PALMER MICHAEL Recepta Coreya MICHAEL PALMER (Corey prescription)Przelozyla Zofia Zinserling 2 PROLOG Lipiec 1946Ramirez odchrzaknal z zadowoleniem i jednym haustem wychylil swoja szkocka. Juz mial sobie nalac, po raz czwarty tego wieczoru, kiedy "Rosa T." wzleciala na wysokiej fali i niezgrabnie przechylila sie na lewa burte. Dzieki refleksowi, nabytemu z biegiem lat spedzonych na morzu, zrecznie dopasowal kat nachylenia butelki i napelnil kubek, nie uroniwszy ani kropli. Mial po szescdziesiatce, lecz gesta siwa broda i duzy brzuch, w polaczeniu z ciemna, ogorzala cera utrudnialy okreslenie jego wieku. Wszyscy znajomi pamietali badz wyobrazali sobie Tomasa Ramireza wylacznie w roli kapitana "Rosy T." Frachtowiec, pierwotnie zaprojektowany i uzywany do transportu bananow, za jego czasow przewiozl wiele ciekawszych ladunkow. Przed wojna Ramirez latami przemycal na nim kokaine i marihuane do Stanow Zjednoczonych i Kanady, a do rozmaitych portow poludniowoamerykanskich wracal z nieoclonymi wyrobami przemyslowymi i alkoholem. Wkrotce potem, gdy nasilily sie dzialania wojenne na Atlantyku, Ramirez zrozumial, ze jego specjalnosc wymaga pieniedzy i ochrony zarowno ze strony aliantow, jak Niemcow. Pod bandera panamska "Rosa T." dostarczala bron z Niemiec partyzantom w Ameryce Srodkowej i Poludniowej, kilkakrotnie zas pod bandera niemiecka, w czarterze u Amerykanow, przewozila "biznesmenow" na wybrzeza Norwegii. W sumie od roku 1941 do 1945 kapitan i frachtowiec odbyli ponad trzydziesci rejsow transatlantyckich, a podczas paru ostatnich za wysoka oplata przewiezli niemieckich przywodcow wojskowych i politycznych do portow w Brazylii i Argentynie. Ramirez w pelni zasluzyl sobie na miedzynarodowe uznanie jako czlowiek, ktory dobrze wykonuje swoja prace i nie pyta o ladunek, jesli dostaje zadana sume. Przez wiele powojennych miesiecy jednak czarterow brakowalo i nic nie zarabial. Musial zwolnic prawie cala dziewiecioosobowa zaloge, dwukrotnie zas podjac sie legalnego, lecz zle platnego przewozu. Raptem, pewnego skwarnego dnia w Panamie, wszystko sie odmienilo. Ramirez znow stal sie wyplacalny, skompletowal zaloge i wywiazywal sie z czarteru tak lukratywnego, ze dochod mial mu wystarczyc na wiele miesiecy. Te odmiane losu zawdzieczal czlowiekowi, ktory lezal pod pokladem na waskiej koi w najwiekszej z trzech malych kajut. Zaloga znala tylko jego imie, Nick, on sam zas prawie caly tydzien rejsu spedzil w swojej kabinie, skad wychodzil raz dziennie, aby zjesc skromny poludniowy posilek i wypic troche czerwonego wina z Ramirezem. Wszyscy na pokladzie mylnie sadzili, ze pasazera przykula do koi morska choroba. W istocie Nicholas Ferlazzo prawie szesnascie godzin na dobe poswiecal studiowaniu i uczeniu sie na pamiec tresci papierow, dokumentow i ksiazek, otrzymanych od mezczyzn, ktorzy spotkali sie z nim w Panamie, a przedtem zorganizowali jego podroz na polnoc frachtowcem Ramireza. Kapitan spogladal wlasnie na butelke i zastanawial sie, czy nie wypic piatej whisky, kiedy jego zastepca i jedyny staly czlonek zalogi zastukal do drzwi, po czym wetknal do kabiny twarz pokryta siwym zarostem. -Nawiazalismy kontakt radiowy, panie kapitanie. Zgodnie z planem. Najdalej za godzine... -Jaka jest nasza pozycja? - przerwal mu Ramirez. -Okolo szescdziesieciu mil na polnoc od latarni w Eastport, stan Maine. Na kursie 280 stopni. -Zaraz bede na mostku. Co z pogoda? -Jest troche mgly, ale powinnismy sie z nimi sczepic, jesli wiedza, co robia. -Jak dotad wiedzieli - stwierdzil Ramirez. Wiadomosc o zblizajacym sie spotkaniu Ferlazzo przyjal bez wiekszych emocji, odlozyl tylko mapy, ktore wlasnie przegladal, wyciagnal sie na wznak i wpatrzyl w gladka, szara metalowa 3 sciane. Mial niewiele ponad metr osiemdziesiat wzrostu i dziewietnascie lat, lecz zapuszczana od trzech miesiecy broda troche go postarzala. Wlasciwie niczym sie nie wyroznial. To znaczy niczym z wyjatkiem oczu. Ciemne, niemal metalicznie brazowe, spogladaly spod grubych brwi i przymknietych powiek tak przenikliwie, ze tylko nieliczni potrafili dluzej w nie patrzec.Mial tydzien, kiedy znaleziono go w starannie zszytych powijakach z tkaniny flagowej pod brama malego sycylijskiego klasztoru nieopodal Syrakuz, jakies osiemdziesiat kilometrow na poludnie od Etny. Trafil do pobliskiego sierocinca, prowadzonego przez zakonnice z tego zgromadzenia, i sposrod trzydziesciorga pieciorga dzieci niczym sie nie wyroznial do ukonczenia trzeciego roku zycia, kiedy to siostry znalazly go, siedzacego na uboczu i na glos czytajacego bajki. Ze zdumieniem stwierdzily, ze wcale nie umie czytac, tylko powtarza z pamieci to, co raz uslyszal. W wieku pieciu lat plynnie mowil po wlosku i po lacinie, a zaczynal sie uczyc francuskiego. Raz poznane fakty znacznie lepiej zapamietywal, niz rozumial, choc i to przychodzilo mu z wyjatkowa latwoscia. Pogloska o tym zadziwiajacym dziecku obiegla okoliczne wsie, a pod koniec roku 1931 z polozonej za gorami pobliskiej Ragusy przyjechal je zobaczyc Dominico Ferlazzo. Z miejsca wyrazil chec zaadoptowania chlopca i jego propozycja, poparta duzym datkiem na sierociniec, zostala przyjeta. Na decyzje siostr nie mialo wplywu to, ze nowy ojciec, najbogatszy padrone w Ragusie, pare lat wczesniej wrocil z Ameryki, gdzie rzekomo popadl w tarapaty; dla nich liczylo sie to, ze byl czlowiekiem poboznym i wielkim dobroczynca Kosciola. Mlody Nicholas Ferlazzo nie skonczyl jeszcze szesnastu lat, a juz pod kierunkiem specjalnych nauczycieli opanowal osiem jezykow i mowil nimi bez akcentu. Z pomoca innych instruktorow rozwinal swoje wyjatkowe umiejetnosci sportowe, poznal historie Wloch i Ameryki, stal sie wyborowym strzelcem i zglebil inne dziedziny wiedzy. Starszy Ferlazzo spedzal niezliczone godziny z synem, ktory przyjmowal i odwzajemnial ojcowska milosc z ta sama zarliwoscia, z jaka poswiecal sie studiom. Nicholas mial prawie pietnascie lat, kiedy pierwszy raz przespal sie z kobieta, hoza dwudziestodziewiecioletnia pomoca kuchenna. Wkrotce po ukonczeniu szesnastu lat zabil pierwszego czlowieka. Zrobil to na prosbe ojca, ktory podczas jednego z ich czestych spacerow po brazowych, kamienistych wzgorzach wokol Ragusy powiedzial: -Wiesz, Nicholas, ze bardzo cie kocham i ze jestes dla mnie najwazniejszy na swiecie. -I ty takze jestes calym moim swiatem, ojcze - odparl mlodzieniec. -Chcialem to uslyszec, synu... Wiesz, Nicholas, ze kiedy przed laty wyjezdzalem z Ameryki, byli tu ludzie, ktorzy chcieli mi wyrzadzic wielka krzywde. Teraz juz nie ma znaczenia, dlaczego pragneli mnie zabic, ale mimo uplywu lat wciaz tego pragna. Ostatnio doszly mnie sluchy, ze do Palermo przyjechal niejaki Amadeo Secchi, a co wiecej, ze zamierza mnie zamordowac. Lat mi przybywa i nie czuje sie na silach sam przed nim obronic. -Opowiedz mi o tym czlowieku, ojcze, to go znajde i zabije dla ciebie. -Stanie sie tak, bo musi. Mam w willi informacje na jego temat. Ale nikt nie moze cie zobaczyc ani w jakikolwiek sposob powiazac z jego smiercia. -Rozumiem, ojcze - odrzekl Nicholas. Trzy dni pozniej na pustej ulicy Palermo nieznany sprawca zabil Amadea Secchiego jednym strzalem w glowe. W ciagu nastepnych dwoch lat Dominico Ferlazzo trzykrotnie ponawial takie zadania i trzem jego wrogom zadano smierc w sposob rownie oszczedny i niepozostawiajacy sladow. Mlody Nicholas nie poczuwal sie do winy ani nie mial wyrzutow sumienia z powodu tych zabojstw, bo jego wychowaniem moralnym kierowal wylacznie ojciec. Tymczasem coraz wiekszy nacisk kladziono na uczenie Nicholasa przedmiotow zwiazanych z zyciem w Ameryce. Szybko dowiedzial sie od swoich preceptorow wszystkiego, co im bylo wiadomo o amerykanskim rzadzie, historii spolecznej i historii kultury, gospodarce, a nawet idiomach. Wojna nie przerwala edukacji Nicholasa, miala zreszta niewielki wplyw na jego rodzine, a jesli juz o to chodzi, na wiekszosc mieszkancow Ragusy. 4 W lutym 1946 roku po raz pierwszy dowiedzial sie, co zaplanowal i przygotowal dla niego ojciec. Starszy Ferlazzo poruszyl ten temat podczas kolejnej przechadzki po zapylonych, porosnietych krzewami wzgorzach. Byl jak zawsze w rozmowie z synem bezposredni i szczery.-Lekarze w Palermo - powiedzial, obejmujac chlopca ramieniem - poinformowali mnie, ze odrasta mi guz zoladka. Zaproponowali kolejna operacje, ale nie ma prawie zadnej nadziei na usuniecie calego. Postanowilem nie poddawac sie zabiegowi, a ich zdaniem to kwestia najwyzej paru miesiecy. -Czy to pewne, ojcze? Sa przeciez inni lekarze, do ktorych moglibysmy sie zwrocic. Moze w Rzymie... -Nie, synu - przerwal Dominico - to pewne. Wiem o tym od kilku tygodni i juz zaczalem zabezpieczac ci przyszlosc. Twoja matka pojedzie na polnoc, gdzie zamieszka u swojej rodziny, willa zostanie sprzedana. Dla mnie wazne jest teraz tylko to, zebys mogl kontynuowac studia. Potem Nicholas nigdy juz nie byl tak bliski lez. -Oczywiscie nie przerwe nauki, ojcze. Ale willa... -To nie jest miejsce dla ciebie, Nicholas. Juz wiele lat temu postanowilem urzadzic cie gdzie indziej, a teraz, po wojnie, znow otwieraja sie przed toba liczne mozliwosci w Ameryce. Skontaktowalem sie z twoim stryjem Peterem w Bostonie. Zgodzil sie zapewnic ci start w nowym zyciu. Jego zdaniem mozesz sie dostac na jakis amerykanski uniwersytet, zna tez bezdzietne malzenstwo, ktore chetnie zaopiekuje sie toba jak wlasnym synem. Wiem, ze to przerazajaca perspektywa, musisz mi jednak obiecac realizacje tych planow. -Zrobie wszystko, o co mnie poprosisz, ojcze. Wiesz, ze zawsze tak bylo. -Dobrze. Masz wyjechac latem. Peter prosil, abys mu oddal wazna przysluge w zamian za to, ze zatroszczy sie o twoja przyszlosc. Pare razy pomogles mi... no... rozprawic sie z tymi, ktorzy chcieli mnie skrzywdzic, a teraz twoj stryj pragnalby, abys wyeliminowal jego wroga. To moj jedyny brat i bylismy sobie bardzo bliscy, kiedy mieszkalem w Ameryce. Jego wrogow nalezy traktowac tak jak moich. Po wykonaniu dla niego tej roboty bedziesz mogl dalej sie ksztalcic i prowadzic nowe zycie. Do tego czasu musisz bardziej przykladac sie do studiowania zagadnien amerykanskich i pomoc mi w zlikwidowaniu willi. W ciagu nastepnych miesiecy stan zdrowia starszego Ferlazza szybko sie pogarszal. Na poczatku kwietnia chory zmarl w obecnosci syna. Mlody Nicholas niczym nie zdradzal swych uczuc, tylko po pogrzebie godzinami wedrowal po wzgorzach, gdzie kiedys spacerowal z ojcem. W czerwcu Peter Ferlazzo przyslal mu wiadomosc wraz z instrukcja, ze ma spakowac najniezbedniejsze rzeczy i wsiasc w Palermo na frachtowiec, odplywajacy do Panamy w Ameryce Srodkowej. Po przybyciu na miejsce odbiora go przyjaciele i zalatwia mu przejazd do Stanow Zjednoczonych. Bez placzu i prawie bez obaw Nicholas Ferlazzo opuscil po pietnastu latach dom i udal sie do Palermo. To Ramirez pierwszy dostrzegl swiatla podplywajacej lodzi. Ze zwawoscia, jakiej trudno byloby oczekiwac po czlowieku tak zwalistym, pognal na dziob "Rosy T." i wyslal umowiony sygnal. Z chwila gdy odpowiedzialy mu blyski, polecil swemu zastepcy zawiadomic Nicka. -Wez to. - Ramirez podal oficerowi krotki rewolwer. - Nie wypuszczaj go z kabiny, dopoki nie dam ci sygnalu, ze nam zaplacili. Potem plyniemy do Bostonu. Jest tam, jak slysze, wiele pieknych kobiet, ktore chetnie pomoga nam wydac zarobione pieniadze. Oficer stal na posterunku pod drzwiami, a tymczasem Ferlazzo starannie pakowal do torby marynarskiej wszystkie przestudiowane materialy i skromna garderobe. Z tej samej torby wyciagnal tekturowe pudelko o rozmiarach mniej wiecej dwadziescia na dwadziescia centymetrow i wysokosci dziesieciu centymetrow. Otworzyl je, polaczyl dwa druciki i po nalozeniu pokrywki wepchnal gleboko w rog koi. Wygladziwszy cienki materac, czekal na znak. Przy lekkim kolysaniu Polnocnego Atlantyku Ferlazzo bral torbe marynarska i zlazil po sznurowej drabince na poklad niewielkiej lodzi wycieczkowej, zacumowanej do frachtowca. 5 Kapitan Ramirez, po parokrotnym przeliczeniu otrzymanych piecdziesieciu tysiecy dolarow, stal na mostku, kiedy lodz odcumowala i skierowala sie na polnocny wschod.Na jej pokladzie, juz w odleglosci moze pol mili od frachtowca, Ferlazzo spotkal sie oko w oko ze swymi nowymi towarzyszami. -Naprawde zaplaciliscie mu piecdziesiat tysiecy dolarow za dostarczenie mnie tutaj? - zapytal niedowierzajaco. Jego gospodarz, dystyngowany mezczyzna w tweedowym ubraniu i szerokim krawacie, odpowiedzial z usmiechem: -W banknotach, ktorych nikt nigdy nie probowalby wydac. W tym momencie nocne niebo rozjasnil blysk z poludniowego zachodu. Trzy sekundy pozniej do uszu zebranych na pokladzie lodzi wycieczkowej dolecial stlumiony huk. W odleglosci niespelna mili "Rosa T." buchnela plomieniem i przelamala sie na pol. Zatonela po pieciu minutach. Nicholas Ferlazzo zatrzymal sie przy barze, aby nalac sobie szklaneczke chianti, zanim wyciagnie sie na miekkiej skorzanej kanapie i znow pograzy w lekturze. 6 CZESC I Kwiecien 1978Reasumujac, ta 56-letnia Portugalka zglosila sie w gabinecie z bolem prawego ramienia, spowodowanym, jak wykazalo badanie, zapaleniem miesnia trojglowego. Na poczatek zaleca sie unieruchomienie i aspiryne. Cisnienie krwi wynosi 210/115, a obie siatkowki wskazuja na dlugotrwale nadcisnienie. Niestety nie zdolalem przekonac pacjentki o potrzebie ponownego badania i leczenia. Planuje sie nawiazanie kontaktu z jej synem, ktory mowi po angielsku, i z jego pomoca podejme dalsze kroki w sprawie uregulowania cisnienia. Koncze dyktowac... L.T.C. Dziekuje. Luke Corey wylaczyl dyktafon, zamknal oczy i, odchylony do tylu, pocieral garb nosa. Promien przedwieczornego slonca padl na rog jego biurka, migotliwa smuga polozyl sie na wzorzystej tapecie gabinetu. Coreya zaprzatala mysl o dwudziestu dwoch osobach, ktorych problemami zdrowotnymi zajmowal sie tego dnia. Przez dziesiec minut rozkoszowal sie cisza, w czym przeszkadzal mu tylko bol w dolnej czesci kregoslupa. Ostatnio te cholerne plecy zaczynaly mu dokuczac chyba z kazdym dniem wczesniej. -Mam trzydziesci szesc lat i polowe zycia za soba - mruknal pod nosem. Wstal, przeciagnal sie i rozejrzal po gabinecie, troche zagraconym, lecz emanujacym mile cieplo. Od czterech lat zajmowal ten narozny pokoj w szescdziesiecioletnim domu, podobnym do innych budynkow na przyladku Cod. Na umeblowanie gabinetu skladalo sie szerokie, stare debowe biurko, bardzo miekka niebieska kozetka i siegajacy sufitu regal, wypelniony podrecznikami, notatnikami i nieoprawionymi czasopismami. Niskie bezowe krzeslo stalo na ukos do krzesla za biurkiem, dzieki czemu Luke nie musial robic tego, czego bardzo nie lubil - rozmawiac z pacjentem siedzacym po drugiej stronie biurka. Na wprost pojedynczego okna z osmioma szybkami wisialy na scianie cztery certyfikaty w czarnych ramkach. Te wypisane ozdobnymi literami dokumenty stwierdzaly, ze gabinet nalezy do Lewisa Tylera Coreya III, ktory ukonczyl college w Harvardzie w 1963 roku, a szkole medyczna na Uniwersytecie Missisipi w 1967. Dwa pozostale certyfikaty poswiadczaly prawo doktora Coreya do praktyki lekarskiej w stanie Massachusetts i czlonkostwo Amerykanskiego Zrzeszenia Lekarzy Rodzinnych. W lewej dolnej szufladzie biurka lezal piaty dokument, w oryginalnej kopercie i nieoprawiony, pochwala prezydenta Stanow Zjednoczonych z lipca 1970 roku. Na kopercie, w plaskim czarnym pudeleczku, spoczywal medal ze srebrna gwiazda i purpurowym sercem. Parominutowa cisze przerwaly trzaski i dlugotrwale buczenie lezacego na biurku pagera. Buczenie ucichlo, po czym rozlegl sie nosowy, niemal bezplciowy glos szpitalnej telefonistki: -Doktor Corey proszony jest o telefon na oddzial naglych przypadkow. Doktor Corey, oddzial naglych przypadkow, prosze. Tu K T Y 817, koniec. Luke stanal przy oknie i popatrzyl na rudzika, zapamietale skaczacego po trawniku. Nastepnie z westchnieniem rezygnacji podszedl do biurka, wylaczyl pager i podniosl sluchawke. -Tato, czy moge skonczyc? Cwicze juz prawie od godziny i jestem zmeczony. -Mozesz skonczyc, Luke, jak zagrasz prawidlowo. Ponad tydzien pracujesz nad ta sama fuga i wciaz popelniasz te same bledy. No, a jak tu zostac gwiazda fortepianowego recitalu pani Hartman, jesli sie nie opanuje prostej fugi Bacha? -Ale, tatku, ja po prostu nie moge. -Luke, wiesz, ze twoja matka i ja nie chcemy sluchac, jak mowisz "nie moge". Wiec zrob sobie jednominutowa przerwe, a potem sprobujemy od poczatku. -Tak jest. . 7 Janet Dibbs byla przelozona pielegniarek na oddziale naglych przypadkow szpitala w Strathmore i wlasna praca napelniala ja uzasadniona duma.Poniewaz Strathmore lezalo na przyladku Cod, normalna liczba jego mieszkancow, wynoszaca dziesiec tysiecy, w sezonie letnim wzrastala niemal dziesieciokrotnie. Na oddziale naglych przypadkow proporcjonalnie wzrastala liczba pacjentow, co rokrocznie pociagalo za soba trudnosci z personelem, ktore panna Dibbs zawsze potrafila przezwyciezyc. Jesli miala jakas wade, to te, ze lubila podkreslac, jak bardzo troszczy sie o chorych. Trzydziestojednoletnia i niezamezna Janet byla oddana swej pracy, swemu szpitalowi i swoim podopiecznym. Glebokim szacunkiem, graniczacym z miloscia, darzyla "dobrych doktorow" - madrych i wspolczujacych lekarzy - nie miala natomiast litosci dla "konowalow", ktorzy odbebniali robote albo glosno wyrokowali o zyciu i smierci na podstawie niklych objawow klinicznych i ktorym brakowalo odwagi, by poprosic o pomoc. Kilka razy Janet otwarcie zakwestionowala zalecenia "konowalow" w obecnosci innych czlonkow personelu, a przynajmniej raz doniesiono na nia zwierzchniczce pielegniarek, gdyz poprosila chirurga o ocene stanu zdrowia wyjatkowo ciezko chorego pacjenta, nie uzyskawszy zgody jego lekarza. Prawie od dnia swego przybycia do Strathmore Luke stal sie ulubiencem Janet Dibbs. Jej uczucia zrodzily sie i okrzeply podczas ratowania ich pierwszego wspolnego pacjenta, mezczyzny, u ktorego nastapilo zatrzymanie akcji serca. Po zastosowaniu elektrowstrzasow rytm serca chorego prawie sie unormowal. Luke wydawal odpowiednie polecenia silnym, lecz opanowanym glosem, czesto akcentujac swoje zadania slowem "prosze" i otwarcie komentujac poprawne wykonanie zabiegow przez pielegniarki. Zespol, zlozony z trzech pielegniarek i dwoch lekarzy, zaczal pracowac w spokojniejszym rytmie, gdy wtem Susan Carmichael wykrzyknela: -Panie doktorze Corey, nie slysze jego cisnienia. Przed minuta bylo 90 na 60. -Prosze zwiekszyc doplyw kroplowki. -Juz to zrobilam. -Walt, zacznij znow masaz. Panno Dibbs, prosze o wlew z dopaminy. -Tak, panie doktorze. Jakie stezenie? -Slucham? -Dopamina, panie doktorze. Jakie ma byc stezenie? Przez pare sekund na sali panowala absolutna cisza, przerywana tylko odglosami masazu serca i aparatu tlenowego. Luke, wpatrzony w podloge, podniosl glowe, lekko ja przekrzywil i powiedzial: -Cholera, panno Dibbs, zupelnie zglupialem. Czy moze mi pani pomoc? -Mysle, ze 800 miligramow na 500 centymetrow szesciennych soli fizjologicznej wystarczy. -Doskonale, prosze to zmieszac i podac. Wytrwalosci, on sobie poradzi. Po dziesieciu minutach cisnienie krwi sie ustabilizowalo. Luke nie probowal przepraszac za swoja wpadke. Usmiechnal sie tylko gorzko i zwrocil do Janet Dibbs przy pozostalych czlonkach zespolu: -Dzieki za wyratowanie z opresji. Oby tylko byla pani przy mnie, jak mi sie cos stanie. -Oddzial naglych przypadkow, panna Dibbs. -Janet, tu Luke. Co tam masz? -Piecdziesieciopiecioletnia kobiete, ktora miala zapasc podczas obiadu z przyjaciolmi. Nie ma tu lekarza, a ty jestes na liscie nocnych dyzurow. - Jaki stan? -Nie reaguje, cisnienie 230 na 130, oddech 30, a puls 120, regularny. Pewnie udar. - Zrenice? 8 -W polozeniu srodkowym, rowne i reagujace.-Zrob EKG i podaj dekstran. Bede za dwie minuty. Luke odlozyl sluchawke. Przez chwile rozcieral sobie plecy, narzucil cienka brazowa wiatrowke i wyszedl tylnymi drzwiami. Zazwyczaj na piechote przebywal te piecset metrow z gabinetow lekarskich T. Kennera Putnama i Lewisa T. Coreya do wybudowanego przed pietnastoma laty szpitala. Tego wieczoru jednak spieszyl sie do naglego przypadku, wiec postanowil pojechac swoim oldsmobilem z roku 1966, ktorego jeden z jego przyjaciol nazwal "Kong" po tym, jak bez zadrasniec wyszedl ze zderzenia, kompletnie skasowawszy nowego duzego forda. Luke lubil starego, masywnego oldsa, bo miescil sie w nim wygodnie mimo swoich stu osiemdziesieciu osmiu centymetrow wzrostu i osiemdziesieciu osmiu kilogramow wagi. Byl mezczyzna przystojnym, o nieregularnych, wyrazistych rysach, z wygladu "poczatkujacym rzezimieszkiem", jak okreslila go dawna sympatia. Poniewaz nie uzywal grzebienia, a proste, brazowawe wlosy przeczesywal palcami, zawsze wydawaly sie zmierzwione, niemal skoltunione. Z taka prezencja i gleboko osadzonymi, niebieskozielonymi oczami najwyrazniej budzil instynkty macierzynskie u kobiet we wszystkich kategoriach wiekowych. Zdawal sobie sprawe, ze chca mu matkowac, lecz nie umial pogodzic sie z faktem, ze niejedna uwaza go tez za mezczyzne pociagajacego fizycznie. Tych talentow i pewnosci siebie, ktore wykazywal na gruncie zawodowym, brakowalo mu w kontaktach z kobietami. Drzwiczki starego oldsa po strome kierowcy jak zawsze nie chcialy sie odblokowac. Luke siegnal do prawej tylnej kieszeni po kluczyk, przypomnial sobie, ze nigdy nie zamyka samochodu, usmiechnal sie do siebie, uniosl nieco klamke i otworzyl drzwiczki. -Co oznacza ta trojka z francuskiego? -Madame Smeeth mnie nie lubi. Chyba nie podoba jej sie moj akcent. -Sluchaj, Luke, pani Smith od dawna uczy francuskiego i jesli uwaza, ze masz zly akcent, to pewnie ma racje. Czy po szkole robiles dodatkowe cwiczenia? -Nie. Trenowalem koszykowke i... -Daj sobie spokoj z treningiem. Wiesz doskonale, ze tegoroczne oceny beda po raz pierwszy brane pod uwage. Czy mamy ci zalatwic korepetycje z francuskiego? -Nie. To nie jest konieczne... -Nie sadzisz, Lew, ze jestes zbyt wymagajacy... -Margaret, wiem, ze z trojkami nie mozna sie dostac do college'u. -Sprobuje sie poprawic w nastepnym okresie. -Dobrze, Luke... i, Luke... -Slucham? -Jestem zadowolony z tych piatek z pozostalych przedmiotow. Szpitalne oddzialy naglych przypadkow, z ich ustawiczna krzatanina i sztucznym oswietleniem, maja jakis ponadczasowy charakter. Juz same tylko liczne zegary scienne, porozwieszane w roznych miejscach, pozwalaja personelowi snuc domysly, jak mogloby byc w swiecie zewnetrznym. Od pierwszych dni praktyki Luke czul sie swojsko w tym otoczeniu. Dwudziestego pierwszego kwietnia o godzinie 18.15 na oddziale naglych przypadkow szpitala w Strathmore ruch byl szczegolnie ozywiony. Bezradne wrzaski dziecka, ktoremu w sali numer 2 zakladano szwy, zlewaly sie z ciaglymi telefonami, a od czasu do czasu dolatywaly zdania typowe dla oddzialu ratunkowego: "Mozna prosic o jak najszybsze przywolanie CBC?", "... coz, przeniescie kogos, ten czlowiek powinien byc na oddziale intensywnej opieki...", "Doktorze Clarke, panska pacjentka lezy juz w sali numer 5. Jest bardzo zdenerwowana tym dlugim czekaniem...", "Wiec powiedzcie jej, niech idzie do... mniejsza z tym, sam jej powiem". 9 Luke wszedl przez automatycznie rozsuwajace sie drzwi, rozejrzal sie dookola i po chwili ruszyl do sali numer 6, zarezerwowanej dla najciezszych przypadkow. Janet Dibbs regulowala doplyw kroplowki, druga pielegniarka mierzyla cisnienie troche za tegiej kruczowlosej kobiecie, ktora bez ruchu lezala na waskim stole.Luke obrzucil pacjentke przelotnym spojrzeniem, po czym lekko sie skrzywil i podniosl wzrok na siostre przelozona. -No wiec? -Od mojego telefonu niewiele sie zmienilo. Przywieziona karetka, przyszli jednak jacys przyjaciele czy krewni. Sa w poczekalni. Ona nazywa sie Evelyn Samuels. Piecdziesiat siedem lat. Brak karty szpitalnej, ale Hazel z recepcji chyba ja zna i twierdzi, ze mieszka sama. Luke szybko badal Evelyn Samuels, co pare sekund zauwazal kilka roznych rzeczy i notowal je w pamieci, nie przestajac rozmawiac z Janet Dibbs. Zrenice 4 milimetry, lekko reaguja, nie ma spontanicznych ruchow oczu ani konczyn. Lekkie zesztywnienie szyi. -Co z cisnieniem? -Skoczylo az do 250 na 140. Ale tetno spadlo do 80, a oddech do 15. -Wyglada to na krwotok albo kryzys nadcisnieniowy. Daj 300 diazoksyny. Rytm serca regularny. Zadnych szmerow. Pluca czyste. -Pani Olsen, poprosze o oftalmoskop. -Juz, panie doktorze. Tetno na tetnicach udowych wyczuwalne, odruch Babinskiego obustronnie dodatni. -Prosze oftalmoskop, panie doktorze. -Dzieki. Poprosze o mloteczek do badania odruchow i sprawdzenie, czemu Janet tak sie guzdrze z diazoksyna. Zadnych odruchow. Teraz szyja wydaje sie troche sztywniejsza. Tetno naszyjnych wyczuwalne. Na dnie oka zadnych wylewow, moze troche zamazane krawedzie tarczy nerwu wzrokowego. Naczynia siatkowki zwezone, ale prawie w normie. -Diazoksyna podana, panie doktorze. -Dobrze, zdaje sie, ze to krwotok. Prosze mi podac pollitrowa butelke mannitolu i sprawdzic, czy Lowenstein dyzuruje pod telefonem. Sa juz oznaki wzrastajacego cisnienia srodczaszkowego. -Mam wezwac neurologa? -Tylko pod warunkiem, ze bedzie to Lowenstein. Tamci dwaj nie byli najlepsi. Och, Janet, powiedz tez jej bliskim, ze stan jest ciezki. Popros, niech zaczekaja. Wyjde do nich, jak tylko bede mogl. Luke wyprostowal sie nad stolem i skrzywil, bo po raz pierwszy od przyjscia na oddzial zdal sobie sprawe z dokuczliwego bolu w plecach. Byla teraz 18.45, a zanosilo sie na dluga noc. Trzeba jeszcze zrobic wieczorny obchod. -Prosze, przynioslam mannitol. Doktor Lowenstein jest na zebraniu. - Wejscie Janet wyrwalo Luke'a z krotkiej zadumy. -Nie podawaj go, dopoki nie zobaczymy, co sie dzieje z cisnieniem. W miare moznosci sprawdzaj je co jedna, dwie minuty. Chce porozmawiac z jej rodzina. Och, i prosze o tacke z cienkimi iglami. Chyba sprobujemy pobrac plyn rdzeniowy, aby sprawdzic, czy nie ma krwotoku. Trzy osoby, dwoch mezczyzn i kobieta, podniosly sie na widok Luke'a i z glebi zatloczonej poczekalni przeszly za nim do separatki na koncu oddzialu. Mezczyzni mieli powazne, zatroskane miny. Kobieta plakala. -Nazywam sie doktor Corey. Czy ktos z panstwa jest spokrewniony z pania Samuels? - zapytal Luke i raptem przypomnial sobie, ze na palcu pacjentki nie zauwazyl obraczki. 10 -Nie, jestesmy tylko przyjaciolmi. Bylismy na obiedzie u Evelyn, kiedy dostala zapasci. - Odpowiadal jeden z mezczyzn, w wieku - jak domyslal sie Luke - od piecdziesieciu pieciu do szescdziesieciu lat, siwiejacy, w niebieskiej sportowej marynarce, bez krawata.-Czy moze mi pan powiedziec, co sie wlasciwie stalo? -To bylo niewiarygodnie nagle - odparl mezczyzna. - Wygladala doskonale i chyba swietnie sie czula, gdy wtem zlapala sie za glowe, pochylila do przodu i runela na podloge. Ani na chwile nie przestala oddychac, puls miala raczej normalny, wiec wezwalem pogotowie. -Czy byl to atak? Wie pan, czy zazywala jakies lekarstwa? -Nic mi o tym nie wiadomo, a przyjaznimy sie od paru lat - odezwal sie drugi mezczyzna, z wygladu czterdziestopiecioletni, zadbany, wypielegnowany, w jasnozoltym swetrze i muszce. - Moglaby to wiedziec jej corka. Ma corke. Wiesz, gdzie mieszka jej corka, Lii? -Jak ona sie czuje, panie doktorze? - Kobieta imieniem Lii miala zapewne czterdziestke, lecz wygladala o dziesiec lat starzej. Byla bardzo wymalowana. -Naszym zdaniem miala udar; najprawdopodobniej jakis krwotok. Robimy wszystko, co sie da, ale w tej chwili nie wyglada to dobrze. -Jej corka Karen pracuje w opiece spolecznej w Nowym Jorku. Nie wiem, gdzie mieszka, ale Evelyn wciaz o niej mowi. Przynioslam torebke Evelyn. Moze w portfelu znajdziemy adres Karen. Luke bral wlasnie portfel do reki, kiedy Janet Dibbs wetknela glowe do pokoju. -Panie doktorze, czy moze pan przyjsc natychmiast? Oddal portfel kobiecie. -Prosze, niech pani poszuka czegos o jej corce. Wroce, jak tylko bede mogl. Janet mowila bez przerwy, idac z nim szybko do sali numer 6. -Lewa zrenica powiekszyla sie, jest duzo wieksza od prawej, cisnienie spadlo do stu dwudziestu, tetno zaledwie piecdziesiat i oddech tez zwolniony. -Podlacz mannitol i przetaczaj mozliwie szybko. Musimy podjac probe zmniejszenia obrzeku mozgu. Po zalozeniu kroplowki prosze o podanie jej dwunastu miligramow deksamethasonu i zalozenie cewnika. A jesli to katoliczka, Janet, wezwij ksiedza. Luke przejrzal wyniki badan Evelyn Samuels i utwierdzil sie w przekonaniu, ze cisnienie srodczaszkowe rosnie dosc szybko. Poniewaz nie dalo sie zrobic wiele wiecej, pozostala mu tylko nadzieja, ze zalecone przez niego srodki zahamuja proces. Przez dwie minuty stal i wpatrywal sie w kobiete, ktora calkowicie zaprzatala jego mysli i pochlaniala energie. Zaledwie godzine wczesniej nawet jej nie znal. Sadzac na pierwszy rzut oka, w mlodosci musiala byc sliczna. Mimo nadwagi twarz miala dosc szczupla i delikatna, co podkreslaly czarne wlosy, przyciete do ramion. Spod plastikowej maski tlenowej przebijala cienka kreska rozowawej szminki, a w kazdym uchu tkwil kolczyk z perla. Poza tym pacjentka nie miala zadnej bizuterii. Dopiero w tym momencie Luke zauwazyl jej lewy nadgarstek i zastanowil sie, ile razy, bedac lekarzem, przeoczyl jakis wazny znak szczegolny, w rodzaju znieksztalconej konczyny, bo skupial sie na tym, co w danej chwili dolegalo choremu. Kobieta miala przegub reki owiniety plastrem-przylepcem szerokosci okolo czterech centymetrow. Luke juz zamierzal go zerwac, gdy Janet wniosla na tacy cewnik i zabrala sie do roboty. -Kobieta w separatce znalazla chyba jakies informacje o corce tej pani - powiedziala. - Pojdz tam, jesli masz ochote. Ja dopilnuje tu wszystkiego. Luke obrzucil spojrzeniem plaster na rece, postanowil go zdjac przy pierwszej okazji i przeszedl do separatki, gdzie kobieta imieniem Lii, juz z suchymi oczami i poprawionym makijazem, trzymala wystrzepiony kartonik. -Jest - powiedziala. - "W razie wypadku prosze zawiadomic panne Karen Samuels, 888 West 57th Street, Nowy Jork, 1-212-877-4982". Kiedy Luke bral kartke, jeden z mezczyzn zapytal: -Jak ona sie czuje? 11 -Niedobrze. Wciaz jest nieprzytomna, ale robimy wszystko, co w naszej mocy.-Mysli pan, ze na cos bysmy sie tu przydali? -Jesli chca panstwo zaczekac, prosze bardzo, ale w takich przypadkach trudno cokolwiek przewidziec. Moga tez panstwo zostawic swoj numer telefonu. Zadzwonie, jak tylko nastapi zmiana. -Dziekujemy, panie doktorze, tak bedzie najlepiej. -Jestes zajety, Luke? Czy moge wejsc? Chcialabym chwilke z toba porozmawiac. -Oczywiscie, mamo, wlasnie koncze te cholerna chemie. Jeszcze cztery miesiace i bedzie po wszystkim. Przynajmniej po szkole sredniej. -Luke, wiesz, ze ciebie i Elizabeth kocham nad wszystko na swiecie. -Naturalnie wiem o tym, mamo, i my tez cie kochamy was oboje. -Ostatnio prawie nie rozmawiam z ojcem. -To przez ten przeklety college, mamo. Tata nie potrafi chyba zrozumiec, ze... -Wiem, co sie dzieje. Luke, twoj ojciec i ja jestesmy malzenstwem od ponad dwudziestu lat. Ja najlepiej wiem, jaki potraf i byc zawziety i uparty. Od dnia twych narodzin chce dla ciebie tylko tego, co uwaza za najlepsze... -Tak, mamo, ale to, co on uwaza za najlepsze, niekoniecznie jest... -Zaczekaj, Luke. Pozwol mi skonczyc. Chce tylko, abys zrozumial, ze on kocha cie tak samo jak ja. Oczywiscie poczul sie dotkniety, kiedy nie skorzystales z mozliwosci wczesniejszego rozpoczecia studiow na Harvardzie. To jego uczelnia. Po prostu zakladal, ze... -Na tym polega trudnosc. Zawsze zaklada, nie pytajac mnie o zdanie. Czasami przylapuje sie na tym, ze nie robie czegos, na co mam ochote, tylko dlatego, ze on na to nalega. -I to dotyczy rowniez college'u? -No... tak czasem mysle. -Wiec co zamierzasz? -Chyba od poczatku planowalem, ze predzej czy pozniej przyjme propozycje z Harvardu. -Jak mowilam, twoj ojciec jest uparty. Dobranoc, Luke. -Zrobie to tylko dlatego, ze ja chce tam studiowac. Dobranoc, mamo. Po powrocie do sali numer 6 Luke spojrzal najpierw na Evelyn Samuels, ktora leciutko poruszala prawa reka i obiema nogami, potem na Janet, wpatrzona w niego z usmiechem i podziwem. -Zrenice zmalaly i troche reaguja na swiatlo - oznajmila. - Ruchy zaczely sie jakies dwie minuty temu. Jeszcze jedno cudowne wyleczenie? -Watpie. - Luke znow ogladal przez oftalmoskop siateczke tetnic i zyl na dnie oka Evelyn Samuels. - Sprobujmy pobrac troche plynu rdzeniowego, a pozniej postaram sie zlapac jej corke w Nowym Jorku. Teraz prosze o pomoc. We dwoje ostroznie przewrocili pacjentke na lewy bok. Pielegniarka jednym ramieniem przyciagala kolana Evelyn, drugim szyje, aby wygiac jej plecy i ulatwic dostep do przestrzeni miedzy kregami. Luke przetarl skore i wstrzyknal mala ilosc nowokainy, na wypadek gdyby pacjentka poczula bol. Nastepnie zmierzyl polozenie dwoch przylegajacych do siebie kregow, gladko wbil cienka igle i usmiechnal sie pod nosem, kiedy poczul pierwsze, a nastepnie drugie ciche pstrykniecie. Krople plynu rdzeniowego splywaly szybciej niz zwykle, blado-czerwone, a nie krystalicznie czyste, jak powinny. Kiedy dziesiec skapnelo do malej szklanej probowki, Luke wyciagnal igle. -Zabieram to do laboratorium - powiedzial. - Wyglada kiepsko. -Na oddziale intensywnej opieki nie ma wolnych lozek, Luke. Mozemy ja tu jeszcze jakis czas zatrzymac? 12 -Pewnie, dozuj mannitol mniej wiecej po dwiescie centymetrow szesciennych na godzine. Sprobuje dodzwonic sie do jej corki, potem zrobie wieczorny obchod, jesli mi sie uda.-Zamowic ci jakas kolacje? -Nie, dzieki. Przegryze cos na jednym z pieter. Poza tym - dodal z usmiechem - nie chce jesc kolacji przed lunchem. Dopiero na drugim pietrze, czekajac w pokoju lekarskim na polaczenie z Nowym Jorkiem, przypomnial sobie o plastrze na nadgarstku. -Przykro mi, ale Karen wyjechala na weekend. Mowi jej wspollokatorka Jackie. Czy mam cos przekazac? -Jackie, tu doktor Lewis Corey z przyladka Cod. Dzwonie, bo matke Karen przywieziono do tutejszego szpitala. Podejrzewam rozlegly zawal. -O moj Boze. Czy ona, to znaczy, czy bedzie... -Nie wiem. Moze mi powiesz, jak moglbym sie skontaktowac z Karen? -Nie, nie mam pojecia. Jest na jakiejs farmie w Connecticut. Nie znam nawet nazwisk jej przyjaciol, z ktorymi pojechala. -Posluchaj. Moze jutro sprobujesz zadzwonic do niej do pracy i spytac, czy nie wiedza, gdzie jest. Powiedz jej, zeby przyjechala na przyladek Cod albo zatelefonowala do doktora Lewisa Coreya, numer kierunkowy 617, potem 526-2990. -Panie doktorze, widzialam pania Samuels tylko raz, ale byla dla mnie naprawde mila. Czy moglby pan zadzwonic pozniej i powiedziec mi, jak ona sie czuje? -Oczywiscie, Jackie. A ty sie postaraj odnalezc Karen, dobrze? -Postaram sie. Do widzenia panu. -Do widzenia. Nie wszyscy lekarze robia w szpitalu obchod wieczorny, tak jak poranny. Czesto nie jest to wlasciwie konieczne albo mozliwe. Luke przywykl do wieczornych obchodow podczas praktyki w Szpitalu Miejskim w Bostonie. Lubil traktowac obchody poranne roboczo, wieczorne zas towarzysko: przystawal i upewnial sie, czy pacjenci sa przygotowani na noc, odpowiadal na ewentualne pytania ich badz ich krewnych. Kiedy rozpoczal samodzielna praktyke i zostal wspolnikiem czcigodnego Kena Putnama, co wieczor robil obchod w szpitalu. Z biegiem lat jednak rosnaca liczba pacjentow i zwiazany z tym nawal pracy zmusily go do ograniczenia sie do dwoch obchodow tygodniowo albo do weekendowych dyzurow "pod telefonem", pelnionych za siebie, wspolnika i jeszcze jednego lekarza ogolnego. Do dziewiatej zdazyl zobaczyc dziesieciu pacjentow i pozostalo mu jeszcze czterech, kiedy poproszono go o telefon na oddzial naglych przypadkow. Janet, ktora podniosla sluchawke, nie kryla entuzjazmu. -Ocknela sie, Luke. Nasza pani sie ocknela. Najpierw spytala o Karen, potem o lekarza. Ciagle cos mamrocze o kluczu. -Juz ide. -Och, Luke, po co ma ten plaster na rece? -Nie wiem. Czekaj, moze sie dowiemy. W zadziwiajacym przyplywie energii Luke zbiegl po schodach na oddzial naglych przypadkow, przeskakujac po trzy stopnie na raz. Plecy jakby przestaly go bolec, a utykanie, zawsze troche widoczne na rownych powierzchniach, przestalo rzucac sie w oczy, gdy zlapal za porecz. Teraz na oddziale panowal o wiele wiekszy spokoj. Luke mijal po drodze gipsownie, gdzie przystanal i posmial sie w duchu z ortopedy Johna Nowaka, ktory z twarza i ramionami upstrzonymi gipsem, nucac falszywie, wygladzal gips na rece chlopca w dresie ligi dzieciecej. Nowak spojrzal na drzwi i ruchem glowy wskazal dziewiecioletniego pacjenta. 13 -Zanim ten walkon przejdzie do ligi mlodziezowej, musimy go nauczyc, jak sie robi uniki przed wysokimi pilkami - powiedzial. - Co, Luke? - Luke usmiechnal sie do kolegi, mrugnal do pacjenta i przeszedl do sali numer 6.Janet czekala na niego przy drzwiach. -Jest teraz zwawsza, Luke - zapewnila. - Nadal nie rusza lewa reka. Spytalam, dlaczego ma ten plaster, ale nie chce mi powiedziec i nie pozwala go dotknac. -Przyslali juz wynik badania plynu rdzeniowego? -Tak. Zaczekaj. Mam gdzies te kartke. O, jest. - Z kieszeni fartucha wyciagnela plik papierow. - Wlozylam ja miedzy rozklad dyzurow na oddziale w przyszlym miesiacu a liste sprawunkow. Cukier 50, proteiny 140, biale komorki 30, czerwonych tak duzo, ze nie dalo sie ich policzyc. Luke sluchal z lekkim grymasem, ale nic nie mowil, dopoki nie podszedl do Evelyn Samuels. Choc niewatpliwie odzyskala przytomnosc, jej wyglad nie napawal go optymizmem. Procz zwiotczenia lewego ramienia zauwazyl wyrazne obwisniecie lewego policzka i zdecydowana asymetrie zrenic, z ktorych prawa byla zauwazalnie wieksza od lewej. Pacjentka miala oddech ciezki, plytki i dosc szybki, skore blada, biala niemal jak ciasto. Luke pomyslal, ze prawie na pewno nie przezyje tego wylewu krwi do mozgu. Skinieniem glowy dal znak Janet, ktora po czterech latach wspolpracy zrozumiala i wyszla cicho, zamykajac za soba drzwi. Luke przyciagnal stolek, po czym usiadl tak, aby Evelyn Samuels mogla widziec jego twarz. Celowo ulokowal sie z jej prawej strony, bo wiedzial, ze na skutek wylewu prawdopodobnie cale lewe pole widzenia jest zamazane. Przemowil powoli, glosem nieco donosniejszym niz zwykle. Odpowiadala chrypliwie i z przerwami, z trudem formulujac poszczegolne slowa. -Prosze pani, jestem doktor Corey. Znajdujemy sie na oddziale naglych przypadkow szpitala w Strathmore. -Doktorze... Corey. Co... co sie stalo? -Zaslabla pani w domu. Chyba to byl wstrzas... wylew. Prosze, niech sie pani nie boi. Rozumie pani, co mowie? -Panie doktorze... Wstrzas? Czy... ja... umieram? Przez wiele lat szkolenia i praktyki Luke'owi nieraz zadawano to pytanie, nigdy jednak w takiej sytuacji. Zawsze mial czas sie wykrecic, a przynajmniej zyskac pewnosc, jak duzo pacjent naprawde chce wiedziec. Mial czas na tlumaczenie, na rozne "moze" i "przypuszczalnie", wnoszace element nadziei. Co nie znaczy, ze robil nadzieje, kiedy jej nie bylo. W przypadkach zaawansowanego raka czesto mowil pacjentom, ze nie da sie zrobic nic wiecej, jak tylko mozliwie skutecznie usmierzac bol. W tej dziedzinie medycyny, a wlasciwie zycia, zawsze czul sie nieswojo. Po z gora dziesiecioletniej praktyce lekarskiej wciaz jeszcze nie potrafil rozstrzygnac kwestii, czy w ogole ma prawo oklamywac pacjenta. Niekiedy to robil. Ale tej nocy nie mogl. -Prosze pani, atak byl ostry - powiedzial. - Robimy wszystko, co w naszej mocy. Obecnie rokowania nie sa dobre. Probowalem sie dodzwonic do Karen. Nie ma jej w domu. Licze, ze odezwie sie troche pozniej, moze jutro. Rozumie pani? -Rozumiem... prosze... klucz... wszystko... to jest wszystko... prosze... Karen... musze oddac klucz Karen... wszystko... nikomu innemu... prosze oddac go Karen... -Jaki klucz, prosze pani? Gdzie jest klucz? Wymawiala slowa z coraz wiekszym trudem i coraz ciszej, totez Luke musial przylozyc ucho do jej ust. -Plaster... plaster na mojej rece. Predko oderwal plaster i pod nim, na wewnetrznej stronie nadgarstka, znalazl klucz z brazu. Wlozyl go do kieszeni, plaster wyrzucil do smieci. Kiedy znow odwrocil sie do pacjentki, oczy miala zamkniete, oddech powolny i plytki. 14 -Evelyn... slyszysz mnie, Evelyn? - Mowil jej niemal do ucha, trzymajac ja za prawa reke. - Evelyn, jesli mnie slyszysz, prosze, uscisnij moja reke. - Wciaz oddychala powoli, lecz nie reagowala. Luke spojrzal na zegar nad drzwiami. Byla 22.15.Janet pila kawe przy stoliku pielegniarek. Obok, przed pustym krzeslem, stala filizanka dla Luke'a, z czarna kawa i niewielka iloscia cukru. Luke usiadl i wpatrzyl sie w wystygly juz plyn, jakby z niego chcial wyczytac odpowiedz. Droga Mamo i Tato, Po tych dwoch latach, kiedy moglem dzwonic albo wpadac do Was, jakos dziwnie jest pisac az z Maryland. Wczoraj profesor filozofii zatrzymal mnie po wykladzie, aby zapytac, czy ten doktor Lewis Corey, wlasnie mianowany dyrektorem Krajowego Instytutu Zdrowia, to moj ojciec. Najpierw o malo go nie poprawilem i nie powiedzialem, ze moj ojciec jest dziekanem w szkole medycznej! Boze, tak wiele dokonales. Tutaj idzie mi dosc dobrze. Koncowe egzaminy za tydzien, jedyny, do ktorego naprawde wkuwam, to fizyka. Jest gorsza niz kiedys francuski! Mam dla Was zla i dobra wiadomosc. Najpierw ta zla. Nie przyjade w lecie. Projekt, w ktorym uczestnicze w tutejszym osrodku mlodziezowym, naprawde rusza i obiecali placic mi pensje, jesli bede dalej pracowal z dzieciakami w czasie wakacji. Wiem, jak bardzo chcieliscie miec Elizabeth i mnie w domu, ale przynajmniej ona bedzie z Wami. Teraz dobra nowina. Zaczynam calkiem powaznie myslec o studiach medycznych i postanowilem zrobic przynajmniej kurs wstepny. To znaczy, jesli zdam fizyke! Widzac biede i choroby dzieciakow w podupadlej czesci srodmiescia, postanowilem, ze sprobuje cos w tej sprawie zrobic. Od podjecia teraz ostatecznej decyzji powstrzymuje mnie w pierwszym rzedzie mysl o tym, ze beda do mnie przykladac miare niewiarygodnych osiagniec mojego ojca. Jeden doktor Lewis T. Corey na swiecie to prawie az za duzo... co, na litosc, zrobiliby z dwoma! No, musze sie uczyc. Przy okazji informuje, ze chodze z calkiem niezwykla kobieta, Sara Rosen. Mam nadzieje, ze kiedys ja poznacie. Ucalowania dla Was i dla Elizabeth Luke Po sprawdzeniu, jak sie czuje Evelyn Samuels, Janet wrocila do dyzurki pielegniarek. -Bez wiekszych zmian - powiedziala. - Cisnienie w dalszym ciagu 100 na 60. Prawa zrenica mniej wiecej taka sama, lewa jednak wydaje sie teraz szersza. Co sadzisz? -Nie wiem. Gdyby do rana nic sie nie zmienilo, myslalem o wyslaniu jej na neurochirurgie w Bostonie. Ale chyba nie bedziemy mieli klopotu z podejmowaniem tej decyzji. -Czy wpadles na to, o jakim kluczu mowila? -Tak, mam go. -Co? -Wlasnie ten klucz miala przylepiony plastrem do reki. -Klucz do czego? -Nie mam pojecia. -Niesamowite! Chcesz powiedziec, ze przez caly czas nosila klucz pod plastrem? -Tak sadze. -Zagadkowe! Co zamierzasz z nim zrobic? -Chyba oddam go jej corce. Janet na chwile odwrocila oczy od Luke'a i spojrzala na zegar scienny. Machinalnie odgarnela z czola kosmyk brazowych wlosow, oparla lokiec na ladzie, a glowe na rece. -Wychodze za pietnascie minut, Luke. Jedz ze mna. Zrobie ci jakis obiad i... Przerwal jej z nuta irytacji w glosie. -Janet, juz to przerabialismy ostatnim razem. Po prostu nie moge. Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 15 -Nic sie nie musi stac. Zwyczajny mily obiadek.-Do diabla, Janet, prosze, nie traktuj mnie jak glupka. Podniosl glos na tyle, ze jedna z pielegniarek w drugim koncu oddzialu oderwala wzrok od pracy. Janet mowila szeptem: -Posluchaj, Luke, nie chcialam cie zirytowac. Ale kazdemu potrzebny jest ktos bliski, a ja nie chce, zebys myslal, ze sie czegos po tobie spodziewam. Na pewno we wlasciwym czasie wszystko ci sie jakos ulozy. W jego tonie bylo teraz wiecej zmeczenia niz irytacji. Odpowiedzial juz na stojaco. -Posluchaj, doceniam twoje zaproszenie. Naprawde. Moze nastepnym razem. Tak czy owak, zamierzam jeszcze tu zostac i zobaczyc, co bede mogl zrobic dla Evelyn. Z tymi slowami odwrocil sie i poszedl do sali numer 6. Janet patrzyla za nim, dopoki nie znikl jej z oczu, po czym skierowala sie do swietlicy na tylach oddzialu, aby przy wyjsciu podpisac liste. Kto to bedzie, Luke? - zastanawiala sie w duchu. - Nie ty, dziecino, to pewne - odpowiedziala sobie na glos. - Nie ty. Evelyn Samuels odeszla cicho. O 1.30 Joan Porter, pelniaca nocny dyzur, obudzila Luke'a, ktory zapadl w lekki sen na malej kanapce w swietlicy. -Panie doktorze, od dwudziestu minut nie moge wyczuc pulsu u pani Samuels. Kiedy Luke wstawal, przeszyl go ostry bol w plecach, spowodowany tkwiacym gleboko kawalkiem metalu. Joan Porter, fachowa, choc niezbyt rozgarnieta starsza pielegniarka, zareagowala po matczynemu. -Zle sie pan czuje? Czy cos podac? -Nie, nic mi nie jest - odparl. - Ta kanapka nie poprawia postawy. Moze jednak poprosze o dwie aspiryny. Lykne je, ale najpierw zajrze do sali. Od drzwi popatrzyl na Evelyn Samuels. Lezala z zamknietymi oczami, nieruchomo, tylko co pietnascie sekund jej piers unosila sie w plytkim oddechu. Luke usiadl przy chorej, ujal jej dlon obiema rekami i oparl na nich czolo. Po dwoch minutach przestala oddychac. Jeszcze pare minut siedzial na sali, a nastepnie wolno wrocil do Joan Porter. Lyknal dwie aspiryny, ktore mu podala. -W jakim wieku sa pani dzieci? - zapytal markotnie. -Jedno jest w college'u, June ma szesnascie lat, a najmlodsze prawie dziesiec. -Czy ktores z nich chce zostac lekarzem? -Steven, ten w college'u. Ciagle o tym mowi. Dlaczego pan pyta? -Ze zwyklej ciekawosci - odparl Luke. - Niech pani powie Stevenowi, ze zapraszam go do mojego gabinetu, jak tylko przyjedzie do domu. -Bardzo pan jest mily, panie doktorze. Dziekuje. Na pewno bedzie zachwycony. Och, panie doktorze? Przykro mi z powodu pani Samuels. -Taak. - Kiwnal glowa. - Mnie chyba tez. Poczlapal do telefonu, aby zadzwonic do Nowego Jorku. Wspollokatorce Karen Samuels powiedzial, ze cialo pani Samuels pozostanie w szpitalu, dopoki Karen nie zalatwi formalnosci. Zastanawial sie, czy nie wspomniec o kluczu, ale w ostatniej chwili sie rozmyslil. Nastepnie zadzwonil do miejscowego lekarza sadowego, ktory zgodzil sie z rana zobaczyc cialo i wystawic akt zgonu. Po podziekowaniach i pozegnaniu nocnej zmiany pojechal sie przespac. Za piec i pol godziny mial wrocic na poranny obchod i przystapic do calodziennej pracy. Pietnascie minut wczesniej niz radio z budzikiem wyrwalo go ze snu kilka glosnych grzmotow. Przewrocil sie na drugi bok i popatrzyl przez okno na sciane deszczu, znoszonego przez wiatr znad Green Lake w strone domu o spadzistym, siegajacym niemal do ziemi dachu, gdzie od trzech lat mieszkal. Spal w wiekszej z dwoch sypialni na poddaszu nad salonikiem i jadalnia, ktore tworzyly litere L. Okno na wprost lozka wychodzilo na wschod, dzieki czemu mogl ogladac Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 16 malownicze wschody slonca nad jeziorem. Tego piatkowego rana jednak wschod wcale nie byl malowniczy.Rytmiczny lomot ulewy nieuchronnie wprawial Luke'a w cieply, pogodny nastroj. Znalazl w radiu muzyke kameralna. Haydn, pomyslal. Ogolil sie i poddal ciezkiej probie skompletowania stroju. Sara zawsze mu dokuczala, ze dobiera paski do kratek i gryzace sie kolory. Metoda prob i bledow opracowal bezpieczny system, ktory polegal na wieszaniu strojow w roznych odcieniach brazu z jednej strony szafy, a w odcieniach niebieskich z drugiej. Przypadkowa czerwona koszula albo zielony sweter nieodmiennie trafialy do szafy w holu, skad wyciagal je rzadko, jesli w ogole to robil. Widzac potoki deszczu za oknem, Luke usmiechnal sie i dokonal dramatycznego wyboru rzeczy niebieskich. Juz ubrany, podniosl zmiete spodnie, ktore mial na sobie poprzedniego dnia, i wysypal na lozko zawartosc kieszeni: dwa szpitalne piora, portfel, bilon, trzy rozowe kartki z wiadomoscia, ze ktos dzwonil, i stary zasniedzialy klucz. Dopiero po uplywie pol minuty przypomnial sobie przebieg wczorajszych wydarzen i wzial do reki klucz. -Pewnie klucz do Samuelsowskich Klejnotow Rodzinnych - powiedzial na glos, choc rownoczesnie zauwazyl, ze pasuje on raczej do drzwi niz do kasy pancernej. Podrzucal go w gore, probowal zlapac za swoimi plecami, a tymczasem zastanawial sie, gdzie moglby schowac to cos, co jego nieszczesna pacjentka nazwala "wszystkim". Juz mial polozyc klucz w tekowym puzderku na komodzie, kiedy w szafie na polce, pod kilkoma innymi grami, spostrzegl krawedz skladanej jak pudelko szachownicy. Ukradkowo zerknal przez ramie, otworzyl szachownice, wlozyl klucz miedzy figury i odstawil pudelko na polke. W nieprzemakalnym plaszczu z kapturem wyruszyl do szpitala. Tego popoludnia Janet Dibbs spoznila sie do pracy o cale godziny. Utknela w swoim camaro na zalanym odcinku drogi. Susan Carmichael pobiegla ja przywitac. -Nic ci nie jest? Nikt z nas nie pamieta, kiedy ostatni raz tak sie spoznilas. Dzwonilam do ciebie i... -Nie, nic mi nie jest - odparla Janet. Jej irytacja ulotnila sie na widok takiego zatroskania personelu. - Nic jeszcze nie zrobili z ta cholerna studzienka na Seaview. Ktos sie kiedys w tej kaluzy utopi. Susan znizyla glos do szeptu. -Sluchaj, przyszedl mezczyzna i pyta o te pacjentke doktora Coreya, ktora zajmowalysmy sie wczoraj wieczorem. Prosilam go, zeby zaczekal w separatce. -O pania Samuels? Na ktora sale ja przeniesiono? -Chodzi o to - wyjasnila Susan zdyszana - ze zmarla okolo drugiej nad ranem. Na naszym oddziale. Nie powiedzialysmy mu tego. -A kto to taki? -Chyba przyjaciel. Podobno byl tu wczoraj i doktor Corey obiecal do niego zadzwonic, jesli jej stan ulegnie zmianie. Moze zapomnial albo uwazal, ze jest za pozno. -Pewnie spieszylo mu sie do domu - odparla Janet z nutka goryczy. I wzruszajac ramionami, dodala: - Coz, i Luke'owi wolno cos spieprzyc tak jak kazdemu z nas. Jest w separatce? - Susan kiwnela glowa. - Dobrze, pojde z nim porozmawiac. -To cwaniak - wyrwalo sie Susan, kiedy Janet wieszala plaszcz nieprzemakalny. Janet odwrocila sie, przygladzila troszke wymiety przod fartucha i usmiechnawszy sie do przyjaciolki, poszla do mezczyzny. -Przepraszam. - Natychmiast zauwazyla, ze w slowach Susan nie bylo przesady. - Nazywam sie Dibbs. Czy moge w czyms pomoc? -O tak, prosze. Probuje sie dowiedziec o pania Evelyn Samuels. Przywieziono ja tu wczoraj wieczorem z... chwileczke. Czy to nie pani sie nia zajmowala? - Niski, lagodny glos pasowal do elegancko ubranego, wykwintnego mezczyzny. Serce Janet zabilo szybciej na widok Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 17 jego wyrazistych rysow i ciemnoniebieskich oczu. Ma okolo czterdziestki, pomyslala; nie, moze czterdziesci piec lat, poprawila sie na widok kedzierzawych czarnych wlosow, przyproszonych siwizna.-Tak - odparla - prawie caly wieczor ratowalismy ja z doktorem Coreyem. Robilismy wszystko, co w naszej mocy. Zmruzyl oczy i leciutko podniesionym glosem zapytal: -Co pani powiedziala? Janet nagle stracila glowe, swiadoma wlasnej nieporadnosci. Usiadla i sprobowala sie opanowac. -Przykro mi... panie... - zaczela po chwili. -Spear, nazywam sie Jim Spear. - Oddychal szybciej, wychylony w strone Janet. -Przykro mi, panie Spear - podjela. - Pani Samuels zmarla okolo drugiej nad ranem. Doktor Corey i ja robilismy, co sie dalo, aby ja uratowac, ale wylew byl po prostu zbyt rozlegly. -Psia kosc - syknal z zaskakujaca pasja. -Naprawde mi przykro. Byli panstwo bardzo zaprzyjaznieni! - spytala Janet. Spear ukryl twarz w dloniach, ale panowal juz nad glosem, ktory odzyskal dawna lagodnosc. -Bardzo. Niedlugo mielismy sie pobrac. -Och, to dla pana straszne. - Janet probowala sobie wyobrazic, jakim sposobem Evelyn Samuels zlapala mezczyzne tak przystojnego, a w dodatku o tyle od niej mlodszego. - Jesli moglabym w czyms pomoc... -Czy zawiadomiono jej corke? Wczoraj wieczorem dalismy lekarzowi numer telefonu. -Probowal dzwonic, nie wiem jednak, czy zastal ja w domu. Moze pan go spytac. -Spytam. To bedzie okropny cios dla Karen. Byly z matka bardzo zzyte. -Takie odnioslam wrazenie. Pani Samuels po odzyskaniu przytomnosci wciaz o nia pytala. Spear drgnal. -Odzyskala przytomnosc? - zapytal. -Tak, pomyslelismy wtedy z doktorem Coreyem, ze moze z tego wyjdzie. Tyle ze wylew... -Czy cos mowila? - przerwal jej Spear. - Pytala o mnie czy o cos? Janet pozalowala mezczyzny i sprobowala powiedziec cos, co ukoiloby jego bol. -Tak, slyszalam, jak wymawia pana imie. Kilka razy. Doktor Corey rozmawial z nia dluzej niz ja, ale zdecydowanie slyszalam, jak pyta o pana. O pana, Karen i klucz. O niczym wiecej nie mowila. -Klucz? - Spear popatrzyl w oczy Janet, ktorej znow szybciej zabilo serce. -Tak, klucz przylepiony plastrem do nadgarstka. Dala go doktorowi Coreyowi z prosba o doreczenie jej corce. Ale po co go tam przylepila? Spear z usmieszkiem nachylil do Janet i powiedzial: -Och, ten klucz. Byl do skrzynki, ktora trzymala pod lozkiem. Pelnej starych pamiatek rodzinnych, jak mi sie zdaje. Evelyn podchodzila do tych spraw sentymentalnie i zawsze powtarzala, ze to jedyny klucz, wiec nie chce go zgubic. Janet odwzajemnila usmiech, przekonana, ze tym razem poradzila sobie lepiej. -Coz, u doktora Coreya klucz na pewno jest bezpieczny. Jesli skontaktuje sie pan z jej corka, moze pan powiedziec, zeby zadzwonila do jego gabinetu. - I dodala: - Ciekawa jestem, czy przylepi go sobie do nadgarstka jak matka? -Watpie - odrzekl Spear z usmiechem. - Karen jest o wiele bardziej praktyczna i mniej romantyczna od Evelyn... od zmarlej. - Odwrocil oczy. -Niech pan poslucha - powiedziala Janet. - Teraz musze wracac do pracy. Gdyby pan chcial jeszcze porozmawiac, o szostej mam przerwe na kolacje. -Milo sie z pania rozmawialo, panno Dibbs... -Janet - wtracila. Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 18 -Janet. - Obrzucil ja cieplym spojrzeniem. - Naprawde doceniam to, ze opowiedzialas mi o smierci Evelyn, i bardzo chetnie porozmawiam z toba kiedy indziej, ale teraz pojade do jej domu i zaczne porzadkowac sprawy, robic przygotowania do pogrzebu. - Znowu odwrocil oczy.-Zawsze sluze pomoca. Jestem w ksiazce telefonicznej. - Wstala, ceremonialnie uscisnela mu reke, po czym wrocila na oddzial. Spear jeszcze przez kilka minut siedzial i gratulowal sobie, ze zdecydowal sie wrocic do szpitala. Nawet sie nie spodziewal zdobyc az tylu informacji od tej dobrze zbudowanej pielegniarki. Od 2.30 rano probowal ustalic, czy Evelyn z kims rozmawiala. To wtedy dyzurna pielegniarka, co godzina odbierajaca jego telefony, poinformowala go o smierci pacjentki. Z pozadliwym usmiechem na zacisnietych wargach pomyslal: "Jak tylko bede mial w garsci klucz, przelece panne Janet Dibbs. Co za fantastyczne cycki!". Kenner Putnam przez ponad dwadziescia lat byl na przyladku Cod lekarzem pierwszego kontaktu, zanim nawal pracy i bole w klatce piersiowej zmusily go do poszukania mlodego wspolpracownika. Do znudzenia opowiadal historyjki o Strathmore przed wybudowaniem szpitala i z trzema zaledwie lekarzami. Slowa doktora Kena: "Myslicie, ze wam ciezko...", stanowily w towarzystwie sygnal do wysluchania dlugiej opowiesci albo do opuszczenia pokoju pod jakims pretekstem. Mimo zamilowania do tych wspominkow Putnam byl dociekliwym klinicysta i co wieczor godzine poswiecal na czytanie czasopism medycznych. Byl tez najskuteczniejszym i najpotezniejszym politykiem w swoim zawodzie, dwukrotnym prezesem Okregowego Towarzystwa Lekarskiego, czesto wymienianym jako kandydat na to samo stanowisko na szczeblu stanowym. Do jego ulubionych dewiz nalezala ta: "Nigdy nie rob sobie z kogos wroga, zanim sie upewnisz, ze nie bedzie ci potrzebny jako przyjaciel". Nikt ze znajomych Putnama i jego mlodego wspolpracownika nie potrafil w pelni zrozumiec, jakim cudem pozostali w tak dobrych stosunkach zawodowych przez cztery lata. Elegancki, gadatliwy Putnam zasadniczo sie roznil od Luke'a Coreya, posepnego abnegata i niezdary. Udalo im sie to jednak, glownie dzieki temu, ze darzyli sie szacunkiem, Luke zas chetnie odciazal starszego lekarza w pracy. W ten piatkowy wieczor Putnam tuz przed szosta przeszedl krotkim korytarzem do gabinetu Luke'a. Sprawial wrazenie niezwykle poszarzalego i zmeczonego i rzeczywiscie chwile wczesniej rozpuszczal pod jezykiem tabletke nitrogliceryny. Luke zamknal sfatygowana brazowa teczke, pelna artykulow do przeczytania i historii choroby do podyktowania, po czym z wyrazna troska odezwal sie do wspolnika: -Dobrze sie czujesz, Ken? Wygladasz dosc mizernie. -Nie dolega mi nic takiego, czego nie daloby sie wyleczyc mocnym burbonem - odparl Putnam mniej zawadiacko niz zwykle. -Znow ta angina, prawda? Moim zdaniem, Ken, naprawde powinienes... -Bzdura - przerwal mu Putnam. - Ty sie zajmij hydraulika i ogrodem, ja sie zajme leczeniem. -Ale, Ken... -Zadnych ale. Teraz wracaj do domu, do kobiety, z ktora zamierzasz przehulac dzisiejszy wieczor, a ja zrobie obchod w szpitalu. - Putnam wymowil ostatnie slowo lekko podniesionym glosem i umilkl na chwile, jak zawsze, kiedy mial o cos poprosic. - Ach, moglbys zalatwic za mnie jedna drobna sprawe, jesli masz czas. Chodzi o starsza pania nazwiskiem O'Brian. Dzwonil jej syn i mowil, ze ma torsje i bole brzucha. Bedzie ci po drodze, a synowi jest obojetne, ktory z nas ja zbada, byleby nie musieli oddawac jej do szpitala. Zreszta chyba i tak prosil o ciebie. -Dobry jestes, Putnam - szydzil Luke. - Sprytnie sie wymigales od godzinnego badania staruszki, nawet sie nie zajaknales. Dobra, pojde do niej pod warunkiem, ze obiecasz zrobic sobie EKG... Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 19 -Oto adres, mlody czlowieku - przerwal Putnam i upuscil kartke na biurko Luke'a. Wychodzac z gabinetu, mowil dalej: - Jesli wymaga hospitalizacji, po prostu ja przyslij, to sie nia zajme.-Prosze bardzo - krzyknal Luke w slad za wspolnikiem, ktory otworzyl drzwi i zniknal w chlodzie mglistego kwietniowego wieczoru. Westchnal, rozbawiony tupetem Putnama, wzial teczke i mala czarna torbe lekarska, po czym skierowal sie w strone oldsmobila. -Do cholery, Liz. On nie chce, zebysmy przyjechali, wiec nawet nie beda mogli jej poznac. Co, u diabla, dzieje sie z tym czlowiekiem? I z matka. Mozna by oczekiwac, ze przynajmniej tym razem mu sie przeciwstawi. -Spokojnie, Luke. Znasz tate. Utarles mu nosa, bo nie pytajac ich o zdanie, oznajmiles, ze pobieracie sie z Sara. Przejdzie mu jak zawsze. A kiedy wreszcie poznaja Sare, na pewno ja pokochaja. -Chcialbym ci wierzyc. Byl dostatecznie rozwscieczony, ze pojechalem do Missisipi, zamiast pojsc do jego Szkoly Medycznej na Harvardzie. Nigdy nie powie tego wprost, ale wiesz, co moim zdaniem naprawde go gryzie? To, ze sie zenie z Zydowka. Odbilo mu na tym punkcie. -Hej, badz rozsadny. Jego zdaniem nie powinienes sie zenic przed rozpoczeciem studiow, i tyle. -Pewnie, jakbym go teraz slyszal. "Margaret, jesli sadzisz, ze zrobie tysiac mil po to, aby wlozyc idiotyczna czapeczke, siedziec w obcym kosciele i patrzec, jak moj syn zeni sie z kobieta, ktorej prawie nie zna, to sie mylisz!". -Prosze cie, Luke... -Tak to wyglada, Liz. Nie zamierzam odzywac sie do tego czlowieka, dopoki mnie nie przeprosi i nie zaakceptuje Sary. To moje zycie i zamierzam zrobic z nim, co zechce. Luke z pewnym zdziwieniem stwierdzil, ze zgodnie z tym, co mowil Putnam, do Ruth O'Brian jest mu rzeczywiscie po drodze. Musial jednak trzy razy zagladac do planu miasta, zanim wykombinowal, jak tam dojechac. Znow zaczal mzyc deszczyk, a mgla byla miejscami tak gesta, ze mogl posuwac sie naprzod tylko wzdluz bialego pasa posrodku jezdni. Prawie trzy kwadranse zajelo mu pokonanie jedenastokilometrowej odleglosci miedzy gabinetem a zachodnim Strathmore. O 7.15 skrecil w Bayshore Drive i probowal dojrzec we mgle numer domu. Ruth O'Brian mieszkala pod 285. Poza sezonem Bayshore, jak wiele ulic na przyladku Cod, doslownie swiecila pustkami. W wiekszosci pastelowych domkow bylo ciemno, palilo sie tylko w paru wiekszych, w ktorych emerytowani wlasciciele spedzali caly rok. Trzy samotne, oddalone od siebie latarnie nie rozpraszaly wieczornej mgly i mrokow. Po obu stronach ulicy tylko co dziewiaty albo dziesiaty dom wygladal na zamieszkany. Luke juz mial sie zatrzymac przed jednym z nich i zasiegnac informacji, kiedy po prawej stronie jezdni wypatrzyl rzad numerowanych skrzynek na listy. Z zadowoleniem znalazl na ktorejs niedbale wymalowany numer 285. Po kazdej stronie ulicy swiecilo sie na ganku jednego domu, wiec wzial torbe lekarska i postanowil zapukac do domu z prawej. Byl to numer 280. Luke wpatrzyl sie przez mgle w dom naprzeciwko, aby ustalic, czy pali sie tam w oknach, czy tylko na ganku. Zapewne dlatego, ze powietrze bylo ciezkie, coraz glosniejszy ryk silnika dotarl do niego dopiero w chwili, kiedy pedzacy samochod zblizyl sie na odleglosc zaledwie paru krokow. Luke nie zdazyl ustalic, czy wlasnie wtedy blysnely reflektory, czy tez on je dostrzegl we mgle. Uswiadomil sobie tylko, ze kieruja sie prosto na niego, w momencie kiedy o malo nie zostal rozjechany. Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 20 Zareagowal tak pozno, ze zanim potracil go samochod, zdazyl tylko postawic prawa noge i uskoczyc w strone lewego rynsztoka. Stal niemal rownolegle do chodnika, kiedy prawy reflektor walnal go w udo i wyrzucil w gore. Luke ciezko wyladowal w blocie przed numerem 285, samochod zas z piskiem opon przyspieszyl i odjechal.Przez kilka sekund, zanim naprawde dal o sobie znac przejmujacy bol w prawej nodze, Luke probowal zorientowac sie w sytuacji. Jeknal glosno, a rownoczesnie poczul, ze spodnie i koszula przesiakly woda. Plaszcz nieprzemakalny mial zadarty na piersi, lewy policzek zanurzony w blocie. Z ogromnym wysilkiem i niemalym bolem przewrocil sie na bok, zablocona reka przecierajac mokre i brudne oczy. Powoli odzyskawszy jasnosc mysli, spod przymruzonych powiek popatrzyl w slad za samochodem, ale nie dostrzegl zadnego swiatla ani ruchu. Usiadl. Przez kilka chwil calkiem niepotrzebnie martwil sie o przemakajace w portfelu papiery. I wtedy dotarlo do niego, ze w rece nadal sciska torbe lekarska. Kiedy ja podniosl, okazala sie kompletnie zgnieciona. Najwyrazniej zamortyzowala uderzenie blotnika, totez nawet usmiechnal sie blado na mysl, iz zawdziecza jej zycie. Dzwignal sie na lewej nodze, po czym bardzo ostroznie przeniosl ciezar ciala na prawa. Bol przeszyl caly jego bok i nieomal zaparl mu dech, noga jednak sie nie ugiela. Wciaz trzymajac splaszczona torbe i utykajac, wszedl po dwoch stopniach na ganek Ruth O'Brian. Tam zolta lampa rozsiewala tajemniczy blask, lecz w domu bylo ciemno. Luke dziesiec razy nacisnal dzwonek, pozniej zaczal sie dobijac. Probowal przekrecic galke, zagladal przez male szybki przy drzwiach. Wewnatrz nikt nie dawal znaku zycia. Dom pod numerem 285 przy Bayshore Drive byl pusty. Prawie w szoku, calkiem zdezorientowany Luke pokustykal do oldsa i przez bite dwie minuty zmagal sie z drzwiczkami po stronie kierowcy, zanim sobie przypomnial, jak sie je otwiera. Teraz procz paralizujacego bolu w prawej nodze czul mdlosci i rwanie w plecach. Po uruchomieniu silnika skierowal sie do szpitala, lecz - zwazywszy na swoj stan - zawrocil do domu. Ze spuszczona glowa stal pod prysznicem, obserwujac splywajaca z ciala krew i ciemne bloto. Szescdziesiat miligramow kodeiny troche usmierzylo bol i do stanu pomieszania dodalo uczucie euforii. Bolal go teraz prawy bark, a w goracej wodzie pieklo paskudnie otarte ramie i dlon. Ale zdecydowanie najbardziej ucierpialo jego prawe udo. Po zewnetrznej stronie nogi utworzyl sie brzydki czerwony obrzek o srednicy dwudziestu centymetrow. Bylo kilka malych ranek i jedna dlugosci pieciu centymetrow posrodku zaczerwienienia. Sterczal z niej ostry ulamek szkla, wiec przy kazdym dotknieciu noge Luke'a przeszywal przejmujacy bol. Wlokna poharatanych miesni zwisaly z rozciecia i jak trawa morska kolysaly sie w strugach wody. Po zakreceniu prysznica Luke wytarl sie i niezdarnie opatrzyl krwawiaca rane tamponem z gazy i plastrem. Pierwszy raz zwrocil wtedy uwage na zdjete i rzucone w kat lazienki ubranie. Prawa nogawka jasnoniebieskich spodni byla postrzepiona, resztki materialu przesiakniete krwia. Na tym, co zostalo ze spodni i koszuli, zasychala warstewka blota. Przez chwile Luke zastanawial sie, jak zareagowalby personel oddzialu naglych przypadkow na jego widok, gdyby przyszedl w tym stroju, po czym odwrocil sie do muszli klozetowej i zwymiotowal. Z wielkim trudem powstrzymal Janet Dibbs od wezwania Kena Putnama na oddzial. Kiedy dowlokl sie do gabinetu zabiegowego, akurat przyjmowal tam innego pacjenta znakomity mlody chirurg, Richard Thane. Po wysluchaniu opowiesci o wypadku i ucieczce sprawcy Thane zgrabnie znieczulil rany, oczyscil je i zalozyl szwy. Usuniety ze srodkowego rozciecia kawalek reflektora mial ze cztery centymetry srednicy. Przeswietlenie nogi i barku niczego nie wykazalo. Luke zlazil wlasnie z kozetki, kiedy weszlo dwoch policjantow. Roslejszy (zapewne dawniej obronca na boisku, pomyslal Luke) przemowil glosem zaskakujaco wysokim jak na czlowieka tej postury. Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 21 -Panie doktorze Corey, jestesmy z drogowki. Policjant Norton i policjant Donaldson. - Luke skinal glowa, z uczuciem irytacji, a zarazem ulgi, ze sie zjawili. - Jedna z pielegniarek zawiadomila nas telefonicznie... o... o panskim wypadku. Juz drugi raz w tym tygodniu sprawca ucieka z miejsca zdarzenia. Bylibysmy zobowiazani, gdyby pofatygowal sie pan z nami na komisariat celem spisania meldunku.-Sluchajcie, mialem piekielnie ciezki dzien. Czy nie mozna zaczekac z tym do jutra? Zreszta co tu spisywac. - Luke'owi wylecialo z pamieci, ze dom pod numerem 285 byl pusty. -Coz, prosze pana, latwiej byloby panu opowiedziec to dzis, za swiezej pamieci. A i my mielibysmy wieksza szanse zlapania winnego. Zrezygnowany Luke wzruszyl ramionami i z trudem wlozyl plaszcz. -Pojedziemy za panem, doktorze. - Nizszy funkcjonariusz powiedzial to z usmiechem. - Chcemy miec pewnosc, ze po tym zszywaniu bedzie pan mogl prowadzic. Kiedy Luke, kustykajac, skierowal sie do wyjscia, podbiegla Janet i chwycila go za reke. -Dobrze sie czujesz, Luke? Bo moze byloby lepiej, gdybys zostal dzis u mnie i pozwolil starej superpielegniarce zadbac o twoje zdrowie. Luke popatrzyl na nia. -Dzieki, Janet, ale nic mi nie bedzie. Jestem tylko troszke zaklopotany, bo tak malo mam im do powiedzenia. Nie zdazylem nawet zobaczyc samochodu, ktory mnie potracil, nie mowiac o kierowcy. Ale dzieki za okazana troske. Nawiasem mowiac, nie przeszkadza mi, ze musze jechac na komisariat, niepotrzebnie jednak dzwonilas na policje. -Skad ci to przyszlo do glowy, Luke? Do nikogo nie dzwonilam. -Mowili, ze wezwala ich jedna z pielegniarek, a tylko ty... Przerwal mu tegi policjant, wolajac od drzwi: -Lepiej niech pan rusza, doktorze, robi sie dosc pozno. Luke podrapal sie w glowe, rzucil Janet zdziwione spojrzenie i w slad za policjantem wyszedl z oddzialu. W roku 1972 mieszkancy Strathmore dopiero po siedmiu zebraniach zgodzili sie przeznaczyc fundusze na budowe nowego komisariatu. Przeciwnicy projektu utrzymywali, ze istniejacy stupiecdziesiecioletni budynek w stylu kolonialnym, odnowiony i z dwoma aneksami, "calkiem wystarcza przy naszym wskazniku przestepczosci", ponadto, ze proponowana konstrukcja z cegly i szkla wcale nie bedzie pasowac do "ogolnej atmosfery i stylu ulicy Glownej". Sprawa nowego komisariatu wzbudzala zywe emocje i wygladalo na to, ze przedstawiony projekt moze zostac odrzucony. Ale na tydzien przed ostatecznym glosowaniem komendant policji Robert Paradise i jego ludzie zdobyli ogolnostanowy rozglos, ujawniwszy "najwieksza od lat operacje narkotykowa na tym terenie". Wtedy komendant sam wystapil z namietnym apelem na zebraniu mieszkancow miasta i wsrod burzliwych oklaskow olbrzymia wiekszoscia glosow zadecydowano o budowie nowego pomieszczenia dla policji. Po uplywie jakichs dziewieciu miesiecy, kiedy wykanczano juz nowoczesny komisariat w Strathmore, na 22 strome "Cape Cod Sentinel" ukazal sie artykulik, ktorego autor dowodzil, ze wszystkie zarzuty, wysuniete przeciw aresztowanym w czasie "wielkiej oblawy", sa bezpodstawne. Artykul napomykal o pewnych zawilosciach prawnych, niczego jednak nie precyzowal. Ku zdziwieniu Luke'a, w jasno oswietlonym komisariacie powital go komendant Paradise we wlasnej osobie. Ten weteran drugiej wojny swiatowej, posiadacz odznaczen, piastowal stanowisko w Strathmore od lat dwudziestu pieciu i cieszyl sie reputacja bardzo twardego, lecz uczciwego policjanta. Choc rzadkie czarne wlosy na czubku jego glowy dawno sie wytarly i mial zaledwie metr siedemdziesiat wzrostu, byl krzepki, cienki w pasie, a szeroki w barach, dzieki czemu wygladal na czlowieka zdolnego sobie poradzic w najtrudniejszych sytuacjach. Tego wieczoru ubral sie w rozpinany sweter, ciemnoczerwona wersje stroju sluzbowego. -Chce panu wyrazic wdziecznosc za przyjscie tu o tak spoznionej porze. Pan doktor sobie nie wyobraza, jak nas irytuja te ostatnie cholerne potracenia i ucieczki kierowcow. - Pod wplywem tych uspokajajacych slow Luke troche sie odprezyl po ciezkich wieczornych przezyciach. Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 22 -Chetnie powiem tyle, ile bede mogl - zaczal - wszystko jednak dzialo sie tak predko. Czy zawsze jest pan na sluzbie o wpol do dwunastej w piatek wieczorem?-Czasami - po ojcowsku odparl Paradise. - Dzis przyjechalem specjalnie, kiedy chlopcy zawiadomili mnie, ze to pan mial wypadek. Musimy sie troszczyc o naszych lekarzy. Nigdy nie wiadomo, moze bede kiedys lezal na jakims stole, a pan bedzie mnie ratowal, prawda? - Zasmial sie rubasznie, ubawiony wlasnym dowcipem. - Naszym zdaniem winne sa dwa mlode pijaczki z East Portsmouth. Pare razy, kiedy o maly wlos nie doszlo do wypadku, podobno smiali sie i zachowywali tak, jakby chcieli ludziom napedzic stracha. Dwa potracenia byly raczej przypadkowe. Luke patrzyl na policjanta ponuro. -Panie komendancie, mnie potracono dzisiaj nie przypadkiem. Jestem prawie pewny, ze umyslnie. Zaskoczyl Paradise'a. -Alez, panie doktorze... Luke, prawda? Skad ten pomysl? Luke w przyplywie irytacji zajal z lekka obronne stanowisko. -Doskonale - wypalil - pozwoli pan, ze powiem, co sie wydarzylo, a pan sam rozstrzygnie, czy to byl wypadek. -Okej, Luke, okej. Troche sie uspokoj. Posle po kawe i wtedy o wszystkim pogadamy. Jaka pijesz? Luke oddychal teraz z mniejszym trudem. -Czarna, z jedna kostka cukru. Mam zaczynac? -Poczekajmy, az lykniemy troche tego goracego plynu, dobrze? Moze opowiesz mi cos o sobie. Od jak dawna pracujesz ze starym Putnamem? -Od jakichs czterech lat. Wspolpraca uklada nam sie doskonale. Duzo sie nauczylem - dodal Luke, wciaz troche nieswoj. -I sam wyrobiles sobie w tym miescie znakomita reputacje. -Dzieki. - Luke sie usmiechnal. - Nie pojmuje tylko, kto chcialby mi cos takiego zrobic. -Wolnego, Luke. - Paradise odchylil sie do tylu na krzesle i dmuchal na goraca kawe, bo nie dalo sie jej pic. - Zacznij od poczatku i opowiedz wszystko po kolei. Luke zrelacjonowal wydarzenia ostatnich pieciu godzin, poczawszy od wizyty, jaka Putnam zlozyl mu w gabinecie. Mowil bez pospiechu, zastanawiajac sie nad kazdym zdaniem, aby brzmialo jak najbardziej rzeczowo. W miare jak opowiadal, utwierdzal sie w przekonaniu, ze umyslnie probowano go skrzywdzic, moze nawet zabic. Ta perspektywa nie tyle napelnila go strachem, ile oszolomila i rozgniewala. O tysiace kilometrow stad zdarzaly sie juz sytuacje, kiedy inni ludzie, pozbawieni twarzy, probowali go zabic. Paradise sluchal w milczeniu, wpatrzony w niego brazowymi oczami. Poruszyl sie tylko raz, aby zapalic dlugie, cienkie cygaro, ktore wyciagnal z gornej szuflady biurka. Luke skonczyl, a on jeszcze przez kilka minut siedzial zamyslony i spokojnie palil cygaro. Wreszcie odezwal sie tonem cierpliwego nauczyciela, przekonanego, ze predzej czy pozniej zdola wytlumaczyc uczniowi trudne pojecie. -Twoim zdaniem, Luke, do tej pani O'Brian wezwano najpierw doktora Putnama? -Zgadza sie, ale Ken powiedzial, ze chyba chodzilo o mnie. -Okej, Luke, pozwol sobie powiedziec, jak ja to widze. Putnam odbiera telefon od tego mezczyzny, kiedy sam czuje sie nie najlepiej. Zapisuje adres, jaki w swoim przekonaniu uslyszal, majac tysiac roznych rzeczy na glowie. Jedziesz na inna ulice, natykasz sie na wariatow, ktorzy dla zabawy napedzaja ludziom smiertelnego stracha, i bec! Ladujesz na oddziale naglych przypadkow. -Prosze posluchac, panie komendancie - odrzekl Luke nieco poirytowany. - Moze pan dowolnie potraktowac podane przeze mnie fakty. Nie jestem paranoikiem, przekonanym, ze ludzie nastaja na moje zycie. Ale to sie zdarzylo i jak panu mowie, nieprzypadkowo. Paradise wpatrywal sie w sufit, nie przestajac mowic cierpliwym tonem zawodowca: Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 23 -Okej, zalozmy, ze masz racje. Musimy jeszcze odpowiedziec na zasadnicze pytanie: "Dlaczego?". Czy podejrzewasz kogos, kto mialby powod albo uwazal, ze ma powod tak cie urzadzic?Luke wpatrywal sie w niego oslupialy i krecil glowa. Coraz trudniej mu bylo znalezc wygodna pozycje dla nogi. -Sprobujmy podejsc do tego inaczej - ciagnal Paradise. - Czy w pracy nie wydarzylo sie nic niezwyklego? Nie umarl nagle ktorys z pacjentow czy cos w tym rodzaju? Luke'owi prawie natychmiast przyszla na mysl walka o zycie Evelyn Samuels. -Poprzedniej nocy zmarla mi pacjentka. Nazywala sie Samuels. Ale miala rozlegly wylew i nie bylo szans. - Luke nagle podniosl wzrok na komendanta i zaczal mowic szybciej. - Zaraz, miala ten klucz, przyklejony plastrem do nadgarstka, i mowila o nim jak o najwazniejszej rzeczy na swiecie. I dala go mnie. -Co? - Paradise strzepnal popiol do popielniczki z muszli mieczaka. -Klucz. Powiedziala, ze mam koniecznie oddac go jej corce, nikomu innemu. - Luke myslal teraz bardzo szybko. -No, no, do czego byl ten klucz? -Nie mam pojecia. Jej corka wyjechala gdzies na weekend i... nie, zaraz. - Luke wyraznie oklapl. - Nikt procz jednej siostry w szpitalu nawet nie wiedzial, ze go mam. To nie moglo miec zwiazku z wypadkiem. Paradise pochylal sie nad biurkiem, jakby coraz bardziej zainteresowany. -Nigdy nie wiadomo, co ludzie potrafia wyweszyc w tym miescie. Jesli klucz byl do czegos wartosciowego, moze komus na nim zalezy i dlatego probowal zrobic ci krzywde. Czy moglbym zobaczyc ten klucz? -To zwykly stary klucz z brazu. Nie mam go zreszta przy sobie. Jest w domu. Poza tym nie mogl byc powodem... -Moze mimo wszystko pokazesz go nam - w pol slowa przerwal mu Paradise. - Mamy dostep do ludzi, ktorzy potrafia wykombinowac, do czego pasuje prawie kazdy klucz. W tym momencie Luke ziewnal, zdajac sobie sprawe ze swego kompletnego wyczerpania. Dochodzila polnoc. Wiedzial tez, ze nieuwaznie slucha komendanta. -Przepraszam pana. Ja naprawde powoli sie wylaczam. Sprobuje pomyslec, kto mialby powod mnie skrzywdzic, i zadzwonie, jesli na cos wpadne. -Panie doktorze, pan mnie chyba nie zrozumial. Wyglada na to, ze klucz w panskim posiadaniu moze byc wazny. Moim zdaniem powinien pan oddac go mnie i pozwolic, abysmy stwierdzili, do jakiego zamka pasuje. Posle z panem czlowieka, ktory go wezmie. Luke, calkiem juz rozbudzony, wyraznie zaniepokoil sie natarczywoscia przesluchujacego i za wszelka cene chcial juz przeniesc sie z komisariatu do wlasnego domu. -Chwileczke - powiedzial. - Obiecalem tej pani, ze oddam cholerny klucz jej corce do rak wlasnych. Zaczekajmy, az wroci, dobrze? -Jak pan chce, panie doktorze. Ale prosze pamietac - w glosie zabrzmiala ostrzejsza nuta... przestroga? - to pana potracono. Bede sie staral zrobic, co sie da, i mozliwie najpredzej, zeby nic gorszego sie panu nie przytrafilo. Luke mial dosc. Komendant jakby nagle zapomnial o swojej teorii na temat pijanych nastolatkow i straszenia samochodem. Wstajac, Luke powiedzial z taka pewnoscia siebie, na jaka umial sie zdobyc: -Panie komendancie, naprawde doceniam panskie zainteresowanie, slowo daje. Tyle ze przed smiercia tej pani do czegos sie zobowiazalem. Byloby nie w porzadku, gdybym oddal klucz nie jej corce, lecz komus innemu, nawet policji. Prosze okazac cierpliwosc. -Jak pan uwaza. - W glosie Paradise'a zabrzmialo zniechecenie. -Dzieki, panie komendancie. Zadzwonie, jak tylko przyjdzie mi do glowy cos, co mogloby sie okazac wazne. - I Luke wycofal sie do drzwi. Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 24 Odwrocil sie, po czym, mocno utykajac, wyszedl z komisariatu. Mowil sobie, ze jest zanadto zmeczony, aby tej nocy sie nad tym zastanawiac. Jutro, jak sie przespi, sprobuje zrozumiec, co sie, u diabla, stalo.-Chcial mnie pan widziec, doktorze Zarrens? -Ach, tak, Corey, niech pan wejdzie i siada. Woda gotuje sie wlasnie na bunsenowskim palniku. Mam nadzieja, ze lubi pan herbate. Nie wiem, gdzie, u diabla, podzial sie sloik z rozpuszczalna kawa. -Moze byc herbata. -Dobrze, Corey. Przegladalem dane, ktore pan zestawial od chwili rozpoczecia w naszym laboratorium eksperymentow z wzajemnym oddzialywaniem na siebie wirusow. Ma pan szanse zakonczyc jeden z najlepszych studenckich projektow badawczych w tej szkole. Sadze, Ze przy odrobinie szczescia i ciezko pracujac przez pare najblizszych miesiecy, moglibysmy zrobic z tego choc jedna, a przypuszczalnie dwie publikacje. -To naprawde fascynujace. Od podjecia studiow medycznych chyba nic nie inspirowalo mnie tak jak praca pod panskim kierunkiem. Zaczynalem szkole z zamiarem zostania lekarzem pierwszego kontaktu, coraz czesciej jednak mysle o wirusologii. -Czy panskie badania w rownym stopniu fascynuja zone? -Coz, nigdy wlasciwie nie przyzwyczaila sie do tego, ze o drugiej nad ranem wyskakuje do laboratorium, aby zmienic kultury komorek, ale z pewnoscia niewiele mniej wymaga sie od lekarza pierwszego kontaktu. -Cieszy mnie taki stosunek do badan, bo w nich upatruje panska przyszlosc. Ale, Corey, zna mnie pan chyba dosc dobrze i wie, ze nie wzywam do siebie ludzi tylko po to, aby obsypywac ich pochwalami. Wylonil sie problem, ktory pan moglby zapewne pomoc rozwiazac. -Jesli chodzi o te wszystkie skazone butelki, to jak sadze... -Nie, nie, Corey, niestety to nie takie proste. Chodzi o duzy grant, o ktory ubiegamy sie w Krajowym Instytucie Zdrowia. Podanie odrzucono. -Och, bardzo przykro mi to slyszec, ale nie rozumiem, jak... -Corey, niewatpliwie zdaje pan sobie sprawe, jak niechetnie zwracam sie do pana z taka prosba, ale duza czesc naszych badan, wlacznie z projektem, nad ktorym pan pracuje, zalezy od tych pieniedzy. Chcialbym, zeby pan namowil ojca do ponownego rozpatrzenia naszego podania. Porobilem w nim znaczace zmiany i... -Przykro mi, doktorze Zarrens, ale tego nie moge zrobic. To wykluczone. Juz od prawie dwoch lat nie widuje sie ani nie rozmawiam z ojcem. Moja interwencja raczej by zaszkodzila, niz pomogla. -Corey, pan chyba nie rozumie, ze i panska przyszla praca zawisla na wlosku. -Rozumiem, prosze pana, moze az za dobrze. Nic nie poradze. -To znaczy, ze pan nie chce. Coz, Corey, jesli w przyszlym tygodniu sie pan zastanowi, prosze o wiadomosc. W przeciwnym razie chyba powinien pan podsumowac to, co dotychczas pan zrobil, a co my uznamy za studencki projekt badawczy. -Czy to wszystko, prosze pana? -Tak, Corey, zycze dobrego dnia. -Dziekuje panu za herbate. W sobote o 5.15 rano bol silniejszy od zmeczenia sprawil, ze Luke obudzil sie w mrokach swojego pokoju. Roscoe, bialy kocur, ktory odwiedzil go przed dwoma laty, wypil miske mleka i zostal juz na zawsze, teraz lezal zwiniety przy jego prawej nodze. Bol przebiegl w dol az do stopy, a kiedy Luke usiadl raptownie, poczul jego uklucia w setkach innych miejsc. Odzyly chaotyczne wspomnienia wczorajszego koszmaru, a kazdemu z nich towarzyszyly liczne pytania. "Czy to wszystko moglo byc niezwyklym zbiegiem okolicznosci?". Musze Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 25 porozmawiac z Putnamem. "Jesli nie Janet dzwonila na policje, to kto dzwonil?". Musze porozmawiac z Janet. "Klucz?". Musze porozmawiac z Karen Samuels. "Jesli naprawde chcieli mnie zabic, dlaczego nie zatrzymali sie i nie wrocili?".Plastikowy flakonik z kodeina stal na nocnym stoliku obok szklanki z nieswieza woda. Po zazyciu szescdziesieciu miligramow Luke polozyl sie i czekal na usmierzajace bol cieplo. Pol godziny pozniej zdolal wolno wstac z lozka i podejsc do okna. Blada niebiesko-rozowa poswiata po drugiej stronie jeziora zapowiadala pogodny wiosenny dzien, a na mysl o tym Luke'owi rozjasnilo sie w glowie. Po uplywie godziny zesztywnialy wsiadl do oldsa i pojechal do szpitala, gdzie na koncu podjazdu skrzywil sie, prawa noga nacisnawszy hamulec. Przedtem nie zauwazyl szarego czterodrzwiowego buicka, zaparkowanego na koncu jego ulicy. Przed 9.30 i przybyciem Kena Putnama zdazyl, kustykajac, zrobic prawie caly poranny obchod. Pacjenci wyrazali zatroskanie istota i przyczyna jego obrazen, ale zbywal ich uwagami w rodzaju: "Nic powaznego, pani Shaw, wdalem sie tylko wczoraj wieczorem w bojke z rozzloszczonym samochodem". Na bezpiecznych pietrach szpitalnych ulatnialy sie jego obawy. Nic sie tu nie zmienilo, a choc musial odpowiadac na krotkie pytania o since, chyba nikt nie zwracal na niego specjalnej uwagi. -Luke, moj chlopcze - wykrzyknal Putnam na korytarzu drugiego pietra. - Co, u diabla, robisz w pracy po tych wczorajszych przezyciach? -Mozna sie z tego wylizac w dwa tygodnie na Wyspach Bahama. -A gdyby tak na poczatek zjesc sniadanie w kafejce? Opowiesz mi dokladnie, co sie wydarzylo? - Putnam z przejeciem patrzyl na swiezo obtarte grzbiety dloni Luke'a. Kawiarenka znajdowala sie w podziemiach. Kobiety ze sluzby pomocniczej, ktore ja prowadzily, probowaly stworzyc przytulna atmosfere, wiec zawiesily kretonowe firanki i ozdobne lampy, ale miejsce to nadal mialo wyglad szpitalny. Ledwie usiedli przy naroznym stoliku, Luke zdal sobie sprawe, ze nie jadl od prawie dwudziestu czterech godzin, i z entuzjazmem powital perspektywe sniadania, choc kodeina przestawala dzialac. Putnam nie pozwalal mu ruszyc sie z miejsca i sam przyniosl z bufetu sok, kawe i dwa talerze z jajkami na bekonie. -Przepadam za tym szpitalnym wiktem - oswiadczyl. - Czuje, jak kazdy kes splywa do mojej lewej arterii wiencowej. Luke jadl w milczeniu, dopoki Putnam go nie zagadnal. -Chyba ta glupia wizyta domowa, ktora miales na moja prosbe, okazala sie wielka przygoda. -Jesli mozna to tak nazwac - odparl Luke markotnie. - Skad wiesz? -Zaraz do tego dojdziemy. Moglbys mi opowiedziec, co sie wlasciwie stalo? Po raz drugi, choc mniej szczegolowo, Luke zrelacjonowal wydarzenia, towarzyszace wypadkowi. Napomknal o spotkaniu z komendantem policji, lecz przemilczal sprawe klucza i Evelyn Samuels. -Wiesz - zaczal Putnam, kiedy Luke skonczyl. - Bob Paradise wspolpracuje ze mna w tym miescie juz prawie cwierc wieku. To chyba obdarzony najwieksza wyobraznia i najskuteczniejszy ze znanych mi policjantow, tak prostolinijny i uczciwy, jak to jest w tym zawodzie mozliwe. Ale wiem od dawna, ze jesli zechce, potrafi umilic lub obrzydzic czlowiekowi zycie w tym miescie. Wyrobil sobie taka pozycje, ze do pewnego stopnia kontroluje dzialalnosc policji na calym przyladku, nie mowiac o Strathmore. -Do rzeczy, Ken. - Luke poczul sie nieswojo. Putnam po ojcowsku pokiwal glowa. -Luke Corey, szeryf z Zachodu. Zawsze strzela prosto z biodra. Luke odpowiedzial usmiechem i po chwili sie odprezyl. -Komendant Paradise dzwonil do mnie dzis rano i powtorzyl mi wasza wieczorna rozmowe. Zapewnilem go, ze wlasciwie nie moglem ci podac zlego adresu. Paradise sprawdzil ten Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 26 dom. Nalezy do bankiera z Sudbury i jego zony. Przyjezdzaja tylko w sezonie. Swiatlo na ganku zapala sie za pomoca elektrycznego zegara. Sprawdzalem tez w gabinecie i nie ma tam karty zadnej Ruth O'Brian. Obaj uwazamy, ze zastawiono cos w rodzaju pulapki. Ale nie umiem powiedziec, czy na ciebie, czy na mnie. To ja odebralem telefon, pamietasz.-Tak, Ken - zgodzil sie Luke. - Ale wyraznie pamietam tez, co mowiles: ze poczatkowo proszono o moj przyjazd. -Moze nigdy nie dowiemy sie prawdy - podjal Putnam. - Komendant troche sie zdenerwowal jakims kluczem, ktory podobno ty masz. Powiedzial, ze nie chcesz go oddac, wiec nie moze stwierdzic, jakie ten klucz ma znaczenie. Mowilem ci, Luke, ze Bob Paradise potrafi... -Nie powiedzialem, ze nie chce - przerwal mu Luke. - Tylko ze obiecalem umierajacej oddac go do rak wlasnych jej corki. Chryste, moge przynajmniej spelnic taka prosbe. Putnam westchnal glosno. -Rob, jak uwazasz, Luke - powiedzial. (Czy Paradise nie uzyl tych samych slow? - zastanawial sie Luke). Luke wstal pierwszy. -Dzieki za sniadanie, szefie - powiedzial. - Naprawde bylo mi potrzebne. Posluchaj, corka tej pani powinna wrocic do domu za dzien, dwa i na pewno potrafi wyjasnic sprawe klucza. Nie ma on przypuszczalnie nic wspolnego z ta okropna noca. -Gdybym mogl w czyms pomoc, Luke, zadzwon. Caly weekend spedzam w domu. Goodman zrobi za nas jutro obchod, wiec nie musisz przyjezdzac. - Wychodzac z kawiarni, Putnam otoczyl Luke'a ramieniem. Po obejrzeniu dwoch ostatnich pacjentow Luke zadzwonil na patologie i dowiedzial sie, ze w szpitalnej kostnicy nie ma zadnych zwlok do odebrania. Patologa nie bylo, a jego sekretarka nie miala pojecia, kiedy i komu wydano ciala. Nastepnie Luke poszedl do archiwum, gdzie dostal cienka karte szpitalna Evelyn Samuels. Wzial ja do niewielkiej kabiny, przeznaczonej do dyktowania, i zaczal przegladac, w miare czytania robiac notatki. Na pierwszej stronie takiej karty znajduja sie liczne dane personalne - zdaniem wielu zbyt kompletne i zbyt osobiste. Fakt, ze pracownik szpitala musi uzyskac i odnotowac dziesiatki danych, zanim pacjent zdola sie doprosic o cos tak prostego, jak przeswietlenie palca, jednych zniechecal i wprawial w zaklopotanie, innym dostarczal tematu do zartow. Luke nie potrafil zrozumiec, dlaczego trzeba wpisac miejsce urodzenia i wyznanie, zanim sie zacznie pacjenta leczyc czy diagnozowac w jakiejkolwiek czesci szpitala Rytual uzyskiwania informacji na pierwsza strone stal sie tak wazna czescia systemu, ze Luke widywal pracownikow izby przyjec, wchodzacych do gabinetu lekarskiego wkrotce po reanimowaniu pacjenta, u ktorego nastapilo zatrzymanie akcji serca, poniewaz musieli wypelnic w kwestionariuszu takie rubryki, jak "nazwisko panienskie matki" i "poprzedni adres zamieszkania". Tego rana byl jednak wdzieczny pracownicy za dokladnosc. Widocznie wczesniej niz on rozmawiala z Evelyn Samuels i zanotowala szczegoly nieznane nawet jemu. Nazwisko: Samuels Evelyn Marie, Nazwisko panienskie: DeCarlo, Data urodzenia: 19 marca 1922, Miejsce urodzenia: Boston, stan Massachusetts, Wyznanie: katolickie, Stan cywilny: wdowa, Adres: 104 Redfern Terrace, ForesWille, Mass. 02543 Telefon domowy: 442-6101 Zawod: artystka, pracujaca na wlasny rachunek Nazwisko panienskie matki: (rubryka niewypelniona) Najblizsi krewni: Karen Samuels, 888 West 57th St, Nowy Jork, 1-212-877-4982 (corka) Poprzednio przyjmowana do szpitala w Strathmore: nie Na pozostala czesc karty skladala sie historia przyjecia chorej na oddzial i podyktowany przez niego opis badania, niezawierajacy wzmianki o plastrze na przegubie ani o kluczu. Luke oddal karte, po czym wykrecil domowy numer Evelyn Samuels. Telefon nie odpowiadal, wiec po chwili poprosil szpitalna centrale o polaczenie z nowojorskim numerem Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 27 Karen Samuels. Znowu na prozno. Przechylil sie do tylu, zamknal oczy i probowal w logiczny sposob wytlumaczyc to, co sie wydarzylo w ciagu ostatnich osiemnastu godzin. Podobnie jak z telefonami, nic z tego nie wyszlo.Ze szpitala wolno ruszyl swym oldsem do domu, nadal krzywiac sie przy kazdym hamowaniu. Za rogiem spostrzegl ulice, ktora poprzedniego wieczoru jechal na Bayshore Drive, i skrecil w nia machinalnie. Tym razem nie bladzil. Uliczka byla przyjemna, wrecz malownicza, a po jej lewej stronie otwieral sie miedzy domami wspanialy widok na zatoke. Okazalo sie, ze Bayshore jest krotsza, niz sobie wyobrazal. Numer 285 miala - niewielka kryta gontem chata, pomalowana na szaro, z luszczacymi sie bladozoltymi obramieniami otworow. Kaluza, gdzie minionej nocy Luke cierpial takie katusze, juz wyschla, a na chodniku przed domem nie pozostal zaden slad zderzenia. "Ludzie Paradise'a dobrze pracuja", pomyslal. Wsiadl do oldsa i pojechal do domu. Okienka samochodu oslanialy przed najlzejszym powiewem, slonce w zenicie przygrzewalo i pod wplywem tego leczniczego ciepla zachcialo mu sie poczytac w hamaku za domem. Roscoe lezal w sloncu na slomiance przed frontowymi drzwiami. Luke usmiechnal sie na widok swojego rozleniwionego ulubienca i nachylil sie, aby go poglaskac. Wtedy dostrzegl krew. Obrociwszy kota, ktoremu glowa opadla do tylu, zobaczyl poderzniete gardlo i gorny odcinek przecietej tchawicy, wiec predko go puscil i odwrocil sie na piecie. Poczul skurcze zoladka. Ciezko usiadl na ganku i oddychal gleboko, dopoki nie zauwazyl plamy krwi na rece. Znow, drugi raz w ciagu dwunastu godzin, dostal gwaltownych torsji. W wandalski sposob potraktowano tez wnetrze domu. Najwyrazniej przeszukano je dokladnie, tlukac, co popadlo. W kuchni z powyciaganych szuflad wysypano na podloge zawartosc. Dziesiatki zgarnietych z regalow ksiazek rozrzucono w bawialni. Podnoszono dywany, przewracano lampy, cisnieto w kat i strzaskano delikatna ceramiczna waze, ktora niegdys tak lubila jego babka. Luke przez kilka minut stal nieruchomo i rozgladal sie po pokoju. Piekaca zolc nieprzyjemnie podchodzila mu do nosa, tetno w nodze pulsowalo coraz szybciej. Jak w transie przecial salon i po wyfroterowanych schodach wszedl na poddasze. Tam tez zrobiono drobiazgowe przeszukanie, nie oszczedzajac niczego. Misternie rzezbione tekowe puzderko, ktore przywiozl z kraju oddalonego o trzynascie tysiecy kilometrow, niedbale rzucono na podloge, od czego peklo intarsjowane wieczko. Zadna rzecz nie pozostala nietknieta. Powoli, pelen coraz wiekszych obaw, Luke pokustykal do szafy i spojrzal na polke. Byla pusta. Dopiero kiedy odretwialy padl na brzeg lozka, spostrzegl rog szachownicy. Widocznie cisnieto ja w kat pokoju i przysypano zawartoscia szuflady biurka. Luke na kolanach przelazi przez ten smietnik, po czym lekko drzacymi rekami podniosl skrzyneczke. Byla zamknieta, figury grzechotaly w srodku, wiec sie usmiechnal, jeszcze zanim ja otworzyl. Kilka razy parsknal, wygrzebujac klucz, po czym padl na wznak i zaniosl sie od smiechu. -Glupie dranie - wrzeszczal - zlosliwe, krwiozercze, glupie, pieprzone dranie! Dziesiec minut pozniej, kiedy wciaz jeszcze lezal i na przemian to wpatrywal sie w sufit, to wybuchal niepowstrzymanym smiechem, zadzwonil telefon. Luke wolno uniosl i przylozyl do ucha sluchawke, lecz milczal. Glos po drugiej stronie rozlegl sie niemal natychmiast. Byl niski, kulturalny, o lagodnym, niemal kojacym brzmieniu. -Doktorze Corey. Prosze sluchac uwaznie. Ma pan klucz, ktory nalezy do nas. To klucz do wielkiej sumy pieniedzy, zabranych nam przez pania Evelyn Samuels, i jestesmy zdecydowani... bardzo zdecydowani... go dostac. Przykrosci, jakie spotkaly pana w ciagu ostatniej doby, dowodza naszej determinacji. Rozumie pan? Przez chwile Luke sie wahal, czy ma odlozyc sluchawke, czy w nia wrzasnac. Odetchnal jednak gleboko i powiedzial z jak najwiekszym opanowaniem: -Nie mam klucza. Wszystkie te swinstwa zrobiliscie na prozno. Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 28 -Doktorze Corey - ciagnal glos. - Sledzilismy kazdy panski ruch. Ma pan klucz i tak czy inaczej nam go odda. Luke przestawal nad soba panowac.-Poraniliscie mnie, zdemolowaliscie dom, poniszczyliscie rzeczy, zarzneliscie kota... -Przykro nam, ze w tak obrazowy sposob pokazalismy, na co nas stac, ale brakuje mnostwa pieniedzy, bardzo duzej sumy, a pan ma klucz, ktory pomoze je odzyskac. Nie chcemy sprawiac panu dalszych przykrosci. Wlasciwie jestesmy gotowi sowicie wynagrodzic pana za wspolprace. Przypuszczam, ze za piec tysiecy dolarow moglby pan odkupic tych pare rzeczy, zniszczonych w trakcie przeszukania. Luke'owi rozjasnialo sie w glowie i wybiegal myslami naprzod. -Ile pan powiedzial? -Piec tysiecy dolarow, doktorze Corey, i jeszcze piecset na przeprosiny za... ach... za wypadek, jaki przytrafil sie panskiemu kotu. -Rany boskie, tak bardzo zalezy wam na tym kluczu, co? -Mam nadzieje, ze wyrazilismy sie jasno - odrzekl glos. -Coz, naprawde go nie mam - oswiadczyl Luke. - W kazdym razie nie w domu. -Teraz to wiemy, doktorze Corey. - W glosie zabrzmiala nuta sarkazmu. - Jesli go pan wezmie, umowimy sie gdzies na spotkanie i wymienimy go na pieniadze, powiedzmy, za dwie godziny? -Musi to byc miejsce publiczne. Przyniose go tylko tam, gdzie bede ludzie. - Luke urwal, a po chwili dodal: - Biblioteka. Spotkam sie z wami za dwie godziny w miejskiej bibliotece. -W bibliotece bedzie swietnie. -Jesli przylapie kogos na tym, ze mnie sledzi, przysiegam, nigdy nie dostaniecie klucza. Mam Srebrna Gwiazde na dowod, ze nie boje sie takich pogrozek. Nie przestraszy mnie to, coscie zrobili czy mozecie zrobic. Wiedzcie, ze oddaje klucz dla pieniedzy, a nie dlatego, ze poskutkowala wasza obrzydliwa przemoc. Bo bynajmniej nie poskutkowala. Jasne? -Jak slonce, doktorze Corey. - Glos nadal byl opanowany. - Zobaczymy sie za dwie godziny w bibliotece. I niech sie pan nie martwi, nikt pana nie bedzie sledzil. - Po krotkiej przerwie rozlegl sie trzask odkladanej sluchawki i sygnal. Luke jeszcze przez chwile przygladal sie panujacemu dokola balaganowi. -Glupie dranie - powtorzyl. Wstal i zaczal sie krzatac, tak planowo i zdecydowanie, jak nie robil tego od niepamietnych czasow. Klucz byl z pociemnialego brazu i prawie na pewno pasowal do drzwi albo do duzej szafy. Wyryta na nim nazwe firmowa Surelok i numer seryjny L4607106 Luke zapisal na kawalku papieru, ktory wsunal do portfela. Nastepnie zamowil informacje miedzymiastowa i zapytal o numer Srodmiejskiego Zajazdu dla Zmotoryzowanych w centrum Bostonu. W recepcji kazali mu czekac kilka minut, zanim powiedzieli, ze jest wolny pokoj i bedzie dla niego zarezerwowany do osmej wieczorem. Podal nazwisko Francisa Sullivana, swojego dowodcy kompanii w Wietnamie, napadnietego i zadzganego w sajgonskim zaulku. Starannie wlozyl klucz miedzy dwa kawalki tektury, okleil je tasma i umiescil w duzej kopercie, zaadresowanej do Francisa Sullivana, Srodmiejski Zajazd, dla Zmotoryzowanych, 381 Huntington Avenue, Boston, Mass. W gornym lewym rogu koperty napisal nazwisko swojej siostry i adres w Lexington, Massachusetts. Wreszcie wrzucil ksiazeczke czekowa i troche odziezy do niebieskiej torby sportowej i potem szukal wsrod rzeczy walajacych sie dokola biurka, az znalazl maly zwitek znaczkow. Dla pewnosci nakleil az trzy na koperte i wlozyl ja do torby. Po raz ostatni ogarnal spojrzeniem spladrowany dom i spelniajac makabryczny obowiazek, wyniosl kota w torbie na zakupy do pobliskiego lasu, gdzie go pogrzebal. Zanim zszedl z niebieska torba do samochodu, rozejrzal sie po ulicy, aby miec pewnosc, ze nikt go nie obserwuje. Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 29 Przed druga ruszyl w kierunku Strathmore. Przystanal przy najblizszej skrzynce pocztowej i wrzucil list. W nastroju coraz wiekszego podniecenia i wyczekiwania zblizal sie do srodmiescia, swiadomy, ze prawie nie czuje bolu w nodze i w plecach.Umyslnie wybieral najdluzsze, najprostsze ulice i wciaz sprawdzal w lusterku, czy nie jedzie za nim samochod. Nic nie zauwazyl. Nastepnie zatrzymal sie przed supermarketem, gdzie czesto realizowal czeki, i tak oczarowal kasjerke, ze niezgodnie ze sklepowym regulaminem wyplacila mu sto dolarow. Po dodaniu ich do posiadanych trzydziestu zrobil ostatni postoj, zatankowal starego oldsa i wolno wjechal w ulice Glowna, ale skierowal sie nie do biblioteki, tylko w strone mostu Sagamore. Sprawdzil na zegarku, ze do zaplanowanej wymiany pozostalo trzydziesci piec minut. Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 30 CZESC II Do 1934 roku przyladek Cod byl polwyspem, dlugim mniej wiecej na sto dziesiec kilometrow, ktory niczym sekaty, zakrzywiony palec wcinal sie w Ocean Atlantycki. Z Nowego Jorku i miejscowosci polozonych na poludniu statki mogly sie dostac do Bostonu tylko oplywajac dookola caly przyladek, z Provincetown na czubku palca, i przecinajac Cape Cod Bay. W 1934 roku Wojskowe Sluzby Inzynieryjne zakonczyly budowe kanalu Cape Cod u nasady palca i w ten sposob skutecznie przeksztalcily polwysep w wyspe. Dwa mosty, jeden w Bourne na zachodnim koncu kanalu, drugi w Sagamore na koncu wschodnim, zapewniaja jedyne bezposrednie polaczenie z ladem.Luke przebyl odleglosc z centrum Strathmore w rowne pietnascie minut, ustawicznie sprawdzajac, czy nie wlecze za soba ogona. Kiedy znalazl sie na dojezdzie do mostu, z parkingu przy restauracji ruszyl trudny do okreslenia szary sedan i utrzymujac te sama co Luke predkosc, podazal za nim w odleglosci moze trzystu metrow. Po drugiej stronie mostu opadlo z Luke'a podniecenie, oslabla czujnosc, z jaka wpatrywal sie w lusterko. Z oczami zmruzonymi w blasku popoludniowego slonca, padajacego z lewej strony, odchylil sie na oparcie siedzenia i rozkoszowal cieplem. Za godzine bedzie bezpieczny i odpocznie w Srodmiejskim Zajezdzie dla Zmotoryzowanych. Sedan byl calkowicie zasloniety przez duza ciezarowke, a siedzacy w nim dwaj mezczyzni musieli tylko od czasu do czasu zjechac w lewo, aby sprawdzic, czy Luke jest przed nimi. Dopiero kilka kilometrow na polnoc od Plymouth ciezarowka, nie sygnalizujac, raptownie skrecila w prawo na zjazd. Kierowca sedana o malo nie pojechal za nia, ale w ostatniej chwili sie polapal i predko zawrocil na szose. Luke spostrzegl w lusterku wlasnie ten nagly ruch. W kierunku polnocnym zmierzalo niewiele samochodow i kiedy sedan zostal w tyle, Luke zaczal przezornie dodawac gazu, dopoki nie wydusil z oldsa setki. Pasazer sedana byl masywny i podobny do malpy, z grubymi wargami i nisko osadzonymi uszami, wlasciwie bez szyi i czola. Kiedy olds wyrwal do przodu, spojrzal na chudego, dziobatego kierowce i odezwal sie chrapliwie: -Rozpoznal nas, Richie, jestem pewny. Bierzmy go. -Szef mowil, ze mamy sie trzymac za tym lachudra i zobaczyc, dokad jedzie - odparl Dziobaty. - Nie kazal go lapac. -Sluchaj, dupku - fuknal Malpolud - jesli nas rozpoznal, to co mamy robic, jezdzic za nim trasa widokowa? No, gaz do dechy. Odskakuje. - Z tymi slowy wyciagnal ciezki rewolwer z pochwy pod kurtka i pieszczotliwie pogladzil rekojesc. Dziobaty wcisnal gaz i samochod wystrzelil do przodu. Luke wcale nie byl pewny, czy sedan go sciga, dopoki nie zobaczyl w lusterku, jak szybko sie zbliza. W swoim czasie olds zapewnial i wygode, i predkosc, ale po trzynastu latach uzytkowania, z prawie dwustu tysiacami kilometrow na liczniku, powyzej stu dziesieciu trzasl niemilosiernie. Lusterko wibrowalo, totez Luke ledwie widzial jadacy za nim samochod, choc ten znajdowal sie w odleglosci niespelna stu metrow. W ciagu nastepnych sekund przychodzily mu do glowy rozne sposoby unikniecia niebezpieczenstwa, ale kolejno je odrzucal. Na jedyny niezly pomysl wpadl, gdy zobaczyl znak: "Parking, 1 kilometr". Postanowil dopuscic ich jak najblizej, po czym raptownie skrecic na parking. Przy odrobinie szczescia wyprzedzaliby go z lewej strony i nie zdolaliby skrecic w prawo. Wowczas moglby albo wysiasc i uciec, albo sie cofnac i przez podwojna linie przejechac na nitke szosy prowadzaca na poludnie. Szczescie mu jednak nie dopisalo, przynajmniej jesli idzie o realizacje tego planu. Parking pojawil sie, kiedy sedan byl jeszcze o jakies dziesiec jardow z tylu. Luke z braku innego wyjscia i tak skrecil. Wtedy przyczepa kempingowa, wlasnosc niemlodej pary z New Hampshire, jego Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 31 refleks i cud sprawily cos, czego nie dalo sie zaplanowac. Starsi panstwo, przy pobliskim stole piknikowym popijajacy kanapki mrozona herbata, przerazeni patrzyli na oldsmobila, ktory z piskiem opon wjezdzal na parking i kierowal sie prosto na ich przyczepe. Luke instynktownie wyczul, ze nie moze jej wyminac, wiec nacisnal hamulec, niepomny na bol nogi.Sedan trzymal sie tuz za nim, totez nie mial prawie zadnej szansy zwolnic i z predkoscia osiemdziesieciu kilometrow na godzine rabnal w tyl oldsa. Luke'owi glowa odskoczyla do tylu, potem do przodu, kiedy jego samochod walnal w woz kempingowy. Ten, pozostawiony na luzie, wystrzelil do przodu, wjechal na kraweznik i zatrzymal sie zaledwie o poltora metra od swoich przerazonych wlascicieli. Luke zareagowal w pore, zdazyl sie przygotowac na wstrzas, a nawet reka oslonic glowe przed zderzeniem z kierownica. Pasazerowie sedana w ogole nie mieli czasu. Dziobaty plasnal twarza w kierownice, strzaskal sobie nos i rozwalil stara blizne po nozu na prawym policzku. Malpolud uderzyl w szybe tym, co powinno byc czolem, i wybil kilkucentymetrowa dziure w bezodpryskowym szkle, ktorego reszta utworzyla pajeczyne pekniec. Z okrzykiem zadowolenia Luke poklepal tablice rozdzielcza, ucalowal kierownice i pomknal na polnoc. Mial stluczony prawy przedni reflektor i spore wgniecenia w tylnym zderzaku i bagazniku. Poza tym jego samochod wyszedl z kolizji bez szwanku. Zdziwiony, ze pasazerowie sedana wpadli na jego trop, zastosowal dodatkowy srodek ostroznosci i pojechal do Bostonu kretymi, gorszymi drogami, nie szosa. -Ile razy mamy wracac do tego samego, Saro? Po prostu nie moge tego zrobic. -Do diabla, Luke, dlaczego nie potrafisz zrozumiec, co czuje? Przez ostatnie dwa lata studiow prawie nie widywalam mojego meza, jeszcze rzadziej widywalam go, kiedy odbywal pierwsza, polowe praktyki. Teraz mamy szanse na dwa latwe lata w publicznej sluzbie zdrowia, a ty nie chcesz nawet zlozyc podania w Krajowym Instytucie! -Skladalem je w innych zakladach opieki zdrowotnej. Po prostu nie zostalem przyjety. -Luke, twoj ojciec jest dyrektorem... -Prosze cie, Saro, przestan. Nie odpowiedzial na moj list, przemilczal zaproszenie na uroczystosc rozdania dyplomow. Poza tym sluzba wojskowa to beda dobre dwa lata. Stacjonowanie w poludniowej Kalifornii bedzie przygoda. Mozemy podrozowac. A nawet miec dziecko, jesli zechcemy. -Wszystko to pieknie sie zapowiada, pod warunkiem, ze nie wyladujesz w dzungli! -Hej, moja slicznotko, chodz tu, to szepne ci do ucha, ze powinnas pojsc za mna wszedzie. -Nie pojade za toba do delty Mekongu. -Nie ma na to szans, piekna Saro. W wojsku na pierwszy rzut oka poznaja nedznego tchorza. W Wietnamie chcialby mnie widziec tylko Wietkong! A teraz czy wyslizniesz sie z tego plaszcza kapielowego, czy tez mam pasc na podloge, wrzeszczec i plakac, i czekac? -Nie, tylko prosze bez zlosci. Masz tu plaszcz kapielowy. I jego zawartosc. Kiedy ostatni raz wyszlam z klotni zwyciesko? -Wlasnie w tej chwili, moja pani, wlasnie w tej chwili. Caly Srodmiejski Zajazd dla Zmotoryzowanych byl udekorowany barwami i motywami nawiazujacymi do obchodow dwochsetlecia odzyskania niepodleglosci. Nawet na zaslonach w pokoju jaskrawy wzor tworzyly czerwone, biale i niebieskie orly. Luke zameldowal sie jako Francis Sullivan z Portland w stanie Maine. Poniewaz nie mogl sie posluzyc karta kredytowa, zazadano od niego szescdziesieciu dolarow z gory. -Juz po moim obiedzie przy stoliku czwartym - mruknal pod nosem, kustykajac po grubo wyscielanym korytarzu do swojego pokoju. Zamknal za soba drzwi na dwa spusty, wrzucil skromna garderobe do komody, fornirowanej debem, i zanurzyl sie w wannie z ukropem, nie starajac sie oslaniac szwow na Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 32 prawym udzie. Po kolizji na parkingu oprocz poprzednich obrazen dokuczal mu bolesny kurcz w szyi, a na czole wyskoczyl guz. Lezal przez godzine i tylko sztywnym ruchem wychylal sie co pewien czas do przodu, aby dolac goracej wody.Elizabeth Corey Butler zapakowala wlasnie czteroletnia coreczke do lozka, kiedy zadzwonil telefon. Miala na sobie zolty pikowany szlafrok i poruszala sie z naturalnym wdziekiem, ktory juz jako podlotka czynil ja pociagajaca. Przez krotki czas zajmowala sie nauczaniem, ale wolala zycie przy mezu, profesorze Instytutu Technologicznego stanu Massachusetts, i dwojce dzieci. Zanim Elizabeth i Paul sie pobrali, przyjaciele powatpiewali, czy powazny, konserwatywny Butler dotrzyma kroku tryskajacej energia, pelnej zycia Liz. W ciagu siedmiu lat malzenstwa jednak ich zwiazek sie zaciesnil i w razie potrzeby oboje chetnie szli na kompromis. -Do ciebie, Liz - zawolal z salonu Paul. - Dzwoni Luke. Nic nie mowilem o policji. Liz podbiegla zaniepokojona i chwycila sluchawke. -Luke, co z toba? Gdzie jestes? -Hej, spokojnie. Jestem zdrowy. A przynajmniej w jednym kawalku. -Luke, byli tu inspektorzy policji. Szukali cie. Nie chcieli powiedziec, o co chodzi. Co sie dzieje? Co sie stalo? -Inspektorzy policji? Z Lexington? -Nie, z Bostonu. Przyjechali jakas godzine temu, najzwyczajniej wmaszerowali do domu i rozsiedli sie wygodnie. Na szczescie byl Paul. Bo ja rozpadlabym sie na kawalki. -Uspokoj sie, Liz. Wszystko jest w porzadku. Dzwonie z Bostonu. Czy mozesz poprosic Paula? -Oczywiscie, ale o co chodzi? -Powiem ci za minute, tylko daj mi Paula. -Slucham, Luke. O co chodzi? - Paul Butler mowil z troska, ale i z nuta irytacji w glosie. Mimo iz Luke zzyl sie ze szwagrem przez dwa ostatnie lata praktyki w Bostonie, dostrzegal rezerwe chemika i czesto nie umial nawiazac z nim rozmowy. -Paul, czy na pewno byli z Bostonu? Chodzi mi o to, czy pokazali identyfikatory albo cos takiego? -To byli dwaj detektywi, Luke. O ile moglem sie zorientowac, odznaki i identyfikatory mieli prawdziwe. Zechcesz mi powiedziec, co sie dzieje? Mowili, ze uciekles z miejsca wypadku. Doznales obrazen? A w ogole gdzie jestes? -Policja bostonska? - Cholera, do kraksy doszlo zaledwie trzy godziny temu, pomyslal. Kim, u diabla, sa ci ludzie?... Paradise, za tym musi stac Paradise... -Luke, jestes tam jeszcze? - Glos Butlera wyrwal go z oszolomienia. -Tak, Paul, jestem. Sluchaj, nie wiem, co sie dzieje. Naprawde nie wiem. Pacjentka dala mi cos przed sama smiercia, a ktos bardzo sie stara to odebrac. Zdemolowali mi dom i nawet zabili mojego cholernego kota. -Co? -Mojego kota, oni... Hej, Paul, mniejsza z tym. Czy tobie i Liz nic sie nie stalo? Grozili wam czy cos takiego? -Nie, powiedzieli tylko, ze musza cie przesluchac w zwiazku z wypadkiem na szosie numer trzy. Miales wypadek? -Tak, no, cos w tym rodzaju. Uwierz mi, Paul, naprawde me wiem, o co w tym wszystkim chodzi ani kim sa ci ludzie, ktorzy... zaczekaj chwile, jak, u licha, trafili do was? Nie mowili? -Nie, nie pamietam, zeby mowili, jak trafili do nas. Ale Luke juz nie sluchal. Zastanawial sie pospiesznie, jakim sposobem bostonska policja mogla tak predko wpasc na trop jego siostry. Nasuwal sie nieodparty wniosek, ze powiedziec o niej mogla tylko jedna osoba - Ken Putnam. Luke pamietal, iz wymienil Liz jako najblizsza krewna w Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 33 kilku urzedowych dokumentach, wlacznie z polisa ubezpieczeniowa, ktora razem z Putnamem wykupili przed dwoma laty.-Paul, prosze cie, posluchaj. Jestem w Bostonie i nie odnioslem obrazen. Chyba nic nie szkodzi, ze nie znasz dokladnego miejsca mojego pobytu. Jak tylko sie dowiem, kim sa ci ludzie, wszystko bede mogl wyjasnic. Tymczasem staraj sie uspokoic Liz. Zadzwonie za dzien, dwa. Dobrze? -Dobrze, Luke, ale gdybysmy mogli pomoc... -Juz pomogles, Paul. Mam nadzieje, ze nikt wiecej nie bedzie was niepokoic. Odezwe sie niebawem. -Powodzenia, Luke. -Dzieki, Paul, bede z wami w kontakcie. Tuz przed 13.30 Luke'a obudzila pokojowka, ktora weszla ze swoim wozkiem do pokoju i dopiero gdy stanela nad lozkiem, zorientowala sie, ze on jeszcze spi. Telewizor byl wlaczony jak prawie czternascie godzin wczesniej, kiedy Luke zapadal w drzemke. Dziewczyna zatrzymala sie na chwile, popatrzyla na duzy fioletowy siniak na jego czole, po czym - gesto sie tlumaczac - opuscila pokoj. Przed wstaniem z lozka Luke zadzwonil do Kena Putnama, ktory potwierdzil, ze podal policji nazwisko i adres jego siostry. Pelen zatroskania, z wyjatkowa i nietypowa skwapliwoscia zgodzil sie zastepowac nieobecnego kolege. Choc Luke nie zapoznal go ze szczegolami sobotnich wydarzen i nie chcial zdradzic, skad dzwoni, Putnam zaoferowal wszelka mozliwa pomoc, wlacznie z finansowa, prawna i schronieniem. Luke podziekowal mu i obiecal zglaszac sie codziennie. Potem wzial prysznic, ogolil sie, ubral i sprobowal zadzwonic do Karen Samuels. Telefon odebrala jej wspollokatorka, Jackie Gallante. Powiedziala mu, ze z Karen nawiazano kontakt poprzedniego dnia i ze prosto z Connecticut pojechala na przyladek Cod, aby zorganizowac pogrzeb matki. -Czekam na wiadomosc od niej, panie doktorze - powiedziala Jackie. - Myslalam nawet, ze to ona, kiedy pan zadzwonil. Da mi znac, kiedy mam przyleciec na pogrzeb. -Chcialbym z nia pomowic, Jackie - rzekl. - Myslisz, ze zastane ja w domu matki? -Powinna tam byc. Chwileczke, panie doktorze, mam gdzies numer... -W porzadku. I ja go mam. Dziekuje za pomoc. Karen Samuels natychmiast podniosla sluchawke i zaczela mowic, ledwie Luke sie przedstawil: -Och, panie doktorze, tak sie ciesze, ze pan dzwoni - powiedziala zdyszana. - Przyjaciele matki mowili mi, jak sie pan staral ja ratowac. Bardzo panu dziekuje. Ja... ja po prostu nie moge w to wszystko uwierzyc. -Wspolczuje pani z powodu matki, panno Samuels. Robilismy wszystko, co w naszej mocy, lecz wylew byl rozlegly. Gdyby z tego wyszla, bylaby sparalizowana. Trzyma sie pani? -Trzymam sie. Wszyscy tu byli cudowni i okazali mi wiele serca. Pogrzeb odbyl sie wczoraj, zaraz po moim przyjezdzie. Zajeli sie tym przyjaciele matki. Tak bardzo mi pomagaja, nie wiem, co bym zrobila bez... -Panno Samuels, czy w tej chwili jest pani sama? - zapytal z naciskiem. - To znaczy, czy moze pani porozmawiac ze mna o pewnych sprawach, ktore wynikly w zwiazku ze smiercia pani matki? -Tak, jestem sama - odparla, nieco zdziwiona. - A o co chodzi? -Panno Samuels, tuz przed smiercia pani matka odzyskala przytomnosc i zdazyla dac mi klucz, przedtem przylepiony do nadgarstka. Kazala mi obiecac, ze oddam go pani do rak wlasnych. Od tej pory ktos czy tez grupa ludzi bardzo sie stara mi go odebrac. Czy domysla sie pani, do czego jest ten klucz albo z jakiego powodu ktos chcial wyrzadzic mi krzywde, a potem mnie przekupic, aby go dostac? Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 34 -O moj Boze - wykrztusila. - Mam nadzieje, ze nic sie panu nie stalo. Naturalnie wiedzialam o kluczu. Od lat nosila go pod tym plastrem. Ale wlasciwie nigdy nie wierzylam, ze to klucz do tak duzych pieniedzy, jak mowila. Byla artystka, panie doktorze, miala bujna wyobraznie i sklonnosc do przesady.-Panno Samuels, bardzo chce oddac pani ten klucz. Ale moim zdaniem powinnismy sie przekonac, komu na nim zalezy, bo w przeciwnym razie moglaby pani popasc w takie jak ja tarapaty. Jestem teraz w Bostonie. Czy moglaby pani przyjechac i omowic to wszystko ze mna? -Dzisiaj? -Im szybciej sie to wyjasni, tym lepiej. Kimkolwiek sa ci ludzie, moga byc bardzo grozni. -Panie doktorze - powiedziala z wahaniem - jest pan pewny, ze... -Prosze, panno Samuels - przerwal lekko poirytowany. - O malo mnie nie przejechali, zdewastowali mi dom. Musze sie z pania zobaczyc, i to szybko, bo inaczej zle sie to skonczy. No wiec moze tu pani dzis przyjechac czy nie? -Tak... chyba tak. Mam samochod. Gdzie przyjechac? Luke juz mial ja skierowac do Srodmiejskiego Zajazdu, kiedy pomyslal o szarym sedanie, jadacym za nim z przyladka. Poprosil wiec, zeby odlozyla sluchawke, i zarezerwowal jej pokoj w pobliskim Sheratonie. -Wiem, ze to moze wygladac na przesade, na cos z sensacyjnej powiesci - przyznal, polaczywszy sie z nia po raz drugi - ale niech pani bedzie ostrozna. Za mostem prosze zjechac z szosy i kluczyc po bocznych drogach, dopoki sie pani nie upewni, czy nie ma pani ogona. Mnie wypatrzyli wczoraj chyba na moscie Sagamore. Dobry dojazd do miasta moze byc szosa 24. Niech pani wezmie mape, moze sie przydac. Prosze sie zameldowac w Sheratonie, zadzwonie o siodmej, aby sie umowic. -Dobrze - powiedziala - ale moim zdaniem ta konspiracja jest zbedna. -Prosze zrobic to dla mnie. Luke przez prawie cale popoludnie ogladal w swoim pokoju mecz Red Sox z druzyna nowojorska, ktora dostala tegie lanie. O piatej wyszedl, bo chcial poszukac cichej ulicy, gdzie moglby sie spotkac z Karen Samuels i miec pewnosc, ze nikt jej nie sledzi. Jednokierunkowa Blacklow Street, ciagnaca sie przez cztery kwartaly i kilkoma przecznicami polaczona z sasiednia ulica, wydala mu sie idealna. Podtrzymywala go na duchu swiadomosc, ze niedlugo wyjasnia sie choc czesciowo powody tego trzydniowego zamieszania. W drodze powrotnej do hotelu okrazyl dwa kwartaly domow, gdy wtem dostrzegl czarnobialy woz patrolowy, jadacy Huntington Avenue mniej wiecej w jego kierunku. -Hej, Corey - szepnal do siebie i przylepiony do bramy, obserwowal ulice. - Nie uwazasz, ze to juz za wielka paranoja? - Rozesmial sie na glos, bo przypomnial sobie krzykliwy plakat, ktory jego wspollokator w college'u zawiesil nad swoim biurkiem. Na purpurowym tle bladozielony napis glosil: "Chociaz jestes paranoikiem, NIE oznacza to, ze przestali na ciebie czyhac!". Luke byl zadowolony, wrecz dumny z precyzji, z jaka zrealizowany zostal plan spotkania z Karen Samuels. Zza rogu czwartej przecznicy Blacklow Street patrzyl, jak dziewczyna pewnym krokiem idzie w jego strone, ubrana w zielony plaszcz, ktory mu opisala. Za nia nie dostrzegl nikogo, a kiedy sie zblizyla, przywolal ja gestem i we dwoje przeszli do nastepnego kwartalu. Dopiero w jej pokoju hotelowym odprezyl sie na tyle, ze dotarlo do niego, jaka jest niewiarygodnie piekna. Dlugie, proste, kruczoczarne wlosy, opadajace kaskada do polowy plecow, tworzyly idealna oprawe dla twarzy w ksztalcie serca i zielonych oczu ze zlotymi cetkami. Bluzka w kolorze cytrynowym i brazowe spodnie w dyskretny sposob podkreslaly chyba najlepsza figure, jaka kiedykolwiek widzial. Jeszcze wieksze wrazenie zrobilo na nim to, ze dziewczyna nosi sie naturalnie, jakby nieswiadoma wlasnej urody. Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 35 Poczul sciskanie w gardle i glos mu sie zalamal, kiedy wypowiedzial pierwsze slowa. Z duzym wysilkiem powstrzymywal sie od ciaglego patrzenia na nia. Ona, przeciwnie, sprawiala wrazenie calkiem swobodnej i w trakcie rozmowy wyciagnela sie na lozku. Stopniowo odrywal sie myslami od bolu i przemocy, jakich doswiadczyl w ciagu minionych siedemdziesieciu dwoch godzin. Cieplo i piekno kobiety, ktora przyszla mu pomoc, byly znacznie bardziej namacalne i rzeczywiste niz wszystko inne, czego doznal.Najpierw niepewnie, lecz z coraz wieksza ulga opowiadal ze szczegolami o smierci jej matki i pozniejszych niezwyklych wydarzeniach. Karen sluchala uwaznie, czasami krecac glowa z niedowierzaniem, kiedy przedstawial co bardziej makabryczne fragmenty tej historii. Pod koniec Luke sie nachylil, impulsywnie ujal jej reke w obie dlonie. -No, wiec na tym stoimy - rzekl. - Teraz pani kolej. Niech mi pani opowie o swojej ekscentrycznej matce-artystce i jej magicznym kluczu. Albo jeszcze lepiej, pozwoli mi odsapnac po tym szalenstwie i opowie o sobie. -Nie ma wiele do opowiadania - zaczela, leniwie przewracajac sie na bok. - Jestem pracownica socjalna w Nowym Jorku, ale prawie wylacznie do tego ograniczaja sie moje kontakty z ludzmi. Zawsze prowadzilam dosc samotniczy tryb zycia. Moze dlatego, ze jestem jedynaczka. Pare bliskich zwiazkow z mezczyznami, ale malo zazylych przyjazni z kobietami. -Co chce pani przez to powiedziec? - zapytal. Obraz tej slicznej dziewczyny, ubranej w dzinsy i bawiacej sie z przyjaciolmi na farmie w Connecticut, kilkakrotnie stawal mu w czasie rozmowy przed oczami. -Po prostu to - odparla, patrzac na niego ze zdziwieniem - ze po zlym doswiadczeniu z moja pierwsza wspollokatorka w college'u nie mialam juz bliskiej przyjaciolki ani wspollokatorki. -A ja myslalem, ze... - Luke urwal w pol zdania. Nagle w zoladku urosl mu olbrzymi guz. Nie potrafil sie skupic i uporzadkowac mysli. Kiedy po bardzo dlugiej, jak mu sie zdawalo, przerwie znow zdolal przemowic, slowa poplynely z jego ust miarowo, monotonnie. W zaden sposob nie umial ukryc rosnacego niepokoju. Guz w zoladku stawal sie coraz wiekszy. -Karen, kto to jest Jackie? - zapytal. -Jackie? Nie znam zadnej Jackie. - Jeszcze nad soba panowala, ale nieswiadomie odsunela sie od niego. -A teraz sluchaj, i to uwaznie, Karen czy kimkolwiek jestes - powiedzial, ona zas cofala sie przed jego glosem, z ktorego przebijala z trudem hamowana wscieklosc. - Zadam ci pare pytan o matke. Odpowiedz na nie teraz, i to zgodnie z prawda. Jak nazywala sie z domu? -Co to znaczy? - wykrzyknela, juz znacznie mniej opanowana. - Zwariowales czy co? Nie rozumiem, jaki... Luke pochylil sie do przodu i uderzyl ja w twarz z sila i gwaltownoscia tak samo zaskakujaca dla niego, jak dla niej. -Do cholery! - wrzeszczal. - Chce uslyszec nazwisko panienskie Evelyn Samuels albo dowiedziec sie, kim jestes. Przez tych pare ostatnich dni duzo przezylem i przysiegam, ze jesli przylapie cie na klamstwie, to zabije. Po jednej stronie jej bladej twarzy wystapila gruba czerwona prega, a w kaciku ust pokazala sie kropla krwi. Karen przeniosla sie z lozka na fotel i tam przycupnela, wstrzasana lkaniem. -Prosze, bardzo cie prosze, nie bij - blagala. - Nie powiedzieli mi, ze zrobili ci cos zlego. Naprawde. Nie wiem nawet, o co w tym wszystkim chodzi. Musisz mi wierzyc. Luke osunal sie na kolana i ukryl twarz w dloniach. Jego rozkoszna rzeczywistosc znow zamienila sie w koszmar, wiekszy i straszniejszy niz kiedykolwiek. -Dobrze - powiedzial w koncu. - Juz cie nie uderze. Ale tylko jesli zaczniesz od poczatku i powiesz mi, kim jestes i jak cie w to wciagneli. Wierzchem dloni otarla kacik ust i o malo nie zwymiotowala na widok wlasnej krwi. -Nazywam sie Connie. Connie Evans. Jestem aktorka. Przynajmniej wtedy, kiedy pracuje. Ostatnio nie szlo mi za dobrze. Dlatego nie moglam odmowic temu facetowi, kiedy zaproponowal Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 36 mi piecset dolarow za to, ze tu przyjde i wezme od ciebie klucz. Chryste, od szesciu miesiecy nie zarobilam takiej sumy. Musisz mi wierzyc, Luke, ze...-Mow dalej - rozkazal. -Ten facet, z ktorym spotkalam sie raz czy dwa razy, zadzwonil i powiedzial, ze jesli przyjade na przyladek, bez trudu zarobie piecset dolarow za odegranie roli. -Jak on sie nazywa? -Jim... Jim Spear. Powiedzial, ze to bedzie latwe i niczym mi nie grozi. Ale kiedy tam przyjechalam, trzymali te dziewczyne przywiazana do krzesla i zagrozili, ze jesli nie zrobie tego, czego chca, potna mi twarz. O moj Boze. Co mi teraz zrobia? Musisz mi pomoc, Luke, prosze. -Zwiazana dziewczyna byla Karen Samuels? -T-tak. Oni czekaja na wiadomosc ode mnie w domu jej matki. Powiedzieli, ze nigdy z nia nie rozmawiales i nie wiesz o niej nic procz tego, ze jest pracownica socjalna z Nowego Jorku. -Glupie dranie - mruknal Luke. -Powiedzialas "oni". Ilu ich tam jest? -Tylko dwoch. Spear i mezczyzna, do ktorego mowil Bob. Nie znam jego nazwiska. -Opisz go. -Niski, ale naprawde silny z wygladu, jesli wiesz, o co mi chodzi. Chyba po czterdziestce, choc nie bardzo umiem okreslac wiek. Taki jakby do polowy lysy, tu z tylu - mowiac to, wskazala na czubek glowy. -Paradise! - syknal Luke. -Co? -Nic, nic. Czy to z toba rozmawialem przez telefon? -Zmusili mnie do tego. Slowo daje. Prawdziwa Karen nie chciala im pomoc. Nie chciala rozmawiac ze mna ani z toba przez telefon. Probowala nawet kopnac Jima Speara w... no, wiesz. A kiedy to zrobila, on ja uderzyl. Jeszcze mocniej niz ty mnie. -Sluchaj. - Pozalowal tej dziewczyny, tak jak on ofiary czyjegos szalenstwa. - Przepraszam, ze cie uderzylem. Wyczerpuje sie moja cierpliwosc, a nie znajduje nikogo, z kim moglbym otwarcie porozmawiac. Czy ludzie Speara czekaja na mnie w tym hotelu? -Nie wiem, Luke. - Jakby sie troche uspokoila i mowila szczerze. - Przyjechalam sama, nikt tez nie kontaktowal sie ze mna. Mialam odebrac od ciebie klucz i zadzwonic do nich w drodze powrotnej na przyladek. -Daj mi kluczyki do swojego samochodu - rozkazal. -Ale jak ja... -Do cholery, Connie, przeprosilem za to, ze cie uderzylem, ale zrobie to znowu, jesli nie dasz mi kluczykow i nie powiesz, gdzie zostawilas samochod. Po otrzymaniu kluczykow i kwitu parkingowego polecil jej polozyc sie na brzuchu na jednym lozku. Przescieradlo z drugiego podarl na pasy i starannie przywiazal jej konczyny do nog lozka. Choc obiecywala nie robic halasu, jeszcze jeden kawalek plotna zuzyl na knebel, starajac sie w miare moznosci oszczedzic jej niewygody. Na koniec przykryl ja kocem po szyje. -Po prostu sprobuj zasnac - powiedzial i ruszyl do drzwi. - Och, Connie - dodal, gdy popatrzyla na niego szeroko otwartymi oczami - daj mi znac, gdybys kiedys potrzebowala referencji. Jestes cholernie dobra aktorka. Tylko nastepnym razem uwazaj, jaka wybierasz role. Uchylil drzwi i wyjrzal. Korytarz byl pusty. Po zawieszeniu na galce tabliczki z napisem "Nie przeszkadzac" Luke zszedl tylnymi schodami z siodmego pietra na parking w podziemiu. Czas znowu stawic czolo wrogowi, pomyslal, tyle ze tym razem troche bardziej planowo. Miejski szpital w Bostonie lezal w odleglosci trzech kilometrow na poludnie od hotelu. Jak wiele duzych miejskich szpitali, byl zlepkiem architektonicznym. Na niewielkim obszarze budynki duze i male, nowe i stare, przeznaczone do rozbiorki i w budowie tworzyly skupisko, polaczone siecia podziemnych tuneli, ktore pracownicy nazywali szczurzymi norami. Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 37 Luke przez cztery lata odbywal w tym szpitalu praktyke jako jeden z ponad trzystu mlodych lekarzy, co roku gotowych pracowac z gora osiemdziesiat godzin tygodniowo w najtrudniejszych warunkach w zamian za siedem tysiecy dolarow i niewymierne korzysci naukowe. Stazysci i lekarze zamieszkali w szpitalu, umiejacy robic swoje mimo niedostatecznej liczby pielegniarek, przestarzalego sprzetu i obstrukcjonizmu wladz miejskich, czesto wychodzili stad jako szczegolnie uwrazliwieni specjalisci w swoich dziedzinach.Luke po raz ostatni byl w szpitalu przed prawie trzema laty, lecz nie dostrzegl w nim wielu zmian. Volkswagena Connie zostawil na bocznej ulicy i wszedl bocznymi drzwiami do budynku, gdzie lekarze sypiali podczas nocnych dyzurow, jesli znalezli na to czas. O tej porze, po 21.30, szpital wlasciwie swiecil pustkami. Luke bez trudu znalazl pomieszczenie z tlumokami czystych bialych kitli, dostarczonymi przez szpitalna pralnie. Dziesiec minut pozniej, w bialej kurtce i spodniach lekarza zamieszkalego w szpitalu, wysiadl z windy na osmym pietrze chirurgii. Zdecydowal sie na przyjazd do szpitala, poniewaz musial miec jakas bron, ktora moglby unieszkodliwic jednego lub obu mezczyzn, przetrzymujacych Karen Samuels. Po glebszym namysle postanowil uzbroic sie w leki. Nie chcial zadac nikomu trwalych obrazen, a nie bylby zdolny posluzyc sie nozem lub palka. Na wojnie nosil w rejonach walk pistolet i karabin M 16, lecz strzelal z nich wylacznie na strzelnicy. Zawsze uwazal, ze lekarzowi nie wolno z rozmyslem zamordowac drugiego czlowieka. Przyszlo mu do glowy, ze gdyby mial kiedys umyslnie kogos zabic, zrobilby to tej nocy. Bral pod uwage kilka wstrzykiwanych lekow, ktorych odpowiednia dawka mogla unieszkodliwic mezczyzne, nie zagrazajac jego zyciu. Wiekszosci z nich powszechnie uzywali anestezjolodzy, on zas zdobyl pewne doswiadczenie w ich stosowaniu, kiedy odbywal trzymiesieczny staz anestezjologiczny. Z udawanym zdecydowaniem i swoboda wszedl przez drzwi wahadlowe na blok operacyjny. Swiatlo palilo sie tylko w jednej z dwudziestu dwoch sal, oznaczonej numerem cztery: zespol chirurgow ratowal tam czlowieka z rana postrzalowa. Przez zamkniete drzwi Luke slyszal nerwowa, ozywiona rozmowe trzech lekarzy i trzech pielegniarek. Czekal kilka minut, wsluchany w dramat, ktory sie tam rozgrywal. W swoim zaabsorbowaniu nie zauwazyl nadejscia pielegniarki, dopoki sie nie odezwala. Zaskoczony, obrocil sie w jej strone i natychmiast poczul przyplyw adrenaliny oraz towarzyszaca mu pustke w klatce piersiowej. Pielegniarka byla krepa kobieta o krotkiej szyi i gornej wardze porosnietej duza iloscia ciemnych wlosow. Zielony nieprzemakalny fartuch podkreslal jej tusze. Patrzyla na Luke'a z zaciekawieniem i dezaprobata. -Przepraszam, panie doktorze, co pan tu robi? - zapytala. -Jestem doktor Sullivan - odrzekl, rozpaczliwie probujac wybiec mysla naprzod i ocenic, jak wielkim zagrozeniem moze sie okazac pielegniarka. - Zgodnie z planem zaczynam jutro staz anestezjologiczny i przyszedlem sie zorientowac, zobaczyc, gdzie co jest. -W jakim programie pan uczestniczy? - rzucila mu wyzwanie, podparta pod boki, rozkraczona, wpatrzona w teczowy siniak na jego czole. Dlonie mu zwilgotnialy; nie bylo odwrotu. Trudno bedzie zakonczyc te rozmowe, pomyslal. -Jestem starszym uczestnikiem programu praktyki rodzinnej - powiedzial. - Dlaczego siostra pyta? -Coz, panie doktorze - odparla. - Na pewno nie spedzil pan duzo czasu na bloku operacyjnym. Nikomu nie wolno wejsc na to pietro bez zielonego kitla. Odetchnal z ulga. Napiecie zmalalo. -Jezu - powiedzial z usmiechem pelnym zaklopotania. - Co za poczatek. Niby mam dawac przyklad mlodszym lekarzom, a wpadam na chirurgie ubrany na bialo. Dzieki, ze powstrzymala mnie siostra przed zrobieniem prawdziwego glupstwa, bo moglem na przyklad wejsc prosto na sale Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 38 operacyjna. Wskaze mi pani, gdzie jest pokoj lekarzy? Naprawde chcialbym popatrzec, co robia z tym przypadkiem.-Drzwiami i na lewo - powiedziala juz lagodniej. -Dzieki. A gdzie wieszaja swoje rzeczy praktykanci? -Ich gabinet jest ostatni na prawo, za sala operacyjna. Z tetnem wciaz przyspieszonym wyminal pielegniarke i poszedl do pokoju lekarzy. W chirurgicznej zieleni wrocil na blok operacyjny i skierowal sie prosto do gabinetu anestezjologow. Drzwi byly otwarte. Zadrzal z podniecenia, prawie natychmiast wypatrzywszy poszukiwana rzecz na polce po lewej stronie starego, obdrapanego, olbrzymiego biurka. Staly tam w rzedzie trzy tacki z rurkami, iglami i dziesiatkami ampulek lekow w zastrzykach. Jak przewidywal, na kazdej tacce znajdowalo sie po kilka ampulek potrzebnych mu lekow oraz mala plocienna torebka z laryngoskopem, uzywanym do przesuniecia jezyka pacjenta i odsloniecia strun glosowych przed intubacja. Oprozniwszy taka torebke, wlozyl do niej strzykawki, igly i po trzy ampulki kazdego z wybranych lekow - pancuronium i ketaminy. Wetknal torebke do tylnej kieszeni zmywalnych spodni, ktore podciagnal jak najwyzej, aby koszula zaslonic wypuklosc. Minal czwarta sale operacyjna i juz znajdowal sie niespelna szesc metrow od wyjscia, kiedy pojawienie sie krepej pielegniarki przyspieszylo bicie jego serca o co najmniej szesc uderzen. -Doktorze Sullivan, doktor Klein mowi, ze nie bedzie mu przeszkadzac, jak pan wejdzie i popatrzy na koniec zabiegu. Prosze za mna, dam panu ochraniacze na buty i maske. Przez godzine, ktora jemu wydawala sie wielokrotnie dluzsza, Luke stal za chirurgiem i wykrecal szyje, aby patrzec w pole operacyjne. Na przemian albo przeklinal siebie za zbytnia powolnosc w znalezieniu wymowki i narazenie sie na te zwloke, albo smial sie z tej absurdalnej sytuacji. Oto on, opanowany, niepanikujacy doktor Luke Corey, w stroju praktykanta i w odleglosci wielu kilometrow od domu, obserwuje operujacych mlodych, obcych lekarzy, podczas gdy wypchana lekami i strzykawkami kieszen uciska mu prawy posladek. Wreszcie, gdy tamci juz mieli zamknac ciecie od mostka do kosci lonowej, odstapil od stolu, podziekowal zespolowi za zgode na obserwowanie operacji i wycofal sie za drzwi. Pietnascie minut pozniej wjezdzal volkswagenem na droge szybkiego ruchu i kierowal sie na poludniowy wschod, do oddalonego o sto kilometrow przyladka Cod. Elektroniczna tablica przy szosie wskazywala temperature 47 stopni Fahrenheita i godzine 23.09. Luke polozyl przywlaszczony woreczek obok siebie na przednim siedzeniu. W razie potrzeby mial nadzieje posluzyc sie ketamina, jednym ze srodkow znieczulajacych o szybszym dzialaniu, o tyle wyjatkowym, ze skutecznym niezaleznie od tego, czy poda sie go dozylnie, czy domiesniowo. Wkrotce po takim zastrzyku pacjent popada w stan "dysocjacyjnego znieczulenia", w ktorym zanika uczucie bolu, a wszystkie inne sposoby postrzegania zostaja zaklocone, jak po halucynogenie. W dwie minuty po otrzymaniu odpowiedniej dawki ketaminy czlowiek staje sie calkiem spokojny i zasadniczo nieszkodliwy. Drugi srodek, pancuronium, nie dziala znieczulajaco. Raczej jak kurara, ktorej jest pochodna, szybko poraza wszystkie grupy miesni. Luke wolalby go nie stosowac, bo wiedzial, ze wsrod grup miesni, ktore zostalyby porazone, sa tez miesnie oddechowe. Bez pomocy respiratora ktos, komu by wstrzyknieto dosc duza dawke pancuronium, zmarlby w przeciagu paru minut. Luke zabral takie ilosci obu lekow, ze moglby nimi unieruchomic lub zabic kilku mezczyzn. Nawet w wieczornym chlodzie kierownica pozostawala wilgotna od potu, kiedy z przyjemna predkoscia osiemdziesieciu kilometrow jechal na poludnie. 14 sierpnia 1969 Kochany Luke, Nigdy jeszcze nie musialam zrobic rzeczy tak trudnej i przykrej jak napisanie tego listu. Ogromnie chcialam usiasc z Toba i powiedziec Ci, co sie dzialo i co czuje. Uplynelo jednak pol Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 39 roku, odkad wyslali Cie do tego okropnego miejsca, a ja nawet nie mam pojecia, kiedy wrocisz do domu. Przez te wszystkie wspolnie przezyte lata chyba wylacznie rozmawiamy o tym, o ile lepiej bedzie nam w przyszlym roku. Wiesz nie gorzej ode mnie, ze i przed Twoim wyjazdem do Wietnamu nie bylo za dobrze. Zlosci mnie, ze nigdy nie potrafilam dzielic sie Toba z medycyna i Twoimi pacjentami, ale chyba taka juz jestem.Luke, nalezysz do najlepszych, najwrazliwszych i najcudowniejszych ludzi, jakich znam. Chce, abys wiedzial, ze Cie kocham i przypuszczalnie nigdy nie przestane. Niestety nasza milosc nie potrafi zapewne zrownowazyc tego, co w zyciu stracilismy przez ostatnich szesc lat. Ciezko mi bylo znosic wszystkie te samotne noce w czasie Twoich studiow i praktyki szpitalnej. Teraz, kiedy jestes oddalony o tysiace kilometrow, odczuwam staly, przewlekly, tepy bol. Wystapilam o rozwod i wyraznie powiedzialam moim adwokatom, ze nie chce zabrac niczego, czego nie wnioslam do naszego malzenstwa. Wiec przynajmniej nie powinno byc klotni o to, co kto sobie wezmie. Chce tez, abys wiedzial, ze nie tylko rozklad naszego zwiazku sklonil mnie do podjecia tego kroku. Poznalam mezczyzne, szlachetnego, nieskomplikowanego mezczyzne, ktory bardzo mnie kocha. Pracuje od dziewiatej do piatej i kazdego wieczoru wraca do domu. Jest znacznie mniej podniecajacy od Ciebie, ale zawsze obecny, kiedy potrzebna mi czyjas bliskosc i wsparcie. W listach do Twoich rodzicow i do Liz probowalam wytlumaczyc, co czuje i dlaczego przeprowadzam rozwod. Prosze, nie probuj odwiesc mnie od tego. To tylko utrudniloby sprawe nam obojgu. Mam nadzieje, ze wkrotce wrocisz do domu i bedziesz mogl ulozyc sobie zycie. Wiem, ze jest gdzies kobieta, ktorej wystarczy charakteru i sily na malzenstwo z Toba i z medycyna. Niestety, ja nie okazalam sie taka kobieta. Nigdy nie przestaniesz byc obecny w moich myslach i sercu, mam tez nadzieje, ze kiedys bedziemy mogli usiasc i porozmawiac jak przyjaciele. Sciskam Sara O wpol do pierwszej Luke po raz pierwszy przejechal przez Redfern Terrace w miescie Forestville. Jak na wiekszosci bocznych ulic na przyladku Cod, pare latarni na slupach wzdluz pasa drzew sluzylo raczej do dekoracji niz do oswietlenia. Okolica byla zalesiona, a parcele na ogol duze. Luke nabral odwagi, gdy zauwazyl, ze dom Evelyn Samuels oddzielaja od posesji jej sasiadow gesto rosnace deby i sosny. Kilkakrotnie go minal, starajac sie nie zmieniac predkosci, bo to mogloby zwrocic uwage osob, ktore znajdowaly sie wewnatrz. Przed schludnym, bialym domem ranczerskim o czarnych okiennicach rozciagal sie niewielki trawnik, z rzadka porosniety drzewami, oraz zwirowany podjazd, prowadzacy do wiaty. Swiecilo sie w oknach z prawej strony domu, lewa byla ciemna. Maly samochod, zagraniczny albo kompakt, stal pod wiata, dwa inne po obu stronach ulicy. Podczas drugiego przejazdu Luke dostrzegl slowo POLICJA z boku tablicy rejestracyjnej niebieskiego, nieoznaczonego sedana. Przejezdzajac kolejny raz, szybko wciagnal powietrze i zacisnal rece na kierownicy, kiedy zobaczyl wgnieciony prawy reflektor i blotnik czarnego forda, zaparkowanego dokladnie na wprost domu. Po zastanowieniu odrzucal kolejne pomysly, bo musial ulozyc taki plan, ktory pozwolilby mu znalezc sie sam na sam z kazdym z dwoch mezczyzn, przebywajacych pod numerem 104. Wreszcie, nadal niezdecydowany, zaparkowal samochod w sasiednim kwartale i ostroznie przeszedl lasem na tyly domu. W prawej kieszeni kurtki mial dwie strzykawki, w kazdej zas obezwladniajaca dawke ketaminy. Dwie strzykawki w lewej kieszeni zawieraly smiertelne dawki pancuronium. Noc byla chlodna i niezwykle cicha, wiec Luke uwazal, ze ludzie w domu na pewno slysza lomot jego serca, ktory rozbrzmiewal mu w uszach niczym wystrzaly armatnie. Pochylony tak nisko, jak na to pozwalal bol w nodze, szybko przecial waski placyk za domem i przyplaszczyl sie do sciany. Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 40 Kolejno zagladal do okien, az przez jedno boczne zobaczyl przytulnie urzadzony salonik i w jego polu widzenia pojawily sie rownoczesnie trzy osoby. Paradise i Spear grali w karty i popijali piwo przy niskim stoliku na wprost kominka z polnych kamieni. Duze, plasajace jezyki ognia rzucaly znieksztalcone, niesamowite cienie na przeciwlegla sciane.Dziewczyna siedziala, totez widzial tylko tyl jej glowy i rece zwiazane za oparciem krzesla. Obserwowal ja przez kilka minut. Glowe miala przechylona na bok i nie wykonywala zadnych ruchow, tylko jej ramiona unosily sie rytmicznie. Co jakis czas salwy smiechu mezczyzn rozbrzmiewaly w rzeskim kwietniowym powietrzu. Luke delikatnie namacal strzykawki w kieszeni i wrocil na placyk za domem. W miare jak patrzyl na wiate i las dokola, kielkujacy w jego glowie plan nabieral coraz bardziej realnych ksztaltow. Pod wiata stal w kacie prawie pelny dwugalonowy kanister z benzyna. Na skraju lasu lezal duzy stos chrustu, a obok tylnych drzwi domu gruby plik gazet. Luke musial kilkadziesiat razy ostroznie przemierzyc placyk, kiedy jednak skonczyl, wal chrustu, wysoki ponad metr, ciagnal sie wzdluz calej tylnej sciany. Przy samej ziemi Luke powtykal w niego na chybil trafil zmiete gazety. Zasapany klapnal na chlodny trawnik i siedzial, z zadowoleniem kontemplujac swoje dzielo. Wtem skamienial, bo z bardzo bliska, z prawej strony, dolecialo basowe, grozne warczenie. Na skraju lasu, w odleglosci niespelna trzech metrow, stal duzy doberman, wychylony do przodu, z obnazonymi zebami i czarna sierscia lsniaca w ksiezycowym blasku. Co prawda Luke nie bal sie duzych psow w sposob przesadny, ale tez nigdy nie czul sie na luzie w ich obecnosci. Choc trudno wyjasnic dlaczego, akurat w tym momencie nie zlakl sie, a przynajmniej nie spanikowal. Przez nieskonczenie dluga chwile zarowno on, jak piekne zwierze trwali w calkowitym bezruchu, nie spuszczajac sie z oczu, niemal stykajac sie mgielkami oddechow. W koncu Luke powolnym, plynnym gestem podniosl ramie i wysunal zacisnieta piesc w strone psa. Warczenie ustalo natychmiast i zwierze, z rozszerzonymi nozdrzami, zrobilo kilka krokow do przodu, tak ze jego pysk znalazl sie w odleglosci niespelna metra od ludzkiej reki. Nagle z glebi gardla wydobyl sie upiorny syk, pies cofnal sie o krok, zawrocil i jednym dlugim susem wpadl miedzy drzewa. Pare sekund pozniej Luke poderwal sie i szybko przebiegl lasem na nastepna ulice. Obszedl kwartal dokola i zblizyl sie do forda z przeciwnej strony, niewidoczny za nim od strony domu. Odetchnawszy z ulga, ze drzwiczki sa otwarte, zwolnil dzwignie, aby podniesc maske. Przez trzydziesci sekund, kiedy ja podnosil i odlaczal glowice rozdzielacza zaplonu, mozna bylo zobaczyc go z okna, w ktorym jednak nikt sie nie pokazal. Ta sama okrezna droga wrocil na tyly domu, pochlapal chrust benzyna, wytyczyl nasaczonymi benzyna gazetami szlak do vegi pod wiata, a reszte paliwa rozlal pod samochodem. Co sil w nogach umykal przez las, kiedy wal chrustu stawal w plomieniach. Paradise zauwazyl ogien na pare sekund przed wypadnieciem okna w jadalni. Z okrzykiem przerazenia skoczyl w strone siegajacych do ziemi zlotych stor, ktore juz sie zajely. Fala nieznosnego goraca zatrzymala go ze dwa metry od okna. Zly, lecz zdolny nad soba zapanowac, bo nauczyl sie tego w czasie wieloletniej sluzby w policji, zwrocil sie do Speara, jakby przykutego do krzesla. -Cala pieprzona tylna sciana stoi w ogniu - wrzasnal. - Dzwon po strazakow, 444-1122. Musze sie stad wynosic przed ich przyjazdem. Spear sie poderwal i nieprzytomnie rozejrzal dookola. -Co z nia zrobimy? - krzyknal. -Zabierz ja do siebie - odwrzasnal Paradise, kierujac sie do drzwi. A w strone Karen rzucil: - Jesli bedzie ci sprawiac klopot, przestrzel jej kolano. Teraz dzwon po te cholerna straz. Wciaz nie wiemy, czy to, czego szukamy, jest w tym domu. Wypadl na ulice i na pelnym gazie odjechal policyjnym wozem. Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 41 Trzask ognia, pochlaniajacego juz cala tylna sciane, zmusil Speara do wywrzaskiwania adresu w sluchawke, zanim sie upewnil, ze straz go rozumie. Karen Samuels siedziala teraz z podniesiona glowa i patrzyla na jego goraczkowa bieganine. Usta miala zatkane biala chustka, wiec jej piers ciezko unosila sie przy kazdym oddechu, lecz szaroniebieskie oczy skrzyly sie raczej ciekawoscia i rozbawieniem niz strachem.Spear brutalnym szarpnieciem poderwal ja na nogi. Nie rozwiazujac rak, skrepowanych z tylu, narzucil jej na ramiona plaszcz i zapial go z przodu. Klab czarnego dymu wciskal sie przez strzaskane okno, a temperatura w pokoju nieprzyjemnie rosla, kiedy Spear wypychal Karen frontowymi drzwiami na podjazd. Obejrzawszy sie na vege, ktora juz stala w plomieniach, ruszyl w kierunku forda. Kilku gapiow, na ogol zaspanych i w szlafrokach, sterczalo po jednej stronie domu i obserwowalo pozar. Nikt nie zastapil drogi Spearowi, kiedy popedzal Karen na druga strone ulicy i wciagal na przednie siedzenie forda. Silnik nie chcial zapalic, wiec Spear zaczal rozpaczliwie krecic kluczykiem, wyprobowywac swiatla, klakson i radio, wszystko naraz. W tym momencie niebo pojasnialo jak w dzien, a ziemia doslownie zadrzala od wybuchu vegi. Z tylu Luke prawie rozplaszczyl sie na podlodze pod narzuconym na siebie ciemnym kocem, dzierzac w prawej rece strzykawke z ketamina. W chwili rozblysku i wybuchu Spear obrocil glowe w prawo. Luke szybko poderwal sie za oparciem jego siedzenia i lewym ramieniem mocno scisnal go za gardlo. Rownoczesnie wbil mu cala igle w nasade szyi i nacisnal tlok. Spear nie zdolal rozluznic uchwytu, wiec zaczal gmerac pod marynarka, aby wyciagnac rewolwer. Luke, swiadomy tego, co sie dzieje, przemowil z cala stanowczoscia, na jaka umial sie zdobyc: -Jeszcze nie zaaplikowalem ci smiertelnej dawki, ale jedno nacisniecie kciuka i jestes trup. Wiec poloz rece na kierownice i tam je trzymaj. - Spear znieruchomial, lecz nie podniosl rak. Luke mocniej objal go lewym ramieniem i wrzasnal: - Poloz je tam, do cholery. Ale juz! Spear powoli uniosl rece. Zdal sobie sprawe z lomotania w piersiach, kiedy rytm serca stal sie trzykrotnie szybszy niz zwykle i mimowolnie zaczela wzrastac liczba oddechow. Raptem ogarnelo go przyjemne cieplo, ochlonal ze strachu. Poczul, ze jego miesnie zaczynaja drgac rytmicznie. Przez szybe obserwowal sunacy ulica dlugi, czerwony woz strazacki. Siedzial spokojnie, bo uwage jego przykuwaly migotliwe blyski pozaru, gra zlotych i pomaranczowych kolorow wypelniala mu glowe. Luke zwolnil uchwyt i wyciagnal strzykawke, a jednoczesnie siegnal po rewolwer Speara. -Nie boj sie, Karen - powiedzial, wyjmujac z jej ust chustke. - Jestem Luke, doktor Corey. Wszystko bedzie dobrze. Nie zrobi ci juz krzywdy. Zaczela cos mowic, lecz wysiadl z samochodu i na powrot wkrecil glowice rozdzielacza. Przyjechal drugi woz strazacki, a liczba widzow po drugiej stronie ulicy wzrosla do kilkudziesieciu. Jeden strazak krzyknal do Luke'a: -Hej, bracie, co sie stalo? Mozesz usunac sie z drogi? -Przewod sie obluzowal - odpowiedzial Luke. - Juz nas nie ma. Wsliznal sie na przednie siedzenie, a calkowicie uleglego Speara zepchnal na Karen. Spearowi wszystko zaczynalo sie zlewac: swiatlo, ksztalty, barwy i czas, na niczym nie potrafil sie skupic. Probowal cos powiedziec, lecz wydawal tylko niewyrazne, gardlowe dzwieki. Ford szybko ozyl, Luke odjechal powoli i po chwili stanal. Kluczyki wsadzil do kieszeni, rozwiazal Karen, Spearowi zabral portfel. Oboje przesiedli sie do volkswagena i ruszyli, pozostawiajac za soba plomienie i chaos. Zadne z nich nie odezwalo sie ani slowem, dopoki nie oddalili sie od mostu Sagamore. Wreszcie, nie patrzac na nia, Luke zapytal: -Dobrze sie czujesz? -Taak. Pewnie, ze dobrze. Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 42 Przez dalsze dziesiec minut jechali w milczeniu. Luke byl skrepowany i nie wiedzial, co powiedziec, a tym bardziej, co zrobic. Zgodnie z zegarkiem, dawno minela druga. Silac sie na delikatnosc, odchrzaknal, przeciagnal sie i zerknal w prawo. Karen siedziala sztywna, wyprostowana, na podkulonej nodze, i obojetnym wzrokiem wpatrywala sie przed siebie. Samotna lza splywala po jej lewym policzku. Dziewczyna sprawiala wrazenie zmeczonej i bardzo kruchej.Luke przelknal sline i znow sprobowal sie odezwac. -Przykro mi z powodu pani matki - zaczal. -Dzieki. I mnie tez. Niech pan poslucha, panie doktorze - dodala - potrzebuje jeszcze dziesieciu minut, aby sie w tym polapac. Okej? -Mam na imie Luke. I prosze sie nie spieszyc. Zreszta chce odjechac troche dalej. Przez nastepny kwadrans slychac bylo tylko uspokajajacy warkot volkswagena i niekiedy siakniecie nosem albo cichy szloch Karen. Nagle, po trzech glebokich wdechach, obrocila sie na siedzeniu i oparla o drzwiczki. -Wiesz, musze przyznac - powiedziala - ze to dzieki tobie bylam dzis na jednej z dwoch czy trzech najbardziej tworczych i wyjatkowych randek w zyciu. Niewatpliwie robisz rzeczy... ach... w swoim stylu. Calkowicie zaskoczony, Luke odpowiedzial podobnie. -Myslalem, ze to ci sie spodoba. Zalezalo mi, zeby bylo proste. Gustowne, lecz nie jarmarczne. Wiesz, nam, wiejskim chlopakom, nie tak latwo jest wybrac odpowiedni wieczor dla dziewczyny z wielkiego miasta. Jesli naprawde dobrze sie bawilas, powinnismy zaplanowac cos podobnego na nastepny weekend; chocby spladrowanie i spalenie Rzymu. -Moze wolalabym puscic z dymem Paryz - odparla. - A skoro juz o tym mowa, czy naprawde spaliles moj dom i wysadziles w powietrze samochod? -Wtedy wydawalo sie to sluszne - powiedzial z zaklopotaniem. -I bylo. - Usmiechnela sie. - Dziekuje za wydobycie mnie z tarapatow. -C'est rien. Odezwala sie dopiero po paru minutach. -Luke, nie spie juz drugi dzien. Czy stac nas na motel? -Oczywiscie. Chyba jest tam na prawo. -Wiec jedz - powiedziala. - Tylko uwazaj. Wszystko tak sie ukladalo, ze wcale nie bylabym zdziwiona, gdybysmy zobaczyli szyld "Motel Tabesow", zupelnie jak w Psycho. -Poradzimy sobie - zapewnil. - Wystarczy mi tych magicznych zastrzykow dla Normana Batesa i jego matki. Ale niepokoi mnie jedno. -Och? Co mianowicie? -Kiedy ostatni raz bylem z toba w motelu, to wcale nie bylas ty. Pomoz mi rozproszyc watpliwosci. Kim jest Jackie? -Hm. Wdowa po swietej pamieci Arim? -Sprobuj jeszcze raz - powiedzial. -Mam. Pierwsza czarna zawodniczka pierwszej ligi. Druga baza dla Dodgersow. Srednia zyciowa odbic 280. -Daje ci ostatnia szanse, Karen, czy kimkolwiek jestes. Potem spimy w volkswagenie; ja na tylnym siedzeniu. -Dobra. - W jej glosie zabrzmiala rezygnacja. - Pewnie myslisz o mojej wspollokatorce, Jackie Gallante. Tylko nie oczekuj po niej za duzo. Jej zyciowa srednia odbic to chyba zaledwie okolo 110. Chichotali, kiedy ziewajaca recepcjonistka zapisywala ich nazwiska i dawala im klucz do pokoju 23 w motelu Bel-Aire w Weymouth. Luke stal nad umywalka, szorowal sobie twarz i przez uchylone drzwi relacjonowal przebieg wieczornych wydarzen. Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 43 -Wlasnie wtedy postanowilem sprobowac i pojechalem na przyladek, aby cie wyrwac z ich szponow. - Mowiac to, wszedl do pokoju. Wieksza czesc jego opowiesci nie zostala jednak wysluchana. Ubranie Karen lezalo w kacie na krzesle, ona sama zas spala smacznie.Luke zgasil swiatlo, wsliznal sie pod koc na drugim lozku i dlugo wpatrywal sie w mrok pokoju, dopoki nie pograzyl sie w mrokach snu. Godzine pozniej ocknal sie na tyle, aby zdac sobie sprawe, ze wlazla do jego lozka i znowu zasnela, przytulona do jego lewego boku. Wsunal reke pod jej plecy, ona zas ulozyla sie w wygodnym zaglebieniu. Niebawem zapadl w gleboki sen bez majakow. Obudzil sie pare minut po poludniu i stwierdzil, ze jest sam. Narzuciwszy ubranie, wypadl na dwor. Karen lezala pod rozlozystym klonem, na trawiastym pagorku na wprost Bel-Aire. Wsparta na lokciu, usmiechala sie do niego, kiedy przechodzil przez szose. Z bliska po raz pierwszy zauwazyl, ze jest dosc drobnej budowy; szczupla, o jasnej karnacji, na dziewczecy sposob sliczna. Wlosy w kolorze jesiennego zlota miala przyciete tuz nad ramionami, a w ich cieniu jej duze, owalne oczy byly mgliscie szare. Polksiezyc ciemnego siniaka pod prawym okiem wcale jej nie szpecil. Swieze wonie rozwijajacych sie roslin przesycaly kolejny cieply, roziskrzony wiosenny dzien. Promienie slonca przebijaly sie miedzy listkami stuletniego klonu i rzucaly krazki swiatla na ziemie. Kilka godzin lezeli w cetkowanym cieniu i opowiadali sobie rozne historie ze swego zycia. Nie wspominali o dziwacznym nastepstwie wydarzen, ktore przywiodly ich oboje w tak malo prawdopodobne miejsce. Karen, jak dowiedzial sie Luke, byla jedyna corka jedynaczki. Wychowala sie w Bostonie, lecz w wieku dwunastu lat wyslano ja do prywatnej zenskiej szkoly w Yermont. Jej ojciec albo umarl, albo odszedl, kiedy byla niemowleciem, i chyba niewiele wiecej o nim wiedziala. -Tylko o moim ojcu nie moglam swobodnie rozmawiac z matka - powiedziala. - Ona prawie nigdy nie plakala, ale ktoregos wieczoru, po tym, jak zasypalam ja dziecinnymi pytaniami o niego, znalazlam ja rozszlochana na kanapie. Nigdy wiecej nie zadawalam tych pytan. Moze dlatego tak trudno mi uwierzyc, ze po tylu latach nie potrafiles jakos pogodzic sie z ojcem. -Nie byloby ci tak trudno uwierzyc, gdybys go znala - odrzekl, skubiac lodyge malego mlecza. - Albo moze powinienem powiedziec "znala mnie i mojego ojca". W ciagu paru ostatnich lat napisalem do niego dwa razy, przeslalem wiadomosci, ale nie poruszylem powaznych tematow. Na zaden list nie odpowiedzial od razu, robil to dopiero po uplywie kilku miesiecy. Nigdy nie napomknal, ze pisalem, informowal mnie tylko o najnowszych osiagnieciach w dziedzinie medycyny, do ktorych sie przyczynil, i dorzucal pare linijek o tesknocie matki za mna. -Z nia tez sie nie widywales? -Matke widywalem. Ze dwa razy na rok przyjezdza do Lexington, do mojej siostry. Zwykle mowila, ze glupio zachowujemy sie obaj z ojcem i ze wystarczy, aby jeden wyciagnal reke do drugiego, a wszystko jakos sie ulozy. W koncu zmeczylo ja chyba to, ze niczego nie osiaga z ojcem w Marylandzie, potem zas napotyka na ten sam upor u mnie w Bostonie, bo teraz juz prawie nigdy o tym nie wspomina. -To naprawde smutne - powiedziala. - Po ukonczeniu college'u uznalam, ze dotad trzymano mnie pod kloszem, wiec pojechalam do Nowego Jorku i zaczelam pracowac w opiece spolecznej. Dziewiecdziesiat procent dzieciakow, ktore widuje, nie ma ojca, podobnie jak ja. A ty go masz, on przypuszczalnie bardzo cie kocha i wiele w zyciu osiagnal, tobie jednak brakuje sily, aby podniesc reke i go dotknac. Na pewno ktos, komu wystarczylo odwagi, aby zrobic to, co ty zrobiles zeszlej nocy, jest do tego zdolny. -Uwierz mi - powiedzial po chwili - to, co zrobilem w nocy, bylo polaczeniem desperacji i glupoty. Odwaga nie ma z tym nic wspolnego. -Kiedy slysze, jaki byles w stosunku do ojca, prawie ci wierze. - Przysunela sie i zaczela go calowac, najpierw delikatnie, potem mocniej i bardziej namietnie. - Mniejsza o odwage - Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 44 szepnela, kiedy staral sie utkwic wzrok w lisciu, aby nie dostac zawrotu glowy. - Zrobiles dla mnie cos niewiarygodnego, cudownego. Zamierzam sie przekonac, co w twoim zyciu jest do zrobienia, i w miare moznosci pomoc ci w tym.Pare minut pozniej byli juz w pokoju, nieporadnie rozbierali sie nawzajem, a potem kochali. Ona owijala wokol niego smukle cialo, jedrnymi piersiami ocierala sie o jego tors, potem o usta. Czul podniecenie, narastajace szybko... za szybko, jak sobie uswiadomil. Kilka razy odetchnal gleboko i sprobowal zwolnic tempo. Z kolei ona wetknela mu jezyk do ucha i calowala go z coraz wieksza pasja. Wargami sunela po jego szyi, po calym ciele. Juz kiedy ja wzial, usilowal choc troche zapanowac nad podnieceniem. Po paru sekundach jednak skonczyl. Zaklal, odwracajac glowe. -Tylko nie to, do cholery. -Hej, Luke - szepnela Karen uspokajajaco. - Jesli ta "cholera" oznacza, ze za wczesnie miales orgazm, nie powinienes sie przejmowac. Jestesmy dla siebie nowi, calkiem nowi. Czego oczekujesz? Ja prawie go mialam, kiedy cie calowalam na tym pagorku. Jestes piekny dla oka i seksowny w dotyku. Ja chyba tez. Pochlebia mi swiadomosc, ze tak na ciebie podzialalam. Czy nie mozemy polezec, tylko sie obejmujac? A kochac pozniej. Musisz wiedziec, ze w zaden sposob nie moglbys mi sprawic rozczarowania. Popatrzyl na nia, ale zadna odpowiedz nie przychodzila mu do glowy. Po krotkiej przerwie znow sie kochali i Luke poczul radosne odprezenie, jakiego nie doznawal od pierwszych chwil, ktore spedzil z Sara. Potem, gdy lezeli spokojnie, wpatrzeni w siebie, Karen dotknela jego ust palcem. -Doktorze Corey - rzekla - trzymaj sie mnie nadal, jesli mozesz. Mysle, ze mamy sobie duzo do powiedzenia. Jeszcze pozniej ubrala sie i poszla po paste do zebow, szampon i zimne mieso na obiad. Po jej wyjsciu Luke poszukal czegos do czytania. W pokoju byla tylko jak zawsze Biblia gedeonitow oraz przewodnik po przyladku Cod i poludniowym wybrzezu. "Strathmore, Massachusetts - przeczytal Luke - to zapewne najspokojniejsze i najbardziej malownicze ze wszystkich miast gornego przyladka. Przybysz stwierdzi, ze z miasta, zyjacego w goraczkowym pospiechu, przeniosl sie do bezczasowej wioski, kiedy bedzie przemierzal waskie, wysadzane drzewami ulice, mijal okazale stare domostwa, czesto jeszcze z epoki wielkich drewnianych zaglowcow". Rozesmial sie i pokrecil glowa, bo zakrawalo to na ironie. Nagle do pokoju wpadla Karen. -Moj Boze, Luke! - wykrzyknela. - Wlacz telewizor. Nadaja teraz wiadomosci. - Wygladala tak, jakby uszla z niej ostatnia kropla krwi, a padajac na brzeg lozka, nie panowala nad drzeniem. -Opanuj sie - powiedzial uspokajajacym tonem lekarza. - Po tym, co przeszlismy, na pewno nie ma rzeczy, z ktora we dwoje nie umielibysmy sobie poradzic. Wez te poduszki, podloz sobie pod plecy i sprobuj wziac sie w garsc. Zobacze, czy potrafie zlapac wiadomosci. -Och, Luke, to bylo straszne. - Lkala. - W sklepie mieli maly telewizorek za lada i raptem... prosze cie, moze bedzie cos z Bostonu. -Oto glowne wydarzenie wieczoru w skrocie - glos prezentera o pare sekund wyprzedzil obraz. - Lekarz z przyladka Cod poszukiwany w zwiazku z brutalnym gwaltem i uduszeniem bostonskiej modelki. Dalsze szczegoly w wiadomosciach o jedenastej. Komunikaty na biezaco. Luke'owi pokoj zawirowal przed oczami, a zoladek podszedl do gardla. -O Boze, nie - powtarzal w kolko. -Zamordowali ja, Luke - wrzeszczala Karen histerycznie. - Zgwalcili i zamordowali. Nie chciala im pomoc, wiec jej grozili. Blagala tylko, zeby nie pokaleczyli jej twarzy. A teraz ja zamordowali. Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 45 Choc sam byl roztrzesiony, Luke mocno ja obejmowal. Nie znajdowal najprostszych slow, by ja uspokoic. Przypomnial sobie piekna twarz i nieskazitelne cialo Connie Evans, w uszach rozbrzmialy mu jej blagania o pomoc.W koncu zaczal zmieniac kanaly, szukac innego programu lokalnego. Kiedy trafil na kanal czwarty, obojgu dech zaparlo. Na ekranie ukazala sie jego fotografia en face, w mundurze, zrobiona w wojsku tuz przed zwolnieniem ze sluzby. Pelni niedowierzania sluchali o smierci Connie Evans. -Na krotko przed poludniem - mowil prezenter - pokojowka odkryla cialo i powiadomila kierownika bostonskiego Sheratonu, ktory wezwal policje. Ofiara zostala ciezko pobita i wykorzystana seksualnie, nastepnie zas uduszona. W zwiazku z morderstwem poszukiwany jest lekarz z przyladka Cod, doktor Lewis T. Corey. Wedlug zrodel policyjnych widziano, jak trzydziestoszescioletni Corey wchodzi do hotelu z panna Evans wieczorem w dniu poprzedzajacym jej smierc. Nikt nie zglosil, ze widzial pozniej wychodzacego z pokoju Coreya lub ofiare. Koroner George Kimball stwierdzil, ze zgon nastapil mniej wiecej o trzeciej nad ranem. Coreya, odznaczonego weterana wojny w Wietnamie, zidentyfikowano na podstawie znalezionych w pokoju odciskow palcow. Dwudziestodwuletnia panne Evans zatrudniala dorywczo bostonska agencja modelek Diamont Girls. Ofiara mieszkala w Quincy, lecz w hotelu zameldowala sie pod nazwiskiem Karen Samuels z Nowego Jorku. Pokazano ekscytujaca fotografie upozowanej Connie. Wdziecznie obracala sie w lekkiej jak mgielka bialej sukni, z odrzucona do tylu glowa i rozwianymi dlugimi czarnymi wlosami. Jej usmiech przywolywal na mysl obiad przy swiecach i curvoisiera przy kominku. -Podejrzany Corey jest lekarzem pierwszego kontaktu w Strathmore. Stan wolny. Ekran znow wypelnila jego fotografia w mundurze, podczas gdy glos z udana obojetnoscia mowil dalej: -Jestesmy z kamera w Strathmore, gdzie reporterka Rhoda Martin zaraz przeprowadzi wywiad z doktorem T. Kennerem Putnamem, starszym wspolnikiem w miejscowym Zespole Medycznym, zatrudniajacym doktora Coreya. Na ekranie pojawila sie ladna mloda brunetka z duzym okraglym mikrofonem w rece oraz Ken Putnam, odprezony, lecz z zacisnietymi ustami. -Jestem tu, na przyladku Cod, z doktorem Kennerem Putnamem, wspolnikiem podejrzanego o zabojstwo Lewisa Coreya. Panie doktorze, od jak dawna zna pan doktora Coreya? -Od ponad czterech lat wspolnie z doktorem Coreyem prowadzimy praktyke lekarska, Rhodo. - Widac bylo, ze Putnam, ktory obycie z telewizja zawdzieczal wieloletniej dzialalnosci politycznej, zachowuje swobode i opanowanie. Patrzyl prosto w kamere i spokojnie odmierzal slowa. -Kiedy ostatni raz rozmawial pan z doktorem Coreyem? - zapytala Rhoda Martin. -W sobote rano zrobilismy razem obchod, Rhodo. Od tego czasu sie nie odezwal. -Czy w te sobote wydawal sie czyms niezwykle wzburzony? -Wlasciwie nie, Rhodo. -Daj spokoj, Ken - rzucil Luke drwiaco. - Czy to nie zbytnia poufalosc? Jeszcze raz zwroc sie do niej po imieniu, a pewnie zechce umowic sie z toba na randke. -Poprzedniego dnia - ciagnal Putnam - doznal lekkich obrazen nogi i glowy w wypadku samochodowym, ale poza tym byl chyba w dobrym nastroju. Nie moge uwierzyc, aby doktor Corey mial cos wspolnego z ta ohydna zbrodnia. Jesli nas oglada, prosze go, niech sie sam zglosi. -Bardzo panu doktorowi dziekuje. Rozmawialismy z doktorem Kennerem Putnamem, wspolnikiem podejrzanego o zabojstwo Lewisa Coreya. Doktor Putnam zaapelowal do doktora Coreya, aby skontaktowal sie z nim lub z policja. Z przyladka Cod mowila dla kanalu czwartego Rhoda Martin. -Dziekuje, Rhodo. Jesli idzie o sprawy krajowe... Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 46 Przez kilka minut zadne z nich nie moglo sie odezwac. Ich krotka sielanka skonczyla sie jak nozem ucial. Na blogie pol dnia uwolnili sie od koszmaru, zerwali irracjonalny lancuch przemocy i zamieszkali w krainie tkliwosci, slow i uczucia.Ten swiat raptem zniknal. Jak drobnymi stworzonkami morskimi, porwanymi fala, znow miotaly nimi niezrozumiale sily, rzucaly ich tam, gdzie zadne z nich nie chcialo sie znalezc. Luke mowil glosem drzacym, zalamujacym sie, coraz cichszym; jego podpuchniete oczy blyszczaly, rece mocno zaciskaly sie na jej dloniach. -Nie popuszcza - powiedzial. - Nie dadza spokoju. A kiedy dostana to, czego chca, rozwala nas bez chwili namyslu. Ta biedna dziewczyna do wczoraj nie wiedziala o naszym istnieniu, teraz zas nie zyje z powodu czegos, co jest w naszych rekach. Juz czas, Karen. Nabierz tchu i opowiedz mi wszystko na temat klucza. Wszystko. Siedziala na lozku nieruchomo, z podniesiona glowa i podkulonymi nogami. Nie szlochala, tylko jakby go nie widzac, wpatrywala sie w coraz gestszy mrok. Luke znowu dostrzegl w jej oczach blysk sprzeciwu, ktory zaczal mu sie z nia kojarzyc. -Luke - zapytala w koncu - czy ci ludzie sa w jakis sposob odpowiedzialni za smierc mojej matki? -Nie sadze. Zapewne od dawna miala wysokie cisnienie, ale nigdy nie zwrocila sie z tym do lekarza. -Ten Spear, ktory mnie wepchnal do samochodu, wiesz, matka go kochala. Krecil sie kolo niej kilka lat i napisala mi, ze w koncu, po parokrotnych oswiadczynach, zgodzila sie wyjsc za niego za maz. Byla naprawde urocza kobieta. -Bez watpienia - powiedzial Luke, widzac, z jakim trudem Karen nad soba panuje. Starannie dobieral slowa. - To ona namalowala te mariny w waszym salonie? -Nalezaly do jej ulubionych - odparla Karen. - Dran nie odstepowal jej, bo chcial dostac klucz, prawda? Luke zdolal odwrocic wzrok, ale zabraklo mu slow. -Ciesze sie, ze miala taka smierc - powiedziala Karen gwaltownie. - Bog raczy wiedziec, co by jej zrobil, gdyby dostal to, czego chcial. Zaluje, ze go tam nie zabiles, naprawde zaluje. -Prosze cie, kochanie, posluchaj - odezwal sie cicho. - Im bardziej bedziemy wkurzeni, tym latwiej popelnimy blad. Musisz byc niezwykle opanowana, a moze uda nam sie z tego wybrnac. Pochylila sie i mocno scisnela go za szyje. -Jesli wyjdziemy z tego calo, ty pacanie, do konca zycia bedziesz mial rece pelne roboty z ta oto kobieta. Jestes na to przygotowany? -Zaryzykuje. No, wiec ile wiesz? -Mniej, niz moglbys sie spodziewac - zaczela. - Niemal odkad siegam pamiecia, matka nosila ten klucz przylepiony do kostki albo do przegubu. Prawie na pewno mial zwiazek z mezczyzna, u ktorego pracowala w Bostonie. -Opowiedz mi o nim - poprosil Luke. -Byl jakims biznesmenem, a ona jego sekretarka. Na imie mial Peter, ale chyba nigdy nie slyszalam jego nazwiska. Chociaz wlasciwie z nami nie mieszkal, byl dla mnie niemal jak ojciec. Kiedy mialam szesc czy siedem lat, zaczal spedzac z nami duzo czasu. Przynosil mi prezenty, na moje urodziny zabieral mnie do zoo. Wedlug mnie bardzo sie z matka kochali, mimo iz wygladal na znacznie starszego od niej. Umarl, kiedy mialam dziesiec albo jedenascie lat. Wtedy jedyny raz bylam na pogrzebie. Spear kazal spalic matke w krematorium bez zadnego pogrzebu na dzien przed moim przyjazdem do domu. Jak to sie skonczy, chce jej wyprawic pogrzeb. Prawdziwy, z kwiatami, muzyka i wszystkimi jej przyjaciolmi, w pokoju pelnym jej obrazow. To byloby piekne, prawda? -To bedzie piekne - powiedzial z naciskiem. - Twoim zdaniem klucz dal jej ten Peter? -Prawie na pewno. Mniej wiecej w rok po jego smierci matka wyslala mnie do szkoly prywatnej. Chyba wtedy, w 1963 roku, miala klucz. Nigdy o tym nie rozmawialysmy, tylko ten Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 47 jeden raz, kiedy przyjechalam na wakacje z college'u. Wydala na moja czesc obiad, a po wyjsciu gosci przegadalysmy wiele godzin. Musiala byc podchmielona, bo belkotala i co pewien czas zalewala sie lzami. Mowila o tym, jaka jest samotna po smierci Petera i jak on mnie kochal. Pozniej powiedziala, ze schowal dla nas cos bardzo wartosciowego i dopoki ona do tego nie zajrzy, zawsze bedzie miec pieniadze i poczucie bezpieczenstwa.Luke, wychylony do przodu, ze zdumieniem sluchal tej opowiesci. -Potrafisz sobie wyobrazic, co to bylo? - zapytal. -Nie. Matka chyba tez nie wiedziala. Raz na miesiac pojawiala sie w domu albo w jej samochodzie koperta z pieniedzmi. O ile wiem, matka nie znala ich zrodla. Ale ze sprzedazy swoich obrazow nie moglaby zyc i posylac mnie do college'u. -Szantaz - szepnal Luke. -Co? -Co mogloby miec dla kogos tak wielka wartosc pod warunkiem, ze pozostanie u niej? Jestes pewna, ze matka nie wiedziala, co to takiego ani skad pochodza pieniadze? -Jesli wiedziala, trzymala to przede mna w tajemnicy, a po tej nocnej rozmowie ja chyba nie chcialam wiedziec. -Ale musiala ci przeciez powiedziec, do czego jest klucz. Gdzie to cos jest schowane. -Mozesz mi wierzyc lub nie, ale zanim te kreatury mnie zwiazaly i zaczely bic, nie bylam nawet pewna, czy klucz ma zwiazek z pieniedzmi, ktore ona dostaje. Powiedziala mi tylko cos, co moze... zaczekaj sekunde... -Co to takiego, skarbie, przypomnij sobie? Patrzyla teraz przed siebie, w dal. Z zacisnietymi szczekami, mruzac oczy, wpatrywala sie poprzez mrok w scene z zamierzchlej przeszlosci. Glowe miala przekrzywiona, a mowila bardzo wolno, jakby z wielkim wysilkiem odgrzebywala slowa w pamieci. -Tak, to bylo tamtej nocy po przyjeciu. Plakala, potem sie smiala. Mowila, jaka byla dumna, ze poszlam do college'u i ze tak sprytnie wymykalam sie do mojego kacika dumania, gdzie spedzalam dlugie godziny, wygladajac przez okno. Luke obserwowal ja zafascynowany. -Pozniej powiedziala, ze moj kacik dumania to miejsce bardzo specjalne. Mowila, ze on zawsze tam bedzie, a jesli kiedys popadne w tarapaty, bede mogla tam pojsc, posiedziec sama i znalezc odpowiedzi na nekajace mnie pytania. -Kacik dumania? - powtorzyl Luke zdziwiony. Zdolala sie usmiechnac. -Tak nazywalam miejsce pod oknem w domu mojej opiekunki. Chodzilam tam, kiedy mialam jakies klopoty. Znajdowalo sie na strychu, a okno bylo ladne, okragle, podzielone drewnianymi listwami jak duzy szklany tort. -Czy to bylo w Bostonie? -Tak, o pare przecznic od naszego dawnego domu. Przesiadywalam tam po szkole, kiedy matka byla w pracy, a czasami zostawalam na noc, kiedy szla gdzies z Peterem. Po wyjezdzie do internatu bywalam tam rzadko, po naszej przeprowadzce na przyladek juz ani razu. -Kiedy sie przenioslyscie? -Z gora dziesiec lat temu. Myslisz, Luke, ze klucz pasuje do tego domu? -Wszystko wydaje sie mozliwe - odparl. - Ale skad twoja matka mogla wiedziec, ze kacik dumania bedzie tam, ilekroc zechcesz do niego pojsc? Opowiedz mi o tym domu i swojej opiekunce. Co pamietasz? -Och, to byl piekny stary dom. Mieszkalysmy w Mattapanie, a on znajdowal sie w podobnej dzielnicy. Moja opiekunka miala na imie Theona. Byla olbrzymia Murzynka, najmilsza, najcudowniejsza osoba na swiecie. Wiesz, gdzie jest Mattapan? -Tak, chyba w poblizu Dorchester. O ile jednak pamietam, to dosc nieciekawa dzielnica. -Juz wtedy zaczynala zmieniac charakter. Wydaje mi sie, ze wlasnie dlatego matka postanowila przeniesc sie na przyladek. Zreszta chciala byc blizej morza. Bardzo lubila malowac plaze i tereny bagniste. Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 48 -Zaczekaj - wykrzyknal podniecony. - Musze to sobie uporzadkowac. Twoja matka sugerowala, ze dom tej Theony bedzie zawsze dla ciebie otwarty? W jakim wieku jest Theona? Wiesz, czy jeszcze zyje?-O tak, dowiedzialabym sie, gdyby cos jej sie stalo. Rok w rok przysyla nam kartke na Boze Narodzenie. Matka probowala ja namowic, zeby odwiedzila nas na przyladku, ale chyba zawsze uniemozliwiala jej to choroba. Jest znacznie starsza od matki. Przypuszczam, ze zanim podjela sie opieki nade mna, zdazyla odchowac wszystkie swoje dzieci. -Ale dlaczego ten dom? Czy byl wlasnoscia Theony? -Nie mam pojecia. -Myslisz, ze potrafilabys go odnalezc? -Chyba tak. Nad frontowymi drzwiami mial piekne okragle okno witrazowe. Okno w moim kaciku dumania znajdowalo sie od tylu. Na pewno, gdybysmy pojechali do naszego dawnego domu, umialabym stamtad trafic. -Wiec musimy jechac do twojego dawnego domu. Ale trzeba najpierw wziac klucz. -To znaczy, ze go nie masz? -Nie, wyslalem go na moje nazwisko do Srodmiejskiego Zajazdu dla Zmotoryzowanych i... cholera, ciekawe, czy uznali, ze rezygnuje z pokoju, bo nie zglosilem sie ubieglego wieczoru. Karen, musimy sie dostac do telefonu. Budke telefoniczna znalezli w poblizu. Luke z ulga uslyszal zapewnienie, ze pokoj jest nadal dla niego zarezerwowany. Nastepnie, mozliwie najbardziej rzeczowym tonem, zapytal, czy nie ma korespondencji dla Francisa Sullivana. -Jest dla pana list, panie Sullivan. -Bardzo dziekuje. Wroce z zona do Bostonu troche pozniej. -W takim razie bedzie pan musial ponownie sie zameldowac. Jest dodatkowa oplata za druga osobe. -Doskonale. Jedno z nas przyjedzie wieczorem, zaplaci i odbierze poczte. -Dziekuje, ze pan zadzwonil. Luke zatelefonowal tez do siostry, ktora zgodnie z jego przewidywaniami szalala z niepokoju. -Och, Luke, gdzie jestes? Nic ci sie nie stalo? - zapytala drzacym glosem. -Jestem zdrowy i caly, Liz. Wiesz, ze nie zrobilem krzywdy tej dziewczynie. -Oczywiscie, ze wiem, ale byli tu dwa razy, szukali cie. Mysle, ze teraz obserwuja dom. Dzwonila matka. O tej historii pisza juz waszyngtonskie gazety. Podobno tata jest okropnie zdenerwowany. -Ciekawe, czy z mojego powodu, czy dlatego, ze to zaszkodzi jego wizerunkowi. -Prosze cie, Luke... W tej chwili rozlegl sie cichy, lecz nieomylny trzask na linii. -Do diabla, Liz, zalozyli ci podsluch albo inne urzadzenie. Czy ty... -Luke, przestan! Wiesz, ze nigdy nie zrobilabym czegos takiego. -Przepraszam, Liz, naprawde. Sluchaj, nie zalamuj sie. Wszystko sie jakos wyjasni. Zadzwon do matki i powiedz jej, ze nic mi nie jest. Kocham cie, Liz. Do widzenia. Pare minut pozniej, po powrocie do swojego pokoju, obejrzeli rozlozona na lozku zawartosc portfela Jima Speara. Oprocz stu piecdziesieciu dolarow gotowka interesujace byly dwie karty kredytowe i prawo jazdy. A takze wizytowka, na ktorej Spear figurowal jako konsultant w dziedzinie inwestycji. Luke juz mial ja wyrzucic, kiedy spostrzegl zanotowany na odwrocie numer "Stonehill, 549-2477". Wsunal ja wraz z innymi cennymi przedmiotami do wlasnego portfela. -Teraz musimy znalezc bezpieczny sposob poruszania sie po Bostonie. Masz jakis pomysl? - zapytal. -Farba do wlosow i wasy? - podsunela. Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 49 -Moze jeszcze klapka na oko i drewniana noga - odrzekl niezbyt entuzjastycznie. Nagle rozpogodzil sie i rozesmial: - Mam, to doskonale.-Slucham, panie magiku. -Rzecz naprawde prosta i powinna byc skuteczna. Zamiast sie maskowac, bedziemy w miare moznosci jak najbardziej rzucac sie w oczy, ale w taki sposob, ze ludzie beda usilowali na nas nie patrzec. -Sadzisz, ze siniak na twojej glowie moze wplywac na ocene sytuacji? - spytala. -Smiesz kwestionowac slowa pomyslodawcy i uczestnika wielkiej operacji desantowej na Redfern Terrace? Wstydz sie. Poza tym musimy cos zrobic, a ja naprawde nie czuje sie bezpieczny, kiedy pomysle, ze tylko farba do wlosow i sztuczne wasy mialyby mnie chronic przed dozywotnim wiezieniem. Albo czyms gorszym. -Dobra, sir Luke - powiedziala. - Jaki jest plan? Po uplywie poltorej godziny wolno podazali Boylston Street w strone bostonskiego parku. Karen, w nowo nabytym trenczu i miekkim zielonym kapeluszu, popychala na wozku Luke'a. On mial na glowie irlandzki sportowy kapelusz i byl po pachy owiniety brazowym kocem, niedbale przerzuconym przez oparcie w taki sposob, ze zakrywal wymalowany z tylu napis SZPITAL MIEJSKI. W szpitalu nikt sie nie dziwil, kiedy wywozila go przez ruchliwy oddzial naglych przypadkow na jednym z tamtejszych wozkow. Ten brak reakcji nalezy w pierwszym rzedzie przypisac talentowi, z jakim Luke gral pacjenta z porazeniem mozgowym, wykonujac nawet spazmatyczne, niekontrolowane ruchy ramionami i twarza. Pomysl Luke'a zrodzil sie z bliskiej przyjazni, jaka przed paru laty laczyla go z innym praktykantem. Lekarz ten, Stan Willman, cierpial na silne porazenie mozgowe. Jego zaburzenia ruchu byly tak krepujace dla otoczenia, ze wiele osob nie potrafilo w nim dostrzec zapewne najznakomitszego lekarza, jaki kiedykolwiek odbywal praktyke w miejskim szpitalu. -Zaloze sie o obiad u Lochobera - powiedzial kiedys Luke'owi - ze moglbym przez tydzien nosic zywego grzechotnika na ramieniu, a ludzie by tego nie zauwazyli, bo tak bardzo by sie starali omijac mnie wzrokiem. Po nieudanej probie podjecia prywatnej praktyki Willman rozpoczal wreszcie kariere wykladowcy i badacza. Luke czytal wiele waznych prac, ktore wyszly z jego laboratorium. Zgodnie z przewidywaniami Luke'a mogli bez przeszkod poruszac sie po ulicach Bostonu, ogladac wystawy, a nawet zjesc obiad pod kawiarnianym parasolem. Zaden z policjantow, mijanych po drodze, nie zwrocil na nich uwagi. Dotarli do Srodmiejskiego Zajazdu dla Zmotoryzowanych, gdzie Karen, wchodzac frontowymi drzwiami, zdjela plaszcz i pokazala sie w bialej, koronkowej, przezroczystej bluzce. Do tego stopnia oszolomila niemlodego recepcjoniste, ze doslownie sie potknal, kiedy gnal po list do jej meza. Pare minut pozniej zatrzymali taksowke i zaladowawszy wozek do bagaznika, kazali sie zawiezc na Mattapan. Pochwala za Odwage Odznaczenie Armii Stanow Zjednoczonych Srebrna Gwiazda z Dewiza Zwyciestwa Kapitan Lewis Tyler Corey III Sluzba Medyczna Stanow Zjednoczonych Waszyngton, Dystrykt Kolumbii 8 grudnia 1970 Po szesciu miesiacach sluzby w Republice Wietnamu kapitan Corey poprosil o przeniesienie do Medycznego Zespolu Reagowania Trzeciego Dowodztwa Grupy w Bien Hoa. Przed swoim przeniesieniem dobrze pelnil sluzbe z dala od Unii frontu jako lekarz zespolu Milphapp w sierocincu TayNinh. Poznym popoludniem 21 wrzesnia 1969 Corey ochotniczo Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 50 poszedl na patrol z plutonem Pierwszego Pulku Kawalerii Stanow Zjednoczonych. Nagle patrol dostal sie pod ciezki ostrzal mozdzierzowy. Trzej zolnierze natychmiast odniesli rany i lezeli na otwartym polu. Ogien nieprzyjacielski byl tak silny, ze dotarcie do nich wydawalo sie niemozliwe. W obliczu tego ognia i wzmagajacego sie ognia zaporowego z mozdzierzy Corey pognal na srodek pola i przeniosl najpierw jednego, potem drugiego z rannych w stosunkowo bezpieczne miejsce w otaczajacej dzungli. Podczas drugiej wyprawy raniony w noge, mimo to, kulejac, wyszedl na srodek pola po trzecia ofiare. Byl oddalony zaledwie o kilka krokow od bezpiecznego miejsca, kiedy w poblizu rozerwal sie pocisk mozdzierzowy, ciezko raniac go w nogi i plecy i zabijajac niesionego zolnierza. Pierwszych dwoch rannych ewakuowano razem z Coreyem i wszyscy przezyli.Ta smiala akcja i calkowitym lekcewazeniem niebezpieczenstwa kapitan Corey bezposrednio przyczynil sie do uratowania zycia swoim dwom towarzyszom. Za ten bohaterski czyn uchwala Kongresu i Armii Stanow Zjednoczonych zostal odznaczony Srebrna Gwiazda z Dewiza Zwyciestwa. Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 51 CZESC III Czterdziesci kilometrow od Bostonu, w odleglym zakatku Lincoln w stanie Massachusetts, szary cadillac eldorado z chrzestem opon sunal po zwirowanym podjezdzie przez gesto zadrzewiony teren. Dzieki przemyslanym przepisom strefowym i absurdalnym cenom nieruchomosci Lincoln pozostaje jedna z najbardziej ekskluzywnych i niedostepnych sypialni Bostonu. "W Lincoln nie mozna wlasciwie kupic duzej posesji - czesto powtarzaja klientom posrednicy. - Tam trzeba sie urodzic". Cadillac przejechal podjazdem piecset metrow, zanim dotarl do ciezkiej metalowej bramy, zawieszonej na dwoch kamiennych slupach, wysokosci dwoch i pol metra i ponad metr grubosci. Reflektory oswietlily wmurowana w jeden z filarow czarna metalowa tabliczke z wypisana wypuklymi zlotymi literami nazwa STONEHILL. Kierowca nie pofatygowal sie, aby oznajmic o swoim przybyciu, nie wysiadl tez z samochodu. W mgnieniu oka jednak wylaczono prad o napieciu dziesieciu tysiecy woltow, przebiegajacy przez brame i prawie niewidoczne druciane ogrodzenie za kamiennymi filarami. Dwaj mezczyzni, kazdy z rewolwerem w jednej i potezna latarka w drugiej rece, podeszli do wozu i oswietlili najpierw kierowce, potem tylne siedzenie. Zgodnie z rytualem, kierowca opuscil szybe i podal jednemu z nich kluczyki. Ten po otworzeniu i zbadaniu zawartosci bagaznika zwrocil kierowcy kluczyki, nastepnie machnieciem reki zezwolil mu na przejazd.Jakies czterysta metrow za brama las nagle sie rozstapil, ukazujac rozlegly, idealnie utrzymany gazon, otoczony kolistym podjazdem wielkosci toru wyscigowego. Wokol duzej, misternie rzezbionej marmurowej fontanny posrodku trawnika rosly w kilku rzedach nienagannie przystrzyzone krzewy. Na samym koncu podjazdu wznosila sie elegancka rezydencja z bialej cegly. Stonehill, dom wzorowany na wielu budynkach w stylu Long Island, mial szeroka werande, liczne kominy, spadziste dachy i roznorakie intrygujace wiezyczki. Wygladalo na to, ze w ogromnej rezydencji pala sie doslownie wszystkie swiatla, jednak procz cadillaca nie bylo widac innych pojazdow. Kierowca wysiadl i po dwunastu marmurowych stopniach przemknal do drzwi frontowych z wdziekiem poruszajacego sie harmonijnie sportowca. Ciemny, dobrze skrojony garnitur podkreslal jego bardzo wysoki wzrost, wyjatkowa szerokosc barow i wciecie w pasie. Twarz gladka, bez zmarszczek, i faliste blond wlosy nadawaly mu wyglad filmowego idola, ktorym kiedys tak bardzo pragnal zostac. Zatrzymal sie tuz przed masywnymi debowymi drzwiami, wyjal zza pasa niezwykly rewolwer o dlugiej lufie i zawiesiwszy go na jednym palcu, wyciagnal przed siebie rece, obrocone dlonmi do gory. Drzwi cicho sie otwarly, a on wszedl do przestronnego, jasno oswietlonego holu. Dwaj mezczyzni podeszli po czarno-bialej mozaikowej posadzce, odebrali mu bron i marynarke; nastepnie wprowadzili go do olbrzymiego, wylozonego orzechowa boazeria gabinetu pana Alberta Juliana. Gosc ruszyl prosto do baru i nalal sobie brandy, bo wiedzial, ze gospodarz kaze mu czekac i pojawi sie nie wczesniej niz za piec minut. Rozsiadl sie wiec w miekkim fotelu, pociagal drinka i bladoniebieskimi oczami wodzil po bogatym wnetrzu. Nazywal sie Damian Steele i od lat sam plawil sie w zbytkach, a choc nie mial az takiego majatku jak Albert Julian, mogl sobie pozwolic na zakup willi w Yirgin Gordo, Aspen i na hiszpanskiej Riwierze. W wieku lat trzydziestu dziewieciu Damian Steele osiagnal szczyt zawodowej kariery. Jego honoraria byly tak wysokie, ze wystarczaly mu trzy zlecenia rocznie. Od prawie pietnastu lat byl platnym zabojca i zawsze wykonywal zadania. Mimo to zadna policja na swiecie nie miala chocby jego zdjecia, odcisku palca czy rysopisu. Przestrzegal zasady, ze prace zalatwia mu agent w Nowym Jorku. Tylko zyczenie kogos, kto zajmowal taka pozycje jak Julian, moglo go sklonic do osobistego stawiennictwa celem omowienia szczegolow. Jego honorarium wynosilo kazdorazowo sto tysiecy dolarow plus koszty, a mimo to oferty znacznie czesciej odrzucal, niz przyjmowal. Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 52 -Witaj w Stonehill, Damianie. - Albert Julian wkroczyl do gabinetu.Steele wstal i serdecznie uscisnal czlowieka, ktory dal mu kilka najwczesniejszych zlecen i jeszcze od czasu do czasu powiekszal sume na jego koncie w banku szwajcarskim. -Milo mi cie widziec, Don Alberto. Dobrze wygladasz. -Zapamietaj, Damianie, ze czasy Don Alberta dawno minely - powiedzial Julian. Byl w czerwonym jedwabnym szlafroku i poruszal sie zwawo, bynajmniej nie jak siedemdziesieciolatek, Z gestymi siwymi wlosami i orlim nosem mial taka prezencje, ze dobrze by pasowal do kazdej ambasady czy sali konferencyjnej. - Jestem wdzieczny za wsparcie, udzielone w tak krotkim terminie. -To ja jestem panu wdzieczny. Gdyby nie panska pomoc, moze nadal skamlalbym o epizodyczne rolki gdzies w Hollywood. Nawiasem mowiac, zdazylem juz dzis zajac sie ta drobna sprawa na przyladku Cod. Nazwalbym to bardzo nieszczesliwym wypadkiem. -Wyszedlem z blednego zalozenia, ze ten niewydarzony Spear potrafi zrobic cos, jak nalezy. Bardzo bym chcial, Damianie, aby moj syn Carl przysluchiwal sie naszej rozmowie. Odpowiedzialnosc za tak duza organizacje zaczyna mi ciazyc i mam nadzieje, ze Carl wkrotce przejmie moje obowiazki. -Jak pan sobie zyczy, Don Alb... panie Julianie. Bede rad, jesli sie do nas przylaczy. Julian oddalil sie na krotko i wrocil z synem, mlodzienczym odbiciem ojca, tyle ze kruczoczarnym. Po grzecznych prezentacjach nalal trzy drinki i dopiero wtedy rozsiadl sie w duzym fotelu na wprost Steele'a. Carl z uszanowaniem zajal miejsce po prawej rece ojca, na stojacej w poblizu dwuosobowej edwardianskiej kanapce. -Carl - zaczal Julian - chce wyrazic zadowolenie ze sposobu, w jaki zalatwiles te sprawe z dziewczyna w Bostonie. - Mlodszy Julian skromnie spuscil oczy. - Dopilnuj, aby ludzie, ktorzy osobiscie wykonali robote, dostali nalezyte wynagrodzenie. Musisz sie nauczyc hojnosci w stosunku do tych, ktorzy dobrze ci sluza, a bezwzglednosci w stosunku do tych, ktorzy zawodza. Damian zechcial nam pomoc w okazaniu niezadowolenia panu Spearowi. Moim zdaniem komendant policji jest dla nas na tyle cenny, ze ten jeden raz mozemy mu darowac. - Carl kiwal glowa, lecz milczal. -Czasy sa ciezkie, Damianie, o wiele jednak latwiejsze niz kiedys. Od lat usilujemy stworzyc sytuacje, zapewniajaca wzrost ekonomiczny i bezpieczenstwo naszym dzieciom i wnukom. Na ogol wyeliminowalismy juz konkurencje w roznych dziedzinach naszej dzialalnosci. Rodziny w Chicago, Miami, Las Yegas i na wybrzezu sa zadowolone i po raz pierwszy w historii zyja w zgodzie. Obecnie, w przeddzien naszego najwiekszego osiagniecia, pojawily sie trudnosci. Poniewaz stalo sie to na naszym terenie, inne rodziny patrza z uwaga, ciekawe, jak je przezwyciezymy. Dzwoniono juz z Chicago i z Los Angeles, wyrazajac zaniepokojenie zwloka w usunieciu tego potencjalnego zagrozenia dla naszego programu. Steele sluchal uwaznie. Jego opalona twarz byla jak pozbawiona wyrazu maska. Wiedze o wspomnianych przez gospodarza organizacjach mial bardzo powierzchowna, slyszal, ze w ostatnich latach jedno zrodlo wladzy zdolalo polaczyc grupy przestepcze z calego kraju w sposob, ktorego jak dotad nie uwazano za mozliwy. -Chyba najlepiej bedzie, jesli zapoznam cie z tlem zaistnialej sytuacji, zanim poprosze o znalezienie z niej wyjscia. -Panie Julianie - przerwal Steele. - Wie pan, ze nie musze wiedziec wiecej, niz pan chce mi zdradzic. Juz sie zobowiazalem sluzyc panu wszelka pomoca. -Wiem, Damianie, wiem. Ale mam nadzieje, ze to, co zaraz powiem, utwierdzi cie w przekonaniu o potrzebie dyskretnego i skutecznego dzialania. Poza tym moj syn nie bardzo sie w tym orientuje, a chce, aby osobiscie nadzorowal projekt. Starszy Julian wydal synowi bardzo wazne polecenie, nawet nie skinawszy glowa w jego strone. Carl lekko wychylil sie do przodu i zaczal nerwowo okrecac duzy zloty pierscionek z brylantem na malym palcu lewej reki. Jako jedynak z drugiego malzenstwa swojego ojca, czerpal z Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 53 tego faktu korzysci i byl przedmiotem uwagi, ktorej na ogol nie poswiecano jego dwom starszym siostrom. Choc w szkole sredniej osiagal znacznie wieksze sukcesy sportowe niz naukowe, po jej ukonczeniu zapisano go do Yale. W college'u spedzil trzy miesiace i doznal powaznej kontuzji kolana, nastepnie zas wrocil do domu i podjal prace w jednym z licznych ojcowskich przedsiebiorstw. Przez ponad dziesiec lat o wiele bardziej interesowaly go kobiety i dobre samochody, lepiej tez radzil sobie z nimi niz z interesami.Pewnej nocy, po kilku latach takiego obijania sie, dostal porzadne lanie od konkurencyjnej organizacji, a po dluzszym pobycie w szpitalu zaczal bardziej sie liczyc z zyczeniami ojca i poznawac zawilosci kierowania szeroko zakrojona, zroznicowana dzialalnoscia kryminalna. Nigdy sie nie dowiedzial, ze ta konkurencyjna organizacja byli w istocie ludzie jego ojca, ktorzy mieli mu pomoc w ustaleniu hierarchii wartosci. Teraz doslownie zadrzal z podniecenia, kiedy uslyszal, ze ojciec zleca mu najwazniejsze z zadan, co w dodatku daje szanse bliskiej wspolpracy z legendarnym Damianem Steele'em. "Musze pamietac i zadzwonic do tej laski z domu mody, odwolac jutrzejsze spotkanie", pomyslal. Albert Julian, odchylony do tylu, z rekami splecionymi na brzuchu, zabral glos. Wzrok przenosil z twarzy Steele'a na niewielki ogien, trzaskajacy na kominku, i z powrotem. -Pod koniec lat piecdziesiatych i w poczatkach szescdziesiatych - zaczal - kilka rodzin ubiegalo sie o kontrole nad najpowazniejszymi operacjami finansowymi na polnocnym wschodzie. Przez jakis czas sprawy wygladaly naprawde zle i po kazdej ze stron ginelo wielu ludzi, dobrych ludzi. Kazda rodzina miala na uslugach wlasna grupe politykow, policjantow, sedziow i reporterow, wiec nie ulegalo watpliwosci, przynajmniej dla mnie, ze na dluzsza mete wygra organizacja, skupiajaca w swych szeregach ludzi najbardziej wplywowych i poteznych. Moim zastepca i najblizszym przyjacielem byl w tamtym okresie niejaki Ferlazzo, Peter Ferlazzo, twardy, lojalny i przez wiele lat najbardziej niezawodny z ludzi, jakich mialem. Potem zadal sie ze swoja sekretarka i wszystko zaczelo sie rozlatywac. Och, ale ona rwala oczy. Z gestymi czarnymi wlosami, twarza i cialem aniola. Miala wtedy dzieciaka, chyba nieslubnego. Pete'owi nie robilo to jednak roznicy. Byla sporo mlodsza od niego i jak sie domyslam, stary zrzeda nie potrafil trzymac jezyka za zebami. Tak czy owak, wiedziala o naszej dzialalnosci tyle, ze chciala, aby sie Pete wycofal, zanim spotka go cos zlego. Pewnie dzien i noc zadala od niego zerwania z rodzina; o ile mi wiadomo, mogla mu nawet odmawiac, dopoki jej nie posluchal. Obojetne co robila, dosc, ze w koncu ugial sie pod naciskiem i postanowil odejsc. Napisal do mnie dlugi list z oswiadczeniem, ze zrywa z Organizacja. Dla zapewnienia bezpieczenstwa sobie i dziewczynie zabral te jedna rzecz, na ktorej strate w tym momencie najmniej moglismy sobie pozwolic: spis wszystkich ludzi, jakich trzymalismy w kieszeni... kongresmanow, sedziow, pelny zestaw. Do listu dolaczony byl pakiet z kopiami ksiag i roznych dokumentow Organizacji. Pete chcial tylko tego, zeby jemu i jego kobiecie dac spokoj. Napisal, ze nikt nigdy nie zobaczy tych nazwisk ani rachunkow, dopoki nie bedziemy ich niepokoic, w przeciwnym jednak razie prasa i inne organizacje dostana wszystko. Wiem, ze duzo go to kosztowalo, ale jak zawsze musialem podziwiac jego inteligencje i skrupulatnosc. Tak jak obiecal, nikt nie dostal tych papierow do reki. Pare lat pozniej dowiedzial sie, ze ma raka, i przyjechal zlozyc mi wizyte. Do tego czasu pozbylismy sie juz prawie calej konkurencji albo ja wchlonelismy, tak jak teraz, ale na marginesie wciaz pozostawalo paru graczy, ktorzy mnie skubali. Poszlismy tutaj na dlugi spacer do lasu i wspominalismy dawne czasy. Mowil, jak bardzo mnie zawsze kochal i szanowal i jak trudno mu bylo wycofac sie w taki sposob. Poniewaz umieral na raka i w ogole, wybaczylem mu i nawet obiecalem oddac w miare moznosci przysluge. Powiedzial mi, ze ta jego kobieta, ta Evelyn, wie, gdzie sa nasze papiery. Jesli obiecam sie nia zaopiekowac, on gwarantuje, ze nikt ich nigdy nie zobaczy. Probowalem ubic z nim lepszy interes, ale uparty stary osiol nie ustapil. Wiec po smierci Pete'a zaczalem jej posylac tysiac dolcow miesiecznie, a ona dotrzymala zlozonej przez niego obietnicy. Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 54 W tym momencie Julian wstal, przeciagnal sie i wolno podszedl do baru. Steele siedzial, cierpliwie dotykajac palcem krawedzi kieliszka, natomiast Carl nie potrafil zapanowac nad podnieceniem, ktore wywolal fakt, ze ojciec dopuscil go do towarzystwa i podzielil sie z nim tak cenna informacja.-Alez, ojcze - powiedzial, zrywajac sie z kanapki - to wszystko zdarzylo sie tak dawno temu. Nie rozumiem, jak... -Siadaj, Carl - warknal Julian. - Siadaj i badz cicho. - W dalszym ciagu starannie nalewal trzy drinki, bo chcial, aby znow zapanowal dramatyczny nastroj, wywolany jego opowiescia. Aby zalagodzic wybuch syna, jeszcze troche marudzil z dokladaniem do kominka i roznoszeniem po jednym drinku, nim zasiadl w fotelu i zaczal mowic dalej. -Calymi latami budowalem i umacnialem Organizacje, probowalem doprowadzic do zjednoczenia i zgody z innymi rodzinami w kraju. Poniewaz Evelyn Samuels nie sprawiala mi klopotow, wydawalo sie, ze najlepiej bedzie posylac jej ten tysiac miesiecznie i zapomniec o calej sprawie. Ale jednym z punktow ukladu pokojowego, ktory pomoglem zawrzec, byl wizerunek, ze rodziny polacza srodki i wplywy, takze na politykow, policjantow i innych. Chociaz wielu ludzi, ktorzy figurowali w skradzionych kartotekach, juz nie zylo albo stracilo dla Organizacji przydatnosc, ten i ow dziala nadal, wciaz sprawuje taka czy inna wladze. Ze trzy, cztery lata temu pare innych rodzin, zwlaszcza Moretti z Chicago i jego ludzie, zaczelo nalegac, abym podjal jakies kroki w celu odzyskania tych ksiag. Poslalem Jimmy'ego Speara na przyladek Cod, gdzie mieszkala kobieta. Byl wygadany, lubil szpanowac, wiec bez wiekszego trudu zblizyl sie do niej. Twierdzil nawet, ze zgodzila sie wyjsc za niego za kilka miesiecy, i byl pewny, ze po slubie zdola sie dowiedziec, gdzie sa papiery. Do zeszlego tygodnia wlasciwie niczego nie potrafil z niej wyciagnac, ale innym rodzinom i mnie wystarczalo, ze sie z nia ozeni. Az tu pare dni temu ta Samuels dostaje wylewu, doznaje wstrzasu czy czegos takiego i umiera. Od tej pory mam same klopoty, na ogol spowodowane nieudolnoscia Speara. Dowiedzial sie, ze tuz przed smiercia dala temu swojemu lekarzowi klucz i kazala mu obiecac, ze odda go jej corce do rak wlasnych. Spear uwazal, z czym sie zgadzam, ze klucz ma zwiazek ze schowanymi papierami. I ze corka wie, co sie nim otwiera. Coz wiec idiota robi? Sam postanawia dopasc lekarza i odebrac mu klucz, zanim ten odda go dziewczynie. Ale nie liczy sie z tym, ze lekarz jest kims w rodzaju bohatera wojennego i nie da sobie w kasze dmuchac. W rezultacie traci lekarza, dziewczyne i klucz. Tu masz role do odegrania ty, Damianie, i ty, Carl. Chce ich dostac. Chce ich dostac szybko i chce ich smierci. Ale dopiero jak sie dowiecie, gdzie sa papiery, i jak mi je oddacie. Mowiac to, Julian wstal, wolno podszedl do olbrzymiego biurka z hebanu i mahoniu, z jego gornej szuflady wyjal duza brunatna teczke. Po powrocie na swoje miejsce wreczyl teczke Steele'owi, ktory znowu dal dowod cierpliwosci i dojrzalosci, bo zamiast ja otworzyc, czekal na dalsze instrukcje. -Cala Organizacja bedzie do twojej dyspozycji - podjal Julian. - Carl wie, kim sa ci ludzie i co robia najlepiej. Zgodnie z naszym planem ten doktor Lewis Corey jest niby poszukiwany przez policje za zabojstwo dziewczyny w pokoju hotelowym. Nasi przyjaciele w policji juz wiedza, ze dziesiec tysiecy dolarow nagrody dostanie ten gliniarz, ktory dopilnuje, abysmy dopadli Coreya pierwsi. Moi ludzie obserwuja dawny dom Pete'a w Belmont, miejsce, gdzie ta Samuels mieszkala w Bostonie, nawet dom siostry lekarza w Lexington. Dom Samuels splonal doszczetnie, zapewne podpalony przez Coreya, wiec nie ma powodu sadzic, ze on tam pojedzie. Swiadomosc, ze jest poszukiwany przez policje, powinna dzialac hamujaco. Poniewaz szuka go tylu gliniarzy i naszych ludzi, poniewaz jego fotografia jest we wszystkich gazetach i w telewizji, spodziewam sie go schwytac, zanim polozy lape na papierach, a przynajmniej zanim wpadnie na pomysl, jak je wykorzystac. Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 55 W teczce jest troche fotografii i tyle informacji o doktorze, ile zdolalismy zebrac. O dziewczynie mamy ich jeszcze malo, ale na moje polecenie zajmuje sie tym Lopresti i jego brat. Mamy wszelkie powody sadzic, ze sa razem, gdzies w okolicach Bostonu. Policja rozeslala opis jego samochodu, a kopia tego opisu jest w teczce. Jak ich schwytasz, Damianie, beda twoi. Nie obchodzi mnie, co zrobisz ze szczatkami. Chce tylko dostac te papiery i wiedziec, ze zadne z nich juz nie zyje. Jasne?-Zaczniemy dzis wieczorem, panie Julianie - rzekl! Steele. - Carl moze jechac ze mna do miasta i zatrzymac sie w moim hotelu. Zgadzasz sie, Carl? -Oczywiscie, Damianie, tak bliska wspolpraca z toba to dla mnie zaszczyt. Steele skinal glowa na znak, ze lubi, jak mu sie okazuje nalezyty szacunek. Zwracajac sie znowu do starszego Juliana, i pozwolil sobie nawet na usmiech, co mu sie rzadko zdarzalo. -Rzeczywiscie wyglada na to - powiedzial - ze sa teraz w niezbyt korzystnej sytuacji. W porownaniu z niektorymi innymi sprawami, jakie wspolnie rozpracowywalismy w przeszlosci, ta powinna byc stosunkowo latwa. -Nie oceniaj tego lekarza zbyt nisko, Damianie. Spear byl glupcem, ale nie mieczakiem, a ten Corey zalatwil jego i paru jego zbirow. -Nigdy nikogo nie oceniam za nisko, panie Julianie - zapewnil Steele. - To byl klucz do mojego sukcesu i sposob na przezycie tylu lat. Jestem wdzieczny za mozliwosc przysluzenia sie panu, Don Alberto. Julian zgodzil sie na uzycie jego dawnego tytulu w tym kontekscie i serdecznie uscisnal najpierw Steele'a, potem swojego syna. -Zanim wyjedziecie, zjemy razem obiad - powiedzial. - Sadze, ze Burton czeka na nas w jadalni. Wybralem twoje ulubione, o ile pamietam, wina, Damianie. Noc byla wyjatkowo ciemna, niebo pochmurne, a ziemia tu i owdzie zasnuta mgla, gdy taksowka wolno jechala aleja Blue Hill w strone Mattapanu. Mattapan, wcisniety miedzy bostonskie dzielnice Hyde Park i Dorchester, od lat stanowil glowne skupisko miejscowej ludnosci zydowskiej. Okazale, starannie utrzymane jedno i dwurodzinne domy ciagnely sie w falistym terenie wzdluz ulic, czestokroc osloniete od strony chodnikow i jezdni wysokimi walami porzadnie przystrzyzonych krzewow. Oprocz duzej populacji zydowskiej w dzielnicy zyly tez inne grupy etniczne - Polacy, Niemcy, irlandzcy katolicy i mniej liczni Wlosi. W latach szescdziesiatych dosc szybko zaszly tu zmiany, bo wiele starszych rodzin przenioslo sie na przedmiescia Newton, Milton i tereny polozone na zachod od miasta, wzdluz trasy 128, gdzie bylo przestronniej. Pod koniec dekady na Mattapan sprowadzilo sie duzo czarnych i nieraz trzy lub cztery rodziny wynajmowaly mieszkania w domach ongis jednorodzinnych. Wzrosla przestepczosc na ulicach, liczne zakatki od kilku lat popadaly w ruine. Ale stopniowo lokalne organizacje murzynskie zaczely tu zapuszczac korzenie i waskie uliczki juz jakby odzyskiwaly swoj dawny charakter i urok. Karen ze zdumieniem stwierdzila, jak slabo i niewyraznie pamieta to miejsce. Niemal przez godzine wskazywala zdezorientowanemu taksowkarzowi jedna ulice po drugiej. -To wszystko wyglada tak niewiarygodnie obco! - powiedziala. - Moze powinnismy dac spokoj i wrocil tu za dnia. -Jeszcze pietnascie minut - szepnal Luke, obserwujac przeskakiwanie cyfr na liczniku. - Im szybciej dowiemy sie calej prawdy, tym wieksza mamy szanse na uratowanie wlasnej skory. - Kapelusz mial stale nasuniety na twarz, a ilekroc sobie przypomnial, robil grymas czy kurczowy ruch ramieniem, aby kierowca zbyt dlugo sie w niego nie wpatrywal. Po kolejnych dziesieciu minutach wlasciwie juz nie wierzyl, ze Karen naprawde cos sobie przypomni, gdy wtem wychylila sie do przodu i, bacznie wpatrzona w widok za oknem, krzyknela do taksowkarza: -Tam, na prawo, ten maly park. Prosze nas tam zawiezc. Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 56 Park byl raczej placykiem zabaw, z drabinkami, piaskownica i wysokimi hustawkami na metalowych palach. Karen wysiadla, podeszla do piaskownicy i popatrzyla najpierw prosto przed siebie, potem w gore i w dol ulicy. Nastepnie podbiegla do taksowki i powiedziala zdyszana:-Jestesmy na miejscu, Luke. Dom, w ktorym mieszkalam, znajduje sie tam dalej, przy ulicy odchodzacej w prawo. Chyba nazywa sie Alter czy Almon. Istotnie byla to aleja Alton, ledwie zas Karen znalazla sie na niej, bez wiekszego trudu rozpoznala swoj dawny dom. W slabym swietle dosc staroswieckich latarni ulicznych waski jednopietrowy dom o dwoch werandach wydawal sie szary, choc byl zapewne bialy. Kiedy podjechali blizej, Karen wychylila sie do przodu, gotowa zatrzymac kierowce, ale Luke raptem scisnal ja za ramie i polecil: -Panie kierowco, prosze dodac gazu i stanac tam za rogiem. Coraz bardziej zdezorientowany taksowkarz usluchal, tymczasem zas Luke szepnal jej do ucha: -Widzialas samochod na podjezdzie sasiedniego domu? -Chyba tak, a bo co? - zapytala. -Siedzialo w nim dwoch mezczyzn. Widzialem ich wyraznie. Ten po stronie kierowcy mial na glowie kapelusz, drugi palil. Po prostu sobie siedzieli. Chyba nie zauwazyli taksowki, ale i tak powinnismy troche poobserwowac ten rog ulicy. -Jestes pewny, Luke? -O ile w ogole moge byc czegos pewny. Myslisz, ze trafisz stad do domu swojej opiekunki? Ktos musi wiedziec, ze jestesmy razem. Nie wyobrazam sobie, aby ten komendant policji ze Strathmore mial czelnosc powiedziec kolegom z Bostonu, co sie zdarzylo wczoraj wieczorem, wiec moze to nie sa policjanci. Moze pracuja dla Speara. Przez chwile w milczeniu rozwazala jego slowa, po czym zwrocila sie do kierowcy: -Prosze jechac tam, w prawo, i powoli. - A do Luke'a powiedziala: - Szukamy domu ciemnego. W kazdym razie wtedy byl ciemny. Moze ciemnoczerwony. I mial okragle witrazowe okno nad frontowymi drzwiami albo w scianie z boku. Nie jestem pewna. Przez nastepnych dwadziescia minut znalezli piec takich domow. Karen wypatrzyla pierwszy z nich niemal natychmiast, smialo wyskoczyla z taksowki i popedzila krotkim chodnikiem od frontu. Na dzwonek odpowiedzial czarnoskory olbrzym w czerwonej trykotowej koszulce, ktora o malo nie pekala pod naporem jego klatki piersiowej. Gorowal nad Karen, niemal wypelnial drzwi. W jednej rece trzymal puszke piwa, w drugiej ogromne cygaro. Z tylnego siedzenia taksowki Luke bez trudu slyszal jego basowy glos. -No i co my tu mamy? Laleczke? Kogo szukasz? Theony? To imie murzynskie. Szukasz czarnej kobiety? Zadna tu nie ma tak na imie. Moze bedziesz musiala poprzestac na mnie. Przeciez moglbym cos dla ciebie zrobic. No, dobrze juz, dobrze, przepraszam. Tak sobie zazartowalem. Nie badz taka wsciekla. Naprawde chetnie bym pomogl, ale nie znam zadnej Theony. Milo mi. Hej, naprawde przepraszam, jesli cie zdenerwowalem. Luke patrzyl, jak Karen odwraca sie od olbrzyma i na sztywnych nogach podchodzi do taksowki. -Taka bylam pewna, ze to tutaj - powiedziala i krecac glowa, wsliznela sie na siedzenie. - Mowil, ze nawet nie slyszal o zadnej Theonie. -Slyszalem, co mowil. Zauwazylas rozmiary tej bestii? -Pewnie, a bo co? -I mialas odwage stawic mu czolo? Moglby kichnieciem zmiesc cie z ulicy. -Och, martwiles sie o mnie, Luke. Jak to milo z twojej strony - powiedziala bez cienia usmiechu. - Ale zapominasz, ze pracuje w nowojorskim Wydziale Opieki Spolecznej. W naszym biurze ktos powiesil wyhaftowany na kanwie napis: NIE BOJ SIE, RAZ KOZIE SMIERC. Zreszta - powaznie popatrzyla na Luke'a - jego matka siedziala w bujaku i robila szydelkiem dywanik, ale ty tego nie mogles widziec, bo zaslanial ja plecami. Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 57 Tulili sie do siebie, dopoki nie przeszkodzil im taksowkarz, ktory niespokojnie rozgladal sie na wszystkie strony.-Hej, wy tam z tylu - krzyknal przez dziurke w ochronnym pleksiglasie - chyba powinnismy juz ruszac. Tu niebezpiecznie jest za dlugo stac taksowka. Zreszta czy na pewno bedziecie mogli zaplacic za ten kurs? Wyciagneli szyje, popatrzyli na taksometr, ktory teraz wskazywal dobrze ponad czterdziesci dolarow, i zachichotali. W koncu Luke powiedzial: -Moze dzis dajmy sobie z tym spokoj i zobaczmy, jak to bedzie wygladalo za dnia. -Prosze cie, Luke, jeszcze chwilke - blagala. - Wiem, ze to gdzies tutaj. Po prostu wiem. -Dobra, bedziemy krazyc pietnascie minut, ale tym razem tylko zapiszemy adresy i wrocimy jutro. Zgoda? -Umowa stoi - odparla. - Prosze jechac ta ulica w lewo. Cztery wytypowane przez Karen domy miescily sie w obrebie dwoch kwartalow. Wszystkie mialy spadziste dachy, ganeczki od frontu i duze okragle lub owalne okna witrazowe. W drodze powrotnej do srodmiescia Luke podsunal mysl, ze moze warto byloby zadzwonic z rana do hipoteki i zapytac o nazwiska wlascicieli. Podjeli te decyzje i w milczeniu dojechali do centrum, gdzie taksiarz, najwyrazniej niespokojny, pomogl posadzic Luke'a na wozku. Udobruchany hojnym napiwkiem, zatrabil, kiedy ich mijal. Za ten niezbyt udany wypad zaplacili prawie szescdziesiat dolarow. Damian Steele tkwil przy oknie swojego apartamentu na czternastym pietrze Boston Plaza i obserwowal nocna krzatanine na ulicy w dole. Dochodzila jedenasta, a zaden z punktow kontrolnych nie przekazal wiadomosci o sciganej parze. Steele dokladnie przejrzal zawartosc teczki Coreya i rozlozyl papiery na duzym okraglym stole w saloniku. Czerwonymi kolkami obwiodl te dane, dzieki ktorym latwiej byloby mu przewidziec ruchy Coreya. Byl pelen podziwu dla przedsiebiorczosci i operatywnosci Alberta Juliana. W niespelna piec dni Julian zgromadzil ogromny material na temat osoby, o ktorej poprzednio nic nie wiedzial. Teczka zawierala odbitki artykulow ze "Strathmore Chronicie", swiadectwa wojskowe, liczne fotografie, szczegolowa charakterystyke czlowieka i jego rodziny, jakby sporzadzona przez psychologa, i rzeczywiscie bedaca jego dzielem. Po parokrotnym przeczytaniu papierow Steele namalowal w wyobrazni wzglednie dokladny obraz doktora Lewisa T. Coreya. Bez trudu zrozumial, dlaczego Spear i jego ludzie nie potrafili przewidziec i kontrolowac jego posuniec. Liczne wskazowki znajdowaly sie w teczce. Corey zdumiewal beztroskim podejsciem do wlasnego bezpieczenstwa i obojetnoscia w obliczu smierci. "Zarysowuje sie typ czlowieka - brzmial raport - ktoremu o wiele bardziej lezy na sercu dobro innych niz wlasne. Najbardziej logicznym wytlumaczeniem takiej postawy jest dosc gleboka depresja, zapewne wywolana niepowodzeniem osobistym, niedostatkiem milosci w okresie dorastania albo jednym i drugim. Dokument 3 C, kopia wywiadu, przeprowadzonego przez policje z ojcem Coreya w Waszyngtonie, przemawia za slusznoscia tej tezy. Ojciec nic wlasciwie nie wiedzial o ewentualnym miejscu pobytu syna. Ponadto stwierdzil, ze od kilku lat ani Corey sie z nim nie kontaktuje, ani on nie rozmawia z synem. Nie rozwodzil sie nad przyczynami tego stanu rzeczy, lecz w przekonaniu przeprowadzajacego wywiad prawie na pewno powiadomilby policje, gdyby Corey do niego sie odezwal. W trakcie wywiadu ani razu nie probowal przekonac rozmowcy, ze jego syn bylby niezdolny do popelnienia zbrodni, o ktora go podejrzewaja. Za powyzszym wnioskiem przemawia tez rozwod Coreya, przebieg sluzby i zachowanie jako lekarza. Dokument 5 to kopia pochwaly za odwage, mowiacej o>>calkowitym lekcewazeniu przez niego niebezpieczenstwa<<. Nie jest to typowe zachowanie lekarzy medycyny, z ktorych zaledwie pieciu dostalo podobne odznaczenia w czasie calej wojny wietnamskiej. Przez ostatnie cztery lata Corey pracowal jako lekarz pierwszego kontaktu w malym miasteczku. Tamtejsze zrodla (Dokumenty 2 A, B i C) uzywaly okreslen w rodzaju: Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 58 >>zaangazowany<<,>>samotnik<<,>>surowy<<, nawet>>ponury<<. Ale wedlug tych samych zrodel jest>>niezwykle inteligentny<<,>>pomyslowy<<,>>latwy w rozmowie<<. Jedno ze zrodel stwierdza, ze prawie cala energia tego czlowieka wyladowuje sie na zewnatrz. Nawiasem mowiac, taka osobowosc maja na ogol najlepsi i odnoszacy najwieksze sukcesy lekarze. Ich poswiecenie i osiagane w pracy wyniki to rezultat troski o pacjentow, nie o siebie samych.Reasumujac, oceniany osobnik jest, jak wyraznie stwierdzono, wyjatkowo bystry i zaradny. Ale dosc trudno przewidziec jego dzialania, poniewaz brak mu sily napedowej, jaka jest instynkt samozachowawczy, decydujacy o postepowaniu wiekszosci ludzi. Tego rodzaju osobowoscia nie da sie manipulowac, nieskuteczne bylyby bezposrednie grozby czy zadawanie bolu, ale przypuszczalnie cos mozna by osiagnac, grozac, ze zada sie bol innym osobom. W bezposrednim zetknieciu osobnik ten zapewne predzej by umarl, niz spelnil zadania, ktorych nie moglby przyjac. Zachodzi male prawdopodobienstwo, ze niesprowokowany uzylby w stosunku do drugiego czlowieka sily". Podczas gdy Steele stal i w zadumie wygladal przez okno, Carl Julian lezal rozwalony na kanapie po drugiej stronie pokoju i czytal magazyn "Hustler". Jak dotad, jesli sprawial Steele'owi zawod, to dlatego, ze brakowalo mu inteligencji i przenikliwosci, byl natomiast w doskonalej kondycji, zapalony i chetny do wspolpracy. "Przynajmniej nie powinien zawadzac" - pomyslal Steele, nadal wpatrzony w uliczna krzatanine. Z tej wysokosci, dumal, widzi ludzi troche tak, jak ich widzi w ogole. Dla niego sa to istotki podobne do owadow, pospiesznie przemykajace miedzy samochodzikami w poszukiwaniu malych przyjemnosci, najwyrazniej obojetne na reszte zabieganych istotek. Na moment uwage jego przykula scena, rozgrywajaca sie po przeciwnej stronie ulicy, gdzie czterech chamow nasmiewalo sie z kobiety i chorego, ktorego popychala na wozku. Mezczyzni ustawili sie w poprzek chodnika i nasladowali jego nerwowe ruchy. On lekko sie usmiechnal, kiedy kobieta po krotkim wahaniu sila przepchnela wozek miedzy dwoma brutalami, o malo jednego nie rozjechawszy. Steele patrzyl za nia, dopoki nie przeciela nastepnej przecznicy i nie znikla w tlumie. Potem zauwazyl, ze mezczyzni chyba sie przegrupowali i zaczepiaja trzy wysztafirowane bywalczynie nocnych klubow. Z niesmakiem pokrecil glowa i wrocil do teczki Coreya. Po raz kolejny przeczytal skape dane, zebrane przez informatorow Juliana na temat Karen Samuels. Dwadziescia szesc lat, nigdy nie miala meza, musi byc albo brzydka jak diabli, pomyslal, albo nalezec do feministek. Lekture przerwal mu dzwonek telefonu. Carl przewrocil sie na bok i nie wstajac z kanapy, podniosl sluchawke. -To Corrigan - wyjasnil z dlonia na mikrofonie. - Jeden z porucznikow policji, kupionych przez ojca. Chce pan z nim mowic? Steele predko wzial do jednej reki sluchawke, do drugiej bloczek i olowek. -Tak? -Tu Dave Corrigan z szesnastego komisariatu, a pan kim jest? -Czlowiekiem, z ktorym na polecenie pana Juliana ma pan wspolpracowac, nie zadajac pytan. Co pan ma, poruczniku? -Przepraszam, po prostu chcialem zachowac ostroznosc, to wszystko. -W porzadku, wiec jakie ma pan informacje? -Wlasciwie zadnych. Nie mam nic waznego, ale pan Julian kazal donosic panu o wszystkim, co sie wydarzy w sprawie Coreya. -Owszem. - Steele staral sie nie okazywac zniecierpliwienia gadulstwem policjanta. - Chce wiedziec wszystko czego sie pan dowie, i to natychmiast. -No wiec to dotyczy samochodu dziewczyny zabitej przez Coreya, Connie Evans. -Nie mozemy go znalezc. To wszystko. Nie ma go przed jej domem w Quincy ani na parkingu Sheratona. Jest poszukiwany listem gonczym i detektywi, ktorzy prowadza dochodzenie w tej sprawie, mowia, ze moze jezdzi nim Corey. Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 59 -Opis?-Volkswagen typu garbus, czerwony, rok 1974, Massachusetts, numer 426-NMP. -Cos jeszcze? -Jak dotad nic. -Dobra, niech mnie pan informuje o wszystkim, co wyplynie. Jesli nikt nie odpowie pod tym numerem, prosze dzwonic na drugi, podany przez pana Juliana, i zostawic wiadomosc. Po odlozeniu sluchawki Steele wreczyl kartke Carlowi. -Szukalismy nie tego samochodu. Zadzwon na wszystkie punkty kontrolne i opisz im ten drugi. Corey i dziewczyna kreca sie po Bostonie, jestem pewny. -Taak, zastanawialem sie nad tym - powiedzial Carl. - Skad ta pewnosc, ze sa tutaj? Gdybym ja wiedzial, ze jestem poszukiwany w zwiazku z zabojstwem, bylbym juz w polowie drogi do Brazylii. Mamy prawie setke ludzi rozstawionych na tym terenie. Dlaczego nie w Worcester albo na przyladku? -Chodz tu, Carl, i spojrz na plan. - Steele chcial logicznym wywodem raczej siebie utwierdzic w przekonaniu, niz oswiecic Carla. - Iksami sa na nim zaznaczone wszystkie miejsca, ktore, jak nam wiadomo, maja zwiazek z Coreyem albo z dziewczyna; dom jego siostry, dawny dom Ferlazza w Belmont, dawny dom zmarlej kobiety, jego college, szpital, gdzie pracowal... niezbyt od siebie oddalone. Liczymy na to, ze policja przeczesze te tereny, ktorych my nie mozemy sprawdzic, ale oni na pewno ukrywaja sie gdzies tutaj, w czyims domu albo w motelu. Musza wiedziec, ze policja ma opis wozu Coreya, wiec chyba bezpieczniej czuja sie w tym drugim. Nawet jesli juz sa w posiadaniu papierow, ktorych szuka twoj ojciec, nie maja dokad z nimi pojsc. Wiec najlepsze, co moga zrobic, to na jakis czas sie przyczaic w nadziei, ze sprawa przycichnie. Poniewaz na Coreyu ciazy zarzut zabojstwa, nie wyobrazam sobie, aby zaryzykowali i zwrocili sie do policji, ale gdyby sie na to zdecydowali, bardzo ulatwiliby nam prace. Kapujesz? -Ciesze sie, ze to nie mnie scigasz. -Ja tez - odparl Steele, nie widzac w tym nic smiesznego. - A teraz przekazmy naszym ludziom informacje o samochodzie. Karen skorzystala z betonowego pomostu, aby chylkiem dostac sie do garazu pod Srodmiejskim Zajazdem dla Zmotoryzowanych, stamtad zas winda zawiozla Luke'a do ich pokoju. Wzieli razem prysznic i, wyciagnieci na lozku, ogladali klucz, ktory zapoczatkowal serie obecnych wydarzen. Wieczorna gazeta donosila na pierwszej stronie o zabojstwie Connie Evans, zamiescila tez zdjecie wojskowe i dyplomowe Coreya. Nowych informacji bylo jednak malo. -Klucz wyglada dosc niewinnie, prawda? - zapytal. -Do czego, twoim zdaniem, pasuje, Luke? -Chyba do jakichs drzwi. Moze jest dowodem w starej sprawie o zabojstwo czy cos takiego. Nie rozumiem tylko, dlaczego jest taki wazny. Mogloby sie wydawac, ze wszystko, co da sie nim otworzyc, da sie tez wylamac, a przynajmniej otworzyc dorobionym kluczem. Moze powinnismy pojsc do slusarza i zapytac, czy po numerze seryjnym nie pozna, do czego jest klucz. Zanim wyslalem go tutaj, zapisalem numer, na wypadek gdyby list zaginal. Juz wtedy myslalem, ze bez slusarza sie na obejdzie. -Dlaczego im go nie oddales? - spytala. -Czego? -Klucza. Dlaczego nie oddales Spearowi klucza w Strathmore? -Nie wiem. Pewnie dlatego, ze za bardzo chcialem spelnic zyczenie umierajacej starszej pani. Popatrzyla na niego z dezaprobata. -Przepraszam, Karen. - Zaslonil sobie twarz. - Mowie tak dlatego, ze znalem ja tylko jako smiertelnie chora kobiete. W dodatku wcale mi sie nie podobalo, ze mna dyryguja. -Ale tak ryzykowac zycie... Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 60 -Uwierz mi, ze gdybym mial dosc rozumu i dostrzegl grozace mi niebezpieczenstwo, pewnie juz byliby w posiadaniu klucza. Ale wedlug mnie teraz i tak nie dadza nam spokoju, zeby nie wiem co, wiec wlasciwie nie mamy wiele do stracenia, niezaleznie od tego, co zrobimy.-Jakos nie potrafie tak na to patrzec. Luke, rozwiodles sie tyle lat temu. Dlaczego drugi raz sie nie ozeniles? -Bo jeszcze nie spotkalem odpowiedniej kobiety. Nie mam nic przeciwko temu, zeby znow sprobowac, ale jak dotad po prostu to mi nie wyszlo. Co ma do rzeczy fakt, ze nie jestem zonaty? -Moze ma, a moze nie ma. - Popatrzyla mu gleboko w oczy. - Bardzo kochales zone, prawda? -Chyba tak. Ale jak mowilas, to bylo dawno temu. -Ide o zaklad, ze nie pozwoliles zadnej kobiecie zblizyc sie do siebie, bo sie bales znow zostac zraniony. Glowe daje. -Jesli to psychoanaliza, moze powinienem zachowac sie typowo i polozyc na kozetce. -Och, urazilam cie. Przepraszam, Luke. Nie chcialam byc wscibska. Ale po tych ostatnich strasznych przejsciach stales mi sie bardzo bliski. Jesli zloszcza cie albo krepuja moje glupie pytania, postaram sie lekko je potraktowac. -Rzecz nie w tym, ze mnie zloszcza czy krepuja - odparl. - Tylko w tym, ze... - Urwal. Patrzac jej prosto w oczy, wyznal: - Masz racje. Czuje sie skrepowany tym, co mowisz. Do diabla, nie wiem, kogo probuje oszukiwac. Zwlaszcza teraz, kiedy chyba juz niedlugo banda zbirow posieka nas na drobne kawalki. Przez jakis czas po zwolnieniu ze szpitala wojskowego w Japonii nie moglem sie zmusic do umawiania sie z kobietami. Potem dostalem list od Sary. Wyszla za tego faceta i spodziewala sie dziecka. Dopiero wtedy do mnie dotarlo, ze to koniec, i troche zaczalem sie umawiac. Wszystko bylo dobrze, dopoki ktoras powaznie sie mna nie zainteresowala. Wtedy zamykalem sie w sobie. -Chodzi ci o seks? -O to tez, ale nie tylko. Nie chce opowiadac ci o okropnych scenach zerwania, jakie wtedy nastepowaly. -Wyobrazam sobie - powiedziala. - Wiec uciekles i ukryles sie na przyladku Cod, co? -Moze. Zdawalo mi sie, ze powinienem mieszkac tam, gdzie zycie toczy sie troszke wolniej. Lubie leczyc, naprawde. Byl czas na gre na fortepianie, na proby malowania, na spacery po plazy, kiedy mi przyszla ochota. -Zawsze sam i zawsze bezpieczny - powiedziala. -Nie zawsze sam. Nadal sie umawiam, jak zechce. -Ale zadnych zwiazkow, co? Wytrzymal jej spojrzenie i tylko wzruszyl ramionami. -Luke - rzekla w koncu - musimy sie z tego wywinac. I wywiniemy sie. A kiedy to zrobimy, chce, abys mi zaufal. Dzielil sie ze mna. Zadnych wymagan, zadnego ryzyka, tylko wspolnota. Myslisz, ze dasz rade? -Mysle, ze to moze byc pytanie akademickie, ale jesli rzeczywiscie sie wywiniemy, bardzo bym chcial, abys ty pierwsza sprobowala zrobic cos z tym, co ze mnie zostanie. Dluzsza chwile lezeli w ciemnosciach, badajac sie nawzajem dlonmi, wargami, cialami. On odkryl gladkie wklesniecie w miejscu, gdzie jej plecy przechodzily w jedrne posladki, i wiele rozkosznych minut spedzil na wodzeniu palcem po jego konturze. Jej cieple wargi rozsmakowywaly sie w jego szyi, na dluzej zatrzymywaly sie pod lewym uchem. Zrazu piescili sie wolno, jakby noc miala nigdy sie nie skonczyc. Potem ona pokierowala nim delikatnie i kochali sie z takim zarem i namietnoscia, jakby nie wierzyli, ze dozyja jutra. Kazda czastka ciala jedno drugiemu zadawalo pytania. Zawsze znajdowali na nie odpowiedzi. On sie przekonal, ze ona najbardziej lubi lezec na boku, z podciagnietymi kolanami, grzbietem przycisnieta do jego piersi. Rytm ich oddechow i poruszen stopniowo zlewal sie w jeden, podczas gdy szukali nowych Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 61 sposobow sprawiania sobie nawzajem przyjemnosci i je znajdowali. Nagle zadygotali, jakby na chwile polaczyla sie i eksplodowala cala ich energia.Nad miastem gruba zaslona chmur zaczela sie przerzedzac i waski promien ksiezycowego swiatla wpadl przez okno do pokoju, skapal oboje w srebrzystej poswiacie. Dochodzilo poludnie, kiedy Luke dodzwonil sie do hipoteki. Karen wyszla wczesniej i wrocila z kwarta mleka czekoladowego i torba paczkow, ktore spalaszowali, az im sie uszy trzesly. Potem zaplanowali strategie na dzien biezacy. Postanowili nie kusic losu, wiec Luke mial zostac w hotelu, a ona znalezc slusarza. Olsniewajaca w granatowych spodniach i zlotym swetrze, schowala klucz do kieszeni, wlozyla trencz i zielony kapelusz z szerokim rondem, po czym wypadla z pokoju, zarzekajac sie, ze nie wroci, dopoki nie odkryje sekretu klucza. Po jej wyjsciu Luke troche pochodzil, a nastepnie wyciagnal sie na lozku, zamknal oczy i jeszcze raz przezywal w pamieci milosne uniesienia. Zdal sobie sprawe, ze nigdy dotad kobieta tak go nie podniecala, a zarazem tak nie uspokajala. Wielokrotnie wyobrazal sobie, ze doznaje takich uczuc, ale wlasciwie na to nie liczyl. I oto pojawia sie dziewczyna, ktora w pare dni pomaga mu dotrzec do miejsc od lat w jego wnetrzu zamknietych. "Chce miec okazje ja poznac - myslal. - Musimy jakos znalezc na to czas. Jesli ja skrzywdza, ja... cholera. Nie moga jej skrzywdzic". Kobieta w wydziale ksiag wieczystych, z ktora polaczyl sie za trzecim razem, przedstawila sie jako pani Federman. W przeciwienstwie do dwoch poprzednich urzedniczek byla pogodna i wydawalo sie, ze bardzo chce mu pomoc. -Nazywam sie Frank Sullivan, prosze pani - powiedzial. - Jestem tu w Bostonie, bo chce kupic pare nieruchomosci w okolicach Mattapan Dorchester. Wczoraj pojechalem taksowka, aby obejrzec je bez posrednika, ale co do czterech nie bylo pewnosci, do kogo wlasciwie naleza. Mam nadzieje, ze bedzie pani mogla to sprawdzic, jesli podam adresy. -Chetnie panu pomoge - odparla. - Ale z zasady nie podajemy takich informacji przez telefon. Hipoteka miesci sie w budynku Stallworth, Ingram Street 3, i gdyby pan przyjechal i wypelnil... -Na tym polega trudnosc, prosze pani. Chodzi o to, ze jestem sparalizowany od pasa w dol i nielatwo mi poruszac sie po miescie wozkiem. Naprawde nie znosze prosic o cos, co jest niezgodne z przepisami, ale gdyby mogla mi pani pomoc przez telefon, wybawilaby mnie pani z klopotu. -Och, doskonale pana rozumiem. Moj brat od prawie dziesieciu lat jezdzi na wozku. Wypadek samochodowy. Wiem, jak to utrudnia zycie. W wiekszosci budynkow publicznych brak chocby najbardziej podstawowych udogodnien dla osob niepelnosprawnych. Wiem, jak bardzo Tom, to znaczy moj brat, nie lubi zalatwiac spraw w miescie. -Wiec pomoze mi pani? -Postaram sie, panie Sullivan. Prosze mi podac adresy, ktore pana interesuja. Oddzwonie i podam panu nazwiska wlascicieli, jak tylko je sprawdze. Z westchnieniem ulgi podyktowal jej cztery adresy, zapisane przez Karen ubieglego wieczoru, po czym usiadl i czekal na telefon. W braku czegokolwiek do czytania wlaczyl telewizor i obserwowal cierpienie, intrygi i dramat w Szpitalu Ogolnym. "Jak sie to wszystko skonczy - pomyslal - moze sprobuje zrobic z tego scenariusz telenoweli. Nie ma co. - Rozesmial sie. - Powiedzieliby, ze nawet dla nich to za malo prawdopodobne. - Spowaznial i smetnie pokiwal glowa. - A poza tym, Corey, jak sie to wszystko skonczy, bedziesz pewnie siedzial w wiezieniu. I tylko pod warunkiem, ze dopisze ci szczescie". Niespelna dwie godziny pozniej wrocila Karen i zastala go spiacego na wznak, z poduszka przycisnieta do twarzy. Cicho zamknela drzwi, na palcach podeszla do komody i ostroznie otworzyla przyniesiona przez siebie papierowa torbe. Wyciagnela z niej duza butelke szampana, dwa kieliszki, okragly ser i dwie swiece. Zapalila je, przebrala sie w przezroczysta bluzke i w pozie modelki stanela przy butelce szampana. Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 62 -Hej-ho - zanucila - obudz sie, spiacy krolewiczu. Zagadka nietypowego klucza zostala rozwiazana.Luke, pograzony w znacznie glebszym snie, niz sadzila, blyskawicznie usiadl, z rekami wyciagnietymi, jakby chcial sie oslonic przed napastnikiem. Nie zwrocil uwagi na niespodzianke, ktora przygotowala, lecz natychmiast spojrzal na zegarek. -Niech to diabli - powiedzial. - Juz czwarta trzydziesci. -Hej, Luke! - zawolala. - Jestem tutaj. Co sie z toba dzieje? -He? Och, czesc. - Byl wyraznie zirytowany. - Przepraszam, ale rzecz w tym, ze przekleta baba z hipoteki w ogole nie oddzwonila. -No, juz nie musi. Trafilam na zyle zlota. Widzisz, zdazylam nawet kupic to i owo na oblewanie sukcesu. - Odstapila do tylu i znow wskazala na szampana i swiece. -Hej, to fantastyczne. Wytropilas numer seryjny? -Tak. Och, Luke. To bylo takie podniecajace. Zeszlam kawal miasta, rozgladajac sie za slusarzem. Dopiero na rogu malej uliczki zobaczylam maciupenki sklepik z maciupenkim szyldem w witrynie i slowem "Slusarz". W srodku siedzial poczciwy maly czlowieczek z sumiastymi wasami. Wszedzie pietrzyly sie tysiace zamkow, a on, jakby w nich zagrzebany, pracowal przy czyms w rodzaju maszyny do kluczy. Tak czy siak, pokazalam mu klucz i spytalam, czy mozna jakos dojsc, do czego pasuje. Przyjrzal sie mu dokladnie, powiedzial, ze jest stary, a on nie ma nawet surowki na zrobienie duplikatu. -Dalej, szybko - ponaglal ja Luke podniecony. - I czego sie dowiedzialas? -Nie chcesz nawet wysluchac tego barwnego kontekstu? -Szczegoly moga zaczekac. Do czego pasuje ten cholerny klucz? -Do biurowca. -Do czego? -Biurowca. Dla scislosci, do jednego z biur na szostym pietrze. Zaplacilam facetowi dwadziescia piec dolarow, zeby zadzwonil do producentow kluczy. Chyba mu sie spodobalam. Trwalo to jakis czas, ale odpowiedzieli, ze wszystkie klucze z tej serii sprzedano razem firmie budowlanej. Podali mu adres i potrafili nawet okreslic, na ktorym pietrze jest biuro. Wiec jutro tam pojedziemy, otworzymy drzwi i raz na zawsze rozwiazemy zagadke. -Hej, wolnego, mala. Powiedz mi, gdzie jest ten budynek. -W srodmiesciu. Boston Place 3. -A ta cala historia z twoim kacikiem dumania? -Nie wiem. Moze to, co powiedziala mi matka, nie ma zadnego zwiazku z kluczem. -A jak ty sadzisz. Miala cos na mysli, mowiac o kluczu, czy nie miala? - W jego glosie zadzwieczala wyrazna nuta irytacji. -Luke, o co chodzi? Czy zdenerwowalam cie czyms, co powiedzialam albo zrobilam? Powiedz otwarcie, zamiast sie tym zadreczac. W jednej chwili z malej dziewczynki znow przedzierzgnela sie w kobiete. Usiadla na brzegu lozka, ale nie probowala go dotykac ani ponaglac. Wytrzymywal jej spojrzenie, jak dlugo potrafil, po czym odwrocil wzrok. -Nie pozwolisz mi udawac chojraka, co? - powiedzial. - Przepraszam, skarbie. Ale przed zasnieciem myslalem o tym, jak cudownie bylo w nocy. Chyba sie zlaklem, ze kiedy wreszcie znalazl sie ktos taki jak ty, pozostalo nam zaledwie pare godzin. Przysunela sie blizej i wziela go w ramiona. Lzy wezbraly mu w oczach, a jedna splynela po policzku. -Nie wierzysz, ze sie z tego wykaraskamy, prawda? - zapytala. Juz mial odpowiedziec, kiedy zabrzeczal telefon. Luke z takim pospiechem siegnal po sluchawke, ze o malo nie przewrocil Karen. -Tu Sullivan - powiedzial. Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 63 -Panie Sullivan, mowi Cecelia Federman. Pamieta pan, z hipoteki? Przepraszam, ze tak dlugo to trwalo, ale interesanci korzystali z paru potrzebnych mi ksiag, wiec musialam czekac.-Nie szkodzi. - Sprobowal zlapac oddech. - Jestem szalenie wdzieczny za pomoc. Czy zdolala pani ustalic nazwiska wlascicieli? -Tak, ale zaden nie mieszka pod zadnym z tych adresow. -Nic dziwnego. Mam olowek. Czy moglaby mi pani podac nazwiska i adresy? Choc pierwsze trzy nazwiska nic mu nie mowily, kolejno je zapisal. Przy czwartym tak gwaltownie wciagnal powietrze, ze uslyszala to Karen. Duzymi drukowanymi literami napisal: 22 ABBOTT STREET - WLASCICIELKA EYELYN D. SAMUELS. Kiedy odlozyl sluchawke, popatrzyli na siebie w milczeniu. Wreszcie odezwala sie Karen: -To dlatego mi powiedziala, ze moj kacik dumania zawsze tam bedzie. Nie mialam pojecia, ze procz naszego domu posiada jakis inny. -Jestes pewna, ze slusarz nie wpuscil cie w maliny? -Najzupelniej pewna. Jak mowilam, chyba podzialalam na jego starcze hormonki. Chyba naprawde chcial mi pomoc. -Nie do wiary - jeknal. - Przed chwila nie mielismy do czego dopasowac klucza, teraz mamy az dwa takie miejsca. Coz, wieczorem biurowiec odpada. Chyba zlozymy wizyte twojej opiekunce. -Chcialabym jakos do niej zadzwonic, powiedziec, kim jestesmy, i upewnic sie, ze zastaniemy ja w domu. Im mniej bedziemy musieli sie pokazywac, tym lepiej. W dzisiejszej wieczornej gazecie znow byl na pierwszej stronie artykul z twoim zdjeciem. Domyslam sie, ze lekarz medycyny, ktory wchodzi w kolizje z prawem, to sensacyjna wiadomosc, nie sadzisz? -Czlowiek ze stopniem naukowym jest na swieczniku. Zaraz po przyjezdzie do Strathmore przekonalem sie, ze niech tylko wyskoczy mi krosta na nosie, wiadomosc o tym juz jest w lokalnym szmatlawcu. Coz, nie za wiele mozemy zrobic do zapadniecia zmroku, wiec moze bysmy tak wypili szampana i oblali to, ze jestesmy razem. Wzial butelke i obluzowywal korek, nie przestajac mowic: -Wiesz, moi rodzice musza byc tym wszystkim kompletnie zalamani. Chyba powinienem do nich zadzwonic, jak bedziemy przechodzili kolo automatu. Na rozum biorac, nikt nie ma stuprocentowej pewnosci, ze jestesmy w Bostonie. Jesli telefon rodzicow jest na podsluchu, mogliby sie tego domyslic, nawet po minucie rozmowy. Wedlug mnie najmadrzej byloby sie przyczaic, chocby do czasu, kiedy wykombinujemy, co z kluczem, albo troche przycichnie sprawa zabojstwa. Niespodziewanie Karen zwrocila sie do niego z wyrazem oszolomienia. -Zaraz, zaraz, w tej chwili cos sobie przypomnialam. Tak, Theona ma na nazwisko Settles. Jestem tego pewna. T. Settles spod numeru 22 na Abbott Street figurowala w bostonskiej ksiazce telefonicznej. Karen wykrecila numer, dopiero po piatym dzwonku sluchawke podniosla kobieta. -Halo - powiedziala Karen - czy moge mowic z pania Theona Settles? -Jestem przy telefonie. A kto mowi? - Theona miala glos chropawy, ale silny, samogloski zas przeciagala jak wielu czarnych z polnocy. -Theona. Taka jestem szczesliwa, ze sie dodzwonilam. Mowi Karen. Karen Samuels. Pamietasz mnie? -Czy pamietam? Kochana Karen, cudownie jest cie slyszec. Nie widzialam cie juz z dziesiec lat albo wiecej. Jak matka? -Wlasnie dlatego dzwonie, Theono. Mam dla ciebie bardzo smutna wiadomosc. Matka miala rozlegly wylew. Umarla w zeszly czwartek w szpitalu w Strathmore. Przez chwile po tamtej strome panowalo milczenie. Potem Theona powiedziala: Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 64 -Coz to byla za kobieta, ta twoja matka. Czy wiesz, ze przez te wszystkie lata nie chciala brac ode mnie czynszu. Probowalam jej placic, ale nie chciala przyjmowac pieniedzy. A teraz mowisz, ze odeszla. Czy dlugo chorowala?-Nie, od lat nie byla u lekarza. Po prostu zaslabla u siebie w domu i umarla pare godzin pozniej. Theono, mam male klopoty i czy chcesz w to wierzyc, czy nie, chyba ty potrafisz mi pomoc. Czy moglabym przyjsc wieczorem i zobaczyc sie z toba? -Oczywiscie, Karen, to bedzie dla mnie najwieksza przyjemnosc. Mam zebranie Stowarzyszenia Miejskiego do jakiejs osmej trzydziesci, potem bede w domu. Nie poszlabym na zebranie, ale to ja zalozylam Stowarzyszenie, wiec wszyscy oczekuja ode mnie rady. Przez tyle lat zycia czlowiek czegos sie uczy i chyba te odrobine madrosci moge im teraz ofiarowac. Moglabys przyjsc okolo dziewiatej? Dokucza mi artretyzm w kolanie i nawet z laska ruszam sie jak mucha w smole. Powrot do domu powinien mi zajac pol godziny. -Dziewiata bardzo mi odpowiada. -Wiesz, jak dojechac, dziecko? -Chyba tak, Theono. Nie martw sie, trafimy. Przyjedzie ze mna moj przyjaciel Luke. -Absztyfikant? -Tak jakby. Posluchaj, naprawde ciesze sie, ze cie zobacze. Bedziemy okolo dziewiatej. Dokladnie o dziewiatej pietnascie wysiedli z volkswagena przed domem numer 22 na Abbott Street. Luke szedl w kapeluszu nasunietym na oczy, bo zdecydowal sie zostawic wozek w pokoju hotelowym i zejsc tylnymi schodami do podziemnego garazu. Bez wiekszego trudu znalezli dom, a podniecona Theona Settles na powitanie obsypala ich pocalunkami i nieomal zmiazdzyla w uscisku. Miala figure olbrzymiej pilki plazowej. Przy wzroscie zaledwie poltora metra wazyla grubo ponad dziewiecdziesiat kilogramow. W niebieskiej sukience i zawiazanym na plecach fartuszku, z okragla hebanowa twarza bez zmarszczek i mlodziencza, anielska mina nie wygladala na swoich siedemdziesiat lat. Mlodzienczy byl tez jej cieply, otwarty sposob bycia i piskliwy smiech. Posadzila ich w saloniku na mocno podniszczonej kanapie, cicho weszla ze srebrna zastawa do herbaty na drewnianym wozku i opadla na fotel, ktory z biegiem lat dopasowal swoj ksztalt do jej figury. -Ostatnio nie mam okazji do czestego podejmowania gosci - powiedziala. -Wygladasz wspaniale, Theono - wykrzyknela Karen. - Chyba ani troche nie zmienilas sie od czasu, kiedy wycieralas mi nos i zmuszalas mnie do picia mleka. -Ale ty sie zmienilas! Moj Boze, wyroslas na piekna kobiete. Matka pisala mi w swojej ostatniej kartce o twojej pracy w Nowym Jorku i nie moglam uwierzyc, ze uplynelo juz tyle czasu. Ale nie przyjechalas tu sluchac mojego gadania o dawnych czasach. Powiedz Theonie, jakie masz klopoty. I nie krepuj sie, kochanie. Juz dawno przestalam sluchac czyichs sadow. -Co masz na mysli? -Och, daj spokoj. Jestem stara, ale nie slepa. Ten twoj przystojniak ma twarz, ktora latwo jest zapamietac nawet z fotografii w gazetach. -Luke nigdy nikogo nie skrzywdzil, Theono. Matka dala mu ten oto klucz, ktory musi pasowac do czegos bardzo waznego, i od tej pory, probujac go odebrac, robia z nami straszne rzeczy. -Hej, wolnego. Zacznij od poczatku i opowiedz mi wszystko po kolei. Karen relacjonowala przebieg wydarzen powoli i mozliwie najbardziej szczegolowo. Od czasu do czasu Luke dorzucal jakas informacje. Theona przez jakies pol godziny sluchala w milczeniu, dopoki Karen nie skonczyla. -Rzeczywiscie paskudna sprawa - stwierdzila, kiedy Karen przestala mowic. - Mezczyzna, ktorego nazywasz Peter, byl wlascicielem tego domu. Mial w Belmont wiedzmowata zone. Chodzilam do nich sprzatac. Na nazwisko mieli Ferlazzo, Peter i Julia Ferlazzo. No wiec pewnego dnia pan Peter zapytal, czy nie zechcialabym sie tu przeniesc i opiekowac sie toba w zamian za Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 65 czynsz. W ten sposob sie tutaj znalazlam. Twoja matka bardzo go kochala, a on kochal ja. Ale jego zona nie chciala slyszec o rozwodzie i grozila, ze jesli sprobuje sie z nia rozejsc, ona go zniszczy. Staral sie jak najwiecej czasu spedzac z twoja matka, a ja zajmowalam sie toba. Po jego smierci twoja matka powiedziala mi, ze zostawil jej ten dom, a ona chce, abym dalej w nim mieszkala, choc juz sie toba nie opiekuje. Ciagle planowalysmy spotkanie po waszej przeprowadzce na przyladek, ale zawsze cos stawalo na przeszkodzie. Coz, dziecko, to miejsce, ktore nazywasz kacikiem dumania, jest tam nadal. Napijmy sie jeszcze herbaty, zanim pojdziemy na gore zobaczyc, co sie tam uda znalezc.Dla Damiana Steele'a przelom nastapil dokladnie o dziewiatej trzydziesci. Dzien byl dlugi, denerwujacy, a sprawa odnalezienia Coreya i dziewczyny nie posuwala sie naprzod. Carl zaczynal powoli tracic cierpliwosc i raz Steele, ledwie nad soba panujac, warknal na niego, aby przestal wylamywac palce. Po raz dziesiaty przejrzal cale akta, rozebral i wyczyscil zrobionego na zamowienie walthera o dlugiej lufie. Carl tez odczuwal zdenerwowanie i poirytowanie. Jego propozycja sprowadzenia do pokoju dwoch kobiet spotkala sie z kategorycznym sprzeciwem, ilekroc zas probowal nawiazac z oslawionym morderca rozmowe, ten odpowiadal monosylabami. W jednej z rzadkich chwil, kiedy sie rozgadal, Steele powiedzial, chodzac niespokojnie: -Musieli zapasc sie pod ziemie. Nie wierze, ze wyjechali z Bostonu, wiec na pewno ukryli sie gdzies niedaleko. Kiedy mielismy ostatnie meldunki od zespolow sprawdzajacych motele w rejonie siodmym? - Przerwal mu telefon. -Tak? -Czy to ten czlowiek? -Tak. Co macie? -Tu Berggren z rejonu trzeciego. Chyba ich znalezlismy. Volkswagen stoi zaparkowany przed domem w Dorchester, Abbott Street dwadziescia dwa. Nie bylo go tam, kiedy sprawdzalismy ulice poltorej godziny temu. -Jestes pewien numeru rejestracyjnego? -Nie ma watpliwosci. To ten woz. -Nie spuszczajcie go z oka, ale nie pokazujcie sie w polu widzenia. Juz jedziemy. - Zwracajac sie do Carla, Steele powiedzial: - Wiedzialem. Sa w Dorchester, na Abbott Street. To tutaj. Zaledwie o pare przecznic od dawnego domu matki. Wlozyles sznur do samochodu? Dobrze. Ruszamy. -Theono - powiedzial Luke - bardzo chetnie przegadalbym z toba cala noc, ale powinnismy pojsc na gore i zobaczyc, co tam jest ciekawego. Nie ma zadnej gwarancji, ze to cos pomoze mnie oczyscic z zarzutu zabojstwa, ale moim zdaniem nie mamy duzo czasu. Okragla, wiecznie mloda kobieta okazala sie jeszcze madrzejsza i bardziej czarujaca, niz sie Luke spodziewal. Uwaznie wysluchala kazdego ich slowa i zdawala sie rozumiec wszelkie niuanse trudnego polozenia, w jakim sie znalezli. -To juz naprawde dno, kiedy nawet nie mozna ufac policji - powiedziala. - Podejrzewam, ze na ogol policjanci sa dobrzy i uczciwi, ale nie da sie w pore odroznic ich od zlych. Wiekszosc moich ludzi nie wierzy policjantom, nawet czarnym. Mowie im, ze ktos musi na poczatek zaufac komus drugiemu, tyle ze na razie chyba nikt nie chce sluchac takiej madrosci. Wiec co zamierzacie zrobic z rzecza, ktora schowala Evelyn, jak juz ja znajdziecie? -Nie wiemy - odparl Luke. - W pewnym stopniu zalezy to od tego, czym ona bedzie. Jesli natrafimy na pieniadze albo cos w tym rodzaju, bedziemy w rownie wielkim klopocie jak dotad. Po pierwsze, liczymy na znalezienie tego, zanim oni nas znajda, a po drugie, ze to jest dla kogos na tyle wazne, ze moze sie stac dla nas karta przetargowa. Tylko Karen i mezczyzna, ktoremu zalezy na kluczu, wiedza, ze nie bylem z ta dziewczyna, kiedy ja zamordowano. A chyba na niego nie bardzo mozna liczyc. Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 66 Kiedy wstawali, frontowe i tylne drzwi domu rownoczesnie otwarly sie z trzaskiem i w mgnieniu oka czterech mezczyzn, w tym trzech z wyciagnieta bronia, znalazlo sie w saloniku. Luke szybko postapil w strone frontowych drzwi. Zatrzymal go glos wysokiego, elegancko ubranego mezczyzny, jedynego, ktory nie trzymal broni.-Jeszcze jeden krok, doktorze Corey, a panna Samuels bedzie miala dziure w stopie. Na dzwiek ich nazwisk Luke poczul, ze wiotczeja mu wszystkie miesnie. Przez pare chwil ludzil sie, ze moga to byc rabusie, szukajacy czegos niezwiazanego z nim i Karen. Teraz znieruchomial na pare sekund, po czym w milczeniu opadl na kanape. Wysoki mezczyzna odezwal sie znowu. -Wy dwaj - skinal na stojacych po swojej lewej rece - zaprowadzcie te mila pania do sypialni, a potem zaczekajcie w samochodzie. Carl i ja musimy zalatwic z doktorem Coreyem i panna Samuels pewien interes. - Glos mial cichy, lecz apodyktyczny i tak lodowaty, ze Luke'a ciarki przeszly. Podczas gdy dwaj mezczyzni wyprowadzali Theone, Luke siedzial nieruchomo i wykonywal cwiczenie umyslowe, ktorymi uspokajal sie w wielu krytycznych sytuacjach zawodowych. "Gleboki wdech, zatrzymaj powietrze. Wypuszczaj je powoli... rozgladaj sie dokola... skup sie... skup sie na... skoncentruj... rozluznij... podejmij decyzje". W kryzysowej sytuacji medycznej polecilby sobie nastepnie: dzialaj, lecz tu nie moglo byc mowy o dzialaniu, przynajmniej na razie. Bacznym spojrzeniem, wyostrzonym przez lata przebywania na oddzialach szpitalnych i w gabinetach lekarskich, zaczal oceniac dwoch mezczyzn, role, jaka odgrywali. Trudniej niz kiedykolwiek przedtem bylo mu sie skupic, przede wszystkim dlatego, ze myslami wciaz wybiegal do siedzacej obok niego drobnej kobiety. Na pozor wydawala sie niewiarygodnie odprezona i opanowana, ale wystarczylo przyjrzec sie uwaznie, aby zobaczyc, jak nagle zesztywniala. Z kamienna twarza rytmicznie pocierala kciukami dwa pierwsze palce u rak. "Nie moge pozwolic, aby ja skrzywdzili... nie moge", powtarzal sobie w duchu. Z duzym wysilkiem przystapil do taksowania napastnikow. Od samego poczatku bylo jasne, ktory jest bardziej niebezpieczny. Ten imieniem Carl sprawial wrazenie niesmialego i nie calkiem pewnego siebie. Z szacunkiem stal w niewielkiej odleglosci za wysokim i jakby czekal na jego rozkazy, zanim sie poruszyl. Przywodca wygladal na absolutnie pewnego siebie, a oszczednosc jego ruchow swiadczyla o wielkim opanowaniu. Patrzac, jak z rozmyslem idzie do stolowego po krzeslo z twardym oparciem, Luke nie watpil, ze czeka ich trudna i przypuszczalnie bolesna przeprawa. -Siadaj, Carl - powiedzial mezczyzna, wskazujac fotel, ktory pare minut wczesniej zajmowala Theona. Potem ustawil krzeslo na wprost kanapy, w odleglosci paru stop od nich, i siedzial przez chwile, przenoszac wzrok z jednego na drugie. -Doktorze Corey - przemowil - nazywam sie Steele, Damian Steele. Najpierw chce panu pogratulowac wyobrazni i zaradnosci. W ciagu tych paru ostatnich dni sprawial nam pan wiele klopotow. -Wiec niech pan powie swojemu panu Jimowi Spearowi, ze nie zamierzamy pomoc mu bardziej niz w Strathmore - rzucila Karen wyzywajaco. -Odwazne slowa, panno Samuels. Ale zapewniam pania, ze chociaz pan Spear pracowal kiedys dla nas, Firma przestala, powiedzmy, korzystac z jego uslug. Oboje zrozumieli, co ma na mysli, i Karen znow opadla na kanape. -A teraz, po dokonaniu prezentacji, uwazam, ze powinnismy przejsc do rzeczy. Doktorze Corey, prosze polozyc na tym stole wszystko, co ma pan w kieszeniach. Prosze poruszac sie wolno. Dziekuje. Wydaje mi sie, ze przedmiotem naszej transakcji jest klucz, zgodzi sie pan? - Uniosl klucz do gory i obracal nim przed ich oczami. - Na wszelki wypadek, Carl, zechciej zinwentaryzowac zawartosc torebki i kieszeni plaszcza mlodej damy. Nie chcielibysmy przeoczyc innych kluczy, ktore mogliby miec przy sobie. -Niepotrzebnie sie pan fatyguje - powiedzial Luke. - To ten klucz. Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 67 -Luke! - Karen byla zbulwersowana tym, ze tak latwo sie poddal.-Nie mamy dobrej pozycji przetargowej. Poza tym, skoro juz wzieli to, czego chca, moga sie stad wyniesc i dac nam spokoj. Poscig zakonczony, a my przegralismy. I tyle. -Madrze powiedziane, panie doktorze. Ale myli sie pan co do jednego drobiazgu. Mamy klucz, to prawda, jednak jest on tylko polowa tego, czego bysmy od pana chcieli. Druga polowa dotyczy wskazania zamka, do ktorego pasuje ten klopotliwy kawalek metalu. -Badz rozsadny, Steele. Myslisz, ze ukrywalibysmy sie tu nadal, gdybysmy mieli pojecie, do czego jest ten klucz? Na pewno Spear wiedzial. Nie powiedzial wam, zanim... ach... zwolniliscie go z waszej Firmy? -Niestety nie powiedzial. Jesli o to chodzi, doktorze Corey, jestem sklonny panu wierzyc. Ale chce pana ostrzec, ze choc nie jest latwo mnie rozzloscic, ludziom zdarza sie paskudnie oberwac, kiedy cos wytraci mnie z rownowagi. Nie wykluczam mozliwosci, iz pan mnie oklamuje, i chce, aby pan wiedzial, ze jesli przylapie pana na klamstwie, kaze panu siedziec i patrzec, jak bede po kawalku odcinal pannie Samuels palce. Czy przypomnial pan sobie jakies dodatkowe informacje, ktore moglyby mi sie przydac? Luke skrzywil sie i zagryzl warge, aby zachowac choc minimum kontroli nad odruchami zoladka i jelit. Karen poczula zimny pot pod pachami i na skroniach. Zadrzala. -Nie ma nic innego - zdolal powiedziec Luke. - Musi pan wierzyc, ze niczego bym nie ukrywal. -Doskonale, doktorze. Carl, gdybys byl tak dobry i porzadnie skrepowal tych dwoje, zostawie cie tu przy nich na strazy, a sam pojade odwiedzic zaprzyjaznionego z nami slusarza. Och, i jeszcze cos, doktorze. Chce, aby pan wiedzial, ze kiedy wroce, przywioze tez wystarczajaca ilosc pentatholu. Moze pan byc pewny, ze calkiem dobrze sie nim posluguje i ze ma pan czas tylko do mojego powrotu, wiec niech pan szuka w pamieci informacji, ktore moglyby byc dla mnie przydatne. Panna Samuels ma takie sliczne, delikatne dlonie. Steele przesunal swoje krzeslo na druga strone pokoju i siedzial, dopoki Carl nie skrepowal im rak w przegubach i nog w kostkach. Potem skinal na Carla, zeby ten odprowadzil go do frontowych drzwi, i tam powiedzial: -Nie waz sie tknac dziewczyny, Carl. Przynajmniej do czasu, kiedy dowiemy sie od nich tego, czego chcemy. Wtedy bedzie twoja. Na te obietnice Carl poczul przyplyw krwi w kroczu, bo wyobrazil sobie Karen Samuels przywiazana do lozka za rece i nogi, podobnie jak Connie Evans. Z ta Evans mial orgazm od samego patrzenia, jak sie wyrywa i blaga, wiec musial pozwolic jednemu ze swoich ludzi, aby ja zgwalcil. Tym razem bardziej sie opanuje, obiecal sobie. Obaj mezczyzni znikli im z oczu na pare sekund, a przez ten czas Luke zdolal szepnac do Karen: -W ogole sie nie odzywaj. Ani slowem. Niezaleznie od tego, co sie stanie. Rozumiesz? - Kiwnela glowa, kiedy zas Carl wrocil do pokoju, przysunela sie, oparla glowe na ramieniu Luke'a i zamknela oczy. -Carl, co masz z tego wszystkiego? - zapytal Luke. -Niech pan slucha, doktorze Corey, prosze siedziec i byc cicho. - Luke zdal sobie sprawe, ze po raz pierwszy slyszy go mowiacego. Odchylil sie na oparcie, przymknal oczy i bacznie obserwowal kazdy ruch Carla. Straznik siedzial przez pare minut, ziewnal, wstal, podszedl do biblioteki Theony i zaczal przerzucac ksiazke w broszurowej oprawie. Wreszcie wrocil na swoje krzeslo z talia kart i zaczal stawiac pasjansa, ziewnawszy, jak zauwazyl Luke, jeszcze dwa razy. W glowie Luke'a stopniowo zrodzil sie i wykrystalizowal plan. Dziesiec minut pozniej Carl wstal znowu, sprawdzil ich wiezy i skierowal sie do lazienki. Z chwila gdy Luke poczul, ze ich nie slyszy, zwrocil sie do Karen i szepnal z mozliwie najwiekszym naciskiem: Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 68 -Karen, zlotko, sluchaj uwaznie. Chce, zeby pare minut po jego powrocie rozbolala cie glowa, tak okropnie jak nigdy. Odegraj to dobrze. A potem tylko zrob dokladnie to, co ci powiem. Myslisz, ze potrafisz? - Skinela glowa, a on delikatnie pocalowal ja w czolo. - Nie dawaj za wygrana, mala. To moze byc nasza jedyna szansa i musimy ja wykorzystac.Wlasnie chciala cos powiedziec, kiedy zaszumiala woda w toalecie i Carl wrocil na krzeslo. Uplynelo jeszcze piec minut, zanim Karen zaczela sie wiercic, nastepnie lapac powietrze, mrugac oczami i kiwac glowa. Carl popatrzyl na nia, a tymczasem odezwal sie Luke: -Co sie stalo, kochanie, co ci jest? - Zaczela sie skrecac i Luke ze zdziwieniem dojrzal lzy, naplywajace jej do oczu. -Och, Luke, to znowu migrena - wykrztusila. - Juz dawno nie mialam tak silnej. Nie wytrzymam. Chyba zwymiotuje. Obserwujac ja, zalana lzami, Luke wierzyl, ze potrafi zwymiotowac. -Carl - odezwal sie blagalnie - ona cierpi meczarnie. Pozwol mi wstac i zobaczyc, czy w apteczce nie ma czegos, co moglbym jej dac na usmierzenie bolu. -Nic z tego. Zostan na miejscu. I powiedz jej, ze ma sie uspokoic i zamknac, bo inaczej ja zaknebluje. -Jesli zwymiotuje, a bedzie miala knebel, udusi sie i umrze. Myslisz, ze to by sie spodobalo panu Steele'owi? -Pan Steele to moje zmartwienie. Teraz jej powiedz, zeby sie uspokoila, dobrze? - Carl wyraznie zaczynal sie czuc nieswojo, w miare jak jej jeki przybieraly na sile. -Sprobuje, ale musisz mi pomoc. Zgas swiatlo i badz calkiem cicho. - Troche oszolomiony Carl wykonal polecenie i jako jedyne zrodlo swiatla pozostawil lampe w stolowym. Luke zaczal przemawiac do Karen uspokajajacym, lagodnym tonem: -A teraz, Karen, oddychaj wolniej i sluchaj mnie uwaznie. Musisz sie odprezyc albo glowa jeszcze bardziej cie rozboli. Teraz zamknij oczy, oddychaj wolniej i skup sie na moimi glosie. Niech wszystko inne wyplynie z ciebie i mysl tylko o moim glosie. Wlasnie tak. Zrelaksuj sie i opusc bezwladnie rece na kolana. Kacikiem oka Luke widzial, ze Carl ziewa i nieswiadomie opuszcza rece na kolana. -Jeszcze mocniej zacisnij oczy i pozwol, zeby bol z ciebie wyplynal. Skup sie tylko na brzmieniu mojego glosu. Juz oddychasz wolniej. Wolniej. I twoje ramiona sa coraz ciezsze. - Jej oddech stawal sie wolniejszy, a glowa zaczynala lekko sie kiwac, podczas gdy Luke mowil dalej. - Sluchaj mojego glosu. Nie wolno ci sluchac innych dzwiekow procz mojego glosu. Oczy masz zamkniete, powieki ciezkie. Czujesz juz zmeczenie, wielkie zmeczenie. Nie chcesz niczego innego, tylko snu. Nie chcesz niczego procz snu. Po uplywie nie wiecej jak pieciu minut Luke nabral pewnosci, ze oboje spia. Carl stawial nawet mniejszy opor, niz sie Luke spodziewal, i siedzial bez ruchu, z zamknietymi oczami, rowno oddychajac. Luke nie przestawal mowic. -Policze wstecz od dziesieciu. Kiedy dojde do dwoch, Carl, bedziesz mogl otworzyc oczy. Ale nie bedziesz mogl sie poruszyc ani przemowic, jesli ci nie kaze, zaczynam: dziesiec, dziewiec, osiem, siedem, szesc, piec, cztery - podniecony obserwowal lekkie trzepotanie powiek Carla - trzy, dwa - oczy calkiem sie otwarly - jeden, zero. - Luke odetchnal gleboko i usmiechnal sie na widok Karen, spiacej spokojnie obok mego. Byl na paru kursach hipnozy i czesto stosowal te metode, kiedy pacjenci mieli problemy z nadwaga czy z paleniem. Teraz w milczeniu blogoslawil liczne godziny spedzone na przyswajaniu jej sobie. Pomysl zahipnotyzowania Carla bez jego wiedzy Luke zaczerpnal z pokazu, zapamietanego ze studiow. Wtedy profesor celowo zahipnotyzowal nie tylko swoje medium, lecz takze prawie cale dwa pierwsze rzedy sluchaczy. Pozniej wykazal, ze studenci, "nieumyslnie" zahipnotyzowani, poprzedniej nocy spali srednio o dwie i pol godziny krocej niz ci, ktorzy oparli sie jego metodzie. Luke starannie dobieral slow, pamietajac, ze Carl bardzo doslownie zareaguje na kazdy dany mu rozkaz. Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 69 -Carl - powiedzial - po calym pokoju rozpelzly sie dlugie pnacza winorosli, zielone pnacza z duzymi liscmi. Widzisz je? - Carl skinal glowa. - Carl, winorosl oplotla sie wokol nas wszystkich i utrudnia nam oddychanie. - Carl zaczal oddychac z wysilkiem. - Musisz oswobodzic rece i podejsc tutaj, zanim pnacza calkiem cie skrepuja. - Carl uwolnil rece i podszedl do Luke'a. - Teraz musisz rozwiazac pedy, ktore krepuja moje rece. Dobrze, Carl. O to chodzilo. Teraz winorosle schna, a ty mozesz smialo polozyc sie na kanapie. Dobrze, Carl. Wyciagnij sie, juz. Zamknij oczy i powiedz mi, jak sie nazywasz.-Carl Julian. -A gdzie mieszkasz, Carl? -W Lincoln. Luke chcialby zadac wiecej pytan, ale nie mogl tracic cennego czasu na przesluchiwanie platnego mordercy. -Dobra, Carl - powiedzial. - Chce, zebys spal glebokim snem, i tylko ja moge cie obudzic. Nastepna osoba po mnie, ktora sie do ciebie odezwie, bedzie prawdziwym aniolem, ze skrzydlami i aureola. Rozumiesz? Carl znow kiwnal glowa. Z kolei Luke zwrocil sie do Karen: -Slyszysz mnie, Karen? Dobrze. Rozwiaze pnacza, ktorymi masz skrepowane rece i nogi. Chce, zebys potem wstala i poszla ze mna. Kiedy znalezli sie w kuchni, powiedzial: -Teraz, Karen, pstrykne palcami. Zrobie to, a ty obudzisz sie taka wypoczeta i swieza jak nigdy. Obudzila sie natychmiast i stala, mrugajac oczami, usilujac polapac sie w sytuacji. -W pewnym sensie przez caly czas wiedzialam, co sie dzieje - rzekla - ale po prostu nie moglam w to uwierzyc. Jestes fenomenalny! Jak wpadles na ten pomysl? -Porozmawiamy pozniej - szepnal. - Teraz trzeba dzialac. Nie mam pojecia, za ile czasu Steele wroci. Idz i upewnij sie, ze Theonie nic nie jest. Ja sprawdze naszego przyjaciela w pokoju. I w miare moznosci nie podchodz do okna. Dwoch pozostalych zbirow siedzi chyba w zaparkowanym od frontu samochodzie. Pare minut pozniej Theona, z latarka w rece, kustykala po schodach na strych, a oni dwoje nastepowali jej na piety. Luke'owi strych wydal sie typowy: wszedzie pudla, stare meble, polamane ramy od obrazow i kurz. Kurz pokrywal wszystko. Znajdowal sie tam nawet klasyczny manekin krawiecki z drutu i tkaniny, od lat nieuzywany, wiec zardzewialy. W miejscach, gdzie spadzisty dach stykal sie ze sciana, wysokosc wynosila niespelna metr. Posrodku jednak, pod szczytem dachu, Luke latwo mogl sie wyprostowac. -Nie bylam tu od dosc dawna - oglednie wyrazila to Theona, kiedy omijajac przeszkody, kierowali sie na srodek strychu. Jedynym stalym zrodlem swiatla byla tu gola czterdziestowatowa zarowka, totez zakamarki tonely w mroku. -Tam, dziecko. - Theona wskazala na tylna sciane. -Tak, Luke, to moje okno. Szybko podszedl do okna, ogladal je przez chwile, po czym odwrocil sie do kobiet, krecac glowa z wyraznym rozczarowaniem. Okragle okno, podobne do opisywanego przez Karen, znajdowalo sie w malym, glebokim na jakies szescdziesiat centymetrow wykuszu. Pod nim i pod scianami biegla solidna obudowana lawa, wysoka na dziewiecdziesiat centymetrow. Luke bez trudu wyobrazil sobie mala Karen, ktora siedzi tu z podkulonymi nogami i obserwuje, co dzieje sie na podworkach w dole. Sama lawa nie byla niczym nakryta, a o ile sie zorientowal, nic innego na strychu nie moglo ich interesowac. Zbieral sie do wyjscia, lecz Karen zlapala go za ramie. Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 70 -Zaczekaj, Luke. Jeszcze minute. Mam uczucie, ze juz nigdy tego miejsca nie zobacze. - Podbiegla do okienka i skulila sie na lawce. W milczeniu siedziala wcisnieta we wneke i wilgotnymi oczami wpatrywala sie w bezchmurna kwietniowa noc.-Wlasnie tak siadywala tutaj w dziecinstwie - szepnela Luke'owi Theona. - Wyrosla na piekna kobiete! Luke potaknal, z wzrokiem wciaz wbitym w scene przy oknie. Nieruchomy profil Karen, rysujacy sie na tle lekko rozjasnionego okna, napelnial go takim samym cieplem, jakie czesto odczuwal na widok niektorych ulubionych obrazow w Bostonskim Muzeum Sztuki. W koncu z wysilkiem powrocil myslami do rzeczywistosci i podszedl, aby podac Karen reke. Kiedy to robil, prawa noga kopnal w podstawe lawy. Zdazyli juz zejsc z paru pierwszych stopni, kiedy zaswitalo mu w glowie, ze kopnieciu towarzyszyl taki odglos i uczucie, jakby noga uderzyla w cos masywnego, a nie pustego, jak mozna by oczekiwac. Pod wplywem impulsu zawrocil i pognal do lawy. Opukal ja z wierzchu i z bokow, najpierw mocno, potem stosujac techniki perkusyjne, jakimi posluguje sie lekarz, aby okreslic wielkosc organow, takich jak serce i watroba. Rezonans nigdzie nie byl charakterystyczny dla czegos wypelnionego powietrzem. Luke przerzucil kolejno zawartosc stojacych obok dwoch kartonow. Kobiety obserwowaly go zafascynowane i zdezorientowane. Nagle z okrzykiem "eureka" wyciagnal stary drewniany tluczek do miesa i zaczal nim walic od spodu w wystajacy brzeg lawy. Po minucie deska uniosla sie do gory. Luke drzacymi rekami siegnal w glab schowka, cofnal sie i uklakl na zakurzonej podlodze. -W glowie mi sie nie miesci, ze tak malo brakowalo, a bylibysmy poszli - powiedzial. - Karen, to jest tutaj, tak jak mowila twoja matka. Maly prostokatny sejf w zaglebieniu pod lawa okienna obetonowano ze wszystkich stron, tak ze tylko drzwiczki pozostaly odsloniete. Karen oswietlila je latarka i wykrzyknela: -Czy to nie szczyt wszystkiego! Po tylu przejsciach wreszcie jestesmy u celu, a Steele ma ten cholerny klucz. -Przyjrzyj sie dokladnie - powiedziala Theona, stwierdziwszy cos, co juz zobaczyl Luke. - To sejf. Zobacz uchwyt i tarcze. Nie wejdzie tam zaden klucz na swiecie. Karen przez chwile patrzyla na Luke'a, po czym sie odwrocila. Napiecie i podniecenie, ktore przez ostatnie trzy dni rozpalaly ich entuzjazm, ulecialy jak powietrze z przeklutej detki. Ruchem robota Luke wyprobowal gruby stalowy uchwyt sejfu. Nic nie wskazywalo na luz czy blad konstrukcyjny. Od odpowiedzi na pytania, nadziei na przyszlosc, nawet szansy przezycia dzielilo ich kilka centymetrow. Centymetrow, ktore rownie dobrze moglyby byc latami swietlnymi. W koncu Luke stwierdzil: -Niczego teraz nie zrobimy. Polozmy deske na miejsce i splywajmy, zanim zjawi sie Zlotowlosy. Ukryjemy sie gdzies na tydzien, dwa, a potem sprobujemy tu wrocic. Steele moze miec klucz, ale nie ma gwarancji, ze zdola znalezc to miejsce. -Pewnie - powiedziala ponuro. - Nie wierzysz w to bardziej niz ja. Luke, ten czlowiek na dole ma bron. Uzyjmy jej, moze uda sie wziac Steele'a przez zaskoczenie. -Daj spokoj, Karen, Steele to zawodowiec. Poza tym, nawet gdybysmy zdolali go zaskoczyc, mocno powatpiewam, czy w razie koniecznosci moglbym sie ta bronia posluzyc. Myslisz, ze potrafilabys zastrzelic kogos z bliska? -Nie wiem, Luke, ale sie nie boje. O cholera, o czym ja mowie? Nie, nie wiem, czy moglabym kogos zastrzelic. -No wiec, moim zdaniem, lepiej nie ryzykowac. Przynajmniej jesli teraz sie wymkniemy, na pewno jeszcze przez jakis czas bedziemy zywi i cali. -Zaczekaj, Luke - poprosila, kiedy zaczal wsuwac deske na miejsce. - Pomyslmy o tym jeszcze chwile. Niezaleznie od tego, co matka i Peter schowali w sejfie, do czego jest klucz? Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 71 -Nie wiem. Moze inne rzeczy sa ukryte w biurowcu. Moze tam jest kombinacja cyfr do sejfu. Z pewnoscia zrobiono go na zamowienie, wiec w gre wchodzi niemal kazda kombinacja: data urodzin, numer telefonu, cos w tym rodzaju. Tak czy owak, skarbie, nadal mam seryjny numer klucza, wiec niewykluczone, ze moglibysmy zamowic nowy u tego twojego slusarza. Zaniesiemy numer do jego warsztatu, jak tylko znajdziemy kryjowke. Dopoki jestesmy na wolnosci i razem, mamy szanse. Do diabla, zaszlismy tak daleko, prawda?Karen nie odpowiedziala na te slowa otuchy, wiec Luke przestal wbijac gwozdzie i obrocil sie do niej. -O co chodzi? - zapytal. - Co sie stalo? -Luke, slyszales to, co sam przed chwila powiedziales? -Oczywiscie, powiedzialem, ze dopoki jestesmy na wolnosci i razem... -Nie, nie. Chodzi mi o kombinacje do sejfu. -Karen, nie wiem, co probujesz... -Klucz, Luke, nie rozumiesz? Powiedziales, ze mogli zrobic kazda kombinacje do sejfu... -Moj Boze - wykrzyknal i zaczal szukac portfela. - To pasuje, prawda? Cholera, nie moge znalezc numeru. Czy dalem go tobie? Nie, zaczekaj, chyba na tym go zapisalem. Jest tutaj, Theono, poswiec z bliska. Blizej, Theono. Jeszcze nie moge go odczytac. Tak, tutaj. L-4-6-0-7-1-0-6. Karen, ile jest na tarczy numerow? Zdjela wierzch lawy i uklekla, aby popatrzec, a Theona oswietlila metalowa tarcze. -Dziewiecdziesiat piec, nie, jest wiecej naciec, mysle, ze dziewiecdziesiat dziewiec. Luke uklakl obok niej i przytknal kartke do tarczy. -No, wiec skad zaczniemy? -Nie widzisz teraz, Luke? Numer wyglada nawet na kombinacje - powiedziala podniecona. "L" mogloby oznaczac, ze zaczyna sie obracac w lewo. Kilkakrotnie obrocil tarcze w lewo i popatrzyl na Karen. -Chyba stracilem umiejetnosc logicznego myslenia. Co dalej? -Moze to tylko pobozne zyczenie, ale zalozmy, ze zera sie nie licza, sluza tylko do oddzielania cyfr w kombinacji? Starannie wykrecil czterdziesci szesc, potem cofnal sie w prawo i zatrzymal na siedemdziesieciu jeden. Wreszcie znow pokrecil w lewo i zatrzymal sie na szostce. Popatrzyl najpierw na Theone, potem na Karen i dopiero wtedy zlapal za uchwyt. Wszyscy troje rownoczesnie wstrzymali dech, kiedy za niego pociagal, i razem wypuscili powietrze, kiedy uchwyt nawet nie drgnal. Dla pewnosci jeszcze raz wykrecil liczby, mozliwie najbardziej gladko - z takim samym rezultatem. -Tyle, jesli chodzi o ten pomysl. - Luke pokrecil glowa rozczarowany. - Zaczyna brakowac nam czasu. Nawet jesli kombinacja zawiera sie w numerze seryjnym, cyfry mogly zostac polaczone na tysiace sposobow. Wymyslenie jej mogloby nam zajac wiele godzin. -Luke, prosze cie, jestesmy tak blisko. Na pewno na wlasciwym tropie. Przez caly czas, kiedy to sie dzialo, ani razu nie zachowywales sie jak tchorz. Teraz mowisz tak, jakbys umieral ze strachu, a zachowujesz sie, jakbys myslami bladzil o tysiace kilometrow stad. O co chodzi? -Zwariowalas? Ten szaleniec moze wrocic lada moment. Myslisz, ze zamierzam siedziec w milczeniu, kiedy bedzie kroil cie na kawalki? - Te ostatnie slowa wymowil zamierajacym glosem. - Czy czasem nie widzisz rzeczy takimi, jakie sa? - zapytal z czuloscia. - Boje sie. I to po raz pierwszy, jak powiedzialas. Kocham cie. Moze bardziej niz kogokolwiek przedtem. Po prostu nie moge sie skupic na niczym innym, wciaz mysle, ze ktos cie skrzywdzi. Zaprzata mnie wylacznie to, zeby sie stad wydostac i byc z toba. Objela jego szyje i przytulila glowe do piersi. -Luke, ja tez cie kocham. I z kazda wspolnie spedzona chwila bardziej. Ale chce czegos wiecej niz jeden dzien czy tydzien, nie chce tez stale ogladac sie do tylu. Nasza szansa na wspolne zycie znajduje sie za tymi drzwiczkami. I, do cholery, dla tej szansy jestem gotowa cierpiec, Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 72 umrzec, moze nawet zabic. Teraz przestan sie o mnie martwic i skup sie na tym, jak otworzyc sejf. Schodze na dol po bron tego mezczyzny. Theono, ty zostan tutaj i trzymaj latarke. Zaraz wracam.Pocalowala go delikatnie i zbiegla po schodach. Kiedy wrocila po dwoch minutach, kleczal nieruchomo, z broda oparta na splecionych ramionach, i wpatrywal sie w zeliwne drzwiczki. -Czy probowal wszystkiego? - zapytala Karen Theone. Ta pokrecila glowa. -Luke? -Zaczekaj, mala. Jestem prawie pewny, ze... Jezu drogi, mam. - Usmiechnal sie do niej. - Mialas racje. Te cyfry to kombinacja. -Wiec dlaczego to nie dzialalo? -Mialas kiedys w szkole szafke z taka kombinacja? -Oczywiscie, ale nadal nie... -To druga cyfra. Musimy minac pierwsza, zanim sie na niej zatrzymamy. Starannie wykrecil cyfry po raz kolejny, robiac pelny obrot po czterdziestu szesciu, zanim zatrzymal sie na siedemdziesieciu jeden. Wrocil na szostke, zlapal za uchwyt i pociagnal. Zamek zaskoczyl natychmiast, a Luke tym samym ruchem otworzyl drzwiczki. Wrzasneli, kiedy oswietlil latarka wnetrze sejfu. -To wyglada na jakas ksiazke. Jest twoja, Karen, wiec ty powinnas pelnic honory domu. Wilgotnymi i bynajmniej nie pewnymi rekami siegnela do srodka. Wyciagnela dwie rzeczy: jakas ksiege w sztywnej oprawie i czarna skorzana torbe, tak wypchana wycinkami prasowymi, ze sie nie domykala. Karen predko zaczela wertowac ksiege. -Pelno w niej dat i liczb, spisanych w kolumnach - powiedziala - a u gory kazdej strony sa inicjaly. Sadzisz, ze maja cos wspolnego z haraczami czy czyms takim? -Nie wiem. Ale teraz nie pora sie nad tym zastanawiac. Zjezdzajmy stad, dobra? -Tak! Ty wez te rzeczy. Ja biore bron. -Strzelalas kiedys? -Nie, ale zapewniam cie, Luke, ze jak przyjdzie co do czego, strzele. Starannie polozyl deske na poprzednie miejsce, wzial ksiege i torbe, a zanim zaczal schodzic na dol, uscisnal obie kobiety. Juz w kuchni zwrocil sie do Theony. -Czy mozna sie stad wydostac tylnymi drzwiami? Kiwnela glowa. -Tak, jest tedy przejscie na nastepna ulice. Poczekajcie, az zadzwonie. Na pamiec wykrecila numer. -Halo, Charlotte? Theona Settles. Czy Junior jest w domu? Dobrze. Chce z nim mowic. I prosze, pospiesz sie, to bardzo wazne. Halo, Junior, tu Theona. Potrzebuje twojej pomocy. Dobrze, na to liczylam. Mam tu dwoje przyjaciol, ktorym trzeba pomoc w szybkim wydostaniu sie z naszej dzielnicy. Myslisz, ze moglbys im dac samochod? Dobrze. Ona ma na imie Karen, on Luke. Sa biali, ale mimo to przyzwoici. Nie, przysle ich do ciebie. I sluchaj, Junior, tym dzieciakom depcza po pietach paskudne typy. Uwazaj. No, tak czy owak, moze powinienes sprawdzic, czy Davy i George albo jeszcze inni kreca sie w poblizu. Nie chcesz miec klopotow? Spodziewam sie. Dzieki za pomoc. Beda za chwile. Odlozyla sluchawke i zwrocila sie do Karen i Luke'a: -Wszystko jest umowione. Junior Ellis podstawi wam samochod. Jego dom znajdziecie z latwoscia. Nie chcialam, aby ktos podjezdzal tu wozem i zwracal na siebie uwage. -Da nam swoj samochod? - zapytal Luke zdumiony. -Przeciez nie powiedzialam swoj. Powiedzialam samochod. Przez ostatnich dziesiec lat Junior Ellis nie mial chyba jednego samochodu, ktory nie bylby trefny. Och, ale to dobry chlopak. Tylko tak strasznie lubi samochody. A teraz sluchajcie uwaznie. Przejdzcie zaulkiem po lewej stronie podworka na nastepna ulice. Dwie przecznice dalej na lewo skreccie w Fountain Street. Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 73 Dom Juniora jest na tej ulicy, o jakies dwie przecznice od skrzyzowania. Nie znam numeru, ale Junior powinien czekac na dworze. Zapamietaliscie te wskazowki?-Pewnie - powiedzial Luke - ale idziesz z nami, prawda? Nie zostawimy cie tutaj. -Nie, dam sobie rade, dziekuje. Jak tylko sie oddalicie, wezwe policje i na naszego przyjaciela bedzie po jego powrocie czekal mily komitet powitalny. A teraz biegnijcie. -To nonsens, a co bedzie, jak Steele wroci, zanim... Zdanie pozostalo niedokonczone. Wszyscy troje wydali stlumiony okrzyk i odwrocili sie jak na komende, kiedy na ganku rozlegly sie kroki. -Szybko, zwiewajcie. Mnie nic sie nie stanie. - Theona jeszcze mowila, kiedy otwarly sie drzwi od frontu. Ucalowali ja szybko, po czym zbiegli po paru schodach do tylnych drzwi. Damian Steele falszywie nucil pod nosem, zblizajac sie zamaszyscie do domu numer dwadziescia dwa na Abbott Street. Wieczor mial bardzo udany. Coreya i dziewczyne zlapal nadspodziewanie latwo, a Don Alberto, uradowany ta wiadomoscia, obiecal dorzucic dwadziescia piec tysiecy po zakonczeniu pracy. W dodatku Brian okazal sie absolutnie sensacyjny. Pozostawiwszy Carla na strazy wiezniow, Steele udal sie prosto do swojego apartamentu w Plaza, gdzie przebral sie w czarny jedwabny szlafrok i odbyl dwie rozmowy telefoniczne. Najpierw zadzwonil do Stonehill i z ust Don Alberta uslyszal wyrazy zadowolenia, ze uwinal sie tak szybko, jak rowniez troski, ze trzeba do rana czekac na slusarza. Steele powiedzial Carlowi, ze idzie do slusarza, nie mial jednak zamiaru zrobic tego wczesniej niz z rana. Potem zadzwonil do pokoju 1208 w tym samym hotelu. Czekal tam Brian Mundt, krajowej slawy adwokat, ktorego Steele poznal przed dwoma laty w nowojorskim barze. Od tej pory spedzali razem tyle czasu, na ile Mundt mogl sie wyrwac ze swojej firmy prawniczej i z domu, od zony i trojki dzieci. Steele'owi tego czasu bylo zawsze za malo. Mundt podniosl sluchawke po trzecim sygnale, a na dzwiek jego glosu serce Steele'a zabilo szybciej. Juz prawie dwa miesiace uplynely od ich ostatniego spotkania i Steele'owi zbieralo sie na wymioty, ilekroc pomyslal, ze musi spac w jednym pokoju z tym glupim, spotnialym kogutem, Carlem Julianem, gdy tymczasem Brian jest zaledwie o dwa pietra nizej. Mundt wszedl do apartamentu Steele'a bez pukania. W reku mial walizeczke z olejkami, wibratorami i innymi przyborami, ktorych obaj lubili uzywac. Teraz, niewiele po czterdziestce, dawny zapasnik z Michigan byl fizycznie bardzo zmieniony. W jego zonie te zmiany budzily odraze, Steele'a natomiast wprawialy w zachwyt. Grupy miesni, niegdys twarde i wyraznie zarysowane, zmiekly i zlaly sie ze soba, a w pasie do poprzednich siedemdziesieciu dziewieciu centymetrow przybylo prawie pietnascie nowych. -Myslalem, ze juz nigdy nie zadzwonisz - powiedzial Mundt. - Jeszcze jeden dzien czekania w tym pokoju, a bylbym zwariowal. -Przepraszam, Brian. Dopiero pare minut temu udalo mi sie odczepic od tego nieroba Juliana. Zostawilem go na strazy przy doktorze i dziewczynie. Teraz mamy zaledwie godzinke, ale jutro po poludniu powinienem miec wszystko zapiete na ostatni guzik. -Wiesz, Damian, moglem ostatnie dwa dni spedzic w Nowym Jorku i troche popracowac. Chryste, ale mnie urzadziles. -Skad moglem wiedziec, ze Don Alberto kaze mi nianczyc tego dupka, swojego syna. Hej, nie klocmy sie teraz, kiedy mamy tylko godzine. Dobra? Mundt kiwnal glowa i zaczal sie rozbierac. Steele zsunal z siebie szlafrok, podszedl do kochanka, jedna reka zlapal go za miesista czesc brzucha, druga silnie uderzyl w twarz. Rozpoczal sie rytual. Zanim skonczyli, Steele zdazyl zadac Mundtowi bol doslownie w kazda czesc ciala i obaj calkiem opadli z sil, lecz byli zadowoleni. Na droge powrotna na Abbott Street Steele wybral garnitur jasnobrazowy, jeden z dziesieciu wiszacych w szafie, i jasnoniebieska koszule pod kolor. Nastepnie wlozyl do kieszeni pudeleczko z iglami, strzykawkami i kilkoma ampulkami pentatholu sodu, po raz ostatni spojrzal na spiacego Mundta i zszedl na podziemny parking. Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 74 Pentatholu uzyl z gora rok wczesniej i cieszyl sie, ze bedzie mial okazje znowu z niego skorzystac. Ostatnim razem, w Paryzu, zorganizowal porwanie francuskiego ministra obrony i zastosowal ten srodek, aby szczegolowo dowiedziec sie o zwiazki seksualne i naduzycia finansowe kilku wplywowych czlonkow francuskiego parlamentu i gabinetu. Zgodnie ze strategia, przyjeta przez Steele'a wiele lat wczesniej, po uzyskaniu od ministra informacji, dokonano na nim egzekucji. Od tej zasady nie bedzie odstepstwa takze w przypadku tych dwojga, pomyslal.Zaraz po wejsciu frontowymi drzwiami do domu Theony Settles wyczul klopoty. Pozostawieni na ulicy ludzie nie zameldowali o jakichs niezwyklych halasach czy ruchu, ale juz w przedpokoju nabral pewnosci, ze w glebi domu slyszy kroki. Zanim dotarl do saloniku, spostrzegl walajacy sie na podlodze kawalek sznura. Instynktownie rozpial marynarke, odslaniajac rekojesc wetknietego za pas rewolweru. Troche czasu zajelo mu uporzadkowanie tego, co zobaczyl. Carl Julian lezal na kanapie, z poduszka wepchnieta pod glowe. Rece i nogi mial mocno skrepowane, lecz na twarzy wyraz blogosci. Steele popatrzyl na niego stropiony i zdegustowany. Potem w drzwiach do kuchni spostrzegl obserwujaca go Theone. Nie powiedzial do niej ani slowa, tylko obrocil sie w strone kanapy. -Carl, co sie, u diabla, dzieje? Gdzie Corey i dziewczyna? Zblizyl sie do Carla i stanal jak wryty, bo uslyszal charakterystyczny odglos zamykania drzwi. Okrecil sie na piecie i dwoma dlugimi krokami przemierzyl odleglosc do waskiego korytarzyka przy kuchni. Przywarl do futryny, z bronia gotowa do strzalu. Atak nastapil, lecz z nieoczekiwanej strony. Theona zaszla go od tylu; kiedy tak sie czail, steknela z bolu i calym ciezarem zwalila sie na niego. To uderzenie rzucilo go na linoleum, a jej cielsko doslownie go nakrylo. Poteznymi ramionami mlocila go po twarzy i klatce piersiowej. Z namyslem, bez zbednych ruchow czy utraty energii, puscil rewolwer, przesunal rece wzdluz jej bokow i objal ja za graba szyje. Oba kciuki polozyl na twardej wypuklosci krtani, ktora naciskal z coraz wieksza sila. W niespelna dziesiec sekund Theona przestala go okladac, wkrotce tez uslyszal chrupniecie zgniecionej krtani. Po dalszych dziesieciu sekundach cialo napastniczki zupelnie zwiotczalo. Cienka struzka sliny wyplynela spod jej grubego, sinego, wywalonego jezyka, wilgoc zalala lewe udo Steele'a, gdy nastapil niekontrolowany skurcz pecherza. Steele brutalnie i z niemalym wysilkiem zepchnal z siebie cialo, po czym skoczyl do tylnych drzwi. Ta fatalna w skutkach napasc dala Luke'owi i Karen dziewiecdziesiat sekund przewagi. Luke odczuwal coraz dokuczliwszy bol w lewym boku, ostrzejszy niz w nogach i plecach. Wciagal w pluca duze hausty powietrza i choc zmuszal sie do zrobienia kazdego kolejnego kroku, nie nadazal za Karen, ktora juz czekala na niego na rogu ulic Briar i Fountain. -Chodz, skarbie - zawolala - to ta ulica. Jeszcze dwie przecznice i bedziemy na miejscu. Dasz rade. Odcinek do przebiegniecia byl dosc dlugi, a jemu wydawal sie bez konca. Wydostali sie z zaulka na srodek ulicy i zaczeli biec. Karen, szybka i zwinna, momentalnie wyprzedzila Luke'a. Nogi rozbolaly go po kilku krokach, a po pokonaniu stu metrow niemal ustal. Bol z niedawno zszytej rany w prawym udzie rozchodzil sie w gore. Nawet bedac w dobrej formie, Luke nie biegal szybko, teraz zas posuwal sie na rozdygotanych nogach zaledwie truchtem, pod pacha sciskajac ksiege i skorzana torbe. Poruszal sie niezdarnie, glowe mial spuszczona i tylko wtedy zdawal sobie sprawe, ze podaza do przodu, kiedy przecinal metna plame swiatla pod jedna z rzadkich tutaj latarni. Kiedy sie zblizyl do rogu, skinal glowa na znak uznania dla Karen, ktora stala i obserwowala go, wsparta pod boki. Z odleglosci zaledwie kilku krokow zobaczyl nagly wyraz przerazenia na jej twarzy. I raptem rozpryslo sie tylne okienko samochodu, zaparkowanego na prawo od niego. -Uwazaj, Luke - wrzasnela Karen, wskazujac ulice za jego plecami. Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 75 Obrocil sie i zobaczyl sylwetke Damiana Steele'a, przykucnietego w pozycji strzeleckiej o jakies dziesiec latarni dalej.-Biegnij, Karen - sapnal. - Dam sobie rade. Odwrocila sie i pomknela Fountain Street, a on za nia, lecz coraz bardziej pozostawal w tyle, bo biegl zygzakami, aby utrudnic celowanie. W boku rwalo go nieznosnie, glowa podskakiwala w sposob niekontrolowany. Nagle prawa noga zahaczyla o plytka dziure w jezdni i runal na twarz. Upuscil zarowno ksiege, jak torbe, a sile uderzenia zamortyzowal kolanami i wyciagnietymi rekami. Zdarl z nich skore, wiec nowy bol przeszyl mu ramiona i nogi. W niemal kompletnych ciemnosciach, bardzo niespokojny, krecil sie dokola i po omacku szukal zgubionych przedmiotow. Przez kilka sekund wydawalo sie, ze nie znajdzie zadnego. Prawie sparalizowany ze strachu, dotknal palcami, a nastepnie scisnal w dloni skorzana torbe. Na czworakach, nie zwazajac na pieczenie obtartych dloni i kolan, probowal szukac ksiegi, kiedy dostrzegl Steele'a, oddalonego juz tylko o szesc latarni i szybko posuwajacego sie naprzod. Poderwal sie niezdarnie i pobiegl chwiejnym krokiem. Wpatrywal sie w mrok przed soba, nie mogl jednak dojrzec Karen. Coraz dotkliwszy bol w nogach, boku, rekach i kolanach sprawial, ze kazdy krok wymagal ogromnego wysilku. Chwilami Luke byl pewny, ze slyszy tupot scigajacego go mezczyzny. Kiedy zmuszal sie do zrobienia kroku, glowa mu opadala, po czym znow podskakiwala. Wyraznie zwolnil tempo i oblal sie zimnym potem na mysl, ze Steele dopadnie go juz za pare minut. W rzeczywistosci Steele nie potrzebowalby na to nawet minuty, gdyby nie zatrzymal sie tam, gdzie upadl Luke. Poscig podjal, mocno sciskajac ksiege pod prawa pacha. Zostal dwadziescia kilka krokow w tyle, lecz nie watpil, ze bardzo predko je nadrobi. Luke zblizal sie do kresu wytrzymalosci. W biegu calkiem stracil rytm, wymachiwal ramionami i nogami, w ogole nad nimi nie panujac. Jego rezygnacje poglebiala niemoznosc wypatrzenia Karen. Nagle do reszty zabraklo mu tchu na skutek uderzenia glowa jakby w mur, ktory okazal sie roslym czarnym mezczyzna, stojacym posrodku drogi. W czarnych spodniach i czarnej kurtce mezczyzna bylby niewidoczny, gdyby nie bialka jego szeroko otwartych oczu. Wzrostu mial co najmniej metr dziewiecdziesiat, wazyl sto kilkadziesiat kilo, a wygladal tym bardziej imponujaco, ze w prawej rece trzymal rewolwer z krotka lufa. Na niego zderzenie tak podzialalo, jakby Luke byl piorkiem, niesionym przez wiatr. Luke natomiast chrzaknal, kiedy uszlo z niego powietrze, i runal na ulice. Mezczyzna wyciagnal reke i bez wysilku poderwal go na nogi. -Spokojnie, synu - szepnal gromkim glosem, bo zapewne nie umial szeptac. - Wszystko bedzie dobrze. Teraz mozesz juz nie biec. Twoja dziewczyna jest z przodu z Juniorem. Podejdz do niej. My sie zajmiemy tym facetem, ktory cie goni. Mowiac to, wskazal Luke'owi lsniacego srebrnego lincolna za swoimi plecami i zylastego Murzyna, ktory stal niedbale przy drzwiczkach po stronie kierowcy. Kiedy Luke mijal roslego mlodzienca, kacikiem oka zauwazyl jakis ruch: to jeszcze szesciu czy osmiu mezczyzn wylonilo sie z cienia i stanelo obok olbrzyma. Steele dotarl do ludzkiej barykady niemal w tej samej chwili, w ktorej Luke znalazl sie przy samochodzie. Steele, z rewolwerem gotowym do strzalu, szybko ocenil sytuacje, zdjal palec ze spustu i wetknal bron za pas. Nie mniej niz czterech mezczyzn, oddalonych od niego o piec krokow, trzymalo bron, a on wiedzial, ze potrafia jej uzyc. Niepostrzezenie opuscil wzdluz boku reke, zacisnieta na ksiedze, i patrzyl, jak Luke siada za kierownica lincolna. Zanim jeden z mezczyzn odezwal sie do niego, zdazyl zapamietac numer rejestracyjny. -Takie odlozenie broni bylo sprytnym posunieciem, panie? -Davis, Bili Davis. -Mam nadzieje, ze Mama Settles dobrze sie czuje. Nie zrobil jej pan krzywdy, prawda? Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 76 -Czuje sie doskonale - sklamal Steele, wciaz desperacko poszukujac jakiegos slabego punktu, ktory moglby wykorzystac. Nie znalazl zadnego. Na pewno trafilby trzech czy czterech, zanim choc jeden zlozylby sie do strzalu, ale gra nie byla warta swieczki, odkad mial ksiege.Jak gdyby czytajac w jego myslach, czarny olbrzym rzucil ostrzegawczo: -Nie wiem, jakie sztuczki pan planuje, ale dobrze radze wybic je sobie z glowy. -Posluchajcie, chlopcy - powiedzial Steele, silac sie na swobode. - Do was nic nie mam. To ten facet w samochodzie ukradl mi forse i wazne papiery i juz ktorys miesiac probuje mnie szantazowac. Nie chce sobie napytac biedy, ale zalezy mi na tych papierach i daniu mu nauczki. Musze go dopasc i odebrac mu papiery. Jest to dla mnie warte, powiedzmy, piec tysiecy dolcow. Przepusccie mnie, a bedziecie mogli podzielic sie pieniedzmi, jak uznacie za stosowne. Ogromny mezczyzna przez minute taksowal go wzrokiem od stop do glowy. Potem wolno opuscil rewolwer. Steele poczul przyplyw podniecenia na mysl, jak latwe okazalo sie przekupienie tych typow. -Juz - powiedzial, siegajac do tylnej kieszeni. - Jak tylko pozwolicie mi wyciagnac portfel, zaraz dostaniecie pierwsza rate. -Nie tak szybko, przyjacielu - powstrzymal go glos roslego mezczyzny. - Nie ma tu czlowieka, od ktorego cos by sie Mamie Settles nie nalezalo. Masz szczescie, bo nie kazala cie zalatwic, prosila tylko, zebysmy ci nie dali zblizyc sie do Karen i jej chlopaka. Wiec stoj grzecznie, cicho i spokojnie. Po ich odjezdzie moze pozwolimy, zebys niepodziurawiony wrocil tam, skad przyszedles. Steele stal z uczuciem absolutnego zawodu, gdy ozywal silnik lincolna i samochod z dwojka pasazerow wolno odjezdzal ulica. Nie dalo sie zrobic nic wiecej, jak tylko zapamietac numer rejestracyjny. Dopiero kiedy woz skrecil za nastepnym rogiem i zniknal im z oczu, czarny mezczyzna odezwal sie ponownie: -No, panie Davis, teraz panska kolej. Jesli pan delikatnie polozy mi na dloni dziesiec banknotow studolarowych, pozwolimy panu zawrocic i pojsc tam, skad pan przyszedl. - Steele usluchal i juz sie odwracal, gdy dolecialo do niego ostatnie ostrzezenie: -I, panie Davis, puszczamy pana wolno, bo nie mamy powodu pana zabic... na razie. Ale jesli stwierdzimy, ze zrobil pan Mamie Settles jakas krzywde, bedzie pan zyl tylko dopoty, dopoki pana nie znajdziemy. A teraz niech pan zjezdza. Wstapimy do Mamy za chwile, wiec zdazy pan opatrzyc jej siniaki, jesli jest potluczona. W niespelna godzine pozniej Steele podjezdzal zwirowana droga do Stonehill. Ksiega spoczywala obok niego, Carl Julian zas lezal wyciagniety na tylnym siedzeniu. Kilka uderzen dlonia w twarz czesciowo go rozbudzilo, nadal jednak mrugal oczami i krecil glowa, jakby chcial odzyskac jasnosc umyslu. Jego metne i chaotyczne odpowiedzi na pytania Steele'a wskazywaly, ze prawie na pewno dostal srodki odurzajace. Albert Julian znacznie wiecej uwagi poswiecil ksiedze niz synowi, ktorego kazal zaniesc do sypialni i trzymac pod straza. Ogladal karty ksiazki, podczas gdy Steele relacjonowal przebieg wieczornych wydarzen, klamliwie podajac miejsce swego pobytu w tym czasie, kiedy uspiono Carla. -Wiec po rozstaniu z tym zespolem rewiowym czarnuchow zabralem panskiego syna i przyjechalem prosto tutaj. -Czy dokladnie rozejrzales sie w miejscu, gdzie upadl Corey? - warknal staruch. Jego glos bynajmniej nie zdradzal zadowolenia z powodu odzyskanej ksiegi. -Wlasciwie nie - baknal Steele, nieco zmieszany. - Juz mialem ksiazke. Prosze posluchac, niepotrzebnie martwi sie pan Coreyem. Jesli chodzi o scislosc, jest w jeszcze gorszej sytuacji niz poprzednio. Nie zyje kolejna kobieta, a odciski jego palcow musza byc w calym domu. Mam numer rejestracyjny samochodu, ktorym odjechali, i juz podalem go przez telefon naszym patrolom Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 77 i Corriganowi w komisariacie. I niech sie pan nie martwi, Don Alberto, nie oczekuje zaplaty przed wykonaniem pracy.Julian nie odpowiedzial, dopoki nie przejrzal ostatniego zapisu w ksiedze. Dopiero wtedy popatrzyl na Steele'a i pokrecil glowa z wyraznym rozczarowaniem. -Musisz tam wrocic, Damianie - powiedzial. - Wrocic na miejsce, gdzie to znalazles. -O czym pan mowi? Co jeszcze tam jest? -Przez wszystkie lata mojego zycia, Damianie, nigdy nie prosilem nikogo o wybaczenie, z jednym tylko wyjatkiem, Matki Najswietszej, ale teraz prosze ciebie. Steele w milczeniu obserwowal wyrazne zaklopotanie czlowieka, zdaniem wielu najpotezniejszego na swiecie. W ciagu ostatnich minut czul szalenie przykry zapach, a teraz nagle zdal sobie sprawe, ze wydziela go nogawka spodni, zmoczona na skutek smiertelnego skurczu pecherza czarnej kobiety. Wstrzasnal sie mimo woli i skrzywil ze wstretem. Wyraz jego twarzy zostal dostrzezony. Julian popatrzyl na niego z lekkim zdziwieniem. -Poczules sie dotkniety, ze prosze cie o wybaczenie? - zapytal. -Nie, nie, Don Alberto. Zrobilo mi sie jakos nieswojo. Prosze, niech pan mowi dalej. Co jeszcze jest do znalezienia? -Ludzie z tej ksiegi na ogol juz nie zyja i w zadnym wypadku nie stanowia dla Organizacji zagrozenia. Bylem pewny, ze jesli ja odzyskasz, odzyskasz tez komplet dokumentow, schowanych przez Petera Ferlazzo. Musze miec akurat te dokumenty, nie ksiege. Gdyby trafily w niepozadane rece, oznaczaloby to koniec wszystkiego, nad czym tyle lat pracowalismy. -Ale dlaczego nie powiedzial mi pan od razu? -Prosze, abys mi wybaczyl, bo zrobilem glupstwo. Dobrze jednak, ze nie mowilem o dokumentach Carlowi, bo nie najlepiej sie dzis spisal. Po prostu sadzilem, ze im mniej jest osob wtajemniczonych, tym lepiej. Steele w milczeniu przezuwal te nowa informacje. Dokumenty, niezaleznie od tego jakie, dla Alberta Juliana znaczyly tyle, ze przez prawie dwa dziesieciolecia placil za milczenie, nie mowiac juz o tym, ze polecil zabic co najmniej cztery osoby. Steele uznal, iz woli nadal nic o nich nie wiedziec. -Nie musi pan za nic przepraszac - powiedzial w koncu. -Doktor Corey prawie na pewno nie mial takich dokumentow w chwili, gdy padal, wroce tam jednak i jeszcze raz sie rozejrze. Jesli wolno mi o cos prosic, to zeby pan dalej strzegl tajemnicy tych papierow. Chcialbym wiedziec, co w nich jest, tylko pod warunkiem, ze w pana przekonaniu ma to istotne znaczenie dla mojej pracy. -Doskonale, Damianie. Chwilowo ja jeden bede znal sekret. Musisz jednak wiedziec, jak bardzo wazne jest mozliwie najszybsze odnalezienie dokumentow, lekarza i dziewczyny. Znowu dzwonili z Chicago. Dali nam dodatkowe dwa dni na odzyskanie papierow, zanim przysla tu swoich ludzi, aby sie tym zajeli. W zaden sposob nie zdolam ich powstrzymac, gdy przyjada, a wielu czeka na taki wlasnie dowod slabosci i balaganu i szykuje sie do przejecia naszych tutejszych operacji. -Znajdziemy dokumenty i tych dwoje - powiedzial Steele z przekonaniem. Nagle wychylil sie do przodu, kiwajac glowa i wylamujac palce, co u niego bylo niezwykla oznaka ozywienia. -Klucz, Don Alberto, o malo nie zapomnialem o kluczu. - Wyciagnal go z kieszeni i podal starszemu mezczyznie. Julian przez kilka chwil w zadumie dotykal klucza, po czym zacisnal go w garsci i zamknal oczy, jakby probujac wyczuc jego znaczenie. -Popraw mnie, Damianie, jesli sie myle. Twoim zdaniem Corey nie mial ksiegi, kiedy go wiazales i odbierales mu klucz. -Zgadza sie. -Potem jakos wydostal ksiege od kobiety, a do tego klucz nie byl mu potrzebny. Moze masz racje, przyjacielu. Moze stary Peter gdzies indziej schowal papiery, ktorych szukamy. Zostaw Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 78 mi klucz, wez dwoch moich ludzi i wracaj tam, gdzie lekarz upuscil ksiege. Ja skontaktuje sie z naszymi ludzmi w policji i kaze dokladnie przeszukac dom starej kobiety. Jutro bedziemy wiedziec z cala pewnoscia, do czego pasuje klucz.Tymczasem chce, aby odnaleziono Coreya. Masz moje srodki do dyspozycji. -Dziekuje, Don Alberto. To nie powinno potrwac dlugo. Steele wstal i ulegl chwilowej panice, kiedy nogawka spodni przylgnela mu do uda. Starannie maskujac wstret, odciagnal wilgotny material od skory i poprzysiagl, ze zatrzyma sie w hotelu i najpierw wezmie prysznic. A po zakonczeniu calej sprawy, pomyslal, Carl Julian drogo zaplaci za to, ze narazil mnie na takie obrzydlistwo. Zaplaci bardzo drogo. Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 79 CZ IV Luke, siedz spokojnie i daj mi zalozyc bandaz. Slyszalam, ze lekarze sa najgorszymi pacjentami na swiecie, ale do tej pory nie wiedzialam, co to znaczy.Gorna lampka w lincolnie stanowila minimalne, lecz wystarczajace oswietlenie i Karen starannie owinela mu prawa reke gaza. Za oknem galezie debow kolysaly sie niesamowicie w podmuchach porannego wiatru i rytmicznie ocieraly sie o dach i szyby. Samochod stal zaparkowany przy koncu drogi gruntowej w rezerwacie Blue Hills, na poludnie od miasta. Zaledwie zdolny utrzymac kierownice, Luke usiadl na miejscu pasazera i, osunawszy sie na drzwiczki, drzemal przez godzine, zanim Karen znalazla otwarta apteke. Bol wywolany obtarciem dloni i kolan i pulsowaniem w plecach bynajmniej nie dal sie porownac z cierpieniem i rozpacza po stracie ksiegi. Karen, zapewne z uwagi na jego stan, nie zadawala zadnych pytan, kiedy wyznal jej prawde. Jechali w calkowitym milczeniu, dopoki nie skrecili na ten waski trakt. -Cholera, alez piecze - stekal Luke podczas przemywania zadrapan mertiolatem. -Gadasz glupstwa - skarcila go Karen. - Farmaceutka powiedziala, ze wcale nie bedzie bolalo. Teraz uspokoj sie i badz grzeczny, a ja opatrze ci druga reke. Jak sie z tego wykaraskamy, kaze ci dla odzyskania formy biegac po plazy. Kiedy wypelnisz przygotowany przeze mnie program treningowy, nie dogoni cie zaden rewolwerowiec na swiecie. -Nie wykaraskamy sie z tego, Karen - wymamrotal markotnie. - Jezu, alez naknocilem. -Nie mow tak, Luke - zazadala az nazbyt spokojnie. - Jestesmy razem, mamy samochod i kryjowke w lesie. Zwazywszy na to, gdzie bylismy przez pare ostatnich dni, moim zdaniem jest niezle. Zreszta nadal mamy torbe z wycinkami prasowymi. Moze dzieki nim zorientujemy sie, co takiego waznego bylo w ksiedze. -Posluchaj - warknal - mozesz przynajmniej byc ze mna szczera. Z mojej winy mamy od zera do paru szans na przezycie, a ty siedzisz tu i traktujesz mnie z gory, jak niegrzecznego chlopczyka. Mozesz przynajmniej... -Przestan i zamknij sie, doktorze Madralo. - W jej glosie dzwieczala stanowczosc i tlumiona histeria, ktorych Luke nigdy w nim nie slyszal. - Jakim prawem udzielasz mi pouczen na temat naszych wzajemnych stosunkow? Nie liczac pacjentek, ostatnia kobieta, z ktora ty sie dogadywales, byla pewnie twoja matka, a i z nia chyba nie za dobrze ci wychodzilo. Do diabla, Luke, nie bede tu siedziec, mazgaic sie, mowic, ze mam stracha, ze tak bardzo cie kocham i tak na tobie polegam; i tak bardzo sie boje ciebie stracic. Tyle powinienes juz wiedziec. Zamiast wprawiac mnie w przygnebienie, powinienes szukac wyjscia z sytuacji... - Urwala rownie nagle, jak zaczela, i ujela jego twarz w dlonie. Lzy naplynely jej do oczu, dolna warga drzala w sposob niekontrolowany. - Przepraszam, Luke, ze tak na ciebie naskoczylam - zalkala. - Ale przeciez... -Taak, rzeczywiscie na mnie naskoczylas - odparl z wyrazna irytacja. - Nie rozumiem cie, Karen, naprawde nie rozumiem. Czegos tam musi ci brakowac. Oto jestesmy na pontonie, tysiace kilometrow od ladu, i przebijamy gume. A ty, zamiast byc przygnebiona, zaczynasz liczyc, ze z wody wynurzy sie ryba ze sprzetem do latania tratw w pysku. Co sie z toba dzieje? Przez kilka minut patrzyla na niego bez slowa. Wreszcie odezwala sie glosem ani zagniewanym, ani defensywnym. Raczej zrezygnowanym. -Wiesz, czym jest choroba Guilliana-Barrego, prawda, Luke? - Potaknal, troche zbity z tropu nagla zmiana jej nastroju. - No wiec w wieku szesnastu lat zachorowalam na to... - podjela - na postepujacy paraliz. Najpierw oslably mi nogi i zaczelam zle chodzic. Pozniej nie moglam ruszyc niczym od szyi w dol. Oddychanie wymagalo straszliwego wysilku. Lekarze mowili, ze musze byc podlaczona do zelaznego pluca. Mowili, ze gdy z czasem infekcja ustapi, mam szanse wyzdrowiec. Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 80 Dziewiec miesiecy przelezalam w tym zelaznym plucu, Luke, widzac matke i moich przyjaciol w lusterku, zawieszonym tuz nad twarza. Przez dziewiec miesiecy karmiono mnie lyzeczka i myto gabka. Przez dziewiec miesiecy nigdy nie spalam dluzej niz dwie, trzy godziny. Przez dziewiec miesiecy czesto odliczalam czas w minutach.Prawie calymi dniami tylko tak lezalam, wpatrzona w moj malenki swiat, odbity w tym malym okraglym lusterku. Najpierw chcialam umrzec. Chcialam odebrac sobie zycie. Nie moglam nawet na tyle sie poruszyc, aby to zrobic! Potem zaczelam sie skupiac na odzyskiwaniu zdrowia. Uznalam, ze jesli mam w zyciu tylko te szanse, wydobrzeje i w pelni ja wykorzystam. Zrozumialam, Luke, ze nikt i nic nie moze byc tak straszne jak to, co przezywam, i obiecalam sobie, ze jesli sie wylize, kazda chwile zycia bede traktowac jak ostatnia. Koniec z glebokimi depresjami. Koniec z litowaniem sie nad soba. Koniec z biadoleniem. I wtedy nastapila poprawa. Najpierw ramiona i oddech, pozniej nogi. Miesiace fizjoterapii; miesiace zastanawiania sie, czy bede kiedys chodzic. Ale zaczelam, Luke. Zaczelam chodzic, bo chcialam. Przez caly ten czas duzo myslalam o tym, z jakim mezczyzna gotowa bylabym spedzic reszte zycia. Ty masz niemal wszystko to, co spodziewalam sie znalezc u swego partnera. Wszystko z wyjatkiem akceptacji i czerpania podniety z zycia dniem dzisiejszym. Tu widze pewne braki. Dostrzegam w tym trudnosc, lecz do przezwyciezenia. No, chciales poznac przyczyny mojego pozytywnego nastawienia do kazdej kwestii. Moge powiedziec tylko, ze... -Dosc, Karen - przerwal - nie mow nic wiecej. Nie trzeba. Jak zwykle trafilas w sedno. Wiele lat temu przestalem wierzyc, ze spotka mnie jeszcze cos dobrego. Liczylem tylko na to, ze bedzie w mym zyciu mnostwo ludzi wdziecznych za wyleczenie i umozliwienie im tego, na co ja nigdy nie mialem czasu. -Albo czego bales sie sprobowac - wtracila. -W pewnym sensie. A wlasnie kiedy znajduje cos, co wedlug mnie moze uzasadniac robienie pewnych rzeczy, byc powodem, dla ktorego sie istnieje, ludzie probuja mi to odebrac. Po prostu nie wiem, jak dlugo jeszcze wytrzymam. -Luk,e kiedy wreszcie zrozumiesz, ze nie musisz walczyc sam? Nigdy juz nie bedziesz musial walczyc sam. Czy to nic dla ciebie nie znaczy? -Moze zacznie znaczyc, kiedy uwierze, ze to prawda. Przepraszam, Karen. Z calego serca. Nie stawiaj na mnie krzyzyka. Przynajmniej na razie. W dalszym ciagu podtrzymuj mnie na duchu, a ja zrobie, co w mojej mocy, abysmy znalezli dla nas miejsce troche bezpieczniejsze i bardziej przytulne niz skradziony samochod, zaparkowany na koncu jakiejs pustej bocznej drogi. A teraz przejrzymy te wycinki. Siegnal po torbe, lezaca na podlodze. Kiedy to robil, Karen zgasila lampke nad ich glowami. Pocalowali sie i siedzieli po ciemku, objeci ramionami. Oddychali coraz wolniej, az wreszcie usneli. Luke obudzil sie po paru godzinach, gdy promienie porannego slonca wlewaly sie juz miedzy drzewami i odbijaly od pomalowanej na zamowienie srebrnej maski lincolna. Przez dziesiec bolesnych minut zmienial pozycje. Z rekami i kolanami jakos sobie poradzil, ale wszystkie inne grupy miesni gniewnie protestowaly przeciwko jakiemukolwiek ruchowi. W lusterku zobaczyl, ze oprocz zolknacych i zieleniejacych siniakow na czole ma jeszcze zadrapanie na czubku nosa. Patrzac tak na siebie, pomyslal o wywiadach telewizyjnych z zawodowymi piesciarzami, ktorzy przegrali walki, bo natrafili na znacznie lepszych przeciwnikow niz oni. Bandaze z gazy, porzadnie zalozone na obie rece, nie oslabialy wrazenia porazki. Przez krotka chwile chichotal, bo wyobrazil sobie, jak zareagowalby jego bardzo poprawny partner, doktor Ken, gdyby zobaczyl go w takim stanie, nie mowiac juz o wybitnym uczonym, doktorze Lewisie T. Coreyu. Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 81 Dopiero w tym momencie zdal sobie sprawe, ze drzwiczki po stronie kierowcy sa uchylone, a Karen i torby z wycinkami nie ma w polu widzenia. Ostroznie wydostal sie przez drugie drzwiczki i powloczac prawa noga, pokustykal przed siebie. Poranne niebo bylo jasne, lecz upstrzone gestymi, szarawymi chmurami. Z zachodu dal dosc rzeski wiaterek, a miedzy drzewami majaczyl gruby zwal jeszcze bardziej zlowrogich chmur. Za dwie, trzy godziny zerwie sie burza, pomyslal Luke. Co to, u licha, za dzien?Albert Julian ramieniem przyciskal sluchawke do ucha. Siedzial z twarza pozbawiona wyrazu, ale nawet przygodny znajomy nie mialby watpliwosci, ze jest w stanie silnego wzburzenia i zaniepokojenia. Poranne swiatlo saczylo sie do jego gabinetu przez czesciowo zaciagniete story. Czasami z blyskiem odbijalo od kostki lodu w szerokiej szklance burbona, ktora trzymal w lewej rece, zataczajacej rytmiczne kregi. Przez telefon wiecej do powiedzenia mial niewatpliwie jego rozmowca. Julian odzywal sie na ogol monosylabami i potakiwal. Podczas gdy sluchal, odruchowo kreslil geometryczne gryzmoly w gornej czesci zoltego arkusza papieru, od czasu do czasu zas przerywal rysowanie, aby dopisac cos na coraz dluzszej liscie u dolu stronicy. Byla sroda 27 kwietnia, za kilka minut dziesiata. Don Alberto Juliano, obecnie Albert Julian, po raz ostatni spozywal alkohol w godzinach porannych przed dziewiecioma laty, w dniu smierci swojej zony. -Slusznie, padrone - mowil, panujac nad rytmem i brzmieniem glosu. - W moim odczuciu nie trzeba zmieniac terminarza La Tartarugi... -Oczywiscie, padrone, jaka jeszcze moge dac gwarancje procz mego zycia... -Ale dlaczego?... -Zapewniam, ze podano mu srodki odurzajace. Nic nie wie o La Tartarudze... -Ale to moj syn!... -Tak, padrone... -Steele tez?... -Tak, padrone... -Daje slowo. Carl zostanie usuniety jeszcze dzis, a Steele zaraz po odzyskaniu materialu. Jak mowilem, nie sadze, aby lekarz i dziewczyna mieli papiery. Sa nadal tam, gdzie schowal je Peter. Mamy klucz. Teraz nie powinno to juz trwac dlugo. -Tak, moj padrone. Dzien La Tartarugi jest bliski. Nikt z nas nie sprawi ci zawodu. Albert Julian starannie odlozyl sluchawke i dluzsza chwile siedzial nieruchomo, martwym wzrokiem wpatrzony w wysokie, waskie okna po drugiej strome gabinetu. Wreszcie niczym robot odstawil szklanke, polozyl blok na pobliskim stole i podszedl do okien. Niski, szary zwal chmur zakryl slonce i zdawal sie dosc szybko przesuwac na polnocny wschod. -II giorno per morte - wymamrotal Julian. - Dzien do umierania. Carlo, moj synu, koniec z toba. Sam jestes sobie winien. Nie moge ci juz pomoc. Nikt juz nie moze ci pomoc. Z wilgotnymi, blyszczacymi oczami poczlapal jak automat do duzego intarsjowanego biurka z orzecha wloskiego i mahoniu. W tylnym prawym rogu biurka znajdowal sie dlugi, waski telefon glosnikowy w drewnianej obudowie, a pod nim rzad malych dzwigienek. Julian siegnal do jednej z nich, ale sie zatrzymal, jakby niezdolny dalej wyciagnac reki. Cisze gabinetu zaklocalo tylko stlumione tykanie wahadla w duzym, bogato rzezbionym zegarze szafkowym w poludniowo-wschodnim kacie pokoju. Julian cofnal sie troche, zdecydowanie postapil do przodu i nacisnal przelacznik. W niespelna minute pozniej drzwi sie otwarly. Mezczyzna wypelnial framuge niemal tak szczelnie jak dwuskrzydlowe drzwi. Za jego plecami znajomi czesto nazywali go Czlekopodobnym. Nikt, wlacznie z jego panem i najblizszym przyjacielem, Albertem Julianem, nie moglby ukuc bardziej obrazowego okreslenia. Postac wzrostu stu dziewiecdziesieciu trzech centymetrow stanowila zaledwie tlo dla niezwyklego oblicza. Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 82 Glowa, wielkoscia i ksztaltem zblizona do pilki do koszykowki, mocno wspierala sie na ramionach. Nie istnialo nic zblizonego do szyi. Zwaliste cielsko wazylo dobrze ponad sto trzydziesci kilo, a na koncu nieproporcjonalnie krotkich ramion wyrastaly dlonie, w ktorych dojrzaly melon wygladalby na niewiele wiekszy od cytryny.Ale jeszcze bardziej niz jego rozmiary rzucal sie w oczy absolutny brak owlosienia - Alopecia totalis. Lsniaca skora na czaszce splywala w dol kilkoma duzymi faldami w miejscu czola, zakonczonego duza, dosc prosta falda tam, gdzie moglyby znajdowac sie brwi. Oczy byly niewiele wieksze od dwoch rodzynkow w morzu smietany, a pozostalych rysow twarzy w ogole nie dalo sie okreslic. Mezczyzna uzywal nazwiska Victor Barker, chociaz z gora piecdziesiat lat wczesniej urodzil sie w Palermo jako Vito Bacciarelli. Zabil ponad sto osob, mezczyzn i kobiet, zazwyczaj na zyczenie albo dla bezpieczenstwa Don Alberta Juliana, swojego padrone od prawie trzydziestu lat. Jesli nie mial zadnego specjalnie zleconego zadania, nigdy na dluzej niz minute nie odstepowal Don Alberta. Kiedy Julian nacisnal przelacznik na biurku, w pokoju Victora na pietrze rozblyslo na pulpicie swiatelko i rozlegl sie brzeczyk, co oznaczalo wezwanie do gabinetu. Albert Julian wskazal masywna kanape przy kominku olbrzymowi, ktory przeszedl przez pokoj z zadziwiajaca plynnoscia i wdziekiem, po czym usiadl bez slowa. -Victor, rozmawialem z II Padrone Grande. Niepokoi sie, ze Carlo przez swoja nieudolnosc mogl zagrozic La Tartarudze. Czlekopodobny przemowil chropawym glosem: -Czy mam popilnowac panicza do zakonczenia La Tartarugi? Julian przez kilka minut nie mogl sie zdobyc na odpowiedz, po czym rzekl: -Chcialbym, zeby to bylo takie proste, moj przyjacielu. Uplynelo jeszcze sporo czasu, a zaden z nich nie odzywal sie ani nie patrzyl na drugiego. Wreszcie Victor wstal i spogladajac na wygasly kominek, zapytal po prostu: -Dzisiaj? Albert Julian lekko sklonil, a nastepnie odwrocil glowe. Czlekopodobny odczekal chwile, po czym ruszyl do drzwi. -Victor - zawolal za nim Julian glosem ochryplym i bezbarwnym. - Po zalatwieniu tej sprawy zechciej odszukac pana Damiana Steele'a. Zostan z nim. Pomagaj mu. Po odzyskaniu dokumentow on tez musi zostac zneutralizowany. -Z pewnoscia, moj padrone. Naprawde przykro mi z powodu pana Carla. -Mnie tez, Victor. Mnie tez. Wiatr dal silniejszy i bardziej porywisty, kiedy Luke przecinal polanke o jakies dwiescie krokow oddalona od lincolna. Karen biegala na skraju dosc gestego lasu debowo-klonowego, czasem schylala sie po kamyk i gnala z nim, aby przycisnac kolejny wycinek prasowy. Ukladala artykuly w polkole, a patrzacemu z daleka Luke'owi wydawalo sie, ze co najmniej trzydziesci, czterdziesci ich lezy juz w rownych rzedach na trawie. Spostrzeglszy go, Karen stanela usmiechnieta, z rekami wspartymi na biodrach, z przekrzywiona na bok glowa i komiczna mina rzeczoznawcy. Luke'a uderzyla ogromna swiezosc, energia i uroda, ktorych nie stracila mimo wszystkich tych przejsc. -Stoj w miejscu - zawolala wesolo, podnoszac rece, jakby po to, aby go wziac w ramki. - Chce na zawsze utrwalic te scene. Jesli ty nie wygladasz na wzietego prosto z Powrotu mumii, nie wiem, kto moglby tak wygladac. - Dalej trzymala w gorze te niby rame i streszczala scenariusz z silnym brytyjskim akcentem: - A wowczas, gdy piekna lady Karen patrzyla przerazona, Ramzes Czwarty, zmarly przed dwoma tysiacami lat, wlokl sie w jej strone po polanie, zionac w porannym powietrzu upiornym oddechem, powiewajac bandazami, podparty pod boki. Krew zastygla w jej zylach na mysl, ze przed wypiciem porannej kawy bedzie musiala kochac sie z ta obmierzla kreatura. Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 83 Gdyby tak umyl zeby albo chociaz zmienil pare tych bandazy, pomyslala, kiedy odzylo przelotne wspomnienie pasamonika z Liverpoolu, ktorego ongis mogla poslubic. Jak sie czujesz, o wielki Ramzesie?Cechowala ja ta sama co zawsze niespozyta energia. Luke zaczal wydawac pomruki, niby to nasladujac mumie, i jeszcze wyrazniej powloczyc prawa noga. -Najpierw nalesniki, pozniej te rzeczy - chrumknal. Oboje sie rozesmieli, ona zas pobiegla przez wysoka trawe, aby go uscisnac. Jej pocalunek byl wilgotny, slodki, podniecajacy. Luke padl na ziemie i pociagnal Karen za soba. Pocalowala go jeszcze raz i pieszczotliwie przesunela reka po jego ciele. -Moj Boze! - wykrzyknela - mimo wszystko w tej starej mumii tli sie zycie. -Potrzyj mi ledzwie, a pojde za toba, dokadkolwiek zechcesz - powiedzial z okropnym akcentem, ni to jak Bela Lugosi, ni jak Boris Karloff. Trawa byla chlodna, z odrobina wilgoci. Nad nimi szare chmury przepolowily blekitne niebo. Przez dluga chwile lezeli, trzymajac sie w objeciach i czasem robiac ruch, aby pocalowac sie w brode, w nos albo pogladzic czolo. Wreszcie Luke, w przewidywaniu zmiany pogody, przewrocil sie na bok, usiadl i oparl rece na kolanach. -Czytalas artykuly? O czym sa? - zapytal. -To dziwne, Luke, naprawde dziwne. Przeczytalam tylko dwa, ale wszystkie sa o tej samej osobie. Mnostwo wycinkow nie ma dat, lecz najwczesniejszy datowany, jaki znalazlam, pochodzi z 1955 roku, a ostatni z roku 1965. Jak dotad nie mam nic pozniejszego, ale chyba w tym roku umarl Peter. Widocznie zbieral je sam. Jeszcze pare jest w teczce. Chodz, zobacz, co zrobilam. Probowalam ulozyc je chronologicznie. Wiekszosc wycinkow jest z gazet bostonskich, ale kilka tez z "Timesa". To musi cos oznaczac. Najpierw popatrz, kogo dotycza. Wstal dosyc obolaly, po czym, trzymajac sie za rece, podeszli do porzadnie ulozonych artykulow. Niektore byly tylko fotoreportazami. Inne wielokolumnowymi omowieniami, z przylepionym u dolu dalszym ciagiem z kolejnych stron. Przez dziesiec minut Karen i Luke przegladali je na kleczkach, w milczeniu. Wszystkie byly na pozolklym, lecz na ogol dobrze zachowanym papierze gazetowym. Niekiedy Luke podnosil oczy na Karen i wymienial z nia zdziwione, zatroskane spojrzenia. Kolekcja byla chronologicznym i szczegolowym zapisem poczatkow kariery publicznej i politycznej mezczyzny nazwiskiem Nicholas Fearing. Tego samego, ktory zaledwie poltora roku wczesniej wywarl tak znaczny wplyw na wybor prezydenta z listy demokratycznej. I tego samego, ktory od dnia inauguracji przez szesnastoma miesiacami tak skutecznie pelnil urzad wiceprezydenta Stanow Zjednoczonych. Blyskotliwego, zaradnego, energicznego, darzonego wielka sympatia Nicholasa Fearinga. Zlotego Chlopaka polityki amerykanskiej. Pracownicy wraz z kierownictwem firmy Nathan Goldsteyn i Spolka, Import, Eksport i Skladowanie szybko, potulnie przeszli gesiego do malego pomieszczenia na koncu korytarza. Firma zajmowala szoste pietro biurowca przy Boston Place pod numerem trzecim. Ruchami ludzi kierowal przerazajacy olbrzym, tym straszniejszy, ze ogromna glowe i twarz mial nieowlosione, a w prawym lapsku dzierzyl pozornie dosc skomplikowany pistolet maszynowy. Przy wejsciu do windy i na schodach rozstawiono straze, a pan Nathan Goldsteyn wbrew woli asystowal przy dokladnym, systematycznym przeszukaniu calego pietra. Sklonil go do tego rewolwer z dluga lufa, ktory trzymal przy boku dobrze ubrany apollo. Goldsteyn mial nadwage, czerwona twarz i nawyk odpalania jednego papierosa od drugiego. Chrzakal lub kaszlal niemal ustawicznie, strzasajac popiol na zloto-czerwona wykladzine, w miare jak Steele prowadzil go z jednego pokoju do drugiego. Goldsteyn klal pod nosem na mysl o tym, ze ominie go lunch z ponetna sekretarka Dalekowschodniej Kompanii Handlowej. Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 84 -Dzis niewatpliwie jest w spodniach - mamrotal. - I akurat zjawiaja sie te dupki. Zapewne nie bedzie chciala miec ze mna do czynienia po tym, jak ja w ten sposob wystawie do wiatru. Wiec powrot do Shirley i kolejnego odcinka epopei "Malo podniecajaca zona". Cholera.-Mowil pan cos, panie Goldsteyn? - zapytal Damian Steele. -Nie, nie, przeklinalem tylko pana i panskich przodkow. Niech pan poslucha, blondasku, jesli mi pan powie, czego szukacie, moze potrafie zaoszczedzic nam wszystkim mnostwa czasu i zachodu. Juz mowilem, ze nie ma tu gotowki. Teraz, jak wiadomo, sa wylacznie komputery. Posluguje sie komputerami i kartami kredytowymi, totez zazwyczaj nie mam nawet dziesieciu centow na platna toalete. Wiec dlaczego nie wsadzi pan swoich zbirow do windy i nie zjedzie na pierwsze pietro, zeby obrabowac Lipshitza, jubilera? -Panie Goldsteyn - cicho powiedzial Steele - jesli sie pan nie zamknie i nie odsunie tej szafy od sciany, bede zmuszony odstrzelic panu dlon. Czy to jasne? -Jasne jak slonce, ty zlodzieju - odrzekl Nathan Goldsteyn, z wysilkiem przesuwajac mebel. Klucz doskonale pasowal do drzwi pomieszczen firmy. Goldsteyn siedzial za biurkiem oszolomiony, zdenerwowany, zly, palac, podczas gdy Damian Steele metodycznie przeszukiwal jego gabinet, jak rowniez starannie przegladal zawartosc szuflad biurka i kartoteke. W poszukiwaniu skrytki oderwano nawet wykladzine i opukano deski podlogi. Nie znaleziono nic zwiazanego z Peterem Ferlazzo, Nathan Goldsteyn zas twierdzil, ze nic nie wie o zadnym makaroniarzu. -Jakiego rodzaju firma byla na tym pietrze, zanim pan otworzyl tu biuro, panie Goldsteyn? - zapytal Steele, wertujac papiery w segregatorach. -Jestesmy tu od osmiu, nie, od dziewieciu lat. Nie orientuje sie, kto, u diabla, wynajmowal lokal przed nami. Mam nadzieje, ze kimkolwiek byl, zasrana spolka, do ktorej nalezy ta rudera, zapewniala mu lepsza obsluge. Dwa kawalki miesiecznie za tych pare lichych pokoikow i dobry adres. Bez dodatkowej oplaty za pieprzone karaluchy. -Dosc tych zartow, panie Goldsteyn - powiedzial Steele z wyrazna irytacja. - Niech pan idzie do tamtego pokoju i siedzi cicho z reszta personelu, a nikomu nie stanie sie krzywda. Goldsteyn rozgoryczony zastosowal sie do polecenia. -Dziwna sprawa z tym kluczem, Victor - mowil Steele, przemierzajac waski pokoj. Czlekopodobny milczal, skinal jednak masywna glowa jakby na znak zgody. Dwaj zawodowcy zostali sami w gabinecie Nathana Goldsteyna, ktory wraz ze swymi pracownikami przebywal pod straza w innym pokoju na koncu korytarza. -Jeszcze raz zastanowmy sie, co wiemy o tym cholerstwie. - Steele nie oczekiwal ze strony Czlekopodobnego ani pomyslow, ani nawet slownej zachety, mowil tylko na glos do siebie, co czesto mu sie zdarzalo. Z niepojetych dla niego samego i nigdy nieanalizowanych przyczyn czul sie w towarzystwie olbrzyma niezwykle pewnie i bezpiecznie. Rzucalo sie w oczy, jakim sposobem Don Alberto Juliano potrafil sobie zapewnic natychmiastowy szacunek i posluch, kiedy Victor Barker bez slowa stal u jego prawego boku. Steele chodzil i mowil, w roztargnieniu odliczajac kolejne punkty na swoich dlugich, wymanikiurowanych palcach. -Peter Ferlazzo chce sie wycofac z Organizacji, wiec zabiera i ukrywa papiery, jego zdaniem na tyle wazne dla Don Alberta i Rodziny, ze zapewnia mu dalsze zycie. Przynajmniej czesc dokumentow chowa gdzies w domu czarnej kobiety. Z czasem dowiaduje sie, ze jest umierajacy. Zdradza sekret tej Samuels i wrecza jej klucz. Po latach, kiedy ona lezy umierajaca w szpitalu, prosi swojego lekarza, by oddal go jej corce do rak wlasnych. Na lekarza, corke i klucz natykamy sie w domu czarnej kobiety. Przed ucieczka nie maja niczego. Po ucieczce maja przynajmniej stara ksiege, chociaz klucz jest u mnie. Idziemy w trop za kluczem i stwierdzamy, ze pasuje do drzwi tego biura. Tylko ze tutaj absolutnie nic nie ma zwiazku z osobami Ferlazzo czy Samuels, z Organizacja, z czymkolwiek. Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 85 Wiec klucz nic nie znaczy? Ma umyslnie wprowadzac w blad? Jesli tak, to jaki zwiazek ma starsza pani z przyladka Cod z kluczem do biura na szostym pietrze bostonskiego budynku? Klucz nie jest cholerna zmylka, zapewniam cie, Victor. Rozwiazalibysmy te zagadke, gdybysmy lepiej wiedzieli, jakim czlowiekiem byl Peter Ferlazzo i co robil, kapujesz? Tylko ze, moim zdaniem, nie mamy czasu sie dowiadywac. Zaczyna przychodzic mi do glowy, ze w ogole jest malo czasu. Tak, prosze pana, malo czasu.Teraz Steele przechadzal sie i mowil szybciej, coraz szybciej wypowiadal na glos kolejne mysli. Victor Barker nadal trwal bez ruchu, oczyma jak czarne paciorki prawie niepostrzezenie podazajac za ruchami legendarnego mordercy. W duchu zastanawial sie nad tym, jaka metode "zneutralizowania" Damiana Steele'a wybierze po zakonczeniu wspolnej pracy. Rece albo drut, zadecydowal ostatecznie. -Dobra, dobra - mowil Steele. - Coz to wszystko oznacza? Oznacza, Victor, moj przyjacielu, ze musimy wrocic do domu tej czarnej kobiety. Odpowiedz jest tam. Musi byc tam. Oznacza to rowniez, ze wedlug wszelkiego prawdopodobienstwa nasz doktor i jego pani maja dokumenty. Jesli tak, mozna sie spodziewac, ze wkrotce gdzies wyplyna. Moze dzisiaj. Bedziemy potrzebowali wiecej ludzi, Victor. Duzo wiecej. Obserwacja wspolnika doktora na przyladku Cod, jego siostry, nawet jego rodzicow w Marylandzie. Obserwacja mieszkania dziewczyny w Nowym Jorku i wszystkich innych ich przyjaciol lub krewnych, o jakich zdolamy sie dowiedziec. Wkrotce gdzies wyplyna. Musza. I beda potrzebowac pomocy. Zadzwon do Don Alberta z zapytaniem, czy moze to wszystko zorganizowac. Zadzwon tez do naszego czlowieka w bostonskim komisariacie policji i powiedz mu, ze za godzine, najdalej dwie, musimy sie dostac do tego domu w Mattapanie. Za trzy kwadranse spotkamy sie w hotelu, skad wyruszymy. Ty zalatw telefony, ja sie zajme naszym gospodarzem, panem Goldsteynem, i jego pracownikami. Sa jakies pytania? Masywne ramiona nieco uniosly sie w gore, a rozowa, podobna do pilki glowa obrocila sie raz w prawo, raz w lewo. Steele skinieniem glowy i usmiechem wyrazil aprobate, po czym ruszyl na koniec korytarza. Nathan Goldsteyn, wywolany za drzwi przez Damiana Steele, skonczyl wlasnie szostego "cholernie leczniczego" koola, ktorego wzial od swojej sekretarki, jedynej oprocz niego palaczki w gronie dwunastu osob, stloczonych pod straza w pokoju biurowym. -Co teraz, Harpo? - zapytal juz z mniejsza brawura. - Gdzie jest Mister Clean? -Panie Goldsteyn, albo jest pan szalenie odwazny, albo niewybaczalnie glupi, nie mam pewnosci, jaki. - Steele mowil opanowanym, lecz stanowczym glosem, ktory zawsze robil na sluchaczach wrazenie i napedzal im strachu. - Tak czy owak, z jakiegos powodu nie chce, aby spotkalo pana cos zlego. Rozumie pan? Goldsteyn z trudem przelknal sline i kiwnal glowa. Bez lekcewazacych uwag. -Jesli sie dowiem, ze albo pan, albo ktorys z panskich pracownikow pisnal slowko o naszej wizycie, odszukam was wszystkich, poczawszy od pana, i usmierce w sposob bardziej bolesny, niz potrafi pan sobie wyobrazic. Moimi zrodlami informacji sa wszelkie agencje, jakie ewentualnie zechcialby pan powiadomic. Ma pan jakies pytania, panie Goldsteyn? Goldsteyn poczul skurcz okreznicy i wiedzial, ze musi leciec do toalety. Przeczaco pokrecil glowa. -Powiedzialem: Czy ma pan jakies pytania, panie Goldsteyn? - Kazde slowo Steele'a bylo policzkiem. -Nie, prosze pana. Nie mam pytan. - Struny glosowe Nathana Goldsteyna byly doslownie sparalizowane. -Znakomicie - stwierdzil Damian Steele, zanim odwrocil sie powoli i sprowadzil z pietra reszte swoich ludzi. Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 86 Nathan Goldsteyn najpierw popedzil do ubikacji, potem ostrzegl swoich pracownikow, ze kazdy, kto wspomni komus o porannym zajsciu, straci prace, zanim sie zdazy obejrzec. Mozna bylo powiedziec o nim wszystko, tylko nie to, ze jest niewybaczalnie glupi.Przycisniete kamykami wycinki prasowe zaczely trzepotac jak papierowe ryby na haczykach. Wiatr sie wzmogl, pomyslal Luke, i zmienil kierunek na polnocno-wschodni. Pare pierwszych kropli deszczu, niesionych podmuchem, przelecialo nad polana, a niebo przybralo barwe ciemnoszara. Nadciaga straszna burza, powiedzial sobie, a jakby dla potwierdzenia jego slow rozleglo sie kilka dalekich grzmotow, z ktorych kazdy byl nieco glosniejszy od poprzedniego. -Chyba nalezaloby to poskladac - zawolal Luke do Karen, pochlonietej lektura nowszych wycinkow. - Natrafilas na jakies wielkie rewelacje? Pokrecila glowa i zlozyla artykuly w jednym koncu polkola, obiecujac sobie rownoczesnie, ze nie da Luke'owi poznac, jakie ogarniaja zniechecenie i zwatpienie. Zaszlismy za daleko, powtarzala sobie, o wiele za daleko, i teraz nie mozemy przegrac. Wiec ty, Karen Samuels, zaczerpnij tchu i wez sie w garsc. Ten czlowiek cie potrzebuje. Potrzebuje ciebie, zeby rozumiec. Potrzebuje ciebie, zeby byc silnym. Potrzebuje pewnosci, ze nic, nawet zycie, nie ma wartosci, jesli nie mozna cieszyc sie nim we dwoje. Ty w to wierzysz, czujesz to w tej chwili. Musisz mu pomoc, zeby i on nie bal sie tak czuc. Popatrzyla na niego. Pochylony, w roztargnieniu ukladal jeden artykul na drugim. Jego since i bandaze, jego cierpienia, fizyczne i duchowe, nagle przyprawily ja o mdlosci, wiec zaczela oddychac powoli, gleboko, starajac sie nie zwymiotowac na jego oczach. Z trudem zdolala nad soba zapanowac. Czy dla nich to juz koniec? Czy wszystko sie skonczylo, jeszcze zanim mialo szanse naprawde sie zaczac? "Boze, dlaczego? - krzyknela w duchu. - Dlaczego?". Podeszla na sztywnych nogach i podniosla wymieta czarna skorzana torbe. Kiedy sie pochylila, aby zebrac zlozone na kupke wycinki, pare pozostawionych w torbie artykulow splynelo na ziemie i pofrunelo z wiatrem kawaleczek dalej. Rzucila sie w pogon za nimi, a tymczasem Luke przemowil, nie podnoszac oczu: -Karen, one maja mniejsza wartosc, niz sadzilem. Tamci musieli jednak szukac ksiegi. Nie tego. To znaczy, nie mamy nawet dowodu na to, kto zbieral artykuly, nie mowiac juz o ich znaczeniu. Zreszta nie rozumiem, jakie moglyby miec znaczenie, nawet gdyby Peter Ferlazzo i Nicholas Fearing byli przyjaciolmi. Do licha, ten, kto to wszystko robil, ma teraz ksiege, wiec moze juz nam nie zagrazaja. Moze dadza nam spokoj. Bo czego jeszcze mogliby od nas chciec? Co o tym myslisz, Karen? Nie odpowiedziala. Z nagle scisnietym zoladkiem odwrocil sie w strone, w ktorej ostatnio ja widzial. Odsapnal glosno, gdy zobaczyl, ze siedzi ze skrzyzowanymi nogami, kilka krokow dalej, i polyka jeden z artykulow. Pokiwal glowa pelen rezygnacji, widzac, ze go nie slyszala, a nastepnie zajal sie skladaniem wycinkow. W ciagu ostatnich paru minut temperatura wyraznie spadla i zamiast rzadkich kropli deszczu wiatr przywial delikatny pyl wodny. -Chodz, mala - zawolal Luke. - Lada moment zacznie sie ulewa. Wracajmy do samochodu i zastanowmy sie, co robic z reszta dnia. Wiesz, mowilem wlasnie, ze teraz, kiedy juz maja ksiege, moze dadza nam spokoj. Moze nawet zaniechali poscigu. Oczywiscie nadal ciazy na nas zarzut zabojstwa, ale ktos musi nas wysluchac i uwierzyc naszym slowom, nie uwazasz? Po raz drugi nie odpowiedziala na pytanie, nie potwierdzila jego domyslow. -Nic ci nie jest, Karen? - spytal dosc zaniepokojony. -N-nie. Oczywiscie dobrze sie czuje - odparla. - Tutaj, wloz te artykuly tutaj. Po powrocie do samochodu pokaze ci, co znalazlam. -Co? No, mow. Co tam masz? Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 87 -Powiem w samochodzie. Zaraz rozpada sie na dobre. Zreszta to nie ma pewnie wiekszego znaczenia.Ale juz wiedziala, ze mowi nieprawde. Ostatnie piecdziesiat krokow do lincolna przebiegli w strugach deszczu. Galezie debow troche ich oslanialy, lecz potegowaly ciemnosci na drodze i niesamowity efekt czestych blyskawic. Kanonada grzmotow byla teraz prawie nieprzerwana. Zmoczeni i zdyszani wepchneli sie przez jedne drzwiczki do samochodu. Loskot ulewy na dachu, niczym salwy z broni recznej, wtorowal ogniowi ciezkiej artylerii. Luke na sekunde zamknal oczy, od nowa przezywajac to, czego doswiadczyl pod prawdziwym ostrzalem artyleryjskim i karabinowym w dzungli, oddalonej o tysiace lat i miliony kilometrow. Tam nigdy, ani razu naprawde sie nie balem, pomyslal. Dlaczego teraz tak sie poce i trzese? Otworzyl oczy i zdal sobie sprawe, ze Karen obserwuje go w milczeniu. -Wojna? - zapytala, jakby czytajac w jego myslach. -Czy tego juz nie za duzo? Wygladasz jak Afrodyta, biegasz jak Hermes, a na dodatek wiesz, co komu chodzi po glowie. Coz, niech mnie, ktory wygladam jak Mars, a biegam jak cierpiacy na podagre Zeus, wolno bedzie zapewnic, ze nie umiem odgadnac twoich chocby najprostszych mysli, jesli nie wyrazisz ich slowami. Wiec dlaczego nie powiesz, co tam znalazlas? Bez slowa wyjasnienia podala mu koperte, ktora dla oslony przed deszczem wetknela pod bluzke. Koperta byla stara, calkiem stara i pozolkla. Ktos zaadresowal ja wiecznym piorem, drobnymi, schludnymi literami, sposrod ktorych "a" i pare spolglosek wskazywalo, ze pisac nauczyl sie nie w Stanach Zjednoczonych. Krotki adres zwrotny brzmial: "D. Ferlazzo; Ragusa, Sycylia". Adresatem byl "Pan Peter Ferlazzo, z listami Northeast Produce Company, 3 Boston Place, Boston, Massachusetts, Stany Zjednoczone Ameryki, pokoj 703". W dolnym lewym rogu koperty i w dolnym prawym na jej odwrocie wypisano drukowanymi literami slowa "poufne i osobiste". Znaczek byl wloski, stempel lekko zamazany i wyblakly. Luke podniosl koperte do lampki i niemal na pewno odczytal na znaczku date 1946. Cokolwiek znajdowalo sie w kopercie, przypuszczalnie zostalo wyslane z gora trzydziesci lat wczesniej. Nie probowal ukryc drzenia dloni, kiedy otwieral koperte i wyjmowal jej zawartosc. Dudnienie deszczu i grzmotow nie ustawalo, ale Luke Corey nie zwracal na to uwagi. Nie czul juz dotkliwego bolu. Jeszcze zanim rozlozyl kruche, pozolkle kartki, wiedzial. W rekach trzymal powod zabojstw, terroru, calego tego koszmaru. List skladal sie z dwoch i pol starannie zapisanych stronic. W prawym gornym rogu mial date: 4 Gennaio 1946. Poza oderwanymi rogami dwoch kartek byl caly. Zaczynal sie naglowkiem "Carissimo Fratello", a konczyl: "Con affezione immortale, Domenico". W calym tekscie, napisanym po wlosku, Luke potrafil zrozumiec zaledwie pare slow. Spojrzal na Karen i z powatpiewaniem wzruszyl ramionami. -Jak dobrze wladasz wloskim, moja pani? - zapytal. -Wspolczesnym czy klasycznym? - Usmiechnela sie skromnie. -Chcesz powiedziec, ze znasz oba? -Nie, w zadnym z nich ani slowa. - Odpowiedziala mu bezradnym wzruszeniem ramion i oboje sie rozesmieli. -Powaznie, Luke, co myslisz? -Mysle, ze to moze byc wazne. Moze byc wszystkim. Musimy to dac do przetlumaczenia, i tyle. Dopoki tego nie zrobimy, niczego nie bedziemy pewni. -Nie chodzi o list, gluptasie, tylko o fotografie. Te fotografie. -Fotografie? Nie widzialem zadnej... -Koperta, Luke. Zajrzyj do koperty. Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 88 Zdjecie wcisniete bylo w rog koperty. O wymiarach trzy na trzy, znakomicie zachowane. Najwyrazniej amatorskie, przedstawialo chlopaka, zapewne kilkunastoletniego, z wyrazem powagi stojacego przed duza rezydencja. Ubrany byl w ciemny golf, ktory podobnie jak geste, ciemne wlosy tworzyl oprawe wyrazistej, dosc ladnej twarzy. Wydawalo sie, ze pozowanie do fotografii troche chlopca krepuje.-Kiepska technika, ale twarz jakas znajoma - powiedzial Luke. -Luke, mowisz serio? - Karen ze zdumieniem krecila glowa. -O co ci chodzi? -Jeszcze raz spojrz na fotografie, doktorku. Czy pozostawia watpliwosci? Luke jeszcze przez chwile patrzyl na zdjecie, po czym szeroko otworzyl oczy, gdyz uwierzyl. Karen znowu miala racje. Wlasciwie nie moglo byc watpliwosci. Z wiekiem mlodzieniec bardzo sie zmienil, prawie wcale natomiast nie zmienily sie jego wlosy, oczy, ksztalt ust. Chlopak z fotografii byl wiceprezydentem Nicholasem Fearingiem. -Corey ma dokumenty, wszystkie. Teraz jestem tego pewny, Don Alberto. Damian Steele rozmawial przez telefon, wyciagniety na kanapie w apartamencie hotelowym. Z aprobata powiodl wzrokiem po swoim opalonym nagim ciele i napial jeden, potem drugi muskul. Brian Mundt, w samych tylko jasnoniebieskich jedwabnych slipach, siedzial pod przeciwlegla sciana, palil fajke i z zadowoleniem wygladal przez okno. Jak zwykle Damian wart byl czekania. -Prosze pozwolic, ze zaczne od poczatku i powiem, co zrobilismy, a pan na pewno sie zgodzi, ze dokumenty nie sa juz w schowku... tak, jestem sam. Dlaczego? Victor? Och, jest w swoim pokoju na koncu korytarza. Byl bardzo pomocny, Don Alberto, dziekuje, ze zaproponowal mi pan jego wspolprace. Mundt podszedl i podal drinka Steele'owi, relacjonujacemu spotkanie z Nathanem Goldsteynem i pozniejsza wyprawe do domu Theony Settles. -Zachodzil zwiazek miedzy czarna kobieta a panskim przyjacielem Ferlazzo. Stwierdzilismy, ze kurz na jej strychu nosi slady dookola lawki pod oknem, rozebralismy te lawke i znalezlismy sejf wpuszczony w beton, wbudowany w miejsce pod siedzeniem. To sejf Argus, firmy bostonskiej, wiec Victor i ja wybralismy sie tam i przeprowadzilismy z prezesem rozmowe handlowa. Potrzeba bylo pieciu tysiecy i postraszenia pewnymi nieprzyjemnosciami, ale w koncu spojrzal na sprawe z naszego punktu widzenia... to znaczy, z punktu widzenia Victora... i podal nam kombinacje. Sejf jest pusty, Don Alberto. Steele lezal i sluchal, a tymczasem Mundt uklakl przy nim i zaczal masowac miesnie jego prawej lydki. Steele zniecierpliwiony pokrecil glowa i odegnal go ruchem reki. Zakryl sluchawke, po czym szepnal z usmiechem: -Nie teraz, ty idioto. - Mundt odpowiedzial usmiechem, poklepal sie po nagiej pachwinie i wrocil na swoj fotel. -Nie, Don Alberto, nic nie mowilem. Klucz? Tak, i mnie nie dawalo to spokoju. Na pomysl wpadlem dopiero po powrocie do hotelu. Panski Peter Ferlazzo byl bardzo ostrozny i przebiegly. Posluzyl sie numerem seryjnym, wyrytym na kluczu, i zastosowal go jako kombinacje do sejfu. Corey od poczatku musial o tym wiedziec i zapisac numer. Na pewno nie myle sie co do Ferlazza, Don Alberto. Nie wyobrazam sobie, aby mogl pan przezyc tyle lat i zajsc tak wysoko z gorszymi przyjaciolmi i doradcami... Nie, ani slowa o Coreyu i dziewczynie. Oni i samochod sa poszukiwani listem gonczym, wiec czuje, ze niebawem nastapi przelom. Ale chyba ulatwiloby mi sprawe, gdybym wiedzial, co ci dwoje wlasciwie maja. Prosze mi powiedziec o tych dokumentach tyle, ile pan moze, aby po ich zlapaniu uniknac dalszych potkniec... List i fotografia, to wszystko. Po wlosku? Obojetne. Nie znam ani slowa po wlosku i chyba nie chce wiedziec, co jest w liscie... Tak, musza niedlugo znowu wyjsc z ukrycia, a kiedy to zrobia, my ich zlapiemy. Zalezy mi na Coreyu, Don Alberto, bardzo mi zalezy. A to, na czym tak bardzo mi zalezy, zawsze dostaje. Wie pan o Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 89 tym, prawda?... Jestem mu cos winien za to, ze odurzyl Carla... Co?... Och, Don Alberto, bardzo panu wspolczuje. Kiedy pogrzeb?... Uszy Coreya zostana zlozone do grobu obok panskiego syna, Don Alberto, obiecuje to panu. Tak, prosze pana, zadzwonie, jak tylko go zlapiemy. Dziekuje panu.Steele odlozyl sluchawke, wolno podszedl do Mundta i zaczal mocno masowac szeroki kark. -Ktos mnie wyreczyl i odplacil temu dupkowi Carlowi Julianowi za klopoty, jakich mi narobil. No dobrze, chyba dzieki temu bedziemy mieli jeszcze troche czasu dla siebie. Jestes teraz zajety? "Nic nie wskazuje na to, ze rozlegly niz, obejmujacy caly polnocny wschod, bedzie sie przesuwac. Dopoki wiec nie zacznie oddzialywac wyz znad Wielkich Jezior, pogoda pozostanie deszczowa i zmienna. Zgodnie z lokalna prognoza opady ciagle i burze, niekiedy bardzo gwaltowne, utrzymaja sie przynajmniej przez jutrzejsza noc...". Lincoln powoli zmierzal na polnoc, do Bostonu, zderzak w zderzak z innymi samochodami, stloczonymi na poludniowo-wschodniej drodze szybkiego ruchu, bez cienia sympatii nazywanej przez mieszkancow Nowej Anglii "droga przez meke" albo "najwiekszym parkingiem swiata", na ktorej ruch dodatkowo utrudniala nieustanna ulewa. Karen pochylila sie do przodu i poglosnila prognoze pogody. Miala na sobie nowe levisy, kraciasta koszule i granatowy sweter, ktore kupila w pasazu handlowym Braintree. Luke popatrzyl na nia i zrobilo mu sie cieplo na widok pelnych piersi pod opietym swetrem. Przyszlo mu do glowy, ze nie znal jeszcze tak slicznej, delikatnej i pelnej zycia kobiety. -Posluchaj, Karen - powiedzial. - Mam pomysl. -Glupim szczescie sprzyja. - Usmiechnela sie, a jemu serce podskoczylo w piersi. -Bardzo zabawne - stwierdzil szyderczo i mowil dalej: -Przez pare ostatnich dni coraz latwiej nam bylo sie przystosowywac do kazdej nowej sytuacji, prawda? -I? -I utknelismy w metalowym lodowcu, posuwajacym sie z predkoscia paru centymetrow na godzine. -Wiec? -Wiec wlaczamy w tym statku automatycznego pilota, wynurzamy sie na powierzchnie co jakies dziesiec minut, aby sprawdzic pozycje zbiornikow gazu w Dorchester, wskakujemy na tylne siedzenie i probujemy pobic nowy rekord do Ksiegi Guinnessa. -No, no, panie doktorze. Moze i nie za czesto miewasz pomysly, ale jak juz, to... -I co powiesz? -Powiem, zebys patrzyl na droge, a ja poloze ci glowe na kolanach. Nawet jesli nie ustanowimy zadnych rekordow, przynajmniej nie wyladujemy w rowie. -Nie badz taka pewna. - Nachylil sie i pocalowal jej jasne wlosy, kiedy moscila sie na siedzeniu i przytulala policzkiem do jego kolana. Wyciagal wlasnie reke, aby sciszyc radio, kiedy zaczeto nadawac wiadomosc o zabojstwie Theony Settles. Z zamknietymi oczami, bez slowa i bez ruchu przywarli do siebie, podczas gdy rzeczowy glos prezentera przypominal im o koszmarze. Policja znalazla cialo o trzeciej nad ranem, po otrzymaniu anonimowego telefonu. Zdaniem lekarza, ktory ja zbadal, ofiara zostala uduszona jakies dwie godziny wczesniej. Listem gonczym poszukiwany jest doktor Lewis Corey, ktorego odciski palcow znaleziono w calym domu zamordowanej kobiety. Policja juz poszukuje doktora Coreya w zwiazku ze zgwalceniem i uduszeniem przed trzema dniami w bostonskim hotelu modelki Connie Evans. Sluchajac, Karen coraz mocniej sciskala go za prawe kolano. -Przypuszcza sie, ze Corey podrozuje z kobieta, Karen Samuels, lat dwadziescia szesc, okolo metra szescdziesiat wzrostu, blondynka o niebieskich oczach. W chwili ostatniego meldunku Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 90 jechali kradzionym srebrnym lincolnem Continental, tablica rejestracyjna stanu Massachusetts, numer 684-PJC. Ten, kto ich dostrzeze, powinien niezwlocznie zawiadomic policje, a do podejrzanych zblizac sie z wielka ostroznoscia. Moga byc uzbrojeni i nalezy ich uwazac za wyjatkowo niebezpiecznych.-Ona wiedziala, Luke, prawda? - odezwala sie Karen. -Tak, wiedziala - odparl i wylaczyl radio. - Przypuszczalnie probowala go zatrzymac, aby umozliwic nam ucieczke. -Musza za to zaplacic, Luke. I za te biedna Connie rowniez. Niech ich diabli wezma. Byla taka wspaniala kobieta. - Karen usiadla i ukryla twarz w dloniach. -Po pierwsze, musimy sie dowiedziec, kim sa - powiedzial. - A zanim to zrobimy, spieprzajmy z tej drogi. Maja opis samochodu. Numery rejestracyjne, na litosc boska. Steele utrzymuje bezposredni kontakt z policja, ktora robi dokladnie to, co jej kaze. Cholera. Teraz nie wchodzi juz w rachube podjecie ryzyka i oddanie sie w rece sprawiedliwosci. Odpada kolejna mozliwosc. Wedlug moich obliczen zostaje tylko jedna. -Przetlumaczyc list i dociec, o co w tym wszystkim chodzi? -Owszem, ale najpierw trzeba zjechac z tej cholernej szosy. Jesli facet z tylu slucha w radiu tego samego co my, juz jest po nas. Skorzystam z tamtego zjazdu i mniej uczeszczanymi drogami, ktore znam, dotre do Cambridge. -Do Cambridge? -Na uniwersytet Harvarda. Sprobuje znalezc na italianistyce kogos, kto podejmie sie przetlumaczyc list. A kiedy bede tym zajety, ty mozesz rozpoczac poszukiwania w Widener. -Czy to biblioteka? -Biblioteka przez duze B, ciemna maso. Ja sie zajme listem, ty rozpracowywaniem Nicholasa Fearinga. Niezwyklym zbiegiem okolicznosci pojazdy nagle przyspieszyly, dzieki czemu Luke mogl zjechac z poludniowo-wschodniej drogi szybkiego ruchu na bulwar Morrisey, prowadzacy do miasta. Wprawdzie predkosc nieco ograniczaly pozalewane w wielu miejscach ulice, bo deszcz nie ustawal, ale juz po uplywie poltorej godziny znalezli sie na Massachusetts Avenue, w poblizu Harvard Square. -Myslisz, ze dalsze korzystanie z tego samochodu jest bezpieczne? - zapytala Karen. -Nie, na pewno igramy z ogniem, ale nie mamy innego wyjscia. Niestety nie mozemy zlapac naszego przyjaciela Juniora i poprosic o wymiane wozu. - Z chichotem pokrecil glowa. -Luke, tam, zjezdzaj tam! - wykrzyknela nagle. -Gdzie, co widzisz? - Prawie nie panowal nad glosem, tak donosnym, ze zaskoczyl ich oboje. -Podziemny parking. Wjedz tam - polecila, wskazujac na niski betonowy budynek z duzym czerwono-niebieskim szyldem "Kryty parking, 3 dolary maksimum". Luke ze wzruszeniem ramion, powstrzymujac sie od zadania setki pytan, ktore cisnely mu sie na usta, skrecil na parking, wzial kwit i wjechal na gore. Po znalezieniu pustego miejsca na drugim poziomie, wprowadzil na nie lincolna. Nie zdazyl go jeszcze zatrzymac, kiedy Karen wyskoczyla i pobiegla wzdluz rzedu zaparkowanych samochodow. -Wroc, tygrysico, i zdradz mi, co wlasciwie robimy - zawolal. Cofnela sie i popatrzyla mu w twarz, pocierajac brode jak profesor, ktory szuka odpowiednich slow, aby wyjasnic trudne pojecie glupkowi. -Czy potrafisz ukrasc zamkniety samochod? - spytala. -Nie, a bo co? Ty potrafisz? -Skadze znowu. - Przez chwile udawala nadasana. - Ale chyba wiem, jak ukrasc tablice rejestracyjne. To nie zda sie na wiele, ale przynajmniej zapewni nam jakas przewage, ktorej teraz Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 91 nie mamy, prawda? - Przytaknal, rozbawiony jej zaradnoscia. - A samochod jest nam potrzebny, co? - Znow potaknal.-Dobra - mowila dalej. - Ty znajdz tablice z trzema cyframi i trzema literami, podobnymi do naszych, a ja pojde kupic srubokret i szczypce. -Tak, szefie, ale po co takie numery? -Oj dziecko, dziecko. - Pokrecila glowa. - Po to, zeby wlasciciel tamtego drugiego samochodu nie od razu zauwazyl nowe tablice. Bierz sie do roboty. - Ruszyla w strone schodow. -Jestes naprawde niesamowita, wiesz o tym? - krzyknal za nia. -Postaraj sie wybrac volkswagena - odkrzyknela glosnym scenicznym szeptem. - Wlasciciele volkswagenow raczej nie uzywaja kart kredytowych, wiec moze nie tak zaraz beda patrzec na tablice rejestracyjne. George Karajanian, sprzedawca ze sklepu meblowego przy Central Square, mial prawie cztery tygodnie pozniej dowiedziec sie od policji, ze tablice rejestracyjne nie sa od jego volkswagena. Dowiedzial sie o tym dopiero wtedy, kiedy go zatrzymano za zlekcewazenie znaku "stop", po czym przez caly wieczor wyjasnial te sprawe, zamiast ogladac wyscigi psow. Profesor Alexander D'Ambrosio nadawal ostateczny szlif pytaniom egzaminacyjnym z poczatkow wloskiego, kiedy Luke zastukal do jego drzwi. -Prosze wejsc - zawolal D'Ambrosio, do pewnego stopnia wdzieczny za te przerwe w pracy. Byl mezczyzna chudym, zdaniem Luke'a piecdziesiecioparoletnim. Okulary w szylkretowych oprawkach i siwizna na skroniach nadawaly mu wyglad typowego nauczyciela akademickiego. Kurze lapki potegowaly wrazenie ciepla, jakie emanowalo z jego ciemnobrazowych oczu. Luke'owi natychmiast przypadl do serca. -Na pewno szuka pan italianistyki, a nie szpitala? - zapytal D'Ambrosio na widok licznych sincow i zabandazowanych rak Luke'a. -Wypadek motocyklowy. - Luke z usmiechem wzruszyl ramionami, w nadziei, ze zachowuje sie dosc swobodnie. - Rozmawialem z panska sekretarka. Powiedziala, ze chyba moglby mi pan pomoc. -Coz, ona powinna wiedziec. Od tak dawna jest moim Pietaszkiem, ze bede musial odtad nazywac ja moja Sobotka. - Luke z pewnym wysilkiem zdolal usmiechnac sie bardziej promiennie. - Moze na poczatek powie mi pan, z kim mam przyjemnosc. Nie wyglada pan na poczatkujacego studenta. -Ani na magistranta. Odbywam praktyke lekarska w szpitalu w Cambridge. Tom Putnam. - D'Ambrosio wstal, instynktownie wyciagajac reke, ktora cofnal, bo znow zauwazyl bandaze Luke'a. -Wiec w czym moge panu doktorowi pomoc? -Chcialbym prosic o przetlumaczenie listu - odrzekl Luke i zajal twarde krzeslo po drugiej stronie biurka, nieco zmieszany i z niewiadomych przyczyn zalekniony. -Na wloski czy na angielski? - Profesor sie usmiechal, a Luke z cichym westchnieniem zaczynal odzyskiwac panowanie nad soba. -Och, na angielski. Nie przyszlo mi do glowy, ze ktos moglby prosic o tlumaczenie na wloski. -Rzeczywiscie malo kto o to prosi. Przepraszam za nonszalancje, panie doktorze. A wiec co to za list. Luke wyciagnal kartki i podal je nad zaslanym notatkami biurkiem. -Znalazlem go na naszym strychu - sklamal - w kufrze ze starymi zdjeciami i papierami. Wszystkie napisane byly po angielsku, wiec naprawde zaciekawilo mnie, czego dotyczy ten list po wlosku. Jest chyba sprzed ponad trzydziestu lat. -Chyba tak - odparl D'Ambrosio z roztargnieniem. Czytal juz druga kartke. W ciagu paru minut przejrzal caly list. Kiedy podniosl oczy, nie pozostala w nich ani odrobina ciepla, ktorego miejsce, jak wyczuwal Luke, zajelo zmieszanie polaczone z troska. Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 92 -Moze mi pan powiedziec cos wiecej o tym liscie, panie doktorze? Na przyklad, kto mogl byc nadawca czy adresatem?-Wlasciwie nie, prosze pana - odrzekl Luke. - Wiem tylko, ze prawie cala zawartosc kufra nalezala do dziadka mojej zony. Wedlug niej byl jakos powiazany z mafia. Dlatego tak nam zalezalo na przetlumaczeniu listu. D'Ambrosio przez prawie minute bacznie wpatrywal sie ciemnymi oczami w oczy Luke'a. Potem z rezygnacja wyciagnal zolty bloczek z szuflady biurka i wraz z piorem podal go Luke'owi. -Jest tu pare slow, ktore nie maja angielskich odpowiednikow, panie doktorze. Kazde z nich zastapie zblizonym slowem angielskim albo sprobuje mozliwie dokladnie oddac jego sens. Jesli bede tlumaczyc za szybko i pan nie nadazy z zapisywaniem, prosze mi powiedziec. -Zrobie to - obiecal Luke, znow swiadomy, ze profesor sie w niego wpatruje. D'Ambrosio zaczal tlumaczyc wolno, monotonnie, modulujac glos nie bardziej niz pisarz sadowy. Luke bez trudu nadazal z pisaniem, lecz w miare jak poznawal tresc listu, oblewal sie lodowatym potem pod pachami i na calym ciele. Tetno walilo mu jak szalone, a mimowolna hiperwentylacja spowodowala zawrot glowy, jeszcze zanim profesor doszedl do konca. Obaj siedzieli w milczeniu, kiedy Luke wczytywal sie w list. Teraz wiedzial juz na pewno, dlaczego tak wiele osob zginelo, a zycie jego i Karen stracilo wartosc szybciej niz akcje na gieldzie w roku dwudziestym dziewiatym. Nie patrzyl na D'Ambrosia, od czasu do czasu musial jednak przerywac lekture i zamykac oczy, bo gabinet wirowal dookola niego niepowstrzymanie. 4 stycznia 1946 Najdrozszy Bracie, To bedzie, jestem pewien, moj ostatni list do Ciebie. Bole tak sie teraz nasilily, ze musza co pare godzin przyjmowac leki. Lekarze proponowali mi kolejna operacja. Nie zgodzilem sie na nia, poniewaz wlasciwie nie ma gwarancji sukcesu. Ale jestem gotow, Peter. Nadszedl czas i jestem gotow. Dzieki Tobie. Niewatpliwie znasz mnie dosc dobrze i rozumiesz, ze jakims sposobem pozostalbym przy zyciu do chwili zabezpieczenia syna i zapewnienia mu przyszlosci. Teraz spokojnie moge czekac na smierc. Dobrze nam sie zylo, bracie, przed moja deportacja. Wspomnienia tych lat podtrzymywaly mnie w wielu trudnych chwilach i zabiora je ze soba do grobu. A teraz to Nicholas, Twoj bratanek, moj syn, ma zaczac w Ameryce takie zycie, jakiego ja nigdy nie moglem prowadzic. Wyslane Ci pieniadze nalezy tak wydatkowac: 20 000 dolarow na zalatwienie mu przejazdu i udokumentowanie nowej tozsamosci. 50 000 dolarow dla Nicholasa i jego nowej rodziny, wlacznie z jego nauka na amerykanskim uniwersytecie. 20 000 jest dolarow dla ciebie. Musisz tak zalatwic jego przejscie do nowego zycia, aby nic nie wiazalo go ze mna ani z zadnym innym czlonkiem Rodziny. Nalezy mu dac szanse pojscia wlasna droga. To blyskotliwy mlody czlowiek, Peter. Zdaniem niektorych geniusz. Juz mowi po angielsku i francusku jak rodowity Anglik czy Francuz, a jego nauczyciele twierdza. Ze zadziwiajaco dobry jest z historii i matematyki. Na koniec chce Ci napisac o egzekucji, jakiej Nicholas dokona dla Ciebie i Twojego Don Alberta. Zgodzil sie to zrobic, bo ja go poprosilem. Jak juz pisalem, na moje zyczenie wyeliminowal trzech ludzi. Byli nimi Molinaro, Secchi i Pajak, ktorych przyslal tu za mna Provone. Podaje ci nazwiska tylko po to, abys mogl zapewnic swojego Padrone, ze robota zostanie wykonana po cichu i dobrze. W sposob typowy dla Nicholasa. Musisz jednak pamietac, Peter, ze ma to byc ostatnia egzekucja, o jaka sie go poprosi. To moje przedsmiertne zyczenie. Nicholas wie, ze ma zostac w willi po moim odejsciu. Bedzie czekac i zastosuje sie do Twoich instrukcji. Do jego paszportu i innych dokumentow, jakie musisz wyrobic, dolaczam kilka ostatnich zdjec. Bog z Toba, moj Bracie. Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 93 Z dozgonna miloscia Dominico-Fascynujace - powiedzial wreszcie D'Ambrosio. Odchylil sie na krzesle i w zadumie stukal o siebie palcami zlozonych rak. - Czy na kopercie bylo jakies nazwisko? Cos, co by wskazywalo, kim moze byc ten Peter czy Nicholas? -Absolutnie nic. - Luke zbytnio sie pospieszyl. -Jesli nie zrobi to panu roznicy, chcialbym miec odbitke listu do wlasnej wiadomosci i do celow naukowych. Moze po przeprowadzeniu niewielkich badan moglbym sie czegos dowiedziec o ludziach, wspomnianych w tym niezwyklym liscie. -Doskonale, zrobie odbitke i jutro ja przyniose - baknal Luke, przypomniawszy sobie jednoczesnie, ze obok biurka sekretarki widzial kserokopiarke. -Znakomicie - powiedzial D'Ambrosio. - Prosze ja zostawic u Barbary, jesli mnie pan nie zastanie. - Luke zastanawial sie wlasnie, dlaczego profesor nie zaproponowal skorzystania z tutejszej kopiarki, gdy ten wstal i skinal glowa na znak, ze rozmowa jest skonczona. Luke podziekowal, wzial list wraz z tlumaczeniem i wycofywal sie do wyjscia, swiadomy, ze D'Ambrosio nie spuszcza go z oczu. Ledwie sie odwrocil i chwycil za galke u drzwi, D'Ambrosio przemowil. Jego slowa, spokojne i niewyrazajace zadnej opinii, ukluly Luke'a bolesnie. -Milo mi bylo pana poznac, doktorze Corey, szkoda tylko, ze w tak niesprzyjajacych okolicznosciach. Luke stal nieruchomo, z zamknietymi oczami, twarza zwrocony do drzwi. Profesor dreczyl go, jeszcze przez chwile zachowujac milczenie, po czym zwolnil morderczy uscisk. -Mozesz sie odprezyc, Lewis. Odwroc sie. Nic ci z mojej strony nie grozi. Luke odwrocil sie sztywno, z wysilkiem wytrzymujac wzrok D'Ambrosia. -Mowia mi Luke, prosze pana. Skad... skad pan... -Znam twojego ojca, Luke. Zasiadalismy razem w kilku komitetach, kiedy pracowal na uniwersytecie. Zawsze lubilem porozmawiac z nim po zakonczeniu tych nudnych zebran. Od samego poczatku sledze twoja sprawe w gazetach. Nie moglem zrozumiec, jak... -To dluga, skomplikowana historia, prosze pana - przerwal mu Luke. - Moge pana tylko zapewnic o swojej niewinnosci i o tym, ze tlumaczac ten list, moze bardzo mi pan pomogl w dotarciu do sedna sprawy. -Luke, jesli moge jeszcze na cos sie przydac... -Zrobil pan juz nadspodziewanie duzo - powiedzial Luke, pamietajac o Connie Evans i Theonie Settles. - Dziekuje. -Pamietaj, ze jesli bede mogl, chetnie ci pomoge - zawolal D'Ambrosio, gdy Luke, kulejac, wychodzil z gabinetu. -Jak na czlowieka, ktory nie istnial przez jedna trzecia swojego zycia, Nick Fearing znakomicie sobie poradzil. - Karen, oparta o scianke boksu w czytelni, zula krawedz styropianowej filizanki z niedopita letnia czarna kawa. Na stole, przy ktorym siedziala, walaly sie wyrwane z bloku zolte kartki, na ogol z obu stron pokryte ozdobnymi, lecz rzadkimi gryzmolami, jakimi poslugiwala sie od czasow college'u. Luke odniosl wrazenie, ze jest nietypowo rozmamlana, z jasnoniebieska pola koszuli wylazaca spod ciemniejszego swetra i opadajacym na czolo kosmykiem pszenicznych wlosow. -Co sadzisz o liscie? - zapytal i wyciagnal reke, aby poprawic jej wlosy, ale zaraz ja cofnal, bo takie mu sie podobaly. -Nie ma w nim chyba zadnych rewelacji, moze procz tego kawalka o morderstwie. Na pewno doskonale pasuje do zebranych przeze mnie informacji. Wydaje mi sie coraz bardziej przerazajace, ze bedac morderca i wiceprezydentem, Fearing musial w dodatku miec niewiarygodna organizacje za soba, albo pod soba. Kto wie? -Mow dalej, mala - nalegal Luke. Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 94 -No, wiec popatrz, co nas spotkalo. Jak dotad, wiemy, ze Fearing ma ludzi na przyladku Cod, nawet tego zdeprawowanego komendanta policji. O ile nam wiadomo, ma ludzi w bostonskim wydziale policji, jak tez w gazetach i rozglosniach radiowych. W domu Theony zlokalizowali nas w godzine po naszym przyjezdzie. Obserwuja dom twojej siostry i przypuszczalnie zalozyli jej nawet podsluch telefoniczny. A przez caly ten czas Fearing faktycznie przebywa w dalekim Waszyngtonie. Moj Boze, Luke, nie wiadomo, jak wielkiej sile politycznej stawiamy czolo. Ale wlasnie teraz zadne z nas na pewno nie chce sobie tego uswiadomic.Luke westchnal, po czym zaczal wiercic lyzeczka dziury w swojej styropianowej filizance i roztrzasac slowa Karen. Styropian wprawdzie nie musi sie trzymac kupy, ale jej wywod niewatpliwie wiaze sie w logiczna calosc. Odruchowo wyciagnal fotografie mlodego Nicholasa Fearinga z Ferlazzo i ustawil przed nimi na stole. -Nie wyglada na morderce - stwierdzila Karen w zadumie. -Podobnie jak Baby Face Nelson - skonstatowal Luke ponuro. - Wszystko to jest bardzo zagmatwane. Jak, u diabla, mozna wybrac oszusta na wiceprezydenta Stanow Zjednoczonych? Czy nie nalezaloby sprawdzac srodowiska i pochodzenia osob ubiegajacych sie o urzad? -Chybaby nalezalo - powiedziala Karen. - Ale jak uslyszysz, czego sie dowiedzialam, zapewne nikogo nie bedziesz obwiniac o brak podejrzliwosci. Stryja Petera i jego przyjaciol cechowala wyobraznia i dokladnosc. Po prostu wszystko zapieli na ostatni guzik. Nie zostawili zadnego sladu. Moze tylko list i zdjecie. A co za tym idzie, nas. Jak sie czujesz na falszywym tropie? -Niezle - odparl - choc wydaje sie, ze jestesmy u kresu mozliwosci. -Rozpogodz sie, Luke. - W jej glosie zadzwieczala nutka gniewu. - Usiadz wygodnie i posluchaj skompilowanej przeze mnie barwnej biografii cara Nicholasa. A potem, jesli nie potrafimy obmyslic kolejnego posuniecia, pozwole ci upasc na duchu. Dobra? Usmiechnal sie, pocalowal ja i wrocil na swoje miejsce. -Nicholas Mark Fearing - zaczela - urodzony w Powell, stan Montana, 6 listopada 1928. Skorpion... wpadlbys na to? Rodzice: dawno zmarly wielebny Joseph Fearing i jego rownie dawno zmarla zona Mary. Niezly numer, Luke. Chodzi mi o to, ze ci ludzie nie budzili zastrzezen. W 1930 roku zacny kaplan i jego malzonka rzekomo zabrali tryskajacego zdrowiem chlopaczka i wyjechali na misje do Afryki. Nie moge znalezc zadnej wzmianki na temat miejsca ich pobytu ani ich dokonan, niemniej jednak ide o zaklad, ze istnieje gdzies barwny opis ich dobroczynnej dzialalnosci. Tak czy owak, po dluzszym pobycie na Czarnym Ladzie Fearingowie powrocili do Stanow... -Zaczekaj - przerwal Luke. - Niech zgadne. W 1946. -Inteligentnie i prawidlowo, moj synu. No i prosze. Ot tak sobie znika siedemnascie, osiemnascie lat. - Nieoczekiwanie glosno strzelila palcami, co odbilo sie echem od cichych regalow bibliotecznych. -A co ze swiadectwami, metrykami urodzenia? Na pewno musi byc... -Czy moge kontynuowac, czy tez ty zamierzasz sie znalezc w centrum uwagi? -Przepraszam - powiedzial. -I mnie to zastanowilo, wiec zadzwonilam do ratusza w Powell w Montanie. Urzedniczka bynajmniej nie wygladala na zdziwiona moimi pytaniami i wyjasnila mi, ze nie ja jedna chce zdobyc dane biograficzne, dotyczace najwybitniejszego syna ich miasta. Potem wyglosila czesciowo przygotowane przemowienie, wynoszac pod niebiosa przymioty Fearinga i jego dzialalnosc dla dobra ludzkosci. Wreszcie powiedziala, ze miasto jest wdzieczne wiceprezydentowi za hojna pomoc w odbudowie ratusza po wybuchu i pozarze, ktory w roku 1964 niemal doszczetnie zniszczyl stary budynek i znajdujace sie w nim archiwa. Oczywiscie Fearing byl wtedy tylko gubernatorem Massachusetts. -Niewiarygodne - zdolal wykrztusic Luke. - Calkiem niewiarygodne. Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 95 -O ile wiem, nikt z Fearingow nigdy nie wrocil do Powell. Przynajmniej do czasu, kiedy w szescdziesiatym czwartym Nick pojechal tam oddac do uzytku nowy ratusz. Jego rodzice nie zyli juz wtedy od jakichs czternastu lat. Tragiczny wypadek samochodowy, wiadomo. Jeszcze jeden falszywy trop odpada.-Odwalilas ladny kawal roboty, moja pani - przyznal, -Jest wiecej, ale to na ogol zwykla biografia. Nadal nie wyczuwam, jaki z niego czlowiek, wiem tyle, co widzialam w telewizji albo czytalam w gazetach, zanim to wszystko sie stalo. Jest uosobieniem Amerykanskiego Marzenia. Ubogi syn ubogich misjonarzy, we wczesnym dziecinstwie ucza go rodzice. Szkole srednia konczy oczywiscie w Lawrence, stan Massachusetts. Studia na Harvardzie podejmuje w 1948, dyplom robi jako jeden z najlepszych w swojej grupie w 1951, na rok przed terminem. Potem prawo na Harvardzie. Redaktor "Przegladu Prawniczego", moglabym dodac. Pozniej praca w prokuraturze okregowej. Musial dzialac dosc skutecznie, skoro w 1958, w podeszlym wieku trzydziestu lat, mianowano go prokuratorem okregowym. Jego poprzednik zmarl jakoby w trakcie pelnienia obowiazkow. Hmmm. -Rzeczywiscie hmmm - zgodzil sie Luke. - Co dalej? -Stanowy prokurator generalny od 1960 do 1962, wicegubernator przez dwa lata. Gubernatorem zostal w wieku trzydziestu szesciu lat, kiedy gubernator O'Brian objal jakas posade w Waszyngtonie. Reszta, jak powiadaja, jest historia. Nieustraszony Fearing, najtwardszy prokurator generalny w dziejach Stanow Zjednoczonych; zdeklarowany wrog przestepczosci zorganizowanej; postrach skorumpowanych przywodcow zwiazkowych. Wreszcie startuje w wyborach u boku George'a Tabora, zapewne najnudniejszego, najbardziej nieudolnego prezydenta, jakiego kiedykolwiek wybralismy. W jednym wstepniaku wyczytalam, ze w trakcie kampanii Tabor nie potrafilby chodzic, zujac gume, gdyby go Fearing nie nauczyl. -Ciekaw jestem, czy twoja matka domyslala sie zawartosci sejfu - powiedzial Luke w zadumie. -Watpie. Matka nigdy nie potrafila trzymac buzi na klodke. Gdyby wiedziala, chybaby mi powiedziala. Ze wzgledu na nia ciesze sie, ze nie wiedziala. Coz, my wiemy. I co z tym zrobimy? Luke nie mial okazji odpowiedziec na jej pytanie. Zgrabna brunetka, z wygladu wcale niepodobna do bibliotekarki, podeszla do ich boksu i oznajmila, ze biblioteke zaraz zamykaja na noc. -Chyba mozemy wrocic tu jutro - rzekl Luke, kiedy zbierali notatki. -Po co? -Musimy jeszcze wiecej dowiedziec sie o Fearingu. Jak dotad mamy tylko garsc domyslow i wyblakla stara fotografie. Wiemy, ze jestesmy na dobrym tropie, ale jesli sprobujemy przekonac kogos innego na podstawie posiadanych przez nas dowodow, pewnie razem wyladujemy w stanowym szpitalu w Bridgewater albo nawet gorzej. -Jesli wyladowalibysmy tam razem, nie byloby to takie zle - zauwazyla z usmiechem. -Dobra. Wiec znajdz teraz jakis nocleg. W tej okolicy musi byc mnostwo pensjonatow. Burza ucichla i tylko wiatr zacinal drobnym deszczem, kiedy schodzili ze stopni biblioteki i szli na ukos przez ciemny trawnik Harvard Yard. Dokonane w tym dniu odkrycia, myslal Luke, zamiast ulatwic, jeszcze bardziej utrudnialy ich sytuacje i zle wrozyly na przyszlosc. Sciskalo go w gardle, w miare jak sobie uswiadamial, ze moze to byc ich ostatnia wspolnie spedzona noc. W pensjonacie, w pokoju na drugim pietrze, Luke lezal w mosieznym lozku, wsparty na dwoch poduszkach. Kochali sie kilkakrotnie w ciagu nocy i jeszcze raz z rana, po przebudzeniu. Teraz splywalo na niego nieznane od lat ukojenie. Z podziwem obserwowal Karen, ktora w samych bialych majtkach wykonywala serie cwiczen rozciagajacych, a przez nastepny kwadrans pieknie kontrolowanego Tai Chi. Szare poranne swiatlo otaczalo aureola jej cialo, jak znow zauwazyl, dziecinne i kobiece zarazem, gibkie i muskularne, rozwiniete i zmyslowe. Takie cialo za dwadziescia lat bedzie rownie ladne i ponetne jak dzisiaj. Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 96 Usmiechnawszy sie, powoli zapadal w sen. Kiedy zamykal oczy, miejsce jej delikatnego piekna zajela nagle przerazajaca podobizna Damiana Steele'a. Jego krecone blond wlosy plonely, a skora miala zielonkawy odcien, od ktorego zoladek podchodzil do gardla. Steele wykrzywial twarz w groteskowym, zlym usmiechu, blyskal przekrwionymi oczami, polyskiwal biela zebow. Luke, wstrzasany dreszczem, bezskutecznie probowal otworzyc oczy. Potem twarz wybuchnela smiechem, a ten piskliwy, szyderczy smiech zmieszal sie z sapaniem przerazonego Luke'a. Obraz nabral wyrazistosci, smiech niemal ogluszal, gdy wtem, rownie nagle, jak sie pojawilo, widziadlo zniklo, przy uchu Luke'a zas rozbrzmial cichy glos.-Obudz sie, Luke. Luke, nic sie nie stalo. Wszystko jest w porzadku. - Glaskala go po czole i ostroznie rozprostowywala jego zacisniete palce. Otworzyl oczy, przez chwile patrzyl w jej twarz, a potem objal ja i z calej sily przytulil. Stopniowo oddychal coraz wolniej, przestawal sie trzasc. Karen cofnela sie i delikatnie ujela jego dlonie. -Lepiej? - Kiwnal glowa. - Chcesz sie zabrac do pracy? - Znow potaknal. - Musiales miec okropny sen. Pozniej mi o nim opowiesz. -Jaki mamy dzis dzien? - zapytal i usiadl. -Czwartek, Luke, dwudziestego osmego. -Tydzien. -Co? -Tydzien - powtorzyl. - Tylko tyle czasu uplynelo od wylewu twojej matki. Jezu, co za tydzien. -Jazda, duzy chlopcze. Ubierz sie. Zajmiemy sie przeszloscia, jak tylko uporamy sie z przyszloscia, dobra? -Prowadz - powiedzial, podnoszac koszule i spodnie, rzucone poprzedniego wieczoru na podloge. Pod reke wyszli w wilgoc poranka i skierowali sie do Widener. Deszcz ustal, ale ze wzgledu na porywy wiatru i grozbe ulewy wlozyli kaptury nieprzemakalnych kurtek, nie zwracajac niczyjej uwagi. Zgodnie z sugestia Luke'a wybrali okrezna droge na Harvard Yard i przystawali w bramie mniej wiecej na kazdym rogu, aby miec pewnosc, ze nie sa sledzeni. Zadne z nich nie lekcewazylo tego srodka ostroznosci. Na stopniach biblioteki wlaczyli sie w nieprzerwany strumien ponurych studentow, ktorzy z zacisnietymi wargami wchodzili po mokrych od deszczu schodach. -Czas egzaminow koncowych - zauwazyl Luke, ironicznie krecac glowa. - Wszystko i nic. -Co masz na mysli? - zapytala. -To, ze dopoki czlowiek studiuje, nie widzi, jak jest w istocie bezpieczny i ograniczany, zwlaszcza w okresie sesji egzaminacyjnej. - Sciszyl glos do szeptu, kiedy przechodzili przez oszklone zelazne drzwi. - Na mysl o tym, jak male w porownaniu z obecnymi mialem wtedy zmartwienia, chce mi sie podejsc do kazdego z tych kujonow z osobna, porzadnie nim potrzasnac i powiedziec, ze o wiele wiecej sie nauczy, jesli zamiast tyle czasu spedzac z nosem w zatechlych ksiazkach, poswieci go na zdobywanie wiedzy o tym, co sie naprawde dzieje. Samo zycie. To powinien byc program obowiazkowy. -Bezwzglednie - przyznala. - A Nickowi Fearingowi mozemy zlecic napisanie podrecznika. -Wiesz, to wcale nie takie smieszne. -Bedzie smieszne, Luke. Naprawde juz niedlugo, po prostu wiem, ze bedzie. W ich wczorajszym boksie siedzial chlopak z tradzikiem i nieprawidlowym zgryzem. Byl calkiem schowany za sterta ksiazek, Luke zobaczyl jednak dosc, aby na glos wyrazic zdziwienie, dlaczego na Harvard zaczeto przyjmowac dzieciaki zaraz po szkole sredniej. Oboje z Karen szli wzdluz rzedu zajetych nisz, az w koncu rozlozyli notatki na stole w jedynej wolnej. Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 97 -Wiec od czego dzis zaczynamy? - spytala Karen.-Gazety beda chyba najlepsze. Ty wez "Timesa", ja "Globe". Musza miec mikrofilmy jednego i drugiego. Moze pozniej sprawdzimy "Washington Post". To tez musza miec. Zacznijmy od ostatnich numerow i potem sie cofajmy. -Ale czego szukamy? -Pewnie czegos wiecej o tym czlowieku - odparl. - Powiazan. Wzorow. Wszystkiego, co moze laczyc Fearinga z mafia. Wszystkiego, co moze byc dla nas wskazowka, jak wykorzystuje urzad wiceprezydenta. Mam to okropne, glupie uczucie, ze nie zamierza byc wice przez szesc nastepnych lat kadencji Tabora. -Wyglada na to, ze taka cierpliwosc naprawde do niego nie pasuje, co? -Powiedzmy tylko, ze nie chcialbym byc agentem, ktory ubezpiecza George'a Tabora na zycie. Chodz, sprobujemy poprosic o pomoc bibliotekarzy z ksiegozbioru podrecznego. Powiedz im, ze zbieramy materialy do ksiazki. -Swietnie. - I dorzucila: - Mozemy ja zatytulowac Co sie stalo z malym Nickiem? Po poludniu mieli juz dziesiatki stron notatek i obojgu tak samo pekaly z bolu glowy. Siedzieli naprzeciwko siebie w boksie, delektowali sie kanapkami z grubo krojona pastrami, ktore Karen przyniosla od Elsie, i czekali, az zacznie dzialac polknieta aspiryna. -Ty, mala, mow pierwsza - powiedzial. - Czy jako pracownica socjalna zdolalas dopatrzyc sie w naszym facecie jakichs odchylen od normy? -Luke, zostawmy Nicholasa Fearinga przynajmniej na czas lunchu. Czuje sie tak, jakbym przy tym czytniku usmazyla sobie galki oczne. Przy pierwszej okazji zrezygnuje z prenumeraty "Timesae. Co za duzo, to niezdrowo. Przez nastepna godzine rozwodzili sie nad zaletami Bostonskiego i Metropolitalnego Muzeum Sztuki, nad korzysciami, jakie przynosi wyksztalcenie przygotowujace do zawodu, i nad najlepszymi filmami, jakie w zyciu widzieli (Luke: Tysiac clownow, Karen: Annie Hali i Szlachectwo zobowiazuje). Nagle, w trakcie krotkiej dyskusji, poswieconej porownaniu opowiadan Cheevera i Faulknera, Karen umilkla, po czym rzekla z cieplym usmiechem: -Dzieki, tego mi bylo potrzeba. Usmiechnal sie w odpowiedzi, otworzyl wlasna teczke z notatkami i zaczal przegladac kartke po kartce. Zebrane przez niego informacje niewiele wnosily do tego, co juz wiedzieli. Nicholas Fearing byl fenomenem... zjawiskiem. Jesli w ogole mial w sobie cos niezwyklego, zauwazyl Luke, to na pozor calkowity brak wrogow politycznych, a wlasciwie nawet krytykow w prasie. Zyskal powszechny poklask, "Newsweek" i "Time" zamiescily jego zdjecia na okladkach z tej racji, ze na przestrzeni paru tygodni osobiscie zajal sie rozstrzygnieciem dwoch trudnych, skomplikowanych sporow pracowniczych. W jednym przypadku, po zakonczeniu trzymiesiecznego strajku hutnikow, Fearing nie spotkal sie ze strony pracodawcow i pracownikow z ani jednym slowem niezadowolenia z ugody, do ktorej doprowadzil. Karen tez nie udalo sie znalezc zadnych oczywistych nieboszczykow w badanych przez nia szafach. Sposrod faktow, jakie zebrala, najwieksze wrazenie zrobila na obojgu liczba wniesionych oskarzen i surowych wyrokow, ktore zapadly przeciwko szefom zorganizowanych grup przestepczych na zadanie Fearinga, owczesnego prokuratora generalnego. Kilka waznych figur, nietykalnych w okresie walki Roberta Kennedy'ego ze zorganizowana przestepczoscia, odsiadywalo dlugie wyroki, a dwaj sposrod ludzi najpotezniejszych, Sammy Gambone z Providence oraz Arthur Krenz, wlasciciel najwiekszego hotelu i kasyna w Las Yegas, widocznie woleli popelnic samobojstwo, niz byc oskarzani przez Fearinga. -Niewiele tego, prawda? - podsumowala Karen. -Pozornie tak - odparl. - Ale kiedy mowilas, wciaz mi sie zdawalo, ze cos slysze, choc wlasciwie nie sluchalem. Rozumiesz? -Chyba... chyba tak. Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 98 -Pozwol, ze dla przykladu opisze ci, jak wiekszosc lekarzy radzi sobie z trudnymi problemami - podjal. - Po pierwsze, zawsze zakladaja, ze gdzies jest odpowiedz, wyjasnienie trudnego przypadku. Potem zbieraja wszelkie informacje, ktore, ich zdaniem, moga byc wazne, i szukaja wzorcow diagnostycznych. Jesli nic z tego nie wychodzi, zbieraja wiecej informacji i caly proces rozumowania zaczynaja od nowa, nigdy nie zapominajac o podstawowej przeslance, ze odpowiedz istnieje. Czasami musza zmienic poglad na przyczyne choroby i zamiast w jednym procesie, upatrywac jej w dwoch czy trzech rzeczach, ktore rownoczesnie sie powiklaly. Dobry lekarz, jesli jest na tyle bystry, aby zbierac wlasciwe informacje, predzej czy pozniej znajdzie prawidlowa odpowiedz... albo przynajmniej na tyle prawidlowa, ze pacjent dobrze na tym wyjdzie.-I wedlug ciebie odpowiedz na pytanie o Fearinga jest juz w naszych notatkach? -Moze nie cala, ale jakas jest. Klne sie, ze przez sekunde prawie ja mialem. -No i co dalej? Wiecej informacji? - zapytala Karen, wyczuwajac w nim niedostrzegana przedtem energie i zdecydowanie. Jesli kiedys znow zachoruje, pomyslala, chce, zeby to on sie mna opiekowal. Bo gdziez sa ci wszyscy wielcy lekarze, kiedy ktos ich najbardziej potrzebuje? -Wiecej informacji - przyznal. - Jeszcze dwie, trzy godziny. Musi nastapic przelom. W pewnym momencie ktos sie zorientuje, dlaczego moja twarz wydaje mu sie znajoma. A wtedy, uf, nie bedzie juz czasu. Po uplywie poltorej godziny nastapil przelom, na ktory liczyli. Nieoczekiwanym zrodlem wiadomosci okazala sie rubryka towarzyska bostonskiego "Globe" sprzed trzech lat. Luke predko przerzucal kartki, koncentrujac sie na pierwszych stronach i artykulach wstepnych, reszte kazdego numeru wlasciwie ignorujac. A tu akurat podszedl do czytnika po powrocie z toalety i spostrzegl twarz Fearinga na duzym grupowym zdjeciu u dolu juz przejrzanej strony. -Slysze, choc wlasciwie nie slucham, widze, choc nie patrze - powiedzial na glos, raz i drugi odczytujac podpis pod zdjeciem i krotki towarzyszacy mu tekst. - Karen, chodz, zobacz. - Krzyknal za glosno. Szybko pochylil sie nad czytnikiem, kiedy kilku pilnych studentow zwrocilo twarze w jego strone. -No, niech mnie... - mruknela. Stala z rekami na ramionach Luke'a, wpatrzona w czytnik. - Za duzy zbieg okolicznosci? -O wiele za duzy - zgodzil sie Luke triumfalnie. - O wiele za duzy. - Teraz chichotal, a Karen obejmowala go za szyje i nie spuszczala wzroku z fotografii. Autor artykulu nazwal to polityczna gala dekady, majaca na celu zbiorke funduszy. Wielki jubel po piec tysiecy dolarow od osoby w Stonehill, domu przemyslowca Alberta Juliana. Podczas uroczystosci sfotografowani zostali kandydat na wiceprezydenta Nicholas Fearing, jego zona Angela, gospodarz Albert Julian i jego syn Carl. -Carl Julian, czlowiek, ktorego kochac moze tylko ojciec - zauwazyl Luke, przepisujac do notesu artykul, z data i numerem strony. Nastepnie rozejrzal sie przez ramie w prawo i w lewo, wyjal mikrofilm z czytnika i wsunal do kieszeni. -Panie doktorze. - W glosie Karen zabrzmialo rozczarowanie. - Moge pogodzic sie z tym, ze jest pan gwalcicielem i morderca, ale drobnym zlodziejaszkiem? Coz, matka zawsze mowila, ze nie znam sie na ludziach. -Przynajmniej to tylko numer "Globe", a nie czegos waznego, w rodzaju "Mechaniki dla wszystkich" - odrzekl i zlozyl notatki. - Chodz, zabieramy nasze rzeczy i splywamy. -Dokad idziemy? - zawolala za nim. -Po garsc drobnych i do telefonu. Moim zdaniem ktos o nazwisku Albert Julian niecierpliwie oczekuje pogawedki z nami. -Alez, Luke, czy mozemy miec pewnosc, ze ojciec jest w to wszystko zamieszany wraz z Carlem? -Carl to zbir. Watpie, czy potrafilby znalezc wyjscie z pokoju, gdyby w nim bylo wiecej drzwi niz jedne. Tu kierownicza role odgrywal ktos potezny, a sama, ty sama uznalas za malo prawdopodobne, aby Fearing mogl to robic z Waszyngtonu. Musi to byc Albert Julian. Zreszta Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 99 spojrz - dodal, wyjmujac z portfela wizytowke. - Zabralem ja naszemu przyjacielowi Jamesowi Spearowi.-Stonehill 549-2477 - przeczytala. - Moj Boze, to dom Juliana. Numer jego telefonu? -Masz watpliwosci? -Chodzmy, kapitanie, znajde jakas zaciszna budke telefoniczna. Czy w razie gdyby byla dosc zaciszna, moglibysmy... -Innym razem, szalona kobieto. Innym razem. Albert Julian zle sie czul od smierci syna. Zaczely mu dokuczac czeste zawroty glowy i przy kilku okazjach dostal w trakcie posilku na tyle niespodziewanych torsji, ze nie zdazyl wstac od stolu. Troche czasu probowal spedzac w ogrodzie, a znacznie wiecej niz zwykle w dlugim na trzy i pol metra basenie z biczami wodnymi. Ale nawet dodanie do jacuzzi dwoch specjalnie zatrudnionych najsliczniejszych dwudziestoletnich modelek nie lagodzilo objawow. W ciagu ostatnich paru lat erekcja przychodzila mu z trudem, teraz nie miewal jej w ogole. Po raz pierwszy od bardzo dawna wyladowal gniew i frustracje na jednej z kobiet, co jego kosztowalo kilka tysiecy dolarow, a ja ponaddziesieciogodzinny zabieg chirurgiczny. Wbrew sobie Julian przy kilku okazjach przeklinal Don Nicholasa Ferlazzo i slubowanie, jakie wraz z innymi glowami Rodzin zlozyl tej nocy przed prawie dwudziestu laty, kiedy przystapili do realizacji swoich planow. Obecnie musial zlozyc jedynego syna na oltarzu La Tartarugi. Zaledwie pare godzin uplynelo od pogrzebu Carla. Julian lezal wyciagniety na olbrzymim lozu z drewna tekowego, a do polowy oprozniony kieliszek starego koniaku stal na niskim stoliku obok. Julian probowal zasnac, lecz bezskutecznie. Zaprzataly go barwne, przykre wspomnienia, zwiazane z geneza i ewolucja La Tartarugi. Wreszcie, zmozony alkoholem, w pewnym stopniu ulegajac chorobliwej fascynacji, odprezyl sie, zamknal oczy i pozwolil obrazom przeplywac pod powiekami. Wlasciwie byl to poniekad jego pomysl. Jego i Don Nicholasa. Jest rok 1957... czerwiec... Rodzinie Juliano sie nie uklada, interesy zle ida. Zdecydowany wysilek, zmierzajacy do wyeliminowania dwoch najbardziej wplywowych konkurencyjnych Rodzin nowoangielskich, doprowadzil do daremnego przelewu krwi i wielkiej kompromitacji jego ludzi. Coraz trudniej bylo o pieniadze i Alberto Juliano wiedzial, ze jest tylko kwestia czasu, kiedy kula mordercy albo katastrofa finansowa doprowadzi jego oslabione imperium do ruiny. Nicholas Fearing duzo wczesniej poznal zawilosci i niuanse amerykanskiego systemu gospodarczego, prawnego i politycznego i mial je w glebokiej pogardzie. Amerykanska forme sprawowania wladzy nazwal "konstytucyjna hipokryzja"; rzadzili ludzie umiarkowani, niedouczeni, o waskich horyzontach, ktorzy latwo dawali soba manipulowac temu, kto mial pieniadze, ktorzy latwo przegrywali na sali sadowej i podlegali kazdej z kilku roznych form kontroli. -Mozemy miec to wszystko, Don Alberto - powiedzial. - Caly kraj. Narzedzia mamy tu w glowach i w naszym pragnieniu. Jest nam potrzebna tylko cierpliwosc i staranne planowanie. Dalej chwalil swojego ojca, stryja, Juliana i innych za to, ze polozyli podwaliny, na ktorych teraz mozna budowac. Opowiadal sie za tym, zeby Rodziny w calym kraju, zamiast sobie nie ufac czy ledwie sie tolerowac, zorganizowaly sie i realizowaly wspolne cele. Przeciwnicy tych planow beda usuwani w drodze manipulacji finansowych, naciskow prawnych i tylko w razie koniecznosci sila. Na poczatek Don Alberto zwola najsilniejsze Rodziny z calego kraju i nakloni je do wspolpracy obietnicami niewyobrazalnych jak dotad bogactw i wladzy dla nich, ich dzieci i dzieci ich dzieci. Poczatek bedzie powolny i niepewny. Kazda Rodzine trzeba bedzie stale utwierdzac w przekonaniu, ze Don Alberto potrafi zapewnic to, co obiecal, zarowno kontrole nad zwiazkiem Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 100 zawodowym, jak nad fabryka czy politykiem. W koncu, dzieki planowaniu i manipulowaniu pod kierunkiem Fearinga, obietnice zostana spelnione.Zrazu nikt procz Juliana i jego najblizszych doradcow, jak podkreslal Fearing, nie powinien wiedziec o jego istnieniu, zdolnosciach i szybko rosnacych wplywach politycznych. Z czasem tylko donowie organizacji uczestniczacych dostapia przywileju i poznaja sekret. Cel: stopniowe opanowanie glownych galezi przemyslu, obu izb Kongresu i ostatecznie samej prezydentury. Mimo licznych obaw, Juliano, widzac zdecydowanie, jak rowniez inteligencje Fearinga, swiadomy tez wlasnej niepewnej sytuacji, wyrazil umiarkowane zainteresowanie. Najpierw jednak sam wysunal pare zadan. Fearing spelnil wszystkie i w ciagu roku Don Alberto Juliano, oslabiona glowa slabej Rodziny, przeobrazil sie w Alberta Juliana, finansiste, powaznego przemyslowca i nadzorce wszystkich operacji Syndykatu na polnocnym wschodzie. Zmian dokonywano niepostrzezenie, po mistrzowsku i nic nie wskazywalo, ze Fearing macza w tym palce. Poczatkowo w niektorych trudniejszych sytuacjach trzeba bylo uciekac sie do szantazu, grozic uzyciem sily i stosowac przemoc. Ale tylko wtedy, kiedy Fearing uznal, ze wyczerpaly sie srodki konwencjonalne. Manipulowal ludzmi, sytuacjami, nawet calymi systemami gospodarczymi z wprawa arcymistrza, anonimowo grajacego listownie w szachy z nowicjuszem. Prawie rowno w dwa lata po wstepnych dyskusjach z Fearingiem Albert Julian zebral szefow szesciu najpotezniejszych organizacji w kraju. Podczas tego spotkania na ustronnej wyspie Wielki Kajman na Morzu Karaibskim stworzono prawdziwe ramy dla La Tartarugi. Fearing wprawdzie pozostal w Bostonie, ale utrzymywal codzienny kontakt z Julianem. Potrafil kierowac przebiegiem posiedzen, nie zaniedbujac przygotowan do objecia urzedu gubernatora Massachusetts. To Don Alberto zaproponowal odpowiednia nazwe dla ich ruchu. Nowy sojusz, zainspirowany przez olbrzymie zolwie morskie, zyjace na tej wyspie, przybral nazwe La Tartaruga - Zolw. Powolny, lecz nieublagany. Cierpliwy i w zasadzie niezniszczalny. Szesc miesiecy pozniej, kiedy wszyscy przywodcy organizacji zdazyli sie przekonac o geniuszu Juliana, Fearing spotkal sie z nimi po raz pierwszy i ostatni, znow na Morzu Karaibskim. Tam wyjasnil, na czym polega jego zakulisowa rola. Latwo przekonal donow i sluby La Tartarugi zlozono i doslownie przypieczetowano krwia. -Nic nie moze stanac na drodze do calkowitej realizacji La Tartarugi. Zadne glupie uprzedzenia. Zadne konflikty finansowe. Zadne wzgledy uczuciowe. Zadne wiezy krwi. Wszystko nalezy podporzadkowac woli wiekszosci. Stopniowo wola wiekszosci miala sie stac wola Nicholasa Fearinga. Teraz, kiedy zblizala sie najwazniejsza godzina La Tartarugi, od Alberta Juliana zazadano zlozenia najwiekszej ofiary w imie wyzszych celow... ofiary z zycia jedynego syna... czlowieka dosc ograniczonego, ktory popelnil tylko to przestepstwo, ze za duzo wiedzial, byl za malo inteligentny i zupelnie nad soba nie panowal. A o smierc syna Julian uparcie obwinial takie nic z przyladka Cod, nazwiskiem Lewis Corey. Julian zada bol i smierc temu zeru i kazdemu z czlonkow jego rodziny. La Tartaruga pomsci smierc Carla. Linia Lewisa Coreya w meczarniach zniknie z powierzchni ziemi. -Mowi Burton, sir. - Trzask interkomu tuz przy glowie wyrwal Juliana z zadumy, z kazda chwila bolesniejszej. -Tak, co jest? - zapytal, nie starajac sie ukryc irytacji. -Telefon, sir. Ten ktos mowi, ze nazywa sie doktor Luke Corey i ze pan chcialby z nim porozmawiac. -Skad, na litosc boska, wzial moj... mniejsza z tym, Burton. Odbiore telefon tutaj. - Wstal zesztywnialy, powoli podszedl do marmurowej umywalki na wprost lozka i ochlapal twarz zimna woda. Nastepnie dopil koniak i najpierw znow sie polozyl, a dopiero potem podniosl sluchawke. -Tu Albert Julian. Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 101 -A tu doktor Luke Corey. Wie pan, dlaczego dzwonie. - Na dzwiek cichego, opanowanego glosu magnata Luke poczul, ze czesciowo opuszcza go determinacja i agresywnosc, w jakich sie utwierdzal.-Niestety nie, panie Corey. Ale bylbym ciekaw, skad pan ma moj prywatny numer. - A teraz, Corey, doktorze smieciu, zobaczymy, czy dorownasz prawdziwemu zawodowcowi, pomyslal Julian. Luke przez chwile nie mogl sie zdecydowac, totez nie odpowiedzial od razu. Obrocil sie w ciasnej kabinie telefonicznej i obserwowal Karen, buszujaca po sklepie jak inni klienci. Akurat wtedy spojrzala na niego i oczy ich sie spotkaly. Kiwnela glowa, on dosc niepewnie wzruszyl ramionami, ona odpowiedziala stanowczym uniesieniem kciuka. Takiego wlasnie wsparcia potrzebowal. -Tu doktor Corey, prosze pana - zaczal z jak najwieksza moca. - Pora nie jest chyba odpowiednia na gierki. Od tygodnia strasza mnie i przesladuja. Zamordowano dwie dobre, niewinne osoby i wiem, ze znaczna, jesli nie cala odpowiedzialnosc za to spada na pana. Wiem wlasciwie duzo wiecej. Totez albo bedzie pan ze mna szczery, albo zwroce sie z ta informacja do wladz. Czy wyrazam sie jasno? Albert Julian poczul, ze czerwienieje. Dobre, niewinne osoby, pomyslal. Zamordowales mojego jedynego syna, ty bezczelny gnojku. Zamordowales mojego syna, a teraz rzucasz te puste pogrozki. Odetchnal gleboko, zanim sie odezwal, ale musial mocno scisnac sluchawke, aby nie wypadla z trzesacej sie reki. -Moze pan zakladac, doktorze Corey, ze wiem cos niecos o sytuacji, w jakiej sie pan znajduje. A dlaczego zdecydowal sie pan zadzwonic do mnie? W rzeczywistosci Luke spodziewal sie tylko tego, ze uzyska przez telefon potwierdzenie udzialu Juliana w przestepstwach. Zachecony powodzeniem, postanowil troche nacisnac i zmienic tekst, ktory poprzednio omowil z Karen. -Chce wyjechac, prosze pana. W zamian za milczenie chce ludzi odpowiedzialnych za morderstwa, popelnione na Connie Evans i Theonie Settles. Chce gwarancji bezpieczenstwa dla siebie i Karen Samuels. Chce je miec w formie listu, potwierdzajacego panski udzial w calej tej sprawie. List dostane w zamian za informacje, ktora mam, a na ktorej panu zalezy. Wreszcie chce pieniedzy... dla scislosci, pol miliona dolarow. Po otrzymaniu listu, pieniedzy i po bezpiecznym wyjezdzie z kraju przysle panu te materialy. - Tetno Luke'a zdazylo juz przekroczyc setke, rece zaczely mu sie trzasc. -Doktorze Corey. - Julian wyraznie podniosl glos. - Na pewno zachowuje sie pan z duza brawura jak na czlowieka, ktory nie moze nawet pokazac sie w miejscu publicznym, bo grozi mu aresztowanie za dwa zabojstwa. Co takiego moglby pan miec, co dla mnie byloby warte pol miliona dolarow, nie mowiac juz o przyznaniu sie do niepopelnionych zbrodni? -To kolejne gierki, prosze pana. Wiem wszystko. Ferlazzo, Fearing, Damian Steele, wszystko. - Luke nabral tchu i uznal, ze rownie dobrze moze teraz wylozyc ostatnia karte. Nie potrafil przewidziec, jaki to odniesie skutek. - Co wiecej, mam informacje od panskiego syna, Carla, uzyskane po tym, jak go zahipnotyzowalem. Wystarczajace, aby jemu i przypuszczalnie panu narobic wielkich klopotow. Albert Julian milczal dosc dlugo. Kiedy wreszcie przemowil, potok jego slow, wypowiadanych histerycznym, piskliwym glosem, swiadczyl, ze juz nie potrafi ukrywac swoich mysli ani trzymac jezyka za zebami. -Moj syn Carl nie zyje, ty kanalio. Nie zyje przez ciebie. Nie bede z toba wchodzil w uklady, bo chce twojej smierci. Zobacze cie martwym. Nie bede z toba wchodzil w uklady, bo nie musze. Myslisz, ze swistek papieru moze La Tartarudze pokrzyzowac plany? Co zrobisz ze swoim bezcennym papierkiem? Do kogo z nim pojdziesz? Na policje? Jest nasza. Do gazet? Tez sa nasze. Do politykow? Ha. Nie masz dokad pojsc, Corey. Nie masz dokad. I wiesz o tym teraz. Zawre z Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 102 toba jedna ugode i obiecam, ze umrzesz mniej straszna smiercia, jesli oszczedzisz mi wysilku i pozwolisz sie zlokalizowac. To sa twoje gierki. Prozne, czcze pogrozki, ktorych w zaden sposob nie mozesz wykonac. Prowadz swoje gierki, jak dlugo masz ochote. Ale wiedz, ze juz przegrales. Jestes trup. Nie pogrzebia cie, zeby twoje cialo mogly oskubac ptaki i rozszarpac bezpanskie kundle. Moj jedyny syn zostanie pomszczony.Luke zaniemowil i niemal w szoku mocno przyciskal sluchawke do ucha. Sluchal mrozacych krew w zylach jekow, przerywanych piskliwym smiechem, dopoki w koncu nie rozlegl sie trzask, a po nim nie zapadla cisza. Przez kilka minut siedzial nieruchomo, wpatrzony w sluchawke, az wreszcie Karen zrozumiala, ze dzieje sie cos bardzo zlego, i sila otworzyla drzwi kabiny. -Luke, co sie stalo? Nic ci nie jest? - zapytala. -Wydostan mnie stad - wymamrotal. - Wydostan mnie stad teraz. Bez slowa pomogla mu wstac i wyprowadzila go ze sklepu w chlod szarego popoludnia. Wlokl sie przed siebie, prawa reka trzymajac Karen, pustym wzrokiem wpatrujac sie w chodnik. Ostatecznie skrecila na maly, blotnisty plac zabaw i usiadla obok Luke'a na dwoch klodach, stanowiacych czesc artystycznie ulozonej spirali do wspinaczek. Trzej czarni chlopcy, ktorzy bawili sie w nadrzewnym forcie, gniewnie popatrzyli na intruzow, po czym przez placyk umkneli na ulice. Luke nieomal plakal, kiedy wreszcie zdolal przemowic lamiacym sie, ochryplym glosem. -Wszystko skonczone, Karen - powiedzial i podparl rekami czolo. - Julian zwariowal. Jest gorzej, niz sadzilismy. Uwaza, ze zabilem mu syna. Nie spocznie, dopoki nie zgine. To kompletny wariat. -Luke, prosze cie, mow wolniej i wez sie w garsc - blagala. - Zrob pare glebokich wdechow i powiedz mi, co sie wlasciwie stalo. Patrzyl na nia przez chwile, po czym znow zaczal mowic, lecz juz nie zalewal sie lzami, tylko trzasl sie od spazmatycznego szlochu i mocno ja obejmowal. Zdala sobie sprawe, ze po tym prawie ustawicznym bolu, niepewnosci i rozczarowaniach jest bardzo bliski zalamania. -Kocham cie, Luke - szepnela, delikatnie gladzac go po wlosach. - Cokolwiek sie stanie, nic tego nie zmieni. Dopiero po pietnastu minutach na tyle sie opanowal, ze mogl dokladnie opowiedziec o telefonicznym pojedynku z Albertem Julianem. Sluchala uwaznie, a kiedy skonczyl, cicho gwizdnela przez zeby. -Ty w to wierzysz, skarbie? - spytala chwile pozniej. -W co? - odrzekl ponuro. - W to, ze kontroluje policje, gazety i politykow, czy tez w to, ze na jego zyczenie ptaki oskubia mnie do kosci? Po namysle zwalniam cie od odpowiedzi na moje pytanie i sam odpowiadam twierdzaco. Tak, wierze we wszystko, co mowi. -Ale jesli to prawda, dlaczego ci powiedzial? Niby co mial na tym zyskac? -Nie zamierzal mi nic mowic, najwyzej cos obiecac, zebysmy wyszli z ukrycia. Potem wspomnialem Carla, a on oszalal. Wrzeszczal do telefonu. Jezu, szkoda, ze go nie slyszalas. -Czy nie przychodzi ci do glowy, czym jest ta La Tartaruga? - zapytala, scierajac ostatnie lzy z jego policzkow. -Nie, zapewne tajna nazwa ich tajnej organizacji, calkiem jak w cholernej powiesci szpiegowskiej. Jakie to ma znaczenie teraz, kiedy jestesmy zalatwieni? Wie o tym Julian i my wiemy. Nasza jedyna nadzieja to jeszcze raz do niego zadzwonic i probowac dobic z nim targu. -Uwazasz to za mozliwe? -Tylko dopoki dran nie przywola ptakow i kundli. - Luke zadrzal. - Mysli, ze zabilem mu syna. Zapewne kolejny przyklad dzialalnosci Steele'a. -Luke, musi byc ktos, do kogo moglibysmy sie zwrocic. Co sadzisz o tym profesorze italianistyki? Powiedzial, ze udzielilby pomocy, gdyby mogl. Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 103 -Karen, spojrz prawdzie w oczy. Julian ma racje. Nikt nie uwierzy ludziom sciganym za dwa zabojstwa. Z chwila gdy wypuscimy z rak list i fotografie, nic nam nie zostanie. A komu, u diabla, mielibysmy je oddac? Wykladowcy z Harvardu? W jaki sposob mogloby to nam pomoc? Musimy znalezc kogos wplywowego, kto przynajmniej moze nie nalezec do nich. Kogos, kto pozwoli nam przedstawic sprawe, zanim nas odda w rece policji. Skad mamy wiedziec, do ktorych politykow, dziennikarzy czy policjantow mozemy sie zwrocic? Jesli zaryzykujemy i zle wybierzemy, to koniec z nami. Kocham cie. Chce, zebysmy zyli. Nie moge sie zmusic do podjecia takiego ryzyka, kiedy tyle jest do stracenia. Mysle, ze najlepszym rozwiazaniem bedzie ucieczka.Wstala i zrobila pare krokow do tylu, wpatrzona w rzad starych dwupietrowych domow po jednej stronie placu zabaw. -Dokad, Luke? Majac sto dolarow i kradziony samochod, dojedziemy najwyzej do Worcester. Nie, sam mowiles: zaloz, ze jest odpowiedz... -Ale to sie odnosilo do problemu medycznego - zaprotestowal i sfrustrowany rozlozyl rece. - To co in... Nie dokonczyl zdania. Krzyknela podniecona, podbiegla do niego i uklekla na wilgotnej ziemi, opierajac mu rece na kolanach. -Luke, opowiedz mi o Krajowym Instytucie Zdrowia. - Patrzyla mu pod nogi. - To dosc wazne miejsce, prawda? Zmieszanie, wywolane tym wybuchem, trwalo zaledwie pare sekund. Nawet sie nie pofatygowal, aby strzasnac z kolan jej rece, kiedy wstawal i piorunowal ja wzrokiem. -Oszalalas, Karen? Nie ma najmniejszej szansy na pomoc mojego ojca. -Dlaczego? - Nie zanosilo sie na to, ze ustapi. -Od lat ze soba nie rozmawiamy. Dla niego umarlem juz dawno temu. -Skad wiesz, Luke? - Wstala. - To twoj ojciec. -Co nie znaczy... -Sam mowiles, ze zajmuje wazne stanowisko w Waszyngtonie - przerwala. -Tak, ale nie widze, jakim... -I jest malo prawdopodobne, ze moglby byc jednym z ludzi Fearinga, prawda? -Tak, ale... -Nie widzisz, Luke, ze moze nam pomoc? Kocha cie. Pomoze. Musisz tylko z nim porozmawiac. Prosze cie, Luke, zadzwon do niego. Zrob to teraz. - Jej slowa sie zlewaly, lzy prawie naplywaly do oczu z podniecenia. -Posluchaj, Karen - powiedzial cicho i przyciagnal ja do siebie. - Kocham cie ponad wszystko, co znalem dotad, ale... -Nie! - wrzasnela i odepchnela go do tylu. - Jesli naprawde sie kogos kocha, nie ma zadnych "ale". Jesli naprawde sie kogos kocha, wykorzystuje sie kazda szanse, podejmuje kazde ryzyko. Zapomina o dumie i stawia wszystko na jedna karte! Luke, to dla mnie. Dla nas. Zadzwon do niego, na litosc boska, zadzwon do niego. - Lzy splywaly po jej twarzy, lecz w oczach blyskala stal i ogien. Przez kolejna minute wytrzymywal jej spojrzenie, potem zaczal sie odwracac, w koncu znow popatrzyl jej w oczy. Jeszcze chwile milczeli, zanim wolno wyciagnal do niej reke. -Chodz - powiedzial. - Lewis T. Corey Trzeci zaraz zadzwoni do Lewisa T. Coreya Drugiego. -Opowiedz mi o pracy swojego ojca - poprosila, kiedy wracali do drugstore'u. - Czym jest ten caly Instytut Zdrowia? -Mozesz mi wierzyc lub nie, ale naprawde i ja niewiele o nim wiem. NIH... tak nazywa sie w skrocie... jest wieza z kosci sloniowej na szczycie wiezy z kosci sloniowej. Znajduje sie w Bethesdzie, tuz pod Waszyngtonem, i jest na tyle duzy, ze po przerobieniu na osiedle mieszkaniowe rozwiazalby w pewnej mierze problem zageszczenia w miescie. Stoi tam trzydziesci, czterdziesci budynkow, po jednym na kazda dziedzine wiedzy medycznej, jaka sobie mozna Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 104 wyobrazic, i spory szpital, gdzie wyprobowuje sie nowe metody leczenia na pacjentach, ktorym osrodki medyczne nie maja juz nic do zaoferowania. Teren jest piekny, atmosfera publikuj - albo - zgin straszna, a potencjal intelektualny imponujacy.-I twoj ojciec jest dyrektorem? -Tak, a w dodatku dosc przyzwoitym, o ile zdolalem sie zorientowac. Pierwszym od z gora stu lat niewywodzacym sie z agencji. Byl dziekanem na Harvardzie, wiesz, i z pewnoscia poczatkowo napotykal na trudnosci ze strony urazonej tamtejszej starej gwardii. -Ale ja zawojowal tym znanym Coreyowskim wdziekiem, prawda? - zapytala Karen, przeskakujac przez szpary w chodniku. -Chyba bylo to polaczeniem odrobiny znanego Coreyowskiego wdzieku z mnostwem zlosliwych Coreyowskich ciec finansowych. - Oboje sie rozesmieli. -Czy kreci sie kolo waszyngtonskich wazniakow? - Jeszcze dwie szpary, dwa skoki. -Niewatpliwie - odparl Luke. - Moj ojciec to wytrawny polityk. Zawsze nim byl. Wcale bym sie nie zdziwil, gdybym uslyszal, ze w ciagu ostatnich paru tygodni jadl obiad z Taborem badz z Fearingiem albo z nimi oboma. -A czy sie nie zdziwi, jak sie dowie, ze w rzeczywistosci jadl obiad z Nickym Ferlazzo, morderca wyjatkowym? - Zachichotala. - Myslisz, ze moglbys go zlapac w pracy? -Mam nadzieje, bo nie pamietam, czy domowy telefon ma zastrzezony. Tu nigdy nie mial zastrzezonego. Tak czy owak, nie ma jeszcze piatej. Posluchaj, Karen. Zamierzam sprobowac. Prosze cie, nie obiecuj sobie za wiele. Znam go. -Ufam ci, kochany - powiedziala, kiedy wchodzili do drugstore'u. - Tylko panuj nad soba, wysluchaj, co ma ci do powiedzenia, a na pewno wyniknie z tego cos dobrego. Bardzo chciala posluchac chociaz czesci rozmowy, wiec naklonila Luke'a, aby drzwi kabiny zostawil niedomkniete. Zgodzil sie dopiero wtedy, kiedy obiecala mu nie przerywac, i wykrecil numer. Karen, oparta o budke, od niechcenia kartkowala ksiazke w broszurowym wydaniu, Luke natomiast usadowil sie wygodnie, bo przewidywal, ze bedzie go laczyc kilka telefonistek. Nieco zaskoczony i nieprzygotowany, uslyszal glos tylko jednej sekretarki, a zaraz potem zatroskany glos ojca. -To naprawde ty, Luke? Jestes zdrowy i caly? Oboje z matka umieramy z niepokoju. Luke wciagnal powietrze i odetchnal z ulga, zanim sie odezwal. -Tak, tato, to ja, jestem zdrowy i caly. Przynajmniej na razie. -Moj Boze, Luke, alez mielismy tydzien. Policja przychodzila do domu kilka razy. Matka trzyma sie ostatkiem sil. Gdzie jestes? -Spokojnie, tato. Powiem ci wszystko. Jestem w Bostonie. Z kobieta, z Karen Samuels. Mamy klopoty, wielkie klopoty. - Urwal na chwile, aby zebrac mysli, lecz ojciec odezwal sie natychmiast: -Luke, musisz pojsc na najblizszy komisariat. Detektywi, ktorzy tu byli, twierdzili, ze najpewniej zostaniesz zabity, jesli nie oddasz sie w rece policji. Idz na najblizszy komisariat, a ja przylece pierwszym samolotem. Wezmiemy ci najlepszych prawnikow i udzielimy wszelkiej pomocy. Kochamy cie, Luke. Chcemy byc z toba w tych trudnych chwilach, niezaleznie od tego, co zrobiles. -Tato, ja nic nie zrobilem. - Zdziwila go irytacja we wlasnym glosie. - Przypadkowo wpadlem na trop spisku, ktory zmierza do przejecia wladzy w kraju. Wiem, ze to brzmi niewiarygodnie, ale scigaja nas, poniewaz mamy dowody, ze do spisku nalezy Nicholas Fearing. Nie mozemy isc na policje, bo i ona jest w to zamieszana... no, niecala, ale... -Uspokoj sie, Luke - przerwal mu ojciec. - Wiem, ze to dla ciebie ciezka proba, ale musisz sie uspokoic i posluchac. Sadzac po tym, co mowisz, nie jestes zdrowy. Mam przyjaciol w Bostonie, najlepszych specjalistow w swoich dziedzinach. Moga ci pomoc, jesli tylko powiesz mi, gdzie... Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 105 -Nie potrzebuje zadnego cholernego psychiatry, tato. - Luke sila powstrzymywal sie od wrzasku. - Nie jestem paranoikiem i nie jestem morderca. To, co mowie, jest prawda.-Dobrze, Luke - odparl ojciec z zawodowym opanowaniem. - Wierze ci. Wiec teraz mi powiedz, gdzie jestes, a ja sprowadze ci pomoc, jak tylko... -Nie. Niepotrzebna mi tego rodzaju pomoc. Chce, aby ktos wplywowy, sprawujacy wladze, a niezamieszany w ten spisek wysluchal mnie i przeczytal to, co mam. Tato, bynajmniej nie bezpodstawnie sadze, ze prezydentowi Taborowi moze zagrazac wielkie niebezpieczenstwo. Na pewno gdybys porozmawial z nim albo z ktoryms z jego doradcow, oni... -Luke, musisz sie uspokoic - przerwal mu ojciec, tym razem karcacym, stanowczym tonem. - W chwili obecnej najbezpieczniejszym dla ciebie miejscem jest albo policja, albo szpital. Pojdz albo tu, albo tam i zadzwon do mnie, a ja zaraz przyjade. -Nie sluchasz mnie, tato. Do diabla, nigdy mnie nie sluchales. Dzwonie do ciebie i prosze o pomoc, a ty masz mi do powiedzenia tylko tyle, zebym sie oddal wlasnie w rece tych ludzi, ktorzy probuja mnie dopasc. Coz, mniejsza z tym. Dotad radzilem sobie sam i dalej sobie poradze. Dzieki, choc nie ma za co. Nie czekajac na odpowiedz, odlozyl sluchawke. Ze zloscia otworzyl drzwi kabiny i wyszedl ze sklepu, a Karen prawie pobiegla za nim. W koncu, kilka przecznic dalej, przystanal i obrocil sie do niej. -Widzisz, mowilem, ze nie bedzie sluchac. -Moze i nie sluchal - odparowala. - Ale, do cholery, Luke, ty tez nie sluchales. Nie moglam uwierzyc wlasnym uszom. Czy zdajesz sobie sprawe, ze mowiles jak paranoik? Choc nie jestem lekarzem, mialam ochote powiedziec, ze nalezy zamknac cie w zakladzie dla twojego wlasnego dobra. -Ale wszystko, co mowilem, bylo prawda. -Wiem, durniu. Ale skad, u diabla, ma to wiedziec twoj ojciec, kiedy ciskasz gromy i odkladasz sluchawke? To przesadza sprawe, skarbie. Od tej pory ty zostajesz podwladnym. -Co to ma znaczyc? -Ze ja przejmuje komende. Albo robimy, co powiem, albo ryzykujemy i idziemy na policje. -Karen, wiesz doskonale, ze nie mozemy... -A pierwsze, co powiem, to ze osobiscie zobacze sie z twoim ojcem. -Co? - zapytal z niedowierzaniem. -Myslisz, ze uda ci sie wydostac z Bostonu bocznymi drogami? -Tak, ale dlaczego? -Bo masz ruszyc do Waszyngtonu dzis wieczorem. Sam. Sprzeczali sie prawie godzine, zanim Luke ustapil, widzac jej stanowczosc i zdecydowanie. Nie chciala wlasciwie niczego zmienic w swoim planie, ktory opieral sie na zalozeniu, iz zgodnie z oczekiwaniami Juliana i jego ludzi ona i Luke beda podrozowac razem, jak rowniez na fakcie, ze nigdzie nie publikowano jej zdjec. Co najwazniejsze, nie watpila w mozliwosc przekonania jego ojca o prawdzie tego, co on tak nieudolnie usilowal powiedziec. -Pojade tam nastepnym autobusem i zobacze sie z nim jutro - oznajmila. - Ty jedz bocznymi drogami, tylko wieczorem, i postaraj sie dotrzec do Waszyngtonu pojutrze. To bedzie sobota. Wybierzemy jakies miejsce spotkania i jesli nie zdolam sprowadzic tam twojego ojca, przyjde sama. Jesli zlapie cie gdzies policja, po prostu do niego zadzwon. Przyjedziemy po ciebie oboje. Nawet w nocy NIH musi miec mozliwosc skontaktowania sie z nim w naglym wypadku. Z rownym zdecydowaniem i uporem przedstawiala mniej istotne szczegoly swojego planu. Luke mial wziac oryginal listu, zdjecie i artykuly. Ona bedzie miec tlumaczenie listu, wszystkie ich notatki i mikrofilm. Spotkaja sie w gabinecie jego ojca w NIH o osmej wieczorem w sobote. Kiedy zaparkowali samochod na Boylston Street, kilka przecznic od dworca autobusowego, Luke wlasciwie juz wierzyl, ze jej pomysl moze okazac sie dobry. Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 106 Po calodziennej mzawce znowu rozpadal sie ulewny deszcz, a oni siedzieli z wilgotnymi oczami, trzymali sie za rece i sluchali krzepiacego bebnienia o dach lincolna.-Cokolwiek sie stanie, Karen - powiedzial Luke w koncu - chce, abys wiedziala, ze... -Hej, wypraszam sobie takie gadanie. - Podniosla palec do ust. - Tylko mnie pocaluj. Bedziesz mogl mi powiedziec wszystko, co zechcesz, jak sie spotkamy w Waszyngtonie... powtorzyc to tysiac razy, jesli ci przyjdzie ochota. Dobrze? -Dobrze. Calowali sie dlugo i delikatnie, po czym ona otworzyla drzwiczki i wybiegla na deszcz. On patrzyl za nia, dopoki jej zolty plaszcz nieprzemakalny nie zniknal za rogiem Arlington Street, a nastepnie zaczal opracowywac trase do Bethesdy. Postanowil udac sie na poludniowy zachod, do Connecticut, nastepnie przeciac stan Nowy Jork, wjechac w glab Pensylwanii i dopiero tam skrecic na poludnie do Marylandu. Po uruchomieniu silnika spojrzal na siedzenie, ktore dotychczas zajmowala Karen. Rewolwer Carla Juliana byl starannie wetkniety miedzy fotele. Wiedziala, ze Luke nie zechce miec broni, wiec postanowila nawet nie pytac. Podniosl kawalek czarnej smiercionosnej stali, zwazyl w dloni i ostroznie umiescil w schowku. Przeciawszy Clarendon Street, wyjechal z miasta w kierunku poludniowo-zachodnim. Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 107 CZ V Damian Steele nigdy nie lubil kart, a jesli chodzi o scislosc, zadnych innych gier. To, ze okolicznosci zmusily go do gry w remika z takim dziwolagiem jak Victor Barker, jedynie potegowalo jego frustracje i zniecierpliwienie. Przegrana blisko stu dolarow do Czlekopodobnego zadala niemal smiertelny cios samokontroli Steele'a.Byl pozny sobotni ranek, Bnan Mundt zas wyjechal do Nowego Jorku juz przed dwoma dniami. Corey nie dawal nowego znaku zycia i po czwartkowym telefonie do Juliana wiecej sie nie odezwal. Deszcz wciaz lal jak z cebra, a po czterdziestu osmiu godzinach, spedzonych w pokoju hotelowym z Victorem, Steele nadal nie byl pewny, czy olbrzym zna inne slowa niz "rermk" i "ja daje". Kilka razy malo brakowalo, a Damian bylby powiedzial Albertowi Julianowi, ze poniewaz Carl tak schrzanil robote, on nie czuje sie zobowiazany doprowadzic sprawy Coreya do konca. Telefon zadzwonil, kiedy wpatrywal sie w pierwsza od godziny dobra karte. Na rutynowa kontrole Juliana bylo za wczesnie, totez z lekkim dreszczem podniecenia rzucil karty i po pierwszym dzwonku podniosl sluchawke. Odezwal sie Albert Julian. -Damian, Corey wyszedl z ukrycia i w zasadzie go mamy - oznajmil. -Hej, wolnego, prosze mi opowiedziec, co sie stalo. Gdzie jest? -W Pensylwanii. Jest w Pensylwanii. Nie wiem, jak sie tam, u diabla, dostal, ale nadal jedzie lincolnem. Ma tablice jakiegos ciolka z Watertown. Musial je ukrasc przed odjazdem. -Sprytne. - Steele lekko sklonil glowe na znak podziwu. -Wcale nie takie sprytne. Pozwol sobie powiedziec, co sie stalo. Jest miasteczko Roseburg w srodkowej Pensylwanii, ze sto dziesiec kilometrow na polnocny zachod od Harrisburga. Wyglada na to, ze sedzia z trzema policjantami urzadzil kontrole radarowa i lapal samochody z innych stanow, bo potrzebowal pieniedzy na drobne wydatki. Sedzia, jesli rzeczywiscie jest sedzia, to od kilku lat jeden z naszych ludzi. -Niech pan mowi dalej - ponaglal Steele. -No wiec dzis wczesnym rankiem gliniarz, ktory nazywa sie Colton, wypatrzyl lincolna, jadacego szescdziesiatka przez jedna z ich nieoznakowanych stref szkolnych, gdzie obowiazuje predkosc trzydziestu kilometrow na godzine. Polecil kierowcy zjechac na pobocze, poprosil o prawo jazdy i dowod rejestracyjny. Kierowca siega do schowka i nagle Colton patrzy w lufe spluwy. -Jakiej? -Jakiejs krotkiej. Tak czy owak, Corey kaze facetowi sie cofnac, wsiada z nim do wozu patrolowego, wywozi go na droge gruntowa i przykuwa kajdankami do drzewa. Potem wraca wozem patrolowym do lincolna, wylacza radio, unieruchamia silnik i oddala sie jakby nigdy nic. - Histeryczna, spiewna nuta w glosie Juliana sprawila, ze Steele poczul sie bardzo nieswojo. -Byl z dziewczyna? -Nie, sam. -Wiec skad pewnosc, ze to on? -Pozwol mi skonczyc, Damian. Colton prawie przez godzine obejmuje drzewo, zanim zostaje przez kogos znaleziony. Nastepnie idzie do telefonu i dzwoni do sedziego, ktory ma nasze ogloszenie o nagrodzie, i dzwoni do chlopakow z piatego komisariatu. To Corey, wlacznie z siniakami na twarzy. Decydujacym argumentem byly falszywe tablice rejestracyjne. -Skad pan wie, ze go mamy? - Opowiesc starszego mezczyzny zaczela Steele'a irytowac. -Helikopter, Damian. Zalatwilem policyjny helikopter z Harrisburga. Jakies pietnascie minut temu wypatrzyli Coreya, jadacego na poludnie, mniej wiecej dziewiecdziesiat kilometrow od granicy z Marylandem. Jedzie bardzo wolno, zatrzymuje sie na terenach zalesionych i w ogole sie nie spieszy. - Teraz Julian naprawde sie smial. Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 108 -Gdzie jest dziewczyna?-Nie wiem, a bo co? Steele nie zadal sobie trudu, aby odpowiedziec na pytanie. Kartkowal dokumenty, choc zawartosc obu teczek znal prawie na pamiec. -Niech pan im kaze tropic Coreya, ale go nie zdejmowac - powiedzial. -Nie zamierzalem tego robic - odparl Julian juz z wiekszym opanowaniem. -Co? -Chce go, Damian. Chce, zebyscie pojechali tam z Victorem i dostarczyli go mnie. On mnie skompromitowal w oczach innych. Bardzo. Moj odrzutowiec czeka na was na Slogan. Leccie tam i przywiezcie go, najlepiej, ale niekoniecznie zywego. Bedzie na was czekac radiowoz, jak tylko wyladujecie. Nasi ludzie postaraja sie, zeby Corey mozliwie najszybciej mial ogon. -Doskonale. - Steele z uczuciem pewnej ulgi stwierdzil, ze multimilioner mowi glosem bardziej zblizonym do dawnego. - Niech mi pan odda jedna przysluge, zanim wyruszymy. Corey zmierza chyba do Waszyngtonu. Mieszka tam jego ojciec. Niech pan sprawdzi, co zauwazyli ludzie, obserwujacy dom ojca. Czy nie bylo jakiegos nieoczekiwanego ruchu albo gosci? Prosze zadzwonic do mnie, a wtedy wyjedziemy. Mam przeczucie, ze dziewczyna juz tam jest i czeka na Coreya. "Uda ci sie, Corey. Naprawde sie uda", pocieszal sie Luke, jadac wzdluz Rockville Pike na poludnie, w strone Krajowego Instytutu Zdrowia. Odleglosc do zjazdu szacowal najwyzej na pietnascie kilometrow. Dziesiec mil do Karen i poczatku konca tego koszmaru. Popatrzyl na czarna skorzana torbe, ktora wraz ze swa niewiarygodna zawartoscia niewinnie spoczywala na siedzeniu obok. Nastepnie siegnal do kieszeni kurtki nieprzemakalnej i namacal rewolwer. Po tym, co sie zdarzylo w Roseburgu, uznal, ze schowek w niepozadany sposob ogranicza dostep do broni. Bol w plecach i nogach, nasilajacy sie podczas jazdy, niemal ustapil pod wplywem podniecenia, wywolanego bliskoscia Bethesdy. Po raz pierwszy od wielu godzin Luke mogl chociaz czesciowo skoncentrowac sie na tym, co sie dzieje dokola, bo wciaz pojawiajace sie obrazy ze snow na jawie przestaly byc tak zywe jak przedtem. W miare jak ubywalo kilometrow, przed oczami przesuwali mu sie Karen, Fearing, domek rodzinny w New Hampshire, Ken Putnam, Evelyn Samuels, szpital wojskowy w Tokio, ojciec i inne rzeczy. Dochodzila siodma wieczorem, ale wydawalo sie, ze jest pozniej, bo lokalnie wystepowaly zamglenia, a na niebie nisko wisialy szare plachty chmur. Luke z ukluciem zazdrosci popatrzyl na dwie rozesmiane pary, najwyrazniej jadace do miasta w poszukiwaniu nocnych rozrywek. Karen, moja malenka, pomyslal, jak tylko sie z tego wykaraskamy, porwe cie do miasta na wieczor, ktory potrwa caly tydzien. Przez ostatnia godzine czy dwie coraz silniej piekly go oczy. Pod wplywem naglego impulsu skrecil w wysadzana drzewami boczna ulice, zaparkowal i przejrzal sie w lusterku. Jego zdaniem, podpuchniete, mocno przekrwione oczy znakomicie pasowaly do dwudniowego ciemnego zarostu. W ciagu czterdziestu osmiu godzin, jakie uplynely od wyjazdu z Bostonu, spal troche lekkim snem w samochodzie albo okolicznych lasach, gdyz drzemki uwazal za bezpieczniejsze niz zatrzymanie sie w motelu. Problem jedzenia tez rozwiazywal rozsadnie, kupujac posilki z automatow na stacjach benzynowych. -Wiec od jak dawna jest pan w tym oplakanym stanie? - zapytal swego odbicia. Poniewaz nie udzielilo odpowiedzi, z westchnieniem zawrocil na podjezdzie i znowu skierowal sie na szose. Przez kilka nerwowych godzin po zajsciu z roseburskim policjantem wieksza uwage zwracal na lusterko niz na droge przed soba. Stopniowo, w miare jak posuwal sie w glab Marylandu, slabla jego czujnosc, a miejsce napiecia zajmowala euforia, podsycana zmeczeniem. Gdyby w tej chwili popatrzyl w lusterko, zobaczylby czarnego cadillaca z kierowca tak olbrzymim, ze jego bezwlosa glowa zdawala sie zaslaniac wiecej niz pol szyby. Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 109 Victor Barker przeklal sie za niedbalstwo, wskutek ktorego tak blisko podjechal do Coreya. Zdjal noge z gazu i wpuscil dwa samochody miedzy siebie a lincolna. Potem z sasiedniego siedzenia podniosl radiowy aparat nadawczo-odbiorczy.-Nadal go mam. Ta sama droga i kierunek - powiedzial. - Jestesmy zaledwie o pare kilometrow od miejsca pracy jego starego. Widocznie tam jedzie. Podaj Steele'owi nasze namiary i miejsce przeznaczenia. Powiedz mu, ze dopadne typa, jak bede wiedzial, ze ma dokumenty. Podam moja pozycje, kiedy go zwine. Kierujac sie w strone wysokiej, szerokiej sylwetki Centrum Klinicznego, Luke wjechal na teren NIH od zachodu. Jakies dziesiec lat wczesniej spedzil tu jeden dzien u przyjaciol i pamietal, ze w holu jest informacja, w ktorej zamierzal spytac o droge do budynku administracji. Na slabo oswietlonym parkingu za szpitalem zobaczyl niespelna dziesiec samochodow. Zaparkowal i stal przy lincolnie, rozprostowujac rece i nogi, kiedy cadillac zatrzymal sie o kilka miejsc dalej. Luke nie zauwazyl Victora Barkera, dopoki ten nie wysiadl z samochodu i wolno ruszyl w jego strone. Na sobie mial ciemny trencz, w rece cos na ksztalt laski, choc wlasciwie nie utykal, tylko drobil i kolebal sie jak kaczka. Lysa czaszke nakryl rozbrajajaco smieszna kraciasta czapka, a wolna reka machal do Luke'a. -Mlody czlowieku, och, mlody czlowieku - zawolal cichym, piskliwym glosem, jak sie wydalo Luke'owi, wyraznie sepleniac. - Moglby pan pomoc staremu kalece? -Przykro mi, prosze pana, ale sam jestem tu gosciem. - Barker wciaz sie zblizal i dopiero kiedy odleglosc zmalala do niespelna trzech krokow, Luke zdal sobie sprawe z jego naprawde imponujacych rozmiarow. Odruchowo scisnal mocniej czarna skorzana torbe, rownoczesnie zas zrobil niepewny krok do tylu. Te srodki ostroznosci podjal jednak o wiele za pozno. Dla odwrocenia jego uwagi Barker upuscil laske. Jeszcze nie ucichl odglos uderzenia o plyty chodnika, a juz olbrzym dwoma dlugimi, szybkimi krokami zagrodzil Luke'owi droge. Zanim spadla na niego lapa wielka jak mlot dwureczny, Luke katem oka dostrzegl ruch i machinalnie zrobil unik. Mimo to oberwal w glowe, tuz za uchem, chociaz cios wymierzony byl w skron. Luke kilka stop przelecial w powietrzu, po czym runal na szorstki asfalt. W glowie nie zdazylo mu sie rozjasnic na tyle, aby mogl pokierowac swoimi ruchami, tymczasem zas Czlekopodobny dopadl go, zlapal za gardlo i podniosl tak wysoko, ze Luke tylko czubkami palcow dotykal ziemi. Pozniej powoli, rowno, niemal cierpliwie, potezne dlonie zaczely sie zwierac. Po paru sekundach Luke przestal odczuwac bol i strach, ogarniety mglistym uczuciem, ze plywa. Rozowa twarz bestii, oddalona zaledwie o pare centymetrow, wykrzywiala sie w groteskowym usmiechu. Wreszcie nawet ona zaczela sie zamazywac. Jakby z odleglosci kilku kilometrow Luke doslyszal dziwny, ostry dzwiek... wystrzal z gaznika? Odglos petardy? Niemal w tej samej chwili imadlo przestalo sie zaciskac na jego szyi i jak lalka upadl na ziemie. Czlekopodobny cofnal sie o dwa kroki i wciaz z usmiechem patrzyl na przod swojego plaszcza. W pewnym momencie spadla mu czapka i Luke odretwialy wpatrywal sie w potezna, lsniaca glowe. Dopiero po uplywie kilku sekund, zauwazywszy rewolwer w swojej prawej rece, zaczal odtwarzac przebieg wypadkow. Tymczasem Barker znow na niego ruszyl. Za drugim razem wystrzal byl o wiele glosniejszy, ale jakby na olbrzyma nie podzialal. Luke strzelal jeszcze trzykrotnie, zatrzymujac Czlekopodobnego albo zmuszajac go do cofniecia sie o krok. Po piatym strzale zobaczyl posrodku czola mala, ciemna dziurke, ktora ukazala sie nagle, tylko o ulamek sekundy wczesniej niz struzka krwi, splywajaca gleboka bruzda. Barker wygladal na nieco oszolomionego, lecz wciaz stal w odleglosci niespelna poltora metra, wielki i ciemny jak gora na tle szarego wieczornego nieba. Luke pociagnal za spust kolejne dwa razy, lecz odpowiedzialy mu tylko bezsilne trzaski z pustych komor. Niezdarnie sprobowal sie podniesc. Zanim jednak to zrobil, rece znow zacisnely Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 110 mu sie na szyi, miazdzyly nadwerezone miesnie, dusily oslabiona chrzastke. Powrocilo uczucie, ze plywa, i tym razem zamienilo sie w szara mgle, potem w ciemnosc.Obudzil go dotkliwy bol i glod powietrza. Tylko kiedy trzymal glowe pod dziwnym katem, szyja mniej pulsowala, a do pluc dostawala sie wystarczajaca ilosc powietrza. Victor Barker lezal nieruchomo na czarnym chodniku tuz obok, niewidzacymi oczkami wpatrzony w niebo, z mala kaluza juz krzepnacej krwi w jednym z nich. W rzeczywistosci to drugi strzal, i tylko ten drugi okazal sie zabojczy. Zadrasniecie aorty piersiowej, ktora nie wytrzymala i w koncu eksplodowala pod zwiekszonym naporem krwi, kiedy przypuscil ostateczny atak. Z bolesna powolnoscia Luke dzwignal sie niepewnie i podniosl upuszczona torbe. Zatoczyl pelne kolo, lecz na parkingu nie dostrzegl zadnego innego znaku zycia. Potem, nie patrzac wiecej na czlowieka, ktorego przed chwila zabil, pokustykal do Centrum Klinicznego. Niebieskowlosa kobieta w informacji spojrzala na niego ze strachem i obrzydzeniem, w koncu jednak przestala go przekonywac, ze budynek administracji jest zamkniety, i udzielila wskazowek. Szyje i krtan mial tak obrzmiale, iz mowil ledwie doslyszalnym szeptem. Mimo to musial pohamowac nagla chec powiedzenia ciekawskiej starszej pani: "Wszystko w porzadku, dyrektor jest moim ojcem". Jej wskazowki byly rownie dobre, jak maniery kiepskie, i juz po paru minutach Luke wchodzil granitowymi schodami do dosc staroswieckiego budynku administracji. Z zewnatrz nie zauwazyl, aby palilo sie w pomieszczeniach innych niz dobrze oswietlony frontowy hol. Ku jego zdziwieniu drzwi byly otwarte, co pozwalalo miec nadzieje, ze Karen z ojcem juz sie zjawili. W kacie, przy nieproporcjonalnie malym biurku, siedzial straznik w mundurze, schowany za sportowa kolumna "Washington Post". -Przepraszam - szepnal Luke. - Mam sie tu spotkac z doktorem Lewisem Coreyem. Czy juz przyszedl? -Nie moge panu pomoc - z wyraznym poludniowym akcentem odparl straznik, zerkajac znad gazety. Chociaz miedzy nia a czapka od munduru Luke mogl zobaczyc tylko jego oczy, zaswitala mu niemila mysl, ze juz gdzies te oczy widzial. Zblizyl sie na tyle, aby popatrzec nad gazeta, i ledwie stlumil okrzyk, kiedy ujrzal cala twarz mezczyzny. Mimo starannie podkreconych wasow straznik wygladal wrecz groteskowo. Byl opuchniety, blady, o cerze niemal zoltej. Ciemnobrazowy odcien jego zebow przyprawial o mdlosci. Jeszcze wieksze wrazenie robila zaogniona blizna, kreta linia biegnaca spod prawego oka, obok kacika ust do srodka brody. Mniejsza, choc rownie barwna blizna przecinala lewy policzek i znikala pod czubkiem wasow. Z ust sterczalo grube cygaro, kolorem niemal idealnie dobrane do zebow, a nad nim klebil sie gryzacy dym. Bardzo niechetnie spotkalbym sie z kotem, ktory mu to zrobil, pomyslal Luke i usmiechnal sie w duchu. -Doktor Corey - wychrypial. - Przyszedlem tu na spotkanie z doktorem Lewisem Coreyem. -Nie tutaj - padla odpowiedz. -Coz, zaczekam w jego gabinecie. -Zamkniety. - Straznik pokrecil glowa i wrocil do przerwanej lektury. -Niech mi pan tylko powie, gdzie jest jego gabinet, to tam zaczekam. - Teraz Luke ledwie mowil i odczuwal coraz wieksza irytacje i zlosc, bo podejrzewal, ze krtan moze sie calkiem zapasc. -Po schodach, korytarzem na prawo. Dobrze sie pan czuje? Luke odwrocil sie bez slowa i krotkimi schodami ruszyl na gore. W polowie korytarza zobaczyl gole nogi, wystajace zza drzwi. Z dreszczem przerazenia mozliwie najszybciej pokustykal w strone nieruchomej postaci. Oparty o drzwi gabinetu jego ojca siedzial niemlody mezczyzna. Byl martwy, rozebrany do bielizny, srebrne wlosy mial pozlepiane zakrzepla krwia. Paradoksalnie Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 111 pogodna twarz pstrzyla sie kapkami krwi. Ze strzaskanego tylu czaszki sterczaly ostre ulamki kosci.Luke'a zemdlilo, kiedy sie cofal i zawracal w strone schodow. Oddalony od niego o jakies dwanascie, pietnascie metrow stal straznik z usmiechem na twarzy. Znikly wasy, cygaro i blizny. Czapka lezala na podlodze u jego stop, a geste, faliste blond wlosy nawet z tej odleglosci wygladaly na starannie uczesane. Obiema rekami mocno trzymal na wysokosci pasa ciezki rewolwer z dluga lufa, wycelowany w Luke'a. Luke bezwiednie wymowil nazwisko Steele'a, lecz przez opuchniete, niewrazliwe struny glosowe tylko z sykiem wydostalo sie powietrze. -Do tej pory moi ludzie zdazyli juz schwytac twojego ojca i dziewczyne, Corey. Jest po wszystkim - spokojnym glosem zawolal Steele, ani na krok sie nie zblizajac. - Z laski swojej trzymaj obie rece tak, zebym je mogl widziec, i wolno idz w te strone, a ja przejrze zawartosc twojej torby. Luke prawie bez obracania glowy popatrzyl najpierw na martwego straznika, potem w drugi koniec korytarza, gdzie czerwone swiatlo nad wyjsciem jarzylo sie w odleglosci niespelna osmiu metrow. Zrobil ruch raczej instynktownie niz planowo, w rownej mierze powodowany strachem o Karen, co mysla o wlasnej ucieczce. Obrociwszy sie nagle, dal nurka w cien pod sciana, a nastepnie poderwal sie na nogi, kiedy w glebi korytarza rozlegl sie wystrzal i tynk odprysnal przy jego twarzy. Ledwie zrobil trzy chwiejne kroki w strone wyjscia, huknal drugi wystrzal, po ktorym niemal natychmiast nieokreslony bol przeszyl jego lewa noge. Luke obrocil sie o prawie sto osiemdziesiat stopni, zanim walnal w sciane i runal na podloge. Lezal na wznak, z zamknietymi oczami, resztki energii zuzywajac na wciaganie powietrza. Oberwal tuz powyzej lewego kolana, lecz jego umysl nie potrafil juz zlokalizowac bolu. W rezultacie czul sie tak, jakby cala dolna polowe ciala przypalano mu goracymi weglami. Steele podszedl korytarzem wolno, prawie od niechcenia, czerpiac ogromna przyjemnosc z tego, co rozposcieralo sie przed jego oczami. Luke lezal nieruchomo, oddech mial plytki, nogawke spodni juz czerwona od krwi. Starajac sie nie dotknac swojej ofiary, Steele podniosl czarna skorzana torbe i zbadal jej zawartosc. Z zadowoleniem pokiwal glowa, bo najpierw znalazl list, potem fotografie. -Niezly byl z pana przeciwnik, doktorze Corey - powiedzial, patrzac na kaluze krwi, ktora coraz szerzej rozlewala sie na plytach podlogi. - W ostatnich dniach nauczylem sie podziwiac panska zaradnosc. Wedlug mnie z kim innym naprawde moglby pan wygrac. Luke szklistymi oczami popatrzyl w gore. Wzrok mial coraz bardziej zamglony i w cieniu ledwie widzial twarz Steele'a, Myslal wylacznie o Karen. Chcial blagac o jej zycie, skoro juz mieli ten obrzydliwy list i zdjecie. Chcial oklamac Steele'a, powiedziec, ze w rece trzyma tylko duplikaty. Ale nie mogl juz wydac zadnego dzwieku. -Nic pan nawet nie uslyszy, doktorze Corey, obiecuje - powiedzial Steele, powoli wprowadzajac rewolwer w jego pole widzenia. Luke przygryzl dolna warge i jak zahipnotyzowany wpatrywal sie w otwor lufy. To, co nastapilo, bylo mieszanina odglosow i ruchu. Najpierw okrzyki, potem znikajacy mu z oczu rewolwer, pozniej strzaly. Trzy? Cztery? I w koncu gluchy loskot, gdy wysoka postac wyprostowala sie i runela obok niego na podloge. Kroki, glosy, raptem nowe twarze. Dwoch mezczyzn, mlodych mezczyzn, z wyciagnieta bronia pochylajacych sie nad nim. Dalsze kroki i jeszcze jedna twarz, znajoma. Glos ojca dotarl jakby z dlugiego tunelu: -Slyszysz mnie, Luke? Zyjesz? O moj Boze. Wezwijcie karetke! Predko! Szara mgla rozwiala sie na chwile, potem zgestniala, niemal przeslonila zatroskana twarz. Nagly dotyk reki na ramieniu i inna twarz. Z wielkim wysilkiem Luke zamrugal, sprobowal patrzec Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 112 w jeden punkt. Najpierw siwe wlosy, potem znajome oczy i orli nos, wreszcie rozpoznanie. Prezydent George Tabor.-Teraz nic ci nie grozi, synu - powiedzial. - Jest tu pomoc. - Raptem twarz takze zaczela sie rozplywac, a na jej miejscu pojawil sie kojacy blask, ktory jakby emanowal z sylwetki prezydenta. Luke wolno zamknal oczy i wreszcie pograzyl sie w coraz gestszej ciemnosci. Pustke wypelnil raczej jej zapach niz dotyk. Z twarza o kilka centymetrow oddalona od jego twarzy, z policzkami lsniacymi od lez delikatnie glaskala go po czole. -Karen - zdolal wymowic. Karen zmusila sie do usmiechu i przytknela mu wargi do ucha. Mrok podpelzl z powrotem, nabral intensywnosci, kiedy glosy odplynely dalej. -Skonczylo sie, Luke. Wszystko jest skonczone. - To byly ostatnie slowa, jakie uslyszal. Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 113 EPILOG 2 czerwca 1978Margaret, Karen, posluchajcie. Stalo sie, jak zapowiedzial Tabor. - Lewis Corey Senior siedzial w swoim mocno wytartym skorzanym fotelu i czytal niedzielna "Post". Poranne slonce wlewalo sie przez wykuszowe okno do wylozonego ciemna boazeria pokoju, napelniajac go cieplem i zyciem, ktorych zwykle mu brakowalo. -Poczekaj chwile, Lewis - zawolala jego zona. - Kawa juz sie prawie zaparzyla. Przyjdziemy za minute. Karen, kochanie, wez ciasteczka i poloz je na tej tacy. Znajac mojego meza, wiem, ze jesli za pare minut nie bedzie mial audytorium, okropnie podskoczy mu cisnienie! -Wyobrazam sobie - odparla Karen ze smiechem. W dlugim jasnoniebieskim szlafroku i w puszystych zoltych rannych pantoflach cicho krecila sie po kuchni, wnoszac do niej wlasny rodzaj slonca. - Buleczki sa gotowe. Chodzmy posluchac ostatnich wiadomosci. Dwuosobowa damska procesja ruszyla do gabinetu, podala kawe z ciasteczkami, po czym zajela wygodne punkty obserwacyjne na grubym dywanie. Chociaz Corey kazde nowe wydarzenie traktowal jak cos niezwyklego, Karen i Margaret przywykly do niemal codziennych prasowek i cieszyly sie nieskrywanym entuzjazmem, z jakim odczytywal wiadomosci. Na moment oderwal wzrok od gazety, aby sie upewnic, ze sluchaczki sa na miejscu. Potem, bez zadnego wstepu, zaczal czytac, starannie unikajac redaktorskiej intonacji czy komentarza. -"Fearing oglasza swoja dymisje. Wiceprezydent nie przyznaje sie do wykroczen, lecz ustepuje w interesie partii i jednosci narodowej. Pod coraz silniejszym naciskiem kongresowej komisji finansow, badajacej jego ewentualne naduzycia, wiceprezydent Nicholas Fearing oglosil dzis swoja dymisje. Podczas konferencji prasowej w Waszyngtonie, stojac w towarzystwie zony i corek, Fearing nazwal dochodzenie Kongresu>>polowaniem na czarownice>> i utrzymywal, ze nie popelnil zadnego wykroczenia. Z niedawnych dochodzen wynika, ze mogly byc niescislosci w zeznaniach podatkowych wiceprezydenta z trzech lat poprzedzajacych jego wybor, a po Kapitelu kraza plotki o licznych oskarzeniach, wniesionych przeciw czlowiekowi, ktorego wiekszosc obserwatorow uwazala za pewnego nastepce prezydenta Tabora. Prezydent konsekwentnie odmawial komentowania sytuacji, lecz na dzis zaplanowal wystapienie w telewizji krajowej o siodmej wieczorem. Zapewne wtedy przyjmie z zalem dymisje wiceprezydenta i przedstawi plany wyboru nastepcy". Corey przejrzal artykul do konca, uznal, ze nie zawiera dalszych nowych informacji, i uroczyscie odlozyl gazete. -Zacny stary Nick - powiedziala Karen. - Odwaliles kawal porzadnej roboty i naprawde bedzie nam ciebie brakowalo! Jak pan mysli, doktorze Corey, co sie stanie potem? -Nie wiem, Karen - odrzekl, nabijajac fajke Sherlocka Holmesa specjalna mieszanka tytoniu. - Jak na ironie przyczyna jego upadku sa te same manipulacje finansowe, za pomoca ktorych tak skutecznie niszczyl innych. Slyszalem, ze George chce wydalic Fearinga z kraju za rok albo wczesniej, jesli uzna, ze zidentyfikowano juz wiekszosc czlonkow La Tartarugi - podjal. - Fearing skonczy zapewne, piszac ksiazke na pokladzie swojego jachtu u wybrzezy wlasnej wyspy na Morzu Egejskim. -Lepsze to od wlasnego kraju w Ameryce Polnocnej - stwierdzila Karen. - Szkoda, ze Albert Julian tego nie doczekal i nie wzial w tym udzialu. Z prawdziwa przyjemnoscia czytalabym o jego procesie w gazetach. -Tacy mezczyzni rzadko staja przed sadem, Karen - powiedziala Margaret Corey. - Choc zazwyczaj to bystry prawnik wybawia ich z opresji, a nie flakonik tabletek nasennych. Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only. 114 -Nigdy cie o to nie pytalem, Karen - odezwal sie Corey - ale jestem ciekaw, co zamierzalas zrobic, gdybym nie chcial sie z toba zobaczyc albo gdyby moje plany wedkarskie doszly do skutku i gdybym w dniu twojego przyjazdu byl na rybach?-Co zrobilibysmy wszyscy, gdyby pan nie dal sie przekonac, nie zadzwonil do prezydenta Tabora i nie wezwal paru ludzi z jego ochrony? Bylibysmy juz pewnie glownym daniem na jednym z obiadow Fearinga w Bialym Domu. -O co chodzi z obiadem? Nie jadlem jeszcze sniadania. Wszyscy troje jak na komende zwrocili sie w strone drzwi, w ktorych stal Luke, wsparty na kulach. Gips na jego lewej nodze pokryty byl rysunkami i podpisami, miedzy innymi tylu najwybitniejszych w kraju politykow, ze lowcy autografow skrecaliby sie z zazdrosci. -Luke, wiesz, ze nie powinienes jeszcze spacerowac bez pomocy - upomniala go matka. -Nic mi nie jest - odparl Luke z irytacja. -Mimo to - dorzucila, sciskajac go, Karen - uwazam, ze dla odmiany powinienes sluchac zalecen lekarza. Nie chce, abys pod pretekstem choroby wykrecil sie od udzialu w ceremonii. -Jakiej ceremonii? -Slubnej, gluptasie. -Czyjej? -Odpowiem na to pytanie - rzekla Karen - jak tylko sie oswiadczysz. -Uwazasz, ze dasz sobie z nia rade, Luke? - zapytal jego ojciec. -Cierpliwosci i zrozumienia, tato - powiedzial Luke. -Najpierw okaz jej troche cierpliwosci, potem troche zrozumienia, a w koncu jej ustap. To wlasciwy klucz. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-08 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/