Stanislaw Baraniak Regula basniowego mroku Ilustracja na okladce:Janusz Giniewski Ilustracje: Witold Nowakowski Projekt graficzny znaczka serii: Witold Nowakowski Redaktor serii: Andrzej Szatkowski Redaktorzy techniczni: Zbigniew Podgorski Wlodzimierz Kukawski Wydano przy wspolpracy Polskiego Stowarzyszenia Milosnikow Fantastyki ISBN 83-7020-001-X Copyright by "ALMA-PRESS", Studencka Oficyna Wydawnicza Zrzeszenia Studentow Polskich Warszawa 1986 Wydanie I. Naklad 50 000 + 350 egz. Ark. wyd. 4,5. Ark. druk. A Papier offset, kl V, 70 g, rola 61 cm Podpisano do druku w grudniu 1985 r. Druk ukonczono w kwietniu 1986 r. Zaklady Graficzne w Katowicach Ul. Armii Czerwonej 1 38 Zam. 0793/1122/5 P-34 Cena zl 100,- BAJKA O DZIELNYM GREGU I PIEKNEJ KARI Nadchodzil zredukowany cykl snu, trzecie slonce wolno zapadalo poza linie horyzontu. Ostatnie, liliowe promienie gasly na panoramicznej szybie, grajac barwnymi refleksami wsrod izotropowych krysztalow. Majestatycznie splynely podczerwone blendy, okrywajac wylupiaste oko wideoramy delikatna powloka ochronna. Koloryt wnetrza pomieszczenia witalnego przeszedl w jasny braz lekko przycmiony matowymi niteczkami granatu. Z cichym trzaskiem zaskoczyly urzadzenia defiltracji, bzykliwie terkotal zmiennik pola malych natezen. Przyslony automatycznie zawezily szczeliny migawek dyfuzyjnych, komputer blyskajac kolorowymi lampkami dobieral parametry pola bezpieczenstwa. Zapowiadala sie bardzo radioaktywna noc.Stary czlowiek wstal ciezko z paraleptora i wolno poczlapal do pulpitu nastawczego. Chwile manipulowal przy dzwigniach wewnetrznej kontroli, sprawdzil poziom kadmowych manometrow, po czym - jakby powziawszy decyzje - szarpnal blokade komory edukacyjnej. Na ekranie wyskoczyly czerwone litery: "Minus dziesiec do wyjscia zoptymalizowanego. Koniecznosc poprawek w szostym cyklu." Wiekowy mezczyzna ze zloscia kiwal glowa. -Tak, tak, masz racje cholerna machino - mamrotal pod nosem - a ja i tak bede wypuszczal go wczesniej ile razy zechce! - podniosl glos - rozumiesz, ze bede wypuszczal go wczesniej?! -Otrzyma zdeklasowana karte kolumny wyjscia - wolno brzeczal metaliczny glos komputera. -Kiedys rozmontuje cie na elementarne jednostki - wycedzil z nienawiscia stary czlowiek. Odskoczyla klapa bloku sanitarnego i we wlazie stanal maly, jasnowlosy chlopak: ubrany w texilowy kombinezon o wysoko pod brode zaciagnietym kolnierzu. Usmiechnieta, lobuzerska twarz promieniala radoscia i beztroska. -Dziadku, znowu przerwales zajecia przed czasem. Nie zdazylem skonczyc obiegu Kriolisa - powiedzial z szelmowskim mrugnieciem - zabraklo siedmiu gradow do wniosku zwrotnego. Bede musial wrocic do stadium sprzed normy continuum. -To nic - uradowany staruszek krecil sie kolo zasobnika odzywczego kodujac zestaw wieczornego posilku. Sekatymi palcami z wprawa operowal po klawiaturze czytnika. Na terazniejszy krag przedspoczynkowy zaprojektowal specjalne dania. -Dla mnie omlet z aspiny - krzyknal maly zrzucajac skafander i nurkujac do kabiny regeneracyjnej. Sedziwy czlowiek skonczyl ukladac jadlospis i teraz niecierpliwie oczekiwal na zielony przepust podajnika. Cale szesc gradow wczesnego cyklu zajely przygotowania, niemalo wysilku kosztowalo zsynchronizowanie biologicznego kodu z walorami smakowymi i estetycznymi. Musial nawet oszukac blok akceptacji podajac falszywe wzory molekularne potraw. Na szczescie maszyny jeszcze nie we wszystkim dorownuja ludzkiemu umyslowi, przynajmniej niektore z nich. Zaterkotal automat finalnej kontroli i rozblysla czerwona lampka doboru wadliwego. Staruszek jednym szybkim ruchem szarpnal do maksimum dzwignie zasilania i dal martwe wyjscie na segment pamieciowy. Efekt byl do przewidzenia - krotkie zwarcie spalilo agregat czynnosciowy i caly mechanizm podajnika zastygl w bezruchu. Siwiutenki czlowiek smial sie cicho i zlosliwie. Niespiesznie zdjal zewnetrzna klape i poczal wybierac z zewnetrznej skrzynki wymyslne potrawy. -Chcialas wywalic do kosza moj trud, ty tepa gadzino - gderal zadowolony z siebie - Niedoczekanie twoje... Ruchem dloni przywolal silowa plaszczyzne i poczal rozstawiac na niej przygotowana wieczerze, tak by calosc wygladala jak najokazalej. Podczas ukladania ostatnich naczyn z kabiny regeneracyjnej wyszedl blekitnooki chlopak, przebrany juz w lekka, biala toge. Bose stopy zostawily na ksylitowej posadzce wilgotne slady. -Co za wspaniale zapachy? - krecil w niedowierzaniu glowa - czyzby zasobnik nawalil? - zazartowal. Widzac jednak odkryta klape podajnika spowaznial na chwile, by za moment filuternie pogrozic dziadkowi palcem. - Znowu majstrowales przy aparaturze. Nasz bilans usterek wewnetrznych nie ma chyba rownego sobie. Oj dziadku, dziadku... Malec wygodnie usadowiony w paraleptorze przed plaszczyzna z posilkiem chwile medytowal nad tabliczka zapotrzebowania, by wreszcie uciszyc wysokie buczenie niecierpliwym gestem. -Na twoja odpowiedzialnosc - wbil chabrowe oczy w starego czlowieka - i tak dostane w przyszlym cyklu bure od nosnika genetycznego, wiec co mi tam - dodal zabawnie wydymajac policzki. Dziadek pogladzil sekatymi palcami pszeniczna czupryne chlopaka. Nim przystapili do jedzenia zaczal wypowiadac tradycyjna formule: -Ku czci Trzeciego Reformatora poza Okresem Obszaru Mierzalnego, ku chwale Konstytucji Nadprzestrzennej, ku pamieci Wyprawy na Pola Zwrotne, za zdrowie Moje i Wnuka Mojego. Z uniesionego naczynia ze wzmacniajacym napojem ulal kilka kropel na podloge. Chlopak obserwowal te poczynania z poblazliwym usmiechem, kpiarskie ogniki blyskaly w blekitnych oczach, ale zachowywal nalezyta powage. Od dawna ogladal podobne sceny, wiec przywykl do dziwactw dziadka traktujac je jako swoisty i uswiecony rytual, bez ktorego zadna z normalnych sytuacji przejsc nie mogla. Odkad siegal pamiecia byli tu tylko we dwoch. -Czy moglbys teraz zdradzic co to za swieto, ze az musiales rozwalic nasz poczciwy zasobnik? Siwy czlowiek wolno powstawszy z paraleptora potruchtal do nieduzej, zlotej skrzynki. Blyszczace pudelko zawsze przyciagalo uwage malca, wiazac sie z tajemnica, ktorej dziadek strzegl zazdrosnie, a ktora rozpalala wyobraznie chlopaka. Staruszek majstrowal cos przy niej przez dluzsza chwile, po czym wrociwszy polozyl przed wnukiem zlote, wysadzone brylantami cacko. -To dla ciebie. Wlasnie mija rocznica dziesiatego odplywu, podczas ktorego przyszedles na swiat. Przekazuje Tobie owe relikwie, bys w przyszlym istnieniu mial sile i odwage zmienic bieg rzeczy zaszlych. W tym cyklu stales sie moim spadkobierca i nastepca, oddaje wiec w Twoje rece wspomnienia i czesc samego siebie... Ku czci Trzeciego Reformatora poza Okresem Obszaru Mierzalnego, ku chwale Konstytucji Nadprzestrzennej, ku pamieci Wyprawy na Pola Zwrotne, dla chwaly Mojej i Wnuka Mojego. Chlopak ze zdziwieniem obserwowal starego czlowieka - po jego ogorzalych policzkach plynely lzy. Ale tylko przez chwile pozwolil sobie na okazanie slabosci. Szybko otarl wierzchem dloni pobruzdzona twarz i zakrzatnal sie przy automatach porzadkujacych. Na dawna modle pokrzykiwal na nie, wymyslajac od bezdusznych stworow. Po krotkim czasie tajemniczych manewrow przy podajniku, dziadek z triumfalnym usmiechem wydobyl z jego przepastnego brzucha dwa przezroczyste kubki z jakims brunatnym napojem. -Specjalnie na Te okazje wedlug mojego, oryginalnego projektu - oswiadczyl podajac jeden chlopcu. Ciecz o dziwnym, cierpko-gorzkim smaku pilo sie z niezwykla przyjemnoscia. Powodowala uczucie blogostanu, oderwania sie od wszystkiego wokol, niezwykla jasnosc mysli. Sennosc pierzchla, a cale cialo odprezylo sie. Wysoki, piskliwie modulowany dzwiek seneleptora przywolal ich do rzeczywistosci. Nadchodzila pora zredukowanego cyklu snu. Czujniki kontroli letargu poblyskiwaly roznobarwnie, domagajac sie cial. Stary czlowiek zachnal sie gniewnie. -Znowu to paskudztwo dyktuje nam co robic. A ja chcialbym opowiedziec tobie pewna rzecz: bajke, taka historyjke, ktora niegdys opowiadano dzieciom by usnely. Tak niezwykly cykl mozna by raz zakonczyc inaczej... - z nadzieja spojrzal na jasnowlosa pocieche. -Nasza karta usterek jest juz tak bogata, ze jeden punkt wiecej niczego nie zmieni. - maly z szelmowskim usmiechem puscil oczko do dziadka - tylko jak to zrobic? -Moja w tym glowa. Sa sposoby! - z zapalem wykrzyknal staruszek, spiesznie podnoszac sie z paraleptora. Dwie przezroczyste pokrywy seneleptora podjechaly do gory, odkrywajac poslania energetycznej anabiozy. Chitynowe, mleczno biale skorupy oplotla siatka czujnikow zewnetrznej regulacji procesow uspienia. Indykator poboru mocy terkotal jazgotliwie zaniepokojony brakiem danych wejscia. Z cichym piskiem wystartowaly bebny komputera odtwarzajac zakodowane czynnosci. Dopiero po kilku sekundach system wewnetrznej kontroli zablokowal polaczenia programu. Jakby zdziwiony brakiem cial w kokonach seneleptora zgrzytliwie zakomunikowal: -Trzy poza bariera optymalnego wejscia. Natychmiastowe rozpoczecie procesu anabiozy przy nadrzednym stopniu awitalizacji. W tym momencie we wlazie pokladow rezerwowych ukazal sie stary czlowiek, zgiety pod ciezarem jakiegos nieforemnego wieloscianu. -Akurat zobaczysz nasza anabioze z awitalizacja, ty poczwaro - gderal stawiajac dziwny instrument na silowej podstawie. Rozplecione nici swiatlowodow poczal wtykac w rezerwowe wyjscia czujnikow seneleptora. Poczatkowo, tu i tam, blysnela czerwona lampka sprzezenia wadliwego, zaspiewal dlawik oslony funkcji pola, czy - z cichym trzaskiem - przeszeregowaly sie krystaliczne struktury obwodow. Kiedy staruszek oderwal wreszcie pomarszczone dlonie od plyty kontroli cyklu snu, wszystkie czujniki w jednej chwili spokojnie wrocily na pozycje robocze. Powoli zjechaly obie, polprzezroczyste czasze idealnie wpasowujac sie w synchron oslonowy. Po raz drugi zaskoczyly bebny komputera. Siwy mezczyzna dalej majstrowal przy blokach awaryjnych, usilujac wepchnac w gniazdo retransmitora kawalek drutu. Raptowny blysk zwarcia i nastepne sekundy uplynely w kompletnej ciemnosci. Z zalosnym zawodzeniem wlaczyly sie systemy awaryjne i znow wnetrze pomieszczenia zajasnialo blaskiem selenoidow. -No, gotowe - z zadowoleniem zacieral dlonie - mamy mnostwo wolnego czasu i zadne tepe automaty nie beda roscily sobie prawa do dyktowania polecen. -Dziadku, co to za urzadzenie, ktore podlaczyles do seneleptora? -Symulator procesow biologicznych. Skonstruowalem to podczas ubieglej periody, w oczekiwaniu na koniec twoich zajec. Bedzie udanie imitowal bodzce naszych cial. -A czemu zwarles obwod retransmitora? - ciekawie indagowal chlopak. -System awaryjny bazuje na uproszczeniach. Normalny przebieg wykrylby oszustwo w trzecim gradzie, przy przejsciu przez proces awitalizacji. Ot i cala tajemnica. Dobrze pomyslane, co? - uradowany nowym psikusem staruszek domagal sie pochwaly. Kontrolki graly migotliwymi blyskami, seledynowa poswiata emanowaly cztery wielkie monitory. Ledwo uchwytna wibracja ksylitowej posadzki oznajmila rozpoczecie radioaktywnej nawalnicy. -Dziadku, kiedy bedzie bajka? - malec niecierpliwie wiercil sie w wygodnych objeciach paraleptora. Stary czlowiek, z ociaganiem wlaczyl tonowizjer. Olowiana plyta uniosla sie bezglosnie, odkrywajac panorame planety. Mimo, iz znieksztalcona wybiorczymi wlasnosciami ciezkiej szyby bezpieczenstwa, byla tak wyrazna i sugestywna, ze w pomieszczeniu jakby powialo chlodem. Jednoczesnie nosniki akustyczne przekazywaly dzwiek szalejacej burzy - trzask rozladowan w towarzystwie olbrzymich, poszarpanych blyskawic rozdzierajacych sinoblekilna, wodorowa pustke. Jonowe wiatry niosly w strone oceanu kraterow tumany kurzu z pumeksowych skal. Zryta czarnymi wrebami powierzchnia brunatnego globu sprawiala przygnebiajace wrazenie - wrazenie kompletnej pustki. Najdrobniejsza iskierka zycia- nie tlila sie za metrowa szybka wideoramy. Ostre wypietrzenia bazaltowych figur - dziwacznie poskrecanych, pogietych na ksztalt niezwyklych form, jakie moze zrodzic jedynie abstrakcja - oddzielaly pas lekko sfaldowanej rowniny od Cor Zwidow. Dziwne gory, najdziwniejsze z poznanych tworow geologicznych. Gory falujace zmienna wysokoscia w rytm przyplywow pylastych oblokow. Olbrzymie wierzcholki godzace w gwiazdy, ktore potrafia zapasc sie pod powierzchnie w ciagu kilku gradow, nie objete wzrokiem niecki wydymane w strzeliste stozki. A wszystko do wtoru niepowtarzalnego pulsowania calej planety. Dekodery przenosily do wnetrza pomieszczenia witalnego niezwykla, rzewna melodie swiata poza pancerzami stacji. Grala na wysokich, przeciagnietych tonach, znajdujacych posluch w najglebszych zakamarkach mozgu, rozpalajac wyobraznie wszechpotezna wizja bezkresnej przestrzeni. Trzaski wyladowan jonowych - niezwykly i niepojety fenomen natury - stawial czlowieka w obliczu potegi, przy ktorej on, pozorny pogromca, jest tylko mizernym robakiem pelzajacym w niewiadomym kierunku. Kolejna blyskawica rozdarla granat nieba, tuman pylow uderzyl w oslone energetyczna stacji. Na moment niewidzialna czasza jakby zmaterializowala sie blaskiem reakcji wytlumienia - lekko drgnely czujniki poboru mocy - i znowu tylko nostalgiczny hymn wirowal w zacisznym pomieszczeniu. Dawno, dawno temu - jeszcze przed powstaniem Wspolnoty Wybiorczej, nawet przed Konwencja Przymusu - za Trzecim Obszarem Pierscieni, za strefa Gradienow Graffa, za Morzem Biegu Wstecznego zyl na nieduzej planecie Medrzec: ostatni czlonek Rady Gwiazdowej, ostatni z tworcow Ery Tolerancyjnej Ekspansji. Mieszkal we wspanialej stacji bedacej niegdys siedziba Rady - stacji tak wielkiej i pieknej, ze uwazano ja za cud rowny swietnoscia fenomenom Archetolu. Planeta kierowana madrymi wyrokami oplywala we wszelkie dostatki. Nie znano pojecia braku energii, zywnosci, nosnikow reaktywacji witalnej, ograniczen w doborze naturalnym i ilosci potomstwa. Ludzie na tym przepieknym ladzie byli wladcami wlasnego czasu. Wsrod pozostalych lennikow Unii Galaktycznej panowaly podowczas stosunki przyporzadkowania spolecznego w zbior. Straz dzierzyly specjalne jednostki Nadzorcow. Nic wiec dziwnego, ze planeta rzadzona przez Medrca stanowila dziwna oaze wewnatrz systemu Unii, do ktorej sciagali uciekinierzy z calego obszaru mierzalnego klasy trzeciej. Kazdego przyjmowano z otwartym sercem i naturalizowano po bardzo krotkim obiegu edukacyjnym. Niezbyt przychylnie przygladaly sie temu pozostale planety lenna, ale uklady wewnetrzne pozwalaly na daleko posunieta niezaleznosc - pod warunkiem rzetelnego uczestniczenia w bilansie energetycznym. A poniewaz nieduza Eltra wywiazywala sie z zobowiazan, nikt nie mial prawa ingerowac. Wsrod zbiegow byl tez pewien chlopak, ktory na Sybiliusie w Zoltym Pierscieniu mial skierowanie kasacyjne w ramach uporzadkowania genetycznego. Ratujac glowe umknal potajemnie wysluzonym Patrolowcem i - bardziej dzieki szczesliwemu przypadkowi niz swiadomej decyzji - trafil na Eltre. Przyjety serdecznie na tej goscinnej ziemi postanowil osiasc tam na stale. W krotkim czasie przyszla karta naturalizowania i zamiast kodu z szesciocyfrowym przyporzadkowaniem, normalne imie Greg. Poniewaz posiadal wysoka specyfikacje mechanika-pilota nietrudno bylo mu znalezc prace w Osrodku Lotow Przestrzennych. Po dwoch obrotach postanowiono przeniesc go do stacji Medrca. W tym czasie, w cudownej stolicy planety panowalo niezwykle ozywienie. Corka ostatniego czlonka Rady dobiegala wieku dojrzalego i nadeszla pora, by oglosic Wielki Turniej Doboru Naturalnego. Rozeslano testy wstepnej selekcji do wszystkich Nadzorcow planet Unii podczas gdy na stacji trwaly goraczkowe przygotowania na ich przyjecie. Turniej zapowiadal sie jak zaden inny, bo i uroda corki Medrca podbila juz Galaktyke prezentowana we wszystkich serwisach wizyjnych. Jeszcze jeden fakt niezwykle necil konkurentow do reki przeslicznej Kari: przejecie panowania nad dostatnia Eltra i zdobycie jej bogactwa. Nie trudno wiec pojac z jakim zniecierpliwieniem oczekiwali mieszkancy blekitnej planety na pierwszych rywali. Tymczasem Greg, skonczywszy ktoregos razu wczesniej prace w Doku Centralnym, postanowil zwiedzic slynne ogrody wokol stacji. Wiele opowiadan krazylo o ich niezwyklym uroku i pieknosci, o cudach niewidzianych, o wspanialych widokach jakimi mogly ucieszyc oczy niewielu smiertelnikow. Stary czlowiek przerwal i zamyslil sie gleboko. Za szyba wideoramy ciagle szalala radioaktywna burza. Tumany pylu spowily wszystko brunatna woalka, poza ktora ginely zarysy Gor Zwidow i pumeksowych zwalisk. Oslona silowa palila drobiny gruntu unoszone jonowym wiatrem - rozjarzona niczym aureola - opasywala bezpiecznym usciskiem krucha skorupke z dwoma samotnymi ludzmi. -Dziadku, i co dalej? - naruszyl milczenie dziecinny glos chlopca - Co bylo dalej? -Chwile, niech no odsapne. Zaschlo mi w gardle - tonem wyjasnienia odparl staruszek - przyrzadze cos orzezwiajacego - to mowiac podreptal do rozmontowanego podajnika. Przez moment biedzil sie nad dzwignia mechanicznej obrobki zestawow prostych, po czym zlawszy do retorty kilka plynow wrocil na miejsce. Napelnil dwa naczynia i podnioslszy do ust swoje, dlugo delektowal sie napojem. Maly tez usaczywszy nieuwaznie kilka lykow z napieciem oczekiwal wznowienia przerwanej opowiesci. Blysk poteznego wyladowania jonowego rozswietlil na chwile wnetrze kabiny. Dekodery zdazyly wytlumic towarzyszacy mu huk. Greg posiadajac karte identyfikacyjna, zezwalajaca na przebywanie jedynie w obrebie Doku Centralnego i dwoch segmentow technicznych stacji, musial do ogrodu dostac sie nielegalnie. Wykorzystal swoje mozliwosci swobodnego przebywania na terenie czesci nadzorujacej automaty kontrolne, by zlikwidowac w jednym miejscu silowe ogrodzenie. Jakiz byl jego zachwyt po przekroczeniu energetycznych oslon. Ogrod przerastal pieknoscia najsmielsze wyobrazenia. Oszalamiajace, niezwykle rosliny o ksztaltach i barwach powodujacych niewiare w realnosc spostrzezen; skrzace sie alejki wysypane drogimi kamieniami: brylanty, szmaragdy, szafiry uformowane w drozyny wsrod tajemniczych tworow natury; cudownie pachnace jeziorka w olbrzymich czaszach gorskiego krysztalu. Greg zupelnie stracil poczucie czasu i jak bledny walesal sie sciezkami basniowego ogrodu. Ogladal najprzerozniejsze zwierzeta i olsniewajaco kolorowe ptaki. Az wreszcie zmeczony wspanialosciami niezwyklego miejsca usiadl na hebanowej laweczce, pod drzewem ukwieconym dziwnymi kielichami. Odurzony upojnym aromatem, nie zdajac sobie z tego sprawy, usnal twardo. Tymczasem zdarzylo sie, ze Kari - corka Medrca - spacerowala po ogrodzie w gronie rowiesniczek przydzielonych jej do towarzystwa. Widzac spokojnie spiacego chlopca, az zaklaskala w dlonie z radosci. Trzeba powiedziec, ze smutno plynely dni slicznej dziewczynie - mimo najgoretszych staran ojca by nieba jej przychylic. Tesknila za ludzkimi twarzami, za radoscia i smiechem i wreszcie jej mlode serduszko poczynalo szukac pokrewnej duszy. Wiec ucieszyla sie ogromnie widzac Grega i zaraz tez przywolala dziewczeta, by przy ich pomocy przeniesc go do ogrodowej altany. Tam odprawiwszy towarzyszki i przykazawszy zachowanie calkowitej tajemnicy poczela cucic rozespanego chlopaka. Jakiez bylo zdumienie Grega, kiedy ocknawszy sie ujrzal anielsko piekna twarz Kari. Ze scisnietej krtani nie potrafil dobyc glosu, co niezwykle ubawilo urocza dziewczyne. Postanowila, ze zatrzyma go w tym przytulnym schronieniu. Mlodzi od pierwszej chwili poczuli do siebie cos wiecej niz tylko wzajemna sympatie. Dosc powiedziec, ze Greg uwazal czas spedzony w altanie za najszczesliwszy w jego zyciu. Tymczasem konkurenci do reki slicznej Kari poczeli przybywac na Eltre. Jako pierwszy stawil sie Zmiennik Thorwald - genetyczny wladca Sybiliusa w Zoltym Pierscieniu. Po nim wspanialymi statkami gwiezdnymi zjechali: Ti6 - Nadzorca Praxi z Obiegow Zwolnionych, Amokryt - Naczelnik Potrojnego Ukladu Czerwonego Giganta, Iti - zwariowany przywodca niezrzeszonego Zwiazku Meola, i jeszcze wielu innych, rownie swietnych i wysoko postawionych. Ktoregos wieczoru, kiedy jak zwykle przyszla pora rozstania sie Grega z Kari, dziewczyna ze szlochem rzucila mu sie w ramiona. -Jutro poczatek Turnieju, to juz ostatnie nasze spotkanie... Musze towarzyszyc ojcu przy testach Doboru Naturalnego. A pozniej... - wybuchnela zalosnym lkaniem i bezradnie przytulila sie do chlopaka, jakby u niego szukajac ratunku i opieki. Od Prawa Przynaleznosci nie bylo odwolania, zadna sila nie mogla zmienic odwiecznego Rytualu Godowego. Jedyna, nikla nadzieja pozostawala mysl, ze konkurs Doboru odrzuci wszystkich pretendentow i Turniej zostanie odlozony do nastepnego obiegu. Greg opuscil ogrod w smutku i rozpaczy. Chodzily mu po glowie szalone mysli, ale na ich realizacje nawet wazyc sie nie mogl. W Doku Centralnym czekala karta wymowienia z deklasacja pierwszego stopnia - byl teraz wolnym obserwatorem z wylaczeniem na okres jednego obiegu. Na Gregu nie zrobilo to najmniejszego wrazenia, zyl w zupelnym oderwaniu od swiata. Nastepnego dnia, razem z innymi mieszkancami Eltry, przybyl na Wielki Plac Igrzysk, by obserwowac zmagania pretendentow do reki pieknej Kari. Siedziala na trybunie honorowej obok ojca, wzbudzajac powszechny zachwyt i uwielbienie. Goscie butnie maszerowali przed podium, wymieniajac godnosci i zachwalajac krainy przez nich rzadzone. Rozpoczynala sie wstepna faza Tokowania. Od swietnych stroi, niezwyklych ferii energetycznych, bogatych podarunkow, az pojasnial turniejowy plac. Ludzie w zachwycie sledzili ruchy poszczegolnych postaci bioracych udzial w zmaganiach, ktorych nagroda miala byc reka ksiezniczki i wladanie Eltra. Robiono zaklady, przekomarzano sie i rozpatrywano szanse poszczegolnych konkurentow. Medrzec, w pelni dostojenstwa, uciszyl zgromadzony tlum i ruchem dloni zezwolil na pierwsza probe - Kontrole Lancuchow Bialkowych. Magnaci rozeszli sie do wyznaczonych kopul bloku Mikropenetratora. Nad Placem Igrzysk wykwitly olbrzymie, przestrzenne obrazy z wnetrza poszczegolnych pomieszczen, wzmocniony glos Komputera Zwierzchniego dudnil odczytem danych. Szeregi rownan przebiegaly przed oczami zgromadzonych z predkoscia nie pozostawiajaca marginesu porownan - zreszta zupelnie zbytecznego przy wspanialej kontroli niezawodnego mozgu Komputera. I oto wlasnie jeden z przebiegow lamal sie w rytm czerwonego, coraz szybciej zamierajacego pulsowania. Po trzech tysiecznych sekundy wzglednej - pozostawionych dla ewentualnego powrotu do cyklu - obraz odwzorowania Ti6: Nadzorcy Praxi z Obiegow Zwolnionych, zgasl. Pierwszy zawodnik odpadl i to juz przy probie bialkowej - niezbyt to chlubny dla niego fakt. Tlum zafalowal kiedy kopula wypuscila czerwonego ze wstydu pokonanego dostojnika o rozbieganym spojrzeniu unikajacym trybuny honorowej. W pospiechu opuscil Wielki Plac Igrzysk trasa kolumnowa. Po kilku chwilach statek gwiezdny, z hukiem wyrzuconych antycial grawitacyjnych, wzbil sie w powietrze niknac w oslepiajacym blasku slonca. -Jednego mniej - ze zlosliwa satysfakcja pomyslal Greg. Powoli proba dobiegala konca i Ti6 jako jedyny odpadl w poczatkowej fazie testu Doboru Naturalnego. Pozostali wyszli z niej zwyciesko, dopiero nastepne sprawdziany mialy postawic ich przed rzeczywiscie trudnym zadaniem. Spod pancernych kloszy, w asyscie Sedziow Turnieju, wychodzili promieniujacy zadowoleniem bohaterzy. Z dumnymi minami maszerowali przed obliczem Medrca i jego corki, ponownie wymieniajac swe godnosci i wymieniajac, jak wymagal tego drugi etap Tokowania, lenne wlosci. Parade zakonczylo napowietrzne widowisko barw nadczasowych: przedstawienie przygotowane przez obecnego Artyste Eltry. Greg spiesznie wydostal sie z tlumu i ruszyl do ogrodow w nadziei, ze spotka Kari, albo przynajmniej uda sie przeslac jej jakas informacje, ktora podtrzymalaby na duchu biedna dziewczyne. Niestety, na prozno czekal w altanie, na prozno walesal sie szmaragdowymi alejkami, na prozno wypatrywal oczy za jej cieniem w oknach stacji - na prozno... Nadszedl wieczor, a z nim czas drugiej proby: Stalej Ciagu Logicznego. Stanowila ona zaporowy prog uzytecznego skoku, stad olbrzymi stopien trudnosci. To sito nie powinno przepuscic wiecej jak kilku zawodnikow - najinteligentniejszych i najbardziej przebieglych. Plac Igrzysk otaczal kilkudziesieciotysieczny tlum, mimo iz wszystkie osrodki wizyjne transmitowaly turniejowe zmagania. Konkurenci, wpol lezac w kokonach fotronow, uszeregowani byli w wielki okrag. Olbrzymie szeregi zalozen uformowaly sie na niebie, jednoczesnie Komputer przekazal ich tresc ukrytym w kokonach dostojnikom. Jako pierwszy rozpoczal ciag logiczny Iti - przywodca Zwiazku Meola. Przekazal pierwszy krok myslowy kolejnemu w okregu zawodnikowi. Projektory przestrzenne krystalizowaly nad Placem Igrzysk tresc przesylanych wnioskow. Pierwsze dwa obiegi przeszly poprawnie. Rozgrywke zapoczatkowal Anokryt, wprowadzajac blad logiczny szostej skali trudnosci. Trzech nastepnych poprowadzalo go dalej nie zorientowawszy sie w misternej pulapce - okrag zmniejszyl sie o trzy kokony, pozostawiajac je poza swoim obrebem. Ludzie z zapartym tchem sledzili niebotyczne szeregi cyfr, ktore odzwierciedlaly rozwoj niezwyklej walki intelektow. Z kazdym nowym obiegiem narastal stopien trudnosci, roslo tez napiecie wsrod zgromadzonych tlumow. Zmiennik Thorwald wplotl rozumowanie w martwa petle tak przebiegle, ze istnienie jej wykryl dopiero Iti. Okrag zmniejszyl sie o kilka kolejnych kokonow. Ciag logiczny rosl. Paru zawodnikow nie wytrzymalo zawrotnego tempa budowania i przekazywania informacji - wypadli poza kolapsujace kolo. Odpadl Bor: Wielki Nastepca na Takade 3 w systemie Syriusza, probujac zmylic Thorwalda falszywym wnioskiem. Ryzyko nie przynioslo owocow. Zmiennik w pore wykryl potrzask, a niefortunny gracz znalazl sie na zewnatrz hermetycznego obwodu. Powoli odchodzili pokonani najznamienitsi wladcy. Oszalaly wir mysli bezwzglednie mscil najdrobniejsze uchybienia, czy chwilowy brak koncentracji. Krag zaciesnial sie coraz bardziej. Na placu boju pozostalo piec kokonow. Tuz przed finalem proby przepadl slawny Majala formulujac przedwczesny wniosek zamykajacy. Wreszcie klarowna definicja wystrzelila z chaosu bezladnych cyfr i proba Stalej Ciagu Logicznego dobiegla konca. Wyprowadzeni z zamknietych kabin, dumnie - choc po przebytym wysilku niezbyt jeszcze pewnie - kroczyli: Anokryt - Naczelnik Potrojnego Ukladu Czerwonego Giganta, Zmiennik Thorwald - genetyczny wladca w Zoltym Pierscieniu, SisasiS - udzielny ksiaze Ukladu Symetrycznego w zbiorze TereT i Iti - przywodca niezrzeszonego Zwiazku Meola. Greg nie mial najmniejszej ochoty na ogladanie trzeciej fazy Tokowania, czym predzej wiec opuscil Plac Igrzysk. Przyszlosc Kari nie wygladala zbyt dobrze. Najbardziej prawdopodobnym zwyciezca - o pewnosci siedmiu dziesiatych - byl Zmiennik Thorwald, okrutny i bezwzgledny wladca Sybiliusa. Jego barbarzynstwa Greg znal az nazbyt dobrze, bo sam omal glowa nie przyplacil szalonych zarzadzen tyrana. I po to umknal niebezpieczenstwu, zeby teraz jego ukochana wyrownala rachunek. Dusza buntowala sie w mlodym chlopaku. -Dziadku, dziadku! Cos sie dzieje ze stabilizatorami - przerwal maly pokazujac rozbiegane wskazniki. Wiekowy mezczyzna szparko przyskoczyl do pulpitu dyspozycyjnego. Po chwili wrocil na miejsce uspokojony. -Bedziemy mieli magnetyczna wichure. Dziwne, ostatnia pamietam sprzed szesciu odplywow - dodal z niedowierzaniem krecac glowa - musze uruchomic automaty oslony dipolowej. Wlokac ciezko nogi wyszedl do maszynowni. Chlopca korcilo, by zajrzec do zlotego puzdra, ale przyzwyczajony do posluszenstwa i nie chcac sprawic dziadkowi przykrosci pohamowal sie. Siwy mezczyzna byl juz z powrotem. Usiadl w paraleptorze i rozlal do kubkow reszte napoju. -Wszystko dobrze. Obejrzymy ciekawe widowisko, ale jeszcze nie teraz. -Dziadku, bajka - upomnial sie malec. -Tak, bajka. Greg nie uczestniczyl w dalszych rozgrywkach Turniejowych. Dochodzily go tylko ich echa. Odpadl Iti, w czwartej probie wyeliminowano Anokryta. Zostal juz tylko Zmiennik Thorwald i ksiaze SisasiS. Chlopak blakal sie po miescie szarpany zlymi myslami. Jakiez bylo jego zdumienie, kiedy serwisy wizyjne przyniosly wiadomosc o porazce genetycznego wladcy Sybiliusa. I chociaz taki bieg rzeczy w niczym nie zmienil sytuacji Grega, to jednak lzej na sercu zrobilo mu sie, ze Kari nie pojdzie w rece okrutnego Thorwalda. Medrzec oglosil na Eltrze swieto ktore mialo potrwac trzy dni. Uradowani ludzie wiwatowali na czesc nowego wladcy, wszedzie zapanowal nastroj beztroski i wesolosci. I tulaj bylby chyba koniec bajki, gdyby nie... zly Thorwald. Drugiego dnia powszechnego swieta straszliwa wiesc obiegla Eltre. Zmiennik potajemnie porwal Kari i bezbronna uwiozl w straszliwe krainy Sybiliusa. Blekitna planeta pograzyla sie w zalobie. Medrzec, zrozpaczony i zalamany strata ukochanej corki, wyznaczyl ogromna nagrode za jej uwolnienie. Niewielu smialo wazyc sie na podobny hazard. Niechlubna slawa genetycznego wladcy Sybiliusa obiegla galaktyczne szlaki i malo kto nie drzal na mysl o wyprawie w kierunku Zoltego Pierscienia. Greg niezwlocznie udal sie do bloku przeznaczonego na kwatere dla dostojnego ksiecia SisasiS. Wytlumaczywszy Obroncom cel wizyty zostal dopuszczony przed jego oblicze. -Slyszalem chlopcze - rozpoczal wladca - ze chcesz podjac sie uwolnienia pieknej Kari z rak bezwzglednego Thorwalda. -Tak, panie. - ksiaze Ukladu Symetrycznego uciszyl go nieznacznym gestem. -Wiesz, ze po tescie Doboru Naturalnego jest to sprawa wylacznie miedzy mna i Zmiennikiem i nie moglbys liczyc na zadne poparcie Unii Galaktycznej? -Tak panie. -Wobec tego musisz zlozyc przyrzeczenie na wiernosc i przyjac naturalizacje TereT. O tym takze wiesz? -Tak panie. -Przyjmuje chlopcze twoja propozycje z wdziecznym sercem. Nie jestes pierwszy i jak sadze nie ostatni. Poza tym podejme stosowne dzialanie rowniez we wlasnym zakresie. Liczysz sie ze smiercia? -Tak panie! -Czy potrzeba ci czegokolwiek? -Nie panie. -Zycze powodzenia - to mowiac ksiaze SisasiS odprawil go ruchem dloni. Potraktowal Grega jak kolejnego szalenca ogarnietego nierealnymi mrzonkami. On sam, kiedy opadla pierwsza fala uniesienia, poczal na trzezwo rozpatrywac szanse sukcesu. Prawdopodobienstwo, najmniejszym nawet ulamkiem, nie wyrastalo nad zero. Tylko ze chlopak mial za nic caly rachunek pewnosci. Przed oczami jawila mu sie slodka twarz Kari, dodajac sily i odwagi. Jeszcze tego samego wieczoru, przygotowawszy do drogi stary Patrolowiec, opuscil Eltre kierujac sie na wspolrzedne odleglego Ukladu Zoltego Pierscienia. Byla to niezwykle daleka podroz, podroz ktora mogla okazac sie dla niego ostatnia. Po wprowadzeniu statku na trzecia predkosc styczna toru stacjonarnego mial duzo czasu, by przemyslec taktyke calego, skomplikowanego przedsiewziecia. Gdyby przegral, wowczas los uprowadzonej Kari bylby straszny, stokroc gorszy niz smierc. Wszystko zalezalo od rozsadku i spokojnego dzialania. Jak bardzo inteligentnym czlowiekiem jest Zmiennik Thorwald, przekonal sie podczas proby Stalej Ciagu Logicznego. W tak trudnej sytuacji z pomoca przyszedl mu przypadek. Otoz ktorejs jednostki czasu wzglednego Greg odebral sygnal alarmowy pierwszego stopnia koniecznosci. Gdzies w czarnej pustce wzywano natychmiastowej pomocy. Niewiele myslac skierowal Patrolowiec na wspolrzedne nieznanego statku. Czytnik zwrotny dokladnie okreslal trajektorie lotu, nosnik masy podawal czystosc przestrzeni mierzalnej klasy trzeciej. Ponaglany rozpaczliwymi sygnalami zdecydowal sie na przejscie przez obszar drugi z nadrzednym przyspieszeniem. Bierny przyrost podcienia pozbawil go na pewien czas przytomnosci. Kiedy biologiczne rewitalizatory doprowadzily organizm do stanu normalnego, Patrolowiec byl w zasiegu optycznym kolizji. Obraz obcego okretu gwiezdnego - o zupelnie nieznanej, dziwacznej konstrukcji - wypelnial ekran centralnego monitora. Niezwykla budowa obcego nasuwala przypuszczenie, iz jest on spoza obszarow mierzalnych - mial ksztalt rozny od jakichkolwiek tworow powstajacych w dokach planet Unii. Greg wystrzelil czerwona flare w kierunku gluchej bryly ogromnego statku, a pozniej zolta i perlowa. Po ostatnim swietlnym sygnale glosniki Patrolowca ozyly slabym blaganiem o ratunek. Porozumienie trwalo na linii unitarnej z wylaczeniem kodu slownego. Z urwanych zdan chlopak wywnioskowal, ze na drugim statku zapasy energetyczne sa na wyczerpaniu. Konieczna byla szybka akcja z pominieciem procedury bezpieczenstwa. Po niedlugim czasie Patrolowiec byl przycumowany magnetycznie do obcego, transmitory przesylaly rezerwowe zapasy energii, a w kabinie Grega siedziala Dobrozka - istota spoza stref mierzalnych obszaru wektorowo uporzadkowanego. -Dziekuje ci chlopcze - korzystajac z translatora przemowila zwiewna, swietlana postac - uratowales mi zycie dzielac sie zapasem energetycznym. Jak moglabym odplacic twoja dobroc? -Alez ja nie z checi zysku - gwaltownie zaoponowal Greg - Prawo Kosmiczne nakazuje niesc pomoc potrzebujacym az do prawdopodobienstwa ryzyka zero dziewiec. Moj komputer sygnalizowal jedynie zero cztery. Zwykly obowiazek. -Widze, ze skromnosc Twoja rowna jest szlachetnosci. W nagrode pomoge Ci w uwolnieniu Kari, corki Medrca z blekitnej Planety. -Alez skad... -My, Dobrozki, znamy bieg mysli kazdego czlowieka - wyjasnila z ujmujacym usmiechem. Greg slyszal niegdys o dziwnych i tajemniczych istotach, ale jedynie w nieprawdopodobnych opowiesciach. Teraz nie za bardzo jeszcze wierzyl, ze cudowny przypadek sprowadza oto na jego droge jedna z nich. -Niczemu sie nie dziw chlopcze i wysluchaj moich rad dokladnie, bo od tego bedzie zalezal los Twoj i Twojej ukochanej. Greg z napieciem oczekiwal slow Dobrozki. Iskierka nadziei zablysla w jego duszy, zwatpienie ustapilo miejsca niesmialej radosci. Tymczasem promienna wewnetrznym blaskiem istota ciagnela: -Hen, hen, daleko wsrod roju Bialych Karlow, na niedostepnej planecie Czarnych Lodow zyje Pustelnik. Od wiekow wiedzie samotny zywot w ponurych ostepach kadmowych lasow, nie znajac blasku dnia ni zadnej radosci. Tam musisz udac sie swoim Patrolowcem, bowiem ow samotnik posiada niezwykly skarb, ktory pozwoli ci bezpiecznie uwolnic Kari. Nie mysl jednak, ze Pustelnik odda swoj bezcenny skarb dobrowolnie... Bedziesz musial przejsc test odwagi i niezlomnosci i jesli ugniesz sie, choc na chwile bojazn opanuje mysli, smierc ci pisana. Kiedy jednak przejdziesz zwyciesko przez owa probe, Pustelnik zaproponuje wspaniale nagrody: olbrzymie bogactwa, nieograniczona wladze, niesmiertelnosc i jeszcze wiele innych. Nie daj sie zwiesc pustym obietnicom i twardo zadaj zlotego puzdra z blekitnej skrzynki. Bedzie probowal podstepnie odwiesc cie od tego postanowienia kuszac cudownymi wizjami, wreszcie zaprzeczy posiadaniu szkatuly. Wtedy uderzysz go ta paleczka - Dobrozka podala Gregowi dziwny precik - i wypowiesz slowa: Oblyparastaly Hiper Protus. To dla niego najwiekszy przymus, ktorego zlamac nie ma prawa. Wyda wiec swoj skarb juz bez dalszego zwlekania. Wewnatrz znajdziesz pierscien czasowy obustronnego rzedu trzydziestu sekund bezwzglednych, interlokator kulisty nadprzestrzenny i emitor przenikliwy. Z pomoca owych niezwyklych przedmiotow mozesz smialo ruszyc na spotkanie ze Zmiennikiem Thorwaldem. Zycze szczescia! Greg goraco podziekowal Dobrozce za tak cudowna pomoc. Poniewaz nabijanie komor energetycznych jej statku dobieglo konca, pozegnawszy sliczna istote ruszyl w kierunku planety Czarnych Lodow. -Dziadku! - przerwal jasnowlosy chlopak - czy moge o cos zapytac? -Tak, oczywiscie. -Bez Dobrozki Greg nie mialby zadnych szans uwolnienia Kari? - zaaferowany mowil malec. -Nie, chyba nie... -Jest to w takim razie zdarzenie zalezne, nieprawdaz? - ciekawie pytal dalej. -Masz racje, jest. -Dziadku, a czy wiesz, ze nawet nie trzeba przeprowadzac rachunku wariacyjnego, zeby okreslic prawdopodobienstwo podobnego spotkania cyfra zero? -Wnuczku - z rozbawieniem przemowil siwy czlowiek - a czy wiesz, ze moglo to byc zdarzenie podwojnie zalezne, w ktorym Dobrozka zainscenizowala caly ten "przypadek"? -Tak nie pomyslalem... - ze zdziwieniem stwierdzil chlopiec - a powiedz mi jeszcze dziadku, skad Greg znal wspolrzedne planety Czarnych Lodow? -Przed rozstaniem dowiedzial sie od cudownej istoty. -A jakie byly? -FTL-O coma 6 coma 7 osmiu steradianach - wyrecytowal stary mezczyzna bez chwili zastanowienia. -Zawsze w bajkach okresla sie tak dokladnie miejsca? - zapytal malec dumny ze swojej domyslnosci. -Nie, nie zawsze, ale ta bajka jest inna, jest bardzo niezwykla... Za plyta wideoramy rozpoczelo sie fantastyczne widowisko - magnetyczna wichura. Olbrzymie ilosci pumeksowego pylu formowaly przestrzenna siatke pajeczyn. Martwa powierzchnia globu obrastala w dziwne wlosy, ginace gdzies w sinej poswiacie gornych warstw wodorowej atmosfery. Jednoczesnie niezliczone nici zachety fosforyzowac, tworzac scenerie jak z fantastycznego snu. Gaszcz magnetycznych wici falowal do wtoru rosnacej melodii - powoli, majestatycznie, ospale jak lan glaskany delikatnymi podmuchami wiatru. Rytm z kazda chwila przybieral na gwaltownosci, w naglych porywach szarpiac zwarta siatka, gnac elastyczne pedy w niezwykle ksztalty, wreszcie wprawiajac pylaste struktury w oszalaly wir zmieniajacych sie jak w kalejdoskopie przeszeregowan. Nie sposob bylo objac wzrokiem jednej mozaiki, gdy na jej miejsce powstawala nastepna, i jeszcze jedna i jeszcze... Stary mezczyzna i maly chlopiec w zachwycie sledzili niesamowite przedstawienie. Nie trwalo zreszta dlugo - gaszcz uformowany z drobinek granatu rozsypal sie w szara mgle, otulajaca nieprzenikliwa woalka powierzchnie planety. Tylko jonowe wyladowania rozrywaly czasami jednostajny opar. Wnuczek szarpnal dziadka za rekaw. -I co bylo dalej? - natarczywie domagal sie wznowienia przerwanej opowiesci. Siwy mezczyzna, po chwili namyslu, podjal: Jak juz mowilem, Greg pozegnawszy Dobrozke ruszyl w kierunku planety Czarnych Lodow. Wiele niebezpiecznych przygod spotkalo go przy przejsciu przez roj Bialych Karlow, ale szczescie dopisywalo naszemu bohaterowi. Kierujac sie wskazowkami swojej dobrodziejki wyladowal na ponurym globie, nieopodal Kadmowego Lasu. Smutny i przygnebiajacy byl to lad - straszny, bo bez najdrobniejszego ruchu czy dzwieku. Martwe kikuty metalowych zarosli sterczaly ponuro na ksztalt zlowieszczych, gigantycznych postaci. Wszedzie panowala absolutna cisza, zadnych zwierzat, a tylko ciemnosc i mrok zlowrogi. Straszna kraina. Chlopak pamietny swojej misji ruszyl na poszukiwanie Pustelnika. Dlugo bladzil wsrod bezdusznych, kadmowych tworow. Nigdzie nie trafiwszy na slad jedynego mieszkanca Czarnych Lodow poczal watpic, czy kiedykolwiek go znajdzie. Wowczas pojawil mu sie przed oczami obraz slodkiej postaci Dobrozki przypominajacej o podarunku. Greg wydobywszy ze skafandra owa dziwna rozdzke, wypowiedzial zaklecie: Oblyparastaly Hiper Protus. Na efekt nie trzeba bylo dlugo czekac. Ostatnie sylaby wyrecytowanej formuly zmaterializowaly odrazajaca maszkare, tak okropna jak i planeta Czarnych Lodow. Dlugie kudly w ogromnym nieladzie, z wplecionymi w ich straki kamieniami, czarna broda az do ziemi, resztki poszarpanej odziezy, ktorej pochodzenia na prozno dochodzic - oto byla postac Pustelnika, -Kim jestes, ze osmielasz sie zaklocac glosem moj spokoj? - wysyczalo strasznym glosem monstrum. -Przybylem z dalekiej Eltry po zlota skrzynke, bez ktorej nigdy nie uwolnie kochanej Kari z rak okrutnego Thorwalda- hardo odparl Greg. -Czys oszalal?! - gniewnie ryczal przerazajacy stwor - moglbym rozerwac twoje cialo w jednej sekundzie, rozrzucic po calej planecie, moglbym urwac ci glowe i postawic ja w swojej pustelni ku przestrodze innym glupcom, moglbym jeszcze wiele innych rzeczy... -Ale nie zrobisz tego. -Skad wiesz?! -Od Dobrozki. Nie masz do mnie prawa dopoki nie przelekne sie, dopoki strach nie zagosci w moim sercu... W tym momencie Pustelnik przybral postac potwornej osmiornicy, ktora zlapala Grega w oslizle macki. Z metalicznym hukiem ruszyl Kadmowy Las. Drzewa wyciagnely konary, jakby chcac zmiazdzyc chlopaka. Zewszad zlatywaly wstretne robaki, obsiadajac cale cialo. Pod nogami pelzaly odrazajace gady, wieloramienne monstrum grzebalo przy pochlaniaczu, probujac za wszelka cene zerwac go z Plecow Grega. Pamietajac ostrzezenie Dobrozki stal nieporuszenie, a mysli bladzily wokol pieknej Kari. Po pewnej chwili wszystkie straszydla zniknely, a przed Gregiem stal Pustelnik w dawnej postaci. Wbijal upiorne, czarne oczy w mlodzienca drazac jego mysli. Chlopak czul, jak umysl przenika zimna drzazga, jak wbija sie coraz glebiej dazac do najtajniejszych zakamarkow mozgu. Mur wyimaginowany przez Grega zastopowal ostra drzazge na krotka chwile: chwile, w ktorej zmudnie rozdlubywala monolit zapory. Jeszcze trzy podobne gardy legly w gruzach. Gdy zdawalo sie, ze juz nic nie powstrzyma chlodnej klingi w drodze do strachu, powstala blokada z uczucia, potezniejsza od pozostalych, bo niematerialna. Pustelnik musial skapitulowac po raz drugi. Jak w przepowiedniach, probowal necic wspanialymi klejnotami, wladza, slawa i niesmiertelnoscia, ale Greg z uporem obstawal przy zlotym puzdrze. Wreszcie, pod grozba rozdzki, otrzymal upragniony skarb. A poniewaz juz nic nie stalo na przeszkodzie w drodze do Sybiliusa, spiesznie opuscil niegoscinna planete Czarnych Lodow. Po siedmiu jednostkach czasu kosmicznego monitory zajasnialy obszarem Zoltego Pierscienia. Greg po raz pierwszy wyprobowal tutaj dar Pustelnika, dzieki interlokatorowi kulistemu odszukujac miejsce ukrycia corki Medrca. Uwieziona byla w rodowej bazie genetycznych wladcow Sybiliusa - w niedostepnym rejonie smiercionosnych Gor, otoczonych Oceanem Nieprawdopodobienstwa. Zmiennik Thorwald wybral rejon, do ktorego zaden czlowiek nie byl w stanie dostac sie bez jego wiedzy i przyzwolenia. W tym momencie czytnik zwrotny zasygnalizowal uchwycenie Patrolowca w radarowy namiar. Jednoczesnie rozjarzyla sie czerwona plytka nosnika masy - nadlatywaly trzy Scigacze z Sybiliusa. Greg nie mial chwili do stracenia. Przerzucil dzwignie automatycznego sterowania na reczne i popedzil do kabiny pilota. Sadowiac sie w fotelu szybko dopinal pasy, jedna reka programujac komputer. W tej rozgrywce czas mial odegrac niebagatelna role. Urzadzenie nawigacyjne poddano sekundowej samokontroli, po czym Greg zazadal koordynat Scigaczy. Zielony ekran zapelnil sie drobnymi cyferkami ilustrujacymi wyrysowane trajektorie - wszystko wskazywalo na manewr oskrzydlajacy. Bez ociagania sie wdusil dzwignie akceleratorow, katem oka kontrolujac czystosc pola mierzalnego klasy pierwszej. Potezny zryw wdusil go w fotel, przed oczami zawirowaly miliony platkow. Monitor kontrolny rysowal idealnie dokladny - jak na paradzie - zwrot trzech statkow. Rozwial sie ostatni cien nadziei - chodzi im o niego. Blyskaly odczyty interpretujace: rownolegle z odpowiednimi wariantami ewentualnej ucieczki. Chlopak nie zwracal uwagi na rady maszyny, calkowicie pochloniety wydrukiem czytnika zwrotnego. Przeprowadzil blyskawicznie rozumowanie - tamci maja swoje komputery wcale nie gorsze, wobec czego studiuja prawdopodobny manewr i bez trudu moga modyfikowac poscigowe trajektorie. Tutaj trzeba bylo ludzkiego umyslu z cala slaboscia tego bialkowego tworu, ktora w podobnej rozgrywce dawala niejakie szanse zwyciestwa. Zmienil ukierunkowanie dysz i na drugim przyspieszeniu stycznym poszedl na wprost najbardziej wysunietego Scigacza. Z przyspieszeniem 9g lecial na spotkanie intruzow. Sygnal obszaru kolizyjnego zawodzil wysoka nuta zagrozenia w akompaniamencie metalicznego glosu odliczajacego czas do kolizji. Z napieciem sledzil tor lotu tamtego. Zawodzenie generatorow nieprzyjemnie ranilo uszy, gdakaly indykatory poboru mocy. Nosnik masy sygnalizowal bierny jej wzrost, wielkosc podcienia rosla do wielkosci krytycznej... Nagle biala kreseczka trajektorii zagrozonego Scigacza stracila idealny ksztalt, statek odchodzil z kursu w coraz gwaltowniejszym zwrocie. Jednoczesnie systemy obronne Patrolowca automatycznie postawily oslone cieplna, ktora w tym samym momencie rozblysla uderzona laserowa wiazka. -Zaczelo cie - mial czas pomyslec Greg, nim nowy manewr nie pozbawil go przytomnosci. Z szesciokrotnym przyspieszeniem szedl ostrym korkociagiem, o krzywiznie wewnetrznej o trzy stopnie nizszej od dozwolonych w instrukcji pilotazu. Tylko ze przepisy nie przewidywaly walki o zycie. Kiedy wyszedl po stycznej z karkolomnych zawijasow, siedzial juz na ogonie upatrzonego Scigacza. Jeszcze lekko oszolomiony skontrolowal pozycje dwoch pozostalych: przez najblizsze dwadziescia sekund nic mu z ich strony nie grozilo. Mozna bylo skoncentrowac cala uwage na umykajacym statku. Sekcja razenia podala sygnal gotowosci. Palce na dzwigniach miotaczy synchronizowaly celownik, by po chwili zewrzec sie raptownie na bezpieczniku laserowych wyrzutni. Czarna bryla Scigacza rozgorzala blekitnym plomieniem. Greg natychmiast cofnal reke - jego celem nie bylo zniszczenie, a tylko unieszkodliwienie. Jedynie przez chwile mogl obserwowac efekt trafienia, bo juz w nastepnej sekundzie cieplna oslona Patrolowca rozjarzyla sie od trafienia. Pchnal stery w prawo na maksimum z pieciokrotnym przyspieszeniem przeskakujac w obszar klasy trzeciej - bez skontrolowania czystosci. Widocznie opatrznosc czuwala nad nim, bo przestrzen nie byla skazona. Dwa pozostale statki z Sybiliusa weszly na nadrzedna z malym opoznieniem, pierwsza lekcja uswiadomila im, ze osaczone zwierze potrafi kasac. Sekcja obrony sygnalizowala pocisk rakietowy na torze poscigowym. Bez namyslu zwolnil blokade czlonu paliwowego. Patrolowiec drgnal, uwolniony od zbednego zbiornika. W sama pore - pomyslal, obserwujac na monitorach kontrolnych blysk potwornego wyladowania za rufa statku. -A teraz pastylki z mojej apteki - ze zlosliwym usmiechem dal sygnal odpalenia sond taktycznych. Boczny ekran zajasnial obrazem malych plamek, mknacych obok siebie w strone Scigaczy. Po chwili centralny monitor przekazal obledny taniec obu statkow. Krzywe trajektorii wykreslaly niezwykle ksztalty. Najprzerozniejszych ewolucji probowaly jednostki Sybiliusa, by ujsc tropiacym sondom - na prozno. W czarnej pustce, niemal jednoczesnie rozblysly dwa slonca... Pierwsza konfrontacja zakonczyla sie bezspornym sukcesem Grega. Nie bylo jednak czasu na radosc, w kazdej chwili mogly nadciagnac posilki. Wrociwszy do glownej dyspozytorni poczal szykowac sie do drogi. Ustaliwszy parametry manewru ladowania zaprogramowal komputer, zdajac sie zupelnie na jego precyzje. Po niedlugim czasie Patrolowiec osiadl na plaskowyzu, tuz przed poteznym masywem Gor Smiercionosnych. Do bazy Zmiennika Thorwalda nie bylo daleko, natomiast droga wiodla przez niebezpieczne rejony: pilnie strzezone i pelne najprzerozniejszych pulapek. Ktos, kto dotarl tak daleko przez Ocean Nieprawdopodobienstwa, stanowil prawdziwe zagrozenie. Roboty strzegace mialy zakodowany rozkaz zabijania - nie chwytania jencow, nie ostrzegania przybyszy, ale zabijania bez slowa upomnienia. Greg lekcje agresji mial juz za soba, wiec nie tracac spokoju, zaraz po ukonczeniu stawiania oslon maskujacych, ruszyl malym mobilem zwiadowczym w kierunku mistycznej bazy genetycznego wladcy Sybiliusa. Sukces zalezal jedynie od skarbu Pustelnika. Interlokator kulisty wyznaczal trase z niezwykla dokladnoscia, jednoczesnie informujac o wszelkich zasadzkach i obcych obiektach. Pierwsze starcie mialo miejsce na trzeciej mili. Robot zewnetrznego kordonu probowal wysadzic mobil ladunkiem pirotytu. Greg od pewnego czasu poinformowany czerwona kontrolka interlokatora poradzil sobie z automatem bez wiekszych klopotow. Seria plasera rozwalila metalowy korpus na elementy pierwsze... Gorzej, ze wybuch musial zaalarmowac pozostale straze. Ale nie bylo juz czasu na wahanie i niepewnosc. Ruszyl pelnym ciagiem liczac na zaskoczenie. Na nastepna zapore trafil przy siodmej mili, tym razem byla przygotowana bardziej starannie i przemyslnie. Ciezkie transportery utworzyly regularny kordon w ksztalcie otwartego polokregu. Jednoczesnie z powietrza ruszyly do ataku bojowe wiroloty. Nim mial czas zastanowic sie, zwiadowcza maszyna skakala w szalonych podrygach unikajac laserowego ognia. Gdyby nie pasy bezpieczenstwa, Greg dawno skonczylby z roztrzaskana glowa. Skonczyly sie zarty, teraz kazda sekunda mogla byc ostatnia. Zadecydowal, ze pora na uzycie emitora przenikliwego. Wyczekawszy na chwile spokoju, pomiedzy jednym unikiem mobilu a drugim, wzial na cel najblizszy wirolot i poslal uderzeniowa wiazke. Cicha bron, straszna bron - w miejscu, gdzie jeszcze do niedawna szybowal aparat bojowy, pozostal szary, niepozorny oblok pylu. Bez blysku, bez huku, bez jakiejkolwiek detonacji. Zwiekszyl kat razenia i objal rozwibrowana energia polkole transportowcow: razem z kilkoma wzniesieniami podzielily los wirolotu. Bez zbednej zwloki ruszyl dalej. Do niedostepnej bazy Thorwalda pozostawalo nie wiecej jak dwadziescia mil. Przez dlugi czas Greg nie napotkal najmniejszego oporu, co zamiast uspokoic chlopaka wywolalo w nim uczucie nierealnego zagrozenia. Niewatpliwie szykowano specjalny komitet powitalny. Niemal w ostatniej chwili interlokator zasygnalizowal obecnosc obcej formacji za kolejnym wzgorzem. Odczyt przedstawial zatrwazajaca sile przeciwnika - po raz pierwszy z udzialem Straznikow bazy genetycznego wladcy Sybiliusa. Pionowe sciany bazaltowego kanionu uniemozliwialy proby zmiany trasy. A u wylotu, za pochylym wzniesieniem, czaily sie moce zdolne do natychmiastowego unicestwienia calego korpusu bojowego, nie wspomniawszy nawet o mobilu zwiadowczym. Nalezalo dzialac nader przemyslnie, bo w bezposredniej konfrontacji szanse wygranej byly zadne. Greg zaprogramowal mini komputer mobilu i spiesznie opuscil jego wnetrze, zabierajac ze soba bezcenne podarunki Pustelnika. Znalazl nieduza szczeline wsrod skal kotliny, w ktora wsunal sie jak tylko mogl najglebiej. Mobil realizujac zakodowany program dal salwe laserowa w kierunku niewielkiego wzniesienia, po czym spiesznie poczal wycofywac sie z zagrozonego terenu. W sama pore, bo w tym momencie ziemia z miejsca niedawnego postoju wyleciala w powietrze rozerwana potezna eksplozja. Pojazd zwiadowczy umykal niczym rak, ostrzeliwujac sie przy tym ze wszystkich niewielkich wyrzutni. Zza szarego pagorka z hukiem wyjechal ogromny pojazd gasienicowy. Sasiednie szczyty rozjasnily blyski energetycznych salw, rozciagniety roj malych ladunkow jadrowych - z wlasnym zasilaniem i mini procesorami funkcyjnymi - ciemna chmura przykryl niebo. Tak, ten atak mial stuprocentowa pewnosc wygranej. Widocznie genetycznego wladce Sybiliusa bardzo mocno zaniepokoilo naruszenie strefy ochronnej bazy. Greg nie czekajac az atakujacy dopadna pusty mobil, z pomoca przerzutnika plecakowego spiesznie opuscil miejsce starcia. Az do samej oslony biologicznej nie trafil na zadne nowe straze. Za linia horyzontu wystrzelil w niebo wielki slup ognia, konczac mechaniczny zywot automatu zwiadowczego... -Niech beda pewni mojej smierci - pomyslal - to powinno ulatwic zadanie. Niestety. Zmiennik Thorwald dbal o bezpieczenstwo wlasnej osoby z niezwykla pieczolowitoscia. Jedynej sluzy w podwojnej oslonie bazy strzegl potworny aparat nadzorujacy: o szesciu glowach z niezaleznymi mozgami elektronicznymi wysokiej niezawodnosci, z olbrzymim pancernym cielskiem zionacym otworami laserowych wyrzutni, na czterech sprzezonych ukladach przenoszenia. Istne cudo wojennej techniki, na dodatek ukryte w pieczarze energetycznej, tak ze ani przystap. Dluzsza chwile Greg myslal nad sposobem dobrania sie do skory potwora, az wreszcie przypomnial sobie o pierscieniu czasowym obustronnym rzedu trzydziestu sekund bezwzglednych. Szybko powstal plan ryzykownej operacji. Nastawiwszy emitor przenikliwy na ciagle razenie zablokowal spust na pozycji roboczej. W tym samym momencie o polowe przekrecone oczko pierscienia przeniklo go pietnascie sekund wstecz... Z karta pilota w wyciagnietych wysoko rekach wszedl w pole obserwacji nadzorcy, slaniajac sie przy tym na nogach, jakby krancowo wyczerpany. Ryzyko bylo ogromne - jezeli automat strzeli bez ostrzezenia, jezeli nie wyjdzie z bezpiecznej jamy, jezeli wyjdzie za daleko, i jeszcze kilka podobnych jezeli... Na razie ciemna plama groty ziala pustka. Minelo piec sekund. Za dziesiec emitor przenikliwy mial otworzyc ogien. Greg byl absolutnie bezbronny i nieszkodliwy, a wiec powinno to zaintrygowac potwora. W dwunastej sekundzie, kiedy poczal tracic nadzieje, szescioglowa machina wytoczyla sie ze swojej kryjowki. Wolno, blyskajac na wszystkie strony wylupiastymi soczewkami fotokomorek, parla naprzod. Pietnasta sekunda zastala ja w epicentrum razenia emitora. Droga do wnetrza bazy stala otworem. W biegu schwyciwszy goracy emitor chlopak pognal tunelem wejsciowym. Sygnal alarmu wyl na wysokich tonach. Kierowany wskazowkami interlokatora wpadl w system spiralnych korytarzy. Stukot podkutych butow odbijal sie od zebrowego sklepienia. Przed nim, z trzaskiem automatycznych zamkow, zapadala stalowa grodz. Strzelil w pelnym pedzie i bez cienia zwloki zanurkowal w szary oblok. Potknal sie o plat wyrwanej podlogi i w karkolomnym skrecie uderzyl glowa o zebrowa belke. Na moment zamroczylo go, ale juz w nastepnej chwili pedzil jak oszalaly pnacym sie w gore szybem. Za kolejnym zakretem droge zastapil mu robot samosterujacy. Greg raptownie skoczyl w bok. Padajac na stalowe kratki wywalil wzmocniony impuls z emitora. I znow stukot podkutych butow niosl sie przez akustyczny korytarz. Kretymi schodami dotarl na poklad mieszkalny. Interlokator namierzyl Kari w trzeciej kabinie. Nastawiwszy metrowy zasieg niszczenia, bez zastanowienia rozwalil blokade wlazu... Zaplakana dziewczyna podniosla oczy w niezwyklym zdumieniu, przez chwile wahala sie nie mogac uwierzyc w podobne szczescie, po czym ze szlochem padla w ramiona Grega. Huk startujacego Krazownika przypomnial im o istnieniu Zmiennika Thor-walda, ale nim dotarli na plaszczyzne startowa, jego statek byl juz malenka, czarna plamka na tle blekitu nieba. -Uciekl - z zalem stwierdzil Greg. -Niech leci - powiedziala zapatrzona w niknacy punkt Kari. Oboje uszczesliwieni spotkaniem i nagla odmiana losu mocno tulili sie do siebie. On pokrotce zdal relacje z chwalebnych czynow, a ona opowiedziala o dniach niewoli. Juz bez dalszej zwloki Greg, wykorzystujac nadajniki bazy, automatycznie sprowadzil Patrolowiec. Odlecieli jeszcze tego samego dnia, by jak najspieszniej zaniesc Medrcowi te radosna nowine. Pilno im bylo rozproszyc zgryzoty biednego ojca. W drodze czas plynal tylko dla nich, wiec opowiesciom i wyznaniom nie bylo konca. Posrod cudownych chwil podroz minela niepostrzezenie, nie wiedzieli nawet kiedy ekrany kabiny nawigacyjnej wypelnil obraz blekitnej planety - Eltry. -I tu jest koniec bajki - smutno stwierdzil stary czlowiek. Jonowa wichura pedzila w strone oceanu kraterow ostatnie obloki pylu. Gruba, szara warstwa osiadly na polplynnej masie. Ogromne bable uwalniane wewnetrznymi procesami chemicznymi rozrywaly co pewien czas monotonna powloke pumeksowej koldry, wybuchaly niczym niezwykle kwiaty, by po krotkiej chwili wybrzuszonego zywota zakonczyc istnienie ogromnym gejzerem rozpryskiwanej lawy. Gory Zwidow zaprzestaly swojego dziwacznego tanca wypietrzen i wchloniec - ustatkowawszy sie na normalnym poziomie kilkuset metrow. Konczyla sie radioaktywna burza. Stary mezczyzna niespiesznie wstal z paraleptora i powlokl do pulpitu dyspozycyjnego. Odczyt Geigera oscylowal w granicach dopuszczalnego poziomu. Pozostale wskazniki spokojnie trwaly na pozycjach roboczych. Ustawil filtry nadfiolkowe i zwiekszyl szczeliny dyfuzyjne. Komputer pomrukiwal sennie, odtwarzajac od obiegow taki sam program cyklu snu. Seledynowe swiatlo monitorow znaczylo jasniejszymi plamami sprzety w pomieszczeniu witalnym. Jasnowlosy chlopak, wygodnie rozparty w paraleptorze, ze zdziwieniem sledzil poczynania siwego mezczyzny. Widac powazny problem zaprzatal mu mysli, bo pionowa zmarszczka u nasady nosa przecinala dziecinne czolo. Kiedy staruszek skonczyl kontrole przyrzadow malec zagadnal niepewnie: -Naprawde to juz koniec bajki? Dziadek myslal dluzsza chwile, jasny blask stalowych oczu jakby przygasl, opadly ramiona, a cala sylwetka skurczyla sie i zgarbila. -Nie, jest jeszcze dalszy ciag... -Opowiedz, tak ciekawi mnie pozniejszy los Grega i Kari. Bardzo ladna ta bajka - dodal chcac sie przypochlebic. -Koniec nie bedzie taki ladny, ale jezeli prosisz... Otoz kiedy Patrolowiec z Gregiem i Kari wyladowal na Eltrze, planeta oglosila swieto. Medrzec nie posiadal sie ze szczescia, a ksiaze SisasiS wydal na te okazje wspaniala uczte. Powszechnej radosci nie podzielal tylko nasz bohater. Prawo Przynaleznosci nie przestalo obowiazywac - oficjalnym wybrancem Kari byl wladca Ukladu Symetrycznego TereT, a teraz i Eltry. -No coz - dziwnie poruszony ciagnal stary czlowiek - Greg otrzymal wielkie nagrody, mnostwo kosztownosci, propozycje ogromnych zaszczytow, ale odebrano mu rzecz najcenniejsza: ukochana dziewczyne. Nie mogac sobie znalezc miejsca na blekitnej planecie, gdzie wszystko przypominalo piekna Kari, osiadl na jednej z niedostepnych planet Ukladu TereT. Tam, w samotnosci, rozpatrywal wlasna bolesc, dziwaczal z kazdym uplywajacym obiegiem. Stal juz na granicy obledu, gdy dotarla don wiesc o powstaniu zbrojnym Eltry. Unia Galaktyczna wprowadzila w zycie Konwencje Przymusu proklamujac Wladze Szesciu. Samozwancy rekrutowali sie sposrod najwyzej militarnie stojacych ukladow. Niewielkie ruchy oporu stlumiono z uzyciem brutalnej sily. Jedna Eltra zorganizowala regularne powstanie - z ksieciem SisasiS na czele. Greg bral udzial w walkach, a jego bohaterskie czyny opiewano w licznych piesniach i balladach. Niestety, przewaga byla zbyt miazdzaca, by bronic niezaleznosci i wprowadzonej w miedzyczasie nowej Konstytucji blekitnej planety. Ksiaze SisasiS - dzielny przywodca spontanicznego buntu - zaniemogl i po niedlugim czasie zmarl. Rozne na temat jego smierci chodzily pogloski. Kari powila syna i za sprawa tajemniczej choroby w niedlugim czasie opuscila swiat zywych, pozostawiajac w smutku krewnych i znajomych. Identyczne objawy i odstep trzech obiegow stwarzaly pozory, jakoby oboje malzonkowie zostali otruci. Medrzec dotkniety podwojnym nieszczesciem zupelnie zdziwaczal i calymi dniami przebywal w dziecinnym pomieszczeniu corki. Eltre wlaczono do klucza Zoltego Pierscienia, czyli pod wladanie ZmiennikaThorwalda. Greg myslal, ze oszaleje kiedy umierali kolejno ksiaze SisasiS, z ktorym zyl w wielkiej przyjazni od czasu pamietnego powrotu, i piekna Kari. Zostal ich syn i jemu chyba tylko zawdziecza chec do zycia. Pilnujac chlopca jak oka w glowie - w obawie przed zlymi zamiarami genetycznego wladcy Sybiliusa - wychowal dziecko wedlug dawnych norm. Jednoczesnie probowal nauczyc go odmiennego spojrzenia na swiat i ludzi, przekazac swoje gorzkie doswiadczenia - jako przestroge na przyszlosc. Zycie plynelo odwiecznym biegiem. Chlopak osiagnal wiek dojrzaly i ozenil sie ze sliczna mieszkanka blekitnej planety. Po dziewieciu obiegach przyszedl na swiat chlopiec. Greg stal sie przybranym dziadkiem. I wowczas nastapil tak dlugo oczekiwany konflikt - miedzy prawowitym potomkiem wladcow Eltry, a jej nieprawnym zaborca. Tylko ze Thorwald dysponowal olbrzymia sila, ktorej nie sposob bylo przeciwstawic sie. Mlodzieniec dumnej krwi SisisiS, nie chcac narazac niewinnych ludzi na niewatpliwa smierc, wraz z zona zebrawszy godna kompanie wyruszyl na wyprawe w Obszary Pol Zwrotnych. Przed odlotem powierzyl Gregowi syna z prosba, by wychowal go tak jak i jego. A ten, poniewaz z Eltry mial same przykre wspomnienia, zabral malenstwo do swojej samotni na jedna z martwych planet ukladu Symetrycznego TereT. Tam obaj zyja do dzisiaj... Zapadla cisza. Stary czlowiek wbil smutny wzrok w szybe wideoramy. Maly chlopiec przez dluzsza chwile nie przerywal panujacego milczenia. Znac bylo, ze intensywnie mysli nad jakims trudnym problemem. Wreszcie, z nieuchwytna nuta napiecia, zagadnal: -Dziadku, blekitna planeta nie nazywa sie Eltra... Siwy czlowiek przeniosl wzrok na jasnowlosego malca. Sekatymi palcami wolno przejechal po rozwichrzonej czuprynie. -Teraz mozesz otworzyc zlote puzdro, jest twoje - powiedzial. Switalo. Sina ciemnosc niechetnie ustepowala pola nieublaganemu nadejsciu wczesnego cyklu. Za poszarpana linia horyzontu, gdzies posrod kraterow oceanu, rozblyslo pierwszym promieniem bladoliliowe slonce. Lagodna poswiata okrasilo ponure pumeksowe skaly, rozmigotalo roznobarwnie ostatnie drobiny puchowego pylu. Zlowieszcze sylwetki granitowych figur jakby zaokraglily sie, zlagodnialy pod delikatna pieszczota cieplego rozu. Pomieszczenie witalne budzilo sie razem z wczesnym cyklem, automaty samoczynnie powracaly do realizacji zmudnych zadan. Komputer rozpuscil karuzele plyt informacyjnych, stukaly drukarki archiwum. Wysokie buczenie szesciennych transformatorow podskoczylo o kilka tonow wyzej, obudzilo szeregi indykatorow i dlawikow bloku mocy. Martwe slepia monitorow kontrolnych ozyly siecia fantastycznych krzywych przebiegu tlumienia. Oslona dipolowa pekla jak mydlana banka, a wskazniki energetycznego zapotrzebowania - niczym podczas parady - zjechaly rownoczesnie na zielony obszar normowych strat. Slonce w calej okazalosci ukazalo sie nad powierzchnia planety. Jasnowlosy chlopak wolno wstal z paraleptora, wyciagnal dlonie ze zlota skrzynka w strone liliowej kuli i cicho wyszeptal: -Ku czci Trzeciego' Reformatora poza Okresem Obszaru Mierzalnego, ku chwale Konstytucji Nadprzestrzennej, ku pamieci Wyprawy na Pola Zwrotne, za sprawe Moja i Dziadka Mojego. REGULA PRZETRWANIA Obudzila mnie zona - cudza - zdobyta wczorajszego wieczora. Byla ladna. Czarnula o wspanialych oczach, cudownych rysach, fenomenalnych ksztaltach. Poprzedni maz wolal na nia Mira. Cholernie twardy facet.Kobieta przyniosla sniadanie - olbrzymi, parujacy polmisek z soczystym miesiwem. Lakomy kasek - kobieta oczywiscie, nie zarcie - bedzie z niej pozytek i beda z nia klopoty. Najlepsza baba w calej polnocnej dzielnicy. Przyciagnalem ja do siebie. Przylepna bestia. Potrafila skrocic noc do minimum. Potrafila zmusic do wysilku najdrobniejszy miesien. Potrafila poplatac pojecie "gory i dolu". Potrafila duzo. Trzytygodniowe polowanie przynioslo efekt w pelni rekompensujacy trudy. Dopiero jeden dzien gosci w moim bunkrze, a juz byly o nia starcia. Ten durny Barbel mial nadzieje. Trzeba kazac Mirze wyprawic jego glowe. Kiepski okaz, ale jest troche miejsca miedzy Szczekaczem i lbem Mateusza. Wstalem z barlogu. Kombinezon lezal niedbale rzucony w kacie pomieszczenia. Swiecil tlustymi plamami. Kobieta sie tym zajmie. Zawolalem ja. Przyszla potulnie i pomogla dopiac klamry. Nie omieszkala przy tym przejechac mi po plecach lubieznymi paluszkami. Niesamowita samica. Przewidywalem mnostwo klopotow. Polnocna dzielnica nie obfitowala w okazy plci odmiennej. Bandycka dzielnica. Sprawdzilem poprawnosc dzialania systemu spustowego wielostrzalowej giwery. Do obszernej kieszeni na piersiach wsadzilem kilka pelnych magazynkow. Dzisiejszy wypad moze byc dluzszy niz zwykle. Do jednej z tylnych pochew zaladowalem samopowtarzalna dwudziestke dwojke, a do drugiej garsc naboi z ryfkowanymi, rozrywajacymi glowicami. Rozpylacz wczoraj szlag trafil. Szkoda. Mozna by zapolowac na Wielkiego Garniera. Albo rozwalic kolonie Szczunokow. Mira przytulila sie podajac do pocalunku gorace usta. Przy takiej dziewczynie jest po co wracac do bunkra. Gdyby nie umowione spotkanie z Dzikim... A tak trzeba isc. Baba ryczala jakby szedl na stracenie. Swoja droga szybko sie przyzwyczaja. Nad cialem poprzedniego meza nie wylewala tylu lez. Latwo zrozumiec - olbrzymie since mowia az za wiele. Duren, kaleczyl takie wspaniale cialo. Metalowa plytka blokady minowej, wszyta w materie kombinezonu na przedramieniu, blyskala ostrzegawcza czerwienia. Sprawdzilem przez judasz czystosc przedpola. Koniecznie musze zrobic peryskop - kiedys zaskoczy mnie jakis cholerny Lowca, zadny latwego lupu. Piekielnie nie lubie wyziemiania i przyziemienia. Najgorsze manewry w calym dniu. Ostatnio tylko cud uratowal mi zycie. Ale zostala pamiatka - czerwona prega przez cale czolo. Te parszywe Szczunoki ze swoim parzydelkiem. Na oko nikt nie czail sie wokol bunkra. Szarpnalem stalowe wrota i uskoczylem za wegiel na wpol rozwalonej kamienicy. Nikt nie strzelal - dobrze. Za plecami z hukiem zatrzasnely sie stalowe drzwi - dobrze. Wlaczylem blokade minowych zapalnikow. Zadnego ruchu - dobrze. W polnocnej dzielnicy trzy razy dobrze to: za dobrze. Stalem jak kamienna figura. Bez najmniejszego ruchu. Nie ma pospiechu. Na niecierpliwosc nie stac mnie - jest droga - kosztuje zycie. Nareszcie! Gasiun drgnal, chyba jakis mlody. Dziewiec minut absolutnej martwoty powinien wytrzymac nawet sredniak. Spokojnie zdjalem bezpiecznik spustowy. Dobra, stara giwera. Gasiun dostal idealnie w stos pacierzowy. Chwile trzepotal poteznymi mackami, konwulsyjne skrety prezyly obly tulow, makabryczny ogon bil po betonowych skalach. Paskudne, wlochate monstrum. W dodatku niejadalne. Pora ruszac. Biegiem puscilem sie w kierunku najblizszej budowli. Przy drugim zwrocie stracilem rownowage. Ziemia zadrzala, a pozniej runela na mnie gradem ostrego gruzu. Pech. Klalem siebie w duchu. Cwaniak z tego Lowcy. A ja jestem duren. Dobrze, ze tylko granat taktyczny. Gdyby kulkowy - strach pomyslec. Bylem martwy - dla niego. Prawa reka bolala jak wszyscy diabli. Zalic sie moge kiedy indziej, teraz ostroznie zmacalem rewolwer. Mam troche szczescia - bez trudu wyszedl z pochwy. Martwy czekalem. Jak na nieboszczyka za duzo myslalem. Czy to wolny Lowca czy od Garmera? Nadejdzie ze wschodu, zachodu czy poludnia? Strzeli w leb kontrolnie czy szkoda mu bedzie naboju? Dalem sie podejsc jak dziecko. Za latwo poszlo z Gasiunem. Teraz odrobine za pozno na samokrytyke, za to czas najwyzszy na rachunek sumienia. Cholera! Skad ten bydlak Monty wzial sie na moim terenie?! I gdzie u licha wytrzasnal paralizator krotkiego zasiegu. Myslalem goraczkowo. Zrobi jeszcze kilka krokow i kropnie wiazka wibracyjna. Dokladnie - jak amen w pacierzu - znam tego smierdzacego tchorza. Bedzie chcial mnie wypchac, dlatego uzyje paralizatora. Poruszanie pokaleczona dlonia to sztuka. Celowanie na wyczucie - w dodatku spoza wlasnego tylka - jest tez nie lada wyczynem. Trafic z rewolweru w brzuch pochylonego mezczyzny, na odleglosc piecdziesieciu metrow, to czysty hazard. W sumie niemozliwosc. A jednak udalo sie. Nacinana kula weszla dokladnie miedzy oczami - rozrywajac durny leb Montyego jak zgnily arbuz. Nie mialem do siebie zalu - moze tylko, ze celujac w brzuch trafilem w glowe. Wszystko. I dosyc juz lezenia. Nie bez trudu wylazlem spod zwalow gruzu. Prawa reka byla w oplakanym stanie. Reszta prawie w normie. Poszukalem wzrokiem giwery - lezala nieopodal. Nawet specjalnie nie ucierpiala. Przedmioty zyja dluzej. Cicho, choc dosadnie i siarczyscie, zaklalem. Monty bez glowy wygladal jak brudny lachman. Zniszczony strzep szmaty. Kadlub trupa. Niepelny umarlak. Cholernie zabawne. Musialem polamac mu palce, zeby z kurczowo zacisnietej dloni wydostac paralizator. Niewiele przyniosl pozytku wlascicielowi. Wlasnie pierwsze slizuchy przystapily do uczty. Za kilka minut po Montym zostanie tylko bialy szkielet. Lowca od siedmiu bolesci. Ciekawe jak tutaj dotarl. Musial miec fart. Dotarl, ale nie wroci. Piekielny fart - dla mnie. Zdobylem pelny paralizator, utrzymalem sie przy zyciu. Skads dochodzilo ciche tykanie. Padlem na ziemie - w sama pore. Nikt nie zniesie ogromnej detonacji. Trzydziesci metrow od epicentrum. Ja do wyjatkow nie naleze. Chyba zaczne wierzyc w opatrznosc... Niewypal. Gowno nie opatrznosc. Ten zwariowany Garnier z bunkra w kosciele zamiast modlic sie powinien dokladniej zakladac zapalniki. Rozaniec nie zabija. Duren, ufa bezgranicznie boskim wyrokom. Od nich jeszcze nikt nie padl trupem. Chociaz... O do diabla! Sprytny maniak. Ze tez na to wczesniej nie wpadlem,,. ...Wpadlem natomiast na trzy Szczunoki, Rozpoczal sie taniec. Wesola zabawa. Przepadam za szczunokami i ich parszywym parzydelkiem. W poteznym skoku przelecialem nad powalona kolumna. Pierwszy cios doszedl mnie tuz ponizej kolana. Zawylem z bolu - nie przestajac ani na chwile naciskac spustu giwery. Lewa dlonia wyjalem bagnet. Krew zapaskudzila kombinezon. I tak bedzie prany. Cholera, ze tez akurat musze myslec o czystosci. Gruby zgalaretowacial - nic dziwnego. Sprobowalbym trzymac sie sztywno z czterema kulami w szkaradnym czerepie. Od wschodniej dzielnicy nadlatywal kolejny wrzod. Pomyleniec Garnier. Chyba wzial moje rady do serca. Zamiast modlow lepsze zapalniki. Rabnelo jak wszyscy diabli. Odleglosc krytyczna - dobrze, ze mialem kryjowke. Nadpalilo tylko wlosy, brwi i rzesy, Odrosna. Ze Szczunokow zostalo pieczyste. Ale niezbyt apetyczne. Potworny swad zmuszal do torsji. Wyrzygalem cale sniadanie. Troche weselej zrobilo mi sie na mysl o bezskutecznych wysilkach szmyrgnietego swietoszka. Pewnie wlasnorecznie zrabie dzisiaj krzyz przed bunkrem. Noga przestala krwawic, bol skrzepl razem z ostatnia kropla. Nie bylo wiec powodu, zeby sterczec jak kolek w jednym miejscu. Tym bardziej, ze wciaz tkwilem dwiescie metrow od swojego schronu. Dziki mogl juz czekac - chociaz watpie. Do starej elektrowni nie mial wcale blizej niz ja. Pochylony przemykalem ulica wzdluz poszarpanej sciany czynszowych kamienic. Przy suchej morwie stop. Mam niepohamowany wstret do pajeczarzy. Paskudztwo. Przyda sie zapolowac na kogos, bo juz za bardzo przywyklem do roli zwierzyny. Wejscie do podziemi bylo tuz przy olbrzymim, chropowatym pniu. Zwalisko gruzu od strony dawnych magazynow odziezowych, stalowe plyty na rogu skrzyzowania, dalej gladki asfalt. Czort wie jaki teren jest zaminowany. Ja ubezpieczylbym usypisko ceglanych odlamkow. Nie ma glupich. Sprobuje, ale po gladkiej nawierzchni. Paralizator luzno dyndal na lancuszku u pasa. Uwaga. Gotowi. Start! Trzy susy - pad - powstan. Dwa susy - zwrot w lewo - zwrot w prawo. Trzy susy -stop - czolganie. Raptowny zryw i potezny szczupak. Zryw - skok - koziolkowanie. Otwor schronu - nura... Cicho. Ciemno. Lezalem bez najmniejszego ruchu. Zaden dzwiek nie przedzieral sie przez absolutna czern. Zupelnie jakbym oslepl i ogluchl. Musialem walnac gdzies kolanem, bo rzepka pomstowala falami szarpiacego bolu. Nic tylko wyc. Moze pozniej, jak wyjde stad zywy i o wlasnych silach. Odczekawszy troche poczolgalem sie ostroznie srodkiem podziemnego korytarza. Oplacalne ryzyko. Pajeczarz kombinuje prosto. Latwiej poruszac sie wzdluz sciany, wiec wystarczy kilka gilotyn i po sprawie. Ostre zelastwo, cichy swist i jestem rozdwojony. Guzik z petelka. Kaprysna ze mnie bestia, mam zamiar dalej byc jednym kawalkiem. Lufa giwery macalem po chropowatym betonie. Chwila odprezenia - Mira - czeka w bunkrze. Naga. Niech to licho! Zgin przepadnij maro nieczysta. Musze miec umysl skoncentrowany. Inaczej smierc. Jasny prostokat wejscia do pomieszczen pajeczarzy. Jestem juz na miejscu. Zaraz zacznie sie zabawa w strzelanego. Paralizator ustawilem na maksymalny kat razenia. Potezny kopniak wywali drzwi. Nie jestem kinomanem, a juz zwolennikiem tanich szmir zupelnie. Ale sprobuj szybko otworzyc drewniana klape z paralizatorem w jednej rece i giwera w drugiej. Prawda, ze niemozliwe? No wiec dalem zdrowego kopa w sprochniale deski, az korniki zagrzechotaly w swoich dziurach. Wiazka wibracyjna skadrowala wnetrze w stop klatce. Trzech pajeczarzy, z ogromnie durnymi pyskami, moglo smialo konkurowac z zona Lota. Slupy - nawet bez jednego mrugniecia powiek. Ja tez, bez mrugniecia powiek wladowalem kazdemu kule w brzuch. Smieszne, ozyli - ale w drgawkach konwulsji. Cholernie nie lubie tych typow, natomiast cholernie lubie patrzec jak umieraja. Jedna z niewielu radosci na tym swiecie. Niezwykle komiczna pantomima. Siedzac na jedwabnym kokonie smialem sie az do lez. Ostatnie podrygi baletu pijanych szympansow. Zabawny spektakl - szkoda tylko, ze taki krotki. Przed wyjsciem rozwalilem wszystkie jedwabniki. Na cierpie stawonogow. Najwyzszy czas, by dotrzec do starej elektrowni. Dziki bedzie zaniepokojony. Przyjemnosc przyjemnoscia, a jesc trzeba. Pora wyruszyc na druga strone. Popedzany wlasnymi myslami po kwadransie dotarlem do kolczastego ogrodzenia podstacji transformatorow. Teraz ostroznie. Dziki to furiat. Lepiej miec sie na bacznosci. Diabli wiedza co mu strzeli w szalona palke. Jesli nabierze ochoty na moja babe... Prawda, przeciez jeszcze nie wie. Chociaz nowiny szybko obiegaja polnocna dzielnice. Bardzo szybko i w bardzo zmienionej formie. Szkoda ryzykowac. Latwo mozna stracic glowe, a odzyskac jej nie sposob. Szeregi rozdzielnikow stanowily doskonala oslone. Skradalem sie niczym czerwonoskory wodz. Stop. Dalej juz tylko porcelanowe izolatory i plaszczyzna zjazdowa do komor silowych. Suchy wiatr niosl tumany dlawiacego pylu. Pocilem sie niemilosiernie. Z lewej - stos na wpol zetlalych opon - dobra oslona do skoku. Dalej prawie przy samej scianie z falistej blachy, nieruchomy wrak pojazdu gasienicowego. Mozna zaryzykowac wycieczke. Wolno, bardzo wolno, krok za krokiem. Pod butami trzeszczy kruszona zolta trawa. Spokojnie, bardzo spokojnie oczy lustruja caly teren. Giwera trzymana z pozorna niedbaloscia, palec na spuscie. Szybko, bardzo szybko wali serce. Cialo sprezone, gotowe do natychmiastowego dzialania. Precyzja automatu, utajona sila zwierzecia. Uniesc stope, zgiac noge w kolanie, przesunac o trzydziesci centymetrow, czubkiem trzewika sprawdzic grunt, przeniesc caly ciezar korpusu - jeden krok. Drugi, trzeci... -Hej, Pat! Wyprysnalem jak wystrzelony z katapulty. Jeszcze nim spadlem w niewielka bruzde, palec trzykrotnie zwolnil spust. Walilem bez opamietania. Huk pojedynczej palby biczowal martwa cisze. W trzeciej sekundzie przyszla odpowiedz - jak echo - wraz z gwizdaniem przelatujacych wokolo kul. W szostej - opamietanie. Jestem kompletnym kretynem. Nerwowy idiota. Niedobrze. -Dziki, przestan marnowac naboje! Cisza, az dzwonilo w uszach. Myslal. Dla niego to wysilek wiekszy od strzelania. Byl niezwykle ostrozny - odruch wytrawnego Lowcy. Sprawdz wszystko dokladnie, punkt po punkcie. Jezeli jest bezpiecznie sprawdz jeszcze raz. -Czemu strzelales?! Siedzial ukryty w metalowej kabinie dyspozytorni. Moglbym poslac wiazke wibracyjna z paralizatora. Blacha przedpiersia nie ma chyba wiecej jak trzy centymetry. Przejdzie. Ale po co. -Wystraszyles mnie durniu! - krzyknalem starajac sie, zeby wypadlo to przekonywujaco. - Mialem ciezka droge! Jestem ciut przewrazliwiony! Przetwarzal informacje, szukal dziury, probowal zanegowac. Wytrawny Lowca. Lubie fachowcow, opanowanych facetow. Dziki zaszedlby daleko, gdyby nie byl taki "dziki". Pomyleniec, ale zna sie na rzeczy. Wysoko ceni swoje zwariowane zycie. Nie ma rady, musze wyjsc pierwszy. Dostalem nerwowego ticku powieki. Chyba nie potraktuje tego jako podrywania. Wyszedl. Zostawil piec minut marginesu bezpieczenstwa - ja dalbym dwa razy tyle. Nie wygladal najlepiej. Brudny, zarosniety, w porwanych lachach. Zgarbione, chude cialo; zapadniete, czarne jak wegiel oczy; potwornie dlugie, patykowate rece i nieproporcjonalnie krotkie nogi. Przystojniak. Wole stac z nim po jednej stronie barykady. Niebezpieczny gosc. Dziki. Zblizalismy sie niczym dwoch wrogow, a nie sprzymierzencow. Wreszcie dzielil nas juz tylko krok. W jego slepiach blysnal ognik zrozumienia. Wyciagnal dlon i uscisk przypieczetowal spotkanie. Wcale nie braterski, nawet nie przyjacielski. Wspolnota interesow - to wszystko. - Zadnego zaufania, zadnej milosci, zadnej pewnosci - zadnych bzdur. Tak musi byc, jesli chcesz zyc. Wystarczy zanegowac normalne odruchy. Wierzysz - nie wierz; ufasz - nie ufaj; jestes przekonany - nie badz; liczysz na niego - nie licz. Kanony pozwalajace dlugo istniec. Przetrwanie jakis czas. Kazda godzina, kazdy dzien wyrwanego smierci istnienia to stopien do wiecznosci Warto walczyc. Bez uczuc - ten towar zwrocono producentowi. Za duzo reklamacji - z trzeciego swiata - ze swiata umarlakow. Dziki chrapliwym glosem zagadnal: -Idziemy na druga strone? - czarne slepia swiecily tajonym podnieceniem. Pomylony gosc. Wracal tam zawsze, zeby szalec. Bez umiaru, bez hamulcow, bez jakiejkolwiek przyzwoitosci. Bog morderca. Niebezpieczny wariat. Musielismy. Spizarnia swiecila pustkami. Trzeba sprawic kobiecie jakies odzienie, a moze i blyskotke. Jednym slowem tak. Dziki odruchowo zacieral sekate lapska. Bedzie wesolo... Dziura przesunela sie w kierunku dworca kolejowego. Gdzies w okolice dawnej rampy - relacjonowal goraczkowo, jakby w obawie, ze zmienie zdanie - na miejscu zlokalizujemy ja bez trudu. -Spokojnie, twoje trupy nie uciekna - wpadlem mu w slowo. W niekontrolowanym odruchu wscieklosci odslonil zolte zeby. Oczy palaly jawna nienawiscia. Ladny kompan. Nie ze mna strachy. Koncem lufy giwery szturchnalem go w czolo. -Sprobuj tylko... Oklapl, ale jedynie na zewnatrz. W gardle az mu gulgotalo. W porzadku. Gniew maci jasna mysl. Lowca nie powinien miec uczuc. Dobry Lowca. Odruchy i nic wiecej. Dziki poszedl przodem - bylismy na jego terytorium. Stapal pewnie i zdecydowanie. Zardzewiale nitki szyn, sprzezone sprochnialymi belkami podkladu, zaprowadza nas prosto do dworca. Sucha trawa obrastajaca kamienie nasypu kruszyla sie szeleszczace Zapach drewna nasyconego olejami, zapach swiezego siana, zapach zeskorupialej ziemi - zapach upalnego lata. Cholerny zapach wspomnien. Nie teraz! Nie przed powrotem tam. Idac na druga strone nie wolno myslec! Inaczej czeka cie obled. Szalenstwo i powolny upadek. A pozniej juz tylko dno - zwierze albo smierc. W obu wypadkach koniec. Stuknalem glowa w plecy Dzikiego. Zagapilem sie. Oto droga do piekla - glupie mysli. Wyciagnieta reka godzila w pryzmy zlomowiska. Trawa byla tam polamana. Wystarczy - zagrozenie. Lepiej obejsc. Czort wie co czai sie wsrod skorodowanych gratow. Wolalem samemu pokierowac odwrotem. Moj zwariowany kompan zbyt lubi starcia. Udalo mu sie kilkanascie razy. Kolejna potyczka wcale nie musi. Zbyteczne ryzyko - za malo danych. Na migi pokazalem, ze ma isc za mna. Zgodzil sie niechetnie. Nie zrobilismy trzech krokow. Rozpalone zelazo przelecialo mi po skroniach - na chwilke przed hukiem wystrzalu. Nim cialo w gwaltownym skoku siegnelo ziemi jeszcze kilka kul odbzykalo swoje smiercionosne melodie w poblizu mojej glowy. Kiepski lowca. Slaby strzelec powinien walic w brzuch. Najwiekszy cel - najwieksze szanse. A tak gowno. Pewny trup jest nadal niepewna zdobycza. Dziki wywalil petarde dymna. Sinobordowa mgla otulila arene walki. Katem oka zanotowalem, jak ruszyl do ataku. Jego zywiol. Gorzej niz zwierze, bo bez przyczyny. Satysfakcja. Wlasna potega. I jeszcze cos - pofolgowanie nienawisci. Ladowanie - spiecie - rozladowanie. Fizyka, ale ludzka. Nieludzka. Moglem spokojnie czekac na rezultat. Wyrwalo troche klakow nad uchem. Cud, ze tylko drasnelo. Za duzo tych cudow ostatnio. Rozluznienie, kiepska kondycja fizyczna, rutyna. Od strony zlomowiska dobiegl odglos pojedynczych strzalow. Rutyna, bardzo niedobra rzecz. Wieczny boj o przetrwanie. Mysliwy i upatrzona zwierzyna sa z jednej gliny - myslacy. Brak stereotypow. Kto nie jest gietki - ginie. Korzysc dla slizuchow. One tez maja miekkie cialo, mnostwo miekkiego, kleistego sluzu. Wniosek prosty - nie przyjmuj za pewnik niczego. Ani rzeczy materialnych, chcesz - daj spokoj ani urojonych, a juz nigdy czlowieka. Jesli chcesz polozyc sie wieczorem, jesli chcesz wstac dnia nastepnego, jesli jeszcze czegokolwiek chcesz - daj spokoj wierze w czlowieka. Na nasypie zmaterializowal sie Dziki. Wlokl cos za soba. Dopiero z kilku krokow moglem rozroznic szczegoly. Wlasciwie niewiele ich bylo. Zmasakrowane cialo - chyba mezczyzny. I na pewno martwego. Bez watpienia umrzyk. Fachowa robota, choc zbyt wiele niekoniecznego wysilku. Tylko Dziki nie ogranicza sie do zwyklego usmiercania. Lubi dac folge popedom. Bydle jakich malo. Bo tez zostalo nas juz niewielu. Zgraja dobranych rzezimieszkow. A on jest wirtuozem przesady. Wariat. -Jakis przybleda - zauwazyl niedbale, kiedy fala podniecenia opadla pozwalajac dobyc glosu. - pewnie ze wschodniej dzielnicy. Ostatnio coraz ich wiecej w tych stronach. Puscil wlosy martwego mezczyzny. Okrwawiony ochlap miesa - jeszcze do niedawna bedacy czlowiekiem - ciezko stoczyl sie po pochylosci nasypu. Zastygl u moich stop w groteskowej pozie. Niech to szlag trafi! Przez chwile mialem niepohamowana ochote schylic sie i zajrzec nieboszczykowi w twarz. Bezksztaltna miazga. I pierwszy bialy, tlusty sluch wzarty w oko pozbawione powieki. Swiat zginie, a slizuchy zostana - dopoki nie wygryza sie nawzajem. -Idziemy? - przerwal milczenie. -Ruszaj! Jak na musztrze zrobil w tyl zwrot i szparkim krokiem nadawal tempo. Po niejakim czasie, zaraz za rozwalonym przejazdem, utknelismy. Nie na dlugo. Nedzna blokada minowa. Bez systemow dodatkowych. Dziki nasadzil bagnet na lufe swojej fuzji i dziabiac nim jak slepy laska wolno posuwal sie naprzod. Wolalem bezpieczna odleglosc. Lubie byc pewnym wlasnego zycia. Zbyt wiele wysilku kosztuje przedluzenie go o kazdy nastepny dzien, Tylko trzydziesci metrow - przecietna zapora. Dalsza droga do dworca nie kryla zadnych niebezpieczenstw. Ogromne gmaszysko stacji dzielnie znosilo zgubny wplyw uciekajacego czasu. Jedynie gdzieniegdzie duze platy luszczacego sie tynku odslanialy czerwona mozaike ceglanego muru. Dobra robota, ktora wszystkich nas przetrwa. Okna, skrzywione w diabolicznym grymasie wybitych szyb, zlosliwym usmiechem kwitowaly ostrozne wysilki dwoch niepozornych idiotow. Zabawne istotki. Szeregi zwrotnic kryla karlowata roslinnosc, Rdzawe szyny tylko miejscami biegly po golej ziemi. Niesamowite wrazenie robila siec trakcyjna i las slupkow sygnalizacyjnych. I martwe bryly opuszczonych wagonow. Nasza rampa, czy wlasciwie stos sprochnialych desek po niej pozostalych, byla lekko na uboczu - o dobry rzut kamieniem od centralnego dworca. Stala tam samotna ciuchcia spalinowa, wsparta wygietym zderzakiem o belke stopujaca. Gdzies za nia czailo sie przejscie na druga strone. Piekielna furta wstecz. Wrota do zdarzen przeszlych. Tamten swiat. Dziki wytargal z budy dyspozytorni dluga tyczke - zakonczona dipolem miedzianego drutu. Dwa przewody laczyly dziwna antene ze zwyklym miernikiem napieciowym. Wykrywacz - jego wynalazek. Z wyciagnietym przed siebie badylem skierowalismy sie w strone rozwalonej rampy. Dwuosobowa procesja. Pochod za wlasnym pogrzebem. Spokojni, uwazni, skoncentrowani. Barbarzyncy. Wolno, stopa za stopa w kierunku przejscia. Wiatr pogrywal zgrzytliwie na linkach semaforow. Lewa noga, prawa, lewa, prawa... Slonce lepilo do plecow lachy. Pot zalewal oczy. Kurz niemilosiernie drapal wyschniete gardlo. Metr po metrze - do przodu przed siebie. Na tamten swiat! Na tamten swiat!!! Wskazowka miernika drgnela raptownie. Zamarlismy w miejscu, bojac sie spojrzec jeden na drugiego. Strach - zawsze to samo. Potworny, paniczny, zwierzecy strach. I niepewnosc. Plynely chwile, a my trwalismy w bezruchu. Wreszcie Dziki odwrocil glowe. Skinalem potakujaco. Przestapilismy przez prog zycia... *** Cholera! Ze tez musialem pomyslec o Garnierze. Akurat w takim momencie. I on rowniez. Sprzezenie zwrotne. Przenioslo go z nami. Prawdopodobienstwo zadne, a jednak... Usmiechal sie do mnie zlosliwie. Mrugal porozumiewawczo. Niech to szlag trafi!On ksiedzem, ja panem mlodym, Dziki tesciowa panny mlodej. Alez dobor, jak nigdy. Wbilo nas w dosyc nietypowe postacie. Najgorzej z Dzikim. Byl gruba, zazywna kobieta o dziwnie energicznych ruchach. Z nalanej twarzy - o malych, chytrych oczkach przekupki - bilo zdecydowanie i niezwykla zawzietosc. To jeszcze chyba nie jego charakter. Na razie powinien oswajac sie z nowym cialem. Ale musi miec durna mine. Zapomnialem. Teraz nie ma wlasnej geby, teraz korzysta z mimiki tlustej baby. Pewnie jest wsciekly jak diabli... Organy zahuczaly tonem wznioslej piesni. Ministrant - maly blondynek - dal znak, zeby wstac. Podnioslem sie z kleczek. Z tylu slychac bylo skrzypienie podnozkow, szum cichych szeptow wielu ludzi. Na razie wolalem nie ogladac sie za siebie. Natomiast katem oka zlustrowalem moja - badz co badz - zone. Calkiem niezla. Filigranowa figurka, twarz o regularnych rysach - z zadartym noskiem, orzechowymi slepkami i kasztanowa czupryna puszyscie spadajaca na czolo. Moze jedynie za male piersi. Zreszta nie naleze do zwolennikow nadmiernych rozmiarow. Do diaska! Co mnie obchodzi obca dziewczyna. Przeciez nie zamierzam wiesc malzenskiego zywota. Nawet nie byloby kiedy. Spizarnia pusta, a ja trwonie czas przy boku nieznanej oblubienicy. Wlasnie! Sluby sa na ogol w soboty. O niech to! Rzucil nas zaledwie dzien przed wybuchem. Jeszcze nigdy tak blisko... Jutro- w niedzielne przedpoludnie - zacznie sie ostatni akt spektaklu. Malo czasu, bardzo malo czasu. Ksiadz Garnier z namaszczona mina odprawial modly. Uduchowiony wzrok wbil w gotyckie sklepienie kosciola. Pomyleniec - trafil z rola idealnie. Maly ministrant przyniosl srebrna tacke z obraczkami. Ktos plakal za moimi plecami - pewnie rodzina. Kaplan, z mina zlosliwego gnoma, zblizyl sie dostojnie. Panna mloda tez zaczela cicho chlipac. Gdyby wiedzieli jakie prorocze sa to lzy. Nerwowo czekalem konca ceremonii. Odruchowo spojrzalem na Dzikiego. Tesc plakal, a tesciowa nie. Zrenice szarych oczek ciskaly blyskawice. Pojal wreszcie jakie cialo dostal po tej stronie. Musi byc wsciekly. W podobnej postaci ma prawo. Garnier wlasnie zawziecie przewracal kartki modlitewnika. Bedzie chryja. Nie znal formuly malzenskiej. Zaczal mamrotac cos po lacinie. Tesc panny mlodej objal czulym ramieniem swoja polowice i mocno przycisnal do boku. "A slowo cialem sie stalo"... Dziki uderzyl lysego okularnika kantem dloni - tuz nad uchem. Mezczyzna osunal sie na podloge bez jednego jekniecia. Trup. Pierwszy. Mordercy rozpoczeli misje. Dziewczyna obok mnie najpierw szeroko otwarla oczy - zupelnie nie pojmujac biegu zdarzen - a pozniej, najnormalniej w swiecie, zemdlala. Nie mialem czasu podtrzymywac wiotczejacego ciala - huknela na posadzke. Biedaczka. Bedzie miala guza - za pol godziny, jutro i jeszcze w chwili umierania. Zakonczyc zycie z rozbita czy cala glowa jest rownie nieprzyjemnie. A maz zrezygnowal z nocy poslubnej gnajac co tchu w strone otwartych drzwi. Przede mna pedzil Dziki. Zabawnie lataly mu tluste posladki, kolkowate nogi wybijaly podkutymi obcasami melodie szalonego werbla. Obok sadzil z zadarta sutanna Garnier - uzbrojony w srebrna patere. Poteznie wyciagal te swoje patykowate odnoza. Jakis bohater wysunal sie z rzedow lawek z zamiarem odciecia nam odwrotu. Duren. Tesciowa gwizdnela go kulakiem w splot sloneczny, zmykajacy ksiadz przejechal po lbie srebrna patera. Drugi trup. Bedzie ich wiecej - nieporownywalnie. A jutro wszyscy... Wypadlem na zewnatrz, na moment oslepilo mnie slonce. Zawsze ten piekielny zar. Ciagly ogien potepienia. Dla nas, dla nich, dla nastepnych siedmiodniowych kukielek. Diabli wiedza jak dlugo. Moze przez wiecznosc, moze dopoki trwac bedzie ten glob, moze do Sadu Ostatecznego. Na razie nic nie zapowiada zmiany. Dziki wywalil wlasnie zza kierownicy sportowego samochodu jakiegos grubego jegomoscia. Martwego. Trzeci. Garnier pakowal sie z drugiej strony. Kiwali, zebym wial z nimi. Nie! Wystarczy wspolnych interesow. Przy przejsciu na druga strone byli konieczni. Teraz juz nie. Wole samemu zalatwic sprawy, dla ktorych tu wrocilem. Wladcy cudzego istnienia nie znosza im podobnych. Brak swiadkow. A marionetki straca moc prawna jutro kolo poludnia. Zbieglszy po schodach pedem ruszylem w kierunku mostu. Z prawej rozciagala sie panorama miasta. Wspanialy moloch - szary, brudny i zakurzony. Zatrzymalem przejezdzajaca taksowke. -Do dzielnicy polnocnej - polecilem siwiutenkiemu czlowieczkowi za kierownica. -Cos pan sie z wesela urwal? - zagadnal wesolo, bacznie obserwujac we wstecznym lusterku moj stroj. Jak dotad nie mialem okazji obejrzec wlasnego wcielenia. W malym, odblaskowym prostokaciku widnial wycinek twarzy statystycznego przecietniaka. Zawod - urzednik; wiek - 27 lat; uroda - mierna; zamoznosc zadna. Niezle, latwo utonac w tlumie. Tylko ze dzisiaj bezbarwna figurka odegra fascynujaca jednoaktowke napisana wylacznie dla niej. -Jakby pan zgadl. W ostatniej chwili umknalem sprzed oltarza. Mam tylko troche drobnych, wiec za kurs... Zasmial sie rechotliwie. Przez chwile az puscil kierownice, klepiac sie z uciecha po kolanach. Wesole, szare oczy na moment spotkaly w lusterku moj wzrok. Sympatyczny staruszek. Nie szkodzi. Pierwszy raz wioze takiego pasazera, a nie pierwszy raz zaluje, ze trzydziesci lat temu nie mialem odwagi na podobny czyn. Pieniadze to drobiazg. Pewnie- i tak nie zdazylby ich wydac. Ponadto ocalil sobie zycie. Do jutrzejszego poludnia. Fajny chlop. Poczciwina. Dobrze, ze, nie musze go zabic. Staruszek poprosil o wskazanie ulicy - bylismy juz w dzielnicy polnocnej. Podalem adres handlarza bronia. Na miejscu podziekowalem sympatycznemu taksowkarzowi. Odczekawszy az tyl zoltego samochodu zniknie za zakretem, pchnalem drzwi wejsciowe do obskurnej kamienicy. Ktory juz raz przemierzam skrzypiace schody - nawet nie pamietam. Kazda wyprawa zaczyna sie od zlozenia wizyty Grubemu Steve. Odrazajacy gosc. Wazy ze sto piecdziesiat kilogramow, a do zbyt wysokich wcale nie nalezy. Ilekroc go widze zawsze mam wrazenie, ze przy gwaltownym ruchu skora nie wytrzyma i uwolni ogromne poklady tluszczu. Zasliniony niedopalek cygara w ustach tez nalezy do stalego obrazu niechlujnej postaci. Nacisnalem dzwonek - trzy razy dlugo i raz krotko. Otworzyla zona, dla odmiany osoba nazbyt filigranowa. Biedna, zasuszona i wiecznie wystraszona kobiecina. -Ja do Steve'a. Przychodze od Piere'a Malkoney - idiotyczne haslo. -Prosze - otworzyla szerzej drzwi ukazujac ruchem dloni wnetrze tak samo brudne i zaniedbane jak jego wlasciciel. W srodku cuchnelo stechlizna, wilgocia i obiadem solidnie zaprawionym czosnkiem. Wyjatkowo smierdzaca mieszanka. -Maz jest w gabinecie - wydukala zaprowadziwszy mnie przed odrapane, debowe wrota. Ja nie nazwalbym pomieszczenia nawet chlewem, chociaz siedzial wewnatrz spasiony knur. Wstal, na powitanie wyciagajac pulchne lapsko. Udalem, ze nie widze podanej reki. Szybko przeniosl ja w bok zapraszajac do skorzystania z fotela. Wole stac. Steve przeszedl do rzeczy. -Czym moglbym panu sluzyc? - unizony usmiech az prowokowal do gwizdniecia w zeby. -Potrzebuje sztucera i samopowtarzalnego rewolweru o kalibrze ponad dwadziescia. No i oczywiscie amunicje do nich. To wszystko. Mial dosyc durna mine. Probowal rozgryzc - mnie, ale problem przerastal jego zdolnosci. Po dluzszej chwili milczenia zaczal - jak idiota oczywiscie - zaprzeczac. -Alez pan mnie chyba z kims myli. Jestem przykladnym obywatelem i nie mam zadnej broni. To nieporozumienie. Wyjatkowo ugodowy jestem facet. Nie lubie przesadzac. Ale Gruby draznil mnie potwornie. Jeszcze jedna szansa. -Steve nie zartuj, jestem pozbawiony poczucia humoru. Rusz sie wiec i dawaj o co prosze! Nie pojal - debil. Gdzie u ludzi instynkt samozachowawczy. Ryzykowac bez potrzeby i to z kims takim jak ja... -Powtarzam, ze nie... Dostal w zeby az huknelo. Jakbym uderzyl w pien. Sekunde ogromne cialo chylilo sie poza punkt ciezkosci, po czym bezwladnie klapnelo na wytarty dywan. Tylko nieprzytomny - mial duzo szczescia, a ja dobrej woli. Wyjalem mu z bocznej kieszeni klucz do skrytki za szafa z ksiazkami. Znalazlem wszystko czego mi bylo trzeba. Wpakowawszy do kieszeni garsc naboi, do drugiej pistolet wyszedlem z "gabinetu". Kobiecina czekala na korytarzu. Wygladala na jeszcze bardziej przestraszona, ale slowa nie pisnela, kiedy mijalem ja w drzwiach. Duplikaty Grubego maja wyjatkowego pecha - zawsze co ktorys trafia na mnie i w najlepszym przypadku konczy z wybitymi zebami. Niefartowny gosc. Na dole przystanalem, zeby pomyslec nad dalszym dzialaniem. Nigdy nie cofnelo nas tak blisko, trzeba wiec postepowac inaczej niz zwykle. Ot, sytuacja sprzed kilku minut - w skrytce nie bylo juz sztucera. W sobote wszystkie magazyny sa na glucho zamkniete. Albo wlamanie, albo rabunek po prywatnych mieszkaniach. I jedno i drugie - nader kiepskie rozwiazanie. A przed zmierzchem musze zaopatrzyc bunkier. Niech to licho! Kompletnie zalany mlodzieniec wykolebal sie z luksusowego sedana. Przynajmniej dobry poczatek. Lekko uderzylem go w skron - zwiotczal do reszty. Zaciagniety do bramy i wygodnie ulozony pod skrzynka na listy wygladal na klasycznego pijaka. Przez kilka godzin odpocznie od meczacego zycia bogatych chlopcow. Kocham szybkie samochody, a ten okazal sie bardzo szybki. Z piskiem opon wypadlem na centralna obwodnice. Mialem juz gotowy plan - prosty i z szansa na realizacje. Przy blekitnej budce telefonu zatrzymalem sie. Dobrze, ze w kieszeni slubnego garnituru bylo tych pare miedziakow. W ksiazce bez trudu odnalazlem odpowiedni numer. -Dzien dobry. Czy rozmawiam z panem Mortenstain? -... -Tak? Tu inspektor Dupree ze wschodniego komisariatu. Czy to pan jest wlascicielem magazynu przy trasie Wniebowstapienia? -... -Prosze natychmiast zjawic sie tutaj. Bylo wlamanie. -... -Nie wiem, czy cos zginelo. Dlatego potrzebna nam panska pomoc. -... -Dobrze, czekamy. No pewnie, przeciez nie dla kawalu wydzwaniam do znanych kupcow. Po kilku minutach zaparkowalem przed siatka ogrodzenia. Dozorca krzatal sie po swojej budce. Gdybym wiedzial, ze ma zapasowe klucze... Mortenstain zajechal czarna limuzyna dokladnie w kwadrans po mnie. Jeszcze dobrze nie stanal, a juz drzwi odskoczyly pchniete energicznie i z wnetrza wysiadl szpakowaty mezczyzna. Obraz typowego przedstawiciela klasy zamoznej. Jedyny akcent swiadczacy o niejakim pospiechu to niedociagniety krawat. Jasne. Jak sie ma kilkanascie magazynow, w dodatku odpowiednio ubezpieczonych, nie trzeba gonic na zlamanie karku z powodu blahego wlamania. Niemile zaskocze szacownego buisnessmana. -Panie Mortenstain, tutaj! - krzyknalem uchyliwszy drzwi. Przystanal niezdecydowany, po czym szybkim krokiem podszedl do mojego samochodu. Pochyliwszy szpakowata glowe zamarl z glupim wyrazem twarzy. Sam bym zglupial patrzac prosto w wylot lufy mauzera. -Przyjechal pan na czas - wycedzilem usmiechajac sie don lagodnie - wlasnie teraz bedzie wlamanie... Zrozumial. Cenie ludzi inteligentnych i opanowanych. Tacy wlasnie dochodza do fortuny. I bez uniesien. Podniecenie jest domena glupcow. Spokoj daje wlasciwa ocene i pozwala utrzymac odpowiednie proporcje. -Czego pan chce? - chlodno zaproponowal kompromis, w ktorym ja otrzymam niezbedne rzeczy, a on zachowa zycie. -Ciezarowke zaladowana konserwami z panskiego magazynu. Nic wiecej. Woz znajdzie sie jutro. Strata jedynie kilkuset kilogramow zywnosci. -Zgoda. Madry facet. Wart szacunku - jako przeciwnik i przymusowy wspolnik. Zrobil dobry interes i nic wiecej. Ma racje i nie ma innej mozliwosci. Po co niepotrzebnie denerwowac sie, skoro biegu zdarzen nie sposob zmienic. Jasny sad i prosta decyzja. Ruszylismy jak para przyjaciol. Bardzo laczy taki pistolet trzymany pod przewieszona przez reke marynarka. Nierozerwalna wiez. Dozorca z szacunkiem uchylil brame. -Witam panie Mortenstain, coz spro... Zamilkl. Dlaczego ludziom odbiera glos na widok broni. Delikatnym ruchem dloni zaprosilem go do naszego towarzystwa. Skwapliwie skorzystal z propozycji. Mial klucze. No coz, troche pracy fizycznej powinno dobrze wplynac na morale szacownego kupca. Zaladowac po brzegi ogromny truck nie jest latwo. Sporo roboty i jeszcze taki cholerny upal. Po pol godzinie z obu przymusowych magazynierow pot lal sie ciurkiem. Koszula nobliwego buisnessmana byla mokra, spodnie stracily idealny fason. Dozorca wygladal nie lepiej, ale to juz chyba z natury. Obaj mieli juz dosc. Po godzinie ciezarowka stala pelna. Podziekowalem im za trud i poswiecenie. Czuli sie zaszczyceni i dumni, a jezeli nie, dobrze to ukrywali. Nic tak nie wzmaga glodu jak praca. Zeby moi dobroczyncy mogli niezwlocznie posilic sie zamknalem ich w magazynie. Nie mialem juz czasu zapytac, czy sa wdzieczni za troskliwa opieke. Nie jest latwo przestawic sie ze sportowego wozu na trzydziestotonowy okret szos. O maly wlos zdemolowalbym budke dozorcy. Na drodze poszlo latwiej. Silnik gral rowna melodie posluszny kazdemu dotknieciu pedalu gazu. Nie taki diabel straszny. Szybko dotarlem do dzielnicy polnocnej. Mala szopa sklecona z kilku sprochnialych desek stala obok brzydkiej kamienicy, na zaniedbanym, dzikim placu. Dlaczego to miejsce ocalalo - nie wiem. Jedna z nielicznych enklaw przeniesienia czasowego. Drzwi powrotne dla materii nieozywionej. Moj bunkier. Mialem nosa szukajac podobnego cuda. Zaopatrzenie prosto do domu. Jutro w poludnie... Jak wol pociagowy naharowalem sie przy przetransportowaniu zawartosci ciezarowki do szopy. Bandycki rejon - nikt nawet nie zwrocil uwagi na dziwna operacje. Przynajmniej udawal, ze nie widzi. Ledwo wszystko pomiescilem. Olbrzymia klodka, blokujaca stalowa sztabe, byla przeszkoda bardziej optyczna niz rzeczywista. Zblizala sie godzina dziewiata wieczorem. Powoli zapadal zmrok. Poszarzala stara kamienica, zatarly sie ostre kontury scian. Szybko poszlo, az dziw bierze. Co prawda kobieta nie dostanie nowych ciuchow ani blyskotek, ale nie powinna zbytnio biadolic. Grunt, ze sa zapasy - przynajmniej na miesiac. Spokoj. Razem z nia. Fala goraca ciagnela od ledzwi. Bedzie milo. Piekielnie milo. Nie ruszam sie z bunkra ani na krok. Zadna sila nie zmusi mnie do wycieczki za betonowe sciany. Pozniej. Na razie trzeba umrzec. Przejsc gehenne paskudnego konania. Jak zawsze, zeby wrocic na tamta strone. Zostawilem ciezarowke na obwodnicy, niedaleko kliniki psychiatrycznej. Znaczaca budowla. Ciekawe, czy tych kilku gosci siedzi na oddziale przypadkow zamknietych. Fajne papusniaki. Rzad. Powinni byc w pomieszczeniach zamknietych. Bez mozliwosci wyjscia na zewnatrz. I do konca ich zafajdanego istnienia. Zeby tak gladko wykonczyc wszystko i wszystkich trzeba wyjatkowego maniaka. Nie wiem, czy przezyli. Jak na samobojcow wygladali zbyt wytwornie i dystyngowanie. Jak na samobojcow mowili zbyt gladko i kwieciscie. Jak na samobojcow byli zbyt spokojni i zadowoleni. Jak na samobojcow... Gdzies bezpiecznie schronili tluste tylki. Nie przypuszczam, by gnebily ich Szczunoki, Gasiuny i slizuchy, by kazdy dzien stanowil bezpardonowa walke o przetrwanie. Cholernie watpie. Az mi skreca flaki z bezsilnej wscieklosci. Moglbym kasac jak pies. Bydlaki. Spektakl od jutrzejszego poludnia. Niech obejrza swoje dzielo. Niech uciesza oczy praca skonczona. Niech wymienia fachowe poglady. Niech wzniosa toast:,,za koniec smierdzacej rasy ludzkiej! Wiwat! Hurra!". Zeby was krew zalala. Diabelnie sie pokrzepilem. Ze mnie kochany chlopaczek - to tylko brzydcy politycy narobili mi w charakter. Dobra filozofia. Jestem takim wariatem jak Dziki. Fajnie. I mam gdzies normy moralne. Fajnie. I mam gdzies ludzkie sady. Fajnie. I mam gdzies wszystko. Fajnie. I mam gdzies samego siebie. Fajnie. Doszedlem do Bulwaru Pokoju. Niezla nazwa, niech to licho. Mala, przytulna knajpa byla wymarzonym miejscem do spedzenia reszty czasu. Podwojna kolejka powinna wrocic spokoj myslom i dac wytchnienie napietym nerwom. Szkocka to jednak wspaniale lekarstwo - na kazda dolegliwosc. Wewnatrz lokal okazal sie bardzo przyjemna buda. Przytlumione swiatlo, kilka stylowych stolikow, obowiazkowy bar z wysokimi stolkami i nader mily widok polek z flaszkami wszelkiego rodzaju. Ludzi bylo niewielu. Para zakochanych ukryta w rogu sali, obszarpany pijak przy kontuarze, dwoch mezczyzn pograzonych w cichej dyspucie, samotna prostytutka. No i barman - krepy czlowieczek z czarna broda, swidrujacymi oczkami i twarza plaska niczym u pekinczyka - ubrany w ciemny frak. Typowy obrazek, jak w tysiacu podobnych knajp. Usiadlem na wysokim stolku przy barze i zamowilem podwojna szkocka. Kobieta - mimo ze wymalowana jak wielkanocne jajo - z bliska nie sprawiala wrazenia prostytutki. Miala mine skopanego kundla, zalosnie bezbronna. Obfity makijaz nie dosc dobrze ukrywal zmarszczki. Ocenilem jej wiek na trzydziesci piec lat, chociaz wygladala starzej. Piekielnie smutna postac - ciemne oczy zatopione w kieliszku byly bezdennie melancholijne. Wypilem duszkiem pierwsza porcje. Przyjemne cieplo zagoscilo w zoladku. Alkohol, wynalazek wszechczasow. Blogoslawienstwo ludzkosci, ucieczka zagubionych, przyjaciel bezdomnych, pocieszyciel cywilizacyjnych odpadkow. Alkohol, nektar wiecznosci, jeszcze jedno przejscie do lepszego swiata. Drugi kieliszek rozpedzil ponure mysli. Alkohol, to nie falszywy prorok diabelnie realnej rzeczywistosci. To prawda twojej natury. Tworca boga z wlasnej osobowosci. Cudowny srodek. Moge modlic sie do niego. Naleze do sekty jego wyznawcow. Licznej sekty. -Jeszcze trzy razy to samo - barman sprawnym ruchem wyczarowal pelna butelke. Przyjemnie zabulgotalo przy napelnianiu migotliwego szkla. Kobieta ocknela sie z zamyslenia. Nieuwaznym spojrzeniem zlustrowawszy moja sylwetke melodyjnym glosem rzucila przed siebie: -Dla mnie tez - wypowiedziawszy te krotka kwestie ponownie popadla w zadume. Smutna postac. Jeden z mezczyzn dyskutujacych przy stoliku poprosil o wlaczenie telewizora. Chcial wysluchac nocnego serwisu informacyjnego. Przecietny obywatel, warstwa srednia, typowa mentalnosc. Otumaniony czlowieczek. Barman wyszedl zza kontuaru i pogrzebal cos przy niewielkiej szafce. Ekran zajasnial obrazem przystojnego spikera. Mloda para z rogu sali przerwala milosne usciski i przesiadla sie blizej. Pijany obdartus przyhalsowal z pelna szklanka w jednej rece i napoczeta butelka w drugiej. Przekrwionymi oczami zlustrowal towarzystwo, po czym wgramolil sie na stolek obok mnie. Widocznie odnalazl pokrewna dusze. Wysokim dyszkantem skomentowal: -Zasrane madrale, ktoregos ranka wysla nas na zielona trawe Piotrowej laczki. Napijesz sie pan? - zapial w moim kierunku i nie czekajac odpowiedzi dopelnil kieliszki. Spiker relacjonowal przebieg rozmow rozbrojeniowych. Moglbym recytowac tresc najnowszych komunikatow razem z nim. Kazdy wyraz mialem utrwalony w pamieci z bezbledna dokladnoscia. -Dzisiaj przed poludniem zostaly ponownie przerwane rokowania rozbrojeniowe. Obie strony nie doszly do porozumienia w kwestiach spornych, dotyczacych zamrozenia produkcji broni nuklearnej podwyzszonego razenia. Jest to juz czwarte z kolei posiedzenie, ktore nie przynioslo zadnych rezultatow. Wydaje sie, ze nowa eskalacja zbrojen jest nieunikniona. W rozmowach prawdopodobnie nastapi okres stagnacji. W kolach dyplomatycznych panuje zaniepokojenie ostra polityka naszego rzadu. Sytuacja miedzynarodowa jest wystarczajaco napieta, by nowa demonstracja sily zerwala na czas dluzszy Konferencje Genewska. Prezydent na spotkaniu z dziennikarzami opowiedzial sie za kontynuowaniem polityki twardej reki. Zapowiedzial rowniez zwiekszenie rocznego budzetu na potrzeby armii. Odmowil natomiast odpowiedzi na pytanie o bliskowschodnie proby nuklearne. Zastanawiajacy jest fakt braku kontroli wielkich mocarstw nad produkcja broni jadrowej w krajach Trzeciego swiata. Mozliwosc wykorzystania jej w lokalnych konfliktach jest nader realna grozba... -Zasrane madrale - powtorzyl pijany mezczyzna - pojdziemy do Abrahama na piwo. Zebym tak juz szkockiej nie pokosztowal - zaklal powaznie i dla udokumentowania wagi przysiegi rabnal piescia w brudne lachy na piersi. Wywolal tym gestem jedynie atak suchego kaszlu. Barman niecierpliwym ruchem nakazal zaslinionej postaci milczenie. Stracilem rachube wypitych kolejek. Chlodna obojetnosc tez. -Sam sie zamknij chamie. Nie rozumiesz, ze on przepowiada wam przyszlosc?! - wszyscy zwrocili glowy w moja strone. - Jutro w poludnie zaczniecie zdychac. Caly wasz uporzadkowany swiat szlag trafi. Pozyjecie tylko do jutrzejszego poludnia... Obaj mezczyzni patrzyli z wyraznym politowaniem. Glupcy. Mysla, ze sie urznalem. Dziewczyna na moment zaprzestala mozolnego obcalowywania poteznego karku swojego oblubienca. Odwrocila twarz. Puste, fiolkowe oczy przesliznely sie po mojej sylwetce. Narkomanka, od razu widac. Dla niej bedzie to jeszcze jedna podroz urojona. Dobre i to. Chlopak mial tepa gebe buldoga, a ponadto wyrazna ochote skarcic mnie. Przy tych bicepsach nie sprawiloby mu to zbyt wielkich klopotow. Pozornie. Barman otworzyl usta chcac zapewne popisac sie celna uwaga. Do diabla! Ci ludzie niczego nie rozumieli. -Cholera! Czy nie dociera do waszych mozdzkow, ze za kilkanascie godzin zakonczycie istnienie? To ostatnia noc, pozniej zostanie tylko smrod. Nie pojmujecie?! - az ochryplem od krzyku. Patrzyli na mnie jak na pomylenca. Nieszkodliwy wariat. Alez zakute paly... Tylko ze wlasciwie maja racje. Sam bym nie uwierzyl. Zadnych istotnych powodow do obaw. Przywykli do okreslenia "napieta sytuacja" i jakos nikomu do glowy nie przychodzi, ze mogloby "trzasnac". Skadze. Nigdy. Niemozliwe. Absurd. A jednak tak bedzie. Juz jutro..., -Prosze sie uspokoic, albo wyrzuce pana stad. - Barman wyglosil swoja lokajska kwestie. Kompletny idiota. I do tego ma zbyt wygorowane pojecie wlasnej sily. -Lepiej badz cicho, ty brodaty ogryzku - delikatnie przywolalem go do porzadku. Wyjatkowo uparty gosc. Najwyrazniej zamierzal wylezc zza kontuaru i sprobowac realizacji szalonego planu. Nieomal rownoczesnie podniosl sie z krzesla barczysty chlopak. Dwoch na jednego. Musieli brac nauki dobrego wychowania na ulicy. Brzydale. Lekcja fair play - i to gratis - powinna byc przyjeta z wdziecznoscia. Chyba wezme to odpowiedzialne zadanie na swoje skromne barki. Dziewczyna probowala zatrzymac wielkoluda wiszac u jego ramienia. Goraczkowo go o czyms przekonywala. Rozroznialem tylko jedno zdanie: to mily facet, tylko popil. Pewnie, ze jestem mily, ale niepotrzebnie strzepila jezyk. To bydle mialo piekielna ochote poigrac po mesku. Brodaty kurdupel w czarnym fraku stanal przede mna w rozkroku. Wygladal jak wyrosniety pingwin. Czyste zoo - goryl z pingwinem. Ku ogolnemu zadowoleniu powinienem chyba opasc na cztery lapy i pomerdac ogonem. I badz tu czlowieku milosnikiem zwierzat. Pierwszy zaczal barman, chcial zlapac mnie za rekaw. Idiota. Dokladnie wymierzylem cios - w nasade nosa - mordercze uderzenie. Wlozylem w blyskawiczny ruch piekielnie duzo energii: calym cialem wychylony dla maksymalnego rozmachu. Piesc trafila w proznie, natomiast mi lupnelo cos w karku. Polecialem na ziemie jak wor ziemniakow. Co za troskliwosc - zamiast gruchnac lbem o posadzke trafilem na szpic okutego buciora. Rozdzwonily sie wszystkie dzwony swiata. Ciepla struzka plynaca po skroni budzila obawy, czy z prawego ucha zostal chocby kawalek. Chlopcy fachowo tlukli wypozyczone cialo. Kopniak w nerki na pewno nie poprawil ich wydolnosci. Zawylem z bolu. Niepotrzebnie - dostalem w zeby az zadzwonily koronki. Nigdy nie spotkalem tak zmyslnych i szybkich trepow. Przeturlalem sie kawalek i wyskoczylem z polprzysiadu w bok. Dla asekuracji wyprowadzilem uderzenie w ciemno, ale bez przekonania. Cale szczescie - znowu pudlo. Ledwo zdolalem zrobic unik. Cios przeznaczony twarzy trafil w bark. Polecialem na stol jak niewazki lachman. Dragal szykowal poprawke wiec rzucilem sie na podloge. Z ulamkowym opoznieniem wyskoczylem w strone pingwina. Mial refleks i nadto pary. Splot sloneczny to piesko czule miejsce, a on uderzyl idealnie. Strzal w dziesiatke. Opadlem bezwolnie na kolana - koniec walki. Z otwartych grymasem bolu ust ciekla strozka sliny. Jak zlamany scyzoryk - kompletnie bezsilny lezalem na ziemi. Wielki drab obrabial mi boki z zawzietoscia godna lepszej sprawy. Chyba na chwile stracilem przytomnosc. Odzyskalem wzrok, gdy z gluchym jeknieciem moje cialo uderzylo o kraweznik przed knajpa. Fale torsji wracaly nieprzerwanie. Czas dluzszy lezalem bez ruchu - skopany, z rozbitym pyskiem, z glowa tylko cudem trzymajaca sie w kupie. Dobrych dziesiec minut dochodzilem do siebie - na tyle by moc wstac. Dziewczyna narkomanka miala racje. Mily ze mnie facet. Ogromnie spokojny. A jakze... Z bocznej kieszeni wyciagnalem mauzera. Dobra sztuka. Pelny magazynek, sprawny system spustowy - mozna isc. Wolno pokonalem te dwa stopnie do knajpy, szybciej pchnalem matowe drzwi, jeszcze szybciej wkroczylem do srodka. Najszybciej uciekal barman, ze zwinnoscia kota smigajac za lade. Glupi. Drewno nie stanowi przeszkody dla kuli ze stalowym plaszczem. Piec poszarpanych dziur wykwitlo w mahoniowej oslonie. Wystarczy - nawet na twardy zywot pingwina. Dryblas zrywal sie wlasnie z krzesla. Ten zbyt szybkim mysleniem nie grzeszy. Z powrotem opadl na niebieski plusz. W cofnietym czole neandertalczyka czerwieniala mala plamka - akurat kalibru pojedynczego pocisku. Po klopocie. Na wszelki wypadek - bo msciwy z natury nie jestem - upewnilem sie czy brodaty karzel zza baru rzeczywiscie wyzional ducha. Niepokoj byl nieuzasadniony - gdybym chcial odcedzic makaron, jego cialo nadawaloby sie idealnie. Oproznilem jednym haustem ostatni kieliszek. Mezczyzni siedzieli w pozie, jaka przybiera malpa na widok weza. Narkomanka jeszcze nie pojela straty, bo usmiechala sie do mnie glupawo. Moze tylko zasmarkany pijak mial w nosie cale zajscie - pijac prosto z flaszki i w krotkich przerwach kiwajac z uznaniem glowa. Zabraklo jej rozpedu albo odwagi. Nic dziwnego. Projekt dziwaczny i nader dwuznaczny. Trupy jeszcze nie ostygly, a ona zaprasza zbrodniarza na party we dwoje. No coz, gust dyskusji nie podlega. I tak nie ma gdzie spedzic reszty nocy, jesli nie brac pod uwage komisariatu. Calkiem dobry pomysl. Bedzie jakas pociecha przed smiercia. Cholernie nie lubie umierac. Moze razem pojdzie latwiej. Zobaczymy. -Niech pani prowadzi... Z usmiechem wygladala o wiele ladniej. Ponadto zgrabnosci odmowic jej nie sposob - dlugie, pieknie toczone nogi, proporcjonalnie doskonale biodra i wiotka kibic, ladnie podane do przodu piersi. Ogolem obrazek wart obejrzenia. Nawet Niespiesznie pokustykalem do wyjscia. Chlodne powietrze owionelo rozpalona twarz. Przyspieszony puls wracal do normy, komorki wchlonely ostatnia porcje adrenaliny, popuscily napiete nerwy. Drzwi do baru trzasnely raptownie. Odwrocilem sie blyskawicznie z wyciagnietym rewolwerem. Niepotrzebnie. To tylko smutna kobieta. -Co zamierza pan teraz zrobic? - wyrzucila pospiesznie i nie zostawiwszy czasu na odpowiedz zaproponowala. - mieszkam kilka ulic dalej. Sama. Nikt mnie tu nie zna. Moze by... jakby lat ubylo. Z calej postaci przebijalo zdecydowanie, tak rozne od rezygnacji sprzed kilkunastu minut. Kobieta przeszla metamorfoze i jesli sprawila to moja osoba, chyba zrobie sie zarozumialy. Kluczyla waskimi sciezkami niczym scigany lis. Sam nie potrafilbym lepiej. Weszlismy w cicha alejke, poobsadzana z obu stron grzybkami domkow jednorodzinnych. Spokojny, solidny, willowy teren. Dla tych lepiej sytuowanych. Zatrzymala sie przy ozdobnej bramie. Ladne ogrodzenie, ladna alejka, ladna architektura budynku, a wnetrze... Niech mnie dunder swisnie. Czegos podobnego nie oczekiwalem po wstawionej towarzyszce. Dywany jak puch, oryginalne gobeliny na scianach, fantastyczna mieszanina staroci i nowoczesnych mebli w kompozycji dalekiej od szmirowatego kiczu. Obrazy, wspaniale obrazy, mnostwo swietnych plocien. -Maluje - wyjasnila widzac moje zdumienie - jestem Vivian O'Neil... Znalem to nazwisko nawet bardzo dobrze. Objawienie malarskie ostatnich dziesieciu lat. Prasa swego czasu poswiecala jej wiele miejsca. Ponoc u prezydenta wisial jeden z obrazow utalentowanej artystki. Ceny osiagaly zawrotny pulap. Znaleziono nawet pojecie: snobistycznej subkultury Vivian. Kiedys... Teraz genialna O'Neil nie zyje. -Zdaje sie pani, ze jest ta osoba - powiedzialem polglosem, sam do siebie. Glupio tlumaczyc komus, ze dawno umarl, a jest jedynie kolejnym siedmiodniowym duplikatem. Nikt nie wierzy. Jakzesz mozna byc trupem, skoro nigdy ze smiercia nie mialo sie do czynienia. Kompletne szalenstwo. Powstac z niebytu tydzien wczesniej i znac dokladnie historie wlasnego zycia. Idiotyzm. Tez tak sadze, coz kiedy istnieje w rzeczywistosci. Poszla do lazienki. Zajalem sie poszukiwaniem barku. Bez wiekszych klopotow odnalazlem dobrze zaopatrzony schowek w wielkiej kuli modelu astralnego. Przyjemnie rozlozony w miekkich poduchach czekalem na powrot gospodyni. Nawet niezbyt dlugo. Przebrala sie w blekitny szlafrok, a szpilki zastapila kudlatymi bamboszami. Wlosy rozpuszczone, twarz juz bez makijazu, nieco sztuczny usmiech i wciaz tak samo urzekajace oczy. -Widze, ze znalazl pan moj podreczny skladzik - rozpoczela z nieuchwytna nuta zdenerwowania - dla mnie czysta szkocka. Podalem pelna szklanke. Dluzsza chwile delektowala sie alkoholem nim ponownie przemowila. -Dziwne, nieprawdaz? - pytajaco spojrzala na mnie - ze pomagam mordercy. Sama nie wiem czemu to robie. Wewnetrzny nakaz, jakby nieuniknione przeznaczenie. Tak, tak - dodala predko widzac moj grymas twarzy - wyglada to na kompletna bzdure. Zabil pan dwoch ludzi. Bez odrobiny wahania. Niczym wypchane kukielki na strzelnicy. A teraz panskie sumienie tez chyba zbytnio nie pomstuje. Niesamowite. Wlasnie to mi sie podoba. Moze jestem wynaturzona, moze zwariowalam, moze cos jeszcze... -Sluszna uwaga - wtracilem - zastrzelilem dwie martwe kukly. Narodzili sie z obecnym swiatem poprzedniej niedzieli. Jutro wszyscy zgina i jutro znow powstanie kolejna odbitka rzeczywistosci sprzed szesciu lat. Cala prawda. Pani tez nie jest prawdziwa, bo prototyp O'Neil zginal juz dawno. Wtedy, kiedy ta cholerna ziemia umarla po raz pierwszy i naprawde. Nie wierzyla. W ksztaltnej glowce nie miescila sie mysl, ze istnieje tylko kilka dni, a reszta jest cudza osobowoscia. -Alez ja zyje. Jem, oddycham, poruszam sie, mozna mnie dotknac, cialo mam zupelnie materialne,... No wlasnie. Bylbym zapomnial o celu wizyty. W rzeczy samej - cialo ma zupelnie materialne i mozna go dotknac. Objalem ja w pol. Szklanka brzeknela o podloge. Opor byl znikomy - taki tylko jakiego wymaga minimalna doza przyzwoitosci. Blekitny szlafrok niezbyt dobrze bronil dostepu do aksamitnej skory. Diabelnie ciezko szlo mi zdejmowanie garnituru jedna reka, tym bardziej ze mial jakis archaiczny system guzikow, Delikatne palce artystki jeszcze raz udowodnily ucielesniony w nich talent. Wyjatkowy talent. Po niesamowitych wyczynach drugi raz nie nazwalbym jej starsza kobieta. Przyznam, ze moje obecne cialo calkiem przypadlo mi do gustu. Zadnych reklamacji. Bodaj zawsze podobne szczescie przy przejsciu na ten swiat. Noc przeleciala czort wie kiedy. Dobrze spedzone ostatnie chwile przed smiercia. Vivian ufnie wtulona w moj bok spala jak grzeczne dziecko. Delikatnie, zeby jej nie budzic wstalem z zamiarem skorzystania z zawartosci sferycznej kuli. Za fotochromowa szyba wstal ostatni dzien. Przekleta niedziela. Parszywy koniec cywilizacji i poczatek zwariowanej karuzeli odbic. Nowa era nowego swiata - z tamtej strony. Dochodzila siodma rano. To moglo stac sie w tej wlasnie chwili. Krotkie polecenie na alarmowej linii. Dlaczego - nie wiadomo. Kto - nie wiadomo. Po co - nie wiadomo. Mlody, albo stary, porucznik albo major, bezmyslnie albo swiadomie uruchomil komputerowa operacje. Cicha, sprawna obsluga zajela wyznaczone miejsca. Szeregi monitorow jasnialy seledynowa poswiata, przydajac pomieszczeniu technicznemu niesamowitej atmosfery grozy. Zaklety krag losow swiata. Spokojne gesty, zdecydowanie na twarzach, wywazone komendy. Z niebywala precyzja uruchomiono maszyne zniszczenia. Uwolniono potege zla ludzkiej mysli. Z powietrza, z ziemi - zewszad - ruszyla bezglosna smierc. Gdzies, blisko czy na drugim koncu swiata - niewazne gdzie - maskujaca plyta odslonila konstrukcje stalowej wyrzutni. Pneumatyczne podnosniki wypchnely dwa zespolone prety prowadnicy z podczepionym pociskiem. Maly, szary, niepozorny walec zakonczony tepym polstozkiem. Nagly impuls, niewielki blysk, oblok wzbudzonego odrzutem pylu i wrota do piekiel zostaly otwarte. Straszny wyslannik ozyl na czas misji. Mozg elektroniczny wypelnil zakodowany program bez zadnego wahania. Trafic w cel z dokladnoscia metrow, wyminac wszelkie zapory na trasie lotu, nie pozwolic na zbyl wczesne wykrycie. Dotrzec na miejsce i zniszczyc zadany obiekt - miasto. Cichy, obly cien przemykal miedzy radarowymi pulapkami, kluczyl niczym tropiony zwierz, ale ciagle parl naprzod - nieublagany jak przeznaczenie. Z utrwalonym obrazem topograficznym, obdarzony wolna decyzja w zakresie wyboru drogi, dzialajac ze swoista inteligencja zdawal sie byc zywa istota. Ale niosl ze soba ladunek strachu, niewyobrazalne okrucienstwo, zapowiedz przyszlej zaglady. Zwiastowal koniec wszystkiego. Uciekaly metry, kilometry, setki kilometrow, odleglosc od punktu zerowego kurczyla sie z zastraszajaca predkoscia. Smiercionosna tuleja dotarla do pierwszych zabudowan. Ostroznie leciala nad czerwonymi dachami, wymijala wieksze konstrukcje, uparcie dazyla do centrum. Tu i tam podnosily sie zdziwione okrzyki, miny przygodnych gapiow wyrazaly ciekawosc. Nikt nie czul strachu, nikogo nie niepokoil tajemniczy obiekt, nikt nie przypuszczal, ze oto nadchodzi smierc... Ze srodmiescia dobiegl huk gluchej detonacji. Wcale nie grozny, rozmiarow dalekich od apokaliptycznych wizji zaglady, podobny do uderzenia przy przejsciu przez bariere dzwieku. Vivian obudziwszy sie, z szerokim ziewnieciem zapytala o przyczyne halasu. Cialo przebieglo nagle mrowienie - jakby miliony drobniutkich ukluc. Powiedzialem, ze wszyscy umarlismy. Nie uwierzyla. Ze smiechem spytala, czy nie mam obsesji na tym punkcie. Nie mam. Za kilka minut przekona sie sama. Nalalem potezna porcje szkockiej. Lepiej byc pijanym - mniej cierpienia. Nie skrepowana nagoscia, sadowiac mi sie na kolanach zaczela obsypywac pocalunkami. Gest odchodzacych w zaswiaty. Niezamierzona ironia. Najpierw przyszlo delikatne swedzenie calej skory. Jak zawsze - wciaz ten sam schemat. Drazniace ciarki przeszkadzaly w kazdym ruchu. Na nic nerwowe pocieranie i drapanie. Vivian ze zdziwieniem krecila glowa nie mogac pozbyc sie uciazliwej dolegliwosci. Jeszcze nie wierzyla. Powoli zaczynaly siniec opuszki palcow, pod paznokciami ukazaly sie wisniowe plamy. Pierwszy podmuch bolu zagral krotka melodie na nerwach rak. Nagle szarpniecie, przelotny skurcz i ponowny spokoj. Pod dzialaniem nieznanej mocy zaczely nabrzmiewac zyly - napinajac zroszona potem skore. Niesamowite wrazenie - cala siec naczyn krwionosnych nieomalze poza cialem. Blekitne arterie zgruzowaly gladka materie zewnetrznej powloki. Dalej nie chciala wierzyc. Mysl, ze nadchodzi koniec, ze to naprawde umieranie, ze nie bedzie juz genialnej malarki - rozum kategorycznie odrzucal. Jak to? Bez ostrzezenia, bez surm grajacych na alarm, bez huku i potwornych detonacji, bez krzyku, paniki, chaosu, bez ruin budowli... Przeciez dom stoi caly, wspaniale smakuje szkocka, obok siedzi mezczyzna. Tak wyglada smierc?! A pozegnanie z ta strona nieublaganie plynelo do wtoru miarowego ruchu wahadla antycznego zegara - dla wszystkich jednakowo. Zaczely wypadac wlosy. Najpierw pojedynczymi pasmami - przy dotknieciu, przy delikatnej pieszczocie, przy czulym gladzeniu. Kasztanowe kosmyki oplataly palce, by pozostac w nich juz na zawsze. Powoli, teraz juz bez jakiegokolwiek kontaktu, sypaly sie na ramiona ciemnym deszczem puszystej przedzy. Patrzyla z niedowierzaniem, szeroko otwarl oczy wyrazaly bezbrzezne zdumienie. Z naiwnoscia malej dziewczynki czekala az ktos przerwie okropny sen. Ten koszmar bedzie trwal, nikt nie jest w stanie rozwiac go i zamienic na powrot w sielankowa rzeczywistosc. To jest wlasnie rzeczywistosc. Struzki potu plynely po calym ciele, jak po wyjsciu z kapieli. Coraz wiecej, zalewaly oczy - zimne kropelki toczyly sie po karku, ramionach, piersiach, brzuchu, udach. Sinienie objelo juz cale nadgarstki, bol szarpal stawami palcow. Nagla fala nadciagnely nudnosci - nieodparte, szarpiace trzewia zelaznym usciskiem zmuszajace do torsji. Nie sposob bylo hamowac gwaltownych odruchow. Resztki niestrawionego jedzenia zapaskudzily wytworne obicie fotela, ubranie, jej piekne cialo. Chciala wstac, ale juz od dluzszej chwili mozg utracil kontrole nad miesniami. Wola nie mogla im niczego nakazac, natomiast one same zyly wlasnym ruchem. Drgaly, kurczyly sie, lagodnie falowaly i gwaltownie prezyly do granic wytrzymalosci. Jeszcze nie wierzyla. To musi sie skonczyc! Bedzie sloneczny poranek, lozko, posciel, przytulne wnetrze... Niestety. Jest poranek, przytulne wnetrze i jest niespodziewany gosc - smierc. Bol na dobre zagoscil w glebi ciala - jakby istnial tylko korpus, bo od nog nie docieraly zadne bodzce. Za to wzrok rejestrowal szczegoly z niezwykla wrazliwoscia. Puscily zwieracze. Jelita uwolnily odrazajaca zawartosc. Zmoczylem spodnie jak nowo narodzony niemowlak. Wech bezblednie wychwytywal potworny smrod, rozroznial poszczegolne skladniki, delektowal sie niewybredna gama mdlacych zapachow. Piekny pokoj zostal zapaskudzony okropnym fetorem, bordowy plusz przestal byc tylko bordowy. Teraz umieranie na dobre zagoscilo po tej stronie scian. Sine plamy pokrywaly niemal cale cialo. W kregoslup uderzaly - z szatanska precyzja i sila - mloty pneumatycznego bolu. Rozdygotana czaszka zaczela dzwonic w rytm telepanych naglymi wstrzasami sciegien szyi. Vivian dostala slinotoku. Z polotwartych ust, z pomiedzy ropiejacych dziasel, zza bariery rozluznionych zebow plynela struzka sluzowych babelkow. Po nabrzmialych wargach, po brodzie kapala na piersi i dalej - wraz z potem - po brzuchu, udach, pozbawionej wlosow wypuklosci lona, az do materialu moich spodni. A ona ze wszystkich sil bronila sie przed wymowa faktow. Nie potrafila uwierzyc. Miala oczy zwierzecia zagonionego w matnie - przerazone, bezradne, cierpiace, ale wciaz nie przekonane o przymusie smierci. Tkanka miesniowa otulajaca dlonie poczela gnic, odchodzic od kosci kostropatymi naciekami, odpadac od wlokien kawalkami rozpapranego miesa. Od tego momentu poszlo szybciej. Cialo zzerane procesem rozkladu, zamieniane w masy potwornego fetoru, sypiace sie platami packowatej galarety ginelo wraz z sekundowym tykaniem zegara. Minuty dzielily mnie od tamtej strony, a ja od wiecznej nocy. Umysl rozpoczal niezwykle harce. Wygrzebywal z zakamarkow podswiadomosci jakies makabryczne obrazy, fragmenty sytuacji dawno przebrzmialych. Zamazywaly sie kontury pokoju, statyczne sprzety rozpoczely oszalaly taniec. Jeszcze widzialem, jeszcze... Robak zgnilizny zagoscil na wysokosci jej piersi. Doskonaly do niedawna ksztalt sparszywial - jatrzace wzery kancerowaly piekna gladz, w miejscu sutek zialy dwie poszarpane dziury. Dla niej to juz koniec. Oczy zachodzily bielmem, teczowki metnialy. W ostatnim niemym krzyku, w gasnacym tchnieniu, w uciekajacym blysku zrenic czail sie sprzeciw. Nawet teraz nie wierzyla... Nie wierzac odeszla. Przestalem widziec, przestalem slyszec, przestalem czuc, przestalem myslec. Przestalem zyc. *** Chropowaty gruz. Chlodny dotyk ziemi. Zelbetowe wypietrzenie wiezowca. Samotny kikut rachitycznego drzewa. Poszarzaly, zakurzony asfalt. Dziwne ksztalty stalowych pretow - pordzewialych i pogietych. Slonce. Wydluzone cienie niesamowitych figur. Purpurowe refleksy na drodze w nieznane. Wieczor po tej stronie.Wrocilem. Glowa bolala jak diabli - echa minionych zdarzen. Ostroznie macalem wokol siebie. Dlonie odgarnely pokrywe ostrych odlamkow. Sprobowalem wstac - mordercza praca. Kilka minut powinno przywrocic dawna sprawnosc. Tylko ze jestem juz we wlasnym swiecie, gdzie decyduja ulamki sekund. Zbyt duze ryzyko. Nie czas na wypoczynek. Lada moment mogl napatoczyc sie jakis cholerny Szczunok. A wtedy niewielkie spoznienie bedzie rownoznaczne ze smiercia - ta prawdziwa i nieodwracalna. Giwera przyproszona ceglanym pylem lezala obok. Sprawdzilem czy wszystko w porzadku. Idealnie. No wiec na mnie pora. Czeka nielatwe zadanie. Zabic Dzikiego i Garniera - nim uda sie to im. Najpierw Dziki. Piekielnie ciezka sprawa. On zna miejsce moich wyrzucen po tej stronie. Ja znam tylko droge do jego bunkra. Tam trzeba zrobic pulapke. Ostroznie. Nieuwaga, czy chwilowy brak koncentracji, moze drogo kosztowac. On nie ma szans, by na czas odciac mnie od schronu. Bedzie kombinowal inaczej. Zaryzykuje siebie jako zwierzyne. Cwany gosc. Wspanialy przeciwnik. Emocjonujaca rozgrywka. Kluczylem miedzy poszarpanymi zwaliskami niczym wystraszona mysz. Cialo juz w normalnej formie. Cale szczescie, bo bedzie goraco. W kompleksie dawnej uczelni trafilem na Gasiuna. Diabli nadali. Strzelanina odpada - zbytni halas. Zajety pozeraniem jakiegos ochlapu jeszcze mnie nie dostrzegl. Powoli zachodzilem go od strony zawietrznej. Moze unikne starcia, jest mi to zupelnie zbyteczne. Nawet niepozadane. Pod sama sciana, w cieniu zdemolowanych arkad, skradalem sie w kierunku lukowatej bramy. Gasiun byl calkowicie pochloniety czynnoscia napychania bebechow. Ja - obserwowaniem jego zachowania. Karygodny blad! Kosci zatrzeszczaly miazdzone potwornym usciskiem wlochatych macek. Stracilem oddech. Goraczkowe mysli na prozno szukaly drogi ratunku. Braklo powietrza. Za poltorej minuty bede trupem, jesli cud nie wyrwie mnie z czulych objec samicy Gasiuna. Cudow nie ma! Bol byl tak ogromny, ze nie pozwolil mi zemdlec. Szczescie w nieszczesciu. Giwera - polamana. Paralizator - brak dystansu razenia. Rewolwer - nie do siegniecia. Slablem z kazda uplywajaca chwila... Bagnet!!! Prawa reka swobodna. Niech bedzie pochwalony - czartowski pomiot. Dotkniecie chlodnego metalu podzialalo mobilizujaco. Bezladne mysli przestaly ryczec wnieboglosy o jeden pelny oddech. Z potworna zawzietoscia rodzil sie nowy front. Zabic! Ciac, rznac, szarpac, rwac, kluc, zgac, kroic, bic, niszczyc, tluc. Kleisty mlecz tryskal na kombinezon, twarz, zalewal oczy. Dlon z nozem uparcie wedrowala w miekkim cielsku, rozlazily sie coraz to nowe poklady galaretowatej masy. tluste platy - rozedrgane konwulsyjnymi skurczami - z glosnym plaskaniem, z odrazajaca powolnoscia, splywaly na plyty piaskowca. Coraz blizej do zycia. Upiorny marsz do nastepnego dnia. W kierunku stosu pacierzowego. Na nerwowe centrum. Sily na wyczerpaniu, cialo w paroksyzmie bezdechu, ruch spowalniany przez kazda sekunde. Centymetr dalej, jeszcze jeden, i jeszcze... Milimetr - jeden, drugi... Pol, cwierc, osma, szesnasta czesc... Jest! Chrzestna oslona broniaca dostepu do istnienia. Obojetnosc. I tylko podswiadomosc, z wyryta w przepastnych glebiach informacja, nakazala miesniom ostatni zryw. Pchniecie, cichy trzask, raptowny bol pierwszego haustu powietrza. I brak czasu nawet na przeklenstwo. Samiec, porzuciwszy paskudna kolacje, ruszyl w sukurs gatunkowej partnerce. Troche za pozno - dla niej i dla niego. Paralizator jest w podobnych sytuacjach nieoceniony. Szczegolnie przy maksymalnej koncentracji wiazki wibracyjnej. W ostatniej chwili szarpnalem bezpiecznik razenia. Gasiun zwalil sie ciezko na szare plyty, zaledwie pol metra przede mna. Po klopocie. Dopiero teraz moglem zajac sie soba. Nieciekawy obrazek. Trzy zebra w kiepskim stanie. Kazdy oddech budzil ostre klucie w piersiach. Diabelnie trudny dzien, a przeciez jeszcze nie koniec. Wyprawic Dzikiego w zaswiaty - to dopiero sztuka. Twardy orzech do zgryzienia. Jezeli bezrozumny Gasiun potrafi na mnie zapolowac, jak bedzie z diabelnie ostroznym czlowiekiem. Niewesolo. Ale musze i szkoda czasu na jalowe rozwazania. Ze smutkiem obejrzalem zniszczona giwere. Nie nadawala sie nawet na laske dla slepca. Szkoda. Bylem do niej przyzwyczajony i zaden cel nie stanowil obiektu nie do trafienia. W bunkrze sa jeszcze dwie zapasowe, ale juz nie tej klasy. I z Dzikim nie pojdzie tak latwo. Punkt na jego korzysc. Opuscilem pospiesznie teren uczelni. Czesc drogi wiodla podziemnym labiryntem kanalow. Nie cierpie podobnych dziur. Ciemne, waskie przejscia, zatechle powietrze, ktore po kilkunastu minutach wywoluje majaki, blotna packa utrudniajaca czolganie. I niesamowite wrazenie, ze u wylotu czai sie nieznane niebezpieczenstwo. Wreszcie wylazlem z krecich tuneli, tuz przed trzypoziomowym rondem. Kiedys gwarne ruchem tysiecy pojazdow, teraz gluche jak caly nasz swiat. Bunkier Dzikiego stal przy estakadzie, obok zajezdni ciezkiego sprzetu dostawczego. Schowany doskonale, prawie nie do znalezienia. Moze dla obcego, bo ja mialem rozklad warsztatow wryty w pamiec z najdrobniejszymi szczegolami. Dwa ogromne prostokaty w betonowej scianie - wjazd i wyjazd - z resztka zetlalych gum termicznych. Wewnatrz szesc kanalow remontowych rozlozonych wzdluz calej hali. Po prawej - ogromny, pneumatyczny podnosnik. Po lewej - szklana buda dyspozytorni. Na wprost - zwalona konstrukcja stalowej suwnicy. Schron tego wariata ukryty byl w czwartym z kolei kanale. Latwo poznac, bo stal na nim wrak ciagnika. Przedpole manewrowe musialo byc zaminowane. Zbyt prosta droga wiodlaby do posiadlosci Dzikiego. Boczne wejscie dla pracownikow obslugi ma pewnie jakas sprytna pulapke - dla zbyt naiwnych. Dach odpada, kryty plytami z przezroczystego tworzywa jest zbyt dostepny, by nie zawieral konkretnego niebezpieczenstwa. Sforsowanie polmetrowej sciany ze zbrojonego betonu, to przedsiewziecie niemozliwe nawet dla mnie. Wiec ktoredy? Ten postrzeleniec zna chyba swobodne przejscie, skoro wraca tu na noc. Do wszystkich diablow! Ktoredy?! Pod ziemia?... Fakt. Calkiem nieglupio. Studzienka sciekowa. W myslach odtwarzalem polozenie kratki wylotowej. Powinna byc kolo najblizszego naroznika hali, tuz przy dystrybutorach stacji paliw. Ostroznie poczolgalem sie w tamta strone. Na powrot Dzikiego chyba jeszcze za wczesnie, ale przezornosci nigdy dosc. Przy pokrywach zbiornika ropy wpadl mi do glowy szatanski pomysl. Spiesznie odchyliwszy ciezka klape zeslizgnalem sie na walcowaty baniak. Setki litrow wybornej mieszanki eksplodujacej - potezna sila zdolna unicestwic kilkudziesieciu wariatow. Szybko dopracowalem szczegoly planu - banalnie prostego, a tym samym najskuteczniejszego. Korzystajac z gumowego weza przepompowalem troche ropy do studzienki. Ciezki akumulator ze starego autobusu zatargalem w poblize zlomowni - odleglosc bezpieczna - jeszcze na tyle dobry, by dac iskre przy zwarciu. Z cienkim kablem byl najmniejszy klopot - zupelnie przydatnym okazalo sie polaczenie strozowki z buda wagowni. Po niedlugim czasie praca zostala ukonczona, a ja czekalem wsrod zlomowanych gratow na przybycie upatrzonej zwierzyny. Diabelnie bolaly zebra, nadwyrezone przy dzwiganiu olowianego pojemnika. Ale dolegliwosci nie tlumily goraczki polowania. Wypatrywalem oczy az do ostrego klucia i bialych platkow mglacych wzrok. Teraz wszystko zalezalo od tego, jak predko dojrze pokurczona sylwetke niedawnego towarzysza. Chuda maszkara. Bede pierwszy, musze byc - inaczej ja zamiast niego pofrune do czartowskiego raju. Niezbyt mila perspektywa. Wystarczy, ze cholerny Garnier poluje na mnie od dwoch miesiecy, od czasu poprzedniej wyprawy na tamta strone. Jest coraz blizej celu i kiedys mu sie uda. Chyba, zebym go wyprzedzil. Dosyc klopotu z wolnymi Lowcami, ze Szczunokami i Gasiunami, z bombardowaniem zwariowanego swietoszka, by jeszcze Dziki roscil sobie prawo do mojego lba - do ktorego jestem nader przyzwyczajony i ktorego nie oddam dobrowolnie... O maly wlos, a przegapilbym skradajaca sie postac. Dosyc szybko dal dzisiaj spokoj polowaniu. Widocznie dostatecznie poszalal z tamtej strony. Na jakis czas nasycone jest jego bestialstwo. Na dzien, dwa, najwyzej trzy. Pozniej przyszlaby moja kolej. Gowno. To ostatnie chwile jednego z najwiekszych szalencow polnocnej dzielnicy. Bezapelacyjny koniec. Przemykal niezwykle ostroznie, kluczac niczym scigany lis. Przy wraku kontenerowej ciezarowki dlugo medytowal, jakby wietrzac niebezpieczenstwo. Potwornie grozny facet. Ma siodmy zmysl wyostrzony w licznych potyczkach. Zeby tak miec giwere... Idealny cel. Ale nie na rewolwer. A paralizator nie siega tak daleko. Szkoda. Pozostaje ufnosc w skuteczne dzialanie pulapki. Zawinal sie przy wlocie do studzienki tak szybko, ze prawie umknal skoncentrowanej uwadze. Niesamowity gosc. Zwarlem koncowki drutu na klemie akumulatora. Bialy plomien skoczyl za Dzikim do wnetrza kanalu sciekowego. Bedzie pieczen. Interesujace widowisko musialo rozgrywac sie w podziemiu. Az zal ciekawego spektaklu. Niepowetowana strata. Lubie kiedy zamiast mnie umiera ktos inny. Mam wowczas wrazenie, ze po raz kolejny oszukalem wredna kostuche. Plonaca sylwetka wynurzyla sie niespodziewanie z glebin kanalu. Ciskala w szalenczych zrywach, probujac uderzeniami dloni stlumic ognisty grzebien. Juz bez mojej pomocy druga sciezka poniosla plomien do wnetrza olbrzymiego zbiornika... Potwornym gejzerem eksplodowal sklad ropy. Slup ognia wykwitl na kilkanascie metrow wysoko. W twarz uderzyla gwaltowna fala zaru, skora nieoslonietych czesci ciala piekla niemilosiernie. Ciut maly dystans, ale niech tam! Warto zaryzykowac poparzenia dla widoku wspanialego fajerwerku z Dzikim - czy tez jego truchlem - w samym srodku. Jednego idioty mniej. Wyraznie wzrastaja szanse przezycia do nastepnej wyprawy. Efektowne widowisko konczylo sie - plomienie z wolna dogasaly. Nie ma stacji paliw i nie ma Dzikiego. Piekielnie optymistyczny wniosek. Udany dzien. Teraz predko do bunkra i do Miry. Naga, ciepla, czula. Dziewczyna jak zloto, a nawet drozsza. W powrotnej drodze dalej trwala dobra passa. Zadnych Lowcow, Gasiunow, czy innego paskudztwa. Przy szarych gmaszyskach piekarni trafilem na prymitywna zapore mechaniczna - nawet dla debili nazbyt debilna. Ze tez komus chce sie tworzyc tak infantylne blokady. Zapamietam miejsce i przyjde tu pewnego dnia w roli mysliwego. Szkoda okazji, jezeli sama wlazi w rece. Nastepnym razem. Teraz mam dosc wrazen. Najwieksze marzenie to schron, zarcie, wyro i kobieta. Nic wiecej. Pozniej spac. Na miejsce dotarlem wraz z ostatnimi promieniami slonca. Zadnego wrogiego komitetu powitalnego. Widocznie nikt nie spodziewal sie tak wczesnego powrotu. Jestem ogromnie ucieszony. Brakowalo jeszcze stada Szczunokow - smierc z przemeczenia albo strachu. Zluzowalem czasowe bezpieczniki oslony minowej. Nie bylo ruchu. Diabli dopomoga. Sprintem puscilem sie w strone stalowych wrot. Prosto, nawet bez kluczenia. Przyzwyczaili sie do tego. Mozna by mnie usadzic przy zbyt czestym powtarzaniu tych samych manewrow. Trzeba byc czujnym. Wczoraj hasales jak pijany zajac, dzisiaj wal prosto ile sil w nogach. Wielkimi skokami, poteznymi susami - przed siebie. Ostatni, plaski - za wejsciowe nadproze. Barkiem uderzylem o kant wystajacej cegly. Cialo pojdzie chyba do gruntownego remontu. Kompletnie zdemolowane. Kolba paralizatora wystukalem umowiony kod. Natychmiast dal sie slyszec halas odwalanych kamieni - czuwala. W porzadku. Kochana samica. Pancerne dzwierze uchylone byly na tyle, bym mogl sie przecisnac - zrobilem to szybciej niz blyskawicznie - i znow trzask rygla. Jestem w srodku. Jestem z powrotem. Jestem zywy. Babie slozy radosci plynely po policzkach - musi mnie lubic. Zrozumiale. Samotnosc jest niewdziecznym towarzyszem. Rodzi strach. Gdybym nie wrocil pewnie skonalaby z glodu. Cieszy sie glupia zamiast zrobic cos do jedzenia. Jestem makabrycznie glodny. Przywolalem ja do porzadku. Natychmiast zakrzatnela sie przy przyrzadzaniu apetycznego posilku. Po niedlugiej chwili stal przede mna ogromny sagan z parujacym miesiwem. Lakomie, jakbym lata glodowal, pochlanialem apetyczne kaski. Mira stala obok - w pozie wyczekiwania. Dosc. Sjesta bedzie najprzyjemniejsza w lozku - z nia. Nerwowo przewracala w dloniach ksiazke w czarnej oprawie. Grube tomisko, z ktorym czas obszedl sie niezbyt laskawie. Biblia. Znalazla ja dzisiejszego ranka - razem z zarciem przybylym z tamtego swiata. To prezent dla mnie. Z okazji powrotu. Idiotyzm. Komedia. Rechocac z uciechy cisnalem ksiazke w kierunku przejscia do szybow. Lzy ciurkiem ciekly po policzkach, cale napiecie minionego czasu rozladowalo sie w paroksyzmie dzikiego chichotu. Az bolaly naruszone zebra. Smialem sie ciagnac ja do lozka, smialem sie zrywajac skromne odzienie, smialem sie pieszczac cudowne piersi, smialem sie az do rozpuku podczas cichego tykania, smialem sie jeszcze w momencie, w ktorym caly bunkier - z potwornym hukiem - wylecial w powietrze. Garnier patrzyl na spadajace odlamki. Dobra robota. Z siedziby Pata nie pozostal nawet slad. To byl swietny pomysl - prezent z tamtego swiata. Detonator schowany w czarne okladki Biblii. Dwa miesiace staran. Oplacilo sie. Tak jest zawsze. Zbyt pewni siebie gina. Nawet najlepszy Lowca trafi kiedys na wlasny pogrzeb - w roli nieboszczyka. Tumany pylu woli o opadaly na swieze gruzowisko warstwa bialego mialu. Pierwsze podmuchy wiatru - zrodzonego przez wieczorny chlod - podnosily gdzieniegdzie mglista kurtyne szarych drobinek. Garnier smiejac sie krzyknal w strone ruin bunkra: zapomniales o swojej zasadzie. Nie wierz nigdy w dobro! Nawet w dobro Biblii! Odwrocil sie i kluczac uwaznie wsrod poszarpanych glazow ruszyl w droge do kosciola... CIEMNOSC ROZJASNI TWA DUSZE Ciemno. Zaden szczegol drobna nawet rysa nie lamie absolutnej czerni. Cisza i mrok - parszywe zestawienie. Umysl traci kontakt z cialem, zapadaja grodzie na drogach zmyslow, wiezi dostarczajace racjonalnych bodzcow przestaja istniec. Mozg zmienia sie w mechata gabke nasiaknieta noca. Brzemie pustki przytlacza wole na tyle skutecznie, by zadna z mysli nie skrystalizowala sie w jasne sformulowanie.Najpierw przychodzi strach, wycieka drobnym strumyczkiem z zakamarkow umyslu - tak delikatnym i wiotkim, ze bez trudu mozna wstrzymac jego bieg. Pozorna przewaga przez moment upaja, nawet wzmozona erupcja zagubionego zrodla jest tylko powodem do dumy, balwochwalczym zadowoleniem nad sila i wladza, ktora potrafi zdlawic serce powodzi. Iluzja. Strach rosnie, rozlewa sie po nizinach swiadomosci jak dojrzala rzeka, poteznieje wzburzona tonia, az wreszcie pierwszymi falami uderza w tamy logiki i konsekwencji. I po zmaganiach wielu, w aureoli rozpylonych kropli i pienistych krzewow, gdy kruszy sie mocarna epoka, zalewa gniewnymi grzywaczami paniki ostatni bastion spokoju. Obled rozwirowanych absurdalnym tancem mysli przechodzi granice pojmowania - przechodzi wszelkie granice. Rozpuszczone ladunki strachu gonia z niesamowita predkoscia po zakamarkach mozgu, z kazdym zderzeniem rozladowujac sie oslepiajacym blyskiem tchorzliwej furii. Jeszcze nie tam i juz nie tu. Gdzies wewnatrz, na granicy rownie dobrze oznaczajacej gdzies zewnatrz. Cisza i mrok - parszywe zestawienie. Calkowity brak jakichkolwiek bodzcow rodzi pod sklepieniem porosnietym wlosami cala game wyimaginowanych dzwiekow. Delikatne dzwoneczki - zgubione wsrod nieskonczonych lak kilka owiec - dyndaja brzakliwa melodie, ktora z harmonii srebrnych brzmien nieuchwytnie przechodzi w miarowy i rytmiczny huk dzwonow- dzwonow wibrujacych od kazdego uderzenia, rozdygotanych ogromem rodzonego dzwieku, zapamietanych w spizowym ryku potezniejacych gromow. Nieartykulowany belkot spierzchnietych warg przywraca spokoj, jest z powrotem po obu stronach, w pozodze mysli i ciszy swiata poza linia ust. Chwila zycia, wyrwany z chaosu fragment rzeczywistosci na mgnienie przywraca pamiec wlasnej jazni. Ale to nie koniec. Urojenie wroci, choc juz inne. Zmieni wysokosc tonu, straci znamie rzeczy prostej, zlamie kanony utartych drog, nawet szalenstwo zastapi calkowitym jego brakiem. Wroci, jestem pewien, przyjdzie ze zwielokrotniona sila. Pulsuje w rytm serca czarno rozogniona mysl: kara, kara, kara... Za co? Powinienem wiedziec - czuje tylko, ze we mnie zawarta jest odpowiedz. Przecieka miedzy zwietrzalymi kolumnami logiki, umyka plochliwie przed pogonia skupienia, omija rozsiane z rzadka wyspy pamieci, ale jest - realna i zapisana na scianach korowych tuneli. Dlaczego? Pytanie, ktore krazy wokol czarnej mysli. Kara, dlaczego kara? Za te piesc? Dlon zwinieta w kulak, nabrzmiala grudami wypchnietych zyl, poorana bruzdami sciegien wzniesie sie do uderzenia. Tak bedzie. Skad nadciagaja te strzepy wspomnien? Czy sa moimi wspomnieniami? Wraca bol, a za nim ciagnie z karawana diabelskich chochlikow strach. Cisza i mrok - parszywe zestawienie. Pierwsze blyskawice przerazenia, ciemniejsze jeszcze od nocy, uderzaja w pospiesznie sklejone fragmenty spokoju. Czekanie przeradza sie w ucieczke, ale nie ma juz nigdzie oazy blogiej niewiedzy. Trzeba miotac sie w zwariowanych plasach po wnetrzu samego siebie, raniac stopy o ostry szutr gorskiej sciezki. Gorska sciezka. Nitka wijaca sie stromo wsrod milczacych obeliskow. Miarowo odmierzane kroki uderzaja o ziemie z bezwzgledna precyzja odmierzajac mgnienia odleglosci. W oddali widnieja garby osniezonych szczytow, a blekit nieba scieka ciezkimi kroplami po ich nagich zboczach. Trwanie. Doskonaly obraz wieczystego trwania, na przekor wszystkiemu co rozkwita w gwaltownym paroksyzmie zycia i rownie gwaltownie ginie. To jest obraz ukojenia, ale we mnie wrzal gniew. Wiec jednak ja? Szedlem gorska sciezka nie zwracajac uwagi na wzor natury, w ktorym byc moze ukryto zbawienna rade. Pod stopami chrzescily skalne okruchy, pluca charkotliwie zaciagaly sie rzeskim powietrzem. Byl wczesny poranek. Slonce, ktore dopiero co oderwalo sie od osniezonego wierzcholka kladlo na drozce dlugie cienie kamiennych monolitow. Na galazkach karlowatych krzewow, przycupnietych ze swoja niesmiala zielenia w zalomach dajacych schronienie przed swawola wiatrow, mienily sie krysztalowe kropelki rosy. Szare piargi poprzerastane kepami trawy ciemnialy od polnocnej strony kozuchami wilgotnych mchow wyznaczajac kierunek marszu. Po meandrach zataczajacej sie sciezki, ale wciaz w strone wdrapujacego sie na niebosklon slonca wiodly mnie nogi - obolale, ale uparcie niosace cialo do celu. Do jakiego celu? Czy bol moze czekac tam, gdzie mialem dojsc? I wciaz powracajacy strach przed niewiadomym. Przerazenie, ktore odbiera myslom resztki energii. W chaosie panicznie kolujacych ptakow ginie watek czystego wspomnienia. Cisza i mrok - parszywe zestawienie. Krew tetni w skroniach coraz gwaltowniej, narasta szum przetaczanej nocy, zalewajac swiadomosc wezbrana fala paniki. Krzycze z przerazenia, ale dzwiek ginie nim zdazy sie narodzic. Niema skarga wywoluje fragmenty ulotnego obrazu. Stalem przed starcem o twarzy z pomarszczonego pergaminu. Z wydartego otworu ust umykaly slowa o czyms, co bylo i co bedzie. Ani jeden dzwiek nie nalezal do terazniejszosci, jakby czas oplywal to miejsce szerokim zakolem. Wiatr leniwie szarpal luzna toga, a wyhaftowany zlota nicia waz prezyl oslizle cielsko w rytm falowan purpurowej materii. Koscista dlon wzniosla sie dostojnie i szponiaste paznokcie dotknely mojego czola. Poczulem piec piekacych ostrzy wnikajacych w napieta skore i wilgoc ciezkich kropel krwi. Biala tunika oplatajaca mnie wymyslnie udrapowanymi zwojami poczela z wolna czerwieniec, az wreszcie osiagnela intensywnosc barwy szat starca. Dwoch gladko wygolonych mnichow w pokornym poklonie zlozylo na marmurowych plytach misternie kuta w miedzi klatke. Wiekowy Kaplan ruchem dloni - tej samej, ktora ociekala jeszcze krwia ze mnie zrodzona - wskazal na pozostawiona czasze. Pod nakazem wladczego gestu uklaklem i z niepokojem unioslem kuliste wieko... Cisza i mrok - parszywe zestawienie. Strach wraca jak znany towarzysz, jak brat nieodrodny gotow na kazde zawolanie byc przy tobie. Kocha mnie, lecz milosc ta sieje spustoszenie. Kara. Za te piesc butnie wygrazajaca miastu? Bladze w odpowiedzi nie umiejac uchwycic jej sensu. W absolutnej czerni wybuchaja obrazy minionych mgnien, ale bezladne fragmenty nie tworza calosci. Skad wiec pewnosc? Czy ciemnosc saczy w moj umysl jad przeswiadczenia o istnieniu klarownej reguly? Kara, kara, kara. Pokuta za popelniony czyn - za czyn, a nie grzech. Musze cierpiec za ukryte w pamieci doswiadczenie. Nie potrafie powiedziec kiedy. Bylo czy bedzie? Obecna chwila to tylko cisza i mrok, w ktorych krazy pytanie o prawde. Tak brzmi twe imie. Jestes Dawidem Ahaswer, wiecznym tulaczem bez wlasnej ziemi, ktora by w godzine smierci przyjela utrudzone cialo. Nie! Ty nim jeszcze sie nie stales. To przyjdzie w burzy msciwych plomieni pozerajacych lud twoj i ziemie twoja. Zostaniesz skazany na cierpienie. Na razie jestes mna we wspomnieniu. Czas nie chce okazac laski, bym mogl wrocic z ostrzezeniem. Wiec znowu usiade... Siedze... Siedzialem na wyniesionym ponad sale piedestale, bladzac nieuwaznym spojrzeniem po kleczacych w naboznym skupieniu ludziach. Odziani w brudne lachmany, nedzni i wymizerowani, stanowili nieprzyjemny dystans w ociekajacej zlotem komnacie. Na scianach pysznily sie drogie kobierce upamietniajace szykowne uczty i wystawne bale, ze stropu splywaly atlasowe baldachimy. Jak misterne klamry spinajace okrycie laczyly je kute w drogocennym kruszcu figury nagich nimf. Na ich tle gromada zabiedzonych zebrakow nie mogla prezentowac sie dobrze, ranila oczy przyzwyczajone do piekna mierzwa skulonych glow, krzykiem cial podobnych obleczonym skora szkieletom. A ja, Namiestnik, musialem sluchac ich biadolenia, mimo przemoznego wstretu. Nie pomagaly olejki i pachnidla - zapach zjelczalego potu, odor skazonych podlym jedzeniem oddechow mdlil, odganiajac apetyt na stojace w krysztalowej misie soczyste i slodkie owoce. Przeklety dzien powszechnej audiencji. Ze wszystkich nor Gedyronu - dzielnicy nedzarzy, rozlozonej strupami glinianych chat w zalomie murow od ciemnej strony slonca - sciagaly setki obszarpanych amelu, by blagac o wsparcie lub dociekac sprawiedliwosci. Kazdy powolywal sie na wyroki boskiego An, ktory na szali dobra i zla odmierza krzywde i zada od swego Namiestnika przychylnego wyroku. Glupcy. Akurat najpotezniejszy Ojciec Czasu bedzie zajmowal sie sprawami ludzi tak ubogiej kondycji, ktorych nie stac na najlichsza szate zlozona u swietych stop. Niech straszny Naintaru, duch zarazy, spadnie na ich glowy, niech upiory Edimmu zbiora zniwo wsrod tych nedzarzy osmielajacych sie prosic o laske przeznaczona innym. O mnie bogini Ningiszzida wymienila przychylne slowa z ksiezniczka Nintug, od Utu-Slonca otrzymalem korone i insygnia krolewskie, a teraz musze wysluchiwac skarg krnabrnej holoty. Niechetnie zezwolilem najblizszemu wstac i uchylic ust. -O Krolu Czterech Stron, potezny Namiestniku, synu boga An, panie zrodzony na Stelli Sepow, wladco Zuruk, ulubiencu bogini Lasu Zycia, dostojny Dawidzie Ahaswer wejrzyj w ma dusze i zobacz, ze wolna jest od falszu i zdrady. Slowa me beda sama prawda i jesli choc cien podejrzenia zmaci Twa mysl spraw, by deszcz bolu i nieszczesc dotknal mnie i rodzine moja, by... -Mow! -Mialem czterech synow, w nich pokladalem nadzieje na opieke i dobre slowo, gdy nadciagna lata starczej niemocy i slabe rece omdleja przy korte ryjacej pole. Ale przyszedl pierwszy rok suszy, ktory wypalil wiotka plaskorke i najstarszego z chlopcow sprzedalem w niewole. Zona rwala wlosy, posypywala glowe popiolem, kaleczyla cialo, a ja obiecywalem wykupic syna jesli tylko przyszle zbiory beda lepsze. Nastepnego roku martwa ziemia nie zrodzila plonow i musialem oddac drugie dziecko, lecz na tym nie skonczylo sie moje nieszczescie. Oto znowu bog wod, Ningirsu, odwrocil dostojne oblicze i kolejny syn poszedl z domu. Zostal mi juz tylko jeden, ostatni, pachole zaledwie dobiegajace lat mlodzienczych, a i on musi tego lata stac sie niewolnikiem ksiecia Urukagina, ktoremu nie mam z czego oplacic naleznej daniny. Krolu Czterech Stron, potezny Namiestniku, synu Slonca, panie powstaly na Stelli Sepow, wladco Zuruk, ulubiencu bogini Lasu Zycia wspanialy Dawidzie Ahaswer okaz laske i spraw, bym ja zamiast niego mogl odpracowac zaciagniety dlug... -Jak cie zwa? - spytalem patrzac z obrzydzeniem na trzesacego sie i spoconego ze strachu mezczyzne. -Ezra Teklete, panie... -Za to, ze smiales narzekac na boga-Slonce, Ezro Teklete, straz wymierzy ci tyle kijow ile rok ma miesiecy. Za to, ze obraziles Ningirsu, boga wod, drugie tyle. Za to, ze sprzeciwiles sie odwiecznemu prawu daniny, trzecie tyle. Za to, ze zaklociles moj spokoj, czwarte tyle. Syn twoj pojdzie w niewole jak nakazuja wyroki losu. Tak postanowilem... Tak postanowilem, postanowilem, kara, postanowilem, przerazenie rozgania mysli. Ginie harmonia klarownego obrazu i tylko gdzies wsrod zagrzebanych skojarzen czarne monstrum krzyczy: zle, zle, zle! Potworny bol szarpie wnetrznosci. Mocna dlon chwyta cialo w okrutne kleszcze i zaciska je coraz bardziej. Prosba biedaka. Miesnie na prozno kurcza sie probujac dac oslone czulym miejscom organizmu. Kara. Cisza i mrok - parszywe zestawienie. Za co? Dlaczego kara? Dawidzie Ahaswer okaz laske. Bol dociera wszedzie. Komorki zlapane w ognista pulapke wysylaja rozpaczliwe wolanie o pomoc. Poteznieje cierpienie przeksztalcajac sie w paroksyzm konania. Ale smierc nie nadchodzi i nie nadejdzie, bylaby blogoslawienstwem. Glowa zmienia sie w klatke z wyjacymi potepiencami. Pokuta. Ktos za cene wlasnego zycia chce ocalic ostatnie dziecko. Glupiec. Zle, kara. Serce pali rozzarzona, ostra klinga, tepa sila tlamsi pluca. Napiete do granic mozliwosci nerwy graja wysilkiem przenoszonego bolu, od ktorego lada moment kosciane wieko mozgu rozprysnie sie na tysieczne kawalki. Tlum zebrakow patrzy blagalnie. Na kogo? Czego chca? Cisza i mrok - parszywe zestawienie. Wnetrznosci jak rozjatrzona rana pulsuja przyplywami cierpienia. Meka przechodzi granice, przy ktorych umysl jest w stanie odbierac jakiekolwiek bodzce. Wszystko zmienia sie w zwariowany wir czerwonej od zaru lawy wchlaniajacej cialo w przepastne glebiny szalu. Ginie swiadomosc. Umykaja blyski, gasnie wibrujacy wrzask, a echo wybija w pustej dziurze ostatnie zgloski: kara, ara, ara... Dawid Ahaswer, znam to imie, choc lepka ciemnosc spowija umysl. Dawid Ahaswer, ostre brzmienie wnika jak sztylet w glab ciszy. Stan bezdomny tulaczu przed swietym kamieniem krzywd. Tutaj czeka twoj glaz, bys moca nienawisci mogl skruszyc go na proch, ktory wiatr rozniesie po swiecie. Oto rylec do wykucia zalu, oto kamien gotow do przyjecia skargi. Pamietaj, ze im wiecej wspomnien pozostawisz na twardej powierzchni, tym wieksza bedzie sila nienawisci. Wytocz i siebie cale zlo. Pozwol msciwej furii prowadzic dlon. Jesli kiedys miales godnosc odrzuc ja bez chwili wahania. Kieruj sie najnizszymi instynktami. Po to tu przybyles. Mozemy uczynic cie poteznym tylko wowczas, gdy zapomnisz o slowie milosc. To pusty dzwiek, wypluj go, niewart jest najdrobniejszego skrawka swiadomosci. Czesc ciebie musi umrzec, abys przestal wzdragac sie przed lotrostwem, morderstwem, okrucienstwem. Zaplacisz wysoka cene, poswiecisz samego siebie, wiec szczyc sie nienawiscia. Musisz ja wchlonac i ona musi wchlonac ciebie. Dopiero wowczas pojmiesz i posiadziesz nasza moc. Najpierw dostapisz objawienia, urodzisz sie po raz wtory, otrzymasz nowe oblicze. Pozniej przyjdzie nauka walki. Pokazemy ci jak siac pozoge i zniszczenie. Poznasz istote niewyslowionej rozkoszy burzenia, upojony aromat wladzy nad cudzym zyciem, dreszcz ekstazy dopelnienia zemsty. Oto rylec do wykucia zalu, oto kamien gotow do przyjecia skargi. Szare glazy zginely gdzies w dali, a uwolniona droga spoczela na plaszczyznie scietego wierzcholka. Stanalem przed starym, wyswiechtanym latami deszczu i spiekoty murem ulozonym z glazow na glinianej spoinie, o konstrukcji twardej i solidnej mimo pradawnego rodowodu. Jego konce ginely gdzies wsrod odleglych skal, jakby wtopione w gorski masyw... Na wprost, ujeta w kleszcze dwoch kolumn o ksztalcie boga Enlil, oczekiwala przybycia wedrowcow wyniosla brama z bali cedrowych. Miedziane okucia pysznily sie niczym zdobne wymyslnym ornamentem napiersniki, linie lusek formowaly splecione w smiertelnym uscisku weze. Wolne od rysunku z blachy miejsca pokrywal gesty wzor wersow z Czerwonej Ksiegi. Ogromne wierzeje sprawialy wrazenie granicy miedzy dniem i noca, za ich milczaca plaszczyzna kryl sie strach przekazywanej z pokolenia na pokolenie legendy. Stad przychodzilo zlo, przed ktorym drzeli najodwazniejsi - kobiety oplakiwaly mezow bezpowrotnie straconych, starcy w gniewie wznosili suche ramiona, plakaly dzieci strwozone powiewem zimnego oddechu. Tutaj chcialem dojsc, by mogla dopelnic sie zemsta. Dlaczego? Coz dobrego dla nich zrobilem? Czarne monstrum krzyczy: zle, zle, zle! Musze zawrocic. Kara. Cisza i mrok - parszywe zestawienie. Dluga jak wiecznosc pokuta. Cierpie za czyn, a nie grzech. Jesli jestes swiadomy dokonywanej krzywdy to grzech. Jestem? Unioslem piesc do uderzenia - nabrzmiala grudami wypchnietych zyl, poorana bruzdami sciegien. Z wsciekloscia za chwile wahania, z furia zagluszajaca ten glos, ktory kaze wrocic, walilem w cedrowe bale az do bolu skrwawionych knykci. Jeszcze mozna uciec, cofnac sie. Czas wstrzyma bieg i pozwoli ujsc przed kara... Z gluchym jekiem rozchylily sie potezne wrota odslaniajac przestronny, wylozony marmurowymi plytami dziedziniec. Wzrok po krotkiej, trwozliwej pogoni dostrzegl nieruchomo oczekujacego Kaplana. Wiatr leniwie szarpal purpurowa toga, a wyhaftowany zlota nicia waz prezyl oslizle cielsko w rytm podmuchow. Z czarnych czelusci zapomnienia dochodza echa marszu zakapturzonych widm. Jeszcze slaby, bezladny werbel budzi cicha melodie strachu. Ida, setki nog uderzaja o cos, co nieuchronnie przeradza sie w mroczny trakt grozy. Ponury kondukt odmierza uderzeniami stop czas nastania bolu. Na granicy swiadomosci, jakby materializowana z nocy, rozkwita odrazajaco lepkim kielichem glucha piesn. Z poczatku jest to tylko basowo modulowany dzwiek, ale kolowrot wirujacych w poplochu mysli podsyca go az do tepego krzyku. Melodia podkresla nieublaganie zblizajace sie przeznaczenie. Suna bezlitosnie ponure sylwetki dazac w glab mojego oczekiwania. Czego chca? Skad czerpia te grozbe, ktora pulsuje zawodzenie? Biedni? Skrzywdzeni? Przychodza upomniec sie o piesc spadajaca na ich karki? Kara. Dlaczego kara? Plomienie zzeraja liche chatynki scielac na popekanej ziemi syty dym. Zar ognistego pieca spopiela trud rak ludzkich, w mgnieniu oka gina sciany, dachy, rachityczne drzewa. Zostaje tylko powietrze osnute bura, rozedrgana od ciepla mgla. Korowod cieni jest coraz blizej, juz nawet slychac pierwsze slowo: odwet. Wiem co ono oznacza, siedzi gleboko, czasem wyplywa jak teraz i widze Kaplana. Z jego ust plyna bezglosne dzwieki, ktore dopiero w uszach wybuchaja jazgotem znaczenia. -Przybyles do nas, by posiasc moc niszczenia, splacic nalezny dlug zla - twarz starca byla martwa jak i on caly - od chwili, w ktorej dlon twoja dala zimnej bryle kamienia pamiec krzywd jestes duchem swojej ciemnej strony. Ale jeszcze zbyt wiele wspomnien lamie te czern, jeszcze klatka przyzwyczajen trzyma furie na uwiezi. Dlatego przejdziesz pierwsza probe: Wtajemniczenia Myszy. Skinawszy na mnie ruszyl w kierunku swiatyni Uttuku. Szedlem za nim dziwiac sie, ze z takim trudem przestawiane nogi nie skrzypia. Bose stopy przyzwyczajone do puszystych mat w zetknieciu z rozgrzanymi poludniowym zarem plytami dziedzinca skarzyly sie placzliwym drzeniem, miesniami pochylonego karku szarpaly jakies dziwne dreszcze. Wzrok sunal po wyplowialym marmurze bojac sie uniesc wyzej, gdzie za masywem muru cielska szczytow trwaly w milczacej pogardzie, jakby swiadome wlasnej potegi, przy ktorej moje wysilki mogly byc tylko glupim i nikomu niepotrzebnym przedstawieniem. One nigdy nie staraly sie naruszyc odwiecznych praw natury, one nimi po prostu byly - dlatego istotka rojaca o wielkosci wyrastajacej ponad dana jej pozycje musiala wygladac smiesznie, niczym robak w obliczu glazow. Ale nawet te zawieszone w upomnieniu palce wierzcholkow, ta dlon gor, ktora naprawde siegnela blekitu nieba, nie umiala zatrzymac mnie w marszu do mrocznego konania. Cialo wleczone przez bezwlad wahania w koncu tak przyslonilo otwor wejscia do Sanktuarium Siedmiu Zlych, zostawiajac teraz juz w nieistniejacej przeszlosci jasnosc dnia. Oczy zachlapane blotem polmroku powoli dostrzegly wyplywajace z cienia szczegoly wnetrza, gdzies za kurtyna wirujacych platkow wyplynal kontur przyczajonego w niszy posagu Uttuku, wygielo sie w luk sklepienie, siegnely posadzki stalaktyty kolumn. Z boku zaskrzypialy slowa Kaplana Darow. -Twarza do ziemi. Poklon sie bostwu, ktore bedzie twoim opiekunem na czas nauki i misji - uklaklem choc gniew kopal mnie po wnetrznosciach, ze oto wladca Zuruk musi oddac czesc jaka dotad oddawano tylko jemu. - Pros o wsparcie i sile potrzebna dla przezwyciezenia strachu. O Uttuku, Uttuku - rzezil intonujac uroczyste piesni - otworz czeluscie, rozewrzyj otchlanie, odslon mroczne glebie, uchyl bezdennych przepasci, przyjmij do swojego krolestwa Dawida Ahaswer. O Uttuku, wez dusze jego we wladanie, wycisnij na niej zimne pietno, zniszcz dawne przyzwyczajenia, by jeszcze jeden wyznawca mogl poniesc w swiat powiew zla. Norhe! Alte Norhe! Tora Alte Norhe! Poczulem jak oslizly robak wkrada sie w spokojne dotad mysli duszac lepkim cielskiem ich swobodny bieg. Na moment stracilem swiadomosc czasu i miejsca, a kiedy wreszcie przez oczy przebil sie obraz wnetrza Sanktuarium, a przez uszy dychawiczny jek Kaplana, czulem, ze ohydna macka wycofujac sie zabrala czesc mnie samego. Pozostala tylko glucha nienawisc. Ci nedzarze, ktorzy smieli... Smierc im! Irytujace zawodzenie opiekuna Darow budzilo furie, ten suchy szkielet draznil mnie bezsensowna klepanina modlitwy. Dlaczego on jeszcze zyje? Po co ten nikomu niepotrzebny lachman stoi obok ze spojrzeniem rozmazanym szczesciem objawienia. Bylem mocny na tyle, by zetrzec w proch kazdego kto nie potrafi przeciwstawic sie przynajmniej rowna sila. Palce rozdarly gladz posadzki, jakby to nie kamien, ale piasek stanowil jej tworzywo. Dlon zmienila sie w maczuge i uniesiona porywem gniewu grozila niewidzialnym wrogom... Kara, zle, kara - krzyczy czarne monstrum. Biedacy chca tylko odrobiny wspolczucia. Cierpienie: ich i moje. Komu grozi ta piesc? Ezra Teklete? Ojciec, czworo dzieci, nieszczescie, rozpacz, prosba. Slepo zmierzam w cisze i mrok. Zrozumiec cudze cierpienie. Pokuta za czyn, ktory mozna zatrzymac. Gdzies slychac monotonne osypywanie sie kamykow dzwieku. Jakis starzec mowi o Wtajemniczeniu Myszy. To ja klecze przed posagiem Uttuku? Kara. Co robie w tym ciemnym pomieszczeniu? Te slowa plyna coraz szmerliwiej, juz slysze. Dlaczego wciaz nie chce odejsc pamiec kary? -...bedziesz czekal konca, nie wolno zadnym gestem naruszyc Rytualu Ponizenia, dopoki sam sie nie dopali - Kaplan skleil usta, a jego zalzawione oczy bacznie obserwowaly, czy nalezycie odebralem sens przemowy. Zostalem sam, bez cienia w purpurowej szacie, ktorego wchlonelo ciezkie od oczekiwania powietrze. Gdzies w dusznej ciszy krystalizowala sie drzazga zagrozenia. Wciaz kleczac, pomny nakazu Kaplana Darow, trwalem nieporuszenie - w martwocie podobny do statuty kamiennego Uttuku. Obraz upiornej maski blakal sie we wspomnieniach, skads znalem te siedmioglowa poczware o tulowiu kozla; z czasu innego niz ten. Oczy, najgorsze byly oczy - czternascie ostrych diamentow wklutych w galaretowate cialo, ktore jest moim cialem, czternascie igiel rozdlubujacych zagrzebana rane. Z tylu poczulem dzwiek - poczulem, bo nim pierwsze ziarno piasku tracone bosa stopa wydalo odglos grzmotu, juz nerwy rozszarpaly uspione tkanki, rozgonily krew w rwace potoki, napiely sciegna i zbrylily miesnie... Szybsze od mysli i mocniejsze od lawiny uderzenie przylepilo mnie do posadzki, z ust bluznelo czerwone zrodlo ubierajac marmur w szate krzepnacego ornamentu. To co rozgorzalo we wnetrznosciach nie bylo bolem, ale furia roznoszaca w pyl gory, zdolna rozsadzic Slonce i porwac na strzepy niebo. -Rytual Ponizenia - kaszlal ostrzezeniem starczy glos - niech sam sie dopali. Nadludzkim wysilkiem woli powstrzymalem sie od ruchu, ale bylo to tylko niepotrzebne odwleczenie chwili, ktora i tak musi nadejsc. Kiedy krzyk glowy wgniatanej w chropowate plyty zerwal okowy pamieci, jednym targnieciem poderwalem cialo i z twarza zmieniona w oblicze Siedmiu Zlych stanalem naprzeciw obnazonego mnicha. Ta postac, tak bestialsko potezna, jakby powstala z trytonowego lona, stanowila dla mnie jedynie slomke, ktora za moment zmiazdze samym oddechem wscieklosci. Pierwszy krok zlal sie z chichotem Kaplana Darow, nie bylo juz mocarza o ksztalcie sekatego pnia, a tylko pokurczony starzec radosnie zacierajacy dlonie. Poprzez kurtyne szalenstwa przebijaly sie slowa. -Dobrze, pokonales strach, dobrze. Wypedziles z siebie tchorzliwa mysz, dobrze, bardzo dobrze... Ostatnie slowa tluka sie w beznadziejnym poszukiwaniu obrazu uscislajacego pojecie dobra. Czy jest tylko jedno? Gdzie go szukac - w ciemnych czelusciach, a moze wsrod jasnych bogow zasiadajacych przed Swietym Ogniem. Ukojenie, dusza wolna od niepewnosci, spokoj. Nostalgiczna melodia scielaca przed rozleniwionym spojrzeniem krajobraz zlocistej rowniny - dziewiczej az po linie horyzontu, okrytej kobiercem slonecznych promieni, oczekujacej musniecia stop widmowych cieni, ktore beda brodzic w migotliwym puchu zapomnienia. Gdzie?! Nagroda i kara. Kara to cisza i mrok, strzepy wspomnien kaleczace swiadomosc aktem niedopelnienia, cierpienie zmieniajace chwile smierci w wiecznosc. Jestem juz zmeczony, czuje za soba ogrom zmagan, choc jeszcze nie znam ani przeciwnika ani celu. A strach w gamie barw ukryl tez zwatpienie - bojazn, ze prawda nigdy nie zostanie odkryta. Przeklety strach, dlaczego wowczas byl mi obcy. Czy Swiety Ogien bogow moze niszczyc? Milczy martwy kamien krzywd, musze szukac odpowiedzi w samym sobie. W dali ukazaly sie majaczace w rozedrganym powietrzu mury stolicy Krainy u Ujscia Dwoch Rzek - ze wspanialymi obeliskami swiatyn, z palacami moznych wypietrzonymi nad szare budowle pozostalych domostw. Najwieksze i najswietniejsze z miast Krolestwa Czterech Stron wylonilo sie z zeschnietej na skorupe ziemi. W mgnieniu zatrzymanego kroku sycilem wzrok potega Zuruk, potega, ktora jesli nie chce byc moja bedzie musiala runac rozniesiona gniewna piescia. Nogi rwaly sie do biegu, ale rytm marszu wybijal wciaz ten sam takt. Starykowie pochyleni moca czasu, tak ze siwe brody dotykaly wiecznie pustych brzuchow, bez ruchu skryci w cieniu okraglych chat z mulu i galezi, odprowadzali mnie spojrzeniem splowialych oczu. Ci wymizerowani ludzie posiadlszy madrosc zycia - intuicje spotykana jedynie u tych, ktorzy duchem sa juz w krolestwie boga smierci Nergala, a cialo jeszcze tylko musi dokonczyc ziemskiej wedrowki - oni czuli zlo przybywajace wraz ze mna. Gdzies przeciagle zawyl pies, dziecko placzliwym krzykiem przyzywalo matke, umilkly swierszcze. Droge przecial garb pierwszego obwalowania, a z niszy strazniczej wyplynelo dwoch Zaklinaczy. Wiedzieli, a moze tylko przeczuwali moje przybycie. I prawda bylo, ze Domy Boga uzyczyly tej brudnej holocie poparcia, a z Tarasow Nieba zeszli Obroncy Swietego Ognia. -Kim jestes wedrowcze i skad przybywasz? - byli pewni mojego poslannictwa na tyle, by zmienic zwyczajowe pozdrowienie w upokarzajacy policzek pytania. -Krolem Czterech Stron, synem An Zrodzonym na Stelli Sepow, ulubiencem bogini Lasu Zycia... Jestem Dawidem Ahaswer! Jak makowki kolebane wiatrem chylily sie ich glowy potakiwaniem obwieszczajac, ze znana jest im moja osoba. Ale nalezny hold nie zgial twardych karkow, czola nie uderzyly o ziemie i dlonie nie natarly skroni prochem z mych stop. Wiedzieli. Harde oblicza zatrzasnal grymas zdecydowania, a ciala z wolna przybraly pozycje pierwszego Tien. Bylem spokojny, choc lyse czaszki pojasnialy od wysilku gromadzonej energii, a na koniuszkach rozczapierzonych palcow pojawily sie roztanczone iskry. Chlonalem ich trud z kpiacym usmiechem wyzszosci. Dlonie Zaklinaczy nabraly przejrzystosci krysztalu i w tym momencie, jak blysk naglego wyladowania, wokol mnie zamknela sie czasza zaru. Poczulem uderzenie ciepla marszczacego skore jak zetlaly papirus, ale po naukach Sanktuarium Siedmiu Zlych stalem sie mistrzem - Wola Gniewu natychmiast rozpalila cialo w rownie goracy tygiel, a Moc wzroku powstrzymala gorejacy krag. Poprzez szalejace plomienie docieral obraz Zaklinaczy zgietych w nadludzkim wysilku Tien, zmienionych absurdalnym wyprezeniem sciegien w pokraczne stwory. Gole glowy rosil obfity pot, nabrzmiale zyly zwijaly sie w wezowych splotach, stopy rozkruszaly ostre kamienie. Powoli dochodzili do stanu Ghan - najwyzszy czas, by przerwac rytual przeistoczenia. Ich rece staly sie po ramiona przejrzyste i tylko chwili braklo do uwolnienia czystej energii. Wola Wscieklosci wypchnalem dlonie poza obreb zaru, choc bol rozdarl spokojne dotad mysli. Zle! - krzyczy czarne monstrum. - Bedziesz konal w ciemnosciach. Zatrzymaj te palce, zatrzymaj!... Opuszkami musnalem czola Zaklinaczy skladajac na nich pocalunek smierci. Dwa ciala zwinely sie w naglej konwulsji i po krotkiej agonii puste oczy odbily blekit nieba. Tak oto pozostawilem za soba pierwsze pietno Uttuku, lecz droga do Zuruk osnuta jest jeszcze mrokiem. Umyka plomyk nadziei, ktory przez chwile igral przed chciwym wzrokiem. Pietno Uttuku, czarny znak otchlani cierpienia. Tu trwam, ale gdzies drzy obietnica odnalezienia innego czasu. Dawid Ahaswer, musze znac to imie, dlaczego wciaz znajduje tylko okruchy wspomnien. Jak jest naprawde? Bol chloszcze swiadomosc, w trzaskach panicznego strachu probuje skleic wniosek. Po co? Czy zawladniecie nim odwroci kare? I dlaczego kara? Krol Czterech Stron to ja? Siedze na wyniesionym piedestale, bladzac nieuwaznym spojrzeniem po kleczacych nedzarzach... Piesc, piesc uderza w bramy klasztoru Uttuku. Kaplan w czerwonej szacie mowi o Wtajemniczeniu Myszy. Pokonuje strach... Przeciez wciaz sie boje - konania, bolu, ciszy, mroku. Gine wsrod krzyku bitych mysli... Dwoch Zaklinaczy w pozie Tien chce mnie zatrzymac. Na gladkich skroniach czarny znak smierci - moj znak. Dokad zmierzam z upiornym poslannictwem? Czy tam kryje sie rozwiazanie tajemnicy... Jestem sama nienawiscia. Gdzie lezy jej poczatek? Skad biore tyle msciwej furii? To samo miasto - Zuruk. Bunt. Uzbrojeni biedacy napieraja na bramy palacu... -Panie! - Naginacz Karkow upadl na kolana i glosem rwanym przez swiszczacy oddech konczyl tytularna formule - Krolu Czterech Stron, wladco powstaly na Stelli Sepow, synu boga-Slonce, ulubiencu Pani Lasu Zycia, dostojny Dawidzie Ahaswer... - zamilkl czekajac na przyzwolenie na otwarcie ust. Ruchem glowy dalem znak, ze moze uwolnic slowa. -Zbrojny bunt w dzielnicy Gedyronu! Nedzarze wystapili przeciwko Tobie. Mowi sie, ze maja poparcie Domow Boga. Wiedzie ich zdrajca Nerglissar. Uciekaj Panie, morze krzywdy uderza w bramy Palacu Slonca, runie wkrotce zapora wiernych Czcicieli. Za murem od strony Wielkiej Pustyni czeka karawana, uciekaj, dostojny, nie ma chwili do stracenia. -Zamilcz glupcze - smieszyl mnie strach tego czlowieka - kto osmieli sie wzniesc prawice na syna An? Czy piasek zasypal juz wspomnienie deszczu bolu i nieszczesc zsylanych za swietokradztwo? Czy wiatry rozwialy pamiec Namtaru, ducha zarazy? Czy przestroge upiorow Edimmu splukaly deszcze? Przestan wiec dygotac z przerazenia i odejdz, meczy mnie brzydota twojej postaci... -Panie - poprosil jekliwie - oni sa o lot strzaly. Przez litosc nad samym soba. -Bo kaze wychlostac! Odszedl, choc zwieszone ramiona i chwiejny krok mowily z jakim bolem to czyni. Siegnalem po owoc slodkiej moreli, ale naczynie bylo puste. Dziwne niedbalstwo. Po raz pierwszy klasniecie nie wyczarowalo pokornej sluzby, a suchy trzask rozkazu odbily od scian wrocil bez echa. Pchany wsciekloscia krzyknalem powtornie, ale glos utonal w huku walacych sie dzwierzy i w ryku setek gardzieli. Brudna masa rozedrganych sylwetek, tratujac ostatnich obroncow, w mgnieniu oka rozszarpala spokoj Nawy Tronowej, dudnienie bosych stop pokaleczylo gladz posadzki. Znalazlem sie naprzeciw muru czerwonych od wrzasku twarzy, sekate rece siegnely drapieznie po dotyk mojego ciala. Wciaz nowe i nowe zastepy gniewnych szkieletow wbiegaly po powalonych wrotach - zdawalo sie, ze komnata nie wytrzyma, naporu rosnacej cizby, ze runa kolumny grzebiac pod kamiennym stropem kotlujacych sie ludzi. Czulem jak skraju szaty czepiaja sie zeby palcow i cala moca ciagna w paszcze rozszalalego tlumu. Jeszcze nie rozumialem niebezpieczenstwa - zbyt wielkie zdziwienie stalo na drodze do strachu. Dopiero gdy skore rozoraly ostre paznokcie, a pierwsze krople krwi splamily tunike, pojalem co znaczy przerazenie. W niepamiec poszly duma i nietykalnosc, uderzylem z cala sila zniewiescialego ramienia najblizsza, upiornie wykrzywiona maske. Nawet w tym zgrzycie powszechnego krzyku ucho wychwycilo trzask lamanej kosci. Runely tamy logiki - bilem na oslep za wszelka cene starajac sie odepchnac nacierajace twarze. Ale cialo nienawykle do trudu slablo z kazda chwila. Ciezkie grona kulakow opadly na moje ramiona. Coraz bardziej zwieraly sie kleszcze rozwscieczonego motlochu. Opar surowych oddechow dusil pluca laknace swiezego powietrza. Tanczylem nad przepascia omdlenia tracac chwilami swiadomosc. Jakis glos powtarzal: kara, kara. Wedrujesz w cierpienie po wielokroc straszniejsze. Mogles zawrocic, mozesz zawrocic, jeszcze czas. Ta piesc nabrzmiala grudami wypchnietych zyl, poorana bruzdami sciegien. Ta piesc wzniesie sie do ciosu. Zrozum czynione zlo! Powtarzasz wciaz ten sam blad. Dlaczego? Ukojenie w smierci - lepkie ciemnosci dudnia bolesnym placzem. Zobacz, biedacy nie chca twojej krzywdy, a tylko odrobiny litosci. Za co ich nienawidzisz? Cofaja sie, spojrz, odstepuja. Odzyskalem wzrok. Zelzal odor zjelczalego potu i mdlych oddechow. W blogiej ciszy tylko jeden glos kolatal do uszu. Spojrzalem w bok, gdzie stal niewysoki, dobiegajacy starosci mezczyzna. Jego usta formowaly zdania, ktorych tlum sluchal w skupieniu. -... jest synem boga-Slonce, dla zwyklych smiertelnikow nietykalnym! - mialem mgliste przeswiadczenie, ze skads znam twarz tego czlowieka - Wyzbadzmy sie gniewu. Nie odplacajmy zlem za zlo. Znacie mnie, jestem Ezra Teklete. Mimo czworga dzieci sprzedanych w niewole, mimo batow, ktore zrosily grzbiet krwia za to jedynie, ze smialem prosba swa przerwac spokoj dostojnego Dawida Ahaswer: przebaczam mu! Wilem sie schwytany w upokarzajaca litosc biedaka. Laskawie udzielal rozgrzeszenia wladcy Zuruk, i to kto, nedzarz! W duszy kielkowalo czarne ziarno gniewu. -Precz! - wycharczalem. Raptowne poruszenie rozfalowalo lan zgromadzonych i nagie odrodzil sie wrzask zadnych zemsty gardzieli. Potepienczy ton wirowal szalenczo, ciskal sie niczym wicher zamkniety w scianach Nawy Tronowej. Chylily sie kolumny nie mogac zniesc okropnego wycia, ramiona zlotych nimf wiotczaly pod jego naporem, z brzekliwa nuta skargi pekla krysztalowa czara na owoce. Jakis obdartus stojacy u skraju wywyzszenia plunal mi w twarz. Wyrwalem z uspienia dlon, by wylupic mu oczy, ale palce chybily celu. Zolta, ciezka od soku przezutych mangro slina przylgnela do szaty. Teraz juz wszyscy pluli - jedni pod nogi z wyrazem pogardy, inni starajac sie mnie dosiegnac. Chcialem krzyczec az do bolu krtani, ale zza bariery kurczowo zwartych szczek nie wydostalo sie ani jedno slowo. Nienawisc rozpalala zar jakiego nigdy dotad nie zaznalem. Pragnienie zniszczenia tej holoty, zmiazdzenia na proch, zduszenia krnabrnej smialosci - pragnienie mordu - bylo wrecz niewyobrazalne. Grzmot roztetnionej krwi - wrzacej kipieli przetaczanej szalonymi skurczami serca - zacieral kontury terazniejszosci. Umykaly ohydne maski, ginely kanciaste sylwetki, topnialy ciernie swietokradczej obrazy. Przeistaczaly sie w zimny, szary glaz oczekujacy rysunku pamieci. Oto kamien gotow do przyjecia skargi, oto rylec do wykucia zalu. Wytocz z siebie cale zlo. Pozwol msciwej furii prowadzic dlon. Skalecz twarda powierzchnie wspomnieniem lat sytych od uwielbienia i holdu - panowania nad Zuruk. Wyryj legende buntu, ktory zdarl z ciebie boskosc i postawil nagiego przed tlumem niewolnikow. Zapisz jak ze wzgardliwa litoscia pluli ci w twarz, a ty bezbronny musiales znosic w milczeniu obelge najstraszniejsza ze wszystkich. Nie wstrzymuj furii, to jedyna wierna towarzyszka, zatruj jadem odwetu gladz skaly. Zostaw tez slad przedswitu, kiedy trzeciego dnia od wybuchu rebelii, w mrocznej Krypcie Sarkofagow gdzie byles wieziony, podszedl do ciebie zakapturzony czlowiek. Nie bylo straznikow wtopionych gdzies w cien, tylko wasze oddechy naruszaly cisze, Byles pewien, ze przychodzi wyslannik z wyrokiem smierci. Ale on stal bez ruchu, jakby czekajac az pierwszy zlamiesz milczenie. Moze chcial ujrzec strach w twoich oczach, uslyszec blaganie w slowach, znalezc pokore w gestach. Jesli tak, to daremnie, -Pozwalam ci mowic, lotrze - reka wykonala niedbaly gest. -Panie - wyszeptal rozgladajac sie wokol - kwiatem irtu sprowadzilem sen na pilnujacych ludzi. Pomoge ci uciec... Chodz, nie mamy wiele czasu. -Kim jestes, zebraku? - pod nawisem kaptura daremnie szukalem twarzy. Ruchem glowy zrzucil zaslone i ujrzalem wymizerowane oblicze Ezry Telkete. Bladzilismy ciemnymi korytarzami. W milczeniu przemykaly nasze cienie przez puste komnaty i tarasy, az wreszcie za plecami pozostala zwalista bryla palacu. Z wysokosci rozgwiezdzonego nieba bog Ksiezyc spogladal zdziwiony, jak unikajac odkrytych przestrzeni zdazalismy w kierunku starych murow Zuruk. Na szczescie utrudzone walka miasto spalo, nikt wiec nie zastapil nam drogi, nikt nie podniosl alarmu, nie nadciagnely straze zbrojne w dlugie dziryty. Kedy dotarlismy do furty w zewnetrznych obwalowaniach noc zaczynala szarzec zwiastujac rychle przybycie Rydwanu Slonca. -Dawidzie Ahaswer - Ezra przemowil uroczystym glosem - dalej pojdziesz sam. Twoja wola bedzie gdzie sie udasz, ale wrocic ci nie wolno. Zegnaj... Wscieklosc rozgorzala na nowo, jak wtedy gdy pluto mi w twarz. Teraz obelga bylo "wspanialomyslne" darowanie zycia. Ten robak ryjacy w mojej ziemi pozwalal odejsc Krolowi Czterech Stron - niby pierwszemu lepszemu wloczedze, ktorego istnienie jest tylko marnym puchem. -Jeszcze mnie ujrzysz, nedzarzu - wysyczalem, po czym odwrociwszy sie ruszylem w strone wschodzacych z porannej mgly gor. Gniew podpowiadal szalone mysli, furia kasala zraniona dume. Miarowo odmierzane kroki uderzaly o ostry szutr sciezki przesuwajac mgnienia odleglosci. W dali pierwsze, jasne promienie zalsnily na osniezonych szczytach. Gdzies tam kryla sie swiatynia Uttuku - okryta grozna legenda, zmuszajaca do milczenia nawet najbardziej harde usta. Do niej wiodla mnie glucha nienawisc, gdzie moc Sanktuarium Siedmiu Zlych pozwoli wrocic z pozoga zemsty i wyrownac rachunek krzywd. Czyich? W ciszy i mroku rodzi sie pytanie. Czyich krzywd? Po ciele osuwaja sie lepkie klacza wywolujac dreszcz obrzydzenia. Sliskie, galaretowate pedy cielska, ktore dyszy obok w ciemnosci, oplataja nogi, ciagna w dol, a moze w gore - nie wiem, nie potrafie okreslic kierunku. Spazmatycznie roztrzesione macki wedruja po udach, biodrach, torsie. Pod ich dotykiem miesnie mimowolnie zaczynaja falowac. Czy to juz koniec czasu danego na zrozumienie? Jeszcze nie znam odpowiedzi. Wciaz rani pytanie: dlaczego kara? Za te piesc? Poznalem nienawisc, jej poczatek. Nienawisc to grzech, a ja cierpie za czyn. Jaki? Kleista maz siega szyi, oplata ja upiornym zwojem. Po karku splywaja ze sluzem miekkie kawaly pulsujacej masy. Czuje jak na skorze otwieraja sie ropiejace wrzody. Dawid Ahaswer, Krol Czterech Stron, wygnany z wlasnej ziemi. Dokad zmierzam? Do swiatyni Uttuku. Po co? By posiasc zlo dla dokonania zemsty. Za co? Za ponizenie. Kto jest winien? Biedacy?! Kara. Czy cierpienie rozgrzesza, czy mozna odkupic winy, czy istnieje cos poza cisza i mrokiem. Grube, sliskie ramie spowija cialo w kokon duszacego uscisku. Pluca na prozno krzycza o pelny oddech. Przekrwione oczy wylapuja obraz Poganiacza Wezy, ktory stal ze skrzyzowanymi na piersi ramionami, pomrukiem cichych zaklec zachecajac ogromnego Anaconde do walki. Oble, galaretowate miesnie, ktorych nie zwarl jeszcze morderczy uscisk, oplotly mnie ciasnym zwojem. Slyszalem jak lepka luska ocierala sie o siebie wydajac cichy, szeleszczacy odglos. Leb gada kolysal sie na wysokosci mojej twarzy, a nieruchome zrenice wbijaly w czolo sople zimna. Skads znalem to bezwzgledne wejrzenie, tak, we wnece na wprost dyszal kamienny monument Uttuku. Poczwara o tulowiu kozla, z obliczem siedmiu Zlych, i upiorne oczy - czternascie ostrych diamentow wklutych w moje cialo. O wilgotne mury obijal sie skrzekliwy glos Kaplana Darow. -Oto Objawienie Weza, ostatnie przed jakim przyszlo ci kleczec. Jesli zwyciezysz, droga do zemsty stanie otworem. Ale najpierw musisz walczyc ze swietym Anaconde. Zapomnij w tym pojedynku o wszystkich naukach Sanktuarium, bo teraz uzyc ich nie wolno. Polegaj jedynie na wlasnej sile, zwinnosci i opanowaniu. Czyn kazdy ruch z wyrachowaniem, z chlodna precyzja - to proba twojej bezwzglednosci. Zabij, a bedziesz gotowy... Dal znak nagiemu mnichowi, by waz powstrzymywany dotad jego nakazem zaatakowal. Uchwycilem tylko fragment modlitwy Poganiacza - w tym momencie galaretowate zwoje zmienily sie w gniotoca obrecz. Pod naporem potwornej sily zebra giely sie jak wiotkie trzciny. Z pluc uciekalo powietrze. Uscisk splotu poteznial powoli, lecz nieublaganie. Schowalem glowe w ramiona, by kruchej szyi nie zdusilo oble cielsko. Miesnie nauczone trudu same wyprezyly sie chcac rozerwac dlawiace okowy. Ale Anaconde byl krolem wezy. Poganiacz latami przygotowywal go do takiej wlasnie walki. Wijacy sie po posadzce ogon probowal oderwac od marmuru moje stopy, bil w nie niczym ogromna maczuga, miazdzyl odsloniete kostki. Trwalem wtopiony w twarde plyty czujac jak dygoca z wysilku lydki, jak paroksyzm kurczu zwiera uda, jak biodra przygniataja nogi do wilgotnej gladzi. A przed oczami miarowo kolysal sie splaszczony leb gada. Zimne zrenice patrzyly beznamietnie, niby dwie czarne kulki wtopione w sliska luske. Za cene nadludzkiej katorgi moglem chwytac odrobiny powietrza, ale rozszalala krew dopominala sie o wiecej. Trzeszczaly tlamszone kosci, jakby za chwile mial runac caly ich stelaz. Gdzies blisko grzechotaly zaklecia Poganiacza. Anaconde popedzony syczacym tonem coraz bardziej zaciesnial splot. Nagly gniew szarpnal postronkami nerwow, mialem niepohamowana ochote rozpalic cialo w ukrop, uderzyc plomieniem skoncentrowanej wscieklosci, nakazac Woli, by rozsadzila tulow weza na strzepy. Ale w tej ostatecznej walce, przed obliczem kamiennego Uttuku, odebrano mi Dary wszystkich wtajemniczen Sanktuarium. Bylem skazany na siebie. Skora napieta do granic wytrzymalosci uwalniala krople krwi, ktore w zetknieciu ze sluzem tworzyly piekace wrzody. Sciegna alarmowaly okropnym bolem, ze ich trud przekracza juz mozliwe granice. Miesnie na prozno dobywaly resztek sil, by powstrzymac gniotace kleszcze. Anaconde z kazda chwila zdobywal przewage, a ja nie potrafilem mu sie przeciwstawic. Musialem szybko uspokoic rozszalale mysli, musialem szybko zapanowac nad wiotczejacym cialem, musialem szybko cos przedsiewziac - jezeli ta walka nie miala byc moja ostatnia. Bol potwornial coraz bardziej. Rozbieganym spojrzeniem bladzilem po wnetrzu lochu daremnie szukajac ratunku. I kiedy juz chylilem sie nad przepascia zwatpienia obraz Uttuku, kamiennej poczwary o obliczu Siedmiu Zlych z oltarzem ofiarnym u podnoza, tchnal we mnie nadzieje... Wkladajac w niespodziewany ruch cala pozostala jeszcze moc sunalem w kierunku milczacego obelisku. Stopy rysowaly na posadzce slad morderczego marszu, pot zalewal oczy, ze scisnietej krtani dobywalo sie charkotliwe rzezenie. Ale cel byl juz o trzy kroki, dwa, jeden... Ostatnim zrywem runalem na ostry glaz oltarza, gdzie zabijano dla Uttuku zwierzeta ofiarne. Anaconde oszolomiony silnym uderzeniem, ktore rozdarlo luske gleboka rana, na moment rozluznil uscisk. To wystarczylo, bym uwolnil ramie. Teraz wiedzialem, ze czas pojedynku dobiegl konca. Unioslem dlon zwinieta w kulak, nabrzmiala grudami wypchnietych zyl, poorana bruzdami sciegien. Przez mgnienie swiadomosc rozkoszowala sie potega wladzy, a pozniej piesc z niesamowitym impetem spadla na plaski leb weza roztrzaskujac go na miazge. -Zwyciezyles - cisze przerwal glos Kaplana Darow - jestes gotowy, mozesz wrocic z zemsta. Poznales Wtajemniczenie Myszy, ktore jest odpowiedzia na pierwsze Tien. Przeszedles przez Wtajemniczenie Kota opanowujac sztuke przeciwdzialania drugiemu Tien. Wtajemniczenie Szakala dalo ci sile przeciwko trzeciemu Tien. W ostatniej probie, Objawienia Weza, pokonujac Anaconde dowiodles bezwzglednosci. Nalezysz do Uttuku, zlo jest teraz toba i ty jestes zlem. Idz i dokonaj czynu, ku ktoremu caly czas zmierzasz. Norhe! Alte Norhe! Tora Alte Norhe! Chor mnichow zaintonowal ponura piesn. Prowadzono mnie przez ciemne podziemia, w ktorych echo kolaczace o wilgotne sklepienie marlo powoli, bardzo powoli - wywolujac wspomnienie dziwnego czasu. Setki nog uderzaja o cos, co nieuchronnie przeradza sie w mroczny trakt grozy. Zalobny kondukt odmierza uderzeniami stop chwile nastania bolu. Znowu wraca ostrzezenie: kara. Kolowrot wirujacych w poplochu mysli podsyca ton grobowej modlitwy az do tepego krzyku. Mrok, gdzies w mroku suna bezlitosnie ponure sylwetki dazac w glab mojego trwozliwego oczekiwania. Czego chca? Skad czerpia ten smutek, ktorym pulsuje zawodzenie? Biedni? Dlaczego wskazuja na moja piesc? Odwet? Te plomienie zzerajace liche chatynki, ten syty dym scielacy sie na popekanej ziemi, ten zar ognistego pieca spopielajacy trud rak ludzkich. Wiec ide dokonac zemsty? Lezy martwy Kalu u bram Zuruk, a na jego czole czarne pietno Uttuku. To moja dlon je zostawila? Jestem wyczerpany. Czym? Walka z wezem? Nie! Bylem wyczerpany walka z Kalu. Wysilek pokonania zapory trzeciego Tien - ostatniej jaka dzielila mnie od Zuruk - wydarl miesniom sprezystosc i sile. Musialem wezwac Wole Trwania, by przywrocila im utracona moc. Chwile stalem nieruchomo, a oczy dotykaly furty w starych murach - tej samej, przez ktora przyszlo mi kiedys uciekac z mojego miasta. Wypedzony Dawid Ahaswer, Krol Czterech Stron, zaprzysiagl wowczas zemste. Teraz wracal dotrzymac obietnicy... Byl ostatni dzien miesiaca cegiel Sziwan - poprzedzajacy najwieksze swieto Zagmuk - w ktorym glowa roku chyli sie od Gamtu do konstelacji Maszu obwieszczajac nastanie nowego czasu dla pelnych dwunastu obrotow. Byl to dzien nastania zla. Przekroczylem prog murow, a Wola Wscieklosci rozkruszyla kamienie wszystkich bram odcinajac Zuruk od swiata. Nogi niosly mnie do Gedyronu, dzielnicy nedzarzy, gdzie strupy glinianych chat trwozliwie oczekiwaly ladunku nienawisci. Mijalem domy moznych - pod uderzeniem wzroku obracaly sie w ruine. Huk spadajacych glazow zagluszal jeki ludzi. Jedni gineli natychmiast, inni mieli przed soba dlugie konanie. Za pamiec ponizenia kazda skron musialo skazic pietno Uttuku. Poprzedzany strachem, zostawiajac za plecami smierc, kroczylem ulicami Kraju Ujscia Dwoch Rzek. Ucichl przejety groza wiatr, slonce zdumione oparem msciwej furii przyslonilo oblicze purpurowym woalem, zszarzalo blekitne niebo. Przechodzilem obok malych kaplic Turbe gniotac je jednym blyskiem zrenicy, lamalem drzewa ubarwione niesmiala zielenia, czarnym powiewem zamienialem ptaki w spadajace kamienie. Nienawisc pchala mnie naprzod - do dzielnicy Gedyronu - a zlo niszczylo po drodze kazdy owoc ludzkiej pracy i kazdy kwiat ludzkiego istnienia. Jak przez mgle widzialem sylwetki tanczace w objeciach smierci, domostwa z gluchym jekiem zwalone na popekana ziemie, pozolkle krzewy i martwo lezace pnie. Chcieli radowac sie swietem Zagmuk, oto ich radosc. Odwrocona glowa roku przyniesie jedynie szeleszczacy smiech wladcy zmarlych Nergala. Przede mna otwarla sie plaszczyzna placu modlow, na srodku ktorego wyrastaly na ksztalt piramidy Tarasy Nieba. Przystanalem na mgnienie, by ze zlosliwym skrzywieniem ust obserwowac trwozliwa krzatanine Obroncow Ognia. Bali sie, po raz pierwszy ich moc nie potrafila powstrzymac zla, bezskutecznie powtarzali zaklecia wszystkich trzech Tien chcac oslonic swiety plomien. Daremnie. Splotlem dlonie i skupiwszy Wole Furii uderzylem w twarde kamienie ostrzem rozwibrowanej energii. W jednej chwili czarne rysy spekniec obiegly dumna budowle, po czym jakby z ociaganiem rozpadla sie wspaniala konstrukcja wznoszac tumany siwego pylu. I juz nogi niosly mnie dalej, gdzie czekal cel ostatecznej zemsty. Az wreszcie otoczony aureola nienawisci, pozostawiwszy za soba tylko smierc hulajaca wsrod ruin, dotarlem do przycupnietego w zalomie murow Gedyronu. -Wrocilem! - echo okrzyku zgaslo bez odpowiedzi - Ja, Dawid Ahaswer! Krol Czterech Stroni Syn Slonca! Ulubieniec Bogini Lasu Zycia! Wladca Zuruk zrodzony na Stelli Sepow! Wrocilem!!! Zadna z lepianek nie uchylila powieki, nikt ruchem nie skaleczyl napietego oczekiwania, nawet oddech nie zmarszczyl dusznego powietrza. Strach krazyl pomiedzy chatami, zagladal do wnetrz. Za jego posrednictwem widzialem dygocacych z przerazenia ludzi jak skryci w polmroku tula sie do siebie szukajac pociechy w dotyku cial, jak wydluzaja w nieskonczonosc chwile dzielace ich od przejscia w kraine wiecznej nocy. Wspomnialem ciezka od soku mangro sline, obelgi i wyzwiska, pregierz hardych spojrzen, bute tych nedzarzy osmielajacych sie wzniesc dlon na majestat Namiestnika. Wola Szalu zrodzila zar, zar stworzyl plomien, a plomien runal na strupy lepianek zamieniajac je w gorejace glownie. Uttuku zstapil do Gedyronu. Po dziedzincu miotaly sie sylwetki schwytane w ogniste kielichy. Krzyk palonych cial darl cisze na strzepy, jekliwa skarga rosla az pod niebo, ale niebo dla biedakow nie istnialo. Gineli w okropnych konwulsjach, spazmatycznie wygiete postacie chylily sie ku ziemi, by u niej szukac ratunku, ale i ziemia dla biedakow nie istniala. Musieli umierac samotnie, wyzbyci odwiecznych pocieszycieli, zamknieci w kregu zla. Plomienie zzeraly liche chatynki scielac wokol syty dym. Powiew ognistego pieca zachlannie spopielal sciany, dachy, rachityczne drzewa. Zostawalo tylko powietrze osnute bura, rozedrgana od ciepla mgla. Z zakletej petli wymknal sie nagle jakis czlowiek i kulejac biegl w moja strone. Co chwile padal, ale upor podnosil go i pchal dalej. Juz tylko kroki dzielily nas od siebie i oto poznalem... U moich stop osunal sie na kolana mezczyzna ze spalonymi wlosami, z poparzona twarza, na ktorej zakrzepl grymas niewyslowionego cierpienia - Ezra Teklete. Stalem nad nim, a swiadomosc sycila sie dopelnieniem zemsty. Za wszystkie upokorzenia, za wygnanie, za zraniona dume przyszla pora wyrownania rachunku krzywd. Odrzucilem Dary trzech Wtajemniczen Sanktuarium. Bylem teraz tylko soba. Kamienny Uttuku wbijal we mnie diamentowe zrenice zadajac czynu. -Przez pamiec ocalonego zycia i wolnosci... Zmiluj sie - wyszeptal blagalnie Ezra. Unioslem dlon zwinieta w kulak, nabrzmiala grudami wypchnietych zyl, poorana bruzdami sciegien... Stoj! - krzyczy czarne monstrum - zle, zle! To jest czyn, za ktory czeka cie cisza i mroki Kara za te piesc. Zatrzymaj ja! Bedziesz cierpial! -Pokonujac Anaconde - zgrzytal glos Kaplana Darow - dowiodles bez wzglednosci. Zlo jest teraz toba i ty jestes zlem. Kornie chylila sie przede mna poparzona twarz, jakby proszac o uczucie, ktore kiedys nazywalem litoscia. -Norhe! Alte Norhe! Tora Alte Norhe! Miarowo kolysal sie splaszczony leb gada, a zimne, czarne kulki wtopione w sliska luske patrzyly beznamietnie. Piesc - moja piesc - z niesamowitym impetem spadla na glowe Ezry Teklete roztrzaskujac ja na miazge... -Zwyciezyles, od teraz nalezysz do Siedmiu Zlych - z duma obwiescil starzec w purpurowej szacie. -Przegrales - dudnil ponury glos ciemnosci - od teraz nalezysz do Siedmiu Zlych. Przegrales. Ja przegralem. Musze cierpiec w czarnych otchlaniach. Wokol tylko strach i bol. Kara za czyn. Za te piesc, ktora skrwawila skron biedaka. Za smierc niewinnych ludzi. Cisza i mrok - parszywe zestawienie. Dlaczego? Dlaczego wciaz powtarzam ten sam blad? Moze czas chce okazac laske, bym mogl wrocic z ostrzezeniem. Ale czy pokuta dobiegnie konca? To przerazenie zmieniajace mysli w kolujace ptaki nocy, swiadomosc rozkruszona grzywaczami paniki, bol przeistaczajacy wnetrznosci we wrzaca kipiel. Jak znalezc ukojenie? Odwrocic czym? Trzeba odszukac poczatek drogi, przestrzec Dawida Ahaswer, przestrzec siebie. Zwijam rozpleciona nic zla cofajac sie przez mgliste obrazy. Dlon zwinieta w kulak, nabrzmiala grudami wypchnietych zyl, poorana bruzdami sciegien wznosi sie do uderzenia. Przede mna kleczy Ezra Teklete... Oto owoc zrodzony z drzewa nienawisci. Czyn bezwolnej piesci, ktora nie zna pojecia dobra - odkad wrota Sanktuarium zamknely sie za dumnym Dawidem Ahaswer. Dlatego teraz odszukuje wsrod wirujacych wspomnien to jedno wlasciwe, dlatego stoje u bram Zuruk, a Wola Wscieklosci rozkrusza kamienie na drodze rozognionego wzroku. Widze jak opuszki palcow muskaja czola Zaklinaczy skladajac na nich pocalunek smierci. Dwa ciala zwijaja sie w naglej konwulsji, a ich zrenice sa soplami zimnych oczu gada, ktorego leb kolysze sie na wysokosci twarzy. Oble, galaretowate miesnie Anaconde oplataja mnie ciasnym zwojem. Lepka luska ociera sie o siebie wydajac cichy, szeleszczacy odglos, ale jest jeszcze wciaz za pozno. Wiec kiedy?! Wraca bol, a z nim strach. Czy zdaze odnalezc poczatek zla? Chwile cierpienia przeradzaja sie znow w obraz Kaplana Darow, ktory odmawia bezglosna modlitwe. Wtajemniczenie Szakala - siedze zamkniety w klatce tak ciasnej, ze najlzejszy ruch jest tylko mysla bez urzeczywistnienia. O glowe rozbijaja sie krople wody z hukiem, ktory rozrywa kosciane wieko mozgu. Czy to wlasnie wtedy? Jak daleko trzeba wrocic? Ujsc gorska sciezka przed buntem biedoty, przekroczyc padajace pod naporem nedzarzy wrota Nawy Tronowej, ujrzec szate skalana ciezka od soku mangro slina, znalezc powod buntu? Pamiec rozpoczyna dziwne harce. Przed oczami koluja ulotne wizje, ale zadna nie zostaje na dluzej. Siedze na wyniesionym ponad sale podium bladzac nieuwaznym spojrzeniem po kleczacych w naboznym skupieniu ludziach. Tego wspomnienia szukam? Odpowiedz! Dlaczego wokol tylko mrok. Nie ma nikogo. Musze sam walczyc o zrozumienie. Boje sie. Kara za czyn i laska powrotu. Boje sie, ze znow powtorze ten blad. Wieczne cierpienie. Zapach zjelczalego potu, odor skazonych podlym jedzeniem oddechow mdli mnie tlumiac apetyt na stojace w krysztalowej misie owoce. Przeklety dzien powszechnej audiencji. Siedze... Siedzialem na wyniesionym ponad sale podium bladzac nieuwaznym spojrzeniem po kleczacych w naboznym skupieniu ludziach. Jakis zebrak skamlacym glosem prosil o milosierdzie. -... Dawidzie Ahaswer, okaz laske i spraw, bym ja zamiast najmlodszego syna mogl odpracowac zaciagniety dlug. -Jak cie zwa? - spytalem patrzac z obrzydzeniem na trzesacego sie i spoconego ze strachu mezczyzne. -Ezra Teklete, panie... -Za to, ze smiales narzekac na boga Slonce, Ezro Teklete, straz wymierzy ci tyle kijow ile rok ma miesiecy. Za to, ze obraziles Ningirsu, boga wod, drugie tyle. Za to, ze sprzeciwiles sie odwiecznemu prawu daniny trzecie tyle. Za to, ze zaklociles moj spokoj czwarte tyle. Syn twoj pojdzie w niewole jak nakazuja wyroki losu. Tak postanowilem... Zle! Zle! Zle! - krzyczy czarne monstrum - Kara! Oczy na moment otulila mroczna kurtyna i otwarly sie bezdenne otchlanie ciszy, z ktorych powstal bol zwierajacy cialo paroksyzmem konania. Pojalem co oznacza cierpienie i po raz pierwszy bojazn zawladnela myslami. Ujrzalem czarne monstrum miotajace sie w objeciach strachu. Mialo moja poslac, moja twarz, moje oczy. Bylo mna. to ja krzyczalem: zle, ostrzegajac samego siebie przed wciaz powracajacym bledem. Wokol tanczyly maski Siedmiu Zlych, a diamentowe zrenice przyzywaly mnie w glebiny krolestwa Uttuku. Blagalem Dawida Ahaswer o odwrocenie czynu, choc sam bylem Dawidem Ahaswer. Zrozumialem. Czas okazal laske, bym mogl wrocic z ostrzezeniem... Siedzac na wyniesionym ponad sale podium bladzilem nieuwaznym spojrzeniem po kleczacych w naboznym skupieniu ludziach. Jakis czlowiek prosil jekliwie: -... spraw, bym ja zamiast najmlodszego syna mogl odpracowac zaciagniety dlug. -Jak cie zwa? - spytalem patrzac na trzesacego sie i spoconego ze strachu mezczyzne. -Ezra Teklete, panie... -Za to, ze smiales ze swa prosba stanac przed najwyzszym majestatem, Ezro Teklete, darowuje twojemu dziecku wolnosc. Ponadto przyrzekam pomoc w wykupieniu pozostalych synow. Abys mogl wykarmic rodzine z krolewskiego spichlerza wydane ci bedzie dwanascie miar plaskorki, na zwrot zaczekam az do urodzaju. Tak postanowilem. Szmer radosnego niedowierzania obiegl zgietych w pokornym poklonie biedakow. Zablysly wdziecznoscia wymizerowane oblicza, usmiechy rozgonily trwoge i niepewnosc. Wewnatrz Nawy Tronowej jakby pojasnialo. Ludzie spogladali po sobie w niemym zdumieniu. Dotad oni, nedzarze, mogli tylko snic o przychylnym wyroku. Przychodzili z prosba o wsparcie, bo poganiala ich bolesc graniczaca z obledem, ale nigdy wiotki ped nadziei na sprawiedliwe slowo nie zakwitl spelnieniem. Wiec teraz zachlannymi oczami spijali ruch z ust Dawida Ahaswer - z moich ust - w obawie czy nie jest to tylko okrutny zart dla okazania lekcewazenia i pogardy. -Kazdy laknacy strawy otrzyma szesc miar plaskorki, a w miesiacu Sziwan dwanascie: na obsianie pola - Naginacz Karkow pozwolil sobie na zdziwione sapniecie i jeszcze bardziej zdumiony stwierdzil, ze nie zostaje za to oddany do ocwiczenia. Przywolalem go skinieniem dloni - Ty zajmiesz sie dopilnowaniem rzetelnego wykonania moich polecen. Teraz juz nawet widok straznikow nie mogl powstrzymac tlumu od radosnego wiwatowania, dziekczynnych okrzykow i modlitw wynoszacych pod niebo wspanialomyslnosc Namiestnika Zuruk. Kiedy wreszcie upadla fala uniesienia przez zamierajacy zgielk przebil sie drzacy glos Ezry Teklete. -Panie, ja i moja rodzina bedziemy slawic twoja dobroc... - przez moment walczyl ze wzruszeniem - Bysmy nigdy nie zapomnieli o chwili, w ktorej ofiarowales nam radosc zycia, na progu mego domu rozpale oliwny kaganek, by swiecil w dzien i w nocy: jak plomyk wdziecznosci w naszych duszach. I oto w ciemnosci goreje ognik oliwnego kaganka, a jego blask rozsuwa zlowroga kurtyne mroku. Widze wlasne dlonie, na ktorych spoczywa swietlane serce czyjejs podzieki za spelnione dobro. Migotliwy plomien rosnie, poteznieje, uwalnia jasnosc, ubiera wszystko wokol w biel. Blask rozgania ponure cienie, rozplata srebrzyste nici migoczace olsniewajacymi refleksami. Nastaje tak dlugo oczekiwany dzien - piekny i sloneczny, usmiechniety jak moja dusza zlakniona migotliwych promieni. Przez moment w uciekajacej ciemnosci majaczy kamienne oblicze Uttuku, a jego diamentowe zrenice, sploszone oddechem ciepla cofaja zimne sople lodu. Mrok przeradza sie w oslepiajaca jasnosc. Oliwny kaganek jest teraz gorejaca glownia, jest blaskiem Swietego Ognia. Przymruzywszy oczy przez potoki swiatla widze siedzacego na zlotym tronie An-Slonce. Jego dlon dzierzy szale dobra. Dostrzegam jak padaja na nia ofiarowane biedakom ziarna plaskorki - niczym perliste lzy wdziecznosci - i jak przewazaja obelisk szarego glazu skazonego rylcem nienawisci. Bog Ojciec spoglada na Nigniszzide-pania urodzajow, i na Ningirsu-boga wod, i na Babe-opiekunke porodow, i na Enlila-boga wiatrow, a wszyscy potakujaco kiwaja glowami. Sposrod tych postaci splecionych aureola usmiechu wychodzi Pani Lasu Zycia i majestatycznie plynac zbliza sie do mnie. Czuje na ramieniu wiotka dlon wlewajaca w dusze radosne uniesienie. Pod dotykiem delikatniejszym od pieszczoty wstepuje na droge uformowana z blekitu. Ide ku zlocistej rowninie, gdzie nad dziewiczym kobiercem kwiatow plynie nostalgiczna piesn ukojenia, gdzie skolatane mysli odnajduja tak dlugo oczekiwany spokoj. Tutaj, wsrod jasnych cieni, moge brodzic w migotliwym puchu zapomnienia. Wokol blask wiecznego dnia, ktory odtad towarzyszyc mi bedzie zawsze. Pokuta skonczona. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-27 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/