PODZIEKOWANIA Przygody Lorda Slizgacza Ksiazka ta powstawala w rozmaitych pokojach hotelowych w calej Europie w roku 1987. Skonczona zostala w maju w Tokio. Wszystkim kierownikom hoteli, ktorzy z zyczliwoscia dostarczali stosow hotelowej papeterii osobliwemu, dlugowlosemu mezczyznie o czwartej nad ranem - wielkie dzieki.Robert Smith uznal ksiazke za dobra i dlatego ja czytacie... Merck, ktorego nazwisko jest za dlugie, zeby je napisac, ubil ten piekielny interes... Rod i Andy (jak zwykle) patrzyli zdziwieni... Shaun Hutson eksplodowal gejzerem krwi i wnetrznosci... Steve Harris grozil torturami, jezeli nie zostanie wydana... Wszystkim wymienionym powyzej i tym, ktorym ucho wiedlo, gdy powstawala ta ksiazka - bardzo wielkie dzieki. POSTACIE MiejscoweLord Iitam Slizgacz, dziedzic Findidnann Ksztalcony bez wiekszych rezultatow w szkole z internatem Thigwell; jego mlodosc (trudna) odcisnela sie uposledzeniem fizycznym. Mimo wieku trzydziestu pieciu lat utrzymuje dziecieca slabosc do ponczoch oraz pantofli na szpilkach, a w czasie, ktory opisuje ta ksiazka, nadal jest prawiczkiem. Lokaj Wysoki, dystyngowany facet, lat okolo czterdziestu. Znacznie lysiejacy od czola. Posiada kilka dosc szczegolnych zainteresowan. Pulkownik lotnictwa Bili Symes-Grosz (w stanie spoczynku) Szescdziesiecioletni oficer RAF-u, najblizszy sasiad lorda Iitama. W wyniku sklonnosci do mlodych rekrutow zostal zwolniony ze sluzby. Niecierpliwie czeka na powtorne powolanie. Tajna Armia Znajomy Symesa-Grosza, wypozyczony lordowi Iitamowi pod falszywym pretekstem. Z zalozenia, wyglad jest tajny. Jock McVitie Barcelona Gderliwy karczmarz, zawiadowca, nadzorca telefonu oraz wlasciciel wiejskiej stacji benzynowej. Goscie Roderick Morte D'Arthur Tennison oraz jego zona, Margot Smith. Wielki, niezdarny swir z wyzszych klas. Zona, ktora nie zgodzila sie przy slubie na zmiane nazwiska, mala, gruba i niebezpieczna feministka. Maja dwoje dzieci. Brian i Letycja Taylor Ciagle pijany szkocki wydawca oraz malzonka - Amerykanka, dobrze wyposazona przez nature, majaca w komorkach po osiem par chromosomow; bezdzietni. Mark i Cyntia West Z pozoru doskonala para. Mlodzi, przystojni i bogaci. Nie sa po slubie na tyle dlugo, by miec dzieci. Jak sie okaze, jest to ostatnia rzecz, o jakiej mysla. CZESC I Klopot I Stworzenie bestii doskonalej -Phi! - Lord Iitam Slizgacz parsknal z odraza i trzasnal gazeta o blat debowego stolika wzbijajac kleby kurzu. - Cholera, nawet na owocach nie mozna zarobic! - Galka oczna uwydatniona monoklem sledzila naglowek: - "Trzy tysiace osob jadlo jedna truskawke." - Baa! - ryknal i wstal z wiktorianskiego fotela o wysokim oparciu i wyblaklej tapicerce. Zegar szafkowy, stojacy przy debowej boazerii, sennie tykajac zblizal sie do godziny czwartej po poludniu. Wtedy dwuskrzydlowe drzwi rozchylily sie. Oto zjawil sie Lokaj z wozkiem do herbaty.-Panska herbata, sir - oznajmil Lokaj. - Czy wolno mi zapytac, czy wasza lordowska mosc zyczy sobie goraca wode dzisiaj wieczorem? -Tak, oczywiscie - odparl lord Iitam. -Ahem!- Lokaj odchrzaknal i wyciagnal przed siebie reke, dlonia do gory. -Och, juz dobrze, dobrze - Iitam zrzedzil nerwowo, grzebiac gleboko w kieszeni fraka, az wydobyl monete piecdziesieciopensowa. - Czy to wystarczy? -W zupelnosci, sir - zapewnil Lokaj, a jego dlon zamknela sie na pieniazku przeznaczonym do automatu gazowego, po czym delikatnie wsunela go do kieszeni kamizelki. -Pieniadze, pieniadze, pieniadze - jeczal lkam. - Cholera, pieniedzy nie ma, nie stac nas nawet na ciepla wode, nie stac nas na kochanke, nie moge nawet kupic sobie porzadnej pary butow na szpilkach, z krokodylej skory. Ile zostalo mi samochodow? -Szesc, sir. -Szesc? To wszystko? Jestem pewien, ze mam siedem. -Nie, sir. Zderzyl sie pan ze spychaczem dwa tygodnie temu. Teraz ma pan szesc. -Och! - wymamrotal nieprzytomnie Iitam. - Wiec to byl spychacz. Moj Boze, zostalo tylko szesc. - Zamyslil sie. - Musze sprzedac jednego. Lokaju. Pojedz tym bialym dzis wieczorem do miasta i sprzedaj go. -Obawiam sie, ze to niemozliwe, sir. -Niemozliwe? Dlaczego? -Poniewaz nie mamy ani kropli benzyny i nie stac nas na kupno, sir. Iitam osunal sie na krzeslo. Dziedzic wlosci Findidnann w zapomnianych gorach Szkocji zalatwiony byl na dobre. Zadnych pieniedzy, zadnych dochodow. Opuscil wzrok na swe zdarte lakierki na wysokich obcasach i zmarszczyl ich ostre czubki. -Coz robic. Lokaju? - zajeczal. -Ahem! - Lokaj ponownie kaszlnal. - Studiowalem ostatnio orientalne i japonskie sposoby rozwiazania tego problemu, sir, i zdaje sie, ze na cos sie natknalem. -Uch - przerwal mu Iitam. - Japonce, zoltki, niepodobna. Ksiaze Edynburga mial racje, wszyscy skonczymy jako zoltki ze skosnymi oczami. Nie. Nie mam zamiaru zamienic posiadlosci Findidnann w jakas cholerna celtycka krwawa laznie. Cholera, przeciez wygralismy wojne, ot co. Boze, chron Krolowa. Lokaju - Iitam osunal sie jeszcze bardziej w fotelu i poczal wsciekle czyscic monokl. - Wole raczej byc biednym, niz poddac sie wschodzacej potedze jena. - Dalej uparcie tarl szklo. Lokaj wciagnal gleboko powietrze. -Sir, ja.. ja... ja... mam pomysl - obwiescil w koncu. Iitam wcisnal monokl w oko i bacznie przyjrzal sie Lokajowi. -Ty? - szeptal z niedowierzaniem. - Ty masz pomysl? - Jego oczy niepewnie przenosily sie z jednej strony na druga, a na usta wypelzl zlowieszczy usmiech. - No, to posluchajmy, chlopie - zaryczal nagle. -Sir, roboty, eee... automaty, technika, poprawienie pewnych naturalnych funkcji przez zastosowanie pewnych nowoczesnych rozwiazan technicznych, by... -Tak, tak - Iitam glosno wzgardzil tym tematem skaczac na rowne nogi. - Latwo ci spekulowac, ale coz my mamy do zautomatyzowania? - Jednym susem wskoczyl na stol, zdrapujac szpilkami politure. - A- Co?- ryczal, wymachujac rekami niczym derwisz. - Co? - krzyknal i przykucnal jak ptak. - Co? - teraz glos zmienil w szorstki szept, a jego oczy napotkaly wiszacy na scianie portret zmarlego wuja. Lokaj ciagnal dalej. -Sam osobiscie zaprojektowalem i wykonalem jedna rzecz i jestem pewien, ze wasza lordowska mosc... -Na wynalazki jeszcze przyjdzie kolej! - krzyknal Iitam i uniosl sie dramatycznie. - Twoj czas jeszcze nie nadszedl, ale moze... - Jego wzrok napotkal wypchane trofea zdobiace sciany: sufit: bazanty, borsuki, gronostaje, lwy, tygrysy, gesi, lasice, losie, niedzwiedzie, weze, ryby. Wpatrywal sie dalej: orly, golebie, pancerniki, chomiki, skoczki pustynne, psy i dwudziesty trzeci dziedzic Findidnann... takze wypchany. To jest to, pomyslal Iitam. -Sir, moj maly wynalazek jest doskonaly i nie... -Wspaniale, Lokaju, wspanialy pomysl! - ryknal Iitam. Zeskoczyl ze stolu i niczym w biegu przez plotki pognal do teleskopu astronomicznego z polyskujacej blachy, dlugiego na szesc stop, skierowanego na mokradla. Niemal wepchnal w niego oko i wodzil luneta po horyzoncie. - Polowania, Lokaju, strzelanie, ryby przez caly rok, bez konca, niezniszczalne, elektroniczne... nie do wiary. -I zupelnie nie do jedzenia, sir. -Eee... tam, czlowieku, bzdury - wybuchnal Iitam w odpowiedzi. - To drobiazg. Czy Kolumb przerwal odkrywanie swiata tylko dlatego, ze nie mogl go zjesc? Czy zapach jablka, ktore spadlo Newtonowi na glowe, wplynal na teorie grawitacji, he? Iitam ucapil entuzjastycznie Lokaja za ramiona i potrzasnal nim przyjacielsko. -No? - pisnal. - Oczywiscie, ze nie. -Alez, sir - zawodzil Lokaj. - Moj pomysl... -Twoj pomysl - Iitam ze zloscia uderzyl otwarta dlonia w wozek do herbaty. - Twoj pomysl - mowil drwiaco. - Ale moj geniusz. Ja, dwudziesty piaty dziedzic Findidnann, lord Iitam Slizgacz, zapisze sie w historii jako czlowiek, ktory... - przerwal. - Jaki dzisiaj dzien? -Dwudziesty trzeci, sir. -Doskonale - zasyczal, wyrywajac szuflade z biurka i rozrzucajac jej zawartosc po pokoju. - Aha! - wrzasnal, gdy wyciagnal Rocznik Brytyjskich Sportow Terenowych. Zaczal goraczkowo poszukiwac wrzesnia. - Tutaj, patrz, dwudziesty trzeci, i tutaj - otworzyl na nastepnej stronie. - "CUDOWNY DWUNASTY." - Zatrzasnal ksiege triumfalnie. -Wiesz, co to znaczy? Ja, lkam Slizgacz, ustanowie najbardziej niewiarygodny wyczyn w historii myslistwa. Polowanie na kuropatwy przez caly rok. Ta okolica zapelni sie ludzmi. Wszyscy, absolutnie, ociekac beda forsa, a ja potrafie juz ja przejac. Musimy od razu przystapic do rzeczy. Cudownego Trzeciego to dobra data, zeby zaczac. Musimy od razu przystapic do rzeczy. Za pare tygodni. Zapros wszystkich! - ryknal. -Sir? - wtracil Lokaj. - Sir. -Och, co teraz? -Nie ma pan zadnych kuropatw. -To je zrobie - oznajmil lkam triumfujaco. - A teraz - kontynuowal - zaproszenia. Potrzeba mi jakies pol tuzina mlotkow, ktorzy nie potrafia strzelac. Kogo znamy? -Nie mamy juz przyjaciol. Wszystkim jestesmy winni pieniadze. -W takim razie wykorzystamy stary album z Thigwell; stare szkolne wiezi, te rzeczy. Zagraj w lotki i wytypuj szesc nazwisk. Napisz im, ze to jest oficjalny zjazd absolwentow Thigwell, czy cos podobnego. Do nich przemowia wzniosle rzeczy. Cokolwiek zrobisz, nie wspominaj pod zadnym pozorem o polowaniu na kuropatwy, dopoki nie przybeda tutaj. Nie chce, zeby ktos inny cos tu zwietrzyl. -Sir, naprawde wydaje mi sie, ze ponosi pana. Nie chcialbym byc nachalny, ale moj maly wynalazek czeka pod schodami, aby wyprobowal pan... -DOSYC! - krzyknal lord lkam. - : Place tobie jako lokajowi, a nie jakiemus Robinsonowi od wynalazkow. Teraz splywaj i przygotuj mi kapiel. Lokaj zesztywnial i glosno wciagnal powietrze. Nie placono mu od miesiecy, ale alternatywa byla szychta w Piolunowym Zagajniku. -Czy to wszystko, sir? - zapytal z szelmowskim usmiechem. -Tak, tak, odejdz. - Iitam przegladal juz ksiazki w biblioteczce. Zamyslil sie gleboko. Ksiazki o astronomii, okultyzmie, wojskowosci, filozofii, religii i podobne, wypelnialy gorne polki; nizsze zajmowala pornografia, katalogi pantofli na szpilkach i album parow brytyjskich Burke'a. Nic, pomyslal, co pomogloby zbudowac stado szybkich, prawdziwych, poslusznych kuropatw. Popatrzyl w gore na portret wuja, czlowieka, ktorego tak bardzo podziwial. Odwzajemnil mu swirniete spojrzenie. -Gdzie znajde kogos, kto to dla mnie zrobi? - zamruczal. Nagle zaswitala mu w glowie pewna mozliwosc. Pochylil sie i podniosl ksiazke z kodami sygnalowymi semaforow. II Tajny agent Iitam gramolil sie zwirowa sciezka do gotyckiej koszmary, zwienczonej licznymi wiezyczkami, ktora stanowila rezydencje jego najblizszego sasiada, pulkownika lotnictwa, Billa Symesa-Grosza. Lord Findidnann nie przywykl do niedogodnosci takiej jak trzymilowy spacer podmoklym trzesawiskiem i zupelnie nie byl przygotowany do marszu przez tak nielaskawy teren. W wyniku tego para jego najlepszych wloskich pantofli na wysokim obcasie, z niebieskiej skory, ulegla zniszczeniu, co w polaczeniu z upiornie wczesna pora, to znaczy godzina siodma trzydziesci nad ranem, wprawilo go w nastroj nieszczesliwy, gdy dotarl wreszcie do frontowej bramy.-Stoj! Kto idzie? - zaskrzeczal jakis niezidentyfikowany, dobiegajacy nie wiadomo skad, dzieciecy glos: -Lord Iitam Slizgacz. Przyszedlem zobaczyc sie z pulkownikiem. Prosze powiedziec mu, ze jestem. -Zbliz sie i podaj haslo - ponownie zaskrzeczal glos, tym razem o ton wyzej, a dzwiek emanowal tajemniczo z gestego bluszczu przy wielkich debowych drzwiach, nabijanych zelaznymi cwiekami. -Tylko powiedz pulkownikowi, ze jestem - zajeczal Iitam, kolyszac sie na popekanych szpilkach. - A wlasciwie to daj sobie spokoj, sam mu powiem. - Zblizyl sie do frontowych drzwi. Pierwszy strzal roztrzaskal ogrodowego skrzata, Iitam wrzasnal przerazliwie. -Ty glupi zgrzybialy szczylu! - krzyknal biegnac, aby schowac sie za murem. Strzal z drugiej lufy oderwal od jego fraka oba ogony, a Iitam zanurkowal glowa w dol ponad niskim murem ogrodowym, zostawiwszy oba pantofle pionowo wetkniete w zwir. Rozlegl sie glosny plusk, gdy wlecial glowa w dekoracyjna fose za murem. -Przerwac ogienl - zaryczal jakis glos, bardziej dorosly. - Przepraszam, chlopie. Mozesz juz wyjsc z ukrycia. Jest bezpiecznie. Iitam ostroznie wyjrzal zza murku. Przed frontowymi drzwiami stal pulkownik lotnictwa Grosz i poklepywal malego dzieciaka ubranego w bawarskie skorzane spodenki i kapelusz zwiadowcy; gowniarz dzierzyl ogromna dwururke. -Uciekaj teraz, Rommel! - zaryczal pulkownik. - Pobaw sie z Goebbelsem. Goering moze podac herbate. Dzieciak popedzil za dom. Iitam wyplul stechla, zielonkawa wode i powstal. Byl przemoczony do suchej nitki, caly oblepiony blotem i zielonym szlamem. Popatrzyl po sobie. Jego najlepsze siatkowe ponczochy byly w ruinie, a paznokcie pokrywala skorupa mulu. Jednakze monokl pozostal na miejscu. -Do kurwy nedzy, co tu sie dzieje? - krzyknal. -Ochrona, staruszku, nigdy za wiele ostroznosci, co? Przepraszam za kapiel, jeszcze sie gniewasz? Wlaz do srodka, sniadanie gotowe. - Powiedziawszy to wszedl do domu. -Wiec - mowil pulkownik, nalewajac herbate, w jadalni o sklepieniu z drewnianych belek, otoczonej waska galeria - otrzymalem wiadomosc od ciebie wczoraj wieczorem. Ciagle nie rozumiem, dlaczego twoj wujek nie zalozyl sobie telefonu. -Nie cierpial Ministerstwa Poczt - zamruczal Iitam, caly okryty kocami i targany dreszczami. - Odmawiali przyjmowania telegramow od golebi pocztowych, stad taki warunek pojawil sie w jego testamencie... zadnych telefonow w posiadlosci Findidnann. -Nieco niedogodne - odparl pulkownik. - A jednak - pochylil sie i odstawil imbryk - bardziej bezpieczne - zasyczal. - No, a co z tym szalonym planem? Wspomniales cos o Japoncach. - Gwaltownie zlapal Iitama za noge. - Nie lubie ich, nigdy nie lubilem. -Zdaje sie, ze napomknalem o orientalnym rozwiazaniu, ktore zaproponowal moj kolega - zauwazyl chytrze Iitam. -Dla kogo pracujesz? - wybuchnal pulkownik. -Naprawde nie moge powiedziec - odparl Iitam zdejmujac dramatycznie monokl. -Cii, cii, co? - draznil go lotnik. -Obiecalem dochowac tajemnicy - stanowczo stwierdzil Iitam. -To musi byc cholernie wazne, ze az zwracaja sie do mnie, cholernie wazne. Dwadziescia lat czekalem na ten kryzys. Wiedzialem, ze sie jeszcze do mnie zglosza. - Skierowal zamglony wzrok na szyby w olowianych ramach. - Potrzebujesz speca? - zapytal nagle. - Wykwalifikowanego zabijake? Iitam zalozyl z powrotem monokl i rozpromienil sie mimo zmarznietych kolan. -Tak - powiedzial spokojnie. - Taka mam prosbe. -Naprawde nie mozesz powiedziec, o co chodzi? - blagal go zapalczywie pulkownik lotnictwa. -Znasz zasady, wedlug ktorych postepujemy - oznajmil twardo Iitam i az cieplej zrobilo mu sie przez to szachrajstwo, mimo mokrego ubrania. - Za duzo nie nalezy mowic. -Racja, racja. Sciany maja uszy, he? Pulkownik usiadl ponownie i wcisnal mu wojskowa porcje ciasta na porcelanowy talerz Luftwaffe. Iitam wbil wzrok w podarunek i zmarszczyl nos. -Nie, dziekuje. -Goering! - zaryczal Grosz. - Chodz, moj aniolku, i zbierz te talerze. W jadalni pojawil sie ubrany w komze ministrant i poruszajac sie posuwiscie, pozbieral naczynia ze stolu. -Dobry chlopak z ciebie, Goering. Srebrna zastawe mozesz zostawic na pozniej. - Wskazal na ogromna tace do pieczystego i srebrna pokrywe, ktore stanowily centralny punkt stolu. - Moglby upuscic, rozumiesz - zwrocil sie do Iitama - a wtedy musialbym go przetrzepac - zadrzal nieznacznie, a oczy znow zaszly mu mgla. - Wszystkim chlopakom z wioski cholernie dobrze robi odrobina dyscypliny, porzadne zlojenie skory, kiedy na to zasluguja; to takie zimne prysznice na gorace glowy. Do licha, mowie ci, zasluguja na to - zarechotal i powrocil do rzeczywistosci. - Pewnie, niektorzy nie sa w stanie tego zniesc. Kilku chlopakow rzucilo sie na mnie w zeszlym tygodniu. Odeslalem ich, ale... - znowu go ponioslo. - Caly czas przychodza nowi do swego starego, kochanego, nadzianego wuja... - Oblizal wargi. Po chwili obnazyl kly w szerokim usmiechu, a Goering znikl bezszelestnie. Mysl, ze ten lubiezny staruch buszuje wsrod dojrzewajacej miejscowej, mlodzi, byla dla Iitama wstretna, bedac jednakze samemu angielskim arystokrata, a co za tym idzie, takze zboczencem, zdecydowal sie przyjac bardziej pragmatyczna postawe. -W takim razie, gdzie ten spec? - zapytal. - I kiedy moze zaczac? -Jest tutaj i zacznie od razu - oznajmil pulkownik dumnie. - Wlasciwie, byl tu przez caly czas naszej rozmowy. Iitam rozejrzal sie, zaskoczony. Galeria dookola pelna byla mieczy, broni palnej i modeli samolotow. Czlowiek bywa czasami maniakiem. -Gdzie on jest? - zapytal zniecierpliwiony. -UKAZ SIE! - zaryczal stary wujek, zrywajac pokrywe z ozdobnej tacy na pieczyste, by ukazac wielki sliwkowy pudding z wisienka na wierzchu. Pudding przemowil: -Dzien dobry, pulkowniku - glos mial szorstki, wladczy i monotonny. Iitamowi zabraklo slow. -No, staruszku, oto on. SAS - Borneo, Malaje, Polnocna Irlandia, Oman; ladunki wybuchowe, bron palna, noze, druty potykajace, trucizny. Powiedz slowo, a on juz je zabije. Mistrz przebrania i mistyfikacji, wzor dyskrecji. Iitam doszedl nieco do siebie i-spojrzal w dwie wielkie sliwki zakladajac, ze to oczy. -Czy mozesz zrobic dla mnie stadko kuropatw? - zapytal, pelen napiecia. -Oczywiscie - odparl pudding sliwkowy beznamietnie. - Z glowica nuklearna, kuropatwa powietrze-powietrze, kuropatwa z gazem bojowym, kuropatwa wczesnego ostrzegania. Cokolwiek sobie zazyczysz. -To wszystko w kuropatwie? - wykrzyknal zdziwiony Iitam. Pudding sliwkowy zakrecil sie w likierze i skierowal ku pulkownikowi. -Kim jest ten idiota? - zapytal. -Psst. Ciii, ciii, nie moge nic mowic. -Dla twej informacji, lordzie Slizgaczu - rozpoczal wyklad pudding - kuropatwa jest najbardziej przerazajaca bronia sil specjalnych. Gdybys byl na uslugach Jej Wysokosci tak dlugo jak ja, poznalbys wartosc-taktyczna dobrego stada kuropatw. Iitama poczela rozpierac duma. -Tak, tak - przerwal. - To jest powszechnie wiadome, ale ta kuropatwa nie moze dac sie zestrzelic. Potrafisz wykonac cos takiego? -Nikt nie zestrzeli mojej kuropatwy, nie majac najpierw do czynienia ze mna - zadeklarowal pudding. -Doskonale, wynajmuje cie. Chce, zeby te kuropatwy wzlecialy trzeciego pazdziernika o drugiej po poludniu. Nad mokradlami. Znakomicie, pulkowniku. - Cieplo ujal wysuszona dlon starego zboczucha. - Uratowales mi glowe. -Czy jestem wolny, sir? - zapytal pudding. -Tak - odparl pulkownik Symes-Grosz. - Od teraz bedziesz dzialal samotnie i kontaktowal sie ze mna, albo z lordem Iitamem, jedynie w przypadkach naglacych, zrozumiano? -Zrozumiano, sir. Jeszcze jedno, sir. Sugeruje zniszczenie wszelkich dowodow tego spotkania. -Cholernie dobry pomysl - odparl pulkownik. -Jakich dowodow? - zaciekawil sie podejrzliwy Iitam. -Proponuje, zebyscie polali mnie brandy i zaserwowali zapalonego. III Wynalazek Lokaja Iitam siedzial w swym gabinecie ze stopami w goracej wodzie z dodatkiem soli. Caly przykryty byl recznikami i studiowal przez teleskop nocne niebo, od czasu do czasu marszczac nos w pelnej koncentracji. W podwojnych drzwiach bezszelestnie pojawil sie Lokaj.-Wyslalem zaproszenia do trzech par malzenskich, sir. -Myslisz, ze poluja na kuropatwy? - spytal Iitam, ciagle zerkajac w soczewki. -Album absolwentow nie zawiera tego typu informacji, sir. -Nie, nie, glupcze, tam, w gorze - odwrocil glowe od teleskopu i spojrzal na planete Ziemie. - Tam, w niebie, na Marsie, myslisz, ze poluja na kuropatwy, albo cos innego? Fascynujaca mysl, he? -Fascynujaca - powtorzyl Lokaj niczym echo, wcale niezafascynowany. -No, to jakie masz nazwiska? - krzyknal Iitam wracajac do obserwacji. -Roderick Morte D'Arthur Tennison, Brian Taylor i Mark West. Wszyscy sa zonaci i nie znaja sie nawzajem z powodu roznicy wieku. -Ale ja znam jednego - obwiescil Iitam. - Roderick, prawdziwy dupek. Po grze w rugby stawalismy mu na uszach i dzemem smarowalismy mu jaja. To byly piekne dni. No, wspaniale sie spisales. Lokaju. Jezeli pozostala dwojka jest tak przymulona jak on, to jestesmy uratowani - zamilkl. - Boze, jakaz kobieta wyszla za takiego mula blotnego? W kazdym razie. Lokaju, ja tez swoja robote wykonalem. -Coz takiego, sir? -Naklonilem tego starego, lubieznego pedofila, pulkownika z drugiej strony mokradel, zeby pozyczyl pewnego swirnietego szpiega do skonstruowania dla mnie stadka kuropatw. Lada moment bedzie dla mnie pracowac. Mowie ci. Lokaju, slowami niesmiertelnego Sherlocka Holmesa - gra rozpoczeta. -Czy mam rozumiec, ze moje uslugi nie sa juz konieczne? - zapytal Lokaj udajac uraze. -He? - parsknal Iitam. - Nie, oczywiscie, ze nie. Ten gosc nie jest lokajem. Jak go zobaczylem, byl sliwkowym pud... - Iitam zawahal sie -...eee, eee sliwkowym facetem. Taki sliwusi-milusi facecik, no, rozumiesz, o co biega. -Gdzie on sie zatrzyma, sir? - zapytal chlodno Lokaj. -Och, w ogole go nie zobaczysz. Jest taki jakis skryty. Gdziekolwiek. Moze w tym imbryku, he, he, he? -Czy to wszystko, sir?, -Tak, Lokaju. Tak, odejdz. Wspaniale dni przed nami. Wspaniale. - Spojrzal na swoje stopy i zaczal spiewac, nosowo, monotonnie... "To stopy te za dawnych lat stapaly wsrod zielonych Anglii pol i swieta... eee... kuropatwa Iitama... he, he, he..." Smiech przycichl, gdy Lokaj, ledwo panujac nad soba, zamknal drzwi i stanal przed gabinetem. Oparl sie o chlodna kamienna sciane, a jego mysli gonily jak oszalale. Nowi ludzie, szpiedzy, tajni agenci. Dosyc, ze ignorowano jego pomysly, gardzono inwencja, ale wprowadzanie kogos obcego? Lokaj widzial oczyma duszy, jak blednie jego uzytecznosc, to oznaczalo bezrobocie i jeszcze... Zamarl, a pot zaczal sciekac mu po dloni. Wspomnienia wracaly, a twarz robila sie coraz bardziej blada. -Johnie Lokaju - oznajmil sedzia. - Szalbiercza sprzedaz szczatkow osob, ktore zeszly z tego swiata, to powazny zarzut, nie mniej powazny niz zarzut grzebania niewlasciwych organow z niewlasciwymi zwlokami, w niewlasciwych grobach. Pojdziesz na dziesiec lat do wiezienia. John Lokaj nie zamierzal zejsc na droge przestepstwa, ale smierc nie byla juz dla niego tym, czym dawniej. Praca kierowcy w firmie pogrzebowej nie byla zbyt dobrze platna. Ludzie zyli dluzej, umierali gwaltowniej, a za pochowek placili mniej. Pewien pomysl przyszedl mu do glowy, kiedy chowal jedna z rozczlonkowanych ofiar slynnych morderstw w Tandoori. Pozostawil tylko maly palec zmarlego i wypelnil trumne workami z piaskiem. Nikt niczego nie wywachal. I juz tylko maly krok dzielil Lokaja od zakopywania niewlasciwych ludzi, podstawiania zwlok miejscowych przestepcow za "ukochanego Jeffrey'a, lat 75, powolanego nagle przez Boga". A ukochany Jeffrey tymczasem byl ciety przez studentow medycyny w londynskim szpitalu w Whitechapel. -Ciala - zamruczal glosno Lokaj, jeszcze znieruchomialy przy lodowatej scianie przed gabinetem dziedzica. - Zimne, gladkie, czyste i porzadne. Nic tak zwariowanego, jak ta sprawa, cholera, ze szpiegiem. Kurwa, po co to? Jego pelen kultury jezyk stopniowo ustepowal pod naporem szorstkiego slangu, gdyz John Lokaj pochodzil z East Endu. Lokaj to jego przezwisko, ktore otrzymal w Piolunowym Zagajniku, gdzie takze zyskal sztuczny akcent i maniery lokaja, uslugujac, co wazniejszym wspoltowarzyszom. Wykrzywil twarz jak w agonii, kiedy wspomnienie przeciagalo sie. Zaniosl herbate do celi dziesiatej, dla Jacka Munro zwanego "Piec funciakow za sznyta" (a w skrocie "Sznyciarz"), ktory otrzymal cztery dozywocia za rozprucie brzucha wujkowi i calej rodzinie w trakcie sporu przy grze w kasztany. -Herbata, sir - oznajmil stajac w drzwiach celi. -Jebnij to na wyro, chlopie - sapnal Sznyciarz, ktory od dziecinstwa cierpial na astme. Lokaj stanal przy szarych i szorstkich kocach pokrywajacych prycze Sznyciarza, po czym pochylil sie, by nalac herbaty do popekanego wieziennego kubka. Kiedy strumien cieczy zaczal splywac lukiem w dol, John Lokaj zamarl. Poczul jak peczniejacy czlonek napiera mu od wewnatrz na pasiak; bulwa wielka jak noga malego Cygana probowala przedostac sie przez rozporek, mocujac sie niespokojnie z materialem. Lokaj zarumienil sie. Nie potrafil tego zrozumiec. Nigdy nic tak go nie poruszylo. Moze to w wyniku "szkolenia charakteru" przez jego ojca, ktorego ulubiona metoda bylo przewiazywanie gumowej tasmy wokol moszny i uderzenie w jaja kijem od krykieta? -O, kurwa, stanal ci - zakaszlal poruszony Sznyciarz. - Nalewasz mi herbate, kurwa twoja mac, z fiutem na bacznosc! - Sznyciarz zrzucil gazete i skoczyl na rowne nogi. -Wybacz, Sznyciarz - zaskrzeczala podniecona pokojoweczka, przerazona nie na zarty. Sznyciarz zblizyl swoja nieogolona, pokryta wypryskami twarz, pod sam nos Lokaja, tak blisko, ze ten poczul jego stechly oddech. Zupelnie jakby krowia dupa eksplodowala przy kazdym slowie. -Jestes pieprzony pedzlu, co. Lokaj? Szczeka opadla Lokajowi, ale nie wydobyl z siebie ani slowa. -Lubie pedalow - skrzywil sie w usmiechu Sznyciarz i opuscil spodnie, odslaniajac brudne, poplamione moczem slipy. - I zaraz bede cie mial. Lokaj otworzyl oczy. Przed drzwiami Iitama stal jedynie trzydziesci sekund, ale caly zlany byl potem, a serce wsciekle tluklo sie w jego piersiach. Od tamtego dnia w wiezieniu nie mial nawet sladu erekcji; zadnej, nawet najdrobniejszej fizycznej seksualnej pokusy, tylko samotne, kliniczne poszukiwania wymeczonych pragnien. Wkrotce po tym uciekl z wiezienia. Znalazl go lord Iitam, nagiego, w rowie w posiadlosci Findidnann. Lokaj rozpoznal w lordzie pokrewna, umeczona dusze, w cylindrze, fraku, ponczochach, pasie do ponczoch i obcislych wysokich butach. A Iitam wykorzystal okazje i zwolnil cala sluzbe, by zastapic ich ta nowa, horrendalnie nisko platna alternatywa. Lokaj wiedzial, ze wszystko zawdziecza Iitamowi i nie zamierzal dac mu sie usidlic w tej najnowszej szalonej eskapadzie. Dla dobra ich obu. Rzucil sie korytarzem w strone pokojow dla sluzby. Musial to zobaczyc, swoj wynalazek - dotknac go, popiescic. Szukal niespokojnie klucza w kieszonce kamizelki. Klucza do swych snow. Drzwi otworzyly sie wreszcie na osciez i oczy Lokaja rozpromienily sie. -Jestes, moja piekna, twoj czas nadejdzie. - Oddychal z uwielbieniem. Stala tam. Polyskujaca orgia stalowych cylindrow i pierscieni, wysoka na dwie stopy, na teleskopowych nogach. Poruszala sie na blizniaczych gasienicach, obu szerokich na szesc cali; dzieki temu mogla scigac ofiare na wszelkiej nawierzchni, z predkoscia do trzydziestu mil na godzine. - Iitam oszalal. Nie chce mnie sluchac - wyszeptal Lokaj. - Mechaniczna kuropatwa! - parsknal. - Szpiedzy, wariaci. Ale nas nie moze zabic, moja piekna, och, nie - usiadl obok maszyny. - Mam plan, zeby Iitam przejrzal na oczy, a wtedy ty, ja i dobry lord Slizgacz zarobimy krocie pieniedzy. Usmiechnal sie i jeszcze raz spojrzal na dziecko swego umyslu, swoje dzielo, mechanicznie uzewnetrznienie jego umeczonej duszy, sen inzyniera. Ledzwiorotor - penis doskonaly. IV Ubita smietanka Byl to maly, nowy dom, z trzema sypialniami, na srednim poziomie, w nowym miasteczku, nieco na polnoc od Londynu, prawie na wsi. Pan domu sluzyl niegdys w marynarce przez krotki czas, wpierw ukonczywszy prywatna szkole w Thigwell, ale zrezygnowal, za rada swego dowodcy? po uplywie krotkiego, trzyletniego okresu. W czasie krotkiej sluzby dla Jej Wysokosci nasz czlowiek spod numeru 33 na Nouvelle Drive zdolal zagiac ostry koniec fregaty, uderzyc w mine tralowcem i prawie zatopic lodz podwodna, na ktorej skladal wizyte, zapomniawszy zamknac wlaz przed zanurzeniem. Po odejsciu ze sluzby na morzu zostal - z umiarkowanym powodzeniem- agentem ubezpieczeniowym. Zdawal sie posiadac niesamowity dryg przewidywania wszelkiego ryzyka. Ukochana swa spotkal w miejscowym supermarkecie niedaleko Portsmouth, gdzie wlasnie zdemolowal piramidke ustawiona z tysiaca pieciuset puszek poludniowoafrykanskich brzoskwin, pokrojonych w plasterki.-Strasznie mi przykro! - krzyczal, brodzac w masie powygniatanych puszek, by ratowac pewna ludzka drobine nimi przywalona. -Dranie! - wrzeszczala przygnieciona kobieta, bowiem prawdopodobnie przynaleznoscia do tej wlasnie plci istota owa sie legitymowala. Zaczerwienil sie. Nigdy w zyciu nie slyszal, by kobieta przeklinala. Nie byl nawet pewien, coz to znaczy. -Oj, hmm, strasznie, strasznie mi przykro - wybakal. -Poludniowoafrykanskie bekarty!.- zanosila sie, rzucajac przerazajace spojrzenia gromadzacemu sie groznie dookola personelowi sklepu. -Jestem zmuszony prosic pania o opuszczenie sklepu... -Kapitalizm, zadza i rasizm, wszystko razem! - przerwala Margot, ciskajac jednoczesnie puszka w kierownika. - I jeszcze to sprzedajecie i mnie przesladujecie. Nasz byly oficer marynarki dzielnie wystapil naprzod, by zareagowac. -Przepraszam, sir, ale to wlasnie ja... - zamarl wpol slowa. Kobieta zlamala wlasnie puszka nos sprzedawcy i wszystko dookola pokryla krew. -Jejku - wyszeptal Tennison. -Chodz, przyglupie - zlapala go za przegub reki i popedzila wyjsciem pozarowym do stojacego przed sklepem morrisa minora. Wskoczyla za kierownice. -Popchnij, ofiaro! - krzyknela. Popchnal. Samochod zapalil, a on wskoczyl i pognali naprzod z rykiem silnika. -Sluchaj! - teraz on krzyczal. - Zostawilem wozek w sklepie... Trzepnela go przez glowe z niespotykana agresja. -GLUPIEC! - eksplodowala. - Ale jestes mezczyzna, a wszyscy mezczyzni to glupcy. -Ooo... tak - przyznal oszolomiony Tennison. -Ale potrzebny mi jest mezczyzna, a ty jestes mezczyzna - kontynuowala logiczne rozwazania. -Ooo, eee... tak - zgodzil sie Roderick i rozchmurzyl sie. -Jestes bardzo wysoki, bardzo duzy. - Wjechala ostro w zakret na prawo, nieomal wyrzucajac Rodericka przez drzwi. - I potrzebny mi duzy mezczyzna, w celach prokreacyjnych. - Zazgrzytala zebami i brawurowo ominela autobus. - Dla udoskonalenia kobiet przyszlosci, ktore beda dalej prowadzily walke - uderzyla noga w pedal hamulca i z piskiem opon, i z poslizgiem, staneli. - No, jestesmy - obwiescila otwierajac z impetem drzwi. -Gdzie? - zaciekawil sie Roderick. -W urzedzie notarialnym. Bierzemy slub. -CO? - wykrzyknal przerazony Roderick. - Co to, to nie. Tak wiec pobrali sie. Jej panienskie nazwisko brzmialo Margot Smith i takie pozostalo, gdyz odmowila zmiany. -Myslisz, ze mam za duze uszy? - dopytywal sie Roderick Morte D'Arthur Tennison, lypiac na swe odbicie w kuchennym oknie. Faktycznie, jego uszy byly niespotykanie wielkie, podobnie jak nos i sterczace przednie zeby, ale za to Roderick Morte D'Arthur byl prawdziwym olbrzymem. Wypial piers, a wybrzuszenie w grubym dzierganym swetrze po prostu unioslo sie ku gorze, niczym olbrzymie jablko Adama przy przelykaniu. -Cholernie dobry obiad, kochanie! - zaryczal, klepiac sie po brzuchu. - Popatrzyl na zlew z kleista szarawa masa. - A co to bylo, kochanie? -Zapiekanka z grzybami! - krzyknela z salonu zona. - I pospiesz sie z tymi naczyniami. Nie zuzyj calej goracej wody, bo trzeba wykapac dzieci. Jak mnie nie bedzie, to wyczysc dywan... - skrzek przycichl na moment, ale rozlegl sie ponownie, gdy drzwi do kuchni nieomal eksplodowaly i zjawila sie Margot Smith, wegetarianka, feministka i zapalczywa sabotazystka polowan - i przestan ogladac sie, do cholery, w tym oknie przez caly czas. Boze, jacy wy, mezczyzni, jestescie prozni. Roderick spuscil wzrok na patelnie, ktora trzymal w wielkich wlochatych lapskach. Chcial cos powiedziec, ale przegapil okazje. -Nie bedzie mnie, wiec nie czekaj. Nie ogladajcie ITV, jest film z tym gnojkiem, Charlesem Bronsonem i nie chce, zeby Emily ogladala takie rzeczy w tym wieku. Zrozumiano? -Jak najbardziej, kochanie - wymamrotal Roderick przyjaznie, a Margot westchnela gleboko. - Gdzie dzisiaj? - osmielil sie zapytac. -W salce koscielnej. Przeciw wyrobom ze skory. Organizujemy bojkot nowego sklepu obuwniczego w miescie, mordercy, dranie... Roderick spojrzal nerwowo na swoje nowe skorzane sandaly i skrzyzowal gigantyczne stopy odziane w skarpety. -Jejku, kochana, wspaniala rzecz. -Pewnie. No, to zmykam - powiedziala Margot mocujac sie z wiatrowka, ktora nakladala na drelichowy kombinezon. -Uuuch - wepchnela w koncu stopy w jasnozolte kalosze i otworzyla tylne drzwi. -Pa, kochanie! - zawolal za nia Roderick, machajac reka biala od mydla. -Tak, tak - Margot zupelnie go ignorowala. - I konia sobie nie wal, jak mnie nie bedzie. Domagam sie wieczorem pelnego ladunku, a nie tych marnych dziesieciu mililitrow. - Trzasnely drzwi i juz jej nie bylo. Skonczyl zmywanie, umyl dzieci, wyczyscil odkurzaczem dywan i ogladal BBC 2. W koncu podniosl list, ktory przyszedl rano, zaadresowany do niego. Niewiele listow otrzymywal, zachowal go wiec wlasnie na te chwile. Otworzyl go, przeczytal zaproszenie, potem uwaznie zlozyl papier i wsunal list do kieszeni fartucha. -Poczciwy stary lkam! - wykrzyknal. - Pewnie, ze pojade. V Zaprzyjazniona para Ekspres do Edynburga rozdzieral gwizdem noc; dwa blizniacze diesle paxman valletta pchaly do przodu lokomotywe "Piechota z Durham" z predkoscia 125 mil na godzine. Setki milionow funtow wydanych na budowe najszybszego na swiecie pociagu z lokomotywa spalinowa zapewnialy milionom pasazerow wygode i bezpieczenstwo, ale - jak wyjasniala w wagonie restauracyjnym Letycja P. Taylor, niegdys mieszkanka Dallas - kazda usluge zawsze mozna poprawic.-... i ten okropny zapach przy wlaczaniu hamulcow. Syf. Nie moga uzywac jakiegos odswiezacza do powietrza, czy co? Cierpie na zespol nosorozcowej nadwrazliwosci. Wiesz, co to jest? Wiesz, ile kosztuje leczenie? - Z ciekawoscia przyjrzala sie rastafarianowi - konduktorowi. Methuselah Ciaude Bimby Gary Smith nigdy nie widzial nosorozca, chociaz Letycja chyba by mu nie uwierzyla, gdyby sie do tego przyznal, ale mimo lokow rastafarianskich i zawadiacko nalozonej kolejarskiej czapki, faktycznie znal sie co nieco na pociagach. -Sianawna pani zrumie, ze te, no, taryczowe hamulyce som tutej zainstalowane - wyszczerzyl na nia rzad bialych lopat. - I sie rozumie, co nic z tym cholerstwem zyrobic siem nie da. Letycja przekrzywila glowe. Czy dobrze slyszala? Tarczowe? Hamulce? Nic z tego nie rozumiala. A zreszta, kogo to obchodzi? Chciala, zeby przerznal ja czarnuch i prosze, byl tutaj, na miejscu. Mial nawet na sobie cos podobnego do munduru. -O, jejku, jejku - zatrzepotala wymalowanymi powiekami. - Chyba bede musiala zatkac nosek. - Zlaczyla palec wskazujacy z kciukiem dla zaznaczenia szczegolnej natury swej medycznej kondycji, a Methuselah zauwazyl gustownie wymalowane sztuczne paznokcie. -Tak bardzo trudno oddychac - westchnela i zaczerpnela powietrze w pluca. Efekt byl natychmiastowy i zadziwiajacy. Wagon zdawal sie kurczyc, a Methuselah poczul, jak powietrze zostaje wysysane z jego ciala. Spojrzal z gory na potezna pare piersi przypierajacych go do sciany. Goraczkowo szukal jakiegos porownania... kopula Katedry Swietego Pawla, Hindenburg... -Dokad tu sie chodzi siusiu? - zajeczala Letycja, polyskujac wyborowymi, zaplombowanymi, wyszlifowanymi, uzupelnionymi koronkami i bardzo kosztownymi zebami. -Chyba, ze do kibla, paniusiu - zaskrzeczal Methuselah. - No, to znaczy, do tualety. -Och, dobrze - piersi opadly, jakby planowaly nastepny ruch. - W Ameryce mowimy na to "pokoj wypoczynkowy". -Chiba nie kce paniusia tamuj spac. -Nie planowalam, hm, jak masz na imie, moj ty madralo? -Methuselah. -Oooo, jak szampan. To mi sie podoba. Bede mowic do ciebie Meths. A teraz pokaz mi, gdzie jest ten pokoik, a dam tobie jeszcze wiecej takich paciorkow na czupryne. Methuselah zostal pognany korytarzem do najblizszego kibelka. Zastanawial sie, gdzie ona trzyma te koraliki. -Co za pieeelone gowno - wycedzil wraz ze slina Brian Taylor, zraszajac swego oponenta szkocka, piwem imbirowym, dwoma kawalkami zapiekanki z wieprzowina i odrobina musztardy (do smaku). -Spierdalaj - w odpowiedzi padlo kilka fragmentow frytek i kapusniaczek gorzkiego piwa. - Nie jestes alkoholikiem. -Kurwa, jestem. -Jak se dajesz, kurwa, w rure codziennie, to jeszcze nie jezdes pijak. Przeczytalem, ze mozesz byc alkoholikiem na dwoch piwach dziennie, albo chlac caly dzien i byc jak szczypiorek. -Sluchaj, jestem wicedyrektorem wydawnictwa; jestem Szkotem, jestem dziennikarzem, mam oblesna amerykanska dupcie, ktora - kurwa twa - wydala moja cala forse. I dlatego jestem alkoholikiem!!! Brian przygladal sie dnu swojej szklanki. Bylo puste, przezroczyste. Czas na nastepnego, pomyslal. -Chcezjezejenopywo? - zapytal. Cisza. Zerknal za stol, na rozpostarta na podlodze postac z reka na krzesle, z wywieszonym jezykiem i sladami zygowin na obslinionych ustach. -Pojebani chirurdzy mozgu - wymamrotal z odraza. - Koniec picia. -Ale musi gdzies byc umywalka w pociagu - zasyczala sfrustrowana Letycja. - Wiem, ze Anglicy potrafia nad soba panowac, ale to jest smieszne. -No, jezd jedna dla obslugi, we nastempnym wagonie, ale tyko dla pracownikow. Letycja rzucila mu przeciagle spojrzenie. -No, a ty jestes pracownikiem, co... jestes? - Pociagnela go korytarzem obok starszej pani w welnianym kapeluszu, obok mezczyzny o wielkich uszach i jego towarzyszki w ksztalcie torpedy i obok biznesmena zazarcie studiujacego Daily Mail. -Cholera - syczala. - Szybko. -Slucham pani? -Moj cholerny maz, Brian. Wchodz! Albo stracisz prace. Drzwi zatrzasnely sie za nimi. Znalezli sie sam na sam w malym pomieszczeniu ze zlewem, papierowymi recznikami i muszla splukiwana pedalem. -Psze pani - zaczal Methuselah, na prozno starajac sie okazac sluzbowa moc. - Nic zem nie zrobil, zeby przeszkodzic pani mezowi... -Jestesmy sami - zlowieszczo usmiechnela sie Letycja nadymajac piersi, az zagrozily przemieszczeniem uchwytu na reczniki. Zlapala Methuselaha za loki. -Ala! - krzyknal. - Kobieto, zostaw je. -Wez mnie, ty Zulusie, nadziej mnie na swoja wlocznie, na tego kudlatego dzikusa, ty cudowny zboju w mundurze. - Jej oczy zaplonely misjonarska pasja. - A jak przeszywac mnie bedziesz swoim szpikulcem, to nie zdejmuj kapelusza. -Kurwa, zbzikowalas! - krzyknal. - Jestem z Walthamstow. -Trudno i darmo, kochany - prychnela Letycja. - Jestes moj! Jedna reka chwycila go za jadra i mocno scisnela, a druga szarpnela za rozporek i zacisnela na jego penisie. -No, no, no, duzy chlopiec - oblizala usta w oczekiwaniu na jego smak. -O, Chryste! - jeknal Methuselah, przerazony. - Pusc jaja! Bylo juz za pozno. Kutas zniknal w jej ustach. Patrzyl z przerazeniem, jak niknie cal za calem, az do samego korzenia i jeszcze dalej, az pozostaly jedynie dwa samotne wloski lonowe, sterczace po obu stronach ust Letycji. Musiala zaczerpnac powietrza. -Mam najlepsza buzke w calym Dallas, synku i... Jej glos zalamal sie, gdy spojrzala do muszli. Bylo dlugie na szesc cali, brazowe i twarde, mialo juz pare dni, a zlozyl je bagazowy Kolei Brytyjskich, zjadlszy uprzednio ciezkie sniadanie. -Brrr! - wykrztusila i wskazala pomalowanym palcem na to odrazajace dzielo. - Skandal! Okropienstwo! Fe, ekskrement! Coz za obraza! -No - powiedziala zwracajac sie teraz do gowna. - Pojdziesz teraz sobie na spacerek. - I siegnela w gore po lancuszek. Brian Taylor uslyszal krzyk. -Nie, pani, nie ciagnij za to, to nie jest... Ale glos zaginal w szczeku torturowanego metalu, gdy hamulce awaryjne zacisnely sie i wiele przedmiotow, ktore do tej pory poruszaly sie w jednym kierunku, zademonstrowalo zasade przeciwnej reakcji w sposob, ktory rozgrzalby serce niejednego psychopatycznego nauczyciela fizyki. -Co sie dzieje? - wrzasnela Letycja, odbijajac sie od scian toalety, napedzana rozdyndanymi cycami. -Pociagnelas za hamulec awaryjny, a nie za lancuch do kibla, kurwa, szalona kobieto. Letycja chwycila za klamke, by utrzymac rownowage, ale stracila ja i otworzyla drzwi. Jednoczesnie poleciala do tylu, tylkiem wprost na muszle. -Laaa! - krzyknela starsza dama, gdy Methuselah i jego sekretne organa wystawione zostaly na widok pasazerow. - Oooo, ooo, ooo, rany, ooo - mamrotala bezradnie, podczas gdy jej taca z herbata wzniosla sie w powietrze i pelen imbryk wyladowal dokladnie na kolanach Rolanda Wilkinsona, biznesmena ciagle zajetego Daily Mail. -Achchrrr! - wrzasnal Roland wyskakujac w powietrze i lapiac sie za parujace genitalia, a numer Tylko dla mezczyzn padl na stol, jedynie po to, by porwala go szczurza Margot Smith. -Meska swinia, pedofil, gwalciciel, zboczeniec! - rozdarla sie okladajac go magazynem. - Plugastwo! - wymierzyla mu potezny, szybki cios w gardlo. - Straszy starsze panie takim brudem! - zgrzytnela zebami. - Oooochchch! - wrzasnela na koniec i kopnela go w poplamione herbata organa. -Na pomoc! - piszczala Letycja, obawiajac sie, ze to cos plywajacego kilka cali ponizej jej pupy, moze ruszyc z powrotem w droge, ktora przyszlo. -O rany, o rany - jeczal Methuselah, kulac sie w narozniku i drzac jak lisc. Roderick Morte D'Arthur Tennison powstal, prezentujac swoj pelen wzrost: szesc stop i cztery cale. -Do cholery! - zadudnil. - Kto tu pilnuje porzadku? Jest jakis lekarz w tym teatrze? - Podszedl do Briana Taylora, rozwalonego w krzesle, paralitycznie pijanego. -Widzisz tego? - wybelkotal Brian wskazujac cialo lezace na podlodze. - Kurwa, to jest neurochirurg.. VI Jedzenie, cudowne jedzenie Mark West obudzil sie o dziewiatej rano w wielkim malzenskim lozu i wyciagnal reke w poszukiwaniu zony. Lozko obok bylo puste. Spojrzal na zegar, usiadl i zbadal wzrokiem pokoj. Ani sladu po niej. Z powrotem padl na lozko.-O, cholera - mruknal. Trzymajac w reku pietnastocalowego czlonka, by nie obijal sie o meble, przeszukal prawie cale mieszkanie, lacznie z lazienka. Tam tez jej nie bylo. -Znowu to samo - jeknal. Naciagnal slipy i szlafrok. W koncu wzial pietnastocalowy welniany ocieplacz zrobiony na szydelku i przymocowal go mocno do kutasa. Pozniej koncowke welnianej uprzezy zaczepil do haczyka pod pacha. Usmiechnal sie glupawo na wspomnienie, jak to Cyntia wyjasniala szydelkowanie ubranka dla jego czlonka: "To po to, mamusiu, zeby grabiom bylo na zime cieplo". Ziewajac i przeciagajac sie w porannym sloncu wlewajacym sie przez okna, zszedl na dol ^podniosl z podlogi poczte. Zastanawial sie od niechcenia, gdzie to, do diabla, moze podziewac sie Cyntia. Podrapal swedzaca czaszke i otworzyl drzwi do salonu. Powietrze bylo geste od piekielnego szaroniebieskiego dymu, niczym wielkie dryfujace gluty atmosferycznej flegmy oczekujace tylko na to, by wsliznac sie do jego pluc. Mark nieomal czul na jezyku zjelczale dwunastogodzinne niedopalki papierosow, gdy ujrzal swa zone, Cyntie, lat dwadziescia piec, rozlozona na dywanie, oplatajaca nogami szyje sasiada. Cyntia chrapala glosno i gwizdala przez sen po calonocnej imprezie. Twarz, normalnie atrakcyjna - w typie, ktory mezczyzni lubia ogladac w dunskich czasopismach - byla teraz wykrzywiona i znieksztalcona przez nalozony po pijanemu makijaze pod katem czterdziestu pieciu stopni do jej normalnych rysow, Na gramofonie ciagle i bezuzytecznie obracala sie plyta, gdyz jego ramie przeskoczylo dzwigienke "stop" Dowody alkoholowych ekscesow lezaly wszedzie dookola: brudne i lepkie szklanki, ohydne kaluze rozlanej szkockiej i brandy 5 do polowy oproznione puszki po piwie, pozatykane petami od papierosow. -Dzien dobry, kochanie - oschle przemowil Mark, wymierzajac kopniaka w jej wyjatkowo ksztaltny tylek. Moc kopniaka wprawila jej kosc ogonowa w ruch, z dosc znaczna sila. Lono uderzylo w twarz Arthura Desiree Whale'a, dziennikarza muzycznego, transwestyte z sasiedztwa. -Ala - Arthur przetoczyl sie i pociagnal nosem. A Cyntia dalej chrapala. -Ciezki dzien w biurze, co kochanie? - zapytal sarkastycznie Mark. -Musialem zasnac - odparl on-ona przecierajac oczy. -Masz szczescie, ze masz na dupie spodnie, w przeciwnym razie moglbym ci zaoszczedzic wydatku na chirurga i odrabalbym ci go sam. - Stwierdzil Mark gorzko i ruszyl mozolnie do kuchni. Zrobil sobie filizanke herbaty i zabral sie za poczte. Dwa ostateczne upomnienia, oferta bezplatnego filmu i dluga, skads ze Szkocji, waska, biala koperta z wytloczonym jakims herbem, wyslana za nizsza oplata, przez co list szedl kilka dni. Otworzyl koperte i przeczytal zaproszenie. Dwudziesty Piaty Dziedzic Findidnann, lord litom Slizgacz, ma zaszczyt zaprosic pana w imieniu dawnych uczniow Thigwell na niezwykle niezwyczajne przyjecie oraz zabawy w swej wiejskiej rezydencji, Findidnann Hali. Mark odwrocil koperte ze zlotym brzegiem. Jego Lordowska Mosc bedzie mial przyjemnosc goscic pana od popoludnia drugiego wrzesnia az do rana piatego, tegoz miesiaca; oczywiscie, zapewniamy zakwaterowanie, rozrywki oraz posilki. Mark popijal herbate. Czemu nie, pomyslal. Przynajmniej na jakis czas odizolowalby Cyntie od jej swirnietych przyjaciol. Kto wie, moze nawet uda im pokochac sie po raz pierwszy od szesciu miesiecy? Wydawalo mu sie, ze jeszcze ciagle ich cos laczy. -Mmmm - wydal z siebie, kiwajac potakujaco glowa. Galka w drzwiach przekrecila sie powoli i szponiasta, z polamanymi paznokciami, dlon pchnela drzwi, dalej pojawila sie reszta reki i tulow pijanej, zezowatej gorgony - Cyntii West, alkoholiczki, przyjaciolki zboczencow i wykole jencow, chylacej sie ku kompletnemu upadkowi krowiastej damie. -Nienawidze cie - wycedzila, kolyszac sie, wsparta o klamke. -O? - radosnie zareagowal Mark. - Dlaczego? -Bo zawsze, kurwa, masz racje. -Tak, zdaje sie, ze mam - minal ja i wyszedl z kuchni. Cyntia, zataczajac sie, dotarla do lodowki. Otworzyla drzwi, a jej oczy wykonywaly dziwne rotacje, gdy tymczasem wymalowane i spekane wargi powtarzaly postalkoholowa litanie. -Czekolada, szpinak, ser lucozade - koszmar dietetyka stawal sie rzeczywistoscia. - Szynka jajka frytki mleko krewetki koktail kurczak a la tandori - przeczolgala sie do stolu i poczela konsumowac wszystkie te dobra. Grill byl wlaczony, wiec przygotowala wiecej jedzenia. Potem to takze skonsumowala. Jajka sadzone przelknela w calosci, nastepnie zabrala sie za kielbase, pomidory, grzyby. Dwadziescia minut pozniej wszystko to zwrocila szczodrze, spryskujac kuchnie tandoori, szpinakiem, krewetkami z lucozade i dwoma jajkami sadzonymi, ktore rozchlapaly sie zolto na tapecie. Mark wrocil do kuchni i zobaczyl, ze Cyntia trzyma glowe nad rozdrabniarka do smieci. Kusilo go, zeby wlaczyc urzadzenie, ale nadal jeszcze odzywaly sie w nim jakies niewyrazne resztki uczucia. -Nie czujesz sie za dobrze, co, kochanie? -Jurij Gagarin - zwymiotowala glosno. -Pierwszy Rosjanin w kosmosie - oznajmil radosnie Mark. - Wostok l. -Nienawidze cie. -Och, kochanie - Mark odpowiadal niewzruszony. - Nic nie szkodzi. Zalatwilem przyjemny weekend dla nas dwojga w Szkocji, z dala od twoich zboczonych przyjaciol. Nie wiadomo, moze nawet bedziemy tam sie jebac - odwrocil sie szybko i zatrzasnal drzwi. Cyntia podniosla glowe znad swych wywnetrznien. -Szkocja - burknela. - Nienawidze Szkocji. -Nienawidze ciebie!-wrzasnela. -Nienawidze, nienawidze. -Jurij Gagarin - zakonczyla i wetknela glowe do zlewu. CZESC II Rozwiazanie VII Powitanie Wioska Dubl'une otrzymala imie hiszpanskiego galeonu, ktory po klesce hiszpanskiej Armady w 1588 roku rozbil sie na skalach pobliskiego wybrzeza z ladunkiem zlota i ludzmi. Mimo ze miejscowi Szkoci byli katolikami, pozarzynali rozbitkow w sposob wysoce niedzentelmenski, az ostatni pozostaly przy zyciu Hiszpan, Jose Barcelona, ujawnil miejsce zlozenia skarbu. Wioska stala sie znana jako "Dubloon Town" i przed koncem dwudziestego wieku o pochodzeniu jej nazwy pojecie mial jedynie najbardziej skrupulatny miejscowy historyk.Klucz do tej dziwnej przeszlosci znajdowal sie w nazwie miejscowego pubu ("Urokliwa Hacjenda") i w jego gospodarzu, Jock'u McVitie Barcelona. Poza tym wioska miala jedna stacje benzynowa, prowadzona przez tego samego dzentelmena. Jock prowadzil takze poczte (wiecznie zamknieta) i mala kaplice oraz sklep, w ktorym sprzedawano wszystko, nie wylaczajac srodkow antykoncepcyjnych, w tym kondomow. Zaden nie byl jednak dostatecznie duzy dla Marka Westa, ktory poddawal sie promieniom slonecznym na biegnacej lagodnie w dol glownej ulicy, podziwiajac siebie jednoczesnie w oknie sklepu i, ogolnie rzecz biorac, dziekujac Bogu za to, ze stworzyl go na swoj obraz i podobienstwo. -Po co mnie tu sprowadziles? Tutaj smierdzi - jeczala Cyntia, ktora wlokla sie dziesiec stop za nim, pocac sie obficie w upale poznego lata. -Jestes taka nieromantyczna - zareagowal Mark. Zaczerpnal zdrowego powietrza. - Kraju wrzosowisk i baraniny, lezysz kontenty wsrod pastwisk; wloczega o zmierzchu... -Spadaj. Tobie chodzi tylko o jedno - zzymala sie Cyntia. - Znajdz sobie jakis burdel i kogos, kto pasowalby do twojego robaczywego umyslu. Przyjechali porannym pociagiem (jezdzily tylko dwa dziennie) i Mark postanowil opoznic nieco wizyte w Findidnann Hali, by wpierw rozejrzec sie po okolicy. Szczegolnie zafascynowala go antyczna pompa do paliwa, ktorej powstanie szacowal na rok 1925, a w tych sprawach byl ekspertem. I to do tego stopnia, ze mial prawo uzywania inicjalow SP (czyli "specjalista od pomp") po nazwisku, aczkolwiek nigdy z niego nie korzystal. Uwazal to za pretensjonalne. Tymczasem Cyntia, niewzruszona pasja Marka do maszyny pompujacej, z torebka pelna najniezbedniejszych szpargalow udala sie do kaplicy, gdzie zarliwie modlila sie do Boga, zeby zeslal grom na jej opetanego benzyna partnera. -Reszta ferajny powinna przyjechac tym pociagiem - oznajmil radosnie, zwracajac sie do Cyntii, ktora teraz znajdowala sie na podjezdzie przed stacja i wpatrywala sie zamglonym wzrokiem w automat z czekolada z orzechami. Pewien siebie Mark pomaszerowal na peron. Podziwial te stacje, z jednym torem, ale dwoma peronami, symbolami wspanialszych czasow, jednak starannie zadbana. Dzikie kwiaty, zawieszone na baldachimie pomalowanym na bialo, zdawaly sie blyszczec w popoludniowym sloncu. Spokoj tej sceny i zamyslenie, w jakie go wprawila, spotegowany zostal przez staranne zabiegi pszczoly, zarliwie dobierajacej sie do nieskalanie czystej smietniczki z roku okolo 1920; w sprawach tego sprzetu takze byl ekspertem. -Jeszcze chwila - pomrukiwal spogladajac na zegarek. Pociag spoznial sie juz dobre pol godziny. Cyntia oproznila automat i udala sie do toalety dla pan, by zbadac wywolana dawka czekolady czerwona plame na szyi. Mark na okraglo czytal rozklad jazdy, ale nie znalazl nic ciekawego, poniewaz byly tylko dwa pociagi dziennie. W koncu uslyszal gwizdek i pelen entuzjazmu stanal na krawedzi peronu. Ujrzal pomalowany na zolto dziob malej lokomotywy ciagnacej cztery wagony, juz niespelna piecset jardow od stacji. -Rocznik 31, nadzwyczajne! - wykrzyknal entuzjastycznie, gdyz byl takze ekspertem w dziedzinie pociagow. - Jejku, alez szczescie mi dopisuje. - Mark nie posiadal sie z radosci. Gwizdek lokomotywy wywolal panike w calej wsi. Taksowka - jedyna w calym Dubloon - wypadla zza naroznika na parking przed dworcem; miejscowy szynkarz sprawdzil, czy ma drobne w kasie i papier w toalecie. Zaszczekal pies. Panowal nieomal stan pogotowia. Mark zerknal przez brame na taksowke. -Dobry Boze! - wykrzyknal zdziwiony. Pompa do benzyny, dworzec, a teraz to, najprawdziwszy antyk na kolkach, cudownie utrzymany austin z roku 1930. Uroczo wypolerowana karoseria polyskiwala w sloncu, przyciemniane szyby zaslanialy czerwone, skorzane wnetrze; najprawdziwszy wehikul czasu. Mark poszukal wzrokiem zawiadowcy. Z pewnoscia ktos kontroluje bilety. Zadne muzeum nie obejdzie sie bez skamienialego sluzacego, ktory uchylilby czapki. Podbiegl do taksowki. Jej silnik ciagle stukotal przyjaznie. -Przepraszam! - krzyknal tonem, ktory przewaznie rezerwowal dla imbecyli. - Gdzie jest zawiadowca? Okno po stronie kierowcy eksplodowalo gradem flegmy, ktora pokonawszy w powietrzu przestrzen okolo dwudziestu stop, odbila sie rykoszetem od okna damskiej toalety. Mark odskoczyl, przerazony. Nie spotkal sie z czyms takim nawet za chlopiecych czasow. Z okna samochodu wysunelo glowe najbardziej przerazajace monstrum, jakie Mark kiedykolwiek widzial. Blyszczala przed nim fryzura Mohikanina, pokryta superklejem i sztywna jak kolce jezozwierza. Krzaczaste, pofarbowane na zielono brwi, biegly nieprzerwanie, niczym aureola, dookola czaszki. W nosie tkwil gwozdz, wbity tam celowo, a z kazdego ucha zwisal kawalek dwuletniego sera. Gdy owo stworzenie rzucilo mu niemily, pewny siebie usmiech, Mark spostrzegl rozerwana wpol upiorna koszulke, na ktorej widnial jeszcze bardziej przerazajacy potwor, wyskakujacy z grobu, slusznie mu przynaleznego. -Zawiadowca - powtorzyl Mark nerwowo. Oblicze w taksowce natychmiast przybralo kolor zielony. -Eddie - zasyczalo, a flegma odbila sie jeszcze raz od okna damskiej toalety. -Czy Eddie nie zajmie sie przyjezdnymi? - dociekal Mark. Drzwi taksowki otworzyly sie z rozmachem i potwor stanal przed nim w calej okazalosci, a jego piekielne rysy okrasil obrzydliwy, wymuszony grymas. Jedna noge mial wyraznie krotsza od drugiej, uwydatnial to jeszcze garb, a ohydy dodawal mu szczegolny chod, gdy pokical peronem na trojpalczastych stopach. -Do mnie! - krzyknal, kierujac sie z rozpostartymi ramionami w strone nadjezdzajacych wagonow. Mark pomyslal o Cyntii. Moze ten stwor by ja... Za... za... zamarl. Nie, poprawil sie. Nadal niewyraznie ja kochal. Pociag stanal ze zgrzytem i otworzylo sie dwoje drzwi. W jednych pojawil sie Roderick Morte D'Arthur Tennison, ostroznie nurkujac pod niskim sufitem. -Jakiz mily dzien, kochanie - obwiescil, wciagajac powietrze alarmujaco wielkimi, i dlatego wyjatkowo czulymi, nozdrzami. W tyl glowy uderzyla go walizka, powalajac natychmiast na ziemie, w to miejsce, na ktore w tej samej chwili Margot Smith bezceremonialnie wyskoczyla z wagonu, ladujac na obu nogach. -Przyroda! - krzyknela i wyrzucila rece na powitanie dzikiej natury. -Eddie - wydobyl z siebie potwor sliniac sie zarlocznie i podskoczyl ku niej. Letycja P. Taylor postawila na peronie stope szkaradnie i przesadnie obuta, jakby ziemia, po ktorej miala stapac, skazona byla wscieklizna. Balansowala ryzykownie na deformujacych kregoslup szpilkach. Niebezpiecznie wydela piersi i polyskujace mokro, blyszczace niczym lakierki, usta. -Milusia Szkocja - obwiescila z duma. - A stad mogliby pochodzic moi przodkowie. -Chuj w dupe - zareagowal Brian Taylor, ktory faktycznie byl Szkotem, z Glasweg w dodatku. - Gdzie pub? -Wonga, wonga, wonga - chrzaknal potwor sciskajac piersi Margot. -Gwalca! - wrzasnela Letycja zastanawiajac sie, czy powinna wyjac aparat fotograficzny. Tymczasem Roderick pozbieral sie. -Pusc moja zone, ty gorylu! - ryknal. -Walnij go w czache! - krzyknal Brian. -Licze do trzech - powiedzial Roderick i przybral sztubacka postawe, zdradzajaca gotowosc do rekoczynu. - A potem cie tego zloje. -Gwalca, gwalca! - krzyczala Margot, ktorej proby zalatwienia napastnika kolanem sprawialy mu jedynie coraz wieksza rozkosz. -Jestes taka dzielna - Letycja az zlozyla rece, a jej fioletowe paznokcie zablyszczaly w sloncu. -Raz - Roderick zacisnal szczeki. -Dwa - Roderick napial bicepsy. Wowczas zdeprawowana kreatura zakrecila sie. Pierwsze kopniecie trafilo Rodericka w splot sloneczny. Potem potwor uderzyl go z boku w glowe. Nastepnie wykonal dwa fikolki do tylu i odbil sie garbem, by zadac coup de grace, finalowe kopniecie pomiedzy uszy. A wszystko to zdarzylo sie w ciagu sekundy. Roderick lezal na ziemi i jeczal, a stwor krzywil sie w zlowieszczym usmiechu do Margot. -Zaniesc pani bagaze? - lubieznie wycedzilo stworzenie i porwalo walizke, kolebiac sie w strone taksowki. -Ty slepa lazego! - krzyknela Margot, kopiac noga w zoltym kaloszu swego rozlozonego na lopatki meza. - Ty wapniaku niemeski, ofiaro losu! -Nie sadzi pani, ze za ostro go traktuje? - wtracila Letycja. - Strasznie byl dzielny. -Zamknij gebe, gumiasta babo - wycedzila Margot. -Chyba nie polubimy sie na tym urlopie - mruknela Letycja, rzucajac Margot zlowrogie spojrzenie i zgrzytajac zebami. -Wielce niezwykle - Markowi az dech zaparlo, gdy przyjrzal sie balaganowi na malym peronie. -Kim, do kurwy nedzy, jestes? - Brian Taylor dosc wojowniczo domagal sie odpowiedzi. - Burmistrzem? -Jestem Mark West, absolwent Thigwell - przeszedl przez peron i wyciagnal reke. - Milo mi pana poznac. Letycja wymierzyla kopniaka w kostke Briana. -No, podaj mu reke - zasyczala. -Byl pan juz w pubie? - zapytal Brian, kolyszac sie lagodnie w sloncu i podpierajac na rece Marka Westa. -Nie, prawde mowiac nie pijam - usmiechnal sie Mark. Twarz Briana Taylora scial mroz, gdy jego zamarynowany mozg przeanalizowal sytuacje. Umyslowo chora wegetarianka-feministka, ciagle czyniaca wymowki swemu mezowi-potworowi, uposledzonemu umyslowo. Poza tym jego wlasna, rozrzutna zona, rozsmakowana w pitolach, cuchnaca perfumami; a teraz jeszcze Mark West, bez brode cudo. Chuj jeden wie, jaka jest jego pani. -Mark! - krzyknela Cyntia z toalety. -Cyntia! - ryknal Mark, jeszcze glosniej. - Co sie stalo? -Mark! - rozlegl sie ponownie glos, bliski zalamania. Roderick pozbieral sie z ziemi i ruszyl w strone ubikacji, budynku z kamienna fasada. Wielu pilkarzy grajacych w obronie czmychalo w przerazeniu na widok Tennisona, z numerem osmym na plecach, o wzroscie szesciu stop i czterech cali, ale skoro drzwi do ubikacji byly wysokie tylko na szesc stop, a kamien najwyrazniej nie ulegly, Roderick doznal uczucia, ktore nie jest bynajmniej obce ogluszanemu wolowi. Dostal prosto w czolo i zostal mu jasnoczerwony siniak. Margot odskoczyla w bok, gdy jej maz lecial do tylu wprost na nia. Pozwolila mu trzepnac o ziemie bez tchu. -My, kobiety - oznajmila Margot - potrafimy zadbac o siebie. I dumna jak paw skierowala sie do toalety. -Prawdziwy Mussolini z cycami - westchnal Brian. -Co powiedziales? - eksplodowala Margot, ktora sluch miala niczym nietoperz. (Mozna by powiedziec, ze twarz takze.) Ale damska chec zemsty zniknela wraz z pojawieniem sie Cyntii. -Mark, Mark - Cyntia niepewnie stanela w drzwiach ubikacji. Paznokcie oblepione miala kleista mazia, a oczy zacisniete. - Nic nie widze. -To otworz oczy - poradzil Mark. -Nie moge. Robilam paznokcie i skleilam sobie powieki superklejem. -Och, prozne kobiety! - wykrzyknela Margot niczym piekielny kaznodzieja. - Potrzeba ci siostrzanej opieki - oznajmila i z powrotem wepchnela Cyntie do ubikacji, po drodze nastepujac Roderickowi na splot sloneczny. Drzwi toalety zatrzasnely sie, a ze srodka zaczely docierac przytlumione okrzyki. Roderick lezal bez ruchu na chodniku. -Cholera, musze sie napic - stwierdzil Brian. -Tylko o tym myslisz, ty pozalowania godny ochlapusie! Kiedy ja w pociagu zostalam nieomal zniewolona przez te kreature... ty byles pijany. Jak bralismy slub, tez byles pijany i naszczales mojemu bratu do kieszeni, kiedy fotograf robil zdjecia; a teraz, kiedy ten potwor probowal zgwalcic Margot, to ty co? Tez jestes pijany! - Petycja splunela, odwrocila sie rufa do wiatru i poslala ku Markowi fale perfum, zwykle odstraszajacych mezczyzn. -My, chlopcy, powinnismy sie trzymac razem - skonkludowal Mark odchrzakujac nerwowo. -Gdybym nie pociagnela za ten hamulec, to kto wie, co mialabym na dloniach... - ciagnela Letycja. -Prawdopodobnie sperme - zauwazyl Brian i czknal. Letycja otworzyla szeroko usta i Mark nie mogl oprzec sie pokusie zajrzenia do srodka. Podziwial, jakie byly duze. Zastanawial sie, czy dosyc duze jak dla niego... -No - ciagnal dalej Brian radosnym tonem, zadowolony, ze udalo mu sie ja zamknac. - Ide na piwo, do zobaczenia w piekle. - I podreptal kocimi lbami chichoczac, jak to podchmielony Szkot. Letycja pozostala z otwartymi ustami i drgajaca dolna warga. Tej sztuczki nauczyla sie ogladajac kiepskie seriale. Myslala, ze dzieki temu wyglada niewinnie. Mark natomiast uwazal, ze jeszcze glupiej niz zwykle. -Nic ci nie jest? - Mark udal zaciekawienie, uzywajac tonu przeznaczonego dla imbecyla. Niespodziewanie oblicze Letycji przybralo srogi wyraz, zupelnie jakby jej twarz nagle pokryta zostala wyprawiana skora. W oczach na powrot zapalily sie dolarki i usmiechnela sie niczym wesola zastepowa na meczu szkolnym, oblizawszy wargi i uroczo wypolerowane kly. -Moj maz - zaszczebiotala zjadliwie - to gowniany impotent. Roderick poruszyl sie w kacie i usiadl przytrzymujac skronie. Umieral. -Peka mi glowa - jeczal. -Moje biedactwo, a takie rycerskie, kochanie moje. - Petycja przydreptala do niego piecdziesiat dwa kroki, jakby szla po lodzie w tych przesadnie malych bucikach. Pochylila sie nad nim i ukolysala jego glowe. Mark podziwial jej ubior. Kazdy - mozliwy drobiazg krzyczal o niczym nie skrepowanej seksualnej dostepnosci. Nawet buty czynily dla niej niemozliwym poruszanie sie bez rozpustnego wirowania biodrami. A kiedy pochylala sie, cienkosc materialu, z ktorego uszyta byla jej zwiewna sukienka, ukazywala pas do ponczoch i to, co pod nim. -Teraz chodz ze mna do taksoweczki - mruczala spiewnie. -Do tego okropnego diabla? - zapiszczal Roderick. -To jedyna taksowka w calym Dubl'une - dodal bez cienia nadziei Mark. -Coz, trudno, jak trzeba, to trzeba. Taksowka czekala na zewnatrz. Z okna kierowcy wylewala sie muzyka zespolu "Iron Maiden". Roderick juz znajdowal sie na tylnym siedzeniu, z glowa na kolanach Letycji. Mark West siedzial obok i jeczal z bolu, gdyz dzwieki gitary basowej tlukly go bezlitosnie po krzyzu, a wokal wrzynal sie w zeby jak wiertlo dentystyczne. -Gdzie, do diabla, jest Cyntia? - staral sie przekrzyczec halas. - Siedzi tam juz pietnascie minut. - Wytknal glowe przez okno i rozejrzal sie. Taksowkarz, zywcem wyjety z filmow o potworach, nonszalancko opieral sie o latarnie, przezuwajac kawalek stwardnialego kleju, ktory wydobyl z nosa. -Hej! - krzyknal Mark. - Hej! - ryknal, a glos lamal mu sie od napiecia. Potwor odwrocil sie, blyskajac zlosliwym usmiechem. -Wylacz te pierdolona muzyke, bo nie slyszymy wlasnych mysli! - krzyknal Mark. Monstrum odwrocilo wzrok. -Wylacz to, pierdolony mutancie! - wolal Mark otworzywszy drzwi; juz prawie wysiadl. -AAACH! - rozdarl sie stwor i ruszyl na niego. Mark zatrzasnal drzwi i skulil sie na siedzeniu, gdy wlochata lapa zwierza szukala po omacku we wnetrzu wozu. Letycja piszczala. -Eddie - syknal potwor - mowi sluchac... - zamilkl, a bialka jego oczu robily sie coraz bardziej biale, gdyz dostrzegl pulsujace i peczniejace piersi Letycji. - Ale ty - podjal cwaniacko, mruzac jedno oko z powieka przyozdobiona ropa. Rzucil sie nagle na tylne skorzane siedzenie. Porozrzucal po pasazerach biala wysciolke, jakby posiadl go demon. Potem wyrwal pek drutow, wepchnal go sobie w zeby zgryzajac i zgrzytajac, az popekaly kable, a ser w platkach uszu zaczal skwierczec. -Odrazajacy stwor zachichotal, kiedy zblizyly sie Margot i Cyntia. Potwor otworzyl szeroko drzwiczki, sklonil sie nisko i gestem dloni zaprosil je do samochodu. Cyntia weszla ostroznie, rzucajac niepewne spojrzenie na Margot, ktora pozostala na ulicy z rekoma na biodrach. -Ty zwierzaku - wycedzila przez zacisniete zeby. -Wsiadaj - rozkazal. -Nie mow tak do mnie. Bydle powstalo z kleczek i zarzucilo sobie Margot na ramiona. Potem zakrecilo sie dwukrotnie i uwolnilo od ciezaru. Tym sposobem Margot pokonala otwarte drzwi i wyladowala Roderickowi na kolanach, ktore zgrzytnely glosno. Drzwi taksowki zatrzasnely sie z hukiem, a potwor wyszczerzyl zeby w usmiechu. -Ty glupia kurwo - siorbnal. - Dziwko. Silnik zaryczal, gdy pedal gazu wcisniety zostal do podlogi, a pierwszy bieg zakrecil tylnymi kolami. Trzydziestoletni antyk wyskoczyl do przodu jak z katapulty i opuscil parking. Taksowka skierowala sie ku Findidnann Hali, nie zwazajac na znaki drogowe, skrzyzowania, innych uzytkownikow drogi, w tym szczegolnie na pieszych. VIII Droga do Findidnann Slonce wisialo nad horyzontem, promieniujac na tle blekitnego nieba niczym rozgrzany do bialosci pogrzebacz, a taksowka kontynuowala swoj szalony kurs po czarnym, rozgrzanym pasie asfaltu, wprost do Findidnann Hall.Lord Iitam siedzial na zydlu (sluzacym do dojenia krow) na szczycie najwyzszej kamiennej wiezyczki swego domu i sledzil droge samochodu przez teleskop. Obserwowal swych gosci, jak przemykali przez garbate mosteczki, rozpedzali stada zwierzat i jak posiali zniszczenie na budowie przy drodze, gdzie wlasnie stawiano nowe zagrody dla owiec. Betoniarki i ciezarowki z cementem czmychaly w panice, robotnicy pierzchali na boki na widok taksowki, ktora kosila przydrozne slupki. Iitam usiadl wygodniej. -Lokaj, jada. Cholera, jada. - Wyszczerzyl sie do stojacego za nim wiernego slugi. - Badz gotowy, badz gotowy. - Wstal i zatarl z uciechy dlonie. -Czy przygotowac herbate? - zapytal Lokaj. -Nie, nie, nie! - wykrzyknal Iitam podnieconym glosem. - Jak zjawi sie taksowka, lap bagaze i wprowadz ich do srodka. Wez tego... jak mu na imie, eee... no wiesz, tego faceta od taksowki... -Jock McVittie Barcelona - powiedzial Lokaj. -Tak, tak, tak - kontynuowal Iitam. - Dawaj go do domu i wlej w niego troche brandy, pije jak ryba, glupol, jak wszyscy karczmarze. Potem wymknij sie na zewnatrz i sciagnij mu z baku benzyne. Tak dostaniemy sie do miasta i opylimy jeden z tych cholernych wozow. Sprytne, nie? -Bardzo, sir - przytaknal Lokaj. -Oczywiscie, ze bardzo - ucial Iitam. Przemyslalem to, nie? No, a teraz - usadowil sie na drewnianym siedzeniu i na powrot wkrecil oko w teleskop - zobaczymy, co tam widac. W taksowce wszyscy milczeli. Wszyscy, za wyjatkiem Letycji P. Taylor, ktora zajeta byla wyszukiwaniem potencjalnych miejsc, ktore moglyby byc zwiazane z jej pochodzeniem, gdy woz z rykiem przemykal wzdluz cichych kamiennych domkow Dubl'une. Wlasnie przeanalizowala wydarzenia, swoje starania, by naklonic Briana Taylora do przyjecia zaproszenia Iitama i lawinowe perturbacje, jakie z tego wyniknely w jadacym na polnoc ekspresie, dzisiaj rano. Przerwala strumien slow w polowie, by wciagnac bezglosnie powietrze. -W kazdym razie znajdujemy sie nie wiadomo gdzie, ja otoczona pijakami, moj maz zupelnie bezuzyteczny i ten straszny czarnuch, ktory probowal mnie zgwalcic. Gdybym nie pociagnela za hamulec, to Bog jeden wie... -Kolorowy - poprawila Margot wyrwawszy sie nagle z odretwienia. -Och, nie - zaszczebiotal Roderick przedrzezniajac zone. - Alez on byl czarny jak as pik... uuuf. - Zlozyl sie jak scyzoryk, gdy Margot walnela go lokciem w zebra. -Rasista - syknela. -Przepraszam, skarbie - wymamrotal Roderick z glowa miedzy kolanami. Letycja odchrzaknela i zwrocila sie do Marka i Cyntii. -Dobrana z was para - zaczela sztucznie. - Jak dlugo jestescie po slubie? -Kurwa, za dlugo - jeknela Cyntia dosc cicho, ale dostatecznie slyszalnie. -Hm, jakies piec lat - poprawil Mark przez zacisniete usta. - Mala sprzeczka od czasu do czasu... - wybrnal ostroznie. Gdy tylko padlo to piec lat, Cyntia odwrocila sie z wytrzeszczonymi oczami i zaglebila pazurzaste dlonie o plastikowych paznokciach w worku pocztowym, ktory wisial u jej boku niczym nadety rekaw do mierzenia sily wiatru. Nazywala to swoja torebka. -Czekoladke? - wyciagnela baton "Mars" i skierowala go w Letycje, niczym pistolet. Jej dlon oplatala polyskujacy czarny papierek, ktory zaszelescil, gdy wycofywala reke. -Moj ostatni - zaszczebiotala, jednym okiem wpatrujac sie w Letycje, a drugim w czekoladke. Pochylila sie konspiratorsko. - Mozemy sie podzielic - zaoferowala. Letycja wygladala na przerazona. -Och, nie - rzucila ostro. - Eee, to znaczy, och, nie, musze uwazac na figure. Mark West tez od pewnego czasu uwazal na jej figure. -Tak, tak, ja tez musze na nia uwazac - zamruczal bezwiednie, a jego zrenice zamknely sie na jej sutkach, sterczacych jak pociski. -Skurwiel - rzucila Cyntia i wcisnela od razu calego "Marsa" do ust, dopychajac ostatnie dwa cale balonika palcem wskazujacym, az wreszcie jej wargi zamknely sie na brazowej czekoladce. Mark otoczyl ja ramieniem i szepnal jej do ucha: -Dlaczego nigdy nie robisz tego ze mna w lozku? -Bo nie jestes, kurwa, czekoladka! - wrzasnela Cyntia i zalala sie slina. Margot spojrzala na nich wzrokiem jastrzebia. -Zostaw ja - rozkazala. - Jest smutna. -Nie tylko ona jedna - zaprotestowala Letycja, obrazona ze wykreslono ja ze scenariusza. - Mnie prawie zgwalcil czarny.., -Kolorowy! - krzyknela Margot. - Nie czarny. -Ale prawie mnie zgwalcil - upierala sie Letycja. -A co to za roznica? - wrzasnela Margot. Letycja usmiechnela sie do niej blado i polozyla reke na jej kolanie delikatnie je poklepujac. -Nie sadzisz - mowila powoli - ze czarni mezczyzni sa tacy...oblesni? - zakonczyla z usmiechem. Margot, po raz wtory tego dnia, zostala ogluszona, ale Letycja - bardziej czula niz cegla, ale moze mniej niz slon - uznala milczenie za zgode i kontynuowala. -To znaczy - dodala niemadrze - ogolnie rzecz biorac, wolalabym byc zgwalcona przez bialego. -Och, naprawde? - wykrzyknal entuzjastycznie Mark. -Ty, kurwa, gowno bys prze jebal, ty wstretny zboczencu! - krzyknela Cyntia chwytajac go za gardlo. -Zaraz przestancie, wy dwoje - zawolal Roderick spomiedzy kolan. - Przeciez wszyscy jestesmy tu na wczasach i... uuufff. - Jego zebra trzasnely ponownie, gdy Margot powtorzyla uderzenie lokciem. -Zostaw go dla mnie, siostro - rozkazala Margot odciagajac Cyntie od Marka. Spojrzala mu z wsciekloscia prosto w oczy. - Twoj rodzaj... - zaczela, ale taksowkarz wlaczyl hamulce i woz wpadl w poslizg na zwirowym podjezdzie przed Findidnann Hali, przez co pasazerowie wymieszali sie wewnatrz niczym kosci do gry. Na drugim stopniu olbrzymich kamiennych schodow, ktore prowadzily do wielkich, podwojnych drzwi, posepnie stal Lokaj. Zblizajacy sie austin wpadl na podjazd z predkoscia okolo piecdziesieciu mil na godzine. Kola ostro zapiszczaly, a zdecydowany na wszystko, opetany predkoscia maniak, zachichotal z rozkoszy, kiedy pojazd, slizgajac sie bokiem w strone schodow, obrzucil nieruchomego Lokaja gradem kamykow, mokrych drobinek i blota. Lokaj wyplul kamyk i spurpurowial pod szata, ktora nagle stala sie szara jak szkocka droga. Zacisnal piesci w zlosci i upuscil pompke oraz cynkowe wiadro, ktore trzymal w prawej rece. -Jocku McVitie Barcelona - warknal, zupelnie jak nie lokaj. - Rozwale ci za to leb - podszedl do taksowki. W taksowce drzwi od strony przedzialu dla pasazerow byly zablokowane, a okna coraz bardziej przypominaly akwarium z tropikalnymi piraniami, gdyz ci, ktorzy tam przebywali, walczyli by uciec na zewnatrz. Piersi, uszy, zeby, twarz umazana czekolada, wspolzawodniczyly o pierwszenstwo, gdy nagle drzwi od strony kierowcy otwarly sie z impetem i zawisly na jedynym zdruzgotanym zawiasie. -To nie Jock! - wykrzyknal zaskoczony Lokaj. -Eddie - to-to zasyczalo przeslizgujac sie ponad maska wozu. Lokaj wycofal sie, ale stwor odbil sie od oprawy reflektora i pochwycil go za gardlo, przyciskajac do jednego z kamiennych filarow strzegacych wejscia. Lokaj czul jego stechly oddech, zupelnie jak u Sznyciarza. Zamknal oczy. Nie, to niemozliwe. Nie, po tylu latach. -Cze...go...chcesz? - wykrztusil - Kim jestes? Potwor zwolnil uscisk i powalil Lokaja na ziemie. -Chle, chle - zarzal i postukal go w czolo. Umiejetnie zlozony pocalunek pozbawil Lokaja przytomnosci na kilka sekund na kamiennych schodach. Tymczasem zielonooki mutant o trojpalczastych stopach wyrwal klape z bagaznika i stanal na dachu taksowki, po czym zaczal rozrzucac walizy i torby. W koncu zeskoczyl i podeptal twarz polprzytomnego Lokaja. Przyblizyl twarz na kilka cali do jego gardla. -Zabawa skonczona, staruszku - rozlegl sie beznamietny glos. - Szkoda, ze takie to spotkanie. Musialem uczynic je przekonywujacym, rozumiesz. - Trzepnal Lokaja w twarz i z nosa polala sie krew. - O. K. - mowil dalej. - Teraz lepiej. Powiedz Iitamowi, ze kuropatwy beda na jutro, -Ty, ty - wybelkotal Lokaj, odurzony. -No, niestety - odparl zielonooki, trojpalczasty, ozdobiony klejem stwor. - Sam nie moge sie doczekac, kiedy wroce do bazy i pozbede sie tego cholernego garbu napelnionego woda. -Kogoz to mialem zaanonsowac? - wyjeczal agonalnie Lokaj. -Powiedz tylko... Szkarlatny Pudding. Pa, na razie. To powiedziawszy wbiegl po schodach, wdrapal sie na rynne, przemknal po obrosnietych bluszczem scianach, skoczyl na drzewo... i zniknal. Otworzyly sie frontowe drzwi. -Lokaj, co, u diabla, sie tam dzieje? - dopytywal sie Iitam. Na chwiejnych nogach Lokaj dotarl do czarnej taksowki i otworzyl drzwiczki. Wnetrze wydalilo ludzka maz wprost na zwir. Pierwszy na nogi stanal Mark West. -To nie jest smieszne - oznajmil. -Moja sukienka jest zrujnowana - zaskrzeczala Letycja. Cyntia pozostala na ziemi, wyczerpana, liczac ziarenka zwiru, podczas gdy Margot uzyla Rodericka jako wycieraczki i krytycznie przyjrzala sie bocianiej postaci dziedzica. -Wy jestescie odpowiedzialni za ten balagan? - zapytala ze zloscia. -Jestem lord Iitam Slizgacz, dwudziesty piaty dziedzic Findidnann i pan wszystkiego, co widac dookola. - Zatoczyl krag niczym Mojzesz deklamujacy Dziesiec Przykazan. - Wszyscy jestescie moimi goscmi - obwiescil uroczyscie - a moj lokaj jest na wasze uslugi. Kolacja o dziewiatej, ale poeta juz szuka bereta, ho, ho, ho. - Witam zachrypial jak woda spuszczana z wanny. Nikt sie nie zasmial. - To na razie - zawiesil glos dramatycznie. - Au revoir - i energicznie zatrzasnal drzwi. -Nic sie nie zmienil - zapiszczal Roderick w pozycji horyzontalnej. -Szalony jak kapelusznik - potwierdzil Mark. -No wlasnie. Nic sie nie zmienil od szkolnych czasow. Juz wtedy mial nie w porzadku pod strzecha. -A czy my mamy w porzadku i komplecie nasz bagaz? - Letycja zakrecila sie i stanela twarza w twarz z Lokajem. - Lepiej zajalbys sie naszym bagazem i zaniosl wszystko do domu. A moze mamy spac na powietrzu? -Tak, dla odmiany wy mozecie, cholera, troche popracowac - burknela Margot, zwracajac sie do wszystkich osobnikow plci meskiej. - Udaje sie na medytacje. - Szybko pokonala schody w swych zoltych kaloszach. -Musze zadbac o fryzure - oznajmila Letycja bezwstydnie i z narazeniem zycia, a przynajmniej rownowagi, skierowala sie na swych szpilkach do drzwi. -To co robimy? - wzruszyl ramionami Mark, obrzucajac spojrzeniem opuszczona taksowke i porozrzucane bagaze. -Zrobimy to, co przystoi angielskim gentlemanom - usmiechnal sie Roderick zbierajac sie z ziemi. - Lokaj! - rozkazal ostro. - Do dziela. Tak wiec dwaj starzy absolwenci szkoly w Thigwell radosnie ruszyli w kierunku domu. Cyntia pozostala na ziemi, zapomniana przez meza, z kamykami przylegajacymi do resztek czekolady na ustach. Odwrocila powoli glowe w strone Lokaja opierajacego sie o samochod. Mial pobladla twarz, nos umazany krwia i ciagle krztusil sie po nie tak dawnej probie duszenia go. Coz za szlachetnosc, pomyslala. Jakaz dobroc i poswiecenie, coz za bezinteresownosc i chrystusowa zdolnosc wybaczania kryje sie w nim. W kaciku jej oka pojawila sie lza i slona strozka splynela do ust. Uznala, ze w tak prawdziwym mezczyznie gotowa jest sie zakochac. Oblizala usta i posmakowala swe lzy. Smaczniejsze od czekolady, pomyslala z uznaniem. IX Radosc z...malzenstwa Lokaj wlasciwie nie byl mistrzem kucharskim. Lord Iitam zlecil mu zadanie przygotowania obiadu dla siedmiu osob, lecz zadanie owo przerastalo go. A jednak podjal sie zadania i niebawem kazdy dostepny garnek parowal, kazdy dostepny piec grzal sie, a sam Lokaj doznawal z lekka uczucia odprezenia, gdy przemykal wsrod bablujacych kotlow niczym alchemik, bliski uwienczenia wielkiego dziela. Tak bardzo zajelo go wyjmowanie wielkiego indyka z pieca, iz nie zauwazyl Cyntii West, stapajacej gola stopa po kamiennych schodach, tuz za nim.-Lokaju - jeknela. - Potrzeba mi jedzenia. -Dobry Boze - Lokaj nieomalze upuscil indyka. - Nie wolno pani przebywac tutaj... -Jedzenia, pragne jedzenia - pochwycila samotnego ogorka ze stolu i wgryzla sie w niego lapczywie. - Jak dasz mi sernika - dodala - bedziesz mogl mnie wyruchac. -Absolutnie, szanowna pani! - wykrzyknal przerazony Lokaj cofajac sie. Cyntia zjawila sie w kuchni naga, nie liczac skapej bialej koszuli nocnej. Dookola oczu rozmazal sie jej tusz do rzes i wygladala jak wampirzyca. Podazyla za Lokajem przez kuchnie. -Bede dla ciebie dobra - obiecywala szorstkim glosem. - Wykorzystaj mnie jak chcesz. Potrzebuje milosci. -Moge zrobic pani kanapke z szynka - wyjakal nerwowo. -KOCHAM CIE! - wrzasnela i rzucila sie na niego, przygwazdzajac go do drzwi spizami. - Kocham cie! Kocham! - powtarzala. - Jak tylko ujrzaly cie moje oczy, juz cie kochalam. Mezczyzna, ktory umie sprzatac, gotowac, taki dobry, boski, meski, taki... - glaskala jego fartuszek. - Taki silny... wez mnie, Loka|u, wez mnie zaraz! -A... a... a... a... absolutnie. Ja musze pozmywac. -Pozmywac - przylozyla dlon do piersi i wzniosla oczy ku niebu. - Pozmywac. Boze, jak ja ciebie kocham... mmm... - pochwycila kawalek melona z tacy i przelknela za jednym razem polowe owocu. -Kocham zmywac - zula, a kawalki soczystego melona splywaly jej po brodzie. - Kocham sprzatac, gotowac, poslugiwac, troszczyc sie o tego mezczyzne. Bede to robic dla ciebie. - Osunela sie na kolana i pochwycila zaprasowane kanty jego spodni. - Kocham sprzatac - szlochala, a jej oddech pobrzmiewal niczym klakson. Lokaj przelknal sline. Wracaj, Sznyciarzu, pomyslal, wszystko ci wybaczylem. -Czy pani... eee... maz wie? - zaczal. -ON! - wy buchnela Cyntia. - On? On mnie nie cierpi. Mysli tylko o swoim pitolu! Lokaj poczul do niego sympatie, on tez o nim myslal. -O calych jego pietnastu calach. -Ilu? -Jak myslisz, dlaczego za niego wyszlam? - zakwilila. -Jaki dlugi, jak pani powiedziala? - Lokaj stracil dech. -Wyszlam za jego ptaka, to wszystko, a teraz juz mam go dosyc, jak podnosi sie, sterczy, wystawia glowe, zwisa do podlogi, laskocze mnie w nocy w szyje. Ile raz sie spuscil, musialam przemalowywac sufit. Mowil, ze to stalaktyty... Lokaj wydobyl z siebie przeciagly gwizd zdziwienia i biologicznej ciekawosci. -Byla pani odbiorca... - zaczal powoli. -Czasami zginal go w pol - przerwala mu. - Takiego czegos dlugo nie mozna znosic. Lokaj przypomnial sobie o swoim spotkaniu ze Sznyciarzem Munro. Nie, mial najwyzej dwanascie i pol cala, pomyslal. -...a kiedy sie poznalismy, uzywal flaka do kielbasy jako... kondoma. Ponownie zalala sie lzami i przytulila sie do Lokaja, a jej twarz znalazla sie na jego piersiach. -Nie zostawiaj mnie - blagala, chwytajac jednoczesnie kawal surowego steka i wpychajac go sobie w usta. Padla plecami na stol do rabania miesa, przezuwajac paranoicznie i w kilka sekund przelknela cala sztuke. Czknela glosno. -Potrzebny mi prawdziwy mezczyzna. Lokaju. Czysty i zdrowy. Potrzebuje ciebie! Wielkimi dlonmi zadarla fartuch. Jeszcze raz zatoczyla sie w strone Lokaja, a w jej oczach zaplonelo pozadanie. Lokaj pomyslal o surowym steku i zbladl. Ta kobieta byla zdolna do wszystkiego... Uratowal go odlegly i delikatny dzwonek do drzwi. Odpowiedni system sznurkow wskazywal mu w okienku, skad ktos dzwoni. -O! - krzyknal, o wiele za glosno. - To u frontowych drzwi. Musze isc. - Wepchnal jej w rece calego czterdziestofuntowego indyka. - Prosze! - wrzasnal. - Prosze zjesc. -Cholernie smieszne - przeklinal Brian Taylor na tle czerwonego szkockiego zachodu slonca. - Nie tylko pub nie byl otwarty, ale na dodatek szynkarz okazal sie zboczencem. Mowie wam, ze tu musialy odchodzic jakies pieprzone eksperymenty hodowlane. - Zatoczyl sie w drzwiach i wybaluszyl oczy na Lokaja. - Podaj mi drinka, czlowieku - rozkazal. -Panska zona jest na gorze - odparl Lokaj, z powrotem w swoim zywiole. - Jakiego drinka pan sobie zyczy? -Butelke szkockiej i szklanke wody. - Brian czknal i pierdnal jednoczesnie, przez co wyswiecone siedzenie jego spodni nieco sie pomarszczylo. - No to, gdzie jest ta stara krowa? - zainteresowal sie. -Pozwoli pan, ze wezme panski plaszcz i wskaze pokoj, sir - odpowiedzial Lokaj. Wspieli sie po schodach. Lokaj asekuracyjnie stapal tuz za zataczajacym sie Taylorem. Przeprowadzil go obok pokoju Margot i Rodericka do sasiednich drzwi, otworzyl je i patrzyl jak Brian wpada do srodka. -Czesc, kochanie - wybelkotal, jadowicie kladac nacisk na to drugie slowo. - Jak sie dzisiaj przebieramy?... Za Henryka VIII czy, kurwa, za wrozke?... - drzwi sie zamknely, a Lokaj bezglosnie przesunal sie w kierunku klatki schodowej. -Oooch! - Lup. -Oooch l - Lup. -Ooooooch! - Margot wykonala piecdziesiata pompke i odbila sie od podlogi, a piersi trzepnely o rozdety brzuch. -Chyba naloze kombinezon - zawyrokowala. -To ladnie, kochanie. -Gdzie moj kon? - zapytala niecierpliwie. Z lazienki wylonila sie ogolona do polowy twarz Rodericka, a na niej dwa krwawe naciecia. -Ten czlowieczyna w pudelku? -Tak. - Byla rozdrazniona. - Zabrales przedluzacz? -Jest pod lozkiem, moja droga. Wyciagnela duze drewniane pudelko. Na samym dnie, starannie zabezpieczone przed wstrzasami, lezalo owo urzadzenie. Ustawila podstawe i zaczela szukac gniazdka. Znalazla je za komoda, wsadzila wtyczke i wlaczyla prad. Istnialo kilka mozliwosci nastawienia maszyny: "powolna rotacja", "pietnastominutowy supersamiec", "dwu- godzinna rotacja", "lesbijskie spotkanie", "pieciominutowka na szybko". Wybrala ostatnia. Wracajac do skrzynki nabrala na palce troche galaretki lubczyka, a druga reka chwycila "Strach przed lataniem" Eryki Jong. Przykucnela nad pionowym czlonem maszyny w ksztalcie odwroconego muchomora, nasmarowala sie lubczykiem, otworzyla ksiazke na pierwszej stronie, wlaczyla i siadla. To nowe urzadzenie zakupil Roderick w sklepie na Tottenham Court Road. Pamietal, jak uszy mu sie zarozowily, gdy zobaczyl co to takiego i jak powietrze zrobilo sie niebieskie, kiedy opisano mu, co to robi. Teraz to slyszal: glosne brzeczenie wzbogacone stukotem jakby mlota pneumatycznego oraz znajomym "oooch, oooch" Margot, ktora doznawala przyjemnosci. Probowal golic sie dalej, ale okazalo sie to niemozliwe, gdyz lustro zaczelo wibrowac. -Dobrze ci, kochanie? - krzyknal ponad brzeczeniem i stukotem. -Spierdalaj, jestem zajeta, mam orgazm - odkrzyknela gniewnie Margot. - Ooochl - wydobyla z siebie. - Oooch... ooooch...aaaach! Roderick otworzyl na osciez drzwi i ujrzal zone w konwulsjach na podlodze, z pulsujacym w niej grzybowatym potworem. Rozbila glowa drzwi do szafy i zostala w niej uwieziona wewnatrz, a rekami bila w boki mebla, jakby poddajac sie, przyznajac mu zwyciestwo. -Aaaachrrrrr... aaarrr - charczala. Roderick szarpnal za przedluzacz, ale ze sciany wypadlo cale gniazdko. -Aaachrrr - glos Margot odbijal sie echem we wnetrzu szafy. Roderick zmienil taktyke i pociagnal za podstawe maszyny. W szkole niezly byl w przeciaganiu liny, ale miesnie pochwy Margot, rozwiniete podczas miesiecy cwiczen przedporodowych, trzymaly mordercza machine seksualna niczym szczeki bullteriera. Roderick zaparl sie stopa o szafe i pociagnal ze wszystkich sil. -Kurwa... aaarrrch!... leb mi oderwiesz! - wrzasnela Margot. Ruchy jej miednicy zmiazdzyly deske w podlodze podtrzymujaca szafe, co zagrozilo przewroceniem sie mebla na nich oboje. -Wylacz to, ty durniu! - zaskrzeczala. Jeju, pomyslal Roderick. Alez ta Margot ma glowe. I przestawil wylacznik w podstawie urzadzenia. Posladki Margot przestaly rzucac sie w gore i w dol w chlastajacym poszukiwaniu orgazmu, ale nagle poczely wirowac, jakby nadziano je na rozen. -Ty idioto! - krzyknela. - Przestawiles na dwugodzinna rotacje! Na pomoc! Ratunkuuu! Achochachooooghrrr! Roderick wybiegl na korytarz, calkiem nago, i walnal w sasiednie drzwi. -Och, rany, otwierajcie! Margot zaatakowal wielki elektroniczny robal! Prosze, otworzcie! -Prosze zdac sie na mnie, sir - rozlegl sie za nim glos i Lokaj siegnal ponad jego glowe, do skrzynki z bezpiecznikami. Dom w jednej chwili ogarnely ciemnosci. Swiatlo powrocilo kilka sekund pozniej. Lokaj trzymal odrazajacy wibrator za kabel, niczym rybak prezentujacy dorodnego homara. -Okropienstwo - zamruczal Roderick, wpatrujac sie w polyskujaca oleiscie glowke. -O, moj ty raju - zapiszczala Letycja ujrzawszy masywna nagosc Rodericka. Przycisnela do ust paznokcie pomalowane na zloto. - Co sie tu dzieje? - Przyjrzala sie badawczo wlochatym piersiom Rodericka wlochatemu pepkowi i wielkim, wlochatym jajom. Opadla jej szczeka. - Uuuuu - jeknela. - Nagi mezczyzna. Jej posladki zakrecily sie, ogarniete gwaltownym impulsem rozkoszy. W drzwiach pojawila sie lysiejaca, ale jeszcze z pewna iloscia kreconych wlosow, glowa Briana Taylora. -Dupczylismy sobie, co? - zarechotal. -Co, eee, no, ja... - mamrotal Roderick. Uszy mu sie rozzarzyly, a jaja wycofaly sie glebiej do wewnatrz. -Brian! - upomniala go Letycja. - Nie widzisz, ze jest zdenerwowany? Moje biedactwo - zagruchala, podszczypujac jego rozowiejace policzki. - To musialo byc okropne. -Cozakurestwo - splunal Brian Taylor i wrocil do lozka. -Cyntia! - zawolal Mark West ze swojego pokoju, trzy drzwi dalej. -Cyntia! - zawolal ponownie, zjawiwszy sie z latarka. -O, witam - powiedzial radosnie, gdy zobaczyl Lokaja. - Dobrze, ze nalezalem do harcerzy. Badz gotowy w kazdej chwili! - wskazal latarke. - Bylem pewien, ze slysze Cyntie. A wy, widzieliscie ja? -Nie, sir - sklamal Lokaj. - Moze poszla przewietrzyc sie przed kolacja? -O Boze, nie - wymamrotal Mark mocniej ujmujac latarke. - Lepiej pojde ja poszukac. - Powiedziawszy to, ruszyl prosto na dol. Lokaj pozostal bez ruchu, trzymajac jedynie owo urzadzenie w dloni. -Co mam z tym zrobic? - zapytal z odraza. -Nie chce wiecej tego widziec - stanowczo stwierdzil Roderick. - Piekielna machina... pozbadz sie tego. -A pani Tennison, czy wszystko z nia w porzadku? -Dam ci znac, jakby co, Lokaju. -W takim razie dalej przygotowuje kolacje na dziewiata, sir. Lokaj podazyl bezglosnie w wiadomym sobie kierunku. -No - odezwala sie Letycja korzystajac z okazji, by jeszcze raz wzrokiem zgwalcic Rodericka - lepiej sie ubierz. W innym razie - dodala oblizujac wargi w drapieznym usmiechu - zsiniejesz. - Zachichotala i zamknela drzwi. Lokaj dotarl na dol poza zasieg wzroku spod drzwi sypialn. Wowczas ruszyl biegiem i skryl sie za drzwiami szatni. Mial to. Popatrzyl na dildo. To bylo to, ostatnia czesc wynalazku. Coz za szczescie, dzielo Boga. Coz za szczescie, ze przez szalenczy plan dziedzica, by zorganizowac polowanie na kuropatwy, jego wlasny pomysl wreszcie zaowocuje. Los byl po jego stronie. Skonczy go... dzisiaj wieczorem, pomyslal i zasmial sie w duchu. Roderick cicho zamknal drzwi i wtedy wielka sila pozbawila go oddechu. To Margot zdzielila go glowa w brzuch. -Nastepnym razem - krzyczala - zostaw mnie w spokoju jak dochodze! To moje cialo i mam prawo wyboru. A teraz do wyra i postaw kutasa. -Tak, kochanie - jeknal bolesnie Roderick, w kazdym razie zadowolony, ze Margot nadal go kocha. CZESC III Najlepsze plany X Panienski bieg Mark wyszedl na dwor i zaraz ogarnela go chlodna szkocka mgla. Snop swiatla latarki przecinal wilgotne powietrze najwyzej na trzydziesci stop przed nim. Znieruchomial na wraku porzuconej taksowka a potem powedrowal wzdluz podjazdu, az pochlonela go smolowata ciemnosc.-Cyntia? - zawolal nerwowo Mark, ciagle stojac na kamiennych schodach, na ktore zolte swiatla sypialn rzucaly jego cien. Wstrzasnely nim dreszcze; nie lubil ciemnosci i bal sie duchow, a moglo byc ich calkiem sporo w okolicy. Wiedzial, byl ekspertem. Nie ma zadnych duchow, stwierdzil jednak stanowczo i ruszyl podjazdem, mocno sciskajac latarke. Zwirowa alejka dochodzila do niedbale wyasfaltowanej, jednopasmowej drogi, ktora polyskiwala czarno w przesyconej wilgocia atmosferze. Mark podazyl dalej, omiatajac latarka droge i pobocza, to po lewej, to po prawej stronie i wywolujac co chwile imie zony. Droga prowadzila krawedzia trzesawiska i opadala w male zaglebienie. Mark widzial jak dodajace mu otuchy swiatla Findidnann Hali znikaja jedno po drugim za szczytem wzgorza. Nagle otoczyla go ciemnosc i cisza, zaklocana tylko jego krokami, ktore powracaly echem, odbite od sciany mgly. -A co to, u diabla? - wykrzyknal, niespodziewanie dojrzawszy regularne i niezwykle wglebienia w bagnistej ziemi na poboczu. Przyjrzal sie im z bliska. Najwyrazniej zrobilo je stworzenie o jednej trojpalczastej stopie, a drugiej normalnej, ludzkiej. Mark pomyslal o wlochatym taksowkarzu. Cos cholernie niesamowitego tu sie dzieje i dotre do tego - poprzysiagl stanowczo i ruszyl na poszukiwania. Slady prowadzily w dol zbocza, oddalaly sie od Findidnann Hali i po jakichs pieciu minutach przechodzily przez maly strumien, ktory, chociaz pelen wody, lezal chlodny i nieruchomy wsrod nocy. Slady znikaly po drugiej stronie. -Cholera - syknal Mark i omiotl latarka okolice. Wiedzial, co sie stalo. Potwor poszedl wzdluz strumienia, z cala pewnoscia oddalajac sie od Findidnann Hali i slady pojawia sie pozniej. A kazdy przypadkowy obserwator po prostu zaskoczony bylby zniknieciem sladow i zrezygnowalby ze sledzenia, z powodu zimnej wody. Dobrze, ze bylem w harcerstwie, pomyslal Mark, ostroznie zanurzajac stope w lodowatej wodzie. Siegala mu do kolan. Potem ponownie podazyl sladem. Lokaj zamknal na klucz drzwi u szczytu kamiennych, spiralnych schodow i pognal w dol, trzymajac w roztrzesionych dloniach mordercza, gumowa rakiete Margot. Na dole nieomal przewrocil sie spieszac ku drzwiom, za ktorymi czekala jego maszyna milosna. Niczym lupiez obsypaly go platki bialej farby, gdy w nieprzyzwoitym pospiechu kopnieciem otworzyl drzwi i spojrzal na maszyne. Padl na nia z orgazmowym okrzykiem radosci, chwytajac klucz jedna reka, a druga sciagajac pokrowiec ze stalowego pala, ktory zwienczyc miala gumowa glowica. Malym gumowym mloteczkiem delikatnie wyklepal zabawke Margot, az pasowala dokladnie. Potem molekularnym przylepcem polaczyl w jedno metal z guma. Zachichotal jak maniak i zatarl dlonie z radoscia, tanczac jednoczesnie na palcach. -Moj piekny - wykrzywil usta w usmiechu. - Troche pasty, zeby wypolerowac twoje cylinderki, krem lubrykacyjny na ostry koniec i wywolasz usmiech na kazdej twarzy... A to co? - Jak blyskawica dopadl drzwi, uslyszawszy jeki z kuchni. - O, kurwa, ona ciagle tu jest - zachnal sie na wspomnienie Cyntii. - Powiem, zeby sie odczepila i... - zamarl. Cialo Cyntii lezalo rozlozone na stole do rabania miesa, okryte jedynie biala, bawelniana koszula nocna. Stopy oparte miala na podlodze, a posladki falowaly pod materialem jak dwie kopulujace fretki. Jej glowa tkwila mocno wewnatrz tuszki czterdziestofuntowego indyka, ktorego Lokaj wepchnal jej w rece, nim otworzyl drzwi ostatnim razem. Po ptaszysku zostala tylko skora i kosci. -Co zrobilas z moim indykiem? - wsciekl sie. -Zjadlam - jeknela Cyntia. -To jakim cudem glowa utkwila ci wewnatrz, ty scierwo bezuzyteczne? -Chcialam zjesc do konca - odparla Cyntia. - Jurij Gagarin - zwymiotowala gwaltownie, a indyk podrygiwal w dol i w gore na jej szyi, gdy polprzetrawione mieso eksplodowalo z jej piersi i przez mostek ptaka jak psychodeliczny plynny welon splywalo kaskada na stol kuchenny niczym nadciagajacy przyplyw. -Lokaj - wybelkotala. - Rznij mnie teraz. Widziala go przez dziurke miedzy zebrami ptaka, ktora wyplynela zawartosc jej zoladka. -Rznij - powtorzyla. -Rznac? - krzyknal. - Rznac? Nigdy... - zlosliwy grymas przebiegl przez jego twarz, a czarne brwi ostro zmarszczyly sie ku srodkowi; - Nigdy nie powiem nie - zakonczyl, delikatnie oblizujac usta. Cyntia uniosla koszule ponad biodra, odslaniajac cudownie miesiste posladki przeciete nieopalona smuga po najbardziej skapych ze skapych bikini. Wepchnela dlon miedzy nogi i poczela masowac wilgotniejace futerko. -Wez mnie - drzala, a tuszka indyka kiwala sie w ekstazie z boku na bok. -Tak, kochana, tak, skarbie, moja najdrozsza... moja slodka, mon petit chou chou - glos Lokaja przycichl, gdy sprawdzal ledzwiorotor w sasiednim pomieszczeniu. Sprawdzil instruktaz przedseksowny: moc podlaczona, plyn erekcyjny przygotowany, cykl orgazmowy przygotowany wlasciwie (nie chcial dopuscic do przedwczesnego wytrysku przy pierwszej probie), nasadki teleskopowe zdolne do dzialania - wszystko gotowe. -Jak mnie zaraz nie wyruchasz, bede krzyczec! - wrzasnela Cyntia histerycznie. Lokaj podniosl wzrok i wciagnal gleboko powietrze. Wszystko w porzadku. Wlaczyl i wylaczyl kontrolki. Maszyna wyemitowala rowny szum, gdy cala elektryka zaczela pompowac plyny. Na blacie kontrolnym zapalilo sie zielone swiatelko. "Gotow". Lokaj przekrecil w prawo srebrny kluczyk i zamigotala czerwona lampka. "Uzbrojony". Jego oczy zaplonely i drzacymi palcami przycisnal trzy ostatnie guziki: "Szukaj i penetruj", "Pelna automatyzacja" i na koncu "Inicjuj". -Teraz - warknal. - Bierz ja, starenka. Markowi nogi dretwialy z zimna. Juz od pieciu minut brodzil w lodowatej wodzie mulistego strumienia poprzez opary mgly i ciagle nie bylo widac zadnych sladow. Wpadl w desperacje, gdy strumien rozlaczyl sie; jedna odnoga skrecila w prawo, a glowny nurt zniknal w ciemnosciach. Mark zbadal latarka nowa odnoge. Krawedzie kanalu wygladaly, jakby kiedys wykopano go lopata. Skierowal swiatlo na powierzchnie wody. Strumien prowadzil wprost na male wzgorze. W miejscu, gdzie potok znikal, rosla wielka kepa wrzosu. Uchwycil sie jej probujac wyjsc z wody. Pociagnal. -Moj ty Boze! - jaknal, gdy wrzos otworzyl sie na naoliwionych zawiasach odslaniajac jame. Cale wzgorze bylo dokladnie wydrazone i urzadzone. Mark zdobyl w harcerstwie sprawnosc Lesnego Czlowieka, ale ta kryjowka, no, no, no, w zyciu nie widzial tak doskonalej. Snop elektrycznego swiatla padl na jej zawartosc. W narozniku lezaly dwie wielkie, plastikowe, wlochate stopy z trzema palcami, pofarbowana peruka Mohikanina z plastikowa pokrywa czaszki, rozmaite inne przybory teatralnej proweniencji i pusty, napelniany woda, plastikowy garb. Swiatlo dalej bladzilo po scianach. W najdalszym rogu lezal wielki stos martwych ptakow, rzuconych jeden na drugiego, okolo piecdziesiat sztuk. -Cholernie szczwane - przyznal Mark. Wylaczyl latarke, zamknal drzwi i nadstawil ucha, czy nikt go nie sledzi. - Cholernie szczwane - powtorzyl i z pluskiem wszedl do strumienia, zeby ta sama droga powrocic do domu. Mark West nie zauwazyl, ze z kazdego lebka "martwego" ptaka sterczala antenka radiowa, a z odbytu male smigielko. Maszyna Lokaja wykrecila z piskiem na jednej gasienicy i wpadla do kuchni; jej bulwiasty koniec polyskiwal, gdyz lubrykant spryskiwal go dokladnie co 1,2 sekundy. Cyntia byla u progu orgazmu. -Spiesz sie, cholera, Lokaj, spiesz! Lokaj zblizyl sie do niej i umiescil dwie drzace dlonie na jej posladkach, rozsuwajac je nieco dla lepszego widoku. Wielka glowa maszyny ustawiala sie dokladnie na wprost pochwy, czyniac konieczne obliczenia, srednice, droge, czestotliwosc i konieczny kat. Hydrauliczna, stalowa tuba, wysunela sie jeszcze o dwa cale, podczas gdy teleskopowe podpory zmniejszyly kat dla lepszego pchniecia w gore. -Teraz! Teraz! - wrzeszczala Cyntia. Maszyna byla jednak cierpliwa. Czekala, az szczelina wargowa znajdzie sie dokladnie w celowniku. -Taaak! - cialo Cyntii zesztywnialo, gdy metalowy rdzen wystrzelil do przodu niczym atakujaca kobra, z sykiem pneumatycznego mechanizmu i zaglebil sie w jej lonie. Uderzyl raz w jej jajniki i wycofal sie niczym blyskawica; nabral wiecej plynu lubrykacyjnego na pracujace plaszczyzny i uderzyl ponownie. Caly cykl trwal dokladnie 1,2 sekundy. Lokaj dzierzyl zaciecie posladki Cyntii, podczas gdy maszyna uderzyla jeszcze raptowniej, wydluzywszy sie o cztery cale, by cylindrowate zwienczenie zawsze znajdowalo sie w Cyntii. -Przestan! - krzyknela Cyntia. - Jeszcze nie doszedles? -Moge dlugo! - odkrzyknal Lokaj ponad sykiem mechanizmu i pryskaniem plynu. Troche sie martwil. Maszyna byla zaprogramowana na dojscie, ale nie dochodzila. Przyjrzal sie dwom srebrnym bombkom choinkowym, ktore zawiesil pod hydraulika. Byly puste. Zapomnial napelnic je plynem ejakulacyjnym, a bez niego urzadzenie nie przestanie. Gdyby maszyna miala dojsc do orgazmu bez wytrysku... Dobry Boze, pomyslal. Dwiescie piecdziesiat uderzen na minute moze byc zabawne przez piec sekund, ale dluzej... Uwolnil posladki Cyntii i pobiegl do spizarni. Rozwalal polki w poszukiwaniu gestej smietany. -Kto to? - zawodzila Cyntia. - Lokaju, gdzie jestes? Lokaju, Lokaju, a... aaauuuchrrr? Lokaj wyskoczyl ze spizarni z wiadrem smietany w rekach, ale Cyntii juz nie bylo. Spojrzal w kamienny korytarz, prowadzacy do wejscia dla sluzby na tylach domu. Drzwi zostaly roztrzaskane z wielka sila, a slad dwoch gasienic prowadzil wzdluz brzegu i dalej na bagna spowite mgla. Lokaj uslyszal cichnace w oddali zawodzenia. Przyczyna zamieszania - ledzwiorotor - pokonywal trzesawiska Findidnann jak wsciekly czolg bojowy. Jednak zamiast dziala niosl z przodu wirujaca, na bialo odziana postac, o twarzy przybranej tuszka indyka, nadziana na cylindryczna zerdz. Gnal na przelaj z predkoscia trzydziestu mil na godzine. Cyntia wrzeszczala szkaradnie z wnetrza indyka, gdy dwiescie piecdziesiat pchniec na minute penetrowalo jej spuchnieta szpare, a to przy syku sprezonego powietrza: "kerczum, kerczum", uzytego do inicjowania cyklu orgazmowego. Cisze mgly przecinal wysoki ton elektrycznych silnikow. Sporo minie czasu, zanim wyczerpia sie baterie... Lokaj byl zrozpaczony. Spogladal bezradnie na slady gasienic ginace we mgle. Przepadla jego maszyna, jego potezny ledzwiorotor, przepadl moze na zawsze. W kaciku oka pojawila sie lza. Dzielo jego zycia, a teraz... a teraz... Zgarbil sie, twarz mu pobladla, oparl sie o sciane, niezdolny do zabrania mysli. Spojrzal na zegarek. Dwudziesta pietnascie. Uswiadomil sobie, co to znaczy. Jakby uderzyl go piorun. Nie mial indyka, nie mial glownego dania. Zjadla je ta paskudnica. -Wez sie w garsc, Johnie Lokaju - powiedzial do siebie. - Uszy do gory. Zaczal intensywnie myslec. Nikt nie wiedzial, ze Cyntia byla w kuchni, albo ze sie z nim widziala i nikt nigdy jej nie znajdzie w taka noc na tych bagnach. Wiec, wciagnal powietrze w nozdrza, danie glowne, chlopie. Lokaj zerknal na wiadro smietany, a potem na slad gasienic ledzwiorotoru. W swietle padajacym przez uchylone drzwi z kuchni lezalo cale mnostwo brazowych, polyskujacych globulek; wylatywaly one z krolikow od tylu. Lokaj skrzywil sie w zlosliwym usmiechu. -Troche smietanki, sosik, musztarda, beda smakowac jak wegetarianskie klopsiki. - Odstawil wiadro na zlewozmywak i poszedl po szpadel. Mark West znajdowal sie w polowie drogi powrotnej, w glownym nurcie strumienia, kiedy uslyszal szum. Nietoperze, pomyslal. Odglosy przyblizaly sie i mogl juz wyroznic rytmiczne jeki, jakby na mokradla spuszczono piekielna sfore psow. Wlosy na karku najezyly mu sie jak igielki, a dlonie zaczely sie pocic. -Duchow nie ma - zazgrzytal zebami. To na pewno jakas sztuczka, pomyslal. A moze przeszkodzilem taksowkarzowi-maniakowi w jego lotrostwach? Mark wygramolil sie na brzeg i ukryl za nasypem. Cokolwiek to bylo, zblizalo sie. Poczeka, az znajdzie sie blisko, a wtedy zaskoczy to. Dla pewnosci Mark mocniej ujal latarke. Wiedzial, jak mozna wyloic nia komus skore. Krzyki i zawodzenia wypelnialy cale trzesawisko, gdy Mark wstal i wlaczyl swiatlo. -Koniec zabawy, kimkolwiek jestes. Ledzwiorotor rozplaszczyl go, podazajac brzegiem strumienia z szalona szybkoscia. Jedna z gasienic podbila Markowi nogi, wiec wykonal - chcac nie chcac - salto, po ktorym upadek pozbawil go tchu. Pozbieral sie. Nie widzial napastnika. I w dodatku stracil latarke. Dopiero teraz naprawde sie przestraszyl. Okropne urzadzenie posuwalo sie uparcie w dol zbocza ciagle pompujac "kerczum, kerczum, kerczum", spragnione orgazmu i wystrzelenia nieobecnego ladunku. Na dole robot wykonal male kolko i skierowal sie z powrotem w strone, z ktorej przybyl. -Matko! - krzyknal Mark West. Upiorna, trupia glowa, podskakujaca i rzucajaca sie na boki w powietrzu, skierowala sie wprost na niego, niczym jezdziec Apokalipsy na grze komputerowej. Biala pogrzebowa szata powiewala na wietrze, a sam diabel wylanial sie z mgly, z krew mrozacymi wrzaskami, grozac otwarciem bram piekielnych. -AAAACH! - Mark wyrzucil rece przed siebie i pognal przez strumien, przez mokradla, kepy paproci, az padl, wyczerpany, na wielkim kamieniu. Nie slyszal juz, ani nie widzial, ducha, ktory go zaatakowal. Nie mial takze pojecia, gdzie sie znajduje. Zrobil krok i po uda wessalo go bagno. -Kurwa mac! - wykrzyknal. - Cholera, jakos sie tu dostalem, wiec sie i wydostane. Dobrze, ze mam zapalki. Trzeba byc gotowym na wszystko. Zapalki byly przemoczone. Ledzwiorotor zignorowal istote, ktora umknela przed nim ze sciezki, kiedy podazal w dol zbocza, z damska pacynka nadziana na lufe. Jednakze strumien stanowil inny zgola problem. Gasienice przebieraly w blocie bez efektu, az Cyntia zaczela chlapac w wodzie nogami, dwiescie piecdziesiat razy na minute. Woda przedostawala sie wszedzie, a szczegolnie do dwoch bombek choinkowych, ktore teraz byly juz pelne woniejacej cieczy ze szkockiego strumienia. "Kerczum, kerczum, kerczum, kerczumpsss". Potezny strumien wody wystrzelil z przewodu rozmiarow weza strazackiego wprost z wnetrza maszyny, wyrzucajac Cyntie w powietrze, gdyz wodne dzialo wystrzelilo w jej tylek. Przeleciala pelne szesc stop, zanim z pluskiem padla zaindyczona twarza w strumien. Nie poruszyla sie. Ledzwiorotor jednak ciagle napelniala woda ze strugi, zasilajac jego narzady, spedzil wiec nastepne godziny szczesliwie, wystrzeliwujac cuchnace plyny po trzesawisku, zupelnie jak kuter strazy pozarnej na Tamizie. XI Podano do stolu Iitam raczyl sie przed obiadem koniakiem. Faktycznie to czestowal sie nim od przyjazdu gosci i Lokaj obawial sie juz konsekwencji tego braku rozwagi. Pamietal ostatni raz, kiedy to Iitam zajrzal do butelki. Bylo to na wycieczce do jednego z malych, ale wplywowych emiratow arabskich. Lord Iitam, wyslany przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych - co juz bylo bledem niewybaczalnym - wysiadl z samolotu zataczajac sie. Trzymajac butelke wodki, rzucil lubiezne spojrzenie tysiacu masturbujacym sie arabskim dzieciom, zgromadzonym na jego czesc. Zygzakujac do szejka i jego dwiescie piecdziesiatej zony odzianej w jaszmak, podal dlon wpierw owej zonie, zwrocil sie do niej per Darth Vadar i zapytal, czy jej maz jest katolikiem, zwazywszy te wszystkie dzieci. W Izbie Gmin podniosly sie pytania na temat tej wyprawy. Lokaj zadrzal.Teraz wlasnie Iitam zonglowal - dosc kiepsko - jajami na twardo, siedzac jednoczesnie niczym kogut na poreczy fotela, u szczytu stolu. -Niezle, co? - zawolal drzacym glosem, a wszystkie jajka wreszcie spoczely bezpiecznie w wybielonych dloniach. Na Rodericku, Margot, Letycji i Brianie nie wywarlo to wiekszego wrazenia. Wszyscy byli po dlugiej, trudnej podrozy, a teraz ten kundlowaty arystokrata, o bocianiej posturze i skrzekliwym glosie, probowal jakichs cyrkowych sztuczek. A oni wszyscy chcieli jesc. -Coz, jak chcecie - mruknal Iitam i westchnal. - Lokaj! - wrzasnal. - Dawaj zarcie. -Prosze bardzo, sir. - I Lokaj udal sie po danie glowne. Oficjalna jadalnia w Finndidnann Hali byla, jak mozna sie spodziewac po tak dzikim kraju, udekorowana glownie militariami. Powazne portrety wojowniczych przodkow, zawieszone w szeregu, zdobily wylozone debem sciany, drzwi z obu stron strzegly cztery pelne zbroje, kazda wyposazona w dwunastostopowa pike w zacisnietej prawicy. Ponad stolem, dlugim na dwadziescia stop, wisial potezny, krysztalowy zyrandol. Lokaj wjechal wozkiem z glowna potrawa i dokonal odslony substytutu klopsikow w sosie smietankowo-musztardowym. Margot przyjrzala sie temu dzielu sztuki kulinarnej ze szczerym zdziwieniem. -Co to jest? -Potrawa wegetarianska, szanowna pani - odparl Lokaj. -Wegetarianska? To mile. Poprosze podwojna porcje - dumnie usmiechnela sie Margot. -A jak to sie nazywa? - zaszczebiotala Letycja. -Krolik a la Findidnann - powiedzial Lokaj zaladowujac talerz Margot. -KROLIK? - wykrzyknela Margot chwytajac Lokaja za gardlo. -Eee... krupnik, prosze pani - wykrztusil. Jego dlonie byly wilgotne od potu. -A jak to jest po francusku? - zapiszczala Letycja. - No, bo wszystko co dobre musi byc po francusku. -Ahem - Lokaj odchrzaknal dramatycznie. - Krupnik a la derriere prosze pani. -Alez romantycznie - Letycja klasnela w dlonie. -Chce miesa - burknal Brian Taylor, wyloniwszy sie znad swego dzinu z tonikiem - a nie to gowno. -Obawiam sie, ze nie mamy, sir. -To po co, kurwa, ta taca do krojenia i pelen zestaw nozy? - wysapal Brian. Lokaja zatkalo na chwile. -Tradycja - odparl. -Gowno - Brian Taylor powrocil do szklanki. -Dobra, dobra, dobra. Dawaj juz, cokolwiek to jest. Umieram z glodu - nakazal Iitam. -Wlasnie - usmiechnal sie Roderick, zadowolony, ze Margot milczy od kilku sekund. I tak potoczyl sie obiad. Letycja mowila o sobie, Brian Taylor rozmawial z butelka, Roderick probowal wtracic slowo, ale ogolnie go ignorowano, a Margot skonsumowala trzy funty rozgotowanych warzyw plus kilka porcji derriere. Iitam poczekal na splesniala kawe i wtedy zsunal z nogi pantofelek na wysokim obcasie i walnal nim w stol. -Toast - oznajmil wkrecajac w oko monokl. - Za nieobecnych przyjaciol. Lokaj w kacie poczal nagle sie krztusic. -Nic ci nie jest. Lokaju? - zapytal podejrzliwie Iitam. Lokaj, o poczernialej nagle twarzy, pokiwal przeczaco glowa. Iitam odchrzaknal. -Absolwenci Thigwell wraz z polowicami - rozpoczal. -Nie jestem jego polowica - groznie warknela Margot. -A ja nawet nie umiem trzymac wedki - zachichotala Petycja trzepoczac powiekami. Te wtrety bolesnie odmalowaly sie na twarzy Iitama. Zaczal jeszcze raz. -Przyjaciele, Thigwellonczycy, rodacy... -Nie zamierzam sluchac tych stereotypow. Nie jestem... - wydeklamowala Margot, ale Iitamowi krew nabiegla do oczu i ryknal: -Na milosc boska, zamknijcie sie i sluchajcie! -No, to brzmi bardziej demokratycznie - jeszcze mruczala Margot. -Dziekuje - zasyczal Iitam. - Jutro o drugiej po poludniu my, tutaj zebrani, rozpoczniemy zabawe. Przez kilka pokolen moja rodzina hodowala pewna odmiane nadzwyczaj plodnych ptakow, na bazie najbardziej popularnych gatunkow, dzieki czemu mozna teraz korzystac z rozrywki przez caly rok. Ale - tu zawiesil glos dla uzyskania wiekszego efektu - ale jedynie tutaj, w posiadlosci Findidnann. -Ale sprytne! - zawolal Roderick, entuzjastycznie klaszczac w dlonie, az uszy mu sie zaczerwienily i musial przerwac. -To mozna z nimi grac w pilke? - zachichotala Letycja. -Grac? - wymamlala Margot. - W co grac? -W strzelanie - obwiescil Iitam. - Pokorna kuropatwa, z dawno utraconym szlachectwem, odzyska slawe, nowe zycie, gdy kuropatwa Iitama, doskonalsza w kazdym calu, zastapi ja... -Po moim trupie! - Margot wstala, ciskajac serwete na niedokonczone krolicze odchody. To sie da zalatwic - sapnal Brian z glowa na stole. Zamknij sie! - Margot rzucila w niego bulka, ktora odbila sie od lysiny i poleciala w kat. -Nie zachowuj sie jak na jakims westernie - zapiszczala Letycja wstajac. - To porzadny dom. -Bede sie zachowywac, jak mi sie podoba, ty cycata, amerykanska swinio. -Ale zabawa, co. Lokaj? - entuzjazmowal sie lkam. -Biedne, niewinne istotki! - plakala Margot. - To niedziela masowej zbrodni, biedne stworzonka, rozszarpia was na strzepy, ochochoch... - zatupala kaloszami i sfioletowiala. -Uspokoj sie, stara kobylo - wypalil Iitam nie wiedzac, co powiedziec. -Faszysta i morderca! - krzyknela i cisnela w niego talerzem kroliczych kupek. - Gorszy od Hitlera! -A co zlego widzisz w Hitlerze? - mruknal Lokaj, ktory mial wiele albumow z jego zdjeciami. -Zdrajca! - warknela Margot, znow wykorzystawszy swoj nietopezi sluch i rzucila w niego nozem, ktory jednak nie trafil, za to roztrzaskal szklana szafke i ostatecznie utkwil w wypchanym labradorze. Lokaj zanurkowal za zbroje, a spod stolu wynurzyla sie twarz Iitama i wyszczerzyla sie do Rodericka. -Bitwa na zarcie, staruszku. Wszyscy na wszystkich! - zawolal Iitam i rzucil w Letycje musem czekoladowym. -A pewnie! - wykrzyknal Roderick, odbiwszy sie od krzesla, by udekorowac drzacego Lokaja zimna brukselka. Mus Iitama przylgnal pneumatycznie do jednej z piersi Letycji, a czekoladka pociekla po krynolinie ozdobionej krysztalem gorskim. Letycja wstala, ogarnieta panika, oczy wyszly jej z orbit, szczeka opadla, a ramiona poczely wirowac jak skrzydla wiatrakow. -Brian! - wrzeszczala. - Brian, zrob cos! - i poczela systematycznie walic w kark meza niezdare. - Uderz go za moja krzywde. Obudz sie, gnoju! Chamie! - wrzeszczala bijac go z calej sily. -Ty arystokratyczny kutasie! - krzyczala Margot na Rodericka. - To jest, kurwa, wojna klas, a nie, kurwa, bitwa na torty. -O nie, juz nie - zawolal lkam i jak kule do kregli poslal pomarancze w skron Margot. -Ty skurwielu, zabije cie! - ryknela i zlapala jeden sposrod nozy, ktore wczesniej zauwazyl Brian Taylor. Obnazyla zeby. Roderick chwycil ja za ramie. -Spokoj, stara, to przeciez gospodarz. -Aaaachrr! - Margot ciela powietrze, gdy Roderick zacisnal uscisk. -Zabij go, zabij, zabij! Pierdolony gnojek, zniszczyl mi sukienke - zawodzila Letycja. Iitam zaskrzeczal histerycznym smiechem. -Jeszcze jestes wegetarianka, Margot? - parsknal rubasznie. -Pani wybaczy - powtarzal Lokaj, zblizajac sie do Letycji na czworakach. - Gdybym mogl wyczyscic pani suknie... -Nie dotykaj mnie! - Letycja wrzeszczala histerycznie i cisnela w niego srebrnym dzbankiem do kawy. Naczynie trafilo w zbroje, niegdys noszona przez pietnastego dziedzica Findidnann. Metalowa postac zakolysala sie na swej podstawie, wydajac grzechoczace dzwieki. Wlocznia z metalowym koncem, niepewnie osadzona w rekawicy, zostala uwolniona i padla natychmiast na podloge, niszczac kabel elektryczny, ktory nie tylko dostarczal prad wielkiemu zyrandolowi, ale takze utrzymywal te cala konstrukcje w pionie, a wznosila sie ona niczym miecz Demoklesa ponad szamotajaca sie Margot Smith. Wlocznia byla jeszcze dosc ostra po trzystu latach i Lokaj patrzyl z otwartymi ustami, jak gladko przecina kabel, wywolujac potezny niebieski blysk. Jednoczesnie stol rozpadl sie na dwie czesci, a gniewne okrzyki wydawane przez Margot ucichly, gdyz ukoronowana zostala zyrandolem, ktory niszczac debowy stol, rozsial mgielke strzaskanych zarowek i krysztalow. Przez cale trzydziesci sekund w pokoju panowaly kompletne ciemnosci. -Kurwa mac. Lokaj! - zawolal zdziwiony Witam. - Ale fajerwerki, co? -Ooooch - jeczala slabo Margot, na pol przytomna po zderzeniu z mosiezna czescia zyrandola. Lokaj po omacku odnalazl droge do drzwi, posuwajac sie wzdluz scian. Oplotl dlonia klamke i stanal na nogi. Trach! Dwuskrzydlowe drzwi otworzyly sie z trzaskiem, przezarte przez korniki drewno trafilo sluzacego prosto w nos, powtornie inaugurujac krwawe popoludnie i jednoczesnie powalajac go na podloge. Na tle swiatel korytarza stala garbata postac w lachmanach, drzaca i solidnie cuchnaca woda z przydroznego rowu. -Co, do diabla, zrobiliscie z Cyntia? - warknal Mark West. Zamigotaly kinkiety na scianach dookola, Iitam stal przy drzwiach po drugiej stronie. -Nieco pozno jak na obiad - zauwazyl oschle. -Tys to zrobil - Mark West wskazal Iitama. -Nie ja, staruszku... w zyciu.. -W takim razie ty! - krzyknal Mark, zblizajac sie do ledwo przytomnej Margot i przygotowal dlonie do duszenia. - Ty i to twoje plastikowe szkaradztwo, ty ja porwalas, co? -Wolnego - mruknal Roderick, puszczajac reke Margot i poklepujac ojcowsko Marka po ramieniu. - My wszyscy tutaj jestesmy przyjaciolmi. Pamietasz nasz hymn szkolny? Thigwell Thigwell, stanmy wszyscy wraz Thigwell Thigwell w niepogody czas Thigwell Thig... aaachrrr... Roderick zlapal sie za posladki, gdyz Margot z furia wbila noz do miesa w jego miesisto-kleista wypuklosc. -Krew, krew, o moj Boze! - zawolala Letycja i padla omdlala na swego nieprzytomnego meza. -Rozwale ci leb, krowo - warknal Mark kontynuujac atak na Margot, a Roderick potoczyl sie na podloge sciskajac pupke. Dwie potezne eksplozje wstrzasnely domostwem, poniewaz Lord Iitam wypalil z obu luf swej strzelby marki "purdy" prosto w sufit, wywolujac deszcz tynku i drzazg. -Jeszcze nie dzisiaj - postanowil stanowczo dziedzic. - Jedna proba morderstwa dziennie calkiem wystarczy, co? -To tylko powierzchowna rana, Iitam, jutro bede zdrow. Nie chce stracic polowania - bolesnie usmiechnal sie Roderick. -Tak, tak, tak, dobrze, przykleimy plaster. Lepiej zajmij sie ta swoja zona; niezwykla kobieta. Jest chyba kobieta, co? - tutaj znizyl glos. - No a teraz. Lokaju - rozkazal roztrzesionemu sluzacemu - zaprowadz pana Westa do jego pokoju - ruchem strzelby wskazal drzwi - a ja zobacze sam, co z pania Taylor. - Usmiechnal sie nieznacznie. - Idz, splywaj! - ryknal i Lokaj pomknal. Mark zlapal go za rekaw, kiedy skrecili w korytarzu i byli niewidoczni z jadalni. -Lokaju - szepnal. - Musze z toba porozmawiac. Sluchaj, chlopie, Iitam to kretyn, Roderick stukniety, a Margot zupelnie popierdolona. Tylko tobie tutaj moge zaufac - zaczerpnal tchu. - Na tych mokradlach dzieje sie cos podejrzanego. Lokaj zesztywnial, zaniepokojony. -Pomyslisz, ze zwariowalem, ale widzialem ducha w bialej szacie, ze znieksztalcona glowa. Darl sie wnieboglosy i unosil sie we mgle, ze dwie stopy nad ziemia. Lokaj zbladl i chwycil sie krzesla, zeby nie upasc. -Ty tez to widziales? - Markowi zabraklo tchu. - Widziales. A wiec ja nie oszalalem! -Lokaj pokiwal glowa w milczeniu. Rzeczywiscie, on to widzial. -I to jeszcze nie wszystko - ciagnal Mark. - Znalazlem kryjowke tego wariata, taksowkarza. Tylko, ze on wlasciwie nie jest kierowca, i potworem tez nie jest, bo znalazlem jego przebranie. To klusownik... widzialem te wszystkie ptaki. Lokaj nadstawil uszu. -Och, naprawde? A gdzie ta kryjowka? Na pewno dziedzic podziekowalby mi za zlapanie tego drania... -Sluchaj - zaproponowal Mark. - Powiem ci, gdzie to jest, a ty mi pomozesz odnalezc Cyntie. Wiem, ze spisek... XII Stuki w nocy Iitam przygladal sie, jak Roderick wyluskuje Margot z zyrandola i ramie w ramie podaza z nia, slaniajac sie, do lozka. Wielka czerwona plama znaczyla to miejsce na spodniach, w ktore zaglebil sie noz. Kiedy wyszli, polozyl strzelbe na stole i oproznil kieszenie z nabojow, ktore zabral na wszelki wypadek. Spojrzal na zegar. Byla jedenasta w nocy.-Pora spac, pani Taylor - burknal, zarzucajac sobie bezwladna Letycje na ramie sposobem strazackim. - Ale wpierw - dodal entuzjastycznie - kilka pytan. - Poszedl z nia na gore do swego gabinetu i zamknal drzwi na klucz. Zrzucil Letycje na swoj ulubiony fotel z wysokim oparciem i az zakaszlal, gdy kleby kurzu wzniosly sie z poduszek. Zapalil lampe naftowa w rogu pokoju i przeniosl ja na stolik obok Amerykanki. Potem wyciagnal z szuflady miare krawiecka i zmierzyl jej piersi. Mierzyl je osobno: rozmiar, objetosc oraz obwod. Suwmiarka zmierzyl sutki i wreszcie cyrklem wymierzyl usta Letycji, ich rozmiar i pojemnosc. Potem usiadl na piec minut z arkuszem papieru i suwakiem, a nabazgrawszy niezrozumiale symbole, przy swietle lampki naftowej, oparl sie w fotelu, zadowolony. Chyba, rozmyslal, wiem o tobie wszystko, pani Taylor. Powstal i podszedl do polek. Przebiegal palcami po grzbietach ksiazek, az znalazl prace swojego swietej pamieci wuja. Przeczytal uwaznie tytuly: Piersi a kobiecy umysl, Psychologia gruczolow mlecznych, Sutek i imperium oraz jego najwieksze dzielo: Psychologia czlowieka determinowana przez relacje piers - usta. Wujek Iitama zafascynowany byl piersiami i Iitam pragnal kontynuowac jego dzielo, szczegolnie z taka oczywista degeneratka i istota podlego stanu jak ta okropna, kolonialna samica. Przyjrzal sie tabelom, porownujac swoje pomiary z przewidywaniami w ksiazce. Letycja zaczela sie ruszac. -Gdzie ja jestem? - jeczala. -Jestes bezpieczna - powiedzial Iitam uspokajajaco. - Jestes wsrod przyjaciol. -Czy jestesmy sami? - zapytala tesknie. -Tak, jestesmy - odparl lkam bazgrzac cos w notesie. -To miejsce jest tak romantyczne - Letycja gleboko westchnela. - Takie spokojne po tym okropnym obiedzie, z ta straszna kobieta. -Margot? -Tak. Cholerna kobyla. - Rozejrzala sie po pokoju. - Co to? - wskazala na teleskop Iitama. -To moje okno na swiat niebieski, moj widok na gwiazdy. Jestem jakby astronomem - amatorem. -To znaczy, ze to jest teleskop? - przetlumaczyla. -Tak, to jest teleskop - powtorzyl Iitam. -Daj popatrzec - poprosila. -Och, nie wiem, czy... Ale ona juz pochwycila mosiezny cylinder i wpatrywala sie w mgliste trzesawisko. -Od setek lat ludzie znali ten widok, a teraz ich wszystkich juz nie ma. Tylko ich duchy pozostaly wsrod tych debowych scian, ktore widzialy wszystko, ale nie powiedza nic, tak gleboka jest ich wiedza. Letycja poetycznie splotla dlonie. -Lordzie Iitam - powiedziala radosnie. - Czuje sie, jakbym byla czescia tego wszystkiego, moze w innym zyciu, moze moim przeznaczeniem bylo cie spotkac... - jej oczy zaszly mgielka. Paskudnie, pomyslal lkam. Co za okropna baba. -Chcesz powiedziec, ze mozesz byc ze mna spokrewniona? -Moze duchowo? - snula. -Jak brzmi twoje panienskie nazwisko? - zapytal siegajac po album parow brytyjskich Burke'a z nizszych polek. -Tortellini - odparla. -Alez to wloskie! - wybuchnal zatrzaskujac ksiege. -Tak jak twoje buty - odciela sie, wskazujac na jego szpilki marki "gucci". -Nie rozumiem, jaki to ma zwiazek z moim rodem - odparowal. -To uwierz mi na slowo - Letycja zacisnela dlon na pulchnych palcach Iitama. - Wprowadz mnie do swojego klanu - wyszeptala. -Co? - wydobyl z siebie Iitam. Letycja zaciagnela go na balkon z widokiem na mokradla i oparla sie o balustrade, wypychajac na niego tylek. Spojrzala w dol z wysokosci trzydziestu stop. -Slabo mi, lordzie, od wysokosci kreci mi sie w glowie, wykorzystaj mnie. - Klepnela sie mocno po zadku. - Zaimpregnuj mnie krwia Piktow i Skotow, tego dzikiego narodu wyspiarzy. Daj mi ducha Dunkirka. Najedz na ma Normandie, zerwij mi zelazna krate. -Tylko chwileczke! - zawolal Iitam nerwowo i pobiegl po podrecznik psychologiczny swojego wuja. Na to nie liczyl. Przez cale swe trzydziesci piec lat byl prawiczkiem, nie znalazlszy kobiety ktorej krew bylaby dosc niebieska, by mieszac sie z jego. Dlon dwudziestego trzeciego dziedzica Findidnann, uprzednio kompletnie martwa i wypchana trocinami, wylonila sie ze szklanej szafki i mocno pochwycila Iitama za przegub reki. -Nie robilbym tego na pana miejscu, sir - rozlegl sie szorstki i monotonny glos. -Ty - zasyczal Iitam. - Ty masz nerwy. Moj wuj w grobie sie przewraca. -Nie korzystal ze swego ciala, wiec skorzystalem z okazji, by urzadzic tu PO. -PO? - zaciekawil sie Iitam. -Posterunek obserwacyjny, sir. Wszystko nalezy do zadania. -Uprawiales kiedys seks na drabince przeciwpozarowej? - zawolala Letycja. -Slucham? - odkrzyknal Iitam. -Jeju, tu, na gorze, naprawde kreci mi sie w glowce. I chcice mam, ze hej!!! Chce cie, TERAZ! -Juz ide, kochanie- odparl Iitam, chociaz nie mial wcale takiej intencji. -Cholera, powiedz, czego chcesz i co mam z nia zrobic - szepnal. - No, szybko. -W tej wlasnie chwili, sir, zauwazylem, ze jeden z panskich gosci, Mark West, zmawia sie z panskim lokajem planujac panskie zejscie. -Dobry Boze, musze natychmiast to zbadac. -Zatop mnie twa szkocka Armada! - zawodzila Letycja. -A co, do diabla, mam zrobic z nia? -Prosze mnie to zostawic, sir - odparl trup, uwalniajac nadgarstek Iitama. Iitam przemknal korytarzem, a potem schodami w dol, do jadalni. Byla pusta; jedynie Brian Taylor lezal na podlodze w pijackiej drzemce. W domu panowala cisza. A co wazniejsze, dwururka kaliber dwanascie, wraz z szescioma nabojami, zniknela ze stolu. Iitam nagle zaczal sie pocic. Letycja zaczela byc sfrustrowana. -Dlaczego w tym kraju nie moge sobie dac? - ryknela w furii. Szklana gablota otworzyla sie i wyszedl z niej dwudziesty trzeci dziedzic Findidnann. -Kim jestes? - sapnela Letycja. -Jestem dwudziestym trzecim lordem Findidnann. -Ale ty nie zyjesz, jestes wypchany! - krzyczala z przerazeniem. -Niezupelnie - odparl monotonny glos. -Jejku! - byla pelna podziwu. - Arystokratyczna nekrofilia. Och, a kogo to, kurwa, obchodzi? Poprzez trzesawisko echo ponioslo strzelanie podwiazek. Brian Taylor przekrecil glowe tak, ze ucho znalazlo sie na talerzu. Jadalnia robila sie powoli coraz wyrazniejsza. Spojrzal na zdruzgotany stol, na ktorym lezal rozlozony. Tyl stolu byl zlamany jak storpedowany lotniskowiec, a srodek pokrywaly szczatki zyrandola. Krysztalowe skorupy zasypaly podloge dookola, a do glownego wejscia prowadzil krwawy slad. -Co tu sie, kurwa, stalo? - burknal Brian, zsuwajac sie ze stolu i z wielka trudnoscia siadajac. Spojrzal na swoje zegarki. Mial ich trzy na rece i wszystkie szesc wskazowek wskazywalo to samo. Wpol do szostej. Pan Taylor glosno czknal. -Otwieramy, chlopcze - powstal niepewnie. - Czas na piffko - wybzyczal i zatoczyl sie do tacy z alkoholem. Sposob picia alkoholika z Glasweg porownywalny jest do zachowania niedzwiedzia grizzly puszczonego luzem w sklepie z miodem. Pewnego dnia David Attenborough byc moze zrobi o tym film. Tymczasem jednak Brian Taylor w tradycyjny dla siebie sposob skwitowal fakt, ze wszystkie butelki sa puste. -Co za syf - wycedzil przez sline, ktora ciekla mu ciurkiem z kacika ust, gdy badal pusta butelke po szkockiej. Spojrzal na jeden ze swych zegarkow. -Nuu, do pubu, chopie - postanowil wyginajac palce i przyciskajac kaciki oczu. Zauwazyl swoje znieksztalcone odbicie w zielonym szkle butelki po whisky i rozchylil usta w niepewnym usmiechu. - Woda zycia, chopie - pogratulowal sobie i mocno sciskajac butelke przedostal sie przez drzwi, zlecial ze schodow, kazal sie uspokoic wypchanemu borsukowi i wypadl w ciemnosci wczesnego poranka. Skierowal sie do "Urokliwej hacjendy". Roderick chrapal glosno. Zaraz po obiedzie polozyl Margot na loze, na ktorym lezala do teraz, zakopana gleboko pod koldra. Potem przykleil sobie plaster na tylek. A teraz lezal, zadowolony, w pozycji plodu, z kciukiem w ustach, w cieplym, wlochatym spiochu, okrywajacym go od kudlatych paluchow po kudlate piersi. Margot spoczywala obok niego na plecach, z rekami przy ciele, stopami wyprostowanymi pod koldra, cialem sztywnym jak taran. Nagle jej powieki strzelily niczym rolety. Jedna reka zerwala zimny kompres z glowy, a druga zwinnie odrzucila koldre. Margot usiadla i naciagnela kombinezon wraz z wysokimi butami. Roderick nadal chrapal, gdy ona bezglosnie wypelzla z sypialni i chylkiem podazala na dol. Lokaj pochwycil kurczowo mape, ktora podal mu Mark West. Teraz wiedzial, gdzie ten paskudny stwor ma swoje leze i wiedzial tez, kiedy te ptaki z niego wyleca, jednak przez ostatnie kilka minut lamal sobie glowe, jak pozbyc sie tego nikczemnego tajnego agenta. Poszedl na gore do gabinetu dziedzica. Nasluchiwal przez chwile pod drzwiami, zanim je pchnal. Zaskrzypialy protestujace, a deska w podlodze sieknela, gdy doskonale wypolerowane skorzane buty Lokaja wsliznely sie do pokoju. Lokaj zapalil latarke. Snop swiatla padl na szklana gablote, do niedawna zajmowana przez dwudziestego trzeciego dziedzica Findidnann. -Moj Boze! - westchnal glosno. - Pusto. - Snop latarki omiotl reszte pokoju. Na podlodze lezaly rozne czesci damskiej garderoby, najrozmaitsze elementy uniformu niezyjacego dziedzica, centymetr krawiecki oraz suwmiarka. Lokaj stal oniemialy przez kilka sekund. Myslal, ze zna lorda dosc dobrze, ale po tym, co powiedzial mu Mark i jeszcze teraz... to tutaj. Lokaj znal slabosc dziedzica do damskich butow, a nawet ponczoch, jednak tylko ponizej kolan. Nigdy nie ponizyl sie do podwiazek czy majteczek, albo... przelknal sline - ubran zmarlych. Wlasciwie John Lokaj mial sporo do czynienia z ubraniami trupow w swej przestepczej przeszlosci. Czestokroc wypozyczal garnitury nieboszczykow na nastepne pogrzeby, ale nie wyobrazal sobie rynku zbytu dla dziewietnastowiecznej czerwonej tuniki i spodni. Tok mysli Lokaja wrocil do terazniejszosci, gdy uslyszal jakis szelest pod balkonem. Bezglosnie zblizyl sie do teleskopu i zerknal przez balustrade na rabaty kwiatowe w dole. Nie bylo sladu zywej duszy. Poczekal chwile i wrocil do pokoju. Snopem swiatla przebiegl tytuly ksiazek na polkach. Nagle latarka zatrzymala sie. Z szeregu Lokaj wyciagnal cienka, czarna, zakurzona ksiazke. Usmiechnal sie do tytulu: Przewodnik anarchisty-amatora po pulapkach i materialach wybuchowych. -To powinno wystarczyc - mruknal i wymknal sie na schody, z ksiazka ukryta w spodniach. Gdy zamknal drzwi, szelest pod balkonem rozlegl sie ponownie, jakby jakis maly gryzon kopal nore. Lokaj tego nie slyszal. Mark West slyszal wszystko. Zamkniety na cztery spusty w szafie swojej sypialni, przykryty owcza skora, ponuro sciskal noz do chleba, ktory dla obrony pozyczyl mu Lokaj. Przez cala noc zgrzytal zebami ze strachu, podejrzen i zlosci, ale jego paranoja na tle duchow wzrosla do tego stopnia, ze nie byl w stanie podjac jakiegokolwiek dzialania, az do switu. Wsluchiwal sie uparcie w dom, w poczynania jego mieszkancow i wiatr bijacy w wilgotne sciany. Wsluchiwal sie w trzeszczace od krokow deski na schodach i w korytarzu, w trzykrotne otwieranie drzwi frontowych, w zgrzyt zawiasow w pracowni Iitama, i to dwukrotnie. Lezal nieruchomo, nie smiac oddychac, przysiegajac, ze znajdzie Cyntie i zemsci sie na jej porywaczu. Lokaj wymknal sie kuchennym wyjsciem obok resztek tego, co kiedys bylo drzwiami, zanim wyjechal przez nie ledzwiorotor. Ruszyl teraz juz wymarlym ogrodem i dotarl do szopy. Ogrodnik nie zagladal do Findidnann juz od kilku miesiecy (dziedzic byl zbyt biedny, zeby mu placic), nikogo wiec w poblizu nie bylo. Lokaj pchnal kilkakrotnie zardzewialy zamek i drzwi w koncu ustapily. Oswietlil latarka puszki i wiadra poustawiane na polkach. Piec minut pozniej Lokaj chwiejnie dotarl do kuchni z nareczem garnkow, gwozdzi i narzedzi. Ulozyl swe przybory terrorystyczne na zlewozmywaku i zajrzal do instrukcji w podreczniku. Szybkowar, srodek do zwalczania chwastow... Sprawdzil wszystkie skladniki w recepturze... Cukier, zardzewiale gwozdzie, lozyska kulkowe, tasma gumowa i stary strach na wroble. Na twarzy Lokaja pojawil sie lekki usmiech. Cokolwiek tam sie krylo, juz on to jutro zalatwi... na dobre. Lord Iitam przykucnal w niszy hallu, za portretem wuja. Zerkal przez szczeliny w oczach przodka, ktory hardo patrzyl na wejscie. Kucal bez ruchu i widzial, jak trzy cienie wymknely sie frontowymi drzwiami o roznych porach nocy; drugi z nich wylewnie przeprosil wypchanego borsuka. Tylko dwa z nich powrocily przed switem. XIII Pora ruszyc w droge -Ole, ole, ole, oleeee - Brian zygzakowal w dol zbocza, spiewajac swa ulubiona piosenke kibica pilkarskiego i wznoszac ku niewidzialnemu, skrytemu za mgla ksiezycowi, pusta butelke.Gdy dotarl na sam dol, przystanal kiwajac sie bezradnie. Zabraklo mu slow piosenki. Popatrzyl na grzbiet wzgorza, a wlasciwie trzy grzbiety i przez jego twarz odretwiala od alkoholu przebiegl szeroki usmiech. -Ty pojdziesz gora - zaczal powoli - a ja dolina... - Znowu przerwal, nie mogac zamarynowanym mozgiem przypomniec sobie reszty. Brian Taylor ustawil sie w bloku startowym. Byl znow w szkole, najszybszym stumetrowcem w Motherwell. Przykleknal we mgle i rzucil sie naprzod; pokonywal wzgorze. -TY POJDZIESZ GORA! - wrzasnal na szczycie. - A JA DOLINA! - jak kamien runal w dol. - I BEDE W... - znow krzywy usmiech -...SZKOCJI PRZED TOBA! - Znow wyrwal w gore z niezwykla koordynacja i przeskoczyl szczyt, ladujac twarza w strumieniu, w ktorym ledzwiorotor ciagle nieskromnie tryskal wsrod nocy. -Kerczum, kerczum, kerczum, pss, kerczum, kerczum, pss. Brian wyluskal twarz z blota i spojrzal jak urzeczony na pompujaca wsciekle maszyne. -La jej, szkoccy budowlancy. No, synek, widze, co sie storosz. - I klepnal go w metalowe brzucho. -Dobry Boze! - nagle zauwazyl na bialo odziane, z indykiem na glowie, cialo Cyntii lezace w rowie. -Moj Boze! - wykrzyknal. - Zdechla owca! - Nie poruszyl sie. -To chyba ten parszywy wielkouch i zboczuch Roderick - mruknal bez sensu. - Jak czyjas zona nosi kalosze, to sie ma ciagoty do owiec... - zwrocil sie do pustej butelki po whisky. - To bywaj, szkocki robotniku drogowy - przerwal. - A to co? W polmroku zobaczyl iskrzace sie w wilgotnym powietrzu swiatlo. -Czas szybko plynie podczas fajnej zabawy, he? Jock'u McVitie Barcelona, ty zboju, juz otworzyles? - Podazyl ku swiatlu, rozchlapujac blocko w prawie osuszonym przez ledzwiorotor strumieniu. -Zmieniles wystroj, Jock - zarzal. - Plwociny i wiory, co? - Zerknal przez wielka dziure, przez ktora ponad wejsciem blyszczalo jasne swiatlo. - Jock? - Dokladniej przyjrzal sie swemu odkryciu. Przeskakiwal z detalu na detal, az jego wzrok spoczal na porzuconym stroju potwora. - Maskarada, co? - zawolal. - Dobra, ale zadnych perwersji. - Zalozyl stroj, nawet garb, jednak zjadl serowe kolczyki, jako ze byl glodny, a zreszta nie mial przeklutych uszu. -Jocky, chlopie, wisisz mi kielicha za to! - wrzasnal. - Gdzie, cholera, jestes, Jock? -Jooock? Jocky! - krztusil sie. Przewrocil sie w blotnistym strumieniu zanoszac sie smiechem. Kilka sekund pozniej wyraz jego twarzy zmienil sie raptownie, a brwi sciagnely sie marsowo. -Nie bedziesz wiecej igral z moja watroba, McVitie Barcelona, ide po ciebie... Tak wiec garbus o wlochatych, trojpalczastych stopach pokustykal we mgle na ponowne poszukiwania "Urokliwej hacjendy". Sztuczna grzywa Mohikanina sterczala mu tylem do przodu, a brwi rysowaly sie na lysinie ponad karkiem. Jakis cien obserwowal Briana Taylora znikajacego w oparach mgly. Owo cos lub ow ktos kryl sie w do polowy wybudowanej zagrodzie dla owiec. Kiedy pijacki belkot ucichl, cien pospiesznie wylonil sie z mgly, plecami zwrocony do jasno oswietlonej gospody. Do piersi przyciskal wielki metalowy garnek. "Urokliwa hacjenda" - jak mowiono - zostala ponoc zbudowana z belek pozostalych po rozbitym w 1588 roku hiszpanskim galeonie, a jej gospodarz, Jock McVitie Barcelona, byl potomkiem jedynego rozbitka, ktory przezyl, Jose Barcelony. Faktycznie to wszyscy we wsi byli w jakims stopniu potomkami owego marynarza, bowiem walecznosc latynskiego kochanka chciala poznac kazda kobieta w okolicy, wszystkie je wiec unasiennil, nie mowiac o znacznej liczbie owiec. W kazdym razie Jock byl kulminacyjnym tworem linii hiszpansko-szkockiej i dumnie dominowal nad wioska. Az do poprzedniego dnia byl jedynym taksowkarzem. Byl takze karczmarzem i wlascicielem jednego z nielicznych telefonow w Dubl'une oraz prowadzil poczte, gdy mial na to ochote. Gdy trzeba bylo komus benzyny, nalezalo jedynie poprosic jego, by uruchomil jedyna pompe benzynowa. A gdybys byl/byla gosciem Kolei Brytyjskich - to prosze bardzo... Jock zawiadowca stacji. Kilka lat temu Jock zaczal nosic drewniana noge ponizej prawego kolana, wierzac, iz tym przyciagnie turystow. Latem widywano go kustykajacego glowna ulica z wypchana papuga na ramieniu, z dziwnym wyrazem twarzy i ciagle spluwajacego na ziemie. W wyniku tego zaden turysta nie zblizal sie do jego pubu w obawie, ze wlasciciel jest wariatem puszczonym wolno. Teraz jednak Jock spal smacznie pod wielka jak gora sterta kocy i chrapal tak glosno, ze az szyby dygotaly w oknach. Jego slodkie sny zostaly gwaltownie przerwane wscieklym lomotaniem do drzwi i najordynarniejszymi przeklenstwami. -Wypierdalaj stamtad, zboczuchu! - zaryczal Brian Taylor. Jock pochwycil drewnianego kulasa, ktorego trzymal obok lozka. Kulas nie tylko odstraszal turystow, lecz zasluzyl sie rowniez jako instrument sluzacy mu do samoobrony. -Kto tam, do cholery? - utyskiwal, schodzac po stromych schodach w grubej welnianej szlafmycy i koszuli nocnej, przez co wygladal jak wyrzucona przez krasnoludkow Krolewna Sniezka. -Otwieraj, McVitie, nie zaluj mi kielicha! Szczeknely zasuwy i drzwi uchylily sie na tyle, by Jock mogl zidentyfikowac maniaka. -Jocky, kochany - Brian rozpostarl rece w przesadzonym gescie powitalnym i zatoczyl sie do tylu. Rzucil za siebie od niechcenia pusta butelke, ktora rozbila sie o jezdnie. - Nie mam nic do picia - piszczal przymilnie, kolebiac sie na trojpalczastej stopie. - Daj mi chociaz odrobinke, prosze - zachichotal. Jock otworzyl drzwi z usmiechem zaciekawienia, ktory wykwitl na nie ogolonej twarzy. -Normalnie nigdy tego nie robie, ale skoro to ty... - wskazal Brianowi uprzejmie droge do pubu. -Mowisz jak prawdziwy szkocki gentleman - powiedzial Brian i pokonal prog. -Lups! - drewniana noga trafila go w tyl glowy. -Ty pieniaczu, angolu, gnoju! - krzyczal Jock, obsypujac niefortunnego pijaczka gradem ciosow. - "Jocky kochany", a masz! - kopnal go w jadra. - "Kieliszeczek" - wymierzyl cios w nerki. - Masz czelnosc przychodzic tutaj, po tym jak mnie zwiazales i ukradles woz? Cos z nim zrobil? -Lups! -Degeneracje! -Lups! -Szmato! -Lups! Brian Taylor przebudzil sie dwadziescia minut pozniej. Obraz jaki odebraly jego oczy byl jedna zamazana plama, a mozg, w stanie w jakim sie znajdowal, odbieral jedynie bol. Wlasne cialo poinformowalo go, ze jest w pozycji pionowej, a dokladniej... przywiazany do krzesla. -To sie lobudziles, ty? Co? - Jock przycisnal swe oblicze do twarzy Briana. - Lepiej mow. W Dubl'une nikt nie uslyszy, jak bedziesz sie dar. - Jock usiadl i konczyl rozwijac przewod, ktory zamierzal podlaczyc do sutkow Briana. -Napiecie w okolicy jest dosyc rozne - rzucil Jock od niechcenia. - Ale chyba uznasz je za wystarczajace... - przerwal i szepnal Brianowi do ucha -...wystarczajace, zeby cie, kurwa, zamienic w kanapke z krewetkami. Brian Taylor nagle wytrzezwial. -Pomyliles sie... - wybakal. -Nie, to ty sie pomyliles - odparl Jock, podziwiajac koncowke miedzianego drutu, a potem przycial spory kawal tasmy klejacej. -Sluchaj, nie jestem tym, za kogo mnie bierzesz. Ja znalazlem ten stroj na bagnach. -Och, tak - zasmial sie Jocky. - A teraz mi powiesz, ze pastuchy tak sie przebieraja, zeby pomagac owcom w trawieniu. Oczywiscie, ja sam znalazlem w gorach setki takich strojow... - w jego glosie pojawila sie zlosc. - Za kogo mnie bierzesz? - Podniosl dwa druty. -Jest w Findidnann Hali - wybelkotal Brian. -Co jest? -Twoja taksowka. Jest tam. Moja zona pojechala nia tam ze stacji. Sluchaj, mozesz sprawdzic, zadzwon do niej. Powie ci. Szukalem tego pubu, ale ty byles zwiazany i bar byl zamkniety. Nie moglem gwizdnac ci wozu... -W Findidnann nie ma telefonu. -Och, nie - Briana ogarnela rozpacz. -Skad ty wiesz cokolwiek o Findidnann? -A wlasnie! - wykrzyknal Brian. - W kieszeni mam zaproszenie do Findidnann i bilet na ostatni pociag tutaj. Jak moglem ukrasc ci taksowke, skoro bylem w pociagu, he? Jock pomyslal przez chwile, a potem pogrzebal Brianowi w kieszeni i wydobyl waskie, biale zaproszenie. -Panie Taylor, jezeli to ty jestes, zasluzyles sobie na odroczenie wyroku - oznajmil laskawie Jocky. - Ale lepiej mow cala prawde, jesli nie chcesz, zebym spiekl ci cycki na rodzynki. -Jak sobie zyczysz - Brian Taylor odetchnal z ulga. Gdy przychodzi do picia, to Szkoci okazuja sie zabawna zgraja. Dawno temu wymyslili trunek, znany jako whisky i od tego momentu wiekszosc czasu spedzali na miotaniu sie w furii, grabiezy i zadawaniu ran swoim rodakom w licznych wojnach klanowych. Obecnie wiekszosc tego rodzaju rzeczy zostala poskromiona i zamieniona w zabawe zwana pilka nozna, ktora stanowi jedynie parawan dla podtrzymania starych celtyckich tradycji chuliganstwa i kultu slupka. Gdyby Robert Bruce znalazl sie dzisiaj w okolicy, bez watpienia spedzilby kilka godzin, kontemplujac wedrowke pajaka w szczelinie sciany celi posterunku policji w Glasgow, zanim znalazlby natchnienie dla zabicia straznikow i ucieczki. Taka determinacja w obliczu niemozliwego byla glowna sila, ktora uratowala Jose Barcelone, kiedy ocalal z rozbitego statku w 1588 roku. Lezal plackiem kilka godzin, wsluchujac sie w pelne bolesci krzyki swych kamratow, okrutnie wyprawianych na tamten swiat przez spragnionych krwi Szkotow, ktorzy niczego bardziej nie lubili, jak patrzec na dystyngowanego Hiszpana pijacego whisky po raz pierwszy w zyciu. To, ze w koncu znajda Jose, bylo nie do unikniecia, no i oczywiscie musialy tego dokonac kobiety. Machajac plonacymi pochodniami przeszukiwaly plaze w nadziei znalezienia mezczyzn. Wyly i walily sie w pokazne piersi z rozpaczy, ze nie maja juz wiecej Hiszpanow do uzytku, obrazania, ponizania i torturowania. Gdy ich mezowie skonczyli poic marynarzy - kazdego pol galonem whisky - dla sprawdzenia animuszu, tych ze slaba watroba rzucano dziewczynom, a tym, ktorzy przeszli przez probe whisky pozwalano zyc. Wszak zaden owego egzaminu nie zdal, o czym swiadczyly rozliczne, dosc cuchnace, omlety hiszpanskich wymiocin. Szkoci juz dawno pograzyli sie w glebokim i sprawiedliwym snie chrapiac tak glosno, ze az lewitowaly ich obosieczne miecze, ale kobiety jeszcze szukaly krwi. -Tu jeden zyje! - wykrzyknela bezzebna babcia cmokajac ze smakiem. - Jaki ladny... Odziane w zgrzebne worki, kobiety stloczyly sie jak mrowki na wydmie, za ktora skryl sie Jose. Wznosily kopcace pochodnie, by dostrzec go wsrod trawy. Jose zachowal zimna krew. Umial troche po angielsku. -Hi I'm Jose Barcelona. - Polozyl sie na plecach i jeknal z nadzieja. Twarze kobiet zdradzaly jednak tylko dzikie intencje. W ciemnosciach bialka ich oczu blyskaly zadza krwi. Jose odchrzaknal nerwowo. - I'm from Spain... -Aaaiii - kobiety zawyly ze zloscia i zblizyly sie. Jose uslyszal swist sztyletu wyciaganego z pochwy. -Eee, ja naprawde lubie Szekspira... - zaczal, ale przerwal, gdy uzmyslowil sobie, ze Szekspir stal sie tutaj persona non grata po opublikowaniu Makbeta. - A... ale mam naprawde duzego pitola - zawolal ufnie. Szkockie dzikuski przestaly wrzeszczec, bic sie w piersi i szarpac szaty. -Jak duzego? - zaskrzeczala jedna, przepychajac sie ku przodowi. Jose spuscil spodnie. -Takiego! - zaryczal. Kobiety az sie cofnely. Rozlegl sie zgielk zdziwionych glosow. -Nigdy takiego nie widzialam. -I to u obcokrajowca! - zawolala nastepna. -To jakby cie tryk wyryckal! W swietle owego odkrycia zaczely dyskutowac, czy los Jose Barcelony ma byc taki jak innych marynarzy. Kobiety wybraly sposrod siebie mowczynie. Ona to przykucnela przy jego uchu. -Umiesz go uzyc? Jose poczul sie urazony. -Matko Boga! Jestem najplodniejszym mezczyzna w Katalonii! - oznajmil opryskliwie. - Moje nasienie ma najwyzsza jakosc, a poza tym gwarantuje znakomita zabawe... Jose Barcelona nie byl zolnierzem. Byl zigolakiem. Kapitan rozbitego galeonu doprowadzony zostal do granic wytrzymalosci zenujacymi romansami zony. Na rozwod nie pozwalal Kosciol katolicki, wiec najal Jose, by zaspokajal bezgraniczna zadze kobiety, podczas gdy ona bedzie towarzyszyc swojemu mezowi w jego chwalebnej wyprawie na podboj Anglii. Jose figurowal, ku uciesze zalogi, jako jej brat. -Pokaz - domagaly sie Szkotki - jak umiesz dogodzic kobiecie. -CO? Tutaj? Na oczach tych wszystkich ludzi? - obruszyl sie profesjonalista. - Trzeba mi nieco odosobnienia. -Slabeusz z ciebie, ale dobra - Jackie McKenzie zabrala glos. - Baby, spieprzajcie, jak bedzie do niczego, to mu gardlo poderzne. -A kiedy bedzie nasza kolej? - zawolaly. -Pozniej! - wrzasnela Jackie, wyciagnela noz i przylozyla Josemu do tetnicy szyjnej. - Jak bedzie zle, to ci ja podetne. Jose spisal sie jak nalezy, obawiajac sie o swe zycie. Kobieta walila go w piersi i -zdrapywala pazurami skore z jego ramion, ale najwyrazniej byla zadowolona. -Zadnemu chlopu we wsi juz nie staje - narzekala. - Sa ciagle pijani. I kobiety juz od pieciu lat nie mialy dzieci, rozumiesz, chlopie? -Jestem zawodowcem - oznajmil Jose - i... -Dosyc tej gladkiej gadki, mordo chamska. Jak mam ci darowac zycie, bedziesz musial mi i wiosce placic okup... Jose rozmyslal przez chwile. -Skarb ze statku - powiedzial - zakopalem na plazy. Jak kobiety daruja mi zycie i znajde tu prace w zawodzie, powiem, gdzie jest. -Interes ubity, panie Barcelona. W taki sposob wiesniakom z Didnann zdradzone zostalo miejsce ukrycia skarbu z hiszpanskiego galeonu. Natychmiast z niego skorzystano, by wprowadzic w zycie szesnastowieczny program architektoniczny i zbudowano wieksza czesc wsi Dubl'une, takiej jaka jest znana w dniu dzisiejszym. Jose zawarl jednak transakcje bardzo sprytnie, nie wspomnial bowiem o najbardziej drogocennym skarbie, osobistej fortunie kobiety, ktorej dogadzal na pokladzie. Ukryl go gdzie indziej, na bardziej bezpieczna przyszlosc. Nie zabral tajemnicy do grobu. Na lozu smierci Jose pokazal mape zdradzajaca polozenie skarbu. Z jakiejs jednak przyczyny nigdy go nie odnaleziono, a gmach, ktory stal w tym miejscu, Didnann Hali, zyskal slawe jako Findidnann Hali, co sprowadza nas do wspolczesnej Szkocji oraz pozwala poznac krewnego Jose z "Urokliwej hacjendy". CZESC IV Akcja zageszcza sie XIV Sniadanie Brian i Jock byli pijani. Bardzo pijani. Dwadziescia cztery gatunki szkockiej whisky przeszly przez ich usta od momentu, gdy Brian wytlumaczyl plan szalonego lorda ekscentrycznemu karczmarzowi. Ciagle rozmawiali - Brian w swym przebraniu stwora, a Jock z sentymentem traktujac drewniana noge - gdy pierwsze promienie slonca przesaczyly sie przez zgrzebne zaslony.-Z tego, co mi opowiadasz - Jock przezuwal mysl - wynika, ze sporo dziwnych rzeczy tam sie dzialo. Szczerze mowiac, wcale mnie to nie dziwi. -O?- Brian wytarl smark wierzchem dloni. Staral sie to zrozumiec. -Pewno slyszales - wyszeptal Jock - o tym skarbie, co? -Nie - wymamlal Brian, a mysl o pieniadzach pobudzila opary alkoholu w jego glowie. -Pewnie, ze nie. Nikt nie slyszal, bom nikomu nie gadal - wybakal Jock walac Briana nader entuzjastycznie kulasem. - Jak jego wujek umarl - opowiadal - temu skubanemu zboczuchowi dostal sie dom i wszystkie sprzety, ale spadek przeszedl na jego przyrodniego brata, Ferdynanda Alfonso Slizgacza. Nigdy nie zyli w zgodzie. Ferdynand wydal wszystkie pieniadze, uciekl i zniknal. Niektorzy mowia, ze wstapil do Legii Cudzoziemskiej, inni ze do Marynarki Handlowej, a potem sprzedano go jako bialego niewolnika w Afryce... -A co ze skarbem? -Nigdy go nie znaleziono! - triumfujaco krzyknal Jock. - Wiesniacy z Dubl'une zakopali go w roku 1590, a sporzadzono tylko jedna mape. -Wiec gdzie jest? - Brian byl juz trzezwy jak kamien, tylko glos drzal mu z podniecenia. Jock zachichotal. -Gdzie jest? - powtorzyl Brian. -Wiem! - zaryczal Jock. - Ja mam mape. -Pokazesz? - przebiegle poprosil Brian. Jock zaniosl sie smiechem i trzepnal go przez kolano. -Zdejmij ten pieprzony stroj. Ugotuje ci sniadanie. Baranine. A potem zlozymy wizyte tej chodzacej zbrodni seksualnej. Dopiero wtedy ci pokaze. Po wielkich wysilkach Brian sciagnal trojpalczaste stopy, zerwal z czaszki mohikanska fryzure, ale chociaz mocno sie staral, napelniony woda, niezgniatalny garb nie chcial mu sie poddac, mimo kilku wielce siarczystych przeklenstw. -Jock! - wrzasnal Brian. - Wez, kurwa, pociagnij za ten kurewski pasek, sam nie moge. -To po kiego zes to kurestwo na plecy wkladal, Brianie Taylor - mamrotal Jock, grzebiac przy absurdalnej pajeczynie podtrzymujacej proteze garbu. -Dziwne... - zastanawial sie, gdy przyjrzal sie z bliska przezroczystej plastikowej torbie. -To nie jest smieszne, zdejmij to! - zaryczal Brian. Jock westchnal. -Nigdy nie widzialem... Bo kto o zdrowych zmyslach wsadza budzik do plastikowej torby, a potem napelnia ja woda? A jednak chodzi. Slonce wzeszlo, pelne spokoju. Delikatny wiaterek rozwial mgly i opary, a potem ucichl, zostawiajac ziemie wilgotna i pelna wyczekiwania, gdy slonce wznosilo sie powoli nad Findidnann Hali. Pierwsze male ptaszki cwierkaly zawziecie, latajac wokol kominow w poszukiwaniu samiczek albo najbardziej odpowiedniego miejsca, zeby sie zesrac. W tej pelnej splendoru gorzystej scenerii, niezmienionej od dnia wczorajszego, nastapila eksplozja. W temacie eksplozji; ta byla dosc mala, ale pomaranczowoczarny grzyb dymu i plomieni byl calkiem dobrze widoczny z rezydencji lorda Iitama. Cos we wsi przestalo istniec. -Co to bylo? - zawolal Roderick, zrywajac sie w lozku do pozycji siedzacej, az pomponik na szlafmycy zadyndal mu wsciekle. Cios karate w wykonaniu Margot spadl na jego gardlo z niewiarygodna zacietoscia. -Ja spie - warknela przez zacisniete zeby i tak trzasnela piescia w jego klatke piersiowa, ze chlop padl, prawie rozwalajac loze. - I jestem chora - dodala. - Spij juz! - wcale nie musiala krzyczec, gdyz Roderick byl juz wyliczony. "Urokliwa hacjenda" lezala w dymiacych zgliszczach, a wielkie kleby oleistego dymu zaslanialy niebo. Na ulicy znalazlo sie to, co pozostalo po Brianie Taylorze i Jock'u McVitie Barcelona - trojpalczasta powloka kudlatej stopy. Mark West wyskoczyl ze swej kryjowki w szafie z okrzykiem na ustach i obledem w oczach, a w drzacej prawicy sciskal noz do chleba. Przypominal apoplektycznego Czarnobrodego. -Cyntia! - wrzasnal zgrzytajac maniakalnie zebami, ze wzrokiem wbitym w drzwi sypialni. - Nigdy mnie nie wezma zywcem! - zasyczal i wpelznal z powrotem do szafy. Lokaj znalazl sie na szczycie najwyzszej wiezyczki na sekundy po tym jak eksplozja wyrwala go z czarnego, pozbawionego marzen snu. Dyszac z wysilku od wspinaczki, stanal bosy, w samej koszuli i naprowadzal jeden z teleskopow Iitama na wioske. -O, cholera. Lokaju, piekielnie dobre fajerwerki, co? Przeszedles samego siebie. Lokaj odwrocil sie i zobaczyl rozczochranego lorda Slizgacza, wkrecajacego w oko monokl z taka zawzietoscia jak nigdy dotad. -Cholera, nie dosc, ze obsypal mnie ten ceglany pyl - ciagnal Iitam - to jeszcze omal nie wypadlem z tego cholernego portretu. A przy okazji, cos ladnego mi sie snilo: pochylalem sie nad licytatorka, dookola skorzane pasy i uprzaz do latania i juz calkiem dobrze zabawialem sie tym mlotkiem do licytacji, aaa... -Ja tego nie zrobilem, sir - zaoponowal Lokaj, pelen niepokoju. -Co? - warknal Iitam. - Daj popatrzec. - Walnal sluge lokciem i dotarl do teleskopu. - Lokaj, sluchaj, to ten wredny i paskudny pub. Jakiez to szczescie. Ile ja bylem winien temu McVitiemu pieniedzy; teraz juz mu chyba nie sa potrzebne. Jednego drania mniej, co? - Iitam z trzaskiem zlozyl teleskop i wyszczerzyl sie w usmiechu do wschodzacego slonca. -Alez dzien. Lokaju. Slonko swieci, polowa moich dlugow zniknela z powierzchni ziemi i jeszcze czeka nas polowanie na kuropatwy, po dobrym, angielskim sniadaniu. Wspaniale. Nie po raz pierwszy lord Iitam zadziwil Lokaja. -Dobra robota, chlopie. Sniadanko za dziesiec minut. Na dole. Obudz naszych dzielnych gosci, dobry z ciebie chlopak. Tak; i naloz jakies spodnie. Lord Iitam zniknal na schodach prowadzacych w dol, a Lokaj pozostal, wpatrzony we wlasne kolana, stukajace o siebie nawzajem dla ochrony przed porannym chlodem. -Zobaczymy, komu zostana portki na dupie pod wieczor - zaburczal, powracajac po raz kolejny do szorstkiego slangu. Wlasnie wtedy na glowe narobil mu ptaszek. W sfere dzialan wojennych - bo wlasnie tak przedstawiala sie jadalnia - chwiejnym krokiem wkroczyla Letycja. Zyrandol spoczywal pod szalonym katem na stole o przetraconym kregoslupie. Stol przyozdobiony byl dookola potluczonymi talerzami i sztuccami, jakie zsunely sie do srodka z obu krancow debowego wraka. Sciany byly szczodrze zapackane deserami oraz owocami, ktore zaczynaly juz woniec dosc przerazajaco. W narozniku czekal wozek ze sniadaniem przygotowanym przez Lokaja. Bylo to tradycyjne angielskie sniadanie, a skladaly sie na nie: trzydniowa grzanka, maslo tak zmarzniete, ze niemozliwoscia bylo je ukroic oraz dzbanuszek mleka, ktory ledwie zaspokoilby malego kotka. Koronnym punktem sniadania byl potezny, osmiolitrowy dzban herbaty, i to tak mocno zaparzonej, ze unieszkodliwilaby caly oddzial Hindusow. - - Nie bede jesc tego gowna! Letycja chwiejnie dotarla do stolu na nogach wykoslawionych po wieczornym spotkaniu. Z podobnym problemem spotykaja sie ludzie morza po kilku miesiacach hustania sie na falach. Wystarczylo tylko kilka minut hustania na Letycji, by osiagnac ten sam efekt. Oczy miala prawie cale czarne od tuszu, a twarz pokrywala gleboka maska szlamu kosmetycznego. Nie byla, jak mowia Kalifornijczycy, osoba stworzona dla poranka. -Co sie, na milosc boska, z toba dzialo? - Mark West stanal w drzwiach, a miesnie jego twarzy az graly; pod marynarka zas chowal osmiocalowe ostrze. -O to samo moge spytac ciebie, skarbie - wycedzila Letycja, odwracajac sie twarza do bezradnej ofiary. - Nie codziennie przeciez... Jezu, alez ty cuchniesz, czuje ciebie az stad. Mark spojrzal na swe podwiniete spodnie. Pelne byly stwardnialych owczych odchodow i wody z rowu. Jeszcze mocniej ujal rekojesc noza. -To jest przynajmniej bardziej naturalne, niz dziesiec ton sakramenckiej papki na twarzy i perfum z francuskiego burdelu - zareagowal ze zloscia. -Co na sniadanie, chlopaki? - zawolal entuzjastycznie Roderick, kustykajac z powodu rany posladka, ale za to z meznym usmiechem, mimo obszernego sinca wokol gardla. - Jeju, ale pycha sniadanko tu widze - zatarl energicznie dlonie. Stanal obok Marka Westa, a wlasciwie gorowal nad nim, rzucajac nerwowe spojrzenia na boki z powodu braku jakichkolwiek dzialan. -Wielki Boze, przepraszam! - wybuchnal nagle. - Czekaliscie na mnie?. Cholernie nieladnie z mojej strony, ze sie spoznilem. No to co? Wpylamy? - I ruszyl wprost do wozka, gdzie zaczal pozerac pol bochenka miekkich grzanek, popijajac kilkoma litrami herbaty. -Gdzie ta twoja zona? - zagadnal go szorstko Mark. -Na gorze, staruszku, troche blada dzisiaj. Roderick nie przestawal zrec, jakby tuczyl sie na rzez. Mark rzucil mu nienawistne spojrzenie. -Och, przepraszam, chlopie, zapomnialem. Sa jakies wiesci? -Pomyslalem, ze moze twoja zona wie. -Coz, ale ja nie wiem, wiec mozesz przestac sie czepiac. Na szczycie schodow stanela Margot, z zalozonymi rekami, tupiac glosno i niecierpliwie w deski podlogi. Na jej glowie sterczal ogromniasty guziol. Po drugiej stronie jadalni z trzaskiem otworzyly sie drzwi; to w spektakularny sposob rozwarl je lord Iitam. -Dziendoberek, dziendoberek, dziendoberek! - zawolal. - Czy wszyscy przyszli juz do siebie po wczorajszym bum bum? - puscil goscil chytre oko do Letycji, w duchu zastanawiajac sie, jak wyglada bez makijazu. -To nie jest dobry dzien - burknal Mark. -Alez to po prostu cudowny ranek! - wykrzyknal Roderick. -Nie, jesli jestes ptakiem i beda na ciebie polowac - zauwazyla Margot. -A kto ciebie pyta? - krzyknal Mark. Letycja dluzej nie mogla wytrzymac. Widok Rodericka wpychajacego w siebie kawal za kawalem mdlawe grzanki i zapach dzbana herbaty, przypominajacy garbowana skore z zolnierskiego buta, byl dla niej nie do zniesienia. Zwymiotowala wykwintnie na dlon i patrzyla jak spada to kaskada przez palce na wypolerowana podloge. Lord Iitam zignorowal owo wtracenie. -W kazdym razie! - ryknal - po przyzwoitej przerwie poczynimy wypad i zdmuchniemy pare drani z nieba, he? Na kolacje kuropatwa! -Odrazajace i niemoralne! - zawolala Margot, ktora caly czas trzymala sie z dala od Marka, nie tyle z obawy o swe zycie, co ze wstretu wobec otaczajacego go zapachu. -Szlachetne zmagania - kontynuowal Iitam z naciskiem. - Umiejetnosci i strategia przeciwko przebieglemu wrogowi... -Przebieglemu? - uniosla sie Margot. - To, kurwa, brazowy ptaszek z mozgiem wrobla, a przeciw niemu pol tuzina psychopatow, uzbrojonych w ciezka artylerie. Jak zrobicie w nim dziure, to nie zostanie nic do jedzenia, a jak cos zostanie, to pelne olowiu. Zycze wam, kurwa, zebyscie sie udlawili tym srutem, albo zdechli na zatrucie olowiem, cala wasza banda. - Przerwala. Iitam otworzyl usta, zeby cos powiedziec, ale ona zaczela znowu. -A skoro nie moge wyperswadowac tego nikomu z was, nie wylaczajac mego eks-malzonka... - rzucila Roderickowi nienawistne spojrzenie. Roderick upuscil kubek z herbata, oparzyl sobie noge, a potem zaczal podskakiwac, jeczac cicho -...by nie rozpoczynac tej glupoty, nie bede brala dalszego udzialu w tym obscenicznym rytuale. Ide spac. Odwrocila sie na piecie i glosno tupiac po schodach wrocila do swojej sypialni. Zatrzasnela drzwi i wykrzyknela swoje zwyczajowe: - Aaaaaugh! Zgromadzeni w jadalni stali z otwartymi ustami. Roderick spodziewal sie przynajmniej poteznego lania i prawdopodobnie jednego lub dwoch zlamanych zeber, a tymczasem nic... -Zawsze znajdzie sie jedna - zauwazyl Iitam, starajac sie to zrobic jak najbardziej od niechcenia. - Lokaj! - wrzasnal. - Przynies strzelby. -Chyba wiecie, jak tego sie uzywa - powiedzial litam zerknawszy na Letycje. -Wychowalam sie w Teksasie i zanim mialam dziesiec lat, juz umialam odstrzelic kutasa pancernikowi - wycedzila przeciagle. -Urocze - zauwazyl oschle Mark. - Przypuszczam, ze ty tez wiesz, jak sie strzela - lypnal na Rodericka. -Rany, pewnie. Strasznie dobry bylem. Szczegolnie w strzelaniu do rzutkow. A ty? -Mistrzostwo okregu w strzelaniu do glinianego golebia - odparl od niechcenia Mark. - Trzy lata pod rzad. Lordowi opadla szczeka. -Sluchaj, stary - Roderick byl zachwycony. - Znakomicie. -Lokaj, gdzies ty zebral takie towarzystwo? - zasyczal Iitam, bliski furii. - Przeciez mieli nie umiec strzelac. -No, ale pan znal jednego z nich - mruknal zapalczywie Lokaj. -Zapomnialem. Pamietalem tylko, jak mu stawalem na uszach w szatni po meczu. Po prostu zapomnialem o druzynie strzeleckiej, to wszystko. Jedyna nadzieja, ze ten cholerny tajny agent wykonal zadanie. Nie chce, zeby moje ptaszki poszly z dymem w piec minut. Lokaj stlumil grymas satysfakcji. -A polowczyki? - zawolal Roderick. - Trzeba miec psy, zeby przynosily postrzalki... -Jezeli je ustrzelicie -odparl Iitam. -Tak, ale... -Jezeli beda jakies ptaki warte zbierania - stwierdzil Iitam - wtedy beda i psy. Prawda, Lokaj? -O, tak, sir, beda psy. - Lokaj mial grobowe oblicze. -Dobrze, w takim razie za pol godziny spotykamy sie na dworze. Darzbor! XV Zabawa Mark West wlasnie sie wykapal, ale nie wplynelo to na zmiane jego nastroju. Woda byla zimna. Na schodach przed domem spotkal Letycje. Wygladala czarowniej niz przy sniadaniu.-Coz to za smieszny przyodziewek? - burknal ordynarnie Mark. -Mala Letycja lubi ladnie sie ubrac, zeby... miec lepszy humorek. Wiesz, mam bogate zycie wewnetrzne - powiedziala. Mark zmierzyl ja wzrokiem od gory do dolu, a potem wybral jej gorna partie. Cycki Letycji lekko opinal polyskujacy rozowy trykot, ale sutki sterczaly wyraznie, niczym dwa niedopalki papierosow wepchniete w jajka w koszulkach. To przypomnialo ma, o sniadaniu. Nie jadl nic i wprost umieral juz z glodu. Zalotnie musnal wzrokiem krocze i uda Letycji, zawsze szeroko rozstawione, by pozwolic swiatlu penetrowac okolice cipki. Mimo braku snu Mark poczul poruszenie pod pacha. To jego czlonek poczal wic sie ku gorze, ku erekcji, i grozil, ze wyjrzy zza kolnierza. Letycja wyjela sluchawki walkmana i nalozyla je na dziwaczna fryzure, natapirowana do granic mozliwosci, posypana brokatem i przytrzymywana zlota wstazka. Brokat powtarzal sie jak echo na, ocieplaczach, pod ktorymi byly z kolei bardzo kosztowne rajstopy baletowe Ivana Elavonitcha. Nastepnie pod nimi znajdowaly sie caloroczne, standardowe, z gwarantowana opalenizna, rajstopy,,Miss USA" - tylko na wypadek, gdy trzeba bylo sie rozebrac w zatloczonej sali gimnastycznej. A pod tym wszystkim kryla sie para nog. W tym momencie nogi zaczely juz same jej chodzic, a paznokcie pomalowane na kolor krwi zaciskaly sie konwulsyjnie w rytm muzyki okropnego, anonimowego amerykanskiego zespolu rockowego. Mark z przerazeniem obserwowal jej czerwone butki podskakujace na zwirowej alejce. Przedziwny byl to widok w gorach Szkocji. -Jak Brian? - krzyknal. -KTO? - odkrzyknela wesolo Letycja, niepomna swego wplywu na otoczenie. -Zdejmij na chwile to-to, mozesz? - zawolal Mark machajac rekami. Jedna sluchawka odslonila ucho, a Letycja nadal podrygiwala. -Brian - dyszala - prawdopodobnie robi z siebie idiote w jakims barze, jak zwykle, i guzik mnie to obchodzi. - Pstryk. Wylaczyla tasme i przyjrzala sie Markowi z miesozernym usmiechem. -Ty tez nie wygladasz na zbyt zmartwionego swoja zona. Idziesz strzelac, zamiast jej szukac. Mark pomyslal o Cyntii, potem o strzelbie. Nie, jeszcze niewyraznie ja kochal. Popatrzyl na unoszace sie piersi Letycji i na atletycznie wygladajaca szpare, napierajaca na trykot od wewnatrz. No, zastanawial sie, moze nie kocham jej az tak jak wczoraj. Odchrzaknal. -Umiesz dobrze strzelac? -A ty jestes dobry w lozku? - skierowala wzrok wprost na niego i oblizala czubkiem polyskujacego jezyka koniuszki wkreconych i przyklejonych zebow za 10 tysiecy dolarow. Mark. ostro wciagnal powietrze i odwrocil sie w momencie, gdy jego magiczna rozdzka wypelzla zza kolnierzyka niczym waz boa i uderzyla go w brode, az sie zakrztusil. -Ojojoj - zadudnil lord Iitam, z rozmachem otwierajac frontowe drzwi. - Ranne ptaszki, he? - poslal Letycji szelmowskie oko. Prezentowal sie wspaniale. Ogromna czapa z szopa z polnocno-zachodniej granicy Kanady wienczyla jego ptasie oblicze, a tunika z czerwonej serzy, nalezaca do Krolewskiej Kanadyjskiej Gwardii Konnej, wczesniej bedaca wlasnoscia dalekiego kuzyna Iitama, przykrywala jego zapadniete zebra. Para niby pirackich, wysokich do kolan, skorzanych butow na wysokim obcasie, dopelniala stroju...i w dodatku lord Iitam ubral swe najlepsze siatkowe ponczochy, wyratowawszy je po blotnej kapieli podczas wizyty u Billa Symesa-Grosza. -Rany, wygladasz cudownie! - zagruchala Letycja. -Nic tak nie pasuje do mezczyzny jak mundur - przyznal Iitam. - Lokaj! Przed ich oczyma pojawil sie chwiejnie Lokaj. Wygladal jak krzyzowka mula jucznego z duchem Marley'a. Pasy amunicji oplataly liberie. Sam sluga uginal sie pod ciezarem szesciu strzelb i kosza piknikowego przytroczonego do plecow. W zebach trzymal pasek, do ktorego przymocowany byl poltorametrowy teleskop. -Yyyuuupf - steknal, zataczajac sie pod ciezarem i zgrzytajac zebami zacisnietymi na pasku. -To ruszamy - powiedzial Iitam. - Za mna. I potruchtal w dol schodami, wykonal piruet na podjezdzie, ukazujac ponad cholewka, poprzez ponczochy, dwa wyblakle, sflaczale poldupki. Letycja spojrzala na Marka. Mark na Letycje. Lokaj popatrzyl przed siebie z mysla: kiedy to sie skonczy? A Roderick spojrzal za siebie. -Za tym mezczyzna - zahuczal nieomal zdmuchujac przeladowanego sluge. -Nie posuwalbym sie tak daleko, zeby nazywac go mezczyzna - doradzil Mark. - Prawdziwi mezczyzni nie nosza siatkowych ponczoch. -Nie jestem pewna - Letycja wstawila sie za Iitamem. - Wy, Anglicy, myslicie zbyt konserwatywnie. Uwazam, ze one czegos mezczyznie dodaja. -Och, kurwa, chcialbym mu cos dodac - mruknal Lokaj, w twardym, londynskim akcencie. Ja chcialbym jej cos dac, pomyslal Mark, przerazony samym pomyslem, ale zniewolony swym rozpasanym libido. -Lepiej ruszajmy, bo inaczej ptaszek zrobi frrr i akuku. - Roderick powedrowal w dol, teraz juz tylko lekko kustykajac, ale z bolesnym, wymeczonym smiechem ucznia angielskiej szkoly z internatem. Smiechem, ktory slyszy sie tylko wtedy, kiedy naprawde nie ma nic smiesznego. Margot lezala w lozku na gorze niczym niewybuchly pocisk czekajacy na odbezpieczenie. Wyslala Rodericka do diabla, kiedy wrocil po sniadaniu, zeby sie przebrac w swoj dziwaczny kombinezon i tweedowa marynarke. Lezala teraz sztywno i bez ruchu na lozku, pelna pogardliwych mysli i parskala delikatnie przez nos: - Aaaurgh, aaaurgh, aaaurgh - zupelnie jak wnerwiony morris minor na jalowym biegu. Slyszala jego buczacy smiech, ktory stopniowo cichl. Poczekala, az slyszec sie dalo jedynie delikatny szum letniego poranka w szkockich gorach. Wtedy przystapila do realizacji swojego ruchu. Ostroznie zeszla na palcach w dol i uchylila frontowe drzwi. Sprawdzila, czy nikt sie nie kreci w poblizu. Tylko pozbawiona drzwi taksowka pozostala na zewnatrz, samotna w coraz wiekszym upale. Na szczescie ocienialo ja wielkie drzewo, ktore... Dziwne, pomyslala Margot. Przysieglabym, ze wczoraj go tu nie bylo. Pomacala guz na glowie. Bol zrobil sie gorszy. -Aaaurgh! - wy buchnela i pomknela po stopniach, a nocne wspomnienia dodaly jej sil. Rzuciwszy pobieznie okiem dookola, pospieszyla do grzadek pod balkonem lorda, z zapalem kreta w wylegarni robali. -Ja wam, kurwa, pokaze polowanie! - Ziemia az tryskala spod jej lopatowatych palcow. - Uprzywilejowany burzuazyjny gnoj! - Dotarla do nabojow zakopanych w ziemi, wyciagnela je i zdmuchiwala piach. -Aaaurgh! - Szarpnela za drewniany przedmiot. Ustapil. Byla to pieknie wykonana kolba strzelby lorda Iitama. Oczyscila ja z grubsza z ziemi, zaladowala i zatrzasnela mechanizm, ktory zamknal sie z brzmiacym majestatycznie, dobrze naoliwionym, angielsko-arystokratycznym "trach". Ten dzwiek odebrala z niesmakiem. Wolala raczej te wydawane przez AK-47 albo UZI, bron rewolucjonistow. Ale to musialo na razie wystarczyc. Z glowy spadl jej bandaz i wyciagnela cetkowana chuste, zakupiona na hinduskim straganie przy Notting Hill Gate. Zawiazawszy szmate wokol czola, zerknela na swe odbicie w oknie. -Moze byc - uznala. - Nazwe sie rewolucyjnym grotem FLF. Tak wiec pretorianska wojowniczka nowo utworzonego Findidnann Liberation Front (Front Wyzwolenia Findidnann) poczolgala sie na sam skraj domostwa, sprawdzila okolice, a potem popelzla w strone Rodericka, Marka, Letycji, Lokaja i wroga publicznego numer dwa na jej liscie uderzeniowej, lorda Iitama Slizgacza. Kto wiec byl numerem jeden? Dotarli na stanowiska strzeleckie, oddalone od domu o jakies piecset jardow. Lokaj osunal sie na ziemie po rozdaniu strzelb i amunicji oraz ustawieniu teleskopu Iitama. -No, Lokaj, rozchmurz sie - wyszczerzyl zeby Iitam. - Za chwile beda latac. -Jakim sposobem mozna zmusic kuropatwy do latania, bez zadnej nagonki? - z sarkazmem w glosie zagadnal Mark. - To cale cholerne przedsiewziecie jest tak smieszne, jakbysmy mieli lapac wiatr. Iitam wygladal na urazonego i obrazonego. -Czlowieku, te ptaki nie sa zwyczajne, rozumiesz? - zaczal. - Od wiekow moja rodzina strzelala do roznych rzeczy. Prawie do wszystkiego, co porusza sie po ziemi, niebie, czy morzu... jak cos sie pojawilo, to ktorys ze Slizgaczy juz to mial na celowniku. Problem polegal na tym, ze jak juz powystrzeliwano wiekszosc miejscowej fauny, trzeba bylo chodzic cholernie daleko. Te paskudne zwierzeta zaczely uciekac, cholernie niesportowo. -Zrozumiale w takich warunkach - zauwazyl oschle Mark. -W rzeczy samej, w rzeczy samej - Iitam zazegnywal sprawe. - Chodzi o to, ze moja rodzina, a dokladniej ja sam, znalazlem sposob, by stworzyc zwierzyne, w tym przypadku naszego pierzastego przyjaciela, kuropatwe, ktora bedzie leciala dzis wprost na nas... to wspaniale, sami zobaczycie, ani jedna nie ucieknie. Ho, ho, ho. Letycja zareagowala entuzjastycznie, klaszczac w wymanikirowane dlonie. -Jakiez to sprytne. Przydaloby sie nam w Stanach. -Jedno gowno - beznamietnie oznajmil Mark West. - A co wiecej, jesli te mityczne ptaki nie pojawia sie w ciagu pieciu minut, to sam, Iitam, znajdziesz sie w gownie. - Usiadl na trawie i popatrzyl po wszystkich. Roderick odbezpieczyl strzelbe i celujac w niebo, wodzil lufa za rzadkimi chmurami. Lokaj cierpial, poniewaz podczas drogi calkowicie zesztywnialy mu plecy. W czarnej liberii oblewal sie potem. Spojrzal na trzesawisko. Kilkaset jardow dalej wznosil sie maly pagorek, a na nim roslo drzewo. Lokaj zdziwil sie. Nigdy przedtem go nie widzial. Iitam rozdarl sie, podniecony, zerknawszy przez teleskop. -Cholera, leca. Lokaj, kuropatwy! Byla godzina jedenasta czterdziesci piec. Para ptakow wynurzyla sie z ukrycia i wzleciala na wysokosc okolo stu piecdziesieciu stop. Ptaki zatoczyly kilka kolek i skierowaly sie na stanowiska strzeleckie, wsciekle zygzakujac. Roderick wypalil do nich z obu luf. -Trach! Trach! - Echo ponioslo odglos wystrzalow po calym trzesawisku. Pierwszy ptak dostal w komore silnikowa. Smuga dymu znaczyla jego slad, gdy runal na ziemie jak kamien, sto stop przed strzelbami. Drugi strzal oderwal cale skrzydlo ptakowi numer dwa, ktory wirujac zatoczyl powolny luk smierci i wyladowal za nimi. -Dobry strzal, chlopie. - Mark West po raz pierwszy mogl powiedziec cos pozytywnego. Letycja klaskala jak wsciekla. Podbiegla do Rodericka i objela go wpol, pamietajac o wciagnieciu piersi, by nie zgniesc mu przepony. -Alez mistrz - glosno westchnela. -Tak, eee, dobra robota, przyjacielu - wymamrotal skonsternowany Iitam. To nie mialo prawa sie zdarzyc. - Lokaj! - rozkazal. - Przynies mi moje szalowe, niebieskie szpilki, w tych wysokich buciorach niczego nie trafie. Iitam musial teraz co nieco pomyslec i chociaz wiekszosc ludzi idzie po rozum do glowy, on musial zmienic buty i bylo to wlasciwe, albowiem swoj rozum mial wlasnie w nogach. Poranek przeszedl w poludnie, a ptaki zjawialy sie parami, dosc regularnie. Ale chociaz kuropatwy byly wieksze niz wacus pancernika, to Letycja nie mogla trafic w ani jedna. Mark West tez nie mogl. Jednakze Roderick stracil dwadziescia piec bez pudla oraz kilka na piecdziesiat procent. Promienial wiec teraz zupelnie niewegetarianskim usmiechem. -Cholernie dobre polowanie! - wykrzyknal. -Hmm, tak, coz, musisz byc cholernie glodny, staruszku. Uwazaj, zebys nie dostal niestrawnosci. -Tu sie, cholera, dzieje cos dziwnego - powiedzial Mark. - Przysiaglbym, ze te ptaki leca zygzakiem, zeby uniknac kuli. Powiem wam cos, kurwa, nie chce ich jesc, -Oj, zazdrosny jestes - oskarzyla go Letycja. - Uwazam, ze Roderick jest w kazdym calu angielskim gentlemanem i to bardzo utalentowanym. Margot jeczala i czolgala sie przez wrzosy, cala podrapana i posiniaczona, popychajac przed soba bron. Co kawalek zatrzymywala sie i wygladala ponad roslinnoscia, by sprawdzic, skad wylatuja ptaki. Ktokolwiek wypuszcza je z klatek, umrze pierwszy. Tak postanowila. -Aaaurgh - jej dlon zanurzyla sie w owczej kupie i posliznela sie tak, ze kobieta padla twarza w odchody krolika. -Samce krolicze, skurwiele! - krzyknela, wypluwajac drobinki kroliczego eks-sniadania. - Dlaczego wasz gatunek wreszcie nie wyginie? Urazony krolik uniosl sie na te obelge, przekrecajac lepek, by przyjrzec sie temu stworzeniu, nowemu posrod pelzajacej fauny Szkocji. Margot zwrocila mu spojrzenie, podniosla sie na rekach i cisnela grudka ziemi, ale nie trafila. -Aaaurgh! - zasyczala i w zlosci walnela piescia w ziemie. Przez chwile ciezko dyszala, a potem zdeterminowana zmruzyla oczy w waskie szparki i podjela na nowo wedrowke przez wrzosowisko. -Co to bylo? - zapytal Roderick. -Co bylo co? - odparl Iitam, wpatrujac sie zaciekle w teleskop. -Zobaczylem tam jakies zwierze, wielkie, welniste, nakrapiane bydle. Pomachalo do mnie. -Pewnie owca, chlopie - odpowiedzial Iitam, przekreciwszy teleskop odrobine w prawo. -Ale pomachalo do mnie - upieral sie Roderick. - Owce nie machaja. -Pewnie burczy owca - lord Iitam oderwal sie od teleskopu i wkrecil w oko monokl. - Pelno ich tutaj, okropne paskudnice i wierz mi, one potrafia machac. -A gowno! - wybuchnal Mark West. - Burczy owca. Przez cale zycie nie slyszalem o czyms tak dziwacznym. -Potwor z Loch Ness nie jest jedyna osobliwoscia Szkocji - zwiezle stwierdzil Lord. - Burczyowce to zwierzeta niebezpieczne, drapiezne; potrafia jednym ugryzieniem zmiazdzyc czlowiekowi nadgarstek. Sa bardzo plochliwe, rzadko sie je widzi i... -Roderick! - zapiszczala Letycja. - Popatrz tam! Wylonily sie nastepne dwie kuropatwy i zatrzepotaly skrzydlami ponad wrzosowiskiem. -Fiu! fiu! - Roderick wycelowal w ptaki. -Bang! -Psiakrew! Mocno zacisnal usta, wycelowal ponownie i nacisnal spust. -Bang! Opuscil strzelbe. -Dostalem skorkowanca! - zawolal entuzjastycznie. Mmmmmmmm, myslal Iitam. Kuropatwa zawrocila zdecydowanie w strone strzelca; jej antena drzala w popoludniowym powietrzu, luki juz byly otwarte. Skrzydla przeskoczyly na pozycje slizgowa, piora na ogonie odpadly i ptak zanurkowal pionowo w niedowierzajacego Rodericka, ktory zbladl i wprost przykleil sie do ziemi. W ostatniej sekundzie zakryl twarz, by przyjac atak i wydal mrozacy krew w zylach okrzyk. Usta tajnego agenta skrzywily sie w usmiechu, gdy kierowal nalot bombowy na Rodericka. -Wystarczy, zeby go przestraszyc - postanowil. - I na razie uczyni go niegroznym. - Przypomnial sobie swoje wlasne slowa. "Nikt bezkarnie nie strzela do moich ptakow". Rozliczy sie z panem Tennisonem. -Psia dupa - zawyl Roderick. Pare bialych oczu i czerwone usta otaczaly brazowo polyskujace kawalki, ktore sciekaly kleikiem z kacikow ust. -No, prosze! - zawolal Iitam. - Tunczyk z watrobkami, zdaje sie kilkudniowy i dobrze dojrzaly. Na twoim miejscu poszedlbym sie umyc. Margot zobaczyla, jak dwa ostatnie ptaki opuszczaja dziuple w drzewie stojacym na porosnietym trawa pagorku. Mocniej pochwyciwszy swa bron, odbezpieczyla ja i uspokoila oddech. Tam jestes, gnoju, pomyslala. Wysylasz niewinne stworzenia na smierc. -Aaaaargh! Aaaaargh! - Margot Wyskoczyla z ukrycia i pognala poprzez wrzosowisko ku drzewu. - Gin, gnoju! - krzyknela i skoczyla obunoz na trawe rosnaca wokol pnia. Pociagnela za spust. Blysk i huk eksplozji polozyl Letycje na obie lopatki, a Iitam rzucil sie do teleskopu. -Co to, kurwa, bylo? - zawolal Mark, wpatrujac sie w krag czarnego dymu nad trzesawiskiem. -Jeju - odezwal sie Roderick, usunawszy z twarzy co wieksze kawalki. - Co to? - wskazal dwa zolte, wirujace w powietrzu obiekty. -Podejrzewam, ze to smiertelne resztki po twojej zonie - skomentowal Iitam, wypatrujac bacznie przez lunete. Lokaj odkryl glowe i wyjrzal ze swej kryjowki. Drzewo juz nie istnialo. Gdyby stanal w tamtym miejscu, zobaczylby wielki krater, do ktorego wlasnie wpadly dwa zolte kalosze, rozmiar szesc i pol. Ponad dziura niczym sepy krazyly kuropatwy. XVI Morderstwo najbardziej piersiowe -Mowie ci, ze on ja zabil - szeptal Mark West Lokajowi. Stali przed frontowymi drzwiami, ogolnie wygladali na konspiratorow i na nic dobrego; tak jak wygladaja paranoicy.-A jakie dowody?.. -Nie wiem. Lokaju, ale za to wiem, ze jak przyjechalem do tego przekletego domu, to zaraz zniknela moja zona, chociaz prawdopodobnie nic sie jej nie stalo, i kogos rozsadzilo na kawalki. Osobiscie zawsze myslalem, ze Margot, ta lesbijka, miala na nia chetke i ze ona jest odpowiedzialna... nie wspominajac tego pieprzonego wariata z taksowki we wsi. Przerwal i gleboko odetchnal. -Czy ta taksowka moze jezdzic? - wskazal na wrak. -Powinna - odparl Lokaj. -To w takim razie nie ma mnie. Wzywam policje. Lokaj zlapal go za ramie. -Jak chcesz to zrobic? -Z najblizszego telefonu, skadkolwiek... -Jedyny telefon jest w wiejskim pubie. -"Urokliwa hacjenda"? -Tak. -To zadzwonie stamtad. Pusc mnie juz, do cholery. Robi sie ciemno... -"Urokliwej hacjendy" juz nie ma... -Co? Nie wyglupiaj sie - parsknal Mark. -Dzisiaj o swicie zostala wysadzona w powietrze i doszczetnie spalona. Widzialem z wiezyczki, nie ma watpliwosci. -Kurewski interes! - zaklal Mark. - Tu buszuje morderca psychopata, a my jestesmy uwiezieni. Ale nie ja. Gdzie jest najblizsze miasto? Pojade tam. -Nie da rady - beznamietnie stwierdzil Lokaj. - Na polecenie Iitama spuscilem dzisiaj rano benzyne z taksowki. Jest tylko tyle, zeby pojechac do wioski i z powrotem, to wszystko. -Nie mozna nalac z powrotem? -Boje sie, ze nie. Moj pan zamowil rano goraca wode do kapieli, wiec, eee... -Wiec utknelismy tu na noc. -Tak to raczej wyglada. -Cholera jasna. - Mark usiadl zrezygnowany na najwyzszym stopniu i popatrzyl na cudowny zachod slonca, ktory wypelnial wlasnie niebo. Dzika pieknosc, pomyslal. Czerwien, kolor namietnosci, kolor krwi. Wczesniej tego dnia Lokaj i Mark musieli poswiecic kilka godzin, by uporac sie z blizniaczymi problemami Rodericka Morte D'Arthura Tennisona i Letycji P. Taylor. Z Roderickiem poszlo latwiej. Na widok zoltych kaloszy zony, fruwajacych w powietrzu wraz z innymi, trudniejszymi do zidentyfikowania kawalkami, Roderick zareagowal umiarkowanym zdziwieniem: - Dobry Boze, co tez jej matka ze mna zrobi? - i padl na ziemie w katatonicznym transie, sztywny jak deska. Glowny problem polegal na przeniesieniu sztywnego, mierzacego szesc stop kloca, z powrotem piecset jardow do domu, ale po ustaleniach, ze oddycha, a serce bije, Roderick nie wymagal dalszych zabiegow. Lezal teraz na swym lozu jak trup z legend o krolu Arturze; rece skrzyzowane na piersi, nagi, nie liczac przescieradla zaslaniajacego go do polowy i mokrego recznika na czole. Letycja zareagowala nieco odmiennie. Amerykanie bardzo lubia dobra smierc. Im blizszy krewny, a bol dotkliwszy, tym pogrzeb wiekszy, kwiaty drozsze, organista lepiej platny, ksiadz tez. Przemysl pogrzebowy w Stanach wpoil ludziom, ze bankructwo zywych jest zdecydowanie bardziej do zaakceptowania niz bieda zmarlych. Ramzes II mialby trudnosci e rozliczeniem sie z kilku naprawde dobrych ceremonii pogrzebowych, w ktorych uczestniczyla Letycja. Nagla smierc stanowi szczegolna kwestie. Publiczne lamentowanie, kilka wywiadow dla telewizji, nie wylaczajac prezentacji zyciorysu zmarlej osoby oraz numeru telefonu osoby udzielajacej wywiadu (na wszelki wypadek, by mogla wziac udzial w najblizszym teleturnieju) sa na porzadku dziennym. Letycja padla na ziemie, tlukla w nia piesciami, lzy splywaly jej potokiem tuszu po policzkach. Gdy zolte kalosze Margot opadly w piach, kobieta podniosla lament. -Chlip, chlip, chlup - lkala. - To byla moja przyjaciolka. Przyjaciolka nas wszystkich. Chlip, chlip, chlap. -Nie byla. Nie moglem jej zniesc - zamruczal pod nosem Iitam. -Laaach, chlip, chlup, chlap - Letycja tarzala sie po ziemi. - Wezcie mnie zamiast niej, wezcie. - (To zdanie uslyszala w "Egzorcyscie" i uwazala je za bardzo efektowne.) -Troche za pozno - baknal Iitam, patrzac na nia w zdumieniu. - Dobrze sie czujesz? Letycja spojrzala na niego. -Bez serca, diabel - zawyla, po czym pozbierala sie z ziemi i rzucila sie na niego, wyciagajac przed siebie szponiaste lapy. -Lokaj! - zaskrzeczal Iitam. - Powstrzymaj ja! -Z przyjemnoscia, sir - odparl Lokaj, chwytajac kobiete i przygniatajac ja do ziemi. Zaniosla sie szlochem i skierowala ku niebu lamenty cierpietnika. -Daj ja do pokoju obok Rodericka, Lokaj. Zaaplikuj jej cos i niech spi. Jakiegos kolka z prochami, sam wiesz. -Fikolka, sir - poprawil Lokaj. -Tak, tak, dobra. Tylko zabierz ja z moich oczu. Pojde popatrzyc na to, co zostalo. - I powedrowal przez trzesawisko, by zbadac zgliszcza. Mark i Lokaj sporzadzili bardzo sprytny koktail. Jakiez to szczegolne, ze ci dwaj mezczyzni, z tak odmiennych srodowisk, znali najlepszy sposob powalenia dziewczyny na plecy w pietnascie minut. Jakaz szkoda, ze tylko jeden mogl pozniej z tego skorzystac. Slonce zaszlo w koncu za horyzont i ciemnosci otoczyly Findidnann Hali. Na gorze, w sypialni Rodericka, Letycja zaczela poruszac sie obok niego na lozku. Cala bateria trojpreznych silnikow kruszacych potezne granitowe kamienie dudnila w jej glowie. Wichry Hadesu hulaly w jej uszach. Wnetrznosci miala jakby wyladowane gownem i tak tez bylo czuc. Jednak jakikolwiek byl jej niechciany kac, pewna byla, ze nie dorownywal rozpaczy biednego, zamroczonego, osamotnionego Rodericka. Letycja jeknela, ale mimo to pomasowala mu czolo mokrym recznikiem. Gleboko w podswiadomosci Rodericka Morte D'Arthura Tennisona cos poruszylo sie. Prawdopodobnie spowodowal to mokry recznik, a wiazalo sie to z zarzadzonymi przez pielegniarke mokrymi kompresami, po spowodowanych gra w rugby wstrzasach, w jego szkole z internatem. -Och, siostro - jeknal glosno. -No, no, biedny chlopczyna - uspokajala go Letycja. -Walnales glowa w slupek bramki i jestes nieprzytomny juz drugi dzien - powiedziala pielegniarka. - Rodzice strasznie sie o ciebie martwia, nie mowiac juz o tym, ze brak ciebie na szkolnym przedstawieniu. Jednak twoje zdrowie jest najwazniejsze i pan Cartwright bedzie musial poczekac do nastepnego roku. Ucieszysz sie, ze twoja role przejmie Cylinder Ogromniasty? -O, nie, siostro, tego nie zniose. -Och, naprawde, Rodericku - zganila go. - Musisz nauczyc sie tolerancji i pokory. Gdybys nie byl taki chory, dostalbys kapciem klapsa na tylek. -Roderick, Roderick, slyszysz mnie? - glos Letycji przedzieral sie przez mgle wspomnien. -Cylinder Ogromniasty spieprzy te role... ty gnoju... - Roderick rzucal sie z boku na bok, potem zamarl. - Siostro - zawolal dzieciecym glosem. - Siostro, dlaczego mnie tam myjesz? -Poniewaz jest brudny i trzeba go oczyscic. -Jeju, siostro, a to co? -Wlasnie tego uzywam, zeby cie oczyscic. -Nie wiedzialem, ze az tak bylem brudny. -Wy, chlopcy, nie wiecie jacy jestescie brudni. Ocieracie sobie paskiem, pocicie sie w lawkach. Dziw, ze nie sczernial. -Sczernial? - wykrzyknal przerazony Roderick. -Nie martw sie - odparla spokojnie siostra. - Wyssam z niego co najgorsze, jak drzazge... -Drzazge, ala, ooo, aaa... - biodra Rodericka wprawily sie w ruch falisty, az koldra wzniosla sie na wysokosc dosc znaczna. -Jejku - sapnela Letycja. Jakims cudem kac zniknal, gdy wyobrazila sobie tego wlochatego, wielkiego potwora w wieku lat trzynastu, ubranego w krotkie spodenki, rozlozonego na stole zabiegowym, z monstrualnym penisem tryskajacym nasieniem po piersiach pielegniarki. Zadarla koldre i odslonila wielkiego, o niebieskich zylach, pulsujacego czlonka Rodericka. Drzal w przycmionym swietle elektrycznym. -Poczekaj, skarbie - blagala, zrzucajac z siebie kolejne warstwy rajstop. -Co to, siostro? - zawolal udreczony Roderick rzucajac sie na lozu. -Lewatywa, Rodericku. -To pomoze ci wyssac trucizne? -W pewien sposob, w pewien sposob. Letycja byla gotowa. Objela sromiastymi ustami wylupiasty koniec penisa. -Taki duzy - jeczal Roderick. Och, tak, pomyslala Letycja. -Taki twardy - cisnal sie na lozko. Delektowala sie ta chwila, zanim nadziala sie na sztylet Rodericka. -Taki zimny - zaskrzeczal. -Zimny? - I wtedy to sie stalo. Erekcja Rodericka runela niczym wznoszony nerwowo domek z kart, gdy siostra wepchnela rure w jego tylek i mocno zassala. -To mi sie nie podoba! - zawolal, a po policzkach poplynely mu lzy. Letycja byla wsciekla. -Kazdy, kurwa, Anglik ma jakies problemy z jebaniem, jak mam go tuz tuz. Chryste, jedyny, z ktorym sie rznelam na tych wakacjach, to pierdolony duch! Usiadla zniechecona, potem spojrzala na Rodericka. -Ale nie poddam sie, nawet jesli zwisnie ci jak koniowi. Dam ci krew niebieska i ci stanie. Usiadla okrakiem na jego twarzy, jezdzila mu po nosie i ustach, az zaczal sie dusic. Interes pozostawal miekki. Zabrala sie do ssania pracia, namietnie lizala mu odbyt, pocierala swa mokra pochwa jego udo, ssala mu ucho, gryzla je, zassala jego sutki, wsadzila jego palec do swojej cipki, wsadzila jego palec do swojego odbytu, wsadzila swoj palec w jego odbyt. Nic z tego. Sprobowala najrozmaitszych kombinacji. Ciagle nic. Wyprobowala wszystko procz jednej rzeczy, takiej, ktora tylko ona potrafila zrobic, a nie kazdy mial z tego przyjemnosc. Letycja usiadla mu na piersiach. -Chlopcyk mamusi, cio? - wspiela sie i wepchnela mu w usta jedna ze swych monumentalnie wielkich piersi. - Lubimy ostro, co? - Pozwolila, by drugi cycek luzno pacnal go w twarz jak mokra ryba. Z glowa Rodericka miedzy wielkimi piersiami, pomiedzy ktorymi "chlopcyk" chrapal zawziecie pod wyperfumowanym mostkiem, Letycja wprawila w ruch, jak to nazywala, kolyske pani Newton. Uniosla w gore jeden wisiorowaty gruczol mleczny i puscila go; z chlasnieciem padl na twarz Rodericka. Ped wprawil drugiego cyca w ruch i poslal go az do nieba wysoko, ale zaraz powrocil, by zadac nowe uderzenie. -Chlastu, chlastu, bec. Letycja siedziala przez kilka chwil z cyckami latajacymi z boku na bok, obijajac mozgoczaszke biedaczyny, ale nadal nic sie nie dzialo z penisem. Pozostawal miekki i zwiniety jak zahibernowany slimak. Nagle... Roderick przestal oddychac. Byl martwy. W ciemnosciach na zewnatrz, w chlodnym, wieczornym wietrze szelescily galezie. Silny wiatr zawodzil wsrod trzeszczacych konarow, z wyjatkiem jednego szczegolnego drzewa, ktore jakby spieszylo sie do domu. Wygladajaca na nowiutenka sykomora zawziecie biegla srodkiem drogi. Zatrzymala sie nagle, gdy z palacu dobiegl wysoki, przerazliwy krzyk. Uwaznie nasluchiwala przez chwile, ale nie dobiegl juz zaden inny dzwiek. Przez kore przedostal sie stlumiony chichot i drzewo ruszylo w dalsza droge. CZESC V Ostateczne rozwiazanie XVII Sledztwo lorda Iitama Po poludniu lord Iitam stanal dokladnie w tym miejscu, w ktorym Margot spotkala swoj koniec. Z krateru ciagle unosil sie dym, a w dole lezaly bardzo postrzepione dwa zolte kalosze. Nieco dalej tkwila wbita w ziemie, zgieta i potrzaskana, ulubiona strzelba lorda.-Jakiz to koniec! - wzniosl ponury okrzyk, przyjrzawszy sie antycznej dwururce. - Rozsadzona przez szalenca. Zbadawszy teren dookola owego miejsca, pomrukujac i parskajac nastawil teleskop na bliska odleglosc. Przedmioty, ktore zauwazyl w ten sposob, byly zaiste zadziwiajace. Kawalki aluminiowego naczynia do chlodzenia, fragmenty pordzewialych gwozdzi, najrozmaitsze szarpanele... Powiodl oczyma dookola. Musial znalezc jeszcze jedna rzecz, jeszcze jeden detal... -Aha - wskoczyl do dolu i wyciagnal jeden z kaloszy. Powachal go z niesmakiem. Alez smierdzace stopy, pomyslal, ale pedicure teraz go nie interesowalo. Zbadal dokladnie podeszwe buta i wydal okrzyk: -Palec i nozka, Slizgacz! - zawolal triumfalnie. - Ale jeszcze zobaczymy. Pierwsza oznaka smierci Rodericka bylo rigor mortis. Skronie mial juz solidnie posiniaczone, ale Letycja nie poddawala sie. Dopiero gdy cialo ochlodzilo sie znacznie, penis Rodericka wreszcie zesztywnial. -Nareszcie, naiwniaczku - zasyczala. - Jestes moj. Skoczyla na zesztywniala postac, ktora po smierci wygladala nieco inaczej niz za zycia, z wyjatkiem raczej dosc pokaznej sterczacej czesci. Krzyk dalo sie slyszec o osmej trzydziesci siedem wieczorem, gdy Iitam badal w swoim gabinecie odlamki jakichs czesci metalowych i naczyn kuchennych. Czynil liczne notatki, a dookola lezalo kilka skryptow jego wuja na temat kryminologii. W pewnym momencie uslyszal przerazliwy wrzask. -Roderick nie zyje! Laaaaj! - To Letycja krzyczala na schodach, wykonujac taniec ze stepowaniem, okryta jedynie przescieradlem. - W lozku jest martwy czlowiek, trup! Mark pierwszy znalazl sie na miejscu i pochwycil ja w ramiona. Lokaj i lord pobiegli czym predzej na gore z przeciwnych stron domu; Lokajowi udalo sie to sprawniej, gdyz nie mial na nogach szpilek od Gucci'ego. Iitam ogarnal jednym spojrzeniem scene: histeryzujaca, naga kobieta, sztywny, nagi mezczyzna. Wciagnal gleboko powietrze. -Marku West! - zagrzmial. - Zabierz ja do swojego pokoju i uspokoj! - Przerwal. - Lokaj, chodz ze mna i przynies teleskop. -Przyczyna smierci: ciosy tepym narzedziem, dotkliwe posiniaczenie obu skroni. Krotko mowiac, dosc brutalnie zostal pobity. - Smierc nie byla obca Johnowi Lokajowi, a od jakiegos czasu nie widzial takiego sztywniaka. Iitam usiadl po drugiej stronie pokoju na zydlu do dojenia i przez ustawiony na trojnogu teleskop przygladal sie cialu cal za calem. -Moze - mruknal. Slyszal tylko o jednym przypadku podobnym do tego i uwazal sie za wybitnie predestynowanego, by poprowadzic sledztwo. - Moze - powtorzyl - powinnismy zamienic slowko z pania Taylor. Przeszedl do pokoju Marka. Wyprosil go, by rozpoczac przesluchanie. -Chce jej zadac tylko kilka pytan - oznajmil beznamietnie. - Lokaj pozostanie przy mnie przez caly czas. -To byl taki mily czlowiek - szlochala Letycja wycierajac nos w przescieradlo. Iitam zignorowal te opinie i kroczyl po pokoju, wspiety na wysokich obcasach, w siatkowych ponczochach, kawaleryjskim zakiecie, w przyciemnionym swietle nocnej lampy. -Kiedy polozono cie do lozka po poludniu - zaczal - mialas na sobie ubranie. Po co wiec robilas sobie klopot i rozbieralas sie, zanim wybieglas na korytarz i krzyczalas, he? -By... bylo mi za goraco, jak sie obudzilam. To niehigieniczne spac w ubraniu, przeciez wiecie. -Nie powiedzialbym - Iitam potrzasnal nylonowymi rajstopami - ze to bardzo higieniczne. A faktycznie, to dosc je czuc. - Uniosl rajstopy do nosa i powachal. - Jakby zajezdzaly rybami, co? -Jak masz ochote wachac moja bielizne, to juz twoja sprawa - obrazila sie Letycja. - Ale on byl taki czuly... - I znowu zaczela szlochac. -Z zapachami jest tak - kontynuowal lkam - ze wycwiczony nos potrafi je rozpoznawac tak, jakby to byly odciski palcow. A ten nos - postukal palcem wskazujacym w swoj bialy, koscisty dziob - jest cholernie dobry. Znalezlismy ten sam zapach na tym - zblizyl rajstopy do jej twarzy - jak i na jego udach, klatce piersiowej, palcach i ustach. Ponadto - dodal niespiesznie - najsilniejszy i najswiezszy aromat emanuje z jego penisa. -Byl nagrzany - zaprotestowala Letycja. -Byl martwy - odparl Iitam. -Nie, on chcial... -Torturowalas go calymi godzinami, potem go bilas w glowe, az umarl... a pozniej rznelas trupa... Nawet ja sam, studiujac literature pornograficzna, nie spotkalem sie z czyms tak dziwacznym. -A jak go pobilam? - odparowala Letycja. - I czym? Nie masz dowodow. -Pobilas go na smierc swymi piersiami, pani Taylor. -Niemozliwe. Nie badz smieszny, ty zboczony staruchu. -Nauka, pani Taylor, przyzna mi racje. Wiem tylko o jednym udokumentowanym przypadku podobnym do tego, ale moj wuj nieboszczyk poczynil z niego bardzo dokladne notatki. Zgon na skutek urazu zadanego gruczolem piersiowym. -Udowodnij. Wariat jestes! Iitam zakrecil sie i uniosl pod swiatlo jakies przezrocze. -Wiesz, co to jest? Letycja milczala. -To sa skronie Rodericka, a to - wyciagnal nastepny slajd - zrobilismy na twoim trykocie. Osadzil monokl w oku i spojrzal na podejrzana. -Odciski sutka, pani Taylor. Oba pasuja dokladnie do siebie. Iitam zamknal za soba drzwi. -Lokaj - powiedzial cicho. - Zamierzam umiescic Marka razem z nasza nekrofiliczna uwodzicielka, zeby miec na nia oko. Tymczasem chce, zebys przyniosl wszystkie noze do miesa do pokoju Rodericka. Czuje potrzebe dalszych dociekan. Lokaj zbladl. -Nie zamierza pan... -Rob, co ci kaze, przyjacielu, nie jest az tak zle, jak myslisz. -On oszalal, wiesz? - powiedzial Mark do Letycji, ktora cicho szlochala w rogu lozka. Mark opieral sie plecami o drzwi sypialni. -Tak mi go zal, naprawde - belkotala. - Nie mogl mu nawet stanac maly. A jezeli chodzi o to - powiedziala ostrzej - pokaz mi cholernego Angola, ktory moze. - Jeszcze raz zalala sie lzami. Poprzez zamkniete drzwi z korytarza dobiegl glos Iitama. - NIE, NIE, NIE, NIE, LOKAJ! CHCE NAPRAWDE COS DUZEGO. TAK DUZEGO, ZEBY PRZECIAC PIERS NA POL. Mark wzdrygnal sie na sama mysl o tym. -Zabije nas wszystkich. Jestem calkiem pewna, ze sprowadzil nas tutaj, zebysmy kolejno umarli. Potem potnie nas na kawalki i zje. To jest kanibal. O, moj Boze - usta Letycji drgaly bezwiednie. - Ten zboczeniec oskarzyl mnie o zabojstwo Rodericka. -Oczywiscie - powiedzial Mark. - Bo potrzebuje wymowki, zeby cie zabic. Znasz logike szalenca. A propos, co uznal za narzedzie zbrodni? -To - powiedziala i pozwolila przescieradlu opasc ze swych piersi. W polmroku, w brazowoczerwonej poswiacie odbijajacej sie ze scian i lozka, wygladaly jak nowe elementy systemu slonecznego, a przynajmniej obcy przybysze, z ktorymi warto negocjowac. Mark prawie sie zakrztusil. -Smieszne - wyszeptal ochryple. Letycja wstala, a przescieradlo spadlo calkowicie, odslaniajac atletyczne uda i rowno opalone, muskularne lydki. -Pomoz mi, Mark - poprosila zblizajac sie do niego i leciutko podrapala pazurami jego delikatna skore na szyi. - Musimy uciec - powiedziala mu wprost do ucha. -JEJU! - odskoczyla przerazona, gdyz pietnastocalowy, wielki penis Marka rozwinal sie na pelna dlugosc, wypsnal sie spoza kolnierza tuz za prawym uchem i dziabnal ja w nos. -Co to? - krzyknela. -A na co wyglada? - wybakal Mark, czerwony ze wstydu. -Nigdy czegos takiego nie widzialam - powiedziala, a przerazenie zamienilo sie w ciekawosc. - Wyjmij go, chce sie temu przyjrzec. -Coz, ja...e... Zatrzepotala do niego obklejonymi tuszem powiekami. -Slicnie cie prose - zachichotala jak podlotek. Stojacy penis Marka przypominal, ni mniej ni wiecej, tylko maszt namiotu, z jablkiem zatknietym na koncu. Gdy Mark stanal przed nia nago, prawie dwadziescia piec procent calej jego krwi zgromadzilo sie w przekrwionym organie, ktory dyndal w gore i w dol delikatnie, zgonie z melodia jego pulsu. Letycja zblizyla sie do Marka na jego dlugosc; czula jak wslizguje sie pod jej krzaczaste wlosy lonowe. -Tak chyba musi sie czuc wiedzma na miotle, skarbie - usmiechnela sie. -Tego nie wiem - zachrobotal Mark, bo w gardle mu zaschlo. Zesliznela sie z niego i ujela glowke obiema dlonmi, ciagnac go do lozka. Potem pochylila sie i pocierala goraca zoladzia swoj wilgotniejacy otwor; nagle wypchnela biodra w oslim podskoku, by nadziac sie na koniec. -Ohohohohoh - jeczala, sciagajac pazurami koldre i przescieradla, az wdrapala sie w materac. -Rznij mnie, rznij, rznij - piszczala jak szklo rysowane nozem. - Kocham cie, och, och, och, och, och, Boze, juz dochodze, wejdz mi w usta, wejdz mi na cycki, we wlosy, ty swinio, och, och, mocniej, mocniej. Nienawidze cie, ty piekny skurwielu. Potraktuj mnie jak psa, zwiaz mnie, schlastaj mnie twoja witka, ty nikczemny szamanie. Zwiaz mnie na stosie i niech twoi wojownicy zrobia najgorsze... Mark byl zaskoczony. Coz mogl zrobic? Wlasciwie, to jeszcze nie zrobil nic, tylko stal, a kobieta sama sie nadziewala. -Spusc nieco z tonu - zasyczal. -AAAL - zawodzila Letycja, coraz glosniej, brzmiac jak kot, ktoremu nadepnieto na ogon. - Rznij az mi leb odpadnie, wejdz az do nosa... -Ciii, badz cicho. Chryste, Iitam tu wejdzie, jak tak dalej pojdzie. -Och, uuuach, oooch, uuulalach - wydawala z siebie. - Rznij mnie w dupe, przebij mi te rure, wjedz w te autostrade... -Kurwa mac, zamkniesz sie? - przeklal Mark. -...wal, rab, powitaj moich brudnych, brazowych kowbojow, zaczopuj mi dziure jednym... Za nic sie nie zamknie, pomyslal Mark. A wiec, prosze bardzo, stwierdzil i zatopil swojego penisa szybko i mocno, na szesc cali gleboko. Letycja krzyknela glosniej niz wtedy, gdy odkryla smierc Rodericka. Krzyknela glosniej niz wowczas, gdy sie urodzila (a to i tak bylo glosno) i nie przestawala krzyczec, walac rekami w lozko, tlukac glowa o materac. -O kurwa, nie ma potrzeby tak przesadzac, na milosc boska! - krzyknal Mark, ale ona nie przestawala wrzeszczec i jeczec w ekstazie agonii lub odwrotnie, wiec Mark zdecydowal sie dac jej pozostale dziewiec cali masztu namiotowego, gdyz byla to jedyna rzecz, ktora mogl zrobic, by uciszyc te wrzeszczaca paskudnice. Zrobil trzy szybkie kroki naprzod. Zamilkla. Stanal, by rozsmakowac sie w ciszy i pocie na jej posladkach. -Dobrze ci bylo? - zapytal spokojnie. -Halo, jest tam kto? - zapytal jeszcze raz, tym razem glosniej. Wzial ja za reke. Byla luzna i wiotka. Poszukal tetna na nadgarstku. Nic nie wyczul, a jego erekcja poczela sie dosc szybko cofac. Mimo ze dwadziescia piec procent krwi wrocilo do obiegu, twarz Marka pozostala blada. -Och nie, nie, nie jeszcze jedna - powiedzial bezglosnie. XVIII Ucieczka Iitam kopniakiem otworzyl drzwi i ujrzal owa scene: Petycja powalona na lozu, z otwartymi ustami, oczami niedowierzajaco wypadajacymi z twarzy i Mark West podlaczony do jej odbytu, z organem a la anakonda, powoli wiotczejacym.-Zdaje sie, ze zlapalismy cie na goracym uczynku, he, a raczej na goracym koniuszku? - zauwazyl Iitam. -Nie wiem, o co ci chodzi - wymamrotal Mark, blady jak duch. -Wedlug mnie to ona nie zyje - powiedzial Iitam wskazujac na cialo. - I prawdopodobnie przyczyna smierci byly liczne orgazmy, ktore spowodowaly zator serca, a ty z cala pewnoscia sie do tego wybitnie przyczyniles. Penis Marka wysunal sie z opuchnietego i przewierconego tylnego tunelu, po czym zwisl mu miedzy nogami, gdzie bezwstydnie dyndal, a na dywan kapaly brazowe krople, cuchnac dosc odrazajaco. -Podobalo sie jej - osmielil sie powiedziec. -Dokladnie to samo powiedziala Letycja o nieodzalowanym Rodericku... - zaczal Iitam. -I tez go zabila - Lokaj wtracil swoje trzy grosze, stanawszy w otwartych drzwiach. -No, panie West, wdepnales, jak to mowiles dzis po poludniu, w gowno, i to gleboko - Iitam stlumil zlosliwy usmiech. -Lokaju - zaprotestowal Mark. - Nie wezmiesz chyba serio slow tego diabla... transwestyty, ekscentryka, swirusa z kazirodczego zwiazku. -Wystarczy mi to, co widze - odparl Lokaj, nasladujac palcem w powietrzu wahadlowy ruch penisa Marka. -Ty gnoju, zawarlismy umowe! - krzyknal Mark. Iitam uniosl dlon. -Cisza! - zawolal. - Wiem o waszej umowie. Moge, cholera, wygladac na glupca i ubierac sie nieco niezwyczajnie, moze mam szalone pomysly, ale jesli chodzi o oszustwa, to wiem prawie o wszystkim, a Lokaj - tu wytknal kciuk na zdecydowanie nieswojo wygladajacego sluzacego - to wlasnie wszawy oszust. Iitam wkroczyl do pokoju i zaczal krazyc wokol lozka, przygladajac sie denatce z grymasem smutku. Coz za egzemplarz, pomyslal. Jak bedzie po wszystkim, zakonserwuje ja do kolekcji wuja. Potrzasnal glowa i odchrzaknal. -Ahem, stojacy tutaj Lokaj jest w trudnej sytuacji. Mysli, ze zabil przez przypadek Margot, przy pomocy domowej roboty urzadzenia wybuchowego, skonstruowanego z aluminiowego garnka. Owo urzadzenie nie bylo przeznaczone dla niej ale dla kogos innego. Lokajowi z halasem opadla szczeka, Iitam uciszyl go gestem dloni. -Ta nieszczesliwa kobieta takze wierzyla, ze zabila biednego Rodericka poprzez uraz czaszki piersia; prawde mowiac, chcialem zeby w to uwierzyla, by zagwarantowac jej bezpieczenstwo. Ale ani ona nie zabila Rodericka, ani Lokaj nie zabil Margot. Lokaja wprawilo to w oslupienie. -No to kto? -On - powiedzial lkam i ruchem glowy wskazal na Marka Westa. - I przylapalismy go na tym, jak bardzo staral sie zniszczyc dowody... nie wspominajac o Letycji. Mark rozgladal sie dookola jak zwierze w klatce. -Odbilo ci. Roderick? Margot? Robiac jeden potezny krok, Iitam znalazl sie przy szafie. Z rozmachem otworzyl ja, po czym pochwycil noz do miesa. -A jak to wyjasnisz? -To do samoobrony... -Do samoobrony, i ostrze pokryte rzadka afrykanska trucizna, powodujaca smierc w wyniku paralizu ukladu nerwowego w dwanascie do osiemnastu godzin po zaaplikowaniu... -To znaczy, ze Roderick!... - wykrzyknal Lokaj. -Roderick zostal przypadkowo ukluty przez Margot przy obiedzie wczoraj wieczorem, wlasnie tym nozem. Tak trucizna dostala sie do jego krwioobiegu. -Ale ja nie mialem z tym nic wspolnego! - krzyknal Mark. - Jezu, nawet mnie tam nie bylo! -Rzeczywiscie - powiedzial Iitam. - Nie bylo cie na obiedzie. No, ale gdzie byles wtedy? Byles na trzesawisku i zostawiles cale masy sladow wokol miejsca eksplozji. -Coz, wedrowalem po okolicy i znalazlem... -O, kurwa, chciales mnie zabic - warknal Lokaj, zapominajac kim jest i kim ma byc. - Kazal mi tam isc i szukac ptakow, co jakis klusownik upolowal... -I wysadziloby cie w drobny mak - skonczyl Iitam. -Nie, nie, szukalem Cyntii... -Raczej chciales pozbyc sie jej ciala. Cos wam dwojgu sie nie ukladalo. Nie ma watpliwosci, znajdziemy ja, ukryta gdzies tam... Iitam, wpatrujacy sie w ciemne niebo, nagle zwrocil sie do Lokaja: -Widzisz, stary przyjacielu, jestes teraz bohaterem. -Tak? - zdziwil sie Lokaj. -Gdyby nie to twoje wszawe gotowanie, wszyscy bylibysmy sztywni jak deski dzis przed dziewiata wieczorem, a ciebie rozsypaloby po mokradle. -Indyk! - jeknal Lokaj. -I noz, ktory by go kroil - powiedzial Iitam i podniosl dowod. - Kazdy z nas otrzymalby doustnie dawke tak mala, ze niewyczuwalna. Jedyne osoby nieobecne przy obiedzie lub nie spozywajace go to ty, Lokaju i on. - Wskazal palcem na Marka i umilkl, delektujac sie swoim triumfem. - Ciebie zwabionoby na trzesawisko i wysadzonoby w powietrze, o ironio, twoja wlasna bomba. Caly plan byl do niczego juz na samym poczatku, ale gdyby kilka osob nie znalazlo sie w zlym miejscu o wlasciwej porze, lub w dobrym miejscu, ale w porze niewlasciwej, gdyby nie pewne seksualne... coz, dziwactwa, wszystko wygladaloby na niesamowity zbieg okolicznosci... -Sluchaj - zaczal Mark. - Ktokolwiek przyjrzalby sie temu z zewnatrz, nazwalby to nieszczesliwym trafem i w kazdym razie... ej, czekaj no, zanim Cyntia zniknela, powiedziala ze chce cos dostac na dole, cos do zjedzenia, ona... - spojrzal Lokajowi w oczy. W rozbieganym spojrzeniu Lokaja kryla sie wina. -Ty! - warknal Mark. - Ty! - krzyknal i rzucil sie na sluzacego, ktory upadl na sciane, gdy dorwal sie do niego. Iitam szybko zatrzasnal drzwi. Mark West katem oka zauwazyl noz do miesa, ktory tamten trzymal w dloni. - O, cholera! - przeklal. Zluzowal dlawiacy chwyt na szyi Lokaja i przeskoczywszy sztywniejace na lozku cialo Letycji, rzucil sie do okna. Lokaj padl na podloge, krztuszac sie i rzezac. Iitam dziarsko poczynil probe rugbowego chwytu, lapiac znikajace spodnie Westa, ktory przesliznal sie jednak ponad parapetem. -Cholera! - krzyknal Iitam. - Cholera, cholera, cholera i niech go diabli! - wsciekal sie sciskajac spodnie i majtki Marka Westa. - A jednak daleko nie uda mu sie uciec w takim stroju. Boze. Samochod. Lokaj... za mna! - Iitam ucapil go za kark i prawie zrzucil ze schodow. Iitam pchnal frontowe drzwi. Taksowka nadal stala. Wyciagnal reke. -Kluczyki! - Lokaj zaczal przegladac kieszenie marynarki. Mark West, pozbawiony spodni i spodenek bokserskich, zanurkowal w ciemnosc. Dzieki Bogu za te workowate spodnie, pomyslal. Iitam swym chwytem sciagnal przez buty do golfa jego szare flanelowe spodnie i Mark rabnal na ziemie pod oknem, jakies pietnascie stop nizej. Noc byla bezksiezycowa, czarna jak smola, ale Mark West ruszyl w nia, kulawy na jedna noge. Jedna reka podtrzymywal czlonka, a druga macal przestrzen przed soba. Dotarl do plotu, wysokiego do kolan. -O, Chryste! - wykrzyknal, gdy noga trzasnela o drewno. Kulejac na obie nogi, pokonal przeszkode i po omacku znalazl szope. Zbyt jawna byla to kryjowka, za dlugo nie mogl tu zostac. Lewa noga natknal sie na jakis metalowy przedmiot oparty o sciane. Pomacal i wyczul stalowe kolo, gume i szprychy. -Rower! - zawolal bezglosnie. Pamietal, ze do wsi bylo caly czas z gorki. W oponach, wydawalo sie, bylo dosyc powietrza. Przeniosl go nad plotem. Czlonka przetkal przez dziurki w koszuli, tak ze wystawal teraz w okolicy pepka. Mysl o drogocennym penisie przemielonym w szprychach nie byla zbyt zachecajaca. To w droge, pomyslal i wskoczyl na siodelko. Ale nie bylo zadnego siodelka, ktore powitaloby jego naga pupe, a zaledwie zardzewiala rura o przekroju jednego cala. -Jak to, nie mozesz znalezc? - wrzeszczal Iitam. - Za co ci place? -Pan mi nie placi - mruknal Lokaj. -Nie igraj ze mna. Co z nimi zrobiles? Kiedy je ostatnio widziales? Lokaj zalozyl kluczyki na kolko, ktore bylo dla niego najwazniejsze, to samo, na ktorym wisialy klucze do jego dzieciecia, klucze, ktore zniknely na mokradlach wraz z Cyntia i ledzwiorotorem. -Eee, ee, musialy mi wypasc, jak nioslem Rodericka. -Zajme sie tym pozniej. Musimy poradzic sobie bez kluczyka. Zrob tam cos z drutami, ja o tym nie mam pojecia, tylko nie spieprz... Smiertelny okrzyk rozdarl noc, gdy w posladki Marka wwiercila sie zardzewiala rura. -Lokaj, zapusc ten woz i wlacz swiatla. Zobacze, co to, u diabla, byl za halas. Oczy Marka Westa zachodzily lzami, kiedy powoli zdejmowal zwieracz z metalowego szpikulca. Czy powinien isc do lekarza, moze do ginekologa, kiedy wroci do domu, zastanawial sie. Jezeli w ogole tam dotrze, pomyslal nagle i mocno nadusil na pedaly, ignorujac bol i stajac ponad rama. Pojechal na ukos przez trawnik w kierunku drogi, ale z ukrycia wylonil sie Iitam i chwycil go. -Lokaj, on jest na rowerze! - zawolal. Samochod zakaszlal astmatycznie i motor zaczal chodzic. Mark West wyrzucil prawa piesc wprost w twarz Iitama. Rozlegl sie trzask, gdyz trafil go ponad oko i krolewsko-kanadyjsko-konny Slizgacz padl. Rower zachwial sie niebezpiecznie, ale Mark zacisnal zeby i trwal w ponurym uporze. Wpadl na zwirowy podjazd z uczuciem ulgi i w duchu zaczal odmierzac droge ku azylowi wsi. Taksowka nabrala zycia, reflektory zalaly mokradla tnac ciemnosci. Iitam dotarl do samochodu trzymajac sie za oko. -Wysiadaj! - wrzasnal na Lokaja. - Ja prowadze. -W tych okolicznosciach, sir, raczej ja powinienem. To znaczy... Ale Iitam go przepchnal i wskoczyl za kierownice. Wrzucil wsteczny bieg z przerazajacym "krrrumch" i wcisnal do konca gaz. Mark West pedalowal wsciekle, nachylajac rower pod absurdalnymi katami, byle utrzymac go tylko na drodze i mknal w dol zbocza, coraz dalej od Findidnann Hali. Zobaczyl, jak reflektory oswietlily niebo, kiedy zaskoczyl silnik wozu, ale wkrotce je zgubil, zjechawszy w wawoz, gdzie Brian Taylor niegdys zaintonowal swoja piesn. Coraz szybciej pedzil po wybojach, a nogi wirowaly dookola, az dluzej nie mogly dorownac tempu pedalow i bezuzytecznie zwisly. Jednak rower sam juz gnal ku wiosce. Mark nacisnal hamulec. Nie zadzialal. Bloczki juz dawno temu przerdzewialy. Przed soba zauwazyl znak: "roboty na drodze", ale nie mogl juz sie zatrzymac. Sprobowal ominac najwyzsza barierke... -Uuuu... kuuuu... - zawyl, gdy kierownica trzasnela o deske, a on wykonal salto w powietrzu, po czym wyladowal na mokrym betonie, we wlasnie budowanej zagrodzie dla owiec. Taksowka z rykiem cofala sie, pryskajac na boki zuzlem spod dymiacych opon, az Iitam poteznie walnal w kamienna kolumne przy schodach. Lokaj z przerazeniem zakryl twarz. -Zly bieg, sir! - zawolal. -Odpierdol sie. Lokaj. Pochodze z rodziny pionierow motoryzacji. Samochod niczym kangur wskoczyl na podjazd, gdy Iitam odkryl wreszcie pierwszy bieg, ale zapomnial wcisnac sprzeglo. -Zmienic bieg! - krzyknal Lokaj lecac na szybe. -Co? - ryknal Iitam. -DRUGI BIEG!!! Iitam popatrzyl na dol i obiema dlonmi pochwycil dzwignie. -Cholerstwo, zacielo sie - zaprotestowal, mocujac sie z drazkiem. -Kurwa, uwaga na brame - zaskrzeczal Lokaj, lapiac swobodna w tej chwili kierownice, gdy reflektory oswietlily granitowy slup. Taksowka przesliznela sie miedzy slupami, uniknawszy niechybnej kolizji o cale, a Iitamowi udalo sie zmienic bieg na jalowy. Stad bylo z gorki. Mark West doszedl do siebie lezac twarza w betonie. Slyszal protestujace odglosy silnika, gdy reflektory taksowki bladzily po moczarach, rzucajac do zagrody przedziwne cienie. Woz przemknal z rykiem. Silnik zawodzil na wysokich obrotach, gdyz Iitam wdusil gaz do podlogi, ale zrezygnowal z wlaczenia biegu. Mark postanowil pozostac jeszcze przez chwile w tej pozycji. -Hamulec! - krzyknal Lokaj widzac zblizajace sie skrzyzowanie. -Nie dziala! - odkrzyknal Iitam, naciskajac kilkakrotnie stopa na sprzeglo. - Cholerny brytyjski leyland... Taksowka prawie przekoziolkowala, skreciwszy pod katem stu osiemdziesieciu stopni, a piszczace opony wypelnily nocne powietrze smrodem palonej gumy. Woz stanal na srodku skrzyzowania, a silnik terkotal cichutko. Snopy swiatel przebijaly sie przez gesta mgle. W srodku Lokaj uwolnil reczny hamulec z oddechem ulgi. Caly zlany byl potem i w ciagu kilku minut zestarzal sie o cale lata. -Kurde, ale zabawa, co? Musze czesciej wybierac sie na przejazdzki. Cholernie dobrze sie spisales. Lokaj! Lokaj zajeczal na swym siedzeniu. -Chyba powinnismy sie tu na chwile zatrzymac, sir. To skrzyzowanie ma charakter strategiczny. Bedzie musial tedy przejezdzac, jezeli zdecydowal sie na droge. Gdzie indziej i tak go nie znajdziemy w tej mgle. Faktycznie, na przedniej szybie utworzyla sie cienka warstwa szkockiej mgly. Wirowala tez w swietle reflektorow. -Bardzo dobrze, Lokaj, zgadzam sie. Zostaniemy tutaj az do switu, a potem, jesli nie bedziemy go mieli, wrocimy po sladach i zerkniemy na mokradla. Proponuje ciebie na pierwsza warte. Skonany jestem po tej jezdzie. Lokaj spojrzal na zegarek. Byla prawie polnoc. -Kiedy sie zmieniamy? -Lokaj - upomnial go Iitam. - Wez sie w garsc. Pobudka o szostej trzydziesci, a gdybys skombinowal jakas jajecznice na grzance, to bylbys kochany chlop. W kazdym razie, dobranoc i powodzenia na polowaniu. Iitam prawie natychmiast zaczal chrapac, a brzmialo to zupelnie jakby ktos wciagal przez slomke reszte plynu z pustej puszki. Lokaj podziwial go, ze moze tak szybko zasnac. Jego ciagle nawiedzaly przed snem koszmary. Bez wstydu sa ci arystokraci, pomyslal. XIX Wschodzi slonce Pierwszy ranny ptaszek smignal ponad najwyzsza wiezyczka Findidnann Hali z daremna nadzieja, ze ujrzy znana sobie lysine i pocwiczy sranie do celu. Wlasciciel lysiny wlasnie strzasal odretwienie z kosci i poklepal czaszke obok siebie.-Przepraszam, sir, pobudka. Jest szosta trzydziesci. -Wesolych swiat! - wykrzyknal Iitam, wskoczyl na droge i przybral poze flaminga. Lokaj musial to znosic kazdego ranka. -A, dzien dobry. Lokaju - przywital go po chwili Iitam, jakby przedtem nic nie mowil. - Nie ma go, co? No, to dobrze, w takim razie pierwszy bieg. Lokaj wzniosl oczy ku niebu, a samochod rzucil sie pod gore. Jechali skokami do przodu. -Tam, sir, tam jest, przy znaku "roboty drogowe", po lewej. Lokaj podniecony wskazal na poskrecane rury, czyli rower ogrodnika. Iitam odnalazl pedal hamulca i taksowka stanela z piskiem. -Nie ma czasu do stracenia. Lokaj. Musi byc ranny, nie mogl uciec daleko... - Drepczac na szpilkach, Iitam skierowal sie do wznoszonego budynku. -Tutaj, sir, prosze spojrzec. - Lokaj zajrzal juz do jednego z betonowych koryt. To byl Mark West, a raczej tam lezal, gdy spadl z roweru. - Coz za, kurwa, okropne zejscie - zamruczal Lokaj przewracajac oczami. Iitam dotarl na miejsce bez tchu. - Wedlug mnie, cholernie ironiczne - skomentowal ogarnawszy wzrokiem cialo. Poprzedniego wieczoru Mark West padl twarza w tezejacy beton. Kazda uplywajaca sekunda pieczetowala jego los. Przez caly wieczor, gdy ziab schladzal jego czlonki, on walczyl, ciagnal, rzucal sie, walil piesciami, az je pokrwawil, ale pierwsze siedem cali jego penisa twardo trzymal beton, wiec Mark nie mogl uciec. -Smierc - zauwazyl Iitam - przez nieskromne obnazenie. Lekcja dla nas wszystkich. Oj, jak to ludzie mowia? "Poty dzban wode nosi poki mu sie ucho nie urwie". Prawda to. Lokaj - Iitam rzucil sludze znaczace spojrzenie. - Oj, prawda. Wrocili do samochodu. Iitam upieral sie przy prowadzeniu, wiec Lokaj z niechecia uruchomil mu silnik. Woz niepewnie wzial pierwszy zakret, ryczac na pelnym gazie na pierwszym biegu. -Lokaj, zmienic juz bieg? - dopytywal sie Iitam. -Prosze wpierw polozyc noge na tym - Lokaj wskazal sprzeglo - a potem nacisnac. -Teraz puscic sprzeglo - powiedzial Lokaj, ledwie slyszalny poprzez ryk motoru. Woz wystrzelil jak rakieta, gdy zawodzacy silnik zostal nagle sprzezony ze skrzynia biegow. -Chryste, Lokaj, jedziemy prawie dwadziescia piec mil na godzine -Iitam mocowal sie z kierownica. Zacisnal mocno dlonie, by pokonac nastepny zakret, ale droga okazala sie za waska, jak na dwa pojazdy, bowiem Iitam potrzebowal na wykrecenie szerokosci przynajmniej poltorej ciezarowki. -Opuscic statek! - wrzasnal, gdy samochod pogalopowal wrzosowiskiem i zaryl nosem w rowie; a silnik syczal i puszczal pare. -To ci sie, kurwa udalo - rozlegla sie skarga Lokaja w ciszy roztrzaskanej kabiny. -To twoje cholerne wskazowki - odcial sie Iitam. - Bedziemy musieli zrobic sobie spacerek. - Wygramolil sie niezdarnie z pogietego nadwozia i wdrapal na droge. -Chryste, Lokaj, chodz tu i patrz - zawolal nagle, a oczy wbite mial w sam srodek asfaltowej nawierzchni. -Jezu - jeknal Lokaj. - Co... co to za kurwa? - krzyknal przeciagle. -To - stwierdzil ponuro Iitam - to jest cisnieniowa mina samochodowa armii brytyjskiej i swiecie wierze, ze byla przeznaczona dla nas. Na srodku drogi lezal metalowy talerz o srednicy dwunastu cali. -Ktos to musial polozyc wczoraj w nocy, jak przejechalismy - zamruczal Lokaj, powaznie przejety teraz swym losem. -Sluszna racja - rozlegl sie przed nimi szorstki glos. - Ja to zrobilem. Iitam i Lokaj podniesli glowy. Pulkownik lotnictwa ubrany w mundur polowy trzymal w rekach naladowana strzelbe, kaliber dwanascie. Stal na nasypie w przepisowej pozycji "spocznij", to znaczy, stopy rozstawione mial w odstepie dwunastu cali. -Wy dwaj jestescie najbardziej odrazajacymi stworzeniami jakie widzialem na oczy. I nie tylko, ponadto jestes glupi nie do uwierzenia - szydzil z Iitama. - Ty, naprawde myslales, ze rozmawiasz z puddingiem sliwkowym, w dodatku czlonkiem sil specjalnych? Slyszales kiedys o brzuchomowstwie? -Wiec kto to byl? - zapytal Iitam. -Tajny agent? Mistrz przebrania i mistyfikacji? Tworca dzikich ptakow sterowanych radiem... cholernie idiotyczny pomysl zreszta, moim zdaniem. -A mowilem - syknal Lokaj. -Zamknij sie! - zaryczal Iitam i kopnal go. -Tajny agent? - kontynuowal pulkownik, zblizajac sie ku nim i kierujac w nich strzelbe. - Truciciel, nozownik, infiltrujacy zmarlych przodkow, rznacy amerykanskie dziwki, zastawiajacy pulapki na garbusow, ekspert kung-fu o trojpalczastych stopach, drzewny upior... -Co drzewny? - mruknal Lokaj. -To znaczy, ze lubi sie przebierac za drzewa. -Tak, TO JA! - zaryczal Symes-Grosz. - Ja jestem tym wszystkim i jeszcze wysadzilbym ten woz, gdybyscie wy dwaj, pajace, potrafili utrzymac samochod na drodze przy dwudziestu pieciu milach na godzine. Wiec teraz musze wykonac robote osobiscie. Odbezpieczyl bron. -Co on chce zrobic? - zadrzal przerazony Lokaj. -Bedziecie mieli wypadek - obwiescil Symes-Grosz. - Wasz woz wlasnie roztrzaskal sie w rowie i zapalil sie, a wy razem z nim. Slicznie i czysto, nie? -Nigdy ci sie to nie uda - sprowokowal Iitam. -Juz mi sie udalo - mruknal Symes-Grosz. - Patrzcie. Wsunal kciuki pod podbrodek i Iitam z przerazeniem zobaczyl, jak skora zaczela mu schodzic z twarzy paskami, az cale oblicze pulkownika lotnictwa, Billa Symesa-Grosza, zeszlo pajeczyna gumiastego plastiku i sztucznych wlosow. -To ty! - wykrzyknal przerazony Iitam. -We wlasnej osobie, staruszku, ten sam. Cala nieprzyjemnosc po twojej stronie. -Cholera jasna - eksplodowal Lokaj. - To panski sobowtor, lordzie. -Moj polsobowtor, dla scislosci - mruknal Iitam. -Obaj macie racje. Moge przedstawic sie twemu sludze. Ferdynand Alfonso Slizgacz, do uslug. - Obrzucil ich butnym spojrzeniem. Lokaj pomyslal, ze brode ma jeszcze ciensza od Iitama. -Myslales, ze nie zyje, co? Plotka rodzinna glosila, ze sprzedano mnie jako niewolnika do Afryki po tym, jak wydalem pieniadze wuja na dziwki i hazard. Ty lepiej sie nie spisales, co, staruszku? Kompletnie zrujnowany, ani grosza przy dupie i jeszcze wymysliles ten idiotyczny plan, zeby troche zarobic. -Zawrzyjmy uklad - zaczal Iitam. - Moge przymknac oczy na ten drobny incydent... -JA powiem, jaki jest uklad, moj drogi pol-bracie - przerwal ostro Alfonso. - Wsiadziesz do wozu, gdzie sliczniutko spalisz sie, az bedziesz nie do rozpoznania. A ja pojde sobie mieszkac do twojego domu podajac sie za ciebie. Jak twoj lokaj slusznie zauwazyl, jestem w stanie tego dokonac, przy takim podobienstwie. -Ciagle bedziesz bez pieniedzy! - krzyknal Iitam. - Domu sprzedac nie mozesz, bo balagan w papierach. A zreszta, sam juz probowalem i nikt go nie chce, sypie sie, wiec i tak jestes w punkcie wyjscia. -O nie, kochany braciszku - zasyczal Alfonso. - Znalazlem mape wskazujaca miejsce ukrycia slynnego skarbu Dubl'une, dokladnie szesc stop pod spizarnia Lokaja, wiec moje klopoty finansowe beda tymczasowe... A teraz, do wozu! - Znaczaco machnal strzelba. -A jak nie pojdziemy? - meznie stawil sie Iitam. - Wtedy bedziesz musial nas zastrzelic, a to latwo wyjdzie przy ogledzinach. -Nigdy sie nie poddajesz? Bardzo dobrze. No to inaczej to ujme. Zaczerpnal gleboko porannego powietrza i glosno odetchnal. -Lokaj zwedzil cos i zwiewa, ale ty byles za glupi, zeby to przebolec, wiec ja go kropne najpierw, a potem tobie przykurwie. Wsadze was obu do wozu, zapale, wrzuce strzelbe. Jak ci sie to podoba? Klotnia, czy wypadek? Proba uprowadzenia, czy klotnia miedzy pedalami? - splunal. - Nie masz opinii najprzyzwoitszej osoby na swiecie, najdrozszy braciszku, a ten ubior zawsze bedzie swiadczyc, ze jestes swirem na tle dupy. Lokaj ruszyl w strone samochodu. -Oszalales? - krzyknal Iitam. - Lepiej dac sie zastrzelic niz splonac zywcem... -To moze go zranie - usmiechnal sie krzywo Alfonso. Lokaj otworzyl drzwiczki i usiadl w samochodzie z rezygnacja. Alfonso zrobil krok w kierunku Iitama. -Wiesz, ze bylem w Legii Cudzoziemskiej? - rzucil od niechcenia. - Jak sie nie ruszysz, to wpierw ci oczy wydlubie. - Zrobil nastepny krok. Ledzwiorotor pracowal zawziecie juz od wielu godzin, mruczac i prawie dochodzac, tryskajac galonami smrodliwej, sluzowatej wody po trzesawisku, az jej zapasy wyczerpaly sie i maszyna zapadla w mechaniczny odpowiednik snu po spolkowaniu. Jej obwody jednakze czuwaly, zaprogramowane niezmiennie na "szukaj" i "penetruj". Jednak nawet owca nie znalazla sie dosc blisko, by uruchomic stadium wzniesienia. Tymczasem tego ranka sprawa przedstawiala sie odmiennie, a elektryczne bzykanie wewnetrznych motorow powinno bylo podpowiedziec nieswiadomemu obserwatorowi, ze bedzie to romans jednostronny. Kiedy smakowity kasek przeszedl obok, obwod nastawiajacy trzon zareagowal. Gasienice powoli i bezglosnie wycofaly dzialo z wysuszonego strumienia i potoczyly sie po trzesawisku na pozycje zero. Alfonso skrzywil twarz z odraza. -Ohyda! - oskarzal. - Moi ludzie pozbeda sie takich jak wy na dobre - dodal i zacisnal piesc, wpatrujac sie z pogarda w Iitama, ktory niewzruszenie stal na skraju drogi. Ledzwiorotor wynurzyl sie z ukrycia i ruszyl w droge. Poruszal sie z maksymalna predkoscia trzydziestu mil na godzine, a udawalo mu sie to o wiele lepiej niz lordowi Iitamowi. Celowal w tylek o ksztalcie spadochronu, odziany w drelich. Nalezalo dobrac wlasciwy kat i predkosc, aby pekl material. I wtargnela stal guma zwienczonego potwora wprost w odbyt ofiary. Wcisnela sie z moca w bardzo muskularne posladki made in Legia Cudzoziemska. W ostatniej sekundzie Alfonso uslyszal wysoki ton silnikow. Odwrocil glowe i szczeka mu opadla. -Co to za kurwa... - ale wiecej nic nie powiedzial, gdyz ledzwiorotor uderzyl go z pelna sila i tepym "flap". Spodnie pekly, a wkrotce po nich pekl tez jego delikatny, sflaczaly zwieracz. Alfonso wyrzucil rece ku niebu, a jego cialo cale podskoczylo, nadziane na koniec rozpedzonego pitola. Nogami krecil mlynka smierci i pedzil do przodu z szybkoscia trzydziestu mil na godzine. Iitam dal nurka na przednie siedzenie samochodu. -Co to za kurestwo. Lokaj? - zapytal. Lokaj schowal sie pod deska rozdzielcza. -Coz, sir, to taki moj maly wynalazek, ktory... KERCZUM!!! Ziemia wstrzasnela eksplozja, asfalt, piach i kamienie wzlecialy na piecdziesiat stop w gore. Lokaj zamilkl. Iitam ostroznie wytknal glowe. Loskot wybuchu ucichl, a ostatnie drobiny ziemi uderzyly o dach wozu. -Nie ma go. Lokaj - wyszeptal pelen zdziwienia. Niepewnie, potykajac sie, dotarl do miejsca, w ktorym ledzwiorotor wjechal na mine z predkoscia trzydziestu mil na godzine, caly czas zawziecie trykajac Alfonso. Ledzwiorotor przestal istniec. Nie bylo tez sladu Alfonso. Tylko wielka krwawa dziura. XX Wiesci zza swiata -Na wlasnej bombie. Lokaj... A nie mowilem? Przez przypadek, zmyslne urzadzonko, ten twoj ledzwiorotor, wydostalo nas z paskudnego polozenia. Jak wszystko sie skonczy, to ci pozwole zrobic nastepnego. Moze da nam troche rozrywki.-Jezeli moge, sir, ja... - zaczal Lokaj. -Zamknij sie i kop! - rozkazal Iitam. Iitam siedzial w kuchni przed wejsciem do spizami, na szezlongu zaciagnietym tu przez Lokaja. W srebrnym wiadrze obok lezala otwarta butelka szampana, wypelniona ze skapstwa woda z kranu. -Juz wkrotce bedziesz pil prawdziwy, co, Lokaj? - chichotal Iitam. -Tak, sir. Lokaj zszedl juz na glebokosc szesciu stop pod podloge spizami, a kopal juz od kilku godzin kilofem, lopata i golymi rekoma. Pot sciekal mu strumieniami po plecach i piersiach, a on dalej mozolil sie w dlawiacym goracu i wilgoci malej spizarni. -Mam, sir! - wykrzyknal nagle, gdy kilof trafil na drewno. Iitam zeskoczyl z kanapy, a Lokaj mocowal sie z kufrem ze starodawnego statku, by uwolnic go z jego mogily. -Hej... ho... i... siup... - stekal i ciagnal za mosiezne kolko przymocowane z jednej strony. -Na milosc boska, ostroznie - piszczal Iitam. Lokaj odetchnal z ulga. -Mam, sir. - Kufer lezal w dole, jednym koncem do gory. -Rozwal te sakramencka skrzynie - Iitam machal rekami jak maniak. Lokaj zamachnal sie kilofem na zardzewiala klodke, raz, drugi. Potem zahaczyl o gnijaca deske. Wyrwal zamek z drewna, ktore rozpruszylo sie, tworzac wilgotna mgielke po tylu latach spedzonych w grobie. Iitam wsciekle przecieral monokl i chuchal na niego co chwile. -Szybko, szybko! Otwieraj, glupcze! - dyszal zdesperowany. Wieko wreszcie zostalo uniesione. Na dnie lezala mala koperta. Lokaj i Iitam zamarli w milczacym oslupieniu. Po chwili Lokaj nerwowo odchrzaknal i pochylil sie po papier. -To chyba na tyle, sir - powiedzial i podniosl list. Iitam chwycil koperte i rozerwal. Sekunde pozniej zaskrzeczal rozzalony i cisnal butelka po szampanie o sciane, gdzie rozbila sie na kawalki. Pobiegl na gore kuchennymi schodami miotajac przeklenstwa. List lezal na kamiennej posadzce, tam, gdzie go upuscil. Lokaj siegnal po niego ze swej dziury i przeczytal slowa napisane olowkiem na kawalku papieru ze szkolnego zeszytu, pospiesznie przedartym na pol. Do tego, kto znajdzie. Winny jestem tobie skarb. Mozesz zaskarzyc moich potomkow. Serdecznosci. Wujek -Stary skurwiel - wymamrotal Lokaj. Lord Iitam milczal przez prawie dwadziescia cztery godziny. Siedzial w swym ulubionym wiktorianskim fotelu z wysokim oparciem. Wypadl mu monokl, ale nie zalozyl go. Twarz mial szara jak kamien, oddech plytki. Siedzial tak od dwudziestu czterech godzin i nawet furgonetka dostawcza nie wywolala u niego zmarszczenia nosa, czy choc mrugniecia powieka. Lokaj otworzyl drzwi i zdziwil sie, widzac jak podjezdza opancerzony ford transit, jak wysiada z niego straznik w mundurze i helmie, otwiera tylne drzwi i wyjmuje torbe uszyta z wielu warstw materialu. -Troche tu na gorze jestescie odcieci, co? - rozlegl sie szorstki szkocki akcent. Twarz straznika chronila gruba akrylowa przylbica. - Tu podpisac. - Podal Lokajowi kartke, ktora ten podpisal, nawet nie patrzac na papier. Oczu nie mogl oderwac od przesylki. -Prosze bardzo, sir - powiedzial radosnie straznik. - Do widzenia. - Odwrocil sie i spokojnym krokiem udal sie do furgonetki, ktora wkrotce zniknela za wzgorzem. Lokaj otworzyl torbe. Wewnatrz znajdowala sie koperta lotnicza ostemplowana w USA, z napisem: "Scisle tajne. Wylacznie do rak lorda Slizgacza". Lokaja zaczelo ogarniac podniecenie. Odwrocil sie, by pojsc na gore, ale to, co zobaczyl, sparalizowalo go. Postac pokryta byla szlamem, usta zasysaly i bablowaly ekskrementami i blotem, ktore oblepialy cale cialo. Z ran na stopach ciekla krew. Z rozpostartymi rekami, stawiala niepewne kroki w kierunku Lokaja. Sluzacy wydal skrzek przerazenia i wbiegl do pracowni Iitama ryglujac za soba drzwi. Rzucil Iitamowi koperte na kolana. -Na dole jest potwor, zombi - dyszal. Iitam zignorowal go i powoli, pokonujac bol, otworzyl koperte, jakby we snie. Rozdziawil usta i zamknal je, przeczytawszy kilka pierwszych linijek. Szanowny lordzie Slizgaczu, Stosownie do ustalen naszego zjazdu odbytego latem tego roku w Los Angeles, mam wielka przyjemnosc potwierdzic wybor panskiej osoby na Delegata Lacznikowego Towarzystwa Ewangelicznego Jimmy'ego Gada na teren Zjednoczonego Krolestwa. Zalaczam dla pana dwa bilety powrotne do Los Angeles gdzie bedzie pan uczestniczyl w naszej pierwszej Konferencji Miedzynarodowej oraz Spotkaniu Modlitewnym, jako osobisty gosc Wielebnego Jimmy'ego Gada. Nie musze nadmieniac, iz ta konferencja jest dla nas wszystkich niezmiernie wazna i lukratywna. Usciski i woda swiecona Laczy nas wiara Szklistopatia Tugosc Osobista Asystentka Wielebnego Gada P.S. Bede w pokoju 415. Iitam powoli odlozyl list. Ogien inspiracji ogarnial komore silnikowa jego mozgu. -Lokaj - zaczal, a na jego twarz wypelzl wielki usmiech. - JA - mowil coraz glosniej - JESTEM, KURWA, MISJONARZEM! Wstal, wyrzucajac ramiona w powietrze, w wyniku czego zrzucil pobliski wazon. -Telewizyjny ewangeliom, Lokaj, pierwszorzednie. Moj Boze, wiesz, ile to forsy? To wlasnie mial na mysli Alfonso, gdy mowil, ze jego ludzie sobie z takimi poradza. Ten idiota dal sie nawrocic jakims zgrzybialym swirom z telewizji! Pewnie im chcial dac ten cholerny dom i wszystko- przebiegly umysl Iitama nabieral rozpedu. -Pakuj rzeczy. Lokaj, i to zaraz. Lecimy do Los Angeles. Iitam szarpnal drzwi, zanim Lokaj zdazyl zaprotestowac. -Prosze, nie, sir... Teraz dla odmiany Iitam zamarl na miejscu. Przyjrzal sie uwaznie istocie, ktora podazyla na gore za Lokajem: podartej, postrzepionej i szlamiastej. Nagle Iitam zasmial sie urywanie i minal owo zjawisko w drodze na parter. -Dzien dobry, Cyntio! - zawolal. -To bylo najlepsze rzniecie w moim zyciu, draniu - zaskrzeczala. -Oj, nie - odparl Lokaj. -Dwa dni w strumieniu i oddychanie przez indyka to jednak nie zabawa dla mnie, wiec jak chcesz kontynuowac znajomosc, to zamierzam wprowadzic kilka zmian... Lokaj podniosl krzyk, gdy Cyntia zlapala go za spodnie i przycisnela pokryta kalem twarz do jego krocza. Jej dlonie rwaly guziki rozporka, a usta przyjely ksztalt rury od odkurzacza. W drzwiach pojawila sie glowa Iitama. -Jeszcze nie spakowany? - zapytal wesolo. -Ratunku! - krzyknal jedzony mezczyzna. -Niepotrzebna ci pomoc, staruszku - odparl beztrosko Iitam. -Co mam zrobic? - skrzeczal Lokaj, wznoszac oczy do sufitu, kiedy Cyntia wziela w usta sflaczaly napletek. -Przyjmij pozycje, chlopie - zasmial sie Iitam. -Jaka? -Pozycje misjonarza, oczywiscie. Lord Iitam zatrzasnal drzwi. Tytul oryginalu: THE ADVENTURES OF LORD IFFY BOATRACE Copyright (C) 1990 by Bruce Dickinson Przelozyl: Wieslaw Marcysiak Translation Copyright (C) 1992 by REBIS Publishing House Ltd., Poznan ISBN 83-85202-64-1 UP THE HAMMERS!! MAYER KING dla WWW.SANKTUARIUM.COMJesli zaczniesz czytac "Slizgacza" w pociagu, przejedziesz stacje, na ktorej miales wysiasc i jeszcze kilka przystankow! Saun Hudson autor Nemesis Kim jest Bruce Dickinson? Rik Mayall Ale jaja! To caly Bruce! Steve Harris This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2009-11-30 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/