musi mu sie wydawac straszne. Tu go rozumiem. W ogole czekanie jest okropne, a czekanie, az sie dorosnie, jeszcze gorsze, bo nic nie mozesz zrobic, by choc odrobine to przyspieszyc. Biedny Keith. I ja tez. Chociaz tato pozwala mu juz strzelac do wiewiorek i ptakow z naszej rodzinnej wiatrowki, Keith i tak marudzi. -To niesprawiedliwe - powtorzyl dzis juz dwudziesty, a moze trzydziesty raz. - Lauren zabierasz, chociaz to dziewczyna. Jej zawsze wszystko wolno. Jakbym cwiczyl, moglbym juz pomagac wam pilnowac terenu i przeganiac rabusiow... Juz kiedys wymknelo mu sie, ze chce pomoc w "strzelaniu do bandytow" zamiast w odstraszaniu ich. Tato nie ukaral go, palnal mu tylko kazanie. Choc ojciec prawie nigdy nas nie bije, potrafi byc straszny, nie podnoszac nawet palca. Jak zwykle dzis tez Keith musial zostac w domu. Strzelanie szlo swietnie, dopoki nie znalezlismy zwlok. Tym razem nie spotkalismy zadnych psow. Jednak dla mnie najbardziej przykry byl widok chat skleconych z patykow, tektury, palmowych lisci i szmat. Wyraznie przybylo ich na calej dlugosci River Street, ktora jedzie sie na wzgorza. Za kazdym razem wydaje sie, ze jest ich coraz wiecej. Koczujaca w nich biedota nigdy nas nie zaczepiala. Tylko zawsze tak patrza, ze coraz ciezej mi sie ich mija, przeklinaja i zebrza. Niektorzy wygladaja jak chodzace szkielety. Pare ocalalych zebow, skora i kosci. Koczownicy jedza wszystko, co tylko da sie w okolicy wygrzebac. Czasami sni mi sie to ich spojrzenie. Gdy wrocilismy do domu, okazalo sie, ze Keith wymknal sie z sasiedztwa: przesliznal sie jakos przez glowna brame i dal noge za mur. Podprowadzil klucz Cory i zrobil sobie wycieczke. Tato i ja dowiedzielismy sie o wszystkim dopiero po powrocie. Keitha wciaz nie bylo, ale Cory zauwazyla juz, ze musial czmychnac na zewnatrz. Szukala go, rozpytywala sasiadow i wydalo sie, ze Allison i Marie, szescioletnie blizniaczki od Dunnow, widzialy, jak wychodzil za brame. Wtedy Cory wrocila do domu i odkryla, ze wyparowal jej klucz. Tato zmeczony, wsciekly i wystraszony chcial od razu wracac za mur i go szukac, ale akurat gdy wychodzil, Keith sie znalazl. Moja macocha, Marcus i ja wlasnie wyszlismy za ojcem na frontowy ganek, zastanawiajac sie, dokad Keith mogl pojsc; oboje z Marcusem zaproponowalismy, ze pomozemy tacie w poszukiwaniach. Bylo juz prawie ciemno. -Wracajcie do srodka i nie wychodzcie - przykazal ojciec. - Wystarczajacy klopot z jednym za murem. Przeladowal pistolet maszynowy, upewniajac sie, czy ma pelny magazynek. -Tato, tam - wskazalam, spostrzeglszy, jak cos czy ktos porusza sie trzy domy od nas: szybki, niewyrazny cien, przemykajacy pod weranda Garfieldow. Nie przyszlo mi na mysl, ze to moze byc Keith. Zwrocilam uwage, bo cokolwiek to bylo, skradalo sie, wyraznie probujac pozostac w ukryciu. Tato zauwazyl intruza, nim ten zniknal w cieniu domu Garfieldow. Natychmiast zerwal sie, wzial maszynowke i poszedl sprawdzic. Nasza trojka patrzyla za nim w oczekiwaniu. Nie uplynelo wiecej niz kilka chwil, kiedy Cory powiedziala, ze z domu slychac podejrzane dzwieki. Bylam zbyt zaprzatnieta obserwowaniem taty, aby cokolwiek uslyszec - nie zwrocilam nawet uwagi na jej slowa. Moja macocha weszla do srodka. Razem z Marcusem gapilismy sie dalej z ganku, gdy zaalarmowal nas jej krzyk. Popatrzylismy z bratem najpierw na siebie, zaraz potem na wejsciowe drzwi. Marcus rzucil sie do nich, a ja zaczelam wolac tate. Nie bylo go juz widac, ale zaraz odkrzyknal w odpowiedzi. -Chodz tu predko! - wrzasnelam i tez wbieglam do domu. Cala reszta rodzinki - Cory, Marcus, Bennett i Gregory - siedziala w kuchni, skupiona wokol zziajanego Keitha, rozciagnietego w samych gatkach na podlodze. Moj braciszek, zakrwawiony i umorusany, mial pelno zadrapan i siniakow. Obok kleczala zaplakana Cory, ogladajac go i wypytujac: -Co sie stalo? Kto ci to zrobil? Po co tam szedles? Gdzie masz ubranie? Co... -Gdzie jest klucz, ktory ukradles? - wpadl jej w slowo tato. - Zabrali ci go? Wszyscy az podskoczyli, spogladajac do gory na ojca i zaraz potem z powrotem w dol na Keitha. -Nic nie moglem zrobic - powiedzial Keith, wciaz dyszac. - Nie mialem szans, tatusiu. Ich bylo pieciu. -Wiec zdobyli klucz. Keith przytaknal, starannie unikajac wzroku ojca. Tato obrocil sie na piecie i szybko, prawie biegiem, wyszedl z domu. Dzis bylo juz za pozno, aby wezwac George'a albo Briana Hsu i od reki zmienic zamek przy bramie. Trzeba z tym zaczekac do jutra, podobnie jak z dorobieniem i rozdaniem nowych kluczy. Domyslilam sie, ze ojciec wychodzi, by ostrzec ludzi i wystawic do pilnowania wiecej straznikow. Juz chcialam zaproponowac, ze pomoge mu zawiadomic sasiadow, ale ugryzlam sie w jezyk. Wygladal na zbyt rozgniewanego, by w tej chwili zgodzic sie na pomoc ktoregokolwiek ze swoich dzieci. Czuje, ze jak wroci, Keithowi sie dostanie. Igral, az sie doigral. Spodnie, koszula, buty... Cory zawsze pilnowala nas, bysmy nie latali po sasiedztwie na bosaka, jak wiekszosc dzieci - chyba ze po domu. Wedlug jej definicji kulturalni ludzie myja sie i dbaja o skore, a tym bardziej nie obnosza sie z brudnymi, zrogowacialymi jak tarka stopami. Chociaz buty byly bardzo drogie i stale z nich wyrastalismy, Cory byla nieugieta. Mimo ze naprawde niemalo to kosztowalo, kazde z nas mialo przynajmniej jedna pare do noszenia na co dzien. Teraz trzeba bedzie jakos wygospodarowac troche forsy, zeby kupic nowe buty Keithowi. Keith kulil sie na podlodze, rozmazujac na kafelkach krew, ktora ciekla mu z rozkwaszonego nosa i warg. Poniewaz taty nie bylo i nie mogl nic widziec, rozkleil sie i rozplakal, chowajac glowe we wlasnych ramionach. Minelo pare minut, nim mojej macosze udalo sie postawic go na nogi i prawie na rekach dotaszczyc do lazienki. Probowalam jej pomoc, ale kiedy spojrzala na mnie, jakbym to ja go tak urzadzila, dalam sobie spokoj. Prawde powiedziawszy, wcale nie palilam sie do pomocy. Po prostu uwazalam, ze powinnam. A Keith cierpial do tego stopnia, ze bylo mi ciezko dzielic jego bol. Starlam krew, by nikt sie nie poslizgnal i zeby nie roznosic plam po calym domu. Potem przyszykowalam kolacje. Zjadlam sama, nakarmilam trojke mlodszych braci, na koniec odlozylam porcje dla taty, Cory i Keitha. NIEDZIELA, 3 SIERPNIA 2025 Tato kazal Keithowi, aby dzis rano w kosciele przyznal sie przed wszystkimi do tego, co narozrabial. Mial stanac przed calym zgromadzeniem i opowiedziec wszysciutko - lacznie z tym, jak tamtych pieciu zbirow go potraktowalo. Pozniej mial przeprosic - Boga, rodzicow i cala wspolnote - za wystawienie na niebezpieczenstwo i przysporzenie klopotow. Ojciec wymogl na nim to wszystko mimo sprzeciwow Cory.Tato nigdy nie uderzyl Keitha, choc wczoraj wieczorem z pewnoscia korcilo go, by spuscic mu lanie. -Jak mogles tak postapic?! - powtarzal, domagajac sie odpowiedzi. - Jak moj rodzony syn mogl okazac sie taki glupi?! Gdzie ty masz rozum, chlopcze? Czy ty zdajesz sobie sprawe, co zrobiles? Pytam sie ciebie! Odpowiadaj! Keith platal sie, gubil, plotl cos, ale zadna z jego odpowiedzi nie mogla trafic ojcu do przekonania. -Nie jestem juz dzieckiem - zawodzil placzliwie. Albo: -Chcialem ci pokazac. Udowodnic! Lauren to pozwalasz! Innym znow razem: -Jestem juz mezczyzna! Nie powinienem siedziec w domu, chowac sie za murem. Jestem dorosly! I tak w kolko: nie byl w stanie sie przyznac, ze zrobil cos zlego. Chcial pokazac, ze jest mezczyzna, nie strachliwa dziewczyna. To przeciez nie jego wina, ze napadla go banda oprychow, ktora pobila go i okradla. Nic nie zrobil. To nie byla jego wina. Tato wpatrywal sie w niego ze skrajna niechecia. -Okazales nieposluszenstwo. Dopusciles sie kradziezy. Naraziles na niebezpieczenstwo zycie i mienie nas wszystkich: sasiadow, twojej matki, siostry i mlodszych braci. Gdybys naprawde byl mezczyzna, jak ci sie roi, spralbym cie za to na kwasne jablko! -Bandziory nie potrzebuja klucza - wymamrotal pod nosem Keith, gapiac sie prosto przed siebie. - I bez tego przychodza nas okradac. To nie moja wina! Tato rozmawial z nim dwie godziny, nim moj braciszek pojal i jednak przyznal sie do winy, bez zadnych usprawiedliwien. Tak, postapil zle. To sie juz nigdy nie powtorzy. Chociaz Keith nie jest zbyt rozgarniety, nadrabia to stuprocentowa zawzietoscia i uporem. Tato jest i madry, i uparty. Chlopak nie mial z nim zadnych szans, ale trzeba przyznac, ze to zwyciestwo kosztowalo ojca sporo trudu. Nastepnego dnia rano tato odbil to sobie. Wprawdzie trudno mi uwierzyc, by cieszyla go zemsta i to wymuszone przyznanie sie Keitha do winy, jednak widzialam, ze wyraz twarzy mojego brata sprawia mu wyrazna satysfakcje. -Jak ja mam dosc tej rodzinki - mruknal do mnie Marcus, kiedy przygladalismy sie ojcu i Keithowi. Rozumialam go. Marcus i Keith, miedzy ktorymi byl tylko rok roznicy, mieszkali w jednym pokoju i klocili sie przez caly czas. Teraz bedzie jeszcze gorzej. Keith jest pupilkiem Cory, ktora nigdy by sie do tego nie przyznala, ale to prawda. Rozpieszcza go, pozwala wymigiwac sie od domowych obowiazkow, patrzy przez palce na drobne klamstewka i podkradanie rzeczy... Moze wlasnie przez to Keith uwaza, ze chocby nie wiem, co zbroil, on sam jest zawsze w porzadku. Dzisiaj tato mowil o dziesieciu przykazaniach, ze szczegolnym naciskiem na "Czcij ojca swego i matke swoja" i "Nie kradnij". Wydaje mi sie, ze wygloszenie tego kazania pomoglo tacie pozbyc sie wlasnego gniewu i zlosci. Wysoki, wygladajacy na wiecej niz trzynascie lat Keith, z kamienna twarza stlumil swoje uczucia. Widzialam, jak dlawi sie nimi, probujac powsciagnac, ukryc gleboko w srodku. 9 Kazdy akt agresjiJest w swej istocie walka, o wladze. Kto bedzie rzadzil Kto przewodzil; Kto tworzyl, definiowal, dookreslal, wyznaczal granice - Kto zapanuje. Wszelkie boje Tocza sie o wladze, A wiekszosc wojujacych dziala z pobudek rownie rozumnych, jak para trykow taranujacych sie rogami. "Nasiona Ziemi: Ksiegi Zywych" NIEDZIELA, 17 SIERPNIA 2025 W tym tygodniu, w dniu urodzin Keitha, moich rodzicow opuscil zdrowy rozsadek. Podarowali mu na wiasnosc wiatrowke, ktorej dotychczas uzywal, by wprawiac sie w strzelaniu. Nie jest nowa, ale calkiem sprawna; poza tym wyglada duzo grozniej, niz w rzeczywistosci jest. No i odtad nalezy tylko do niego. Nie bedzie musial z nikim sie nia dzielic. Przypuszczam, ze ma mu to troszeczke oslodzic te dwa lata czekania, ktore musza uplynac, zanim wreszcie wolno mu bedzie wziac w reke smith wessona albo, jeszcze lepiej, heckler kocha. Naturalnie rodzice maja nadzieje, ze teraz przejdzie mu glupia ochota, by wykradac sie za mur - no i zapomni o upokorzeniu, jakiego doznal podczas swojej publicznej spowiedzi.Keith od razu odstrzelil pare golebi i wron, zdazyl postraszyc Marcusa, ze jego tez podziurawi. - Marcus wlasnie powiedzial mi o tym dzis wieczorem. Nastepnie wczoraj Keith zniknal, jakby zapadl sie pod ziemie. Oczywiscie ze swoja wiatrowka. Nikt go nie widzial od osiemnastu godzin: jestem prawie pewna, ze znow wyszedl na zewnatrz. PONIEDZIALEK, 18 SIERPNIA 2025 Tato opuscil dzis sasiedztwo, by szukac Keitha. Nawet wezwal policje. Mowi, ze nie wie, z czego im zaplaci, ale bardzo sie boi o Keitha. Im dluzej go nie ma, tym wieksze prawdopodobienstwo, ze zostal zabity albo jest ranny. Wedlug Marcusa Keith wybral sie szukac tamtych zbirow, ktorzy go pobili, ale ja w to nie wierze. Nawet jemu nie strzeliloby do glowy szukac pieciu - czy nawet jednego draba - majac tylko wiatrowke do obrony.Cory martwi sie jeszcze bardziej niz ojciec. Chodzi wylekniona i zdenerwowana, ma klopoty zoladkowe i bez przerwy placze. Przekonalam ja, zeby polozyla sie do lozka, i poprowadzilam za nia lekcje. Juz przedtem, kilka razy, zdarzalo mi sie zastepowac ja, kiedy byla chora, wiec dzieci specjalnie sie nie zdziwily. Korzystajac z konspektow Cory, na cale przedpoludnie polaczylam starsze dzieci z moimi przedszkolakami, starajac sie, by kazde sprobowalo, jak mozna uczyc kolegow, jednoczesnie samemu uczac sie czegos od innych. Kilkoro uczniow jest w moim wieku, niektorzy nawet starsi; wlasnie dwoje starszych - Aura Moss i Michael Talcott - wstalo i wyszlo. A przeciez wiedzieli, ze znam sie na rzeczy. Program liceum zaliczylam prawie dwa lata temu. Od tamtej pory, bez zaliczen - jak wolny sluchacz - przerabiam z tata program college'u. Michael i Aura doskonale o tym wiedza, ale czuja sie zbyt dorosli, aby uczyly ich takie niedorostki jak ja. No to do diabla z nimi. Szkoda tylko, ze moj Curtis ma takiego brata - lecz ostatecznie ja tez nie wybieralam sobie rodzenstwa. WTOREK, 19 SIERPNIA 2025 Keitha ani widu, ani slychu. Cory juz chyba zaczela obnosic sie z zaloba po nim. Dzisiaj znow prowadzilam wszystkie zajecia, a tato znowu ruszyl na poszukiwanie. Wrocil dopiero pod wieczor i wygladal na zmordowanego. Cory od razu rozplakala sie i naskoczyla na niego:-Nie starales sie! - krzyczala, nie przejmujac sie obecnoscia dzieci. Przyszlismy wszyscy do kuchni, zobaczyc, czy tato przyprowadzil Keitha. -Gdybys naprawde chcial, tobys go znalazl! Kiedy ojciec probowal podejsc do niej, odsunela sie do tylu. -Gdyby to twoje oczko w glowie, Lauren, zgubila sie za murem, juz dawno bys ja znalazl! - wrzeszczala dalej. - Ale to tylko Keith, na nim ci nie zalezy. Pierwszy raz powiedziala cos takiego. Od poczatku mowilysmy sobie po imieniu. To znaczy - nigdy nie prosila, bym nazywala ja "mama", a i mnie nigdy nie przyszlo to do glowy. Wiedzialam, ze to moja macocha. Jednak mimo to... zawsze ja kochalam. Wprawdzie nie moglam zrozumiec, czemu akurat Keith jest jej faworytem, ale to wcale nie umniejszalo milosci, jaka do niej zywilam. Jednoczesnie bylam jej dzieckiem i nie bylam. Ale wierzylam, ze mnie kocha. Tato przegonil nas do lozek. Potem, uciszywszy Cory, zaprowadzil ja do ich pokoju. Pare minut pozniej przyszedl do mnie. -Ona nie chciala, Lauren - tlumaczyl. - Kocha cie jak wlasna corke. Patrzylam na niego bez slowa. -Chce, bys wiedziala, ze bardzo jej przykro. Kiwnelam glowa. Ojciec zapewnil mnie jeszcze pare razy o szczerych uczuciach macochy i wyszedl. Przykro jej? Smiem watpic. Nie chciala? Akurat. Wykrzyczala dokladnie to, co mysli. Cholera. CZWARTEK, 30 SIERPNIA 2025 Wczoraj wieczorem wrocil Keith.Najzwyczajniej w swiecie zjawil sie w domu podczas kolacji, jak gdyby wczesniej wyszedl pokopac troche pilke, a nie przepadl od soboty. Tym razem wrocil calo. Bez jednego siniaka czy zadrapania. Mial na sobie czysciutkie i nowe ubranie - nawet nowiutkie buty. Wszystko w znacznie lepszym gatunku niz rzeczy, w ktorych wychodzil. Nie byloby nas stac na tak drogie ubrania. Mial tez swoja wiatrowke - dopoki tato nie odebral mu jej i nie polamal. Poniewaz nie chcial powiedziec, gdzie byl ani skad wzial te wszystkie nowe rzeczy, tato spral go do krwi. Do tej pory tylko raz widzialam ojca w takim stanie: mialam wtedy dwanascie lat. Cory probowala go powstrzymac, odciagnac od Keitha; krzyczala do niego najpierw po angielsku, potem po hiszpansku, na koniec juz wyla bez slow. Gregory zwymiotowal na podloge, a Bennett rozplakal sie. Marcus nie chcial byc swiadkiem calej sceny i po cichu wymknal sie z domu. W koncu tato przestal. Keith, w objeciach Cory, szlochal niczym dwuletni berbec. Ojciec stal, gorujac nad nimi, jak ogluszony. Wyszlam tylnymi drzwiami za Marcusem, potykajac sie w progu i omal nie spadlam ze schodkow. Nie zdawalam sobie sprawy, co robie. Marcusa nie bylo w poblizu. Usiadlam na stopniach. Byl cieply zmierzch. Pozwolilam sobie wreszcie na odreagowanie bezsilnego wspolodczuwania, zaczelam trzasc sie i wymiotowac. Pozniej musialam zemdlec. Gdy jakis czas potem doszlam do siebie, zobaczylam pochylonego Marcusa: potrzasal mna, szepczac moje imie. Po chwili podnioslam sie i ruszylam do swego pokoju, Marcus zas uczepiony mojej reki probowal mnie podtrzymywac. -Pozwol mi tu zostac - poprosil szeptem, gdy juz siedzialam na lozku, otumaniona bolem, ktory bynajmniej nie zelzal. - Moge spac na podlodze, naprawde. -Dobrze - zgodzilam sie. W tej chwili nie obchodzilo mnie ani troche, gdzie bedzie spal Marcus. Nie zdejmujac nawet butow, opadlam na lozko, kulac sie w pozycji plodowej na stercie poscieli. Nie wiem, czy tak zasnelam, czy znowu zemdlalam. SOBOTA, 25 PAZDZIERNIKA 2025 Keith znow opuscil sasiedztwo. Wczoraj po poludniu. Dopiero dzis wieczorem Cory wydala go, ze tym razem wzial nie tylko jej klucz, ale i bron. Zabral jej smith wessona.Tato juz nie zgodzil sie wyjsc go szukac. Zeszla noc przespal u siebie w gabinecie. Dzis tez tam zostal. Nigdy nie lubilam zbytnio Keitha, ale teraz znienawidzilam go za to, co robi calej rodzinie - za to, co robi ojcu. Nie cierpie go. Do jasnej cholery, nienawidze drania. PONIEDZIALEK, 3 LISTOPADA 2025 Keith wrocil dzis wieczorem, kiedy tato byl akurat w odwiedzinach u Talcottow. Zapewne szwendal sie w poblizu, obserwujac dom i czekajac, az ojciec wyjdzie. Przyszedl zobaczyc sie z Cory. Przyniosl jej mnostwo pieniedzy, zrolowanych w gruby zwitek. Wpatrywala sie w niego, zdumiona, az w koncu je wziela.-To strasznie duzo, Keith - wyszeptala. - Skad je masz? -Zdobylem dla ciebie - oznajmil. - Cala suma tylko dla ciebie, dla niego nic. Objal jej dlon i zacisnal na banknotach, a ona pozwolila mu na to, chociaz z pewnoscia zdawala sobie sprawe, ze musialy pochodzic z kradziezy, narkotykow albo czegos jeszcze gorszego. Keith wreczyl Bennettowi i Gregory'emu po wielkiej i drogiej tabliczce czekolady mlecznej z ziemnymi orzeszkami. Mnie i Marcusa obdarowal tylko usmieszkiem, ktory mial znaczyc: "Pieprze was". Nastepnie, zanim tato wrocil, zmyl sie na nowo. Cory nie od razu pojela, co sie swieci; gdy wreszcie dotarlo do niej, ze Keith znow odchodzi, uczepila sie go, wrzeszczac: -Nie! Tam cie zabija! Co w ciebie wstapilo? Masz zostac w domu! -Nie pozwole, zeby jeszcze raz mnie tknal, mamo - odparl. - Obejde sie bez jego bicia i pouczania, co mam robic. Jeszcze troche i bede zarabial wiecej forsy w jeden dzien niz on w tydzien, a moze i w miesiac. -Zabija cie! -Dam sobie rade. Wiem, co robie. Ucalowal ja, a potem, z zadziwiajaca latwoscia, wyswobodzil sie z jej uscisku. -Bede przychodzil, zeby spotykac sie z toba i przynosic ci prezenty - obiecal. Wyszedl tylnymi drzwiami i zniknal. Rok 2026 Dla grup, ktore ja tworza, cywilizacja jest tym, czym inteligencja dla poszczegolnych jednostek. Dzieki wspolnemu wysitkowi polaczonej inteligencji wielu osob, grupa osiaga stan trwalego przystosowania. Podobnie jak intelekt, cywilizacja moze dobrze spelniac swa przystosowawcza funkcje lub tez jej nie podolac. W tym drugim przypadku bedzie ulegac rozpadowi, poki nie zaczna oddzialywac na nia wewnetrzne lub zewnetrzne sily integrujace. "Nasiona Ziemi: Ksiegi Zywych" 10 Kiedy rozpada sie pozorny lad,Co nieuchronne - Bog jest Przemiana - Czlowiek latwo ulega Lekowi i przygnebieniu, Pragnieniom i chciwosci. Gdy nie ma sily dosc poteznej, By ich zjednoczyc, Ludzie rozdzielaja sie I walcza - Jeden przeciw drugiemu, Grupa przeciwko grupie - O przetrwanie, pozycje i wladze. Rozpamietujac dawne urazy, podsycajac nowe, Wzniecaja chaos i podtrzymuja go. Bez konca, bez opamietania zabijaja, Do wyczerpania, do wlasnej zaglady, Lub poki nie pokona ich zewnetrzna sila. Badz wsrod nich samych nie wyrosnie Przywodca, Za ktorym pojdzie wiekszosc, Czy tyran, Ktory sparalizuje ja strachem. "Nasiona Ziemi: Ksiegi Zywych" CZWARTEK, 25 CZERWCA 2026 Wczoraj zjawil sie Keith, bardziej rosly niz kiedykolwiek - rownie wysoki jak tato, tylko szczuplejszy. Nie skonczyl jeszcze czternastu lat, ale trzeba przyznac, ze naprawde wyglada juz jak dorosly mezczyzna, ktorym tak bardzo chce byc. Cala nasza rodzina - wszyscy Olamina sa tacy: wysocy, postawni, i szybko rosna. Z wyjatkiem Gregory'ego, ktory ma dopiero dziewiec lat, kazde z nas przeroslo juz Cory. Jak na razie, najwyzsza ze wszystkich jestem ja, co ostatnio zdaje sie denerwowac moja macoche. Za to wzrost Keitha - jej wielkiego synalka - jest dla niej powodem do dumy. Nie moze pogodzic sie z faktem, ze Keith juz z nami nie mieszka.-Mam pokoj - oznajmil mi wczoraj w rozmowie sam na sam. Cory byla u Dorotei Cruz, jednej ze swych najlepszych przyjaciolek, ktora wlasnie urodzila kolejne dziecko. Reszta moich braci bawila sie na ulicy albo na wysepce. Tato wybral sie do college'u i mial tam przenocowac. Ostatnio najbezpieczniej wypuszczac sie z domu jeszcze bladym switem i jesli to tylko mozliwe, wracac nazajutrz o tej samej porze. Najlepiej w ogole nie wychodzic na zewnatrz - niestety tato musi, srednio raz w tygodniu. Najgorsze pasozyty zazwyczaj grasuja noca, a potem odsypiaja do pozna. A jednak Keithowi udaje sie przezyc za murem. -Wlasny pokoj w domu, w ktorym mieszka jeszcze paru gosci - powiedzial. Mowiac precyzyjnie, oznaczalo to, ze razem z kolesiami waletuje na dziko w jakims opuszczonym budynku. Ciekawe, co to za ferajna. Gang? Stajnia prostytutek? Paczka kosmonautow - takich, co odlatuja na napedzie prochowym? Zlodziejska melina? A moze wszystko naraz? Za kazdym razem Keith przynosil gotowke dla Cory i drobne prezenty dla Gregory'ego i Bennetta. Skad bral pieniadze? Uczciwym sposobem dzis sie nie da. -Czy twoi koledzy wiedza, ile masz lat? - spytalam. Wyszczerzyl zeby w usmiechu. -Do diabla, pewnie, ze nie. Po co mialbym im mowic? Skinelam glowa. -Czasem oplaca sie wygladac na wiecej, niz sie ma. -Jestes glodny? -A ugotowalabys mi cos? -Robilam ci jedzenie tysiace razy. -Wiem. Ale przedtem zawsze musialas. -Nie udawaj glupka. Myslisz, ze gdybym naprawde chciala, to nie machnelabym reka na wszystkie obowiazki? Tylko ze ja tak nie chce. Chcesz jesc czy nie? -Jasne, ze tak. Upichcilam gulasz z krolika i upieklam zoledziowego chlebka - tyle, aby starczylo tez dla Cory i chlopcow, gdy wroca. Keith paletal sie chwile przy mnie, przygladajac sie, jak kucharze, a potem zaczal ze mna rozmawiac. Pierwszy raz w zyciu. Nigdy za soba nie przepadalismy. Ale teraz na pewno mial wiadomosci, ktorych potrzebowalam - no i wygladalo na to, ze naprawde szczerze zebralo mu sie na gadanie. Z jego punktu widzenia bylam chyba najbezpieczniejszym rozmowca. Nie musial sie bac, ze mnie czyms zaszokuje. Niespecjalnie przejmowal sie, co sobie pomysle. Nie grozilo mu, ze cokolwiek z tego, co mi powie, wypaplam ojcu czy Cory. Oczywiscie, ze tego nie zrobie. Po co przysparzac im bolu? Poza tym nigdy nie lubilam latac z rozpuszczonym jezykiem. -Na zewnatrz obskurna stara rudera - opisywal swoj nowy dom. - Ale nie uwierzylabys, jak super jest w srodku. -Burdel czy statek kosmiczny? - zapytalam. -Czegos takiego w zyciu nie widzialas - zignorowal moja zaczepke. - Okna TV, przez ktore przechodzisz, a nie tylko siedzisz i ogladasz. Helmofony, pasy, obraczki dotykowe... Zakladasz i widzisz i czujesz wszystko, robisz wszystko. Co tylko chcesz! Z tym sprzetem mozesz miec takie programy i obrazy, ze mozg sie lasuje! Nie ma po co wychodzic z domu, chyba ze po jedzenie. -I wlasciciele tego cuda tak po prostu cie przygarneli? -No. -Czemuz to? Przygladal mi sie przez dluzsza chwile, po czym parsknal smiechem. -Bo umiem czytac i pisac - oznajmil w koncu. - Nikt tam nie umie. Wszyscy sa starsi ode mnie, ale zaden nie przeczyta ani nie nagryzmoli nawet literki. Co im z tego, ze buchneli taki super-sprzet, kiedy przedtem nie umieli go nawet uzywac? Nim sie napatoczylem, zdazyli juz czesc rozpieprzyc, bo nie potrafili przeczytac instrukcji. Pomyslec, ile nameczylysmy sie z Cory, zeby wbic mu do glowy alfabet i nauczyc poslugiwania sie nim w mowie i pismie. Niecierpliwil sie i nudzil. Ani przez jedna sekunde nie garnal sie do nauki. -Wiec zyjesz z czytania: z tego, ze uczysz swoich nowych kumpli, jak korzystac z kradzionych urzadzen - podsumowalam. -No. -Co jeszcze porabiasz? -Nic. Zafajdany klamca. Zawsze taki byl. Zero sumienia. Tylko za maly rozumek, aby jego oszustwa wydaly sie komus przekonujace. -Narkotyki, Keith? - rzucilam. - Prostytucja? Napady? -Przeciez mowie, ze nic wiecej! Zawsze ci sie wydaje, ze zjadlas wszystkie rozumy. Westchnelam. -Nie masz zamiaru przestac przysparzac ojcu i Cory cierpien, co? Jeszcze nie powiedziales ostatniego slowa. Patrzyl, jakby zaraz mial ryknac albo mi przylozyc. Pewnie gdybym nie wspomniala Cory, zrobilby cos takiego. -Gowno mnie obchodzi ojciec - powiedzial niskim, paskudnym glosem, calkiem juz meskim. Juz wszystko mial meskie, z wyjatkiem mozgu. -Teraz robie dla Cory wiecej niz on. Przynosze jej pieniadze i ladne rzeczy. Poza tym moi przyjaciele... oni wiedza, ze w tym domu mieszka moja mama i zostawiaja go w spokoju. A ojciec to zero! Odwrocilam sie i gdy spojrzalam na niego, zobaczylam twarz taty - mlodsza, szczuplejsza, o jasniejszej karnacji, lecz bez watpienia twarz naszego ojca. -Przeciez jestes strasznie podobny do ojca - powiedzialam szeptem. - Za kazdym razem, gdy patrze na ciebie, widze tate. Ty tez, ilekroc patrzysz na niego, dostrzegasz w nim siebie. -Gowno prawda! Wzruszylam ramionami. Uplynelo sporo czasu, nim znow sie odezwal. -Zbil cie kiedys? - zapytal wreszcie. -Od jakichs pieciu lat ani razu. -A przedtem - za co cie zlal? Pomyslalam o tamtym zdarzeniu i postanowilam, ze mu powiem. Byl chyba dosc dojrzaly. -Przylapal mnie w krzakach z Rubinem Quintanilla. Keith ryknal nieopanowanym rechotem. -Ty i Rubin? Powaznie? Robilas to z nim? Zalewasz. -Wydaje ci sie to takie dziwne? Mielismy po dwanascie lat. -Masz szczescie, ze nie zaszlas w ciaze. -Wiem. Dwanascie lat to kretynski wiek, zeby zostac mamusia. -Zaloze sie, ze nie stlukl cie tak mocno jak mnie! - powiedzial, patrzac w bok. -Wtedy kazal wam wszystkim isc pobawic sie do Talcottow - wyjasnilam. Podalam mu szklanke z chlodnym sokiem pomaranczowym, druga nalalam sobie. -Nie przypominam sobie - skwitowal. -Miales tylko dziewiec lat. Nikt nie mial najmniejszego zamiaru tlumaczyc ci, co sie dzieje. Jesli mnie pamiec nie myli, ja sama powiedzialam ci, ze spadlam ze schodkow przy tylnym wejsciu. Zmarszczyl brwi, jak gdyby sobie cos przypomnial. Wierze, ze nietrudno bylo zapamietac, jak wygladala moja twarz tamtego dnia. Wprawdzie tato rzeczywiscie nie zloil mnie wtedy tak dokumentnie jak ostatnio Keitha, za to wygladalam znacznie gorzej. Moj brat powinien to pamietac. -Mame tez bijal? Potrzasnelam glowa. -Nie. Nigdy nic takiego nie zauwazylam. Nie wierze, ze moglby podniesc na nia reke. Bardzo ja kocha. Naprawde. -Bydlak! -To nasz ojciec. Poza tym nie znam lepszego czlowieka. -Myslalas tak samo, jak dostawalas wciry? -Nie. Ale pozniej, kiedy dotarlo do mnie, jak glupio sie zachowalam, bylam mu wdzieczna, ze jest taki surowy. Zaraz po tym, jak dostalam lanie, po prostu cieszylam sie, ze mnie nie zatlukl na amen. Znow zarechotal - po raz drugi w ciagu paru minut. I znowu byla to reakcja na to, co powiedzialam. Moze uda mi sie troszke go jeszcze bardziej otworzyc. -Opowiedz, jak jest na zewnatrz - zaczelam. - Jak sie tam zyje? Dopil ostatki drugiej szklanki soku. -Mowilem ci. Calkiem niezle. -A jak bylo za pierwszym razem, na samym poczatku: kiedy wyszedles i postanowiles zostac? Spojrzal na mnie i usmiechnal sie - tak samo jak przed laty, gdy czerwonym atramentem robil sobie sztuczne rany, zeby mnie nabrac i wywolac empatyczne krwawienie. Pamietam dobrze ten szczegolny, paskudny usmieszek. -Tez masz ochote wyfrunac, co? - spytal z naciskiem. -W odpowiedniej chwili. -Nie usmiecha ci sie wyjsc za Curtisa i nianczyc stado bachorow? -Owszem. Nie usmiecha. -Teraz rozumiem, czemu bylas dla mnie taka milutka. Zapachy roznoszace sie po kuchni wskazywaly, ze jedzenie jest juz prawie gotowe; wstalam, zeby wyjac chleb z piekarnika i miseczki z kredensu. Chcialam powiedziec Keithowi, by sam nalozyl sobie gulaszu, ale bylam pewna, ze powylawialby wszystkie kawalki miesa, zostawiajac nam same kartofle i warzywa. Totez obsluzylam i jego, i siebie, potem przykrylam garnek, zostawiajac go na najmniejszym ogniu, a chleb owinelam sciereczka. Jakis czas pozwolilam mu jesc w spokoju, choc wiedzialam, ze lada moment moga juz wpasc wyglodniali chlopcy. W koncu balam sie dluzej zwlekac. -Porozmawiajmy serio, Keith - zagadnelam. - Naprawde musze to wiedziec. Jak zdolales przezyc, kiedy pierwszy raz wyszedles? Usmiechnal sie, tym razem juz nie tak podle. Moze to gulasz tak go zmiekczyl. -Trzy doby kradlem jedzenie i spalem w tekturowym pudle - oznajmil. - Pojecia nie mam, czemu wracalem do tego pudla. Rownie dobrze moglem przekimac sie w pierwszym lepszym kacie. Niektore dzieciaki nosza ze soba kawalek tektury, rozumiesz: zeby nie klasc sie na golej ziemi. Pozniej zafasowalem spiwor jednemu staruszkowi. Nowiutki, jakby w ogole go nie uzywal. Potem... -Ukradles go? Spojrzal na mnie pogardliwe. -A co moglem zrobic? Bylem bez centa. Mialem tylko spluwe: mamina trzydziestkeosemke. No tak. Trzy wizyty temu odniosl ja Cory z powrotem, razem z dwiema paczkami naboi. Naturalnie nie pisnal slowa, jak zdobyl amunicje - ani skad wytrzasnal sobie nowa bron: dziewieciomilimetrowego heckler kocha takiego samego, jak ma tato. Za kazdym razem gdy sie zjawial, znoszac rozne rzeczy, twierdzil, ze jesli tylko ma sie pieniadze, za murem mozna dostac wszystko. Nigdy sie nie przyznawal, skad sam je bral. -Dobrze - podsumowalam. - Wiec rabnales spiwor. I caly czas kradles jedzenie? Az dziw, ze w koncu nie wpadles. -Staruszek mial troche gotowki. Najpierw ja przejadlem, a potem ruszylem w kierunku Los Angeles. Jego odwieczne marzenie. Z powodow, ktore brzmia sensownie jedynie dla niego, zawsze chcial jechac do L.A. Kazdy czlowiek przy zdrowych zmyslach dziekowalby Bogu za dwudziestomilowa odleglosc, dzielaca nas od tego ropiejacego wrzodu. -Cala autostrada zapchana jest uciekinierami, ktorzy wyniesli sie z L.A. - ciagnal Keith. - Sa nawet tacy, ktorzy odbili ze szlaku w San Diego. Sami nie wiedza, dokad ida. Kiedy spytalem jednego goscia, powiedzial, ze przenosi sie na Alaske. Alaska. Ale numer! -Bedzie potrzebowal duzo szczescia - wtracilam. - Zanim tam dojdzie, spotka po drodze mnostwo wycelowanych w siebie luf. -Akurat dojdzie. Przeciez to z tysiac mil stad! Skinelam glowa. -Wiecej. Z posterunkami i granicami nieprzyjaznych stanow po drodze. Mimo wszystko zycze mu powodzenia, bo to calkiem sensowny zamiar. -Mial w plecaku dwadziescia trzy tysiace dolarow. Zamurowalo mnie. Zastyglam w bezruchu. Gapilam sie na niego z odraza i na nowo rozbudzona niechecia. No przeciez. Jakze by inaczej. -Chcialas wiedziec - wyjasnil. - Wlasnie tak tam jest. Masz spluwe, to jestes kims. Nie masz, to gowno jestes wart. Masa ludzi na zewnatrz nie ma wlasnej broni. -Myslalam, ze akurat odwrotnie: ze wiekszosc jest uzbrojona, a wyjatek stanowia ci, co sa za biedni, by oplacalo sie ich napadac. -Tez tak myslalem. Ale pukawki sa cholernie drogie. Poza tym zawsze prosciej zdobyc druga, jak juz jedna sie ma, no nie? -Przyszlo ci do glowy, co by bylo, gdyby ten, co wedrowal na Alaske, tez mial bron? Pewnie juz bys nie zyl. -Podkradlem sie do niego, jak kimal. Mialem go na oku, odkad zszedl z szosy, zeby zanocowac. Wtedy go dopadlem. W koncu przez niego odwidzialo mi sie L.A. -Zabiles go? Znow ten paskudny usmieszek. -Rozmawial z toba. Byl przyjaznie nastawiony. A ty go zastrzeliles. -A niby co mialem zrobic? Czekac, az objawi sie Bog i sypnie mamona? Co innego mi pozostalo? -Powrot do domu. -Takiego wala. -Ani troche nie gryzie cie, ze odebrales komus zycie, ze zabiles czlowieka? Pomyslal nad tym przez chwile, w koncu potrzasnal glowa. -Nie, to mi nie lezy na watrobie - odparl. - Z poczatku mialem pietra, ale potem... kiedy bylo po wszystkim, juz nic nie czulem. Nikt mnie nie widzial. Po prostu wzialem jego rzeczy i zostawilem go tam. Poza tym, kto wie: moze przezyl? Nie od kazdego postrzalu od razu sie przekrecisz. -Nawet nie sprawdziles? -Chodzilo mi tylko o jego klamoty. Facet i tak byl szurniety. Alaska! Nic odezwalam sie juz do Keitha ani slowem. Opowiedzial mi jeszcze, jak to napotkal paru gosci i przylaczyl sie do nich, a pozniej odkryl, ze chociaz starsi od niego, wszyscy sa stuprocentowymi analfabetami. Stal sie ich pomocnikiem. Dzieki niemu zaczelo im sie przyjemniej zyc. Pewnie dlatego nie wyczekali pierwszej okazji, kiedy zasnie, zeby go kropnac i zagarnac jego lup. Gdy po pewnym czasie zauwazyl, ze przestalam sie odzywac, zasmial sie i powiedzial: -Juz lepiej wyjdz za Curtisa i robcie dzieciaki. Tam, za murem, nie przezylabys nawet dnia. Wystarczylaby ta twoja gowniana hiperempatia, zeby cie zalatwic - nikt nawet nie musialby tknac cie palcem. -Tak ci sie wydaje - odparlam. -Daj spokoj, widzialem, jak gosciowi wydlubali oczy, a pozniej podpalili go i patrzyli, jak wrzeszczy i biega w kolko az do sfajczenia. Myslisz, ze wytrzymalabys cos takiego? -Twoi nowi przyjaciele tak sie zabawiali? -Gdzie tam! To te szajbusy. Pacykarze. Gola sobie wszystkie wlosy - nawet brwi - i maluja skore na zielono, niebiesko, czerwono albo na zolto. Lykaja ogien i wykanczaja bogaczy. -Co takiego? -Cpaja ten narkotyk, po ktorym lubi sie patrzec, jak sie pali. Czasem wystarczy im ognisko, innym razem podloza ogien pod kupe smieci czy pod dom. Od czasu do czasu porywaja jakiegos zamozniaka i robia z niego zywa pochodnie. -Dlaczego? -Skad mam wiedziec? To swirusy. Slyszalem, ze niektorzy sami byli przedtem dziecmi z zamoznych domow, dlatego pojecia nie mam, czemu tak bardzo nienawidza bogaczy. Te ich prochy to niezle swinstwo. Czasami pacykarzy tak bardzo rajcuje ogien, ze sami pchaja sie za blisko plomieni. Wtedy nawet najlepsi kumple nie moga ich powstrzymac. Stoja tylko i patrza, jak sie hajcuja. To tak... nie wiem... jakby pieprzyli sie z ogniem i bylo im dobrze jak nigdy dotad. -Probowales tego? -Diabla tam, nie! Mowilem ci przeciez: ci goscie to czuby. U pacykarzy nawet dziewczyny gola sobie glowy. Cholera, wygladaja jak paskudy! -Wiekszosc to jeszcze dzieci, tak? -No. Najmlodsi sa w twoim wieku, najstarsi maja gora dwudziestke. Chociaz jest paru wapniakow, po dwadziescia piec, moze nawet pod trzydziestke. Ale podobno niewielu pacykarzy zyje tak dlugo. W tym momencie weszla Cory z chlopcami. Gregory i Bennett byli rozentuzjazmowani, bo ich druzyna wygrala mecz pilkarski. Moja macocha, radosna i wyraznie steskniona, opowiadala Marcusowi o nowej coreczce Dorotei Cruz. Oczywiscie ich nastroje odmienily sie na widok Keitha, ale wieczor uplynal w przyzwoitej atmosferze. Keith jak zwykle mial upominki dla mlodszych braci, gotowke dla Cory i fige z makiem dla mnie i dla Marcusa. Dzis jednak jakby troche sie wobec mnie zawstydzil. -Moze przyniose ci cos nastepnym razem - powiedzial. -Nie, dziekuje - odparlam, przypominajac sobie o wedrowcu, ktory szedl na Alaske. - Nic mi nie przynos. Niczego nie potrzebuje. Wzruszywszy ramionami, zaczal rozmawiac z Cory. PONIEDZIALEK, 20 LIPCA 2026 Keith przyszedl spotkac sie ze mna, krotko przed zapadnieciem zmroku. Znalazl mnie, kiedy wracalam pieszo z domu Talcottow, gdzie Curtis skladal mi dlugie i gorace zyczenia z okazji urodzin. Bardzo sie z Curtisem pilnujemy, ale ostatnio udalo mu sie wytrzasnac skads zapasik prezerwatyw. Troche to staroswieckie, ale skuteczne. A w jednym kacie garazu Talcottowie maja calkiem nieuzywana ciemnie.Keith przestraszyl mnie, niszczac blogi nastroj, jaki mnie wczesniej ogarnal. Wynurzyl sie bezszelestnie spomiedzy dwu domow; dopiero gdy byl tuz-tuz, uswiadomilam sobie, ze ktos za mna idzie, i odwrocilam sie, by sie przekonac, ze to on. Podniosl do gory rece, usmiechajac sie. -Przynioslem ci prezent na urodziny - oznajmil, wciskajac mi cos w lewa reke. Pieniadze. -Nie chce, Keith. Zanies je Cory. -Sama jej zanies. Chcesz, zeby byly dla niej, to daj jej sama. Ja przynioslem je tobie. Odprowadzilam go do bramy, drzac z obawy, ze ktorys z naszych wartownikow moze zauwazyc go i postrzelic. Tak bardzo urosl od czasu, kiedy na dobre wyniosl sie od nas. Tato byl dzisiaj w domu, wiec Keith nie mogl wejsc. Podziekowalam mu za gotowke i powtorzylam, ze oddam ja Cory. Chcialam, zeby wiedzial, bo nie zyczylam sobie, aby cokolwiek, kiedykolwiek mi jeszcze przynosil. Nie wygladal, jakby sprawialo mu to jakas roznice. -Najlepszego z okazji urodzin - powiedzial, cmoknawszy mnie w policzek, i zniknal za murem. Nadal mial klucz Cory i chociaz tato wiedzial o tym, juz nie nalegal na zmiane zamka. SRODA, 26 SIERPNIA 2026 Rodzice musieli pojechac dzis do miasta, by zidentyfikowac cialo mojego brata Keitha. SOBOTA, 29 SIERPNIA 2026 Od srody nie bylam w stanie napisac ani slowa. Nie wiem, co pisac. To byl Keith. Oczywiscie nie pojechalam na identyfikacje. Tato powiedzial, ze probowal tez oszczedzic tego Cory. Nie chcial, aby patrzyla, co zrobili Keithowi, zanim umarl... Nie chce o tym pisac - jednak musze. Czasami, jesli sie cos opisze, latwiej nam to zniesc.Ktos pokroil i powypalal memu bratu wieksza czesc skory. Nie ruszyl tylko twarzy. Wypalili mu wprawdzie oczy, ale reszte zostawili nietknieta - jak gdyby chcieli, zeby mozna go bylo rozpoznac. Rzneli i przyzegali, na zmiane, cieli i przyzegali... Niektore rany mialy po pare dni. Ktos musial Keitha bardzo nienawidzic. Tato zebral nas razem i opowiedzial, co sie stalo. Opisal wszystko, beznamietnym tonem. Chcial nas przerazic - zwlaszcza Marcusa, Bennetta i Gregory'ego. Chcial, bysmy dobrze zapamietali, jak niebezpiecznie jest na zewnatrz. Zdaniem policji tortury, jakie przeszedl Keith, sa typowe dla ofiar handlarzy narkotykami, ktorzy mecza w ten sposob tych, co ich okradaja albo z nimi konkuruja. Juz nigdy sie nie dowiemy, czy moj brat wlasnie tak wszedl im w droge. Jedynym pewnikiem jest teraz to, ze nie zyje. Jego cialo znaleziono na drugim koncu miasta, cisniete przed zgliszczami starego budynku, w ktorym dawniej miescil sie dom pogodnej starosci. Lezalo na popekanym betonie, wyrzucone dobre pare godzin po zgonie. Rownie dobrze mogli zostawic je w jakims kanionie, a wtedy juz tylko psy by je znalazly. Ktos najwyrazniej chcial, by go znaleziono - i zidentyfikowano. Czyzby to krewni albo przyjaciele ktorejs z ofiar Keitha w koncu wyrownali z nim rachunki? Policjanci zachowywali sie, jak gdyby podejrzewali, ze wiemy, kto go zabil. Sluchajac, jakie zadaja pytania, odnosilam wrazenie, ze byliby uszczesliwieni, mogac zaaresztowac Cory lub tate - a najlepiej oboje. Na ich nieszczescie moi rodzice bardzo udzielaja sie publicznie i zadnemu nie przydarzyla sie ostatnio ani jedna niewyjasniona nieobecnosc czy inne odstepstwo od normalnego rozkladu zajec. Paredziesiat osob moglo zapewnic im alibi. Naturalnie nie zeznalam policji, ze Keith opowiedzial mi, co robil. Jaki z tego pozytek teraz, gdy jest martwy - zamordowany w taki bestialski sposob? Przypadkiem - a moze celowo - wszystkie jego ofiary zostaly pomszczone. Wardell Parrish poczul sie w obowiazku doniesc policji o karczemnej klotni miedzy Keithem a tata, jaka miala miejsce w ubieglym roku. Oczywista wszystko slyszal. Polowa sasiedztwa slyszala. Rodzinne draki zastepuja ludziom teatr - a tu w dodatku jeszcze tato: sam pastor! Wiem, ze to Wardell Parrish podkablowal o tym glinom. Tanya, jego najmlodsza siostrzenica, wygadala sie: -Wujek Ward powiedzial, ze nieprzyjemnie mu o tym mowic, ale... Jasne; wierze, bo musze, jak nieprzyjemnie. Pieprzony dran! Na szczescie nikt inny nie potwierdzil jego wersji. Gliniarze weszyli po sasiedztwie, ale zaden z sasiadow nie potwierdzil, ze cos mu wiadomo o jakiejs awanturze. Nie mieli przeciez cienia watpliwosci, ze to nie tato zabil Keitha. Poza tym dobrze wiedzieli, ze policja lubi rozwiazywac sprawy, "odkrywajac" dowody przeciwko komukolwiek, kogo upatrzy sobie na winnego. Najlepiej nie dawac im zadnych punktow zaczepienia. Gliny nigdy nie zjawiaja sie, gdy ludzie wzywaja ich na pomoc. Zawsze przyjezdzaja po fakcie, i tak sie sklada, ze przewaznie tylko pogarszaja juz zla sytuacje. Dzisiaj byl pogrzeb. Tato poprosil swego przyjaciela, wielebnego Robinsona, aby odprawil nabozenstwo. Sam siedzial przy Cory i przy nas, sprawiajac wrazenie przybitego. Wygladal staro. Strasznie staro. Cory caly dzien przeplakala, przewaznie bezglosnie. Wlasciwie poplakiwala juz od srody. Marcus z tata probowali ja jakos pocieszac. Nawet ja probowalam, poki nie spojrzala na mnie... prawie z nienawiscia - jak gdybym to ja przyczynila sie do smierci Keitha. Staram sie wyciagac do niej reke. Nie wiem, co wiecej moglabym zrobic. Moze z czasem bedzie umiala wybaczyc mi, ze nie jestem jej corka, ze zyje, podczas gdy jej syn jest martwy, ze tato mial mnie z inna zona...? Nie mam pojecia co jeszcze. Tato nigdy nie uronil lzy. Jak zyje, nie widzialam, by plakal. Ale dzis chcialabym, zeby zaplakal. Chcialabym, aby mogl. Curtis Talcott caly czas probowal trzymac sie blisko mnie - i bez przerwy rozmawialismy. Chyba potrzebowalam sie wygadac, a on cierpliwie to wytrzymywal. Powiedzial, ze powinnam ulzyc sobie placzem. Niewazne, jak zle ukladalo sie miedzy mna a Keithem czy Keithem a rodzina - powinnam pozwolic sobie na placz. Dziwne. Dopiero teraz, gdy o tym wspomnial, zwrocilam uwage, ze mnie tez brakuje lez. Jak ojciec, nie uronilam ani jednej. Byc moze Cory to zauwazyla. Moze moja sucha twarz spowodowala, ze zaczela zywic do mnie jeszcze jedna uraze. To nie tak, ze specjalnie trzymalam sie w ryzach, probujac udawac stoicki spokoj. Ja po prostu nienawidzilam Keitha - prawie tak bardzo, jak go kochalam. Byl moim bratem - w polowie - ale takze najbardziej socjopatycznym typem z grona bliskich mi osob. Gdyby dane mu bylo dorosnac, stalby sie potworem. Moze juz zdazyl nim zostac. Nigdy nie przejmowal sie swym postepowaniem. Jezeli czegos chcial i nie wiazalo sie to dla niego z bezposrednim fizycznym cierpieniem, po prostu robil to, majac gdzies cala reszte. Rozbil nasza rodzine, sprawil, ze stawala sie niepelna. A jednak nigdy nie przyszlo mi do glowy, aby zyczyc mu smierci. Nikomu nie zyczylabym tak okropnego zgonu. Ci, ktorzy go zabili, musieli byc o wiele gorszymi zwyrodnialcami niz Keith. Nie moge pojac, jak jeden czlowiek moze wyrzadzic cos takiego innemu. Gdyby hiperempatia stanowila czestsze uposledzenie, ludzie nie byliby zdolni robic takich rzeczy. Zabijaliby, gdyby naprawde musieli, znoszac cierpienie, ktore mogloby ich zniszczyc. Gdyby tak kazdy odczuwal cudzy bol - kto osmielilby sie torturowac? Kto chcialby zadawac drugiemu czlowiekowi niepotrzebny bol? Pierwszy raz przyszlo mi na mysl, ze moja przypadlosc moze miec jakiekolwiek dobre strony, ale wyglada na to, ze w obecnym stanie rzeczy moglaby okazac sie pomocna. Szkoda, ze nie moge zarazic nia ludzi. Zeby chociaz odnalezc innych takich jak ja i zyc wsrod nich. Lepsze juz sumienie biologiczne niz zadne. Wracajac do placzu: mysle, ze gdybym juz miala sie rozplakac, predzej zrobilabym to tamtego wieczoru, gdy tato spral Keitha - kiedy bylo juz po wszystkim i ojciec oprzytomnial, i zdal sobie sprawe, co zrobil, a my widzielismy, jak patrza na niego Keith i Cory. Zrozumialam wtedy, ze ani jedno, ani drugie nigdy mu tego nie wybaczy. Przenigdy. Cos cennego umarlo w naszej rodzinie. Chcialabym, aby tato potrafil zaplakac nad swym synem, jednak sama nie czuje najmniejszej potrzeby, by plakac z zalu po stracie brata. Niech spoczywa w spokoju - w urnie, w niebie czy gdziekolwiek trafi. 11 Kazda Zmiana moze zrodzic nasiona pozytku.Wyszukuj je. Kazda Zmiana moze wydac nasiona szkody. Wystrzegaj sie ich. Bog jest nieskonczenie zmienny. Bog jest Przemiana. "Nasiona Ziemi: Ksiegi Zywych" SOBOTA, 17 PAZDZIERNIKA 2026 Wszystko sie rozpada.Sasiedztwo, rodziny, wiezi miedzy ludzmi... Jak lina, ktora peka: po jednym wloknie na raz. Ubieglej nocy znow mielismy napad, a mowiac scislej: ktos usilowal nas napasc. Gdyby jeszcze wszystko bylo jak zwykle, ale nie. Tym razem nie skonczylo sie spladrowaniem ogrodu. Trzech zbirow przelazlo przez mur i za pomoca lomu wtargnelo do domu Cruzow. Naturalnie Cruzowie, jak kazda inna rodzina, maja zalozone glosne alarmy antywlamaniowe, kraty w oknach i barierki bezpieczenstwa przy wszystkich drzwiach, ale, jak widac, nie na wiele sie to zdaje. Jesli bandyta chce wejsc do srodka, to wejdzie. Wlamywaczom wystarczyly zwykle narzedzia: lomy, hydrauliczne podnosniki - cos, co moze zdobyc kazdy. Nie mam pojecia, jak udalo im sie unieszkodliwic alarm przeciwwlamaniowy. Wiem, ze przecieli przewody elektryczne i telefoniczne prowadzace do domu, ale to nie moglo zalatwic sprawy, bo alarm zasilaja zapasowe baterie. Mniejsza o to, co jeszcze zmajstrowali albo ktore z urzadzen nie zadzialalo - wazne, ze alarm sie nie wlaczyl. Po wywazeniu lomem drzwi wejsciowych zlodzieje weszli do kuchni i tym samym zelastwem potraktowali siedemdziesieciopiecioletnia babke Dorotei Cruz. Staruszka miala lekki sen i czesto wstawala w nocy, zeby zaparzyc sobie filizanke herbaty z palczatki cytrynowej. Jej rodzina mowi, ze wlasnie dlatego byla w kuchni, gdy wdarli sie bandyci. Chwile pozniej przybiegli bracia Dorotei, Hector i Rubin Quintanilla, z pistoletami w rekach. Ich sypialnia znajduje sie najblizej kuchni, dlatego to oni uslyszeli halas - zarowno odglosy samego wlamania, jak i rumor, gdy uderzona pani Quintanilla przewracala sie na stol kuchenny i krzesla. Hector i Rubin zastrzelili dwoch bandytow. Trzeciego, ktory zdolal uciec, prawdopodobnie ranili. Wszedzie bylo mnostwo krwi. Ale pani Quintanilla nie zyla. To juz siodmy taki incydent, odkad zginal Keith. Coraz wiecej zewnetrznych przedostaje sie przez nasz mur, by odbierac nam to, co mamy - czy raczej to, co wyobrazaja sobie, ze mamy. Siedem wtargniec do domow i ogrodow w niecale dwa miesiace - i to w sasiedztwie skladajacym sie zaledwie z jedenastu rodzin. Jezeli cos takiego spotyka nas, to na co musza byc narazeni prawdziwi bogacze - chociaz pewnie z ich arsenalami, prywatnymi armiami strazy i nowoczesnymi systemami zabezpieczen udaje im sie bronic o wiele skuteczniej. Moze wlasnie stad takie zainteresowanie nami: zawsze cos mozna nam ukrasc, bo jestesmy tak dobrze strzezeni. Z tych siedmiu napadow trzy sie powiodly. Rabusie zdolali wedrzec sie do srodka i nie odeszli z pustymi rekami - w sumie ich lupem padlo kilka radioodbiornikow, worek orzechow wloskich, maka pszenna i kukurydziana, troche bizuterii, prawie antyczny telewizor, komputer... Brali wszystko, z czym tylko mozna bylo czmychnac. Jesli Keith mowil prawde, nasze sasiedztwo nawiedza tylko najnedzniejsza kategoria zlodziei. Ci bardziej bezwzgledni, sprytniejsi i odwazniejsi z cala pewnoscia wola lupic sklepy i firmy. Marna pociecha, skoro te zbiry z samego dna marginesu tez wystarczaja, by nas powoli wybijac. W przyszlym roku skoncze osiemnascie lat, wiec wedlug taty bede dostatecznie dorosla, by pelnic prawdziwa nocna straz. Szkoda, ze nie moge juz teraz. Chcialabym zaczac jak najpredzej. Ale to i tak nie wystarczy. Zabawne. Cory i tato wydali czesc gotowki, ktora przyniosl nam Keith, na pomoc obrabowanym rodzinom. Kradzione pieniadze pomagaja ofiarom kradziezy. Polowa wszystkich naszych oszczednosci lezy schowana na naszym podworzu na wypadek jakiegos nieszczescia. Zawsze trzymalismy tam w ukryciu troche pieniedzy. Teraz zebralo sie tyle, ze mozna bylo czesc ruszyc. Druga polowa poszla na koscielny fundusz pomocy sasiedzkiej w naglych wypadkach. Jednak to wszystko za malo. WTOREK, 20 PAZDZIERNIKA 2026 Zaczyna sie dziac cos nowego - a moze raczej wraca paskudna przeszlosc. Kompania o nazwie "Kagimoto, Stamm, Frampton i Spolka" - KSF - przejela we wladanie niewielkie nadmorskie miasteczko Olivar. Autonomiczna od lat osiemdziesiatych dwudziestego wieku miescina - mala, ale bogata - to wlasciwie jedno z wielu plazowo-sypialnianych przedmiesc Los Angeles. Prawie zadnego przemyslu, duzo wolnego, przewaznie pagorkowatego terenu, z krotka i niszczejaca linia brzegowa. Mieszkancy, podobnie jak niektorzy u nas w Robledo, maja takie pensje, za ktore dawniej zyloby sie im dostatnio i wygodnie. W gruncie rzeczy ludzie w Olivar sa i tak o niebo zamozniejsi od nas, jednak ze statusem miejscowosci nadmorskiej musza placic wieksze podatki. Do tego, poniewaz czesc ladu jest niestabilna, dochodza inne problemy. Ocean nadkrusza i zabiera jedne grunty, inne podmywa i bardzo zasala wode. Ocieplajacy sie klimat sprawia, ze systematycznie podnosi sie poziom morza. Od czasu do czasu nawiedza ich tez trzesienie ziemi. Po niegdysiejszej plaskiej i piaszczystej plazy zostalo juz tylko wspomnienie, podobnie jak po biurowych i mieszkalnych budynkach, usytuowanych blisko wody. Jak wszystkie przybrzezne miasteczka swiata, Olivar potrzebuje specjalnej pomocy. Kiedys mialo swoja wyzsza klase srednia: biala, oswiecona spolecznosc, ktora stac bylo na trwonienie wielu dobr i wplywow. Dzis nawet politycy, ktorym pomagalo zwyciezac w wyborach, nie stana w obronie jego interesow. Caly stan, kraj, caly swiat potrzebuje pomocy - powtarzaja w kolko. Wiec na co, u licha, skarzy sie i biadoli jakies niewielkie Olivar?O dziwo bogatsze i mniej zagrozone geologicznie osady jakos uzyskuja pomoc: plyna fundusze na budowe grobli i walow przeciwpowodziowych, srodki na ewakuacje - na wszystko, co sie nalezy. Lezace miedzy morzem a Los Angeles Olivar z jednej strony zalewa tylko slona woda, a z drugiej fale zdesperowanej biedoty. Jedynym niezawodnym zrodlem, z ktorego olivarczycy czerpia zdatna do uzytku wode, jest zasilana energia sloneczna stacja odsalania, polozona na rowniejszym i bardziej stabilnym ladzie. Jednak przeciez zadne miasto nie obroni sie wlasnymi silami przed wdzierajacym sie coraz bardziej w glab ladu oceanem, kruszejaca gleba, podupadajaca gospodarka i naplywem zgnebionych uchodzcow. Z czasem sytuacja w Olivar zaczela przypominac nasza: dla tych niewielu, ktorzy jeszcze mieli prace poza domem, dojezdzanie do niej i powrot staly sie ogromnym zagrozeniem - jakims koszmarnym wyzwaniem. Ale musieli je nieustannie podejmowac, dzien w dzien na nowo. Wtedy na scene wkroczyli ludzie z KSF. Po wielu obietnicach, niezliczonych targach i sporach prawnych wystraszeni, podejrzliwi, ale pelni nadziei wyborcy wspolnie z oficjelami Olivar zgodzili sie na przejecie i wykupienie przez KSF. KSF zamierza rozbudowac ich zaklad odsalania do rozmiarow prawdziwego giganta, uczynic go jednym z najwiekszych w kraju. Kompania ma w planach zdominowanie gospodarki rolnej, sprzedazy wody, energii wiatru i slonca niemal na calym poludniowym zachodzie, gdzie za grosze wykupila juz rozlegle polacie zyznej, ale pozbawionej wilgoci ziemi. Na razie Olivar to tylko jeden z jej pomniejszych przyczolkow, z ktorego jednak moze czerpac juz chetna do pracy i wyksztalcona sile robocza: mlodych ludzi, pare lat starszych ode mnie, z bardzo ograniczonymi - naturalnie nie tak jak nasze - perspektywami na przyszlosc. Do tego ten ogromny - dawniej publiczny - obszar, ktory teraz kontroluja. Chca przejac na wlasnosc najwieksze zrodla wody, zaklady energetyczne, a takze przemysl i przedsiebiorczosc rolnicza w regionie, na ktorym wiekszosc ludzi postawila juz krzyzyk. Roztoczyli dalekosiezne plany, a mieszkancy Olivar zdecydowali, ze stana sie ich czescia, godzac sie na zarobki o wiele nizsze od pulapu, do ktorego przywykli - w zamian za bezpieczenstwo, pewne zapasy zywnosci, miejsca pracy i pomoc w zmaganiach z zywiolem Pacyfiku. Mimo to sa w Olivar ludzie, ktorym nie podoba sie ta odmiana. Znaja z historii los pierwszych amerykanskich kompanijnych miasteczek, w ktorych pozniej zalozycielskie kompanie oszukiwaly i wyzyskiwaly ludnosc. Tym razem ma byc inaczej. Mieszkancy Olivar nie sa przeciez zubozalymi i zastraszonymi ofiarami. Potrafia dbac o swoje interesy, troszczyc sie o swa wlasnosc i prawa. To wyksztalceni ludzie, ktorzy nie chca zyc w postepujacym chaosie, jaki ogarnal reszte okregu Los Angeles. Tak wlasnie, robiac publiczny spektakl z zaprzedania sie KSF, mowilo kilkoro z nich w radiowym reportazu, ktorego sluchalismy wszyscy wczoraj wieczorem. -Zycze im szczescia - odezwal sie tato - ale na dluzsza mete nie wyjdzie im to na dobre. -O co ci chodzi? - spytala z naciskiem Cory. - Wedlug mnie to wspanialy pomysl. Wlasnie tego nam trzeba. Zeby tylko znalazla sie wielka kompania, ktora chcialaby zrobic to samo z Robledo. -Nie - powiedzial ojciec. - Dziekowac Bogu, to nam nie grozi. -Skad mozesz wiedziec?! Niby czemuz to? -Robledo jest za duze i za biedne, za duzo tu czarnych i Latynosow, aby ktokolwiek sie nim zainteresowal; no i nie ma dostepu do morza. Ma natomiast uliczna biedote, skladowiska zwlok i wspomnienie zamozniejszej przeszlosci - z cienistymi drzewami, przestronnymi domami, wzgorzami i kanionami. Owszem, wzgorza i kaniony mamy nadal, ale zapewniam cie, ze zadna spolka w nas nie zainwestuje. Pod koniec audycji oglosili, ze KSF poszukuje dyplomowanych pielegniarek, nauczycieli z udokumentowanymi kwalifikacjami i paru innych grup wykwalifikowanych specjalistow, chetnych do osiedlenia sie w Olivar i pracy za mieszkanie z wyzywieniem. Naturalnie oferta zostala sformulowana o wiele mniej doslownie, jednak do tego sie sprowadzala. Mimo to Cory nagrala sobie numer kontaktowy i z miejsca zatelefonowala. I ona, i tato sa z zawodu nauczycielami, oboje z tytulami doktorskimi. Tak rozpaczliwie pragnela wybic sie jakos z tlumu. Tato tylko wzruszyl ramionami i pozwolil jej zadzwonic. Mieszkanie i wyzywienie. Proponowane wynagrodzenie bylo tak marne, ze nawet gdyby pracowali tam oboje, i tak razem nie zarobiliby tyle, ile moj ojciec dostaje teraz sam w college'u. Z takiej pensyjki, po odliczeniu kosztow utrzymania, musialoby jeszcze starczyc na czynsz. W sumie, pamietajac, ze jest nas szescioro, wychodzi wyraznie, ze nie byliby w stanie pokryc wszystkich wydatkow. Moze i udaloby nam sie wiazac koniec z koncem, gdybym i ja znalazla jakas prace, ale mnie w Olivar nikt nie potrzebuje. Sa tam setki, moze nawet tysiace takich jak ja. W kazdej walczacej o byt spolecznosci pelno jest zarowno bezrobotnych, kompletnie niewyksztalconych nastolatkow, jak i takich, co lizneli troche oswiaty - wszyscy bez szans na prace. Kazdemu, kto zatrudni sie u KSF, ciezko bedzie przezyc za pensje, jaka proponuje kompania. Zdaje mi sie, ze nie uplynie duzo czasu, a wszyscy nowi pracownicy stana sie jej dluznikami. Stara sztuczka z epoki kompanijnych osad: wpedzic ludzi w dlugi, potem sciskac coraz mocniej, kazac coraz ciezej harowac. Niewolnictwo za dlugi. Taki system moglby sie sprawdzic w Ameryce Christophera Donnera. Prawo pracy - i federalne, i stanowe - nie jest juz takie jak kiedys. -Chociaz sprobujmy - przekonywala ojca Cory. - W Olivar bylibysmy bezpieczni. Dzieci chodzilyby do prawdziwej szkoly, a w przyszlosci kompania dalaby im prace. Co czeka je tutaj oprocz rzeczywistosci za murem? Tato potrzasnal glowa. -Ludzisz sie nadzieja, Cory. Niewolnik nigdzie nie jest bezpieczny. Marcus i ja siedzielismy, sluchajac w napieciu. Dwu mlodszych chlopcow rodzice poslali juz do lozek, lecz nasza czworka wciaz czuwala, skupiona wokol radia. -Nie wierze, ze w Olivar zapanuje niewolnictwo - zabral glos moj brat. - Tamtejsi ludzie to nie nedzarze, nigdy nie pozwola zrobic z siebie niewolnikow. Ojciec usmiechnal sie do niego smutno. -Teraz jeszcze nie - powiedzial. - Nie od razu. Znow pokrecil glowa. -Kagimoto, Stamm, Frampton: Japonczyk, Niemiec i Kanadyjczyk. Kiedy bylem mlody, ludzie prorokowali, ze do tego dojdzie. Coz, wlasciwie czemu inne panstwa nie mialyby wykupywac tego, co z nas zostalo? Skoro sami wystawiamy sie na sprzedaz... Zastanawiam sie, ilu ludzi w Olivar ma choc blade pojecie, co sie tam naprawde dzieje. -Chyba niewielu - odezwalam sie. - Wydaje mi sie, ze baliby sie nawet pomyslec, jaka moze byc prawda. Tato spojrzal na mnie, a ja na niego. Wciaz jeszcze zaskakuje mnie, jak mocno, z jakim uporem ludzie potrafia zawziac sie i nie przyjmowac do wiadomosci faktow - nawet w okolicznosciach, gdy stawka jest ich wolnosc czy zycie. Ojciec musi zyc z ta wiedza od dawna. W jaki sposob udaje mu sie z tym pogodzic? -Komu jak komu: tobie, Lauren, przenosiny do Olivar powinny odpowiadac bardziej niz innym. Przeciez cierpisz za kazdym razem, gdy widzisz, jak komus dzieje sie krzywda. Tam nie bedzie chyba tyle przemocy. -Za to beda straznicy - odparlam. - Zauwazylam, ze ludzie, ktorzy maja choc odrobine wladzy nad innymi, przyzwyczajaja sie, by jej naduzywac. Te wszystkie sluzby ochroniarskie, ktore sciaga KSF - na pewno dostana nakaz, by nie niepokoic bogaczy, przynajmniej na poczatku. Ale zostaja jeszcze ci naplywowi, zatrudnieni za mieszkanie i jedzenie, slabi i bezbronni... Zaloze sie, ze na tych bedzie mozna sobie odbic. -Nie ma zadnych podstaw, by przypuszczac, ze kompania pozwoli na cos takiego - sprzeciwila sie Cory. - Czemu ty zawsze musisz spodziewac sie po wszystkich najgorszego? -Kiedy chodzi o uzbrojonych obcych - odparowalam - wydaje mi sie, ze dluzej sie pozyje, jesli sie jest podejrzliwym niz latwowiernym. Wydala z siebie ostre, nieartykulowane prychniecie, pelne niesmaku. -Co ty wiesz o swiecie? Wydaje ci sie, ze zjadlas wszystkie rozumy, ale prawda jest taka, ze o niczym nie masz pojecia! Nie zaprotestowalam. Jaki byl sens sprzeczac sie z nia? -Tak czy owak, watpie, zeby w Olivar chetnie witali rodziny murzynskie czy latynoamerykanskie - podsumowal tato. - Moze i przyjeliby Balterow, Garfieldow czy nawet kogos z Dunnow, ale nas raczej nie. Nawet gdybym na tyle ufal KSF, by oddac w ich rece moja rodzine, i tak by nas nie chcieli. -Moglibysmy przynajmniej sprobowac - nalegala Cory. - Powinnismy! Nawet jesli nas nie przyjma, gorzej niz teraz juz i tak nam nie bedzie. A jesli przyjma, a pozniej nam sie nie spodoba, zawsze mozemy wrocic. Na ten czas podnajelibysmy dom ktorejs z licznych rodzin, z czego byloby troche grosza, potem... -Potem wrocilibysmy na swoje bez pracy i zlamanego centa - przerwal jej ojciec. - Nie. Koniec dyskusji. Cala ta afera za bardzo przypomina w polowie ozywienie, jakie poprzedza kazda wojne, w polowie utopie rodem z science fiction. Ani troche w nia nie wierze. Wolnosc bywa niebezpieczna, Cory, ale jest cenna wartoscia. Nie wolno jej tak po prostu odrzucic ani pozwolic, by sie wymknela. Nie mozna kupczyc nia za chleb i miske soczewicy. Cory wpatrywala sie w niego - nic wiecej. Nie uciekl wzrokiem. Macocha wstala i poszla do ich sypialni. Pare minut pozniej zobaczylam, jak siedzi na lozku i placze, tulac do piersi urne z prochami Keitha. SOBOTA, 24 PAZDZIERNIKA 2026 Marcus mowi, ze Garfieldowie staraja sie o prace w Olivar. Dowiedzial sie od Robin Balter, z ktora spedza ostatnio mnostwo czasu. Robin bardzo sie nie podoba ten pomysl, poniewaz lubi swoja kuzynke Joanne o wiele bardziej niz obie rodzone siostry. Boi sie, ze jesli Joanne wyjedzie do Olivar, juz nigdy wiecej sie nie zobacza. Przypuszczalnie sie nie myli.Nie potrafie wyobrazic sobie sasiedztwa bez Garfieldow: bez Joanne, Jaya, Phillidy... Oczywiscie zdarzalo sie juz, ze odchodzily od nas pojedyncze osoby, ale nigdy nie stracilismy calej rodziny. To znaczy... wiem: przeciez nie umra, ale... ich nie bedzie. Oby ich nie przyjeli. Zdaje sobie sprawe, ze to samolubne, ale wszystko mi jedno. Co nie znaczy, ze zaczelo mi byc obojetne to, na co naprawde mam nadzieje. Och, do diabla. Mam nadzieje, ze trafi im sie wszystko, co najlepsze, by mogli przezyc. Mam nadzieje, ze nie stanie sie im nic zlego. *** W wieku trzynastu lat moj brat Marcus stal sie jedyna osoba w naszej rodzinie, ktora bez wahania nazwalabym piekna. Jego rowiesniczki gapia sie na niego, gdy mysla, ze nie widzi. Chichocza w jego obecnosci i lataja za nim jak wariatki, ale on trzyma sie Robin, ktora jak na razie wcale nie jest ladna - sama skora i kosci - za to ma mozgownice, jest zabawna i rozsadna. Za rok czy dwa zacznie zaokraglac sie tu i owdzie i moj braciszek bedzie mial dziewczyne i madra, i piekna, a wtedy - jesli dalej beda razem - ich zycie stanie sie znacznie ciekawsze. *** Chyba sie pomylilam. Spodziewalam sie jakiegos wybuchu, wielkiej katastrofy, naglego chaosu, ktory zniszczy nasze sasiedztwo. Zamiast tego wszystko rozlazi sie i rozpada kawalek po kawalku. Susan Talcott Bruce i jej maz tez zlozyli podanie o prace w Olivar. Inni sasiedzi dyskutuja i zastanawiaja sie, czy sie nie zglosic. W Olivar jest maly college. Sa smiercionosne systemy bezpieczenstwa, trzymajace na dystans oprychow i uliczna biedote. Tworzy sie nowe miejsca pracy...Moze to jest przyszlosc, a przynajmniej jedno jej oblicze. Miasta pod kontrola poteznych korporacji - ograny watek fantastyki naukowej. Moja babcia zostawila caly regal starych powiesci science fiction. Jesli dobrze pamietam, w calym "miejsko-korporacyjnym" podgatunku tej literatury glowny bohater zawsze przechytrzal, obalal rzady korporacji albo jej uciekal. Nie czytalam ani jednej ksiazki z tego nurtu, w ktorej bohater rwalby sie do tego, by korporacja wchlonela go, dajac zle oplacana prace. Wyglada na to, ze wlasnie tak bedzie w prawdziwym zyciu. Juz tak jest. Co wobec tego powinnam zrobic? Co moge zrobic? Za niespelna rok skoncze osiemnastke, bede pelnoletnia: dorosla kobieta, ktorej jedynym widokiem na przyszlosc jest wegetacja w naszej rozsypujacej sie wspolnocie. To albo "Nasiona Ziemi". Jesli chce zaczac urzeczywistniac idee "Nasion Ziemi", bede musiala wyjsc na zewnatrz. Wiem to od dawna - co wcale nie znaczy, ze ten pomysl choc troche przestal mnie przerazac. W przyszlym roku, kiedy stane sie pelnoletnia, opuszcze sasiedztwo. W takim razie juz teraz trzeba zaczac planowac, jak mam sobie poradzic. SOBOTA, 31 PAZDZIERNIKA 2026 Powedruje na polnoc. W dawnych czasach moi dziadkowie duzo podrozowali samochodem. Zostaly nam po nich stare mapy samochodowe prawie wszystkich okregow w naszym stanie oraz paru dalszych regionow kraju. Wprawdzie najbardziej aktualna liczy czterdziesci lat, ale to bez znaczenia. Przeciez drogi nie poznikaly. Niewatpliwie beda tylko w gorszym stanie niz za czasow, gdy dziadek i babka jezdzili po nich autem na benzyne. Zapakowalam do mojego plecaka mapy kalifornijskich okregow na polnoc od nas i nielicznych okregow Waszyngtonu i Oregonu, ktore udalo mi sie znalezc.Ciekawe, czy zdolam trafic na ludzi, ktorzy zaplaca mi za nauke tak podstawowych rzeczy jak czytanie i pisanie, albo na takich, co wynajma mnie, bym czytala i pisala za nich. To Keith podsunal mi ten pomysl. Przy okazji czytania i pisania moglabym nawet sprobowac uczyc niektorych strof "Nasion Ziemi". Gdyby dano mi do wyboru nieograniczone mozliwosci, i tak wybralabym nauczanie. Moge uczyc - nawet gdybym musiala jednoczesnie dorabiac na inne sposoby, aby miec co jesc. Jezeli bede w tym dobra, zaczne przyciagac ludzi: do siebie i Nasion Ziemi. Zycie, ktoremu udaje sie przetrwac, Zawsze umie sie przystosowac, Jest oportunistyczne, Lecz i uparte, Gleboko zakorzenione I plodne. Pojmij to. Wykorzystuj. Ksztaltuj Boga. Napisalam to przed kilkoma miesiacami. To prawda - jak wszystkie moje wiersze. Ten wydaje mi sie jeszcze prawdziwszy, jeszcze bardziej potrzebny teraz, kiedy sie boje. Wreszcie wymyslilam ostateczny tytul dla mojego zbiorku o Nasionach Ziemi: "Nasiona Ziemi: Ksiegi Zywych". Istnieja tybetanskie i egipskie "Ksiegi Umarlych". Tato ma je w swoim ksiegozbiorze. O zadnej "ksiedze zywych" jeszcze nie slyszalam, choc wcale nie zdziwilabym sie, gdybym kiedys odkryla, ze i takie dzielo juz napisano. Wszystko mi jedno. Ja tylko probuje wyrazic - na pismie - prawde. Staram sie, by mnie zrozumiano. Nie zalezy mi na wymyslnosci, fantazyjnosci czy nawet oryginalnosci. Jasnosc i prawda to az nadto - jezeli tylko uda mi sie je osiagnac. Jesli okaze sie, ze gdzies tam w swiecie za naszym murem sa inni ludzie, ktorzy juz glosza moja prawde, przylacze sie do nich. Jesli nie, przystosuje sie do czegokolwiek bede musiala, wykorzystam wszelkie szanse, jakie tylko zdolam dostrzec albo stworzyc, przeczekam i przetrwam, znajde uczniow i bede uczyla. 12 Jestesmy Nasionami Ziemi,Zyciem, swiadomym siebie I wlasnych przemian. "Nasiona Ziemi: Ksiegi Zywych" SOBOTA, 14 LISTOPADA 2026 Garfieldowie zostali przyjeci do Olivar.Przenosza sie w przyszlym miesiacu. Tak szybko. Ludzie, ktorych znam cale zycie, nagle z niego znikna. Joanne i ja nie zawsze zgadzalysmy sie we wszystkim, ale przeciez dorastalysmy razem. Zwykle wyobrazalam sobie mgliscie, ze gdy ja opuszczam sasiedztwo, ona z cala reszta zostaja na miejscu, zastygli, zatrzymani w czasie. A przeciez tak nie bedzie, to zwykla mrzonka. Przeciez Bog jest Przemiana. -Chcesz tam jechac? - spytalam ja dzis rano, gdy spotkalysmy sie, aby nazrywac troche wczesnych cytryn, pomarancz pepkowych i daktylowych sliwek, ktore prawie calkiem juz dojrzaly i przyciagaly oczy jaskrawopomaranczowa barwa. Zrywalysmy najpierw w naszym ogrodzie, a potem u Garfieldow, czujac, ze to zajecie sprawia nam wielka frajde. Dzien byl chlodny, ale spedzanie czasu na powietrzu wydawalo nam sie fajne. -Nie mam wyboru - odpowiedziala. - Co nam wszystkim pozostalo? Tu sie wszystko wali. Sama dobrze wiesz. Wpatrywalam sie w nia. Pomyslalam, ze teraz, kiedy ma dokad uciec, mozemy spokojnie wrocic do pewnych tematow. -Wiec przenosicie sie do innej fortecy - rzucilam. -Do lepszej. Do takiej, gdzie zadne zbiry nie przeleza przez mur, zeby mordowac staruszki. -Twoja mama mowi, ze dadza wam tylko mieszkanie. Bez podworka, bez ogrodu. Bedziecie zarabiac mniej pieniedzy, a jedzenie jest tam drozsze. -Damy sobie rade! - odparla moja przyjaciolka tonem, w ktorym zadzwieczala jakas krucha, niepewna nuta. Odstawilam stare grabie, ktorymi siegalam po owoce. Swietnie sie nadawaly do sciagania cytryn i pomarancz. -Boisz sie? - zapytalam. Joanne odlozyla swoj prawdziwy zbierak z niewygodnie wystajaca raczka i malym koszyczkiem na spadajace owoce - najlepszy do daktylowych sliwek - i objela sie rekoma. -Cale zycie mieszkam tutaj, wsrod drzew i ogrodow. Nie wiem... nie wyobrazam sobie, jak to bedzie w zamknietym mieszkaniu. Tak: boje sie, ale wierze, ze sobie poradzimy. Musimy. -Jesli okaze sie, ze cos jest nie tak, jak mialo byc, mozecie wrocic tu znowu. Zostaja przeciez twoi dziadkowie, ciotka z rodzina. -I Harry - szepnela, patrzac w strone swojego domu. Bede musiala przywyknac do mysli, ze to juz nie jest dom Garfieldow. Harry i Joanne byli ze soba chyba rownie blisko jak ja z Curtisem. Dotychczas nie przyszlo mi do glowy, ile to moze dla niej znaczyc - co czuje, rozstajac sie z nimi. Lubie Harry'ego Baltera. Pamietam, jak sie zdziwilam, gdy tych dwoje zaczelo ze soba chodzic. Oboje od urodzenia w jednym domu. Odkad siegam pamiecia, zawsze myslalam o Harrym niemal jak o rodzonym bracie Joanne. W rzeczywistosci byli jedynie kuzynami i jakims cudem, na przekor wszystkiemu, zakochali sie w sobie. Przynajmniej tak o tym myslalam. Lata cale zadne nie mialo innej sympatii. Wszyscy w sasiedztwie zakladali, ze pobiora sie, gdy tylko troche podrosna. -Wezcie slub i zabierz go ze soba - podrzucilam pomysl. -On nie chce jechac - odparla tym samym szeptem. - Rozmawialismy o tym przez caly czas. Harry chcialby, zebym to ja zostala z nim tutaj, wyszla za niego, kiedy tylko bedzie mozna, a pozniej wywedrowalibysmy na polnoc. Tak... w ciemno, bez zadnych planow i perspektyw. Bez niczego w nieznane. Czyste wariactwo. -Czemu nie podoba mu sie Olivar? -Mysli tak samo jak twoj ojciec: ze Olivar to pulapka. Naczytal sie o kompanijnych miastach z przelomu dziewietnastego i dwudziestego wieku i twierdzi, ze mniejsza o to, jak wspaniale wyglada teraz ten pomysl, w ostatecznym rozrachunku i tak skonczy sie dla ludzi tylko dlugami i utrata wolnosci. Wiedzialam, ze Harry ma glowe na karku. -Jo - zaczelam - w przyszlym roku bedziesz pelnoletnia. Moglabys przemieszkac z Balterami do tego czasu, a potem wyjsc za Harry'ego. Albo namowic ojca, by pozwolil wam wziac slub juz teraz. -I co dalej? Dolaczymy do ulicznych nedzarzy? Zostac, zeby narobic tylko wiecej dzieciakow w tym przepelnionym domu? Harry nie ma pracy i zadnych szans, by znalezc cos sensownego. Mamy zyc na garnuszku u jego rodzicow? Co to za przyszlosc? Zadna. Absolutne dno! Klasyczne rozumowanie. Rozsadne, dojrzale, logiczne, ale bledne. Bardzo w stylu Joanne. A moze to ja sie myle. Moze bezpieczenstwo, jakie proponuje jej Olivar, jest dzis jedyna forma bezpieczenstwa osiagalna dla tych wszystkich, ktorzy nie sa bogaci. Jednak mnie spokoj Olivar jakos wcale nie wydaje sie atrakcyjniejszy od tego, ktory znalazl Keith w swojej urnie. Narwalam jeszcze troche cytryn i pomarancz, zastanawiajac sie, jak zareagowalaby Joanne, gdyby wiedziala, ze ja tez planuje opuscic sasiedztwo juz w przyszlym roku. Czy znow, lekajac sie o mnie, polecialaby z tym do swojej mamy - z nadzieja, ze znajdzie kogos, kto obroni mnie przede mna sama? Kto wie? Marzy o przyszlosci, ktora potrafilaby zrozumiec i na ktorej bedzie mogla polegac - w gruncie rzeczy o czyms, co w znacznej mierze przypominaloby terazniejszosc jej rodzicow. Nie sadze, by taka przyszlosc byla mozliwa. Za bardzo, za szybko zmienia sie nasza rzeczywistosc. Niepodobna opierac sie Bogu. Wstawilysmy kosze z owocami do przedsionka na ganku z tylu mojego domu, potem ruszylysmy do domu Joanne. -A ty co zrobisz? - zapytala mnie po drodze. - Masz zamiar tkwic tutaj? To znaczy... wyjdziesz za Curtisa i zostaniesz w sasiedztwie? Wzruszylam ramionami. -Sama nie wiem - sklamalam. - Jezeli juz za kogos wyjde, to za Curtisa, ale nie jestem pewna, czy w ogole chce malzenstwa. Zaludnianie sasiedztwa nowymi szkrabami usmiecha mi sie tak samo jak tobie. Moja rodzina na pewno troche tu jeszcze zabawi. Tato nie chce nawet slyszec, aby Cory chociaz zlozyla podanie o przyjecie nas do Olivar. Akurat to mnie cieszy, bo nie chce tam jechac. Ale powstana inne Olivar, wiec kto wie, gdzie w koncu moge wyladowac? Ostatnie zdanie bynajmniej nie brzmialo jak klamstwo. -Przypuszczasz, ze wiecej miast przejdzie w prywatne rece? -To bedzie naturalna kolej rzeczy, jesli w Olivar wszystko sie powiedzie. Caly kraj zostanie rozparcelowany w pogoni za tania ziemia i tania sila robocza. Jezeli nawet dosc zamozni olivarczycy sami blagali, by ich wykupic, logiczne, ze inne miasta, juz egzystujace na granicy przetrwania, beda zmuszone skonczyc jako ekonomiczne kolonie kogokolwiek, kogo tylko bedzie stac, zeby je przejac. -Jezu, znowu to twoje czarnowidztwo. Zawsze musisz miec w zanadrzu jakas Sodome i Gomore. -Po prostu widze, co sie tam dzieje. Ty tez, tylko nie chcesz sie przyznac. -Pamietasz, jak prorokowalas, ze napadna nas wyglodniale hordy, ktore przeleza przez mur, a my bedziemy musieli uciekac w gory i zywic sie trawa? Czy ja pamietam? Odwrocilam sie, by spojrzec jej w twarz, najpierw ze zloscia, pozniej, ku wlasnemu zaskoczeniu, zdjeta smutkiem. -Bedzie mi cie brakowalo - stwierdzilam. Musiala odgadnac moje uczucie, bo odparla szeptem: -Przepraszam. Objelysmy sie. Nie spytalam, za co przepraszala, a ona sama nie powiedziala nic wiecej. WTOREK, 17 LISTOPADA 2026 Tato nie wrocil jeszcze do domu. Mial byc z powrotem rano.Nie mam pojecia, co to moze znaczyc. Nie wiem, co myslec. Panicznie sie boje. Cory obdzwonila juz college, jego przyjaciol, znajomych pastorow i wspolpracownikow, policje i szpitale... Bez skutku. Dowiedzielismy sie, ze nie zostal aresztowany, nie lezy w zadnym szpitalu, chory, ranny czy martwy; przynajmniej nikomu nic o tym nie wiadomo. Zaden z przyjaciol ani znajomych nie widzial go, odkad wczesnym rankiem wyjechal dzis z pracy. Jego rower byl sprawny. Ojcu tez nic nie dolegalo. Razem z nim wracalo na rowerach jeszcze trzech kolegow z college'u, ktorzy mieszkali w innych sasiedztwach w naszej okolicy. Cala trojka miala do powiedzenia to samo: rozstali sie z nim jak zwykle na skrzyzowaniu River Street i Durant Road. To tylko piec przecznic stad - mieszkamy na samym koncu Durant Road. Wiec gdzie sie podzial? Uzbrojona grupka przejechalismy na rowerach od domu do River Street, a potem cala River Street do samego college'u. W sumie piec mil. Przeszukalismy boczne uliczki, aleje, puste budynki - wszystkie okoliczne zaulki. Bralam w tym udzial. Marcus tez; gdybym go nie zabrala, jestem pewna, ze poszedlby szukac sam. Wzielam smith wessona. Moj brat mial tylko swoj noz. Wprawdzie umie poslugiwac sie nim szybko i zrecznie, no i jest silny jak na swoj wiek, jednak nigdy przedtem nie uzywal go w starciu z jakimkolwiek zywym stworzeniem. Gdyby cokolwiek mu sie przytrafilo, chyba nie odwazylabym sie wrocic do domu. Cory i tak juz odchodzi od zmyslow ze zmartwienia. Najpierw Keith, teraz jeszcze to... Mam metlik w glowie. Wszyscy sasiedzi zjawili sie na pomoc. Jay Garfield, chociaz niedlugo wyjezdza, bez wahania stanal na czele poszukiwan. Naprawde zacny czlowiek. Zrobil wszystko, co dalo sie wymyslic, aby znalezc tate. Jutro jedziemy przeczesywac wzgorza i kaniony. Nie mamy wyjscia. Nikt sie nie kwapi; ale co innego nam zostalo? SRODA, 18 LISTOPADA 2026 Nigdy przedtem nie napatrzylam sie na tyle nedzy, nie widzialam tylu ludzkich szczatkow i tyle dzikich psow, co dzis. Musze o tym napisac. Musze wylac to z siebie, nie moge dusic wszystkiego w srodku. Dotad widok zwlok nie wytracal mnie az tak z rownowagi, jednak to... Choc nikt nie powiedzial tego glosno, wszyscy wiedzieli, ze szukamy ciala taty. Nie moglam temu zaprzeczyc ani nie przyjac do wiadomosci. Cory jeszcze raz sprawdzila na policji, w szpitalach i u wszystkich, ktorzy mogli znac mojego ojca. Zadnych wiesci. Chcac nie chcac, trzeba bylo wyruszyc na wzgorza. Jadac na strzelanie do celu, nigdy nie rozgladamy sie na boki bardziej niz to konieczne ze wzgledu na bezpieczenstwo. Nie szukamy, czego wcale nie chcielibysmy znalezc. Tym razem w trzy - czterosobowych grupkach przetrzasnelismy cala najblizsza okolice gornego odcinka River Street. Przez caly czas pilnowalam, by Marcus trzymal sie blisko mnie, co wcale nie bylo latwe. Co takiego jest w mlodych chlopcach, ze az sie rwa, aby zboczyc gdzies samemu na manowce i dac sie zabic? Dwa wlosy na krzyz na brodzie i juz probuja pokazac, jacy to z nich mezczyzni. -Musimy sie nawzajem ubezpieczac - tlumaczylam. - Nie moge pozwolic, zeby cos ci sie stalo. Mam nadzieje, ze sie na tobie nie zawiode. W odpowiedzi poslal mi polusmieszek, ktory mowil wyraznie, ze dobrze wie, o co mi chodzi, i ze ma zamiar postepowac, jak sam uzna za sluszne. Rozzloszczona zlapalam go za barki. -Do jasnej cholery, Marcus, ile siostr masz? Ilu ojcow?! Pozwalalam sobie przy nim na najlagodniejsze przeklenstwa tylko wtedy, gdy sprawy byly powazne, wiec wreszcie docenil powage sytuacji. -Spoko - wymamrotal. - Mozesz na mnie liczyc. Wtedy znalezlismy reke. To Marcus ja zauwazyl: ciemny ksztalt, lezacy na poboczu szlaku, ktorym sie posuwalismy. Zwisala, zaplatana w niskie galezie karlowatej debiny. Konczyna byla calkiem swieza i w jednym kawalku: dlon, przedramie i ramie. Nalezala do czarnego mezczyzny i w miejscach, gdzie jeszcze nie wystapilo odbarwienie, miala taki sam odcien, jak skora mojego ojca. Odrabana, cala pochlastana, nawet martwa wciaz wygladala poteznie - dlugie kosci, dlugie palce, lecz umiesnione i masywne... Znajomy widok? Z konca ramienia wystawala gladka i biala kosc. Ten, kto je odcial, musial miec ostry noz. Kosc nie byla nawet peknieta. Tak, to mogla byc reka taty. Marcus zwymiotowal na jej widok. Ja zmusilam sie do ogledzin, szukajac jakichs znajomych cech: czegos, co da pewnosc. Kiedy Jay Garfield probowal mnie powstrzymac, odepchnelam go, posylajac do diabla. Przykro mi z tego powodu i pozniej go przeprosilam, ale musialam wiedziec. Jednak ostatecznie nie mamy pewnosci. Cialo bylo zbyt pociachane i zaplamione zaschnieta krwia: nie bylam w stanie poznac. Jay Garfield zdjal odciski palcow w swym kieszonkowym notesie, ale ramie zostawilismy. Jak mozna bylo przyniesc cos takiego Cory? Szukalismy dalej. Co nam zostalo? George Hsu natknal sie na grzechotnika. Na szczescie waz nikogo nie ukasil, a my darowalismy mu zycie. Chyba zadne z nas nie mialo ochoty na zabijanie jakichkolwiek zywych istot. Widzielismy psy, ktore jednak trzymaly sie od nas z daleka. Raz dojrzalam nawet kota, jak przygladal sie nam spod krzaka. Koty albo zmykaja ile sil w lapach, albo zastygaja gdzies w bezruchu. Interesujace stworzenia do obserwacji. W kazdych innych okolicznosciach. Nagle ktos zaczal krzyczec. Nigdy przedtem nie slyszalam takich wrzaskow - raz po raz, bez ustanku. Czyjs glos wyl proszaco, blagalnie: -Nie! Przestancie! O Boze, juz nie, prosze. Jezu Chryste, Jezu, blagam! Potem nastapila seria nieartykulowanych, zgrzytliwych kwikow, zakonczona wysokim, napawajacym zgroza zawodzeniem. To byl meski glos i choc nie przypominal glosu mojego ojca, nie byl do niego tak calkiem niepodobny. Nie moglismy umiejscowic jego zrodla. Dzwieki niosly sie echem po calym kanionie, kierujac nas to w jedna, to w druga strone. Jar pelen byl rozproszonych pojedynczo glazow i gestych dzikich zarosli, ktore nie pozwalaly schodzic ze sciezek tam, gdzie w ogole byly jakies sciezki. Wycie ustalo, by po chwili powrocic w postaci potwornych bulgoczacych odglosow. Zwolnilam i szlam teraz na koncu naszego szeregu. Nic mi nie bylo. Sam glos nie wywoluje empatii. Zaczynam wspolodczuwac czyjs bol, dopiero gdy widze osobe. A tego, kto krzyczal, nie chcialabym zobaczyc za nic w swiecie! Marcus zaczekal i dolaczyl do mnie. -Wszystko w porzadku? - zapytal szeptem. -Tak - odparlam. - Dopoki nic nie wiem o tym, co dzieje sie temu biedakowi. -Keith - przypomnial moj brat. -Zgadza sie - przytaknelam. Prowadzilismy nasze rowery z tylu za wszystkimi, ogladajac sie na drozke za plecami. Kayla Talcott zrownala sie z nami, sprawdzic, czy nic sie nie stalo. Nie chciala, bysmy brali udzial w przetrzasaniu parowow, ale gdy ostatecznie nas wzieli, ona tez poszla, aby miec nas na oku. Taka juz jest. -To nie jest glos waszego taty - pocieszala. - Zupelnie niepodobny. Kayla pochodzi z Teksasu, tak samo jak moja biologiczna matka. Czasami mowi, jak gdyby cale zycie nie wysciubila stamtad nosa - innym znow razem ma taki sam akcent jak ktos, kto nigdy nawet nie zahaczyl o Poludnie. Potrafi wlaczac i wylaczac rozne akcenty niczym radio. Najczesciej mowi tak, gdy chce kogos pocieszyc albo komus zagrozic, ze go zabije. Czasem kiedy jestem z Curtisem, dostrzegam jej rysy w jego twarzy; zastanawiam sie wtedy, jak by to bylo wejsc do jej rodziny - jaka tesciowa by byla. Dzis chyba oboje z Marcusem cieszylismy sie, ze byla przy nas. Potrzebna nam byla bliskosc kogos takiego jak ona, promieniujacego taka matczyna sila. Koszmarny krzyk ustal na dobre. Moze nieszczesnik wyzional ducha i wymknal sie cierpieniu. Mam nadzieje, ze tak. Nie odnalezlismy go. Natknelismy sie na kosci, ludzkie i zwierzece. Natrafilismy na rozkladajace sie zwloki pieciu ludzi, rozwleczone pomiedzy glazami. Znalezlismy wystygle resztki ogniska z ludzka koscia udowa i dwiema ludzkimi czaszkami, swiecacymi z popiolow. W koncu wrocilismy do domu i sciesnieni za naszym obronnym murem pograzylismy sie w blogiej iluzji bezpieczenstwa. NIEDZIELA, 22 LISTOPADA 2026 Nikomu nie udalo sie znalezc mojego ojca - a prawie wszyscy dorosli w sasiedztwie spedzili jakis czas na poszukiwaniach. Richard Moss nie; za to jego najstarszy syn i corka zjezdzili okolice razem z nami. Nie szukal tez Wardell Parrish, ale pomagala nam jego siostra i najstarszy siostrzeniec. Nie wiem, co jeszcze mozna by zrobic. Gdybym wiedziala, juz bylabym za murem.Nie mamy nic, nic, nic! Policja nie natrafila na zaden trop. Nie znalazl sie najmniejszy slad. Tato rozplynal sie, przepadl. Odciski palcow uciachanej reki tez nie byly jego. Od srody, noc w noc sni mi sie tamten potworny wrzask. Jeszcze dwa razy wychodzilam z grupami sasiadow przeczesywac kaniony. Napatrzylismy sie na mnostwo trupow i na najgorsza nedze zywych: ludzi, z ktorych zostaly tylko smutne oczy i przeswiecajace przez skore piszczele. Moje wlasne kosci bolaly mnie ich bolem. Czasem, jak juz uda mi sie na troche zasnac i nie slyszec tamtego wycia, dla odmiany staja mi przed oczami tamte chodzace trupy. Widywalam ich od zawsze. Tylko nigdy nie patrzylam. Grupa, z ktora nie bylam, natknela sie na dziecko, zjadane zywcem przez psy. Wybili psy, a pozniej bezradnie patrzyli, jak chlopczyk kona. Rano przemawialam podczas nabozenstwa. Moze taki byl moj obowiazek. Nie wiem. Ludzie sciagneli do kosciola, niepewni i podenerwowani, nie wiedzac, co maja poczac. Chyba po prostu chcieli byc razem, z wieloletniego nawyku zbierania sie w naszym domu w kazdy niedzielny poranek. Niepewni, niezdecydowani, jednak przyszli. Wyatt Talcott i Jay Garfield zaproponowali, ze zabiora glos. Powiedzieli obaj po kilka slow; w gruncie rzeczy cos w rodzaju mowy pochwalnej pod adresem mojego ojca, choc zaden by sie do tego nie przyznal. Zaczelam sie bac, ze po nich wszyscy beda chcieli zrobic to samo i nabozenstwo zamieni sie w beznadziejny, zaimprowizowany na poczekaniu pogrzeb. Wstalam - nie po to, by wyglosic kolejnych pare zdan. Pragnelam przekazac tym ludziom cos takiego, z czym beda mogli wrocic do domu, cos, co sprawiloby, ze poczuja, iz tego dnia dosc juz zostalo powiedziane. Podziekowalam im za nieustajace wysilki, aby odnalezc tate. Potem... no coz, potem mowilam o wytrwalosci. Palnelam kazanie o wytrwalosci - jesli mozna powiedziec, ze niewyswiecony na duchownego podlotek wyglasza kazanie. Nikt nie probowal mi przerwac. Jedyna osoba, ktora moze by chciala, byla Cory, ale ona siedziala jak w letargu. Niczym automat; robila tylko to, co musiala. Tak wiec zacytowalam swietego Lukasza, rozdzial osiemnasty, wersety od pierwszego do osmego: przypowiesc o natretnej wdowie - jedna z tych, ktore zawsze lubilam. Wdowa tak natarczywie domaga sie sprawiedliwosci, ze w koncu przelamuje opor sedziego, k{ory nie liczy sie ani z Bogiem, ani z ludzmi. Tak dlugo mu sie naprzykrza, az dostojnik jej ulega. Moral: slabi sa w stanie zwyciezyc potezniejszych dzieki wytrwalosci. Wytrwalosc nie zawsze jest bezpieczna; mimo to czesto bywa jedyna droga do celu. Mojemu ojcu i zgromadzonym tu teraz doroslym razem udalo sie zbudowac i podtrzymywac nasza wspolnote - na przekor nedzy i przemocy, panujacym na zewnatrz. Teraz, z ojcem czy bez, ta wspolnota musi istniec dalej - zlaczona, skonsolidowana, by przetrwac. Wspomnialam o koszmarach, ktore mi sie snia, i o tym, skad sie biora. Pewnie niektorym sasiadom nie spodobalo sie, ze opowiadam takie rzeczy przy ich dzieciach, ale bylo mi wszystko jedno. Gdyby Keith wiecej rozumial, byc moze zylby do dzisiaj. Jednak nie wymienilam jego imienia. Ludzie mogliby stwierdzic, ze los mego brata spotkal go z jego wlasnej winy. Nikt nie mogl powiedziec tego samego o tacie. Nie chcialam, by nadszedl dzien, w ktorym bedzie mozna powiedziec to samo o calym sasiedztwie. -W moich koszmarnych snach widac przyszlosc, jaka nas czeka, jezeli przestaniemy polegac jedni na drugich - mowilam na zakonczenie. - Smierc z glodu albo z rak ludzi, wyzutych juz z jakichkolwiek uczuc. Rozpad. Zaglada. Jestesmy zdani tylko na Boga i siebie. Ale mamy jeszcze sasiedztwo: nasza krucha, lecz realna twierdze. Czasem watpimy, by cos tak malego i slabego potrafilo przetrwac, obronic sie przed nieprzyjaciolmi, ktorzy jak sedzia z przypowiesci Chrystusa nie boja sie ani Boga, ani ludzi. A jednak, podobnie jak wdowa, ono wciaz sie nie poddaje. My sie nie poddajemy. Bo to nasz dom, na dobre i zle. Wlasnie to chcialam im przekazac. Urwalam - tak, by ostatnie slowa dzwieczaly im w uszach, wywolujac poczucie niedosytu i niedopowiedzenia. Obserwowalam, jak oczekuja dalszego ciagu, a gdy w koncu dotarlo do nich, ze nic wiecej nie powiem, jak mysla nad tym, co uslyszeli. W najwlasciwszej, najodpowiedniejszej chwili Kayla Talcott zaintonowala stara piesn. Reszta stopniowo przylaczala sie do spiewu, powoli, ale z uczuciem. -Nie porzucimy, nie, nie rzucimy domu... Przypuszczam, ze hymn zabrzmialby slabiutko, moze nawet zalosnie, gdyby zaczal go spiewac ktos o watlejszym glosie. Na przyklad ja. Moj spiew mozna nazwac jedynie przyzwoitym. Za to Kayla ma przepiekny, potezny i czysty glos, z ktorym potrafi zrobic wszystko, co tylko chce. Przy tym akurat ona ma reputacje osoby, ktorej do opuszczenia sasiedztwa nie nakloniloby nic i nikt poza nia sama. Pozniej, gdy wychodzila, podziekowalam jej. Spojrzala na mnie. Przeroslam ja juz pare lat temu, wiec musiala patrzec w gore. -Dobra robota - powiedziala, kiwajac glowa, i ruszyla w strone swojego domu. Uwielbiam ja. Inni sasiedzi tez nie omieszkali mnie pochwalic, jak sadze calkiem szczerze. Wiekszosc wyrazala to samo, w roznej formie: -Co racja, to racja. Lub: -Nie wiedzialem, ze umiesz prawic takie kazania. Czy: -Ojciec bylby z ciebie dumny. Chyba tak. Mam nadzieje. Zrobilam to dla niego. To on polaczyl te kilkanascie domostw w jedna spolecznosc. A teraz pewnie nie ma go juz wsrod zywych. Nie pozwolilam im go pochowac, ale swoje wiem. Nie jestem dobra w aktach samozaparcia i oszukiwania samej siebie. Tak naprawde przemawialam na jego pogrzebie; jego i sasiedztwa. Bo zebym nie wiem jak mocno pragnela, by rzeczywiscie bylo tak, jak mowilam, wszystko to nieprawda. Porzucimy dom; zmusza nas, jak amen w pacierzu. Pytanie tylko kiedy, kto - i w ilu kawalkach. 13 Ofiarom, jakich zada od ciebieSwiat zywych, Nie ma konca. "Nasiona Ziemi: Ksiegi Zywych" SOBOTA, 19 GRUDNIA 2026 Wielebny Matthew Robinson, w ktorego kosciele zostalam ochrzczona, przybyl dzis, aby wyglosic kazanie na oficjalnym pogrzebie ojca. Cory to z nim zalatwila. Nie bylo ciala ani urny. Nikt nie ma pojecia, co naprawde stalo sie z tata. Ani policja, ani my nie dowiedzielismy sie niczego. Ale nie mamy cienia watpliwosci, ze tato nie zyje. Gdyby bylo inaczej, na pewno dotarlby jakos do domu, wiec musi byc martwy.Nie, nieprawda. Nie ma zadnej pewnosci. Moze lezy gdzies chory czy ranny? Albo przetrzymywany sila, wbrew wlasnej woli, przez kto wie jakie bestie, z im tylko znanych powodow? Jest gorzej, niz gdy zginal Keith. O wiele gorzej. Tamto bylo potworne, ale przynajmniej wiedzielismy na pewno, co sie z nim stalo. Jakkolwiek duzo wycierpial przed smiercia, mielismy pewnosc, ze juz nie cierpi. W kazdym razie na tym swiecie. Znalismy prawde. Teraz nie wiemy nic. Tato niewatpliwie nie zyje, ale nie mozna miec pewnosci! Przypuszczam, ze to samo musieli czuc Dunnowie, kiedy zniknela Tracy. Prawda, byla narwana jak cala jej rodzina, ale tak wlasnie musieli sie czuc. Co mysla teraz? Tracy nigdy nie wrocila. Jesli nawet zyje, jakich okropienstw doswiadcza tam, na zewnatrz? Samotna dziewczyne mogla czekac tylko jedna przyszlosc. Dlatego ja wyjde z sasiedztwa przebrana za mezczyzne. Jak oni wszyscy to przyjma? Dla nich tez umre: dla Cory, moich braci, dla calej wspolnoty. Biorac pod uwage inne ewentualnosci, beda zyczyc mi smierci. Dziekuje tacie za moj wysoki wzrost i sile fizyczna. Nie bede juz musiala cierpiec z powodu rozstania z nim. To on pierwszy rozstal sie ze mna. Mial piecdziesiat siedem lat. Po co zewnetrzni mieliby trzymac mezczyzne w tym wieku zywego? Raz okradzionego albo pusciliby wolno, albo zabili. A gdyby pozwolili mu odejsc - wlokac sie, kulejac, czolgajac - wrocilby do domu. Zatem nie zyje. Taka jest prawda. Nie ma innej mozliwosci. WTOREK, 22 GRUDNIA 2026 Dzis Garfieldowie - Phillida, Jay i Joanne - wyjechali do Olivar. KSF przyslala pancerna ciezarowke, ktora wywiozla ich z calym dobytkiem. Dorosli sasiedzi robili co w ich mocy, aby powstrzymac wszystkie male szkraby przed wlazeniem na auto i zameczeniem na smierc kierowcow. Wiekszosc dzieciarni w wieku moich braci nigdy przedtem nie byla tak blisko samochodu ciezarowego, ktory jest na chodzie. Niektore mlodsze latorosle Mossow nigdy w zyciu nie widzialy ciezarowki. Dzieciom Mossow nie bylo wolno chodzic nawet do domu Yannisow, gdy jeszcze dzialal ich telewizor.Dwoch pracownikow KSF znosilo wszystko nader cierpliwie - kiedy tylko przekonali sie, ze malcy nie maja zamiaru niczego ukrasc ani zdewastowac. Obaj umundurowani, z pistoletami, pejczami i palkami, bardziej przypominali policjantow niz przewoznikow. Niewatpliwie w aucie mieli tez bron wiekszego kalibru. Moj brat Bennett chwalil sie, ze gdy wlazl na maske, zobaczyl zamontowane w srodku duze karabiny. Zwazywszy, ile warta jest taka wielka ciezarowka i ilu obwiesiow mialoby chrapke, by uwolnic KSF od niej i jej zawartosci, obecnosc tego arsenalu wcale mnie nie dziwi. Jeden z przewoznikow byl Murzynem, drugi byl bialy. Widzialam wyraznie, ze Cory uznala to za dobry znak: moze Olivar wcale nie bedzie enklawa dla bialych, jak prorokowal tato? Moja macocha wziela w obroty czarnego mezczyzne i rozmawiala z nim tak dlugo, jak jej pozwolil. Bedzie teraz probowala zalatwic nam Olivar? Tak sadze. Przeciez bez pensji ojca i tak musi wymyslic jakis sposob, bysmy przezyli. Nie bardzo wierze, ze zechca nas przyjac. Towarzystwo ubezpieczeniowe nic nam nie wyplaci; przynajmniej duzo wody uplynie, nim podejma decyzje. Na razie oplaca im sie nie wierzyc, ze tato nie zyje. Bez dowodow bedzie mozna prawnie uznac go za zmarlego dopiero po siedmiu latach. Wolno im tak dlugo trzymac nasze pieniadze? Nie wiem, ale wcale bym sie nie zdziwila. Przez siedem lat zdazylibysmy umrzec z glodu nawet pare razy. Cory na pewno zdaje sobie sprawe, ze sama nie zarobi w Olivar na nasze mieszkanie i wyzywienie. Liczy na to, ze ja tez znajde jakas prace? Nie mam pojecia, co teraz poczniemy i co z nami bedzie. Joanne i ja wylalysmy na pozegnanie morze lez. Obiecalysmy, ze bedziemy dzwonic do siebie, zeby nie zerwac kontaktu. Nie sadze, by udalo nam sie dotrzymac slowa. Telefonowanie do Olivar to dodatkowy wydatek. Nie bedzie mnie na to stac. Przypuszczam, ze ja tez nie. Prawdopodobnie nigdy wiecej jej nie zobacze. Ci, z ktorymi wychowalam sie i dorastalam, jedno za drugim, po kolei znikaja z mojego zycia. Po odjezdzie ciezarowki odszukalam Curtisa i zaciagnelam go do starej ciemni, zeby sie kochac. Juz dawno tego nie robilismy i bardzo go pragnelam. Szkoda, ze nie moge tak po prostu wyobrazic sobie, jak wychodze za niego i zostajemy tutaj, wiodac normalne, przyzwoite zycie. To niemozliwe. Nawet gdybym nie wymyslila "Nasion Ziemi". Teraz wyglada na to, ze jeszcze oddalabym rodzinie przysluge, gdybym odeszla natychmiast: przynajmniej jedna geba mniej do wykarmienia. Chyba zebym jakims cudem znalazla prace... -My tez musimy sie stad wyniesc - odezwal sie Curtis, gdy juz po wszystkim lezelismy dalej razem, zwlekajac, kuszac los, nieskorzy, by przestac sie czuc i rozlaczyc. Niemozliwe, zeby mowil powaznie. Odwrocilam glowe, aby go widziec. -Nie chcialabys? - zapytal. - Nie masz ochoty uciec z tego slepego zaulka i w ogole z Robledo? -Myslalam o tym - przytaknelam - ale... -To wezmy slub i pryskajmy stad - szepnal mi prawie do ucha. - Przeciez sasiedztwo dogorywa. Unioslam sie na lokciach i przyjrzalam mu sie z gory. Mrok pomieszczenia rozpraszalo swiatlo saczace sie z jedynego okna wysoko pod samym sufitem, bardzo watle - pomimo tego ze okna nic juz nie zaslanialo, nawet szyba, ktora ktos wybil. Twarz Curtisa tonela w roznych odcieniach ciemnosci. -Dokad chcialbys isc? - spytalam. -Na pewno nie do Olivar - odparl. - Tam pewnie wpuszcza ludzi w jeszcze wiekszy kanal niz tutaj. -W takim razie dokad? -Nie wiem. Moze do Oregonu albo Waszyngtonu? Do Kanady? Na Alaske? Nie sadze, bym czymkolwiek zdradzila sie z naglym podnieceniem, jakie mnie ogarnelo. Wszyscy mi mowia, ze po mojej twarzy nigdy nie widac, co czuje. Hiperempatia dala mi dobra szkole. A jednak Curtis cos zauwazyl. -Juz wczesniej zastanawialas sie nad opuszczeniem sasiedztwa, prawda? - naciskal. - To dlatego nie chcesz rozmawiac o naszym malzenstwie. Oparlam dlon na jego gladkim torsie. -Chcialas isc sama! Zlapal mnie za przegub reki, jakby chcial ja odepchnac, jednak przytrzymal ja i juz nie puscil. -Planowalas, ze odejdziesz stad i mnie zostawisz. Odwrocilam glowe, by nie mogl widziec mojej twarzy, mialam bowiem wrazenie, ze tym razem moje uczucia sa az nadto czytelne: zaklopotanie, obawa, nadzieja... Pewnie, ze chcialam isc sama, i calkiem naturalne, ze zachowalam to w tajemnicy przed wszystkimi. Poza tym nie zdazylam jeszcze przemyslec, jaki wplyw na moje postanowienie ma zaginiecie taty, ktore zrodzilo mnostwo przerazajacych pytan. Jakie sa moje najwazniejsze powinnosci? Co stanie sie z moimi bracmi, jesli zostawie ich na glowie Cory? Oczywiscie jest ich matka i poruszy niebo i ziemie, aby zapewnic im opieke, jedzenie, ubranie i dach nad glowa. Tylko czy sama podola temu wszystkiemu? W jaki sposob? -Masz racje - przyznalam, przekrecajac sie na boku i probujac znalezc jakas wygodniejsza pozycje na legowisku ze starych workow, ktore ulozylismy na betonowej posadzce. - Taki mialam plan. Tylko nikomu ani mru-mru. -Masz to jak w banku, bo ide z toba. Usmiechnelam sie, czujac, ze naprawde go kocham. Tylko... -Cory i chlopcy nie dadza sobie sami rady - powiedzialam. - Dopoki byl ojciec, zamierzalam odejsc, kiedy skoncze osiemnascie lat, ale teraz... nic juz nie wiem. -Dokad sie wybieralas? -Na polnoc. Moze do samej Kanady, moze nie az tak daleko. -Sama? -No, tak. -Ale dlaczego? Naturalnie chcial wiedziec, dlaczego sama. Wzruszylam ramionami. -Liczylam sie z tym, ze moge zginac, ledwo wychyle nos za mur. Na przyklad z glodu. Albo ze zwinie mnie policja. Zagryza psy. Dopadnie jakas choroba. Rozmyslalam nad tym i doszlam do wniosku, ze wszystko moze sie zdarzyc. I tak nie przewidzialam pewnie nawet polowy tego, co moze mnie spotkac. -Wlasnie dlatego potrzebny ci ktos do pomocy! -Wlasnie dlatego nie mialam prawa kogokolwiek prosic, zeby szedl ze mna w nieznane, rezygnujac ze schronienia, gdzie przynajmniej nie grozi mu glod i moze czuc sie na tyle bezpiecznie, na ile to w ogole mozliwe w naszym swiecie. Po to, by ot tak sobie wyruszyc na polnoc z nadzieja, ze zajdzie sie w jakies lepsze strony. Jak moglabym prosic cie o cos takiego? -Nie jest tak zle. Im dalej na polnoc, tym latwiej o prace. -Mozliwe, ale ludzie masowo wedruja w tamtym kierunku od dobrych paru lat. Wiec moglo sie zrobic krucho z praca. Nie przypadkiem pozamykali granice miedzystanowe i panstwowe. -Ale tu nie ma juz nic! -Wiem. -Wiec jak chcesz pomoc Cory i braciom? -Nie mam pojecia. Jeszcze nie wymyslilismy, co poczac. Jak dotad wszystkie moje pomysly sa watpliwe. -Bez ciebie mieliby wiecej wszystkiego. -Pewnie tak, Curtis. Tylko jak mam zostawic ich w takiej chwili? Potrafilbys tak po prostu odejsc i opuscic rodzine, nie wiedzac, czy i jak sobie poradzi? -Czasem mysle, ze tak. Puscilam to mimo uszu. Choc nie byl w najlepszych stosunkach ze swoim bratem Michaelem, jego rodzina stanowila bodajze najmocniejsze ogniwo w naszym sasiedztwie. Zadrzyj z jednym z nich, a od razu bedziesz miec do czynienia z cala reszta. Nie ma mowy, by ich zostawil, gdyby znalezli sie w opalach. -Pobierzmy sie natychmiast - powiedzial. - Jakis czas pomieszkamy jeszcze w sasiedztwie i pomozemy twojej rodzinie stanac na nogi. Dopiero wtedy sie wyniesiemy. -Jeszcze nie teraz - odparlam. - Na razie zupelnie nie widze, jak sprawy dalej sie potocza. Wszystko stanelo na glowie. -A co? Myslalas ze sie nagle ladnie pouklada? Przeciez od dawna zyjemy w wariatkowie. Jedyne, co nam zostaje, to przec naprzod, zeby jakos przetrwac, bez wzgledu na wszystko. Nie wiedzialam, co na to powiedziec, wiec go pocalowalam, ale nie zdolalam odwrocic jego uwagi. -Nie cierpie tej nory - stwierdzil. - Nienawidze tego ukrywania sie z toba i wiecznego udawania. - Urwal na moment. - Ale naprawde cie kocham. Jasny gwint! Sa chwile, kiedy prawie zaluje, ze tak bardzo. -Niepotrzebnie - odparlam. W gruncie rzeczy malo o mnie wiedzial, a wydawalo mu sie, ze wie wszystko. Na przyklad nigdy nie wspomnialam mu o hiperempatii. Musze to zrobic, nim za niego wyjde. W przeciwnym razie, kiedy pozniej sie dowie, pomysli, ze nie ufalam mu na tyle, zeby zdobyc sie na szczerosc. Niewiele wiadomo o hiperempatii. A jesli przekaze ja swoim dzieciom? Sa jeszcze "Nasiona Ziemi". O tym tez trzeba mu opowiedziec. Ciekawe, co sobie pomysli. Ze zwariowalam? Nie, nie moge mu powiedziec. Jeszcze nie teraz. -Zamieszkalibysmy w waszym domu - snul plany Curtis. - Moi rodzice pomagaliby nam sie utrzymac. Kto wie, moze jednak udaloby mi sie znalezc jakas robote... -Chce zostac twoja zona - oznajmilam znienacka, po czym z miejsca sie zawahalam, pograzajac w absolutnej niemocie. Nie moglam uwierzyc, ze wymknelo mi sie cos takiego, a jednak: slyszalam to na wlasne uszy. Moze przyczynilo sie do tego poczucie utraty. Keith, ojciec, Garfieldowie, pani Quintanilla... Ludzie znikali z taka latwoscia. Bardzo chcialam miec przy sobie kogos, komu na mnie zalezy i kto nigdy nie zniknie. Mimo to zachowalam jeszcze resztki rozsadku. -Kiedy moja rodzina stanie na nogi, wyjde za ciebie - obiecalam. - Wtedy bedziemy mogli sie wyniesc. Musze tylko miec pewnosc, ze nic sie nie stanie moim braciom. -Czemu nie mielibysmy wziac slubu od razu, skoro juz sie zgodzilas? Bo mam ci do powiedzenia pare rzeczy, odparlam w duchu. Gdy sie tego dowiesz, moze sam sie rozmyslisz albo zareagujesz tak, ze ja nie zechce juz ciebie - a wtedy nie mam ochoty paletac sie po sasiedztwie i widziec, jak prowadzasz sie z inna. -Jeszcze nie teraz - obstawalam przy swoim. - Zaczekaj troche, dopoki nie bede gotowa. Potrzasnal glowa z wyraznym rozdraznieniem. -Cholera, a co ja twoim zdaniem dotad robilem? CZWARTEK, 24 GRUDNIA 2026 Dzisiaj Wigilia.Zeszlej nocy ktos podlozyl ogien pod wspolny dom Paynow i Parrishow. Gdy cale sasiedztwo gasilo pozar, probujac nie dopuscic, by sie rozprzestrzenil, zlupiono trzy inne domy. Takze nasz. Zlodzieje zabrali caly zapas kupnej zywnosci: make pszenna, cukier, wszystko, co bylo w paczkach i w puszkach... Wzieli tez radio - nasze ostatnie. Ciekawostka: akurat tego wieczoru przed snem wysluchalismy w wiadomosciach polgodzinnej audycji o rosnacej liczbie podpalen. Przestepcy coraz czesciej wzniecaja pozary, aby zatrzec slady zbrodni - chociaz na dobra sprawe nie bardzo wiem, czym by sie mieli przejmowac. Dzisiejszej policji nie maja sie co bac. Ogien jest tez niezlym sposobem, by zrobic to samo, co nasz podpalacz: wywabic na pomoc sasiadow ofiar pozaru i obrobic zostawione bez opieki domostwa. Wzniecajac pozar, mozesz pozbyc sie kazdego, kto nie cieszy sie twoja sympatia - poczawszy od osobistych wrogow, a skonczywszy na dowolnej osobie, ktora nie podoba ci sie z powodu obcego wygladu, obcej mowy czy rasy. Ludzie podkladaja ogien z frustracji, gniewu, poczucia beznadziejnosci. Nie sa w stanie polepszyc wlasnego bytu, ale zawsze przeciez moga pogorszyc cudzy. I uwazaja, ze to jedyny sposob, by udowodnic sobie, ze jest sie jeszcze zdolnym do dzialania. No i jest ten narkotyk, ktoremu nadano juz z tuzin nazw: blysk, fuego, luna, sloneczny zar... Najbardziej rozpowszechnilo sie okreslenie "piro": skrot od "piromania". Nazwa jest nieistotna, chodzi o narkotyk, o ktorym ostatnio wszyscy mowia. Z tego, co relacjonowal Keith, cieszy sie on coraz wiekszym wzieciem. Jego dzialanie powoduje, ze wpatrywanie sie w skaczace, stale zmieniajace sie mozaiki plomieni daje lepszy, intensywniejszy i dluzszy odlot od orgazmu. Podobnie jak paracetco, ulubiony srodek mojej prawdziwej matki, piro rozpieprza ludzki uklad nerwowy. Tyle ze paracetco pojawil sie jako oficjalnie uznane lekarstwo dla ofiar choroby Alzheimera, a piro powstal przypadkiem. Jest to syntetyk, wynaleziony metoda chalupnicza przez domoroslego chemika, ktory probowal polaczyc w jedno wszystkie drozsze i poszukiwane prochy. Nasz odkrywca popelnil drobny blad i tak narodzil sie piro. Wszystko to wydarzylo sie na wschodnim wybrzezu i natychmiast zaowocowalo fala wiekszych i mniejszych pozarow, spowodowanych bezsensownymi podpaleniami. Nastepnie gladko i bezbolesnie, nie powodujac jeszcze zauwazalnych spustoszen, piro dotarl na zachod. Dzisiaj ma coraz wieksze wziecie. W suchej jak sloma poludniowej Kalifornii ma szanse wywolac istna orgie podpalen. -Moj Boze - westchnela Cory, gdy reportaz sie skonczyl, po czym niklym, szeptem wyrecytowala fragment Objawienia swietego Jana - "Upadl, upadl wielki Babilon, i stal sie siedliskiem demonow..." *** Czarci podpalili dom Paynow i Parrishow.Bylo okolo drugiej nad ranem, gdy wyrwalo mnie ze snu brzekliwe bicie naszego dzwonu: Niebezpieczenstwo! Jakie? Trzesienie ziemi? Intruzi? Pozar? Jednak nie czulam wstrzasow, nie slyszalam dziwnego halasu, nie widzialam tez dymu. Na pewno nic zlego nie dzialo sie u nas w domu. Wstalam i narzucilam na siebie ubranie; przez moment zastanawialam sie, czy nie chwycic mojego ratunkowego plecaka, ale ostatecznie go nie ruszylam. Nic nie wskazywalo na to, by naszemu domowi grozilo jakies bezposrednie niebezpieczenstwo. Moj plecak lezal w szafie, upchniety miedzy koce i stara odziez. Gdyby okazalo sie, ze jednak jest mi potrzebny, natychmiast moglam wrocic i go wyciagnac. Wybieglam na dwor zobaczyc, co sie stalo, no i zobaczylam od razu. Dom Parrishow i Paynow byl juz caly w ogniu. Jeden z naszych straznikow ze zmiany, ktory akurat pelnil warte, nie przestawal bic na alarm. Ze wszystkich domow wylegli sasiedzi; wystarczal jeden rzut oka, by dla wszystkich stalo sie jasne, ze palacy sie budynek mozna juz spisac na straty. Ludzie polewali za to zabudowania, sasiadujace z nim po obu stronach. W plomieniach stal zywy dab: jedno z naszych najwiekszych, wiekowych drzew. Lekki wiatr porywal kawalki gorejacych lisci i galazek, roznoszac je dookola. Dolaczylam do doroslych, ktorzy polewali woda zagrozony teren. Gdzie sa Paynowie? Co z Wardellem Parrishem? Czy ktos zadzwonil po straz? Dom pelen ludzi to w koncu nie to samo, co jakis tam plonacy garaz. Zaczelam wszystkich rozpytywac o to, wreszcie Kayla Talcott potwierdzila, ze wezwala straz. Poczulam wdziecznosc i zarazem wstyd. Nie musialabym pytac o takie rzeczy, gdyby byl z nami tato. Wtedy ktos z naszej rodziny natychmiast zlapalby za telefon. Teraz nie bylo nas stac na telefonowanie. Nie widziano nikogo z rodziny Paynow. Wardella Parrisha znalazlam na podworzu Yannisow, gdzie Cory i moj brat Bennett wlasnie opatulali go kocem. Mial na sobie tylko dol od pizamy i kaszlal tak przerazliwie, ze nie mogl mowic. -Nic mu nie jest? - dopytywalam sie. -Nawdychal sie czadu - odpowiedziala Cory. - Czy ktos wezwal... -Kayla Talcott zawiadomila straz. -Dobrze. Ale nikt nie stoi przy bramie, zeby ich wpuscic. -Ja pojde - zaofiarowalam sie i od razu odwrocilam sie na piecie, lecz przytrzymala mnie za reke. -Co z reszta? - wyszeptala, majac oczywiscie na mysli Paynow. -Nie wiem. Kiwnela glowa i puscila mnie. Ruszylam do bramy, po drodze pozyczajac klucz od Alexa Montoyi, ktory chyba nigdy nie wyjmowal go z kieszeni. Wlasnie dlatego nie musialam zawracac do domu, gdzie pewnie nakrylabym rabusiow i za kare zostala zamordowana. Strazakom wyraznie sie nie spieszylo. Wpusciwszy ich, zamknelam z powrotem brame i przygladalam sie, jak gasza pozar. Nikt nie widzial Paynow. Moglismy tylko przypuszczac, ze prawdopodobnie w ogole nie zdolali sie wydostac. Cory probowala zaprowadzic Wardella Parrisha do nas, ale nie chcial sie ruszyc, zanim nie wyjasni sie, jaki los spotkal jego siostre blizniaczke oraz siostrzencow i siostrzenice. Ogien juz dogorywal, kiedy znow rozdzwonil sie dzwon. Wszyscy rozejrzelismy sie wokolo. Caroline Balter, matka Harry'ego, rozbujala dzwon i napierala na niego, krzyczac: -Intruzi! Zlodzieje! Rabuja domy! Bez chwili zastanowienia wszyscy popedzilismy do domow. Nie przestajac charkotac i rzezic, Wardell Parrish ruszyl z moja rodzina, rownie niegrozny - rownie bezbronny - jak my wszyscy. Pedzac tak lekkomyslnie, moglismy latwo stracic zycie. Jednak tym razem mielismy szczescie. Przeploszylismy tylko bandziorow. Oprocz radia i zapasow jedzenia wlamywaczy skusily jeszcze rozne narzedzia i materialy taty: drut, gwozdzie, sruby, sworznie i tym podobne rzeczy. Nie zdazyli wziac telefonu i komputera - w ogole niczego z gabinetu ojca. Wlasciwie wcale tam nie weszli. Przypuszczam, ze przegonilismy ich, nim zdazyli przeszukac caly dom. Z pokoju Cory ukradli ubrania i buty, za to nie ruszyli nic ani z mojej, ani z chlopcow sypialni. Buchneli tez czesc naszej gotowki, ktora trzymalismy w kuchni - kuchenne pieniadze, jak nazywa je Cory. Lezaly schowane w kartonie po detergencie. Moja macocha wierzyla, ze nikt nie polaszczy sie na cos takiego. W istocie rzeczy zlodzieje mogli zwinac pudelko ze srodkiem czystosci w nadziei, ze da sie je opylic, nie majac pojecia, co naprawde jest w srodku. Coz, moglo byc gorzej. Kuchenne pieniadze to tylko jakies tysiac dolarow na drobniejsze nieprzewidziane wydatki. Reszty oszczednosci, ktorych jedna czesc byla ukryta pod cytrynowym drzewkiem, a druga schowana pod podloga w garderobie Cory razem z dwoma pistoletami, ktore nam zostaly, rabusie nie znalezli. Tato zadal sobie wiele trudu, zeby zbudowac tam cos w rodzaju podlogowego sejfu, bez zamka. Jest zupelnie niewidoczny pod dywanem i zastawiony sponiewierana komoda, wypelniona po brzegi dodatkami krawieckimi - ocalalymi resztkami materialow, guzikami, zamkami blyskawicznymi, haftkami. Mebel dawal sie przesunac jedna reka. Odpowiednio pchniety, jechal z jednego konca garderoby na drugi, tak ze wystarczalo pare sekund, by w razie potrzeby wydostac i pieniadze, i bron. Na sztuczke z zamaskowanym schowkiem nie nabralby sie nikt, kto tylko mialby dosc czasu na staranne przeszukanie pokoju - na szczescie nie mieli go nasi wlamywacze. Wprawdzie wywlekli na podloge kilka szuflad, jednak nie przyszlo im do glowy zajrzec pod komode. Wzieli za to maszyne do szycia mojej macochy: przenosny, stary, lecz solidny model z futeralem. I to dopiero byl cios. Obie z Cory szylysmy, przerabialysmy i cerowalysmy na niej ubrania calej rodziny. Nawet robilam sobie nadzieje, ze szyjac dla innych w sasiedztwie, zdolam zarobic troche grosza. Teraz maszyna przepadla. Odtad cale szycie trzeba bedzie odwalac recznie, co z pewnoscia zajmie wiecej czasu, a i efekty nie beda takie, do jakich przywyklismy. Zle. Niedobrze. Ale nie fatalnie. Cory oplakala strate maszyny, lecz poradzimy sobie bez niej. Moja macocha nie wytrzymala po prostu tej lawiny nieszczesc. Przystosujemy sie. Nie mamy wyboru. Bog jest Przemiana. Patrzcie, ile sie dzieje, abym nie zapomniala o tym. *** Curtis Talcott przyszedl pod moje okno i zakomunikowal, ze strazacy znalezli w zgliszczach domu Paynow i Parrishow zweglone ciala i kosci. Jest tez policja, ktora jeszcze na razie przyjmuje zgloszenia rabunkow i ewidentnych podpalen. Przekazalam wiadomosc Cory. Niech zdecyduje, czy sama powie Wardellowi Parrishowi, czy zostawi to gliniarzom. Ulozylismy go na jednej z kanap w saloniku, ale watpie, by zdolal zasnac. Choc nigdy go nie lubilam, zal mi go. Stracil dom i wszystkich bliskich. Z calej rodziny tylko on przezyl. Jakie to uczucie? WTOREK, 29 GRUDNIA 2026 Nie wiem, jak dlugo Cory sie to uda, ale jakims, jak sadze, ze nie calkiem legalnym sposobem, zdolala przejac czesc etatu, na ktorym tyle lat przepracowal moj ojciec. Pozwolili jej prowadzic jego zajecia. Za pomoca juz zainstalowanych u nas komputerowych laczy bedzie zadawac i odbierac domowe zadania i brac udzial w telefonicznych i komputerowych sesjach. Powinnosci administracyjne taty przejmie ktos inny, komu przyda sie dodatek do pensji i kto zechce zjawiac sie w college'u czesciej niz raz lub dwa razy na miesiac. Wszystko wiec pozostanie tak, jak gdyby tato dalej uczyl, a tylko postanowil zrezygnowac z innych obowiazkow.Cory wyjednala te posade prosbami, blaganiem i pochlebstwami, wyplakujac sie wszystkim przyjaciolom i wypominajac wszelkie oddane im kiedys przyslugi, jakie tylko mogla sobie przypomniec. Kadra college'u zna ja. Uczyla tam przed urodzeniem Bennetta, zanim uzmyslowila sobie, ze tutaj tez jest potrzebna, i zaczela prowadzic wlasna domowa szkolke dla wszystkich dzieci z sasiedztwa. Tato skwapliwie przystal na jej odejscie z college'u nie chcac, zeby jezdzila do pracy i z pracy za murem, bez przerwy narazona na wszelkie czyhajace tam niebezpieczenstwa. Sasiedzi placa nam czesne za kazde dziecko - ale naprawde niewysokie. Nie da sie za to utrzymac domu. Teraz Cory znow bedzie musiala wyjezdzac na zewnatrz. Zaczela juz cos w rodzaju naboru mezczyzn i starszych chlopcow do eskorty, ktora towarzyszylaby jej w drodze. Bezrobotnych mamy w brod, a Cory zamierza wyplacac swej ochronie nieduze pensyjki. Tak wiec za kilka dni, kiedy zacznie sie nowy semestr, moja macocha obejmie prace po tacie, a ja po niej. Wspomagana przez nia i Russella Dory, dziadka Joanne i Harry'ego, przejme prowadzenie naszej szkoly. Za mlodu Russell byl nauczycielem matematyki w gimnazjum. Chociaz od lat na emeryturze, zachowal calkowita bystrosc umyslu. To nie ja, tylko Cory uwaza, ze potrzebna mi jego pomoc; on sam tez jest chetny, wiec niech im bedzie. Alex Montoya i Kayla Talcott zajma sie nabozenstwami i kazaniami w naszym kosciele. Zadne z nich nie ma swiecen kaplanskich, ale dawniej zdarzalo im sie juz zastepowac tate. Oboje ciesza sie autorytetem w naszej sasiedzkiej i religijnej wspolnocie. No i oczywiscie oboje dobrze znaja Biblie. Tak wlasnie zrobimy, by przetrwac i przezyc. Uda nam sie. Nie wiem, jak dlugo to bedzie trwalo, lecz tym razem jeszcze przetrzymamy. SRODA, 30 GRUDNIA 2026 Wardell Parrish wreszcie wyniosl sie do swoich; do tych samych krewnych, z ktorymi mieszkal, zanim do spolki z siostra nie odziedziczyl domu Simsow. Od czasu kiedy siostra Parrisha i jej dzieci spalily sie w pozarze, siedzial u nas. Cory podarowala mu troche ubran po tacie, mimo ze wszystkie byly na niego za duze. O wiele za duze. Paletal sie po domu, jakby nikogo nie widzac, nie odzywajac sie, ledwo co jedzac... Raptem wczoraj, niby maly chlopczyk, oswiadczyl: -Chce do domu. Dluzej tu nie zostane. Nie cierpie tu byc: sami niezywi! Musze wrocic do domu. No wiec dzis Wyatt Talcott, Michael i Curtis odprowadzili go do domu. Biedny czlowiek. W jeden tydzien postarzal sie o lata. Sadze, ze dlugo juz nie pociagnie. Rok 2027 Jestesmy Nasionami Ziemi. Cielesnym bytem, swiadomym siebie - poszukujaca rozwiazan, zwyciezajaca trudnosci cielesnoscia. Jestesmy forma Ziemskiego Zycia, najbardziej zdolna swiadomie ksztaltowac Boga. Jestesmy Ziemskim Zyciem, ktore dojrzewa, gotuje sie do rozlaki z macierzystym swiatem. Zyciem, ktore sposobi sie do zapuszczenia korzeni w swiezej glebie, aby w ten sposob wypelnic swoj cel, obietnice i Przeznaczenie. "Nasiona Ziemi: Ksiegi Zywych" 14 By narodzic sieZ wlasnych popiolow. Feniks Musi wpierw splonac. "Nasiona Ziemi: Ksiegi Zywych" SOBOTA, 31 LIPCA 2027 - RANO Gdy w nocy uciekalam, cale sasiedztwo stalo w ogniu. Plonelo wszystko: drzewa, domy i ludzie.Kiedy obudzil mnie dym, zawolalam przez korytarz, by zaalarmowac macoche i braci. Nastepnie, zlapawszy ubranie i moj ratunkowy plecak, dolaczylam do Cory, ktora juz wyganiala chlopcow na dwor. Tym razem dzwon nie odezwal sie. Nasi straznicy musieli zostac wymordowani, zanim do niego dotarli. Panowal jeden wielki chaos. Ludzie biegali, krzyczac i strzelajac. Brania wjazdowa byla wylamana. Napastnicy przejechali przez nia prehistoryczna ciezarowka, ktora musieli wczesniej ukrasc w tym wlasnie celu. Jestem prawie pewna, ze to te uzaleznione od piro cpuny - lysole z pomalowanymi glowami, twarzami i rekami. Czerwone, niebieskie, zielone geby; rozwrzeszczane usta; zlaknione, oblakane oczy, blyszczace w blasku plomieni. Strzelali do nas jak do kaczek, non stop, bez konca. Widzialam, jak glowa pedzacej z krzykiem Natalie Moss odskakuje raptownie w tyl z zamazana polowa twarzy, podczas gdy reszte ciala rozped rzuca jeszcze do przodu. Upadla plasko na wznak i wiecej sie nie ruszyla. Przewrocilam sie, powalona jej agonia, i lezalam jak ogluszona. Usilowalam sie ruszyc, probowalam sie podniesc. Cory i chlopcy mineli mnie, nie zauwazajac, i pobiegli dalej. Wreszcie wstalam, namacalam moj plecak i kiedy go znalazlam, puscilam sie biegiem. Staralam sie nie zwracac uwagi na to, co sie wokol dzialo. Sam huk strzelaniny i krzyki nie mogly mnie zatrzymac. Tak samo jak trup Edwina Dunna. Schylilam sie, porwalam jego pistolet i pognalam dalej. Jakas postac z wyciem zagrodzila mi droge i zwalila z nog. W odruchu panicznego strachu pociagnelam za spust, natychmiast czujac potworne uderzenie we wlasny brzuch. Zielona facjata z rozdziawiona geba i szeroko otwartymi oczami zawisla nade mna, nie odczuwajac jeszcze zadnego bolu. Strzelilam drugi raz, przerazona, ze jak go w koncu poczuje, fale jego cierpienia kompletnie mnie obezwladnia. Jakos cholernie dlugo umieral. Gdy juz bylam w stanie sie ruszyc, zepchnelam z siebie martwe cialo, podnioslam sie i nie wypuszczajac z dloni pistoletu, dopadlam do rozwalonej bramy. Za murem panowaly bezpieczne ciemnosci. Tam najlatwiej pozostac w ukryciu. Gnalam przed siebie Meredith Street, zostawiajac w tyle Durant Street - coraz dalej od ognia i wystrzalow. Nie wiedzialam, gdzie sa Cory i chlopcy. Przyszlo mi na mysl, ze beda raczej uciekac na wzgorza niz w strone centrum miasta. Zaden kierunek nie byl bezpieczny, ale tam, gdzie bylo wiecej ludzi, niebezpieczenstwo zawsze roslo. Spotkanie w nocy kobiety w towarzystwie trzech malcow bylo jak znalezienie pod choinka koszyka z prezentami: z jedzeniem, forsa i seksem. A wiec na polnoc, na wzgorza. Ciemnymi ulicami, ktorych nie rozswietlalo swiatlo gwiazd, zaslaniane masywem pobliskich wzniesien. A co potem? Nie mialam pojecia. Nie bylam w stanie zebrac mysli. Pierwszy raz w zyciu znalazlam sie poza sasiedztwem, kiedy bylo tak ciemno. Nie chcac sie dac zabic, musialam nasluchiwac, zeby wychwycic wszelki ruch, zanim bedzie za blisko i za pozno, wytezac wzrok w poswiacie gwiazd i poruszac sie najciszej, jak umialam. Szlam, trzymajac sie srodka ulicy, wypatrujac, nasluchujac, starajac sie nie wpadac w wyboje i omijac kawaly peknietego asfaltu. Innych smieci prawie nie bylo. Co tylko dawalo sie spalic, ludzie zuzywali na opal. Wszystko, co mozna bylo jakos ponownie wykorzystac albo sprzedac, zostalo wyzbierane. Przypomnialam sobie komentarz Cory na ten temat. Przez nedze - powiedziala kiedys - mamy czystsze ulice. Gdzie teraz byla? Dokad zabrala chlopcow? Czy sa cali? Czy w ogole wydostali sie z sasiedztwa? Zatrzymalam sie. A moze moi bracia tam zostali? A Curtis? Nawet go nie widzialam - chociaz jezeli ktokolwiek przezyje to pieklo, to wlasnie Talcottowie. Mimo to, jak mamy sie odnalezc? Odglos. Kroki. Dwie biegnace osoby. Zamarlam w miejscu, gdzie stalam. Zadnych gwaltownych ruchow, przez ktore moga mnie zauwazyc. A jesli juz mnie zauwazyli? Czy jestem widoczna - osamotniona plama ciemniejszej czerni na calkiem pustej ulicy? Dzwieki dochodzily z tylu. Nadstawilam uszu: wyraznie dolatywaly z jednej strony - zblizaly sie, az mnie minely. Dwoje ludzi przebieglo boczna uliczka, nie przejmujac sie halasem, jaki robia, nie zwracajac uwagi na jakis tam cien o kobiecych ksztaltach. Odetchnelam z ulga. Nie bylam zdolna przemoc sie i wrocic do pozaru i bolu. Jesli Cory i chlopcom nie udalo sie wyrwac, z pewnoscia juz nie zyli albo, co gorsza, zostali schwytani w niewole. Zaraz, przeciez mnie wyprzedzili. Wiec musieli wydostac sie za brame. Cory nie pozwolilaby moim braciom zawrocic, aby mnie szukali. Nad miejscem, gdzie jeszcze niedawno bylo nasze sasiedztwo, swiecila teraz jasna luna. Jezeli moja macocha zdolala juz ocalic chlopcow, w tej chwili wystarczylo jedno spojrzenie za siebie, by upewnic sie, ze na pewno nie zechce wracac. Czy zdazyla wziac swego smith wessona? Bardzo bym chciala miec go teraz przy sobie z tymi dwoma pudelkami naboi, ktore lezaly schowane razem z nim. Mialam tylko noz w plecaku i stara automatyczna czterdziestkepiatke Edwina Dunna. W dodatku zostalo mi w srodku tylko troche amunicji. Jesli w ogole cos zostalo. Znalam te bron. Magazynek miescil siedem pociskow, z czego ja zuzylam dwa. Ile kul wystrzelil Edwin Dunn, zanim ktos go kropnal? Na odpowiedz musialam zaczekac do rana. Co prawda, pakujac moj plecak, nie zapomnialam o latarce, ale nie chcialam jej uzyc, poki nie bede absolutnie pewna, ze nie wystawiam sie na cel. Za dnia widok mojej wybrzuszonej kieszeni powinien wystarczyc, aby ludzie dobrze sie zastanowili, nim postanowia mnie zgwalcic albo ograbic. Za to w nocy stalowoblekitna pukawke trudno bylo dostrzec, nawet kiedy nie wypuszczalam jej z reki. Z pustym magazynkiem i tak moge tylko bronic sie nia jak palka. A gdy juz kogos nia zdziele - rownie dobrze moglabym od razu walnac sie sama. Poza tym, jesli w walce stracilabym przytomnosc, kosztowalo by mnie to caly dobytek, a w najgorszym razie i zycie. Do rana trzeba sie ukrywac. A jutro sprobuje blefowac na potege. Przeciez wiekszosc ludzi nie zaryzykuje zastrzelenia wylacznie po to, zeby sprawdzic, czy moj pistolet jest nabity, czy nie. Dla ulicznych nedzarzy, ktorych nie stac na zadna medyczna pomoc, nawet lekka rana moglaby skonczyc sie fatalnie. Nagle uswiadomilam sobie, ze sama jestem teraz jedna z nich. Moze jeszcze nie tak bardzo biedna, ale bez domu, bez nikogo - z glowa nabita ksiazkami, zamiast wiedza o prawdziwym zyciu. Nie wolno mi ufac nikomu, chyba ze natkne sie na kogos z sasiedztwa. Jestem zdana wylacznie na siebie. Do wzgorz zostaly mi ze trzy mile. Nadal trzymalam sie bocznych uliczek, oswietlonych jedynie blaskiem gwiazd, wytezajac sluch i wzrok. Postanowilam nie wypuszczac pistoletu z reki. Tak bylo bezpieczniej. Gdzies, wcale nie tak daleko, szczekajac i warczac, gryzly sie psy. Oblalam sie zimnym potem. Nigdy w zyciu nie bylam bardziej przerazona. Jednak zaden mnie nie zaatakowal. Nic mnie na razie nie dopadlo. Nie przeszlam calej drogi do wzgorz. Strach przed psami sprawil, ze zaczelam rozgladac sie za czymkolwiek, co nadawaloby sie na kryjowke. Pare przecznic przed koncem Meredith Street natrafilam na spalony dom bez scian. Zgliszcza, rzecz jasna, doszczetnie spladrowano. Wejscie do srodka nawet ze swiatlem grozilo wypadkiem - a co dopiero bez. Pozbawione dachu ruiny wygladaly jak kupa sterczacych do gory sczernialych kosci. Jednak cala konstrukcja wznosila sie nad ziemia. Piec betonowych schodkow prowadzilo do miejsca, ktore kiedys bylo frontowa weranda. Pod domem powinno byc wiec jakies przejscie. A jesli tam juz ktos jest? Obeszlam rumowisko dokola. Pilnie nasluchiwalam i usilowalam cos dojrzec. Ostatecznie zamiast wczolgac sie pod spod, postanowilam rozgoscic sie w garazowej przybudowce, z ktorej pozostal jeden naroznik, a kupa zwalonego przed nim gruzu wystarczala, by mnie zaslonic - pod warunkiem, ze nie zapale latarki. Procz tego - w razie, gdyby ktos mnie zaskoczyl, stad powinnam wydostac sie o wiele szybciej niz na czworakach spod domu. Tu moglam sie nie obawiac, ze zawali sie pode mna betonowa posadzka, co zapewne przytrafiloby sie drewnianej podlodze w srodku budynku. Lepszego schronienia juz nie znajde, poza tym bylam wykonczona. Nie mialam pojecia, czy zdolam zasnac, ale jakos musialam wypoczac. *** Juz rano. Co mam robic? Troche sie zdrzemnelam, lecz przewaznie czuwalam na jawie. Budzil mnie kazdy odglos - najpierw gwizd wiatru, potem szczury, bzyczenie owadow, na koniec wiewiorki i ptaki... Nie czuje sie w pelni wypoczeta, ale przynajmniej troche mniej skonana. No wiec: co dalej?Jak moglismy zapomniec ustalic zewnetrzny punkt zborny: jakies miejsce spotkania, gdzie rodzina zebralaby sie po klesce czy katastrofie? Pamietam, jak sama podsunelam ten pomysl tacie, ale mnie zbyl, a ja nie naciskalam go wiecej, a powinnam. (Marnie ksztaltuje Boga. Zadnej przezornosci). Co teraz?! Teraz wroce do domu. Nie chce. Na sama mysl umieram z przerazenia. Ciezko mi bylo nawet napisac samo slowo: "dom". Jednak musze. Musze dowiedziec sie, co stalo sie z moimi bracmi i Cory, co z Curtisem. Nie wiem, czy bede w stanie jakos im pomoc, jesli sa ranni albo uwiezieni. Nie mam pojecia, co czeka mnie w sasiedztwie. Pacykowane twarze? Policja? Tak czy siak, klopoty mnie nie omina. Jezeli sa tam gliny, musze przed wejsciem ukryc bron, no i te resztke gotowki. Kiedy gliniarz ma akurat zly humor, noszenie przy sobie broni moze napytac ci mnostwo biedy. Mimo iz wiadomo, ze nosi ja kazdy, kto tylko ma. Chodzi jedynie o to, zeby nie dac sie przylapac. Z drugiej strony, jesli w sasiedztwie wciaz siedza pacykarze, w ogole nie wejde do srodka. Jak dlugo moga byc na haju po piro i pozarowej orgii? Czy po odlotowym ubawie zostali, zeby wloczyc sie i krasc wszystko, co popadnie, a moze i wymordowac pare dodatkowych osob? Niewazne. Musze wrocic i sie przekonac. Po prostu musze wrocic do domu. SOBOTA, 31 LIPCA 2027 -WIECZOR Musze pisac. Chyba nic innego mi nie zostalo. Wszyscy juz spia, chociaz jeszcze nie zrobilo sie ciemno. Pelnie warte, bo nie moglabym zasnac, nawet gdybym probowala. Jestem rozbita i roztrzesiona. Nie potrafie plakac. Chcialabym zerwac sie i pobiec przed siebie, bez konca... Uciec od wszystkiego, jak najdalej stad. Tylko nie ma dokad.Musze pisac. To jedyna rzecz jaka ocalala ze znanego, bliskiego mi swiata. Bog jest Przemiana. Nienawidze Boga. Musze pisac. *** Ani jeden budynek w sasiedztwie nie oparl sie plomieniom - roznily sie tylko tym, ze jedne byly bardziej spalone od drugich. Nie wiem, czy straz i policja w ogole dotarly na miejsce. Jezeli tak, to musialy zwinac sie przede mna. Kiedy wrocilam, wszystko bylo otwarte na przestrzal i az roilo sie od uwijajacych sie na czworakach wsrod zgliszcz ludzkich hien.Stalam przy bramie, przygladajac sie, jak obcy rozgrzebuja zweglone szkielety naszych domow. Ruiny jeszcze dymily, lecz grupki mezczyzn, kobiet, a nawet dzieci, buszowaly posrod nich, przekopujac teren, obrywajac owoce z drzew, sciagajac odziez z naszych zabitych, tu i owdzie klocac sie albo bijac o swiezy nabytek, ukradkiem upychajac lup do tobolkow lub pod ubranie... Co to za ludzie? Wsunelam dlon do kieszeni i oparlam na kolbie pistoletu - okazalo sie, ze dysponowalam az czterema nabojami - po czym przeszlam przez brame. Bylam umorusana od stop do glow po calonocnym lezeniu w piachu i popiele, wiec moze nikt nie zwroci na mnie uwagi. Przy Durant Road, na odcinku ze zwalonym murem, zobaczylam trzy kobiety przetrzasajace wszystko, co zostalo z domu Yannisow. Smiejac sie, odrzucaly na boki kawaly drewna i tynku. Co sie stalo z Shani Yannis i jej corkami? Gdzie sie podzialy jej siostry? Szlam przez sasiedztwo i przypatrywalam sie mijanym ludzkim larwom, szukalam znajomych twarzy, wsrod ktorych dorastalam. Napotykalam tylko trupy. Edwin Dunn wciaz lezal w tym samym miejscu co wtedy, gdy wzielam jego pistolet, tyle ze juz bez butow i koszuli. Kieszenie spodni mial wybebeszone na zewnatrz. Ziemia uslana byla przysypanymi popiolem zwlokami, spalonymi badz poszatkowanymi seriami z broni maszynowej. Na ulicy staly kaluze przysychajacej lub juz zakrzeplej krwi. Dwoch mezczyzn wlasnie odczepialo nasz alarmowy dzwon. W jasnym, czystym sloncu poranka cala sceneria zdawala sie mniej realna, jakby wyjeta z koszmarnego snu. Przystanelam przed naszym domem i patrzylam, jak piecioro doroslych i dziecko myszkuja po jego ruinach. Skad sie wziely te sepy? Czyzby zwabil ich ogien? Czy tym wlasnie zajmuje sie na co dzien uliczna biedota? Leci do pozaru w nadziei, ze beda trupy do ogolocenia? Jeden - pomalowany na zielono - wlasnie lezal na naszej werandzie. Weszlam po schodkach i stanelam, patrzac na niego. Nie - na nia. Zielona twarz nalezala do kobiety: wysokiej, chudej i lysej, lecz bez watpienia kobiety. Czemu musiala umrzec? Jaki sens mialo to wszystko? -Nie ruszaj jej - powiedziala inna obca kobieta, podchodzac do mnie z para butow Cory w reku. - Zginela za nas wszystkich. Niech lezy w spokoju. W calym zyciu nigdy nie pragnelam tak bardzo zabic drugiego czlowieka. -Jazda mi z drogi - rzucilam bez podnoszenia glosu. Nie wiem, jak wygladalam, ale zlodziejka uciekla. Przestapilam przez zielona i weszlam w pogorzelisko po naszym domu. Reszta szakali przygladala mi sie, jednak zaden nie zaprotestowal ani slowem. Zauwazylam, ze jeden z mezczyzn i maly chlopiec najwyrazniej stanowili pare. Dorosly wlasnie ubieral malca w dzinsy mojego brata Gregory'ego. Spodnie byly o wiele za duze, ale facet sciagnal je paskiem i podwinal nogawki. Gdzie byl Gregory, moj zywy i bystry braciszek-blazenek? Co sie z nim stalo? Gdzie sie podziali wszyscy? Dach naszego domu zapadl sie do srodka. Kuchnia, jadalnia, salonik, moj pokoj: wszystko prawie doszczetnie splonelo... Po podlodze lepiej bylo nie chodzic. Widzialam, jak zarywa sie pod jednym z szabrownikow. Wrzeszczac z zaskoczenia, wpadl w wyrwe, ale juz po chwili gramolil sie, caly i zdrowy, na legar. Z mojego pokoju nie dalo sie nic uratowac. Popiol. Powykrecana przez goraco metalowa rama lozka, zlamana metalowa czesc i rozbite ceramiczne szczatki lampki, kupki popiolu po ksiazkach i ubraniu. Sporo tomow nie spalilo sie do szczetu. Staly upchane tak ciasno razem, ze ogien zdolal strawic jedynie brzegi i grzbiety. Ale i tak nie nadawaly sie juz do czytania. W srodku widnialy nieregularne, wystrzepione kregi papieru, ktorego nie tknely plomienie, okolone popiolem. Nie natrafilam na ani jedna cala stronice. Troche wiecej zostalo z obu sypialni w glebi domu. Wlasnie tam buszowali szabrownicy i tam tez sie skierowalam. Znalazlam pozwijane w pary skarpety ojca, poskladane szorty i podkoszulki z krotkim rekawem, a takze pusta, zapasowa kabure, ktora pasowala do mojej czterdziestkipiatki. Wszystko to lezalo miedzy szczatkami komody taty. Wiekszosc przedmiotow byla zbyt spalona, zeby jeszcze na cos sie przydac. Kiedy jednak je przerzucilam, trafilam na kilka rzeczy w dobrym stanie i upchnelam je do swego plecaka. Mezczyzna z chlopcem zblizyli sie i zaczeli myszkowac kolo mnie. O dziwo, moze z powodu dziecka, a moze dlatego ze ten obcy w brudnych lachach tez byl czyims ojcem, nie przeszkadzalo mi to. Szkrab o brazowej buzi obserwowal nas oboje obojetnie. Naprawde troche przypominal Gregory'ego. Wygrzebalam z plecaka suszona morele i podsunelam mu ja. Mial najwyzej szesc lat, jednak nie chcial tknac jedzenia bez pozwolenia opiekuna. Dobrze wychowany. Za to, gdy tylko mezczyzna kiwnal glowa, maly porwal owoc, ugryzl kawalatek na sprobowanie, po czym wpakowal reszte w calosci do ust. I tak, w towarzystwie piatki obcych lupiezcow, grabilam dalej wlasny dom. Amunicja ze schowka pod garderoba w pokoju rodzicow splonela, to znaczy: bez watpienia wybuchla. Sama garderoba byla prawie w calosci zweglona. To tyle, jesli chodzi o ukryte w niej pieniadze. Z lazienki rodzicow zabralam nic dentystyczna, mydlo i sloik wazeliny. Wszystko inne ktos zdazyl juz ukrasc. Mimo to udalo mi sie zebrac po jednym komplecie wierzchniej odziezy dla Cory i chlopcow. Najwazniejsze jednak bylo to, ze znalazlam dla nich buty. Kobieta, ktora przerzucala obuwie Marcusa, podniosla na mnie wzrok, lecz nic nie powiedziala. Moi bracia wybiegli na dwor w samych pizamach. Cory zdazyla narzucic plaszcz. Opuscilam nasz dom ostatnia, ryzykujac zwloke, aby chwycic dzinsy, bluze i buty, a takze moj ratunkowy plecak. Moglam zginac. Gdybym zastanawiala sie wtedy, co robie - gdybym musiala sie zastanawiac - na pewno juz bym nie zyla. Na moje szczescie zareagowalam tak, jak sie szkolilam - choc caly moj trening przewaznie ograniczal sie do pamieciowego przyswajania sobie przydatnej teorii. Od lat nie cwiczylam niczego w warunkach nocnych. A jednak moje samoksztalcenie przynioslo efekty. Teraz, jesli tylko zdolam dotrzec z ubraniami do Cory i chlopcow, moze uda mi sie i zdaze przekazac im te wiedze. Gdybym jeszcze potrafila wydostac pieniadze spod kamieni przy drzewku cytrynowym. Wsadzilam odziez z butami do ocalonej poszewki, rozgladajac sie za kocami: niestety, nie znalazlam ani jednego. Pewno rozkradli je na samym poczatku. Byla to jeszcze jedna przestroga, bym pospieszyla sie z wydobyciem ukrytej gotowki. Na dworze podeszlam do brzoskwiniowego drzewka, z ktorego udalo mi sie narwac jeszcze troche prawie dojrzalych owocow, ktorych szabrownicy nie mogli dosiegnac. Nastepnie zaczelam rozgladac sie na wszystkie strony, udajac, ze szukam, co jeszcze nadawaloby sie do wziecia. Omal sie nie rozplakalam, gdy nagle spojrzalam w strone duzego i starannie pielegnowanego warzywnika Cory na tylach domu - teraz doslownie wdeptanego w ziemie. Papryka, pomidory, kabaczki, marchew, ogorki, salata, melony, sloneczniki, fasola, kukurydza... Wiele upraw nie zdazylo jeszcze dojrzec, a to, co nie zostalo zerwane, bylo polamane i stratowane. Wyrwalam kilka marchewek, z walajacych sie po ziemi glowek slonecznikow naluskalam pare garsci nasion; z fasoli posadzonej przez Cory, zeby piela sie po lodygach slonecznikow i kukurydzy, zebralam troche strakow. Wyszukujac resztki odrzucone przez innych, niczym prawdziwy zapozniony szabrownik, przysuwalam sie coraz blizej cytrynowca. Drzewko uginalo sie pod ciezarem malych, jeszcze zielonych cytrynek. Stanelam obok i rzucilam sie do obrywania wszystkich, ktore zdazyly choc troche pozolknac lub chocby zblednac. Udalo mi sie zebrac troche z galezi i troche z ziemi. Cory obsadzila podstawe drzewa cieniolubnymi kwiatami, ktore bardzo ladnie tam kwitly. Oboje z tata poukladali miedzy nimi niewielkie okraglaki, ktore mialy wygladac jak zwyczajna ozdoba. Teraz niektore byly przewrocone tak, ze zgniotly najblizej rosnace kwiaty. Niestety, jednym z nich byl kamien, pod ktorym schowalismy pieniadze. A jednak, szczesliwym trafem, ruszono go zbyt plytko - jakies dwa, trzy cale pod spodem lezal, owiniety trzema warstwami zgrzanej na koncu folii pakiecik z gotowka. Wygrzebanie go nie zabralo mi wiecej czasu niz wczesniej zebranie paru cytryn. Kiedy tylko zauwazylam zawiniatko, porwalam je razem z garscia ziemi. W obawie, ze moglabym zwrocic na siebie uwage, oparlam sie wielkiej checi, by natychmiast stamtad odejsc. Zebralam wiec jeszcze troche cytryn, pokrecilam sie tu i tam, jak gdybym jeszcze szukala czegos do jedzenia. Twardym zielonym figom daleko bylo do dojrzalego fioletu, a daktylowe sliwy nabieraly dopiero zielonozoltej barwy. Z przydeptanej do ziemi kukurydzianej lodygi zwisala jeszcze jedna kolba; zerwalam ja i uzylam do tego, aby wepchnac glebiej do kocowego plecaka paczuszke z pieniedzmi. Nastepnie zaczelam sie wycofywac. Z plecakiem na grzbiecie, z wypchana poszewka w lewej rece, ktora oparlam sobie na biodrze jak matka dziecko, ruszylam nasza wjazdowa droga w strone ulicy. Prawa reke trzymalam wolna, gotowa w kazdej chwili siegnac po pistolet, ktory dalej tkwil w kieszeni. Nie marnowalam czasu na zalozenie kabury. Po sasiedztwie krecilo sie jeszcze wiecej obcych niz wtedy, gdy wchodzilam. Po drodze musialam mijac swieze watahy szabrownikow. Ci, ktorzy juz sie oblowili, zmierzali w strone wyjscia obwieszeni tobolami; staralam sie robic wrazenie, ze ide razem z nimi - pilnujac sie jednak, by nie dolaczyc do zadnej konkretnej grupy. Totez szlam znacznie wolniej, niz bym chciala. Mialam dosc czasu, zeby patrzec na zwloki i widziec to, czego wolalabym nie ogladac. Richard Moss, zupelnie nagi, lezal w kaluzy wlasnej krwi. Jego dom, stojacy blizej bramy niz nasz, spalil sie do samego gruntu. Z pogorzeliska sterczal jedynie poczernialy, nagi komin. Co sie stalo z jego dwiema zonami, Karen i Zahra? Czy w ogole przezyly? Gdzie sie podzialo jego liczne potomstwo? Z poplamionymi krwia udami i ledwo co owlosionym podbrzuszem, rozebrany i umorusany, stygl trup dwunastoletniej, koscistej jeszcze Robin Balter. Kiedys w przyszlosci moze wyszlaby za Marcusa. Mogla zostac moja bratowa. Byla takim wspanialym, bystrym i rozgarnietym dzieciakiem, zawsze serio - zawsze wszystko rozumiejacym. Stara malenka, jak nazywala ja Cory, usmiechajac sie za kazdym razem, gdy to mowila. Russell Dory, dziadek Robin. Jemu zdarli tylko buty. Byl niemal poszatkowany na kawalki seriami z pistoletow maszynowych. Starzec i dziewczynka. Co mialy pacykowane geby z tego szlachtowania ludzi? "Zginela za nas wszystkich" - tak powiedziala o zielonej twarzy tamta szabrowniczka. Jakis obledny ped do puszczania z dymem bogaczy - opowiadal Keith. Nikt w sasiedztwie nie byl bogaty, lecz tym desperatom moglismy wydawac sie zamozni. Mielismy nasz mur i utrzymywalismy sie przy zyciu. Czyzby piromani wymordowali i zrownali z ziemia nasza wspolnote, by moc oglosic publicznie realizacje wlasnego programu pomocy biednym? Przed oczami mialam kalejdoskop coraz to nowych cial, na ktore przewaznie staralam sie nie patrzec. Zalegaly dziedzince przed domami, ulice, wysepke. Po alarmowym dzwonie nie bylo juz sladu. Mezczyzni, ktorym sie spodobal, zdazyli sie ulotnic - prawdopodobnie, by sprzedac metal na zlom. Zobaczylam Layle Yannis, najstarsza corke Shani. Zgwalcona, tak samo jak Robin. Widzialam tez Michaela Talcotta z roztrzaskana polowa glowy. Nie szukalam Curtisa. Panicznie sie balam, ze za chwile i tak natkne sie na jego zwloki. Bylam w takim stanie, ze ledwo nad soba panowalam, a przeciez nie moglam zwracac na siebie niczyjej uwagi. Musialam wygladac jak jeden z tych szakali, tachajacych zlupione skarby. Zwloki przesuwaly sie przed moimi oczami: Jeremy Balter, jeden z braci Robin; Philip Moss; George Hsu, jego zona i najstarszy syn; Juana Montoya, Rubin Quintanilla, Lidia Cruz... Ja tez zgwalcili, choc miala dopiero osiem lat. Jakos dobrnelam do bramy i minelam ja, nie zalamujac sie. Wsrod ofiar rzezi nie zauwazylam Cory ani chlopcow, co wcale nie przesadzalo o tym, ze gdzies tam nie leza - moglam po prostu sie na nich nie natknac. Moze jednak zyja. Moze Curtis tez przezyl. Gdzie mam ich szukac? Talcottowie mieli w Robledo jakichs krewnych, ale nie wiedzialam, gdzie dokladnie mieszkali. Gdzies po drugiej stronie River Street. Curtis mogl uciec wlasnie do nich, jednak nie mialam szans, ich znalezc. Czemu nikt z sasiadow nie wrocil tak jak ja, aby ratowac resztki dobytku? Okrazylam sasiedztwo, nie tracac z oczu muru; pozniej jeszcze raz zatoczylam wieksze kolo. Nie wypatrzylam nikogo - ani jednej znajomej twarzy. Po drodze stale gapili sie na mnie obcy biedacy. Potem, z braku lepszego pomyslu, ruszylam z powrotem w strone mojego spalonego garazu na Meredith Street. Nie mialam skad zatelefonowac na policje. Wszystkie znane mi aparaty spalily sie doszczetnie. Obcy, ktorzy posiadali telefony, nie pozwola mi z nich skorzystac, a nie znalam nikogo, komu moglabym zaplacic, by zadzwonil w moim imieniu, i zaufac, ze naprawde to zrobi. Wiekszosc nieznajomych bedzie pewnie wolala zejsc mi z drogi albo skusi sie na pieniadze i wcale nie zadzwoni. Zreszta skoro policja do tej pory nie zainteresowala sie tym, co sie stalo z moim sasiedztwem - jesli zignorowali taka rzez i taki pozar - po co mialam sie do nich zwracac? Czego moglam sie po nich spodziewac? Ze mnie aresztuja? Zainkasuja za fatyge moja gotowke? Wcale bym sie nie zdziwila. Najlepiej trzymac sie od nich z daleka. Tylko gdzie byla moja rodzina?! Ktos wolal mnie po imieniu. Odwrocilam sie z reka w kieszeni i ujrzalam Zahre Moss z Harrym Balterem: najmlodsza z zon Richarda Mossa i najstarszego brata Robin Balter. Bardzo nieprawdopodobna para - jednak najwyrazniej byli razem. Nie dotykali sie, mimo to sprawiali wrazenie, ze, trzymaja ze soba. Oboje byli obryzgani krwia i mieli podarte ubrania. Patrzac na obita i spuchnieta twarz Harry'ego, przypomnialam sobie, ze to przeciez - prawdziwa badz wydumana - milosc Joanne. Nie chcial sie z nia ozenic i wyprowadzic do Olivar, mial bowiem na temat nowego oblicza miasta takie samo zdanie jak moj tato. -Jestes cala? - spytal mnie. Kiwnelam glowa; przed oczami stanela mi Robin. Wiedzial juz? Russell Dory, Robin, Jeremy... -Zbili cie? - zapytalam, czujac sie niezrecznie i glupio. Nie mialam odwagi powiedziec mu, ze jego dziadek, siostra i brat nie zyja. -Musialem w nocy walczyc, zeby sie wydostac. Mialem szczescie, ze mnie nie ustrzelili. Zachwial sie i rozejrzal dokola. -Klapnijmy na krawezniku - zaproponowal. Obie z Zahra rozejrzalysmy sie po okolicy, by upewnic sie, czy nie ma nikogo w poblizu, a nastepnie przysiadlysmy po obu stronach Harry'ego - ja na mojej wypchanej ciuchami poszewce. Mimo warstwy brudu i krwi na calej garderobie, i Harry, i Zahra byli kompletnie ubrani - jednak nie mieli przy sobie nic innego. Nie zdolali niczego zabrac czy zdazyli juz ukryc uratowany dobytek - moze razem z ocalalymi czlonkami rodziny? Gdzie byla coreczka Zahry, Bibi? Czy Zahra wie o smierci Richarda Mossa? -Wszyscy zgineli - odezwala sie szeptem, jakby w odpowiedzi na moje mysli. - Wszyscy. Te pomalowane bydlaki wyrznely cale sasiedztwo! -Nieprawda! - potrzasnal glowa Harry. - My sie uratowalismy. Innym tez moglo sie udac. Gdy tak siedzial z twarza ukryta w dloniach, zaczelam sie zastanawiac, czy przypadkiem nie byl powazniej ranny, niz mi sie zdawalo. Jednak nie odbieralam od niego zadnego wiekszego bolu. -Widzieliscie gdzies moich braci i Cory? - zapytalam. -Nie zyja - wyszeptala znow Zahra. - Jak moja Bibi. Wszyscy nie zyja. Az sie wzdrygnelam. -Nie! Nie wszyscy! Niemozliwe! Widzieliscie ich? -Widzialem prawie cala rodzine Montoyow - powiedzial Harry; raczej glosno myslal, niz zwracal sie do mnie. - Spotkalismy ich wczoraj w nocy. Mowili, ze Juana nie zyje. Mieli zamiar isc do Glendale, gdzie mieszkaja ich krewniacy. -Ale... - zaczelam. -Widzialem jeszcze Laticie Hsu. Miala chyba ze czterdziesci albo piecdziesiat dziur od noza. -A moich braci widzieliscie? - musialam spytac wprost. -Wszyscy pomordowani, mowie ci - powtorzyla swoje Zahra. - Na poczatku uciekli, ale potem pacykarze zlapali ich, przywlekli z powrotem i zabili. Widzialam na wlasne oczy. Mnie tez jeden dopadl i... wszystko widzialam. Gwalcona, patrzyla, jak wleka i morduja moja rodzine? To wlasnie chciala mi powiedziec? Mam jej uwierzyc? -Bylam w sasiedztwie dzis rano - oznajmilam - i nie znalazlam ich cial. Ani jednego. Och, nie. Nie. Nie... -Mowie ci, ze sama widzialam. Twoja matke, braci. Wszystkich. Zahra objela sie rekoma. -Nie chcialam patrzec, ale musialam. Siedzielismy dalej bez slowa - nie wiem jak dlugo. Od czasu do czasu przechodzily obok brudne, obszarpane, obladowane tobolami indywidua, patrzac na nas uwaznie. Przejezdzaly tez male grupki troche czysciej wygladajacych rowerzystow, a raz nawet trzy osoby na elektrycznych motorach. Buczenie i wycie tych maszyn brzmialo na cichej ulicy dziwacznie i obco. Harry i Zahra spojrzeli na mnie, gdy wstalam. Powodowana wylacznie odruchem, podnioslam moja poszewke. Na co mi teraz te rzeczy? Przemknelo mi przez glowe, ze jednak mimo wszystko powinnam wrocic do swego garazu, nim zadomowi sie w nim ktos inny. To nie bylo jasne rozumowanie - nie bylam do tego zdolna - raczej mglista mysl, ze teraz tam jest moj dom i w tej chwili pragnelam jedynie znalezc sie w domu. Harry tez sie podniosl, lecz zaraz omal nie upadl. Na siedzaco zgial sie wpol i zwymiotowal do rynsztoka. Nie przygotowana na ten widok, ledwo zdazylam uciec wzrokiem, by nie pojsc w jego slady. Na koniec splunal i kaszlac, odwrocil twarz do mnie i Zahry. -Parszywie sie czuje - wyznal. -Uderzyli go w glowe - wyjasnila Zahra. - Wyrwal mnie temu facetowi, ktory... no wiesz. Uratowal mnie, ale sam oberwal. -Wczoraj nocowalam w takim spalonym garazu - powiedzialam. - Dosc daleko stad, ale tam moglby porzadnie odpoczac. Zmiescilibyscie sie. Zahra wziela ode mnie poszewke i niosla ja. Moze przyda sie jej cos ze srodka. Wzielysmy Harry'ego w srodek, pilnujac, by nie ustawal, i podtrzymujac go, gdy za bardzo zbaczal z drogi albo sie zataczal. W koncu jakos doholowalysmy go do garazu. 15 Zyczliwosc czyni Zmiany lzejszymi. "Nasiona Ziemi: Ksiegi Zywych" NIEDZIELA, 1 SIERPNIA 2027 Harry przespal wieksza czesc dnia. Zahra i ja czuwalysmy przy nim na zmiane. Ma co najmniej wstrzasnienie mozgu i trzeba czasu, zeby wydobrzal. Nie zastanawialysmy sie jeszcze, co zrobimy, jesli zacznie mu sie pogarszac. Zahra nie opusci go, bo stoczyl walke, aby ja uratowac. Ja tez nie chce go zostawic, poniewaz znam go od urodzenia. To dobry chlopak. Caly czas lamie sobie glowe, jak by tu skontaktowac sie z Garfieldami. Na pewno przyjeliby go do domu, a przynajmniej zalatwili jakiegos lekarza.Na szczescie na razie nie wyglada na to, by mu sie pogarszalo. Starcza mu sil, aby na chwiejnych nogach chodzic na ogrodzone siatka podworko, by zalatwiac potrzeby fizjologiczne. Zjada i popija woda wszystko, co mu daje. Nie wdajac sie w dyskusje, wszyscy troje oszczednie przejadamy moje zapasy. Nic wiecej nie mamy. Niedlugo przyjdzie nam zaryzykowac i wyjsc, zeby dokupic zywnosci. Tymczasem jest niedziela, dzien odpoczynku i kazdy z nas probuje wrocic do zdrowia. Juz prawie oswoilam sie z bolem glowy i dolegliwosciami posiniaczonego, obitego ciala Harry'ego. Jego cierpienie daje mi sie we znaki. Wypelnia, zaprzata moj umysl, tak samo jak gadanina Zahry i jej lamenty nad utracona corka. W jakis sposob nieszczescia tych dwojga zagluszaja moje wlasne. Dzieki wspolczuciu chwilami zapominam i nie mysle o wlasnej rodzinie. Stracilam ich wszystkich. Jak to mozliwe? Wszystkich? Zahra ma delikatny glosik malej dziewczynki, ktory zawsze uwazalam za sztuczny. Okazuje sie, ze jest jak najbardziej prawdziwy, a gdy jest podenerwowana lub zmartwiona, staje sie szorstki niczym papier scierny, mowi tak, jak gdyby cos drapalo ja w gardlo. Patrzyla, jak umiera jej coreczka; widziala niebieska twarz tego, ktory zastrzelil Bibi, gdy ona uciekala, niosac ja na rekach. Wedlug relacji Zahry: grzejac do wszystkiego, co sie ruszalo, niebieski byl w siodmym niebie, a jego geba miala taki wyraz, jak twarz mezczyzny uprawiajacego seks. -Przewrocilam sie - opowiadala szeptem. - Myslalam, ze juz po mnie, ze to mnie trafil. Lala sie krew. Wtedy zobaczylam, jak glowka Bibi opada na bok. Drugi, z czerwona geba, wyrwal mi ja. Nawet nie zauwazylam, skad sie wzial. Zlapal ja i wrzucil do domu Hsu, ktory stal w plomieniach. Po prostu cisnal w ogien. Dostalam szalu. Nie wiem, co robilam. Ktos mnie schwycil, ale sie oswobodzilam; a potem, popchnieta, upadlam na ziemie, a on przygniotl mnie tak, ze nie moglam oddychac i darl moje ubranie. Nic moglam nic zrobic. Wlasnie wtedy widzialam twoja mame, braci... Pozniej zjawil sie Harry i sciagnal ze mnie tamto bydle. Juz po wszystkim powiedzial mi, ze caly czas krzyczalam. Sama nie pamietam. Kiedy sprawial manto temu, co mnie gwalcil, skoczyl na niego drugi. Walnelam go kamieniem, a Harry polozyl tamtego. Potem oboje ucieklismy. Po prostu bieglismy przed siebie. Ani przez moment nie zmruzylismy oka. Kiedy bylismy daleko od pozaru, schowalismy sie miedzy dwoma nieogrodzonymi domami i siedzielismy tam, poki nie przyszedl jakis facet z siekiera i nas nie przegnal. Od tamtej pory krecilismy sie po okolicy, az wreszcie spotkalismy ciebie. Przedtem nawet sie z Harrym nie znalismy. Sama wiesz, jak bylo. Richard nigdy nie pozwalal nam zbytnio zadawac sie z sasiadami - a juz zwlaszcza z bialymi. Skinelam glowa i przypomnial mi sie Richard Moss. -Richard tez nie zyje, tym razem ja go widzialam - powiedzialam i prawie natychmiast pozalowalam tych slow. Chociaz nie mialam pojecia, jak zawiadomic zone o smierci meza, czulam, ze mozna bylo zrobic to troche delikatniej. Zahra patrzyla na mnie dotknieta. Choc nie sadzilam, ze teraz, po fakcie, w czyms to pomoze, chcialam przeprosic ja za moja obcesowosc. -Przepraszam - wydusilam z siebie jakies ogolnikowe przeprosiny za wszystko. - Wybacz mi - dodalam, widzac, jak zaczyna szlochac. Przytulilam ja i pozwolilam sie wyplakac. W tym czasie przebudzil sie Harry; napil sie troche wody i zaczal sluchac opowiesci Zahry, jak to Richard Moss odkupil ja od bezdomnej matki, kiedy miala zaledwie pietnascie lat - myslalam, ze byla wowczas starsza - i sprowadzil do siebie, do pierwszego domu, w jakim mieszkala w zyciu. Dawal jej jesc i nigdy nie bil; i chociaz inne jego zony byly dla niej okropne, i tak zylo jej sie tysiac razy lepiej, niz kiedy przymierala glodem na zewnatrz z matka. Dzisiaj znow jest za murem. Wydostala sie ze smietnika, zeby po szesciu latach wyladowac tam z powrotem. -A wy macie dokad isc? - spytala na koniec mnie i Harry'ego. - Zostali wam jacys znajomi, ktorzy jeszcze maja dom? Spojrzalam na Harry'ego. -Jesli tylko dasz rade na piechote, moglbys sprobowac dostac sie do Olivar. Garfieldowie na pewno by cie przygarneli. Myslal nad tym przez chwile. -Nie chce tam isc - oznajmil. - Nie wierze, ze Olivar czeka jakakolwiek lepsza przyszlosc niz nasze sasiedztwo. Tutaj mielismy przynajmniej pukawki do obrony. -Akurat na wiele sie zdaly - mruknela Zahra. -Masz racje. Ale bron byla w naszych rekach, a nie w rekach wynajetych cyngli, ktorym wolno do ciebie celowac. Z tego, co mowila Joanne, w Olivar tylko sluzby bezpieczenstwa maja prawo nosic bron. A kto ich zna? Kto wie, co to za jedni? -Ludzie kompanii - powiedzialam. - Spoza Olivar. -To samo slyszalem - przytaknal. - Moze i wszystko dobrze sie ulozy, ale wedlug mnie to niemozliwe. -Lepsze to niz zdechnac z glodu - wtracila Zahra. - Wam nigdy nie brakowalo jedzenia, nie wiecie, jak to jest... -Ja chce isc na polnoc - obwiescilam. - Od dawna to planowalam, czekalam tylko, dopoki moja rodzina jakos sie nie urzadzi. Teraz nie mam nikogo, wiec nic mnie nie zatrzymuje. -Dokad konkretnie? - zapytala Zahra. -Do Kanady. Chociaz nie wiadomo, czy zdolam zajsc tak daleko. Wystarczy mi miejsce, gdzie woda nie bedzie drozsza od jedzenia i gdzie znajdzie sie normalna praca za pieniadze - chocby i mizernie oplacana. Nie chce przezyc zycia, harujac jak niewolnica. -Mnie tez podoba sie polnoc - powiedzial Harry. - Tu nic nas nie czeka. Ponad rok probowalem zaczepic sie w jakiejs robocie - jakiejkolwiek, zeby tylko placili gotowka. Nic z tego. Chce pracowac za stala pensje i isc do college'u. Jedyna praca, w ktorej mozna uczciwie zarobic, to taka, jaka mieli nasi rodzice, a zeby ja dostac, trzeba skonczyc jakies studia. Zerknelam na niego. Chcialam go o cos spytac, wahalam sie, lecz w koncu sie odwazylam: -Wiesz cos o swoich rodzicach, Harry? -Nic - odparl. - Nie widzialem, jak ich zabijali. Zahra tez nic nie zauwazyla. Nie mam pojecia, gdzie moga byc. Stracilismy sie z oczu. Przelknelam sline. -Ja tez nie spotkalam twojej mamy i taty - zaczelam - ale natknelam sie na innych twoich: to znaczy... na ich ciala. -Czyje? - spytal kategorycznie. Chyba jednak nie ma dobrego sposobu zawiadomienia kogos, ze jego bliscy nie zyja; mozna tylko powiedziec wszystko wprost - zeby nie wiem jak bardzo nie chcialo ci to przejsc przez gardlo. -Twojego dziadka - wyrzucilam z siebie - Jeremy'ego i Robin. -Jeremy'ego i Robin? - powtorzyl. - Przeciez to jeszcze dzieci, male dzieci. Zahra wziela go za reke. -Je tez morduja - powiedziala. - Tu na zewnatrz codziennie gina dzieci. Nie uronil lzy. Choc kto wie, moze plakal pozniej, gdy obie juz spalysmy. W tej chwili tylko zamknal sie w sobie, przestal mowic i odpowiadac na pytania - do samego wieczora nie robil nic. Zahra wyszla na dwor i po jakims czasie wrocila, niosac koszule mojego brata Bennetta pelna dojrzalych brzoskwin. -Nie pytaj, skad je wytrzasnelam - uprzedzila. -Przypuszczam, ze ukradlas - odparlam. - Mam nadzieje, ze nikomu z najblizszej okolicy. Niezbyt rozsadnie zadzierac z sasiadami. Uniosla brwi. -Nie musisz mnie pouczac, jak zyc na zewnatrz. Urodzilam sie tu. Lepiej wez sie do jedzenia brzoskwn. Spalaszowalam cztery. Byly przepyszne, poza tym tak dojrzalych owocow nie warto zostawiac na droge. -Przymierz te ubrania - zaproponowalam Zabrze. - Mozesz wziac wszystko, co ci sie przyda. Jak sie okazalo, pasowaly na nia nie tylko koszula i dzinsy Marcusa - chociaz musiala podwinac nogawki - ale nawet jego buty. Buty sa drogie. A teraz ma dwie pary. -Ja to zalatwie, dobrze? Wymienie te mniejsze na jedzenie - powiedziala. Skinelam glowa. -Jutro. Podzielimy sie wszystkim, co za nie dostaniesz, a potem ruszam. -Na polnoc? -Tak. -Tak po prostu przed siebie? Nie znajac drog; nie wiedzac, gdzie leza osady, w ktorych mozna cos kupic albo zwedzic? Masz jakies pieniadze? -Mam mapy - odparlam. - Stare, ale chyba wciaz aktualne. Przeciez ostatnio nikt nie buduje nowych drog. -No, nie. A forsa? -Troche mam. Boje sie, ze za malo. -Forsy zawsze jest za malo. A co z nim? - wskazala na nieruchome plecy Harry'ego. Lezal na brzuchu; nie bylo widac, czy spi, czy nie. -Musi sam zdecydowac - odpowiedzialam. - Moze zechce jeszcze pokrecic sie jakis czas po Robledo i poszukac rodzicow. Powoli obrocil sie na bok. Nie wygladal dobrze, ale z pewnoscia w pelni przytomnie. Zahra przysunela mu brzoskwinie. -Niczego nie bede szukal - oznajmil. - Jesli o mnie chodzi, mozemy isc natychmiast. Nienawidze tej dziury. -Wiec idziesz z nia? - zapytala Zahra, dzgajac mnie kciukiem. Przeniosl na mnie wzrok. -We dwojke byloby latwiej. Nie jestesmy dla siebie obcy, no i... kiedy uciekalem z domu, zdazylem zabrac pareset dolarow. Mial do zaoferowania wzajemne zaufanie. Dawal do zrozumienia, ze mozemy na sobie polegac. To juz bardzo duzo. -Obmyslilam, ze pojde przebrana za mezczyzne - zwrocilam sie do niego. Zdawalo mi sie, ze powstrzymuje usmiech. -Tak bedzie dla ciebie bezpieczniej. Jestes dosc wysoka, zeby ludzie sie dali nabrac. Ale musisz obciac wlosy. -Dwukolorowe pary draznia jak cholera - burknela Zahra. - Niewazne, czy ludzie mysla, ze sa hetero, czy homo. Widok Harry'ego bedzie wkurzal wszystkich czarnych, a twoj wszystkich bialasow. Zycze powodzenia. Obserwowalam ja i nagle pojelam cos, czego nie powiedziala. -Chcesz isc z nami? - zapytalam. -Ja? - pociagnela nosem. - Nie zetne wlosow! -Nie musisz - uspokoilam ja. - Bedziemy para czarnych dziewczyn z bialym kompanem. Poza tym jak Harry sie dobrze opali, moze nawet ujdzie za naszego kuzyna. Wahala sie przez chwile. -Tak, chce isc z wami - wyszeptala w koncu, po czym rozplakala sie. Harry gapil sie na nia zdziwiony. -Myslalas, ze cie tak po prostu zostawimy? - spytalam. - Trzeba nam bylo tylko zwyczajnie powiedziec. -Ale ja nie mam zadnej gotowki. Ani dolara. Westchnelam. -To skad wzielas te brzoskwinie? -Mialas racje. Ukradlam. -Sama widzisz, jakie masz przydatne umiejetnosci - nie liczac doswiadczenia w zyciu na ulicy. Obrocilam sie twarza do Harry'ego. -Co ty na to? -Nie przeszkadza ci, ze kradnie? - zapytal. -Mam zamiar przezyc - odpalilam. -"Nie kradnij" - wyrecytowal. - Uczylismy sie tego latami, wlasciwie od urodzenia. Musialam zdusic zlosc, nim moglam spokojnie odpowiedziec. Nie jest moim ojcem. Nie bedzie mnie tu umoralniac cytatami z Biblii. Za kogo sie uwaza? Nie patrzac na niego, odezwalam sie dopiero, gdy mialam pewnosc, ze moj glos zabrzmi normalnie: -Powtarzam, ze chce przezyc. Ty nie? Przytaknal. -Wcale cie nie krytykuje. Zdziwilem sie tylko. -Mam nadzieje, ze jesli bedziemy zmuszeni krasc, to przynajmniej nas nie zlapia i nikt przez nas nie umrze z glodu - powiedzialam i ku wlasnemu zaskoczeniu usmiechnelam sie. - Przemyslalam to sobie i chociaz nigdy niczego nie ukradlam, licze sie z taka mozliwoscia. -Zartujesz! - zareagowala zdumiona Zahra. Wzruszylam ramionami. -Ani troche. Cale zycie staralam sie nie zawiesc oczekiwan taty i zawsze dawac dobry przyklad braciom. Zdawalo mi sie, ze tak wlasnie powinnam robic. -Najstarsze dziecko - rzucil Harry. - Znam to. Sam byl najstarszym dzieckiem w rodzinie. -Zakichane najstarsze wazniaki - powiedziala Zahra ze smiechem. - Tutaj oboje jestescie jak niemowleta. O dziwo, stwierdzenie nie zabrzmialo jak obraza. Pewnie dlatego ze bylo oczywista prawda. -Masz racje, jestem niedoswiadczona - przyznalam. - Ale chce sie uczyc, a ty bedziesz jednym z moich nauczycieli. -Jednym z? - spytala. - A kogo masz jeszcze? -Wszystkich. Spojrzala na mnie pogardliwie. -Akurat. Nikogo. -Ktokolwiek tu zyje i przetrwal, ma wiedze, ktora bedzie potrzebna. Dlatego mam zamiar uwaznie patrzec, sluchac i uczyc sie od kazdego. Inaczej szybko strace zycie, a - jak juz mowilam - mam zamiar dotrwac do lepszych czasow. -Beda ci wciskac najgorsze gowno - powiedziala. -Wiem - potaknelam. - Ale postaram sie oddzielac ziarno od plew. Przygladala mi sie przez dluzsza chwile, na koniec westchnela. -Szkoda, ze nie znalysmy sie lepiej przed tym wszystkim - oznajmila. - Prawdziwa nawiedzona corka kaznodziei. Jezeli dalej chcesz udawac mezczyzne, moge obciac ci wlosy. PONIEDZIALEK, 2 SIERPNIA2027 (zapiski z NIEDZIELI, 8 SIERPNIA) Wyruszylismy. Dzis rano Zahra zaprowadzila nas do Hanning Joss, najwiekszego strzezonego kompleksu handlowego w Robledo, gdzie mozna bylo dostac wszystko, czego potrzebowalismy na droge. W Hanning jest wszystko: od delikatesow dla smakoszy po masc na wszy, od protez do polozniczych zestawow do domowych porodow; tutaj kupisz bron i najnowszy sprzet do wirtualnego odbioru: obraczki dotykowe, helmofony, programy. Moglabym calymi dniami chodzic tak miedzy stoiskami, ogladajac towary, na ktore mnie nie stac. Pierwszy raz bylam w Hanning, nigdy w zyciu nie widzialam czegos podobnego. Szkoda, ze wszyscy troje nie moglismy wejsc do srodka - za kazdym razem dwoje z nas musialo czekac na zewnatrz, pilnujac tobolkow z naszym dobytkiem, miedzy innymi z moim pistoletem. Hanning, jak czesto zapewniali przez radio, bylo jednym z najbezpieczniejszych miejsc w miescie. Jesli komus nie podobaly sie te wszystkie tresowane, weszace psy, wykrywacze metalu, zakazy wnoszenia wlasnych pakunkow tudziez uzbrojeni straznicy gotowi robic rewizje osobista kazdemu wchodzacemu czy wychodzacemu, kto tylko wydal sie im podejrzany, pozostawalo mu jedynie robic zakupy gdzie indziej. Pomimo to wszystko, gigantyczny sklep byl pelen klientow, ktorzy chetnie znosili niedogodnosci, godzili sie na naruszenie prywatnosci, byle tylko kupic w spokoju wszystkie potrzebne rzeczy. Szczesliwie ominela mnie rewizja osobista - musialam tylko dowiesc, ze nie jestem spolecznym wyrzutkiem. -Pokaz pieniadze albo szton Hanning - zazadal uzbrojony wartownik przy masywnej bramie. Przerazona, ze bedzie chcial przywlaszczyc sobie gotowke, pokazalam mu odliczone na zakupy banknoty. Kiwnal glowa, nawet ich nie dotykajac. Na pewno oboje bylismy obserwowani i zarejestrowano kazdy nasz gest. Centrum handlowe, ktore tak dba o bezpieczenstwo, na pewno pilnuje, aby jego straz nie okradala klienteli. -Kupuj w spokoju - powiedzial straznik bez cienia usmiechu. Wzielam sol, mala tubke miodu i najtanszy susz: owies, owoce, orzechy, fasolowa maczke, soczewice i troche suszonej wolowiny - tyle zebysmy mogly z Zahra udzwignac. Dokupilam tez wody oraz pare niecodziennych dodatkow, takich jak tabletki do oczyszczania wody (na wszelki wypadek), bloker przeciwsloneczny, ktory przyda sie nawet mnie i Zahrze, jakis srodek przeciw ukaszeniom owadow i masc, ktora tato stosowal na bole miesni. Wszystkiego powinno w zupelnosci wystarczyc. Wzielam tez wiecej papieru toaletowego, tamponow i balsam do warg. Sprawilam sobie nowy brulion i dwa zapasowe dlugopisy; dodatkowo wykosztowalam sie na zapas amunicji do czterdziestkipiatki. Od razu lepiej sie poczulam. Nabylam tez trzy tanie, uniwersalne spiwory: ulubione poslanie co zasobniejszych bezdomnych, sluzace tez za pojemne i wytrzymale worki. Mnostwo ludzi w tym kraju zarabialo lub kradlo zywnosc i wode, ale nie moglo pozwolic sobie na wynajecie chocby polowego lozka. Sypiali albo wprost na ulicy, albo w prowizorycznych chalupach - lecz jesli tylko bylo ich stac, zaopatrywali sie w spiwory, aby nie klasc sie na golej ziemi. Za dnia spiworow dajacych sie skladac i zapinac jak worki uzywano jako plecakow. Lekki, lecz trudno dracy sie material potrafil wytrzymac najwieksza poniewierke. Zapewnial cieplo, nawet gdy przyszlo spac na betonie. Byl bardzo pozyteczny - za cienki jednak, by nazwac go wygodnym. Curtis i ja kochalismy sie na legowisku z paru takich spiworow. Kupilam jeszcze trzy za duze kurtki z tego samego co spiwory cienkiego i przepuszczajacego powietrze sztucznego wlokna. Powinno wystarczyc, zebysmy nie marzli nocami. Bedzie przeciez coraz chlodniej, im dalej na polnoc. Kurtki wygladaja brzydko i tandetnie, ale to dobrze. Moze nikt sie nie polaszczy, zeby je ukrasc. Wydalam cala sume, jaka spakowalam do mojego ratunkowego plecaka. Postanowilam nie tykac gotowki wygrzebanej pod cytrynowcem, ktora zdazylam juz podzielic na polowki i wetknac w dwie skarpetki po tacie. Nosilam je przypiete po wewnetrznej stronie dzinsow, niewidoczne dla oczu i niedostepne dla lap kieszonkowcow. Nie jest to nadzwyczaj wielka kwota, lecz i tak wieksza, niz kiedykolwiek mialam - nikt nie moglby sie spodziewac, ze mam tyle pieniedzy. Przepakowalam ja w swieza folie i przyczepilam do spodni w sobote w nocy, gdy skonczylam pisac, ale wciaz nie moglam przestac myslec o przeszlosci, przypominac sobie tego, co zaszlo, wiedzac jednoczesnie, ze przeciez niczego juz nie zmienie. W pewnej chwili przypomnial mi sie moment, kiedy znalazlam tamten pakiet z pieniedzmi; wspomnienie bylo tak realne, ze niemal znow poczulam, jak razem z garscia ziemi upychalam pakiet do plecaka. Ogarnela mnie jakas nerwowa energia, pod ktorej wplywem zaczelam dygotac. Rece drzaly mi tak, ze z trudem w ciemnosci moglam znalezc paczuszke. Postanowilam, ze kazdy moj ruch bedzie cwiczeniem w koncentracji: najpierw znajde pieniadze, potem pare skarpetek i szpilki; pozniej podziele gotowke na dwie rowne - na tyle, na ile zdolam po omacku - czesci, schowam kazda do skarpetki i przyczepie tam, gdzie sobie wymyslilam. Rano, kiedy wyszlam sie zalatwic, sprawdzilam, jak wszystko wyglada. Naprawde niezle sie spisalam. Szpilek wcale nie bylo widac po zewnetrznej stronie. Wpielam je wzdluz szwow przy samych kostkach. Nic nie zwisalo ani nie dyndalo - zadnej fuszerki. Znioslam swoje liczne sprawunki na parter dawnego wielopoziomowego parkingu, gdzie obecnie funkcjonowal czesciowo strzezony pchli targ. Masa rzeczy wygrzebanych z pogorzelisk i smietnikow trafia ostatecznie tutaj. Panuje zasada, ze jesli kupiles cos w centrum, masz prawo sprzedac tu towar o mniej wiecej przyblizonej wartosci. Twoj paragon, z kodem i data, jest jednoczesnie zezwoleniem na handel. Po targowej kondygnacji takze chodzily patrole, jednak bardziej po to, by sprawdzac paragony-zezwolenia, anizeli pilnowac czyjegokolwiek bezpieczenstwa. Mimo wszystko - i tak bylo tu bezpieczniej niz na ulicy. Harry i Zahra siedzieli na naszych tobolkach. Zahra czekala na paragon-zezwolenie, a Harry dopiero na wejscie do srodka. Odpoczywali oparci o sciane budynku w odosobnionym miejscu z dala i od ulicy, i od najwiekszego tlumu handlarzy i kupujacych. Oddalam Zahrze kwit, po czym zajelam sie segregowaniem i pakowaniem nowego nabytku. Jak tylko oboje z Harrym zrobia swoje zakupy i moze cos sprzedadza, ruszamy w droge. *** Dotarlismy do autostrady numer sto osiemnascie i odbilismy na zachod. Potem skrecilismy w droge numer dwadziescia trzy, nia z kolei dojdziemy do miedzystanowej autostrady numer sto jeden, ktora prowadzi do wybrzeza w kierunku Oregonu. Stalismy sie czastka szerokiej ludzkiej rzeki, plynacej autostrada na zachod. Zaledwie garstka parla pod prad - na wschod, w strone gor i pustyni. A dokad zmierzali ci idacy na zachod? Do jakiegos konkretnego celu podrozy czy po prostu byle dalej stad?Widzielismy tez kilka ciezarowek, przemieszczajacych sie przewaznie noca, roje rowerow i elektrycznych motorynek, a takze dwa samochody osobowe. Wszelkie pojazdy przemykaly obok nas zewnetrznymi pasami, majac cale mnostwo miejsca. Pieszym bezpieczniej trzymac sie lewego pasa, z dala od wjazdow i zjazdow. Co prawda prawo Kalifornii zakazuje poruszania sie pieszo po autostradach, ale przeciez to calkiem archaiczne przepisy. Kazdy piechur musi predzej czy pozniej wejsc na autostrade. Drogi szybkiego ruchu to najbardziej bezposrednie polaczenia miedzy miastami i kwartalami miast. Tato czesto podrozowal autostradami pieszo lub rowerem. Na poboczu wzdluz nich, w szopach, szalasach albo pod golym niebem, zyje i koczuje sporo prostytutek i handlarzy woda, jedzeniem oraz innymi artykulami pierwszej potrzeby. Z pewnoscia nie brakuje tez zebrakow, zlodziei i mordercow. Pierwszy raz wedruje autostrada. Przerazajace, ale w jakis sposob fascynujace przezycie. Pod wieloma wzgledami sceneria przypomina mi chinska ulice z polowy dwudziestego wieku, ktora widzialam na starym filmie: mrowie Chinczykow, pieszo, na rowerach - taszczacych, ciagnacych, pchajacych najprzerozniejsze bagaze. Tyle ze masa na szosie jest bardziej roznorodna: ida biali i czarni, Azjaci i Latynosi; calymi rodzinami, z malymi dziecmi niesionymi na barana albo usadzonymi jak na grzedzie wsrod dobytku na wozkach i wozach, w koszach rowerowych, niektore umieszczone obok starych ludzi lub kalek. Reszta starych, chorych i inwalidow kustykala byle do przodu, wspierajac sie na laskach i na ramionach sprawniejszych towarzyszy wedrowki. Wielu piechurow mialo noze w pochwach, karabiny, do tego oczywiscie bron krotka w umocowanych dobrze na widoku kaburach. Przejezdzajacy od czasu do czasu gliniarze nie zaszczycali tlumu nawet cieniem uwagi. Dzieciarnia plakala, dokazywala, czasem przykucala na jezdni: slowem, robila najprzerozniejsze rzeczy. Tylko prawie nikt nie jadl miedzy postojami. Widzialam, jak pare osob popija cos ukradkiem z termosow. Robili to tak jak cos wstydliwego - albo niebezpiecznego. Idaca obok nas kobieta przewrocila sie. Nie odebralam zadnego bolu; poczulam jedynie, jak uginaja sie pod nia kolana. Starczylo, bym sie potknela, jednak nie upadlam. Kobieta odsiedziala pare sekund w tym samym miejscu, gdzie klapnela, nastepnie szybko dzwignela sie na nogi i gnac sie do ziemi pod wielgachnym tobolem, poczlapala dalej. Prawie wszyscy byli brudni. Toboly, torby, plecaki - wszystko lepilo sie od brudu. Ludzie smierdzieli. Po noclegu na betonie w popiele i piachu, bez kapieli od trzech dni - doprawdy, nasza trojka nie roznila sie od innych. Tylko nasze spiwory zdradzaly, ze idziemy dopiero od niedawna albo przynajmniej mozemy miec cos, co warto ukrasc. Trzeba bylo usmarowac je troche przed droga. Zajmiemy sie tym wieczorem. Dopilnuje tego. Zauwazylam tez paru mlodych chlopakow - szczuplych, o szybkich ruchach. Niektorzy byli uswinieni jak wiekszosc, inni jednak ani troche. Tacy jak Keith. Dzisiejsi Keithowie. Niepokoili mnie ci, ktorzy nie mieli przy sobie zbyt wiele rzeczy. Byli tacy, ktorzy niesli tylko bron. Drapiezcy. Caly czas strzelali oczami dokola, przygladali sie ludziom, a ludzie umykali wzrokiem w bok. Postepowalam tak samo. Z zadowoleniem zobaczylam, ze Harry i Zahra tez tak robia. Nie szukalismy klopotow. Jesli sie pojawia, mam nadzieje, ze pozbedziemy sie ich i pojdziemy dalej. Pistolet z pelnym magazynkiem nioslam teraz w kaburze tylko w polowie zakrytej koszula. Harry sprawil sobie noz. To, co zdazyl drapnac, kiedy uciekal z plonacego domu, nie wystarczylo na pukawke. Wlasciwie moglabym dokupic drugi pistolet, ale poszloby na to za duzo pieniedzy, a czekal nas szmat drogi. Za przehandlowane buty Zahra tez kupila sobie noz oraz pare rzeczy osobistych. Nie wzielam od niej mojej dzialki z tej sumy. Jej rowniez przyda sie pare dolarow w kieszeni. Mam nadzieje, ze gdybysmy musieli wyciagnac noze, oboje beda w stanie zabic. Ja chyba bym mogla - w obronie przed bolem. Jak oni to przyjma? Zasluguja, zeby im powiedziec, ze jestem wrazliwcem. Powinni sie dowiedziec, dla wlasnego bezpieczenstwa. Jeszcze nigdy nikomu o tym nie mowilam. Hiperempatia to uposledzenie, wstydliwa tajemnica. Ktos, kto ja pozna, moze mnie bez specjalnego wysilku skrzywdzic, obezwladnic, zdradzic. Nie powiem im. Jeszcze nie. Wiem: przyjdzie pora, ze bede musiala, ale jeszcze nie teraz. Jestesmy razem, ale jeszcze nie sprawdzilismy sie jako grupa. Ani Harry, ani ja nie znamy zbyt dobrze Zahry - podobnie jak ona nas. Zadne z nas nie ma pojecia, jak zachowa sie reszta w obliczu jakiegos wyzwania. Moze wystarczy byle rasistowska nagonka, aby nas rozdzielic. Chcialabym moc im ufac. Lubie ich, poza tym... sa z tego samego, spalonego sasiedztwa. Jednak potrzeba mi troche czasu, zanim sie zdecyduje. To nie przelewki zdac sie bez reszty na innych ludzi. -Dobrze sie czujesz? - spytala Zahra. Skinelam glowa. -Bo wygladasz podle. W dodatku caly czas masz taka cholernie pokerowa mine... -Po prostu mysle - odpowiedzialam. - Przyznasz, ze jest o czym. Westchnela prawie ze swistem. -Ano tak. Wiem. Ale miej oczy otwarte. Za bardzo zatoniesz w myslach i ockniesz sie bez rzeczy. Na autostradzie nietrudno tez stracic zycie. 16 Nasiona ZiemiRzucone na nowy grunt Musza wpierw pojac, Ze nic nie wiedza... "Nasiona Ziemi: Ksiegi Zywych" PONIEDZIALEK, 2 SIERPNIA 2027 (ciag dalszy zapiskow z 8 SIERPNIA) Oto najwazniejsze rzeczy, jakich sie dzisiaj nauczylam: Chodzenie moze sprawiac bol. Dotychczas nie mialam okazji tak sie nachodzic, by sie o tym przekonac, za to teraz juz wiem. Bola nie tylko pecherze i otarte stopy, z czasem zaczyna bolec wszystko. Moje plecy i ramiona chyba chetnie zdezerterowalyby i przeniosly sie do innego ciala. Ulge przynosi jedynie odpoczynek. Mimo ze dzis ruszylismy poznym rankiem, i tak nie obylo sie bez dwoch postojow. Za kazdym razem schodzilismy z autostrady miedzy pagorki albo zarosla i przysiadalismy, aby napic sie wody i podjesc troche orzechow i suszonych owocow. Potem maszerowalismy dalej. Dni sa dlugie o tej porze roku. Zahra powiedziala nam, ze ssac caly dzien pestke sliwki czy moreli, nie czuje sie takiego pragnienia. -Czasem, jak bylam mala, wkladalam do buzi maly kamyk. Byle troche lepiej sie poczuc, bo to tylko takie oszukanstwo. Jesli dluzszy czas nie pijesz dosyc wody, niewazne, jak sie czujesz: i tak umierasz. Po pierwszym przystanku wszyscy troje szlismy, miedlac w ustach pestki, i rzeczywiscie poczulismy sie nieco swiezsi. Wode pilismy tylko na postojach na wzgorzach. Tak jest bezpieczniej. Bezpieczniej tez obozowac, nie rozpalajac ogniska. Mimo to dzis wieczorem oczyscilismy kawalek ziemi, wykopalismy dolek na stoku i rozniecilismy w nim male ognisko, w ktorym upieklismy troche mojego zoledziowego chlebka razem z owocami i orzechami. Smakowal nam bardzo, ale niedlugo sie skonczy i bedzie trzeba zaczac przejadac fasole, make kukurydziana i owies - drogie sklepowe produkty. Zoledzie to jedzenie domowe - a domu juz nie ma. Prawo zabrania palenia ognisk, ale wieczorami wszedzie widac, jak migocza na wzgorzach. Wszystko jest takie suchutkie, ze istnieje powazne zagrozenie, iz od iskry moze sie rozprzestrzenic i strawic jedna czy dwie osady. Takie przypadki naprawde sie zdarzaja. Jednak ludzie bez dachu nad glowa zawsze beda palic ogniska. Nawet tacy jak my, ktorzy wiedza, co to pozar. Ale ognisko to otucha, to cieply posilek oraz iluzoryczne poczucie bezpieczenstwa. Przez caly czas, gdy jedlismy, a nawet kiedy juz skonczylismy, chylkiem podchodzili do nas obcy, probujac sie przylaczyc. Wiekszosc byla nieszkodliwa i latwo dawala sie splawic. Nie tak, jak te trzy kobiety, ktore koniecznie chcialy sie ogrzac. Czerwone slonce stalo jeszcze calkiem wysoko nad horyzontem i wcale nie bylo az tak chlodno. Chcialy tez wiedziec, czy takim dwom byczkom jak Harry i ja wystarcza tylko jedna jalowka. Zwazywszy, jak marne mialy ubrania - moze rzeczywiscie bylo im zimno. Nielatwo mi jednak udawac mezczyzne. -Pozwolicie mi upiec tego kartofla? - spytal staruszek, pokazujac nam zeschnieta bulwe. Podarowalismy mu szczape z ogniska i odeslalismy, skad przyszedl. Patrzylismy, w ktora strone odchodzi, bo jesli gdzies czaili sie jego kompani, plonaca glownia mogla posluzyc jako bron albo narzedzie, ktorym ktos chcialby rozproszyc nasza czujnosc. To wariactwo zyc w taki sposob i podejrzewac o najgorsze starych, bezradnych ludzi. Czysty obled. Jednak trzeba trwac w tej paranoi, zeby przezyc. Jasny gwint, Harry chcial pozwolic starowinie sie przysiasc. Musialysmy postawic sie obie z Zahra, by zrozumial, ze to absolutnie wykluczone. Harry i ja przez cale zycie mielismy dobre jedzenie i opieke. Oboje jestesmy zdrowi, silni i lepiej wyksztalceni niz wiekszosc naszych rowiesnikow. Ale tutaj reagujemy jak dwojka naiwnych gluptakow. Chcemy ufac ludziom. Staram sie zwalczyc ten odruch. Harry jeszcze sie tego nie nauczyl. Po odejsciu starca zaczelismy spierac sie o to sciszonymi niemal do szeptu glosami. -Kazdy moze okazac sie grozny - tlumaczyla mu Zahra. - Zeby nie wiem jak zalosnie wygladal, moze oskubac cie do naga. Chude male szkraby z wielkimi oczami prysna z twoja forsa, woda i jedzeniem! Sama tak robilam. Ci, ktorych obrobilam, moze potem umarli, ale liczylo sie, ze ja przezylam. Wpatrywalismy sie w nia oboje z Harrym. Jak malo wiedzielismy o jej zyciu. Ale to wlasnie Harry byl najbardziej niebezpiecznym znakiem zapytania wsrod nas trojga. -Jestes silny i pewny siebie - zwrocilam sie do niego. - Wydaje ci sie, ze potrafisz dac sobie tu rade, i moze rzeczywiscie tak jest. Ale pomysl, czym tutaj grozi jedno pchniecie nozem albo zlamana kosc: po czyms takim czeka cie uziemienie i powolne umieranie z glodu lub zakazenia. Nie ma zadnej opieki lekarskiej, nie ma nic. Spojrzal na mnie takim wzrokiem, jakby nie byl pewny, czy chce mnie jeszcze znac. -Wiec co? - zapytal. - Kazdy jest winny, dopoki nie dowiedzie swojej niewinnosci? Winny czego? I jak ma sie przed wami oczyscic z podejrzen? -Mam gdzies, czy jest winny, czy nie - oznajmila Zahra. - Niech tylko pilnuje wlasnego nosa. -Harry, rozumujesz, jakbys dalej mieszkal w sasiedztwie - perswadowalam. - Zdaje ci sie, ze jesli popelnisz jakis blad, to najwyzej skrzyczy cie tata, zlamiesz sobie palec, wybijesz zab czy cos w tym guscie. Tutaj za kazdy blad - wystarczy jeden - mozna zaplacic glowa. Pamietasz tamtego faceta? Nas tez to moze spotkac. Bylismy dzisiaj swiadkami rabunku. Napadnieto pucolowatego trzydziestopiecio-, czterdziestolatka, ktory szedl sobie, pogryzajac orzechy z papierowej torebki. Niezbyt madre. Nagle podbiegl do niego drobny dwunasto-, gora trzynastoletni szczeniak, wyrwal orzechy i zwial. Gdy facet patrzyl za uciekajacym, dwoch dryblasow podstawilo mu noge, przecielo paski plecaka, po czym zdarlszy mu go z plecow, drapnelo w sina dal. Wszystko odbylo sie tak szybko, ze nikt nie zdazylby im przeszkodzic - nawet gdyby chcial. Nikt nawet nie probowal. Mezczyznie nic sie nie stalo. Zarobil pare siniakow i otarc - zwyczajna rzecz, w sasiedztwie stale chodzilam poobijana i podrapana. Ale stracil wszystkie zapasy. Gdyby gdzies w okolicy czekal na niego wlasny dom z innymi zapasami, moglby zapomniec o calej sprawie, a tak jego jedyna szansa na przezycie bedzie ograbic kogos innego -jezeli zdola. -Pamietasz? - cisnelam. - Dopoki nie bedziemy zmuszeni, sami nie zrobimy nikomu zadnej krzywdy, ale ani na chwile nie wolno nam przestac uwazac. Nie mozemy sobie pozwolic na taki luksus jak zaufanie do ludzi. Harry potrzasnal glowa. -Ciekawe, co by bylo, gdybym myslal w ten sposob, kiedy sciagalem z Zahry tamtego faceta. -Harry, dobrze wiesz, ze to nie znaczy, ze nie mamy ufac i pomagac sobie - tlumaczylam, starajac sie nie tracic cierpliwosci. - My sie znamy; postanowilismy, ze bedziemy razem wedrowac. -Nie jestem juz taki pewny, czy rzeczywiscie tak sie wszyscy znamy. -Ja jestem. Zrozum: nie stac nas na to, bys sie teraz wylamywal. Ani nas, ani ciebie. Patrzyl na mnie bez slowa. -Tu na zewnatrz masz do wyboru albo przystosowac sie do otoczenia, albo zginac - ciagnelam. - To oczywista prawda! Tym razem spojrzal na mnie jak na osobe calkiem obca. Nie ucieklam wzrokiem, liczac, ze naprawde znam go tak dobrze, jak myslalam. Mial olej w glowie i nie brakowalo mu odwagi. Po prostu buntowal sie przeciw zmianom. -Chcesz sie odlaczyc i isc dalej wlasna droga? - zapytala Zahra. Zwrocil na nia oczy, jego spojrzenie zlagodnialo. -Nie - odparl. - Jasne, ze nie. Ale na milosc boska, nie musimy od razu zmieniac sie w zwierzeta. -A jednak, w pewnym sensie jest to konieczne - powiedzialam. - Nalezymy we troje do jednego stada, a cala reszta to obcy. Jesli stworzymy dobre stado i bedziemy dzialac razem, mamy szanse. Wszyscy wokolo tez naleza do jakiegos stada. Odchylil sie i oparl o glaz, po czym zdumiony skonstatowal: -Przynajmniej jesli chodzi o argumenty, wcale nie potrzebujesz udawac faceta. Malo brakowalo, bym go walnela. Moze naprawde byloby nam z Zahra lepiej bez niego. Nie, bzdura. Trojka jest silniejsza od dwojki. Poza tym liczyla sie przyjazn. Liczyla sie obecnosc jednego prawdziwego mezczyzny. -Nie mow tak wiecej - ostrzeglam szeptem, nachylajac sie do niego. - Nigdy tego nie powtarzaj. Nie my jedni biwakujemy na tych wzgorzach; nigdy nie wiesz, kto cie akurat slucha. Wydasz mnie, a oslabisz sam siebie! Wreszcie do niego dotarlo. -Przepraszam - rzucil. -Nie jest tu lekko - odezwala sie Zahra. - Ale mozna dac sobie rade, dopoki jest sie ostroznym. Nawet slabsi od nas jakos zyja - jezeli tylko nie przestaja uwazac. Harry usmiechnal sie blado. -Juz nie cierpie tego swiata - powiedzial. -Nie jest tak zle, poki ludzie trzymaja sie razem. Popatrzyl na mnie, a potem znow na Zahre i usmiechajac sie do niej, skinal glowa. W tym momencie uswiadomilam sobie, ze musial ja lubic - podobala mu sie. W przyszlosci moglo to byc dla niej klopotliwe. Byla piekna kobieta; ja nigdy nie bede piekna - co nie znaczy, ze spedza mi to sen z powiek. Nigdy jakos nie narzekalam na brak powodzenia u chlopcow. Ale Zahra zawsze przykuwala uwage mezczyzn swoim wygladem. Jesli zacznie krecic z Harrym, moze sie okazac, ze w drodze na polnoc procz tobolka bedzie miala do dzwigania jeszcze brzuch. Z rozmyslan o tej parze wyrwalo mnie szturchniecie Zahry. Dwoch postawnych, kocmoluchowato wygladajacych drabow stalo nieopodal, przygladajac sie nam trojgu, a w szczegolnosci jej. Podnioslam sie, Harry i Zahra poszli w moje slady, stajac po moich obu stronach. Ci dwaj podeszli naprawde blisko nas. I to nie przez przypadek. Oparlam reke na kolbie pistoletu. -Tak? - rzucilam pytajaco. - Czego chcecie? -Niczego - odparl jeden, szczerzac zeby do Zahry. Obaj przebierali palcami po wielkich nozach, jak na razie schowanych w pochwach. Wyciagnelam pistolet. -To sie dobrze sklada - powiedzialam. Ich usmieszki zgasly. -Co, rozwalisz nas za to, ze sobie tu stoimy? - spytal ten sam rozmowny. Odwiodlam kciukiem kurek. W razie czego zastrzele tego, co gada - prowodyra, pomyslalam. Wtedy ten drugi da dyla. Najchetniej juz by dal. Gapil sie na bron z rozdziawiona japa. Prysnalby, zanim zdazylabym zemdlec. -Hej, nie chcemy klopotow! - zawolal rozmowny, unoszac rece i odstepujac w tyl. - Tylko spoko, brachu. Nie przeszkadzalam im w odwrocie. Moze jednak madrzej bylo ich zalatwic? Boje sie wlasnie takich, ktorzy szukaja guza i latwych ofiar. Sam strach to chyba jednak troche za malo, zebym mogla kogos zastrzelic. Wprawdzie tamtej nocy z pozarem zabilam czlowieka i nie przejelam sie tym tak strasznie, ale to bylo co innego. Zupelnie tak samo jak z tym, co Harry mowil o kradziezy. Tez cale zycie slyszalam: "Nie zabijaj", lecz kiedy trzeba bylo, zrobilam to. Ciekawe, co powiedzialby tato. Z drugiej strony, wlasnie on nauczyl mnie strzelac. -Lepiej badzmy dzisiaj cholernie czujni podczas warty - powiedzialam. Popatrzylam na Harry'ego i z zadowoleniem zauwazylam, ze wyglada mniej wiecej tak samo, jak prawdopodobnie ja przed chwila: zly i zaniepokojony. -Pilnujemy kazde po trzy godziny - zwrocilam sie do niego. - Z twoim zegarkiem i moja pukawka. -Bylas gotowa to zrobic, prawda? - zapytal naprawde powaznym tonem. Potaknelam. -Ty nie? -Ja tez. Nie chcialem, ale ci goscie wyraznie wybrali sie na ubaw. To znaczy, taki w ich stylu. Zerknal na Zahre. Juz raz obronil ja przed oprychem, narazajac sie na bicie. Moze chociaz niebezpieczenstwo, ktore jej grozi, sprawi, ze bedzie czujny. Wszystko, byleby tylko zostal z nami. Spojrzalam na Zahre i sciszajac glos powiedzialam: -Nigdy nie jezdzilas z nami na strzelanie, dlatego musze spytac. Umiesz sie z tym obchodzic? -Jasne. Richard nigdy mi nie pozwolil, chociaz puszczal z wami swoje starsze dzieci. Ale zanim mnie kupil, szlo mi calkiem niezle. Znow ta jej mroczna przeszlosc. Na moment zajela moje mysli. Korcilo mnie, zeby spytac, ile kosztuje takie kupienie sobie dziewczyny. Sprzedala ja wlasna matka, i to calkiem obcemu, nieznanemu mezczyznie. Przeciez mogl okazac sie zboczencem, jakims potworem. Pomyslec, ze tato martwil sie, czy wroci niewolnictwo, na przyklad za dlugi. Wiedzial o czyms takim? Nie, skad mialby wiedziec. -Znasz ten typ? - spytalam, zwalniajac bezpiecznik i podajac jej bron. -Do diabla, pewnie - powiedziala, ogladajac uwaznie pistolet. - Lubie ten kaliber. Przyciezki, za to jak wygarniesz, polozy kazdego. Wyjela magazynek, sprawdzila, czy jest pelny, i zaladowawszy go z powrotem na miejsce, oddala mi bron. -Zaluje, ze nie cwiczylam razem ze wszystkimi - stwierdzila. - Zawsze chcialam. Zupelnie znienacka poczulam uklucie tesknoty za spalonym sasiedztwem, przypominajace niemal fizyczny bol. Wtedy gdy tak bardzo chcialam sie stamtad wyrwac, spodziewalam sie - zakladalam - ze sie zmieni, lecz ze bedzie trwac. Teraz, kiedy przestalo istniec, chwilami nie potrafilam sobie nawet wyobrazic, co poczne i jak przezyje bez niego. -Zdrzemnijcie sie troche - zwrocilam sie do obojga. - Jestem zbyt podkrecona, zeby teraz spac. Obejme warte pierwsza. -Najpierw powinnismy nazbierac wiecej chrustu - powiedzial Harry. - Ogien juz przygasa. -Niech sie wypali - zadecydowalam. - W nocy by nas zdradzil, w dodatku sami gorzej widzielibysmy okolice. Kazdy obcy zauwazylby nas o wiele predzej niz my jego. -No to siedzimy po ciemku - oznajmil tonem niechetnej zgody. - Biore warte po tobie - dodal juz na lezaco, podciagajac spiwor i ukladajac poduszke z reszty swoich rzeczy. Nastepnie machinalnie sciagnal z reki zegarek i podal mi. -Dostalem go od mamy - powiedzial. -Mozesz byc pewny, ze nic mu sie nie stanie - zapewnilam. Kiwnal glowa. -Uwazaj - dorzucil jeszcze i zamknal oczy. Zalozylam zegarek, obciagnelam rekaw tak, zeby przez przypadek nie mozna bylo dostrzec swiatelka tarczy, po czym rozsiadlam sie oparta wygodnie o stok pagorka i wzielam sie do robienia szybkich notatek. Wykorzystujac ostatki naturalnego swiatla, moglam jednoczesnie pisac i pilnowac naszego biwaku. Zahra obserwowala mnie jakis czas, w koncu dotknela mojej reki. -Naucz mnie - poprosila szeptem. Spojrzalam na nia, nie rozumiejac. -Naucz mnie czytac i pisac. Zdziwilam sie, a przeciez na dobra sprawe nie powinnam. Skad, wiodac takie zycie, miala wziac czas i pieniadze na szkole? Potem, gdy kupil ja Richard Moss, jej zawistne wspol-zony tez nie kwapily sie, aby ja czegokolwiek nauczyc. -Czemu nigdy nie przyszlas do naszej sasiedzkiej szkolki? - spytalam. - Zorganizowalibysmy ci specjalne lekcje. -Richard mi nie pozwalal. Mowil, ze jak dla niego umiem juz dosc. Jeknelam. -Naucze cie. Jak chcesz, mozemy zaczac od rana. -Jasne. Obdarzywszy mnie niewyraznym usmiechem, zajela sie rozkladaniem spiwora i porzadkowaniem tych paru rzeczy, ktore trzymala upakowane w mojej znaleznej poszewce. Nastepnie wslizgnela sie do spiwora i umoscila na boku, tak by moc mnie widziec. -Kto by pomyslal, ze cie kiedys polubie - wyznala. - Corcia pastora, wszedzie jej pelno, stale pouczajaca wszystkich, co maja robic, bez przerwy wtykajaca wscibski nos w nie swoje sprawy. A jednak rowniacha z ciebie. Moje poczatkowe zdumienie predko przeszlo w wesolosc. -Z ciebie tez - odparlam. -Ty tez mnie nie znosilas? - tym razem ona sie zdziwila. -Co chcesz? Bylas najladniejsza dziewczyna w sasiedztwie. Nie przepadalam za toba. Pamietasz, jak pare lat temu, kiedy uczylam sie zdejmowac skorki i oporzadzac kroliki, wyczynialas, co tylko moglas, zebym sie porzygala? -A po cholere chcialas sie tego uczyc? Krew, flaki i robaki... Pomyslalam sobie wtedy: Patrzcie, ta znow wscibia nos, gdzie nie powinna. Dobra, chce, to niech ma! -Musialam sie przekonac, czy bede do tego zdolna, czy potrafie oporzadzic martwe stworzenie: czy je pokroje, a potem sciagne i wyprawie skore. Chcialam sie nauczyc, jak to robic, i dowiedziec sie, czy w ogole dam rade i sie nie rozchoruje. -Po co? -Bo przewidywalam, ze kiedys moze mi sie to przydac. To "kiedys" wlasnie nadeszlo. Z tego samego powodu zebralam i spakowalam moj ratunkowy plecak, i trzymalam go tam, skad w kazdej chwili moglam szybko wyciagnac. -No wlasnie, zastanawialam sie, jakim cudem zdolalas tyle wyniesc z domu. A ja myslalam, ze moze znalazlas to wszystko za drugim razem, kiedy wrocilas. Okazuje sie, ze bylas przygotowana na nieszczescie. Przeczuwalas, co sie swieci. -Nie - pokrecilam glowa, przypominajac sobie, co sie stalo. - Czegos takiego nikt nie mogl przewidziec. Ale... przypuszczalam, ze pewnego dnia wydarzy sie cos zlego. Nie wiedzialam kiedy ani co. Wszystko sie przeciez pogarszalo: klimat, gospodarka; rosla przestepczosc, i narkomania - sama dobrze wiesz. Nie wierzylam, ze ci glodni, spragnieni, brudni i obdarci biedacy z zewnatrz, bez domu i bez pracy, pozwola zyc w spokoju za murem tym, ktorzy im musieli sie wydawac czysciutkimi, obrosnietymi sadelkiem bogaczami. Obrocila sie na plecy i patrzyla w gwiazdy. -Moglam sama zauwazyc, jak sie rzeczy maja - podjela. - Czlowiek mial klapki na oczach. Potezny mur. Kazdy sasiad z wlasna spluwa. W nocy straze. Myslalam... zdawalo sie, ze jestesmy tacy silni. Odlozylam notes z dlugopisem i usiadlam na wlasnym spiworze, kladac pod plecy moja poszewke z rzeczami. Nierowny tobol nie byl wygodnym oparciem. To dobrze. Bylam skonana. Bolalo mnie cale cialo. Troche wygody, a moglabym przysnac. Slonce juz prawie zaszlo, a po naszym ognisku zostalo tylko kilka zarzacych sie wegielkow. Wyjelam pistolet i polozylam go sobie na kolanach. Jesli w ogole mi sie przyda, na pewno najwazniejsza okaze sie szybkosc. Bylismy za slabi, zeby przezyc opieszalosc czy inne glupie bledy. Przesiedzialam tak trzy nuzace, a zarazem przerazajace godziny, w czasie ktorych - choc mnie samej nic sie nie przytrafilo - slyszalam i widzialam wiele. Wzgorza roily sie od ludzi; czasem na tle nieba majaczyly schodzace lub zbiegajace ze szczytow cienie. Widzialam zarowno pojedyncze sylwetki, jak i cale grupki. Dwa razy - wprawdzie dosc daleko, lecz nie az tak bardzo, zeby nie najesc sie strachu - dostrzeglam psy. Czesto rozlegala sie palba; pojedyncze wystrzaly przeplataly sie z krotkimi szczeknieciami maszynowych serii. Wlasnie odglosy automatow i psy najbardziej mnie zatrwazaly. Zwykly pistolet to zadna bron przeciwko maszynowemu. A te psy mogly byc jeszcze za glupie, aby bac sie strzelaniny. Czy reszta sfory da za wygrana, jesli zastrzele dwa albo trzy kundle? Siedzialam zlana zimnym potem, teskniac za murem - lub przynajmniej za paroma zapasowymi magazynkami. Tuz przed polnoca obudzilam Harry'ego. Przekazujac mu bron i zegarek, ostrzeglam przed psami, strzelaninami i nocnymi markami myszkujacymi po okolicy - starajac sie, by nie na zarty przejal sie i zaniepokoil. Chyba mi sie udalo, bo gdy sie kladlam, wygladal na calkiem rozbudzonego i dostatecznie czujnego. Usnelam natychmiast. Obolalym, zmordowanym miesniom twardy grunt wydawal sie rownie dobry jak lozko w mojej dawnej sypialni. Zbudzil mnie krzyk. Chwile pozniej wybuchla strzelanina: kilka pojedynczych wystrzalow, gromkich i bliskich. Harry? Zanim zdazylam wygrzebac sie ze spiwora, cos duzego i ciezkiego zwalilo sie w poprzek, pozbawiajac mnie tchu. Usilowalam zepchnac z siebie brzemie, wiedzac juz, ze to czlowiek - nieprzytomny lub martwy. Pchajac, trafilam na gesta brode i dlugie wlosy; to byl mezczyzna, lecz obcy - nie Harry. Tuz obok uslyszalam odglosy szarpaniny. Ktos sapal i zadawal ciosy. Bili sie. Teraz dostrzeglam ich w ciemnosci - dwie postacie, zmagajace sie na ziemi. W tej na spodzie rozpoznalam Harry'ego. Walczyl o pistolet i wyraznie przegrywal. Wylot lufy coraz bardziej przesuwal sie w jego strone. To sie nie moze stac. Nie damy rady bez broni i bez Harry'ego. Podnioslam niewielki odprysk granitowej skaly z dziury na ognisko i zaciskajac zeby, z calej sily spuscilam go na potylice intruza. Polecialam z nog. Nie byl to najwiekszy bol, jaki w zyciu wspolodczuwalam, ale zwalil mnie z nog. Po tym jednym ciosie sama bylam do niczego. Chyba na jakis czas stracilam przytomnosc. Potem skads wziela sie Zahra, obmacujac mnie, probowala sie zorientowac co mi sie stalo. Naturalnie nie natrafila na slad zadnej rany. Usiadlam prosto, opedzajac sie przed nia, i zobaczylam, ze Harry tez jest obok. -Nie zyja? - spytalam. -Mniejsza o nich - odpowiedzial. - Mow, co z toba? Wstalam, chwiejac sie jeszcze pod wplywem resztek pouderzeniowego wstrzasu. Mdlilo mnie, mialam zawroty i bole glowy. Podobnie czulam sie pare dni temu przez Harry'ego i oboje doszlismy do siebie. Czy to znaczy, ze napastnik, ktorego walnelam, tez sie ocknie? Sprawdzilam go. Zyl: lezal bez zmyslow, nieczuly na zaden bol. To tylko ja cierpialam przez urazy wywolane ciosem, ktory sama zadalam. -Jeden jest zalatwiony na amen - odezwal sie Harry. - A ten... Rozwalilas mu czerep. Nie wiem, jakim cudem jeszcze oddycha. -Nie - szepnelam do siebie. - Tylko nie to. Daj mi pistolet - zwrocilam sie do Harry'ego. -Po co? - chcial wiedziec. Namacalam palcami zakrwawiony tyl glowy, zgnieciony na miekka miazge. Harry mial racje. Facet powinien juz nie zyc. -Oddaj pistolet - powtorzylam, wyciagajac umazana we krwi reke. - Chyba ze sam to zrobisz. -Nie mow, ze go dobijesz. Nie mozesz tak po prostu... -Mam nadzieje, ze ty tez moglbys zrobic to samo ze mna, gdybym znalazla sie na tym pustkowiu w takim stanie, bez szans na jakakolwiek pomoc medyczna. Mamy do wyboru albo go zastrzelic, albo zostawic zywego. Wedlug ciebie, jak dlugo bedzie dogorywal? -Moze przezyje. Ruszylam do mojego plecaka, powstrzymujac mdlosci. Wyciagnawszy plecak spod trupa, siegnelam po omacku do srodka i grzebalam, az znalazlam noz. Solidne, mocne ostrze. Otworzylam je, a potem poderznelam nim gardlo nieprzytomnego napastnika, Dopiero gdy przestala wyplywac krew, odzyskalam poczucie bezpieczenstwa. Serce mezczyzny wypompowywalo z niego zycie, ktore wsiakalo prosto w glebe. Moze nie odzyska juz przytomnosci i oszczedzi mi meki agonii. Naturalnie moje poczucie bezpieczenstwa bylo zludne. Mozliwe, ze zaraz opusci mnie dwoje ostatnich ludzi, ktorych znalam z mego dawnego zycia. Z pewnoscia to, co zrobilam, wstrzasnelo nimi i przejelo ich zgroza. Nie mialabym im za zle, gdyby chcieli odejsc. -Rozbierzcie ich - zarzadzilam. - Wezmiemy, co sie przyda, a potem zniesiemy ich na dol w zarosla debiny: tam gdzie zbieralismy chrust. Obszukalam tego, ktorego zabilam; w kieszeni spodni znalazlam niewielka sume pieniedzy, nastepnie wieksza, schowana w prawej skarpetce - poza tym: zapalki, paczke migdalow, paczke suszonego miesa i pudelko fioletowych, okraglych i malych pigulek. Nie mial przy sobie noza ani w ogole zadnej innej broni. Tak jak myslalam to nie byli tamci dwaj, ktorzy namierzali nas wczesniej wieczorem. Tamci nie mieli takich dlugich plerez. Wsunelam pigulki do tej samej kieszeni, skad je wyjelam. Reszte rzeczy zatrzymalam. Za te gotowke troche pozyjemy. Co do jedzenia, nie wiadomo, czy jeszcze sie nadawalo. Zdecyduje za dnia, kiedy bede mogla wszystko obejrzec. Zerknelam w bok, aby zobaczyc, co robia Harry i Zahra. Z ulga skonstatowalam, ze rozbieraja drugie cialo. Harry obrocil je tak, by Zahrze wygodniej bylo przetrzasac ubranie, buty ze skarpetkami i wlosy. Byla jeszcze bardziej skrupulatna niz ja. Bez sladu wzburzenia czy nerwowosci sciagnela z trupa ciuchy, obmacujac wszystkie wytluszczone kieszenie, szwy i brzegi. Wygladala, jakby robila to nie pierwszy raz. -Forsa, zarcie i noz - wyszeptala na koniec. -Moj nie mial noza - poinformowalam, kucajac przy nich. - Harry, co... -Mial - przerwal mi szeptem. - Wyciagnal go, kiedy krzyknalem, zeby sie zatrzymali. Musi gdzies lezec na ziemi. Bierzmy ich do tego lasku. -Zrobimy to we dwoje - powiedzialam. - Zahra wezmie pistolet. Bedzie nas oslaniala. Harry tym razem bez cienia protestu oddal bron. Przedtem gdy go o nia prosilam, nie zrobil nawet ruchu - ale to bylo co innego. Wrzucilismy trupy w debine i oblozylismy lesnym poszyciem. Nastepnie butami nagarnelismy piach na cala krew, jaka zdolalismy dojrzec, i zasypalismy plame moczu. To jeszcze za malo. Jednomyslnie zgodzilismy sie, ze trzeba przeniesc nasz oboz. Wystarczylo po prostu zwinac toboly i spiwory i przetaszczyc wszystko za nastepny niski grzbiet, gdzie nie bedzie nas widac z miejsca poprzedniego biwaku. Obozujac na wzgorzu, miedzy dwoma sposrod licznych niewysokich i zebrowatych grzbietow, bylo sie prawie jak w zaciszu wielkiego, odgrodzonego trzema scianami pokoju, tyle ze bez dachu. I chociaz z innych wierzcholkow i grani kazdy mogl nas spostrzec, i tak czulismy sie tu bezpieczniej niz na ktoryms z grzbietow. Wybralismy miejsce miedzy grzbietami, rozlozylismy sie i przez pewien czas siedzielismy bez slowa. Czulam, ze w jakims sensie zostalam wykluczona. Wiedzialam, ze musze cos powiedziec, lecz balam sie, ze zadne tlumaczenie na nic sie nie zda. Prawdopodobnie mnie porzuca. Ze wstretu, strachu, nieufnosci - moga postanowic, ze nie chca dalej ze mna wedrowac. Najlepiej postarac sie ich uprzedzic. -Chce wam opowiedziec cos o sobie - zaczelam. - Nie wiem, czy wtedy lepiej mnie zrozumiecie, ale musze sprobowac. Macie prawo wiedziec. Cichym szeptem opowiedzialam im o mojej matce - tej biologicznej - i o hiperempatii. Gdy skonczylam, zapadlo dlugie milczenie. Pierwsza odezwala sie Zahra - tak nagle, ze az podskoczylam na dzwiek jej miekkiego glosu: -Wiec kiedy rabnelas tamtego goscia, to bylo tak, jakbys walnela sama siebie. -Niezupelnie - wyjasnilam. - Odbieralam tylko jego bol. Cialu nic sie nie stalo. -Ale czulas sie, jakbys sama dostala? Skinelam glowa. -Mniej wiecej. Za to kiedy bylam mala i zranilam jakies inne dziecko albo widzialam, jak samo sie zranilo, krwawilam razem z nim. Na szczescie juz od paru lat mi sie to nie zdarza. -Ale jak ktos jest nieprzytomny albo nie zyje, nie czujesz nic? -Wtedy nie. -To tlumaczy, jak moglas wykonczyc tamtego faceta. -Zabilam go, bo byl dla nas zagrozeniem. Dla mnie szczegolnie, ale dla was tez. Zreszta co mielismy z nim zrobic? Porzucic na zer dla much, mrowek i psow? Moze ty bys na to poszla, ale czy Harry tez? A moze mielismy przy nim zostac? Ciekawe, jak dlugo? I po co? Odwazylibysmy sie poszukac jakiegos gliniarza i sprobowali zglosic mu, ze widzielismy rannego faceta, tak by samemu nie byc w to zamieszanym? Gliny nie grzesza latwowiernoscia. Na pewno by nas sprawdzili, przypieliby sie do nas i kto wie, moze nawet oskarzyli o napasc na tego goscia i zabojstwo jego kompana. Obrocilam sie, chcac spojrzec na Harry'ego, ktory siedzial, nie powiedziawszy dotad ani slowa. -Co ty bys zrobil? - zapytalam. -Nie wiem - odezwal sie tonem szorstkim i pelnym dezaprobaty. - Ale na pewno nie to co ty. -Wcale bym cie o to nie prosila. I nie prosilam. Ale wierz mi, Harry: jesli bede musiala, nastepnym razem zrobie to samo. Wlasnie dlatego opowiadam wam to wszystko - dodalam, zerkajac na Zahre. - Wybaczcie, ze nie przyznalam sie wczesniej. Przez caly czas zdawalam sobie sprawe, ze powinnam, jednak nielatwo o tym mowic... prawde powiedziawszy, cholernie trudno. Nigdy przedtem nikomu sie z tego nie zwierzalam. A teraz... - wzielam gleboki wdech. - Teraz decyzja nalezy do was. -Co przez to rozumiesz? - spytal z naciskiem Harry. Spojrzalam na niego, zalujac, ze nie widze wyrazu jego twarzy na tyle dobrze, by rozpoznac, czy pyta powaznie. Nie wierzylam, ze nie rozumie. Postanowilam zignorowac to pytanie. -Co ty na to? - zwrocilam oczy na Zahre. Oboje milczeli przez jakas minute. Potem Zahra zaczela mowic. Tym swoim aksamitnym glosem wygadywala takie okropne, takie straszne rzeczy. Po chwili nie bylam juz pewna, czy pamieta, ze zwraca sie do nas. -Moja mama tez brala narkotyki. Cholera, jak mnie urodzila, wszystkie matki cpaly - i puszczaly sie, zeby zarobic na towar. Bez przerwy rodzily dzieciaki, a potem przekrecaly sie i porzucaly je jak smieci. Zreszta wiekszosc dzieciarni tez umierala: od prochow, z niedozywienia, przez jakis wypadek, zostawiona samym sobie bez zadnej opieki... albo od chorob. Wszystkie stale chorowaly. Niektore juz rodzily sie chore. Wrzodzianki na calym ciele, wielkie gule pod oczami, to znaczy guzy; jedne nie mialy nog, innymi rzucaly jakies tam ataki, jeszcze inne nie mogly normalnie oddychac. Wszelkie mozliwe chorobska. A i z tych, co przezyly, polowa byla tepa jak mlot. Niczego sie nie uczyly - dziewiecio-, dziesieciolatki siedzace tylko na dupsku i kiwajace sie w przod i w tyl, moczace sie w gacie, ze slina lecaca z geby. Pelno bylo takich. Wziela mnie za reke i przytrzymala. -Mnie wydajesz sie normalna, Lauren, naprawde nie masz sie czym przejmowac. Dla mnostwa niemowlakow to zasrane paracetco bylo jak mleko matki. Jak to sie stalo, ze nie poznalam sie na tej dziewczynie w sasiedztwie? Objelam ja. Z poczatku zdziwiona, po chwili odwzajemnila moj uscisk. Popatrzylysmy obie na Harry'ego. Siedzial bez ruchu, obok, a jednak daleko od nas - daleko ode mnie. -Co bys zrobila - odezwal sie - gdyby mial tylko zlamana reke czy noge? Jeknelam, na mysl o bolu. O tym, jak bola zlamane kosci, wiedzialam wiecej, niz chcialam. -Chyba pozwolilabym mu odejsc - powiedzialam, choc wiedzialam, ze od razu bym tego zalowala. Jeszcze dlugo, dlugo potem ogladalabym sie za siebie przez ramie. -Nie zabilabys go, zeby uniknac bolu? -W sasiedztwie jakos nie zdarzylo mi sie nikogo zabic, zeby nie czuc bolu. -Ale obcego... -Juz powiedzialam, co bym zrobila. -A gdybym ja zlamal reke? -Pewnie nie stalabym sie dla ciebie oparciem, bo mnie tez by bolala reka. Ale razem zostalyby nam dwie zdrowe. Westchnelam. -Wyrastalismy razem, Harry - podjelam. - Przeciez mnie znasz. Wiesz, jakim jestem czlowiekiem. Mogloby sie zdarzyc, ze cie zawiode, ale poki jestem w stanie sama sobie pomoc, nie moglabym cie zdradzic. -Do tej pory rzeczywiscie myslalem, ze cie znam. Ujelam jego dlonie, przygladajac sie bialym, duzym i topornym palcom. Wiedzialam, ze drzemie w nich wielka sila - mimo to nigdy nie widzialam, by uzywal jej po to, aby znecac sie nad kims. Kto jak kto, ale Harry zaslugiwal, bym zadala sobie troche trudu. -Nikt nie jest taki, jaki nam sie wydaje - oznajmilam. - Musielibysmy byc jasnowidzami. A jednak dotad mi ufales, tak samo jak ja tobie. Bez namyslu powierzylam ci swoje zycie. Wiec slucham: co zamierzasz zrobic? Zostawi mnie od razu z powodu mojej niepewnej "ulomnosci" - zamiast ryzykowac, ze ktoregos dnia to ja go opuszcze przez jakas bzdurna zlamana konczyne? Harry, pomyslalam, czy jako najstarsze dziecko w rodzinie nazwalbys to odpowiedzialnym zachowaniem? Cofnal obie rece. -No coz, nie od dzis wiem, jaka z ciebie chytra i manipulujaca wszystkimi klepa. Zahra stlumila smiech. Bylam zaskoczona. Pierwszy raz slyszalam, by Harry tak sie wyrazal. Odebralam to jako przejaw jego frustracji. Najwazniejsze, ze nie zamierzal odchodzic. To ostatnia czastka domu, ktora bym utracila. Co naprawde myslal? Byl na mnie zly za to, ze omal nie doprowadzilam do rozpadu naszej grupy? Coz, musze przyznac, ze mial powody. -Nie pojmuje, jak wytrzymywalas z tym caly ten czas - dodal. -Jak moglas zyc, ukrywajac przed wszystkimi, ze jestes hiperempatka? -To ojciec nauczyl mnie, jak sie z tym kryc - odparlam. - I dobrze zrobil. W naszym swiecie nie ma miejsca dla przerazonych, skazanych na zamkniecie w czterech scianach nadwrazliwcow, a pewnie tym bym sie stala, gdyby wszyscy wiedzieli - na przyklad inne dzieci. Nie zauwazyles, jakie podle potrafia byc male dzieci? -A twoi bracia? Oni musieli wiedziec. -Tato kazal im milczec pod kara boska. Juz on to umial. Nigdy sie nie wygadali. Mimo to Keith robil mi rozne "zabawne" kawaly. -Rany, udalo ci sie nabrac... chyba kazdego. Musisz byc diabelnie dobra aktorka. -Musialam nauczyc sie grac dziewczyne normalna, taka jak wszystkie. Ojciec stale przekonywal mnie, ze jestem normalna. Tu sie mylil, ale ciesze sie, ze nauczyl mnie, jak sie zachowywac. -Skad wiesz, ze nie mial racji? To znaczy: skoro nie boli naprawde, moze... -...Cale to wspolodczuwanie jest tylko w mojej glowie? Jasne, ze tak! I za zadne skarby nie chce stamtad wyjsc. Wierz mi: bardzo bym chciala. Milczal przez dluzsza chwile. -Co tam zapisujesz co wieczor w tej swojej ksiazce? - rzucil znienacka. Ciekawa zmiana tematu. -Moje mysli - odpowiedzialam. - Wszystko, co zdarzy sie w ciagu dnia. Moje odczucia. -Takie, ktorych nie mozesz powiedziec? - dopytywal sie. - Rzeczy, ktore sa dla ciebie wazne? -Wlasnie. -Chcialbym, zebys dala mi cos przeczytac. Pozwol mi poznac troche to twoje drugie ja, ktore ukrywasz. Bo teraz czuje... ze cie nie znam. I wszystko, co robilas, to jedno wielkie lgarstwo. Pokaz mi jakas czastke, ktora jest prawdziwa. Powazna prosba! A moze zadanie? Bylabym gotowa mu zaplacic, aby przeczytal i przemyslal niektore fragmenty "Nasion Ziemi" z mojego brulionu. Ale nie moglam wrzucic go od razu na gleboka wode. Lektura niewlasciwego kawalka tylko powiekszylaby dystans, ktory juz istnial miedzy nami. -To dla mnie duze ryzyko, Harry... Ale zgoda, pokaze ci czesc tego, co napisalam. Wlasciwie nawet chce, zebys to przeczytal. Prosze tylko, zebys czytal na glos, tak aby Zahra tez slyszala. Zaczniemy, kiedy sie zrobi jasno. Gdy sie rozwidnilo, pokazalam mu to: Czegokolwiek dotykasz, Ulega Zmianie. Cokolwiek zmieniasz, Zmienia tez ciebie. Zmiana Jest jedyna trwala prawda. Bog Jest Przemiana. W ubieglym roku wybralam te slowa na pierwsza strone pierwszej ksiegi "Nasion Ziemi: Ksiegi Zywych". Te wersy mowia wszystko. Wszystko! Juz wyobrazam sobie, jak Harry prosi o calosc. Musze byc ostrozna. 17 Ogarniajcie roznorodnosc,Laczcie sie- Lub bedziecie dzieleni, okradani, rzadzeni, zabijani. Przez tych, dla ktorych jestescie tylko pastwa. Ogarniajcie roznorodnosc Albo sczezniecie. "Nasiona Ziemi: Ksiegi Zywych" WTOREK, 3 SIERPNIA 2027 (zapiski z 8 SIERPNIA) Na wzgorzach na wschod od nas widac wielki pozar. Najpierw zobaczylismy cienki, ciemny slup dymu, snujacy sie w gore na tle czystego nieba, ktory teraz rozrosl sie juz w ogromna smuge. Co sie palilo? Jeden, dwa stoki? Pare zabudowan? Cale osiedle domow? Moze znow jakies sasiedztwo? Wpatrywalismy sie jakis czas, w koncu odwrocilismy wzrok. Tam umierali ludzie, tracili cale rodziny, tracili schronienie i dach nad glowa... Jednak nawet gdy juz minelismy to miejsce, wciaz jeszcze zerkalismy za siebie. Czy to tez ci z malowanymi twarzami? Zahra szla i plakala, przeklinajac glosem tak cichym, ze docieraly do mnie zaledwie strzepki pelnych goryczy slow. Wczesniej zeszlismy z autostrady numer sto osiemnascie, aby odszukac wjazd. Teraz wedrujemy dwudziesta trzecia, majac po jednej stronie zarosnieta zweglonymi zaroslami dzicz, a po drugiej sasiedztwa. Samego ognia jak dotad nie widac. Kierujac sie na poludnie w strone wybrzeza, musielismy go ominac, zostawic daleko w tyle, odgrodziwszy sie od niego wzgorzami. Za to przez caly czas mamy w polu widzenia dym. Dopiero gdy zrobilo sie juz prawie calkiem ciemno i wszyscy bylismy kompletnie skonani i glodni, stanelismy na nocleg. Rozbilismy biwak z dala od autostrady, po jej dzikiej stronie i poza zasiegiem ludzkiego wzroku - jednak na tyle blisko, by slyszec czlapanie wedrujacych watah. Mysle, ze ten odglos bedzie towarzyszyc nam juz do konca podrozy - wszystko jedno, czy zatrzymamy sie w polnocnej Kalifornii, czy postaramy sie przedrzec dalej do Kanady. Mnostwo ludzi liczy na tak wiele tam, gdzie jeszcze rok w rok pada deszcz i gdzie nawet niewyksztalcona osoba ma szanse znalezc prace za pieniadze, a nie za fasole, kartofle i wode, no, moze jeszcze za podloge do spania. W tej chwili jednak cala nasza uwage przykuwa pozar. Moze to nieszczesliwy przypadek, a moze nie. Tak czy owak, mnostwo ludzi traci wlasnie dobra, ktorych pewnie nigdy nie odzyska. Nawet jesli przezyja - dzisiejsze ubezpieczenie jest warte tyle co nic. Niewyrazna w ciemnosci, plynaca autostrada ludzka rzeka zaczela zawracac na polnoc, dryfujac w kierunku pozogi. Pierwsze szakale wygrzebia najwiecej. -Pojdziemy tam? - rzucila Zahra z ustami pelnymi suszonego miesa. Tego wieczoru nie rozpalilismy ogniska. Najbezpieczniej bylo rozplynac sie w mroku i unikac gosci. Zrobilismy tylko za plecami platanine z drzew i krzakow i zdalismy sie na lut szczescia. -Zeby zawrocic i okradac tamtych ludzi? - spytal Harry z naciskiem. -Zeby poszabrowac - odparla. - Zabrac tylko to, co im sie juz nie przyda. Martwym nie trzeba wiele. -Lepiej zostac i dobrze wypoczac - wtracilam. - Jestesmy zmachani, a na pogorzelisku i tak wszystko jeszcze dlugo bedzie za gorace, zeby nadawalo sie do zabrania. Poza tym sporo musielibysmy nadlozyc drogi. -No, niby tak - przyznala Zahra z westchnieniem. -Jeszcze nie musimy robic takich rzeczy - powiedzial Harry. Zahra wzruszyla ramionami. -Pare drobiazdzkow nigdy nie zawadzi. -Niedawno oplakiwalas ten pozar. -U-u - mruknela przeczaco, przyciagajac kolana pod brode. - Wcale nie ten. Plakalam nad naszym pozarem i po mojej Bibi, myslalam tez, jak bardzo nienawidze tych, co podpalaja. Zycze im, zeby sie sami sfajczyli. Spalilabym ich wlasnymi rekami. Zwyczajnie wzielabym i cisnela w ogien... tak samo jak oni Bibi. Znow sie rozszlochala, a Harry przytulil ja i przepraszal, i chyba nawet sam uronil pare lez. Zdarza sie, ze zal tak dopada czlowieka. Cos kieruje nasze mysli w strone przeszlosci, domu, osoby, a potem przypomina nam sie, ze tego juz nie ma. Ten ktos najprawdopodobniej nie zyje, a wszystko, co znalismy i co bylo nam bliskie, nie istnieje. Zostalo tylko nas troje. Jak dobrze sobie radzimy? -Powinnismy sie przeniesc - odezwal sie Harry jakis czas pozniej. Siedzial wciaz przy Zahrze, obejmujac ja ramieniem, a ona sprawiala wrazenie zadowolonej z tego fizycznego kontaktu. -Czemu? - spytala. -Lepiej byc wyzej, przynajmniej na poziomie autostrady albo ponad. Powinnismy widziec, czy pozar nie przeskakuje szosy i nie rozprzestrzenia sie w nasza strone. Chcialbym go zauwazyc, zanim podejdzie za blisko. Ogien rozchodzi sie szybko. Jeknelam. -Masz racje - zaczelam - ale chodzenie teraz po ciemku jest ryzykowne. Zgubimy to miejsce i nie wiadomo, czy znajdziemy lepsze. -Czekajcie tu - powiedzial. Podniosl sie i zniknal w mroku. Ja mialam pistolet, wiec pomyslalam z nadzieja, ze przynajmniej trzyma pod reka swoj noz - i ze nie bedzie musial go uzyc. Nadal dreczylo go to, co stalo sie poprzedniej nocy. Zabil czlowieka i nie potrafil dojsc do ladu z soba. Ja tez zabilam, jego zdaniem z zimna krwia, i jakos mnie to nie obeszlo. Wlasnie ta moja "zimna krew" nie dawala mu spokoju. Nie byl wrazliwcem. Nie rozumial, ze dla mnie bol znaczyl tyle samo co zlo. Smierc kladla kres cierpieniu. Jesli o mnie chodzi, zadne wersety Biblii nie byly w stanie podwazyc tej prawdy. Ale Harry nie znal sie na hiperempatii. Skad mialby sie znac? Wiekszosc ludzi przewaznie wiedziala o niej niewiele albo wrecz nic. Z drugiej strony, moj wstep do "Nasion Ziemi" zadziwil go - jak sadze, chyba nawet przyjemnie. Nie bylam pewna, czy bardziej spodobala mu sie forma, czy tresc, jednak wyraznie sie ucieszyl, ze mogl cos przeczytac i skomentowac. -Wiersze? - zapytal dzis rano, kartkujac brulion z "Nasionami Ziemi", ktory mu wreczylam. - Nigdy bym nie przypuscil, ze interesuje cie poezja. -To nie jest tak do konca poezja - sprostowalam. - Bardziej to, w co wierze, spisalam wszystko najlepiej, jak umialam. Pokazalam mu zaledwie cztery strofki, delikatne w wymowie i lakoniczne - takie, ktore calkiem nieswiadomie mogly dotrzec do niego, zapasc mu w pamiec i zyc tam, chocby wbrew jego woli. Doswiadczylam tego sama z cytatami z Biblii, ktore krazyly we mnie nawet wowczas, gdy przestalam w nie wierzyc. Przekazalam Harry'emu, a za jego posrednictwem Zahrze, mysli, ktore chcialam im zaszczepic. Nie moglam zapobiec temu, by przy okazji nie zrodzily sie w Harrym rowniez inne odczucia - na przyklad nowa fala nieufnosci wobec mnie, graniczaca z rozbudzona jeszcze raz niechecia. Juz nigdy nie bede dla niego dawna Lauren Olamina. Widzialam to w wyrazie jego twarzy, caly dzien sie nad tym zastanawial. Ciekawe. Joanne tez nie polubila tej czastki prawdziwej mnie, ktora przed nia odslonilam. A takiej Zahrze nic to nie przeszkadzalo. Ale z nia nie znalysmy sie dobrze w sasiedztwie. Czegokolwiek dowiedziala sie o mnie teraz, nie mogla czuc sie oszukana, a wlasnie takie wrazenie musial miec Harry. Byc moze przy kazdym moim gescie czy slowie zastanawial sie teraz, jaki falsz mu dalej wciskam. Jedynie czas mogl uzdrowic te sytuacje - jezeli tylko Harry mi go da. Po jego powrocie przenieslismy biwak. Harry znalazl nowe miejsce - blisko drogi, ale wystarczajaco ustronne. Jedna z tych wielkich tablic na autostradzie spadla albo zostala stracona i lezala teraz na ziemi, oparta o dwa uschle platany. Razem z drzewami tworzyla jakby masywna przybudowke. Kamienie i spopielone pozostalosci po ognisku wskazywaly, ze ktos juz tu obozowal. Moze nawet dzis wieczorem - tylko wrocil, zeby zobaczyc, co da sie wyszabrowac z pozaru. Teraz my sie rozgoscilismy, zadowoleni z tak solidnej kryjowki, zabezpieczonej - cokolwiek to bylo warte - przynajmniej jedna sciana, w dodatku z widokiem na wzgorza, gdzie szalal ogien. -Dobra zamiana! - oznajmila Zahra, rozwijajac swoj spiwor i sadowiac sie na jednym koncu. - Dzisiaj ja wezme pierwsza warte, zgoda? Nie mialam nic przeciwko temu. Oddalam jej pistolet i polozylam sie, gotowa natychmiast zasnac. Kolejny raz skonstatowalam ze zdumieniem, jak wygodne moze wydawac sie spanie na golej ziemi w ubraniu. Nie ma lepszego srodka na sen niz wyczerpanie. Gdzies w srodku nocy obudzily mnie miekkie, zduszone szepty i przyspieszone oddechy. Harry i Zahra kochali sie. Odwrociwszy glowe, spojrzalam na nich, lecz oczywiscie byli zbyt zajeci soba, aby mnie zauwazyc. Naturalnie nikt nas nie pilnowal. To, co robili, przykuwalo moja uwage i musialam bardzo sie starac, by lezec cicho i bez ruchu. Ich doznania mnie absorbowaly. Nie moglam porzadnie strozowac. Mialam do wyboru albo sama zaczac skrecac sie w takt ich ruchow, albo lezec sztywno jak kloda. Lezalam nieruchomo, dopoki nie skonczyli - wreszcie Harry pocalowal ja, a potem wstal, zalozyl spodnie i objal warte. Lezalam dalej, rozbudzona, zla i zaniepokojona. Jak do cholery mam z nimi o tym mowic? To nie moj zakichany interes - z wyjatkiem pory, ktora sobie wybrali. No wlasnie! Przez nich ktos mogl nas wszystkich pomordowac. Wyprezony, siedzac, Harry zaczal chrapac. Sluchalam tych odglosow przez pare minut, a pozniej usiadlam i siegajac przez Zahre, potrzasnelam nim. Podskoczyl przebudzony, powiodl spojrzeniem dookola, na koniec obrocil sie w moja strone. Widzialam jedynie jego poruszajaca sie sylwetke. -Oddaj mi bron i kladz sie spac - powiedzialam. Siedzial dalej bez ruchu i bez slowa. -Harry, przez ciebie moga nas pozabijac. Dawaj pistolet i zegarek, a sam sie zdrzemnij. Pozniej cie obudze. Popatrzyl na zegarek. -Przepraszam - odezwal sie wreszcie. - Chyba bylem bardziej zmeczony, niz myslalem. Ale juz w porzadku - dodal mniej zaspanym glosem. - Juz nie zasne. Mozesz sie klasc. Odezwala sie jego duma. Niepodobienstwem bylo odebrac mu teraz bron i zegarek. Wyciagnelam sie na spiworze. -Pamietaj, co dzialo sie wczoraj - przestrzeglam. - Jesli naprawde ci na niej zalezy, jezeli chcesz, zeby przezyla, nie zapominaj. Nie odpowiedzial. Mialam nadzieje, ze go zaskoczylam. Pewnie przy okazji wprawilam tez w zaklopotanie. Byc moze rozzloscil sie i przyjal postawe obronna. Cokolwiek zrobilam, nie uslyszalam juz chrapania. SRODA, 4 SIERPNIA 2027 Dzisiaj zatrzymalismy sie przy komercyjnej stacji wodnej, gdzie napilismy sie do syta i napelnilismy wszystkie nasze pojemniki czysta, bezpieczna dla zdrowia woda. Takie stacje sa najpewniejsze. Wode kupiona od handlarza na autostradzie trzeba przed uzyciem przegotowac, a i wtedy nie wiadomo, czy to pomoglo. Gotowanie zabija roznoszace choroby mikroorganizmy, ale nie zawsze wystarcza, by pozbyc sie pozostalosci po chemikaliach - paliwie, pestycydach, herbicydach oraz innych swinstwach, przechowywanych uprzednio przez handlarzy w tych samych butelkach. Sytuacje pogarsza jeszcze fakt, ze wiekszosc z nich nie umie czytac. Zdarza sie, ze truja sie sami. W komercyjnych stacjach wolno ci nabrac tylko tyle, na ile cie stac - i ani kropli wiecej - prosto z ktoregos z licznych kranow. Tutaj pijesz dokladnie to samo, co okoliczni mieszkancy. Moze woda nie zawsze smakuje, pachnie i wyglada najlepiej, ale przynajmniej masz pewnosc, ze sie nie przekrecisz. Stacji wodnych jest zdecydowanie za malo. Wlasnie dlatego istnieja handlarze woda. W dodatku stacje nie sa bezpiecznymi miejscami. Ludzie przybywaja tam z gotowka, a wychodza z woda, ktora jest rownie cenna jak pieniadze. W okolicy paleta sie pelno zebrakow i zlodziei, z dziwkami i handlarzami narkotykow do towarzystwa. Tato zawsze przestrzegal nas wszystkich przed zatrzymywaniem sie na takich stacjach, starajac sie nauczyc nas, jak postepowac, w razie gdybysmy kiedykolwiek zapuscili sie tak daleko od domu i korciloby nas, zeby wstapic tam po wode. Oto co radzil: "Nie robcie tego. Przecierpcie. Zawroccie i wytrzymajcie do domu". Latwo powiedziec. Minimum bezpieczenstwa na stacji stanowia trzy osoby: dwie pilnuja, jedna napelnia pojemniki. Troje przygotowanych na klopoty ludzi latwiej tez pokona droge na miejsce i z powrotem. Wprawdzie byloby im trudno powstrzymac zdecydowanych na wszystko zbirow, ale bez klopotow zniecheciliby czyhajace na okazje sepy. Zeruja na starcach, kobietach samotnych albo taszczacych male dzieci, na uposledzonych i kalekach... Nigdy nie ryzykuja przetrzepania skory. Moj ojciec nazywal ich kojotami. To znaczy: wtedy gdy wyrazal sie grzecznie. Odchodzilismy juz z woda, kiedy zobaczylismy, jak para takich dwunoznych kojotow kradnie butelke wody kobiecie obladowanej pokaznym plecakiem i dzidziusiem. Towarzyszacy jej mezczyzna zlapal tego, ktory wyrwal wode, ale oprych zaraz przekazal ja kolesiowi, a ten wystartowal do ucieczki i wpadl prosto na nas. Podstawilam mu noge. Chyba przez to dziecko - to ono obudzilo moje wspolczucie. Twardy plastikowy baniak nie pekl przy upadku. Kojot tez nie. Zacisnelam zeby, wspolodczuwajac wstrzas, gdy walil sie na ziemie, i bol, kiedy zdzieral sobie skore na przedramionach. W sasiedztwie na okraglo odbieralam podobne rzeczy od mlodszych dzieci. Odstapilam do tylu i oparlam reke na pistolecie. Harry podszedl i stanal obok mnie. Bylam zadowolona, ze mam go u boku. Razem wygladalismy znacznie grozniej. Tymczasem maz tamtej kobiety strzasnal z siebie drugiego napastnika; oba kojoty, czujac, ze stracily przewage liczebna, daly noge. Chude, wystraszone gnojki, ktore wyszly na codzienne zerowanie. Podnioslam plastikowy baniak z woda i podalam go mezczyznie. Wzial go ode mnie i powiedzial: -Dzieki, kolego. Stokrotne dzieki. Kiwnelam glowa i rozeszlismy sie kazdy w swoja strone. Dziwnie bylo uslyszec, jak nazwal mnie "kolega". Nie spodobalo mi sie to, ale trudno. -Calkiem niespodziewanie wyszlas na dobrego Samarytanina - odezwal sie Harry, jednak bez cienia dezaprobaty w glosie. Najwyrazniej nie mial nic przeciwko temu. -To przez dzieciaka, prawda? - zapytala Zahra. -Tak - przyznalam. - Rodzina z prawdziwego zdarzenia. Wszyscy razem. W komplecie. Czarny mezczyzna, kobieta wygladajaca na Latynoske i dziecko, ktore jakby troche przypominalo ich oboje. Jeszcze pare lat, a mnostwo rodzin w naszym sasiedztwie wygladaloby podobnie do nich. Jasny gwint, Harry i Zahra juz byli na dobrej drodze, zeby stworzyc takie stadlo. A zgodnie z tym, co sama kiedys zauwazyla, mieszane pary draznia wszystkich jak jasna cholera. Jednak nie dalo sie ukryc, ze maja sie ku sobie; akurat szli tak blisko siebie, ze momentami ocierali sie biodrami. Na szczescie, mimo to mieli sie na bacznosci i nie przestawali rozgladac sie na boki. Bylismy teraz na autostradzie miedzystanowej numer sto jeden, ktora wedrowalo jeszcze wiecej piechurow. Nawet najbardziej niewydarzeni zlodzieje bez trudu wtopiliby sie w caly ten tlum. Rano, podczas lekcji czytania, Zahra i ja odbylysmy rozmowe. Mialysmy pocwiczyc, jakie gloski odpowiadaja literom, a potem pisownie prostych slow, lecz kiedy Harry poszedl w krzaki, ktore upatrzylismy sobie na ubikacje, postanowilam przerwac lekcje. -Pamietasz, co mowilas mi pare dni temu? - zagadnelam. - Bujalam myslami w oblokach, a ty mnie ostrzeglas. Powiedzialas wtedy: "Na autostradzie nietrudno tez stracic zycie". Ku memu zdziwieniu natychmiast, w lot zalapala, o co mi chodzilo. -Niech cie diabli - rzucila, unoszac wzrok znad kartki, ktora jej dalam. - Za lekki masz sen, ot co. Mowiac to, usmiechnela sie. -Chcecie zostac sam na sam, powiedzcie - nalegalam. - Wystarczy slowo, a przeniose sie kapke dalej i stamtad popilnuje biwaku. Wtedy mozecie robic, co wam sie zywnie podoba. Ale zeby mi to byl ostatni pieprzony raz, kiedy ktores jest na warcie! Sprawiala wrazenie lekko zdumionej. -Nie sadzilam, ze potrafisz uzywac takich slow. -A ja nigdy nie posadzalam was o taka glupote. Idioci! -Wiem, wiem... Swoja droga, warto bylo. Duzy i silny chlopczyk z naszego Harry'ego. Zazdroscisz mi? -Zahra! -Nie martw sie - ciagnela. - Zeszlej nocy stalo sie to troche przez zaskoczenie. Poczulam, ze brakuje mi czegos... kogos. To sie wiecej nie powtorzy. -Mam nadzieje, ze dotrzymasz slowa. -Jestes zazdrosna? - uparla sie. Zmusilam sie do usmiechu. -Tez jestem kobieta - odparowalam. - Ale chyba nie dalabym sie uwiesc w tej dziczy, bez pomyslu na przyszlosc, nie majac zielonego pojecia, co moze przyniesc jutro. Sama mysl, ze moge zajsc w ciaze, bylaby jak kubel lodowatej wody. -Za murem stale rodza sie dzieci - powiedziala, szczerzac radosnie zeby. - Jak sobie radziliscie z tym twoim chlopakiem? -Uwazalismy. Mielismy prezerwatywy. -A my nie - wzruszyla ramionami. - Jak sie przydarzy, to sie przydarzy. Parze, ktorej uratowalismy wode, najwidoczniej sie przydarzylo. Teraz taszczyli na polnoc berbecia. Caly dzisiejszy dzien trzymali sie blisko nas. Co chwila migali mi w naszym pochodzie. Wysoki i krepy Murzyn z aksamitna, intensywnie czarna skora, niosacy wielgachny plecak; niska, tez krepa, ale ladna kobieta o lekko brazowej karnacji, z mniejszym plecakiem i dzieckiem - srednio brazowawym, najwyzej kilkumiesiecznym oseskiem o wielkich oczach i z kruczymi kreconymi wloskami. Gdy stawalismy na odpoczynek, oni tez przystawali. Teraz tez obozuja niedaleko za nami. Wprawdzie zachowuja sie bardziej jak potencjami sprzymierzency niz ewentualni agresorzy, ale i tak bede miec ich na oku. CZWARTEK, 5 SIERPNIA 2027 Pod koniec dnia zobaczylismy ocean. Zadne z nas trojga nie widzialo wczesniej morza, wiec nie moglismy sie oprzec, zeby nie podejsc i nie przyjrzec mu sie z bliska. Postanowilismy rozbic oboz tak, by miec je w polu widzenia, moc slyszec jego szum i wdychac zapach. Dotarlszy do brzegu, podwinelismy nogawki spodni i zdjelismy buty; dalej szlismy juz, brodzac w przybrzeznych falach. Od czasu do czasu przystawalismy, zeby sie napatrzec: Pacyfik - najwieksze, najglebsze skupisko wody na Ziemi, prawie polowa jej morskiej powierzchni. Tyle wody, i ani kropelki, ktora nadawalaby sie do picia.Harry rozebral sie do gatek i brnal od brzegu, dopoki zimna woda nie dosiegla mu torsu. Nie umie plywac. Zadne z nas nie umie. W zyciu nie widzielismy tyle wody naraz, by miec okazje sie nauczyc. Obie z Zahra obserwowalysmy z niepokojem Harry'ego. Zadna nie mogla pojsc w jego slady. Ja jestem przeciez mezczyzna, a ona nawet zapieta po szyje i tak sciaga na siebie zbyt wiele uwagi. Zdecydowalysmy, ze poczekamy, az sie sciemni, a potem wejdziemy w ubraniach, zeby splukac z siebie ten caly brud i smrod. Pozniej wreszcie sie przebierzemy. Obie mialysmy mydlo i bardzo chcialysmy zrobic z niego wreszcie uzytek. Nie znalezlismy sie na plazy sami. Prawde powiedziawszy, waski pasek piasku zapchany byl ludzmi - wszyscy jednak starali sie nie wchodzic innym w droge. Wedrowcy rozproszyli sie i rozciagneli, jakby zostawiajac wiecej wolnej przestrzeni. Nie slyszalo sie zadnych strzalow ani bijatyk. Nie zauwazylam tez psow, nie widzialam, by ktos kogos okradl lub zgwalcil. Moze to ocean i chlodna bryza tak wszystkich wyciszyly i ukolysaly do snu. Nie tylko Harry rozebral sie do rosolu i zanurzyl w toni. Calkiem sporo kobiet zrobilo to samo, zdejmujac z siebie prawie wszystko. Jakby wszyscy nagle poczuli, ze to najbezpieczniejsze miejsce, jakie dotad trafilo nam sie po drodze. Niektorzy rozbili namioty, tu i owdzie ulozono ogniska. My zatrzymalismy sie przy szczatkach nieduzego budyneczku. Chyba zawsze mimowolnie szukalismy jakichs scian do oslony. Tak naprawde nie mielismy pojecia, co jest lepsze: chronic sie posrod murow, gdzie w razie napasci tkwilo sie jak w potrzasku, czy biwakowac w otwartym terenie i byc zagrozonym ze wszystkich stron? Po prostu czulismy sie lepiej, jesli mielismy chociaz jedna sciane. Wewnatrz ruin wyszperalam plaski kawalek drewna i podszedlszy troche blizej brzegu, zaczelam ryc w ziemi. Kopalam, az dokopalam sie do wilgoci. Pozniej zaprzestalam pracy i czekalam. -Co ma z tego byc? - odezwala sie Zahra, ktora do tej pory przygladala mi sie w milczeniu. -Pitna woda - wyjasnilam. - W paru ksiazkach wyczytalam, ze zanim woda przesiaknie na powierzchnie, piasek odfiltruje z niej wiekszosc soli. Zajrzala w mokra dziure. -Kiedy? - spytala. Poglebilam otwor jeszcze troche. -To musi troche potrwac - powiedzialam. - Jesli sztuczka sie sprawdzi, dowiemy sie ile. Kiedys moze ocali nam to zycie. -Albo otrujemy sie i zlapiemy jakies chorobsko - skwitowala, po czym spojrzala na nadchodzacego wlasnie Harry'ego. Caly ociekal woda, nawet wlosy mial zmoczone. -Niezle wyglada bez ciuchow - skomentowala Zahra. Naturalnie mial na sobie bielizne, ale wiedzialam, co miala na mysli. Ladne, mocne cialo. Harry chyba nie mial nic przeciwko temu, ze mu sie przygladamy. W dodatku byl czysty i nie smierdzial. Nie moglam sie juz doczekac, kiedy wejde do morza. -Idzcie - zachecil Harry. - Slonce juz zachodzi. Popilnuje naszych klamotow. No juz. Wyjelysmy mydlo, sciagnelysmy buty i skarpetki i zostawiajac mu bron, ruszylysmy do zimnej wody. Fale nie pozwalaly spokojnie ustac w piasku, ktory bez przerwy zapadal sie, usuwal spod nog. Jednak chlapiac sie nawzajem, jakos wypucowalysmy wszystko - ubranie, cialo, wlosy; obijane zewszad przez fale, smialysmy sie jak wariatki. Byly to najprzyjemniejsze chwile, odkad musielismy uciekac z domu. Po powrocie na brzeg do Harry'ego okazalo sie, ze przez ten czas w moj dolek naleciala calkiem przyzwoita ilosc wody. Zaczerpnelam troche dlonia i posmakowalam, podczas gdy Harry krytykowal moja niefrasobliwosc: -Patrz, ile ludzi gniezdzi sie na tej przekletej plazy! Widzisz tu jakies lazienki? Jak myslisz, co oni wszyscy tu robia? Mialabys przynajmniej tyle rozumu, zeby wrzucic w to tabletke oczyszczajaca! Jego slowa wystarczyly, bym od razu wyplula wszystko, co nabralam w usta. Mial stuprocentowa racje. Jednak z probki, ktorej posmakowalam, dowiedzialam sie tego, co chcialam wiedziec. Woda, choc nieco slonawa, nie byla zla - w kazdym razie nadawala sie do picia. Powinno sie ja tylko przegotowac albo jak mowil Harry, odkazic tabletka; przedtem, wedlug ksiazkowego przepisu, mozna ja bylo jeszcze raz przecedzic przez piasek, aby bardziej odsolic. Znaczylo to, ze poki trzymamy sie blisko oceanu, mozemy przezyc, nawet gdy skonczy nam sie prawdziwa pitna woda. Dobrze wiedziec. Nasze cienie - para z oseskiem - wciaz nam towarzyszyly. Rozbili sie nieopodal; kobieta siedziala na piasku i karmila dziecko, on na kleczkach szperal w swoim plecaku. -Jak myslicie, beda chcieli sie umyc? - zwrocilam sie do Harry'ego i Zahry. -A co ci do tego? - wypalila Zahra. - Zaproponujesz, ze popilnujesz im dzidziusia? -Nie - potrzasnelam glowa. - Bez przesady. Ale macie cos przeciwko temu, bym zaprosila ich, zeby sie przysiedli? -Nie boisz sie, ze nas obrabuja? - spytal z naciskiem Harry. - Przeciez stale wszystkich podejrzewasz. -Sa lepiej wyekwipowani niz my - odpowiedzialam. - I poza nami nie maja zadnych naturalnych sprzymierzencow. Mieszane pary czy grupki to tutaj rzadkosc. Jestem pewna, ze wlasnie dlatego trzymaja sie blisko nas. -Pomoglas im - wtracila sie Zahra. - Na zewnatrz nieczesto sie trafia, ze ludzie okazuja pomoc obcym. Na dodatek oddalas im wode. To znaczy, ze masz dosyc wszystkiego i nie potrzebujesz ich okradac. -Wiec zgadzacie sie? - powtorzylam moje pytanie. -Czemu nie? - powiedziala Zahra. - Tylko trzeba ich miec na oku. -Po co nam oni? - zapytal Harry, przygladajac mi sie uwaznie. -Potrzebuja nas bardziej niz my ich - odparlam. -To jeszcze nie powod. -Sa potencjalnymi sojusznikami. -Nie potrzebujemy sojusznikow. -Na razie nie. Ale bylibysmy skonczonymi glupcami, gdybysmy czekali i probowali ich pozyskac, dopiero kiedy my znajdziemy sie w potrzebie. Wtedy moze juz ich nie byc w poblizu. -Zgoda - westchnal, wzruszywszy ramionami. - Tylko zgadzam sie z Zahra, ze trzeba ich miec na oku. Podnioslam sie i ruszylam do naszych znajomych. Zblizajac sie, widzialam, jak prostuja sie i spinaja na moj widok. Uwazalam, aby nie isc za szybko ani nie podejsc zbyt blisko. -Czesc - zagailam. - Jesli mielibyscie chec na zmiane sie wykapac, mozecie przyjsc i przylaczyc sie do nas. W ten sposob nie musielibyscie martwic sie o dziecko. -Przylaczyc sie? - nie dowierzal mezczyzna. - Chcecie, zebysmy sie przylaczyli? -Mozecie sie przysiasc. Zapraszamy. -Czemu? -A czemu nie? Jestesmy naturalnymi sprzymierzencami - mieszana para i mieszana trojka. -Sprzymierzency? - powtorzyl znow mezczyzna i zasmial sie. Popatrzylam na niego, zastanawiajac sie, co w tym smiesznego. -O co, u diabla, wam naprawde chodzi? - nalegal. Westchnelam. -Po prostu jesli macie ochote, to sie przeniescie. Zapraszamy. W razie czego co piec osob, to nie dwie. Odwrocilam sie i odeszlam. Niech sie naradza i zdecyduja. -Przyjda? - chciala wiedziec Zahra, gdy tylko wrocilam. -Tak sadze - odpowiedzialam. - Chociaz moze jeszcze nie dzisiaj. PIATEK, 6 SIERPNIA 2027 Wczoraj wieczorem rozpalilismy ognisko i zjedlismy goracy posilek, jednak mieszana rodzina nie przylaczyla sie do nas. Nie mialam im tego za zle. Na zewnatrz dluzej sie zyje, jesli sie nikomu nie ufa. Nie przyszli, ale i nie odeszli. Nie przypadkiem postanowili dalej trzymac sie blisko nas. Z pewnoscia tak bylo dla nich lepiej. Poznym wieczorem spokojna dotad plaza zmienila sie. Przypetaly sie psy.Zjawily sie podczas mojej warty. Najpierw w oddali na piasku zauwazylam jakis rwetes. Wytezylam wzrok. Potem rozlegly sie wrzaski i krzyki. Pomyslalam, ze pewnie jakas bojka albo napad. Zobaczylam je dopiero, gdy przedarly sie przez gromadke ludzi i pognaly w glab ladu. Jeden niosl cos w pysku, ale nie bylam w stanie dojrzec co. Sledzilam je spojrzeniem, poki nie zniknely z pola widzenia. Ludzie puscili sie w pogon, lecz bestie byly za szybkie. Przepadla czyjas wlasnosc; bez watpienia jedzenie. Po tym incydencie tkwilam na warcie jak na szpilkach. Podnioslam sie, podeszlam do kranca naszego muru od strony ladu i usiadlam w miejscu, skad mialam lepszy widok na cala plaze. Na jakis czas zastyglam w bezruchu, z pukawka na kolanach, az moja uwage znowu przykulo poruszenie - tym razem w przeciwnej czesci plazy, w odleglosci mniej wiecej dlugiej miejskiej przecznicy od nas. Ciemne ksztalty na tle jasnego piasku. Nowe psy. Trzy. Weszyly chwile z nosami przy ziemi, po czym ruszyly w nasza strone. Siedzialam tak nieruchomo, jak tylko potrafilam, i obserwowalam je. Tak duzo ludzi spalo w najlepsze, nie wystawiwszy zadnych wart. Trzy zwierzaki buszowaly swobodnie po biwakach, gdzie im sie tylko podobalo, a nikt nie probowal nawet ich odpedzic. Z drugiej strony, pomarancze, ziemniaki i razowa maka, ktore miala wiekszosc, nie mogly byc specjalnie kuszace dla psa. Co innego nasz szczuply zapasik suszonego miesa. Ale zaden pies go nie dostanie. Tymczasem bestie zatrzymaly sie w obozowisku mieszanej pary. Przypomnialam sobie o dziecku i skoczylam na rowne nogi. Akurat w tej samej chwili niemowle zaplakalo. Tracilam stopa Zahre, ktora natychmiast sie przebudzila. Umiala tak - to byl odruch. -Psy. Obudz Harry'ego - powiedzialam i ruszylam do naszych znajomych. Kobieta z krzykiem okladala obiema rekami jednego drapieznika. Drugi, unikajac kopniakow mezczyzny, probowal dobrac sie do dziecka. Jedynie trzeci nie wdal sie w zadna walke z ludzka rodzina. Przystajac, zwolnilam bezpiecznik i kiedy trzeci pies ruszyl w kierunku dziecka, wystrzelilam. Padl bezglosnie. Ja tez, z trudem lapiac powietrze, jakby ktos kopnal mnie w piersi. Z zaskoczeniem poczulam, jaki twardy jest sypki piasek, gdy sie na niego leci. Na trzask wystrzalu pozostale dwa psy pierzchly w strone ladu. Lezac na brzuchu, wzielam je na muszke. Moglam kropnac jeszcze jednego, lecz ostatecznie pozwolilam im prysnac. Dosc sie juz nacierpialam. Wciaz oddychalam nierowno. Nagle uswiadomilam sobie, ze kiedy tak leze twarza w dol, to dla mnie wygodna pozycja strzelecka. Gdybym lezac strzelala z obu rak, wspolodczuwanie nie mogloby mnie tak od razu obezwladnic. Zakodowalam to w - pamieci na przyszly raz. Ciekawe tez bylo to, ze psy wystraszyly sie strzalu. Nie wiedzialam, czy przerazil je sam huk, czy tez fakt, ze jeden z nich zostal trafiony? Szkoda, ze nie wiem wiecej na ten temat. W ksiazkach czytalam, ze psy to inteligentne i wierne domowe zwierzeta - i pewnie tak kiedys bylo. Dzisiaj to dzikie stworzenia, ktore jesli moga, chetnie pozra niemowle. Czulam, ze pies, ktorego postrzelilam, lezy zdechly. Nie ruszal sie. Do tej pory zdazylo pobudzic sie mnostwo ludzi, ktorzy krzatali sie, halasujac przy tym. Zywy pies, nawet ranny, zmykalby jak szalony. Bol w piersiach powoli ustepowal. Kiedy juz moglam rowno oddychac, wstalam na nogi i odeszlam do naszego obozu. W tym czasie zrobilo sie takie zamieszanie, ze tylko Harry i Zahra zauwazyli moj powrot. Harry wyszedl mi na spotkanie. Wyluskawszy mi z dloni pistolet, wzial mnie pod ramie i zaprowadzil na moje legowisko. -Wiec cos trafilas - skonstatowal, gdy juz usiadlam, dyszac na nowo po tak niewielkim wysilku. -Zabilam psa - potaknelam. - Zaraz dojde do siebie. -Sama powinnas byc pod straza - oznajmil. -Te psy dobieraly sie do dziecka! -Wyglada na to, ze adoptowalas te przekleta rodzinke. Usmiechnelam sie na przekor sobie, czujac przyplyw sympatii do niego i myslac, ze chyba mniej wiecej tak samo adoptowalam jego i Zahre. -A co w tym zlego? - zapytalam. Westchnal. -Badz tak dobra, wlaz do spiwora i spij. Biore nastepna warte. -Jacys ludzie przyszli i jak gdyby nigdy nic zabrali psa, ktorego zastrzelilas - poinformowala Zahra. - Nalezal sie nam. -Chyba nie mam jeszcze ochoty jesc psow - odpowiedzial jej Harry. - Spac. *** Dzis wieczorem, gdy rozbilismy oboz - Travis Charles Douglas, Gloria Natividad Douglas i szesciomiesieczny Dominie Douglas, nazywany rowniez Domingo, czlonkowie mieszanej rodziny - skusili sie i przylaczyli do nas. Szli za nami, kiedy zboczylismy z autostrady na plaze. A gdy juz sie rozlozylismy, podeszli, wciaz niepewni i podejrzliwi, czestujac kawalatkami swego skarbu: mlecznej czekolady nadziewanej migdalami. Prawdziwa mleczna czekolada, zadna tam slodycz z szaranczynu. Najsmaczniejsza rzecz, jaka jadlam nawet na dlugo przed opuszczeniem Robledo.-Wczoraj w nocy to byles ty? - spytala Natividad Harry'ego. Od razu nas poprosila, zeby nazywac ja Natividad. -Nie, to Lauren - odparl Harry, wskazujac na mnie. Spojrzala na mnie. -Dziekuje. -Dziecko nie ucierpialo? - zapytalam. -Od tarmoszenia mial podrapana buzie i piasek w oczach. Poglaskala spiacego synka po czarnych wloskach. -Przemylam mu oczka, a zadrapania posmarowalam mascia. Teraz juz wszystko dobrze. Dzielny chlopczyk. Tylko troszke sobie poplakal. -Bardzo rzadko placze - wtracil Travis z cicha duma. Travis ma niezwykle czarna karnacje - i skore tak gladka, ze na pewno nie skazil jej zaden pryszcz. Patrzac na niego, mam ochote pogladzic te doskonala skore i przekonac sie, jaka jest w dotyku. Jest mlody, przystojny i powazny: krepy, muskularny mezczyzna, wysoki, lecz troche nizszy i tezszy od Harry'ego. Natividad tez jest krepa, ma oliwkowobrazowa cere i okragla, ladna twarz. Dlugie czarne wlosy upiete w wezel na czubku glowy. Jest niska, ale nie przeszkadza jej to, by przejsc rownym tempem caly dzien, taszczac plecak i niemowle. Polubilam ja i mam ochote, by jej zaufac. Musze byc z tym ostrozna. Mimo wszystko nie wierze, ze bylaby zdolna nas okrasc. Travis jeszcze do konca nas nie zaakceptowal, ale ona tak. Pomoglismy jej dziecku. Jestesmy jej przyjaciolmi. -Idziemy do Seattle - wyjasnila nam. - Travis ma tam ciotke. Zgodzila sie, bysmy przemieszkali u niej, dopoki nie znajdziemy jakiejs pracy. Chcemy poszukac takiej, za ktora placa pieniedzmi. -Jak my wszyscy - zgodzila sie Zahra. Siedziala obok Harry'ego na jego spiworze, a on obejmowal ja ramieniem. Chyba czeka mnie ciezka noc. Travis z Natividad siedzieli na trzech wlasnych spiworach, rozpostartych razem tak, aby dzidzius mial gdzie raczkowac, ile razy sie zbudzi. Natividad dla bezpieczenstwa przewiazala jego i swoj nadgarstek kawalkiem sznurka do bielizny. Poczulam sie samotna pomiedzy dwiema parami. Pozwolilam, by rozprawiali o swoich nadziejach, powtarzajac zaslyszane pogloski o polnocnym raju. Wyciagnawszy notes, zaczelam spisywac wydarzenia dnia, delektujac sie jeszcze ostatkami czekolady. Dziecko przebudzilo sie z placzem, glodne. Natividad rozchylila luzna koszule i podala mu piers, przysuwajac sie blizej mnie - ciekawa, co takiego robie. -Umiesz czytac i pisac - stwierdzila zaskoczona. - Myslalam, ze moze cos rysujesz. Co tam piszesz? -Bez przerwy tak skrobie - wtracil sie Harry. - Popros, zeby pokazala ci swoje wiersze. Niektore sa calkiem niezle. Skrzywilam sie. Moje imie mozna odniesc do obojga plci - "Lauren" brzmi w wymowie tak samo jak bardziej meskie "Lo-ren". Niestety, zaimki wyrazniej sie roznia, czego Harry, zdaje sie, nie jest w stanie zapamietac. -Pokazala? - bezblednie wylapal Travis. - Ona? -A niech cie, Harry - rzucilam. - Szkoda, ze zapomnielismy kupic tasmy, zeby zakleic ci jadaczke. Potrzasnal glowa, po czym usmiechnal sie z zazenowaniem. -Znamy sie od urodzenia. Trudno mi caly czas pilnowac tych wszystkich zaimkow i koncowek. Na szczescie tym razem chyba nic takiego sie nie stalo. -Mowilam ci! - powiedziala Natividad do meza i zaraz spojrzala z zaklopotaniem. - Mowilam mu, ze wcale nie wygladasz jak mezczyzna - zwrocila sie do mnie. - Owszem, jestes wysoka i silna, ale... sama nie wiem. Twoja twarz nie jest meska. Moj tors i biodra sa prawie meskie, wiec moze powinnam sie cieszyc, slyszac, ze przynajmniej rysy twarzy mam bardziej kobiece - tyle ze to na pewno nie pomoze mi w drodze. -Myslelismy, ze dwom mezczyznom i kobiecie latwiej bedzie przetrwac niz dwom kobietom z jednym mezczyzna - wytlumaczylam. - Cala sztuka polega na tym, zeby wygladac silnie i unikac konfrontacji. -Z nami trojgiem nie staniecie sie grozniejsi - stwierdzil Travis z pewna gorycza w glosie. Czyzby mial jakies pretensje do zony i dziecka? -Jestescie naszymi naturalnymi sprzymierzencami - przypomnialam. - Wysmialiscie mnie, kiedy powiedzialam wam to pierwszy raz, ale to prawda. Mam nadzieje, ze samo dziecko tak bardzo znow nas nie oslabi, za to z pieciorgiem doroslych bedzie miec wieksze szanse przezycia. -Potrafie zaopiekowac sie moja zona i synem - uniosl sie Travis, bardziej pod wplywem dumy niz rozsadku. Postanowilam udawac, ze tego nie slyszalam. -Uwazam, ze oboje z Natividad wzmocnicie nasza grupe - oznajmilam. - Dwie pary oczu, dwie pary rak wiecej. Macie noze? -Tak - przytaknal Travis, klepiac sie po kieszeni spodni. - Szkoda, ze nie mamy pukawek tak jak wy. Tez chcialabym, zebysmy mieli pukawki - w liczbie mnogiej. Ale nie wyprowadzalam go z bledu. -I ty, i twoja zona wygladacie na silnych i zdrowych - powiedzialam tylko. - Ludzkie sepy, kiedy zobacza taki piecioosobowy oddzialek, odpuszcza i pojda szukac latwiejszej zdobyczy. Travis chrzaknal, wciaz nie zajmujac zdecydowanego stanowiska. No coz, dwa razy przyszlam mu z pomoca, a teraz okazalam sie kobieta. Moze uplynac troche czasu, nim mi to wybaczy, chocby nie wiem jak bardzo czul sie wdzieczny. -Chetnie poslucham twojej poezji - zaczela z innej beczki Natividad. - Zona jednego faceta, u ktorego pracowalam, tez pisala wiersze. Czasami, kiedy czula sie samotna, czytala mi niektore. Podobaly mi sie. Przeczytaj nam cos, zanim zrobi sie za ciemno. Dziwne: jakas bogaczka czytujaca swojej pokojowce - bo kims takim musiala byc Natividad. Moze mylilam sie wyobrazajac sobie bogate kobiety. Niekoniecznie - w koncu kazdemu czasem dokucza samotnosc. Odlozylam moj dziennik i wyjelam brulion z "Nasionami Ziemi". Wybralam lagodne, wyzbyte kaznodziejskiego tonu strofy, dobre dla znuzonych droga umyslow i cial. 18 Raz lub dwa razy na tydzienNasiona Ziemi powinny gromadzic sie - to dobre i niezbedne. Podczas zgromadzenia mozna dac upust emocjom i uspokoic umysl. Skupic uwage, utwierdzic sie we wspolnocie celu, zjednoczyc sie i ludzmi. "Nasiona Ziemi: Ksiegi Zywych" NIEDZIELA, 8 SIERPNIA 2027 -Wierzysz w te swoje "Nasiona Ziemi", prawda? - zagadnal mnie Travis.Zrobilismy sobie dzien wolny, dzien wypoczynku. Zeszlismy z autostrady, szukajac plazy, na ktorej mozna by rozbic oboz i biwakowac wygodnie za dnia i w nocy. Czesc plazy w Santa Barbara, gdzie dotarlismy, stanowil na wpol spalony park, z drzewami i stolikami. Nie panowal zbyt wielki tlok, wiec caly dzien moglismy cieszyc sie odrobina prywatnosci. Do morza trzeba bylo odbyc jedynie krotki spacerek. Obie pary znikaly na zmiane, zostawiajac mi pilnowanie plecakow i dziecka. Ciekawa rzecz, ze Douglasowie nie bali sie juz powierzac mi opieki nad wszystkimi swoimi skarbami. My nie zaufalismy im jeszcze na tyle, aby pozwolic pelnic samodzielnie warte ani przedwczorajszej, ani wczorajszej nocy. Przekonalismy ich, aby na zmiane wspolnie czuwali z ktoryms z nas. Zeszlej nocy spalismy w miejscu, gdzie nie bylo scian, o ktore mozna by sie oprzec, dlatego rozsadnie bylo miec dwu wartownikow naraz. Najpierw ja strozowalam z Natividad, pozniej Travis i Harry, na koniec, samotnie, Zahra. To ja ustalilam taka kolejnosc, zeby byla najdogodniejsza dla obu par. W ten sposob nikt nie musial bezgranicznie ufac nowo poznanym towarzyszom wedrowki. W tej chwili, posrod stojacych na swiezym powietrzu stolow, dolow na ogniska, palm, sosen i platanow, kwestia zaufania nie wydaje sie byc problemem. Dopoki siedzi sie tylem do spalonej czesci terenu, jalowej i brzydkiej, zakatek wydaje sie piekny, w dodatku jest na tyle daleko od autostrady, ze nie skreca tu rzeka wedrowcow, bez ustanku plynaca na polnoc. Trafilam w to miejsce dzieki mapom - pomogl mi zwlaszcza plan miasta, ktory obejmowal wiekszosc okregu Santa Barbara. Mapy moich dziadkow okazaly sie niezastapione za kazdym razem, gdy zbaczalismy z autostrady. Chociaz wiele drogowskazow i oznakowan ulic pospadalo albo je zerwano, zostalo ich jeszcze wystarczajaco wiele, by - kiedy juz bylo sie w poblizu - znalezc droge na konkretna plaze. Na naszej plazy bylo sporo miejscowych; wylegli z okolicznych domow, chcac spedzic tu sierpniowy dzien. Dowiedzialam sie tego, podsluchujac strzepki rozmow. Sprobowalam zagadnac niektorych. Ku mojemu zdziwieniu wiekszosc chetnie wdawala sie w pogawedki. O tak, park jest piekny, z wyjatkiem tych czesci, ktore puscili z dymem jacys wymalowani debile. Chodzily sluchy, ze podkladaja ogien w ramach walki o prawa biedoty - zeby zdemaskowac lub zniszczyc wszelkie dobra zgromadzone przez bogaczy. A przeciez nadmorski park nalezal do wszystkich. Byl otwarty dla kazdego. Po co go palic? Nikt tego nie rozumial. Tak samo jak nikt nie wiedzial, skad wziela sie ta nowa moda malowania sie i wzniecania pozarow w narkotycznym haju. Wiekszosc autochtonow sadzila, ze cale zlo przyszlo z Los Angeles, ktore ich zdaniem jest wylegarnia najpaskudniejszych i najbardziej niegodziwych glupot. Lokalne uprzedzenia. Postanowilam wiec nie przyznawac sie, ze sama pochodze z okolic L.A. Usmiechalam sie tylko i pytalam o tutejsze mozliwosci pracy. Kilkoro moich rozmowcow twierdzilo, ze wie, gdzie moglabym sie zaczepic za posilek czy "bezpieczny" nocleg, lecz ani jeden nie slyszal o zajeciu za pieniadze. Nie znaczylo to wcale, ze w ogole ich nie ma, ale ze - jesli sa - bardzo trudno je znalezc, a jeszcze trudniej o wystarczajace kwalifikacje. Z pewnoscia tak samo bedzie wszedzie, gdziekolwiek zajdziemy. A przeciez wszyscy troje - a wlasciwie wszyscy piecioro - sporo wiemy i umiemy. Potrafimy robic mnostwo rzeczy. Musi byc jakis sposob, zeby to wszystko jakos wykorzystac i stac sie czyms wiecej niz kolejna zmiana domowej sluzby, harujacej za wikt i dach nad glowa. Razem tworzymy calkiem obiecujacy zespol. Cena wody jest tutaj oblednie wysoka - znacznie wyzsza niz w okregach Los Angeles i Ventura. Dzis rano poszlismy wszyscy razem na stacje wodna. Jeszcze mozemy obyc sie bez przydroznych handlarzy. Wczoraj na autostradzie widzielismy trupy trzech mezczyzn - wyraznie byli razem: mlodzi, bez zadnych ran, za to cali uwalani wlasna krwia, ktora musieli wymiotowac; wzdete, napuchniete ciala zaczynaly juz cuchnac. Przeszlismy obok, niczego nawet nie tknawszy. Ich plecaki - jesli jakies mieli - wyparowaly. Ubran nie chcielismy. Na polowe kuchenki - wszyscy trzej nadal je mieli -jakos nie polaszczyl sie nikt. Wczoraj uzupelnilismy tez zapasy w lokalnym Hanning Joss. Z zaskoczeniem i ulga powitalismy znajomy widok: niezawodny, bezpieczny sklep, w ktorym czekalo wszystko, czego nam trzeba - od stalego pokarmu dla dziecka po mydlo i masc do smarowania zmaltretowanej slona woda, sloncem i marszem skory. Natividad kupila nowe wkladki do nosidelka dla niemowlat, a takze uprala i wysuszyla cala plastikowa torbe starych zabrudzonych. Zahra poszla z nia do wydzielonej w megasklepie pralni, by przy okazji wyprac i wysuszyc troche naszych rzeczy. Do tej pory pralismy wszystko w morskiej wodzie: zalatywalo troche sola, ale przynajmniej nie smierdzialo. Nieczesto moglismy sobie pozwolic na luksus platnego prania. Mimo to kazde z nas z trudem znosilo brud. Nie bylismy do niego przyzwyczajeni. Wszyscy mielismy nadzieje, ze na polnocy woda stanieje. Dokupilam drugi magazynek do pistoletu oraz rozpuszczalnik, oliwe i przybory do czyszczenia. Caly czas martwilam sie, ze nie mam czym go czyscic. Moglismy przyplacic to zyciem, gdyby kiedys zawiodl w potrzebie. Zapasowy magazynek tez sie przyda. W razie czego mozna bylo szybko zaladowac i strzelac dalej. A teraz rozlozylismy sie w cieniu sosen i platanow. Rozkoszowalismy sie morskim wietrzykiem, gadalismy i wypoczywalismy. Zabralam sie do pisania, uzupelniajac moj dziennik zapiskami z calego tygodnia. Wlasnie konczylam, kiedy przysiadl sie Travis i zadal mi to pytanie: -Wierzysz w te swoje "Nasiona Ziemi", prawda? -W kazde slowo - odpowiedzialam. -Ale... przeciez sama to wymyslilas. Siegnelam reka do ziemi, podnioslam maly kamyk i polozylam go na stole pomiedzy nami. -Gdybym umiala przeprowadzic dokladna analize i powiedziec ci, z czego sie sklada, czy znaczyloby to, ze ja go stworzylam? Zaledwie zerknal na kamien, nie spuszczajac wzroku ze mnie. -Wiec co takiego analizowalas, ze wyszly ci "Nasiona Ziemi"? -Innych ludzi, siebie, wszystko, co moglam przeczytac, co widzialam i slyszalam, cala historie, o ktorej sie uczylam. Moj ojciec jest... byl... pastorem i nauczycielem. A macocha prowadzila szkole dla sasiedztwa. Mialam okazje napatrzec sie na wiele. -Co mowil ojciec na twoje wyobrazenie o Bogu? -Nigdy go nie poznal. -Nie mialas odwagi, zeby mu powiedziec. Wzruszylam ramionami. -Byl jedyna osoba na swiecie, ktorej zawsze usilnie staralam sie nie zranic. -Umarl? -Tak. -Bywa. Moi rodzice tez. Potrzasnal glowa. -Dzisiaj ludzie nie zyja zbyt dlugo - dorzucil. Oboje zamilklismy. Po chwili znow zapytal: -Skad sie wziely twoje przemyslenia o Bogu? -Szukalam Go - wyjasnilam. - Jego samego, nie zadnej mitologii, mistyki czy magii. Nie wiedzialam, czy w ogole mozna znalezc jakiegos boga, ale musialam przekonac sie, czy istnieje. Moc, ktorej nikt i nic sie nie przeciwstawi. -Zmiana. -Wlasnie: Zmiana. -Ale to nie jest Bog. Nie osoba ani inteligencja, ani nawet rzecz. Po prostu tylko... sam nie wiem. Pojecie. Usmiechnelam sie. Tak miala wygladac miazdzaca krytyka? -Prawda - poprawilam. - Zmiana trwa. Wszystko jej podlega: zmieniaja sie rozmiary i polozenia, sklad, czestotliwosc, predkosc, myslenie i co tylko chcesz. Przeobraza sie kazde zywe stworzenie, kazdy atom materii, cala energia wszechswiata. Nie twierdze, ze wszystko calkowicie i tak samo, ale jakos tam, w pewnym stopniu - wszystko. W tym momencie nadszedl ociekajacy woda Harry, akurat w pore, by doslyszec ostatnie zdanie. -Brzmi to troche jak gloszenie, ze Bog to drugie prawo termodynamiki - powiedzial, szczerzac zeby w usmiechu. -To jeden z przejawow Boga - zwrocilam sie do Travisa. - Znasz drugie prawo? Kiwnal glowa. -Entropia. Chodzi mniej wiecej o to, ze cieplo w sposob naturalny zawsze przechodzi od goraca do zimna - nigdy na odwrot - dlatego caly wszechswiat bez przerwy sie ochladza, wyczerpuje i trwoni swoja energie. Nawet nie krylam zdumienia. -Kiedys, na samym poczatku, moja matka pisywala do gazet i czasopism. Uczyla mnie w domu. Potem, kiedy umarl ojciec, przestalo nam starczac na utrzymanie domu. Mama nie mogla znalezc drugiej pracy za pieniadze. Ostatecznie musiala zatrudnic sie jako stala, mieszkajaca na miejscu kucharka, ale dalej mnie uczyla. -O entropii? - zdziwil sie Harry. -Najpierw nauczyla mnie czytac i pisac - odparl Travis. - Pozniej, jak uczyc sie samemu. Czlowiek, u ktorego gotowala, mial biblioteke - caly wielki pokoj z samymi ksiazkami. -Pozwolil ci z niej korzystac? - spytalam. -Nawet nie wolno mi bylo sie do niej zblizac - powiedzial, przesylajac mi ponury usmiech. - Ale i tak czytalem jego ksiazki. Mama podkradala je dla mnie. No przeciez. Stara metoda niewolnikow sprzed dwustu lat. Sami ksztalcili sie po kryjomu, jak tylko umieli, nierzadko w nagrode za swoje wysilki dostawali baty, narazali sie na sprzedanie lub nawet okaleczenie. -Czy kiedykolwiek zdarzylo sie, ze was przylapal? -Nie. Odwrocil sie, by popatrzec na morze. -Bylismy ostrozni. Wiedzielismy, ze trzeba sie pilnowac. Mama nigdy nie pozyczala wiecej niz jedna ksiazke na raz. Przypuszczam, ze jego zona wiedziala, ale to byla przyzwoita kobieta. Nigdy nie zrobila najmniejszej uwagi. To ona wstawila sie za mna i przekonala go, zeby pozwolil mi wziac slub z Natividad. Syn kucharki zeni sie z pokojowka. To tez brzmialo jak opowiastka z calkiem innej epoki. -Pozniej mama umarla i oboje z Natividad mielismy juz tylko siebie, no a potem urodzilo sie dziecko. Zostalem tam i pracowalem jako ogrodnik i majster do wszystkiego - do czasu, kiedy ten stary bydlak, ktory nas zatrudnial, nie zapalil sie do Natividad. Probowal nawet podgladac, kiedy karmila malego. Nie dawal jej chwili spokoju. Przez to odeszlismy. I dlatego jego zona pomogla nam odejsc. Dala nam pieniadze. Wiedziala, ze Natividad nic nie zawinila. Ja z kolei nie mialem ochoty zabijac drania. I tak odeszlismy. W czasach niewolnictwa, gdy dzialo sie cos takiego, niewolnicy nie mogli nic na to poradzic - przynajmniej nic, aby uniknac bicia, sprzedania albo smierci. Spojrzalam na Natividad, ktora siedziala nieopodal na rozciagnietych spiworach, bawiac sie z synkiem i pogadujac z Zahra. Miala szczescie. Czy byla tego swiadoma? Dla ilu innych sluzacych los byl mniej laskawy i nie udalo im sie uciec przed awansami pana ani tym bardziej zaskarbic sobie sympatii pani? Jak daleko posuwali sie dzisiejsi panowie i panie, aby utrzymac nie tak juz bardzo ulegla sluzbe na swoim miejscu? -Mimo wszystko jakos ciagle nie moge wyobrazic sobie Boga jako przemiany czy entropii - odezwal sie Travis, znow powracajac do "Nasion Ziemi". -Wobec tego pokaz mi sile bardziej wszechobecna niz zmiana - powiedzialam. - To nie tylko entropia. Bog to istota o wiele bardziej zawila. Zeby to wiedziec, wystarczy poobserwowac chocby tylko ludzkie reakcje. Ta zlozonosc jeszcze sie powieksza, kiedy zajmujesz sie paroma rzeczami naraz, a przeciez zawsze tak jest. Nie ma takich przeobrazen, ktore nie zachodzilyby we wszechswiecie. Pokrecil glowa. -Mozliwe, ale nikomu sie nie sni oddawac im czci. -I dobrze - odparlam. - "Nasiona Ziemi" odnosza sie do biezacej i trwajacej rzeczywistosci, nie do jakichs nadprzyrodzonych wladczych bytow. Sam kult bez dzialania nie ma zadnej wartosci. A i w dzialaniu przynosi pozytek tylko wtedy, jesli umysl utwierdza cie w nim, jednoczy twoje wysilki i uspokaja. Usmiechnal sie, choc mine mial nieszczesliwa. -Ludzie modla sie i dzieki temu czuja sie lepiej, nawet kiedy nie sa w stanie nic zdzialac - zauwazyl. - Zawsze myslalem, ze w zasadzie tylko do tego przydaje sie Bog: mysl o nim pozwala ludziom takim jak moja matka zniesc i przetrzymac to, co im pisane. -Nie, nie po to istnieje Bog, ale zgadzam sie, ze czasami po to jest modlitwa. A czasem temu samemu sluza wiersze. Bog jest Zmiana i ostatecznie zawsze zwycieza. Nasza jedyna nadzieja lezy w zrozumieniu Jego natury: nie karzacej ani zawistnej, lecz nieskonczenie zmiennej. Jest w tym pewna pociecha, kiedy juz pojmiemy, ze wszystko i wszyscy podlegaja Bogu. A w uswiadomieniu sobie, ze mimo to kazdy z nas moze na Niego wplywac, nadawac Mu ksztalt i kierunek, tkwi moc. I na odwrot: kiedy czujesz, ze masz dosc sil i oleju w glowie, a jednak oczekujesz, ze Bog zalatwi wszystko za ciebie, ze pomsci twoje krzywdy - to jest slabosc. Sam dobrze wiesz. Wiedziales o tym, gdy zabrales rodzine i wyniosles sie w diably z domu pracodawcy. Bog formuje nas wszystkich, kazdego dnia w zyciu. Najmadrzej od razu przyjac to do wiadomosci i zaczac samemu go formowac. -Amen! - wypalil z usmiechem Harry. Popatrzylam na niego, wahajac sie miedzy irytacja i rozbawieniem - w koncu gore wziela wesolosc. -Lepiej wloz cos na siebie, zanim sie przysmazysz, Harry. -Mialem wrazenie, ze nadszedl moment, kiedy wierni odpowiadaja "amen" - zazartowal, zakladajac luzna niebieska koszule. - Bedzie dalszy ciag kazania czy moze chcecie cos przegryzc? Usiedlismy do fasoli ugotowanej z kawalatkami suszonego miesa, pomidorami, cebula i papryka. Byla niedziela, w parku znajdowaly sie kregi na ogniska do powszechnego uzytku, a my mielismy pod dostatkiem czasu. Do tego zajadalismy po trochu pszennego pieczywa, a dziecko dostalo do mleka prawdziwy pokarm dla niemowlat zamiast utluczonej czy przezutej przez matke na papke wersji tego, co akurat jedlismy. Przyjemny dzien. Od czasu do czasu Travis rzucal mi jakies pytanie albo kolejne wyzwanie pod adresem "Nasion Ziemi", na ktore staralam sie odpowiedziec, nie wyglaszajac przy tym kazania - co bylo trudne. Przewaznie jednak chyba mi sie udawalo. Zahra z Natividad wdaly sie w spor, czy Bog, o jakim opowiadam, jest bostwem meskim czy zenskim. Kiedy wytlumaczylam im, ze Zmiana to nie osoba i nie ma plci, zmieszaly sie, ale nie wydawaly sie ostatecznie przekonane. Jeden Harry nie chcial brac naszej dyskusji powaznie. Za to spodobal mu sie sam pomysl prowadzenia dziennika. Wczoraj sprawil sobie maly notatnik i od tej pory tez pisze - przy okazji pomagajac Zahrze w nauce czytania i pisania. Chcialabym, aby zainteresowal sie "Nasionami Ziemi". Chcialabym przekonac ich wszystkich. Mogliby stac sie zaczatkiem Wspolnoty Nasion Ziemi. Z radoscia uczylabym o "Nasionach" Dominika, gdy bedzie starszy. Ja jego, a on mnie. Male dzieci bez wytchnienia zarzucaja wszystkich pytaniami - doprowadzajac tym do szalu - ale przy okazji zmuszaja do zastanowienia. Na razie, musialam poradzic sobie z watpliwosciami Travisa. Zaryzykowalam i opowiedzialam mu o Przeznaczeniu. Bezustannie pytal i pytal, jaki wlasciwie sens maja "Nasiona Ziemi". Po co personifikowac zmiane, nazywajac ja Bogiem? Przeciez to tylko pojecie - wiec czemu nie nazywac go po imieniu? Wystarczy stwierdzic, ze zmiana jest wazna. -Wtedy po pewnym czasie przestanie byc wazna! - tlumaczylam. - Ludzie latwo zapominaja pojecia. Bardziej prawdopodobne, ze beda pamietac o Bogu - zwlaszcza w strachu albo rozpaczy. -Co maja wtedy robic? - nalegal. - Przeczytac sobie wiersz? -Raczej przypomniec sobie prawde, znalezc pocieche i bodziec do dzialania - odparlam. - Nie inaczej radza sobie przez caly czas. Po to siegaja po Biblie, Talmud, Koran i wszystkie inne swiete ksiegi, ktore pomagaja im pogodzic sie z przerazajacymi zmianami, jakie niesie zycie. -Wiekszosc ludzi nie truchleje na slowo "zmiana". -Wiem. To Bog jest zatrwazajacy. Najlepiej nauczyc sie, jak sobie z tym radzic. -To, co wymyslilas, nie jest zbyt pocieszajace. -Jest, ale dopiero po pewnym czasie. Sama na razie do tego dorastam. Bog nie jest ani zly, ani dobry - nie sprzyja ci i nie czuje do ciebie nienawisci. Mimo to lepiej z nim wspoldzialac niz walczyc. -Tego twojego Boga nic a nic nie obchodzisz - stwierdzil Travis. -Tym bardziej powinnam sie sama troszczyc o siebie i o innych. Tym bardziej powinnismy zakladac wspolnoty Nasion Ziemi i razem ksztaltowac Boga. Bog jest "oszustem i nauczycielem, chaosem i glina". To my decydujemy, ktora Jego postac wybieramy - i jak mamy uporac sie z pozostalymi. -Wiec taki masz cel? Tworzyc wspolnoty Nasion Ziemi? -Owszem. -A potem co? Otoz to. Zaczyna sie. Przelknelam kes jedzenia i odwrocilam sie troche, aby popatrzec na spalony teren. Naprawde paskudny widok. Az trudno pojac, ze ktos umyslnie zrobil cos takiego. -Co dalej? - naciskal Travis. - Bog taki jak twoj chyba nie daje ludziom nadziei na zadne niebo, zatem co ich czeka pozniej? -Niebo - powiedzialam, odwracajac twarz z powrotem do mego. - Wlasnie niebo. Nie odezwal sie. Rzucil mi tylko jedno z tych swoich podejrzliwych spojrzen i czekal na dalszy ciag. -"Przeznaczeniem Nasion Ziemi jest zakorzenic sie wsrod gwiazd" - zacytowalam. - To jest ich ostateczny cel i najwazniejsza zmiana, jaka czeka je za zycia. Lepiej podazmy za tym przeznaczeniem, jesli pragniemy byc czyms wiecej niz dinozaurami o gladkiej skorze - dzis zasiedlajacymi Ziemie, a jutro juz martwymi. Dinozaurami, po ktorych zostana tylko kosci, rozrzucone posrod szkieletow i popiolow naszych miast. Jak sadzisz, dokad? -W kosmos? Moze na Marsa? -Dalej - odparlam. - Do innych gwiazdozbiorow. Do zamieszkanych swiatow. -Odbilo ci do cna - stwierdzil, jednak spodobalo mi sie, jak to powiedzial: delikatnym, spokojnym tonem, ktory wyrazal bardziej zdumienie niz kpine. Usmiechnelam sie od ucha do ucha. -Wiem, ze jeszcze dlugo nie bedzie to mozliwe. Ale czas zaczac budowac podwaliny - wspolnoty Nasion Ziemi - skupione na wypelnianiu Przeznaczenia. Moje niebo przynajmniej rzeczywiscie istnieje - i nie trzeba umierac, by sie tam dostac. "Przeznaczeniem Nasion Ziemi jest zakorzenic sie wsrod gwiazd"... albo wsrod popiolow - kiwnelam glowa w kierunku obroconej w pogorzelisko okolicy. Travis sluchal. Nie wytknal mi, ze ktos, kto nie wiadomo dokad wedruje piechota na polnoc z L.A., w dodatku z calym dobytkiem mieszczacym sie w jednym tobole, jakos nie bardzo moze zwolywac wyprawe na Alfe Centauri. Sluchal. Troche tylko sie podsmiewal - jak gdyby bal sie, ze ktos moze przylapac go na tym, ze zbyt powaznie traktuje moje idee. Ale nie odwrocil sie ode mnie. Przeciwnie, pochylil sie do przodu. Spieral sie. Krzyczal. Zadawal kolejne pytania. Nawet gdy Natiyidad kazala mu, zeby przestal zawracac mi glowe, nie odszedl i drazyl dalej. Nie mialam mu tego za zle. Wiem, co to upor. Podziwiam te ceche. NIEDZIELA, 15 SIERPNIA 2027 Chyba Travis Charles Douglas zostal moim pierwszym nawroconym. A Zahra Moss druga. Przysluchiwala sie, kiedy w ciagu ostatnich dni Travis i ja rozprawialismy, bezustannie scierajac sie o to czy owo. Czasem sama wtracala pytanie albo zwracala uwage na cos, co uwazala za niekonsekwencje. Ktoregos razu stwierdzila:-Nie obchodzi mnie zaden kosmos. Ten kawalek mozesz sobie darowac. Ale jesli chcesz zebrac jakas wspolnote, w ktorej ludzie troszcza sie nawzajem o siebie i nie pozwalaja nikim pomiatac, jestem z toba. Pogadalam co nieco z Natividad. Nie chce tak zyc jak ona kiedys. Los mojej matki tez mi sie nie usmiecha. Ciekawe, czym roznilo sie polozenie Natividad, ktora ekspracodawca potraktowal jak swoja wlasnosc, od sytuacji mlodych dziewczyn, kupowanych przez Richarda Mossa do swego haremu? Coz, z pewnoscia to kwestia osobistego odczucia. Natividad zywila uraze do swego pana. Zahra zaakceptowala, a moze nawet pokochala Richarda Mossa. W kazdym razie wlasnie tutaj, na autostradzie numer sto jeden, a dokladniej na tym jej odcinku, gdzie niegdys biegl El Camino Real - krolewski trakt z czasow hiszpanskiej przeszlosci Kalifornii, rodza sie Nasiona Ziemi. Dzis jest tu szosa, ktora plynie rzeka biedakow, chcacych zalac Polnoc. Przyszlo mi na mysl, ze powinnam lowic w jej nurcie, nawet jesli sama plyne z pradem. Powinnam rozgladac sie dookola nie tylko po to, aby wyluskiwac wszystkich potencjalnie dla nas groznych ludzi, ale by szukac tez takich jak Travis i Natividad, ktorzy chetnie dolaczyliby do nas i ktorych my takze bysmy zaakceptowali. A co potem? Zajac jakis teren i osiedlic sie na dziko? Niczym jakis gang? Nie, niezupelnie tak. Nie nadajemy sie na bande. Nie chce wsrod nas takich typow, ktorzy lubia dominowac, terroryzowac i rabowac. Jednak moze i nam przyjdzie dominowac. Kto wie, czy nie bedziemy musieli rabowac, zeby przezyc, albo nawet terroryzowac i zabijac, aby odstraszyc wrogow. Musimy bardzo uwazac i pilnowac tego, w jaki sposob zaczna ksztaltowac nas nasze potrzeby. Na pewno bedzie nam potrzebna uprawna ziemia, niezawodne zrodlo wody i dostateczne bezpieczenstwo przed atakami, by moc okrzepnac we wspolnocie i dobrze sie rozwijac. Moze gdzies na wybrzezu uda sie znalezc takie odosobnione miejsce i dogadac sie z mieszkancami. Gdyby bylo nas troche wiecej i mielibysmy lepsza bron, w zamian za przestrzen zyciowa moglibysmy pilnowac bezpieczenstwa. Dzieciom zapewnilibysmy oswiate, a doroslym analfabetom nauke czytania i pisania. Chyba znalezliby sie chetni na takie uslugi. Tyle ludzi - doroslych, dzieci - nie umie dzis czytac i pisac... Moze by nam sie udalo - wyhodowac wlasna zywnosc, a z nas samych i z naszych sasiadow stworzyc zupelnie nowa spolecznosc. Nasiona Ziemi. 19 Ziemia pod twoimi stopamiPrzeobraza sie. Galaktyki przemierzaja przestrzen. plona starzeja sie i oziebiaja sie W toku Zmian. Bog jest Przemiana. Bog jest zawsze gora. "Nasiona Ziemi: Ksiegi Zywych" PIATEK, 27 SIERPNIA 2027 (zapiski z NIEDZIELI, 29 SIERPNIA) Mamy trzesienie ziemi. Zaczelo sie z samego rana, gdy dopiero ruszalismy w kolejna calodzienna droge, i to od razu poteznym tapnieciem. Ziemia zadudnila niskim, zgrzytliwym loskotem, jak gdyby gdzies pod powierzchnia rozdarl sie grzmot. Grunt zadygotal nam pod nogami, a potem jakby zapadl sie w glab. Wlasciwie jestem pewna, ze sie zapadl, nie wiem tylko, jak gleboko. Kiedy wstrzasy ustaly, wszystko wygladalo tak samo - tylko na stokach brazowych wzgorz dokola tu i owdzie wykwitly nagle plamy kurzu. Pare osob wrzeszczalo. Niektorzy, obladowani ciezkimi plecakami, tracac rownowage, padali plackiem w piach lub na spekany asfalt. Travisowi, ktory nosidelko z Dominicem niosl z przodu, a wielki plecak na grzbiecie, omal nie przytrafilo sie to samo. Potknal sie, zatoczyl, lecz w koncu jakos utrzymal sie na nogach. Szarpniety gwaltownym wstrzasem maluch, choc nic mu sie nie stalo, rozplakal sie, dolaczajac do wrzasku idacych niedaleko nas dwojga starszych dzieci. Prawie wszyscy raptem zaczeli cos glosno mowic. Pewien starszy czlowiek upadl jak dlugi na ziemie i dyszal ze swistem. Zapominajac o zwyklej ostroznosci, ruszylam, zeby sprawdzic, czy wszystko z nim w porzadku - choc przeciez gdyby bylo inaczej, i tak nie bardzo moglabym mu pomoc. Podalam mu jego laske, gdyz potoczyla sie daleko, i pomoglam mu stanac na nogi. Okazal sie lekki jak dziecko - byl chudy, nie mial zebow i wyraznie bal sie mnie. Poklepawszy go po ramieniu, pozwolilam, by ruszyl swoja droga, obracajac sie jednoczesnie, by sprawdzic, czy niczego mi nie podwedzil. Na swiecie grasuje pelno zlodziei. Starcy i dzieci czesto okazywali sie kieszonkowcami. Wszystko bylo na miejscu. Idacy obok starszy Murzyn, ale jeszcze z wlasnymi zebami, usmiechnal sie do mnie. Pchal swoj dobytek w dwu blizniaczych sakwach przytroczonych do robiacej solidne wrazenie metalowej ramy malego wozka. Nie odezwal sie ani slowem, ale podobal mi sie jego usmiech, wiec tez sie usmiechnelam. Chwile pozniej przypomnialo mi sie, ze przeciez udaje mezczyzne, i pomyslalam, czy przypadkiem mimo przebrania mnie nie rozpoznal. Co tam, w tej sytuacji to nie takie wazne. Wrocilam do mojej grupy. Zahra z Natividad uspokajaly Dominica, a Harry wlasnie podnosil cos z pobocza szosy. Podeszlam do niego i zobaczylam, ze znalazl okropnie brudna szmate, zwiazana ciasno w nieduze, okragle zawiniatko. Kiedy rozdarl przegnily material, prosto w rece wypadl mu zwitek banknotow. Studolarowki. Na oko dwa albo i trzy tuziny. -Odloz to! - syknelam szeptem. On jednak wepchnal pieniadze do glebokiej kieszeni w spodniach. -Nowe buty - odparl szeptem. - Porzadne. I wiele innych rzeczy. Potrzeba ci czegos? Obiecalam wczesniej, ze sprawimy mu nowe buty, gdy tylko trafimy na godny zaufania sklep. Te, w ktorych chodzil, byly kompletnie zdarte. Ale teraz zaswital mi nowy pomysl. -Jezeli wystarczy - syknelam - kup sobie bron, a ja kupie ci buty. Masz kupic pistolet! Zostawiajac go z jego zdziwieniem, zwrocilam sie do reszty: -Nic sie nikomu nie stalo? Na szczescie nie. Dominik odzyskal juz humor i jechal sobie na maminych plecach, bawiac sie jej wlosami. Zahra poprawiala swoj plecak, a Travis poszedl kawalek do przodu i przygladal sie jakiejs malej osadzie widocznej przed nami. Wedrowalismy przez rolnicza kraine. Od wielu dni mijalismy jedynie male, obumierajace miasteczka, niszczejace przydrozne osiedla i farmy, niektore jeszcze dogladane, inne opuszczone i zarastajace chwastami. Podeszlismy do Travisa. -Pali sie - wyjasnil, gdy sie z nim zrownalismy. Polozony na stoku opadajacego w dol zbocza dom dymil z paru okien naraz. Ciagnacy autostrada ludzki strumien juz zaczal zawijac w tamta strone. Kroi sie nieszczescie. Wlascicielom plonacego obejscia moze uda sie ugasic pozar, lecz i tak grozi im plaga szabrownikow. -Odejdzmy stad - powiedzialam. - Tutejsi mieszkancy sa jeszcze silni, na pewno nie obejdzie sie bez walki. -Moglibysmy wyszperac pare przydatnych rzeczy - zaoponowala Zahra. -Nic takiego, za co warto by oberwac kulke - odpowiedzialam. - Idziemy! Ruszylam pierwsza, prowadzac ich dalej od malenkiej osady. Juz prawie ja minelismy, gdy zaczela sie strzelanina. Razem z nami pozostalo na szosie jeszcze troche ludzi, jednak wiekszosc zbiegla w dol, zeby ukrasc, co sie da, w walczacej z pozoga wiosce. Motloch z pewnoscia nie ograniczy zainteresowania do jednego plonacego domu i wszyscy inni gospodarze tez beda musieli stanac w obronie swojej wlasnosci. Z tylu za nami odezwaly sie najpierw pojedyncze strzaly, pozniej uslyszelismy nierowne trzaski broni obu stron, ktore na koniec przeszly w charakterystyczny jazgot broni maszynowej. Przyspieszylismy, z nadzieja, ze zdazymy znalezc sie poza zasiegiem jakiejkolwiek pukawki, zanim ktos zechce wziac nas na cel. -Cholera! - zaklela szeptem Zahra, dotrzymujac mi kroku. - Powinnam przewidziec, ze tak sie skonczy. Ludzie, ktorzy zyja na takim gluchym zadupiu, nie moga byc tchorzliwymi slabeuszami. -Zeby nie wiem, jak byli twardzi, tego dnia chyba nie przezyja - powiedzialam, ogladajac sie za siebie. Nad wioska klebilo sie juz znacznie wiecej dymu, w dodatku w kilku punktach naraz. Z oddali niosly sie przytlumione wrzaski i krzyki, przebijajac sie przez nieustanna kanonade. Glupie miejsce na niewielka niczym nieoslonieta osade. Powinni ukryc swoje domy gdzies daleko w gorach, gdzie przypadkiem mogloby je wypatrzyc co najwyzej paru obcych. Lekcja warta zapamietania. W tej chwili tym biedakom pozostalo tylko zabrac kilku napastnikow ze soba na tamten swiat. Jutro ci, ktorzy przezyja pogrom, beda juz na szosie, niosac na plecach ocalone resztki dobytku. Gdyby za sprawa trzesienia ziemi nie wybuchl pozar, nie sadze, by komukolwiek z wedrujacej autostrada cizby zaswitalo w glowie, aby napasc tak kupa na tamta wioske. Jedno nieszczescie pociagnelo za soba nastepne. Widzac pozar, szabrownicy uznali, ze maja prawo doszczetnie spustoszyc osade. Strzelanina pewno wystraszyla paru, kilkoro zginelo albo odnioslo rany, ale to tylko musialo podjudzic reszte. Decydujac sie osiasc na tak niebezpiecznym pustkowiu, osadnicy powinni zbudowac jakies trudne do sforsowania umocnienia obronne - zalozyc linie ladunkow zapalajacych lub wybuchowych albo cos w tym rodzaju. Tylko sila tak potezna, tak niszczycielska i dzialajaca z zaskoczenia, bylaby zdolna zniechecic napastnikow, wywolac panike silniejsza niz chciwosc, ktora ich tu przywiodla. Jesli osadnicy nie mieli materialow wybuchowych, powinni od razu zlapac dzieci i gotowke i wiac, gdzie pieprz rosnie, kiedy tylko zauwazyli zblizajaca sie horde. Przeciez znali okoliczne wzgorza o niebo lepiej niz pochodzacy z daleka tulacze. Duzo wczesniej powinni zadbac o dobre kryjowki albo - jezeli nawet nie pomysleli o tym - powinni sie rozproszyc, zapasc pod ziemie gdzies w gorach i przeczekac, az szabrownicy skoncza lupic ich domy. Niestety nic takiego nie zrobili. Teraz klebily sie za nami wielkie i geste chmury dymu, bez watpienia sciagajac nowe tabuny szperaczy. -Caly swiat oszalal - powiedzial ktos obok mnie. Nim sie odwrocilam, juz wiedzialam, ze to mezczyzna z obladowanym sakwami wozkiem. Troche zwolnilismy, popatrujac za siebie, i teraz nas dogonil. On tez nie mial zamiaru pladrowac malenkiej wioski. Nie sprawial wrazenia szabrownika. Wprawdzie ubranie mial brudne i zwyczajne, ale dobrze na nim lezalo i bylo prawie nowe. Dzinsy zachowaly jeszcze ciemnoniebieski kolor, a nogawki trzymaly zaprasowane kanty. Przy czerwonej koszuli z krotkimi rekawami nie brakowalo ani jednego guzika. Na nogach mial drogie turystyczne buty, a jego fryzura nosila slady strzyzenia u drogiego fryzjera. Skad ktos taki wzial sie na szosie, pchajac jakis wozek? Bogaty nedzarz - czy moze raczej zubozaly bogacz. Ciemna, przetykana siwizna broda; krotka, ale gesta. Dalej podobal mi sie tak samo, jak wowczas, gdy zobaczylam go po raz pierwszy. Zabojczo przystojny starszy pan. Czy swiat naprawde oszalal? -Czytalam - podjelam rozmowe - ze to mu sie zdarza co trzydziesci, czterdziesci lat. Cala trudnosc polega na tym, zeby dozyc, az wroci mu rozum. Chcialam blysnac wyksztalceniem, pochwalic sie, ze pochodze z dobrego domu, ale moje wymadrzanie sie nie zrobilo na starszym panu zadnego wrazenia. -Ostatnia dekada dwudziestego wieku wydawala sie zwariowana - podjal - ale ludzie byli jeszcze zamozni, wiec nie dzialo sie az tak zle. Chyba nigdy jeszcze nie nastaly gorsze czasy niz te. Ci dzisiejsi ludzie, te zwierzeta... -Nie rozumiem, jak mozna robic cos takiego - wtracila sie Natividad. - Szkoda, ze nie mamy jak zawiadomic policji - jakakolwiek tu jest. Ci gospodarze powinni zadzwonic. -Nic by to nie dalo - powiedzialam. - Nawet gdyby policja przyjechala dzisiaj, a nie jutro, byloby tylko wiecej trupow. Szlismy dalej w towarzystwie nieznajomego. Sprawial wrazenie, ze jest z tego zadowolony. Mogl zostac w tyle albo nas wyprzedzic, bo przeciez nie musial dzwigac swojego bagazu. Na szosie mogl z latwoscia przyspieszyc. A jednak chetnie trzymal sie z nami. Gawedzac, wymienilismy uprzejmosci. Dowiedzialam sie, ze nazywa sie Bankole: Taylor Franklin Bankole. Okazalo sie, ze oboje jestesmy potomkami czarnych, ktorzy w latach szescdziesiatych ubieglego wieku przybrali afrykanskie miana. Moj dziadek i ojciec Taylora urzedowo zmienili sobie nazwiska, obaj zastapili je rodowymi godnosciami ludu Joruba. To sprawilo, ze zadzierzgnela sie miedzy nami wiez. -Wiekszosc Murzynow w tamtych czasach wybierala nazwiska Suahili - opowiadal nasz nowy znajomy - ale ojciec wolal nazwac sie Bankole. Zawsze musial inaczej. Cale zycie chcial byc inny niz wszyscy. -Nie wiem, co kierowalo dziadkiem - odparlam. - Wczesniej nazywal sie Broome, wiec nie mial czego zalowac. Ale dlaczego zdecydowal sie na Olamina?... Moj ojciec tez nie mial pojecia. Dziadek zmienil nazwisko jeszcze przed jego narodzinami i tato przyszedl na swiat juz jako Olamina, tak samo jak potem my wszyscy. Bankole okazal sie rok mlodszy od mojego ojca. Urodzil sie w 1970 roku i, jak sam twierdzil, za stary byl na te cholerna wloczege autostrada z calym majatkiem w dwu sakwach. Mial piecdziesiat siedem lat. W pewnym momencie pomyslalam: szkoda, ze nie jest mlodszy, bo wtedy mialby przed soba wiecej zycia. Wydawal mi sie stary, ale pierwszy uslyszal, jak dwie dziewczyny wolaja o pomoc. Ponizej i rownolegle do autostrady, biegla druga droga - wiecej bylo na niej piachu niz asfaltu - ktora potem zakrecala gwaltownie, niknac gdzies posrod wzgorz. Dalej pod gore stal przy niej na wpol zawalony dom, wokol ktorego jeszcze unosil sie swiezy tuman pylu. Zanim runal na dobre, juz byl ruina. Teraz calkiem obrocil sie w gruzy. Gdy Bankole zwrocil nasza uwage, rzeczywiscie uslyszelismy dolatujace stamtad slabe okrzyki. -To chyba kobiety - odezwal sie Harry. -Chodzmy sprawdzic - zarzadzilam z westchnieniem. - Moze tylko trzeba wydobyc je spod jakiejs belki. Harry przytrzymal mnie za ramie. -Jestes pewna? -Tak. Wyjelam pistolet i oddalam mu go na wypadek, gdyby obezwladnil mnie czyjs bol. -Pilnuj naszych tylow - powiedzialam. Nieufnie i niepewnie weszlismy w rumowisko, zdajac sobie sprawe, ze wolanie o pomoc moglo byc oszustwem, aby zwabic kogos w pulapke. Pare osob tez zboczylo z szosy i szlo za nasza grupa; Harry zostal w tyle pomiedzy nimi a nami. Bankole pchal swoj wozek, starajac sie trzymac obok mnie. Gdzies sposrod gruzow slychac bylo dwa glosy. Dwie kobiety. Jedna mowila blagalnym tonem, a druga przeklinala. W koncu umiejscowilismy je; Zahra, Travis i ja zaczelismy odwalac gruz - suche, polamane na szczapy drewno, kawaly tynku, plastiku i cegly ze starodawnego komina. Bankole stal z Harrym i obserwowal. Wygladal naprawde groznie. Ma bron? Mialam nadzieje, ze tak. Naszym poczynaniom przygladala sie zachlannie niewielka gromada szperaczy, ktora przywleklismy za soba. Wiekszosc ludzi rzucala tylko ciekawe spojrzenia, chcac zobaczyc, co robimy, po czym szla dalej, ale niektorzy przystawali i czekali, co bedzie. Jezeli to trzesienie ziemi pogrzebalo te dwie pod gruzami, dziwne, ze nikt jeszcze nie zjawil sie, nie okradl ich z dobytku i nie podlozyl ognia pod ruiny, nie zawracajac sobie glowy przysypanymi. Obysmy tylko zdazyli je wyciagnac i wrocic na autostrade, nim komukolwiek przyjdzie do glowy, zeby nas pogonic. Nie mam zludzen, ze chetni znalezliby sie natychmiast - gdyby tylko na widoku pojawilo sie cos cennego. Natividad zagadala cos do Bankole'a, nastepnie wsadzila Dominica do jednej z jego sakw i siegnela do kieszeni, macajac, czy jej noz jest na swoim miejscu. Nie podobalo mi sie to. Lepiej by zrobila, dalej trzymajac dziecko - wtedy, w razie potrzeby, wszyscy moglibysmy uciekac biegiem. Tymczasem odkopalismy blada noge, uwieziona pod belka; byla poobijana, krwawila, ale nie wygladala na zlamana. Caly segment sciany razem ze stropem i kominem zwalil sie na te biedaczki. Usunelismy drobniejszy gruz, a potem wspolnie wzielismy sie do odrzucania ciezszych kawalow. Wreszcie wyciagnelismy je obie za odsloniete konczyny - pierwsza za reke i noge, druga za obie nogi. Bawilam sie przy tym tak samo dobrze jak one. Jednak ostatecznie okazalo sie, ze nie jest tak zle. Obie mialy jedynie tu i tam zdarta skore, a jednej leciala krew z nosa i ust. Splunela krwia, przy okazji wypluwajac pare zebow, po czym, zaklawszy, sprobowala wstac. Nie oponowalam, kiedy Zahra przyszla jej z pomoca. W tej chwili chcialam tylko znalezc sie jak najdalej od poszkodowanej. Druga kobieta, z twarza mokra od lez, siedziala na ziemi, gapiac sie na nas. Byla spokojna, lecz w jakis nieprzytomny, nienaturalny sposob. Az za spokojna. Gdy Travis chcial pomoc jej sie podniesc, skulila sie i krzyknela. Travis dal jej spokoj. Poza paroma zadrapaniami nie miala zadnych widocznych ran, ale moze uderzyla sie w glowe. Mogla tez byc w szoku. -Gdzie sa wasze rzeczy? - spytala Zahra te zakrwawiona. - Trzeba szybko sie stad zabierac. Potarlam usta, starajac sie zignorowac irracjonalne wrazenie, jakbym sama stracila dwa zeby. Czulam sie fatalnie - choc nie odbieralam doznan zadnych zlaman czy powazniejszych obrazen, podrapane, potluczone cialo cale pieklo i rwalo. Marzylam, zeby przycupnac gdzies i troche dojsc do siebie. Zaczerpnelam jednak tylko gleboko powietrza i podeszlam do kulacej sie z przerazenia kobiety. -Rozumiesz, co do ciebie mowie? - zapytalam. Spojrzala na mnie, a potem powiodla wzrokiem dokola; zobaczywszy swoja towarzyszke, wycierajaca krew ubrudzona dlonia, sprobowala wstac i rzucic sie do niej. Niestety potknela sie i upadalaby, gdybym jej nie podtrzymala. Ucieszylam sie w duchu, ze byla raczej nieduza. -Nogi masz cale - powiedzialam - ale lepiej sie oszczedzaj. Zaraz trzeba bedzie predko stad odejsc i musisz isc o wlasnych silach. -Kim ty jestes? - odezwala sie wreszcie. -Zupelnie obcym czlowiekiem - odparlam. - Postaraj sie przejsc choc kawalek. -Bylo trzesienie ziemi. -Zgadza sie. Chodz! Chwiejnie postapila ode mnie krok, a pozniej drugi i nastepne, az zataczajac sie, dotarla do swej znajomej. -Allie? - rzucila pytajaco. Tamta zauwazyla ja, pokustykala do niej i usciskala, obsmarowujac krwia. -Jill! Bogu dzieki! -Mam ich rzeczy - poinformowal Travis. - Wyprowadzmy je stad, dopoki jeszcze szabrownicy nas przepuszcza. Zmusilismy je do odejscia stamtad, tlumaczac, co nam grozi, jesli zostaniemy tu dluzej. Przeciez niepodobna tak wlec je ze soba, tak samo jak bez sensu bylo zostawianie dziewczyn na pastwe szabrownikow - po co w takim razie je odgrzebywalismy? Musza isc z nami, przynajmniej dopoki nie nabiora sil i nie beda zdolne zatroszczyc sie o siebie. -Okej - powiedziala ta zakrwawiona, mniejsza, lecz wyraznie wytrzymalsza, mimo ze fizycznie specjalnie nie roznily sie od siebie. Byly to sredniej postury, biale dwudziestokilkulatki o takich samych, brazowych wlosach. Wygladaly jak siostry. -Okej - powtorzyla zakrwawiona. - Wynosimy sie stad. Szla juz normalnie, nie utykala i nie zataczala sie. Jej towarzyszce szlo duzo gorzej. -Oddajcie nasze rzeczy - zazadala. Travis wyciagnal w jej strone dwa zakurzone spiworo-plecaki. Zarzucila jeden na plecy, nastepnie spojrzala na drugi i na swoja towarzyszke. -Wezme go - odezwala sie tamta. - Nic mi nie jest. Nie mowila prawdy, ale musiala niesc wlasny bagaz. Nikt nie ujdzie dlugo z podwojnym obciazeniem. Nikt nie moze sie bronic, taszczac dwa pakunki. Jakis tuzin gapiow stal i taksowal nas, kiedy wyprowadzalismy ocalone kobiety na droge. Harry, z pistoletem w rece, wyszedl teraz na czolo. Cos w jego wygladzie mowilo bardzo wyraznie, ze jest gotow zabic. Sprowokowany, zastrzeli natychmiast. Pierwszy raz widzialam go takiego. Imponowal, budzil respekt i groze, ale to nie bylo dobre. Taka postawa pasowala do chwili, do sytuacji, w jakiej sie znalezlismy - lecz nie pasowala do Harry'ego. Nie byl typem mezczyzny, ktory kiedykolwiek powinien wygladac w ten sposob. Nagle zlapalam sie na tym, ze mysle o nim jako o mezczyznie, a nie jako chlopaku. Mniejsza o to. Teraz wszyscy przestalismy byc dziecmi, stalismy sie kobietami i mezczyznami. Niech to szlag. Idacy z tylu Bankole, mimo siwiejacych wlosow i zarostu, sprawial jeszcze grozniejsze wrazenie niz Harry. On tez trzymal bron. Kiedy przechodzil obok, rzucilam okiem. Tez samopowtarzalny - na oko kaliber dziewiec milimetrow. Mialam nadzieje, ze niezgorzej sie nim posluguje. Tuz przed nim szla Natividad, pchajac jego wozek, z Dominikiem usadowionym w jednej z sakw. Travis pilnowal zony i dziecka. Szlam obok nieznajomych kobiet i przez caly czas obawialam sie, ze ktoras upadnie albo jakis duren rzuci sie do nich z lapami. Ta, ktora nazwala sie Allie, nadal krwawila. Raz po raz spluwala krwia i wycierala krwawiacy nos brudna reka. Druga - Jill, dalej ruszala sie nieprzytomnie i niepewnie. Razem z Allie podtrzymywalysmy ja miedzy soba. Zanim nas zaatakowali, juz wiedzialam, co sie swieci. Pomagajac przysypanym kobietom, nasza grupa sama wystawila sie na cel. Pewnie juz dawno by nas napadli, gdyby tamta osada w dole nie odciagnela najbardziej agresywnych i zdesperowanych typow. Dzien grabienia slabszych. Trzesienie ziemi stworzylo sprzyjajaca atmosfere. A jedna napasc moze wywolac nastepne. Musielismy sie miec na bacznosci. Ni stad, ni zowad, jakis mezczyzna rzucil sie na Zahre. Drobnej budowy - musiala wydac mu sie rownie bezbronna jak ponetna. Kilka sekund pozniej ktos mnie chwycil i okrecil dokola. Zaczelam tracic rownowage. Jakie to glupie. Nim ktokolwiek zdazyl mnie uderzyc, sama potknelam sie i wylozylam. Jednak poniewaz moj napastnik ciagnal mnie w swoja strone, runelam na niego i pociagnelam w dol za soba. Jakims sposobem udalo mi sie wyciagnac moj sprezynowiec. Pstryknelam i wyskoczylo ostrze. Dzgnelam w cialo opryszka. Szesciocalowe ostrze weszlo az po rekojesc. Poczulam koszmarny bol i wyszarpnelam je z rany. Brak slow, aby opisac te katusze. Pozniej powiedzieli mi, ze wrzasnelam i ze nigdy przedtem nie slyszeli takiego wycia. Nic dziwnego. Mnie tez pierwszy raz cos tak gleboko zranilo. Po pewnym czasie meczarnie w piersiach oslably, az wreszcie zupelnie ustapily. Po prostu przygniatajacy mnie mezczyzna wykrwawil sie na smierc. Dopiero w tym momencie do mojej swiadomosci zaczelo na nowo przenikac cokolwiek poza cierpieniem. Najpierw uslyszalam placz Dominica. Poniewczasie uswiadomilam sobie, ze rozleglo sie tez kilka strzalow. Gdzie byli moi? Czy ktores zostalo ranne? Zabili ich? Wzieli do niewoli? Lezalam dalej pod bezwladnymi, tezejacymi zwlokami, ktore dotkliwie mi ciazyly, a ich odor przyprawial o mdlosci. Facet wykrwawil mi sie na piersiach i jesli dobrze czulam, zsikal sie na mnie w agonii. A jednak nie odwazylam sie poruszyc, nim nie ocenilam sytuacji. Uchylilam troszeczke powieki. Zanim zdazylam ogarnac, co wlasciwie widze, ktos zwlekl ze mnie cuchnacego umarlaka i zobaczylam nad soba dwie zaniepokojone twarze: Harry'ego i Bankole'a. Krztuszac sie, sprobowalam wstac, lecz Bankole mnie powstrzymal. -Zranil cie gdzies? - spytal stanowczo. -Nie, nic mi nie jest - odpowiedzialam i widzac, jak Harry wpatruje sie w to morze krwi, zaraz dodalam: -Nie martw sie. To nie moja krew, tylko tamtego. Kiedy pomogli mi stanac na nogi, przekonalam sie, ze nos mnie nie mylil: denat popuscil na mnie mocz. Szalenczo pragnelam zedrzec z siebie zaszargane rzeczy, ale na razie musialam z tym poczekac. Mimo obrzydzenia, jakie czulam, nie moglam rozebrac sie w bialy dzien i przy wszystkich - zeby kazdy mogl mnie rozpoznac. Dosc mialam klopotow jak na jeden dzien. Rozejrzalam sie i zobaczylam, ze Travis i Natividad staraja sie uspokoic zanoszacego sie placzem Dominica. Zahra stala w pogotowiu przy naszych nowych znajomych, ktore przysiadly obok na ziemi. -Z nimi wszystko w porzadku? - zapytalam. Harry skinal glowa. -Troche sie wystraszyly i rozkleily, ale sa cale. Nikomu z nas nic sie nie stalo. Za to oni nie mieli szczescia. Mowiac to, wskazal na czlowieka, ktorego zabilam. W poblizu lezaly trzy inne martwe ciala. -Bylo jeszcze paru rannych - uzupelnil Harry - ale puscilismy ich wolno. Kiwnelam glowa z aprobata. -Lepiej rozbierzmy te trupy i tez sie zmywajmy - powiedzialam. - Jestesmy tu za bardzo na widoku. Szybko i dokladnie przeszukalismy ciala, procz naturalnych otworow. Az tak ubodzy nie bylismy. Nastepnie, pod wplywem nalegan Zahry, jednak poszlam na tyly zrujnowanego domu zeby pospiesznie sie przebrac. Zahra wziela bron od Harry'ego i pilnowala mnie, gdy zmienialam ubranie. -Cala jestes we krwi - stwierdzila. - Jesli ludzie pomysla, ze jestes ranna, niektorym moze przyjsc do glowy, zeby cie napasc. Nie najlepszy dzis dzien, zeby obnosic sie ze slabosciami. Coz, przypuszczalnie miala racje. Bylam zadowolona, ze namowila mnie do czegos, czego sama tak bardzo pragnelam. Wlozylam uswinione i mokre rzeczy do plastikowej torby, ktora nastepnie szczelnie zamknelam i upchnelam w plecaku. Gdyby tylko ciuchy ktoregos z zabitych pasowaly na mnie i nadawaly sie jeszcze do noszenia, od razu wyrzucilabym swoje, ale w takim stanie rzeczy musialam zachowac je i uprac przy pierwszej okazji - kiedy tylko dojdziemy do nastepnej wodnej stacji albo sklepu z wydzielona pralnia. Wprawdzie przy trupach znalezlismy tez troche gotowki, jednak madrzej bedzie wydac ja na potrzebniejsze zakupy. W sumie przy calej czworce napastnikow znalezlismy okolo dwu i pol tysiaca dolarow - oraz dwa noze, ktore mozna bylo sprzedac albo dac nowym dziewczynom, i pukawke. Podczas napasci wyciagnal ja mezczyzna, ktorego zastrzelil Harry. Okazalo sie, ze to dziewieciomilimetrowa beretta, tyle ze brudna i bez jednego naboju. Wlasciciel nie mial do niej amunicji, ale moze da sie ja gdzies dokupic - moze nawet od Bankole'a. Na to na pewno warto wydac pieniadze. W kieszeni tego, co rzucil sie na mnie, znalazlam tez kilka sztuk bizuterii: dwa zlote pierscionki, kolie z gladkich blekitnych kamieni, chyba z lazurytu, i jeden kolczyk, ktory okazal sie radiem. Radio sobie zatrzymamy. Bedziemy miec wiadomosci, co sie dzieje na swiecie, dalej od autostrady. Dobrze, ze skonczy sie to kompletne odciecie od informacji. Ciekawe, kim byla ofiara, ktorej moj bandzior je odebral. Wszyscy czterej mieli schowane gdzies przy sobie male plastikowe pudelka na pigulki. Dwa byly puste, ale w pozostalych dwu zostalo jeszcze po pare tabletek. A wiec to tak: nie mieli ze soba zadnych zapasow zywnosci ani wody, nie byli porzadnie uzbrojeni, za to kiedy tylko mogli, kradli prochy albo pieniadze na prochy. Cpuny. Ciekawe, co najchetniej brali. Piro? Pierwszy raz od wielu dni przypomnial mi sie moj brat Keith. On tez handlowal tymi okraglymi fioletowymi pigulkami, ktore znajdowalismy przy wszystkich, ktorzy na nas napadali? I przez to zginal? Kilka mil dalej na autostradzie minelismy sie z policja; radiowozy jechaly na poludnie, w strone tamtej wioski, z ktorej do tej pory musialy zostac jedynie wypalone kikuty domow i mnostwo trupow. Moze gliniarzom uda sie jeszcze zgarnac paru spoznionych szperaczy. A moze sami co nieco poszabruja. Albo tylko rzuca na wszystko okiem i odjada. Na co zdala sie policja, kiedy palilo sie nasze sasiedztwo? Psu na bude. Kobiety, ktore odkopalismy spod gruzow, chca zostac z nami. Nazywaja sie Allison i Jillian Gilchrist i rzeczywiscie sa siostrami. Allison ma dwadziescia cztery lata, a Jillian o rok wiecej; sa biedne i uciekly przed losem prostytutek. Alfonsem chcial byc ich rodzony ojciec. Poprzedniej nocy schronily sie w domu, ktory sie potem zawalil, poniewaz stal pusty. Sprawial wrazenie od dawna opuszczonego. -Opuszczone domy to pulapki - tlumaczyla im Zahra podczas marszu. - Tu, na takim pustkowiu, sciagaja do nich najprzerozniejsze typy. -Nas nikt nie zaczepial - odezwala sie Jill. - Tak samo, jak nikt nam nie pomogl, kiedy pozniej dom runal - dopoki wy sie nie zjawiliscie. -Mialyscie duzo szczescia - zwrocil sie do niej Bankole, ktory nadal byl z nami i szedl obok mnie. - Tutaj nieczesto ludzie sa skorzy do pomocy. -Wiemy o tym - przyznala Jill. - I jestesmy wam wdzieczne. Skoro juz o was mowa, to kim jestescie? Harry przeslal jej dziwny polusmieszek. -Nasionami Ziemi - odpowiedzial, zerkajac na mnie. Kiedy Harry tak sie usmiecha, trzeba na niego uwazac. -A co to takiego? - naturalnie z miejsca zaciekawila sie Jill. Idac za jego wzrokiem, trafila na mnie. -Mamy pewne wspolne plany - wyjasnilam. - Chcemy osiasc na polnocy i zalozyc osade. -Gdzie konkretnie? - chciala wiedziec Allie. Miala nadal obolale dziasla - czulam to dotkliwiej, kiedy zwracalam na nia uwage. Dobrze chociaz, ze prawie przestala juz krwawic. -Gdzies, gdzie znajdzie sie praca za pieniadze i gdzie nie trzeba przeplacac za wode - odpowiedzialam. - W takiej okolicy, gdzie nie bedzie z nia specjalnych problemow. -Wody brakuje wszedzie - oznajmila. - Kim jestescie? - powtorzyla po chwili Jill. - Jakas sekta czy cos w tym rodzaju? -Po prostu sa pewne rzeczy, w ktore wszyscy wierzymy - odparlam. Obrocila sie i spojrzala na mnie z jakas wrogoscia. -Wedlug mnie religia jest gowno warta - obwiescila. - Albo jest falszywa, albo pomylona. Wzruszylam ramionami. -Nikt was nie zmusza, zebyscie zostaly z nami. W kazdej chwili mozecie pojsc swoja droga. -Ale o co konkretnie wam chodzi? - naciskala. - Do czego sie modlicie? -Do siebie samych - odpowiedzialam. - A do czegoz by innego? Na moment odwrocila sie z odraza, by zaraz znowu zwrocic sie do mnie. -Czy zeby isc z wami, musimy przejsc na wasza wiare? -Nie. -No to wszystko gra! Obrocila sie plecami i wysforowala przede mnie, jak gdyby wlasnie zyskala jakas przewage. Podnoszac glos do takiego tonu, zeby ja zaskoczyc, przemowilam do jej potylicy: -Dzis ryzykowalismy dla was zycie. Az podskoczyla, jednak nie odwrocila sie. -Nie jestescie nam za to nic winne - ciagnelam. - Czegos takiego sie nie kupuje. Ale jezeli zdecydujecie sie wedrowac dalej z nami, kiedy wpadniemy w jakies tarapaty, musicie byc przygotowane, ze wtedy stajecie po naszej stronie, walczycie i bronicie sie przy naszym boku. A wiec: wchodzicie w to czy nie? Allie zrobila w tyl zwrot, zesztywniala ze zlosci. Zatrzymala sie naprzeciwko mnie i czekala bez slowa. Nie skrecilam w bok ani nie przystanelam. Nie pora na schodzenie z drogi. Trzeba przekonac sie, jak daleko moze posunac sie pod wplywem dumy i gniewu. W jakim stopniu ta uzewnetrzniona wrogosc byla szczera, a w jakim mozna ja zlozyc na karb bolu? Sprawi nam wiecej klopotu, niz jest tego warta? Gdy juz dotarlo do niej, ze jesli bede musiala, przejde przez nia, chocby taranujac jak przeszkode, usunela mi sie z drogi i ruszyla obok, jak gdyby od poczatku nic innego nie zamierzala. -Zadajemy sie z wami tylko dlatego, ze to wy nas odgrzebaliscie - oznajmila, po czym westchnela. - Umiemy sobie radzic w ciezkich czasach. Nie boimy sie pomagac przyjaciolom i walczyc z wrogami. Robimy to od malego. Popatrzylam na nia, myslac, jak malo obie siostry opowiedzialy nam o swym zyciu: prostytucja, ojciec streczyciel... Niesamowita historia, jesli tylko prawdziwa. Szczegoly z pewnoscia okazalyby sie jeszcze ciekawsze. Jak udalo im sie uciec od ojca? Poki nie okaze sie, ile sa warte, musza pogodzic sie z faktem, ze bedziemy miec je na oku. -No to witamy - powiedzialam. Przyjrzala mi sie, po czym kiwnawszy glowa, szybkim krokiem znow wyszla przede mnie. Jill, ktora w czasie naszej rozmowy zwolnila, by isc razem z nami, pospieszyla za siostra. Zahra, ktora tez wczesniej zostala w tyle, zeby jej pilnowac, teraz usmiechnela sie do mnie szeroko i potrzasnela glowa. Nastepnie ruszyla naprzod, chcac zrownac sie z Harrym idacym na przedzie. Za to przy moim boku wyrosl znow Bankole i wtedy przypomnialo mi sie, jak na widok mojej scysji z Allie ustapil z drogi. -Na dzis mam dosyc rozrob - wyjasnil, widzac, ze mu sie przygladam. Usmiechnelam sie. -Dzieki, ze trzymales z nami przy tamtej. Wzruszyl ramionami. -Zdziwilo mnie, ze ktos jeszcze przejal sie losem dwoch nieznajomych dziewczyn. -Tez sie przejales. -Ano tak. Pewnie kiedys mnie przez to zabija. Tymczasem jesli nie macie nic przeciwko temu, chcialbym dolaczyc do waszej trzodki. -Juz dolaczyles. Witamy. -Dziekuje - powiedzial i odwzajemnil moj usmiech. Mial czyste, klarowne oczy z intensywnie brazowymi teczowkami - przyciagajace oczy. Cos za bardzo i za szybko go polubilam. Musze z tym uwazac. *** Pod wieczor dotarlismy do Salinas; nieduze miasto niewiele ucierpialo przez trzesienie ziemi i wstrzasy wtorne, pod ktorych wplywem grunt podrygiwal jeszcze w te i we w te przez caly dzien. Ponadto Salinas wygladalo tak, jakby nie tknely go watahy szabrownikow, wyraznie nadgorliwych, odkad rano splonela tamta wioska. To bylo dziwne. Prawie wszystkie malutkie osady, ktore mijalismy po drodze, staly w ogniu i roilo sie w nich od szperaczy. Trzesienie ziemi odmienilo wczorajszych spokojnych i powloczacych nogami nedzarzy, jak gdyby dajac im przyzwolenie, by stali sie drapieznymi bestiami, ktore napadaja kazdego jeszcze zywego mieszkanca dotknietego nieszczesciem domu.Sadzilam, ze najliczniejsza horda zerujacych drapiezcow zostala za naszymi plecami, mordujac i ginac w bijatyce o lupy. Nigdy jeszcze tak sie nie wysilalam, aby nie dostrzegac tego, co sie wyprawia wokol nas. Na szczescie pomagala mi w tym zaslona z dymu i zgielk. Juz i tak wystarczajaco ciezko bylo mi radzic sobie z rwaca od bolu twarza Allie i z aura powszechnego nieszczescia, ktora unosila sie nad autostrada. Mimo zmeczenia zdecydowalismy, ze w Salinas umyjemy sie tylko i uzupelnimy zapasy, a potem ruszymy dalej. Wolelismy nie byc w miescie, gdy nawiedzi je fala najgorszych szumowin. Wlasciwie, sfatygowani po calym dniu palenia i grabienia, powinni sie uspokoic, jednak szczerze w to watpilam. Przypuszczalam raczej, ze upojeni wlasna sila beda chcieli wiecej. Jak powiedzial Bankole: "Kiedy ludzie juz raz uwierza, ze wolno im brac, co tylko chca, rujnujac innych, nikt nie wie, jak daleko jeszcze sie posuna". W Salinas ludzie byli dobrze uzbrojeni. Wzdluz wszystkich bocznic przy autostradzie parkowaly policyjne samochody; gliniarze nie spuszczali z nas wzroku, niektorzy trzymali w rekach srutowki badz automatyczne karabinki - jakby tylko czekali na pretekst, zeby ich uzyc. Moze wiedzieli, co sie swieci. Musielismy uzupelnic nasze zapasy, ale nie mielismy pojecia, czy nam pozwola. Salinas robilo wrazenie miasteczka, ktore niechetnie gosci obcych przybyszow. Jesli tu nie mieszkasz, miejscowi wola, zebys zniknal przed zachodem slonca. Przez ostatnie dwa tygodnie mijalismy sporo podobnych miejsc. Jednak gdy zboczylismy z szosy w kierunku sklepu, nikt nas nie zatrzymal. Strumien tulaczy na drodze chwilowo znacznie sie przerzedzil, tak ze policja mogla obserwowac nas wszystkich. Widzialam, jak zwlaszcza przygladaja sie naszej grupie, lecz pozwalali nam zapuszczac sie w miasto. Bylismy spokojni. Mezczyzni z kobietami i z dzieckiem, w dodatku troje bialych. Z ich punktu widzenia chyba wygladalismy jak ludzie nieszkodliwi. Straznicy ochrony w sklepach byli rownie dobrze uzbrojeni jak gliny: mieli srutowki i automatyczne karabinki, a w kabinach na gorze stalo na trojnogach nawet pare kaemow. Bankole powiedzial, ze pamieta czasy, kiedy ochroniarze mieli tylko palki lub co najwyzej rewolwery. Tato tez czesto o tym wspominal. Czesc straznikow albo nie byla dostatecznie dobrze wyszkolona, albo tak samo jak szabrownikow upajala ich wladza - w kazdym razie wycelowali w nas caly swoj arsenal. Czysty obled. Dwoje czy troje z nas wchodzi do sklepu i zaraz mierzy do nas tyle samo luf. W pierwszej chwili nie wiedzielismy, co sie dzieje. Zastygli bez ruchu, gapilismy sie i czekalismy, co bedzie dalej. Faceci z gnatami parskneli smiechem. -Kupowac cos albo wypieprzac! - rzucil jeden z nich. Wyszlismy. To maly sklep. Takich jest mnostwo, do wyboru, do koloru. W ktoryms w koncu beda normalni straznicy. Mimo to nie moglam przestac rozmyslac, ile wypadkow z uzyciem broni tamci maja na koncie. Zapewne po fakcie zawsze okazuje sie, ze kazda ich ofiara to byl uzbrojony bandyta z wypisanymi na twarzy morderczymi sklonnosciami. Dla odmiany straznicy na stacji wodnej wygladali jak spokojni zawodowcy. Lufy trzymali skierowane do ziemi i ograniczali sie jedynie do pokrzykiwania na ludzi, aby za bardzo sie nie guzdrali i zeby szybciej szla kolejka. Poczulismy sie na tyle bezpiecznie, ze po dokupieniu wody nie tylko napredce przepralismy i podsuszylismy rzeczy, ale jeszcze zdecydowalismy sie wynajac pare kabin - osobno dla kobiet i dla mezczyzn - w ktorych kazdy wyszorowal sie do czysta nad wlasna miska wody. To ostatecznie rozstrzygnelo kwestie mojej plci dla wszystkich naszych nowych znajomych - jezeli ktores jeszcze samo nie zgadlo. Wreszcie, troche czysciejsi, zaopatrzeni w zywnosc, wode, amunicje do trzech sztuk broni i, przy okazji, prezerwatywy na moje ewentualne przyszle potrzeby, opuszczalismy miasto. Po drodze, na samych rogatkach, natknelismy sie na malutki uliczny ryneczek, na ktorym handlowalo zaledwie kilka osob. Sprzedawali co popadnie, przewaznie byly to bezwartosciowe rzeczy rozlozone na stolikach albo na brudnych plachtach rozciagnietych na golym asfalcie. Na jednym z blatow Bankole wypatrzyl strzelbe. Prawdziwy antyk: winchester z recznie ryglowanym zamkiem i komora na piec naboi, rzecz jasna pusta. Troche za wolny w akcji - jak przyznal Bankole - ale bardzo mu sie spodobal. Ogladajac go skrupulatnie i obmacujac, zaczal targowac sie z dobrze uzbrojona para staruszkow, ktorzy wystawili bron na sprzedaz. Ich stolik byl jednym z najczystszych na ryneczku, z calym towarem starannie rozlokowanym; stala tam mala reczna maszyna do pisania, przy ktorej lezal stosik ksiazek; bylo kilka narzedzi, zuzytych, ale doczyszczonych, dwa noze w wytartych skorzanych pochwach, poza tym pare garnkow - no i strzelba, z pasem i luneta. Bankole targowal sie o nia z mezczyzna, a ja w tym czasie odkupilam garnki od kobiety. Poprosze Bankole'a, by zaladowal je na swoj wozek. Pomyslalam, ze sa tak duze, ze bedzie mozna za jednym zamachem ugotowac w nich zupe, gulasz czy goraca kasze dla wszystkich naraz. Bylo nas juz dziewiecioro, wiec zakup wiekszych garnkow okazal sie koniecznoscia. Po tej transakcji podeszlam do Harry'ego, ktory przegladal kupke ksiazek. Prawie sama beletrystyka. Wybralam sobie antologie poezji, a Harry wzial powiesc o Dzikim Zachodzie. Reszta, z braku zainteresowania albo gotowki, nie zwrocila uwagi na ksiazki. Kupilabym wiecej, gdybym tylko mogla wszystko uniesc. Moj plecak byl juz tak wypchany, ze ledwo go dzwigalam przez cale dnie marszu. Po skonczeniu sprawunkow odstapilismy od stolika i czekalismy, az Bankole dobije targu. I tu nas zaskoczyl. Gdy juz naklonil staruszka, by opuscil cene do sumy, ktora wydala mu sie rozsadna, przywolal nas z powrotem do stoiska. -Czy ktores z was wie, jak sie obchodzic z takim starociem? - zapytal. Kiedy Harry i ja potaknelismy, poprosil, bysmy obejrzeli strzelbe. Ostatecznie wszyscy inni tez brali ja do rak - jedni z rzucajaca sie w oczy niezrecznoscia, niektorzy z pewna znajomoscia rzeczy. W sasiedztwie i Harry, i ja cwiczylismy z roznymi karabinami sasiadow, wiec ze strzelbami radzilismy sobie rownie dobrze jak ze srutowkami czy bronia krotka. W domu cala bron, jaka legalnie posiadalismy, byla do wspolnego uzytku, przynajmniej podczas strzeleckich cwiczen. Moj ojciec zawsze chcial, zebysmy umieli poslugiwac sie wszystkimi dostepnymi rodzajami broni. Tak wiec oboje z Harrym bylismy dobrymi, doswiadczonymi strzelcami - jednak zadne z nas nigdy nie kupowalo uzywanej broni. Winchester spodobal mi sie, dobrze tez lezal w rece, ale to jeszcze o niczym nie swiadczylo. Harry, choc jemu strzelba tez chyba przypadla do gustu, mial ten sam problem. -Przejdzmy tam - rzucil Bankole, zabierajac nas na bok, skad nie mogla nas slyszec para staruszkow. -Radze wziac te pukawke - powiedzial. - To, co zabraliscie tym czterem cpunom, wystarczy, zeby zaplacic tyle, ile wytargowalem. Przyda wam sie chociaz jeden precyzyjny karabin dlugiego zasiegu, a ten jest dobry. -Za te pieniadze mozemy miec gore jedzenia - zauwazyl Travis. Bankole skinal glowa. -Zgoda, ale jesc musza tylko zywi. Wydajcie je na strzelbe; przekonacie sie, ze to dobry zakup - przy pierwszej okazji, kiedy trzeba bedzie jej uzyc. Tych, co nie potrafia sie z nia obchodzic, naucze. Dawno temu moj ojciec i ja chadzalismy z takimi na jelenie. -Ale to przezytek - wtracil sie Harry. - Gdyby byl automatyczny... -...To by nie bylo was stac - przerwal mu Bankole, wzruszajac ramionami. - Wlasnie dlatego jest tani, bo jest stary i jest legalny. -I wolny - wpadla mu w slowo Zahra. - Poza tym jezeli dla ciebie cena tego starowiny to tanio, jestes chyba stukniety. -Wiem, ze jestem tu nowa - zabrala glos Allie - ale akurat zgadzam sie z Bankole'em. Niezle sobie radzicie z waszymi pistoletami, jednak predzej czy pozniej traficie na takich, co beda grzac do was spoza zasiegu krotkiej broni, a wtedy wystrzelaja was jak kaczki. Skosza jedno po drugim. -I ta strzelba ocali nam skore? - zapytala sceptycznie Zahra. -Ona sama raczej nie - odparlam. - Ale dobry strzelec poslugujacy sie nia moze zwiekszyc nasze szanse. Spojrzalam na Bankole'a. -Zdarzalo ci sie trafiac te jelenie? - spytalam. -Raz czy dwa - odpowiedzial z usmiechem. Nie odwzajemnilam usmiechu. -Czemu sam nie kupisz tej strzelby? -Nie stac mnie - odparl. - Mam akurat tyle, ze jeszcze jakis czas starczy na najpilniejsze potrzeby, by moc isc dalej. Wszystko, co kiedys mialem, przepadlo rozkradzione albo spalone. Nie do konca mu wierzylam. Z drugiej strony, ja tez nikomu sie nie chwalilam, ile mam wlasnej gotowki. Sadzilam, ze kazac nam podjac taka decyzje, Bankole sprawdzal nasza wyplacalnosc. Czy mielismy dosc wlasnych pieniedzy, aby wydac caly niespodziewany przyplyw gotowki na staroswiecki karabin? Co zamierzal, gdybysmy sie na to zdecydowali? Nie po raz pierwszy juz przemknela mi przez mysl nadzieja, ze nie okaze sie zwyczajnym, tyle ze przystojnym, zlodziejem. Tak czy siak, winchester spodobal mi sie bardzo - no i naprawde jest nam potrzebny. -Harry i ja tez calkiem przyzwoicie strzelamy - oznajmilam. - Moim zdaniem ta strzelba dobrze lezy w rece; poza tym w tej chwili nie mozemy pozwolic sobie na nic lepszego. Czy ktores z was zauwazylo w niej jakis feler? Wszyscy popatrzyli po sobie. Nikt sie nie odezwal. -Potrzebujemy jeszcze do winchestera amunicji, no i trzeba go wyczyscic - powiedzial Bankole. - Troche sie przelezal, ale byl dobrze konserwowany. Jesli go wezmiecie, dokupie zestaw do czyszczenia i zapasik naboi. Przy takim obrocie sprawy zabralam glos, nim ktokolwiek zdazyl cokolwiek wtracic: -Jesli kupimy, trzymam za slowo. Kto jeszcze umie z niego strzelac? -Ja - zglosila sie Natividad. Na widok paru zdziwionych spojrzen usmiechnela sie. -Nie mialam braci. Ojciec musial kogos nauczyc strzelac. -My nigdy nie strzelalysmy z niczego - przyznala sie Allie. - Ale tez mozemy sie nauczyc. Jill przytaknela. -Ja zawsze chcialam - wyznala. -Mowiac szczerze, mnie tez przyda sie nauka - powiedzial Travis. - Za moich mlodych lat bron nosili tylko zawodowi straznicy albo lezala zamknieta w schowkach. -No to kupujemy - zadecydowalam. - A potem zaraz wynosimy sie z miasta. Tylko patrzec, jak zajdzie slonce. Bankole dotrzymal slowa i po drodze dokupil jeszcze przybory do czyszczenia i duzy zapas amunicji; uparl sie, zeby zalatwic wszystko, zanim wyjdziemy z miasta, bo jak przekonywal: "Kto wie, kiedy znajdziemy sie w potrzebie albo natkniemy sie na kogos, kto akurat zechce nam takie naboje odsprzedac?" Gdy juz nic nam nie brakowalo, opuscilismy Salinas. Po drodze z miasta Harry niosl nasz nowy nabytek, a Zahra berette - obie sztuki bez jednej kuli w srodku i trzeba bylo sie nad nimi troche napracowac przed zaladowaniem. Tylko Bankole i ja mielismy bron gotowa do strzalu, z pelnymi magazynkami. Stanelam na czele, a Bankole oslanial nam tyly. Zmierzchalo juz. Z daleka za plecami dolatywaly do nas odglosy strzelaniny, a od czasu do czasu gluchy huk niewielkich wybuchow. 20 Bog nie jest dobryani zly, Nie jest miloscia ani nienawiscia. Bog to Zmiana. Wszystko, czego potrzebujemy, musimy odnalezc w samych sobie. w sobie nawzajem - w naszym Przeznaczeniu. "Nasiona Ziemi: Ksiegi Zywych" SOBOTA, 28 SIERPNIA 2027 (zapiski z WTORKU, 31 SIERPNIA) Dzis albo jutro wypada dzien odpoczynku, jednak zgodnie postanowilismy nie zatrzymywac sie na dluzszy postoj. Przez cala noc dochodzil nas zgielk dalekich wystrzalow, eksplozji i pozarow. Tam, skad przyszlismy, widzielismy lune, podczas gdy niebo przed nami bylo jeszcze czyste. Chociaz wszyscy jestesmy umeczeni, rozsadniej zrobimy, nie opozniajac wedrowki. Z samego rana obmylam alkoholem czarny radioodbiorniczek w kolczyku, nastepnie wlaczylam go i wlozylam do ucha. Sluchajac, musialam przekazywac dalej wszystkie wiadomosci, poniewaz dzwiek byl bardzo slaby. Z radia dowiedzielismy sie, ze nie tylko musimy zapomniec o calodniowym wypoczynku, ale trzeba takze zmienic plany. Uprzednio zamierzalismy trzymac sie drogi numer sto jeden, dojsc nia do San Francisco i przejsc przez most Golden Gate. Jednak radio ostrzegalo, aby trzymac sie z dala od rejonu Zatoki. Okolice San Jose, San Francisco, Oakland i Berkeley to jeden wielki chaos. Trzesienie ziemi dokonalo tam wielkich zniszczen, a szabrownicy, ludzkie sepy, gliny i prywatne armie ochroniarzy - wszyscy razem wyraznie uwzieli sie, by dokonczyc dziela. Naturalnie piro tez zbiera swoje zniwo. Reporterzy radiowi, ktorzy tu na Polnocy skracaja nazwe do "pro" albo "ro", donosza, ze jest mnostwo uzaleznionych. To wlasnie im odbija na haju i wzniecaja pozary, pustoszac okolice, ktora oparla sie trzesieniu ziemi. Za lub przed nimi szwendaja sie bandy ulicznej biedoty, grabiac, co sie da, ze sklepow i z ogrodzonych murami enklaw bogaczy i niedobitkow klasy sredniej. No tak. Tu i owdzie zdarza sie, ze bogacze uciekaja smiglowcami. Wszystkie mosty, ktore ocalaly - a takich jest wiekszosc - kontroluje policja albo gangi. I jedni, i drudzy nastawieni sa na okradanie zdesperowanych uciekinierow z broni, pieniedzy, zywnosci i wody - w najlepszym razie. Biednych karza pobiciem, gwaltem i - na koncu albo od razu - smiercia. Aby przywrocic porzadek, postawiono w stan gotowosci Gwardie Narodowa, ktorej moze w koncu sie to uda. Sadze jednak, ze na krotka mete jej dzialania tylko powieksza szerzacy sie zamet i bezholowie. Bo czego innego mozna oczekiwac, kiedy w tej oblakanej sytuacji wkroczy na scene jeszcze jedna dobrze uzbrojona, zorganizowana grupa? Co bardziej troskliwi gwardzisci wezma bron oraz reszte ekwipunku i znikna, zeby pomagac wlasnym rodzinom. Pozostali, jesli zostana zmuszeni do prowadzenia wojny przeciwko wlasnym ziomkom, beda zdezorientowani, wystraszeni i przez to niebezpieczni. Znajda sie i tacy, ktorzy odkryja, ze nowa wladza, jaka im sie dostala w rece - prawo do podporzadkowywania sobie innych, do odbierania im mienia, godnosci i zycia - bardzo ich rajcuje... Kiepska sytuacja. Chyba dlugo jeszcze rejon Zatoki lepiej bedzie omijac szerokim lukiem. Przy sniadaniu rozlozylismy na ziemi mapy i przejrzawszy je, zdecydowalismy, ze jeszcze dzis rano zejdziemy z miedzystanowej autostrady numer sto jeden. Mniejsza i niewatpliwie mniej zapchana szosa, prowadzaca od wybrzeza w glab ladu, dojdziemy do miasteczka o nazwie San Juan Bautista, a stamtad szosa stanowa numer sto piecdziesiat szesc odbijemy na wschod. Stamtad skrecimy w sto piecdziesiata druga, ktora zaprowadzi nas do drogi miedzystanowej numer piec, a ta z kolei okrazymy caly rejon Zatoki. Znaczylo to, ze jakis czas bedziemy wedrowac przez srodek stanu, a nie nad oceanem. Moze sie tez okazac, ze musimy ominac szose miedzystanowa numer piec i pojsc jeszcze dalej na wschod, az do drogi stanowej numer trzydziesci trzy albo dziewiecdziesiat dziewiec. Jednak podoba mi sie to, ze wieksza czesc szosy miedzystanowej numer piec prowadzi przez zupelne pustkowie. To miasta sa najbardziej niebezpieczne. Nawet te mniejsze moga stac sie zabojcze. Mimo to trzeba co jakis czas odnawiac zapasy - zwlaszcza wody. Niewykluczone, ze z tego powodu bedziemy musieli zapuscic sie w gesciej zaludnione obszary przy jakiejs innej autostradzie. Tymczasem pozostaje tylko sie pilnowac i uzupelniac wszystko przy kazdej okazji, jaka sie trafi - nie zmarnowac szansy dokupienia gdzies wody czy jedzenia. Nagle przyszlo mi na mysl, ze przeciez te mapy sa stare. Okolica przy szosie miedzystanowej numer piec tez moze byc juz gesciej zaludniona. Tak czy siak, by do niej dojsc, musimy minac wielkie slodkowodne jezioro - zalew San Luis. Kto wie, czy juz nie wyschlo. W ciagu ostatnich kilku lat zniknelo wiele akwenow. Ale beda drzewa, chlodny cien i miejsca, gdzie da sie wygodnie odpoczac. Moze chociaz trafi sie stacja wodna. Jesli tak, staniemy tam na biwak i odsapniemy dobe albo nawet dwie. Po wspinaczce w gorzystym terenie bedziemy potrzebowac dluzszej chwili na oddech. Jak sadze, wkrotce bedziemy mieli na glowie szabrownikow przepedzonych na polnoc - akurat w nasza strone - z Salinas i uciekinierow z rejonu Zatoki idacych na poludnie, wiec tez w naszym kierunku. Najroztropniej bedzie po prostu zejsc im wszystkim z drogi. Wyruszylismy wczesnie, wzmocnieni dobrym jedzeniem, ktore kupilismy w Salinas - prawdziwymi delikatesami. Zlozylismy sie na nie wszyscy i umiescilismy je na wozku Bankole'a. Przyrzadzilismy kanapki z suszona wolowina, serem i pokrojonymi w plasterki pomidorami - wszystko na chlebie z pszennej maki. Na deser zajadalismy winogrona. Profanacja, ze wszystko w pospiechu. Uczty zlozonej z takich rarytasow nie mielismy od dawna. Pierwszy raz widzialam autostrade na Polnoc tak wyludniona. Osmioro doroslych i niemowlak - stanowilismy najliczniejsza gromade dookola. Inni piechurzy - idacy przewaznie w pojedynke albo parami z dziecmi - trzymali sie od nas z daleka. Odnioslam wrazenie, ze wszyscy tez wydluzaja krok, jak gdyby i oni zdawali sobie sprawe, co prawdopodobnie zbliza sie z tylu. Czy wiedzieli tez, co moze czyhac - co czyha - z przodu, jesli nie zejda z autostrady miedzystanowej numer sto jeden? Nim my to zrobilismy, probowalam przestrzec dwie kobiety, ktore szly tylko z dziecmi, by omijaly rejon Zatoki. Zagadalam do nich, ze slyszalam, iz panuje tam sadny dzien: pozary, rozruchy, wielkie szkody po trzesieniu ziemi. Ale one tylko przygarnely swoj przychowek i oddalily sie ode mnie. Niedlugo potem skrecilismy w podrzedna szose wiodaca przez pagorkowaty teren: nasz skrot do San Juan Bautista. Szczesliwym trafem okazala sie brukowana i wcale nie tak strasznie pokruszona czy spekana. I byla pusta. Na dlugich odcinkach nie uswiadczylismy zywej duszy. Nikt tez nie odbil w slad za nami. Mijalismy farmy, malenkie osady, koczowiska slumsow; za kazdym razem ich mieszkancy wylegali na dwor uzbrojeni, sledzac nasz przemarsz bacznym wzrokiem. Mimo to nie zaczepiali nas. Wybor skrotu okazal sie trafny. Jeszcze przed zmrokiem zdolalismy dojsc do San Juan Bautista i zostawic je w tyle. Zaraz za wschodnimi granicami miesciny rozbilismy oboz. Wszyscy jestesmy zmordowani i bola nas stopy, cale otarte i w bablach. Nie moge sie doczekac dnia odpoczynku, ale jeszcze za wczesnie. Jeszcze nie teraz. Rozlozylam swoj spiwor przy spiworze Bankole'a i wyciagnelam sie na ziemi, prawie juz spiac. Przedtem ciagnelismy slomki, aby ustalic kolejnosc wart i moja przypadla dopiero bladym switem. Przelknelam troche orzechow i rodzynkow, zagryzlam chlebem z serem, po czym usnelam jak susel. NIEDZIELA, 29 SIERPNIA 2027 (zapiski z WTORKU, 31 SIERPNIA) Nad ranem zbudzil mnie odglos strzelaniny, bliskiej i glosnej. Krotkie szczekniecia serii z broni maszynowej. Poza tym ciemnosc rozjasnialo jakies swiatlo. -Nie ruszaj sie - ostrzegl czyjs glos. - Lez i badz cicho. To Zahra. Wylosowala warte tuz przede mna. -Co to? - dopytywala sie ktoras z siostr Gilchrist. - Musimy uciekac! -Nie! - syknelam szeptem. - Nie ruszac sie, to nas mina. Zdazylam sie juz zorientowac, ze od strony szosy stanowej numer sto piecdziesiat szesc biegly na nas dwie grupy. Jedna wyraznie gonila druga; obie grzaly do siebie, jak gdyby poza nimi nie bylo na swiecie innych ludzi. Teraz moglismy tylko przywarowac plackiem, majac nadzieje, ze jakos omina nas wszystkie zblakane kule. Lezac nieruchomo, zwiekszalismy te szanse. Swiatlo to byla luna pozaru. Palilo sie gdzies obok nas, ale na pewno nie budynki. Na postoj wybralismy miejsce z dala od jakichkolwiek zabudowan. A jednak cos sie palilo. Najprawdopodobniej to jakas duza ciezarowka. Moze to o nia wybuchla strzelanina. Jakas banda chciala uprowadzic ciezarowke na szosie, ale nie poszlo im tak latwo. Teraz wszystko, co bylo na aucie - moze zywnosc - pozre juz ogien. Zatem i rabusie, i obroncy przegrali. Za to my wygramy, jesli ominie nas ta bitwa. Siegnelam reka, by dotknac Bankole'a - upewnic sie, czy wszystko z nim w porzadku. Nie bylo go. Jego spiwor i rzeczy - lezaly nietkniete, lecz on sam zniknal. Starajac sie jak najmniej poruszyc, obrocilam sie w strone miejsca, ktore wyznaczylismy sobie na ubikacje. Na pewno jest tam. Wprawdzie nic nie dojrzalam, ale gdzie indziej mogl byc? Swoja droga, fatalny moment. Zmruzylam oczy i probowalam cos wypatrzyc; nie wiedzialam, czy sie cieszyc, czy martwic, ze go tam nie ma. Widoczny dla mnie mogl byc tez widoczny dla innych. Pukanina nie ustawala, a my przerazeni lezelismy bez szmeru i bez ruchu. W jedno z drzew, pod ktorymi obozowalismy, trafily dwie kule, na szczescie sporo ponad naszymi glowami. Pozniej eksplodowala tamta ciezarowka. Nie wiem, co w niej wybuchlo. Nie wygladala na starego diesla: takiego, co chodzi na olej - ale kto wie. Czy takie paliwo ma prawo wybuchnac? Nie mialam pojecia. Wybuch polozyl kres kanonadzie. Z rozpedu padlo jeszcze kilka pojedynczych strzalow, a potem zapadla cisza. Patrzylam, jak ludzie, widoczni w ogniowej poswiacie, wracaja do ciezarowki. Troche pozniej zauwazylam inna kilkuosobowa zgraje, ulatniajaca sie w kierunku miasteczka. Obie grupy oddalaly sie od nas - a to juz dobrze. No wiec: gdzie byl Bankole? Najciszej jak tylko potrafilam, zapytalam wszystkich: -Czy ktos widzial Bankole'a? Zadnej odpowiedzi. -Zahra, widzialas, jak odchodzil? -No, pare minut przed tym, zanim zaczela sie strzelanina. Dobrze. Jesli predko nie wroci, trzeba bedzie isc go poszukac. Przelknelam sline, starajac sie odpedzic wizje, jak znajduje go rannego czy zabitego. -Z reszta wszystko w porzadku? - spytalam. - Zahra? -Nic mi nie jest. -Harry? -Jestem - odezwal sie. - Mnie tez nie. -Travis? Natividad? -Cali i zdrowi - powiedzial za oboje Travis. -A Dominic? -Nawet sie nie przebudzil. Cale szczescie. Jego placz moglby nas wszystkich kosztowac zycie. -Allie? Jill? -Okej - odparla Allie. Wolno, ostroznie, podnioslam sie i usiadlam. W zasiegu wzroku nie bylo widac ani slychac zywej duszy, tylko w oddali jasniala jeszcze luna, a cisze macily jedynie owady. Kiedy okazalo sie, ze nikt do mnie nie strzela, inni tez usiedli na swoich poslaniach. Czego nie zdolaly dokonac halas i swiatlo, stalo sie, gdy Natividad zaczela sie poruszac: maly obudzil sie i zaczal kwilic, jednak mama utulila go i szybko sie uspokoil. Jednak Bankole nie wracal. Postanowilam ruszyc na poszukiwanie. Wyobraznia podsuwala mi na przemian dwa obrazy: raz widzialam, jak lezy na ziemi, martwy lub ranny, to znow jak kuca za jakims drzewem ze swoja dziewieciomilimetrowa beretta w garsci. Jesli ta druga wizja byla prawdziwa - nastraszony mogl mnie przypadkiem postrzelic. Poza tym w okolicy moglo znajdowac sie wiecej takich klebkow nerwow z bronia gotowa do strzalu. -Ktora godzina? - zwrocilam sie do Zahry, ktora miala zegarek Harry'ego. -Za dwadziescia czwarta. -Daj mi pistolet - poprosilam. - Juz i tak prawie koniec twojej warty. -A co z Bankole'em? - zapytala, przekazujac mi bron razem z zegarkiem. -Jesli za piec minut sie nie zjawi, pojde go poszukac. -Zaraz, zaraz - wtracil sie Harry. - Chyba nie myslisz, ze pojdziesz sama. Ide z toba. Chcialam sie sprzeciwic - choc pewnie i tak by nie posluchal - jednak ostatecznie nie powiedzialam ani slowa. Jezeli Bankole byl ranny i przytomny, to przeciez jesli go zobacze, bede do niczego. Dobrze bedzie, jak sama zdolam dowlec sie do obozu. Musi isc ktos, kto by go dotaszczyl. -Dzieki - odezwalam sie do Harry'ego. Gdy uplynelo piec minut, ruszylismy na poszukiwania, zaczynajac od spenetrowania naszej toalety w krzakach. W okolicy nie bylo nikogo - to znaczy, przynajmniej na nikogo sie nie natknelismy. Pewnie jednak byli tacy, ktorzy staneli na nocleg; ci, co brali udzial w strzelaninie; i ci, co wychodza grasowac po nocy... Mimo to raz odwazylam sie i zawolalam Bankole'a glosno po imieniu. Przedtem ostrzeglam Harry'ego dotknieciem; ale i tak az podskoczyl, gdy uslyszal moje wolanie. Oboje nasluchiwalismy w absolutnej ciszy. Od strony drzew, ktore zaslanialy gwiazdy, tworzac sciane nieprzeniknionej ciemnosci, dolecial jakis szelest. Nie wiadomo, co moglo sie tam kryc. Znowu szelest, a potem jakby skomlenie - dzieciecy placz. Na koniec rozlegl sie glos Bankole'a: -Olamina! -Tak! - odkrzyknelam. Odczulam tak wielka ulge, ze prawie mnie obezwladnila. - Tutaj! Od plamy mroku oderwal sie wysoki, szeroki cien, ktory byl jakos nienaturalnie nieforemny. Bankole cos niosl. -To dzieciak - oznajmil. - Wlasnie zostal sierota. Jego matke skosila przypadkowa kula. Przed chwila wyzionela ducha. Westchnelam. -On tez oberwal? - zapytalam. -Nie, jest tylko wystraszony. Zaniose go do naszego obozu. Niech ktores z was wezmie jego rzeczy. -Prowadz nas tam, gdzie ich znalazles - zarzadzilam. Harry zebral rzeczy dziecka, a ja matki; nastepnie obmacalam jej cialo. Bogiem a prawda: wyszabrowalismy, co tylko sie dalo. Nim skonczylismy, chlopczyk - moze trzylatek - rozplakal sie. Teraz ja sie wystraszylam. Powierzylam Harry'emu pchanie dzieciecego wozka z plecakiem zastrzelonej kobiety i obarczylam Bankole'a kwilacym szkrabem, a sama zostalam tylko z odbezpieczonym pistoletem. Nie bylo mi dane zaznac spokoju, nawet gdy dotarlismy juz do naszego biwaku. Chlopczyk nie dawal sie uciszyc, na dodatek dolaczyl do niego Dominic - placzac jeszcze glosniej. Zahra i Jill robily, co mogly, by pocieszyc nasze nowe dziecko, ale trudno mu sie bylo dziwic, ze w srodku nocy, otoczone samymi nieznajomymi, lkalo i szlochalo za mama! Przy spalonym wraku ciezarowki wszczal sie jakis ruch. Plomienie jeszcze sie tlily, ale z kazda chwila coraz mniejsze - widac bylo, ze juz dogasaja. Wokol krzatali sie jeszcze jacys ludzie. Stracili caly samochod. Zwroca uwage, ze gdzies placze dziecko? A jesli tak, to czy beda chcieli przyjsc mu z pomoca, czy tylko zamknac mu jadaczke? Jakas ciemna sylwetka oderwala sie od szkieletu auta i ruszyla kilka krokow w nasza strone. W tej samej chwili Natividad wziela chlopczyka i nie zwazajac na jego wiek, podsunela mu do ssania jedna piers, a Dominicowi druga. Poskutkowalo. Prawie natychmiast oba brzdace uspokoily sie. Pisnawszy jeszcze cieniutko pare razy, zaczely ssac. Ciemny ksztalt nieopodal ciezarowki zastygl w bezruchu, zapewne zdezorientowany, ze ucichl halas, ktory go zaniepokoil. Po dluzszej chwili zawrocil do samochodu, az w koncu zniknal z pola widzenia. Rozplynal sie. Niemozliwe, by zdolal nas dostrzec. Ukryci w nieprzeniknionym mroku drzew, ktore oslanialy nasze obozowisko, sami moglismy obserwowac i widziec, co tylko sie dalo w swietle ognia i gwiazd, lecz tamci mogliby trafic do nas jedynie, gdyby uslyszeli placz naszych dzieci. -Powinnismy sie przeniesc - wyszeptala Allie. - Nawet jesli nas nie widza, i tak wiedza, ze gdzies tu jestesmy. -Zostan ze mna na warcie - zaproponowalam. -Co? -Nie kladz sie i posiedz ze mna, a reszta niech jeszcze troche pospi. Przenoszenie obozu po ciemku jest o wiele niebezpiecznie j sze niz pozostanie na miejscu. -No... dobra. Ale nie mam spluwy. -A noz? -Tak. -Na razie, poki nie przeczyscimy i nie sprawdzimy reszty arsenalu, musi ci wystarczyc. Ostatnio zbyt bylismy zmeczeni i za bardzo sie spieszylismy, zeby sie tym zajac. Poza tym wcale nie chce, by Allie i Jill dostaly juz bron. Jeszcze nie teraz. -Po prostu trzymaj oczy szeroko otwarte - dodalam, myslac, ze i tak jedyna skuteczna obrona przed karabinem maszynowym jest ukrycie sie i zachowywanie ciszy. -W tej chwili noz jest lepszy od pukawki - dorzucila Zahra. - Jakby co, nie narobi halasu. Kiwnelam potakujaco glowa. -Sprobujcie wszyscy jeszcze troche sie zdrzemnac. Pobudka o swicie. Wiekszosc naszej gromadki usluchala mnie i ulozyla sie, zeby znow zasnac albo przynajmniej odpoczac. Natividad ze swoim synkiem i z obcym chlopczykiem. Jednak jutro ktores z nas bedzie musialo sie nim na stale zaopiekowac. Dzieciak w jego wieku - na etapie "wlazenia wszedzie i brania wszystkiego w rece" - byl dla nas niewatpliwym ciezarem. Niestety, trafil sie nam i nie ma go komu zostawic. Kobieta, ktora nocowala na poboczu autostrady tylko z synkiem, na pewno nie wedrowala w towarzystwie zyczliwych krewnych. -Olamina - szepnal mi Bankole do ucha, cichutko, delikatnie - tak, abym tylko ja uslyszala. Obrocilam sie; byl tak blisko, ze czulam, jak jego zarost dotyka mojej twarzy. Miekka, gesta broda. Rano rozczesal ja sobie chyba staranniej niz wlosy na glowie. Tylko on w naszej gromadzie ma lusterko. Prozny, bardzo prozny starszy pan. Prawie odruchowo nachylilam sie blizej. Pocalowalam go, zastanawiajac sie, jak to bedzie calowac taka brode. Troche niezrecznie, po ciemku, moje wargi rzeczywiscie wyladowaly najpierw na brodzie. Za drugim razem trafilam juz dobrze, a Bankole przysunal sie jeszcze troche, objal mnie ramionami i trwalismy tak dluzsza chwile. Nie mialam sily go odepchnac. Wcale nie chcialam. Jemu tez sie nie snilo, aby mi na to pozwolic. -Chcialem ci podziekowac, ze po mnie przyszlas - odezwal sie. - Tamta kobieta byla do ostatniej chwili przytomna. Moglem jedynie zostac z nia do samego konca. -Balam sie, ze to ciebie postrzelili. -Lezalem plackiem na ziemi, az uslyszalem, jak jeczy. -Taak - westchnelam. - Kladz sie i odpocznij - dorzucilam. Wyciagnal sie tuz obok i pogladzil mnie po rece; czulam mrowienie, gdziekolwiek mnie dotknal. -Musimy pogadac - powiedzial. -Na poczatek - zgodzilam sie. Usmiechnal sie od ucha do ucha - dojrzalam, jak blyskaja mu zeby - po czym obrocil na bok, zeby zasnac. *** Chlopiec nazywa sie Justin Rohr. Jego matka miala na imie Sandra - Sandra Rohr. Justin przyszedl na swiat w Riverside w Kalifornii, dokladnie trzy lata temu, i stamtad zaszedl z mama az taki kawal na polnoc. Kobiecie udalo sie ocalic jego swiadectwo urodzenia, kilka zdjec oseska i jedna fotografie przedstawiajaca krepego, rudego i piegowatego mezczyzne, ktory zgodnie z notatka na odwrocie nazywal sie Richard Walter Rohr, urodzony 9 stycznia 2002, zmarly 20 maja 2026 roku. Tata Justina. Mial zaledwie dwadziescia cztery lata, gdy umarl. Ciekawe, co go zabilo. Sandra Rohr uratowala tez akt ich slubu oraz inne wazne dokumenty. Wszystko to znalazlam przy jej zwlokach, zapakowane w foliowy pakiecik. Procz tego miala przy sobie kilka tysiecy dolarow i zloty pierscionek.Za to wsrod jej rzeczy nie bylo zadnej wzmianki o krewnych ani o jakims konkretnym celu podrozy. Wszystko wskazywalo na to, ze wedrowala po prostu na polnoc w poszukiwaniu lepszego zycia. Dzis juz jej synek znosil nasze towarzystwo calkiem dobrze; denerwowal sie tylko, gdy nie od razu umielismy sie domyslic, o co mu chodzi. Wtedy zaczynal plakac, domagajac sie, bysmy oddali mu mame. Z braku prawdziwej na zastepcza matke najbardziej z nas wszystkich upodobal sobie Allie. Z poczatku bronila sie przed tym, ignorujac go lub odpychajac. Mimo to, kiedy nie jechal w wozku, za kazdym razem szedl przy niej albo chcial, zeby to ona go niosla. Pod koniec dnia Allie skapitulowala. Ci dwoje najwyrazniej przypadli sobie do gustu. -Tez miala synka - wyznala mi jej siostra, gdy szlismy szosa stanowa numer sto piecdziesiat szesc w towarzystwie zaledwie garstki obcych piechurow, ktorzy takze wybrali te trase. Szosa byla naprawde pusta. Czasem dlugo nie widzielismy nikogo, niekiedy tylko pojawiali sie wedrowcy nadchodzacy z przeciwka, ktorzy mijali nas w drodze na zachod czy poludnie, zdazajac do wybrzeza - w kierunku odwrotnym niz my. -Dala mu na imie Adas - opowiadala dalej Jill. - Mial dopiero pare miesiecy, jak... umarl. Przyjrzalam sie jej. Na srodku czola wykwitl jej fioletowy, wielki i napuchniety siniak, ktory wygladal niczym zdeformowane trzecie oko. Jednak chyba niespecjalnie ja bolal, bo niewiele czulam. -Umarl - powtorzylam. - Kto go zabil? Spuscila wzrok i potarla siniaka. -Nasz ojciec. Dlatego odeszlysmy. To on zabil Adasia. Maly plakal, a on tlukl go piesciami, poki dziecko nie ucichlo. Z westchnieniem potrzasnelam glowa. Nie byla to dla mnie nowina, ze niektorzy ojcowie stawali sie dla swoich dzieci potworami. Slyszalam takie opowiesci cale zycie - jednak nigdy przedtem nie spotkalam zadnej z bezposrednich ofiar podobnego rodzica. -Podpalilysmy dom - wyszeptala Jill. Slyszac to, od razu odgadlam, czego jeszcze nie dopowiedziala. Sprawiala wrazenie, jakby mowila do siebie, zapomniawszy, ze ktokolwiek jej slucha. -Ojciec uwalil sie na podlodze, spity do nieprzytomnosci. Maly juz nie zyl. Wzielysmy nasze rzeczy i pieniadze - zarobilysmy je! - a potem podlozylysmy ogien pod smieci na podlodze i pod kanape. Nie przygladalysmy sie, co bylo dalej. Nie wiem, jak sie skonczylo. Po prostu ucieklysmy stamtad. Moze pozar sam zgasl. Moze tata sie nie spalil. Zwrocila sie ku mnie. -Kto wie, moze wcale nie umarl - powiedziala ze strachem: nie z zalem czy nadzieja, ale z wyraznym lekiem, ze diabel mogl jeszcze zyc. -Skad ucieklyscie? - spytalam. - Z jakiego miasta? -Z Glendale. -Tym w okregu Los Angeles? -Tak. -Wiec nawet jesli zyje, zostal trzysta mil z okladem stad. -No... tak. -Duzo pil, prawda? -Bez przerwy. -W takim razie nawet jesli wyszedl calo z pozaru, nie bedzie w formie, zeby was gonic. Poza tym jakie szanse ma pijak na autostradzie? Nie dotarlby nawet za granice okregu. Kiwnela glowa. -To samo mowi Allie. I obie macie racje, wiem. Tylko... czasami sni mi sie, jak przychodzi i nas znajduje... Zdaje sobie sprawe, ze to niepodobienstwo, ale i tak zawsze budze sie zlana potem. -Wiem - powiedzialam, wspominajac wlasne koszmary z czasow, gdy szukalismy taty. - Rozumiem. Przez jakis czas szlysmy obok siebie w milczeniu. Posuwalismy sie dosc wolno, poniewaz Justin od czasu do czasu koniecznie chcial pochodzic. Za bardzo rozpierala go energia, by godzinami tylko siedziec w wozku albo dac sie niesc na rekach. Oczywiscie, gdy juz pozwalalismy mu isc na wlasnych nogach, musial tez wszedzie pobiegac, wszedzie zajrzec. Poniewaz posuwalismy sie powoli, znalazlam czas, aby na chwile przystanac i wygrzebac z plecaka kawalek sznurka do bielizny, ktory nastepnie dalam Jill. -Powiedz siostrze, zeby sprobowala go przywiazac - wytlumaczylam. - Moze kiedys ocali mu to zycie. Jeden koniec do jego nadgarstka, drugi do swojego. Wziela ode mnie sznurek. -Opiekowalam sie w zyciu paroma trzylatkami - dodalam - i mowie ci, ze Allie czeka urwanie glowy z tym dzieciakiem. Jezeli jeszcze tego nie wie, to wkrotce sie przekona. -Macie zamiar zostawic ja z tym sama? - zaperzyla sie Jill. -Pewnie, ze nie. Popatrzylam na Allie i Justina, idacych razem. Chuda, troche kanciasta kobieta i pekaty, tlusciutki maly bak. Wlasnie pobiegl obejrzec rosnacy na poboczu krzak; chwile pozniej, sploszony widokiem nadchodzacych droga obcych, popedzil z powrotem do Allie i tak dlugo wisial uwieszony jej dzinsow, dopoki nie wziela go za reke. -Z drugiej strony, wygladaja jak coraz bardziej dobrana parka - stwierdzilam. - Poza tym zajmowanie sie innymi to dobre lekarstwo na takie koszmary jak twoje - i moze jej. -Mowisz, jakbys wszystko wiedziala. Potaknelam. -Zyje na tym samym swiecie. *** Jeszcze przed poludniem minelismy Hollister. Nie wiedzac, kiedy nastepnym razem trafia nam sie porzadnie zaopatrzone sklepy, odnowilismy nasze zapasy. Do tej pory zorientowalismy sie juz, ze niektore z malych miejscowosci, zaznaczone na mapie, w rzeczywistosci juz nie istnialy - i to najwyrazniej od lat. Mimo ze trzesienie ziemi wyrzadzilo w Hollister sporo szkod, jego mieszkancy jakos nie zamienili sie w bydleta. Pomagali sobie nawzajem w naprawie domow, troszczac sie o tych, ktorych kataklizm pozbawil srodkow do zycia. Niebywale. 21 Kazde Ja musi samoStworzyc cel swego istnienia. By nadac ksztalt Bogu, Uksztaltuj Siebie. "Nasiona Ziemi: Ksiegi Zywych" PONIEDZIALEK, 30 SIERPNIA 2027 W zalewie San Luis zostalo jeszcze sporo slodkiej wody - wiecej niz kiedykolwiek widzialam w jednym miejscu; mimo to po jego ogromnych rozmiarach mozna poznac, ze to tylko niewielka czesc tego, co kiedys miescil.Na odcinku paru mil autostrada biegnie przez tereny rekreacyjne. Dzieki temu, nie zbaczajac z szosy, mielismy mozliwosc wypatrzenia niezamieszkanego miejsca - dobrego, by rozbic oboz na cala dobe i solidnie wypoczac. Duzo ludzi osiadlo w tej okolicy, pobudowawszy stale koczowiska ze wszystkiego, co tylko mieli: od brezentowo-plastikowych namiotow po drewniane chalupy, wygladajace juz prawie jak ludzkie sadyby. Tylko gdzie oni wszyscy chodza sie myc i zalatwiac? Jak bardzo zanieczyszczona jest woda w zalewie? Miasta, ktore czerpia z jego zasobow, na pewno jakos ja uzdatniaja przed uzyciem. Tak czy owak, mysle, ze nadszedl czas, bysmy jednak zrobili uzytek z naszych tabletek do oczyszczania wody. Kazde skupisko kilku chatynek i namiotow otaczaja male, nierowne splachetki ogrodkow, ze swiezymi sadzonkami, ktore sasiaduja z pozostalosciami po letnich warzywnych ogrodach. Mimo to zostalo jeszcze troche do zebrania: sporo dorodnych kabaczkow, dyn, tykw - wciaz roslo sobie razem z resztka kukurydzy, marchwia, papryka i paroma innymi zieleninami. Tanie, dobre i pozywne jedzenie. Wprawdzie za malo w nim bialka, ale moze ci osadnicy jeszcze poluja. Wszedzie widac mnostwo broni, a pewnie nie brakuje tu zwierzyny. Prawie wszyscy tutejsi ludzie nosza olstra z pistoletami lub rewolwerami, karabiny albo srutowki. Zwlaszcza mezczyzni. I nikt nie spuszcza nas z oka. Kiedy przechodzilismy, ludzie przerywali prace w ogrodzie, gotowanie na dworze czy cokolwiek akurat robili, aby nas obserwowac. A my szlismy ostro naprzod, pragnac zdazyc przed cizba z rejonu zatoki, ktora moim zdaniem juz niedlugo sciagnie w te okolice. Z tego powodu przemieszczalismy sie o wiele szybciej niz glowny nurt wedrujacej szosa ludzkiej rzeki. Jednak nasza gromada byla na tyle liczna, by budzic niepokoj koczownikow, ktorzy zaludnili juz te strony. Mimo to nie zaczepiali nas. Z wyjatkiem tego amoku lapczywosci, jaki wzbudzaja w tluszczy przerozne kleski zywiolowe, jak na przyklad ostatnie trzesienie ziemi, wiekszosc ludzi zostawia innych w spokoju. Mysle, ze w tym, jak oceniaja nasza grupe, pomaga obecnosc Justina i Dominica. Justin, teraz juz na sznurku przywiazanym do przegubu Allie, bez przerwy buszuje po poboczu, zagladajac koczownikom wszedzie i gapiac sie na nich, poki czyms go nie wystrasza. Wtedy biegnie do Allie i domaga sie, zeby wziela go na rece. Fajny maly bak. Wiekszosc osiadlych tu ludzi - chudzielcow o surowych, posepnych twarzach - przewaznie usmiecha sie na jego widok. Kiedy szlismy szosa, nie zdarzylo sie, by ktos do nas strzelal czy w ogole jakos prowokowal. Pozniej, gdy juz zboczylismy miedzy drzewa - w strone, gdzie spodziewalismy sie znalezc dogodne miejsce na popas - tez nikt nas nie niepokoil. Niebawem natrafilismy na stare pola kempingowe, nawet z toaletami, ale je wyminelismy. Zalezalo nam, aby zejsc z oczu zarowno idacych szosa, jak i mieszkancow wszelkich pobliskich namiotow i chalup. Szukalismy odosobnionego, niezbyt kamienistego zacisza - w sam raz by mozna bylo wygodnie spac i miec dostep do wody - na tyle blisko, aby korzystajac z niego, nie wystawiac sie na pokaz. Krazylismy ponad godzine. Wreszcie dotarlismy do starego, od dawna nieuzywanego kempingu, polozonego calkiem na uboczu - w dodatku na wzniesieniu terenu, wiec nieco wyzej niz inne, ktore spotkalismy po drodze. Wszystkim od razu sie tu spodobalo. Do samego wieczora odpoczywalismy, plawiac sie w niecodziennej wygodzie i lenistwie, rozkoszujac sie mysla, ze mamy na to jeszcze tyle czasu do wieczora i caly jutrzejszy dzien. Natividad nakarmila Dominica i oboje ucieli sobie drzemke. Biorac z niej przyklad, Allie dala jesc Justinowi - choc przyrzadzenie mu posilku jest troche bardziej skomplikowane. I ona, i Natividad byly bardziej zmeczone niz reszta, dlatego od razu wykluczylismy jez losowania kolejnosci wart na nastepna dobe. Nie mozemy zbyt sie rozleniwiac. Uzgodnilismy tez, ze nikomu nie wolno oddalac sie na rekonesans albo po wode samemu. Pomyslalam, ze tylko patrzec, jak damsko-meskie pary zaczna znikac na wspolne penetrowanie okolicy - i ze chyba najwyzszy czas na te rozmowe, na ktora umowilam sie z Bankole'em. Usiadlam razem z nim i wzielam sie do czyszczenia naszego nowego pistoletu, podczas gdy on pucowal winchestera. Harry byl na warcie z moim pistoletem. Kiedy poszlam mu go wreczyc, dal mi do zrozumienia, ze zauwazyl, co sie swieci miedzy Bankole'em a mna. -Uwazaj - szepnal. - Nie przypraw dziadka o atak serca. -Przekaze mu, jak sie o niego troszczysz - odgryzlam sie. Parsknal smiechem, ale zaraz spowaznial. -Naprawde badz ostrozna, Lauren. Facet jest pewnie w porzadku. Przynajmniej na takiego wyglada. Ale, no wiesz... Jakby co, od razu krzycz. Na moment oparlam reke na jego ramieniu i powiedzialam: -Dziekuje. Kiedy robi sie cos wspolnie z kims, kto jest prawie obcy, ale kogo chcialoby sie lepiej poznac, czlowiek doznaje uczucia komfortu, ze - gdy sie chce - mozna rozmawiac, albo nieklopotliwe pomilczec. Towarzystwo tej drugiej osoby i swiadomosc, ze niedlugo bedziecie sie kochac, dziala odprezajace. Przez jakis czas oboje nic nie mowilismy, lekko oniesmieleni. Sporadycznie rzucalam mu tylko ukradkowe spojrzenia i przylapalam go na tym samym. Wtedy, ku wlasnemu zaskoczeniu, zaczelam z nim rozmowe o Nasionach Ziemi: bez kazan, po prostu zwyczajna rozmowe - chyba troche, zeby go wybadac. Chcialam zobaczyc, jak zareaguje. Nasiona Ziemi to najwazniejsza rzecz w moim zyciu. Jesli mialby mnie wysmiac - musialam przekonac sie od razu. Nie oczekiwalam, ze ze wszystkim sie zgodzi czy chociaz zywiej zainteresuje. Ma juz swoje lata i jakakolwiek religia, ktora wyznawal do tej pory, pewnie w zupelnosci mu wystarcza. Kiedy opowiadalam mu o tym, w co wierze, wlasnie przyszlo mi do glowy, ze przeciez nie mam zielonego pojecia, jakiego jest wyznania. Spytalam go o to. -Zadnego - uslyszalam. - Kiedy zyla moja zona, chodzilismy do kosciola metodystow. Wiara byla dla niej wazna, wiec chodzilem tam razem z nia. Widzialem, jaka radosc jej tym sprawiam, i chcialem uwierzyc naprawde, ale nigdy mi sie nie udalo. -My bylismy baptystami - zwierzylam sie. - Tak sie sklada, ze ja tez nie potrafilam uwierzyc, w dodatku nikomu nie moglam sie przyznac. Moj ojciec byl pastorem. Wiec trzymalam buzie na klodke i wtedy zaczelam pojmowac sens Nasion Ziemi. -Zaczelas go tworzyc - poprawil. -Odkrywac i rozumiec - powiedzialam. - Jest zasadnicza roznica miedzy poznawaniem prawdy a zmyslaniem wlasnych teorii. W tej chwili przemknela mi mysl, ile jeszcze razy i na ile roznych sposobow bede musiala wyjasniac to coraz nowym ludziom. -To wszystko brzmi troche jak mieszanka buddyzmu, egzystencjalizmu, sufizmu i... sam nie wiem, czego jeszcze - stwierdzil Bankole. - Wprawdzie buddyzm nie nazywa zmiany bogiem, ale nietrwalosc wszechrzeczy jest tam jednym z zasadniczych dogmatow. -Wiem - przytaknelam. - Duzo czytalam. Zgadzam sie, ze niektore religie i filozofie zawieraja idee zbiezne z Nasionami Ziemi, ale zadne nie sa nimi w calosci. Wszystkie rozchodza sie w swoim wlasnym kierunku. Kiwnal glowa. -No dobrze. W takim razie powiedz mi: jak musi postepowac czlowiek, jesli chce byc prawowiernym czlonkiem takiej Wspolnoty Nasion Ziemi? Wygodne, torujace droge pytanie. -Najwazniejszym zalozeniem - zaczelam - jest nauka ksztaltowania Boga: troska, zapobiegliwoscia i praca. Trzeba ksztalcic sie samemu, ale tez przekazywac wlasna wiedze i przynosic pozytek swojej rodzinie i wspolnocie; a wszystkim tym - przyczyniac sie do wypelnienia Przeznaczenia. -Czemu ludzie maja zawracac sobie glowe jakims nierealistycznym, wydumanym Przeznaczeniem? Co beda z tego mieli? -Wspolny, jednoczacy cel w zyciu tu, na Ziemi, i nadzieje na niebo dla siebie i swoich dzieci. Na prawdziwe niebo, nie filozoficzne czy mityczne: kosmos, ktory beda mogli formowac. -Niebo albo pieklo - powiedzial, a jego usta lekko drgnely. - Ludzie maja duze zdolnosci do stwarzania sobie przeroznych piekiel nawet w zbytku i bogactwie. Zamyslil sie na chwile, po czym dodal: -To wszystko brzmi chyba troche za prosto. -Wedlug ciebie to proste? - spytalam zdziwiona. -Chcialem powiedziec, ze same idee brzmia tak nieskomplikowanie. -Niektorych wrecz zwalaja z nog. -Jak na moj gust, sa zbyt... prostolinijne. Nawet ci, ktorych do nich przekonasz, szybko je zawiklaja: tak by byly bardziej podatne na interpretacje, bardziej mistyczne - i niosly wiecej pociechy. -Nigdy do tego nie dopuszcze! - zaprzeczylam zarliwie. -Z toba czy bez: tak sie stanie. Wszystkie religie ewoluuja. Przypomnij sobie te najwieksze. Jak sadzisz, kim bylby dzis Jezus? Katolikiem? A moze baptysta czy metodysta? A Budda? Myslisz, ze w dzisiejszych czasach zostalby buddysta? Ktory odlam buddyzmu by praktykowal? Usmiechnal sie. -Poza tym jezeli Bog jest Zmiana, twoje Nasiona Ziemi tez jej ulegna. Musza - jesli przetrwaja. Ucieklam spojrzeniem w bok - nie moglam zniesc, ze sie usmiecha. Wszystko to nic dla niego nie znaczylo. -Zdaje sobie sprawe - powiedzialam. - Nikt nie powstrzyma Zmiany, ale - czy chcemy, czy nie - wszyscy wplywamy na Jej ksztalt. Wlasnie o to mi chodzi: o ukierunkowanie i formowanie Nasion Ziemi, zeby staly sie tym, czym powinny byc. -Zgoda - skwitowal, nie przestajac sie usmiechac. - Jak bardzo serio traktujesz to wszystko? Jego pytanie zmusilo mnie, zeby zajrzec naprawde w glab siebie. Otworzylam usta, niemal nieswiadoma, co za chwile powiem. -Kiedy moj ojciec... zniknal - zaczelam - wlasnie wiara w Nasiona Ziemi pomogla mi jakos przetrwac. Gdy zginelo nasze sasiedztwo, a takze cala moja rodzina - zostalam zupelnie sama i mialam juz tylko moja wiare. To, czym teraz jestem, zawdzieczam jej - wlasciwie cala jestem Nasionami. -Nie jestes zadnymi Nasionami - oznajmil po dluzszej chwili - tylko bardzo niezwykla mloda kobieta. Jakis czas znow milczelismy. Bylam ciekawa, co sobie myslal. Nic nie wskazywalo na to, by walczyl z jakims szczegolnym rozbawieniem - w kazdym razie: nie byl weselszy, niz oczekiwalam. Opowiedzial, jak chetnie zgodzil sie zaspokajac religijne potrzeby zony. Teraz musi przynajmniej przystac na moje. Zamyslilam sie nad jego zona. Pierwszy raz o niej wspomnial. Jaka byla? Dlaczego umarla? -Opusciles dom po smierci zony? - zapytalam. Odlozyl dlugi i cienki wycior, po czym oparl sie plecami o drzewo. -Moja zona umarla piec lat temu. Trzech mezczyzn - cpunow, handlarzy, nie wiem - wlamalo sie do domu. Bili ja, zeby powiedziala, gdzie sa narkotyki. -Jak to? -Sadzili, ze mamy interesujacy ich towar. Poniewaz nie zadowalaly ich rzeczy, ktore im proponowala, bili ja dalej. Miala chore serce. Wzial dlugi wdech i westchnal. -Kiedy wrocilem do domu, jeszcze zyla. Jeszcze zdazyla opowiedziec mi, co sie stalo. Probowalem jej pomoc, ale dranie zabrali wszystko - w tym jej lekarstwo. Zadzwonilem po karetke. Przyjechala godzine po jej zgonie. Staralem sie ja jakos ratowac, reanimowac. Cholera, robilem, co moglem... Spojrzalam w dol z naszego wzgorza: w oddali przeswitywala przez drzewa i zarosla gladz wody. Tyle bolesnych historii kryje ten swiat. Czasem wydaje sie, ze tylko takie, a jednak - mimo wszystko pomyslalam, jak pieknie lsni przez zielen tamta woda. -Po smierci Sharon powinienem od razu isc na polnoc - podjal Bankole. - Zastanawialem sie nad tym. -Ale zostales. - Odwrocilam wzrok od wody i popatrzylam na niego. - Dlaczego? Potrzasnal glowa. -Nie wiedzialem, co z soba poczac, wiec przez pewien czas nie robilem nic. Przyjaciele zajeli sie mna, gotowali, sprzatali dom... Zaskoczylo mnie, ze tak sie troszcza. Przewaznie znajomi z kosciola. Sasiedzi. Bardziej jej przyjaciele niz moi. Przypomnial mi sie Wardell Parrish, zdruzgotany po stracie siostry, jej dzieci - i calego domu. Czyzby Bankole byl takim Wardellem dla tamtej spolecznosci? -Mieszkales w ogrodzonej murem wspolnocie? - zapytalam. -Tak. Ale nie mysl, ze bogatej. Daleko nam bylo do bogactwa. Starczalo akurat na tyle, zeby nie wyprzedawac dobytku i wykarmic rodzine. Na nic wiecej. Zadnej sluzby ani wynajetych straznikow. -Zupelnie jak w moim dawnym sasiedztwie. -Przypuszczam, ze wiele bylo podobnych - poki sie ostaly. Chyba zostalem, zeby pomoc ludziom, ktorzy mnie pomogli. Nie moglem tak po prostu ich opuscic. -Jednak w koncu to zrobiles. Odszedles. Czemu? -Pozar, szabrownicy... -Wiec wy tez? Cale osiedle? -Cale. Domy sie spalily, wiekszosc sasiadow zginela... Ci, ktorzy przezyli, rozproszyli sie; wywedrowali do rodzin albo znajomych. To, co ocalalo, zajeli szperacze i dzicy lokatorzy. Nie odszedlem z wlasnej woli; musialem uciekac. Skad ja to znam? -Gdzie mieszkales? W jakim miescie? -W San Diego. -Az tak daleko na poludniu? -Owszem. Jak mowilem, powinienem odejsc juz piec lat temu. Wtedy jeszcze stac by mnie bylo na samolot i urzadzenie sie gdzies na nowo. Pieniadze na bilet lotniczy i nowe lokum? Moze w jego sasiedztwie to nie bylo bogactwo - w moim jak najbardziej. -Dokad zmierzasz teraz? - zapytalam. -Na polnoc - odparl, wzruszajac ramionami. -Wszystko jedno gdzie, czy masz jakis cel? -Gdziekolwiek, gdzie tylko zaplaca mi za uslugi i pozwola zyc wsrod ludzi, ktorzy nie beda czyhac na okazje, zeby wykonczyc mnie dla wody czy jedzenia. Albo dla prochow - uzupelnilam w duchu. Przygladalam sie jego zarosnietej twarzy, zbierajac do kupy wszystkie wskazowki i strzepki informacji, jakie uslyszalam dzis i w ciagu ostatnich paru dni. -Jestes lekarzem, prawda? Mial lekko zaskoczona mine. -Bylem, tak. Lekarz domowy. Wydaje mi sie, ze to juz tak dawno temu... -Lekarze beda zawsze potrzebni - zauwazylam. - Z takim fachem na pewno sobie poradzisz. -Moja matka powtarzala to samo - powiedzial z lekko drwiacym usmiechem. - No i popatrz, jak skonczylem. Na widok wyrazu jego twarzy w tej chwili nie moglam nie odwzajemnic usmiechu - mimo ze uwazalam, iz przynajmniej raz musial sklamac. Mogl sobie byc wysiedlencem tak, jak przedstawial, ale na pewno nie tulal sie ot tak sobie w nieznane na polnoc, szukajac byle jakiego miejsca, gdzie tylko zaplaca mu za praktyke i nie ograbia czy zamorduja. Po prostu nie byl czlowiekiem, ktory wedrowalby bez celu. Mialam pewnosc, ze wie, dokad zmierza. Gdzies tam czekalo na niego bezpieczne schronienie: dom krewnych, przyjaciol, a moze i drugi wlasny - "jakikolwiek" okreslony, wiadomy cel podrozy. Mogl tez miec tyle pieniedzy, by kupic sobie cos w Waszyngtonie albo w Kanadzie czy na Alasce. Mozliwe, ze musial wybierac miedzy szybkim i bezpiecznym, lecz drogim przelotem a zachowaniem gotowki na ponowne osiedlenie sie tam, dokad zdazal - i wybral to drugie. Jesli to prawda, zdecydowalabym tak samo. Podjal wieksze ryzyko, ale jezeli przezyje, bedzie mial srodki, aby znow jak najszybciej stanac na nogi. Z drugiej strony, jesli cos z tych zgadywanek odpowiadalo rzeczywistosci, ktorejs nocy mogl sie po prostu rozplynac we mgle. Albo okaze sie bardziej szczery i pewnego dnia pojdzie sobie w sina dal. Po prostu skreci w ktoras z bocznych drog, machajac na do widzenia. Nie chcialam, by tak sie to skonczylo; jeszcze mniej bedzie mi sie podobac taka perspektywa, kiedy sie z nim przespie. Nawet w tej chwili trudno by mi sie bylo z nim rozstac. Mysl, ze juz cos kreci - a tak wlasnie przypuszczalam - wydawala mi sie naprawde nieznosna. Z drugiej strony, wlasciwie dlaczego mialby od razu wszystko mi o sobie opowiedziec? Tez nie znal mnie zbyt dobrze i - podobnie jak ja - chcial przezyc. Moze udaloby mi sie go przekonac, ze razem, we dwoje, bedzie nam latwiej przetrwac. Tymczasem najrozsadniej zrobie, cieszac sie nim, lecz nie obdarzajac calkowitym zaufaniem. W koncu wszystko to przeciez tylko moje podejrzenia. Jednak cos mi mowi, ze trafne. Szkoda. Po oczyszczeniu i zaladowaniu obu sztuk broni zeszlismy na dol do wody umyc sie. Kazdy mogl zwyczajnie przyjsc na brzeg, nabrac, ile trzeba, w jakis garnek i odejsc z powrotem. Za darmo. Po drodze nie przestawalam rozgladac sie na wszystkie strony. Balam sie, ze ktos nas zatrzyma albo zaczepi. Chociaz to zawsze moze sie zdarzyc, tym razem nikt nie zwracal na nas najmniejszej uwagi. Mimo obecnosci sporej grupy osob, czerpiacych wode butelkami, garnkami, a nawet plastikowymi torbami, miejsce sprawialo wrazenie spokojnego. Nie zauwazylam, by ktos komus przeszkadzal czy kogos niepokoil. Nami tez nikt sie nie zainteresowal. -Taki zakatek dlugo sie nie ostanie - zwrocilam sie do Bankole'a - Szkoda. Przyjemnie by sie tu mieszkalo. -Obawiam sie, ze prawo i tak zabrania sie tu osiedlac - zauwazyl. - To teren Stanowego Parku Wypoczynkowego. Na pewno sa jakies przepisy, jak dlugo mozna tu biwakowac. Powinna tez byc - przynajmniej kiedys byla - jakas straz, ktora go patroluje. Przypuszczam, ze przynajmniej od czasu do czasu zaglada tu jakas wladza i zbiera w lape od takich jak my. -Oby tylko nie zajrzala, poki my tu jestesmy - powiedzialam. Wytarlam dlonie i cale rece i czekalam, az Bankole zrobi to samo. -Jestes glodny? - spytalam, gdy skonczyl. -Jak wilk - odparl. Chwile mi sie przygladal, a pozniej siegnal po mnie. Chwyciwszy za obie rece, przyciagnal mnie do siebie, pocalowal, po czym szepnal do ucha: -A ty? Nic nie odpowiedzialam. Wzielam go za reke i zawrocilismy do obozu po jeden z jego kocow. Nastepnie ruszylismy do ustronnego i cichego kacika, ktory oboje zapamietalismy po drodze. Tak latwo i naturalnie bylo polozyc sie przy nim i cala soba czuc delikatny napor twardego, meskiego ciala. Trzymal forme. Bez watpienia przejscie tych setek mil w ciagu ostatnich paru tygodni spalilo cale sadelko, jakie kiedykolwiek mogl miec. Mimo wieku nadal byl z niego kawal wielkiego chlopa z poteznym torsem, wysokiego. Ale najmilszy byl fakt, ze kontakt z moim cialem dostarczal mu szczerej i prostej przyjemnosci, ktora, chcac nie chcac, wspolodczuwalam razem z nim. Nieczesto zdarza mi sie doswiadczac jasniejszych stron hiperempatii. Bez reszty dalam sie poniesc glebokiemu, dzikiemu doznaniu. Bylam chyba blizsza zawalu niz Bankole. Jakim cudem tak dlugo obywalam sie bez tego? Nadszedl niezreczny, malo romantyczny moment, kiedy oboje siegnelismy pod zmietoszone ubrania i jak na komende wyjelismy prezerwatywy. Bylo zabawnie, bo oboje wpadlismy na to jednoczesnie, wiec rozesmialismy sie, a nastepnie juz na serio zaczelismy piescic sie i kochac. Ta jego trefiona i podstrzyzona broda, z ktora tak sie cacka, strasznie laskocze. *** -Wiedzialem, ze nie powinienem cie pragnac - stwierdzil, gdy bylismy juz po dwoch razach, ale bynajmniej nie spieszylo nam sie, zeby wstac i wracac do reszty. - Nie te lata. Wykonczysz mnie.Parsknelam smiechem i wtulilam glowe w jego ramie jak w poduszke. -A teraz przez chwile chcialbym pomowic z toba powaznie, dziewczyno - podjal po krotkim milczeniu. -Zgoda. Westchnal ciezko. -Chcialbym byc z toba - powiedzial wreszcie, z lekkim wahaniem. Usmiechnelam sie. -Ale jestes taka mloda - ciagnal dalej. - Powinienem byc rozsadny za nas dwoje. Ile ty wlasciwie masz lat? Zaspokoilam jego ciekawosc. Az podskoczyl, po czym stracil mnie z ramienia. -Osiemnascie? - powtorzyl, wzdragajac sie, jakbym nagle zaczela parzyc. - Rany boskie, taka smarkula! Wyszedlem na pedofila! Znow chcialam sie zasmiac, lecz tym razem sie powstrzymalam. Patrzylam tylko na niego, nic nie mowiac. Najpierw zmarszczyl brwi i potrzasnal glowa. Chwile pozniej, obrociwszy sie z powrotem do mnie, zaczal badac dotykiem moja twarz, ramiona, piersi. -Musisz miec wiecej - stwierdzil. Wzruszylam tylko ramionami. -Kiedy sie urodzilas? W ktorym roku? -W dwutysiecznym dziewiatym. -Nie. Nieee - powtorzyl, przeciagajac zgloski. -Taaak - odpowiedzialam tym samym tonem, calujac go. - A teraz skoncz juz z tymi bzdurami. Chcesz byc ze mna, a ja chce byc z toba. Chyba nie zrezygnujemy z naszej bliskosci przez moja metryke, prawda? Znow zaczal krecic glowa. -Powinnas byc z jakims milym chlopakiem, kims w stylu Travisa - oznajmil po chwili. - A ja powinienem miec dosc rozsadku i sily i dac ci spokoj, zebys mogla takiego znalezc. Jego slowa przypomnialy mi o Curtisie. Staram sie myslec jak najmniej o Curtisie Talcotcie, nie tak jak o moich bracich. Byc moze nie zyje, jednak zadne z nas nie widzialo ciala. Widzialam natomiast trupa jego brata Michaela. Caly czas potwornie sie balam, ze lada moment zobacze martwego Curtisa. Istnieje cien szansy, ze przezyl, a chociaz dla mnie przepadl na zawsze - licze, ze tak jest. Chcialabym, zeby wedrowal tu teraz ze mna. Gdziekolwiek jest, mam nadzieje, ze zyje i ma sie dobrze. -O kim ci przypomnialem? - zapytal Bankole delikatnym, glebokim tonem. Tym razem ja potrzasnelam glowa. -O jednym chlopcu z naszego sasiedztwa. Mielismy zamiar pobrac sie akurat w tym roku. Nawet nie wiem, czy jeszcze zyje. -Kochalas go? -Tak! Chcielismy wziac slub, odejsc z domu i ruszyc na polnoc. Mielismy zrobic to tej jesieni. -Szalony pomysl! Zamierzaliscie tulac sie po szosach z wlasnej nieprzymuszonej woli? -Owszem. I gdybysmy wyszli wczesniej, bylby tu teraz ze mna. Gdybym tylko wiedziala, ze nic mu nie jest... Opadl na plecy i przyciagnal mnie do siebie. -Kazdy stracil kogos bliskiego - odezwal sie. - Ale wyglada na to, ze ty i ja stracilismy wszystkich - wiec chyba mamy cos, co nas laczy. -Raczej ponura ta wiez - odparlam. - Na cale szczescie nie jedyna. Potrzasnal glowa. -Naprawde masz dopiero osiemnascie lat? -Jak najbardziej. Skonczylam w zeszlym miesiacu. -Wygladasz i zachowujesz sie o wiele powazniej. -Bo wlasnie tak sie czuje. -Bylas najstarszym dzieckiem w rodzinie, prawda? Potaknelam. -Mialam czterech braci. Wszyscy czterej nie zyja. -No tak - westchnal. - Tak to jest. WTOREK, 31 SIERPNIA 2027 Caly dzisiejszy dzien uplynal mi na rozmowach, pisaniu i czytaniu, kochalismy sie tez z Bankole'em. To taki luksus wiedziec, ze nie trzeba sie zrywac, pakowac i maszerowac do samego wieczora. Wszyscy polegiwalismy, rozwaleni to tu, to tam na naszym kempingu, pozwalajac biernie odpoczywac bolacym miesniom, pojadajac i nie robiac nic specjalnego. Z autostrady zdazylo naplynac w te okolice wiecej wedrowcow, ktorzy tez rozbili tu swoje obozy, jednak nikt obcy nas nie niepokoil.Gdy usiadlam z Zahra do naszej lekcji czytania, Jill i Allie zaczely przysluchiwac sie z zainteresowaniem. Widzac to, wciagnelam je do cwiczen - tak jakbym od poczatku miala taki zamysl. Okazalo sie, ze obie troche dukaja, ale zadna nigdy nie uczyla sie pisac. Pod koniec zajec, nie zwazajac na jeki Harry'ego, przeczytalam im pare strof "Nasion Ziemi". Ku memu zdziwieniu, kiedy Allie oznajmila, ze nie bedzie modlic sie do zadnego boga zmian, nie kto inny, tylko wlasnie Harry poprawil jej omylke. Sluchajac go, Zahra i Travis usmiechali sie, a Bankole obserwowal nas wszystkich z nieklamana ciekawoscia. Po tej nauczce Allie przestala skladac pogardliwe deklaracje, a zaczela zadawac pytania, na ktore, notabene, zamiast mnie przewaznie odpowiadala jej cala reszta - Travis z Natividad, Harry i Zahra. Raz nawet zabral glos Bankole, rozwijajac jakas mysl, ktora dopiero co wczoraj sam ode mnie uslyszal. Gdy przylapal sie na tym - odnioslam wrazenie, ze poczul sie troche zaklopotany. -Dalej uwazam, ze jak na religie to nieco za proste - zwrocil sie do mnie. - Calosc ma sens, ale bez szczypty mistycznego zametu nigdy sie nie przyjmie. -To juz zostawmy moim potomnym - odparlam, a Bankole zajal sie szukaniem czegos w swoim plecaku. Wreszcie wyciagnal torbe z migdalami i wysypawszy sobie kilka do reki, podal ja dalej, by wszyscy sie poczestowali. Przed nastaniem nocy gdzies przy autostradzie znowu wybuchla strzelanina. Choc z naszego obozu nie dalo sie nic dojrzec, na wszelki wypadek urwalismy rozmowy, wyciagajac sie plasko na ziemi. Gdy lataja kule, najmadrzej schylic glowe. Pukanina trwala jakis czas, pozniej ucichla, jak gdyby oddalajac sie, a potem znow wrocila. Akurat pelnilam warte, wiec wypatrywalam oczy i nadstawialam uszu - jednak mimo calego zgielku w oddali, w poblizu nas szumialy tylko drzewa, kolysane wieczornym wiatrem. Tak spokojnie wygladalo wszystko tutaj, podczas gdy tam jacys nieznajomi probowali zabijac jedni drugich - niewatpliwie z powodzeniem. Dziwne, jak bardzo znormalnialo nam takie lezenie plackiem i przysluchiwanie sie, jak gdzies niedaleko ludzie morduja sie nawzajem. 22 Jak wiatr,Jak woda, Jak ogien I zycie. Bog Tworzy i niszczy. Daje i zabiera - Jest rzezbiarzem i glina. Jest Nieskonczona Mozliwoscia: Jest Przemiana. "Nasiona Ziemi: Ksiegi Zywych" CZWARTEK, 9 WRZESNIA 2027 Mamy za soba ponad tydzien forsownego marszu, pelnego strachu i zdenerwowania. Doszlismy do Sacramento i minelismy je, nie natykajac sie na specjalne trudnosci. Mielismy za co kupowac zywnosc i wode, a okoliczne wzgorza kryly mnostwo odosobnionych miejsc, ktore swietnie nadawaly sie na popas. Mimo to na calym odcinku szosy miedzystanowej numer piec, ktorym wypadlo nam isc, zadne z nas nie zaznalo nawet chwili wygody ani odprezenia.Mimo zametu po trzesieniu ziemi na szosie miedzystanowej numer piec panuje o wiele mniejszy ruch niz na autostradzie miedzystanowej sto jeden. Czasami nawet droga byla pusta. Wprawdzie nigdy nie trwalo to dlugo, lecz sie zdarzalo. Z drugiej strony, jezdzilo tedy znacznie wiecej ciezarowek. Musielismy uwazac, bo podrozowaly nie tylko w nocy, ale i za dnia. Poza tym na tej trasie walalo sie zdecydowanie wiecej ludzkich kosci: czaszek, dolnych szczek, gnatow tulowia albo miednicy, kosci rak i nog. -To chyba te ciezarowki - tlumaczyl nam Bankole. - Potracaja ludzi i sie nie zatrzymuja. Zaden kierowca nie odwazy sie stanac. A cpuny i pijacy na pewno nie grzesza ostroznoscia na jezdni. Przypuszczam, ze ma racje, chociaz z drugiej strony - na calym tym wyludnionym odcinku szosy spotkalismy jedynie cztery osoby, co do ktorych mialam podejrzenie, ze sa albo nietrzezwe, albo niespelna rozumu. Za to widzielismy inne rzeczy. We wtorek, gdy obozowalismy w malej kotlince miedzy wzgorzami na zachod od szosy, przypaletal sie wielki czarno-bialy pies, ktory trzymal w pysku zakrwawione przedramie z dlonia, zapewne przed chwila rozszarpal jakies dziecko. Kiedy nas spostrzegl, najpierw zastygl w bezruchu, a potem zawrocil i pognal z powrotem tam, skad przyszedl. Mimo to wszyscy zdazylismy wystarczajaco dobrze napatrzec sie na bydle i jego lup. Tej nocy wystawilismy podwojne warty. Dwoje ludzi, dwie pukawki - i zadnych niepotrzebnych rozmow ani seksu. Nazajutrz zgodnie postanowilismy, ze nastepny calodniowy postoj zrobimy dopiero wtedy, gdy miniemy Sacramento. Choc tak naprawde nie bylo przeciez zadnej gwarancji, ze z tamtej strony miasta bedzie lepiej, i tak chcielismy jak najszybciej zostawic za soba te ponure strony. W nocy, szukajac miejsca na nocleg, natknelismy sie na czworke obdartych, umorusanych dzieciakow, kulacych sie wokol ogniska. Ich obraz wciaz stoi mi przed oczami. Trzech chlopcow i dziewczynka, wszyscy mniej wiecej w wieku moich braci: dwanascie, trzynascie, gora czternascie lat. Dziewczynka byla w zaawansowanej ciazy i zapewne lada dzien zacznie rodzic. Wlasnie zataczalismy luk, posuwajac sie wyschnietym korytem strumienia, gdy wylonili sie za zakretem: czworo smarkaczy, piekacych ulozona na wierzchu plonacego stosiku oderwana ludzka noge, ktora obracali za stope. Na naszych oczach dziewczynka oderwala od uda zweglony skrawek miesa i wpakowala go sobie do buzi. Nie pokazalismy im sie. Szlam na czele i zdazylam zatrzymac reszte, nim wyszli zza zakretu. Tylko Harry i Zahra, ktorzy posuwali sie tuz za mna, zobaczyli to samo co ja. Nie wdajac sie w wyjasnienia, kazalismy wszystkim zawrocic; dopiero gdy bylismy juz daleko od ucztujacych malych ludozercow, opowiedzielismy reszcie, co sie stalo. Ani razu nikt na nas nie napadl. Nikt nas nawet nie zaczepial. Okolica, ktora wedrowalismy, miejscami byla nawet piekna: zielone drzewa na pofalowanych wzgorzach; malenkie osady posrod zlocistoplowych, wysuszonych traw; farmy - wiele zarosnietych i opuszczonych - i porzucone domy. Ladne strony i - w porownaniu z poludniem Kalifornii - naprawde bogate. Wiecej wody i zywnosci, wiecej przestrzeni... Czemu wiec ludzie jedli ludzi? Niektore zabudowania byly spalone. Znaczylo to, ze tutaj tez zle sie dzialo, jednak z pewnoscia nie tak zle jak na wybrzezu. Mimo to nie moglismy sie doczekac, kiedy znow zajdziemy nad ocean. Sacramento w sam raz nadawalo sie, aby odnowic zapasy i szybko ruszac dalej. Naturalnie w porownaniu z cenami, jakie obowiazywaly na terenach przydroznych, woda i jedzenie byly tu calkiem tanie. Jesli chodzi o ceny, miasta zawsze sa lepsze. Tyle ze sa znacznie bardziej niebezpieczne. Wiecej gangow, wiecej glin - ogolnie rzecz biorac, wiecej podejrzliwcow i nerwusow z bronia. Przez miasta najlepiej przemknac na paluszkach. Spokojnym krokiem, z czujnym spojrzeniem - starajac sie jak najmniej rzucac sie w oczy i jednoczesnie zniechecac do zaczepki. Nielatwa sztuka. Bankole mowi, ze w miastach tak juz jest od dawna. A propos Bankole'a: w dzien naszego odpoczynku nie dalam mu zbyt wiele wytchnienia. Mimo to jakos sie nie skarzyl. Za to powiedzial cos, co musze sobie dobrze zapamietac. Oswiadczyl, ze chcialby, abysmy we dwoje odlaczyli sie od grupy. Tak jak podejrzewalam: czeka na niego bezpieczny azyl. Na tyle bezpieczny, na ile moze byc jakiekolwiek schronienie, nie obwarowane nowoczesnymi systemami bezpieczenstwa i uzbrojona straza. Lezy w gorach na wybrzezu, niedaleko przyladka Mendocino - jakies dwa tygodnie drogi stad. -Mieszka tam moja siostra z rodzina - wyjawil mi - ale wszystko jest moje. Znajdzie sie dosc miejsca i dla ciebie. Wyobrazilam sobie zachwyt jego siostry, gdy mnie zobaczy. Sililaby sie na uprzejmosc czy od razu zmierzylaby wzrokiem najpierw mnie, potem jego i bez ceregieli spytala, czy przypadkiem nie upadl na glowe? -Slyszalas, co powiedzialem? - spytal z natarczywoscia w glosie. Spojrzalam, zaciekawiona, skad raptem ten rozzloszczony ton. Gdzie tu miejsce na nerwy? -Nie obchodzi cie to? A moze nudzi? - domagal sie mojej odpowiedzi. Wzielam go za reke i musnelam ja wargami. -Kiedy tylko przedstawisz mnie swojej siostrze, uzna, ze potrzebny ci kaftan bezpieczenstwa. Milczal, az wreszcie parsknal smiechem. -No tak. Ale nie dbam o to - dorzucil po chwili. -W koncu zaczniesz, predzej czy pozniej. -Mimo to pojdziesz ze mna, prawda? -Nie. Chcialabym, ale nie moge. Usmiechnal sie. -Nieprawda. Pojdziesz. Przygladalam mu sie uwaznie, probujac zglebic ten usmiech - niestety trudno odczytac wyraz twarzy, ktora ginie w zaroscie. Latwiej juz powiedziec, czego nie wyraza albo raczej: czego nie mozna rozszyfrowac. W kazdym razie nie zauwazylam, aby malowala sie na niej jakas protekcjonalnosc czy tez ten szczegolny rodzaj lekcewazenia, jaki rezerwuja dla kobiet niektorzy mezczyzni. Z pewnoscia nie bral mojego "nie" za zakamuflowane "tak". Krylo sie za tym cos innego. -Mam trzysta akrow - oznajmil. - Kupilem je wiele lat temu, traktujac jako lokate gotowki. Chcieli zbudowac tam wielkie osiedle i spekulanci tacy jak ja mieli zamiar na tym zarobic tony pieniedzy, odstepujac grunt inwestorom. Ale z jakiegos powodu projekt upadl; tym sposobem zostalem z ziemia, ktora moglem albo odstapic ze strata, albo zatrzymac. Wybralem to drugie. Wiekszosc nadaje sie pod uprawe. Rosnie troche drzew, sterczy pare grubych pniakow po scince... Siostra z mezem postawili dom i kilka budynkow gospodarczych. -Do tej pory mogly tam osiasc dziesiatki, setki koczownikow - zwrocilam mu uwage. -Raczej nie. Dosyc trudno tam zbladzic. Nie ma drogi z prawdziwego zdarzenia, a od jakiejkolwiek autostrady jest spory kawal. Naprawde swietne miejsce na kryjowke. -A jak z woda? -Sa studnie. Wedlug tego, co mowi moja siostra, cala okolica wysusza sie i ociepla. Nie ma sie co dziwic. Ale wod gruntowych jak na razie nie ubywa. Przemknelo mi przez mysl, ze chyba wiem juz, do czego zmierza - pomimo to bedzie musial sam sie zadeklarowac. Jego ziemia, jego wybor. -Niewielu czarnych mieszka w tamtych stronach, prawda? - zapytalam. -Raczej tak - przyznal. - W kazdym razie siostra nie wspominala, by miala jakies specjalne klopoty. -Z czego zyje? Uprawia ziemie? -Tak. Jej maz dodatkowo ima sie roznych zajec za gotowke - co na pewno nie jest bezpieczne, bo wtedy ona i dzieci zostaja same na cale dnie, tygodnie, a czasem nawet miesiace. Gdybysmy dali rade utrzymac sie na wlasna reke, bez uszczuplania jej dochodow, moglibysmy jeszcze sie jej przydac. Poczulaby sie bezpieczniej. -Ilu pociech sie dorobila? -Trojga. Niech pomysle... Beda miec teraz jedenascie, trzynascie i pietnascie lat. Sama ma dopiero czterdziesci. Usta lekko mu drgnely. Dopiero czterdziesci. No tak. Nawet jego mlodsza siostrzyczka moglaby byc moja matka. -Ma na imie Alex. Alexandra. Jej maz nazywa sie Don Casey. Oboje nie cierpia miasta. Te moja ziemie traktuja jak dar niebios. Wiedza, ze chowajac tam dzieci, stwarzaja im wieksze szanse dozycia doroslosci. Kiwnal glowa. -Dzieci tez dobrze sobie radza - dodal. -Jak utrzymywaliscie kontakt? Telefonowaliscie do siebie? -To byla czesc umowy. Sami nie maja telefonu, ale ile razy Don wypuszcza sie do jakiegos miasteczka w poszukiwaniu pracy, dzwoni do mnie i zdaje relacje, co u wszystkich slychac. Za to oni nie beda wiedziec, co mi sie przydarzylo. Nie spodziewaja sie mnie. Jezeli w tym czasie Don probowal zadzwonic, na pewno sa zaniepokojeni. -Lepiej bylo poleciec samolotem - stwierdzilam. - Jednak ciesze sie, ze wybrales sie na piechote. -Naprawde? Ja tez. Posluchaj, musisz isc ze mna. Niczego na calym swiecie nie pragne tak bardzo, jak byc z toba. Wlasciwie przez dlugi czas oduczylem sie pragnac czegokolwiek. Zbyt dlugo to trwalo. Oparlam sie o drzewo. Ten kemping nie byl az tak ustronny, jak tamten za San Luis, na szczescie rosly drzewa i pary mogly nacieszyc sie odrobina prywatnosci. Na dwie osoby przypadala jedna sztuka broni palnej, a siostry Gilchrist dostaly jeszcze pod opieke Dominica i Justina. Dalam im moj pistolet i wszystkie trzy pary oddalily sie w trzy rozne strony, zostawiajac je z malcami mniej wiecej posrodku nierownego trojkata. Na szosie miedzystanowej numer piec pare razy trafila sie okazja, aby zarowno one, jak i Travis podszkolili sie troche w strzelaniu do celu. Ustalilismy, ze odchodzac od obozu, wszyscy mamy obowiazek co pewien czas rozgladac sie i sprawdzac, czy w okolicy nie pojawil sie ktos obcy. Wlasnie przed chwila zlustrowalam teren. Siedzac wyprostowana, widzialam, jak Justin biega dokola za golebiami. Jill tylko wodzila za nim wzrokiem i nawet nie probowala nadazyc. Bankole zlapal mnie za ramiona i obrocil twarza do siebie. -Nie nudzi cie to, prawda? - spytal po raz drugi. Do tej pory staralam sie nie patrzec wprost na niego. Teraz spojrzalam - jednak jeszcze nie powiedzial mi tego, co musial, jesli chcial zatrzymac mnie przy sobie. Wiedzial, co to takiego? Sadze, ze tak. -Chce isc z toba - zaczelam - ale traktuje serio wszystko, co mowilam o Nasionach Ziemi. Jak najpowazniej w zyciu. Musisz to zrozumiec. Czemu moja deklaracja zabrzmiala tak dziwnie? Byla to najprawdziwsza prawda, a mimo wszystko, wypowiadajac ja, czulam sie sztucznie. -Znam swojego rywala - odparl. Mozliwe, ze wlasnie dlatego czulam sie tak niezrecznie: informowalam go, ze w moim zyciu bardziej liczy sie ktos inny - cos innego. Moze normalniej byloby juz oznajmic mu, ze w gre wchodzi inny mezczyzna. -Moglbys mi pomoc - odezwalam sie. -Pomoc w czym? Masz jakis konkretny cel, do ktorego dazysz? -Stworzyc pierwsza Wspolnote Nasion Ziemi. Westchnal. -Mozesz mi pomoc - powtorzylam. - Ten swiat sie rozlatuje. Pomoz mi zaczac budowac cos nowego, cos sensownego i konstruktywnego. -Marzy nam sie naprawa swiata, co? - powiedzial ze spokojnym rozbawieniem. Podnioslam na niego wzrok. Przez moment bylam zbyt wsciekla, aby moc cos powiedziec. Kiedy juz wreszcie zapanowalam nad glosem, odezwalam sie: -Moge pogodzic sie z faktem, ze nie wierzysz w to co ja, ale nie zniose, bys sie wysmiewal. Nie wiesz, jak ciezko dzis znalezc w ogole cokolwiek, w co mozna by uwierzyc? Wiec nie smiej sie. -Zgoda - odezwal sie po chwili. Przez pewien czas oboje milczelismy. -W "Nasionach Ziemi" wcale nie chodzi o naprawianie swiata - powiedzialam w koncu. -Tak, wiem. Chodzi o gwiazdy. Wyciagnal sie na plecach, lecz obrocil glowe tak, zeby zamiast spogladac w gore, moc patrzec na mnie. -Gdyby ludzie zyli zgodnie z tym, co napisalam w "Nasionach Ziemi", na swiecie byloby o wiele lepiej - podjelam na nowo. - Ba, ten swiat bylby o wiele lepszy, gdyby ludzie zyli wedlug nauk kazdej innej religii. -To prawda. Wiec czemu mieliby zyc wedlug przykazan twojej? -Wierze, ze znajda sie tacy. Pare tysiecy? Pare setek tysiecy? Miliony? Nie mam pojecia. Wiem tylko, ze kiedy tylko bede miala jakas przystan, zaloze pierwsza wspolnote. Prawde mowiac, zdaje mi sie, ze juz zrobilam poczatek. -Wlasnie do tego jestem ci potrzebny? Tym razem nie silil sie na usmiech czy udawanie, ze zartuje. Bo tez nie zartowal. Przysunelam sie blizej, by zajrzec mu w twarz. -Chce tylko, zebys mnie zrozumial - powiedzialam. - I albo zaakceptowal mnie taka, jaka jestem, albo sam ruszal na swoja farme. -Chcesz zabrac ze soba twoich przyjaciol z ulicy, zebys miala gdzie zalozyc swoj kosciol - stwierdzil z ta sama smiertelna powaga. -Wszystko albo nic - odparlam rownie serio. Poslal mi wyprany z humoru usmiech. -Przynajmniej wiemy juz, na czym stoimy. Pogladzilam go po brodzie; zauwazylam, jak w pierwszym odruchu chcial sie odsunac, jednak ostatecznie nie poruszyl sie. -Wciaz jestes przekonany, ze chcesz miec Boga za rywala? - spytalam. -Chyba nie mam wyboru, co? Nakryl dlon, ktora go glaskalam, swoja. -Zdradz mi jedno: czy ty kiedykolwiek przestajesz nad soba panowac, placzesz albo wrzeszczysz? -Jasne. -Jakos nie potrafie sobie tego wyobrazic. Z reka na sercu, nie moge. To przypomnialo mi, ze jeszcze czegos mu nie powiedzialam: czegos, co powinien wiedziec, zanim sam sie dowie i poczuje sie oszukany albo uzna, ze mu nie ufam - w czym akurat rzeczywiscie by sie nie pomylil, przynajmniej nie do konca. Mimo wszystko nie chcialam stracic go przez wlasna glupote czy tchorzostwo. W ogole nie chcialam go stracic. -Nadal chcesz, zebym z toba poszla? - zapytalam. -No pewnie - odpowiedzial. - Chcialbym ozenic sie z toba zaraz, jak tylko sie osiedlimy. Przyznaje, ze udalo mu sie mnie zaskoczyc. Az otworzylam usta ze zdziwienia. -Typowa reakcja pod wplywem chwilowego impulsu - skwitowal. - Musze to sobie zapamietac. No wiec, wyjdziesz za mnie? -Najpierw mnie wysluchaj. -Juz mi wystarczy. Bierz swoich wiernych. Zakladaj kongregacje. Watpie, czy twoje gwiazdy obchodza ich bardziej niz mnie, ale lubie ich, a miejsca jest dosyc dla wszystkich. Jesli tylko zechca pojsc. Nastepne trudne zadanie, jakie mnie czeka, to przekonac ich. -To nie wszystko - zaczelam. - Jest jeszcze cos, o czym powinienes sie dowiedziec. Potem, jezeli dalej bedziesz mnie chcial, wyjde za ciebie, kiedy tylko ci sie spodoba. Chce byc twoja zona - i chce, zebys to wiedzial. Czekal na dalszy ciag. -Kiedy matka byla ze mna w ciazy, zazywala - wlasciwie naduzywala - lekarstwo, ktore dostawala na recepte. Nazywalo sie paracetco. Przez nie cierpie na zespol hiperempatii. Przyjal to, ani jednym gestem nie zdradzajac sie, co naprawde czul. Usiadl wyprostowany i spojrzal na mnie - z ogromna ciekawoscia, jak gdyby mial nadzieje wypatrzyc na mojej twarzy czy ciele jakies widome znaki choroby, o ktorej wlasnie sie dowiedzial. -Odczuwasz bol innych ludzi? - zapytal. -I bol, i przyjemnosc. Ostatnio to drugie nie zdarza sie w nadmiarze, jesli nie liczyc ciebie. -I krwawisz, kiedy ktos krwawi? -Juz nie. Kiedys, jak bylam mala, tak. -Ale przeciez... widzialem, jak zabilas czlowieka. -Owszem. Potrzasnelam glowa na wspomnienie tego, co widzial. -Nie mialam wyjscia: on albo ja. -Wiem. Ja tylko... dziwi mnie, ze w ogole bylas do tego zdolna. -Musialam. Pokrecil glowa. -Oczywiscie, czytalem o tym syndromie, ale pierwszy raz widze zywy przypadek. Pamietam, jak pomyslalem wtedy, ze byloby calkiem niezle, gdyby wiecej ludzi musialo cierpiec bol, jaki sami zadaja. Naturalnie z wyjatkiem lekarzy czy innych medycznych zawodow - ale wiekszosc. -Glupi pomysl. -Nie jestem taki pewny. -Slowo wrazliwca. Zly, bardzo zly pomysl. Broniac sie, nie zaslugujesz na meki przezywania bolu czy smierci twojego napastnika. Cierpienie kazdego rannego robi ze mnie kaleke. Nauczylam sie swietnie strzelac, bo przeczuwalam, ze nie potrafie zniesc tego, co sie stanie, jesli kogos zranie. Poza tym... Urwalam. Patrzac przez moment w bok, wzielam gleboki oddech, a potem znow spojrzalam na Bankole'a. -Najgorsze jest to, ze gdybys zostal ranny, zapewne nie bylabym zdolna ci pomoc. Twoj a rana, bol - wszystko, co bys czul, obezwladnialoby mnie. -Przypuszczam, ze jakos bys sobie poradzila - stwierdzil z leciutkim usmiechem. -Lepiej na to nie licz, Bankole. Znowu umilklam, szukajac w mysli slow, ktore do niego dotra. -Nie oczekuje ani komplementow, ani duchowej pociechy. Chce tylko, zebys to pojal: jezeli paskudnie zlamiesz noge, postrzela cie albo odniesiesz jakiekolwiek inne powazne obrazenie, ktore cie unieszkodliwi, najprawdopodobniej mnie ono tez uziemi. Musisz zdac sobie sprawe, jak paralizujaco dziala prawdziwy bol. -Zdaje sobie. Ale ja tez juz troche cie znam. Nie musisz mi przypominac, ze masz gdzies komplementy. Wiem. Wracajmy do obozu. Mam w torbie troche srodkow przeciwbolowych. Naucze cie, kiedy i jak je aplikowac - mnie czy komukolwiek innemu. Jesli tylko bedziesz w miare sprawna ruchowo i umyslowo i wytrzymasz do ich zazycia, po nich, jesli zajdzie potrzeba, z latwoscia zatroszczysz sie o reszte. -Dobrze. Czy to znaczy, ze... nadal chcesz sie ze mna ozenic? Zaskoczylo mnie, jak bardzo nie w smak bylo mi to pytanie. Przeciez wiedzialam, ze tak. No, ale stalo sie - zadalam je, prawie blagajac, aby mi odpowiedzial. Musialam to uslyszec. Rozesmial sie. Glosno, z calego serca - tak szczerze, ze nie moglo mnie to urazic. -To tez warto zapamietac - oznajmil. - Wierzylas choc przez moment, dziewczyno, ze pozwole ci sie wymknac? 23 Wszystko wokolMoze byc twym nauczycielem. Wszystko, co widzisz. Czego doswiadczasz, Co swiat ci daje i odbiera. Co kochasz i nienawidzisz, Czego pragniesz lub sie lekasz, Czegos nauczy - Jesli chcesz sie uczyc. Bog to twoj pierwszy i ostatni nauczyciel. Zarazem najsurowszy: subtelny, lecz wymagajacy. Ucz sie lub gin. "Nasiona Ziemi: Ksiegi Zywych" PIATEK, 10 WRZESNIA 2027 Tego ranka, nim nastal swit, zaklocila nam sen kolejna bijatyka. Strzelanina rozgorzala na poludnie od naszego obozu, gdzies przy albo na samej autostradzie - pozniej odglosy przesuwaly sie w nasza strone, az w koncu zaczely sie oddalac.Slyszelismy strzaly i bieganine, wrzaski i przeklenstwa... To samo co zawsze: niebezpieczna, glupia nerwowka. Pukanina trwala przeszlo godzine, jej dzwieki to gasly, to wybuchaly na nowo. Na koniec rozbrzmiala potezna palba z udzialem chyba wiekszej liczby karabinow. Pozniej zapadla cisza. Mimo to czesc calej potyczki udalo mi sie przedrzemac. W pewnej chwili przestalam sie bac, przestalam nawet odczuwac zlosc. Na koniec bylam juz tylko zmeczona. Jezeli dranie przyjda mnie zabic - pomyslalam sobie - samym czuwaniem i tak ich nie powstrzymam. Nawet jesli nie byla to tak zupelnie prawda, przestalo mnie to obchodzic. Zasnelam. Jakims sposobem - podczas walki, a moze juz po - mimo naszych wart dwoje ludzi wslizgnelo sie do naszego obozu i zaleglo miedzy nami. Oni tez usneli. Obudzilismy sie jak zwykle wczesnie, aby podjac wedrowke przed nadejsciem najgorszej spiekoty. Nauczylismy sie juz zrywac bez pobudki, o brzasku. Tego ranka czworo z nas prawie jednoczesnie usiadlo w swych spiworach. Wlasnie wyplatywalam sie z mojego, by odejsc na strone i wysikac sie, kiedy zobaczylam, ze mamy obce towarzystwo: dwie szare bryly na tle bladego switu - jedna duza, druga mala - spiace naprzeciw siebie na golej ziemi. Spod warstw lachmanow wystawaly chude jak patyki rece i nogi. Rzucilam okiem na boki, aby zobaczyc, co robi reszta, i przekonalam sie, ze wszyscy gapia sie na to samo co ja - wszyscy procz Jill, ktora powinna byc na strazy. Dopiero w zeszlym tygodniu zaufalismy jej i zaczelismy powierzac nocne warty z jednym z nas. Dzis miala dopiero druga samotna warte. Na co ona patrzyla? Chyba na gwiazdy. Bedziemy musialy sobie pogadac. Harry i Travis bez slowa, obaj tylko w bieliznie, wynurzyli sie ze spiworow i ruszyli w kierunku rozciagnietych na ziemi postaci. Troche bardziej kompletnie odziana, dolaczylam do nich i kroczek za kroczkiem podeszlismy, okrazajac pare intruzow. Wiekszy ocknal sie prawie natychmiast; poderwawszy sie na nogi, rzucil sie dwa, trzy kroki w strone Harry'ego, po czym raptem zatrzymal sie. To byla kobieta. Teraz moglismy lepiej jej sie przyjrzec. Brazowa twarz okalala kaskada dlugich i prostych, ale rozczochranych czarnych wlosow. Karnacje miala prawie tak ciemna jak ja. Byla plaska i kanciasta; kostropata, z twarza jastrzebia. Przydaloby sie jej pare solidnych posilkow i porzadne szorowanie. Slowem, wygladala jak tylu innych ludzi, ktorych widywalismy na drodze. Tymczasem przebudzil sie drugi obcy; na widok stojacego obok Travisa wrzasnal, zwracajac uwage nas wszystkich. Wysoki, przeszywajacy pisk dziecka - dziewczatka, z wygladu okolo siedmioletniego. Drobniutka, skulona z zimna miniaturka kobiety - podobna do matki, a moze starszej siostry. Kobieta, podbieglszy do dziewczynki, probowala postawic ja na nogi, lecz mala jak plod zwinela sie w ciasna kule tak, ze trudno ja bylo chwycic. Wreszcie potknela sie i przewrocila, po czym, doslownie w sekunde, skulila sie w taki sam kablak. Tymczasem cala reszta naszej grupy zdazyla juz podejsc, zeby zaspokoic ciekawosc. -Harry - odezwalam sie. - Stan z Zahra na warcie - podjelam, kiedy juz na mnie spojrzal - i pilnujcie, zebysmy nie mieli juz wiecej niespodzianek. Kiwnal glowa. Oboje z Zahra odeszli od naszego kregu i zajeli pozycje na przeciwleglych krancach obozu - on bardziej od strony autostrady, ona blizej dojscia od mniejszej szosy. Uprzednio zrobilismy, co sie dalo, aby jak najlepiej schowac sie na tym pustkowiu, ktore wedlug Bankole'a bylo kiedys parkiem - jednak nie mielismy zludzen, ze jestesmy tu sami. Za Sacramento - wciaz szosa miedzystanowa numer piec - doszlismy do malego miasteczka, naprawde daleko od wielkomiejskich okolic, ale i tak wszedzie tulalo sie mnostwo biedoty - zarowno tutejszej, jak i naplywowej jak my. A skad przywlokla sie tu ta para obszarpanych, przerazonych brudasek? -Nie zrobimy wam krzywdy - zagadalam do lezacych na ziemi, ciagle skulonych kobiecin. - Mozecie wstac. No dalej, ruszcie sie. Weszlyscie nieproszone do naszego obozu. Wypadaloby przynajmniej sie odezwac. Nie ruszylismy ich. Bankole chyba chcial, ale gdy zlapalam go za ramie, zrezygnowal. Juz byly smiertelnie przerazone - na widok obcego mezczyzny wyciagajacego do nich rece mogly wpasc w histerie. Roztrzesiona kobieta rozprostowala sie troche i podniosla na nas wzrok. Dopiero teraz uzmyslowilam sobie, ze - poza karnacja - ma rysy Azjatki. Schyliwszy glowe, szepnela cos do dziewczynki. Po chwili obie podniosly sie na nogi. -Nie wiedzialysmy, ze to wasz oboz - powiedziala cichutko starsza. - Zaraz sobie pojdziemy. Pozwolcie nam odejsc. Westchnelam, patrzac na zastraszona twarzyczke dziecka. -Mozecie isc - oznajmilam. - Albo jesli macie ochote, mozecie zostac i zjesc z nami sniadanie. Obie az rwaly sie do ucieczki. Przypominaly znieruchomiale ze strachu sarny, w kazdej chwili gotowe zerwac sie do biegu. Ale wypowiedzialam magiczne slowo. Jeszcze dwa tygodnie temu bym tego nie zrobila, jednak dzis ta zaglodzona para uslyszala z moich ust: "jesc". -Sniadanie? - powtorzyla kobieta szeptem. -Tak. Podzielimy sie z wami jedzeniem. Popatrzyla na dziewczynke. W tym momencie nabralam pewnosci, ze to matka i corka. -Nie mozemy wam zaplacic - odezwala sie znowu. - Nie mamy nic. Dalo sie zauwazyc. -Po prostu wezcie to, co wam dajemy, ale tylko to, nic wiecej - odparlam. - To juz wystarczy za zaplate. -Niczego nie ukradniemy. Nie jestesmy zlodziejkami. Naturalnie, ze byly. Jak inaczej zdolalyby przezyc? Musialy co nieco podkradac i szabrowac, moze nawet zdarzalo im sie prostytuowac... Jedno bylo pewne: nie szlo im to zbyt dobrze, inaczej nie doprowadzilyby sie do tak oplakanego stanu. Mimo to, przez wzglad na dziecko, zamierzalam wspomoc je przynajmniej posilkiem. -No to zaczekajcie - zdecydowalam. - Zaraz przygotujemy cos do jedzenia. Usiadly w tym samym miejscu, wodzac za nami glodnymi oczami. Cale nasze zapasy nie wystarczylyby, zeby zaspokoic ich glod. Przemknela mi mysl, ze chyba jednak popelnilam blad. Byly tak zdesperowane, ze az mogly stac sie grozne. Niewazne, ze obie wygladaly zupelnie nieszkodliwie. Zyly i mialy dosc sil, by biegac - wiec stanowily zagrozenie. Na widok Justina wyraz napiecia w ich bezdennym, lapczywym spojrzeniu troszeczke zlagodnial. Calkiem golutki, maluch przydreptal do nieznajomych i zaczal je ogladac. Dziewczynka tak samo zlustrowala go wzrokiem, jej matka zas po chwili sie usmiechnela. Zagadala do niego cos takiego, ze tez sie usmiechnal. Zaraz potem pognal z powrotem do Allie, ktorej udalo sie przytrzymac go na tyle dlugo, zeby go ubrac. Dzieki Justinowi pierwsze lody zostaly przelamane. Kobieta wyraznie zaczela spogladac na nas innymi oczyma. Popatrzyla, jak Natividad pielegnuje Dominica, pozniej na Bankole'a, ktory czesal swoja brode. Najwidoczniej i matka, i corka uznaly, ze to zabawne, bo obie zachichotaly. -Zrobiles wrazenie - zwrocilam sie do Bankole'a. -Nie rozumiem, co jest smiesznego w tym, ze facet doprowadza do porzadku brode - wymamrotal, odkladajac grzebien. Wyciagnelam z wlasnego plecaka slodkie gruszki i wreczylam po jednej naszym gosciom. Kupilam je dwa dni temu, wiec zostaly juz tylko trzy. Reszta pojela, o co chodzi, i idac za moim przykladem, wszyscy zaczeli sie dzielic, czym kto mial. Wloskie orzechy w lupinach, jablka, jeden owoc granatu, pomarancze walencjanki, figi... Takie drobne przysmaki. -Zostaw na potem, ile sie da - poradzila kobiecie Natividad, dajac jej migdaly, zawiniete w kawalek czerwonej sciereczki. - Pamietaj, zeby zawijac je tak jak teraz i dobrze wiazac konce. Na prawdziwy posilek wszyscy zjedlismy kukurydziany chleb z odrobina miodu i jajka na twardo, ktore wczoraj kupilismy i ugotowalismy. Chleb upieklismy wieczorem w ognisku, aby nie tracic czasu i moc wyruszyc wczesnie rano. Obce palaszowaly to proste, zimne jedzenie, jak gdyby byly to najlepsze frykasy, jakich probowaly w zyciu - jakby wciaz nie mogly uwierzyc, ze ktos podarowal im zywnosc. Garbily sie nad nim i schylaly, jakby w obawie, ze zmienimy zdanie i wyrwiemy im wszystko z rak. -Musimy ruszac - powiedzialam w koncu. - Zaczyna robic sie upal. Kobieta spojrzala na mnie; jej dziwaczne, ostre rysy znow przybraly zlakniony wyraz, tym razem juz nie z powodu jedzenia. -Pozwolcie nam isc z wami - wymamrotala szybko. - Bedziemy pracowac. Zbierac drewno, rozpalac ogien, zmywac naczynia - mozemy robic wszystko. Tylko wezcie nas z soba. Bankole przeniosl wzrok na mnie. -Przypuszczam, ze wiedzialas, czym to sie skonczy. Skinelam glowa. Kobieta wodzila spojrzeniem ode mnie do niego. -Co tylko chcecie - zapewnila szeptem, ktory bardziej przypominal skamlenie. Jej proszace oczy byly suche, za to dziewczynce poplynely lzy. -Dajcie nam chwile na zastanowienie - zadecydowalam, swiadoma, ze znaczy to: "Zostawcie nas samych, aby moi towarzysze mogli na mnie nawrzeszczec". Do nieznajomej najwyrazniej to nie dotarlo, bo nie ruszyla sie ani na krok. -Zaczekajcie tam - polecilam, pokazujac na drzewa rosnace najblizej szosy. - Naradzimy sie i powiemy wam, co postanowilismy. Ledwo mnie posluchala. Z wielkimi oporami wstala z ziemi, podniosla jeszcze bardziej oporna coreczke, wreszcie obie powlokly sie do kepy, ktora wskazalam. -O rany - mruknela Zahra. - Zabierzemy je, co? -Wlasnie o tym musimy zdecydowac - powiedzialam. -Jak to? Najpierw je karmimy, a teraz powiemy, zeby szly sobie precz i znowu przymieraly glodem? - zapytala pelnym oburzenia tonem. -Jezeli nie jest zlodziejka - zabral glos Bankole - i pod warunkiem, ze nie ma jeszcze innych niebezpiecznych nawykow, chyba moglibysmy je przygarnac. Ten dzieciak... -Tak - przytaknelam. - Czy u ciebie znajdzie sie dosc miejsca i dla nich? -U niego? - spytaly unisono trzy glosy. Nie mialam jeszcze okazji im o niczym powiedziec. Ani smialosci. -Bankole ma spory kawalek gruntu niedaleko wybrzeza, jeszcze dalej na polnoc - wyjasnilam. - I dom. Nie mozemy w nim zamieszkac, bo zajmuje go jego siostra z rodzina. Ale jest ziemia, z woda i lasem. Powiedzial, ze... - urwalam, przelykajac sline i zerkajac na Bankole'a, ktory sluchal, lekko usmiechniety -...ze mozemy zalozyc tam wspolnote Nasion Ziemi i pobudowac sie - wlasnym sumptem. -Daja tam prace? - zwrocil sie do niego Harry. -Moj szwagier wynajmuje sie przy rodzacych przez caly rok ogrodach i do roznych innych dorywczych robot. W ten sposob utrzymuje troje dzieci. -Ale czy mozna zarobic pieniadze? -Owszem. Nieduzo, ale mozna. Lepiej odlozmy te sprawe na kiedy indziej. Zameczymy kobiecine, trzymajac ja tak dlugo w niepewnosci. -Bedzie krasc - stwierdzila Natividad. - Zarzeka sie, ze nie, ale klamie. Wystarczy na nia spojrzec. -Ktos ja bil - zauwazyla Jill. - Pamietacie, jak zwinely sie w klebek, kiedy je nakrylysmy? Widac, ze przywykly do ciosow, do kopania i poniewierania. -Taak - potaknela Allie z jakas udreka w glosie. - Przede wszystkim oslaniac glowe, oczy... caly przod. Spodziewala sie, ze bedziemy ja bili. Obie tak myslaly. Wygladalo na to, ze obie z Jill dobrze je rozumialy. Jakim potworem musial byc ich ojciec. Ciekawe, jaki los spotkal ich matke? Ani razu o niej nie wspomnialy. Niewiarygodne, ze zdolaly ujsc z zyciem, zdrowe na ciele i umysle. -Mamy pozwolic im zostac? - przeszlam do rzeczy. Obie siostry przytaknely. -Chociaz wedlug mnie przynajmniej z poczatku nalezy spodziewac sie klopotow - stwierdzila Allie. - Zgadzam sie z Natividad, ze bedzie kradla. Nie powstrzyma sie. Bedziemy musieli dobrze jej pilnowac. Tak samo jej dzieciaka. Na pewno wie juz, jak skubac ludzi i dawac noge. Zahra wyszczerzyla zeby w szerokim usmiechu. -Zupelnie jak ja w jej wieku. Obie sprawia nam wiele klopotu. Ale jestem za tym, zeby dac im szanse. Jezeli potrafia sie zachowac i szybko sie dostosuja, pozwolimy im zostac na stale. A jesli okaza sie za glupie, by sie zmienic, wyrzucimy je na zbity pysk. Przenioslam wzrok naTravisa i Harry'ego, stojacych razem. -Co wy na to? - spytalam. -Zaczynasz miec za dobre serce - odparl Harry. - Jeszcze pare tygodni temu, gdybysmy chcieli przygarnac zebraczke z dzieckiem, sama urzadzilabys pieklo. Kiwnelam glowa. -Masz racje. Tak by bylo. I moze dalej powinnismy sie tego trzymac. Ale wydaje mi sie... mam przeczucie, ze te dwie nie sa jeszcze calkiem stracone. No i nie sadze, aby mogly nam na serio zagrozic. Jesli sie myle, w kazdej chwili mozemy je wyrzucic. -Potem wcale moze nie byc tak latwo - wtracil sie Travis. - Nie wyobrazam sobie, jak ktoregos dnia mowimy temu dziecku, zeby wracalo na szose pedzic zycie zebraczki, zlodziejki i dziwki. Pomysl, Lauren, jesli pozwolimy im zostac, a pozniej cos nie wypali, moze byc cholernie ciezko ich sie pozbyc. Poza tym a nuz maja w okolicy jakichs kolesiow - takich, dla ktorych szpieguja - wtedy moze nawet trzeba bedzie je zabic. W tym momencie Natividad i Harry jednoczesnie zaprotestowali. Zabic kobiete i dziecko? Nie! Wykluczone! Nigdy w zyciu! Wszyscy czekalismy, az ochlona ze wzburzenia. -Mogloby dojsc i do tego, ale nie wierze, ze bedzie az tak zle. Ta kobieta walczy o przezycie. I tego samego chce dla dziecka. Przypuszczam, ze jest w stanie duzo zniesc dla jego dobra i nie sadze, zeby wystawiala je na niebezpieczenstwo, zabierajac na przeszpiegi dla jakiejs halastry. Poza tym tutaj bandy biora sie do rzeczy od razu. Nie zawracaja sobie glowy wysylaniem zwiadowcow. Wszyscy milczeli. -Wiec jak? - postawilam zasadnicze pytanie. - Dajemy im szanse czy kazemy wracac, skad przyszly? -Nic do nich nie mam - odezwal sie Travis. - Jesli o mnie chodzi, niech zostana - dla dobra malej. Proponuje tylko, zebysmy w nocy znow pilnowali dwojkami. Nie daje mi spokoju, jak, u diabla, one w ogole wlazly nam do obozu? Jill wzdrygnela sie lekko. -Mogly sie zakrasc o kazdej porze - probowala tlumaczyc. - Przez cala noc. -Od tego, jak strzezemy naszego obozu, zalezy nasze zycie - powiedzialam. - Nie zauwazylas ich, Jill? -Mogly sie wslizgnac, zanim objelam warte! -Nawet jesli masz racje, i tak ich nie zauwazylas, gdy przyszla kolej na ciebie. Mogly poderznac ci gardlo - tobie, twojej siostrze... -Ale nie poderznely. -One nie. Nastepni intruzi moga. Nachylilam sie w jej strone. -Po swiecie chodzi pelno szurnietych i niebezpiecznych ludzi. Nie ma dnia, bysmy nie zbierali na to dowodow. Jezeli nie bedziemy sie wzajemnie pilnowac, w koncu nas okradna, zabija, moze nawet potem zjedza. Nastalo pieklo na ziemi, Jill - i mamy tylko siebie, jesli chcemy, zeby nas nie pochlonelo. Milczala ponuro. Wzielam ja za reke. -Jill. -To nie byla moja wina! - wybuchla. - Nie macie dowodow, ze to przeze mnie... -Jill! Zamknela sie i wgapila we mnie. -Posluchaj, na milosc boska, nikt cie za to nie zbije, ale musisz zdac sobie sprawe, ze zrobilas cos zlego, cos bardzo niebezpiecznego. Wiesz, ze mam racje. -No to czego jeszcze od niej chcesz? - wtracila sie Allie. - Ma pasc na kolana i blagac o przebaczenie? -Chce, zeby zaczela cenic i swoje, i twoje zycie na tyle, aby skonczyc z taka lekkomyslnoscia. Tego chce. Powinnas chyba chciec tego samego, teraz bardziej niz kiedykolwiek. Jill? Zamknela oczy. -Niech to szlag! - wyrzucila w koncu. - Tak, przyznaje sie! Nie widzialam ich. Naprawde. Nastepnym razem bede bardziej uwazac. Mysz sie przy mnie nie przeslizgnie. Scisnelam lekko jej dlon i przytrzymalam, a potem puscilam. -W porzadku. Ruszajmy. Bierzmy te zastrachane biedaczki i w droge. *** Zastrachane biedaczki okazaly sie najwieksza mieszanka ras, z jaka sie w zyciu spotkalam. Oto ich historia, poskladana ze strzepkow, ktore rzucaly w rozmowach z nami przez caly dzisiejszy dzien i wieczor. Ojciec kobiety byl Japonczykiem, matka Murzynka, a maz Meksykaninem. Cala trojka juz nie zyje. Z calej rodziny ostala sie tylko ona i jej coreczka. Nazywa sie Emery Tanaka Solis. Dziewczynka ma na imie Tori, Tori Solis, i ma juz dziewiec lat, a nie siedem, jak mi sie wydawalo. Zapewne cale zycie musiala nie dojadac. Jest naprawde drobna, ale bystra i spokojna - i ma w oczach wieczny glod. Na okraglo chowala kawalki jedzenia pod brudne lachmany. Nie przestala tego robic, nawet kiedy z jednej z koszul Bankole'a uszylismy jej sukienke. Emery ma dopiero dwadziescia trzy lata. Jako trzynastolatka wyszla za maz za znacznie starszego mezczyzne, ktory obiecal sie nia zaopiekowac. Jej tata juz wtedy nie zyl; zginal przypadkowo w jakiejs strzelaninie, w ktorej w ogole nie bral udzialu. Matka umierala, chora na gruzlice. To ona naklonila corke do tego malzenstwa, aby ratowac ja przed glodem i przemoca ulicy.Do tej pory cala historia, choc ponura, brzmiala dosc banalnie. W ciagu kolejnych trzech lat Emery urodzila trojke dzieci - coreczke i dwoch synow. Oboje z mezem najmowali sie do pracy na farmie w zamian za jedzenie, kat do spania i uzywane lachy. Pozniej farme odkupila wielka rolno-handlowa spolka i wszyscy robotnicy przeszli w nowe rece. Wprawdzie dostawali dalej pensje, ale juz w talonach kompanii - nie w gotowce. Za mieszkanie w zajmowanych dotychczas chalupach musieli teraz placic czynsz, tak samo jak za zywnosc i ubranie, niewazne, czy nowe czy stare - za wszystko trzeba bylo placic. Naturalnie, za talony kompanii mogli robic zakupy wylacznie w jej sklepach. Zarobki - o dziwo! - jakos nigdy nie starczaly na oplacenie wszystkich rachunkow. Zgodnie z nowymi przepisami, ktorych raz przestrzegano, a raz nie, pracownik nie mogl wymowic pracodawcy, dopoki byl u niego zadluzony. Prawo kazalo mu odpracowac dlug na zasadzie niby umowy terminatorskiej albo jako kary za dlugi. Znaczylo to, ze jesli ktos odmowil takiej pracy, mozna go bylo aresztowac, wsadzic za kratki, a na koniec poslac z powrotem do dyspozycji tego samego pracodawcy. W obu przypadkach niewolnicy za dlugi mieli dluzszy dzien pracy za mniejsza stawke, mozna ich bylo "karac dyscyplinarnie", jezeli nie wyrobili normy, wymieniac albo sprzedac - z ich zgoda czy bez, z rodzina lub bez - pracodawcom w odleglym rejonie kraju, ktorzy akurat zglosili stale badz tymczasowe zapotrzebowanie. Co gorsza, w przypadku dluznikow, ktorym sie zmarlo, ktorzy zostali inwalidami albo uciekli, obowiazek odpracowania dlugu przechodzil z rodzicow na dzieci. Maz Emery rozchorowal sie i umarl. Nie bylo lekarza ani lekarstw z prawdziwego zdarzenia, jedynie pare srodkow na wszystko i nic oraz ziola, ktore robotnicy hodowali w swoich ogrodeczkach. Jorge Francisco Solis wyzional ducha w goraczce i bolach w swojej lepiance bez podlogi, nawet nie widzac doktora. Bankole mowi, ze z opisu wyglada mu to na zapalenie otrzewnej, spowodowane zwyklym, a tylko nieleczonym zapaleniem wyrostka. Taka banalna dolegliwosc. Ale to byla tylko niewykwalifikowana sila robocza. Emery wraz z dziecmi odziedziczyla dlug Solisow. Pogodzila sie z sytuacja, zawziela sie i harowala az do dnia, kiedy, bez zadnego ostrzezenia, zabrali jej obu synow. Byli mlodsi od Tori - jeden o rok, drugi o dwa lata - za mali, zeby rozlaczac ich z matka. Kompania uznala inaczej. Nawet nie prosili Emery o zgode ani nie raczyli powiadomic jej, co zrobia z chlopcami. Gdy juz oprzytomniala po specyfiku, ktory zaaplikowali jej "na uspokojenie", zaczely przychodzic jej do glowy okropne podejrzenia. Krzyczala, aby oddali jej synow, odmawiala pracy, az w koncu wlasciciele zagrozili, ze odbiora tez corke. Wtedy postanowila, ze ucieknie; zabierze dziewczynke i ruszy przed siebie szosa - mimo czyhajacych wszedzie zlodziei, gwalcicieli, kanibali. Nie miala nic, na co mozna by sie polaszczyc, a gwalt mogl rownie dobrze przydarzyc sie zniewolonej robotnicy kompanii. Co do kanibali... kto wie, moze to tylko fantazje - takie bajdy, majace zmiekczyc niewolnikow, aby zastraszeni pogodzili sie ze swym losem... -Kanibale sa naprawde - powiedzialam Emery wieczorem przy jedzeniu. - Widzielismy ich. Ale wedlug mnie to raczej szperacze nie mordercy. Zeruja na zabitych przy drogach, sami nie zabijaja. -Nieprawda, szperacze tez morduja - zaprzeczyla. - Jesli ktos jest ranny albo wyglada na chorego, od razu dopadaja. Ktoregos poznego wieczoru razem z Tori przekradly sie przez uzbrojone straze i ogrodzenie pod napieciem, mylac czujnosc zarowno psow, jak i wykrywaczy dzwieku i ruchu. Obie wiedzialy, jak bezszelestnie poruszac sie, przeskakujac od oslony do oslony, czasami lezac bez ruchu dlugie godziny. I obie byly bardzo szybkie. Niewolnicy nabywaja takich umiejetnosci - przynajmniej ci, ktorzy przezywaja. Pomimo to Emery i Tori musialy miec cholernie duzo szczescia. Poczatkowo Emery zamierzala znalezc i odzyskac synow, nie miala jednak bladego pojecia, dokad ich zabrano. Wiedziala tylko, ze wywiozla ich ciezarowka, ale nie domyslala sie nawet, w ktora strone mogla skrecic po dojechaniu do autostrady. Rodzice nauczyli ja czytac i pisac, lecz przeciez na oczy nie widziala zadnego pisma w sprawie jej chlopcow. Z czasem musiala dac za wygrana i przyznac, ze moze juz tylko sprobowac ocalic coreczke. Zywiac sie dzikimi roslinami i tym, co zdolaly wyzebrac lub "znalezc", dryfowaly z pradem tulaczy na polnoc. Tak wlasnie okreslila to Emery: "znajdowaly rozne rzeczy". Coz, w jej polozeniu pewnie tez nieraz zdarzyloby mi sie cos "znalezc". Strzelanina jakiegos gangu sprowadzila ja do naszego obozu. Najwieksze zagrozenie ze strony gangow jest zawsze w duzych miastach. Wedrujac przez terytoria roznych gangow, najlepiej nie isc szosa, lecz trzymac sie blisko niej - wtedy ma sie szanse umknac ich uwagi. Nam, jak dotychczas, to sie udawalo. Jednak, wedlug relacji Emery, zarosniety park, w ktorym ostatnio nocowalismy, musial byc ziemia sporna. Dwa rywalizujace gangi strzelaly do siebie, miotajac obelgi i oskarzenia pod adresem przeciwnikow. Od czasu do czasu zgodnie przerywali, aby ostrzeliwac przejezdzajace ciezarowki. Wlasnie podczas jednej z takich przerw Emery i Tori, ktore biwakowaly prawie na samym poboczu drogi, udalo sie wymknac dalej. -Jedna banda podchodzila juz coraz blizej - opowiadala Emery. - Na przemian strzelali i biegli. Jeszcze kawalek i wpadliby na nas. Musialysmy uciekac. Nie moglysmy czekac, az nas uslysza czy wypatrza. Kiedy trafilysmy na wasza polane, w ogole nie zauwazylysmy, ze ktos tam jest. Umiecie sie maskowac. Coz, chyba uslyszelismy komplement. Rzeczywiscie staramy sie wtapiac w krajobraz, kiedy tylko sie da. Przewaznie okolica temu nie sprzyja. Tak jak dzisiaj. Ale od dzis znow pilnujemy dwojkami. NIEDZIELA, 12 WRZESNIA 2027 Dzieki Tori Solis przybylo nam dzis dwoje towarzyszy: Grayson Mora i jego corka Doe, ktora jest tylko o rok mlodsza od Tori. Wedrujac obok siebie w te sama strone jedna szosa, obie dziewczynki zaprzyjaznily sie. Wchodzac na droge stanowa numer dwadziescia, odbilismy na zachod i bedziemy nia isc dlugo, a potem znow wrocimy na autostrade miedzystanowa sto jeden. Przegadalismy mnostwo czasu na temat osiedlenia sie na ziemi Bankole'a - mowilismy tez o pracy, o uprawach i o tym, jak mozemy sie tam pobudowac.Tymczasem dwie dziewczynki nie tylko zdazyly sie zaznajomic, ale tez, sila rzeczy, zblizyly do siebie swoich rodzicow. Zaskoczylo mnie to, jak bardzo ci dwoje sa do siebie podobni. Oboje byli mniej wiecej w tym samym wieku - co znaczylo, ze Grayson musial zostac ojcem niemal rownie mlodo jak Emery matka. Nie wydawalo sie to jeszcze niezwykle; niezwykly byl fakt, ze to on opiekowal sie dzieckiem. Wysoki, chudy i ciemny Latynos, wyraznie opiekunczy wobec coreczki, sprawial wrazenie raczej spokojnego - nawet jakby niepewnego. Emery spodobala mu sie. Dalo sie jednak zauwazyc, ze jednoczesnie nie chcial miec z nia - i z nami - nic wspolnego. Kiedy zeszlismy z szosy, aby rozbic oboz, poszedlby dalej - gdyby nie mala, ktora najpierw prosila, a potem plakala, zeby zostac z nami. Mial wlasna zywnosc, wiec zaproponowalam, ze jesli chce, mozemy biwakowac razem. Gdy rozmawialam z nim, uderzyly mnie dwie rzeczy. Po pierwsze: nie przypadlismy mu do gustu. To sie rzucalo w oczy. Nie podobalismy mu sie ani troche. Przemknelo mi przez mysl, ze moze nie pala do nas sympatia z zawisci, ze tworzymy grupe i mamy bron. Zwykle nie lubi sie kogos, kto wzbudza w nas strach. Poinformowalam go, ze wystawiamy warty i jesli tylko mu to odpowiada, jest mile widziany. Wzruszyl ramionami i miekkim, lecz chlodnym glosem skwitowal: -Jasne. Pewnie. Wiec zostanie z nami. Chce tego jego corka i czesciowo takze on sam - a jednak cos jest nie tak. Nie chodzi tylko o zwykla ostroznosc w drodze. Jak sadze, Grayson i jego corka takze byli niewolnikami. Mimo to - calkiem zasobny z niego biedak. Ma dwa spiwory, jedzenie, wode i gotowke. Wedlug moich przypuszczen musial to z kogos sciagnac - z zywego lub martwego. Skad domysl, ze byl niewolnikiem? Po prostu w tej swojej dziwnej niepewnosci az za bardzo przypomina mi Emery. No i sa jeszcze Doe i Tori, ktore chociaz zupelnie niepodobne, dogaduja sie i rozumieja, jakby byly siostrami. Zgoda: wsrod malych dzieci to sie zdarza i wcale nie musi cokolwiek znaczyc - wystarcza wspolne przebywanie. Tylko nigdy nie widzialam takiej pary, ktora gdy cos je przestraszy, ma podobny nawyk padania na ziemie i zwijania sie w pozycji plodowej. Dokladnie to zrobila Doe, kiedy potknela sie i upadla, a Zahra podeszla do niej sprawdzic, czy sie nie potlukla. Jej cialo odruchowo skulilo sie w drzacy klebek. Czy byla to ta sama reakcja, o ktorej wspominaly Allie i Jill: odruch czlowieka, ktory spodziewa sie bicia i kopania - pozycja obronna, sygnalizujaca zarazem uleglosc i posluszenstwo? -Cos jest nie tak z tym facetem - odezwal sie Bankole, zerkajac na Graysona, gdy wreszcie lezelismy obok siebie. Bylismy juz po kolacji, wysluchalismy prawie calej opowiesci Emery, troche pogadalismy - jednak wszyscy czulismy sie bardzo zmeczeni. Travis i Jill pelnili warte, ja chcialam jeszcze uzupelnic zapiski, a Bankole'owi, ktoremu wypadla dopiero wczesna ranna warta z Zahra, zebralo sie na gadanie. Usiadl przy mnie i szepnal mi prosto w ucho - tak cicho, ze gdybym sie choc troche odsunela, nie uslyszalabym ani slowa: -Ten Mora to straszny nerwus. Skacze, jak tylko ktos sie do niego zblizy. -Wedlug mnie on tez byl czyims niewolnikiem - odpowiedzialam takim samym szeptem. - Pewnie przezyl tez gorsze rzeczy, ale to najbardziej rzuca sie w oczy. -Wiec ty tez zauwazylas. Objal mnie ramieniem. -Zgadzam sie. I na niego, i na mala - oswiadczyl z westchnieniem. -Widac tez, ze nie pala do nas miloscia. -Nie ufa nam. Bo niby czemu? Jakis czas bedzie trzeba miec na oku cala te czworke. Sa... dziwni. Ktorejs nocy moze strzelic im do lba, zeby porwac nam pare plecakow i dac noge. Albo zaczna znikac rozne drobne rzeczy. Cos takiego bardzo pasuje do tych dzieciakow. Tak czy siak, ich rodzice przystali do nas ze wzgledu na swoje coreczki. Dopoki bedziemy je chronic i dobrze traktowac, dopoty rodzice beda wobec nas lojalni. -Wyglada na to, ze po cichu szykuja nam nowe niewolnicze podziemie - zauwazylam. - Wracamy do niewolnictwa, i to o wiele gorszego, niz prorokowal moj ojciec, a juz na pewno duzo predzej. Tato przewidywal, ze jednak troche czasu minie, zanim do tego dojdzie. -Nic nowego pod sloncem - stwierdzil, ukladajac sie wygodnie przy mnie. - Na poczatku lat dziewiecdziesiatych ubieglego wieku, kiedy jeszcze bylem studentem, slyszalo sie o hodowcach, ktorzy robili to samo - to znaczy: trzymali robotnikow wbrew ich woli i zmuszali do pracy za darmo. Latynosow w Kalifornii, Latynosow i Murzynow na Poludniu. Raz od wielkiego dzwonu ktos dostawal za to wyrok i szedl do wiezienia... -Ale Emery mowila, ze powstalo nowe prawo - i ze dopiero od niedawna mozna legalnie zmuszac ludzi oraz ich dzieci do odpracowywania dlugow, w ktore sa nieuchronnie, programowo, wpedzani. -Mozliwe. Trudno juz sie rozeznac, w co wierzyc, a w co nie. Bardzo prawdopodobne, ze politycy wymyslili jakas ustawe, ktora mozna wykorzystac do podtrzymania niewolnictwa za dlugi, jednak o niczym takim nie slyszalem. Z drugiej strony, ktos na tyle brudny, zeby trzymac niewolnikow, bez oporow pojdzie i na to, aby lgac w zywe oczy. Zdajesz sobie sprawe, ze synow tej kobiety przehandlowano jak bydlo - i to pewnie do prostytucji. Kiwnelam glowa. -Ona tez to wie. -Tak. Wielki Boze... -Coraz wieksza degeneracja. Urwalam na chwile. -Ale wiesz co? - podjelam. - Jesli uda nam sie przekonac tych eksniewolnikow, ze z nami stana sie wolni, mowie ci: nikt nie bedzie walczyc o zachowanie tej wolnosci bardziej zawziecie niz oni. A propos walki: potrzeba nam wiecej broni. I musimy byc bardzo ostrozni... Droga robi sie coraz niebezpieczniejsza. Musimy naprawde uwazac, zwlaszcza na dziewczynki. -Oho, juz one wiedza, jak byc cicho. Ruszaja sie jak dwie trusie, szybko i bez halasu. Dzieki temu jeszcze zyja. 24 Poznaj Boga:Niech twoja praca, nauka, plany i czyny Beda modlitwa. Modl sie w tworzeniu, w uczeniu innych, w zdobywaniu celu. Modl sie, pracujac. Modl sie, by skupic mysli, usmierzyc leki, utwierdzic sie w celu. Powazaj Boga. Ksztaltuj Boga. Modl sie dzialaniem. "Nasiona Ziemi: Ksiegi Zywych" PIATEK, 17 WRZESNIA 2027 Rano spedzilismy troche czasu, czytajac wybrane strofy "Nasion Ziemi" i dyskutujac o nich. Bylo to takie uspokajajace zajecie - prawie jak nabozenstwo w kosciele. Wszyscy potrzebowalismy czegos, co nas pokrzepi i doda otuchy. Nawet nasi nowi znajomi wlaczyli sie, zadajac pytania, snujac glosne rozwazania, odnoszac poszczegolne wersety do wlasnych przezyc i doswiadczen.Bog jest Przemiana i, w ostatecznym rozrachunku, naprawde jest gora. A jednak czlowiek ma cos do powiedzenia, jezeli chodzi o wybor czasu i celu tego ostatecznego rozrachunku. Wlasnie tak. To byl okropny tydzien. Wczorajszy i dzisiejszy dzien przeznaczylismy na odpoczynek. Byc moze jutro tez zrobimy sobie wolne. Nie wiem jak inni, ale ja chcialabym. Wszyscy jestesmy chorzy, umeczeni i w zalobie - jednak mimo to czujemy sie zwyciescy. Niecodzienny stan. Mysle, ze to dlatego, iz wiekszosc z nas jeszcze zyje. Jestesmy gromadka ocalalych. Z drugiej strony, przeciez nigdy nie bylismy niczym innym. Oto co sie stalo. We wtorek, podczas poludniowego postoju, nasze dwie dziewczynki, Tori i Doe, oddalily sie od grupy, zeby sie zalatwic. Razem z nimi poszla Emery, ktora jak gdyby mimochodem zaczela roztaczac tez opieke nad mala Doe. Poprzedniej nocy ona i Grayson Mora wymkneli sie razem z obozu i nie bylo ich przeszlo godzine. Harry i ja mielismy wlasnie warte i widzielismy, jak odchodza. Od tamtej pory stanowia pare, ale trzymaja sie na dystans od calej reszty. Dziwni ludzie. No wiec Emery zabrala dziewczynki, zeby sie zalatwily - calkiem niedaleko. Zaraz za pagorek - tak aby zniknac z widoku za kepa zwiedlych krzakow w wysokiej wysuszonej trawie. Reszta rozsiadla sie, aby pojesc i popic, pocac sie w marnym cieniu na wpol uschlego debowego zagajnika. Okaleczonym drzewom brakowalo wiekszosci galezi - niewatpliwie poszly na opal. Wodzilam wzrokiem po pokancerowanych pniach, kiedy rozlegl sie krzyk. Najpierw byly to wysokie, cieniutkie i ostre jak igielki piski dziewczynek; zaraz potem uslyszelismy, jak Emery wola o pomoc. Na koniec dolecial nas meski glos, miotajacy przeklenstwa. Niewiele myslac, niemal wszyscy zerwalismy sie na rowne nogi i popedzilismy tam, skad dochodzil halas. Juz w biegu przytrzymalam za rece Harry'ego i Zahre, polecajac im gestem, aby przypilnowali naszych plecakow oraz Allie i Natividad, ktore zostaly z chlopcami. Harry mial strzelbe, a Zahra berette. Oboje strasznie sie na mnie oburzyli, ale w koncu mnie posluchali i zawrocili. W razie potrzeby bedzie mial nas kto oslaniac i wesprzec od tylu. Na miejscu zobaczylismy, jak Emery walczy z duzym lysolem, ktory trzymal Tori. Na nasz widok Doe popedzila do nas z krzykiem, rzucajac sie prosto w ramiona taty, ktory od razu chwycil ja na rece i pobiegl najpierw w kierunku autostrady, a zaraz pozniej gwaltownie skrecil z powrotem w strone debiny i naszych ludzi. Tymczasem od szosy zblizalo sie wiecej lysoli, tak jak my zaalarmowanych wrzaskami. Dojrzalam blyski metalu - oby tylko noze. Oby nie spluwy. Travis tez juz ich zauwazyl i pierwszy krzyknal ostrzegawczo. Postapilam w tyl, przykleknelam na jedno kolano, wycelowalam oburacz moja czterdziestkepiatke i czekalam na dogodny moment, aby kropnac tego, ktory napastowal Emery. Znacznie gorowal nad nia wzrostem i choc przyciskal do siebie Tori, glowe i bary mial odsloniete. Dziewczynka wygladala w jego garsci jak laleczka. Wiekszy problem byl z Emery. Drobna i szybka, raz po raz przyskakiwala do napastnika, kaleczac mu twarz, probujac dosiegnac oczu; starajac sie oslaniac, jak mogl, opedzal sie od niej wolnym ramieniem. Gdyby mial do dyspozycji obie rece, pewnie by ja z siebie strzasnal, ale teraz, kiedy musial trzymac wyrywajaca sie Tori, widac bylo, ze nie moze sobie poradzic. Mimo to raz udalo mu sie trzepnac i na moment odrzucic Emery. W tej waziutkiej szczelinie czasu, gdy w uszach dzwonil mi jeszcze jego cios, zastrzelilam drania. Wiedzialam od razu, ze go polozylam. Jeszcze nie upadl, a juz poczulam jego bol i przez chwile nie nadawalam sie do niczego. Wreszcie zwalil sie, a ja razem z nim. Na szczescie nie przestalam widziec ani slyszec, nie wypuscilam tez z reki broni. Krzyki rosly. Banda lysoli z szosy juz prawie siedziala nam na karku - szesciu, siedmiu, osmiu chlopa. Obezwladniona bolem, nie moglam nic zrobic, ale widzialam ich. Pare chwil pozniej facet, ktorego zastrzelilam, stracil przytomnosc albo wyzional ducha, i odzyskalam kontrole. W sama pore. Poza tymi, ktorzy zostali w lasku, oprocz mnie tylko Bankole mial bron. Podnioslam sie - troche za wczesnie, bo zaraz omal znow nie runelam - i zdjelam drugiego napastnika z Travisa, ktory niosl Emery. Znow padlam na glebe, lecz nie stracilam przytomnosci. Patrzylam, jak Bankole chwyta Tori i bez ceregieli rzuca ja Jill, ktora od razu obrocila sie i pognala do obozu. Gdy Bankole dopadl do mnie, moglam juz wstac i pomoc mu oslaniac nasz odwrot. Uciekalismy w strone ogoloconych drzew, ktore na szczescie mialy grube, solidne pnie. Schowani za nimi, widzielismy, jak bronia nas przed kulami, ktore opryszki posylaly w nasza strone. Uplynelo pare sekund, nim zorientowalam sie, ze jeszcze ktos do nas strzela. Gdy to do mnie dotarlo, zaleglam tak jak reszta pomiedzy drzewami i zaczelam wypatrywac strzelca. Zanim cokolwiek dojrzalam, z tylu raz za razem odezwal sie nasz winchester. To Harry wzial sie do dziela. Wystrzelil jeszcze dwukrotnie - ja tez, ledwo co mierzac i ledwo trzymajac sie w karbach, wypalilam dwa razy. Pozniej chyba jeszcze przygrzal Bankole, a potem przestalam cokolwiek rejestrowac, na nowo niezdolna do niczego. Ktos konal, a ja razem z nim. To byl koniec strzelaniny. Umieralam czyjas smiercia. Poczulam na sobie jakies rece: z calych sil zebralam sie w sobie, by jeszcze szarpnac za spust. To Bankole. -Ty glupi palancie! - wyskamlalam. - Omal cie nie zabilam. -Krwawisz - oznajmil. Dziwne. Probowalam przypomniec sobie moment, kiedy mnie trafili. Moze tylko upadlam na jakis ostry korzen? Zupelnie nie czulam wlasnego ciala. Cos mnie bolalo, ale nie potrafilam ustalic co - nie wiedzialam nawet, czy to moj wlasny bol, czy cudzy. Byl dotkliwy, ale w dziwny sposob znosny. Mialam wrazenie, ze jestem... bezcielesna. -Co z reszta? - spytalam. -Lez spokojnie - powiedzial tylko. -Czy juz po wszystkim? -Tak. Ci, co przezyli, uciekli. -W takim razie wez moj pistolet i daj go Natividad, na wypadek, gdyby jednak postanowili wrocic. Chyba poczulam, jak wyjmuje mi go z reki. Ktos rozmawial sciszonym glosem, tak ze nic nie moglam zrozumiec. W tej samej chwili dotarlo do mnie jeszcze, ze trace przytomnosc. Mowi sie trudno. I tak wytrzymalam na tyle dlugo, aby na cos sie przydac. *** Jill Gilchrist nie zyje.Dostala kulke w plecy, gdy z Tori na rekach biegla do zagajnika. Bankole zatail to przede mna; nie chcial, bym poznala prawde wczesniej, niz bedzie to konieczne, poniewaz - jak sie okazalo - sama zostalam ranna. Wlasciwie lekko postrzelona, poszczescilo mi sie. Bolalo, lecz jakie to mialo znaczenie przy tamtym bolu. Jill nie miala tyle szczescia. Dowiedzialam sie o niej, kiedy doszlam do siebie i uslyszalam ochryply, zalosny lament Allie. Jej siostra doniosla dziewczynke do drzew, postawila na ziemi, po czym bezglosnie osunela sie w dol. Emery zlapala Tori i przycisnela do siebie, lkajac razem z nia z przerazenia i ulgi. Cala reszta zajeta byla najpierw szukaniem oslony, a pozniej wszyscy odpowiadali na ogien bandytow. Travis pierwszy zauwazyl kaluze krwi, powiekszajaca sie wokol Jill, i krzykiem dal znac Bankole'owi. Ten odwrocil ja na wznak i zobaczyl, jak z dziury na jej piersiach leje sie krew. Dziura okazala sie wylotem po kuli. Wedlug niego Jill juz wtedy nie zyla. Odeszla, nie powiedziawszy ani slowa, nie spojrzawszy ostatni raz na siostre. Nie zdazyla nawet spytac, czy chociaz ocalila dziecko, ktore niosla. Tori byla troche poobijana, lecz poza tym cala. Wszyscy inni tez - procz Jill. Moj postrzal, szczerze mowiac, byl tylko rozleglym drasnieciem. Pocisk zrobil mi tylko bruzde w lewym boku, nie wyrzadzajac specjalnej szkody: duzo krwi, duzo bolu i pare dziur w koszuli. Rana piekla gorzej niz oparzenie, ale nie byla obezwladniajaca. -Kowbojski postrzal - stwierdzil Harry, gdy razem z Zahra przyszli mnie obejrzec. Oboje byli umorusani i sami wygladali zalosnie, ale Harry nadrabial mina. Wlasnie skonczyli pomagac grzebac Jill. Kiedy lezalam nieprzytomna, wszyscy razem, golymi dlonmi, patykami i nasza jedyna siekiera, wykopali jej plytki grob. Ulozyli ja miedzy korzeniami drzew, przysypali ziemia, a na wierzch poprzetaczali wielkie kamienie. Drzewa pozywia sie jej cialem - lecz na pewno nie psy i ludozercy. Postanowilismy, ze przenocujemy dalej w tym samym miejscu, choc rozwazniej byloby poszukac innego, bo - jak na nocleg - nasz zagajnik byl za blisko autostrady. -Cholerny z ciebie glupol. Za ciezka jestes, zeby cie niesc - powiedziala mi Zahra. - Wiec lez, odpoczywaj i pozwol Bankole'owi sie soba zajac. I tak to zrobi - czy chcesz, czy nie. -To zwykla kowbojska rana - powtorzyl Harry. - W tej ksiazce, ktora kupilem, stale ktos obrywa w bok albo w ramie, albo w reke i nic mu nie jest - chociaz Bankole mowi, ze gdyby to nie byla fikcja, wiekszosc z nich umarlaby na tezec czy jakies inne zakazenie. -Dzieki za slowa otuchy - odezwalam sie. Zahra zgromila go wzrokiem i pogladzila mnie po rece. -Nie martw sie - powiedziala. - Twoj staruszek nie przepusci zadnemu zarazkowi. Wscieka sie na ciebie jak cholera za to, ze dalas sie postrzelic. Mowi, ze gdybys miala troche rozumu, zostalabys w obozie przy chlopcach. -Co takiego? -Ej, to starszy gosc - wtracil Harry. - Nie mozna mu sie dziwic. Westchnelam. -Jak Allie? -Placze. Potrzasnal glowa. -Oprocz Justina nie dopuszcza do siebie nikogo. Nawet maly probuje ja jakos pocieszyc. Przykro mu, kiedy widzi, jak ona tak rozpacza. -Emery i Tori tez troche ucierpialy - poinformowala Zahra. - Procz ciebie to drugi powod, dla ktorego tu zostajemy. Urwala na moment. -Ej, Lauren - podjela. - Czy nie rzucilo ci sie przypadkiem w oczy nic zabawnego. Kiedy obserwowalas Emery, Tori no i tego More? Cos zaskoczylo mi w glowie - cos, przez co znow westchnelam. -Chcesz powiedziec, ze to wrazliwcy, tak? -No. I to cala czworka: on, ona i ich dziewuszki. Wiedzialas? -Dopiero teraz to sobie uswiadomilam. Ale juz wczesniej czulam, ze sa jacys dziwni: tacy niepewni i przewrazliwieni - to znaczy, tacy niedotykalscy. I wszyscy zyli w niewoli. Moj brat Marcus stwierdzil kiedys, ze z wrazliwcow mozna by zrobic dobrych niewolnikow. -Mora chce odejsc - zauwazyl Harry. -Wolna droga - odparlam. - Juz raz chcial od nas uciec; wtedy, tuz przed strzelanina. -Jednak zawrocil. I nawet pomogl kopac grob dla Jill. On chyba chce, zebysmy wszyscy stad odeszli. Mowi, ze banda, ktora przepedzilismy, wroci, jak tylko sie sciemni. -Jest pewien? -No. Szaleje z nerwow, chce wyniesc sie stad razem z dzieckiem. -Emery z Tori dadza rade? -Emery pojdzie o wlasnych silach - wlaczyl sie nowy glos - a Tori ja poniose - odezwal sie Grayson Mora. Ostatnio widziany, jak uciekal z tonacego okretu. Powoli podnioslam sie. Bok naprawde bolal. Szczescie w nieszczesciu, ze Bankole oczyscil i zabandazowal rane, gdy lezalam bez przytomnosci, wiec ominela mnie ta watpliwa przyjemnosc. Mimo to nawet w tej chwili bylam jeszcze polprzytomna - na wpol odcieta od wlasnego ciala. Wszystko inne poza bolem docieralo do mnie niczym przez gruby kozuch waty. Tylko bol wydawal sie ostry i rzeczywisty. Bylam prawie wdzieczna, ze go czuje. -Ja tez moge chodzic - oznajmilam, zrobiwszy na probe kilka krokow. - Mam tylko wrazenie, jakbym szla na szczudlach. Nie jestem pewna, czy wytrzymam normalne tempo. Grayson Mora podszedl blisko mnie. Lypnal na Harry'ego, jak gdyby chcial sie go pozbyc, ale Harry tylko odwzajemnil jego spojrzenie. -Ile razy umieralas? - zwrocil sie do mnie Mora. -Co najmniej trzy - odpowiedzialam, jakby to byla najlogiczniejsza w swiecie rozmowa. - Moze cztery. Ale nigdy przedtem tak jak dzis: pod rzad. Paranoja. Za to ty wygladasz calkiem niezle. Twarz sciagnela mu sie, jak gdybym go spoliczkowala. Naturalnie, ze go obrazilam. Moje slowa naprawde znaczyly: Gdzie byles, czlowieku i bracie wrazliwcu, kiedy twoja kobieta i twoja grupa znalazly sie w opalach? Zabawne. Wczesniej nawet przez mysl mi nie przeszlo, ze potrafie poslugiwac sie takim jezykiem. -Musialem wyniesc Doe w bezpieczne miejsce - tlumaczyl sie. - Poza tym, nie mialem broni. -Umiesz strzelac? Zawahal sie. -Nigdy tego nie robilem - wyznal, mamroczac niewyraznie. Znowu go zawstydzilam - tym razem nieumyslnie. -Jesli cie nauczymy, bedziesz strzelal w obronie grupy? -Pewnie! - obiecal, chociaz zdawalo mi sie, ze w tej chwili z checia zastrzelilby mnie. -Boli jak diabli - ostrzeglam go. Wzruszyl ramionami. -Nic nowego. Zajrzalam mu w wychudzona, zagniewana twarz. Wszyscy niewolnicy sa tacy chudzi, niedozywieni, zaharowani i nauczeni, ze wiekszosc rzeczy boli? -Pochodzisz z tych stron? -Urodzilem sie w Sacramento. -W takim razie mozesz nam duzo opowiedziec na temat tej okolicy. Nawet bez broni przyda nam sie twoja pomoc, zeby tutaj przezyc. -Wlasnie dlatego radze zabierac sie stad, nim te zwierzaki z gor wypacykuja sie farba i zaczna strzelac do ludzi i palic, co sie da. -O cholera - zaklelam. - Wiec to byli oni. -A myslalas, ze kto? -Nie mialam jeszcze okazji sie zastanowic. Zreszta co by to zmienilo? Harry, obszukaliscie zabitych? -Jasne - usmiechnal sie polgebkiem. - Mamy jeszcze jeden pistolet trzydziestkeosemke. Wlozylem ci do plecaka pare rzeczy po tych, ktorych sprzatnelas. -Dzieki. Nie wiem tylko, czy w tym stanie w ogole zdolam go niesc. Moze Bankole... -Juz zaladowal go na wozek. Chodzmy. Ruszylismy z lasku w strone szosy. -Tak sobie radzicie? - zapytal Grayson Mora, idac obok mnie. - Kto zabije, bierze znalezne? -Owszem, ale zabijamy wylacznie we wlasnej obronie - odpowiedzialam mu. - Nie polujemy na ludzi. Nie jemy ludzkiego miesa. Po prostu wspolnie bronimy sie przed wrogami. Kiedy jedno z nas jest w potrzebie, reszta spieszy na pomoc. I nigdy niczego nie podkradamy sobie nawzajem. -To samo opowiadala o was Emery. Z poczatku jej nie wierzylem. -Bedziesz przestrzegal naszych regul? -No... moge. Wahalam sie chwile. -Powiedz: co ci nie pasuje? - postanowilam od razu rozwiac wszelkie watpliwosci. - Przeciez widze, ze nam nie ufasz. Nawet teraz. Przyblizyl sie, ale mnie nie dotknal. -Skad jest ten bialy? - zapytal z naciskiem. -Znam go od dziecka - wyjasnilam. - I on, i ja, i cala reszta, juz kawal czasu pomagamy sobie przetrwac. -Ale... ani on, ani tamci nic nie czuja. Tylko ty wspolodczuwasz. -Owszem, tylko ja jestem wrazliwcem - tak to nazywamy. -Przeciez oni... Moga... -Nie. Wszyscy tu sobie pomagamy. Grupa jest silna. W pojedynke czy nawet we dwoje latwiej dac sie okrasc albo zabic. -Niby tak. Popatrzyl na nasza gromadke. Wprawdzie jego twarz nie wyrazala jeszcze zbytniej ufnosci ani sympatii, jednak widac bylo, ze troche sie rozluznil i uspokoil. Wygladal jak ktos, kto wlasnie rozwiklal dreczaca zagadke. Chcac wystawic go na probe, udalam, ze sie potknelam. Przyszlo mi to z latwoscia. Wciaz jeszcze mialam nikle czucie w stopach i calych nogach. Mora usunal sie na bok. Nie podtrzymal mnie, nawet nie wyciagnal reki. Uroczy gosc. *** Zostawilam go, zrownalam sie z Allie i jakis czas szlam przy niej. Swoim zalem i uraza odgrodzila sie ode mnie niczym murem - przypuszczam, ze tak samo, jak od wszystkich innych, tyle ze akurat w tej chwili to ja bylam dla niej intruzem. Zylam, a jej siostra, jej jedyna rodzina nie - czemu wiec nie zabieram sie w cholere i nie schodze jej z oczu?Nie odzywala sie slowem. Po prostu udawala, ze mnie tam nie ma. Pchala Justina w jego wozku, co jakis czas ocierajac z kamiennej twarzy lzy szybkim, przypominajacym smagniecie bata, ruchem. Musialo ja to bolec. Tarla sobie twarz za mocno, za gwaltownie, do czerwonosci. Robiac sobie krzywde, zadawala bol i mnie - jakby nie dosyc bylo mi wlasnego. Mimo to zostalam z nia - i doczekalam sie, az jej mur zaczal kruszyc sie pod naporem swiezej fali obezwladniajacego zalu. Przestala sie ranic, pozwalajac, by lzy splywaly swobodnie po policzkach i skapywaly na piers albo na szose. Sprawiala wrazenie, jak gdyby raptem przytloczylo ja jakies brzemie. Wtedy ja objelam. Polozylam jej dlonie na ramionach i przerwalam te wedrowke na oslep. Gdy odwrocila sie twarza do mnie, wroga i zbolala, przytulilam ja do siebie. Mogla sie uwolnic - w tym momencie bylam slabiutka jak mysz. Jednak po pierwszym gniewnym szarpnieciu przywarla do mnie kurczowo z jekiem. Nigdy w zyciu nie slyszalam takiego lamentu. Lkala i zawodzila na srodku drogi, az reszta przystanela, czekajac na nas. Wszyscy milczeli. Tylko Justin zaczai kwilic; Natividad zawrocila, by go uspokoic. I dziecku, i Allison chcielismy przekazac bez slow te sama pocieche: Pomimo bolu i straty pamietajcie, ze nie jestescie sami. Macie przy sobie ludzi, ktorym na was zalezy i ktorzy nie chca, byscie cierpieli. Wszyscy jestesmy wasza rodzina. W koncu Allie i ja wypuscilysmy sie z objec. Malomowna z niej kobieta - a szczegolnie w nieszczesciu. Odebrala Justina Natividad, przygladzila mu wloski i wziela go na rece. Gdy znow zaczelismy isc, jakis czas niosla go, a ja pchalam wozek. Wedrowalismy dalej w milczeniu, jak gdyby wszyscy czuli, ze nie ma potrzeby nic mowic. *** Na szosie panowal spory ruch, i to w obydwu kierunkach. Mimo to martwilo mnie, ze grupe tak liczna jak nasza latwo bedzie zauwazyc i namierzyc, zebysmy nie wiem jak probowali wtopic sie w tlo. Niepokoilam sie tez, bo nie rozumialam sposobow dzialania naszych napastnikow.Troche pozniej, kiedy Allie wsadzila Justina z powrotem do wozka i sama zaczela go pchac, zostawilam ja i dolaczylam do Bankole'a i Emery. To wlasnie Emery wszystko mi wyjasnila i zauwazyla dymy pierwszego pozaru - niewatpliwie dlatego, ze go wypatrywala. Nie mielismy pewnosci, ale wygladalo na to, ze pali sie mniej wiecej w miejscu tamtego debowego lasku, w ktorym zatrzymalismy sie na popas. -Spala wszystko - szepnela Emery do mnie i Bankole'a. - Nie odpuszcza, dopoki nie skonczy im sie ro. Cala noc beda podpalac, co sie da. Rzeczy i ludzi. Ro, piro, piromania - znow ten przeklety ogniowy narkotyk. -Myslisz, ze beda nas szukac? - zapytalam. Wzruszyla ramionami. -Jest nas sporo i paru z nich zabilismy. Mysle, ze raczej wezma odwet na innych, slabszych wedrowcach. Kolejne wzruszenie ramion. -Im wszyscy wydajemy sie tacy sami. Tulacze na szosie. -Wiec poki bedziemy trzymac sie z daleka od ich pozarowych orgii... -...bedziemy bezpieczni. Zgadza sie. Nie cierpia nikogo procz swoich. Sprzedaliby moja Tori, zeby zdobyc wiecej ro. Spojrzalam na jej posiniaczona i spuchnieta twarz. Nim ruszylismy, Bankole zaaplikowal jej srodek przeciwbolowy. W duchu dziekowalam mu za to, troche zla, ze mnie samej odmowil podania czegokolwiek. Nie rozumial, tam w zagajniku, skad wziely sie moje dretwota i otepienie - meczylo go to. Coz, dobrze przynajmniej, ze do tej pory juz ustapily. Niech umrze trzy czy cztery razy, a przekona sie, jak to jest. Nie, co ja mowie? Ciesze sie, ze nigdy tego nie przezyje. To takie bezsensowne. Krotka, a zarazem niekonczaca sie meka konania, raz za razem, od poczatku. Zupelnie bez sensu. Ile razy sobie przypomne, zastanawiam sie, jakim cudem to wszystko przezylam. -Emery? - zagadnelam, znizajac glos. Spojrzala na mnie. -Wiesz, ze jestem wrazliwcem, prawda? Skinela glowa, zerkajac ukradkiem na Bankole'a. -On tez wie - uspokoilam ja. - Ja... Sluchaj, ty i Grayson jestescie pierwszymi znanymi mi wrazliwcami, ktorzy maja dzieci. Nie widzialam powodu, by sie przyznawac, ze w ogole sa jedynymi wrazliwcami, jakich spotkalam w zyciu. -Kiedys tez chcialabym miec dzieci, dlatego musze wiedziec... Czy to zawsze jest dziedziczne? -Jeden z moich chlopcow byl normalny - odpowiedziala. - Niektorzy wrazliwcy wcale nie moga miec dzieci. Nie wiem dlaczego. Znalam tez takich, ktorzy mieli dwoje albo troje - i wszystkie normalne. Ale pracodawcy lubia czuciowcow. -No jasne. -Czasami - opowiadala dalej - nawet wiecej placa za takich robotnikow. Zwlaszcza za dzieci. Takie jak jej. A jednak zabrali jej synka, ktory nie byl wrazliwcem, a nie ruszyli corki, ktora byla. Jak dlugo daliby jej spokoj, zanim przyszliby i po dziewczynke? Moze trafila im sie intratna oferta na dwoch chlopcow i dlatego ich wzieli na pierwszy ogien. -Boze milosierny... - westchnal Bankole. - Ten kraj cofnal sie o dwiescie lat. -Kiedy bylam mala, nie bylo jeszcze tak zle - stwierdzila Emery. - Mama stale powtarzala, ze sie polepszy, ze tylko patrzec, jak wroca dobre czasy. Mowila, ze zawsze po latach chudych przychodza tluste. Tata tylko potrzasal glowa i nic nie mowil. Rozejrzala sie za Tori; gdy zobaczyla, ze mala podrozuje na ramionach Graysona Mory, przeniosla wzrok na cos innego i az sie zachlysnela. Podazywszy za jej spojrzeniem, dostrzeglismy ogien, pelzajacy po wzgorzach za nami - daleko, lecz i tak za blisko. Ten inny, nowy pozar rozchodzil sie szybko, niesiony suchym wieczornym wiatrem. Albo ci, co nas napadli, podazali za nami, podkladajac ogien po drodze, albo ktos ich malpowal, odpowiadal tym samym jezykiem. Przyspieszylismy kroku i szlismy dalej, wypatrujac jakiegos terenu, w ktorym mozna by sie bezpiecznie ukryc. Po obu stronach autostrady rosla taka sama sucha trawa i drzewa, czesciowo zielone, czesciowo obumarle. Jak na razie pozoge widac bylo tylko po polnocnej stronie. Trzymalismy sie poludniowej, majac nadzieje, ze tam nic nam nie zagrozi. Wedlug mojej mapy tych okolic przed nami lezalo jezioro Clear. Mapa pokazywala, ze jest duze i na odcinku paru mil autostrada biegla wzdluz jego polnocnego brzegu. Juz niedlugo tam dojdziemy. Jak predko? Idac, skalkulowalam odleglosc. Jutro. Jutro wieczorem powinnismy rozbic nad nim oboz. Za pozno. Dogonil nas juz swad dymu. Czy to znaczylo, ze wiatr gna ogien w naszym kierunku? Inni wedrowcy tez przyspieszyli tempo, trzymajac sie poludniowej strony drogi i kierujac na zachod. Teraz nikt juz nie zdazal na wschod. Jeszcze nie mijaly nas ciezarowki, ale robilo sie coraz pozniej. Tylko patrzec, jak zaczna rozpychac sie na jezdni. Do tej pory powinnismy stanac gdzies na nocleg. Ale czy odwazymy sie zatrzymac? Na poludniu, za naszymi plecami, wciaz nie bylo widac ognia - za to ten od polnocnej strony pelznal za nami, wprawdzie nie przyblizajac sie, lecz uporczywie dotrzymujac nam kroku. Wszyscy zmordowani, niektorzy ranni i obolali, szlismy tak jakis czas, raz po raz popatrujac za siebie. W koncu zaproponowalam, zeby wszyscy staneli, i wyciagajac reke na poludnie, pokazalam, ze schodzimy z szosy do miejsca, ktore z wygladu nadawalo sie, aby przysiasc i odetchnac. -Nie mozemy tu zostac - sprzeciwil sie Mora. - Tylko patrzec, jak pozar przeskoczy na druga strone drogi. -Tylko odpoczniemy pare minut - odparlam. - Caly czas widac ogien, wiec bedziemy wiedziec, kiedy ruszyc, zanim zrobi sie goraco. -Lepiej w ogole nie stawac! Jak pozar naprawde sie rozbucha, nie zdazymy uciec nawet biegiem! Najmadrzej od razu odejsc, jak najdalej sie da! -Najmadrzej nabrac najpierw troche sil, zeby moc potem odejsc - powiedzialam, wyjmujac z plecaka butle z woda, aby sie napic. Nadal bylo nas widac z szosy i zgodnie z zasada, ktora przyjelismy, nikt nie powinien jesc ani pic na widoku, ale dzis musielismy zawiesic te zasade na kolku. Zapuszczajac sie glebiej w gory i dalej od autostrady, ryzykowalismy, ze ogien moze zupelnie odciac nam droge. Nikt nie potrafil przewidziec, gdzie ani kiedy wiatr go przywieje. Idac za moim przykladem, reszta zajela sie jedzeniem i piciem, pojadajac troche suszonych owocow i chleba z suszonym miesem. Oboje z Bankole'em podzielilismy sie zapasami z Emery i Tori. Mora zachowywal sie, jakby chcial isc dalej bez nas, ale jego coreczka klapnela na ziemi naprzeciw Zahry, prawie juz spiac, wiec przycupnal przy niej, podajac wode i wmuszajac nieco owocow. -Mozliwe, ze bedzie trzeba isc cala noc - odezwala sie Allie tak cicho, ze ledwo bylo slychac. - To moze byc nasz jedyny odpoczynek. Jak nakarmicie Dominica, lepiej wsadz go na wozek obok Justina - zwrocila sie do Travisa. Kiwnal glowa. Dotychczas cala droge sam niosl synka. Idac za jej rada, usadzil go przy Justinie. -Teraz ja popcham wozek - powiedzial. Bankole obejrzal moj postrzal, owinal rane swiezym bandazem i tym razem dal mi cos przeciwbolowego. Nastepnie plaskim kamieniem wykopal plytka dziure, wsadzil w nia zuzyte, zakrwawione bandaze i przysypal ziemia. Siedzaca przy spiacej tuz obok Tori Emery, ktora przygladala sie, jak Bankole mnie doglada, raptem podskoczyla; jej spojrzenie zesliznelo sie gdzies w bok, a reka powedrowala do boku. -Nie wiedzialam, ze to taka bolesna rana - wyszeptala. -Nic takiego - powiedzialam, silac sie na usmiech. - Wyglada tak paskudnie przez to, ze krwawi, ale da sie wytrzymac. W porownaniu z Jill mam cholerne szczescie. Najwazniejsze, ze moge isc. -Przez droge nie czulam twojego bolu - przypomniala sobie. Przytaknelam chetnie, cieszac sie, ze moge ja zwiesc. -Rana wyglada brzydko, ale prawie nie boli - zelgalam. Rozsiadla sie wygodniej, jakby bardziej uspokojona. Nic dziwnego. Gdybym teraz zaczela jeczec i stekac, pozostalych czworo wrazliwcow jeczaloby i kwekalo razem ze mna. Maluchom moze nawet polecialaby krew. Musze sie pilnowac i klamac przynajmniej tak dlugo, dopoki nie przestanie zagrazac nam ogien - jesli tak dlugo wytrzymam. Tak naprawde niemal mdlalam na sam widok tych przesiaknietych krwia bandazy, a rana dokuczala mi bardziej niz przedtem. Mimo to dobrze wiedzialam, ze jesli nie chcemy sie spalic, musimy isc dalej. Po kilku minutach proszki Bankole'a zaczely lekko przycmiewac bol i swiat od razu zrobil sie latwiejszy do zniesienia. Wypoczywalismy moze z godzine. Wreszcie widok plomieni zaniepokoil nas tak bardzo, ze w koncu wzielismy sie w garsc i ruszylismy dalej. Tymczasem w pewnej odleglosci za nami pozar przeskoczyl droge. Teraz juz ani polnocna, ani poludniowa strona nie byla bezpieczna. Do samego zmroku nad gorami za naszymi plecami widzielismy tylko dym. Przerazajaca, ruchoma i rosnaca sciane dymu. Pozniej, juz po zapadnieciu zmroku, patrzylismy, jak ogien przezera droge w nasza strone. Na szosie pokazaly sie psy, ale zajete ucieczka nie zwracaly na nas uwagi. Nie zwazajac na ludzkie towarzystwo, pedzily tez sarny, koty - gdzieniegdzie drobnymi kroczkami zmykaly skunksy. Na razie wszystkie stworzenia kierowaly sie prawem: "zyj i pozwol zyc". I zwierzeta, i ludzie mieli dosc rozumu, by nie mitrezyc czasu na atakowanie wrogich gatunkow. Z tylu i na polnoc od nas rozszalala sie juz pozoga. Wsadzilismy Tori do dziecinnego wozka, a Justina i Dominica usadowilismy w srodku pomiedzy jej nogami. Malcy nawet sie nie zbudzili, gdy ich przekladalismy. Tori tez juz prawie spala ze zmeczenia. Martwilam sie, czy przypadkiem wozek nie zalamie sie pod takim obciazeniem, ale wytrzymal. Travis, Harry i Allie zmieniali sie, pchajac go na zmiane. Doe ulozylismy na stercie tobolow na wozku Bankole'a. Na pewno nie bylo jej tam wygodnie, jednak nie skarzyla sie. Choc prawie cala droge od naszego starcia z niedoszlymi porywaczami przeszla na wlasnych nogach, nie zmoglo jej jeszcze tak jak Tori. Silna dziewuszka - niewatpliwie wdala sie w ojca. Grayson Mora pomagal pchac wozek Bankole'a. Prawde powiedziawszy, odkad siedziala na nim Doe, prawie caly czas pchal go sam. Facet moze nie wydawal sie zbyt sympatyczny, ale jego milosc do corki byla godna podziwu. O jakiejs porze tej niekonczacej sie nocy, gdy coraz wiecej dymu i popiolu zaczelo wirowac w powietrzu wokol nas, ogarnely mnie watpliwosci, czy mimo wysilkow zdolamy wyjsc z tego calo. Nie zatrzymujac sie, w biegu, moczylismy koszule, chustki, co tylko kto mial, i wiazalismy, by zaslonic usta i nos. Pozar rozsrozyl sie na dobre i z rykiem przewalal sie od polnocy. Prawie osmalal nam ubrania i wlosy, zamieniajac oddychanie w bolesny wysilek. Oba maluchy przebudzily sie i krzyczaly ze strachu i bolu. Kiedy zaczely dusic sie dymem, omal nie runelam na ziemie. Tori, sama placzac z bolu - wlasnego i ich - z calych sil sciskala obu, nie pozwalajac, by wyrwali sie i wylecieli z wozka. Pomyslalam, ze przyjdzie nam splonac zywcem. Stracilam wiare, ze cokolwiek moze ocalic nas z tego morza plomieni, parzacego wiatru, dymu i fruwajacego popiolu. Widzialam, jak ludzie - obcy - przewracaja sie na szosie i zostaja tak, bez pomocy, czekajac na nadejscie szalejacego zywiolu. Przestalam spogladac za siebie. Na szczescie, nawet jesli krzyczeli, wszystko ginelo w ryku ognia. Mignely mi jeszcze nasze dzieci, zanim Natividad nie zarzucila na nie mokrych szmat; dolecial mnie ich wrzask. Pozniej zaslonily je szmaty - cale szczescie. Zaczynalo brakowac nam wody. Nie zostalo juz nic innego, niz tylko gnac do przodu albo zwolnic i splonac. Potworny, ogluszajacy ryk ognia to wzmagal sie, to troche przycichal. W pewnym momencie wydawalo nam sie, ze skrecil na polnoc, odbijajac od szosy - tylko po to, by za moment znow rzucic sie do tylu i smagac nas na nowo. Zdawalo sie, ze droczy sie z nami jak zywa, nieprzyjazna istota, ktora postawila sobie za cel siac groze i cierpienie. Plomienie obskakiwaly nas niczym sfora psow, osaczajaca krolika. A jednak nas nie pozarly. Byly o wlos, lecz udalo nam sie. Wreszcie najstraszliwsza pozoga przetoczyla sie ku polnocnemu zachodowi. Burza ogniowa - tak potem nazwal ja Bankole. Dobre okreslenie. Jak tornado, pozar szalal na wszystkie strony, chybiajac nas o wlos, bawiac sie z nami, by ostatecznie darowac nam zycie. Mimo to nie bylo mowy o odpoczynku. Wokol wciaz sie palilo. Male plomyki mogly w kazdej chwili znow rozrosnac sie w duze - no i ten dym, gryzacy w oczy, oslepiajacy i dlawiacy. Ani minuty wytchnienia. Ale moglismy troche zwolnic. Wydostalismy sie z najgorszych klebow dymu i umknelismy spod chlosty wirow goracego powietrza. Choc na chwile moglismy przystanac na poboczu drogi i w spokoju sie wykaszlec. Wszyscy krztusili sie, zanosili kaszlem, rozmazujac na okopconych twarzach bure smugi lez. Niewiarygodne. Wyjdziemy z tego. Cali i wszyscy razem - osmaleni, udreczeni, modlacy sie o wode, ale zywi. Przetrwamy. Troche pozniej, gdy zebralismy sie na odwage i zeszlismy z szosy, sciagnelismy z wozka Bankole'a plecak i wydobylismy zapasowa butle wody. On ja wydobyl. Przedtem powiedzial nam o niej, a przeciez mogl zostawic cala dla siebie. -Jutro powinnismy dojsc do jeziora Clear - oznajmilam. - Wedlug mnie jeszcze rano. Nie wiem, gdzie jestesmy ani jak daleko zaszlismy, wiec nie powiem wam dokladnie. Ale na pewno juz jutro bedziemy nad woda. Wszyscy dalej chrzakali i kaslali, pociagajac po pare lykow z rezerwowej butelki Bankole'a. Dzieciaki trzeba bylo pilnowac, zeby nie wypijaly za duzo. I tak Dominie wlasnie zakrztusil sie i rozbeczal na nowo. Rozlozylismy sie tam, gdzie stanelismy - w zasiegu wzroku od drogi. Dwoje z nas bedzie musialo zostac na strazy. Poniewaz czulam, ze i tak nie zasne z bolu, zglosilam sie na pierwsza warte. Odebralam od Natividad swoj pistolet, sprawdzilam, czy go zaladowala - nie zapomniala - i rozejrzalam sie, gdzie jest drugi wartownik. -Ja z toba popilnuje - zglosil sie Grayson Mora. Zaskoczyl mnie. Wolalabym kogos, kto umial wladac bronia - i kogos, komu bez obaw moglabym ja powierzyc. -Nie zasne, dopoki ty nie spisz - wyjasnil. - Taka jest prawda. Wiec niech chociaz nasz wspolny bol na cos sie zda. Zerknelam na Emery i obie dziewczynki, ciekawa, czy slyszaly, ale chyba juz spaly. -Zgoda - powiedzialam. - Przede wszystkim musimy miec sie na bacznosci przed obcymi i ogniem. Krzycz, kiedy tylko zauwazysz, ze dzieje sie cos dziwnego. -Daj mi bron - poprosil. - Jesli ktos sie zblizy, bede chociaz mial czym go postraszyc. Po ciemku? Juz to widze. -Nic z tych rzeczy - odparlam. - Jeszcze za wczesnie. Musisz sie najpierw sporo nauczyc. Przez pare sekund swidrowal mnie spojrzeniem, nastepnie, odwrociwszy sie do mnie plecami, powiedzial do Bankole'a: -Przeciez wiesz, jakie to niebezpieczne stac w takiej okolicy na warcie bez broni. Ona nie zdaje sobie sprawy. Nie ma pojecia, jak tu jest. Bankole wzruszyl ramionami. -Jezeli to cie przerasta, to kladz sie, chlopie, spac. Ktores z nas cie zastapi. -Cholera - zaklal Mora, paskudnie rozciagajac sylaby. - Niech was szlag. Jak tylko ja zobaczylem, czulem, ze to facet. Ale nie przypuszczalem, ze tylko ona ma tu jaja. Nikt nic nie odpowiedzial. Doe Mora rozladowala troszke sytuacje - jesli w ogole mozna ja bylo jeszcze rozladowac. Wlasnie w tym momencie podeszla z tylu do ojca i klepnela go w plecy. Obrocil sie na piecie, gotowy do walki, tak szybko i gwaltownie, ze dziewczynka az odskoczyla z piskiem. -Czemu, u diabla, nie spisz?! - wrzasnal na nia. - Czego chcesz?! Patrzyla na niego w niemym przerazeniu. Po chwili wyciagnela do niego reke z owocem granatu. -Zahra powiedziala, ze mozemy go zjesc - wyszeptala. - Pokroisz? Madra z ciebie dziewczyna, Zahro! Nie obrocilam sie, by na nia spojrzec, lecz i tak czulam, ze sie przyglada. Jak i cala reszta, procz tych, co juz spali. -Wszyscy jestesmy zmordowani i cierpiacy - zwrocilam sie do Mory. - Wszyscy, nie tylko ty. Jesli udalo nam sie do tej pory przezyc, to wlasnie dlatego, ze dzialamy zgodnie w grupie i nie robimy ani nie gadamy glupstw. -A jak ci to nie odpowiada - wszedl mi w slowo Bankole cichym, nieprzyjaznym i zagniewanym tonem - jutro mozesz sie zabierac i poszukac sobie innej kompanii do towarzystwa w drodze - bardziej macho, nie takich mieczakow, co dwa razy w ciagu jednego dnia marnowaliby czas na ratowanie zycia twojemu dziecku. A jednak musi tkwic w tym facecie cos, co warte jest zachodu. Nie odezwal sie juz slowem. Wyjal swoj noz i rozkroil granat Doe na cwiartki, po czym, kiedy nalegala, aby wzial pol, usluchal jej. Usiedli razem i zajadali soczysty, pelen pestek, czerwony miazsz. Potem Mora ulozyl i otulil corke do snu i wyszukawszy dogodna grzede, rozpoczal swa pierwsza warte - bez broni. Nie wspomnial juz wiecej o broni ani tez nie przeprosil. Naturalnie nie zdecydowal sie odejsc. Dokad mialby pojsc? Byl zbieglym niewolnikiem. Okazalismy sie dla niego podarunkiem od losu - dopoki musial miec na wzgledzie dobro Doe, nic lepszego nie moglo mu sie trafic ani dlugo nie trafi. *** Nazajutrz rano nie dotarlismy do jeziora Clear. Prawde powiedziawszy, dopiero wtedy polozylismy sie spac. Bylismy zbyt umeczeni i obolali, aby zerwac sie o swicie, ktory nadszedl juz w czasie drugiej warty. Tylko potrzeba wody sprawila, ze w koncu zwleklismy sie i ruszylismy - o jedenastej przed poludniem, w parny, zadymiony upal.Po drodze do szosy natknelismy sie na trupa mlodej kobiety. Nie bylo widac na niej zadnego sladu zranienia, a jednak nie zyla. -Przydaloby mi sie jej ubranie - szepnela do mnie Emery tak cicho, ze gdyby nie szla tuz obok, nic bym nie doslyszala. Martwa kobieta, mniej wiecej postury Emery, miala na sobie bawelniana koszule i spodnie. Rzeczy wygladaly prawie jak nowe. Choc brudne - i tak prezentowaly sie o niebo lepiej niz lachy Emery. -No to rozbieraj ja - zachecilam. - Pomoglabym ci, ale dzisiaj nie jestem w stanie zginac sie i schylac. -Ja jej pomoge - zaofiarowala sie szeptem Allie. Justin i Dominie spali w wozku, wiec nie byla zajeta i mogla pomoc w jednym z tych okropnych, tak juz zwyczajnych zajec, jakie na co dzien przypadaly nam w udziale, aby przezyc. Martwa kobieta nawet nie zabrudzila sie, konajac. Dzieki temu zdejmowanie z niej ciuchow bylo odrobine mniej obrzydliwe, niz mogloby sie wydawac. Niestety, cialo zdazylo juz stezec i musialy to zrobic dwie osoby. Na razie na tym odcinku szosy bylismy tylko my, zatem Emery z Allie mialy czas spokojnie wykonac cala robote. Jak dotad nie napotkalismy dzis jeszcze zadnych innych wedrowcow. Zdjely z niej wszystko, lacznie z bielizna, skarpetkami i butami - chociaz Emery przypuszczala, ze te ostatnie okaza sie na nia za duze. Nie szkodzi. Jak nie beda na nikogo pasowac, najwyzej je sprzeda. Wlasnie te buty przyniosly Emery pierwsza gotowke, jaka kiedykolwiek posiadala. Na farmie, gdzie byla niewolnica, placili jej tylko bonami kompanii, ktore gdzie indziej nie mialy zadnej wartosci - a i tam znikoma. W kazdym bucie, w jezyku, bylo zaszyte po piec studolarowych banknotow - razem okragly tysiac. Musielismy uswiadomic jej, ze to naprawde nieduzo. Jesli oszczednie bedzie robic zakupy wylacznie w najtanszych sklepach, rezygnujac z miesa, pszennego chleba i nabialu, jej samej ten majatek starczy najwyzej na dwa tygodnie. Razem z Tori wyzyja za to jakies poltora tygodnia. Mimo to Emery i tak zdawalo sie, ze znalazla fortune. Poznym popoludniem, gdy wreszcie doszlismy nad jezioro Clear - nawiasem mowiac, o wiele mniejsze, niz sie spodziewalam - trafilismy na maly, ale drogi sklepik, urzadzony z tylu starej ciezarowki, stojacej przy skupisku na wpol spalonych i zawalonych chat. Wlasciciel sprzedawal owoce i warzywa, a takze orzechy i wedzone ryby. Kazde z nas potrzebowalo roznych rzeczy - jednak Emery od razu roztrwonila spora czesc swego bogactwa na gruszki i wloskie orzechy dla wszystkich. Promieniala ze szczescia, czestujac nas. Raz dla odmiany mogla dawac, a nie brac. Poczciwa dziewczyna. Musimy nauczyc ja wartosci pieniadza i tego, jak robic zakupy, ale pokazala nam, na co ja stac. Pokazala, ze uwaza sie za jedna z nas. NIEDZIELA, 26 WRZESNIA 2027 Jakos dotarabanilismy sie do posiadlosci Bankole'a w okregu Humbolt - do naszego nowego domu. Na wschod i na polnoc od niej biegnie miedzystanowa autostrada numer sto jeden, a na zachodzie mamy morze z przyladkiem Mendocino. Kilka mil na poludnie rozposcieraja sie stanowe parki z wielgachnymi sekwojami i hordami nielegalnych koczownikow. Mimo to tak pustej i dzikiej okolicy jak ta, ktora nas otacza, chyba jeszcze nie widzialam. Wszedzie tylko wyschniete zarosla, drzewa i pniaki po wyrebie - hen daleko od duzych miast, a do najblizszych miasteczek rozsianych wzdluz autostrady ladny kawal drogi gorzystym terenem. Wokol same pola, lasy pod wycinke - rajskie ustronie do zycia na uboczu. Wedlug slow Bankole'a trzeba tylko pilnowac wlasnego nosa i nie interesowac sie zbytnio, jak ludzie osiedli na przyleglych gruntach zarabiaja na utrzymanie. Niewazne, czy napadaja na ciezarowki na szosach, uprawiaja marihuane, pedza whisky albo warza jakies bardziej zlozone nielegalne mikstury... Zyj i pozwol zyc.Bankole powiodl nas waska szosa, ktora szybko zmienila sie w rownie waska piaszczysta droge. Dokola rozciagalo sie pare uprawnych pol, gdzieniegdzie widnialy polacie spustoszone przez pozary albo wyrab - jednak najwiecej bylo jakby zupelnie nietknietej, niezagospodarowanej ziemi. Droga zanikla, nim zdazylismy dojsc do celu. To pomoze zostac nam w odosobnieniu. Ale trudno cos bedzie stad znosic i wnosic. Poza tym daleko, zeby chodzic w te i z powrotem w poszukiwaniu pracy. Bankole opowiadal, ze jego szwagier spedzal mnostwo czasu w roznych miasteczkach, z dala od rodziny. Teraz latwiej bylo zrozumiec dlaczego. Trudno wracac taki szmat drogi do domu co dzien czy nawet co dwa dni. Wiec jesli sie chcialo oszczedzac gotowke, trzeba bylo sypiac w miejskich parkach albo pod cudzymi drzwiami? Moze i takie niewygody warto znosic, jezeli za te cene zapewnialo sie calej rodzinie stabilne, bezpieczne zycie - poza zasiegiem zdesperowanych, szalonych i podlych ludzi. Tak wlasnie myslalam, dopoki nie dotarlismy do stoku, gdzie mial czekac na nas dom siostry Bankole'a. Nie bylo zadnego domu. Po zabudowaniach gospodarskich nie zostalo prawie nic procz szerokiej, czarnej smugi na zboczu, kilku zweglonych desek, ktore sterczaly jeszcze wsrod gruzow, i wysokiego komina z cegly, czarnego i samotnego, przywodzacego na mysl nagrobny obelisk z fotografii staromodnego cmentarza. Nagrobny kamien posrod popiolow i kosci. 25 Nie wyobrazaj sobie roznych twarzy Boga.Zaakceptuj te, ktore sam ci odslania. Widac je wszedzie i we wszystkim. Bog jest przemiana - Nasieniem drzew, z ktorych wyrasta las; Deszczem wzbierajacym w rzeki, co wpadaja do morza; Pylkiem kwiatow, zywiacym pszczoly, ktore tworza, roj. Z jednosci wielosc, w wielosci jednosc; Wszystko jednoczy sie, rozwija i rozpada - w wiecznej Przemianie. Caly ten wszechswiat to autoportret Boga. "Nasiona Ziemi: Ksiegi Zywych" PIATEK, 1 PAZDZIERNIKA 2027 Od tygodnia spieramy sie, czy zostac na tym cmentarzysku domu i ludzi.Znalezlismy piec czaszek: trzy pomiedzy zgliszczami domu i dwie na dworze. Walaly sie tez inne porozrzucane kosci, ale nie bylo ani jednego calego szkieletu. Musialy dobrac sie do nich psy, a moze takze ludozercy. Pozar mial miejsce na tyle dawno, ze pogorzelisko zaczynalo zarastac juz zielskiem. Dwa miesiace temu? Trzy? Moze ktorys z tych rozsianych po calej gluszy sasiadow cos wiedzial i moze podlozyl ogien? Nie bylo sposobu, aby miec pewnosc, lecz zakladalam, ze wszystkie te kosci to szczatki siostry Bankole'a i jej rodziny. Sadze, ze Bankole tez tak myslal, tylko nie mogl zdobyc sie na to, by je pogrzebac i przyznac glosno, ze spisal siostre na straty. Nastepnego dnia po tym, jak dotarlismy na farme, on i Harry pomaszerowali z powrotem do Glory, najblizszego miasteczka, ktore mijalismy po drodze, zeby pogadac z miejscowa policja. Trafili na zastepcow szeryfa: tak przynajmniej przedstawili sie tamci gliniarze. Ciekawi mnie, co trzeba zrobic, zeby zostac glina. Zastanawiam sie, skad przekonanie, ze ta ich odznaka jest cos warta - wiecej niz rozne inne urzedowe licencje, ktore mozna po prostu zwedzic? Co kiedys bylo w niej takiego, ze ludzie z pokolenia Bankole'a chcieli ufac tym, ktorzy ja nosza? Wiem, co na ten temat pisza w starych ksiazkach, jednak nie do konca rozumiem. Panowie zastepcy zignorowali opowiadanie i pytania Bankole'a. Nie sporzadzili zadnej notatki. Zgodnie twierdzili, ze nic nie wiedza. Potraktowali go, jak gdyby w ogole watpili w jego tozsamosc i w to, ze mial jakas siostre. Tyle sie dzisiaj kradnie dowodow osobistych. Za to obszukali go i zarekwirowali gotowke, jaka mial przy sobie. Oplata za prace policji - wyjasnili. Na szczescie byl przezorny i wzial tylko tyle, aby poczuli sie zadowoleni, a nie zrobili sie podejrzliwi czy jeszcze bardziej chciwi, niz zwykle. Reszte - pokazna paczuszke - powierzyl mnie. Az tak mi ufal. Bron oddal Harry'emu, ktory w tym czasie mial zrobic zakupy. Aresztowanie Bankole'a byloby rownoznaczne z zaprzedaniem go na przymusowy okres ciezkiej, nieplatnej, niewolniczej pracy. Moze gdyby byl mlodszy, panowie zastepcy wzieliby forse i mimo to zapudlowali go pod jakims sfabrykowanym zarzutem. Dlatego blagalam go, zeby nie lazl im w lapy, aby nie ufal zadnej policji ani oficjalnej wladzy. Uwazalam, ze wszyscy ci urzednicy, ktorzy lupia ludzi ze skory i czynia z nich niewolnikow, nie sa lepsi od gangow. Bankole zgadzal sie ze mna, jednak mimo to uparl sie, by isc. -Chodzi o moja mlodsza siostre - tlumaczyl. - Musze chociaz sprobowac ustalic, co sie z nia stalo. Chce wiedziec, kto jej to zrobil. I musze sprawdzic, czy moze przezylo ktores z dzieci. Niektore z tych pieciu czerepow mogly nalezec do podpalaczy. Wpatrzyl sie w sterte kosci. -Musze zaryzykowac i pojsc do biura szeryfa - podjal po chwili. - Ale ty zostan. Nie chce, zebys szla ze mna. Nie chce, zeby glowkowali na twoj temat, sprawdzali cie i moze przy okazji dowiedzieli sie, ze jestes wrazliwcem. Nie moge pozwolic, aby smierc mojej siostry kosztowala cie zycie albo wolnosc. Posprzeczalismy sie o to. Martwilam sie o niego, on o mnie - az w koncu rozzloscilismy sie na siebie bardziej niz kiedykolwiek przedtem. Balam sie, ze go zabija albo wsadza za kratki, a my nigdy nawet nie dowiemy sie, co sie z nim stalo. W dzisiejszym swiecie nikt nie powinien podrozowac samotnie. -Posluchaj - powiedzial w koncu. - Mozesz zdzialac tu z ta gromadka wiele dobrego. Bedziesz miec jedna z naszych czterech spluw i umiesz sobie radzic, zeby przezyc. Jestes tu potrzebna. Tam, jesli glinom spodoba sie mnie zatrzymac, nie bedziesz mogla nawet kiwnac palcem. Co gorsza, jesli zechca wziac ciebie, nie zostanie mi nic innego, jak tylko cie pomscic - i przy tej okazji zginac. Jego wywod troche mnie ostudzil, a szczegolnie mysl, ze zamiast mu pomoc, moglabym jeszcze przyczynic sie do jego smierci... Nie calkiem mnie przekonal, ale przyznaje: troche ochlonelam. Na to wtracil sie Harry i oznajmil, ze on pojdzie. I tak mial taki zamiar. Chcial kupic pare rzeczy dla calej grupy, a przy okazji rozejrzec sie za praca. Planowal, ze zarobi troche gotowki. -Zrobie, co bede mogl - przyrzekl mi na odchodnym. - Niezly jest ten staruszek. Przyprowadze ci go z powrotem. Wrocili obaj - tyle ze Bankole byl ubozszy o pare tysiecy dolarow, a Harry dalej bez pracy. Mimo to przyniesli nam nieco zapasow i kilka recznych narzedzi. O siostrze i jej rodzinie Bankole wiedzial dokladnie tyle samo, co przedtem, jednak policjanci obiecali ruszyc tylki i przeprowadzic dochodzenie w sprawie pozaru i kosci. Pomyslelismy z niepokojem, ze predzej czy pozniej rzeczywiscie moga sie zjawic. Do dzis ich wypatrujemy i na te okolicznosc ukrylismy - zakopalismy - wiekszosc wartosciowych rzeczy. Chcielibysmy tez pogrzebac kosci, ale nie smiemy. Ta sprawa wciaz dreczy Bankole'a. Bardzo. Zaproponowalam, ze urzadzimy pogrzeb i wreszcie uroczyscie pochowamy szczatki. Do diabla z glinami. Jednak on nie chce sie zgodzic. Mowi, ze trzeba jak najmniej ich prowokowac. Kiedy przyjada, i tak narobia szkod - ukradna wszystko, co im sie przyda. Lepiej wiec nie dawac im powodu, by narobili wiekszych. *** Pod gruzami budynku gospodarczego jest studnia ze starodawna reczna pompa, ktora nadal dziala - w przeciwienstwie do elektrycznej, napedzanej energia sloneczna, przy domu. Nie moglibysmy zostac dlugo na tym odludziu bez stalego, pewnego zrodla wody. Ta studnia trzyma nas tutaj. Trudno nam zdecydowac, czy stad odejsc - ciezko opuscic taki dogodny azyl, pomimo glin i podpalaczy.Cala ta ziemia nalezy do Bankole'a. Jest wielki na wpol zapuszczony ogrod i cytrusowy sad, pelen niedojrzalych owocow. Zdazylismy juz wyrwac troche marchwi i wykopac pare ziemniakow na posilki dla wszystkich. Jest tez pod dostatkiem innych owocow; rosna tu takze orzechowce, dzikie sosny, sekwoje i jodly Douglasa - choc te ostatnie dosyc karlowate. Kiedys, nim Bankole kupil ten teren, prowadzono na nim wyrab. Wedlug tego, co mowi, w ciagu dwu ostatnich dekad ubieglego wieku wycieto wszystko w pien. Dzisiaj mamy drzewa, ktore wyrosly od tamtej pory, poza tym mozemy przeciez posadzic mlode. Mozemy takze zbudowac jakas oslone i pod dachem, z nasion, ktore przynioslam jeszcze z domu, zasiac zimowy warzywnik. Na pewno spora ich czesc bedzie przeterminowana. Jeszcze w sasiedztwie nie odnawialam zapasow tak czesto, jak powinnam. Dziwne, ze to zaniedbalam. W miare jak wszystko w domu szlo ku gorszemu, ja coraz mniej pamietalam o moim plecaku, ktory mial ocalic mi zycie, kiedy motloch przypusci atak. Tyle innych zmartwien mialam wtedy na glowie - poza tym byl to, jak sadze, moj wlasny sposob negowania prawdy i rzeczywistosci, rownie zgubny w skutkach jak sposoby Joanne czy Cory. Ale wszystkie te wspomnienia to juz zamierzchla historia. Teraz trzeba sie martwic, co poczac dzis. Co mamy robic dalej? -Wedlug mnie nie poradzimy sobie tutaj - stwierdzil Harry wczesniej tego wieczora, gdy siedzielismy wokol ogniska. Powinno byc cos radosnego w takim siedzeniu przy ogniu, w kregu przyjaciol, kiedy jest sie sytym. Na kolacje jedlismy nawet mieso - swieze, nie suszone. W ciagu dnia Bankole wzial swoja strzelbe i na jakis czas zniknal samotnie. Wrocil z trzema krolikami, ktore zaraz obie z Zahra oblupilysmy ze skorek, wypatroszylysmy i upieklysmy razem ze slodkimi ziemniakami, wykopanymi w ogrodzie. Mielismy powody, by czuc zadowolenie. Mimo to raz po raz powracalismy do tego samego starego sporu, ktory ciagnal sie juz od paru dni. Moze to te kosci i popioly, klujace w oczy na stoku, dreczyly nasze mysli. W nadziei, ze zaznamy choc troche spokoju ducha, rozbilismy oboz w miejscu, skad nie bylo widac pogorzeliska, jednak na nic sie to nie zdalo. Przyszlo mi wlasnie do glowy, ze powinnismy obmyslic, jak by tu zlapac zywcem kilka dzikich krolikow i zaczac hodowac je na mieso. Czy to mozliwe? Czemu nie, jesli tylko mamy tu zostac. Bo - mimo wszystko - uwazam, ze powinnismy. -Zebysmy nie wiem jak daleko zaszli na polnoc, na pewno nie znajdziemy nic lepszego i bezpieczniejszego - powiedzialam. - Tutaj nie bedzie nam lekko, ale pracujac wszyscy razem i zachowujac czujnosc, jakos wyzyjemy. Mozemy zalozyc wspolnote. -O rany, znow wyjezdza z tymi cholernymi Nasionami Ziemi - zaprotestowala Allie. Ale mowiac to, usmiechala sie lekko. Dobry znak. Ostatnimi czasy rzadko jej sie to zdarza. -Mozemy stworzyc tu wspolnote - powtorzylam. - Nie jest zbyt bezpiecznie, przyznaje; ale, do diabla, gdzie jest? W miastach im wiecej ludzi probuje sie w nich upchnac, tym gorzej. To trudne zadanie - budowanie osady na odludziu. Wszedzie daleko i nie prowadzi tu zadna droga, jednak dla nas, na poczatek, jak znalazl. -Tyle tylko, ze ostatnia osade, jaka tu byla, ktos doszczetnie spalil - wtracil sie Grayson Mora. - Cokolwiek tu postawimy, od razu stanie sie takim samym celem. -Tak samo, jak cokolwiek gdzie indziej - zaoponowala Zahra. - Wezcie pod uwage, ze ci, ktorzy mieszkali tu przedtem... wybacz, Bankole, ale musze to powiedziec: nie byli w stanie porzadnie sie pilnowac. Maz, zona i troje dzieci. Pewnie dzien w dzien ciezko harowali, a noce odsypiali. Dwoje doroslych nie moglo udzwignac ciezaru trzymania wart przez pol nocy kazde. -To prawda, nie pilnowali w nocy - odezwal sie Bankole. - My na pewno tego nie zaniedbamy. Przydaloby sie tez pare psow. Gdybysmy zdobyli kilka szczeniakow i wychowali je na psy obronne... -Mamy karmic miesem psy? - naskoczyl na niego swiecie oburzony Mora. -Nie od razu - Bankole wzruszyl ramionami. - Dopiero, kiedy bedzie dosc dla nas. Jesli wyszkolimy psy, z ich pomoca latwiej upilnujemy to, co mamy. -Wszystkie psy poczestowalbym co najwyzej kulka albo kamieniem - upieral sie Mora. - Raz widzialem, jak pozarly kobiete. -W miasteczku, w ktorym bylismy z Bankole'em, nie maja pracy - zabral glos Harry. - Zadnej. Nawet za kat do spania i wyzywienie. Rozpytywalem, gdzie tylko sie dalo; nigdzie o zadnej nie slyszeli. Zmarszczylam brwi. -Wszystkie okoliczne miasteczka leza blisko autostrady - przypomnialam. - Na pewno przewija sie przez nie mnostwo obcych; niektorzy z nich szukaja miejsca, zeby osiasc, ale musza trafiac sie i tacy, ktorzy tylko patrza, gdzie by tu krasc, gwalcic i mordowac. Nie dziwi mnie, ze miejscowi niechetni sa przybyszom i nie ufaja nikomu, zanim go nie poznaja. Harry przeniosl spojrzenie ze mnie na Bankole'a. -Lauren ma racje - poparl mnie Bankole. - Szwagier mowil, ze nie bylo latwo, nim do niego nie przywykli, a przeciez kiedy sprowadzal sie w te strony, nie bylo jeszcze tak zle. Znal sie na instalatorstwie, stolarce, na elektryce i mechanice samochodowej. Naturalnie fakt, ze byl czarny, tez mu nie pomogl. Bialy na jego miejscu pewnie szybciej zjednalby sobie ludzi. Jakkolwiek tu jest z praca, moim zdaniem i tak jedyne liczace sie pieniadze mozemy zarobic tylko z uprawy ziemi. W dzisiejszych czasach zywnosc jest na wage zlota i nic nie stoi na przeszkodzie, zeby tym sie zajac. Mamy czym sie bronic, moglibysmy sprzedawac to, co wyhodujemy po okolicznych miasteczkach albo przy autostradzie. -Jesli dozyjemy do pierwszych zbiorow - mruknal Mora - albo nie zabraknie wody, nie zezre wszystkiego robactwo, a nas nikt nie spali tak jak tamtych na wzgorzu. Duzo tych "jesli"! -Gdziekolwiek pojdziesz, bedzie ich tyle samo - westchnela Allie. - Tu nie jest tak zle. Siedziala na swoim spiworze z glowka uspionego Justina na kolanach. Mowiac, poglaskala chlopczyka po wlosach. Przemknelo mi przez mysl, zreszta nie po raz pierwszy, ze chocby nie wiem jak twarda usilowala przed nami udawac, to dziecko jest kluczem do jej prawdziwej natury. W ogole - dzieci zdawaly sie odslaniac nature wiekszosci siedzacych tu doroslych. -Nigdzie nie bedzie gwarancji bezpieczenstwa - przytaknelam. - Ale jesli tylko nie zabraknie nam checi do pracy, mamy tu spore szanse. Przynioslam w plecaku troche nasion. Jest za co dokupic wiecej. Na poczatek powinnismy zajac sie bardziej ogrodnictwem niz prawdziwym gospodarowaniem. Wszystko bedziemy musieli robic wlasnymi rekami: kompostowac, podlewac i pielic, zbierac robaki, slimaki czy cokolwiek innego, co niszczyloby rosliny, tepic i wytluc wszystkie jedno po drugim, jesli bedzie trzeba. Ponadto jezeli mamy wode w studni teraz, w pazdzierniku, raczej nie ma powodu, by martwic sie, ze zacznie nam wysychac. W kazdym razie na pewno nie w tym roku. A jesli ktokolwiek bedzie chcial szkodzic nam albo zbiorom, zabijemy go. To wszystko. My ich - albo oni nas. Zyjac i pracujac razem, bedziemy w stanie chronic nas samych i dzieci. Pierwszym, najwazniejszym obowiazkiem wspolnoty musi byc bezpieczenstwo dzieci: tych, ktore juz sa, i tych, ktore sie urodza. Na pewien czas zapadla cisza, cala grupka myslala o wszystkich "za" i "przeciw" - byc moze przeciwstawiajac je temu, co ich czekalo, gdyby zdecydowali sie odejsc stad i pociagnac dalej na polnoc. -Musimy cos postanowic - powiedzialam w koncu. - Czeka nas mnostwo roboty przy budowaniu i sadzeniu. Trzeba tez dokupic zywnosci, nasion i narzedzi. Najwyzszy czas, zeby wszyscy sie zadeklarowali. -Allie, zostajesz? Spojrzala na mnie ponad wygaslym ogniskiem i patrzyla uporczywie, jakby z nadzieja, ze wyczyta na mojej twarzy cos takiego, co podsunie jej odpowiedz. -Jakie masz nasiona? - spytala. Wzielam gleboki oddech. -Przewaznie letnich upraw: kukurydzy, papryki, slonecznika, baklazana, melona, pomidorow, fasoli, kabaczkow. Ale mam pare zimowych: groszek, marchewka, kapusta, brokuly, zimowa odmiana kabaczka, cebula, szparagi, ziola, rozne gatunki zieleniny... Mozemy dokupic wiecej; poza tym jest jeszcze to, co rosnie w ogrodzie, i to, co mozna zebrac z tutejszych debow, sosen cytrusow. Nasion drzew tez troche przynioslam; mamy debine, cytrusa, gruszke, brzoskwinie, nektarynke, migdalowiec, wloski orzech i jeszcze kilka innych. Przez pare pierwszych lat nie bedzie z nich pozytku, za to w przyszlosci taka inwestycja zwroci sie z nawiazka. -Zupelnie jak z dziecmi - zauwazyla Allie. - Nie przypuszczam, ze bede na tyle glupia, ale zgoda, zostane. Tez chce zbudowac cos wlasnego. Jeszcze nigdy w zyciu nie mialam takiej okazji. Wiec ostatecznie Allie z Justinem zostaja. -Harry? Zahra? -Jasne, ze zostajemy - odpowiedziala Zahra. Harry zmarszczyl brwi. -Nie tak predko. Wcale nie musimy. -Wiem. Ale chcemy. Jezeli mamy szanse zalozyc taka wspolnote, o jakiej opowiada Lauren, gdzie nie bedziemy musieli podnajmowac sie obcym, ufac im, kiedy wiadomo, ze nas wystawia wiatru, to powinnismy sprobowac. Gdybys wychowal sie tam, gdzie ja, rozumialbys, jaka to okazja. -Harry - zaczelam. - Znamy sie od urodzenia. Byles najlepszym przyjacielem brata, ktorego musialam zostawic. Chyba nie mowisz powaznie, ze chcialbys odejsc? Nie byl to najmocniejszy argument na swiecie. Byl tez kuzynem i ukochanym Joanne, a jednak puscil ja sama, kiedy mogli jechac oboje i byc razem. -Chcialbym miec cos wlasnego - powiedzial. - Jakis grunt, dom, moze sklep albo mala farme. Cos, co bedzie moje. A ta ziemia nalezy do Bankole'a. -Zgadza sie - wtracil sie Bankole. - I bedziesz mogl gospodarowac na niej, nie placac centa za dzierzawe i wode. Pomysl, ile by to kosztowalo dalej na Polnocy - jesli w ogole znalazlaby sie jakas dzialka z woda na sprzedaz, jesli w ogole zaszedlbys poza Kalifornie. -Ale tu nie ma zadnej pracy! -Przeciwnie, chlopcze: czeka tu mnostwo pracy. Harowka na ogromnej polaci taniej ziemi. Zastanow sie, ile bedzie kosztowal grunt na tej twojej Polnocy, dokad zmierzasz ty i cala reszta swiata? Harry zastanowil sie, po czym rozlozyl rece. -Martwi mnie tylko, ze mozemy utopic tu wszystkie nasze pieniadze, a potem przekonac sie, ze pomysl nie wypalil. Skinelam glowa. -Tez o tym myslalam i tez mnie to niepokoi. Ale zrozum, ze takie ryzyko istnieje wszedzie. Rownie dobrze moglbys osiasc w Oregonie czy Waszyngtonie, nie moc znalezc zadnego zajecia i tam przejesc wszystkie oszczednosci. Albo bylbys zmuszony do pracy na takich warunkach jak Emery i Grayson. Przeciez przy takiej rzeszy ludzi, jaka naplywa na Polnoc, pracodawcy moga przebierac w robotnikach i dyktowac stawki wedlug wlasnego widzimisie. Emery objela ramieniem Tori, ktora drzemala u jej boku. -Moze mialbys szanse zaczepic sie jako kierujacy - zauwazyla. - Chetnie biora bialych do tej roboty. Jezeli umiesz czytac i pisac i bedziesz chetny, mogliby cie zatrudnic. -Nie umiem prowadzic, ale moglbym sie nauczyc - odparl Harry. - Masz na mysli te wielkie opancerzone ciezarowki, prawda? Emery byla zaskoczona odpowiedzia Harry'ego. -Ciezarowki? Skad, chodzi o kierowanie ludzmi. Przymuszanie ich do pracy. Popedzanie, by pracowali szybciej. Pilnowanie, zeby robili... wszystko, co tylko kaze wlasciciel. Wyraz nadziei na twarzy Harry'ego rozplynal sie, natomiast ogarnela go zgroza i oburzenie. -Chryste, i ty myslisz, ze zgodzilbym sie robic cos takiego?! Jak moglo ci w ogole przyjsc na mysl, ze wzialbym taka prace? Emery wzruszyla ramionami. Troche zmrozila mnie ta jej obojetnosc wobec czegos takiego - lecz najwyrazniej jej zdazylo to juz spowszedniec. -Niektorzy uwazaja, ze to calkiem niezla fucha - stwierdzila. - Ostatni kierujacy, jakiego mielismy, dawniej robil cos przy komputerach, nie wiem dokladnie co. Kiedy jego firma wycofala sie z branzy, dostal te posade i zaczal kierowac ludzmi. Chyba nawet to lubil. -Hm - chrzaknal Harry znizonym glosem, odczekujac, poki na niego nie spojrzala. - Smiesz twierdzic, ze podobaloby mi sie poganianie niewolnikow i odbieranie im dzieci? Patrzyla na niego uwaznie, badajac, jakie uczucia maluja sie na jego twarzy. -Mam nadzieje, ze nie - odpowiedziala. - Ale czesto tylko taka praca jest do wziecia: niewolnika albo kierownika niewolnikow. Slyszalam, ze przy samej granicy z Kanada jest mnostwo fabryk, ktore daja tylko takie zatrudnienie. Skrzywilam sie. -Zaklady wykorzystujace niewolnicza sile robocza? -No. Robotnicy produkuja rozne towary dla kanadyjskich czy azjatyckich kompanii. Zarabiaja tyle, co kot naplakal, wiec predko popadaja w dlugi. Zdarza sie, ze ulegaja wypadkom albo choruja. Woda, ktora dostaja do picia, jest brudna, a same fabryki tez sa grozne dla zdrowia: pelno tam trucizn i maszyn, ktore czesto cos komus miazdza czy ucinaja. Ale wszyscy sie ludza, ze najpierw zarobia troche gotowki, a pozniej odejda. Pracowalam z paroma kobietami, ktore byly tam, na Polnocy, ale kiedy zobaczyly, jak jest, zaraz wrocily. -Mimo to sama tam szlas? - spytal Harry z naciskiem. -Nie po to, zeby pracowac w takich miejscach. Dziewczyny mnie przestrzegly. -Tez slyszalem o tych zakladach - zabral glos Bankole. - Mialy dac zatrudnienie masom, ktore migruja na Polnoc. Prezydent Donner z calego serca je popiera. Pracuja tam nie niewolnicy, tylko raczej z gory spisani na straty tulacze. Wdychaja toksyczne wyziewy, pija zanieczyszczona wode, kalecza ich nieosloniete, niezabezpieczone maszyny... Niewazne. Tak latwo ich zastapic - na kazde miejsce czekaja tysiace bezrobotnych. -Nie we wszystkich przygranicznych zakladach - wtracil sie Mora - musi byc tak zle. Slyszalem, ze w niektorych placa gotowka, nie kompanijnymi bonami. -Wiec chcesz sie tam przeniesc - spytalam wprost - czy wolisz zostac z nami? Spojrzal w dol na Doe, wciaz jeszcze zajeta pogryzaniem kawalka slodkiego ziemniaka. -Chce zostac z wami - odparl ku memu zdziwieniu. - Nie jestem pewien, czy sami wierzycie, ze naprawde dacie rade cos tu zbudowac, ale jestescie na tyle szurnieci, ze moze wam sie udac. A jak sie nie uda, on nic nie straci. Z pewnoscia nie znajdzie sie w gorszym polozeniu, niz byl, kiedy uciekal przed niewolnictwem. Obrabuje kogos i bedzie mogl dalej wedrowac na polnoc. A moze nie? Ostatnio duzo o nim myslalam. Niewatpliwie bardzo sie staral trzymac ludzi na dystans - pilnowal, by przypadkiem nie dowiedzieli sie o nim za duzo, nie poznali, co czuje, nie zauwazyli, ze w ogole ma jakies uczucia. Typowy mezczyzna-wrazliwiec, ktory rozpaczliwie probuje zamaskowac te okropna nadwrazliwosc, a wlasciwie slabosc. Moze mezczyznie trudniej zyc z hiperempatia? Jak zachowywaliby sie moi bracia, gdyby byli wrazliwcami? Dziwne, ze nigdy przedtem nie zastanawialam sie nad tym. -Ciesze sie - odezwalam sie. - Potrzebujemy cie. Spojrzalam na Travisa i Natividad. -Was tez. Bo zostajecie, prawda? -Przeciez wiesz, ze tak - powiedzial Travis. - Chociaz musze przyznac, ze nawet bardziej niz bym chcial, zgadzam sie z tym, co mowil Mora. Tez mam powazne watpliwosci, czy wszystkiemu tu podolamy. -Mamy tyle szans, ile sami stworzymy - odparlam i obrocilam sie do Harry'ego. Od dluzszej chwili on i Zahra poszeptywali cos miedzy soba. Podniosl na mnie oczy. -Mora ma racje - stwierdzil. - Jestes szurnieta. Westchnelam. -Ale czasy tez nie sa normalne - ciagnal - wiec moze wlasnie takich wariatow potrzeba - nam, zwyklym ludziom. Zostane. Nie wiem, czy nie przyjdzie mi tego zalowac, ale zostaje. Wiec klamka zapadla - decyzje podjete i wreszcie mozemy przestac sie klocic. Jutro zaczniemy przygotowywac zimowy ogrod. W przyszlym tygodniu wyprawimy sie w kilkoro do miasteczka, zeby dokupic narzedzi, nasion i zapasow. Czas tez zabrac sie do budowy jakiegos schroniska dla nas. Drzew w okolicy pod dostatkiem i mozemy wkopac sie w ziemie na stoku. Mora mowi, ze stawial juz chaty dla niewolnikow i z przyjemnoscia zbuduje cos lepszego - bardziej godnego czlowieka. Poza tym - tak daleko na polnocy i tak blisko wybrzeza, mozemy spodziewac sie deszczu. NIEDZIELA, 10 PAZDZIERNIKA2027 Dzis pochowalismy rodzine Bankole'a - szczatki pieciu osob, ktore zginely w pozarze. Policja sie nie zjawila. Bankole doszedl do wniosku, ze juz nigdy nie przyjada i ze najwyzszy czas wyprawic siostrze i jej rodzinie przyzwoity pogrzeb. Wyzbieralismy wszystkie kosci, jakie udalo sie znalezc, i wczoraj Natividad zawinela je w szal, ktory wydziergala na drutach wiele lat temu. To byla najpiekniejsza rzecz w jej dobytku.-Cos takiego powinno sluzyc zywym - powiedzial Bankole, gdy mu go przyniosla. -Ty zyjesz - odparla mu. - Lubie cie i bardzo zaluje, ze nie poznam twojej siostry. Spogladal na nia dluzsza chwile. Nastepnie wzial szal i usciskal ja. Nagle wybuchnal placzem i odszedl miedzy drzewa, znikajac nam z oczu. Gdy po godzinie nie wracal, poszlam go poszukac. Siedzial na zwalonym pniu i ocieral twarz. Przysiadlam obok i jakis czas tkwilismy tak bez slowa. Wreszcie podniosl sie, zaczekal, az ja tez wstane, i razem ruszylismy do obozu. -Pochowajmy ich w debowym gaju - zaproponowalam. - Wsrod drzew milej jest niz wsrod kamieni; zycie ku pamieci zycia. Zerknal na mnie. -Dobrze. -Bankole? Zatrzymal sie i spojrzal na mnie tak, ze nie rozumialam o co mu chodzi. -Nikt z nas jej nie poznal - zwrocilam sie do niego. - Strasznie mi przykro. Ja bardzo chcialam, niezaleznie od tego, jak bardzo moglabym ja zaskoczyc. Zdolal sie usmiechnac. -Obcielaby wzrokiem najpierw ciebie, potem mnie; pozniej, jak przypuszczam, prosto z mostu palnelaby cos w tym stylu: "Nie ma wiekszego durnia niz stary duren". Ale z czasem, jak juz by wszystko przemyslala, pewnie by cie polubila. -Myslisz, ze by sie zgodzila... wybaczyla, ze ma towarzystwo? -Co takiego? Westchnelam ciezko, wazac w myslach to, co mialam zamiar powiedziec. Moglam wiele popsuc. Nie wiedzialam, czy zrozumie. Jednak trzeba bylo to zrobic. -Jutro pochowamy twoich zmarlych. Uwazam, ze nalezy im sie uroczysty pogrzeb. Razem z nimi my wszyscy powinnismy pozegnac i naszych bliskich. Wiekszosc z nas musiala zostawic - porzucic w pospiechu - wlasnych zmarlych, tak samo niepogrzebanych, bez pochowku, bez pozegnania. Jutro powinnismy wspomniec ich i zyczyc, aby spoczywali w spokoju... jesli pozwolisz. -Twoja rodzine? -Tak - potaknelam. - Moja i Zahry, i Harry'ego, i Allie - jej siostre i synka - moze chlopcow Emery oraz innych, o ktorych nie wiem. Mora nie byl sklonny do takich zwierzen, ale na pewno tez kogos stracil. Na przyklad matke Doe. -Jak to sobie wyobrazasz? -Kazde z nas pozegna swoich zmarlych. Znalismy ich. Musimy znalezc odpowiednie slowa. -Moze z Biblii? -Jakiekolwiek: wspomnienia, cytaty, mysli, piesni... Moj ojciec mial pogrzeb, chociaz nigdy nie znalezlismy ciala. Ale macocha i trojka mlodszych braci nie. A Zahra byla swiadkiem ich smierci; gdyby nie ona, nie mialabym pojecia, co sie z nimi stalo. Zamyslilam sie na moment. -Mam dosc zoledzi, by kazdy zasadzil po jednym debie dla swojego zmarlego. Starczy nawet na drzewko za mame Justina. Chcialabym, zeby cala uroczystosc byla bardzo prosta. Ale wszyscy musza miec czas, zeby zabrac glos. Nie wylaczajac naszych dwu dziewczynek. Skinal glowa. -Nie mam nic przeciwko temu. To dobry pomysl. Tyle ludzi umarlo - dorzucil pare krokow dalej. - A ile jeszcze umrze... -Nikt z nas, mam nadzieje. Milczal przez dluzsza chwile. Raptem stanal i polozyl mi reke na ramieniu, chcac, bym tez sie zatrzymala. Z poczatku stal tylko, wpatrujac sie w moja twarz, jakby chcial ja zbadac. -Jestes taka mloda - odezwal sie w koncu. - To prawie zbrodnia pozwolic ludziom przezywac mlodosc w tych przerazajacych czasach. Szkoda, ze nie znalas tego kraju, gdy jeszcze mozna go bylo uratowac. -Moze nie wszystko stracone - odparlam. - Moze jeszcze przetrwa: zmieniony, ale ciagle ten sam. -Nie. Przyciagnal mnie i objal ramieniem. -Naturalnie, ludzie przetrwaja. Niektore kraje tez. Mozliwe, ze wchlona to, co z nas zostanie. A moze po prostu rozpadniemy sie na mnostwo drobnych panstewek, skloconych i walczacych ze soba o skrawki, okruchy po dawnym mocarstwie. Wlasciwie prawie juz tak jest; popatrz na stany, ktore odgrodzily sie od siebie i zaczely traktowac swoje granice jak granice panstwa. Jestes bystra i inteligentna, jednak chyba nawet ty nie pojmujesz - nie jestes w stanie ogarnac - jak wiele stracilismy. Ale moze to blogoslawienstwo. -Bog to Przemiana - przypomnialam. -Olamina, to nic nie znaczy. -Przeciwnie. Znaczy wszystko. Wszystko! Westchnal. -Widzisz, mimo ze dzieje sie tak zle - jeszcze nie siegnelismy dna. Glod, choroby, spustoszenie siane przez narkotyki i rzady motlochu dopiero sie zaczely. Na razie wladza federalna, stanowa i lokalna jeszcze istnieje - przynajmniej nominalnie - i czasem jeszcze podejmuje jakies dzialania, procz sciagania podatkow i posylania wojska. I pieniadz nie stracil jeszcze na wartosci. Zdumiewajace. Oczywiscie dzis trzeba miec wiecej, by dostac to samo co kiedys - ale wciaz mozna nim placic. Mozna by upatrywac w tym pewnej nadziei - a moze to tylko kolejny dowod potwierdzajacy to, co powiedzialem, ze jeszcze nie dotknelismy dna. -Coz, przynajmniej nasza gromadka ma tutaj szanse juz nizej sie nie stoczyc - zauwazylam. Potrzasnal swa kudlata glowa, z tym powaznym wyrazem twarzy na moment zrobil sie szalenie podobny do Fredericka Douglassa na starym zdjeciu, ktore kiedys mialam. -Chcialbym w to wierzyc - powiedzial. - Ale ja tez bardzo watpie, ze akurat nam uda sie przezyc w tym piekle. Oplotlam go ramieniem. -Wracajmy - ponaglilam. - Czeka nas duzo pracy. *** Tak wiec dzis pozegnalismy wszystkich przyjaciol i krewnych, jakich utracilismy. Snulismy o nich wspomnienia, czytalismy ustepy z Biblii, strofy "Nasion Ziemi"; przytaczalismy kawalki ulubionych wierszy i piosenek naszych bliskich.Pozniej pochowalismy ich i zasadzilismy nasiona debiny. Jeszcze pozniej usiedlismy wszyscy razem do wspolnego posilku i w trakcie rozmowy nazwalismy nasza osade Zoledzia. *** Siewca wyszedl siac ziarno. A gdy sial, jedno padlo na droge i zostalo podeptane, a ptaki powietrzne wydziobaly je. Inne padlo na skale i gdy wzeszlo, uschlo, bo nie mialo wilgoci. Inne znowu padlo miedzy ciernie, a ciernie razem z nim wyrosly. Inne w koncu padlo na ziemie zyzna i gdy wzroslo, wydalo plon stokrotny. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2011-01-06 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/