ISAAC ASIMOV Roboty #5 Roboty z planetyswitu TYTUL ORYGINALU: THE ROBOTSOF DAWN PRZELOZYL ZBIGNIEW KROLICKI Dedykuje Marvinowi Minsky'emu i Josephowi F. Engelbergerowi, ktorzy strescili (odpowiednio) teorie i praktyke robotyki. HISTORIA CYKLU POWIESCI OROBOTACH Moj pisarski romans z robotami zaczal sie dziesiatego maja 1939 roku, ale jako czytelnik science fiction zakochalem sie w nich duzo wczesniej.W roku 1939 roboty w literaturze science fiction nie byly niczym nowym. Mechaniczne istoty ludzkie spotykamy juz w starozytnych i sredniowiecznych mitach i legendach, lecz slowo "robot" po raz pierwszy pojawilo sie w sztuce Karola Capka zatytulowanej R.U.R. Premiera przedstawienia odbyla sie w Czechoslowacji w roku 1921, ale utwor szybko doczekal sie tlumaczen na wiele jezykow. R.U.R. to skrot od "roboty uniwersalne Rossuma". Rossum, angielski przemyslowiec, produkuje sztuczne istoty ludzkie po to, by zastepowaly w pracy czlowieka, ktory teraz, wolny juz od wszelkiego przymusu, moze oddac sie wylacznie tworczosci. (W jezyku czeskim slowo "robot" oznacza "prace przymusowa"). Mimo najlepszych intencji Rossuma wszystko poszlo nie tak, jak zaplanowal: roboty wzniecily rebelie i zaczely niszczyc gatunek ludzki. Nie jest zapewne rzecza zaskakujaca, ze wedlug pojec roku 1921 postep techniczny musi doprowadzic do powszechnej katastrofy. Pamietajmy, ze skonczyla sie wlasnie pierwsza wojna swiatowa, ktorej czolgi, samoloty i gazy bojowe ukazaly ludzkosci "ciemna strone mocy", by uzyc okreslenia z Gwiezdnych wojen. R.U.R. stanowi rozszerzenie ponurej wizji przedstawionej w jeszcze slynniejszym bodaj Frankensteinie, gdzie stworzenie nowego rodzaju sztucznej istoty ludzkiej konczy sie katastrofa, choc nie na tak globalna skale jak w sztuce Capka. Za przykladem tych dwoch dziel literatura lat dwudziestych i trzydziestych nieodmiennie ukazywala roboty jako niebezpieczne maszyny, niszczace ostatecznie swoich stworcow. Moralne przeslanie tych utworow przypominalo raz po raz, ze "istnieja rzeczy, po ktore nie powinien siegac umysl czlowieka". Ja jednak juz jako mlodzieniec nie moglem pogodzic sie z mysla, ze jesli wiedza stanowi zagrozenie, alternatywa jest ignorancja. Zawsze uwazalem, ze rozwiazaniem musi byc madrosc. Nie nalezy unikac niebezpieczenstwa. Trzeba tylko nauczyc sie nim sterowac. Jest to zreszta podstawowe wyzwanie dla czlowieka, odkad pewna grupa naczelnych przeksztalcila sie w ludzi. Kazdy postep techniczny niesie ze soba zagrozenie. Ogien byl niebezpieczny od poczatku, podobnie (jesli nie bardziej) - mowa; jedno i drugie jest grozne do dzisiaj, ale bez nich czlowiek nie bylby czlowiekiem. Tak czy owak, sam nie wiem dlaczego, opowiadania o robotach, ktore czytalem, nie satysfakcjonowaly mnie; czekalem na cos lepszego. I znalazlem - w grudniu 1938 roku na lamach Astounding Science Fiction. Wydrukowano tam opowiadanie Lestera del Reya zatytulowane Helen O'Loy. Autor z ogromna sympatia odnosi sie do wystepujacej w utworze postaci robota. Bylo to chyba dopiero drugie opowiadanie tego pisarza, ale na zawsze juz zostalem zagorzalym milosnikiem del Reya, (Prosze, niech nikt mu o tym nie mowi. On nie moze sie dowiedziec). Miesiac pozniej, w styczniu 1939 roku, w magazynie Amazing Stories rowniez Eando Binder w opowiadaniu I, Robot pokazal nader sympatycznego robota. Utwor ten, choc znacznie odbiegal klasa od poprzedniej historii, znow niebywale mnie poruszyl. Czulem niejasno, ze i ja pragne napisac opowiadanie, w ktorym roboty przedstawione bylyby jako istoty mile, dobre i przyjazne. I tak oto dziesiatego maja 1939 roku rozpoczalem prace. Trwalo to az dwa tygodnie; w tamtych latach pisanie opowiadan zajmowalo mi sporo czasu. Stworzona historie zatytulowalem Robbie, a traktowala ona o robocie-niance, ktory bardzo kochal powierzonego jego opiece chlopca, ale w matce dziecka budzil lek. Fred Pohl (liczyl sobie wowczas rowniez dziewietnascie lat i do dnia dzisiejszego ostro ze mna rywalizuje) okazal sie madrzejszy ode mnie. Przeczytawszy Robbiego oswiadczyl, ze John Campbell, wszechwladny wydawca Astounding, nie przyjmie tego opowiadania, poniewaz zbyt przypomina ono Helen O'Loy. Mial racje. Campbell odrzucil je z tego wlasnie powodu. Niemniej, kiedy w jakis czas potem Fred zostal wydawca dwoch nowych magazynow, dwudziestego piatego marca 1940 roku wzial ode mnie Robbiego. Opowiadanie ukazalo sie drukiem w tym samym roku w numerze wrzesniowym czasopisma Super Science Stories, pod zmienionym tytulem Strange Playfellow (Fred mial okropny zwyczaj zmieniania tytulow - prawie zawsze na gorsze. Opowiadanie to ukazywalo sie potem wielokrotnie drukiem, ale zawsze juz pod oryginalnym tytulem). W tamtych latach jednak sprzedawanie opowiadan komus innemu niz Campbell niezbyt mnie interesowalo, wiec sprobowalem napisac kolejne dzielko. Najpierw przedyskutowalem pomysl z samym Campbellem. Chcialem miec pewnosc, ze jesli nawet odrzuci moje opowiadanie, to zrobi to wylacznie ze wzgledu na jego niedoskonalosc literacka. Napisalem Reason, w ktorym robot mial - by tak rzec - wlasna religie. Campbell zakupil ten utwor dwudziestego drugiego listopada 1940 roku i wydrukowal go w swoim magazynie w kwietniu 1941 roku. Bylo to juz trzecie opowiadanie, ktore Campbell ode mnie kupil - a pierwsze, ktore wzial w takiej formie, w jakiej zostalo napisane, nie zadajac zmian i poprawek. Fakt ow tak wbil mnie w dume, ze napisalem trzecie opowiadanie o robotach, tym razem o robocie, ktory potrafil czytac ludzkie mysli. Zatytulowalem je Liar!. Campbell rowniez je kupil i opublikowal w maju 1941 roku. Tak wiec w dwoch kolejnych numerach Astounding mialem dwa swoje opowiadania o robotach. Nie zamierzalem na tym poprzestac. Mialem pomysl na cala serie. Ponadto wymyslilem cos jeszcze. Dwudziestego trzeciego grudnia 1940 roku, podczas dyskusji z Campbellem o pomysle czytajacego w ludzkich myslach robota, rozmowa zeszla na problem praw rzadzacych ich zachowaniem. Uwazalem, ze roboty sa urzadzeniami mechanicznymi, ktore maja wbudowane systemy zabezpieczajace. Zaczelismy sie zastanawiac, w jakim ksztalcie slownym mozna by to wyrazic - i tak narodzily sie Trzy Prawa Robotyki. Najpierw dokladnie sformulowalem owe Trzy Prawa i zacytowalem je w moim czwartym opowiadaniu zatytulowanym Runaround. Ukazalo sie ono drukiem w maju 1942 roku na lamach Astounding, a tekst samych Praw pojawil sie na stronie setnej. Specjalnie o to zadbalem, tam bowiem po raz pierwszy w historii swiata, o ile sie orientuje, padlo slowo "robotyka". W latach czterdziestych napisalem dla Astounding cztery dalsze opowiadania: Catch That Rabbit, Escape (tutaj Campbell zmienil tytul na Paradoxical Escape, poniewaz przed dwoma laty opublikowal juz inne opowiadanie pod tytulem Escape), Evidence oraz The Evitable Conflict. Ukazaly sie one kolejno na lamach Astounding w lutym 1944 roku, w sierpniu 1945, we wrzesniu 1946 i w czerwcu 1950 roku. Od 1950 najpowazniejsze wydawnictwa, glownie Doubleday and Company, zaczely publikowac fantastyke naukowa w twardej oprawie. W styczniu tego roku Doubleday wydal moja pierwsza ksiazke, powiesc pt. Kamyk na niebie, a ja w pocie czola pracowalem juz nad nastepna. Fredowi Pohlowi, ktory przez jakis czas byl moim agentem, przyszlo do glowy, ze moglbym wydac w jednej ksiazce moje opowiadania o robotach. Doubleday wprawdzie nie bylo zainteresowane zbiorem opowiadan, ale pomysl podchwycilo zywo niewielkie wydawnictwo Gnome Press. Osmego czerwca 1950 roku wreczylem im maszynopisy opowiadan zebranych pod wspolnym tytulem Mind and Iron. Wydawca pokrecil glowa. -Nazwijmy to I, Robot - powiedzial. -Nie mozemy - odparlem. - Przed dziesieciu laty tak wlasnie zatytulowal swoje opowiadanie Eando Binder. -A kogo to obchodzi? - odparl wydawca (przytaczam lagodna wersje tego, co naprawde powiedzial), wiec dosc niechetnie, wyrazilem zgode na zmiane tytulu sugerowana przez Gnome Press. I, Robot ukazala sie pod sam koniec roku 1950, jako druga ksiazka w moim dorobku pisarskim. Skladala sie z osmiu opowiadan o robotach drukowanych przedtem w Astounding, ale ulozonych w innej kolejnosci, tak ze stanowily pewien logiczny ciag. Ponadto wlaczylem do zbioru moje pierwsze opowiadanie, Robbie, poniewaz - mimo ze Campbell je odrzucil - darzylem je wielkim sentymentem. W latach czterdziestych napisalem wprawdzie jeszcze trzy inne opowiesci z cyklu robotow, ktore Campbell badz odrzucil, badz ich w ogole nie widzial, ale nie pasowaly one logicznie do innych opowiadan i nie weszly do zbioru I, Robot. Utwory te oraz inne opowiadania o robotach, napisane w ciagu dziesieciu lat po ksiazkowym wydaniu I, Robot, znalazly sie w zbiorze The Complete Robot, opublikowanym przez Doubleday w roku 1982. Ksiazka nie zrobila furory na rynku ksiegarskim, niemniej rok po roku sprzedawala sie stale, choc powoli. Po pieciu latach wydala ja rowniez brytyjska firma Armed Force, w tanszej twardej oprawie. I, Robot pojawil sie rowniez w wersji niemieckiej (moja pierwsza publikacja obcojezyczna), a w roku 1956 doczekal sie nawet paperbacku w New American Library. Jedynym moim zmartwieniem bylo Gnome Press, ktore dogorywalo i nie przekazywalo mi polrocznych rozliczen, nie mowiac juz o honorariach. Podobnie zreszta miala sie rzecz z trzema ksiazkami z cyklu "Fundacja", wydanymi w tej firmie. W roku 1961 Doubleday, widzac ze Gnome Press nie ma szans na zetrwanie, przeje}o od nich prawa do I, Robot (i ksiazek z cyklu Fundacja") - Od tej chwili pozycje te zaczely funkcjonowac o wiele lepiej - I, Robot do dzisiaj ma dodruki. A to juz przeciez trzydziesci trzy lata. W roku 1981 prawa do tej ksiazki zakupili producenci filmowi, ale jak dotad nie doczekala sie ekranizacji. Doczekala sie natomiast tlumaczen; o ile wiem - na osiemnascie jezykow, w tym na rosyjski i hebrajski. Ale zbyt wyprzedzilem rozwoj wydarzen. Wrocmy do roku 1952, kiedy to I, Robot jako publikacja Gnome Press z trudem przepychala sie do przodu, a ja nie mialem realnych widokow na sukces. Wtedy to pojawily sie nowe, najwyzszej proby czasopisma z gatunku science fiction, a wraz z nimi przyszedl prawdziwy boom w tej dziedzinie. W roku 1949 zaczal sie ukazywac The Magazine ofFantasy and Science Fiction, a w 1950 - Galaxy Science Fiction. Tym samym John Campbell stracil swoj monopol i w ten sposob zakonczyl sie "zloty wiek" lat czterdziestych. Z uczuciem pewnej ulgi zaczalem pisywac dla Horace'a Golda, wydawcy Galaxy. Przez ostatnie osiem lat pracowalem wylacznie dla Campbella i czulem, ze zbyt jestem zwiazany z jednym tylko wydawca. Gdyby mu sie cos przytrafilo, w rownym stopniu dotkneloby to mnie. Kiedy wiec Gold zaczal kupowac moje utwory, bardzo sie uspokoilem. Gold wydrukowal w odcinkach moja druga powiesc, Gwiazdy jak pyl..., choc zmienil tytul na Tyrann, ktory w moim przekonaniu brzmial okropnie. Ale Gold nie byl jedynym czlowiekiem, dla ktorego pisalem. Jedno opowiadanie o robotach sprzedalem Howardowi Browne'owi, ktory wydawal Amazing w tym krotkim okresie, kiedy pismo staralo sie utrzymywac wysoki poziom. Utwor ow, zatytulowany Satisfaction Guaranteed, ukazal sie w roku 1951 w kwietniowym numerze tego magazynu. Byl to jednak wyjatek. Nie chcialem juz wiecej pisac opowiadan o robotach. Zbior I, Robot stanowil naturalne zakonczenie pewnego etapu mojej literackiej kariery. Zajalem sie innymi sprawami. Gold, ktory drukowal juz w odcinkach jedna moja powiesc, koniecznie chcial opublikowac nastepna, zwlaszcza kiedy najnowsza ksiazke Prady przestrzeni wzial do druku w odcinkach Campbell. Dziewietnastego kwietnia 1952 roku dyskutowalem z Goldem pomysl mojej nowej powiesci, ktora mialaby ukazac sie w Galaxy. Wydawca doradzal powiesc o robotach, ale ja zdecydowanie odmowilem. O robotach pisywalem jedynie opowiadania, i mialem powazne watpliwosci, czy udaloby mi sie sklecic na ten temat sensowna powiesc. -Alez poradzisz sobie - kusil Gold. - Co myslisz o przeludnionym swiecie, w ktorym prace ludzi wykonuja roboty? -Zbyt przygnebiajace - odparlem. - Nie jestem przekonany, czy mam chec pisac ciezka, socjologiczna powiesc. -Wiec zrob to po swojemu. Lubisz kryminaly. Wymysl wiec morderstwo w tym przeludnionym swiecie, wymysl detektywa, ktory ma rozwiazac zagadke, a za partnera daj mu robota. Jesli detektyw nie podola zadaniu, zastapi go robot. To byl celny strzal. Campbell mawial czesto, ze kryminalne opowiadanie science fiction jest sprzecznoscia sama w sobie; w razie klopotow detektyw moze nieuczciwie wykorzystywac wymyslane na poczekaniu wynalazki techniczne, co stanowiloby naduzycie wobec czytelnika. Zasiadlem zatem do pisania klasycznego kryminalu, ktory nie bylby takim naduzyciem, a zarazem bylby typowym utworem science fiction. W ten sposob powstala powiesc Pozytonowy detektyw. Ukazala sie drukiem w trzech kolejnych numerach Galaxy: w pazdzierniku, listopadzie i grudniu 1953 roku. W roku nastepnym wydrukowalo ja wydawnictwo Doubleday jako moja jedenasta ksiazke. Bez watpienia Pozytonowy detektyw okazal sie ksiazka, ktora po dzis dzien stanowi moj najwiekszy sukces. Sprzedawala sie lepiej niz inne, wczesniejsze, od czytelnikow naplywaly niezwykle serdeczne listy, no i w Doubleday usmiechano sie do mnie tak cieplo jak nigdy dotad. Do tej pory, zanim podpisali ze mna kontrakt, zadali szkicow poszczegolnych rozdzialow; teraz wystarczalo im juz tylko moje zapewnienie, ze pracuje nad kolejna ksiazka. Pozytonowy detektyw odniosl sukces tak ogromny, ze nieuniknione okazalo sie napisanie jego drugiej czesci. Podejrzewam, ze gdybym nie zaczal juz pisac prac popularnonaukowych, co sprawialo mi wielka frajde, zabralbym sie za to natychmiast. Ostatecznie do Nagiego slonca zasiadlem dopiero w pazdzierniku 1955 roku. Kiedy jednak juz sie zmobilizowalem, pisanie szlo mi jak z platka. Utwor stanowil jakby przeciwwage poprzedniej ksiazki. Akcja Pozytonowego detektywa rozgrywa sie na Ziemi, gdzie zyje wiele istot ludzkich i nieliczne roboty. Nagie slonce dzieje sie na Solarii, w swiecie gdzie jest mnostwo robotow, a ludzi niewielu. Co wiecej, choc zasadniczo w swojej tworczosci unikalem watkow romansowych, w Nagim sloncu zdecydowalem sie taki motyw pomiescic. Bylem bardzo zadowolony z tej powiesci i w glebi duszy uwazalem ja nawet za lepsza od Pozytonowego detektywa, ale na dobra sprawe nie wiedzialem, co z nia zrobic. Do Campbella, ktory zajal sie dziwaczna pseudonauka zwana dianetyka, latajacymi talerzami, psionika i innymi watpliwej wartosci sprawami, troche sie zrazilem. Z drugiej jednak strony zbyt wiele mu zawdzieczalem i dreczyly mnie wyrzuty surnienia, ze tak bezceremonialnie zwiazalem sie z Goldem, ktory wydrukowal w odcinkach juz dwie moje powiesci. Ale z narodzinami Nagiego slonca Gold nie mial nic wspolnego, moglem wiec dysponowac ta powiescia wedle wlasnej woli. Zaproponowalem ja zatem Campbellowi, ktory nie namyslal sie ani chwili. Ukazala sie w trzech odcinkach Astounding w roku 1956, w numerach pazdziernikowym, listopadowym i grudniowym. Campbell tym razem nie probowal juz zmieniac tytulu. W roku 1957 powiesc ukazala sie w Doubleday jako moja dwudziesta ksiazka. Zrobila taka sama kariere (jesli nie wieksza) jak Pozytonowy detektyw i wydawnictwo Doubleday oswiadczylo, ze nie moge na tych dwoch powiesciach poprzestac. Powinienem napisac trzecia, tworzac tym samym trylogie, podobnie jak trylogie tworzyly moje wczesniejsze powiesci z cyklu,,Fundacja". W pelni sie z wydawnictwem zgadzalem. Mialem ogolny pomysl fabuly i wymyslilem nawet tytul - The Bounds of Infinity. W lipcu 1958 roku wyjechalem z rodzina na trzy tygodnie nad morze, do Marshfield w stanie Massachusetts. Planowalem napisac tam wieksza czesc powiesci. Akcje umiescilem na Aurorze, gdzie relacja ludzie - roboty nie przechyla sie ani na korzysc czlowieka, jak w Pozytonowym detektywie, ani na korzysc robota, jak w powiesci Nagie slonce. Co wiecej, mialem zamiar rozbudowac watek milosny. Tak to sobie wykombinowalem - ale cos nie wypalilo. W latach piecdziesiatych coraz bardziej wciagalo mnie pisanie ksiazek popularnonaukowych i dlatego po raz pierwszy w swojej karierze zaczalem tworzyc cos, co pozbawione bylo iskry bozej. Po napisaniu czterech rozdzialow zniechecilem sie i zarzucilem pomysl. Zdawalem sobie jasno sprawe, ze nie podolam watkowi romansowemu i nie zdolam stosownie wywazyc relacji czlowiek - robot. I tak juz zostalo. Minelo dwadziescia piec lat. Zarowno Pozytonowy detektyw jak i Nagie slonce nieustannie byly wznawiane. Obie powiesci pojawily sie na rynku razem pod tytulem The Robot Novels; ukazaly sie rowniez lacznie z niektorymi moimi opowiadaniami w tomie zatytulowanym The Rest of Robots. Poza tym zarowno Pozytonowy detektyw jak i Nagie slonce doczekaly sie licznych wydan kieszonkowych. Tak wiec przez dwadziescia piec lat czytelnicy nie stracili z nimi kontaktu i mam nadzieje, ze przyniosly im one wiele radosci. Mnostwo osob pisalo do mnie domagajac sie trzeciej powiesci o robotach. Na zjazdach pytano mnie o nia wprost. Nigdy jeszcze tak usilnie nie naklaniano mnie do napisania czegokolwiek (moze z wyjatkiem czwartej powiesci z cyklu "Fundacja"). Jesli ktos pytal mnie, czy zamierzam napisac trzecia powiesc o robotach, nieodmiennie odpowiadalem: "Tak, kiedys zabiore sie za nia, wiec modlcie sie, zebym zyl jak najdluzej". Ja rowniez - nie wiem dlaczego - czulem, ze powinienem napisac te powiesc, ale lata mijaly, a we mnie rosla pewnosc, ze nie potrafie tego dokonac, i umacnialem sie w smutnym przeswiadczeniu, ze trzecia powiesc nigdy sie nie narodzi. A jednak w marcu 1983 roku przedstawilem wydawnictwu Doubleday "dlugo oczekiwana" trzecia powiesc z cyklu "Roboty". Nosi ona tytul Roboty z planety switu i nie ma nic wspolnego z nieszczesna proba z 1958 roku*. Isaac Asimov Nowy Jork 1. BALEY Elijah Baley, znalazlszy sie w cieniu drzewa, mruknal do siebie:-Wiedzialem. Poce sie. Wyprostowal sie, otarl czolo grzbietem dloni i popatrzyl z obrzydzeniem na wilgotna reke. -Nienawidze sie pocic - powiedzial do siebie, jakby ustalal nowe prawo natury. I znow poczul zal do wszechswiata za stworzenie czegos tak niezbednego, a przy tym tak nieprzyjemnego. Nigdy (chyba ze sam tego chcesz) nie pocisz sie w Miescie, gdzie temperatura i wilgotnosc sa dokladnie kontrolowane i gdzie cialo nie znajduje sie w sytuacji, kiedy cieplo, ktore wytwarza, przewyzsza to, ktore wydziela. Oto cywilizacja. Spojrzal na pole, na gromade mezczyzn i kobiet bedacych w pewnym sensie jego podwladnymi. Wiekszosc stanowila mlodziez przed dwudziestka, ale zauwazyl takze kilka osob tak jak i on w srednim wieku. Nieudolnie machali motykami, a takze wykonywali wiele innych prac zazwyczaj nalezacych do obowiazkow robotow, ktorym - choc zrobilyby to znacznie sprawniej - kazano stac z boku i patrzec na uparcie mozolacych sie ludzi. Po niebie plynely chmury i slonce na moment schowalo sie za jedna z nich. Baley niepewnie spojrzal w gore. To oznaczalo, ze promieniowanie sloneczne - a wiec i proces pocenia sie - oslabnie. Jednak moglo takze zapowiadac deszcz. Na tym polegal problem z Zewnetrzem. Nieustajaca hustawka nieprzyjemnych alternatyw. Zawsze zdumiewalo Baleya, ze taki niewielki oblok moze calkowicie zaslonic slonce, zacieniajac ziemie az po horyzont, choc reszta nieba pozostaje bezchmurna. Stal pod baldachimem lisci, ktory tworzylo cos w rodzaju prymitywnej sciany i sufitu, wspartej na filarze pokrytym przyjemna w dotyku kora, i znow patrzyl na gromade ludzi, uwaznie przygladajac sie kazdemu z osobna. Przychodzili tu raz na tydzien, niezaleznie od pogody. Zyskiwali tez nowych zwolennikow. Poczatkowa, mala grupka uparciuchow stala sie teraz zdecydowanie liczniejsza. Wladze Miasta, jesli nawet nie popieraly tego przedsiewziecia, byly laskawe nie stawiac przeszkod. Na horyzoncie po prawej rece Baleya - na wschodzie, jak wynikalo z polozenia popoludniowego slonca - widzial wysokie, sterczace kopuly Miasta, zamykajace wszystko, dla czego warto zyc. Zobaczyl tez mala, poruszajaca sie plamke, ktora byla za daleko, zeby ja rozpoznac. Po sposobie, w jaki punkcik sie przemieszczal, oraz po innych mniej wyraznych oznakach Baley stwierdzil, ze to robot - co nie bylo niczym niezwyklym. Powierzchnia ziemi poza Miastami byla domena robotow, a nie ludzi - oprocz nielicznych, takich jak Baley, ktorzy marzyli o gwiazdach. Mimowolnie wrocil spojrzeniem do machajacych motykami marzycieli. Wszystkich znal i mogl nazwac po imieniu. Pracowali, uczac sie jak znosic Zewnetrze i... Zmarszczyl brwi i mruknal cicho: -A gdzie Bentley? Odpowiedzial mu mlody glos, pelen radosci zycia. -Tu jestem, tato. Baley obrocil sie blyskawicznie. -Nie rob tego, Ben. -Czego? -Nie skradaj sie do mnie. Mam dosc klopotow z zachowaniem rownowagi tutaj, w Zewnetrzu, nie musisz jeszcze mnie straszyc. -Wcale nie chcialem cie przestraszyc. Trudno robic halas idac po trawie. Nic nie mozna na to poradzic... Czy nie uwazasz, ze powinienes juz wracac, tato? Jestes tu juz od dwoch godzin i mysle, ze masz dosc. -Dlaczego? Poniewaz mam czterdziesci piec lat, a ty jestes dziewietnastoletnim smarkaczem? Uwazasz, ze musisz opiekowac sie swoim zgrzybialym ojcem, tak? -No chyba tak. Za to jako wywiadowca spisales sie doskonale. Dotarles do sedna sprawy. Okragla twarz Bena rozjasnil szeroki usmiech. Patrzyl na ojca blyszczacymi oczami. Ma w sobie wiele z Jessie - pomyslal Baley - bardzo przypomina matke. Rysy chlopca rzeczywiscie zdradzaly tylko niewielkie podobienstwo do posepnej, owalnej twarzy ojca. Natomiast sposob myslenia przejal Ben od niego. A czasem, gdy sie zamyslil, marszczyl czolo w sposob swiadczacy niezbicie, czyim jest synem. -Czuje sie doskonale - rzekl Baley. -Oczywiscie, tato. Trzymasz sie najlepiej z nas wszystkich, zwazywszy... -Zwazywszy na co? -Na twoj wiek, rzecz jasna. I wcale nie zapominam, ze to byl twoj pomysl. Mimo to zobaczylem, ze schowales sie w cieniu, i pomyslalem, ze... no, moze staruszek ma dosc. -Ja ci dam staruszka - obruszyl sie Baley. Robot, ktorego zauwazyl opodal Miasta, byl juz dostatecznie blisko, zeby go dokladnie obejrzec, ale Baleya to nie interesowalo. Zwrocil sie natomiast do syna: -Trzeba od czasu do czasu schowac sie w cieniu, kiedy slonce grzeje zbyt mocno. Musimy nauczyc sie korzystac z zalet przebywania w Zewnetrzu, tak samo jak znosic zwiazane z tym niewygody. Zaraz zza tej chmury wyjrzy slonce. -Masz racje. No coz, moze wrocimy? -Zostane jeszcze. Raz na tydzien mam wolne popoludnie i spedzam je tutaj. To moj przywilej. Otrzymalem go razem z klasa C-7. -Nie chodzi o przywilej, tato. Chodzi o to, ze jestes przemeczony. -Mowie ci, ze czuje sie znakomicie. -Pewnie. A kiedy przyjdziemy do domu, od razu pojdziesz do lozka i bedziesz lezal w ciemnosci. -Zwykle antidotum na nadmiar slonca. -Mame to niepokoi. -No coz, niech troche sie pomartwi. To jej dobrze zrobi. Ponadto, co zlego w tym, ze troche tu posiedze? Najgorsze jest to, ze sie poce, jednak do tego po prostu musze sie przyzwyczaic. Nie mozna inaczej. Kiedy zaczalem, nie potrafilem odejsc nawet kilku metrow od Miasta, nie ogladajac sie za siebie - a wtedy tylko ty mi towarzyszyles. Teraz spojrz, ilu nas jest i jak daleko moge odejsc bez zadnych problemow. Potrafie tez wiecej zniesc. Wytrzymam jeszcze godzine. Z latwoscia. Mowie ci, Ben, twojej matce dobrze zrobiloby, gdyby tez tu przyszla. -Kto? Mama? Chyba zartujesz. -To wcale nie sa zarty. Kiedy nadejdzie czas odlotu, nie bede mogl leciec ze wzgledu na nia. -I bedziesz z tego zadowolony. Nie oszukuj sie, tato. To przeciez nie nastapi zaraz. A jesli nie jestes za stary dzis, na pewno bedziesz wowczas. Takie przedsiewziecie jest dla mlodych ludzi. -Wiesz co - warknal Baley, zaciskajac piesci. - Jestes taki sprytny, z tymi twoimi "mlodymi ludzmi". Czy byles juz na innej planecie? Czy ktorys z tych tam na polu opuscil kiedys Ziemie? A ja tak. Dwa lata temu. Nie mialem zadnej aklimatyzacji i przezylem. -Tak, tato, ale ta sluzbowa podroz trwala krotko, a ponadto miales bardzo dobra opieke. To nie to samo. -To samo - upieral sie Baley, w glebi serca wiedzac, ze nie ma racji. - A zreszta przygotowania do odlotu nie potrwaja tak dlugo. Jesli otrzymam zgode na przelot na Aurore, oderwiemy sie od Ziemi. -Zapomnij o tym. To nie bedzie takie latwe. -Musimy sprobowac. Rzad nie wypusci nas, jesli Aurora nie wyrazi zgody na nasz przylot. To najwiekszy i najpotezniejszy z kosmicznych swiatow, a jego opinia... -Liczy sie! Wiem. Dyskutowalismy na ten temat milion razy. Jednak nie potrzebujemy tam leciec, zeby je otrzymac. Sa takie rzeczy jak promieniowanie transmisyjne. Mozemy z nimi porozmawiac siedzac tutaj. Przypominalem ci juz o tym nieraz. -To nie to samo. Musimy miec bezposredni kontakt - ja tez mowilem ci to wielokrotnie. - Baley nie ustepowal. -W kazdym razie - powiedzial Ben - jeszcze nie jestesmy gotowi. -Nie jestesmy, poniewaz Ziemia nie chce nam dac statkow. Przestrzeniowcy udostepnia je razem z niezbedna pomoca techniczna. -Co za pewnosc! Dlaczego mieliby to zrobic. Od kiedy zaczeli zywic takie cieple uczucia do nas, krotko zyjacych Ziemian? Gdybym mogl z nimi porozmawiac... -Daj spokoj, tato. Po prostu chcesz poleciec na Aurore, zeby zobaczyc te kobiete. Baley zmarszczyl czolo i jego brwi nad glebokimi oczodolami nastroszyly sie groznie. -Kobiete? Jehoshaphat! Ben, o czym ty mowisz? -Eee, tato, tak miedzy nami - i ani slowa mamie - co naprawde zaszlo miedzy toba a ta Solarianka? Jestem juz duzy. Mozesz mi powiedziec. -Jaka kobieta? -Potrafisz patrzec mi w oczy i zaprzeczac znajomosci z Solarianka, ktora ogladala cala Ziemia? Gladia Delmarre, o niej mowie. -Nic nie zaszlo. Ten film to bzdura. Powtarzalem ci to tysiac razy. Ona wcale tak nie wygladala. Ja tak nie wygladalem. Wszystko zostalo wymyslone. Wiesz przeciez, ze wyprodukowali to wbrew mojej woli, poniewaz rzad uwazal, ze w ten sposob ukaze Przestrzeniowcom Ziemie w dobrym swietle. Postaraj sie nie sugerowac czegos innego twojej matce. -Nawet nie przyszloby mi to do glowy. Jednak ta Gladia udala sie na Aurore i ty tez chcesz tam poleciec. -Czy probujesz mi powiedziec, ze naprawde uwazasz, iz chce leciec na Aurore... Jehoshaphat! Jego syn uniosl brwi. -Co sie stalo? -Ten robot. To R. Geronimo. -Kto? -Robot-goniec z naszego wydzialu. Wyszedl z Miasta! Mam wolne i celowo zostawilem telefon w domu, bo nie chcialem, zeby zawracali mi glowe. Mam taki przywilej jako C-7, a jednak wyslali po mnie robota. -Skad wiesz, ze po ciebie, tato? -Droga dedukcji. Po pierwsze: nie ma tu nikogo innego, kto mialby cos wspolnego z policja; po drugie: on idzie prosto w nasza strone, a wiec wnioskuje, ze to mnie szuka. Powinienem schowac sie za drzewo i nie wychodzic. -To nie mur, tato. Robot moze je obejsc. -Panie Baley, mam dla pana wiadomosc. Czekaja na pana w Komendzie Glownej - rozleglo sie wolanie. Robot stanal, chwile czekal, po czym powtorzyl jeszcze raz: -Panie Baley, mam dla pana wiadomosc. Czekaja na pana w Komendzie Glownej. -Slysze i rozumiem - odparl zrezygnowany Baley. Taka odpowiedz byla konieczna, w przeciwnym razie robot powtarzalby swoje bez konca. Baley lekko zmarszczyl brwi, ogladajac poslanca. To byl nowy model, bardziej podobny do czlowieka niz starsze wersje. Z wielka pompa zostal uruchomiony zaledwie przed miesiacem. Rzad zawsze probowal wszystkiego, co mogloby zapewnic spoleczna akceptacje robotow. Ten mial szarawa powierzchnie z matowym polyskiem, troche elastyczna w dotyku, przypominajaca miekka skore. Wyraz jego twarzy, choc niezmienny, nie byl tak glupawy, jak u wiekszosci robotow. Jednak w rzeczywistosci poziomem rozwoju umyslowego - podobnie jak inne - niewiele odbiegal od kretyna. Baley wspomnial R. Daneela Olivawa, robota Przestrzeniowcow, towarzyszacego mu w trakcie wykonywania dwoch zadan - jednego na Ziemi, a drugiego na Solarii - ktorego widzial po raz ostatni, gdy Daneel konsultowal z nim sprawe lustrzanego odbicia. Wykazywal on tyle ludzkich cech, ze Baley traktowal go jak przyjaciela i tesknil za nim, nawet teraz. Gdyby wszystkie roboty byly takie... -Mam dzis wolny dzien, chlopcze - powiedzial Baley. - Nie musze isc do pracy. R. Geronimo milczal, tylko rece lekko mu drzaly. Baley wiedzial, iz oznacza to jakis konflikt w pozytonowych ukladach robota. Maszyna musiala sluchac ludzi, lecz czesto zdarzalo sie, ze dwie osoby zadaly wykonania wzajemnie sprzecznych polecen. Robot dokonal wyboru. Powiedzial: -Ma pan dzis wolny dzien. Czekaja na pana w Komendzie Glownej. -Jesli cie potrzebuja, tato... - rzekl niechetnie Ben. Baley wzruszyl ramionami. -Nie przesadzaj, synu. Gdyby naprawde mnie tak potrzebowali, przyslaliby zamkniety pojazd i jakiegos czlowieka na ochotnika, zamiast posylac piechota robota i irytowac mnie jego komunikatami. Ben potrzasnal glowa. -Przeciez nie wiedzieli, gdzie jestes i jak dlugo trzeba bedzie cie szukac. Sadze, ze dlatego nie wysylali czlowieka. -Tak? No coz, zobaczmy, jak wazne jest to polecenie. R. Geronimo, wracaj na komende i powiedz, ze bede w pracy o dziewiatej - zwrocil sie do robota. - Idz! To rozkaz! - dorzucil ostro. Robot wyraznie sie zawahal, po czym odszedl kawalek, zawrocil, zblizyl sie nieco do Baleya, a w koncu stanal jak wryty, trzesac sie calym cialem. Baley rozpoznal objawy i mruknal do Bena: -Chyba bede musial pojsc. Jehoshaphat! Robot nie radzil sobie z tym, co specjalisci okreslali mianem rownopotencjalnych sprzecznosci na drugim poziomie. Posluszenstwo bylo Drugim Prawem i R. Geronimo wlasnie otrzymal dwa niemal rownowazne, a zarazem przeciwstawne rozkazy. Powszechnie nazywano taka sytuacje roboblokiem albo - czesciej - roblokiem. Robot powoli zwrocil sie ku niemu. Pierwsze polecenie bylo wazniejsze, ale tylko troche, dlatego mowil niewyraznie. -Panie, powiedziano mi, ze mozesz tak odpowiedziec. W takim wypadku mialem przekazac... - Urwal i dodal ochryplym glosem: - Mialem przekazac, jesli bedziesz sam. Baley lekko poruszyl glowa i Ben nie czekal. Wiedzial, kiedy ojciec jest tata, a kiedy policjantem, odszedl wiec szybko na bok. Zirytowany Baley przez chwile zastanawial sie, czy nie wzmocnic swojego polecenia, poglebiajac w ten sposob blok, lecz to z pewnoscia spowodowaloby uszkodzenie wymagajace analizy pozytonowej i przeprogramowania. Koszt, mogacy rownac sie calorocznym zarobkom policjanta, zostalby potracony z pensji Baleya. -Cofam rozkaz - powiedzial. - Co miales przekazac? R. Geronimo natychmiast zaczal mowic wyraznie. -Kazano mi powiedziec, ze jest pan potrzebny w zwiazku z Aurora. Baley obrocil sie do Bena i zawolal: -Daj im jeszcze pol godziny, a potem powiedz, ze maja wracac. Musze isc. Ruszajac, rzekl z pretensja w glosie do robota: -Dlaczego nie kazali ci powiedziec tak od razu? I dlaczego nie mogli zaprogramowac cie tak, zebys wzial woz i oszczedzil mi spaceru? Dobrze wiedzial, dlaczego. Jakikolwiek wypadek, w ktory bylby wplatany robot, wywolalby fale nowych zamieszek skierowanych przeciwko tym maszynom. Przyspieszyl kroku. Od murow Miasta dzielily go dwa kilometry, a pozniej bedzie musial przedrzec sie do centrali w godzinie szczytu. Aurora? Czyzby jakis kolejny kryzys? Minelo pol godziny, zanim Baley dotarl do bramy miejskiej, przygotowany na to, co nastapi. Choc moze tym razem bedzie inaczej. Podszedl do plaszczyzny dzielacej Zewnetrze od Miasta - mur odgraniczajacy chaos od cywilizacji. Polozyl dlon na plytce kontaktowej i pojawil sie otwor. Jak zwykle, Baley nie czekal, az przejscie sie otworzy do konca, lecz przeslizgnal sie przez nie, gdy tylko bylo wystarczajaco szerokie. R. Geronimo poszedl w jego slady. Policyjny wartownik drgnal zaskoczony. Za kazdym razem, gdy ktos przychodzil z Zewnetrza, mial takie samo niedowierzanie w oczach, tak samo stawal na bacznosc, tak samo kladl dlon na kolbie blastera i tak samo marszczyl brwi. Baley spojrzal ostro i wartownik, prezac sie sluzbiscie, zasalutowal. Drzwi zniknely. Baley znalazl sie w Miescie. Sciany wokol zamknely sie, a Miasto stalo sie wszechswiatem. Znow byl zanurzony w bezkresnym, wiecznym szumie, odorze ludzi i maszyn, ktory niebawem zapadnie w podswiadomosc; w lagodnym, rozproszonym swietle, nie przypominajacym bezposredniego, zmiennego blasku w Zewnetrzu, z jego zielenia, brazem, blekitem i biela przerywanymi czerwienia lub zolcia. Tu nie bylo podmuchow wiatru, skwaru, chlodu ani zapowiedzi deszczu; zamiast tego byla cicha, nieustajaca obecnosc lagodnych pradow powietrza, utrzymujacych swiezosc. Temperature i wilgotnosc dobrano tak precyzyjnie do wymagan ludzkich organizmow, ze ich nie odczuwano. Baley mimowolnie odetchnal z ulga i poweselal, gdy stwierdzil, ze znow jest w domu, bezpieczny w znanym mu i znajacym go srodowisku. Zawsze tak bylo. Ponownie zaakceptowal Miasto jako lono, wracajac tu z ulga i zadowoleniem. Wiedzial, ze to lono zrodzilo ludzkosc. Dlaczego jednak tak chetnie pograzal sie w nim z powrotem? I czy zawsze tak bedzie? A jesli sie mu uda wyprowadzic niezliczone rzesze z Miasta i z Ziemi do gwiazd, czy naprawde sam nigdzie stad nie wyruszy? Czy zawsze tylko w Miescie bedzie sie czul jak w domu? Zacisnal zeby - roztrzasanie tego nie mialo sensu. -Czy przyjechales tu pojazdem, chlopcze? - zwrocil sie do robota. -Tak, panie. -Gdzie on teraz jest? -Nie wiem, panie. Baley zwrocil sie do wartownika. -Tego robota dostarczono tu dwie godziny temu. Co stalo sie z pojazdem, ktorym przyjechal? -Przed godzina zostal gdzies wezwany, sir. Niepotrzebnie pytal. Ci w samochodzie nie wiedzieli, jak dlugo robot bedzie go szukal, wiec nie czekali. Baley przez chwile mial ochote ich wezwac, ale poradziliby mu, zeby skorzystal z ruchomego chodnika; tak bedzie szybciej. Jedynym powodem jego wahania byla obecnosc R. Geronima. Nie chcial, aby towarzyszyl mu on na pasie szybkiego ruchu, ale nie mogl oczekiwac, ze robot przedrze sie do komendy przez wrogo nastawione tlumy. Nie mial wyboru. Niewatpliwie komisarz nie zamierzal niczego mu ulatwiac. Na pewno zloscilo go, ze nie moze wezwac Baleya przez telefon. -Tedy, chlopcze - rzekl Baley. Miasto zajmowalo piec tysiecy kilometrow kwadratowych i mialo przeszlo czterysta kilometrow ekspresstrady, plus setki kilometrow ruchomych chodnikow, sluzacych z gora dwudziestu milionom mieszkancow. Skomplikowana siec polaczen biegla na osmiu poziomach, przecinajac sie w setkach miejsc, co umozliwialo przesiadki w roznych kierunkach. Jako wywiadowca, Baley musial znac ja na pamiec. Mozna by go wywiezc z zawiazanymi oczami w najdalszy kat Miasta, zdjac opaske, a bezblednie odnalazlby droge powrotna. Tak wiec i teraz dobrze wiedzial, jak dostac sie do centrali. Mial do wyboru osiem roznych tras, lecz przez chwile zastanawial sie, ktora z nich bedzie o tej porze najmniej zatloczona. Tylko przez chwile. -Chodz ze mna, chlopcze - rzekl. Robot poslusznie ruszyl za nim. Skoczyli na pobliski pas transportowy i Baley przytrzymal sie jednego z pionowych pretow: bialego, cieplego, o powierzchni umozliwiajacej dobry chwyt. Nie chcial siadac; nie zostana tu dlugo. Robot zaczekal na przyzwalajacy gest Baleya, zanim zlapal sie tego samego preta. Rownie dobrze mogl tego nie robic - bez trudu utrzymywal rownowage - ale Baley nie zamierzal ryzykowac. Odpowiadal za robota i musialby zaplacic Miastu, gdyby R. Geronimo ulegl uszkodzeniu. Na pasie jechalo juz kilka osob i wszyscy z zaciekawieniem patrzyli na robota. Baley przechwycil te spojrzenia, a poniewaz jego wyglad budzil respekt, gapie szybko poodwracali glowy. Dal znak reka i zeskoczyl z pasa. Wlasnie dotarli do punktu przesiadkowego, a poniewaz poruszali sie z taka sama szybkoscia jak sasiedni pas, wiec nie musieli zwalniac. Baley przeszedl na drugi i poczul ped powietrza - teraz juz nie oslaniala ich plastikowa kabina. Podniosl jedno ramie na wysokosc oczu, zeby zlagodzic napor powietrza. Zjechal w dol, do przeciecia z ekspresstrada, a potem zaczal wjezdzac w gore pasem biegnacym rownolegle do niej. Uslyszal mlody glos wolajacy "robot!" i dobrze wiedzial, co zaraz nastapi. Grupka kilku chlopcow przebiegnie po pasie i popchniety robot ze szczekiem runie w dol. Potem zatrzymany nastolatek, jesli w ogole stanie przed sadem, bedzie twierdzil, ze robot wpadl na niego, ze stanowil zagrozenie dla podroznych - i z pewnoscia zostanie uniewinniony. Robot nie mogl ani sie obronic, ani zeznawac w sadzie. Baley zareagowal natychmiast, ustawiajac sie miedzy pierwszym nastolatkiem a robotem. Przeszedl na szybszy pas, podniosl reke wyzej - jakby oslaniajac sie przed silniejszym podmuchem wiatru - i nieznacznym ruchem lokcia zepchnal chlopca na sasiednie, wolniejsze pasmo, na co tamten zupelnie nie byl przygotowany. Krzyczac ze strachu, stracil rownowage i upadl. Pozostali przystaneli, szybko ocenili sytuacje i pospiesznie czmychneli. -Na autostrade, chlopcze. R. Geronimo zawahal sie. Robotom nie bylo wolno bez opieki jezdzic droga szybkiego ruchu, lecz otrzymal stanowczy rozkaz, wiec go wykonal. Czlowiek podazyl za nim i to uspokoilo maszyne. Baley przecisnal sie przez tlum podroznych, popychajac przed soba R. Geronima. Przeszedl na mniej zatloczony gorny poziom, zlapal sie preta i jedna noga mocno przydepnal stope robota, zniechecajac wszystkich gapiow groznym spojrzeniem. Po pietnastu kilometrach znalazl sie w poblizu komendy i wysiadl. R. Geronimo poszedl za nim. Byl nie uszkodzony, nawet nie drasniety. Baley zwrocil go i otrzymal pokwitowanie. Dokladnie sprawdzil date, czas i numer seryjny robota, po czym schowal kwit do portfela. Zanim skonczy sie ten dzien, sprawdzi i upewni sie, ze zwrot zostal zarejestrowany przez komputer. Teraz szedl na spotkanie z komisarzem. Znal go dobrze. Wiedzial, ze gdyby spotkalo go jakiekolwiek niepowodzenie, bedzie ono powodem degradacji. Okropny facet. Traktowal dotychczasowe sukcesy Baleya jako osobista zniewage. Komisarzem byl Wilson Roth. Objal to stanowisko dwa i pol roku temu. Zajal miejsce Juliusa Enderby'ego, ktory podal sie do dymisji, kiedy oslablo wzburzenie wywolane morderstwem Przestrzeniowca. Baley nigdy nie pogodzil sie z ta zmiana. Julius, mimo wszystkich swoich wad, byl zarowno przyjacielem, jak i zwierzchnikiem; Roth byl tylko zwierzchnikiem. Nawet nie wychowal sie w Miescie. Nie w tym Miescie. Sciagnieto go tutaj. Roth nie byl ani zbyt wysoki, ani zbyt gruby. Uwage jedynie zwracala jego wielka glowa, osadzona na wysunietym do przodu karku. To nadawalo mu ciezkawy wyglad. Oczy mial na pol przysloniete opadajacymi powiekami. Wygladal na wiecznie zaspanego, ale wszystko zauwazal. Baley przekonal sie o tym, gdy tylko tamten objal stanowisko. Wiedzial, ze Roth go nie lubi i sam zywil podobne uczucia do niego. Komisarz nie wygladal na rozzloszczonego - nigdy nie sprawial takiego wrazenia - lecz w glosie slychac bylo niezadowolenie. -Baley, dlaczego tak trudno cie znalezc? - zapytal. -Poniewaz dzis mam wolne popoludnie, komisarzu - odparl spokojnie wywiadowca. -Tak, ten przywilej C-7. Slyszales cos o biperze, prawda? O takim czyms, co odbiera wiadomosci? Mozesz zostac wezwany, nawet w wolnym czasie. -Wiem o tym bardzo dobrze, komisarzu, ale teraz zadne przepisy nie nakazuja noszenia bipera. Mozna nas wezwac bez niego. -Na obszarze Miasta tak, ale ty przebywales w Zewnetrzu - a moze sie myle? -Nie myli sie pan, komisarzu. Wyszedlem z Miasta. Przepisy nie nakazuja, abym w takim wypadku nosil biper. -Zaslaniasz sie litera prawa, tak? -Tak, komisarzu - odparl chlodno Baley. Roth wstal, rozejrzal sie wokol nieco groznie, po czym usiadl na biurku. Zainstalowane przez Enderby'ego okno dawno zostalo zamurowane i zamalowane. W zamknietym pomieszczeniu komisarz wydawal sie wyzszy. Nie podnoszac glosu powiedzial: -Mysle, Baley, ze liczysz na wdziecznosc Ziemi. -Mam zamiar wykonywac moja prace, komisarzu, najlepiej jak umiem i zgodnie z przepisami. -A kiedy naginasz przepisy, spodziewasz sie poblazliwosci. Baley nic na to nie odpowiedzial, komisarz zas ciagnal dalej: -Uznano, ze dobrze poradziles sobie ze sprawa morderstwa Sartona przed trzema laty. -Dzieki, komisarzu - odparl Baley. - Sadze, ze to doprowadzilo do demontazu Kosmopola. -Tak, przy aplauzie Ziemian. Uznano rowniez, iz dobrze sie spisales dwa lata temu na Solarii. Pragne cie zapewnic, ze wiem, iz rezultatem byla zmiana warunkow traktatu ze swiatami Przestrzeniowcow na znacznie korzystniejsze dla Ziemi. -Mysle, ze to jest w aktach, sir. -Zostales uznany za bohatera. -Nigdy tego nie twierdzilem. -Byles dwukrotnie awansowany, po kazdej z tych spraw. Powstal nawet film oparty na wydarzeniach, ktore mialy miejsce na Solarii. -Zrobiony bez mojej zgody i wbrew mojej woli, komisarzu. -Lecz przedstawia cie jako bohatera. Baley wzruszyl ramionami. Komisarz bezskutecznie czekal kilka sekund na reakcje, po czym ciagnal dalej: -Od tamtej pory minely prawie dwa lata i nie dokonales niczego waznego. -Rozumiem, ze Ziemie moze interesowac, co dla niej ostatnio zrobilem. -Wlasnie. I zapewne zapyta o to. Wiadomo, ze jestes przywodca nowego ruchu skupiajacego tych, ktorzy probuja przebywac w Zewnetrzu, grzebia w ziemi i udaja roboty. -To dozwolone. -Nie wszystko, co dozwolone, jest mile widziane. Mysle, ze wielu ludzi uwaza cie za dziwaka, a nie bohatera. -Moze to sie zgadza z moja wlasna opinia o sobie - rzekl Baley. -Publicznosc jest znana z notorycznie krotkiej pamieci. W twoim wypadku bohater moze szybko zostac uznany za dziwaka, wiec jesli popelnisz blad, bedziesz mial powazne klopoty. Reputacja, na jaka liczysz... -Z calym szacunkiem, komisarzu, na nic nie licze. -Reputacja, na jaka zdaniem Wydzialu Policji liczysz, nie pomoze ci i ja takze nie bede w stanie pomoc. Przez chwile na kamiennej twarzy Baleya pojawil sie cien usmiechu. -Nie chcialbym, aby ryzykowal pan swoje stanowisko, podejmujac jakas rozpaczliwa probe ratowania mnie. Komisarz wzruszyl ramionami i usmiechnal sie rownie przelotnie. -Nie musisz sie o to martwic. -Dlaczego wiec mowi mi pan o tym? -To jest ostrzezenie. Nie probuje cie zniszczyc, zrozum. Daje jedynie przestroge na przyszlosc. Bedziesz zamieszany w niezwykle delikatne sprawy i z latwoscia mozesz popelnic blad, a ja uprzedzam, ze nie wolno go popelnic. Przy tych slowach na twarzy komisarza pojawil sie szeroki usmiech. Baley obrzucil go powaznym spojrzeniem. -Czy moze mi pan wyjawic, co to za delikatna sprawa? -Nie wiem. -Czy chodzi o Aurore? -R. Geronimo dostal instrukcje, zeby tak powiedziec w razie potrzeby, ale ja nic o tym nie wiem. -A wiec dlaczego pan twierdzi, ze to bardzo delikatna sprawa? -Daj spokoj, Baley, ty jestes specem od zagadek. Jak myslisz, co sprowadza czlonka Departamentu Sprawiedliwosci do Miasta, skoro mogli sciagnac cie do Waszyngtonu, tak jak dwa lata temu w sprawie incydentu na Solarii? I co sprawia, ze przedstawiciel ten marszczy brwi, denerwuje sie i niecierpliwi, kiedy nie mozna cie znalezc? Twoja decyzja, zeby nie byc osiagalnym, byla pomylka, za ktora ja nie ponosze zadnej odpowiedzialnosci. Moze nie byl to fatalny blad, ale sadze, ze kiepsko zaczales. -A pan jeszcze mnie teraz zatrzymuje - powiedzial Baley, marszczac brwi. -Niezupelnie. Gosc z Departamentu wlasnie sie odswieza Wiesz, co to za eleganciki. Dolaczy do nas, kiedy skonczy. Wiadomosc o twoim przybyciu zostala przekazana, wiec czekaj, tak samo jak ja. I Baley czekal. Od dawna wiedzial, ze film zrobiony wbrew jego woli, chociaz pomogl Ziemi, pogorszyl jego stosunki w komendzie. Stworzono mu trojwymiarowy portret, ktory wyroznial go z dwuwymiarowej szarzyzny organizacji i czynil celem atakow. Otrzymal awans i przywileje, ale to takze zwiekszylo wrogie nastawienie komendy. A im wyzej awansuje, tym bardziej potlucze sie, jesli spadnie. Jezeli popelni blad... Przedstawiciel Departamentu wszedl, obojetnie rozejrzal sie wokol, zblizyl sie do biurka Rotha i usiadl. Zachowywal sie jak przystalo urzednikowi wysokiej rangi. Roth spokojnie zajal sasiedni fotel. Baley w dalszym ciagu stal i usilowal nie okazywac zdziwienia. Roth mogl go ostrzec, ale nie zrobil tego. Specjalnie tak dobieral slowa, zeby niczego nie zdradzic. Przedstawiciel okazal sie kobieta. Nie bylo zadnego powodu, ktory by to wykluczal. Kazdy urzednik moze byc kobieta, nawet sekretarz generalny. Kobiety sluzyly takze w policji, jedna nawet w stopniu kapitana. Lecz Baley nie spodziewal sie, ze wlasnie teraz ja spotka. Historia znala wypadki, kiedy kobiety zajmowaly wiele stanowisk w administracji. Wiedzial o tym; dobrze znal historie. Jednak obecnie byly inne czasy. Kobieta siedziala sztywno wyprostowana w fotelu. Jej mundur niewiele roznil sie od meskiego, tak samo jak fryzura. Plec zdradzaly jedynie piersi, ktorych wypuklosci nie starala sie ukryc. Miala okolo czterdziestu lat, regularne i wyraziste rysy twarzy. Byla atrakcyjna kobieta w srednim wieku, dosc wysoka brunetka, jeszcze bez sladow siwizny. -Pan jest wywiadowca Elijahem Baleyem, klasa C-7. To bylo stwierdzenie, a nie pytanie. -Tak, prosze pani - odpowiedzial mimo to Baley. -Ja jestem podsekretarzem i nazywam sie Lavinia Demachek. Wcale nie wyglada pan tak jak na filmie, ktory o panu nakrecono. Czesto mu to mowiono. -Nie mogli zrobic wiernego portretu, poniewaz nie zyskalby wielu widzow, prosze pani - rzekl sucho Baley. -Nie jestem pewna. Wyglada pan lepiej niz ten aktor o twarzy dziecka, ktorego zaangazowali. Baley zawahal sie sekunde, lecz postanowil zaryzykowac, a moze po prostu nie mogl sie oprzec pokusie. Powiedzial z pewnoscia siebie: -Ma pani dobry gust. Rozesmiala sie i Baley odetchnal. -Ale dlaczego kazal mi pan na siebie czekac? -Nie poinformowano mnie o pani przybyciu, a wlasnie mialem wolne popoludnie. -Ktore spedzal pan w Zewnetrzu, jak slyszalam. -Istotnie. -Powiedzialabym, ze jest pan jednym z tych czubkow, gdybym nie miala tak dobrego gustu. A wiec zamiast tego zapytam, czy jest pan jednym z tych entuzjastow. -Tak, prosze pani. -Spodziewa sie pan wyemigrowac pewnego dnia i znalezc nowe swiaty wsrod pustki Galaktyki? -Raczej nie. Moge juz byc za stary, ale... -Ile pan ma lat? -Czterdziesci piec. -No, wyglada pan na tyle. Tak sie sklada, ze ja mam tez czterdziesci piec lat. -Nie wyglada pani na tyle. -Na wiecej czy na mniej? Znow sie rozesmiala, a potem dodala: -Jednak nie bawmy sie w slowne gierki. Czy uwaza pan, ze jestem za stara na pionierke? -Nikt z nas nie moze byc pionierem bez treningu w Zewnetrzu. Szkolenie najlepiej odbyc za mlodu. Mam nadzieje, ze moj syn pewnego dnia stanie na innej planecie. -Naprawde? Chyba pan wie, ze Galaktyka nalezy do Swiatow Zaziemskich. -Jest ich tylko piecdziesiat, prosze pani. W Galaktyce sa miliony planet nadajacych sie do zasiedlenia - albo do przysposobienia - nie zamieszkanych przez inteligentne formy zycia. -Tak, ale zaden statek nie moze opuscic Ziemi bez zgody Przestrzeniowcow. -Moze ja otrzymamy. -Nie podzielam panskiego optymizmu, panie Baley. -Rozmawialem z Przestrzeniowcami, ktorzy... -Wiem o tym - powiedziala Demachek. - Moim zwierzchnikiem jest Albert Minnim, ktory dwa lata temu wyslal pana na Solarie. Pozwolila sobie na lekki usmieszek. -O ile pamietam, aktor, ktory gral jego role w tym programie, byl do niego bardzo podobny. Pamietam takze, ze szef nie byl tym zachwycony. Baley zmienil temat. -Prosilem podsekretarza Minnima... -Zostal awansowany, jak panu wiadomo. Baley doskonale rozumial znaczenie klasy zaszeregowania. -Jaki teraz ma tytul? -Wicesekretarza. -Dziekuje. Prosilem wicesekretarza Minnima o pozwolenie na przelot na Aurore, zeby zalatwic te sprawe. -Kiedy? -Niedlugo po powrocie z Solarii. Od tej pory dwukrotnie ponawialem prosbe. -Jednak nie otrzymal pan upragnionej odpowiedzi? -Nie, prosze pani. -I jest pan zdziwiony? -Jestem rozczarowany. -Niepotrzebnie. - Lekko odchylila sie w fotelu. - Nasze stosunki ze Swiatami Zaziemskimi sa bardzo delikatne. Z pewnoscia sadzi pan, ze dwie rozwiazane sprawy zlagodzily napiecie - i tak jest. Ten okropny program o panu rowniez bardzo pomogl. Jednak ta poprawa to zaledwie tak mala czesc - tu zblizyla palec wskazujacy do kciuka - tak wielkiej calosci. - Przy ostatnich slowach szeroko rozlozyla ramiona. - W tych okolicznosciach - ciagnela - nie moglismy ryzykowac wyslania pana na Aurore, najwazniejszy Swiat Zaziemski, gdzie moglby pan zrobic cos, co wywolaloby miedzygwiezdne reperkusje. Baley popatrzyl jej w oczy. -Bylem na Solarii i nie narobilem zamieszania. Wprost przeciwnie... -Tak, wiem, lecz byl pan tam na zyczenie Przestrzeniowcow, a taki wyjazd dziela cale parseki od wizyty na nasze zadanie. Nie moze pan tego nie pojmowac. Baley milczal. Kobieta mruknela, ze to ja nie dziwi i powiedziala: -Od kiedy panskie prosby zostaly przedlozone wicesekretarzowi i - zupelnie slusznie - zignorowane, sytuacja zmienila sie na gorsze, zwlaszcza w ciagu ostatniego miesiaca. -Czy taki jest powod tego spotkania? -Czyzby zaczynal sie pan niecierpliwic, sir? - powiedziala z ironia. - Czy mam nie odbiegac od tematu? -Nie, prosze pani. -Dlaczego? Staje sie przeciez meczaca. A wiec przejde do dna sprawy i zapytam, czy zna pan doktora Hana Fastolfe'a. Baley odparl ostroznie: -Spotkalem go raz, trzy lata temu, w owczesnym Kosmopolu. -Polubil go pan, jak sadze. -Byl przyjacielski jak na Przestrzeniowca. Kobieta cicho prychnela. -Wyobrazam sobie. Czy zdaje pan sobie sprawe z tego, ze przez ostatnie dwa lata stal sie on wplywowym politykiem na Aurorze? -Slyszalem, ze zasiada w rzadzie, od... od mojego dawnego partnera. -Od R. Daneela Olivawa, panskiego przyjaciela - robota? -Od mojego bylego partnera. -Z czasow gdy rozwiazal pan ten drobny problem zwiazany z dwoma matematykami na pokladzie statku Przestrzeniowcow? -Tak, prosze pani - kiwnal glowa Baley. -Widzi pan, jestesmy dobrze poinformowani. Przez ostatnie dwa lata doktor Han Fastolfe wchodzil w sklad rzadu i byl wazna figura w cialach ustawodawczych Aurory, a nawet mowi sie o nim jako o przyszlym przewodniczacym. A przewodniczacy, jak pan wie, to u nich stanowisko zblizone do szefa rzadu. -Tak, prosze pani - powiedzial Baley, zastanawiajac sie, kiedy Demachek dojdzie do tej niezwykle delikatnej sprawy, o ktorej wspominal komisarz. Jednak ona sie nie spieszyla. -Fastolfe jest... umiarkowany - ciagnela dalej. - Tak o sobie mowi. Uwaza, ze sprawy na Aurorze, a takze na wszystkich Swiatach Zaziemskich, zaszly za daleko; pan zapewne jest zdania, iz rowniez zbyt daleko zaszly na Ziemi. Chcialby on troche ograniczyc zrobotyzowanie, przyspieszyc wymiane pokolen, zwiazac sie i zaprzyjaznic z Ziemia. Oczywiscie, zgadzamy sie z nim, ale po cichu. Gdybysmy zbyt demonstracyjnie okazywali nasze zainteresowanie, wyrzadzilibysmy mu niedzwiedzia przysluge. -Wierze, iz Fastolfe poparlby ziemskie osadnictwo na innych Planetach. -Ja tez tak uwazam. Jestem przekonana, ze mowil panu o tym. -Tak, prosze pani, kiedy go spotkalem. Demachek zlozyla dlonie i oparla brode na czubkach palcow. -Czy uwaza pan, ze on reprezentuje opinie publiczna Swiatow Zaziemskich? -Tego nie wiem. -Obawiam sie, ze nie. Ci, ktorzy sa z nim, to zwolennicy, a za przeciwnikow ma zawzietych fanatykow. Tylko zrecznosc i polityczna i urok osobisty zapewniaja mu wladze. Najwieksza slaboscia Fastolfe'a jest oczywiscie sympatia okazywana Ziemi, Ustawicznie wykorzystuja to przeciw niemu, zrazajac tych, ktorzy pod innymi wzgledami podzielaja jego poglady. Jezeli zostanie pan wyslany na Aurore, kazdy popelniony tam blad wzmocni nastroje antyziemskie i oslabi pozycje Fastolfe'a - byc moze ostatecznie. Ziemia po prostu nie moze podjac takiego ryzyka. -Rozumiem - mruknal Baley. -Lecz Fastolfe chce je podjac. To on spowodowal, ze wyslano pana na Solarie, kiedy dopiero dochodzil do wladzy i byl narazony na ataki. Jednak wtedy mogl utracic tylko swoje stanowisko, natomiast teraz musimy troszczyc sie o los ponad osmiu miliardow Ziemian. To sprawia, ze obecna sytuacja jest niezwykle delikatna. Urwala i Baley w koncu byl zmuszony zadac pytanie: -O jakiej sytuacji pani mowi? -Wyglada na to - odparla Demachek - ze Fastolfe zostal zamieszany w powazny i bezprecedensowy skandal. Jesli bedzie niezreczny, grozi mu smierc polityczna w ciagu kilku tygodni. Przy nadludzkiej zrecznosci moze przetrwa pare miesiecy. Jednak wczesniej czy pozniej zostanie zniszczony jako sila polityczna na Aurorze. A to, pan rozumie, byloby prawdziwa katastrofa dla Ziemi. -Czy wolno zapytac, o co jest oskarzany? Korupcja? Zdrada? -Nic podobnego. Jego osobiste zalety sa niepodwazalne, nawet przez wrogow. -A zatem zbrodnia z namietnosci? Morderstwo? -Niezupelnie morderstwo. -Nie rozumiem. -Na Aurorze zyja ludzie, panie Baley. A takze roboty - w wiekszosci podobne do naszych, przewaznie niewiele nowoczesniejsze. Jednak jest tam kilka humanoidalnych robotow, tak podobnych do ludzi, ze nie mozna ich odroznic. -Wiem o tym doskonale - skinal glowa. -Zakladam, ze zniszczenie humanoidalnego robota nie jest morderstwem w doslownym znaczeniu tego slowa. Baley nachylil sie ku niej gwaltownie i krzyknal: -Jehoshaphat, kobieto! Skoncz z tymi gierkami. Czy chcesz mi powiedziec, ze doktor Fastolfe zabil R. Daneela? Roth zerwal sie na rowne nogi i najwyrazniej zamierzal rzucic na Baleya, ale podsekretarz Demachek powstrzymala go machnieciem reki. Nie byla dotknieta slowami wywiadowcy. -W tych okolicznosciach wybaczam panu brak szacunku. Nie, R.- Daneel nie zostal zabity. On nie jest jedynym humanoidalnym robotem na Aurorze. Inny taki - robot, nie R. Daneel, zostal zamordowany - w pewnym sensie. Mowiac dokladnie, jego mozg zostal calkowicie zniszczony; wprowadzono go w trwaly i nieodwracalny roboblok. -I twierdza, ze zrobil to doktor Fastolfe? -Tak mowia jego wrogowie. Ekstremisci, ktorzy chca, aby Galaktyke zamieszkiwali tylko Przestrzeniowcy, a Ziemianie znikneli ze wszechswiata. Jesli zdolaja oni w nadchodzacych tygodniach doprowadzic do przyspieszonych wyborow, na pewno przejma calkowita kontrole nad rzadem, oczywiscie z katastrofalnym skutkiem. -Dlaczego ten roboblok ma takie znaczenie? Nie rozumiem. -Nie jestem pewna - odparla Demachek. - Nie twierdze, ze rozumiem polityke Aurory. Domyslam sie, ze humanoid byl w jakis sposob powiazany z planami ekstremistow i jego zniszczenie rozwscieczylo ich. -Bardzo trudno jest zrozumiec dzialania tych ludzi i tylko wprowadzilabym pana w blad, gdybym probowala je interpretowac. Baley z trudem sie opanowal pod jej spokojnym spojrzeniem. -Po co mnie wezwano? - spytal cicho. -Ze wzgledu na Fastolfe'a. Juz raz polecial pan w kosmos, zeby rozwiazac zagadke, i powiodlo sie panu. Fastolfe chce, aby udal sie pan na Aurore i odkryl, kto jest odpowiedzialny za roboblok. Uwaza, ze to jego jedyna szansa powstrzymania ekstremistow. Nie jestem robotykiem. Nic nie wiem o Aurorze... O Solarii tez nic pan nie wiedzial, a jednak odniosl sukces. Chodzi o to, Baley, ze my rownie goraco jak Fastolfe pragniemy odkryc, co naprawde zaszlo. Nie chcemy jego kleski, gdyz wowczas Ziemia stalaby sie obiektem atakow ekstremistycznie nastawionych Przestrzeniowcow, zacieklejszych niz kiedykolwiek Przedtem. Musimy temu zapobiec. -Nie moge wziac na siebie takiej odpowiedzialnosci. To zadanie graniczy z... -Z niemozliwoscia. Wiemy o tym, ale nie mamy wyboru, i Fastolfe nalega, a obecnie popiera go caly rzad Aurory. Gdyby i odmowil pan lub gdybysmy pana nie puscili, narazilibysmy sie na I wscieklosc Aurorian. Jesli poleci pan i odniesie sukces, bedziemy f ocaleni, a pan zostanie odpowiednio wynagrodzony. -A jesli polece i zawiode? -Zrobimy wszystko, zeby wina spadla na pana, a nie na Ziemie. -Innymi slowy, zeby nie posypaly sie urzednicze glowy. -Mozna to ujac tak: zostanie pan rzucony na pozarcie wilkom w nadziei, iz zostawia w spokoju Ziemie. Jeden czlowiek za nasza planete to niezly interes. -Wyglada na to, ze skoro na pewno poniose kleske, rownie dobrze moge nie leciec. -Dobrze pan wie, ze tak nie jest - powiedziala lagodnie Demachek. - Aurora poprosila o pana i nie moze pan odmowic. A czemu mialby pan odmawiac? Od dwoch lat staral sie pan o pozwolenie na lot i denerwowal, ze nie otrzymuje zgody. -Chcialem tam poleciec w pokoju, aby uzyskac pomoc w zasiedlaniu nowych swiatow, a nie... -Nadal moze sie pan starac o pomoc w urzeczywistnieniu tego marzenia, Baley. Zalozmy, ze sie panu powiedzie. Istnieje taka mozliwosc. Fastolfe bedzie bardzo zobowiazany i moze zrobic w tej sprawie znacznie wiecej niz kiedykolwiek. A i my takze bedziemy dostatecznie wdzieczni, zeby pomoc. Czy to nie jest warte ryzyka, nawet tak wielkiego? Choc szanse sukcesu sa male, jednak jezeli nie pojedzie pan, beda rowne zeru. Prosze o tym pomyslec, ale nie za dlugo. Baley zacisnal usta i w koncu, pojmujac, ze nie ma innego wyjscia, zapytal: -Ile mam czasu do... Demachek przerwala mu w pol slowa: -Chodzmy. Czy nie wyjasnilam, ze nie ma wyboru ani czasu? Odlatuje pan... - spojrzala na zegarek -...za niecale szesc godzin. Kosmoport znajdowal sie na wschodnich przedmiesciach Miasta, w niemal calkowicie opuszczonym sektorze, ktory byl juz na obszarze Zewnetrza. Wrazenie lagodzilo nieco to, ze kasy biletowe i poczekalnie znajdowaly sie jeszcze w Miescie, a do statku dojezdzalo sie przez doczepiony rekaw. Zwykle wszystkie odloty mialy miejsce w nocy, kiedy ciemnosci oslabialy efekt otwartej przestrzeni. W porcie nie dostrzegalo sie zbyt duzego ruchu, jak na liczebnosc ziemskiej populacji. Ziemianie bardzo rzadko opuszczali planete, wiec podroznymi byli przewaznie przedstawiciele biznesu, ktory reprezentowali Przestrzeniowcy i roboty. Elijah Baley, czekajac az statek bedzie gotowy na przyjecie pasazerow, juz tesknil za Ziemia. Bentley siedzial obok w ponurym milczeniu. W koncu powiedzial: -Wcale nie spodziewalem sie, ze mama zechce przyjsc. Baley kiwnal glowa. -Ja tez nie. Pamietam, jak zareagowala, kiedy lecialem na Solarie. Teraz bylo tak samo. -Zdolales ja uspokoic? -Robilem, co moglem. Uwaza, ze na pewno zgine w katastrofie albo Przestrzeniowcy zabija mnie na Aurorze. -Wrociles z Solarii. -Dlatego niechetnie puszcza mnie po raz drugi. Mysli, ze kusze los. Jednak jakos sobie poradzi. Teraz twoja kolej, Ben. Badz przy niej i cokolwiek bedziesz robil, nie wspominaj nigdy o zasiedlaniu nowej planety. Wlasnie to ja niepokoi. Czuje, ze pewnego dnia ja opuscisz i ze nigdy cie nie zobaczy. -To jest prawdopodobne - odparl Ben. -Byc moze ty potrafisz pogodzic sie z tym, ale ona nie, wiec nie dyskutujcie na ten temat podczas mojej nieobecnosci. Dobrze? -Zgoda. Sadze, ze ona jest troche zazdrosna o Gladie. Baley przeszyl go wzrokiem. -Czy ty... -Nie powiedzialem ani slowa. Jednak ona tez widziala ten film i wie, ze Gladia przebywa na Aurorze. -I co z tego? To duza planeta. Czy myslisz, ze Gladia Delmarre powita mnie w kosmoporcie? Jehoshaphat, Ben, czy twoja matka nie rozumie, ze ten kiczowaty film byl w dziewieciu dziesiatych fikcja? Ben z widocznym wysilkiem zmienil temat. -To takie zabawne - powiedzial - siedzisz tu bez zadnego bagazu. -I tak jest go za duzo. Mam na sobie ubranie, prawda! Zdejme ciuchy zaraz po wejsciu na poklad. Zabiora je, potraktuja chemikaliami i wystrzela w kosmos. Potem, kiedy juz mnie okadza, wyczyszcza i wypoleruja, na zewnatrz i od srodka, dadza nowe. Juz raz przez to przeszedlem. Znow zapadla cisza, ktora przerwal Ben: -Wiesz co, tato... - i urwal. Sprobowal ponownie: - Wiesz co, tato... - lecz i tym razem nie poszlo mu lepiej. Baley spojrzal na niego uwaznie. -Co chcesz powiedziec, Ben? -Tato, czuje sie okropnym dupkiem mowiac to, ale chyba musze. Nie reprezentujesz typu bohatera. Nawet ja nigdy cie z takiego nie uwazalem. Jestes porzadnym facetem i najlepszym ojcem na swiecie, ale nie bohaterem. Baley mruknal cos pod nosem. -A jednak - ciagnal Ben - jesli sie zastanowic, to ty wymazales Kosmopole z map; ty przeciagnales Aurore na nasza strone; to ty zaczales ten projekt osadnictwa na nowych planetach. Tato, zrobiles dla Ziemi wiecej niz caly rzad razem wziety. Dlaczego tak cie nie doceniaja? -Poniewaz nie jestem typem bohatera i dlatego, ze zaszkodzil mi ten glupi film. Przysporzyl mi wrogow w Wydziale Policji,, zdenerwowal matke i obdarzyl mnie reputacja, jakiej nie moge i sprostac. Biper na jego przegubie zamigotal i Baley wstal. -Musze juz isc, Ben. -Wiem. Jednak chcialem powiedziec, tato, ze ja cie podziwiam. A tym razem, kiedy wrocisz, uslyszysz to od wszystkich, nie tylko ode mnie. Baley poczul, ze sie rozkleja. Gwaltownie skinal glowa, polozyl synowi reke na ramieniu i wymamrotal: -Dzieki. Uwazaj na siebie i na mame, kiedy mnie nie bedzie. Odszedl i nawet nie odwrocil glowy. Powiedzial Benowi, ze leci na Aurore omowic projekt osadnictwa. Gdyby tak bylo, moglby wrocic z sukcesem. A tak... Powroce w nielasce - pomyslal. - Jezeli w ogole to mi sie uda. 2. DANEEL Baley juz po raz trzeci mial leciec kosmolotem, wiedzial wiec dobrze, czego ma oczekiwac. Przezyje uczucie odizolowania, poniewaz nikogo nie spotka, oprocz (ewentualnie) robota. Zostanie poddany temu calemu medycznemu okadzaniu i wyjalawianiu, przygotowujacemu go do spotkania z Przestrzeniowcami, ktorzy uwazali Ziemian za chodzace zbiorniki najrozmaitszych infekcji.Jednak teraz nie zrobi to na nim wrazenia. I na pewno nie odczuje tak bardzo opuszczenia Miasta. Jest przygotowany na otwarta przestrzen. Tym razem moze nawet poprosi, zeby pokazano mu kosmos - pomyslal odwaznie z uczuciem lekkiego sciskania w zoladku. - Czy wyglada on inaczej niz na zdjeciach nocnego nieba, zrobionych na obszarach Zewnetrza? Przypomnial sobie, jak pierwszy raz ujrzal kopule planetarium (rzecz jasna, stojacego bezpiecznie w granicach Miasta). Wiedzial wowczas, ze nie znajduje sie na otwartej przestrzeni, wiec nie odczuwal leku. Potem jeszcze dwukrotnie - nie, trzykrotnie - byl noca w Zewnetrzu, gdzie przygladal sie prawdziwym gwiazdom na prawdziwym niebosklonie. Robily mniejsze wrazenie niz kopula planetarium. Kiedy jednak powial chlodny wietrzyk swiadczacy 0 tym, ze znajduje sie poza Miastem, odczuwal niepokoj, choc widok byl mniej grozny niz za dnia, bowiem ciemnosc otaczala go grubym murem. Czy obraz, ktory ujrzy przez iluminator kosmolotu, bedzie podobny do tego, co widzial w planetarium czy tez do nocnego ziemskiego nieba? A moze zrobi calkiem inne wrazenie? Baley skoncentrowal sie na tych rozwazaniach, odsuwajac mysli o rozstaniu z Jessie, Benem i Miastem. W przyplywie odwagi odmowil jazdy samochodem i uparl sie, ze z poczekalni do kosmolotu przejdzie pieszo w towarzystwie robota, ktory po niego przybyl. W koncu to krotki odcinek drogi i do tego dobrze zadaszony. Rekaw byl tylko lekko wygiety i obejrzawszy sie za siebie, Baley dojrzal stojacego na drugim koncu Bena. Niedbale machnal mu reka, jakby wsiadal na ekspresstrade do Trenton, a Ben wyrzucil ramiona nad glowe, ukladajac palce obu rak w starozytny znak zwyciestwa. Zwyciestwa? Prozne nadzieje - pomyslal Baley i starajac sie odegnac ponure mysli, zaczal sie zastanawiac, jak by to bylo, gdyby razem z innymi pasazerami, takze zle znoszacymi otwarta przestrzen, mial odleciec w bialy dzien, kiedy metalowa powloka statku lsni w sloncu. Jak by przezywal to zamkniecie w malenkim blaszanym swiecie, ktory ma sie zaraz oderwac od Ziemi i zatracic w przestrzeni, a po pokonaniu bezkresu nicosci znalezc sie w innym... Staral sie poruszac miarowym krokiem, zachowujac kamienny wyraz twarzy. Jednak idacy obok robot zatrzymal go. -Zle sie pan czuje, sir? (Nie "panie", tylko "sir". To byl robot z Aurory.) -Nic mi nie jest, chlopcze - odparl szorstko Baley. - Ruszaj. Nie odrywal oczu od ziemi i nie podniosl ich, dopoki nie podeszli do pojazdu kosmicznego. Statek przyslali Aurorianie! Byl tego pewien. Obrysowany cieplym blaskiem lamp, wznosil swoj dlugi, smukly kadlub - potezniejszy od kosmolotow wytwarzanych na Solarii. Baley wszedl do srodka i porownanie znow wypadlo na korzysc Aurorian. Kabina, ktora mial zajmowac, byla wieksza niz dwa lata temu, bardziej luksusowa i wygodna. Dobrze wiedzial, czego oczekiwac, wiec bez wahania zdjal z siebie ubranie. (Podejrzewal, ze spala je w plomieniu plazmowym - Na pewno mu go nie oddadza, kiedy bedzie mial wrocic na Ziemie - o ile w ogole wroci. Poprzednio nie oddali.) Nie otrzyma zadnej odziezy, dopoki nie zostanie starannie wykapany, ostrzyzony, zbadany i zaszczepiony. Niemal wyczekiwal tych upokarzajacych zabiegow. Przynajmniej pozwola mu zapomniec o tym, co go czeka. Ledwie poczul przyspieszenie i nim zdazyl sobie z tego zdac sprawe, juz opuscili Ziemie i znalezli sie w kosmosie. Wlozywszy wreszcie nowy stroj, Baley bez entuzjazmu obejrzal sie w lustrze. Material byl gladki i blyszczacy, a przy kazdym poruszeniu mienil sie roznymi kolorami. Nogawki spodni opinaly kostki i wchodzily do butow, ktore same dopasowaly sie do stop. Bluza miala dlugie bufiaste rekawy, a do kolnierza byl przypiety kaptur, ktory mogl w razie potrzeby zakryc glowe. Dlonie oslanialy przezroczyste rekawiczki. Wiedzial, ze zostal tak ubrany nie dla jego wygody, lecz aby zmniejszyc niebezpieczenstwo grozace Przestrzeniowcom. Baley pomyslal, ze powinien odczuwac nieprzyjemne goraco i wilgoc. Jednak z wyrazna ulga stwierdzil, ze nawet sie nie poci. Zwrocil sie wiec do robota, ktory nadal mu towarzyszyl. -Chlopcze, czy te ciuchy maja regulowana temperature? -Istotnie, sir. To ubranie na kazda pogode, bardzo chetnie noszone. A takze niezwykle drogie. Niewielu na Aurorze moze sobie na nie pozwolic. -Tak? Jehoshaphat! Spojrzal na robota. Wygladal na prymitywny model i wlasciwie niewiele roznil sie od ziemskich, a mimo to przy formulowaniu zdan wykazywal subtelnosc, jakiej brakowalo maszynom Ziemian. Mogl na przyklad nieznacznie zmieniac wyraz twarzy. Usmiechnal sie lekko, gdy informowal, ze Baley otrzymal cos, na co niewielu Aurorian moglo sobie pozwolic. Material, z ktorego wykonano robota, przypominal metal, a jednak zachowywal sie jak tkanina, rozciagajaca sie przy kazdym ruchu i cieszaca oko kontrastowymi kolorami. Krotko mowiac, jesli nie przyjrzalo mu sie dokladnie i z bliska, robot, chociaz zdecydowanie niehumanoidalny, wydawal sie ubrany. Baley zapytal go: -Jak mam na ciebie mowic, chlopcze? -Jestem Giskard, sir. -R. Giskard? -Jesli pan chce, sir. -Czy na tym statku jest biblioteka? -Tak, sir. -Czy mozesz znalezc mi ksiazkofilmy o Aurorze? -Jakiego typu, sir? -O historii, naukach politycznych, geografii - czymkolwiek, co pomoze mi zrozumiec mieszkancow. -Tak, sir. -I projektor. -Tak, sir. Gdy robot wyszedl przez podwojne drzwi, Baley uswiadomil sobie, ze podczas podrozy na Solarie nawet nie przyszlo mu do glowy, aby wykorzystac czas na nauczenie sie czegos pozytecznego. W ciagu ostatnich dwoch lat zrobil wyrazne postepy. Pchnal drzwi, ktorymi przed chwila wyszedl robot, lecz nie ustapily. Zdziwilby sie, gdyby bylo inaczej. Obejrzal wiec pomieszczenie. Zauwazyl ekran projektora i sprobowal go wlaczyc. Nagle ryknela muzyka, a kiedy w koncu zdolal ja przyciszyc, sluchal z dezaprobata. Blaszana i niemelodyjna. Brzmiala tak, jakby instrumenty orkiestry byly dziwnie rozstrojone. Potknal innych przelacznikow i wreszcie ukazal sie obraz. Zobaczyl mecz pilki noznej, grany najwidoczniej w stanie niewazkosci. Pilka wedrowala po liniach prostych, a gracze - zbyt liczni po obu stronach - z pletwami na plecach, lokciach i ramionach szybowali w powietrzu. Niezwykly widok sprawil, ze Baleyowi zakrecilo sie w glowie. Kiedy pochylil sie, by wylaczyc projektor, uslyszal, ze drzwi sie otwieraja. Spodziewajac sie R. Giskarda, z poczatku zauwazyl tylko, ze to nie on. Dopiero po chwili pojal, ze widzi humanoidalna postac o szerokiej twarzy z wystajacymi koscmi policzkowymi i krotkich, plowych wlosach, ubrana w klasyczny garnitur. -Jehoshaphat! - powiedzial Baley zduszonym glosem. -Partnerze Elijahu - odezwal sie tamten podchodzac blizej z lekkim usmiechem na powaznej twarzy. -Daneel! - krzyknal Baley, obejmujac robota i przyciskajac go do piersi. - Daneel! Baley trzymal Daneela, jedyny znajomy obiekt na statku i jedyna nic laczaca z przeszloscia. Przywarl don ze wzruszeniem i ulga. Potem pomalu pozbieral mysli i zrozumial, ze nie trzyma Daneela, tylko R. Daneela - Robota Daneela Olivawa. Tulil go, a ten sciskal swego partnera lekko i pozwalal sie obejmowac. Sadzil, ze ta czynnosc sprawia przyjemnosc ludzkiej istocie, wiec ja znosil, gdyz pozytonowe zasoby mozgu nie pozwalaly mu sie odsunac i rozczarowac oraz zawstydzic czlowieka. Niepodwazalne Pierwsze Prawo Robotyki glosi: "Robot nie moze zranic zadnej ludzkiej istoty..." - a odrzucenie przyjacielskiego gestu zraniloby tego czlowieka. Powoli, starajac sie nie zdradzac zmieszania, Baley puscil robota. Na koniec jeszcze lekko scisnal jego ramiona. -Nie widzialem cie, Daneelu - powiedzial - od kiedy przyprowadziles na Ziemie ten statek z dwoma matematykami. Pamietasz? -Oczywiscie, partnerze Elijahu. Milo mi cie widziec. -Odczuwasz cos, prawda? - spytal Baley. -Nie umiem tego okreslic w kategoriach ludzkich doznan, partnerze Elijahu Jednak moge rzec, iz na twoj widok moje mysli biegna szybciej, a sila grawitacji zdaje sie w mniejszym stopniu oddzialywac na moje zmysly. Wyobrazam sobie, ze ten stan w przyblizeniu odpowiada wrazeniom, ktore okreslilbys mianem przyjemnosci. Baley kiwnal glowa. -Cokolwiek czujesz na moj widok, partnerze, jesli jest to lepsze od stanu, w jakim jestes, kiedy mnie nie widzisz, zupelnie mi odpowiada - nie wiem, czy nadazasz za tokiem mojego rozumowania. Skad sie tu wziales? -Giskard Reventlov zameldowal, ze zostales... - urwal Daneel. -Oczyszczony? - spytal ironicznie Baley. -Zdezynfekowany - rzekl Daneel. - Wtedy uznalem, ze czas sie pokazac. -Chyba nie obawiales sie infekcji? -Oczywiscie, ze nie, partnerze Elijahu, ale inni na statku nie chcieliby ze mna przestawac. Mieszkancy Aurory sa wyczuleni na ryzyko zarazenia, czasami w stopniu przekraczajacym rzeczywiste niebezpieczenstwo. -Rozumiem, ale nie pytalem, dlaczego jestes tu w tej chwili. Pytalem, dlaczego w ogole tu jestes? -Doktor Fastolfe, do ktorego naleze, polecil mi udac sie na ten statek z kilku waznych powodow. Uwazal, ze od poczatku tej niewatpliwie trudnej dla ciebie misji powinienes miec przy sobie cos znajomego. -To bardzo uprzejmie z jego strony. Jestem mu wdzieczny. R. Daneel sklonil sie nisko. -Doktor Fastolfe sadzil rowniez, ze to spotkanie zrobi na mnie - tu robot zawahal sie - odpowiednie wrazenie. -Sprawi przyjemnosc, Daneelu. -Jesli wolno mi uzyc tego okreslenia, tak. A trzeci - najwazniejszy powod - to... W tym momencie drzwi ponownie otworzyly sie i wszedl R. Giskard. Baley na jego widok poczul nagly przyplyw niezadowolenia. Mial przed soba niezaprzeczalnie maszyne, a jej obecnosc w jakis sposob podkreslala charakter Daneela (R. Daneela - nagle pomyslal Baley), mimo iz byl on znacznie doskonalsza wersja robota. Baley nie chcial takiego zwracania uwagi na robocia nature Daneela; nie podobalo mu sie zmieszanie, jakie odczuwal z tego powodu, ze nie potrafi traktowac swego partnera inaczej niz czlowieka, ktoremu trudno sie wyslowic. -Co jest, chlopcze? - rzucil zniecierpliwiony. -Sir, przynioslem filmoksiazki, ktore chcial pan obejrzec, i czytnik. -Dobrze, poloz je tu. Poloz. I mozesz wyjsc. Daneel zostanie ze mna. -Tak, sir. Oczy robota - lekko swiecace, zauwazyl Baley, w odroznieniu od oczu Daneela - przelotnie zatrzymaly sie na R. Daneelu, jakby w oczekiwaniu na polecenia od zwierzchnika, lecz ten rzekl spokojnie: -Uczynisz wlasciwie, przyjacielu Giskardzie, zostajac pod drzwiami na zewnatrz. -Tak zrobie, przyjacielu Daneelu - odrzekl robot. Wyszedl, a Baley zapytal z niechecia w glosie: -Dlaczego on musi stac pod moimi drzwiami? Czy jestem wiezniem? -Z zalem musze przyznac, ze tak - odparl R. Daneel. - Chodzi o to, iz podczas podrozy nie wolno ci rozmawiac z zaloga statku. Jednak powod obecnosci Giskarda jest inny i dlatego musze cie poprosic, partnerze Elijahu, zebys nie mowil "chlopcze" ani do Giskarda, ani do jakiegokolwiek innego robota. Baley zmarszczyl brwi. -Czy on nie lubi tego slowa? -Giskard nie ocenia zadnych czynow ludzkich istot. Po prostu "chlopiec" nie jest na Aurorze przyjeta forma zwracania sie do robota, a nalezy unikac zatargow z tubylcami, ktore moglyby wyniknac z demonstracyjnego podkreslania swojego pochodzenia takimi nieistotnymi zwrotami. -A wiec jak mam mowic? -Tak jak do mnie, uzywajac powszechnie przyjetego imienia. To w koncu tylko dzwiek, wskazujacy konkretna osobe, do ktorej mowisz. A dlaczego jeden dzwiek mialby byc lepszy od drugiego? To przeciez kwestia umowna. Ponadto na Aurorze przyjeto, ze robot to "on", a czasem "ona", a nie "ono". Co wiecej, na Aurorze nie ma zwyczaju uzywania litery R. - chyba ze przy specjalnych okazjach, kiedy nalezy podac cale imie robota - a nawet wtedy czesto sie ja pomija. -W takim razie, Daneelu (Baley powsciagnal nagla pokuse, by powiedziec "R. Daneelu"), w jaki sposob odroznic robota od czlowieka? -Roznica zazwyczaj jest wyraznie widoczna, partnerze Elijahu. Nie ma potrzeby jej podkreslac. Przynajmniej tak uwazaja Aurorianie, a poniewaz prosiles Giskarda o filmy o Aurorze, zakladam, ze chcesz poznac zycie na tej planecie, aby lepiej wykonac misje, jakiej sie podjales. -Misje, jaka mnie obarczono - tak. A jesli roznica miedzy czlowiekiem a robotem nie jest wyraznie widoczna, Daneelu? Tak jak w twoim wypadku? -To po co rozrozniac, chyba ze zmusza do tego sytuacja. Baley westchnal. Wiedzial, ze trudno mu bedzie przyzwyczaic sie do tego udawania, ze roboty nie istnieja. -A zatem, jesli Giskard nie jest moim straznikiem, to po co jest tutaj, za drzwiami? -Wypelnia polecenia doktora Fastolfe'a, partnerze Elijahu. Giskard ma cie chronic. -Chronic? Przed kim? Albo przed czym? -Doktor Fastolfe nie wyjawil szczegolow. Jednak sprawa Jandera Panella rozbudzila tyle ludzkich emocji... -Jandera Panella? -Robota, ktorego przydatnosc sie skonczyla. -Innymi slowy tego, ktorego zabito. -Zabito, partnerze Elijahu, to okreslenie zarezerwowane zazwyczaj dla ludzkich istot. -Przeciez na Aurorze unika sie rozrozniania robotow od ludzi, prawda? -Tak jest! Mimo to - o ile wiem - nigdy nie rozwazano faktu rozroznienia lub jego braku w tym szczegolnym wypadku zakonczenia funkcjonowania. Nie znam przepisow. Istotnie, byla to zwykla kwestia semantyki. Jednak Baley postanowil poznac sposob myslenia Aurorian. Inaczej daleko nie zajdzie. Powiedzial powoli: -Ludzka istota, ktora funkcjonuje, jest zywa. Jesli to zycie zostaje gwaltownie zakonczone w wyniku celowego dzialania innej ludzkiej istoty, mowimy o "morderstwie" lub "zabojstwie". "Morderstwo" jest nieco silniejszym slowem. Bedac niespodziewanie swiadkiem proby gwaltownego zakonczenia zycia jakiegos czlowieka, krzyczy sie: "Morduja!" Niepodobna, zeby ktos zawolal: "Zabijaja!" To slowo bardziej formalne, mniej emocjonalne. -Nie rozumiem, na czym polega roznica, partnerze Elijahu. Skoro slowa "morderstwo" i "zabojstwo" opisuja gwaltowne zakonczenie ludzkiego zycia, to musza byc zamiennikami. A zatem na czym polega roznica? -Jedno z tych dwoch slow, wykrzykniete, skuteczniej mrozi krew w zylach, Daneelu. -Dlaczego? -Mozna to tlumaczyc skojarzeniami myslowymi, wplywem uzywania przez lata w pewnych okolicznosciach tego wlasnie slowa. -Nie mam niczego takiego w programie - orzekl Daneel z dziwnym rozczarowaniem, wyczuwalnym w pozornie beznamietnym glosie. -Czy uwierzysz mi na slowo, Daneelu? Natychmiast, jakby wlasnie podano mu rozwiazanie zagadki, Daneel odparl: -Bez wahania. -A zatem mozemy uznac, ze funkcjonujacy robot jest zywy - stwierdzil Baley. - Wielu odmowiloby takiego rozszerzania tego pojecia, ale my sobie ulozymy definicje na wlasne potrzeby. Najlatwiej bedzie potraktowac funkcjonujacego robota jako zywa istote. Gdybym mial wymyslic jakies nowe pojecie lub staral sie unikac stosowania starego, bylaby to niepotrzebna komplikacja. Na przyklad ty, Daneelu, jestes zywy, prawda? -Ja funkcjonuje! - odparl powoli i z naciskiem robot. -Daj spokoj. Jesli zyje wiewiorka, robak, drzewo i zdzblo trawy, to dlaczego nie ty? Nigdy nie powiedzialbym ani nie pomyslalbym, ze ja zyje, a ty tylko funkcjonujesz. Poza tym przeciez przez jakis czas mam mieszkac na Aurorze, a tu, jak powiedziales, nie powinienem inaczej traktowac robotow. Tak wiec mowie ci, ze obaj jestesmy zywi, i masz mi uwierzyc na slowo. -Tak zrobie, partnerze Elijahu. -A jednak czy mozemy powiedziec, ze przerwanie robociego zycia w wyniku celowego dzialania ludzkiej istoty jest morderstwem? To budzi watpliwosci. Jesli rodzaj przestepstwa jest taki sam, kara rowniez powinna byc taka sama, ale czy to byloby sluszne? Jezeli kara za zabojstwo czlowieka jest smierc, czy naprawde powinno sie zabijac czlowieka, ktory zniszczyl robota? -Kara za morderstwo jest zmiana osobowosci, partnerze Elijahu, poprzedzona praniem mozgu. To wypaczona osobowosc odpowiada za popelniona zbrodnie, a nie cale cialo. -A jaka kara obowiazuje na Aurorze za gwaltowne przerwanie dzialania robota? -Nie wiem, partnerze Elijahu. Moge tylko powiedziec, ze taki incydent nigdy nie mial tam miejsca. -Podejrzewam, ze kara nie byloby pranie mozgu - rzekl Baley. - A co z robobojstwem? -Robobojstwem? - zdziwil sie Daneel. -To znaczy zabojstwem robota. -A jak utworzyc czasownik odrzeczownikowy, partnerze Elijahu? Skoro mowi sie "zabijac", nalezaloby powiedziec "robobijac". -Masz racje. Lepiej byloby rzec "mordowac". -Tylko ze o morderstwie mowimy, jesli ofiara jest czlowiek. Na przyklad nie morduje sie zwierzat. -Racja. A nawet czlowieka nie morduje sie przypadkowo, lecz z premedytacja. Szerszym pojeciem jest "zabijac". Stosuje sie je tak do przypadkowej smierci, jak i do rozmyslnego morderstwa, w odniesieniu do zwierzat oraz ludzi. Nawet drzewo moze zostac zabite przez grzyby, wiec czemu nie robot? -Ludzie, a takze inne zwierzeta i rosliny to zywe stworzenia - odparl Daneel. - Robot jest sztucznym produktem, tak samo jak ten czytnik. Produkt mozna zniszczyc, zepsuc, skasowac i tak dalej. Nie mozna go zabic. -Mimo to, Daneelu, bede mowil zabic. Jander Panell zostal zabity. -Jaki wplyw na przedmiot moze miec okreslenie, ktore go dotyczy? -"Roza, jakkolwiek ja zwac, pachnie rownie slodko". Nieprawdaz, Daneelu? Robot zamilkl, po czym odrzekl: -Nie jestem pewien, co ma do tego zapach roz, ale jesli ziemska roza jest tym popularnym kwiatem zwanym roza na Aurorze i jezeli przez zapach rozumiesz pewna ceche, ktora ludzkie istoty moga wykryc, wyczuc lub zmierzyc, to na pewno okreslenie rozy inna kombinacja dzwiekow wcale nie wplynie na jej zapach i inne wlasciwosci. -Racja. A mimo to zmiana nazwy powoduje u czlowieka zmiane percepcji. -Nie rozumiem dlaczego, partnerze Elijahu. -Poniewaz ludzie czesto nie kieruja sie logika, Daneelu. To nie jest cecha godna podziwu. Baley usadowil sie w fotelu i pograzyl w myslach. Dyskusja z Daneelem pozwolila mu przez chwile zapomniec o tym, ze znajduje sie w kosmosie, na statku coraz bardziej oddalajacym sie od Ukladu Slonecznego, by wykonac skok w nadprzestrzeni. Zapomnial, ze wkrotce znajdzie sie kilka milionow kilometrow od Ziemi, a potem kilka lat swietlnych od niej. Co wiecej, z rozmowy mozna bylo wyciagnac takze pozytywne wnioski. Niewatpliwie uwaga Daneela, ze Aurorianie odnosza sie do robotow tak samo jak do ludzi, miala go wprowadzic w blad. Mieszkancy Aurory mogli szlachetnie zapomniec o inicjalach "R", przestac zwracac sie do robotow "chlopcze" i zapomniec o rodzaju nijakim, ale opor Daneela przed okreslaniem tym samym slowem gwaltownego konca robota i czlowieka swiadczyl, ze byly to jedynie powierzchowne zmiany. Ten opor zostal przeciez zaprogramowany jako zachowanie sie maszyny. W glebi duszy wiec Aurorianie byli rownie mocno jak Ziemianie przekonani, ze roboty sa tylko maszynami nie dorownujacymi istotom ludzkim. To oznaczalo, iz poszukiwania jakiegos rozwiazania kryzysu nie beda utrudniane przynajmniej przez ten falszywy poglad Aurorian na spoleczenstwo. Baley zastanawial sie, czy powinien wypytac Giskarda, aby potwierdzic wyciagniete wnioski, lecz zdecydowal, ze to nic nie da. Prosty umysl Giskarda bedzie bezuzyteczny. Przez caly czas mowilby "Tak, sir" i "Nie, sir". Rownie dobrze mozna by sluchac nagrania. No coz, postanowil Baley, trzeba dalej probowac z Daneelem, ktory przynajmniej umie odpowiadac precyzyjnie. -Daneelu, zastanowmy sie nad sprawa Jandera Panella, ktora - jak zakladam na podstawie tego, co dotychczas od ciebie uslyszalem - jest pierwszym wypadkiem robobojstwa w historii Aurory. Odpowiedzialny za to czlowiek - zabojca - jest, jak rozumiem, nieznany. -Jezeli zalozymy - odparl Daneel - iz zrobil to jakis czlowiek, to nie znamy jego tozsamosci. Masz racje, partnerze Elijahu. -A co z motywem? Dlaczego Jander Panell zostal zabity? -Tego rowniez nie wiadomo. -Lecz byl to humanoidalny robot, taki jak ty, a nie, jak na przyklad, R. Gis... Chcialem powiedziec, jak Giskard. -I to prawda. Jander byl humanoidalnym robotem, tak jak ja. -Czy mozna zalozyc, ze nie zamierzano popelnic robobojstwa? -Nie rozumiem, partnerze Elijahu. Baley odparl niecierpliwie: -Czy moglo byc tak, ze sprawca chcial popelnic zabojstwo, nie robobojstwo, poniewaz uwazal Jandera za czlowieka? Daneel pokrecil glowa. -Humanoidalne roboty wygladem zewnetrznym bardzo przypominaja ludzi, partnerze Elijahu, az po wlosy i pory w skorze. Nasze glosy brzmia naturalnie, mozemy nawet spozywac pokarmy. Jednak wyraznie roznimy sie zachowaniem. Z czasem i w miare rozwoju techniki z pewnoscia to sie zmieni. Ziemianie, nie nawykli do humanoidalnych robotow, moga nie dostrzegac tych szczegolow, ale Aurorianie zauwazaja je bez trudu i zaden z nich nawet przez chwile nie wzialby Jandera czy mnie za ludzka istote. -Czy jakis Przestrzeniowiec spoza Aurory moglby popelnic ten blad? Daneel zastanowil sie. -Nie sadze. Moja opinia nie wynika z wlasnych obserwacji czy zaprogramowanych informacji. Wprowadzono mi dane, z ktorych wynika, ze na wszystkich Swiatach Zaziemskich roboty sa rownie dobrze znane jak na Aurorze - a czasem, jak na Solarii, jeszcze lepiej. Wnioskuje wiec, ze zaden Przestrzeniowiec nie wzialby robota za czlowieka. -Czy na innych Swiatach Zaziemskich znajduja sie humanoidalne roboty? -Nie, partnerze Elijahu, sa one tylko na Aurorze. -A zatem Przestrzeniowiec nie majacy nigdy bezposredniego kontaktu z humanoidalnym robotem moglby wziac go za istote ludzka. -Jest to nieprawdopodobne. Nawet humanoidalne roboty pod pewnymi wzgledami zachowuja sie jak roboty, tak ze bez trudu rozpozna je kazdy Przestrzeniowiec. -Sa takze Przestrzeniowcy mniej inteligentni, mniej doswiadczeni, mniej dojrzali, na przyklad dzieci, ktore moglyby nie zauwazyc roznicy. -Jest pewne, partnerze Elijahu, ze to... robobojstwo nie zostalo popelnione przez kogos nieinteligentnego, niedoswiadczonego czy mlodego. Zupelnie pewne. -Zaczynamy eliminowac podejrzanych. Dobrze. Jezeli kazdy Przestrzeniowiec zauwazylby roznice, to co z Ziemianami? Czy mozliwe, aby... -Partnerze Elijahu, bedziesz pierwszym Ziemianinem, ktory od poczatkow osadnictwa na Aurorze postawi stope na powierzchni tej planety. Wszyscy obecni mieszkancy urodzili sie tam lub - w nielicznych wypadkach - na innych Swiatach Zaziemskich. -Pierwszy Ziemianin - mruknal Baley. - Jestem zaszczycony. Czy rzeczywiscie nikt nie mogl sie przemknac na Aurore bez wiedzy jej mieszkancow? -Nie! - odparl stanowczo Daneel. -Twoje wiadomosci, Daneelu, moga byc niedokladne. -Nie! - powtorzyl robot nie zmieniajac tonu. -A zatem nalezy uznac, ze robobojstwo mialo byc robobojstwem i niczym wiecej. -Stwierdzono to na poczatku. -Aurorianie, ktorzy doszli do takiego wniosku, dysponowali wszechstronnymi informacjami. Ja slysze je teraz dopiero po raz pierwszy. -Moja uwaga, partnerze Elijahu, nie ma pejoratywnego znaczenia. Wiem, ze nie wolno umniejszac twoich zdolnosci. -Dziekuje, Daneelu. Jestem pewien, ze nie drwisz. Powiedziales przed chwila, iz robobojstwo nie zostalo popelnione przez kogos nieinteligentnego, niedoswiadczonego czy mlodego. Zastanowmy sie nad tym... Baley wiedzial, ze nie jest to najkrotsza droga do celu. Nie mial jednak innego wyjscia. Zwazywszy na swoj brak znajomosci obyczajow i sposobu myslenia mieszkancow Aurory, nie mogl uderzac na slepo i zbyt pospiesznie. Gdyby w ten sposob potraktowal inteligentna osobe, pewnie stracilaby ona cierpliwosc, odmowila informacji, a do tego jeszcze uznala go za idiote. Jednak Daneel bedzie mu chetnie towarzyszyl w poszukiwaniach. Takie zachowanie natychmiast zdradzalo, ze jest to robot, mimo humanoidalnego ksztaltu. Aurorianin stwierdzilby to juz na podstawie odpowiedzi na pierwsze pytanie. Daneel mial racje mowiac o latwosci rozpoznania robota. Baley po chwili podjal przerwany watek: -Mozna by wykluczyc dzieci, moze wiekszosc kobiet i wielu doroslych mezczyzn zakladajac, ze metoda robobojstwa wymagala znacznej sily - na przyklad, ze Jander mial roztrzaskana glowe albo wgnieciona piers. To, jak sadze, nie byloby latwe dla kogos, kto nie bylby niezwykle duzym i silnym czlowiekiem. Z tego, co na Ziemi powiedziala mu Demachek, Baley wiedzial, ze zbrodni nie popelniono w ten sposob, ale czy Demachek na pewno miala dobre informacje? -Tego nie zdolalaby zrobic zadna istota ludzka - rzekl Daneel. -Dlaczego? -Partnerze Elijahu, na pewno wiesz, ze szkielet robota jest metalowy i o wiele mocniejszy od ludzkiego. Nasze konczyny sa silniejsze, szybsze i dokladniej kontrolowane. Trzecie Prawo Robotyki glosi: "Robot musi chronic sam siebie". Napadniety przez czlowieka, obroni sie bez trudu. Nawet najsilniejszego czlowieka mozna obezwladnic. I niepodobna, zeby robot dal sie zaskoczyc. My zawsze wiemy o obecnosci istot ludzkich. Inaczej nie moglibysmy pelnic naszych funkcji. -Daj spokoj. Daneeiu. Trzecie Prawo glosi: "Robot musi chronic sam siebie, dopoki nie koliduje to z Pierwszym lub Drugim Prawem", Drugie Prawo zas mowi: "Robot musi sluchac danego mu rozkazu, chyba ze koliduje on z Pierwszym Prawem". Natomiast Pierwsze Prawo brzmi: "Robot nie moze zranic czlowieka ani przez zaniechanie dzialania dopuscic, aby czlowiek poniosl szkode". Czlowiek moze nakazac robotowi, zeby dokonal samozniszczenia - i robot uzyje wszystkich swoich sil, zeby rozbic sobie czaszke. A jesli czlowiek zaatakuje robota, ten nie moze sie bronic w obawie, ze zrobi mu krzywde, co byloby pogwalceniem Pierwszego Prawa. -Sadze, ze myslisz o ziemskich robotach - powiedzial Daneel. - Na Aurorze i na kazdym Swiecie Zaziemskim roboty ciesza sie wiekszym powazaniem niz na Ziemi, a ponadto sa bardziej skomplikowane, wszechstronne i cenne. U nas Trzecie Prawo jest wyraznie silniejsze od Drugiego. Polecenie samozniszczenia byloby kwestionowane i wykonane tylko z naprawde uzasadnionego powodu - wyraznego i powaznego zagrozenia A obrona przed atakiem nie pociagalaby naruszenia Pierwszego Prawa, gdyz roboty na Aurorze sa dostatecznie zreczne, zeby obezwladnic czlowieka nie czyniac mu krzywdy. -Zalozmy jednak, ze ktos stworzy sytuacje, w ktorej on, czlowiek, poniesie smierc, jesli robot nie dokona samozniszczenia?? -Robota na pewno nie zadowoliloby goloslowne stwierdzenie. Musialby zobaczyc przekonujacy dowod, ze istota ludzka poniesie smierc. -Czy czlowiek nie jest w stanie zaaranzowac sytuacji, w ktorej robotowi wyda sie, iz istota ludzka naprawde znajduje sie w wielkim niebezpieczenstwie? Czy wlasnie taka wymagana przemyslnosc jest powodem tego, ze wykluczasz nieinteligentnych, niedoswiadczonych i mlodych? -Nie, partnerze Elijahu, nie dlatego. -Czy w moim rozumowaniu popelnilem jakis blad? -Zadnego. -A zatem blad moze tkwic w zalozeniu, ze zostal uszkodzony. On nie doznal zadnych fizycznych obrazen. Zgadza sie? -Tak, partnerze Elijahu. A wiec Demachek miala dobre informacje - pomyslal Baley. -W takim razie, Daneelu, zostal uszkodzony mozg Jandera. Roboblok! Calkowity i nieodwracalny! -Roboblok? -Skrot od blokady robota, calkowite wstrzymanie pracy zwojow pozytonowych. -Na Aurorze nie uzywamy slowa "roboblok", partnerze Elijahu. -A jakiego? -Mowimy o zamrozeniu psychicznym. -Tak czy owak, chodzi o to samo. -Byloby dobrze, partnerze Elijahu, gdybys uzywal naszego terminu, inaczej twoi rozmowcy mogliby cie nie zrozumiec i rozmowa utknelaby w miejscu. Niedawno powiedziales, ze rozne swiaty roznia sie od siebie. -Dobrze. Bede mowil "zamrozenie". Czy cos takiego moze nastapic spontanicznie? -Tak, ale wedlug robotykow prawdopodobienstwo jest znikomo male. Jako humanoidalny robot moge stwierdzic, ze nigdy nie doswiadczylem niczego, co by chociaz przypominalo stan zamrozenia psychicznego. -Zatem nalezy zalozyc, ze jakis czlowiek celowo stworzyl sytuacje, w ktorej doszlo do tego. - Dokladnie tak twierdza przeciwnicy doktora Fastolfe'a, partnerze Elijahu. -A poniewaz to wymagaloby znajomosci robotyki, doswiadczenia i wprawy, nie mogl tego zrobic ktos malo inteligentny, niedoswiadczony lub mlody. -Masz racje, partnerze Elijahu. -Mozna by nawet sporzadzic liste mieszkancow Aurory posiadajacych niezbedne cechy i w ten sposob zestawic grupe podejrzanych. -Prawde mowiac, juz to zrobiono. -I jak dluga jest ta lista? -Najdluzsza zaproponowana zawiera tylko jedno nazwisko. Teraz z kolei Baley zamilkl na chwile. Zmarszczyl groznie brwi i wybuchnal: -Tylko jedno nazwisko? -Tylko jedno - odparl spokojnie Daneel. - Tak twierdzi doktor Han Fastolfe, najwiekszy autorytet w robotyce teoretycznej. -No to na czym polega problem? Czyje to nazwisko? -Doktora Hana Fastolfe'a, oczywiscie. Wlasnie powiedzialem, ze jest najwiekszym autorytetem w dziedzinie robotyki i - wedlug jego wlasnej opinii - jedynym, ktory mogl wprowadzic Jandera Panella w stan psychicznego zamrozenia nie pozostawiajac zadnych sladow. Lecz doktor Fastolfe utrzymuje, ze tego nie zrobil. -Jednak nikt inny nie mogl, tak? -Istotnie, partnerze Elijahu. Oto cala zagadka. -A co, jesli doktor Fastolfe... - zaczal Baley i urwal. Nie bylo sensu pytac Daneela, czy doktor Fastolfe klamal lub mylil sie sadzac, ze nikt procz niego nie mogl tego dokonac, albo twierdzac, ze on tego nie zrobil. Daneel zostal zaprogramowany przez Fastolfe'a i nie bylo mozliwe, aby programowanie obejmowalo zdolnosc do podwazania wiarygodnosci programujacego. Starajac sie zachowac spokoj, Baley powiedzial: -Przemysle to, Daneelu, i jeszcze wrocimy do tej rozmowy. -Doskonale, partnerze Elijahu, bo juz pora spac. Byloby dobrze, gdybys skorzystal teraz z okazji i odpoczal, gdyz na Aurorze natlok wydarzen moze cie zmusic do prowadzenia nieregularnego trybu zycia. Pokaze, jak rozlozyc lozko i poradzic sobie z posciela. -Dziekuje, Daneelu - wymamrotal Baley. Nie ludzil sie, ze sen przyjdzie szybko. Wyslano go na Aurore w scisle okreslonym celu - aby udowodnil niewinnosc Fastolfe'a - a od powodzenia tej misji zalezalo bezpieczenstwo Ziemi oraz (ogolnie biorac mniej wazna, lecz niezwykle istotna dla Baleya) jego dalsza kariera. Tymczasem, zanim zdazyl doleciec na Aurore, juz dowiedzial sie, ze Fastolfe wlasciwie przyznal sie do zbrodni. Baley zasnal w koncu, kiedy Daneel pokazal mu, jak zmniejszyc intensywnosc pola wytwarzajacego sztuczna grawitacje. Nie byla to antygrawitacja i zuzywala tyle energii, ze proces mial bardzo ograniczone zastosowanie i tylko w pewnych warunkach. Daneel nie byl zaprogramowany na wyjasnienie zasady dzialania tego urzadzenia, a gdyby nawet, Baley byl przekonany, ze i tak nie zrozumialby ani slowa. Na szczescie mogl z niego korzystac bez naukowego przygotowania. -Sily dzialania pola - mowil Daneel - nie mozna zmniejszyc do zera; a przynajmniej nie tymi pokretlami. Zreszta spanie w stanie niewazkosci i tak nie jest zbyt wygodne, szczegolnie dla niedoswiadczonych kosmonautow. Wystarczy ustawic pole tak, zeby uwolnic sie od ciezaru ciala, a jednoczesnie zachowac orientacje przestrzenna. Poziom trzeba dobrac indywidualnie. Wiekszosc ludzi czuje sie najlepiej przy minimalnych wartosciach, ale za pierwszym razem powinienes ustawic nieco wieksze natezenie, zeby zachowac znajome wrazenie ciezaru ciala. Po prostu eksperymentuj i znajdz takie pole, w ktorym czujesz sie najlepiej. Zajety nowymi doznaniami, Baley stwierdzil, ze zapomina o problemie winy czy niewinnosci Fastolfe'a i powoli zapada w sen. Snil, ze wrocil na Ziemie i jechal ekspresstrada, ale nie w jednym z foteli. Raczej unosil sie obok szybkobieznego pasa, tuz nad glowami ludzi, nieznacznie ich wyprzedzajac. Zaden z pasazerow nie okazywal zdziwienia; nikt nie patrzyl w gore. To bylo bardzo przyjemne uczucie i brakowalo mu go po obudzeniu. Nastepnego ranka po sniadaniu... Czy naprawde bylo rano? Czy w kosmosie mozna mowic o rankach - albo innych porach dnia? Oczywiscie, ze nie. Po namysle postanowil, ze za ranek uzna czas po przebudzeniu, za sniadanie zas posilek wtedy zjadany, w ogole zdecydowal, ze kwestia por dnia jest nieistotna. Przynajmniej dla niego. Tak wiec, nastepnego ranka po sniadaniu przejrzal pobieznie nadeslane wiadomosci i stwierdzil, ze nie ma w nich nic na temat robobojstwa na Aurorze, po czym zajal sie ksiazkami, ktore przyniosl mu poprzedniego dnia (poprzedniej nocy?) Giskard. Wybral te, ktorych tytuly zapowiadaly historyczne tresci, i pospiesznie przejrzawszy kilka stwierdzil, ze dostal filmoksiazki dla nastolatkow. Byly bogato ilustrowane i napisane prostym jezykiem. Zastanawial sie, czy Giskard tak ocenial jego inteligencje - a moze potrzeby. Po krotkim namysle uznal, ze w swej robociej niewinnosci mial on dobre checi, nie ma wiec sensu obrazac sie z powodu urojonej zniewagi. Skupil sie nad czytnikiem i nagle zauwazyl, ze Daneel przeglada ksiazkofilmy razem z nim. Ciekawosc czy tylko chec zajecia czyms oczu? Daneel ani razu nie poprosil o powtorzenie strony. O nic tez nie zapytal. Zapewne po prostu z mechanicznym zaufaniem akceptowal wszystko, co czytal, nie pozwalajac sobie na luksus watpliwosci czy zaciekawienia. Baley rowniez nie zadal Daneelowi zadnego pytania dotyczacego lektury, poprosil jedynie o wyjasnienie dzialania nie znanego mu urzadzenia, ktorym musial sie posluzyc. Pare razy przerwal czytanie, zeby skorzystac z malego pomieszczenia przylegajacego do kabiny i przeznaczonego do zalatwiania tak intymnych potrzeb fizjologicznych, ze nazywano je dyskretka. Dziwilo go, ze pokoik ten mogl pomiescic tylko jedna osobe, poniewaz on, mieszkaniec Miasta, byl przyzwyczajony do dlugich rzedow urynalow, sedesow, umywalek i prysznicow. Przegladajac ksiazkofilmy, Baley nie probowal zapamietywac szczegolow. Nie mial przeciez zamiaru zostac ekspertem w sprawach Aurory ani nawet zdawac z tego tematu egzaminu do szkoly sredniej. Po prostu chcial wyrobic sobie ogolny poglad. Na przyklad stwierdzil, ze mimo hagiograficznych zapedow historykow piszacych dla mlodziezy, widac wyraznie, iz ojcowie-zalozyciele, ktorzy osiedlili sie na planecie w pierwszych dniach miedzygwiezdnych podrozy, to Ziemianie z krwi i kosci. Ich problemy, spory, cale zachowanie byly typowo ziemskie; wydarzenia, jakie mialy miejsce na Aurorze, przypominaly to, co przezywali pionierzy zagospodarowujacy kilka tysiecy lat wczesniej nie zamieszkane obszary Ziemi. Aurorianie nie napotkali inteligentnych form zycia, z ktorymi musieliby walczyc, zadnych myslacych stworzen, ktore stawialyby przed najezdzcami z Ziemi problem traktowania, humanizmu czy okrucienstwa. W istocie, na planecie prawie nie bylo jakiegokolwiek zycia. Tak wiec szybko zostala zasiedlona przez ludzi, ich rosliny i zwierzeta oraz przez pasozyty i inne organizmy nieopatrznie przywleczone z Ziemi. Oczywiscie, osadnicy przywiezli ze soba takze roboty. Szybko uznali planete za swoja, poniewaz sama wpadla im w rece, i na poczatku nazywali ja Nowa Ziemia. To oczywiste, gdyz byl to pierwszy skolonizowany Swiat Zaziemski, lezacy poza Ukladem Slonecznym - owoc miedzygwiezdnych podrozy, zwiastun nowej ery. Jednak ludzie szybko przecieli pepowine laczaca ich z Ziemia i miejsce swego osiedlenia nazwali Aurora - od imienia rzymskiej bogini jutrzenki. To byl swiat slonca. Osadnicy od poczatku oglosili sie przodkami nowej rasy. Cala dotychczasowa historia ludzkosci byla ciemna noca i dopiero teraz na tej nowej planecie swital dzien. To samouwielbienie wyczuwalo sie w kazdym szczegole: w nazwach, datach, zwyciezcach i przegranych. To bylo najwazniejsze. Zasiedlono inne Swiaty Zaziemskie, jedne z Ziemi, inne z Aurory, lecz Baley nie zwrocil uwagi na opisy tych wydarzen. Potrzebowal ogolnego spojrzenia. Odnotowal w pamieci dwie powazne zmiany, ktore oddalily Aurorian od ich ziemskich braci. Pierwsza bylo masowe wykorzystywanie robotow do rozmaitych prac, a druga, wydluzenie okresu zycia. W miare jak roboty stawaly sie lepsze i wszechstronniejsze, Aurorianie coraz bardziej na nich polegali. Jednak nie nadmiernie. W przeciwienstwie do Solarii - pomyslal Baley - na ktorej nieliczni ludzie zyli w otoczeniu calej masy robotow. Na Aurorze bylo inaczej. A jednak uzalezniali sie coraz bardziej. Patrzac na wszystko z dystansu, szukajac tendencji i uogolnien, mozna bylo stwierdzic, ze kazdy krok we wzajemnych stosunkach czlowieka z robotem polegal na zaleznosci. Nawet sposob ustalenia praw robotow - stopniowe zaniechanie tego, co Daneel nazwalby "niepotrzebnym rozroznianiem" - swiadczyl o ustepstwach. Baley odniosl wrazenie, ze Aurorianie nie robili tego z sympatii dla robotow; oni starali sie zapomniec, iz ludzkie istoty sa zalezne od maszyn o sztucznej inteligencji. Dlugowiecznosc ludzi sprawila, ze bieg wydarzen ulegl zwolnieniu. Wzloty i upadki rozciagnely sie w czasie. Oslabienie tempa woju pociagalo za soba czestsze ustepstwa. Nie ulegalo watpliwosci, ze dzieje Aurory stawaly sie coraz mniej ciekawe, prawie nudne. Dla obywateli z pewnoscia bylo to korzystne. Interesujaca historia to czesto ciag katastrof i mimo ze dobrze sie ja czyta, zle jest ludziom, ktorzy ja tworza. Niewatpliwie zdecydowana wiekszosc Aurorian uwazala, ze ich zycie jest interesujace, chociaz moze troche zbyt spokojne. Jesli na tym swiecie jutrzenki wstal spokojny, sloneczny dzien, to ktoz by domagal sie burzy? W pewnej chwili pograzony w lekturze Baley odniosl przedziwne wrazenie. Gdyby musial je opisac, powiedzialby, ze zrobilo mu sie niedobrze. Poczul sie tak, jakby w ulamku sekundy przenicowano go i znow doprowadzono do poprzedniego stanu. Doznanie to trwalo tak krotko, ze ledwie je zarejestrowal, ignorujac jak lekkie czkniecie. Dopiero po minucie dotarlo do niego znaczenie tego faktu; przypomnial sobie, ze juz dwukrotnie przezyl cos podobnego: kiedy lecial na Solarie i kiedy wracal z niej na Ziemie. Byl to,,skok" - przejscie przez bezczasowa i bezwymiarowa nadprzestrzen, w ktorej pojazd kosmiczny pokonywal cale parseki wszechswiata i ograniczenia szybkosci swiatla. (Latwo to opisac, gdyz statek po prostu opuszczal wszechswiat i przecinal obszar, na ktorym nie obowiazywalo ograniczenie predkosci. Natomiast trudno to wyjasnic, poniewaz nie mozna wytlumaczyc, czym jest nadprzestrzen, chyba ze uzyje sie symboli matematycznych, ktorych nie da sie zastapic latwo przyswajalnymi pojeciami.) Jesli ktos przyjal, ze ludzie nauczyli sie manipulowac nadprzestrzenia nie rozumiejac, czym manipuluja, widzial rezultat. W jednej chwili statek byl kilka mikroparsekow od Ziemi, a w nastepnej kilka mikroparsekow od Aurory. Idealny skok mial zerowy - dokladnie zerowy - czas trwania i jesli zostal wykonany wzorowo, nie powodowal absolutnie zadnych biologicznych sensacji. Jednak fizycy ustalili, ze taki wzorowy skok wymaga ogromnej ilosci energii, tak wiec zawsze byl pewien "czas efektywny" rozny od zera, chociaz mozliwie jak najkrotszy. Wlasnie stad bralo sie to dziwne i zasadniczo nieszkodliwe uczucie przenicowania. Uswiadomiwszy sobie, ze jest bardzo daleko od Ziemi, a bardzo blisko Aurory, Baley nabral ochoty, zeby obejrzec planete Przestrzeniowcow. Czesciowo byl to objaw tesknoty za jakims miejscem, gdzie zyja ludzie, a czesciowo naturalna ciekawosc zobaczenia tego, czym teraz, po obejrzeniu ksiazkofilmow, byly zaprzatniete jego mysli. W tym momencie wszedl Giskard z posilkiem przypadajacy na okres miedzy przebudzeniem a zasnieciem (nazwijmy to "obiadem") i powiedzial: -Zblizamy sie do Aurory, sir, ale nie bedzie pan mogl ogladac tego z mostka. Zreszta i tak nie ma na co patrzec. Slonce Aurory to tylko jasna gwiazdka, a minie jeszcze kilka dni, zanim zblizymy sie o tyle, ze bedzie mozna dostrzec jakies szczegoly. - I jakby po namysle, dodal: - Pozniej tez nie bedzie pan mogl ogladac tego z mostka. Baley byl rozczarowany. Widocznie domyslili sie, ze chcialby popatrzec, i odmowili mu. Jego obecnosc na mostku byla niepozadana. -Bardzo dobrze, Giskardzie - odpowiedzial i robot odszedl. Baley spojrzal za nim ponuro. Ile jeszcze ograniczen bedzie musial zniesc? Chociaz istnialy male szanse, ze jego misja zakonczy sie sukcesem, zastanawial sie, jakich sposobow uzyja Aurorianie, zeby mu ja utrudnic. 3. GISKARD Denerwuje mnie, Daneelu, ze musze tu siedziec jak wiezien, poniewaz Aurorianie, ktorzy leca z nami, obawiaja sie mnie jako zrodla infekcji. To zwykle przesady. Poddalem sie przeciez dezynfekcji.-To nie z tego powodu zostales poproszony o pozostanie w kabinie, partnerze Elijahu - odparl Daneel. -Nie? A z jakiego? -Moze pamietasz, ze kiedy po raz pierwszy spotkalismy sie na tym statku, zapytales, dlaczego to mnie wyznaczono jako twoja eskorte. Powiedzialem, ze chciano, abys mial cos znajomego obok siebie oraz aby sprawic mi przyjemnosc. Wlasnie mialem podac trzeci powod, kiedy przerwal nam Giskard, przynoszac twoj czytnik i materialy, a pozniej rozpoczelismy dyskusje o robobojstwie. -I nie podales mi tego trzeciego powodu. Jaki on jest? -No coz, partnerze Elijahu, po prostu pomagam cie strzec. -Przed czym? -Incydent, ktory umownie okreslilismy mianem robobojstwa, obudzil wielkie namietnosci. Zostales wezwany na Aurore, aby Pomoc dowiesc niewinnosci doktora Fastolfe'a. A ten film... Jehoshaphat, Daneelu - krzyknal rozwscieczony Baley. - oni tutaj, na Aurorze, tez to widzieli? -Widzieli go na wszystkich Swiatach Zaziemskich, partnerze Elijahu. To byl niezwykle popularny program dowodzacy, jestes uzdolnionym detektywem. -A wiec ktokolwiek sie kryje za tym robobojstwem - przeswiadczony, ze z latwoscia go wskaze - moze teraz wiele zaryzykowac, aby zapobiec mojemu przybyciu, i zabic mnie. -Doktor Fastolfe - powiedzial spokojnie Daneel - jest gleboko przekonany, ze nikt sie nie kryje za tym robobojstwem, gdyz zaden czlowiek oprocz niego nie mogl tego dokonac. Wedlug doktora Fastolfe'a to byl zwykly zbieg okolicznosci. Jednakze sa tacy, ktorzy usiluja zbic na tym kapital polityczny i udaremnienie proby rozwiazania zagadki lezaloby w ich interesie. Dlatego nalezy cie chronic. Baley krazyl po kabinie, jakby wysilkiem fizycznym chcial przyspieszyc proces myslowy. Jakos nie czul sie osobiscie zagrozony. -Daneelu, ile humanoidalnych robotow znajduje sie na Aurorze? -Teraz, kiedy Jander juz nie funkcjonuje9 -Tak, teraz - kiedy Jander jest martwy. -Jeden, partnerze Elijahu. Baley ze zdumieniem spojrzal na Daneela. -Nie wiem, czy dobrze zrozumialem, Daneelu. Jestes jedynym humanoidalnym robotem na Aurorze? -I na jakimkolwiek innym swiecie, partnerze Elijahu. Myslalem, ze o tym wiesz. Ja bylem prototypem, a potem skonstruowano Jandera. Pozniej doktor Fastolfe odmowil konstruowania nastepnych, a nikt inny nie potrafil tego robic. -W takim razie, skoro z dwoch humanoidalnych robotow jeden nie zyje, czy doktorowi nie przyszlo do glowy, ze pozostalemu - tobie, Daneelu - moze grozic niebezpieczenstwo? -Dopuszcza taka mozliwosc, lecz prawdopodobienstwo powtorzenia sie wypadku psychicznego zamrozenia jest znikome. Nie bierze tego powaznie. Jednak uwaza, ze moze dojsc do jakiegos innego nieszczescia. Mysle, ze takze z tego powodu wyslal mnie na Ziemie, po ciebie. W ten sposob przez tydzien lub dwa nie bedzie mnie na Aurorze. -I jestes teraz wiezniem tak jak ja, prawda, Daneelu? -Jestem wiezniem - odparl powaznie Daneel - tylko w tym sensie, partnerze Elijahu, ze nie powinienem opuszczac tego pomieszczenia. -A w jakim innym sensie mozna byc wiezniem? -W takim, ze osoba o ograniczonej swobodzie poruszania nie zgadza sie z tym ograniczeniem. Prawdziwe uwiezienie lega na przymusie. Ja doskonale rozumiem powod mego pobytu tutaj i godze sie z ta koniecznoscia. -Ty tak - mruknal Baley. - Ale nie ja. Jestem wiezniem calym tego slowa znaczeniu. A kto gwarantuje nam bezpieczenstwo na statku? -Za drzwiami stoi Giskard, partnerze Elijahu. -Czy ma wystarczajaca inteligencje do tej roboty? -Dokladnie rozumie swoje rozkazy. Jest twardy, silny i dobrze pojmuje znaczenie swojego zadania. -Chcesz powiedziec, ze da sie zniszczyc w naszej obronie? -Tak, oczywiscie - tak samo jak ja jestem gotowy dac sie zniszczyc broniac ciebie. Baley poczul zaklopotanie. -I nie masz nic przeciw temu, ze bylbys zmuszony oddac za mnie swoje istnienie? -Tak mnie zaprogramowano, partnerze Elijahu - odparl Daneel z pewna lagodnoscia w glosie. - A jednak czasem mam niejasne wrazenie, ze nawet gdybym nie zostal tak skonstruowany, kres mojej egzystencji bylby zupelnie nieistotny, jesli moglby uratowac twoje zycie. Baley nie mogl sie powstrzymac. Wyciagnal reke i mocno uscisnal dlon Daneela. -Dziekuje, partnerze Daneelu, ale prosze, nie pozwol, aby do tego doszlo. Nie chce, abys stracil zycie. Wydaje mi sie, ze zachowanie mojego byloby niewystarczajaca rekompensata. Baley ze zdumieniem uswiadomil sobie, ze naprawde tak uwaza. Z lekka zgroza zrozumial, ze bylby gotow zaryzykowac zycie dla robota... Nie, nie dla robota. Dla Daneela. Giskard wszedl bez pukania. Baley przyzwyczail sie juz do tego. Robot, jako jego straznik, mogl wchodzic i wychodzic, kiedy chcial. I Giskard w oczach Baleya byl tylko robotem, chocby wszyscy mowili o nim "on" i zapominali o "R". Baley byl przekonany, ze gdyby akurat drapal sie, dlubal w nosie czy zaspokajal potrzeby fizjologiczne, Giskard pozostalby obojetny, nieporuszony i nie zdradzajac zadnych emocji, zapisalby informacje w swoim Wewnetrznym banku pamieci. To czynilo Giskarda jedynie ruchomym meblem i Baley nie odczuwal wcale zmieszania w jego obecnosci. Wprawdzie rob nigdy nie przeszkodzil mu, wchodzac w nieodpowiedniej chwili - rozmyslal leniwie detektyw. Giskard przyniosl mu niewielki szescian. -Sir, sadze, ze wciaz chce pan obejrzec Aurore z kosmosu. Baley az podskoczyl. To z pewnoscia Daneel zauwazyl jego irytacje, wydedukowal przyczyne i podjal wlasciwe kroki, aby ja usunac. Pozostawiajac wykonanie Giskardowi i przedstawiajac to jako pomysl prostego robota, Daneel wykazal niezwykla delikatnosc. W ten sposob uwalnial Baleya od koniecznosci wyrazania; wdziecznosci. Prawde mowiac, detektywa bardziej irytowal niepotrzebny jego zdaniem - zakaz obserwowania Aurory, niz pozbawienie wolnosci. Narzekal na to od dwoch dni, od kiedy wykonali skok. -Dziekuje, przyjacielu - zwrocil sie do Daneela. -To byl pomysl Giskarda. -Tak, oczywiscie - rzekl Baley z usmiechem. - Jemu takze dziekuje. Co to jest, Giskardzie? -To astrosymulator, sir. Zasadniczo dziala jak trojwymiarowy odbiornik i jest polaczony z kabina widokowa. Jezeli moge dodac... -Tak? -Obraz nie okaze sie specjalnie ekscytujacy, sir. Nie chcialbym, zeby sie pan rozczarowal. -Sprobuje nie oczekiwac zbyt wiele, Giskardzie. A w kazdym razie nie bede cie winil, jesli przezyje zawod. -Dziekuje, sir. Musze wracac na stanowisko, ale Daneel pomoze panu obsluzyc aparat, gdyby byly z tym jakies problemy. Wyszedl, a Baley z aprobata zwrocil sie do Daneela: -Uwazam, ze Giskard poradzil sobie z tym naprawde dobrze. Moze jest prostym modelem, ale bardzo dobrze zaprojektowanym. -On rowniez jest robotem Fastolfe'a, partnerze Elijahu. Ten astrosymulator dziala calkowicie automatycznie. Poniewaz juz jest nastawiony na Aurore, wystarczy dotknac krawedzi pilota. Aparat wlaczy sie, a potem nie trzeba juz nic robic. Czy chcialbys uruchomic go sam? Baley wzruszyl ramionami. -Nie ma potrzeby. Moze ty to zrobisz. -Bardzo dobrze. Daneel umiescil szescian na stole, na ktorym Baley przegladal ksiazkofilmy - -To - powiedzial, pokazujac maly prostokat, ktory trzymal w dloni - jest pilot, partnerze Elijahu. Musisz tylko chwycic go za krawedzie w ten sposob i lekko nacisnac do srodka, aby wlaczyc mechanizm - ponowne nacisniecie wylacza go.' Daneel nacisnal pilota i Baley wydal zduszony okrzyk. Oczekiwal, ze szescian rozjasni sie i ukaze sie w nim holograficzny obraz gwiazd. Tak sie nie stalo. Zamiast tego, znalazl sie w kosmosie - otoczony ze wszystkich stron przez jasne, nie mrugajace gwiazdy. Trwalo to tylko moment, a potem wszystko wrocilo do normy: pokoj, a w nim Baley, Daneel i szescian. -Bardzo mi przykro, partnerze Elijahu - rzekl Daneel. - Wylaczylem go, gdy tylko zauwazylem, ze zle sie czujesz. Nie wiedzialem, ze nie jestes przygotowany na ten widok. -A zatem przygotuj mnie. Co sie stalo? -Astrosymulator dziala bezposrednio na osrodek postrzegania w ludzkim mozgu. Nie ma sposobu, aby odroznic wrazenie, jakie wywoluje, od trojwymiarowej rzeczywistosci. Jest on stosunkowo nowym urzadzeniem, dotychczas uzywanym tylko przez astronomow, ktorzy nie podali dokladnych opisow. -Czy ty tez to widziales, Daneelu? -Tak, ale bardzo kiepsko i nie tak realistycznie jak czlowiek. Ja dostrzegam niewyrazne zarysy nakladajace sie na wciaz widoczne przedmioty w tym pomieszczeniu, ale wyjasniono mi, ze ludzkie istoty widza wylacznie obraz z urzadzenia. Niewatpliwie, kiedy mozgi takie jak moj zostana lepiej dostrojone i przystosowane... Baley doszedl do siebie. -Chodzi o to, Daneelu, ze ja nie bylem swiadomy niczego innego. Nawet samego siebie. Nie widzialem moich rak i nie czulem, gdzie sa. Mialem wrazenie, ze jestem bezcielesnym duchem lub... ee... jakbym umarl, lecz przetrwal w jakiejs niematerialnej formie istnienia i zachowal swiadomosc. -Teraz rozumiem, dlaczego bylo to dla ciebie takie denerwujace. -Prawde mowiac, to bylo bardzo denerwujace. -Przykro mi, partnerze Elijahu. Kaze Giskardowi zabrac aparat. -Nie. Teraz jestem przygotowany. Daj mi ten szescian. Czy zdolam go wylaczyc, jesli nie bede swiadomy tego, ze mam rece? -Przylgnie ci do dloni, tak ze go nie upuscisz, partne Elijahu. Doktor Fastolfe, ktory doswiadczyl tego uczucia, powiedzial mi, ze kiedy czlowiek chce wylaczyc urzadzenie, aparat zostaje automatycznie scisniety. To zjawisko jest oparte na manipulowaniu impulsami nerwowymi, tak samo jak i obraz. Przynajmniej tak dzieje sie, jesli chodzi o Aurorian i sadze... -...ze Ziemianie sa fizjologicznie wystarczajaco do nich podobni, zeby zadzialalo i w naszym wypadku. No coz, daj mi pilota; sprobuje. Z lekka obawa Baley scisnal krawedz. Ponownie znalazl sie w przestrzeni. Tym razem spodziewal sie tego, a kiedy stwierdzil, ze moze bez trudu oddychac i wcale nie czuje sie jak zawieszony w prozni, postanowil zaakceptowac zjawisko jako zludzenie optyczne. Wciagajac powietrze przesadnie gleboko (pewnie aby przekonac samego siebie, ze naprawde oddycha), z zaciekawieniem rozejrzal sie na wszystkie strony. Nagle pojal, ze rozroznia to swoje sapanie, wiec zapytal: -Slyszysz mnie, Daneelu? Baley ze zdziwieniem stwierdzil, ze zabrzmialo to troche sztucznie, jakby slowa dobiegaly z daleka. A potem doszedl do niego glos Daneela, wystarczajaco wyrazny, zeby go rozpoznac: -Tak - odparl Daneel. - A i ty powinienes mnie slyszec, partnerze Elijahu. Zdolnosc postrzegania i czucia zostaly ograniczone w celu nadania zludzeniu pozorow realizmu, ale sluch pozostal nietkniety. Przynajmniej w znacznym stopniu. -Hmm, widze tylko gwiazdy - chcialem powiedziec, zwykle gwiazdy. Aurora ma swoje slonce. Sadze, ze jestesmy dostatecznie blisko niej, zeby dostrzec gwiazde bedaca tym sloncem, jako sporo jasniejsza od innych. -Az nazbyt jasna, partnerze Elijahu. Jest zaslonieta, inaczej moglbys doznac uszkodzenia siatkowki. -A zatem gdzie jest planeta? -Widzisz konstelacje Oriona? -Tak, widze. Czy chcesz powiedziec, ze obserwujemy takie same konstelacje jak na Ziemi czy w miejskim planetarium? -Prawie. Jak na odleglosci miedzygwiezdne, nie znajdujemy sie zbyt daleko od Ziemi i Ukladu Slonecznego, ktorego ona jest czescia, tak ze obrazy nieba moga byc zblizone. Slonce Aurory jest znane na Ziemi pod nazwa Tau Ceti i lezy zaledwie 3,67 parseka stad. Teraz, jesli przeciagniesz linie od Betelgeuzy do srodkowej gwiazdy Pasa Oriona, a potem drugie tyle dalej i jeszcze kawalek, znajdziesz niewielka gwiazde. To bedzie Aurora. Za kilka dni bedzie latwiejsza do rozpoznania, poniewaz zblizamy sie do niej bardzo szybko. Baley spojrzal uwaznie. Zobaczyl jasny, podobny do gwiazdy punkt. Nie bylo swietlnej strzalki, zapalajacej sie i gasnacej, wskazujacej Aurore. Ani biegnacego lukiem napisu nad planeta. -A gdzie Slonce? Pytam o ziemskie Slonce. -Widziane z Aurory, znajduje sie w konstelacji Panny. To gwiazda drugiej wielkosci. Niestety, nasz astrosymulator nie jest odpowiednio skomputeryzowany i nie bedzie latwo pokazac ci ja - W kazdym razie, wygladalaby jak calkiem zwyczajna gwiazda. -Niewazne - rzekl Baley. - Mam zamiar wylaczyc aparat. Gdybym mial klopoty, pomoz. Poszlo gladko. Obraz zgasl w tej samej chwili, gdy tylko pomyslal o wylaczeniu go i Baley mrugajac oczami zobaczyl, ze znow sie znajduje w jasno oswietlonej kabinie. Dopiero wtedy uswiadomil sobie, ze przez kilka minut wydawalo mu sie, ze jest w kosmosie, bez jakiejkolwiek zabezpieczajacej sciany, a jednak nie uaktywnila sie jego ziemska agorafobia. Kiedy zaakceptowal swoje nieistnienie, bylo mu calkiem przyjemnie. Ta mysl zdumiala go i przez chwile nie mogl skupic uwagi na obrazie. Raz po raz wracal do astrosymulatora i patrzyl na kosmos, ktory ogladal z perspektywy obserwatora znajdujacego sie tuz przed dziobem kosmolotu, sam (pozornie) nie istniejac. Czasem tylko przez chwile, zeby upewnic sie, ze juz nie przeraza go ta bezdenna otchlan. Czasami gubil sie w mrowiu gwiazd i zaczynal leniwie liczyc je lub szukac figur geometrycznych, upajajac sie mozliwoscia robienia czegos, co na Ziemi byloby niemozliwe, gdyz narastajacy agorafobiczny lek szybko zagluszylby wszystko inne. Wreszcie stwierdzil, ze Aurora bezsprzecznie staje sie coraz jasniejsza. Niebawem po krotkich poszukiwaniach, potem bez wiekszego trudu, a w koncu z latwoscia mogl ja odnalezc wsrod innych plamek swiatla. Z poczatku stanowila maly punkcik, ktory szybko urosl i zaczal przechodzic w rozne fazy. Kiedy Baley zdal sobie z tego sprawe, Aurora byla niemal idealnym polokregiem. Zwrocil sie wiec do Daneela z prosba 0 wyjasnienie. -Zblizamy sie spoza plaszczyzny orbity, partnerze Elijahu. Biegun poludniowy Aurory znajduje sie mniej wiecej na srodku okregu, lekko przesuniety ku oswietlonej czesci. Na poludniowej polkuli jest wiosna. -Wedlug materialow, ktore przejrzalem, os Aurory jest chylona o szesnascie stopni - powiedzial Baley. Nie mogac doczekac sie spotkania z Aurorianami, nieuwaznie przejrzal opis planety, ale to zapamietal. -Tak, partnerze Elijahu. W koncu wejdziemy na orbite Aurory i pory roku zaczna sie zmieniac. Nasza planeta obraca szybciej niz Ziemia... -Dzien ma tu 22 godziny, nieprawda? -Na Aurorze dzien trwa 22,3 tradycyjnych godzin. Dzieli na 10 godzin, kazda z nich na!00 minut, a te z kolei na 1 sekund. Tak wiec sekunda jest tam w przyblizeniu rowna ziemskiej sekundy. -Czy wlasnie to mieli na mysli autorzy ksiazek, wspominajac o dziesietnych godzinach, minutach i tak dalej? -Oczywiscie. Z poczatku trudno bylo Aurorianom odrzucic jednostki czasu, do ktorych byli przyzwyczajeni, wiec uzywamy obu systemow: standardowego i dziesietnego. W koncu, oczywiscie, zwyciezyl dziesietny. Obecnie mowimy o godzinach, minutach i sekundach, majac na mysli wylacznie ich decymalne wersje. Ta system przyjal sie na wszystkich swiatach Przestrzeniowcow, a nawet na tych, na ktorych nie wiaze sie z naturalnym obrotem planety. Rzecz jasna, kazda planeta uzywa rowniez lokalnego systemu mierzenia czasu. -Tak jak Ziemia. -Tak, partnerze Elijahu, tylko ze Ziemia uzywa wylacza standardowych jednostek czasu. To niewygodne dla handlujacy z nia planet Przestrzeniowcow, ale pozwalaja jej na to. -Sadze, ze nie z dobrego serca. Podejrzewam, ze chca podkreslic odmiennosc Ziemi. A jak ta decymalizacja dopasowuje sie do cyklu rocznego? W koncu Aurora musi miec okreslony cza obiegu wokol slonca, od ktorego zaleza pory roku. Jak to je: mierzone? -Aurora okraza slonce w 373,5 aurorianskiego dnia albo w ciagu 0,95 ziemskiego roku. To nie ma specjalnego znaczenia. Aurorianie przyjeli, ze miesiac ma 30 dni, a 10 miesiecy to jedeij rok dziesietny. Rok dziesietny jest rowny okolo 0,8 lokalnego lut blisko trzem czwartym ziemskiego roku. Ten stosunek, oczywiscie, jest rozny dla kazdego swiata. Dziesiec dni to zazwyczaj decymiesiac. Wszystkie swiaty Przestrzeniowcow uzywaja tego systemu. -Na pewno istnieje jakas wygodna metoda mierzenia zmian por roku? -Kazdy swiat ma swoj sposob, ktory rzadko znajduje zastosowanie. Kazdy obywatel moze obliczyc pore roku dowolnego dnia - minionego czy przyszlego - jesli z jakichs powodow potrzebuje takiej informacji. Tak jest na wszystkich planetach i na kazdej rownie latwo jest to przeliczyc. I oczywiscie, partnerze Elijahu, kazdy robot moze zrobic to samo, aby ukierunkowac ludzka aktywnosc, o ile jest ona w jakis sposob uzalezniona od por roku. Przewaga jednostek dziesietnych polega na tym, ze dostarczaja ludzkosci zunifikowanego systemu mierzenia czasu, wymagajacego zaledwie przesuwania przecinka. Baleya niepokoilo to, ze ksiazki, ktore przegladal, nie wyjasnialy tego faktu. Jednak znajac historie Ziemi wiedzial, ze w pewnym momencie jej kalendarz opieral sie na fazach Ksiezyca, az nadszedl czas, gdy ze wzgledow praktycznych zarzucono ten sposob mierzenia i nigdy don nie wrocono. A jednak gdyby dal jakiemus obcemu ksiazke o Ziemi, ten zapewne nie znalazlby w niej wzmianki o fazach Ksiezyca czy o historycznych zmianach kalendarza. Daty podano by bez zadnego komentarza. Co jeszcze pozostawili bez wyjasnienia? A zatem, w jakim stopniu moze polegac na wiadomosciach, ktore zebral? Bedzie musial nieustannie zadawac pytania i niczego nie powinien zakladac z gory. Wiedzial jednak, ze mimo to nie uniknie sytuacji, w ktorej przeoczy oczywiste, zle cos zrozumie lub wybierze zly sposob. Teraz, kiedy uzywal astrosymulatora, Aurora wypelniala cale pole widzenia i byla podobna do Ziemi. (Baley nigdy nie ogladal w ten sposob Ziemi, ale w podrecznikach astronomii byly jej zdjecia.) No coz, na Aurorze dostrzegal takie same warstwy chmur, plamy pustyn, wielkie polacie dnia i nocy, te same zorze na obszarach polnocnej polkuli, ktore ukazywaly fotografie kuli ziemskiej. Baley przygladal sie temu z uwaga i nagle przyszlo mu na mysl, ze byc moze z jakiegos powodu zabrano go w kosmos, powiedziano, iz leci na Aurore, a teraz odwozono na Ziemie. Czy zdolalby to stwierdzic przed ladowaniem? Nie mial powodow do podejrzen. Daneel uprzedzil go, ze uklad gwiazd na niebach obu planet byl taki sam. A czyz to nie jest oczywiste w wypadku planet okrazajacych sasiednie slonca? Oba swiaty widziane z kosmosu wygladaly identycznie, wiec mozna by tego oczekiwac, skoro oba byly zamieszkane i dostarczaly wszystkiego, co niezbedne ludziom do zycia. Czy byly powody, aby podejrzewac takie skomplikowane oszustwo? Jaki mieliby w tym cel? A gdyby jednak, czyz ich dzialania wydawalyby sie nazbyt skomplikowane i bezsensowne? Gdyby roi to z jakiegos oczywistego powodu, przejrzalby ich natychmiast, Czy Daneel uczestniczylby w takim spisku? Na pewno gdyby byl czlowiekiem. Jednak on byl tylko robotem; mogli mu w jakis sposob nakazac, aby zachowywal sie odpowiednio. Baley nie byl w stanie podjac zadnej decyzji. Zaczal wypatrywac zarysow kontynentow, ktore moglby uznac za ziemskie. To bylby wystarczajacy dowod, lecz nie znalazl go. Zamglone kontury, pojawiajace sie i znikajace za chmurami nic mu nie mowily. Slabo rozeznawal sie w geografii Ziemi. Na rodzimej planecie naprawde dobrze znal tylko podziemne Miasta - jaskinie ze stali. Dostrzezone fragmenty linii brzegowych byly zupelnie obce - nie wiedzial, czy te lady leza na Ziemi czy na Aurorze. I skad ta niepewnosc? Kiedy lecial na Solarie, ani przez chwili nie mial watpliwosci co do celu podrozy; nie podejrzewal, ze mogliby go sprowadzic z powrotem na Ziemie. Tak, tylko wtedy stalo przed nim jasno okreslone zadanie i mogl sie spodziewac sukcesu. Teraz czul, ze nie ma zadnych szans. Moze wlasnie dlatego chcial wrocic na Ziemie i wymyslal skomplikowany spisek. Baley stwierdzil, ze jego obawy zaczely zyc wlasnym zycie: Przeciez nie mogl zrezygnowac. Spogladal na Aurore w niemal oblakanczym napieciu, niezdolny wrocic do otaczajacej go rzeczywistosci. Aurora poruszala sie, powoli obracala... Wpatrywal sie dostatecznie dlugo, zeby to dostrzec. Kiedy poprzednio ogladal przestrzen, wydawala sie nieruchoma, ja malowane tlo, milczacy i statyczny wzor swietlnych plamek, wsrod ktorych pozniej pojawil sie maly polksiezyc. Czy to ten bezruch spowodowal, ze nie ujawnila sie agorafobia Baleya? Jednak teraz widzial, jak Aurora sie porusza, i zobaczyl, ze statek spiralnym ruchem opada ku niej w ostatniej fazie lotu. Obloki wybrzuszaly sie w gore... Nie wcale nie; to statek spiralnie pograzal sie w chmurach. To statek spadal. On spadal. Nagle zdal sobie sprawe z wlasnego istnienia. Pedzil bezbronny w dol, przez chmury, przez rzadka atmosfere ku twardej powierzchni planety. Scisnelo go w gardle; oddychal z najwyzszym trudem. Rozpaczliwie powtarzal sobie w duchu: jestes na statku. Otaczaja cie sciany kabiny. Jednak nie widzial zadnych scian. Pomyslal: nawet zapomniawszy o scianach, i tak jestes samodzielnym bytem. Masz skore. Jednak nie czul skory. To uczucie bylo gorsze od zwyczajnej nagosci - byl samym istnieniem, calkowicie odslonieta kwintesencja osobowosci, zywym punktem otoczonym przez otwarty, nieskonczony swiat - i spadal. Chcial wylaczyc ten obraz; zacisnal palce na plytce sterownika, ale nic sie nie stalo. Zakonczenia nerwow dzialaly tak anormalnie, ze nie byl w stanie zacisnac dloni sila woli. W ogole nie mial woli. Oczy nie chcialy mu sie zamknac, a piesc scisnac. Przerazenie odebralo mu rozum i unieruchomilo. Jedyne, czego byl swiadom, to chmury - bialawe, z lekkim pomaranczowozlotym odcieniem... Wszystko przybralo szara barwe i Baley poczul, ze tonie. Nie mogl oddychac. Rozpaczliwie usilowal wykrztusic cos przez scisniete gardlo, zawolac Daneela na pomoc... Nie zdolal dobyc z siebie glosu... Baley dyszal tak, jakby dopiero co przerwal tasme na mecie dlugiego biegu. Cale pomieszczenie bylo odchylone od pionu i cos uwieralo go w lewy lokiec. Zrozumial, ze lezy na podlodze. Giskard kleczal obok niego, sciskajac swoja robocia dlonia (silna, ale troche chlodna) prawa piesc Baleya. Drzwi do kabiny, znajdujace sie tuz za plecami Giskarda, byly otwarte na osciez. Nie pytajac Baley wiedzial, co zaszlo. Giskard zlapal dlon bezradnego ludzkiego stworzenia i zacisnal ja na sterowniku astrosymulatora. Inaczej... Daneel tez tam byl, nisko pochylony nad Baleyem, z twarza wykrzywiona grymasem, ktory - byc moze - wyrazal bol. -Nic nie mowiles, partnerze Elijahu. Gdybym wczesniej zrozumial, ze cierpisz... Baley dal znak gestem, ze rozumie i nie ma mu tego za zle. Wciaz nie mogl mowic. Kiedy czlowiek niezrecznie sprobowal wstac z podlogi, roboty chwycily go pod ramiona i podniosly. Umiescily go w fotelu, a Giskard delikatnie wyjal mu z reki sterownik. -Wkrotce ladujemy. Sadze, ze juz nie bedzie panu potrzebny astrosymulator. Daneel dodal powaznym tonem: -Chyba najlepiej bedzie zabrac go, na wszelki wypadek. -Zaczekaj! - przerwal mu Baley. Mowil ochryplym szeptem nie majac pewnosci, czy tamci rozumieja choc slowo. Zaczerpnal tchu, lekko odchrzaknal i powtorzyl jeszcze raz: -Zaczekaj! - Potem dodal: - Giskardzie. Robot odwrocil sie. -Sir? Baley nie odpowiedzial od razu. Teraz, kiedy Giskard wiedzial juz, ze jest potrzebny, bedzie czekal dluzsza chwile, a nawet cala wiecznosc. Baley usilowal zebrac mysli. Agorafobia czy nie, nadal pozostawala niepewnosc co do portu przeznaczenia statku. Odczuwal ja juz wczesniej i wlasnie ona mogla wywolac atak agorafobii. Musi wiedziec. Giskard nie sklamie. Robot nie umie klamac - chyba ze otrzyma bardzo wyrazne polecenie. A dlaczego ktos mialby instruowac Giskarda? To Daneel byl towarzyszem Baleya, to z nim przebywal caly czas. Gdyby zaplanowano oszustwo, bez watpienia wyznaczono by do tego Daneela. Giskard byl zaledwie pokojowka, kelnerem i wartownikiem u drzwi. Na pewno nie bylo potrzeby trudzic sie pracochlonnym instruowaniem, jak ma sie poruszac w pajeczynie klamstw. -Giskard! - rzekl Baley niemal normalnym glosem. -Sir? -Niedlugo wyladujemy, prawda? -Za niecale dwie godziny, sir. Ma na mysli dwie godziny dziesietne - pomyslal Baley. - Wiecej jak dwie godziny czasu rzeczywistego? Mniej? Niewazne. Tylko zamiesza w glowie. Daj spokoj. -Podaj mi natychmiast nazwe planety, na ktorej mamy wyladowac - powiedzial najostrzejszym tonem, na jaki mogl sie zdobyc. Czlowiek, gdyby w ogole odpowiedzial, zrobilby to dopiero po namysle, i to zdradzajac pewne zaskoczenie. Giskard odrzekl natychmiast matowym i obojetnym glosem. -To Aurora, sir. -Skad wiesz? -To nasz punkt docelowy. Tak wiec nie moze to byc Ziemia, na przyklad, poniewaz masa slonca Tau Ceti to zaledwie dziewiecdziesiat procent masy ziemskiego Slonca, poza tym jest ono troche chlodniejsze, a jego promieniowanie ma lekko pomaranczowy kolor, ktory nie przyzwyczajone oczy Ziemianina sa w stanie rozroznic. Moze juz dostrzegl pan charakterystyczne zabarwienie tego slonca Aurory w odbiciu od gornej warstwy chmur. Z pewnoscia bedzie pan to widzial patrzac na krajobraz, dopoki panskie oczy nie przywykna. Baley oderwal wzrok od nieruchomej twarzy Giskarda. On zauwazyl wczesniej roznice koloru - pomyslal Baley - i uznal je za pozbawione znaczenia. Powazny blad. -Mozesz odejsc, Giskardzie. -Tak, sir. -Zrobilem z siebie glupca, Daneelu - rzekl Baley z wyrazna przykroscia. -Sadze, ze zastanawiasz sie, czy cie nie oszukujemy i czy nie chcemy zabrac gdzies daleko od Aurory. Czy byl jakis powod takich przypuszczen, partnerze Elijahu? -Zadnego. Sadze, ze jest to skutek oszolomienia po ataku agorafobii. Patrzac na pozornie nieruchomy kosmos nie mialem objawow choroby, ale byc moze czaila sie ona w podswiadomosci, powodujac narastajace oszolomienie. -To nasza wina, partnerze Elijahu. Znajac twoja niechec do otwartej przestrzeni, nie powinnismy ci udostepnic astrosymulatora, a na pewno bylo bledem pozostawienie cie bez scislejszej opieki. Baley zniecierpliwiony potrzasnal glowa. -Nie mow tak, Daneelu. Mialem wystarczajaca opieke. Zachodzi pytanie, jak powinienem byc chroniony na samej Aurorze. Partnerze Elijahu, wydaje mi sie, ze trudno ci bedzie uzyskac zgode na swobodny kontakt z Aurora i Aurorianami. A jednak wlasnie na to musze miec pozwolenie. Jezeli mam Poznac prawde o tym wypadku robobojstwa, musze miec swobode Poszukiwania informacji na planecie oraz wsrod zamieszanych w sprawe ludzi. Baley zdazyl juz dojsc do siebie, lecz nadal czul sie troche zmeczony. Byl tez zaklopotany tym, ze wyczerpujace przezycie wywolalo gwaltowna chec zapalenia fajki, chociaz zerwal z nalogiem juz przeszlo rok temu. Niemal odczuwal smak i zapach tytoniowego dymu, powoli przeplywajacego przez gardlo i nos. Wiedzial, ze bedzie musial zadowolic sie wspomnieniem. Na Aurorze na pewno nie pozwola mu zapalic. Na zadnym ze swiatow Przestrzeniowcow nie uprawiano tytoniu, a gdyby wzial troche ze soba, zaraz by mu go odebrano i zniszczono. -Partnerze Elijahu, trzeba to przedyskutowac z doktorem Fastolfem po wyladowaniu. Ja nic moge podejmowac zadnych decyzji w tej sprawie. -Wiem o tym, Daneclu, ale jak mam rozmawiac z doktorem Fastolfem? Przez jakis odpowiednik astrosynuilatora? Trzymajac w dloni sterownik? -Wcale nie, partnerze Elijahu. Porozmawiacie osobiscie. On zamierza spotkac sie z toba w kosmoporcie. Baley nasluchiwal odglosow ladowania. Oczywiscie, nie wiedzial, jakich dzwiekow powinien oczekiwac. Nie znal mechanizmu statku, liczby mezczyzn i kobiet na pokladzie, nie mial pojecia, na czym polega proces ladowania i jakie wiaza sie z tym halasy. Krzyki? Warkot? Stlumione wibracje? Nie uslyszal niczego. -Wydajesz sie spiety, partnerze Elijahu - powiedzial Daneel. - Wolalbym, abys nie zwlekal z informowaniem mnie o zlym samopoczuciu. Powinienem pomoc ci w tej samej chwili, gdy z jakiegokolwiek powodu poczujesz sie zle. Slowo "powinienem" wymowil z lekkim naciskiem. Baley rozmyslal leniwie - Daneel kieruje sie Pierwszym Prawem. Kiedy zemdlalem, a on nie przewidzial tego w pore, z pewnoscia na swoj sposob cierpial tak samo jak ja. Niedozwolona nierownowaga potencjalow pozytonowych moze byc bez znaczenia dla mnie, ale u niego moze wywolac rownie nieprzyjemna reakcje, co ostry bol u mnie. Skad mam wiedziec, co kryje sie pod pseudoskora oraz w pseudoswiadomosci robota i skad on moze wiedziec, jakie mysli snuja sie po mojej glowie? A pozniej, zawstydzony tym, ze pomyslal o Daneelu jako o robocie, Baley spojrzal w jego lagodne oczy (od kiedy uznal, ze maja lagodny wyraz?) i rzekl: -Gdybym poczul sie zle, partnerze Daneelu, natychmiast powiedzialbym ci o tym. Nic mi nie jest. Po prostu nasluchuje jakichs dzwiekow swiadczacych o postepach procedury ladowania. -Dziekuje, partnerze Elijahu - powiedzial powaznie Daneel, lekko skinawszy glowa. - Ladowanie nie powinno byc nieprzyjemne. Poczujesz przyspieszenie, ale minimalne, gdyz to pomieszczenie przesunie sie - do pewnego stopnia - w kierunku wektora sily. Temperatura moze wzrosnac, ale nie wiecej niz dwa stopnie Celsjusza. Co do efektow sonicznych, mozesz uslyszec cichy syk przy przejsciu przez gestniejaca atmosfere. Czy to cie zaniepokoi? -Nie powinno. Drazni mnie to, ze nie moge obserwowac ladowania. Nie chce byc wieziony i utrzymywany w nieswiadomosci. -Juz przekonales sie, partnerze Elijahu, ze charakter tego doswiadczenia nie odpowiada twojemu temperamentowi. -I mam sie z tym pogodzic? - upieral sie Baley. - To nie powod, zeby mnie tu trzymac. -Partnerze Elijahu, juz wyjasnialem, iz te ograniczenia wprowadzono dla twojego dobra. Baley potrzasnal glowa. -Uwazam, ze sa one zbedne. Przy tych wszystkich trudnosciach, jakie bede mial ze zrozumieniem czegokolwiek na Aurorze, szanse na to, ze uda mi sie rozwiazac te sprawe, sa tak male, iz nie podejrzewam, aby ktokolwiek przy zdrowych zmyslach zadawal sobie trud i probowal mnie powstrzymac. A gdyby nawet, czemu mialbym byc zaatakowany osobiscie? Dlaczego nie mozna by dokonac sabotazu na statku? Jezeli przyjmiemy, iz mamy do czynienia z pozbawionymi skrupulow zloczyncami, to z pewnoscia moga oni uznac statek i jego zaloge - wliczajac ciebie, Giskarda i mnie - za niska cene zapewniajaca im bezpieczenstwo. -Prawde mowiac, partnerze Elijahu, taka ewentualnosc wzieto pod uwage. Statek zostal dokladnie sprawdzony. Jakiekolwiek proby sabotazu zostalyby ujawnione. -Jestes pewny? Na sto procent? -W takich sprawach nie mozna miec absolutnej pewnosci, jednak Giskardowi i mnie wystarczyla swiadomosc, ze w tym wypadku ta pewnosc byla dosc duza i mozemy dzialac przy minimalnym marginesie ryzyka. -A gdybyscie byli w bledzie? Twarz Daneela wykrzywil bolesny grymas, jakby proszono go, I>>y rozwazyl cos, co zaklocalo sprawna prace pozytonowych zwojow jego mozgu. Jednak nie mylilismy sie - odparl. -Tego nie mozesz wiedziec. Podchodzimy do ladowania, a to zawsze jest niebezpieczny moment. W rzeczywistosci, czasem nawet nie trzeba sabotazu na pokladzie. Moje osobiste bezpieczenstwo jest najbardziej zagrozone teraz, wlasnie teraz. Nie moge ukrywac sie w tej kabinie, jesli mam wysiasc na Aurorze. Bede musial przejsc przez statek i byc w poblizu innych. Czy podjeliscie odpowiednie kroki, zeby zapewnic bezpieczne ladowanie? (Marudzil, niepotrzebnie dokuczajac Daneelowi, poniewaz denerwowalo go dlugotrwale pozbawienie wolnosci i poczucie utrafi godnosci wywolane chwila omdlenia.) Jednak Daneel odparl spokojnie: -Podjelismy, partnerze Elijahu. I nawiasem mowiac, juz ladowalismy. Znajdujemy sie na powierzchni Aurory. Baley przez chwile patrzyl na niego z niedowierzaniem. Gwaltownie rozejrzal sie wokol, lecz w otaczajacym go pomieszczeniu nie dostrzegl, rzecz jasna, zadnej zmiany. Nie czul i nie slyszal niczego, czego - wedlug Daneela - mogl oczekiwac. Zadnego przyspieszenia, goraca czy swistu. A moze partner celowo jeszcze raz podniosl kwestie osobistego bezpieczenstwa, aby miec pewnosc, ze Baley nie bedzie myslal o innych niepokojacych sprawach. -Pozostaje problem opuszczenia statku. Jak mam to zrobic nie narazajac sie na atak ewentualnych wrogow? Daneel podszedl do sciany i dotknal ja w pewnym miejscu. Sciana po prostu rozsunela sie na boki. Baley ujrzal przed soba dlugi tunel. W tej chwili Giskard wszedl do kabiny i oznajmil: -Sir, w trojke pojdziemy korytarzem do wyjscia. W tym czasie bedzie on bacznie obserwowany. Na drugim koncu czeka doktor Fastolfe. -Podjelismy wszelkie srodki ostroznosci - dodal Daneel. -Przepraszam was - mruknal Baley. W ponurym nastroju wszedl w tunel. Zapewnienia robotow o podjetych srodkach ostroznosci upewnialy go tylko, ze uznano takie dzialania za konieczne. Baley nie uwazal sie za tchorza, ale znalazl sie na obcej planecie gdzie nie mogl odroznic wroga od przyjaciela, ani spodziewac sie oparcia w nikim (z wyjatkiem, oczywiscie, Daneela). W krytycznej chwili - pomyslal z lekka zgroza - nie bedzie tu zacisznej kryjowki. 4. FASTOLFE Doktor Han Fastolfe czekal usmiechniety. Byl wysoki i chudy, b jasnobrazowych, niezbyt gestych wlosach. I jeszcze te jego uszy. Nawet po trzech latach Baley doskonale je pamietal. Duze, odstajace, nadawaly wlascicielowi troche zabawny, dobroduszny wyglad. Bardziej te uszy niz wylewne powitanie wywolaly usmiech Baleya, ktory pomyslal, ze chyba na Aurorze jest mozliwe wykonanie drobnego zabiegu z zakresu chirurgii plastycznej, korygujacego ten defekt. Jednak rownie dobrze moglo byc tak, ze Fastolfe lubil ich wyglad tak samo jak (ku wlasnemu zdziwieniu) Baley. Twarz sklaniajaca do usmiechu to rzecz godna uwagi.Moze doktor cenil sobie to, ze jest lubiany od pierwszego wejrzenia. A moze chcial, by go nie doceniano? Albo po prostu lubil sie wyrozniac? -Wywiadowca Elijah Baley - odezwal sie Fastolfe. - Dobrze pana pamietam, chociaz w myslach wciaz nadaje panu twarz aktora, ktory gral panska role. Baley sposepnial. -Ten film przesladuje mnie, doktorze Fastolfe. Gdybym wiedzial, gdzie moglbym przed nim uciec... -Nigdzie - pocieszyl go tamten. - Przynajmniej w normalny sposob. Tak wiec, jezeli nie chce pan o tym mowic, od tej po wykluczymy ten temat z naszych konwersacji. Juz nigdy o tym nie wspomne. Dobrze? -Dziekuje - odparl Baley i nieoczekiwanie wyciagnal reke do Fastolfe'a. Ten zawahal sie. Potem przyjal podana dlon, sciskajac ja delikatnie, niezbyt dlugo, i powiedzial: -Zakladam, ze nie jest pan chodzacym siedliskiem zarazkow, panie Baley. - I dodal ze skrucha, patrzac na swoje rece: - Musze jednak wyznac, ze moje dlonie pokryto warstwa ochronnej powloki, co nie nalezy do przyjemnosci, lecz jestem przeciez wytworem irracjonalnych lekow mojej spolecznosci. Baley wzruszyl ramionami. -Jak my wszyscy. Mnie nie upaja mysl o znalezieniu sie w Zewnetrzu - na otwartej przestrzeni. Jesli o tym mowa, to i cieszy mnie, ze musialem przybyc na Aurore wlasnie w taki okolicznosciach. -Doskonale to rozumiem, panie Baley. Mam tu zamkniety samochod, a kiedy przybedziemy do mojej posiadlosci, postaram sie zapewnic panu odpowiednie warunki. -Dziekuje, ale czuje, ze podczas pobytu na Aurorze od czasu do czasu bede musial przebywac w Zewnetrzu. Przygotowalem sie na to najlepiej jak moglem. -Rozumiem, ale bedziemy pana narazac na kontakt z Zewnetrzem tylko wtedy, kiedy zajdzie koniecznosc. Teraz nie ma takiej potrzeby, prosze wiec skorzystac z samochodu. Pojazd czekal w cieniu tunelu i Baley zanim wsiadl, dostrzegl fragment Zewnetrza. Za plecami czul obecnosc Daneela i Giskarda, krancowo odmiennych, ale tak samo powaznych i czujnych, a takze nieskonczenie cierpliwych. Fastolfe otworzyl tylne drzwi i powiedzial: -Prosze. Baley zajal miejsce w samochodzie. Szybko i zwinnie Daneei usiadl obok, a Giskard, wlasciwie jednoczesnie, z drugiej strony. Wygladalo to jak dobrze opracowany uklad choreograficzny. Baley znalazl sie miedzy nimi, ale wcale nie czul sie jak w potrzasku. Prawde mowiac z ulga przyjal to, ze z obu stron Zewnetrza dzieli go robot. Jednak tu nie bylo zadnego Zewnetrza. Kiedy Fastolfe usiadl na przednim siedzeniu i zamknal drzwi za soba, okna sciemnialy, a wnetrze pojazdu zalalo miekkie, sztuczne swiatlo. -Zazwyczaj tak nie jezdze, panie Baley, ale to mi nie przeszkadza, a dla pana moze byc znacznie przyjemniejsze. Samochod jest calkowicie skomputeryzowany, wie, dokad jechac, i poradzi sobie z kazda przeszkoda czy awaria. Nie musimy nic robic. Poczuli lekkie przyspieszenie, a potem slabe, ledwie wyczuwalne wrazenie ruchu. -To bezpieczna droga, panie Baley. Zadalem sobie sporo trudu, aby miec pewnosc, ze bardzo niewielu ludzi wie o tym, iz jest pan w tym pojezdzie, a na pewno nie mozna odkryc panskiej obecnosci w nim. Podroz samochodem - nawiasem mowiac o napedzie odrzutowym, a wiec wlasciwie poduszkowcem - nie zajmie nam wiele czasu, lecz jesli ma pan ochote, prosze skorzystac z chwili wypoczynku. Jest pan teraz calkiem bezpieczny. -Mowi pan tak - odrzekl Baley - jakby sadzil, ze cos mi grozi. Bylem chroniony w sposob graniczacy z uwiezieniem na pokladzie statku, a teraz tutaj. Baley rozejrzal sie po malym, zamknietym wnetrzu samochodu, w ktorym otaczal go metalowy szkielet i chromowane szklo, nie wspominajac o metalowych korpusach dwoch robotow. Fastolfe usmiechnal sie lekko. -Wiem, ze przesadzam, ale na Aurorze robi sie goraco. Przybywa pan w krytycznej dla nas chwili, wole wiec wyjsc na glupca z powodu przesadnej ostroznosci, niz - nie doceniajac przeciwnika - podjac straszliwe ryzyko. -Sadze, ze zdaje pan sobie sprawe, doktorze Fastolfe, iz moja kleska tutaj bylaby ciosem dla calej Ziemi. -Swietnie to rozumiem. Jestem rownie jak pan zdecydowany nie dopuscic do tej porazki. Prosze mi wierzyc. -Wierze. Co wiecej, moje niepowodzenie tutaj, z jakiejkolwiek przyczyny, bedzie oznaczalo takze moja osobista i zawodowa kleske na Ziemi. Fastolfe obrocil sie na fotelu i ze zdumieniem spojrzal na Baleya. -Naprawde? Z pewnoscia nikt nie bedzie tego tak traktowal. Baley wzruszyl ramionami. -Wiem, ze stane sie wygodnym celem dla zdesperowanego rzadu Ziemi. -Nie pomyslalem o tym, kiedy prosilem o panska pomoc, Panie Baley. Moze pan byc pewien, ze zrobie, co w mojej mocy. Chociaz, szczerze mowiac - dodal, spogladajac w bok - to nie bedzie wiele, jezeli przegramy. -Wiem - powiedzial ponuro Baley. Wyciagnal sie w miekkim fotelu i zamknal oczy. Ruch poja ograniczal sie do lagodnego, usypiajacego kolysania, ale Ba nie zasnal. Intensywnie rozmyslal, co z tego wszystkiego wyniknie. U celu podrozy Baley takze nie doswiadczyl kontaktu z Zewnetrzem. Kiedy wysiadl z poduszkowca, znalazl sie w podziemnym garazu, a mala winda wywiozla go na parter (jak stwierdzil pozniej). Zaprowadzono go do slonecznego pokoju i przechodzac przez smuge promieni (rzeczywiscie lekko pomaranczowych). Baley mimowolnie sie skulil. Fastolfe zauwazyl ten ruch i powiedzial: -Szyby nie sa polprzezroczyste, chociaz mozna je przyciemnic. Zrobie to, jesli pan chce. Prawde mowiac, powinienem pomyslec o tym... -Nie trzeba - odparl szorstko Baley. - Usiade tylem do okna. Musze sie zaaklimatyzowac. -Jak pan woli, ale prosze mi dac znac, gdyby zrobilo sie panu niedobrze. Panie Baley, w tej czesci Aurory mamy wlasnie pozny ranek. Nie znam panskiego czasu osobistego na statku. Jesli jest pan od wielu godzin na nogach i chcialby sie troche przespac, to prosze powiedziec. Jednak jezeli uzna pan, ze podola za chwile mozemy zjesc razem sniadanie. -Tak sie sklada, ze to byloby zgodne z moim czasem osobistym. -Wspaniale. Przypomne tylko, ze nasz dzien jest siedem procent krotszy od ziemskiego. To nie powinno powodowa wiekszych zaburzen biorytmu, ale w razie potrzeby sprobujemy dostosowac sie do panskich potrzeb. -Dziekuje. -I w koncu... nie mialem pojecia, jaka stosuje pan diete. -Zjadam wszystko, co tylko przede mna postawia. -Pomimo to nie bede obrazony, jezeli uzna pan cos za... niezbyt smaczne. -Dziekuje. -I nie ma pan nic przeciw temu, ze Daneel i Giskard dolacza do nas? Baley usmiechnal sie lekko. -Czy oni tez beda jesc? Fastolfe odpowiedzial powaznie: -Nie, ale chce, zeby byli przy panu przez caly czas. -Wciaz grozi mi niebezpieczenstwo? Nawet tutaj? -Nikomu nie ufam. Nawet tutaj. -Sir, podano do stolu - oznajmil robot. Fastolfe skinal glowa. -Bardzo dobrze, Faber. Za chwile przyjdziemy. -He ma pan tu robotow? - spytal Baley. -Niewiele. Nie osiagnelismy poziomu jak na Solarii, czyli dziesieciu tysiecy na jednego czlowieka, ale posiadam ich wiecej niz przecietny Aurorianin - piecdziesiat siedem. Dom jest spory, sluzy mi za biuro i pracownie. Ponadto zonie, kiedy ja mam, powinienem zapewnic dostatecznie duzo przestrzeni, stad oddzielne skrzydlo i osobna sluzba. -No coz, posiadajac piecdziesiat siedem robotow, sadze, ze nie zauwazyl pan braku dwoch. Teraz nie czuje sie tak bardzo winny, ze musial pan wyslac Giskarda i Daneela, aby eskortowali mnie na Aurore. -Zapewniam pana, panie Baley, iz ten wybor nie byl przypadkowy. Giskard jest moim majordomusem i prawa reka. Jest ze mna od dawna. -A jednak poslal go pan, zeby mnie sprowadzil. Czuje sie zaszczycony. -Ten fakt swiadczy o panskim znaczeniu, panie Baley. Giskard to najlepszy z moich robotow, jest silny i wytrwaly. Baley zerknal na Daneela i Fastolfe dodal: -Mowiac to, nie bralem pod uwage mojego przyjaciela, Daneela. On nie jest sluga, lecz osiagnieciem, z ktorego jestem niezwykle dumny. Pierwszy model tej klasy. Jego projektantem i wzorem byl doktor Roj Nemennuh Sarton, ktory... Urwal taktownie, ale Baley kiwnal glowa i rzekl: -Rozumiem. Nie chcial, aby doktor dokonczyl zdanie i wspomnial o zamordowaniu Sartona na Ziemi. -Nadzorowal montaz - ciagnal Fastolfe - ale to moje obliczenia umozliwily stworzenie Daneela. Doktor usmiechnal sie do Daneela, ktory sklonil glowe. -Byl jeszcze Jander - powiedzial Baley. -Tak - rzekl Fastolfe ze smutkiem. - Moze powinienem go zatrzymac przy sobie, tak jak Daneela. Jednak on byl moim drugim humanoidalnym robotem, a to pewna roznica. Daneel jest jakby moim pierworodnym - specjalnym egzemplarzem. -A teraz juz nie konstruuje pan nastepnych takich robotow? -Juz nie. Jednak chodzmy - rzekl Fastolfe, zacierajac rece. - Musimy cos zjesc. Nie sadze, panie Baley, aby na Ziemi ludzie byli przyzwyczajeni do tego, co nazywam naturalnym pokarmem. Mamy salatke z krewetek, chleb, ser i mleko, jak pan chce, oraz szeroki wybor sokow owocowych. Skromny posilek. Na deser lody. -Same tradycyjne ziemskie potrawy - rzekl Baley. - U nas w oryginalnej postaci istnieja jedynie w starozytnej literaturze. -Na Aurorze rowniez nie sa takie popularne, ale uznalem, iz nie ma sensu podawac naszych specjalow i przypraw. Do ich smaku trzeba przywyknac. - Doktor Fastolfe podniosl sie. - Prosze za mna, panie Baley. Bedziemy tylko my dwaj, wiec obejdzie sie bez zbednych biesiadnych rytualow. -Dzieki - odrzekl Baley. - Uwazam, ze to niezwykle uprzejmie z panskiej strony. Zabijalem nude podrozy intensywnym przegladaniem materialow dotyczacych Aurory, wiec wiem, ze uprzejmosc wymaga zachowania skomplikowanego ceremonialu przy stole, co byloby dla mnie meczace. -Nie musi pan sie obawiac. -Czy moglibysmy zrezygnowac z konwenansow i porozmawiac o interesach przy jedzeniu, doktorze Fastolfe? Nie mamy czasu do stracenia. -Podzielam ten punkt widzenia. Naprawde jest wiele spraw do omowienia, a mam nadzieje, ze nikomu pan nie powie o tym uchybieniu. Nie chcialbym zostac wykluczony z towarzystwa. - Zachichotal, a po chwili dodal: - Jednak nie powinienem sie smiac. Nie ma z czego. Strata czasu moze okazac sie czyms wiecej niz utrudnieniem. Moze miec fatalne skutki. Pokoj, ktory Baley opuscil, udajac sie na posilek, byl zapasowy: kilka krzesel, kredens, cos, co wygladalo jak fortepian, ale mialo mosiezne zawory zamiast klawiszy, jakies abstrakcyjne wzory na scianach, ktore zdawaly sie jarzyc swoim swiatlem. Podloga o wzorze szachownicy w kilku odcieniach brazu zostala zapewne zaprojektowana tak, aby przypominala drewno, i chociaz lsnila w swietle lamp jak swiezo wywoskowana, wcale nie byla sliska. Jadalnia miala taka sama podloge, ale poza tym wygladala zupelnie inaczej. Byl to prostokatny pokoj zastawiony licznymi meblami. Stalo tam szesc duzych stolow, ktore mozna bylo laczyc w dowolny sposob. Wzdluz jednej z krotszych scian ciagnal sie bar z rzedem butelek w roznych kolorach umieszczonych przed wkleslym lustrem, w ktorym odbijal sie pokoj, wydluzony niemal w nieskonczonosc. Po przeciwnej stronie byly cztery nisze, a w kazdej z nich czekal robot. Obie dlugie sciany pokrywala mozaika o nieustannie zmieniajacych sie barwach. Jeden z obrazow ukazywal planete, jednak Baley nie potrafil stwierdzic, czy byla to Aurora, jakis inny swiat, czy tez wytwor wyobrazni artysty. Znajdowalo sie tam pole pszenicy (albo czegos takiego), pelne skomplikowanych maszyn rolniczych obslugiwanych przez roboty. Dalej bylo widac porozrzucane budowle, przechodzace w cos, co wedlug Baleya bylo odmiana Miasta. Druga ze scian projektowal astronom. Jakas planeta, niebiesko-biala, oswietlona przez odlegle slonce, odbijala swiatlo w taki sposob, ze nawet spogladajac z bliska nie mozna bylo oprzec sie mysli, iz powoli sie obraca. Otaczajace ja gwiazdy - jedne ciemniejsze, inne jasniejsze - rowniez zdawaly sie zmieniac swoj uklad, chociaz kiedy ktos przez chwile skupil wzrok na jakiejs malej grupce, zamieraly w bezruchu. Baley uznal ten widok za dziwaczny i odpychajacy. -To dzielo sztuki, panie Baley - stwierdzil Fastolfe. - O wiele za drogie, ale podobalo sie Fanyi. To moja aktualna partnerka. -Czy dolaczy do nas? -Nie, panie Baley. Jak powiedzialem, zjemy posilek tylko we dwoch. Poprosilem, zeby przez jakis czas pozostala w swojej czesci domu. Mam nadzieje, ze mnie pan rozumie? -Tak, oczywiscie. -Prosze tutaj. Oto pana miejsce. Jeden ze stolow byl zastawiony talerzami, filizankami i rozmaitymi sztuccami, czesciowo nie znanymi Baleyowi. Na srodku znajdowal sie wysoki, lekko stozkowaty cylinder, ktory wygladal jak gigantyczny pionek szachowy z szarego kamienia. Usiadlszy, Baley nie zdolal oprzec sie pokusie wyciagniecia reki i dotkniecia cylindra palcem. Fastolfe sie rozesmial. -To przyprawnik. Jest wyposazony w prosty mechanizm kontrolny, pozwalajacy odmierzyc okreslona ilosc kazdej z dwunastu przypraw na dowolne miejsce na talerzu. Aby zrobic to nalezycie, trzeba go podniesc i wykonac dosc skomplikowane ewolucje - same w sobie bezsensowne, ale bardzo cenione przez holdujacych modzie Aurorian jako symbol wdzieku i delikatnosci, jakie powinny towarzyszyc podawaniu posilku. Kiedy bylem mlodszy, umialem za pomoca kciuka i dwoch palcow trzykrotnie obrocic przyprawnik w powietrzu, po czym otrzymac sol w chwili, gdy spadl mi na dlon. Gdybym teraz sprobowal to zrobic, ryzykowalbym, ze rozwale glowe mojemu gosciowi. Jestem przekonany, ze nie ma pan nic przeciw temu, ze nie sprobuje. -Nalegam, zeby pan tego nie probowal, doktorze Fastolfe. Jeden robot postawil salatke na stole, drugi przyniosl tace z sokami owocowymi, trzeci chleb i ser, a czwarty poprawil serwetki. Wszystkie cztery mialy dobrze skoordynowane ruchy wiec wtaczaly sie i wytaczaly bez zadnych zderzen czy trudnosci. Baley patrzyl na nie ze zdumieniem. Bez zadnych wczesniejszych przygotowan zakonczyly prace i stanely kazdy na innym koncu stolu. Jednoczesnie cofnely sie uklonily, wykonaly zwrot i wrocily do nisz w drugim koncu pokoju. Nagle Baley zdal sobie sprawe z obecnosci Daneeli i Giskarda. Nie zauwazyl, kiedy przyszli. Czekali w dwoch wnekach, ktore pojawily sie w scianie z widokiem na lan zboza Daneel stal blizej. Fastolfe powiedzial: -Teraz, kiedy poszly... Przerwal i potrzasnal glowa. -Tylko ze one nie poszly. Zwyczaj nakazuje robotom odejsc, zanim rozpocznie sie posilek. Roboty nie jedza, a ludzie tak, Zatem wydaje sie logiczne, ze jedzacy zostaja, a nie jedzacy odchodza. I tak powstal jeszcze jeden rytual. Nie do pomyslenia jest rozpoczac posilek w obecnosci robotow. Jednak w tym wypadku.. -One nie wyszly - powiedzial Baley. -Nie. Uznalem, ze bezpieczenstwo jest wazniejsze od etykiety, i sadze, ze nie bedzie pan mial nic przeciwko temu. Baley poczekal, az gospodarz zacznie jesc i wtedy takze podniosl widelec. Fastolfe poslugiwal sie sztuccami powoli, by Ziemianin mogl go dokladnie obserwowac. Baley ostroznie ugryzl krewetke i stwierdzil, ze jest dobra. Rozpoznal smak, przypominajacy produkowana na Ziemi paste z krewetek, lecz o wiele delikatniejszy i bogatszy. Zul powoli i przez chwile, mimo checi jak najszybszego rozpoczecia sledztwa, nie byl w stanie myslec o niczym - cala uwage skupil na jedzeniu. To Fastolfe wykonal pierwszy ruch. -Czy nie powinnismy zaczac rozwazac naszego problemu, panie Baley? Detektyw lekko sie zmieszal. Tak. Z pewnoscia. Prosze o wybaczenie. Panskie jedzenie zaskoczylo mnie, tak ze z trudem zdolalem zebrac mysli. Ten problem, doktorze Fastolfe, zostal stworzony przez pana, prawda? - Dlaczego pan tak uwaza? -Ktos popelnil robobojstwo w sposob wymagajacy sporej wiedzy - tak slyszalem. -Robobojstwo? Zabawne okreslenie - usmiechnal sie Fastolfe - Oczywiscie, rozumiem, co mial pan na mysli. Dobrze pan slyszal: ten sposob wymaga naprawde sporej wiedzy. -Ktora tylko pan posiada, jak mi powiedziano. -Niewatpliwie. -I nawet pan sam przyznaje - a prawde mowiac, upiera sie - ze tylko on mogl wprowadzic Jandera w stan psychicznego zamrozenia. -Twierdze tak, gdyz to prawda, panie Baley. Klamstwo nic by nie dalo, nawet gdyby przeszlo mi przez gardlo. Powszechnie wiadomo, iz jestem najlepszym teoretykiem robotyki na wszystkich piecdziesieciu swiatach. -Mimo to, doktorze Fastolfe, czy drugi po panu albo trzeci, a nawet pietnasty teoretyk robotyki z piecdziesieciu swiatow nie posiada wiedzy niezbednej do popelnienia tego czynu? Czy naprawde mogl to zrobic tylko najlepszy z nich? Fastolfe odparl spokojnie: -Moim zdaniem rzeczywiscie potrzeba do tego umiejetnosci najlepszego eksperta. Istotnie uwazam, ze ja sam zdolalbym dokonac tego tylko w jeden z moich dobrych dni. Prosze pamietac, ze najlepsze umysly w dziedzinie robotyki - wlacznie z moim - usilnie pracowaly nad stworzeniem pozytonowego mozgu, ktorego nie mozna wprowadzic w stan psychicznego zamrozenia. -Jest pan tego pewny? Naprawde pewny? -Calkowicie. -I stwierdzil pan to publicznie? -Oczywiscie. Przeprowadzono publiczne przesluchanie, moj drogi Ziemianinie. Zadano mi pytania, ktore teraz i pan zadaje, a ja udzielilem szczerych odpowiedzi. Takie sa nasze zwyczaje. -W tej chwili nie kwestionuje tego, ze byl pan przekonany, iz mowi prawde. Jednak czy nie kierowala panem calkiem uzasadniona duma? To takze byloby typowe dla Aurorianina, prawda? -Chce pan powiedziec, iz tak bardzo zalezalo mi na tym, zeby uznano mnie za najlepszego, ze dobrowolnie postawilem sie w sytuacji, gdy wszyscy beda musieli stwierdzic moja wine? -Nie wiem dlaczego, ale podejrzewam, ze wolalby pan utraci polityczna i spoleczna pozycje, niz narazic na szwank swa reputacje naukowca. -Ma pan zadziwiajacy sposob rozumowania, panie Baley Nie przyszloby mi to do glowy. Gdybym musial wybierac miedzy wyznaniem, ze nie jestem najlepszy, a przyznaniem, ze jestem winny - uzyjmy panskiego okreslenia - robobojstwa, panskim zdaniem swiadomie wybralbym to drugie. -Nie, doktorze Fastolfe, nie chcialbym przedstawiac te sprawy w zbyt duzym uproszczeniu. Czy nie moglo byc tak, ze blednie uwazal sie pan za najwiekszego z robotykow, nie majacego sobie rownych, upierajac sie przy tym za wszelka cene, poniewaz podswiadomie - podswiadomie, doktorze Fastolfe - wiedzial pan, iz w rzeczywistosci inni dogonili pana, a moze nawet przescigneli. Fastolfe usmiechnal sie z lekkim zniecierpliwieniem. -Nie, panie Baley. Myli sie pan. -Prosze sie zastanowic, doktorze! Czy jest pan pewny, ze zaden z kolegow - robotykow nie moze sie z panem rownac? -Tylko nieliczni zajmuja sie robotami humanoidalnymi. Skonstruowanie Daneela doslownie stworzylo nowa profesje, dla ktorej nawet nie ma jeszcze nazwy - moze humanorobotyka? - wszystkich teoretykow robotyki na Aurorze nikt procz mnie nie ogarnia zasad dzialania pozytonowego mozgu Daneela. Rozumial je doktor Sarton, ale on nie zyje - a i on nie pojmowal ich dobrze jak ja. Podstawowa teoria jest moja. -Moglo tak byc na poczatku, ale na pewno nie spodziewa sie pan, ze zachowa te wylacznosc. Czy nikt nie zna panskiego odkrycia? Fastolfe stanowczo potrzasnal glowa. -Nikt. Nikogo nie uczylem i zaden z zyjacych robotykow nie wysunal swojej wlasnej teorii. Baley, lekko zirytowany, pytal dalej. -A moze jakis bystry mlody czlowiek, swiezo po studiach, madrzejszy niz ktokolwiek podejrzewa... -Nie, panie Baley, nie. Wiedzialbym o nim. Przeszedlby przez moje laboratoria. Pracowalby ze mna. Obecnie nie ma takiego mlodzienca. Kiedys pojawi sie; moze bedzie ich wielu. Jednak na razie nikt taki nie istnieje. Zatem jesli pan umrze, ta nowa nauka umrze razem z panem? -Mam dopiero sto szescdziesiat piec lat. Dziesietnych, oczywiscie, a wiec tylko sto dwadziescia cztery wasze, ziemskie, lata - mniej wiecej. Wedlug naszych norm jestem jeszcze mlody i nie ma zadnych medycznych powodow, aby mozna bylo uznac, ze przezylem choc polowe zycia. Osiagniecie wieku czterystu lat - dziesietnych mam na mysli - nie jest tu niczym niezwyklym. Jeszcze duzo czasu przede mna, zeby uczyc innych. Skonczyli posilek, ale zaden nie zamierzal wstac od stolu. Roboty rowniez nie zaczely sprzatac. Wydawalo sie, ze zahipnotyzowala ich ta gwaltowna wymiana zdan. Baley zmruzyl oczy. -Doktorze Fastolfe, dwa lata temu bylem na Solarii. Tam odnioslem wrazenie, ze Solarianie sa najzreczniejszymi robotykami wsrod mieszkancow piecdziesieciu swiatow. -Generalnie to prawda. -I zaden z nich nie moglby tego dokonac? -Zaden, panie Baley. Oni zajmuja sie robotami, ktore w najlepszym razie dorownuja mojemu Giskardowi. Solarianie nie maja pojecia o konstruowaniu humanoidalnych robotow. -Skad moze pan miec pewnosc? -Jesli byl pan na Solarii, panie Baley, to dobrze pan wie, ze Solarianie kontaktuja sie z najwyzsza trudnoscia i glownie za pomoca trojwymiarowych transmisji - chyba ze kontakt seksualny jest absolutnie niezbedny. Czy sadzi pan, ze mogliby wymyslic robota o ludzkim wygladzie, ktory by negatywnie oddzialywal na ich neuroze? Poniewaz on jest tak podobny do czlowieka, unikaliby jego towarzystwa i nie byliby w stanie wykorzystac w zaden rozsadny sposob. -A czy jakis Solarianin nie nauczyl sie tolerowac ludzkiego ciala? Skad moze pan wiedziec? -Istotnie, nie moge temu zaprzeczyc, lecz w tym roku na Aurorze nie ma mieszkancow Solarii. -Ani jednego? -Ani jednego! Oni nie lubia spotykac sie nawet z Aurorianami i nie chca przylatywac ani tu, ani na inne swiaty, chyba ze w najbardziej naglacych sprawach. Wowczas zostaja na orbicie 1 komunikuja sie z nami droga elektroniczna. -W takim razie, jesli - doslownie i w przenosni - jest pan jedyna osoba na wszystkich swiatach, ktora mogla to zrobic... Cxy zabil pan Jandera? -Nie moge uwierzyc, ze Daneel nie powiedzial panu, iz nie przyznalem sie do popelnienia tego czynu. -Powiedzial mi, ale chce to uslyszec od pana. Fastolfe zmarszczyl brwi i zalozywszy rece na piersi, odparl przez zacisniete zeby: -A wiec mowie panu. Nie zrobilem tego. Baley potrzasnal glowa. -Wierze, ze pan wierzy w swoje slowa. -Tak jest. Z calym przekonaniem. I mowie prawde. Ja nie zabilem Jandera. -Jednak skoro pan tego nie zrobil, a nikt inny nie mogl, zatem... Chwileczke. Moze uczynilem bledne zalozenie. Czy Jander naprawde nie zyje, czy tez sprowadzono mnie tu pod takim pretekstem? -Robot naprawde jest zniszczony. Bedzie go pan mogl obejrzec, o ile Departament Sprawiedliwosci nie zabroni mi dostepu do niego, lecz chyba to nie wchodzi w rachube. -W takim razie, jesli pan tego nie zrobil, nikt inny nie mogl, a robot naprawde nie zyje, to kto popelnil zbrodnie? Fastolfe westchnal. -Jestem pewien, ze Daneel powtorzyl panu moja odpowiedz przed komisja, ale pan chce uslyszec ja z moich ust. -Racja, doktorze Fastolfe. -No dobrze, a wiec nikt nie popelnil tej zbrodni. Zamrozenie psychiczne Jandera spowodowal spontaniczny blok pozytonowego strumienia przeplywajacego przez jego zwoje mozgowe. -Czy to mozliwe? -Raczej nie, ale skoro ja tego nie zrobilem, tylko w ten sposob mozna to wytlumaczyc. -A czy nie jest bardziej prawdopodobne, ze pan klamie, niz ze nastapila spontaniczna blokada zwojow mozgowych? -Wielu tak twierdzi. Jednak przypadkiem wiem, iz tego nie zrobilem, a wiec psychiczne zamrozenie pozostaje jedynym rozwiazaniem. -I sprowadzil mnie pan tutaj, zeby zademonstrowac - dowiesc - ze ten spontaniczny blok naprawde mial miejsce? -Tak. -Tylko jak moge udowodnic taki przypadkowy efekt? A wyglada na to, ze jest to jedyny ratunek dla pana, Ziemi i dla mnie. -Wedlug hierarchii waznosci, panie Baley? Baley wygladal na rozzloszczonego. -No dobrze: pana, mnie i Ziemi. -Po dlugotrwalych rozwazaniach - rzekl Fastolfe - niestety doszedlem do wniosku, iz w zaden sposob nie uda sie zdobyc takiego dowodu. Baley z przerazeniem spojrzal na Fastolfe'a. -W zaden sposob? -W zaden. Zupelnie. Nagle, najwidoczniej powodowany chwilowym kaprysem, chwycil przyprawnik i powiedzial: -Wie pan co, zastanawiam sie, czy jeszcze potrafie wykonac potrojny obrot. Precyzyjnym ruchem reki rzucil przyprawnik w gore. Pojemnik koziolkowal w powietrzu, a kiedy opadal, Fastolfe zlapal go, podstawiajac pod wezszy koniec kant prawej dloni (kciukiem skierowanej w dol). Przyprawnik zakolysal sie, obrocil i spadl na kant lewej dloni. Przewazyl z powrotem i zatrzymal sie na prawej, a potem znow na lewej rece. Po trzech takich manewrach zostal lekko podrzucony w powietrze, wystarczajaco wysoko, aby wykonal obrot. Fastolfe zlapal go prawa reka, lewa trzymajac w poblizu, skierowana grzbietem w dol. Chwyciwszy przyprawnik, doktor pokazal lewa dlon, na ktorej lezaly drobne ziarenka soli. -To dziecinna zabawa, a wlozony wysilek jest nieproporcjonalny do efektu, jakim jest, rzecz jasna, szczypta soli, ale dobry gospodarz z duma prezentuje taki pokaz. Niektorzy eksperci potrafia utrzymywac przyprawnik w powietrzu przez poltorej minuty, poruszajac rekami tak szybko, ze niemal nie mozna nadazyc za nimi spojrzeniem. Oczywiscie - dodal w zadumie - Daneel moze wykonac takie czynnosci zreczniej i szybciej niz jakikolwiek czlowiek. Przeprowadzalem z nim takie proby, zeby sprawdzic, jak dziala jego mozg, ale byloby wysoce niewlasciwe, gdyby prezentowal swoje umiejetnosci publicznie. Niepotrzebnie upokorzylby przyprawnikow - no, to popularna nazwa takich zonglerow, chociaz nie znajdzie jej pan w slownikach. Baley mruknal cos pod nosem. -Musimy wrocic do sprawy - westchnal Fastolfe. -Przeciez dlatego ciagnal mnie pan przez kilka parsekow przestrzeni. -Istotnie. Do rzeczy. -Czy ten pokaz mial jakis ukryty cel, doktorze Fastolfe? -No coz, wygladalo na to, ze znalezlismy sie w impasie. Sprowadzilem tu pana w niezwykle trudnej sprawie. Wyraz panskiej twarzy byl dosc wymowny i prawde mowiac, ja wcale i czulem sie lepiej. Pomyslalem, ze nam obu przyda sie odrobi wytchnienia. A teraz wrocmy do naszej rozmowy. -Mam probowac dokonac rzeczy niemozliwej? -Dlaczego tak pan to ocenia? Przeciez cieszy sie pan repu czlowieka, dla ktorego nie ma rzeczy niemozliwych. -Ten film? Wierzy pan w te idiotyczna parodie wydarzen Solarii? Fastolfe rozlozyl rece. -To moja jedyna nadzieja. -A ja nie mam wyboru. Musze probowac; nie moge wre na Ziemie bez sukcesu. Powiedziano mi to wyraznie. Dokto. Fastolfe, w jaki sposob mogl zostac zabity Jander? Jak trze bylo manipulowac jego umyslem? -Panie Baley, nie wiem, jak moglbym to wytlumaczyc drugiemu robotykowi, ktorym pan nie jest, nawet gdybym byl gotow publicznie zaprezentowac moja teorie, a nie jestem. Jednakze zobaczmy, czy nie uda mi sie jej wyjasnic choc pobieznie. Oczywiscie wie pan, ze roboty wymyslono na Ziemi. -W dziedzinie robotyki dzieje sie u nas bardzo niewiele... -Ziemskie uprzedzenia wobec robotow sa dobrze znane na planetach Przestrzeniowcow - przerwal doktor. -Jednak ziemskie pochodzenie robotow jest oczywiste dla kazdego mieszkanca Ziemi, kiedy sie nad tym zastanowi. Powszechnie wiadomo, ze podroze nadprzestrzenne staly sie mozliwe dzieki zastosowaniu robotow, a poniewaz planety Przestrzeniowcow nie moglyby zostac zasiedlone bez podrozy nadprzestrzennych, nie ulega watpliwosci, ze roboty istnialy przed rozpoczeciem osadnictwa, gdy Ziemia byla jedyna zamieszkana planeta. Tak wiec roboty zostaly wymyslone na Ziemi, przez Ziemian. -A jednak Ziemia nie jest z tego dumna, prawda? -Nie mowimy o tym - rzekl krotko Baley. -I Ziemianie nic nie wiedza o Susan Calvin? -Natrafilem na to nazwisko w kilku starych ksiazkach. Ona nalezala do pionierow badan w dziedzinie robotyki. -To wszystko, co pan o niej wie? Baley machnal reka. -Zapewne moglbym znalezc wiecej, gdybym przejrzal archiwa ale nie mialem okazji. -Dziwne - powiedzial Fastolfe. - Dla wszystkich Przestrzeniowcow ona jest niemal boska istota, tak ze chyba niewielu noza robotykami pamieta, ze byla Ziemianka. Uznaliby to za profanacje. Nie uwierzyliby, gdyby powiedziano im, ze umarla przezywszy tylko troche ponad sto lat dziesietnych. A wy znacie ja jedynie z jej pionierskich prac. -Czy ona ma cos wspolnego z ta sprawa, doktorze? -Nie bezposrednio. Musi pan wiedziec, ze kraza o niej liczne legendy. Wiekszosc z nich to niewatpliwie bujdy, ale i tak sa powtarzane. Jedna z najslynniejszych - i najmniej prawdopodobnych - dotyczy wyprodukowanego w tych dawnych czasach robota, ktory w wyniku jakiejs awarii linii produkcyjnej zostal obdarzony zdolnosciami telepatycznymi... -Co!? -To legenda! Mowilem, ze to legenda - i z pewnoscia nie ma w niej odrobiny prawdy. Istnieje jednak teoretyczna przeslanka pozwalajaca przypuszczac, ze to moglo miec miejsce, chociaz nikt nigdy nie przedstawil wiarygodnej teorii tlumaczacej to zjawisko. Wystapienie takich zdolnosci w prymitywnym mozgu pozytonowym z czasow przed podrozami w nadprzestrzeni jest nieprawdopodobne. Dlatego twierdzimy, ze ta opowiesc jest zmyslona. Mimo to opowiem ja, gdyz zawiera pewien moral. -Prosze mowic. -Ten robot, jak glosi legenda, mogl czytac w myslach. Kiedy zadawano mu pytanie, czytal w myslach pytajacego i mowil mu to, co tamten chcial uslyszec. Pierwsze Prawo Robotyki wyraznie stwierdza, ze robot nie moze skrzywdzic czlowieka, ani przez zaniechanie dzialania pozwolic, aby stala mu sie krzywda - dla robotow zazwyczaj oznacza to fizyczna krzywde. Tymczasem robot czytajacy w myslach niewatpliwie uznalby, ze rozczarowanie, gniew czy inne gwaltowne uczucie unieszczesliwia dana osobe i zinterpretowalby przyczyne takich odczuc jako krzywde. A zatem, gdyby robot - telepata wiedzial, ze prawda moze rozczarowac lub rozgniewac pytajacego albo wywolac jego zazdrosc lub oburzenie, powiedzialby mu uspokajajace klamstwo. Rozumie pan? -Tak, oczywiscie. -Dlatego robot klamal nawet samej Susan Calvin. To nie moglo trwac dlugo, gdyz rozni ludzie slyszeli odmienne wersje wydarzen, nie tylko rozniace sie, ale takze nie znajdujace pokrycia w rzeczywistosci. Susan Calvin odkryla, ze jest oklamywana i pojela, ze te klamstwa postawily ja w bardzo niezrecznej sytuacji. To, co na poczatku byloby dla niej tylko drobnym rozczarowaniem, teraz - w wyniku zawiedzionych nadziei - stalo sie kleska. Nigdy nie slyszal pan tej opowiesci? -Daje slowo, ze nie. -Zdumiewajace! A jednak na pewno nie wymyslono jej na Aurorze, poniewaz jest jednakowo rozpowszechniona na wszystkich swiatach. W kazdym razie Calvin sie zemscila. Udowodnila robotowi, ze - obojetnie, czy powie prawde, czy sklamie - jednakowo skrzywdzi osobe, z ktora rozmawia. Nie mogl przestrzegac Pierwszego Prawa, cokolwiek by zrobil. Robot, zrozumiawszy: to, byl zmuszony szukac ucieczki w calkowitej bezczynnosci. Jesli mam uzyc barwnego okreslenia, spalily mu sie pozytonowe zwoje. Jego mozg zostal nieodwracalnie uszkodzony. Legenda glosi, ze; ostatnie slowo, jakie Calvin rzucila niszczonemu robotowi, brzmialo "Klamca!" -Zakladam, ze cos podobnego przytrafilo sie Janderowi Panellowi. Moze stanal przed sprzecznoscia pojec i jego mozg ulegl uszkodzeniu? - zainteresowal sie Baley. -Tak sie wydaje, chociaz dzis nie jest rownie latwo tego dokonac jak w czasach Susan Calvin. Moze ze wzgledu na legende, robotycy starali sie utrudnic powstanie takich sprzecznosci;' W miare rozwoju teorii mozgow pozytonowych, a takze coraz doskonalszego ich projektowania, wymyslano coraz lepsze systemy przewidujace rozmaite sytuacje, tak zeby robot zawsze mogl podjac jakies dzialania zgodne z Pierwszym Prawem. -A wiec nie mozna spalic pozytonowego mozgu. To chce mi pan powiedziec? Bo jesli tak, to co przydarzylo sie Janderowi? -Nie to mam na mysli. Coraz lepsze systemy, o ktorych mowie, nigdy nie sa calkowicie skuteczne. Nie moga byc. Obojetnie jak subtelny i skomplikowany stworzymy mozg, zawsze istnieje prawdopodobienstwo, ze stanie w obliczu sprzecznosci. To podstawowe prawo matematyki. Nigdy nie potrafimy wyprodukowac' mozgu dostatecznie precyzyjnego i zlozonego, zeby zredukowac takie ryzyko do zera. Mozemy jedynie sie starac. Jednakze powstaly systemy tak bardzo zblizone do idealu, ze wywolanie stanu psychicznego zamrozenia przez postawienie odpowiedniej sprzecznosci wymagaloby glebokiego zrozumienia tego konkretnego pozytonowego umyslu, z ktorym mamy do czynienia - a do tego trzeba naprawde dobrego teoretyka. -Takiego jak pan, doktorze Fastolfe? -Takiego jak ja. Jesli idzie o roboty humanoidalne, nie mam rownego sobie. -Albo w ogole nikogo - rzekl ironicznie Baley. -Wlasnie. Albo w ogole nikogo - powtorzyl uczony, nie zwracajac uwagi na ton detektywa. - Humanoidalne roboty maja mozgi - a moglbym dodac, ze rowniez ciala - swiadomie skonstruowane na podobienstwo istot ludzkich. Pozytonowe mozgi sa niezwykle delikatne i pod pewnymi wzgledami rownie wrazliwe jak ludzkie. Tak jak u czlowieka czasem wystepuje zawal w wyniku samej czynnosci mozgu, bez wplywu jakichkolwiek czynnikow zewnetrznych, tak mozg humanoidalnego robota moze w rezultacie zbiegu okolicznosci - przypadkowego dryfu pozytonow - doznac psychicznej zapasci. -Czy jest pan w stanie to udowodnic, doktorze Fastolfe? -Moge przeprowadzic dowod matematyczny, ale ci, ktorzy zdolaja przesledzic tok obliczen, nie zawsze zgodza sie z postawiona teza. Opieram sie na kilku zalozeniach, nie pasujacych do przyjetego sposobu myslenia o robotyce. -A jakie jest prawdopodobienstwo spontanicznego wystapienia stanu psychicznego zamrozenia? -W duzej grupie humanoidalnych robotow, liczacej powiedzmy sto tysiecy, istnieje przypuszczenie, ze jeden z nich moglby ulec takiemu zagrozeniu w czasie rownym dlugosci zycia przecietnego Aurorianina. Oczywiscie, mogloby do tego dojsc znacznie wczesniej, tak jak w wypadku Jandera, chociaz szanse na to bylyby znikome. -Jednak rozumie pan, doktorze, ze nawet jesli wykaze pan bezspornie, ze taka spontaniczna reakcja moze zajsc u kazdego robota, nie bedzie to rownoznaczne z udowodnieniem, iz cos takiego przydarzylo sie wlasnie Janderowi i wlasnie w tym czasie. -Nie - przyznal Fastolfe. - Ma pan calkowita racje. -Pan, najwiekszy ekspert, jesli idzie o roboty, nie moze tego dowiesc w sprawie Jandera. -I znow ma pan calkowita racje. -A zatem czego oczekuje pan ode mnie, detektywa, ktory nie ma pojecia o robotach? -Nie trzeba niczego udowadniac. Wystarczy przedstawic odpowiednia sugestie, ktora przekona opinie publiczna, ze spontaniczny stan psychicznego zamrozenia byl mozliwy. -Na przyklad...? -Nie wiem. -Jest pan pewien, ze nie wie? - spytal szorstko Baley. -Co pan ma na mysli? Przeciez powiedzialem, ze nie wiem. -Prosze posluchac. Zakladam, ze wiekszosc Aurorian juz; uslyszala, ze przybylem na te planete w celu rozwiazania zagadki. Trudno byloby sprowadzic mnie tu w sekrecie, zwazywszy, ze jestem Ziemianinem, a to jest Aurora. -Tak, z pewnoscia, totez nawet nie probowalem. Porozum mialem sie z przewodniczacym i namowilem go, zeby udzielil mli zezwolenia na sciagniecie pana tutaj. W ten sposob zdolalem odroczyc rozprawe. Ma pan szanse rozwiazania zagadki, zanim stane przed sadem. Watpie, aby dali mi duzo czasu. -A zatem powtarzam: Aurorianie w wiekszosci wiedza, ze jestem, a takze, ze przybylem, aby znalezc przyczyne smierci Jandera. -Oczywiscie. Jaki moglby byc inny powod? -I od kiedy wszedlem na poklad statku, ktory mnie tu przywiozl, bylem trzymany pod scisla straza w obawie, ze panscy wrogowie sprobuja mnie wyeliminowac sadzac, ze jestem cudotworca, ktory potrafi rozwiazac te zagadke w taki sposob, zeby znalazl sie pan po stronie zwyciezcow, chociaz szanse na to sa niewielkie. -Owszem, niepokoje sie o pana. -Zalozmy, ze komus, kto nie chce rozwiazania tej zagadki i panskiego uniewinnienia, doktorze Fastolfe, udalo sie mnie zabic. Czyz to nie poprawiloby panskiego wizerunku w oczach i opinii publicznej? Czy spoleczenstwo nie uznaloby, iz wrogowie czuja, ze jest pan niewinny, bo inaczej nie posuneliby sie doj morderstwa w obawie przed wynikiem dochodzenia? -To dosc skomplikowane rozumowanie, panie Baley. Sadze, ze panska smierc - odpowiednio wykorzystana - moglaby posluzyc takiemu celowi, lecz do tego nie dojdzie. -Jednak po co mnie chronic, doktorze Fastolfe? Dlaczego nie dac im mnie zabic, a moja smierc wykorzystac dla zwyciestwa? -Poniewaz wolalbym, aby pozostal pan przy zyciu i zdolal dowiesc mojej niewinnosci. -Przeciez pan wie, ze nie moge udowodnic panskiej niewinnosci. -Moze jednak. Ma pan silna motywacje. Od tego zalezy los Ziemi, a takze - jak mi pan mowil - panska kariera. 90 -I coz mi po tej motywacji? Gdyby kazal mi pan latac machajac rekami i powiedzial, ze jesli nie polece, umre w meczarniach, a Ziemia zostanie zniszczona wraz z jej mieszkancami, mialbym bardzo powazna motywacje do latania, a i tak nie unioslbym sie w powietrze.-Wiem, ze szanse sa nikle - mruknal Fastolfe. -A ja jestem przekonany, ze sa rowne zeru - wypalil Baley - i tylko moja smierc moze pana uratowac. -A zatem nie zostane ocalony, gdyz zadbam o to, zeby wrogowie nie mogli pana dosiegnac. -Jednak pan moze. -Co? -Przyszlo mi do glowy, doktorze Fastolfe, iz moglby mnie pan zabic w taki sposob, zeby zrzucic wine na panskich nieprzyjaciol, a nastepnie wykorzystac moja smierc przeciwko nim, i ze moze wlasnie dlatego zostalem sciagniety na Aurore. Fastolfe przez chwile patrzyl na Baleya z lekkim zdziwieniem, a potem, w porywie gwaltownego, slepego gniewu jego twarz poczerwieniala i wykrzywila sie okropnym grymasem. Pochwyciwszy ze stolu przyprawnik, zamachnal sie i cisnal nim w Baleya. Kompletnie zaskoczony detektyw zdolal tylko skulic sie na krzesle. 5. DANEEL I GISKARD Jesli Fastolfe poruszal sie szybko, to Daneel zareagowal o wiele szybciej.Baley, ktory calkiem zapomnial o obecnosci robota, uslyszal tylko cichy szmer, stlumiony brzek - i juz Daneel stal obok Fastolfe'a z przyprawnikiem w rece, mowiac: -Ufam, ze nie zrobilem panu krzywdy, doktorze Fastolfe. Oszolomiony detektyw zauwazyl, ze Giskard znajduje sie niedaleko, po drugiej rece doktora, a wszystkie cztery roboty porzucily nisze pod przeciwlegla sciana i dotarly prawie do stolu. Lekko zdyszany i rozczochrany Fastolfe powiedzial: -Nie, Daneelu. Spisales sie doskonale, naprawde. I dodal, podnoszac glos: -Wszyscy spisaliscie sie swietnie, ale pamietajcie, nie mozecie pozwolic, zeby cos was powstrzymalo - nawet moja osoba. Zasmial sie cicho i ponownie usiadl, przygladzajac fryzure. -Przepraszam - zwrocil sie do Baleya - ze tak pana przestraszylem, ale uwazalem, ze pokaz bedzie bardziej przekonujacy niz moje slowa. Baley, ktory skulil sie tylko odruchowo, poluzowal kolnierzyk i odparl szorstko: -Obawiam sie, ze oczekiwalem slow, ale przyznaje, ze pokaz byl przekonujacy. Ciesze sie, ze Daneel byl dostatecznie blisko, zeby Pana rozbroic. -Wszystkie roboty byly wystarczajaco blisko, aby mnie rozbroic, lecz Daneel stal najblizej i doskoczyl pierwszy. Dopadl mnie na tyle szybko, ze mogl byc delikatny. Gdyby stal dalej, moze musialby wykrecic mi reke albo ogluszyc. -Czy posunalby sie tak daleko? -Panie Baley - odparl Fastolfe. - Wydalem polecenia co do panskiej ochrony, a ja wiem jak wydawac rozkazy. Roboty nie wahalyby sie ocalic pana, nawet gdyby mialy mnie skrzywdzic. Oczywiscie, staralyby sie wyrzadzic mi jak najmniejsza szkode, tak jak to uczynil Daneel. Ucierpiala jedynie moja godnosc i uczesanie. Czuje rowniez lekkie mrowienie w palcach. Fastolfe delikatnie poruszal reka. Baley wzial gleboki oddech, usilujac ochlonac. -Czy Daneel nie chronilby mnie nawet bez panskich rozkazow? - zdziwil sie Baley. -Bez watpienia. Musialby. Jednak nie powinien pan uwazac, ze robot odpowiada prostym tak lub nie, w gore lub w dol, wejsc lub wyjsc. To blad czesto popelniany przez laikow. Chodzi o czas reakcji. Moje polecenia dotyczace panskiej osoby byly tak sformulowane, zeby u wszystkich moich robotow wlacznie z Daneelem uzyskac wysoki potencjal, najwiekszy, jaki moglem utrzymac bez ryzyka. Tak wiec ich reakcja na grozace panu niebezpieczenstwo jest niezwykle gwaltowna. Mialem pewnosc, ze tak bedzie i dlatego moglem zamierzyc sie na pana tak niespodziewanie, aby przekonujaco zademonstrowac, ze nie jestem w stanie pana skrzywdzic. -Tak, jednak trudno mi powiedziec, ze zawdzieczam to panu. -Och, calkowicie ufam moim robotom, szczegolnie Daneelowi. Chociaz troche za pozno przyszlo mi do glowy, ze gdybym natychmiast nie puscil przyprawnika, Daneel moglby - wprawdzie niechetnie - zlamac mi reke. -Uwazam, ze niepotrzebnie pan tak ryzykowal - stwierdzil Baley. -Ja tez jestem tego zdania. Po fakcie. Gdyby pan teraz zamachnal sie, chcac rzucic we mnie przyprawnikiem, Daneel Zapobieglby temu, lecz nie tak szybko, poniewaz nie otrzymal specjalnych instrukcji co do mojego bezpieczenstwa. Mam nadzieje, ze okazalby sie wystarczajaco zreczny, aby mnie ocalic, ale nie jestem pewny, i wole nie probowac. -A gdyby zrzucono na ten dom jakis ladunek wybuchowy? -Albo gdyby z pobliskiego pagorka wystrzelono w nas strumien promieni gamma...? Moje roboty nie zapewniaja calkowitego bezpieczenstwa, ale takie terrorystyczne zamachy sa bardzo m prawdopodobne na Aurorze. Proponuje, zeby sie pan tym przejmowal. -Mam taki zamiar. Prawde mowiac, nigdy powaznie podejrzewalem, aby byl pan dla mnie zagrozeniem, ale musialem wyeliminowac taka mozliwosc, jesli mam kontynuowac sledztwo. Teraz wracajmy do sprawy. -Tak, slusznie. Mimo tego dodatkowego i niezwykle dramatycznego przerywnika, nadal musimy dowiesc, ze psychiczny blok Jandera nastapil samoistnie i przypadkowo. Baley, ktory mial teraz swiadomosc obecnosci swego partnera, odwrocil sie i zapytal niespokojnie: -Daneelu, czy przykro ci, ze omawiamy te kwestie? Daneel, ktory wlasnie odstawil przyprawnik na inny stol, odparl: -Partnerze Elijahu, wolalbym, zeby moj byly przyjaciel Jander nadal byl sprawny, ale poniewaz nie jest i poniewaz nie mozna przywrocic go do poprzedniego stanu, jedyne co pozostaje, to zapobiec podobnym incydentom w przyszlosci. Poniewaz obecna dyskusja ma na celu takie zakonczenie, raczej cieszy mnie niz martwi. -A wiec, zeby wyjasnic jeszcze jedna sprawe, Daneelu, czy sadzisz, ze doktor Fastolfe jest odpowiedzialny za koniec twojego kolegi - robota? Wybaczy pan, ze o to pytam, doktorze? Fastolfe przytaknal skinieniem glowy. -Doktor Fastolfe oswiadczyl, ze nie jest za to odpowiedzialny, a wiec, oczywiscie, nie jest - odpowiedzial Daneel -Nie masz co do tego watpliwosci? -Zadnych, partnerze Elijahu. Fastolfe wygladal na lekko ubawionego. -Przesluchuje pan robota, panie Baley. -Wiem, ale nie potrafie myslec o Daneelu jako o robocie, dlatego pytalem. -Jego odpowiedzi nie mialyby zadnego znaczenia przed komisja dochodzeniowa. Zostal zaprogramowany tak, ze musi wierzyc. -Ja nie jestem komisja dochodzeniowa, doktorze Fastolfe, i zamierzam wyjasnic wszelkie watpliwosci. Wrocmy do punktu wyjscia. Albo pan zniszczyl mozg Jandera, albo doszlo do tego przypadkowo. Twierdzi pan, ze nie zdolam udowodnic zbiegu okolicznosci, wiec postaram sie wykluczyc jakikolwiek panski udzial. Innymi slowy, jesli zdolam dowiesc, ze nie mogl pan zabic Jandera, jedyna przyczyna jego smierci pozostaje zbieg okolicznosci. -A jak moze pan tego dokonac? -To kwestia srodkow, okazji oraz motywu. Dysponowal pan odpowiednimi srodkami, zeby zabic Jandera, to jest teoretyczna wiedza pozwalajaca manipulowac nim tak, aby doprowadzic go do stanu psychicznego zamrozenia. A czy mial pan okazje? Robot byl panskim dzielem, pan zaprojektowal budowe jego pozytonowych zwojow i nadzorowal cala konstrukcje, ale czy pozostawal w panskim posiadaniu, kiedy ulegl zniszczeniu? -Nie, prawde mowiac, nie. Byl u kogos innego. -Jak dlugo? -Okolo osmiu miesiecy - troche ponad pol waszego roku. -Aha. To interesujace. Byl pan z nim lub w poblizu w czasie jego zniszczenia? Czy mogl pan to zrobic? Krotko mowiac, czy jest pan w stanie udowodnic, iz przebywal daleko i nie mial kontaktu z robotem, co usunie podejrzenie, ze jest pan sprawca. -Obawiam sie, ze to niemozliwe. Przedzial czasu, w jakim ktos popelnil ten czyn, jest dosc szeroki. Destrukcja robota nie powoduje zmian, takich jak rigor mortis u ludzi. Mozemy jedynie stwierdzic, ze w pewnej chwili Jander byl sprawny, a po pewnym czasie zauwazono, ze nie dziala. Te dwa momenty dzieli blisko osiem godzin. Na ten czas nie mam alibi. -Zadnego? A co pan wtedy robil, doktorze Fastolfe? -Bylem tutaj, w mojej posiadlosci. -Moze roboty widzialy pana i zaswiadcza. -Na pewno widzialy, ale nie moga byc swiadkami, a tego dnia Fanya wyszla zalatwiac swoje sprawy. -Czy Fanya podziela panskie zainteresowanie robotyka? Fastolfe usmiechnal sie krzywo. -Ona wie o tym mniej niz pan. Poza tym, to nie ma zadnego baczenia. -Dlaczego? Cierpliwosc Fastolfe'a najwidoczniej zaczela sie wyczerpywac. -Drogi panie Baley, nie mamy do czynienia z fizyczna napascia z bliskiej odleglosci, taka jak moj udawany atak na pana. To, co sie przytrafilo Janderowi, nie wymagalo mojej fizycznej obecnosci. Tak sie zdarzylo, ze Jander znajdowal sie niedaleko stad, ale rownie dobrze moglby byc na drugiej stronie Aurory. Zawsze moglem nawiazac z nim kontakt elektroniczny i wydajac odpowiednie polecenia, uzyskac pozadane reakcje - na przyklad doprowadzic go do stanu psychicznego zamrozenia. Zasadnicze czynnosci nie zabralyby wiele czasu... Baley przerwal mu. -A zatem procedura jest krotka i ktos moglby natrafic na nia przypadkowo, dokonujac rutynowych czynnosci? -Nie! - rzekl Fastolfe. - Na Aurore! Ziemianinie, pozwol mi skonczyc. Juz mowilem, ze nie. Doprowadzenie Jandera do psychicznej zapasci bylo dlugim, skomplikowanym i mozolnym procesem, wymagajacym wielkiej wiedzy oraz sprytu, i nie mozna do tego dojsc przypadkowo. Zgodnie z moimi obliczeniami, prawdopodobienstwo przypadkowego wykonania calej tej skomplikowanej procedury jest daleko mniejsze niz mozliwosc spontanicznej blokady psychicznej. Jednakze gdybym ja chcial wywolac psychiczna zapasc, moglbym powoli wywolywac zmiany i reakcje, stopniowo, przez tygodnie, miesiace, a nawet lata, az doprowadzilbym do zniszczenia Jandera. I przez caly czas robot nie zdradzalby zadnych oznak zblizajacej sie katastrofy, tak samo jak ktos zblizajacy sie w mroku do przepasci ma pod stopami pewny grunt, dopoki nie przekroczy krawedzi. Doprowadziwszy robota do odpowiedniego stanu, moglbym zniszczyc go jednym krotkim rozkazem. Ten ostatni krok zajalby mi tylko chwile. Rozumie pan? Baley zacisnal usta. Nie bylo sensu ukrywac rozczarowania.' -Krotko mowiac, mial pan okazje. -Kazdy ja mial. Kazdy mieszkaniec Aurory, o ile on czy ona posiadali odpowiednie umiejetnosci. -A tylko pan dysponowal odpowiednimi umiejetnosciami. -Obawiam sie, ze tak. -Co doprowadza nas do motywu, doktorze Fastolfe. -Ach! -I tutaj moze zdolamy czegos dowiesc. Te humanoidalne roboty sa panskie. Powstaly na podstawie panskiej teorii, przez caly czas uczestniczyl pan w ich konstruowaniu, nawet jesli to doktor Sarton nadzorowal ich budowe. Istnieja dzieki panu, i wylacznie dzieki panu. Mowil pan o Daneelu jako o swoim "pierworodnym". One sa panskim dzielem, panskimi dziecmi, darem dla ludzkosci oraz nadzieja na niesmiertelnosc. (Baley czul, ze staje sie coraz bardziej elokwentny i przez moment wyobrazil sobie, iz przemawia przed komisja dochodzeniowa.) -Na Ziemie! - a raczej: na Aurore! - czemu mialby pan niweczyc swoje dzielo? Dlaczego mialby pan niszczyc zycie, ktore bylo cudownym wytworem pracy panskiego umyslu? Fastolfe byl lekko rozbawiony. -Panie Baley, przeciez pan nie ma o tym pojecia. Skad pan wie, ze moja teoria byla cudownym wytworem pracy mojego umyslu? Mogla byc zwyklym rozwinieciem rownania, ktore kazdy mogl przeprowadzic, tylko nikomu przede mna nie chcialo sie tego robic. -Nie sadze - odparl Baley, z trudem odzyskujac spokoj. - Jezeli nikt procz pana nie rozumie zasady dzialania mozgu humanoidalnego robota na tyle dobrze, zeby go zniszczyc, to zapewne nikt oprocz pana nie potrafilby go stworzyc. Zaprzeczy pan? Fastolfe potrzasnal glowa. -Nie, nie zaprzeczam. A jednak, panie Baley - mowil z twarza spochmurniala bardziej niz w chwili rozpoczecia rozmowy - panska dokladna analiza wydarzen jeszcze pogarsza nasza sytuacje. Juz zdecydowalismy, ze tylko ja mialem srodki i okazje. Tak sie sklada, ze mialem takze motyw - najlepszy motyw na swiecie - i moi wrogowie wiedza o tym. Zatem jak, na Ziemie! - albo, cytujac pana, na Aurore! - zdolamy dowiesc, ze tego nie zrobilem? Baley zmarszczyl brwi w glebokiej zadumie. Pospiesznie odszedl w kat pokoju, jakby szukajac schronienia. Potem gwaltownie sie odwrocil i powiedzial ostrym tonem: -Doktorze Fastolfe, wydaje mi sie, ze znajduje pan przyjemnosc w gnebieniu mnie. Uczony wzruszyl ramionami. -Ja tylko przedstawiam istote problemu. Biedny Jander zmarl smiercia robota w wyniku zwyklej niestabilnosci dryfujacych pozytonow. Jestem pewny, ze tak sie stalo, poniewaz wiem, ze nie mialem z tym nic wspolnego. Jednak nie mozna nikogo przekonac, Ze jestem niewinny, a wszystkie poszlaki wskazuja na mnie, i musimy wziac to pod uwage, decydujac co - o ile cokolwiek - mozemy zrobic. -No dobrze - powiedzial Baley. - Zajmijmy sie panskim motywem. Pozornie najbardziej istotny motyw moze wcale nim nie byc. -Watpie. Nie jestem glupcem, panie Baley. -Ale takze nie jest pan sedzia siebie i swoich motywow. Czasem tak bywa. Uwazam, ze z jakiegos powodu dramatyzuje pan sytuacje. -Nie sadze. -A wiec prosze powiedziec mi o tym motywie. O co chodzi' -Nie tak szybko, panie Baley. Nie tak latwo to wyjasnic. Czy moze pan wyjsc ze mna z domu? Baley szybko spojrzal w kierunku okna. Slonce na niebie opuscilo sie nizej i w pokoju pojasnialo. Detektyw zawahal sie, po czym powiedzial troche glosniej, niz to bylo konieczne: -Tak! -Wspaniale - odparl Fastolfe. A potem dodal przyjacielskim glosem: - Ale moze najpierw chcialby pan skorzystac z dyskretki? Baley zastanawial sie przez chwile. Nie odczuwal naglacej potrzeby, ale nie wiedzial, jak dlugo bedzie poza domem, jakie udogodnienia tam sa, a jakich nie ma. Co wiecej, nie znal zwyczajow w tej kwestii, a nie przypominal sobie, zeby w ksiazkofilmach, ktore przegladal na pokladzie statku, znalazl cos na ten temat. Moze bezpieczniej przyjac propozycje gospodarza? -Dziekuje - powiedzial. - Chetnie skorzystam. Fastolfe skinal glowa. -Daneelu - powiedzial. - Pokaz panu Baleyowi droge dyskretki dla gosci. -Partnerze Elijahu, prosze za mna. Gdy wychodzili do drugiego pokoju, Baley rzekl: -Przepraszam, Daneelu, ze nie uczestniczyles w mojej rozmowie z doktorem Fastolfem. -To nie byloby wlasciwe, partnerze Elijahu. Odpowiedzialem, kiedy zadales mi bezposrednio pytanie, ale nie proszono mnie, zebym bral czynny udzial w rozmowie. -Poprosilbym cie, Daneelu, gdybym nie byl skrepowany moja pozycja goscia. Sadzilem, ze popelnilbym blad przejmujac inicjatywe w tej sprawie. -Rozumiem. To dyskretka dla gosci, partnerze Elijahu. Drzwi otworza sie pod dotknieciem reki, jezeli w pomieszczeniu nie ma nikogo. Baley nie wchodzil. Przez chwile zastanawial sie, po czym powiedzial: -Gdybys jednak zostal zaproszony do rozmowy, Daneelu, czy jest cos, co chcialbys powiedziec? Jakis komentarz? Twoja opinia bylaby dla mnie bardzo cenna, przyjacielu. Daneel odparl powaznie, jak zwykle. -Chcialbym jedynie dodac, ze stwierdzenie doktora Fastolfe'a, iz mial doskonaly motyw, aby wylaczyc Jandera, bylo dla mnie nieoczekiwane. Nie wiem, jaki to mogl byc motyw. Jednakze, cokolwiek bedzie twierdzil, moglbys zapytac go, dlaczego z tego samego powodu nie doprowadzil mnie do psychicznej zapasci. Jesli mozna uwierzyc, ze mial powody, aby zniszczyc Jandera, dlaczego nie mial ich w moim wypadku? To chcialbym wiedziec. Baley spojrzal na niego przenikliwie, probujac odgadnac wyraz twarzy, ktora niczego nie mogla zdradzic. -Czy czujesz sie zagrozony, Daneelu? Czy uwazasz, ze Fastolfe moze byc dla ciebie niebezpieczny? -Zgodnie z Trzecim Prawem musze bronic mojej egzystencji, ale nie stawialbym oporu, gdyby doktor Fastolfe lub inny czlowiek uznal, ze jej zakonczenie jest niezbedne. To Trzecie Prawo. Jednak wiem, ze mam znaczna wartosc, zarowno pod wzgledem wlozonego materialu, pracy i czasu, jak i w kategoriach naukowych. Dlatego byloby konieczne dokladne wyjasnienie mi, dlaczego musze przestac istniec. Doktor Fastolfe nigdy - nigdy, partnerze Elijahu - nie powiedzial niczego, co sugerowaloby, ze ma cos takiego na mysli. Nie wierze, aby kiedykolwiek przyszlo mu do glowy, zeby zniszczyc mnie albo Jandera. Jego koniec musial byc spowodowany przypadkowym dryfem pozytonow, ktory kiedys moze zakonczyc i moje istnienie. We wszechswiecie zawsze trzeba wziac pod uwage element przypadku. -Ty tak mowisz, Fastolfe tak twierdzi, a ja w to wierze. Klopot w tym, zeby przekonac innych do takiego punktu widzenia. Spojrzal ponuro na drzwi do dyskretki i spytal: -Wchodzisz ze mna, Daneelu? Robot wydawal sie lekko rozbawiony. -Pochlebia mi, partnerze Elijahu, ze do tego stopnia uwazasz mnie za czlowieka. Oczywiscie, nie czuje takiej potrzeby. -Z pewnoscia. Jednak i tak mozesz wejsc. -To nie byloby wlasciwe. Odwiedzanie dyskretki nie jest w zwyczaju robotow. Takie pomieszczenia sa przeznaczone wylacznie dla ludzi. Ponadto, to jednoosobowa kabina. -Jednoosobowa! - Baley byl zaskoczony. Jednak zaraz sie uspokoil. Inne swiaty, inne obyczaje! Ale o tym ksiazkofilmy nie wspominaly. -A wiec to miales na mysli mowiac, ze drzwi otworza sie tylko wtedy, jesli kabina bedzie wolna. A jezeli bedzie zajeta, tak jak za chwile? -Wtedy nie otworzy sie pod dotknieciem, zapewniajac samotnosc. Naturalnie, drzwi ustapia, jesli ktos pchnie je od srodka! -A jesli ktos wewnatrz zaslabnie, dostanie zapasci albo ataku serca i nie bedzie mogl otworzyc drzwi? Czy to oznacza, ze nikt nie zdola mu pomoc? -Istnieja awaryjne sposoby otwierania drzwi, partnerze Elijahu, jezeli zachodzi potrzeba - odparl robot i po chwili dodal, wyraznie zaniepokojony: - Czy uwazasz, ze cos takiego moze nastapic? -Nie, oczywiscie, ze nie. Jestem tylko ciekawy. -Bede tu czekal. Jezeli uslysze wolanie, partnerze Elijahu, natychmiast podejme dzialanie. -Watpie, czy bedziesz musial. Baley ostroznie dotknal drzwi, ktore natychmiast sie otworzyly. Odczekal chwile, czy sie nie zamkna z powrotem, i wszedl do srodka, a wtedy natychmiast zatrzasnely sie za jego plecami. Kiedy dyskretka byla otwarta, Baley zauwazyl, ze jej wyposazenie odpowiada przeznaczeniu: umywalka, kabina (zapewne wyposazona w prysznic), wanna, polprzezroczyste drzwi z widocznym za nimi sedesem. Bylo tez kilka urzadzen, ktorych nie mogl rozpoznac. Domyslal sie, ze sluzyly zaspokajaniu osobistych potrzeb. Nie mial okazji przygladac sie dluzej, gdyz w mgnieniu oka wszystko zniknelo i Baley zaczal sie zastanawiac, czy te przedmioty naprawde tu byly, czy tez jedynie zdawaly sie istniec, poniewaz on sie ich spodziewal w tym pomieszczeniu. W miare jak drzwi zamykaly sie, zapadala ciemnosc, poniewaz nie bylo tam okna. Kiedy zamknely sie zupelnie, ponownie zrobilo sie jasno, ale Baley nie zobaczyl zadnego z widzianych przed chwila urzadzen. Byl dzien, a on znajdowal sie w Zewnetrzu - przynajmniej mial takie wrazenie. Nad glowa zobaczyl niebo z chmurami przesuwajacymi sie miarowo, ze trudno to bylo uznac za rzeczywisty obraz. Ze wszystkich stron otaczal go zielony gaszcz, poruszajacy sie w rownie monotonnym rytmie. Poczul znajome sciskanie w zoladku, jakie zawsze odczuwal w Zewnetrzu - ale on nie byl tam. Wszedl do pomieszczenia bez okien. To jakas sztuczka z oswietleniem. Powoli ruszyl naprzod. Wyciagnal ramiona. Wolniej. Patrz uwaznie - nakazal sobie. Rekami dotknal gladkiej sciany. Przesuwajac sie wzdluz niej, wyczul cos, co musialo byc umywalka, ktora zauwazyl wczesniej. Wkrotce dostrzegl jej niewyrazny ksztalt w potopie ostrego swiatla. Znalazl kran, ale nie poplynela z niego woda. Powiodl dlonia w gore, lecz nie odkryl niczego, co przypominaloby znajome kurki. Wreszcie natrafil na podluzny prostokat o szorstkiej powierzchni, ktora odrozniala go od reszty sciany. Nacisnal, a wtedy gaszcz sie rozchylil przepuszczajac strumien wody, ktory szybko i z pluskiem zaczal spadac w dol. Baley odruchowo odskoczyl, ale woda zniknela, zanim dotarla do jego nog. Nadal plynela, ale nie dotykala podlogi. Wyciagnal reke. To nie byla woda, ale zludzenie optyczne. Nie zmoczyla mu palcow, nic nie poczul. Jednak oczy nie chcialy uwierzyc dowodom. Widzialy wode. Idac sladem strumyka, w koncu znalazl cos, co bylo prawdziwa, zimna woda, lejaca sie cienka struzka z kranu. Ponownie wymacal prostokat i zaczal eksperymentowac, naciskajac tu i tam. Temperatura wody szybko sie zmieniala i niebawem odnalazl miejsce, ktorego dotkniecie dawalo letni strumien. Nie zauwazyl nigdzie mydla. Troche niechetnie zaczal pocierac dlonie, podstawiajac je pod cos, co wygladalo jak naturalny wodospad. Mechanizm jakby czytal w jego myslach albo - co bardziej prawdopodobne - kierowal sie odglosem pocieranych rak - Baley poczul w wodzie dodatek mydla, strumien zas wzburzyl sie i zmienil w piane. Baley pochylil sie nad zlewem i przemyl twarz mydlana woda. Poczul twardy zarost, ale wiedzial, ze bez instrukcji nie zdola skorzystac w tej lazience z przyborow do golenia. Skonczyl i bezradnie trzymal dlonie pod woda. Jak zatrzymac wyplyw mydla? Nie musial pytac. Zapewne urzadzenie samo sie wylaczylo, kiedy dlonie przestaly sie ocierac o siebie. Mydlo zniknelo z wody i zostalo zmyte z jego rak. Oplukujac twarz mocno zmoczyl sobie koszule. Reczniki? Papier? Cofnal sie i zamknawszy oczy, odchylil glowe, zeby woda nie kapala mu na ubranie. Krok w tyl najwidoczniej uruchomil mechanizm, bowiem Baley poczul na twarzy podmuch goracego powietrza. Najpierw wystawil twarz, a potem dlonie. Kiedy otworzyl oczy, zobaczyl, ze woda przestala plynac. Wyciagnal reke i przekonal sie, ze juz nie czuje wilgoci. Sciskanie w dolku dawno zmienilo sie w irytacje. Rozumial, ze dyskretki na kazdym swiecie sa inne, ale ta bezsensowna imitacja Zewnetrza chyba poszla zbyt daleko. Na Ziemi dyskretka byla wielkim publicznym pomieszczenie przeznaczonym dla jednej plci, z oddzielnymi kabinami zamykanymi na klucz. Na Solarii do dyskretki wchodzilo sie waskim korytarzem biegnacym z boku domu, jakby Solarianie nie chcieli, zeby to pomieszczenie uznawano za czesc budynku. Jednak w obu swiatach, chociaz tak odmiennych pod wszelkimi wzgledami dyskretki byly wyraznie oznakowane, a przeznaczenie znajdujacych sie wewnatrz przedmiotow nie ulegalo watpliwosci. Dlaczego tu usilowano zamaskowac wszystko sielskim krajobrazem? Zirytowany ruszyl w kierunku miejsca, gdzie uprzednio widzial polprzezroczyste drzwi. Idac powoli wzdluz sciany i obijajac sie o rozne wystajace przedmioty, wreszcie je odnalazl. W koncu oddal mocz do czegos, co wygladalo jak maly stawek, ktory zdawal sie nie przyjmowac strumienia plynu. Baley byl pewny, ze celuje dokladnie do tego czegos, co bral za urynal, wiec powiedzial sobie, ze jesli korzysta z niewlasciwego urzadzenia lub zle mierzy, to nie jego wina. Kiedy skonczyl, przez chwile zastanawial sie, jak splukac, ale zrezygnowal. Po prostu nie znioslby juz kolejnych poszukiwan i tego falszywego wodospadu. Udalo mu sie natomiast odnalezc drzwi, ktorymi wszedl, jednak dowiedzial sie o tym dopiero wtedy, kiedy otworzyl je przypadkowym dotknieciem. Swiatlo natychmiast zgaslo, pozostawiajac zwyczajny dzienny blask. Daneel czekal na niego razem z Fastolfem i Giskardem. -Byl pan tam prawie dwadziescia minut. Zaczelismy sie juz martwic - powiedzial uczony. Baley poczul gwaltowny przyplyw wscieklosci. -Mialem problemy z panskimi glupimi zludzeniami - rzekl z trudem panujac nad soba. Fastolfe otworzyl usta i uniosl brwi w niemym "och!". -W drzwiach jest kontakt kontrolujacy zludzenie. Mozna je sciemnic i wtedy jest widoczna rzeczywistosc, albo nawet calkowicie wylaczyc. -Nikt mi nie powiedzial. Czy wszystkie wasze dyskretki sa takie? -Nie. Na Aurorze zazwyczaj sa wyposazone w aparature fantomatyczna, ale rodzaj zludzenia zalezy od indywidualnych upodoban. Ja lubie zludzenie gestwiny i od czasu do czasu zmieniam szczegoly. Wie pan, po pewnym czasie, czlowiekowi wszystko moze sie znudzic. Niektorzy ludzie wykorzystuja zludzenia erotyczne, ale to nie w moim guscie. Oczywiscie, jesli ktos jest przyzwyczajony do dyskretek, te iluzje nie sa klopotliwe. Pomieszczenia sa standardowe i wszyscy wiedza, gdzie co jest. To tak jak chodzenie po ciemku w dobrze znanym pokoju. Niech mi pan powie, Baley, dlaczego nie wyszedl pan i nie poprosil o pomoc? -Poniewaz nie chcialem. Przyznaje, ze te iluzje bardzo mnie zirytowaly, ale zaakceptowalem je. W koncu to Daneel zaprowadzil mnie do dyskretki i nie udzielil zadnych instrukcji ani ostrzezenia. Na pewno dokladnie poinstruowalby mnie, gdyby dzialal na wlasna reke, poniewaz przewidzialby, ze bede mial klopoty. Tak wiec musze zalozyc, ze wydal mu pan wyrazny rozkaz, zeby mnie nie ostrzegal, a poniewaz nie sadze, aby bawily pana takie zarty, musze zalozyc, ze mial pan po temu jakis powazny powod. -Ach tak? -W koncu to pan zaproponowal opuszczenie domu, a kiedy sie zgodzilem, natychmiast zapytal, czy chce odwiedzic dyskretke. Uznalem, ze narazajac mnie na zludzenie Zewnetrza, chcial pan sprawdzic, czy zdolam je zniesc, czy tez uciekne w panice. Jesli zniose iluzje, mozna mi pokazac rzeczywistosc. No coz, znioslem. Jestem troche mokry, ale to zaraz zniknie. -Jest pan madrym czlowiekiem, panie Baley. Przepraszam za ten eksperyment i klopot, jaki panu sprawilem. Probowalem tylko zapobiec znacznie gorszym klopotom. Czy nadal chce pan wyjsc ze mna? -Nie tylko chce, doktorze Fastolfe. Wrecz nalegam. Przeszli korytarzem do wyjscia, a za nimi podazali Daneel z Giskardem. Fastolfe powiedzial tonem towarzyskiej pogawedki: -Mam nadzieje, ze nie robi panu roznicy, iz towarzysza nam roboty. Aurorianie nie ruszaja sie nawet na krok bez przynajmniej jednego robota, a szczegolnie w panskim wypadku musze nalegac, aby Daneel i Giskard byli w poblizu przez caly czas. Otworzyl drzwi i Baley usilowal oprzec sie naporowi slonca oraz wiatru, nie wspominajac o wszechobecnym, duszacym i dziwnie obcym zapachu Aurory. Fastolfe odsunal sie, wiec Giskard wyszedl pierwszy. Przez chwile uwaznie rozgladal sie wokol. Sprawial wrazenie, ze wyteza wszystkie zmysly. Obejrzal sie na Daneela, ktory dolaczyl do niego i robil to samo. -Dajmy im chwile, panie Baley - rzekl Fastolfe - a powiedza nam, kiedy uznaja, ze mozemy bezpiecznie wyjsc. Pragne skorzystac z okazji i ponownie przeprosic za ten brzydki kawal, jaki zrobilem panu z dyskretka. Zapewniam, ze wiedzielibysmy, gdyby mial pan tam jakies klopoty - wszystkie czynnosci zyciowe panskiego organizmu byly monitorowane. Jestem niezwykle zadowolony, chociaz wcale nie zdziwiony, ze rozszyfrowal pan moje zamiary. Usmiechnal sie, po czym z ledwie zauwazalnym wahaniem polozyl dlon na ramieniu Baleya i uscisnal go przyjacielsko. Baley pozostal sztywny. -Mam wrazenie, ze nie pamieta juz pan poprzedniego kawalu z przyprawnikiem. Jesli zapewni mnie pan, ze od tej pory bedziemy grali uczciwie i otwarcie, uznam te wydarzenia za uzasadnione. -Zgoda! -Czy mozemy bezpiecznie wyjsc? - Baley patrzyl na Giskarda i Daneela, ktorzy poszli dalej i rozdzielili sie, nadal obserwujac otoczenie. -Jeszcze nie. Sprawdza cala posiadlosc. Daneel powiedzial, ze zaprosil go pan do dyskretki. Mowil pan to powaznie? -Tak. Wiedzialem, ze nie potrzebuje tego, ale uwazalem, iz byloby nieuprzejmie nie zaproponowac. Nie bylem pewien, jakie sa wasze zwyczaje co do tego, mimo ze na statku przejrzalem sporo materialow o Aurorze. -Sadze, ze to jedna z tych rzeczy, o jakich Aurorianie nie maja ochoty wspominac, nie mozna wiec oczekiwac, aby w ksiazkach wyjasniano je Ziemianom odwiedzajacym nasza planete. -Poniewaz przybywa ich tu tak niewielu? -Wlasnie. Roboty nigdy nie odwiedzaja dyskretek. To jedyne miejsce, gdzie czlowiek moze uwolnic sie od nich. Czasami ma sie ochote pozbyc ich towarzystwa. -A jednak kiedy przed trzema laty Daneel byl na Ziemi z powodu smierci Sartona, usilowalem powstrzymac go od wejscia do publicznej dyskretki mowiac, ze nie musi. Pomimo to uparl sie i wszedl. -I slusznie. Wtedy, z dobrze panu znanych powodow, otrzymal wyrazne polecenie, zeby nie zdradzal, iz nie jest czlowiekiem, jednak tutaj, na Aurorze... Ach, juz skonczyli. Roboty szly w ich kierunku i Daneel pokazal, ze wszystko w porzadku. Fastolfe zagrodzil droge Baleyowi. -Jesli pan pozwoli, panie Baley, pojde pierwszy. Prosze policzyc do stu, a potem dolaczyc do nas. Baley, doliczywszy do stu, wyszedl i podszedl do Fastolfe'a. Twarz mial troche zbyt nieruchoma, szczeki zbyt zacisniete, a plecy zanadto wyprostowane. Rozejrzal sie wokol. Otoczenie nie roznilo sie wiele od tego, co widzial w dyskretce. Tworzac iluzje, Fastolfe zapewne wzorowal sie na swojej posiadlosci. Wszedzie rosla zielen, a z jednego pagorka splywal strumien. Moze byl sztuczny, ale z pewnoscia nie byl zludzeniem. Woda naprawde plynela. Przechodzac obok, Baley poczul wilgotny powiew. Wszystko wydawalo sie dziwnie cywilizowane. Zewnetrze na Ziemi wygladalo grozniej i o wiele piekniej, chociaz Baley znal je tylko pobieznie. -Chodzmy tedy. Prosze spojrzec! - powiedzial Fastolfe, lekko sciskajac Baleya za ramie. Miedzy dwoma drzewami rozposcieral sie rozlegly trawnik. Po raz pierwszy widok wywolal u Ziemianina poczucie bezmiaru; na horyzoncie dostrzegl jakis budynek - niski, szeroki oraz tak zielony, ze zdawal sie wtapiac w krajobraz. -To gesto zamieszkany teren - rzekl Fastolfe. - Pan, przyzwyczajony do ogromnych ziemskich mrowisk, moze uwazac inaczej, ale znajdujemy sie w miescie Eos, bedacym administracyjnym centrum planety. Mieszka tu dwadziescia tysiecy ludzi, co czyni je najwiekszym miastem nie tylko na Aurorze, ale na wszystkich planetach Przestrzeniowcow. Eos liczy tyle samo mieszkancow co cala Solaria - mowil z duma. -A ile robotow, doktorze? -Na tym obszarze? Pewnie ze sto tysiecy. Na calej planecie przypada srednio piecdziesiat robotow na jednego czlowieka, a nie dziesiec tysiecy, jak na Solarii. Wiekszosc naszych robotow pracuje na farmach, w kopalniach, fabrykach i w przestrzeni. Raczej cierpimy na ich brak niz nadmiar, szczegolnie w gospodarstwach domowych. Wiekszosc Aurorian posiada dwa lub trzy roboty, niektorzy maja tylko jednego. Mimo to nie chcemy powielac solarianskich rozwiazan. -A czy sa domy, w ktorych nie ma zadnego robota? -Nie. To nie lezaloby w publicznym interesie. Gdyby ktos z jakiegos powodu nie mogl sobie pozwolic na robota, otrzymalby go na koszt spoleczenstwa. -A co sie dzieje w razie wzrostu populacji? Produkujecie wiecej robotow? Fastolfe potrzasnal glowa. -Populacja nie rosnie. Aurora liczy dwiescie milionow mieszkancow i ta liczba pozostaje nie zmieniona od trzystu lat. To odpowiednia liczba. Z pewnoscia czytal pan o tym w ksiazkach, ktore znalazl na statku. -Tak - przyznal Baley. - Jednak trudno mi w to uwierzyc. -Zapewniam pana, ze to prawda. W ten sposob kazdy ma wystarczajaca ilosc ziemi, przestrzeni, powietrza i zasobow na planety. Nie mamy za duzo ludnosci, tak jak Ziemia, ani za malo, jak Solaria. To, co pan widzi, to oswojony swiat. Przyprowadzilem tu pana, zeby go pan sobie obejrzal. -Czy groza wam jakies niebezpieczenstwa? -Zawsze istnieje jakies zagrozenie. Mamy burze, ulewy, trzesienia ziemi, zamiecie, lawiny, jeden czy dwa wulkany... Nigdy nie mozna calkowicie wykluczyc mozliwosci smierci w wypadku. Ponadto zdarzaja sie napady zlosci lub zazdrosci, wybryki mlodziezy i szalenstwa krotkowzrocznych. Jednak to waski margimes nie wplywajacy na calkowity spokoj panujacy na naszej planecie. Fastolfe przez chwile sie zastanawial nad swoimi slowami, po czym westchnal i powiedzial: -Na pewno nie chcialbym, zeby bylo inaczej, ale mam pewne zastrzezenia. Przywiezlismy na Aurore tylko te rosliny i zwierzeta, ktore uznalismy za potrzebne albo ozdobne. Staralismy sie wyeliminowac wszystko, co uznalismy za chwasty, robactwo i niepelnowartosciowe. Wyselekcjonowalismy silnych, zdrowych i atrakcyjnych ludzi - oczywiscie, wedlug naszych upodoban. Probowalismy... Ale pan sie smieje, panie Baley? Baley nie smial sie, tylko lekko drgnely mu usta. -Nie, nie - zapewnil. - Nie ma sie z czego smiac. -Jest, poniewaz wiem rownie dobrze jak pan, ze ja nie naleze do atrakcyjnych mezczyzn. Klopot polega na tym, ze nie mozemy calkowicie opanowac kombinacji genow oraz wplywu srodowiska. W dzisiejszych czasach, rzecz jasna, kiedy oktogeneza stala sie bardziej popularna - choc mam nadzieje, ze nigdy nie upowszechni sie tak jak na Solarii - zostalbym wyeliminowany w fazie zarodkowej. -A wowczas, doktorze Fastolfe, swiat stracilby wielkiego teoretyka robotyki. -Zgadza sie - uczony przytaknal bez falszywej skromnosci - ale nigdy nie dowiedzialby sie o tym, prawda? W kazdym razie usilowalismy utrwalic prosta, lecz skuteczna rownowage ekologiczna, umiarkowany klimat, zyzna glebe i mozliwie rownomiernie podzielic zasoby. Rezultatem jest swiat wytwarzajacy wszystko, czego potrzebujemy, ktory - jesli dokonac personifikacji - zaspokaja nasze zachcianki. Czy mam opowiedziec, do jakiego idealu dazymy? -Prosze - odparl Baley. -Usilowalismy stworzyc planete, ktora jako calosc przestrzegalaby Trzech Praw Robotyki. Ona nie czyni krzywdy czlowiekowi, ani rozmyslnie, ani przez zaniedbanie. Robi to, co chcemy, dopoki nie kazemy jej krzywdzic ludzi. I broni sie sama, oprocz tych miejsc i sytuacji, kiedy musi nam sluzyc albo chronic nas, nawet swoim kosztem. Nigdzie indziej, ani na Ziemi, ani na innych swiatach Przestrzeniowcow, nie osiagnieto tego chocby w zblizonym stopniu. Baley rzekl ze smutkiem: -Ziemianie rowniez tego pragneli, ale od dawna jestesmy zbyt liczni i za bardzo zniszczylismy nasza planete w czasach ignorancji, zeby teraz cos z tym zrobic. A co z miejscowymi formami zycia? Przeciez na pewno nie przybyliscie na martwa planete. -Wie pan, ze nie, jesli poznal pan nasza historie. Kiedy przybylismy, na Aurorze istnialo zycie roslinne i zwierzece oraz atmosfera azotowo-tlenowa. Tak bylo na wszystkich piecdziesieciu swiatach Przestrzeniowcow. Dziwne, ale w kazdym wypadku te formy zycia byly nieliczne i niezbyt zroznicowane. Ponadto niezbyt uporczywie trzymaly sie swojej planety. Dokonalismy podboju, jesli mozna tak rzec, bez walki, a te okazy, ktore przetrwaly, znajduja sie w naszych akwariach i kilku starannie chronionych ogrodach zoologicznych. Naprawde nie rozumiemy, dlaczego na tych zamieszkanych planetach, ktore ludzie odkryli, istnialo tak niewiele form zycia, podczas gdy na Ziemi wprost roilo sie od nich i tylko tam powstaly inteligentne gatunki. -Moze to zbieg okolicznosci, wynik wyrywkowego badania kosmosu. Na razie poznalismy tylko jego maly fragment. -Przyznaje - rzekl Fastolfe - ze to najbardziej prawdopodobne wyjasnienie. Gdzies moze byc rownowaga ekologiczna tak samo skomplikowana jak na Ziemi. Gdzies moga istniec inteligentne istoty i technologiczna cywilizacja. A jednak zycie oraz inteligencja Ziemi rozeszly sie na wiele parsekow we wszystkie strony wszechswiata. Jesli sa gdzies rozumne istoty, dlaczego tez nie ruszyly w kosmos i czemu jeszcze ich nie spotkalismy? -Z tego co wiemy, rownie dobrze moze to nastapic jutro. -Moze. A jesli takie spotkanie jest nieuchronne, tym bardziej nie powinnismy biernie czekac. Istotnie stalismy sie bierni, panie Baley. Od dwoch i pol wieku nie zasiedlono zadnej nowej planety. Nasze swiaty osiagnely taki stopien cywilizacji, stworzyly i wygodne zycie, ze nie mamy ochoty ich opuszczac. Aurora zostala skolonizowana, poniewaz na Ziemi zrobilo sie tak nieprzyjemnie, ze ryzyko i niebezpieczenstwa na nowych, pustych planetach zdawaly sie niczym. Od czasu powstania piecdziesieciu swiatow - z ktorych ostatnia byla Solaria - skonczylo sie parcie w kosmos, a Ziemianie schowali sie w swoich podziemnych, stalowych jaskiniach. Koniec. Kropka. -Chyba pan tak nie mysli. -Jezeli staniemy w miejscu, jesli pozostaniemy bierni, zadowoleni i nieporuszeni, to tak, tak wlasnie mysle. Ludzkosc mu sie jakos rozprzestrzeniac, jesli ma sie nadal rozwijac. Jedna z metod jest ekspansja w kosmosie, nieustanny podboj kolejnych planet. Jesli jej zaniechamy, dotrze do nas jakas inna cywilizacja, z ktorej dynamizmem nie bedziemy mogli konkurowac. -Oczekuje pan wojny kosmicznej - tak jak na tym filmie. -Nie, watpie, czy to bedzie potrzebne. Cywilizacja dokonujaca podboju kosmosu nie potrzebuje tych kilku naszych swiatow i prawdopodobnie bedzie zbyt rozumna, zeby narzucac nam swoja hegemonie. Jesli jednak zostaniemy otoczeni przez zywotniejsza, energiczniejsza rase, przegramy w wyniku samego porownania; zginiemy pojmujac, czym stalismy sie i jaki zmarnowalismy potencjal. Oczywiscie, mozemy zadowolic sie innymi rodzajami ekspansji, na przyklad naukowa albo kulturalna. Jednakze obawia sie, ze ich nie da sie rozdzielic. Zaprzestanie jednej oznacza poniechanie pozostalych. Teraz na pewno zaniedbalismy wszystkie. Zyjemy za dlugo i zbyt wygodnie. -Na Ziemi uwazamy Przestrzeniowcow za wszechpoteznych, pewnych siebie. Nie moge uwierzyc, ze cos takiego slysze z panskich ust. -Zaden Przestrzeniowiec tego by nie powiedzial. Moje poglady sa nieortodoksyjne, dla innych wrecz nie do przyjecia, wiec rzadko rozmawiam o takich sprawach z Aurorianami. Zamiast tego po prostu zachecam do zasiedlania nowych planet, nie zdradzajac obawy przed katastrofa, jaka grozi zaniechanie kolonizacji. Przynajmniej tego udalo mi sie dokonac. Aurora powaznie, a nawet entuzjastycznie, mysli o nowej erze wypraw i osadnictwa. -Mowi pan to - zauwazyl Baley - bez cienia satysfakcji. Co sie stalo? -Wlasnie doszlismy do motywu, jaki mialem, zeby zniszczyc Jandera Panella. - Fastolfe urwal, potrzasnal glowa, po czym ciagnal dalej: - Chcialbym, panie Baley, lepiej rozumiec ludzi. Spedzilem szescdziesiat lat badajac zawilosci pozytonowego mozgu i zamierzam temu problemowi poswiecic nastepne pietnascie czy dwadziescia. Dotychczas zaledwie musnalem problem ludzkiego mozgu, ktory jest znacznie bardziej skomplikowany. Czy, podobnie jak Prawa Robotyki, istnieja Prawa Humanistyki? Ile ich moze byc i jak je wyrazic matematycznie? Nie wiem. Jednak moze kiedys nadejdzie dzien, gdy ktos sformuluje Prawa Humanistyki i wowczas zdola przewidziec przyszle wielkie kryzysy oraz dalsze losy ludzkosci, a wtedy zamiast zgadywac i domyslac sie, bedzie wiedzial, co robic, zeby bylo lepiej. Czasami marze o stworzeniu dzialu matematyki, ktora nazwalbym "psychohistoria", jednak wiem, ze nie zdolam, i obawiam sie, ze nikt inny tego nie dokona. Zamilkl. Baley czekal chwile, a potem cicho powiedzial: -A co z panskim motywem zniszczenia Jandera Panella, doktorze Fastolfe? Uczony zdawal sie nie slyszec pytania. W kazdym razie nie odpowiedzial. Zamiast tego rzekl: -Daneel i Giskard znow sygnalizuja, ze wszystko w porzadku. Prosze powiedziec, czy pojdzie pan ze mna dalej? -Dokad? - zapytal ostroznie wywiadowca. -Do najblizszej posiadlosci. W tamta strone, przez trawnik. Czy niepokoi pana otwarta przestrzen? Baley zacisnal usta i spojrzal we wskazanym kierunku, jakby usilujac przewidziec skutki spaceru. -Sadze, ze zdolam to zniesc bez klopotow. Giskard, stojacy dostatecznie blisko, zeby slyszec, teraz przysunal sie jeszcze bardziej; dzienny blask ukrywal blysk w oku robota. Jesli jego glos byl wyprany z uczucia, to slowa zdradzaly troske. -Sir, czy moge przypomniec, ze w czasie podrozy powaznie cierpial pan przy podejsciu do ladowania? Baley obrocil sie do niego. Choc mial szczegolny stosunek do Daneela, wynikajacy z minionych doswiadczen, co moglo wplynac na traktowanie wszystkich robotow, w tym wypadku nie potrafil sie powstrzymac. Prymitywniejszy Giskard byl wyraznie odpychajacy. Usilujac opanowac narastajacy gniew, powiedzial: -Chlopcze, zachowalem sie nieostroznie na pokladzie statku, poniewaz bylem zbyt ciekawski. Ujrzalem wizje, jakiej jeszcze nigdy nie widzialem, i nie mialem czasu na przygotowania. To co innego. -Sir, czy teraz nie czuje sie pan niedobrze? Czy moge byc tego pewny? -Czuje sie czy nie - odparl stanowczo Baley (przypominajac sobie, ze robot jest zwiazany Pierwszym Prawem, i usilujac byc uprzejmy wobec kawalka zlomu, ktory w koncu tylko troszczyl sie o jego dobro) - to bez znaczenia. Mam moje obowiazki, a nie zdolam ich wypelnic, jesli bede sie ukrywal w czterech scianach. -Obowiazki? - powtorzyl Giskard, jakby nie zaprogramowano mu wyjasnienia tego slowa. Baley spojrzal na Fastolfe'a, ale ten nie mial zamiaru interweniowac. Zdawal sie sluchac z roztargnieniem, jakby sprawdzal reakcje robota danego typu na pewna sytuacje i porownywal ja z sobie tylko znanymi zwiazkami, zmiennymi, stalymi oraz rownaniami rozniczkowymi. A przynajmniej tak ocenil Baley. Denerwowalo go, ze stal sie obiektem takiej obserwacji i rzekl (wiedzial, ze odrobine zbyt ostro): -Czy wiesz, co oznacza "obowiazek"? -To, co powinno byc zrobione, sir - odparl Giskard. -Twoim obowiazkiem jest przestrzegac Praw Robotyki. Ludzie rowniez maja swoje prawa - jak przed chwila powiedzial' twoj pan, doktor Fastolfe - ktorych musza przestrzegac. Ja musze robic to, po co mnie przyslano. To wazne. -Jednak wychodzenie na otwarta przestrzen, jesli nie jest pan... -I tak trzeba to zrobic. Moze pewnego dnia moj syn poleci na inna planete, o wiele mniej wygodna od tej, i pozostanie w Zewnetrzu do konca zycia. Gdybym mogl, polecialbym z nim. -Dlaczego mialby pan to robic? -Juz mowilem. Uwazam to za moj obowiazek. -Sir, nie moge naruszac Prawa. Czy moze pan nie sluchac swojego? Poniewaz musze nalegac... -Moglbym nie spelnic mojego obowiazku, ale ja chce tak postapic, a czasami to jest najwazniejsze. Na chwile zapadla cisza, a potem Giskard zadal kolejne pytanie: -Czy ponioslby pan jakas krzywde, gdyby udalo mi sie namowic pana, zeby nie wychodzil na otwarta przestrzen? -Tak, poniewaz czulbym wtedy, ze nie dopelnilem obowiazku. -Czy ta szkoda bylaby wieksza od nieprzyjemnosci przebywania na otwartej przestrzeni? -Znacznie wieksza. -Dziekuje za wyjasnienie, sir - powiedzial Giskard i Baley wyobrazil sobie, ze na nieruchomym obliczu robota pojawil sie wyraz zadowolenia. (Ludzka sklonnosc do personifikowania jest nieuleczalna). Giskard cofnal sie i wreszcie odezwal sie doktor Fastolfe: -To interesujace, panie Baley. Giskard potrzebowal instrukcji, zanim zdecydowal, jak jego pozytonowe sciezki powinny odpowiedziec na Trzecie Prawo, a raczej jak postapic w okreslonej sytuacji. Teraz juz wie, co ma robic. -Zauwazylem, ze Daneel nie zadawal zadnych pytan. -Daneel zna pana. Pracowaliscie razem na Ziemi i na Solarii. Czy mozemy juz isc? Chodzmy powoli. Prosze rozgladac sie ostroznie, a jesli w jakims momencie zapragnie pan odpoczac albo zawrocic, licze, ze mi pan o tym powie. -Owszem, ale jaki jest cel tej przechadzki? Skoro przewiduje pan, ze bedzie dla mnie nieprzyjemna, na pewno nie proponuje pan tego bez potrzeby. -Nie - rzekl Fastolfe. - Mysle, ze chcialby pan obejrzec Jandera. -Prawde mowiac - tak, ale sadze, ze to nic mi nie powie. -Jestem pewien, ale da nam okazje przesluchania kogos, kto w czasie tragedii byl niby - wlascicielem Jandera. Na pewno zechce pan porozmawiac o sprawie nie tylko ze mna. Fastolfe powoli ruszyl naprzod, zerwal z mijanego krzaka jakis lisc, zlozyl go na pol i zaczal skubac. Baley patrzyl na niego z zaciekawieniem, zastanawiajac sie, jak Przestrzeniowcy, ktorzy tak bardzo obawiaja sie infekcji, moga wkladac do ust cos, czego nie przerobiono, nie gotowano i nie umyto. Przypomnial sobie, ze Aurora jest wolna (calkowicie wolna?) od patogenicznych mikroorganizmow, ale i tak uznal ten gest za odrazajacy. Odraza nie musi miec racjonalnej przyczyny, usprawiedliwial sie w myslach i nagle stwierdzil, ze jest o krok od wybaczenia Przestrzeniowcom ich stosunku do Ziemian. Wycofal sie. To co innego! Tu chodzi o istoty ludzkie! Giskard wysunal sie naprzod i szedl przed nimi, z prawej strony, a Daneel pozostal w tyle, po lewej. Pomaranczowe slonce Aurory (Baley dopiero teraz zauwazyl jego barwe) slabo grzalo, pozbawione letniego zaru ziemskiego Slonca (tylko czy taka pore roku mieli teraz na tej czesci planety?). Trawa, czy jakas inna roslina (wygladala jak trawa), byla troche sztywniejsza i bardziej sprezysta niz ta na Ziemi, a grunt byl twardy, jakby od dawna nie padal tu deszcz. Szli w kierunku sasiedniego domu, zapewne nalezacego do niby-wlasciciela Jandera. Baley uslyszal szelest w trawie, nagly ptasi pisk na pobliskim drzewie oraz ciche, nieustanne bzyczenie owadow. Oto - powiedzial sobie - zwierzeta, ktore kiedys zyly obok przodkow czlowieka. One nie maja pojecia, ze ta ziemia, ktora zamieszkuja, nie zawsze nalezala do nich. Drzewa i trawa powstaly z innych drzew i traw, niegdys rosnacych na Ziemi. Tylko ludzie wiedzieli, ze nie sa tu autochtonami, lecz wywodza sie od Ziemian - ale czy Przestrzeniowcy nie starali sie o tym zapomniec? Moze nadejdzie czas, kiedy w ogole nie beda pamietac, z ktorego swiata pochodza i czy w ogole mieli ojczysta planete? -Doktorze Fastolfe - powiedzial nagle, czesciowo chcac przerwac naplyw mysli, ktore zaczely go przygnebiac - nadal nie wyjawil mi pan motywu zniszczenia Jandera. -Prawda! Nie wyjawilem! A jak pan uwaza, dlaczego opracowalem teoretyczne podstawy konstruowania pozytonowych mozgow dla humanoidalnych robotow? -Nie mam pojecia. -Prosze pomyslec. Chodzi o stworzenie sztucznego umyslu mozliwie najbardziej podobnego do ludzkiego, a to najwidoczniej wymaga czegos graniczacego z poezja... Urwal i usmieszek na jego ustach zmienil sie w szeroki usmiech. -Wie pan, ze niektorzy moi koledzy zawsze denerwuja sie, kiedy im mowie, ze jesli wniosek nie jest poetycznie wywazony, nie moze byc sluszny naukowo. Oswiadczaja, ze nie rozumieja, co to oznacza. -Obawiam sie, ze ja takze. -Ale ja wiem. Nie moge tego wyjasnic, lecz czuje, nie umiejac ubrac w slowa, i moze wlasnie dlatego uzyskalem wyniki, o jakich nie snilo sie moim kolegom. Jednak robie sie pompatyczny, a to znak, ze pora wrocic do prozy. Imitowanie ludzkiego umyslu, o ktorego funkcjonowaniu nie mam pojecia, wymagalo sporej intuicji, czyli czegos, co dla mnie jest podobne do poezji. Ta sama intuicja, ktorej zawdzieczam pozytonowy mozg humanoidalnego robota, powinna umozliwic mi nowe podejscie do wiedzy o ludzkim umysle. Sadzilem, ze w ten sposob zrobie przynajmniej maly krok w kierunku psychohistorii, o ktorej panu mowilem. -Rozumiem. -A skoro zdolalem opracowac teoretyczne podstawy konstrukcji pozytonowego mozgu, potrzebowalem humanoidalnego ciala, w jakim moglbym go umiescic. Rozumie pan, mozg nie zyje samodzielnie. Wspoldziala z cialem, tak ze humanoidalny mozg umieszczony w niehumanoidalnym ciele w pewnym stopniu rowniez bedzie nieludzki. -Jest pan tego pewien? -Calkowicie. Wystarczy porownac Daneela z Giskardem. -A zatem Daneel zostal skonstruowany jako model eksperymentalny w celu lepszego zrozumienia ludzkiego mozgu? -Wlasnie. Pracowalem nad tym z Sartonem przez cale dwie dekady. Przezylismy wiele niepowodzen. Daneel byl pierwszym prawdziwym sukcesem, wiec zatrzymalem go do dalszych badan, a takze ze wzgledu na - tu usmiechnal sie krzywo, jakby przyznawal sie do czegos glupiego - sentyment. W koncu Daneel pojmuje sens obowiazku, podczas gdy Giskard, mimo wszystkich swoich zalet, ma z tym klopoty. Widzial pan. I pobyt Daneela na Ziemi przed trzema laty byl jego pierwszym zadaniem? Pierwszym tak waznym. Kiedy Sarton zostal zamordowany, Potrzebowalismy robota odpornego na ziemskie choroby zakazne, a jednoczesnie wystarczajaco podobnego do czlowieka, zeby nie padl ofiara antyrobocich uprzedzen mieszkancow Ziemi. -To zdumiewajacy zbieg okolicznosci, ze Daneel znalazl sie pod reka we wlasciwym czasie. -Tak? Wierzy pan w zbiegi okolicznosci? Mam wrazenie, ze ilekroc dokonuje sie tak rewolucyjnego wynalazku, jak humanoidalny robot, zawsze powstaje jakas sytuacja wymagajaca zastosowania. Mysle, ze podobne sytuacje zdarzaly sie regularnie, kiedy Daneel jeszcze nie istnial, i wowczas korzystano z innych rozwiazan i urzadzen. -Czy panskie wysilki zostaly uwienczone sukcesem, doktorze Fastolfe? Czy teraz lepiej rozumie pan ludzki umysl? Fastolfe szedl coraz wolniej i wolniej, tak ze Baley musial dostosowac tempo marszu do jego krokow. W koncu staneli w pol drogi miedzy posiadloscia Fastolfe'a a sasiednia. To byl trudny moment dla wywiadowcy, gdyz znajdowal sie w jednakowej odleglosci od obu domow, ale zwalczyl narastajacy niepokoj, zdecydowany nie prowokowac Giskarda. Nie chcial jakims gesten czy okrzykiem - a nawet grymasem - narazac sie na proby ratunku w wykonaniu robota. Nie zyczyl sobie, zeby odnoszono go w bezpieczne miejsce. Fastolfe niczym nie zdradzal, ze rozumie klopoty goscia. Powiedzial: -Nie ma watpliwosci, ze osiagnieto znaczny postep w dziedzinie mentologii. Pozostaja - i zapewne zawsze pozostana - powazne problemy, ale zrobiono powazny krok naprzod. Jednak... -Jednak? -Jednak Aurory nie zadowalaja czysto teoretyczne badania ludzkiego mozgu. Trwaja prace nad zastosowaniem humanoidalnych robotow w celach, ktorych nie aprobuje. -Takich jak misja na Ziemi. -Nie, to byl krotki eksperyment, ktory poparlem, a nawet bylem zafascynowany. Czy Daneel moze oszukac Ziemian? Okazalo sie, ze tak, chociaz, oczywiscie, Ziemianin nie ma oczu wyczulonych na roboty. Daneel nie zdola zwiesc Aurorianina, chociaz osmielam sie twierdzic, ze humanoidalne roboty przyszlosci zostana udoskonalone w takim stopniu, ze bedzie to mozliwe. Jednak sa inne zadania, jakie przed nimi postawiono. -Na przyklad? Fastolfe w zadumie wpatrywal sie w dal. -Mowilem, ze ten swiat jest oswojony. Kiedy zalozylem ruch dla wznowienia wypraw badawczych i osadnictwa, nie zamierzalem oddawac przywodztwa wygodnickim Aurorianom ani innym Przestrzeniowcom. Sadzilem, ze powinnismy osmielic Ziemian, zeby staneli na czele. Przy tak okropnym stanie swej planety - prosze wybaczyc - i przy krotkiej sredniej zycia nie maja wiele do stracenia, wiec myslalem, ze chetnie zaryzykuja, szczegolnie jesli wspomozemy ich technologicznie. Mowilem panu o tym, kiedy spotkalismy sie na Ziemi trzy lata temu. Pamieta pan? Zerknal z ukosa na Baleya. Wywiadowca odparl flegmatycznie: -Pamietam bardzo dobrze. Prawde mowiac, rezultatem naszej rozmowy bylo powstanie podobnego ruchu na Ziemi. -Naprawde? Wyobrazam sobie, ze to nie jest latwe. Ziemianie cierpia na klaustrofilie, nie lubia opuszczac czterech scian. -Walczymy z tym, doktorze Fastolfe. Nasza organizacja planuje wyprawe w kosmos. Moj syn przewodzi ruchowi i mam nadzieje, ze nadejdzie dzien, gdy opusci Ziemie na czele ekspedycji majacej skolonizowac nowy swiat. Jesli rzeczywiscie otrzymamy technologiczna pomoc, o ktorej pan wspomnial... Baley pozwolil ostatnim slowom zawisnac w powietrzu. -Chce pan powiedziec, jezeli dostarczymy statki? -I inne wyposazenie, doktorze Fastolfe. -Sa pewne trudnosci. Wielu Aurorian nie chce, aby Ziemianie polecieli w przestrzen i zasiedlili nowe swiaty. Obawiaja sie szybkiego rozprzestrzenienia ziemskiej kultury, stylu zycia, chaosu. Rozejrzal sie niespokojnie i rzekl: -Dlaczego tu stoimy? Chodzmy. Powoli ruszyli przed siebie, a doktor ciagnal dalej: -Argumentowalem, ze tak nie musi byc. Przypominalem, ze ziemscy osadnicy nie beda typowymi Ziemianami. Nie beda zyli w zamknietych kopulach Miast. Przybywajac na nowa planete, beda bardziej podobni do dawnych Aurorian. Wypracuja stan ekologicznej rownowagi i stana sie duchowo blizsi nam niz swoim ziomkom. -A czy nie nabeda w ten sposob wszystkich slabosci, jakie znajduje pan w cywilizacji Przestrzeniowcow? -Moze nie. Beda uczyc sie na naszych bledach. Jednak to akademicka dyskusja, poniewaz zdarzylo sie cos, co calkowicie zmienia sytuacje. -Co takiego? -Wynaleziono humanoidalnego robota. Widzi pan, sa tacy, ktorzy uwazaja go za idealnego osadnika. Chca zakladac nowe swiaty za ich pomoca. -Przeciez zawsze mieliscie jakies roboty. Czy wczesniej nie wystepowano z takimi pomyslami? -Och tak, ale zawsze byly nierealne. Zwykle niehumanoidalne roboty, pozbawione bezposredniego nadzoru, budujace swiat odpowiadajacy ich nieludzkim potrzebom, nie bylyby w stanie ujarzmic planety i stworzyc warunkow odpowiednich dla delikatnejszych, bardziej gietkich umyslow i cial istot ludzkich. -Na pewno stworzony przez nie swiat moglby posluzyc jako material wyjsciowy. -Z pewnoscia, panie Baley. Jednak jest oznaka aurorianskiego upadku, ze przewaza poglad, iz taki material wyjsciowy bylby mocno niewystarczajacy. Z drugiej strony, grupa humanoidalnych robotow, mozliwie najbardziej podobnych cialem i umyslem do ludzkich istot, moglaby zbudowac swiat, ktory odpowiadalby im, a wiec i ludziom. Nadaza pan za tokiem mojego rozumowania? -Calkowicie. -Widzi pan, one zbudowalyby ten swiat tak dobrze, ze kiedy skonczylyby i Aurorianie w koncu zdecydowaliby sie wyruszyc w kosmos, po prostu z jednej Aurory przeniesliby sie na druga. Nigdy nie opusciliby domu; przeprowadziliby sie do nowego, dokladnie takiego samego jak poprzedni. Czy nadal nadaza za moim rozumowaniem? -Wiem, o co panu chodzi, ale przyjmuje, ze Aurorianie nie wiedza. -Na razie. Sadze, ze zdolam przeforsowac moj punkt widzenia, o ile opozycja nie zniszczy mnie politycznie wykorzystujac te historie z Janderem. Widzi pan teraz, jaki przypisuja mi motyw. Uwazaja, ze moj program zaklada zniszczenie humanoidalnych robotow, aby zapobiec ich wykorzystaniu do kolonizowania innych planet. Tak glosza moi wrogowie. Teraz przystanal Baley. W zadumie spojrzal na Fastolfe'a i powiedzial: -Rozumie pan, iz lezy w interesie Ziemi, aby przewazyl panski punkt widzenia. -W naszym interesie rowniez, panie Baley. -I w moim. Jednak zapomnijmy na chwile o mnie. Dla mojego swiata nadal jest niezwykle istotne, aby jego mieszkancy otrzymali zachete oraz pomoc w badaniach Galaktyki; abysmy zachowali nasz styl zycia; zebysmy nie byli skazani na wieczne Wiezienie na Ziemi, gdyz tam mozemy tylko wymrzec. -Sadze, iz niektorzy z was zechca pozostac w tym wiezieniu. -Oczywiscie. Jednak przynajmniej czesc ucieknie, jesli dostanie zezwolenie. Dlatego tez jest moim obowiazkiem, nie tylko jako reprezentanta praw znacznej czesci ludzkosci, ale jako zwyklego Ziemianina, pomoc w oczyszczeniu panskiego imienia, czy jest pan winny, czy nie. Mimo to moge z calym zapalem poswiecic sie temu zadaniu tylko wtedy, gdy bede przekonany, ze rzucane na pana oskarzenia sa bezpodstawne. -Oczywiscie! Doskonale rozumiem. -A zatem, z uwagi na to, co slyszalem o panskim hipotetycznym motywie, prosze ponownie oswiadczyc, ze nie zrobil pan tego. -Panie Baley, swietnie rozumiem, ze nie ma pan zadnego wyboru. Zdaje sobie sprawe, ze moge bezkarnie przyznac sie do winy, a pan wciaz bedzie zobowiazany pomagac mi w ukryciu tego faktu ze wzgledu na charakter panskiej pracy oraz potrzeby panskiej planety. Istotnie, gdybym naprawde popelnil to przestepstwo, czulbym sie zobowiazany przyznac do winy, tak zeby mogl pan wziac ten fakt pod uwage i - znajac prawde - tym skuteczniej ratowac mnie, a takze siebie. Jednak nie moge tego zrobic, poniewaz jestem niewinny. Jakkolwiek pozory swiadcza przeciwko mnie, nie zniszczylem Jandera. Cos takiego nigdy nie przyszlo mi do glowy. -Nigdy? Fastolfe usmiechnal sie ze smutkiem. -Och, raz czy dwa pomyslalem, ze Aurora moglaby obejsc sie bez moich odkryc, ktore doprowadzily do stworzenia pozytonowego mozgu, albo ze byloby lepiej, gdyby te mozgi okazaly sie niestabilne i latwo dostawaly psychicznej zapasci. Jednak to byla tylko przelotna pokusa. Nawet przez chwile nie bralem pod uwage mozliwosci zniszczenia Jandera w tym celu. -A zatem musimy udowodnic, ze wlasciwie nie mial pan Motywu. -Dobrze. Tylko jak? -Mozemy udowodnic, ze to nic nie da. Co komu po zniszczeniu Jandera? Mozna zbudowac wiecej humanoidalnych robotow. Tysiace. Miliony. -Obawiam sie, ze nie, panie Baley. Nie mozna. Tylko ja umiem je projektowac, a dopoki moga sluzyc do kolonizacji planet, odmawiam budowania nowych. Jandera nie ma i zostal tylko Daneel. -Inni odkryja sekret. Fastolfe dumnie podniosl glowe. -Chcialbym zobaczyc robotyka, ktory bylby do tego zdolny. Moi wrogowie utworzyli Instytut Robotyki jedynie w tym celu, zeby poznac metody konstrukcji humanoidalnego robota, ale nie zdolali. Na pewno nie udalo im sie dotychczas i wiem, ze nie uda sie nigdy. Baley zmarszczyl brwi. -Jezeli jest pan jedynym czlowiekiem znajacym tajemnice ich budowy, a panscy wrogowie tak rozpaczliwie usiluja ja poznac, czy nie beda probowali wydrzec jej panu? -Oczywiscie. Grozac mojej politycznej egzystencji, nakladajac kare, uniemozliwiajaca mi dalsza prace w tej dziedzinie i kladac kres mojej karierze zawodowej, maja nadzieje, ze podziele sie z nimi tym sekretem. Moze nawet sklonia komisje, aby nakazala mi zdradzic ten sekret pod grozba konfiskaty mienia, uwiezienia - kto wie czego? Jednak postanowilem zniesc wszystko - wszystko - i nie poddac sie. Rozumie pan, ze wolalbym nie byc do tego zmuszony. -Czy oni znaja panska determinacje? -Mam nadzieje. Mowilem im to wyraznie. Podejrzewam, ze sadza, iz nie mowie powaznie. Myla sie. -Gdyby jednak panu uwierzyli, mogliby podjac bardziej zdecydowane kroki. -Na przyklad? -Ukrasc papiery. Porwac pana. Torturowac. Fastolfe wybuchnal smiechem i Baley sie zmieszal. -Nienawidze mowic jak postac z filmu, ale czy rozwazyl pan taka mozliwosc? -Panie Baley... Po pierwsze, moje roboty potrafia mnie obronic. Porwanie mnie lub moich papierow wymagaloby rozpetania malej wojny. Po drugie, nawet gdyby taka proba jakims cudem sie powiodla, zaden z robotykow bedacych w opozycji nie chcialby przyznac, ze nie jest w stanie zdobyc tajemnicy pozytonowego mozgu humanoidalnego robota inaczej, jak przez kradziez lub wymuszenie. Jego lub jej reputacja zawodowa bylaby doszczetnie zniszczona. Po trzecie, na Aurorze takie wypadki sie nie zdarzaja.. Nawet najmniejsza proba przestepczego zamachu na moja osobe przechylilaby szale sympatii komisji oraz opinii publicznej na moja strone. -Naprawde? - mruknal Baley, w duchu przeklinajac fakt, ze musi dzialac w spoleczenstwie, ktorego po prostu nie rozumie. -Tak. Daje slowo. Chcialbym, zeby podjeli taka melodramatyczna probe. Chcialbym, zeby okazali sie takimi glupcami, prawde mowiac, panie Baley, chcialbym moc namowic pana, zeby pan do nich przystal, zdobyl ich zaufanie i podbechtal do ataku na moja posiadlosc lub zamachu na pustej drodze czy czegos w tym rodzaju, co - podejrzewam - czesto zdarza sie na Ziemi. -Nie sadze, aby to bylo w moim stylu - odparl sztywno Baley. -Ja tez nie, wiec nie zamierzam nalegac, aby spelnil pan to zyczenie. I prosze mi wierzyc, ze zle sie sklada, bo jesli nie sprowokujemy ich do samobojczego rozwiazania silowego, nadal beda wykorzystywali inna, znacznie skuteczniejsza bron. Wykoncza mnie pomowieniami. -Jakimi pomowieniami? -Zarzucaja mi nie tylko zniszczenie jednego robota. Juz to mogloby wystarczyc. Rozsiewaja plotki - na razie tylko plotki - ze jego smierc byla wynikiem niebezpiecznego eksperymentu, uwienczonego sukcesem. Rozglaszaja, ze pracuje nad sposobem szybkiego i skutecznego unicestwiania pozytonowych mozgow, tak ze kiedy moi przeciwnicy zdolaja skonstruowac wlasne roboty humanoidalne, ja - razem z czlonkami mojej partii - bede mogl je zniszczyc, w ten sposob nie pozwalajac Aurorze na kolonizacje nowych swiatow i pozostawiajac Galaktyke moim Ziemianom. -Przeciez to nieprawda. -Oczywiscie. Mowilem panu, ze to klamstwa. W dodatku idiotyczne klamstwa. Taka metoda destrukcji nie jest nawet teoretycznie mozliwa, a ludzie z Instytutu Robotyki nie opracowali swoich robotow humanoidalnych. Ponadto nie bylbym w stanie dokonac takiego masowego zniszczenia, nawet gdybym chcial. Nie moglbym. -Czemu wiec caly ten gmach klamstw nie runie pod wlasnym ciezarem? -Niestety, malo prawdopodobne, aby nastapilo to w pore. Chociaz to bzdurne plotki, beda je szerzyc dostatecznie dlugo, zeby zaszkodzic mi w oczach opinii publicznej i odebrac czesc glosow komisji. W koncu wszyscy przekonaja sie, ze to nonsens, ale wtedy bedzie za pozno. I niech pan zauwazy, ze Ziemia jest wykorzystywana jako koziol ofiarny. Zarzut, ze dzialam na korzysc Ziemi, jest powazny i wielu uwierzy w te hece, wbrew zdrowemu rozsadkowi, kierujac sie niechecia do Ziemi i jej mieszkancow. -Chce pan powiedziec, ze podsyca sie niechec do Ziemian. -Wlasnie. Moja - a takze wasza - sytuacja pogarsza sie z kazdym dniem i mamy bardzo malo czasu. -Czy nie istnieje jakis prosty sposob ukrecenia lba tej aferze? (Zdesperowany Baley uznal, ze czas przywolac argument Daneela.) Gdyby naprawde chcial pan przetestowac metode destrukcji humanoidalnego robota, dlaczego mialby go pan szukac w innej posiadlosci, gdzie eksperyment mogl napotkac nieprzewidziane trudnosci? Przeciez mial pan u siebie Daneela. On byl pod reka, bez ryzyka. Gdyby w tej plotce tkwilo choc ziarno prawdy, czy nie eksperymentowalby pan na nim? -Nie, nie - rzekl Fastolfe. - Nikt w to nie uwierzy. Daneel byl moim pierwszym sukcesem, moim triumfem. W zadnym wypadku nie moglbym go zniszczyc. Oczywiscie, wykorzystalbym Jandera. Kazdy o tym wie i wyszedlbym na glupca usilujac przekonac kogokolwiek, ze wolalbym poswiecic Daneela. Zblizali sie do celu. Baley zaciskal wargi, gleboko zamyslony. -I jak pan sie czuje, panie Baley? -Jezeli chodzi panu o przebywanie poza domem, to calkiem o tym zapomnialem. Natomiast jesli ma pan na mysli nasz problem, to jestem tak bliski poddania sie jak tylko mozna, nie wkladajac przy tym glowy do ultradzwiekowej komory homogenizujacej - powiedzial cicho Baley i dodal ze zloscia: - Dlaczego poslal pan po mnie, doktorze Fastolfe? Czemu wlasnie mnie wybral pan do tej roboty? Co panu zrobilem, ze tak mnie pan traktuje? -Wlasciwie to wcale nie byl moj pomysl - odparl Fastolfe - a jedynym moim usprawiedliwieniem jest skrajna rozpacz. -No dobrze, a czyj to byl pomysl? -Podsunieto mi go w posiadlosci, do ktorej zmierzamy, a lepszego nie przyszlo mi do glowy. -A wiec to wlasciciel tego domu... Dlaczego on... -Ona. -Dobrze, dlaczego ona wymyslila cos takiego? -Och! Jeszcze nie wyjasnilem, ze ona pana zna, panie Baley. Jest tam, czeka na nas. Wywiadowca wytrzeszczyl oczy. -Jehoshaphat! - szepnal. 6. GLADIA Stojaca przed nimi mloda kobieta powiedziala z niklym usmiechem:-Wiedzialam, ze kiedy znow cie zobacze, Elijahu, to bedzie pierwsze slowo, jakie uslysze. Baley gapil sie na nia. Zmienila sie. Wlosy miala krotsze, a wyraz twarzy jeszcze bardziej zaklopotany niz dwa lata temu. Mimo to pozostala ta sama Gladia. Nadal miala trojkatna twarz o wystajacych kosciach policzkowych i waskiej brodzie. Wciaz byla mala, drobna i dziwnie dziecinna. Czesto o niej snil po powrocie na Ziemie. W tych snach, ktore nie mialy zadnego zabarwienia erotycznego, nigdy nie mogl sie z nia porozumiec. Zawsze byla za daleko. Nigdy nie slyszala, kiedy ja wolal. Podchodzac do niej, nigdy nie zdolal dojsc. Nietrudno zrozumiec, dlaczego mial takie sny. Ona urodzila sie na Solarii i jako mieszkanka tej planety rzadko przebywala w towarzystwie innych ludzi. Elijah nie mogl zblizyc sie do niej, poniewaz byl czlowiekiem, a Ponadto Ziemianinem. Chociaz dobro prowadzonego przez Baleya dochodzenia w sprawie morderstwa zmuszalo ich do czestych spotkan, przez caly czas pozostawala szczelnie oslonieta, nie pozwalajac na najmniejszy fizyczny kontakt. Jednak kiedy widzieli sie ostatni raz, pod wplywem naglego impulsu przelotnie dotknela dlonia jego policzka. A przeciez musiala wiedziec, iz moze sie czyms zarazic. Cenil sobie ten gest, tym bardziej ze wychowa ja w sposob wykluczajacy takie zachowanie. Z czasem sny byly coraz rzadsze. -To ty bylas wlascicielka... - zaczal glupawo. Urwal i Gladia dokonczyla za niego. -Tego robota. A przed dwoma laty to ja mialam meza. Niszcze wszystko, czego dotkne. Baley bezwiednie podniosl dlon do policzka. Gladia zdawala sie tego nie widziec. -Uratowales mnie wtedy. Wybacz, ale musialam wezwac cie ponownie. Wejdz, Elijahu. Prosze do srodka, doktorze Fastolfe. Uczony odsunal sie, przepuszczajac Baleya. Za Fastolfem wkroczyli do domu Daneel z Giskardem i ze skromnoscia charakterystyczna dla robotow zajeli miejsca naprzeciw siebie w pustych wnekach, gdzie staneli nieruchomo, plecami do scian. Przez chwile wydawalo sie, ze Gladia potraktuje ich z obojetnoscia, z jaka ludzie zazwyczaj podchodzili do robotow. Jednak zerknawszy na Daneela, obrocila sie do Fastolfe'a i powiedziala nieco zduszonym glosem: -Tamten. Prosze. Kaz mu odejsc. -Daneelowi? - spytal lekko zdziwiony robotyk. -On... jest zbyt podobny do Jandera! Fastolfe spojrzal na Daneela i na jego twarzy pojawil sie wyraz szczerego bolu. -Oczywiscie, moja droga. Wybacz mi. Nie pomyslalem. Daneelu, przejdz do innego pokoju i pozostan tam, dopoki tu bedziemy. Robot opuscil pokoj bez slowa. Gladia przez chwile patrzyla na Giskarda, jakby oceniajac, czy i on jest podobny do Jandera, po czym odwrocila sie, lekko wzruszywszy ramionami. -Czy ktorys z was chcialby napic sie czegos? Mam wspanialy napoj kokosowy, swiezy i zimny. -Nie, Gladio - odparl Fastolfe. - Ja tylko przyprowadzilem tu pana Baleya, tak jak obiecalem. Nie zostane dlugo. -Wystarczyloby mi troche wody - powiedzial Baley. Gladia podniosla reke. Niewatpliwie ktos ja obserwowal, poniewaz po chwili bezglosnie wkroczyl robot, niosac na tacy szklanke wody i talerzyk z czyms, co wygladalo na krakersy posmarowane rozowa galaretka. Baley nie oparl sie i wzial jeden, chociaz nie byl pewien, co to takiego - Stwierdzil, ze z pewnoscia pochodzi z Ziemi, poniewaz nie mogl uwierzyc, aby na Aurorze podano mu miejscowy biotop albo jakis syntetyk. Jednak ziemskie jadalne okazy mogly zmienic sie z biegiem lat w wyniku celowej kultywacji czy tez oddzialywania miejscowego srodowiska, a Fastolfe podczas lunchu stwierdzil, ze do posilkow na Aurorze trzeba sie przyzwyczaic. Czekala go mila niespodzianka. Przystawka miala ostry, korzenny smak, ale byla niezwykle smaczna, tak ze natychmiast wzial druga. Podziekowal robotowi, ktory zabral od niego cala tace i wyszedl. Bylo juz pozne popoludnie i na zachodzie slonce przeswiecalo rdzawo przez warstwe chmur. Baley mial wrazenie, ze dom, choc mniejszy od posiadlosci Fastolfe'a, bylby jednak znacznie przytulniejszy, gdyby nie Gladia, ktora wywierala bardzo przygnebiajace wrazenie. Oczywiscie, moglo to byc wytworem jego wyobrazni. W kazdym razie uznal, ze trudno byloby zachowac dobre samopoczucie tutaj, gdzie za scianami czailo sie nieprzyjazne Zewnetrze. Z zadnej strony - rozmyslal - nie promieniuje ludzkie cieplo. Prozno byloby tu szukac poczucia wspolnoty czy jednosci. Wszedzie czekal martwy swiat. Zimny! Jaki zimny! Ogarnal go chlod na mysl o sytuacji, w jakiej sie znalazl. (Wstrzas wywolany spotkaniem Gladii sprawil, ze chwilowo o tym zapomnial.) Rozmyslania te przerwal glos kobiety: -Usiadz, Elijahu. Musisz mi wybaczyc, ze nie jestem soba. Po raz drugi stalam sie sensacja na skale planetarna, a juz ten pierwszy raz zupelnie mi wystarczyl. -Rozumiem, Gladio, nie przepraszaj. -A co do pana, drogi doktorze, niech pan nie czuje sie zobowiazany opuscic nas teraz. -No coz... - Fastolfe spojrzal na prostokat sciennego zegara. - Zostane jeszcze chwile, ale mam robote, ktora musi byc zrobiona, nawet gdyby niebo mialo runac. Zwlaszcza ze musze liczyc sie z tym, iz w najblizszej przyszlosci nie bede w stanie nic zrobic. Gladia gwaltownie zamrugala oczami, jakby powstrzymujac lzy. -Wiem, doktorze Fastolfe. Ma pan powazne klopoty przez to, co zdarzylo sie tutaj, a ja mysle tylko o sobie. -Postaram sie rozwiazac moje problemy, Gladio - powiedzial Fastolfe. - Nie ma potrzeby, zebys obwiniala sie o cokolwiek. Moze pan Baley zdola nam pomoc. Slyszac to, Baley zacisnal usta i rzekl niezrecznie: -Nie mialem pojecia, Gladio, ze jestes w jakis sposob zamieszana w te sprawe. -A ktozby inny? - odparla z westchnieniem. -Bylas... wlascicielka Jandera Panella? -Nie calkiem wlascicielka. Pozyczylam go od doktora Fastolfe'a. -Czy bylas przy nim w czasie, gdy... - Baley zawahal sie, nie wiedzac jak to wyrazic. -Umarl? Czy mozemy powiedziec, ze umarl? Nie, nie bylam. I zanim zapytasz, wyjasnie, ze w tym czasie nie bylo w domu nikogo innego. Bylam sama. Zazwyczaj jestem sama. To moje wychowanie, jak pamietasz. Oczywiscie, sa pewne wyjatki. Wy dwaj jestescie tu, a ja nie mam nic przeciwko temu - przynajmniej tak sadze. -Czy na pewno bylas sama w czasie smierci Jandera? Nie mylisz sie? -Nie - odparla lekko zirytowana Gladia. - Nie, nic nie szkodzi, Elijahu. Wiem, ze trzeba ci wszystko powtarzac. Bylam sama. Naprawde. -Jednak byly tu inne roboty. -Tak, oczywiscie. Kiedy mowie "sama", mam na mysli, ze nie bylo tu zadnych istot ludzkich. -Ile masz robotow, Gladio? Pomijajac Jandera. Gladia zamilkla, jakby liczyla w myslach. W koncu powiedziala: -Dwadziescia. Piec w domu i pietnascie na zewnatrz. Roboty kraza swobodnie miedzy domem doktora Fastolfe'a a moim, tak ze nie zawsze mozna powiedziec, czy ten akurat nalezy do mnie czy do niego. -Aha - rzekl Baley. - A poniewaz doktor Fastolfe posiada w swojej posiadlosci piecdziesiat siedem robotow, to oznacza, ze razem mamy tu siedemdziesiat siedem robotow. Czy w poblizu mieszka jakis czlowiek, ktorego roboty moglyby mieszac sie z waszymi? -W najblizszej okolicy nie ma innego domostwa - odparl Fastolfe. - Zreszta wypozyczanie sobie robotow nie jest powszechnie praktykowane. Gladia i ja stanowimy wyjatek, gdyz ona nie jest Aurorianka, a ja... jestem za nia odpowiedzialny -Mimo to. Siedemdziesiat siedem robotow - rzekl Baley. -Tak - odparl uczony. - Ale dlaczego tak pan to podkresla? -Poniewaz to oznacza, ze mamy tu siedemdziesiat siedem ruchomych obiektow, kazdy troche podobny do czlowieka, ktore zwykle widzicie katem oka i na ktore nie zwracacie uwagi. Czy nie jest mozliwe, Gladio, ze gdyby jakis czlowiek chcial wtargnac do domu, moglabys tego nie zauwazyc? Bylby jeszcze jednym ruchomym obiektem, podobnym do czlowieka, wiec nie zwrocilabys na niego uwagi. Fastolfe zachichotal, a Gladia powaznie potrzasnela glowa. -Elijahu - powiedziala. - Od razu widac, ze jestes Ziemianinem. Czy wyobrazasz sobie, ze jakis czlowiek, nawet doktor Fastolfe, moglby wejsc do tego domu bez mojej wiedzy? Moze nie zwrocilabym uwagi na poruszajaca sie postac, zakladajac ze to robot, ale ten nigdy nie wszedlby do srodka. Teraz czekalam na wasze przybycie, lecz tylko dlatego, ze moje roboty poinformowaly mnie o waszym nadejsciu. Nie, nie, kiedy zginal Jander, w tym domu nie bylo nikogo innego. -Oprocz ciebie? -Oprocz mnie. Tak samo jak nie bylo w domu nikogo innego, kiedy zostal zabity moj maz. Fastolfe przerwal jej lagodnie. -Jest pewna roznica, Gladio. Twoj malzonek zostal zamordowany tepym narzedziem. Fizyczna obecnosc mordercy byla konieczna, a jedynie ty przebywalas w poblizu. To bardzo komplikowalo sprawe. Tymczasem Jander zostal unieruchomiony jakims subtelnym programem. Fizyczna obecnosc nie byla potrzebna. Twoja osoba nie ma tutaj zadnego znaczenia, szczegolnie ze nie orientujesz sie, jak zablokowac umysl humanoidalnego robota. Oboje odwrocili sie do Baleya, Fastolfe z zagadkowym, a Gladia ze smutnym wyrazem twarzy. (Baleya irytowalo, ze Fastolfe, ktorego przyszlosc wygladala rownie ponuro jak jego, przyjmowal ten fakt z humorem. Na Ziemie! czy jest jakis powod, zeby w takiej sytuacji smiac sie jak idiota? - pomyslal posepnie.) -Ignorancja - rzekl powoli Baley - nie moze byc wytlumaczeniem. Mozna nie wiedziec, jak sie dostac w pewne miejsce, ale mimo to dotrzec do celu idac na oslep. Ktos mogl porozmawiac z Janderem i mimowolnie uruchomic mechanizm samozniszczenia. -Z jakim prawdopodobienstwem? - zapytal Fastolfe. -To pan jest ekspertem, doktorze, i oczekuje, ze uzna pan je za niezwykle male. -Niewiarygodnie male. Ktos moze nie wiedziec, jak dostac sie w pewne miejsce, lecz jesli jedyna droga jest seria lin rozpietych w najrozniejszych kierunkach, jaka ma szanse na to, ze dotrze do celu idac na oslep, z zawiazanymi oczami? Gladia gwaltownie zamachala rekami. Zacisnela piesci, jakby opanowujac drzenie rak, po czym polozyla je na kolanach. -Nie zrobilam tego przypadkiem ani celowo. Nie bylam przy nim, kiedy to sie stalo. Nie bylam. Rozmawialam z nim rano. Byl w porzadku, calkiem normalny. Kilka godzin pozniej, kiedy go wezwalam, nie przyszedl. Poszlam go szukac i znalazlam na zwyklym miejscu - wygladal calkiem normalnie. Problem w tym, ze nie reagowal na polecenia. Wcale nie reagowal. Od tego czasu nie dziala. -Czy cos, co mu powiedzialas, zupelnie mimochodem, moglo spowodowac psychiczny blok po pewnym czasie, na przyklad po godzinie? Fastolfe przerwal ostro: -To niemozliwe, panie Baley. Jesli nastepuje psychiczna zapasc, to natychmiast. Prosze nie meczyc Gladii. Ona nie mogla wywolac jej celowo, a po prostu nieprawdopodobne, zeby spowodowala ja przypadkowo. -Czyz nie jest rownie nieprawdopodobne, ze bylo to - jak pan twierdzi - efektem przypadkowego dryfu pozytonow? -Nie az tak nieprawdopodobne. -Obie mozliwosci sa rownie niewiarygodne. Jaka jest roznica miedzy jednym nieprawdopodobienstwem a drugim? -Ogromna. Wyobrazam sobie, ze prawdopodobienstwo wystapienia psychicznej zapasci w wyniku dryfu pozytonow wynosi l:1012, podczas gdy wywolanej zbiegiem okolicznosci 1:10100. To tylko przyblizony stosunek, ale sensowny. Roznica bylaby wiek niz miedzy pojedynczym elektronem a calym wszechswiatem - na korzysc dryfu pozytonow. Zapadla cisza, ktora przerwal Baley. -Doktorze Fastolfe, wczesniej powiedzial pan, ze nie zostanie pan dlugo. -Istotnie, powinienem juz wracac. -Dobrze. Zatem zechce pan sie teraz oddalic? -Dlaczego? -Poniewaz chce porozmawiac z Gladia w cztery oczy. -Zeby ja meczyc? -Musze przesluchac ja bez przeszkod z panskiej strony. Nasza sytuacja jest zbyt powazna, zeby przejmowac sie etykieta. -Nie obawiam sie pana Baleya, drogi doktorze - powiedziala Gladia i dodala zartobliwie: - Moje roboty obronia mnie, jezeli stanie sie zbyt nieuprzejmy. Fastolfe usmiechnal sie i rzekl: -Bardzo dobrze, Gladio. Wstal i wyciagnal do niej reke. Uscisnela ja lekko. -Jezeli nie macie nic przeciwko temu, chcialbym, zeby Giskard pozostal tutaj, a Daneel w sasiednim pokoju. Czy mozesz mi pozyczyc jednego robota, zeby eskortowal mnie w drodze do mojej posiadlosci? -Oczywiscie - odparla Gladia, podnoszac rece. - Sadze, ze znasz Pandiona. -Jasne! Solidna i godna zaufania eskorta. Wyszedl w towarzystwie kroczacego tuz za nim robota. Baley czekal, obserwujac Gladie. Siedziala wpatrujac sie w swoje dlonie, ciasno splecione na podolku. Czul, ze ta kobieta ma mu cos jeszcze do powiedzenia. Nie wiedzial, jak ja naklonic do wyznan, ale jednego byl pewny - w obecnosci Fastolfe'a nie poznalby calej prawdy. Gladia spojrzala na niego oczami malej dziewczynki. -Co u ciebie, Elijahu? Jak sie czujesz? -Niezle, Gladio. -Doktor Fastolfe powiedzial, ze przyprowadzi cie tutaj i postara sie, zebys musial troche postac na samym srodku odkrytego terenu. -Ach tak? I po co? Dla zabawy? -Nie, Elijahu. Powiedzialam mu, jak reagujesz na otwarta Przestrzen. Pamietasz, jak zemdlales i wpadles do stawu? Elijah szybko potrzasnal glowa. Nie zdolal wyrzucic tego wydarzenia z pamieci, ale nie lubil go wspominac. Rzucil szorstko: -Juz taki nie jestem. Cwiczylem. -Jednak doktor Fastolfe powiedzial, ze cie sprawdzi. Wszystko w porzadku? -Wystarczajacym. Nie zemdlalem. Wypomnial sobie epizod na statku w czasie przelotu na Aurore i lekko zacisnal zeby. To bylo co innego i nie mial ochoty o mowic. Celowo zmienil temat. -Jak mam sie teraz do ciebie zwracac? -Nazywales mnie Gladia. -Moze tak nie wypada. Moglbym mowic pani Delmarre, jesli... Jeknela i przerwala mu: -Nie uzywalam tego nazwiska, od kiedy tu przybylam. Prosze, nie nazywaj mnie tak. -A jak mowia na ciebie Aurorianie? -Gladia Solaria, ale w ten sposob zaznaczaja, ze jestem obca, czego nie lubie. Po prostu Gladia. Nic wiecej. To nie jest tutejsze imie i watpie, aby nosila je jakas inna kobieta na tej planecie. Ja nadal bede zwracala sie do ciebie Elijah, jesli nie masz nic przeciwko temu. -Prosze. -Chcialabym podac herbate. To bylo stwierdzenie, a nie zapytanie, wiec Baley skinal glowa. -Nie wiedzialem, ze Przestrzeniowcy pija herbate. -To nie jest ziemska herbata, ale wyciag roslinny - przyjemny, ale calkowicie nieszkodliwy. Nazywamy go herbata. Podniosla reke i Baley zauwazyl, ze przy mankiecie miala wszyty sciagacz, do ktorego przylegala cienka, cielista rekawiczka. Nadal odslaniala w jego obecnosci minimum ciala. Wciaz starala sie zmniejszyc ryzyko infekcji. Przez chwile trzymala reke w powietrzu i po jakims czasie pojawil sie robot niosacy tace. Byl zdecydowanie bardziej prymitywny od Giskarda, ale zrecznie rozstawil filizanki, talerzyki z kanapkami i malymi kawaleczkami ciasta. Sprawnie nalal herbate. -Jak ty to robisz, Gladio? - zaciekawil sie Baley. -Co, Elijahu? -Kiedy czegos chcesz, podnosisz reke i robot zawsze wlasciwie odczytuje polecenia. Skad ten wiedzial, ze ma podac herbate? -To nic trudnego. Za kazdym razem kiedy daje znac, zaklocam male pole elektromagnetyczne nieustannie utrzymywane w tym pokoju. Lekkie poruszenia dloni i palcow powoduja rozne odksztalcenia, a moje roboty odpowiednio interpretuja te impulsy. Wydaje w ten sposob tylko proste rozkazy: "Przyjdz tutaj!",,,Przynies herbate!" i tak dalej. -Nie zauwazylem, aby doktor Fastolfe korzystal z tego sposobu w swojej posiadlosci. -Nie jest uzywany na Aurorze. To system z Solarii i jestem do niego przyzwyczajona. Ponadto, zawsze o tej porze pije herbate - Borgraf spodziewal sie takiego polecenia. -To jest Borgraf? - zapytal Baley, z zainteresowaniem ogladajac robota, na ktorego przedtem tylko zerknal. Czeste kontakty powodowaly zobojetnienie. Jeszcze jeden dzien i w ogole przestanie zwracac uwage na roboty. Beda przemykac wokol niego nie zauwazone, a wszystko zacznie robic sie samo. Jednak nie chcial, aby tak sie stalo. Nie zyczyl sobie ich obecnosci. -Gladio, chce zostac tylko z toba. Bez robotow. Giskardzie, dolacz do Daneela. Mozesz pelnic straz tam. -Tak, sir - odparl Giskard, ktory obudzil sie i ozyl na dzwiek swojego imienia. Gladia byla lekko ubawiona. -Wy, Ziemianie, jestescie tacy dziwni. Wiem, ze macie na Ziemi roboty, ale zdaje sie, ze nie wiecie, jak z nimi postepowac. Warczycie na nie, jakby byly gluche. Zwracajac sie do Borgrafa powiedziala cicho: -Borgrafie, zaden z was ma nie wchodzic do tego pokoju bez wezwania. Nie przeszkadzajcie nam, chyba ze w razie naglego i wyraznego niebezpieczenstwa. -Tak, prosze pani - odparl Borgraf. Cofnal sie, zerknal na stol, jakby sprawdzajac czy czegos nie zapomnial, odwrocil sie i opuscil pokoj. Teraz z kolei Baleyowi zebralo sie na smiech. Gladia wprawdzie mowila cicho, ale tonem wlasciwym sierzantowi zwracajacemu sie do rekruta. Chociaz czemu mialoby go to dziwic? Juz dawno sie przekonal, ze latwiej dostrzec czyjes bledy niz swoje. -Zostalismy sami, Elijahu. Nie ma tu nawet robotow. -Nie odczuwasz przede mna leku? Powoli potrzasnela glowa. -Dlaczego mialabym sie bac? Wystarczylby ruch reki, jakis gest, stlumiony okrzyk, a zaraz zjawiloby sie tu kilka robotow. Nikt na zadnej z planet Przestrzeniowcow nie musi sie obawiac drugiego czlowieka. Nie jestesmy na Ziemi. A dlaczego pytasz? -Poniewaz sa inne niebezpieczenstwa, nie tylko fizyczne. Nie bylbym wobec ciebie przemocy ani sily fizycznej. Czy jednak nie przeraza cie moje dochodzenie i to, co moge odkryc? Pamietaj takze, ze nie znajdujemy sie na Solarii. Tam wspolczulem ci i zamierzalem dowiesc twojej niewinnosci. -A teraz mi nie wspolczujesz? - zapytala cicho. -Tym razem nie chodzi o smierc twojego meza. Nie jestes podejrzana o morderstwo. Zostal zniszczony jedynie robot i, o ile wiem, nie jestes o nic podejrzana. To doktor Fastolfe jest moim problemem. Z przyczyn, o ktorych nie bede mowil, jest dla niezwykle wazne, zeby udowodnic jego niewinnosc. Jezeli okaze sie, iz dokonujac tego, bede musial zniszczyc ciebie, nic na to nie poradze. Nie zamierzam cie oslaniac, zeby ci oszczedzic bolu. Musialem to powiedziec. Podniosla glowe i spojrzala mu w oczy. -Dlaczego cos mialoby mnie zniszczyc? -Moze zaraz do tego dojdziemy - odparl spokojnie Baley - skoro nie ma doktora Fastolfe'a, ktory moglby przeszkadzac. Nabil na widelczyk jedna z malych kanapek na talerzu (nie uzywal palcow ze wzgledu na Gladie), zrzucil ja na swoj talerzyk, nastepnie wlozyl do ust i popil herbata. Odpowiedziala kanapka na kanapke, lykiem herbaty na jego lyk. Najwidoczniej jesli on zamierzal byc opanowany, to ona tez. -Gladio - rzekl. - Musze wiedziec, jakie stosunki lacza cie z doktorem Fastolfem. To wazne. Mieszkasz obok niego i utrzymujecie cos, co mozna okreslic mianem wspolnego parku robotow. Wyraznie zalezy mu na tobie. Nie probowal dowodzic swej niewinnosci, ograniczajac sie do stwierdzenia, ze jest niewinny, ale stanowczo wystapil w twojej obronie, kiedy zaczalem cie przesluchiwac. Na twarzy kobiety pojawil sie lekki usmiech. -A co podejrzewasz, Elijahu? -Dajmy spokoj slownej szermierce. Nie chce podejrzewac. Chce wiedziec. -Czy doktor Fastolfe wspomnial o Fanyi? -Tak. -Pytales go, czy Fanya jest jego zona, czy tylko towarzyszka? Czy ma dzieci? Baley poruszyl sie niespokojnie. Oczywiscie, powinien o ta zapytac. Jednak w ciasnych mieszkaniach zatloczonej Ziemi niezwykle ceniono sobie kazda odrobine prywatnosci, poniewaz ona niemal nie istniala. Bylo prawie niemozliwe nie znac szczegolowo rodzinnych ukladow innych ludzi, wiec nie pytalo sie o to i nie udawalo niewiedzy. W ten sposob wszyscy zachowywali zludzenia. Oczywiscie tutaj, na Aurorze, ziemskie zwyczaje nie mialy sensu, jednak Baley odruchowo zastosowal sie do nich. Glupiec! -Jeszcze nie pytalem. Powiedz mi. -Fanya jest jego zona. Mial ich kilka, rzecz jasna nie jednoczesnie, chociaz wielozenstwo miedzy przedstawicielami dwoch czy jednej plci rowniez zdarza sie na Aurorze. Lekki niesmak, z jakim to powiedziala, sklonil ja do pospiesznego wyjasnienia: -Na Solarii nie ma czegos takiego. Jednakze aktualne malzenstwo doktora Fastolfe'a zostanie niebawem rozwiazane. Wtedy beda mogli wejsc w nowe zwiazki, chociaz czesto jedna czy obie strony nie czekaja na to. Nie moge powiedziec, ze rozumiem taki lekcewazacy stosunek do tych spraw, Elijahu, ale tak traktuja je Aurorianie. Doktor Fastolfe, o ile wiem, jest raczej konserwatywny. Zawsze pozostaje w zwiazku malzenskim i nie szuka przygod. Na Aurorze uwazaja, ze to staroswieckie i glupie. Baley kiwnal glowa. -Czytalem o tym. O ile wiem, malzenstwo zawiera sie, kiedy ktos zamierza miec dzieci. -Teoretycznie tak, ale powiedziano mi, ze malo kto traktuje to dzisiaj powaznie. Doktor Fastolfe ma juz dwoje dzieci i nie moze miec wiecej, ale wciaz zeni sie i sklada podania o trzecie. Oczywiscie, dostaje odmowna odpowiedz i wie, ze nie bedzie innej. Niektorzy ludzie nawet nie pisza podan. -To po co sie zenia? -Wiaza sie z tym pewne korzysci socjalne. To dosc skomplikowane i nie wiem, czy zrozumiesz, nie bedac Aurorianinem. -No, mniejsza z tym. Powiedz mi o dzieciach doktora Fastolfe'a. -Ma dwie corki z dwoch roznych malzenstw. Oczywiscie, Fanya nie jest matka zadnej z nich. Nie ma syna. Kazda corka wyszla z lona matki, zgodnie z panujacym tu zwyczajem. Obie sa juz dorosle i maja swoje posiadlosci. Czy utrzymuje z nimi jakies stosunki? -Nie wiem. Nigdy o nich nie mowi. Jedna jest robotyczka i sadze, ze musi spotykac ja na gruncie zawodowym. Druga chyba stara sie o stanowisko przewodniczacej miejskiej rady ktoregos z miast, a moze juz je objela. Nie jestem pewna. -Czy sa jakies tarcia w rodzinie? -O zadnych nie slyszalam, ale niewiele z tego wynika, Elijahu. O ile wiem, on pozostaje w dobrych stosunkach ze wszystkimi swoimi bylymi zonami. Z zadna nie rozstal sie w gniewie. Przede wszystkim doktor Fastolfe nie jest takim typem czlowieka. Nie wyobrazam sobie, zeby zareagowal na jakiekolwiek nieszczescie inaczej jak dobrodusznym westchnieniem rezygnacji. On bedzie zartowal na lozu smierci. Przynajmniej to wydaje sie prawda, pomyslal Baley. -A teraz twoj stosunek do doktora Fastolfe'a. Prosze, mow prawde. Chociaz to krepujace, nie mozemy unikac prawdy. Spojrzala mu w oczy. -Nie ma w tym nic krepujacego. Doktor Han Fastolfe jest moim przyjacielem, bardzo bliskim przyjacielem. -Jak bliskim, Gladio? -Jak powiedzialam - bardzo bliskim. -Czy czekasz na anulowanie jego malzenstwa, zeby zostac nastepna zona? -Nie - odparla spokojnie. -A zatem czy jestescie kochankami? -Nie. -A byliscie? -Nie. Jestes zdziwiony? -Ja tylko zbieram informacje - odparl Baley. -Pozwol mi wiec wszystko opowiedziec, Elijahu, a nie pokrzykuj, jakbys oczekiwal, ze mnie zaskoczysz i wyznam ci cos, co chcialabym zachowac w sekrecie. W jej glosie nie bylo cienia gniewu. Wydawalo sie, ze ta sytuacja ja bawi. Baley lekko sie zmieszal i juz mial powiedziec, ze wcale nie o to mu chodzilo, ale sklamalby oczywiscie, wiec nie bylo sensu zaprzeczac. -No coz, mow - burknal. Na stoliku pozostaly resztki posilku. Baley zastanawial sie, czy w innych okolicznosciach Gladia podnioslaby reke, poruszyla nia, a Borgraf przybylby bezglosnie i posprzatal. Czy to, ze te resztki staly na stole, denerwowalo Gladie i w rezultacie oslabialo jej samokontrole? Jesli tak, to lepiej, zeby pozostaly. Ale Baley specjalnie na to nie liczyl, gdyz nie zauwazyl, aby gospodyni przejmowala sie tym nieporzadkiem lub chocby wala sobie z niego sprawe. Gladia ponownie spuscila oczy, a jej twarz troche sie wydluzyla i przybrala zawziety wyraz, jakby dziewczyna wracala myslami do przeszlosci, o ktorej chcialaby zapomniec. -Widziales, jak wygladalo moje zycie na Solarii. Nie bylo szczesliwe, ale nie znalam innego. Dopiero gdy dowiedzialam sie, co to znaczy byc szczesliwa, przekonalam sie, jak bardzo moje wczesniejsze zycie bylo nieszczesliwe. Pierwszy przeblysk zawdzieczam tobie. -Mnie? - zaskoczyla go. -Tak, Elijahu. Nasze ostatnie spotkanie na Solarii - mam nadzieje, ze pamietasz je - nauczylo mnie czegos. Dotknelam cie! Zdjelam rekawiczke, podobna do tej, jaka nosze teraz, i dotknelam twojego policzka. Ten kontakt nie trwal dlugo. Nie wiem, czym byl dla ciebie - nie, nie mow mi, to niewazne - ale dla mnie oznaczal bardzo wiele. Popatrzyla na Ziemianina, dzielnie wytrzymujac jego spojrzenie. -Chce powiedziec, ze dla mnie byl wszystkim. Zmienil cale moje zycie. Pamietasz, Elijahu, ze odkad stalam sie dorosla, nigdy nie dotknelam mezczyzny ani zadnej ludzkiej istoty oprocz mojego meza. A i to zdarzalo sie bardzo rzadko. Oczywiscie, widzialam mezczyzn w stereowizji i dokladnie poznalam budowe meskiego ciala, kazdy jego fragment. Pod tym wzgledem juz niczego nie moglam sie nauczyc. Jednak nie mialam powodu sadzic, ze jeden mezczyzna rozni sie od drugiego. Znalam skore mojego meza, jego rece, kiedy zdolal sie przemoc, zeby mnie dotknac, no... wszystko. Nie przypuszczalam, ze z innym mezczyzna bedzie inaczej. Nie odczuwalam przyjemnosci w kontaktach z mezem, ale dlaczego mialabym ja czuc? Czy jest cos przyjemnego w kontakcie moich palcow z tym stolem, oprocz tego, ze ewentualnie moge cieszyc sie gladkoscia blatu? Kontakt z mezem byl czescia rzadkiego rytualu, jaki odprawial, poniewaz tego od niego oczekiwano, a jako dobry Solarianin przestrzegal go co do dnia, godziny, czasu trwania i sposobu zalecanego przez dobre wychowanie. Tyle ze w innym znaczeniu tego slowa nie bylo to dobre wychowanie, gdyz choc nasze sporadyczne kontakty mialy na celu stosunek seksualny, maz nie staral sie o zgode na dziecko i - jak sadze - nie byl zainteresowany jego posiadaniem. A ja zanadto go podziwialam, zeby wystepowac o pozwolenie na wlasna reke, chociaz mialam prawo. Kiedy o tym mysle, widze, ze te doswiadczenia seksualne byly powierzchowne i mechaniczne. Nigdy nie przezywalam orgazmu. Ani razu. Dopiero z lektur dowiedzialam sie, ze cos takiego istnieje. Opisy tylko mnie zadziwily, a poniewaz mozna je znalezc jedynie w importowanych ksiazkach, gdyz solarianskie nie zajmuja sie seksem, nie moglam im ufac. Sadzilam, ze to tylko egzotyczna metafora. Nie moglam tez skutecznie eksperymentowac z autoerotyzmem. Zdaje sie, ze powszechnie uzywa sie slowa masturbacja. Przynamniej takie okreslenie slyszalam na Aurorze. Na Solarii, oczywiscie, nigdy nie omawia sie zadnych aspektow seksu, w dobrym towarzystwie zas nie uzywa sie slow z nim zwiazanych. A na Solarii nie ma innego towarzystwa. Z tego, co przeczytalam, wywnioskowalam, jak mozna sie masturbowac i wiele razy podejmowalam niesmiale proby wedlug opisow. Nie moglam. Tabu, jakim objeto dotykanie ludzkiego ciala, sprawialo, ze nawet moje wlasne zdawalo mi sie zakazane i nieprzyjemne. Moglam przesunac dlonia po wlosach, zalozyc noge na noge, poczuc ucisk uda na udzie, lecz to byly przypadkowe, obojetne dotkniecia. Wywolanie w ten sposob zamierzonej przyjemnosci przedstawialo duza trudnosc. Kazda komorka mojego ciala wiedziala, ze tego nie wolno robic i dlatego niczego nie odczuwalam. Nigdy, ani razu nie przyszlo mi do glowy, ze zwykle musniecie reka moze dac wiele radosci w innych okolicznosciach. Jak mialabym na to wpasc? Dopiero kiedy dotknelam ciebie. Nie wiem, dlaczego to zrobilam. Poczulam cos, poniewaz ocaliles mnie przed uznaniem za morderczynie. A ponadto nie byles zakazany. Nie byles Solarianinem. Nie byles - wybacz mi - prawdziwym mezczyzna. Przybyles z Ziemi! Wygladales jak czlowiek, ale krotko zyjacy i pelen zarazkow, ktos, kogo w najlepszym razie mozna uznac za polczlowieka. A poniewaz uratowales mnie i nie byles prawdziwym mezczyzna, moglam cie dotknac. Co wiecej, nie patrzyles na mnie wrogo i z odraza jak moj maz, ani ze starannie wystudiowana obojetnoscia tych, ktorzy ogladali mnie w trojwizji. W twoich oczach dostrzeglam cieplo i zrozumienie. Zadrzales, kiedy dotknelam twego policzka. Zauwazylam. Nie wiem, dlaczego. Ten kontakt byl tak przelotny, a fizyczne doznanie niczym nie roznilo sie od tego, co czulabym dotykajac meza lub innego mezczyzne, a moze nawet kobiete. Jednak bylo w tym cos wiecej niz fizyczne doznanie. Byles tam, czekales na to, zauwazylam u ciebie oznaki czegos, co uznalam za... uczucie. A kiedy moja dlon dotknela twojego policzka, poczulam, jakby plomien przelecial mi po rece i rozpalil cale cialo. Nie mam pojecia, jak dlugo to trwalo - na pewno byla to chwila - ale dla mnie zatrzymal sie czas - Stalo sie ze mna cos, co jeszcze nigdy mi sie nie przydarzylo, i rozmyslajac o tym po pewnym czasie, kiedy zmadrzalam, zrozumialam, ze o malo co nie doznalam wtedy orgazmu. Probowalam tego nie okazac... Baley bal sie na nia spojrzec i tylko potrzasnal glowa. -No wiec nie okazalam tego po sobie. Powiedzialam "Dziekuje, Elijahu". Podziekowalam ci za to, co zrobiles w zwiazku ze smiercia meza. Jednak jeszcze bardziej za rozjasnienie mojego zycia i ukazanie, nawet bezwiednie, jego uroku; za otwarcie drzwi, wskazanie drogi, nakreslenie horyzontow. Sam fizyczny akt byl sam w sobie niczym. Przelotne dotkniecie. Jednak ono dalo poczatek wszystkiemu. Jej glos powoli ucichl i przez chwile milczala, wspominajac. Potem podniosla reke. -Nie. Nic nie mow. Jeszcze nie skonczylam. Przedtem wyobrazalam sobie przerozne dziwne rzeczy. Mezczyzne i siebie, robiacych to co moj maz i ja, ale jakos inaczej - nawet nie wiedzialam jak - i odczuwajacych cos innego, cos, czego nawet nie moglam sobie wyobrazic, chociaz staralam sie ze wszystkich sil. Rownie dobrze moglam spedzic cale zycie usilujac wyobrazic sobie niewyobrazalne i umrzec tak, jak zapewne czesto zdarza sie kobietom, a takze mezczyznom na Solarii: niczego nie wiedzac, nawet po tych trzech czy czterech wiekach. Niczego. Maja dzieci, ale niczego nie wiedza. Tymczasem wystarczylo jedno dotkniecie twojego policzka, Elijahu, a dowiedzialam sie. Czyz to nie zdumiewajace? Nauczyles mnie tego, czego tylko sie domyslalam. Nie mechanicznych czynnosci, nie nudnego, niechetnego zblizenia cial, ale czegos, czego nigdy z tym nie laczylam. Wyraz twarzy, blysk oka, uczucie czulosci, dobroci, cos, czego nawet nie potrafie opisac, akceptacja, usuniecie bariery dzielacej dwie istoty ludzkie. Chyba to milosc - wygodne slowo zawierajace wszystko i duzo wiecej. Czulam milosc do ciebie, Elijahu, poniewaz przypuszczalam, ze moglbys mnie pokochac. Nie twierdze, ze mnie kochales, ale wydawalo mi sie, ze moglbys. Nigdy nie zaznalam takiego uczucia i chociaz znalazlam to slowo w starych ksiazkach, nie wiedzialam, co oznacza, tak samo jak nie mialam pojecia, o co chodzi, kiedy ich bohaterowie mowili o honorze i zabijali sie w jego obronie. Zapamietalam to slowo, ale nigdy nie rozumialam znaczenia. Nadal nie rozumiem. I tak bylo z miloscia, dopoki cie nie dotknelam. Potem juz moglam sobie wyobrazic. Przybylam na Aurore wspominajac ciebie, myslac o tobie i bez konca rozmawiajac z toba w myslach. Sadzilam, ze tutaj znajde milion Elijahow, Przerwala, przez chwile sie zastanawiala, po czym zaczela mowic dalej. -Tak sie nie stalo. Okazalo sie, ze Aurora jest na swoj sposob rownie niedobra jak Solaria. Tam seks byl zlem. Nienawidzono go i wszyscy uciekali przed nim. Nie moglismy kochac z nienawisci, jaka budzil seks. Na Aurorze seks byl nudny. Przychodzil calkiem naturalnie - jak oddychanie. Jesli ktos poczul potrzebe, zaspokajal ja z pierwsza odpowiednia osoba i jesli nie byla ona w tym momencie zajeta czyms, czego nie dalo sie przelozyc na pozniej, uprawial seks w dogodny dla siebie sposob. Czy jednak oddychanie moze wywolac ekstaze? Jesli ktos sie dusil, to zaczerpniecie powietrza moze wywolac dreszcz rozkoszy i ulgi. A jesli komus nigdy nie zabraklo tchu? I jesli nigdy nie musial obywac sie bez seksu? Jezeli uczono go tego od dziecka, tak jak czytania i pisania? Jesli mlodych oczekiwano eksperymentowania z nim, a po starszych, ze udziela im pomocy? Seks, dozwolony i dostepny jak woda, na Aurorze nie mial nic wspolnego z miloscia, tak samo jak zabroniony i wstydliwy na Solarii. W obu wypadkach dzieci sa nieliczne i moga przyjsc na swiat tylko po zlozeniu podania. Jesli zostanie ono zalatwione pozytywnie, nastepuje okres uprawiania seksu, ktorego celem jest zaplodnienie, nudny i wywolujacy mdlosci. Jezeli nie dojdzie do tego w odpowiednim czasie, partnerzy rezygnuja i decyduja sie na osiagniecie celu sztucznie. W swoim czasie tez tutaj zacznie krolowac ektogeneza, tak ze procesy poczecia i narodzin beda przebiegac w laboratoriach, seks zas zostanie sprowadzony do roli kontaktow towarzyskich i zabawy, majac tyle samo wspolnego z miloscia, co gra w kosmiczne polo. Nie zdolalam przyjac aurorianskiej postawy, Elijahu. Nie bylam odpowiednio wychowana. Przerazona, siegnelam po seks i nikt mi nie odmowil, ale nikt nic dla mnie nie znaczyl. Oczy mezczyzn, ktorym ofiarowywalam siebie, byly puste. Jeszcze jedna, mowily, i co z tego? Byli chetni, ale nic poza tym. A ich dotyk nic dla mnie nie znaczyl. Rownie dobrze moglabym dotykac mojego meza. Nauczylam sie nie zwracac na to uwagi, spelniac ich zachcianki - i nadal nie mialo to zadnego znaczenia. Nawet nie mialam ochoty robic tego sama ze soba. Uczucie, jakiego zaznalam dzieki tobie, nigdy nie powrocilo. Potem przestalam go szukac. Przez caly ten czas doktor Fastolfe byl moim przyjacielem. Tylko on jeden na Aurorze wiedzial o wszystkim, co zdarzylo sie na Solarii. A przynajmniej tak sadze. Domyslasz sie, ze calej historii nie podano do publicznej wiadomosci, a juz na pewno nie w tym okropnym filmie, o ktorym slyszalam, ale nie chcialam ogladac. Doktor Fastolfe chronil mnie przed brakiem zrozumienia ze strony Aurorian oraz ich pogarda dla Solarian. Bronil mnie tez przed rozpacza, w jakiej moglam sie pograzyc. Nie, nie bylismy kochankami. Oddalabym mu sie, ale zanim przyszlo mi to do glowy, przestalam sie spodziewac, ze uczucie, jakie we mnie obudziles, kiedykolwiek powroci. Uznalam je za kaprys wyobrazni i zrezygnowalam. Nie probowalam. On tez nie. Nie wiem, dlaczego. Moze widzial, ze moja rozpacz wynika z niemoznosci znalezienia czegokolwiek w seksie i nie chcial pograzyc mnie jeszcze bardziej kolejna porazka. To byloby dla niego typowe - troszczyc sie o mnie w taki sposob. Tak wiec nie zostalismy kochankami. Po prostu byl moim przyjacielem, kiedy bardzo potrzebowalam przyjazni. A wiec, Elijahu, masz odpowiedz na pytanie, ktore zadales. Chciales poznac prawde o moim stosunku do doktora Fastolfe'a. Oto ona. Jestes zadowolony? Baley usilowal ukryc przygnebienie. -Przykro mi, Gladio, ze zycie bylo dla ciebie tak okrutne. Udzielilas mi informacji, ktorych potrzebowalem. Chyba udzielilas mi ich wiecej, niz przypuszczasz. Gladia zmarszczyla brwi. -W jakim sensie? Baley nie odpowiedzial wprost. Rzekl: -Ciesze sie, ze nasze spotkanie ma dla ciebie takie znaczenie. Na Solarii nigdy nie przyszlo mi do glowy, ze wywarlem na tobie takie wrazenie, a nawet gdyby, nie probowalbym... No, wiesz. -Wiem, Elijahu - powiedziala lagodnie. - Ani ja nie zgodzilabym sie, gdybys proponowal. Nie moglabym. -Rozumiem. I nie traktuje tego, co mi teraz powiedzialas, jako zaproszenia. Jedno dotkniecie, jedna chwila seksualnego Przebudzenia nie musi byc czyms wiecej. Najprawdopodobniej juz nigdy sie nie powtorzy i nie nalezy niszczyc pieknego wspomnienia bezcelowymi probami. Dlatego teraz... nie proponuje ci siebie. Nie powinnas tego traktowac jako jeszcze jednego niepowodzenia. Ponadto... -Tak? -Jak juz mowilem, moze powiedzialas mi wiecej, niz sadzisz Widze z tego, ze ta historia nie konczy sie tak zle. -Dlaczego? -Opowiadajac mi o uczuciu wywolanym dotknieciem mojego policzka, powiedzialas: "rozmyslajac o tym po pewnym czasie, kiedy zmadrzalam, zrozumialam, ze wtedy o malo co nie doznalam w orgazmu". Jednak zaraz zaczelas wyjasniac, ze seks z Aurorianami nigdy nie dawal ci satysfakcji, wiec zakladam, ze nie osiagalas orgazmu. A jednak kiedys musialas go miec, Gladio, jezeli rozpoznawalas uczucie, jakiego zaznalas wtedy na Solarii. Nie moglabys wrocic pamiecia do tego wydarzenia i zrozumiec swego stanu, gdybys nie nauczyla sie kochac. Innymi slowy, musialas miec kochanka i zaznac milosci. Jesli mam wierzyc, ze doktor Fastolfe nie jest i nie byl twoim kochankiem, to oznacza, ze ktos inny nim jest albo byl. -A jesli nawet? Co cie to obchodzi, Elijahu? -Nie wiem, Gladio. Powiedz mi, a jezeli okaze sie, ze to nie moja sprawa, na tym poprzestaniemy. Kobieta milczala. -Jesli mi nie wyjawisz, bede musial sam zgadnac. Uprzedzilem cie, ze nie moge sobie pozwolic na oszczedzanie twoich uczuc, Gladia zacisnela usta, az zbielaly jej kaciki. -Musi byc ktos. Ogromnie rozpaczasz z powodu utraty Jandera. Odeslalas Daneela, poniewaz nie moglas zniesc tego, ze jego twarz przypomina ci utraconego robota. Jezeli myle sie twierdzac, ze to Jander Panell... - urwal na chwile, po czym powiedzial szorstko: - jesli to nie robot, nie Jander Panell byl twoim kochankiem, powiedz. A Gladia wyszeptala: -Jander Panell, robot, nie byl moim kochankiem. Byl moim mezem! Baley bezglosnie poruszyl wargami, ale bez trudu mozna bylo zrozumiec, co powiedzial. -Wlasnie - skwitowala Gladia. - Jehoshaphat! Jestes wzburzony. Dlaczego? Nie aprobujesz tego? -Nie do mnie nalezy aprobata czy dezaprobata - odparl bezbarwnym glosem. -Co oznacza dezaprobate. -Co oznacza, ze ja tylko szukam informacji. Na czym polega roznica miedzy kochankiem a mezem na Aurorze? -Jesli dwoje ludzi mieszka przez jakis czas w tej samej posiadlosci moga mowic o sobie raczej jako o mezu i zonie niz jako o kochanku czy kochance. -Jak dlugo? -O ile wiem, to zalezy od regionu i miejscowych zwyczajow. W miescie Eos wystarcza trzy miesiace. -Czy przez ten czas nalezy takze powstrzymac sie od stosunkow seksualnych z innymi? Gladia ze zdziwieniem podniosla brwi. -Dlaczego? -Ja tylko pytam. -Wylacznosc jest nieznana na Aurorze. Maz czy kochanek, to zadna roznica. Kazdy uprawia seks do woli. -A ty uprawialas, kiedy bylas z Janderem? -Nie, ale tylko dlatego, ze nie chcialam. -A mialas propozycje? -Czasami. -I odmawialas? -Zawsze mozna odmowic. To wynika z braku wylacznosci. -Zatem odmawialas? -A ci, ktorym odmawialas, wiedzieli dlaczego? -Co masz na mysli? -Czy wiedzieli, ze masz meza-robota? -Mialam meza. Nie nazywaj go mezem-robotem. Nie ma takiego wyrazenia. -Wiedzieli? -Nie wiem, czy wiedzieli - odparla po krotkim namysle. -A mowilas im? -Dlaczego mialabym im mowic? -Nie odpowiadaj pytaniami na pytania. Mowilas im? -Nie. Jak zdolalas tego uniknac? Czy nie uwazasz, ze wyjasnienie Powodu odmowy powinno byc wiarygodne? Nikt nigdy nie zada wyjasnien. Odmowa to po prostu odmowa i zawsze jest akceptowana. Nie rozumiem cie. Baley zamilkl, zeby sie zastanowic. Mysli Gladii i jego nie biegly tym samym torem, lecz rownolegle do siebie. -Czy na Solarii posiadanie robota za meza uznano by za normalne? -Na Solarii to byloby nie do pomyslenia i nigdy nie zastanawialam sie nad taka ewentualnoscia. Tam wszystko jest nie do pomyslenia. A takze na Ziemi, Elijahu. Czy twoja zona miala kiedys robota za meza? -To nie ma znaczenia, Gladio. -Moze, ale twoja mina wystarczy mi za odpowiedz. Wprawdzie nie jestesmy Aurorianami, ale przebywamy na Aurorze. Ja mieszkam tu od dwoch lat i akceptuje ich moralnosc. -Czy chcesz powiedziec, ze seksualne kontakty miedzy czlowiekiem a robotem sa na Aurorze tak powszechne? -Nie mam pojecia. Wiem tylko, ze sa akceptowane, poniewaz tu wszystko, co dotyczy seksu, jest akceptowane - wszystko co dobrowolne, co daje obu stronom satysfakcje i nie wyrzadza nikomu krzywdy. Coz to za roznica, w jaki sposob osobnik czy grupka osobnikow znajduje zadowolenie? Czy ktos martwi sie o to, jakie czytam ksiazki, co jem, o ktorej wstalam lub poszlam spac, czy kocham koty czy tez roze? Seks rowniez jest na Aurorze traktowany obojetnie. -Na Aurorze - powtorzyl Baley. - Jednak ty nie urodzilas sie na Aurorze i nie przywyklas do tutejszych zwyczajow. Przed chwila powiedzialas mi, ze nie umialas przyjac ich obojetnej postawy wobec seksu, jaka teraz wychwalasz. Jeszcze wczesniej wyrazilas niechec do wielokrotnych malzenstw i swobody seksualnej. Jesli nic nie powiedzialas tym, ktorym odmawialas, zapewne dlatego, ze jakas ukryta czescia swiadomosci wstydzilas sie, ze masz Jandera Panella za meza. Moglas wiedziec lub podejrzewac, albo tylko zakladac, ze jest w tym cos niezwyklego - nawet na Aurorze - i odczuwalas wstyd. -Nie, Elijahu, nie wmowisz mi tego. Jesli posiadanie robota za meza jest czyms niezwyklym na Aurorze, to tylko dlatego, ze takie roboty jak Jander sa tu czyms niezwyklym. Roboty, jakie mamy na Solarii czy na Ziemi, a nawet na Aurorze, oprocz Jandera i Daneela, sa zaprojektowane jedynie do zaspokajania prymitywnych potrzeb seksualnych. Mozna ich uzyc jako przyrzadow do masturbacji, takich jak elektryczny wibrator, ale nic poza tym. Kiedy upowszechnia sie nowe roboty humanoidalne, seks pomiedzy czlowiekiem a robotem rowniez stanie sie powszechny. -Jak znalazlas sie w posiadaniu Jandera, Gladio? Istnialy tylko dwa takie modele - oba nalezaly do doktora Fastolfe'a. Czy po prostu pozyczyl ci jednego? -Tak. -Dlaczego? -Chyba z uprzejmosci. Bylam samotna, pozbawiona zludzen, rozbita, obca na Aurorze. Dal mi Jandera do towarzystwa i nigdy nie bede w stanie odpowiednio podziekowac mu za te przysluge. To trwalo zaledwie pol roku, ale te pol roku moze byc warte calego mojego zycia. -Czy doktor Fastolfe zdawal sobie sprawe, ze Jander byl twoim mezem? -Nigdy o tym nie mowil, wiec nie wiem. -Czy ty o tym wspominalas? -Nie. -Dlaczego? -Nie czulam potrzeby. Nie, to nie dlatego, ze sie wstydzilam. -Jak do tego doszlo? -Ze nie czulam potrzeby? -Nie. Ze Jander zostal twoim mezem. Gladia zesztywniala. -Czemu musze to wyjasniac? - powiedziala wrogim tonem. -Gladio, robi sie pozno. Nie spieraj sie ze mna. Czy jestes przygnebiona tym, ze Jander... odszedl? -Czy musisz pytac? -A chcesz wiedziec, co zaszlo? -Mowie jeszcze raz: czy musisz pytac? -Pomoz mi. Potrzebuje kazdej informacji, jesli mam dojsc do jakichkolwiek wynikow w tej pozornie nierozwiazywalnej sprawie. Jak to sie stalo, ze Jander zostal twoim mezem? Gladia odchylila sie w fotelu i nagle jej oczy zaszklily sie od lez. Odsunela talerz z okruchami, ktore kiedys byly ciastem, i odparla zduszonym glosem: -Zwykle roboty nie nosza odziezy, ale sa zaprojektowane tak, ze wygladaja jak ubrane. Jestem mieszkanka Solarii, wiec dobrze znam roboty, a posiadajac pewien talent plastyczny... -Pamietam twoje rzezby swietlne - rzekl lagodnie Baley. Gladia skinela glowa. -Stworzylam pare projektow dla nowych modeli, ktore - moim zdaniem - sa bardziej stylowe i interesujace niz obecnie uzywane na Aurorze. Kilka moich szkicow wykonanych na podstawie tych projektow wisi tu na scianach, a takze znajduja sie one w innych pomieszczeniach. Baley spojrzal na rysunki. Juz je widzial. Bezsprzecznie przedstawialy roboty. Nie byly naturalistyczne, ale wydluzone i dziwnie wygiete. Zauwazyl, ze znieksztalcenia celowo zaprojektowano tak, zeby sprytnie podkreslic te partie, ktore - teraz, kiedy patrzyl na nie z innego punktu widzenia - sugerowaly ubranie. W jakis sposob kojarzyly mu sie z kostiumami sluzby, jakie widzial kiedys w ksiazce poswieconej sredniowiecznej wiktorianskiej Anglii, Czy Gladia wiedziala o tym, czy tez podobienstwo bylo przypadkowe? Zapewne nie mialo to zadnego znaczenia, lecz moze warto zapamietac. Kiedy zauwazyl szkice po raz pierwszy, uznal, ze Gladia otacza sie robotami przypominajacymi jej Solarie. Mowila, ze nienawidzila tamtego zycia, ale to uczucie bylo rezultatem przemyslen. Solaria to jedyny dom, jaki miala, i z pewnoscia z trudem zdolala wyrzucic go z pamieci - lub nie zdolala. Moze to wywarlo wplyw na jej malarstwo, nawet jesli nowe zajecie mialo bardziej oczywisty powod. Gladia ciagnela swa opowiesc dalej. -Osiagnelam sukces. Kilka koncernow produkujacych roboty dobrze placilo za moje projekty, a formy wielu juz istniejacych modeli przerobiono wedlug moich wskazowek. Dostarczylo mi to pewnej satysfakcji, ktora w niewielkim stopniu lagodzila wewnetrzna pustke mojego zycia. Kiedy doktor Fastolfe dal mi Jandera, mialam robota, ktory, oczywiscie, nosil ubranie. Drogi doktor byl tak uprzejmy, ze podarowal mi kilka zmian odziezy dla Jandera. Te rzeczy byly zupelnie pozbawione stylu, wiec z przyjemnoscia kupilam takie, jakie uznalam za odpowiedniejsze. To oznaczalo koniecznosc dokladnego zmierzenia Jandera. Musial wiec rozebrac sie przede mna. I dopiero wowczas zrozumialam, jak bardzo jest podobny do czlowieka. Niczego mu nie brakowalo tak jesli chodzi o budowe, jak i funkcjonowanie, lecz Jander panowal nad soba w sposob, jaki u czlowieka okreslono by sila woli. Mogl sie podniecic na rozkaz. Powiedzial mi o tym, kiedy zapytalam, czy jego penis jest sprawny. Ciekawilo mnie to, wiec mi zademonstrowal. Musisz zrozumiec, ze chociaz byl bardzo podobny do czlowieka, wiedzialam, iz mam do czynienia z robotem. Mialam pewne opory przed dotykaniem ludzi - rozumiesz - i nie watpie, ze to byla przyczyna braku satysfakcji seksualnej z Aurorianarni - Jednak on nie byl czlowiekiem, a ja przez cale zycie stykalam sie z robotami. Niebawem uswiadomilam sobie, ze lubie go dotykac, a Jander rownie szybko pojal, ze znajduje w tym przyjemnosc. Byl dobrze zaprojektowanym robotem, ktory dokladnie stosowal sie do Trzech Praw. Odmowa sprawiania radosci oznaczalaby rozczarowanie. Rozczarowanie byloby interpretowane jako krzywda, a on nie mogl skrzywdzic czlowieka. Staral sie wiec sprawiac mi radosc, a poniewaz widzialam, ze mu na tym zalezy, czego nigdy nie zauwazylam u moich kochankow, rzeczywiscie odczuwalam zadowolenie i w koncu pojelam - w pelni, jak sadze - czym jest orgazm. -A wiec bylas szczesliwa? -Z Janderem? Oczywiscie. Calkowicie. -Nigdy sie nie klociliscie? -Z Janderem? Jak? Jego jedynym celem, jedynym sensem istnienia bylo sprawianie mi przyjemnosci. -I to cie nie niepokoilo? Zadowalal cie, poniewaz musial. -A czy moglby miec inny powod? -I nigdy nie mialas ochoty sprobowac z prawdziwym... z Aurorianinem, kiedy juz nauczylas sie, czym jest orgazm? -Bylaby to zaledwie namiastka. Pragnelam tylko Jandera. Teraz rozumiesz, co utracilam? Posepna zazwyczaj twarz Baleya jeszcze spochmurniala. -Rozumiem, Gladio. Prosze, wybacz mi, jesli wczesniej sprawilem ci bol, gdyz wtedy jeszcze nie zdawalem sobie z tego sprawy. Rozplakala sie, a on czekal, nie wiedzac, co powiedziec, nie mogac wymyslic nic, co mogloby ja pocieszyc. W koncu potrzasnela glowa i otarla lzy wierzchem dloni. -Czy cos jeszcze? - szepnela. -Kilka pytan na inny temat i juz nie bede cie niepokoil - powiedzial przepraszajaco i przezornie dodal: - przez jakis czas. -O co chodzi? - spytala zmeczonym glosem. -Czy wiesz, ze sa ludzie, ktorzy uwazaja, iz doktor Fastolfe jest odpowiedzialny za smierc Jandera? -Tak. -Czy wiesz, ze sam doktor Fastolfe przyznaje, ze tylko on byl w stanie zabic Jandera w taki sposob, w jaki to zostalo zrobione? -Tak. Drogi doktor sam mi o tym powiedzial. -No coz, Gladio, czy ty uwazasz, ze doktor Fastolfe zabil Jandera? Spojrzala na niego ostro, a potem powiedziala ze zloscia: -Jasne, ze nie. Dlaczego mialby to zrobic? Przeciez Jander byl jego robotem, a on sie nim opiekowal. Ty nie znasz doktora tak dobrze jak ja, Elijahu. To mily czlowiek, ktory nie skrzywdzilby nikogo, nawet robota. Podejrzewac, ze zabilby, to tak jak sadzic, ze kamienie spadaja do gory. -Nie mam dalszych pytan, Gladio. Jest jeszcze jedna sprawa, jaka musze tu teraz zalatwic: zobaczyc Jandera Panella - czy tez jego cialo - o ile otrzymam twoje pozwolenie. Znow byla podejrzliwa i wrogo nastawiona. -Po co? Dlaczego? -Gladio! Prosze! Nie oczekuje, ze to cos da, ale musze zobaczyc Jandera, zeby wiedziec, ze nie ma powodu go ogladac. Postaram sie nie robic niczego, co mogloby zranic twoje uczucia. Gladia wstala. Jej sukienka, tak prosta, ze niewiele rozniaca sie od dopasowanego pokrowca, nie byla czarna, lecz w mdlym, matowym kolorze. Baley, chociaz nie znal sie na modzie, pojal, jak dobrze podkreslala zalobe kobiety. -Chodz ze mna - szepnela Gladia. Baley udal sie za Gladia, mijajac kilka pomieszczen o lekko lsniacych scianach. Raz czy dwa dostrzegl w oddali jakies postacie - jak sadzil roboty, ktorym kazano nie przeszkadzac. Mineli przedsionek i pokonawszy pare schodkow, znalezli sie w pokoju, w ktorym lsnila tylko jedna sciana, dajac wrazenie punktowego zrodla swiatla. W pomieszczeniu stalo lozko oraz krzeslo - poza tym zadnych innych mebli. -To byl jego pokoj - powiedziala Gladia. Potem, jakby uprzedzajac pytanie Baleya, dodala: - Tylko tyle potrzebowal. Zostawialam go w spokoju tak dlugo, jak moglam - czasem caly dzien. Nie chcialam, zeby mi sie znudzil. Potrzasnela glowa. -Teraz zaluje, ze nie bylam z nim w kazdej sekundzie. Nie wiedzialam, ze mamy tak malo czasu. Oto on. Jander lezal na lozku i Baley spojrzal na niego ponuro. Robot byl nakryty gladkim, blyszczacym calunem. Swiecaca sciana rzucala blask na twarz Jandera, gladka i niemal nieludzka w swym pieknie. Oczy mial szeroko otwarte, ale puste i pozbawione glebi. Byl wystarczajaco podobny do Daneela, zeby usprawiedliwic nerwowa reakcje Gladii. Spod przescieradla wystawala szyja i gole ramiona. -Czy doktor Fastolfe ogladal go? -Tak, dokladnie. Zrozpaczona, poszlam po niego i gdybys widzial, jak szybko tu przybiegl, jaki byl przejety, zrozpaczony i wystraszony, nigdy nie przyszloby ci do glowy pytac, czy jest winny. Jednak nic nie mogl zrobic. -Czy Jander jest rozebrany? -Tak. Doktor Fastolfe musial wszystko zdjac, zeby go dokladnie zbadac. Nie bylo sensu znowu go ubierac. -Czy pozwolisz, ze uniose calun, Gladio? -A musisz? -Nie chce, zeby zarzucano mi, ze zaniedbalem istotna czynnosc sledcza. -Czyzbys mogl odkryc cos, czego nie zauwazyl doktor Fastolfe? -Nie, Gladio, ale musze wiedziec, ze niczego tam nie ma. Prosze, nie utrudniaj. -No dobrze, rob co chcesz, ale blagam, kiedy skonczysz, uloz calun dokladnie tak, jak jest teraz. Odwrocila sie plecami i oparlszy ramie o sciane, skryla twarz w zgieciu lokcia. Nie wydawala zadnego dzwieku i nie poruszala sie, ale Baley wiedzial, ze znow zaczela plakac. Zwloki niewiele roznily sie od ludzkich. Muskularne cialo bylo nieco uproszczone, ale mialo wszystkie typowe czesci: sutki, pepek, penis, jadra, wlosy lonowe i tak dalej. Nawet drobne, jasne wloski na piersi. Ile dni uplynelo od smierci Jandera? Baley nagle przypomnial sobie, ze nie ma pojecia; wiedzial tylko, ze musialo to nastapic przed jego odlotem na Aurore. Minal tydzien, a zwloki nie wykazywaly zadnych sladow rozkladu, ani widocznych, ani wyczuwalnych. Typowa wlasciwosc robotow. Detektyw zawahal sie, a potem wsunal jedna reke pod lopatki Jandera, druga zas pod jego biodra. Nie chcial prosic Gladii o pomoc. Zebral wszystkie sily i z trudem zdolal obrocic Jandera na brzuch, nie zrzucajac go z lozka. Zgrzytnely sprezyny. Gladia musiala zgadnac, co robi, lecz nie odwrocila sie. Nie zaproponowala pomocy, ale tez nie protestowala. Baiey puscil robota. Jander byl cieply w dotyku. Zapewne zasilanie nadal umozliwialo tak prosta czynnosc, jak utrzymywane cieploty, nawet przy braku czynnosci mozgu. Cialo bylo jedrne i elastyczne. Zapewne wcale nie przechodzilo w stan analogiczny do rigor mortis. Jedno ramie zwisalo teraz z lozka, jak nieprzytomnemu czlowiekowi. Baley delikatnie chwycil je i puscil. Zakolysalo sie lekko 1 znieruchomialo. Pochylil sie nad kolanem, obejrzal najpierw jedna, a pozniej druga stope. Posladki mialy idealny ksztalt, przewidziano nawet odbyt. Baley nie mogl opanowac niepokoju. Nie opuszczalo go wrazenie, ze narusza spokoj ludzkiej istoty. Gdyby mial do czynienia ze zwlokami czlowieka, chlod i stezenie posmiertne pozbawiloby je ludzkich cech. Pomyslal niechetnie - zwloki robota sa bardziej ludzkie od zwlok czlowieka. Ponownie podniosl Jandera i obrocil. Starannie wygladzil przescieradlo i nakryl cialo calunem. Cofnal sie i uznal, ze wszystko jest tak, jak bylo. -Skonczylem, Gladio - oznajmil. Odwrocila sie, spojrzala na Jandera wilgotnymi oczami i powiedziala: -Czy mozemy juz isc? -Tak, oczywiscie, ale... -O co chodzi? -Chcesz go trzymac tutaj? Chyba nie zacznie sie rozkladac. -Czy to ma jakies znaczenie, czy chce? -Z pewnych powodow ma. Musisz dac sobie szanse zapomnienia. Nie mozesz chodzic trzysta lat w zalobie. Co minelo, nie wroci. Te stwierdzenia jemu samemu wydaly sie okropnie plytkie. Ciekawe, co ona o tym pomyslala? -Wiem, ze chcesz dobrze, Elijahu. Proszono mnie, zebym zatrzymala Jandera do czasu zakonczenia sledztwa. Potem, na moja prosbe, zostanie poddany kremacji. -Kremacji? -Pociety palnikiem plazmowym i rozlozony na czesci pierwsze, tak samo jak ludzkie ciala. Zostanie mi jego hologram - i wspomnienia. -Rozumiem. Teraz musze wrocic do domu doktora Fastolfe'a. -Czy ogledziny zwlok Jandera daly ci cos? -Niczego nie oczekiwalem, Gladio. Spojrzala mu w oczy. -Elijahu, chce, zebys odkryl, kto to zrobil i dlaczego. Musze wiedziec. -Gladio... Gwaltownie potrzasnela glowa, jakby nie chciala go sluchac. -Wiem, ze mozesz to zrobic. 7. ZNOW FASTOLFE Baley opuscil dom Gladii, nim zapadl zmrok. Obrocil sie w kierunku, ktory uznal za zachodni i ujrzal slonce Aurory teraz majace barwe glebokiego szkarlatu, otoczone pasemkami rdzawych chmur wiszacych na jasnozielonym niebie. Chlodniejsze i bardziej pomaranczowe od ziemskiego, wyrazniej uwidocznialo te roznice o zachodzie, kiedy jego promienie przechodzily przez grubsza warstwe atmosfery.-Jehoshaphat - mruknal. Daneel szedl za wywiadowca, a Giskard, tak jak przedtem, troche z przodu. Nagle Baley uslyszal glos Daneela: -Jak sie czujesz, partnerze Elijahu? -Calkiem niezle - odparl zagadniety, bardzo z siebie zadowolony. - Dobrze znosze Zewnetrze, Daneelu. Moge nawet podziwiac zachod slonca. Czy zawsze tak wyglada? Daneel spojrzal obojetnie w gore i odparl: -Tak. Jednak chodzmy szybciej do posiadlosci doktora Fastolfe'a. O tej porze roku zmierzch nie trwa dlugo, partnerze Elijahu, a wolalbym, zebys znalazl sie tam, kiedy jest jeszcze widno. -A wiec ruszajmy. Baley zastanawial sie, czy nie lepiej byloby poczekac na zmrok. Nie jest przyjemnie poruszac sie w ciemnosci, ale wtedy mialky wrazenie, ze znajduje sie w pomieszczeniu - a nie wiedzial, jak dlugo potrwa euforia wywolana widokiem zachodzacego slonca. Jednak to byly tchorzliwe watpliwosci, do ktorych nie chcial sie przyznac otwarcie. Giskard zwolnil i zrownal sie z nim. -Czy nie wolalby pan zaczekac, sir? Czy zmrok nie bylby dla pana lepszy? My dobrze widzimy w ciemnosciach. Nieco dalej, po obu stronach, Baley zauwazyl inne roboty. Czy to Gladia oderwala swoje od prac w polu, czy Fastolfe przyslal straznikow? Ten fakt podkreslal, jak bardzo troszczyli sie o jego bezpieczenstwo i Baley przekornie uznal, ze nie moze przyznac do slabosci. -Nie, pojdziemy teraz - powiedzial i zwawym krokiem ruszyl w kierunku posiadlosci Fastolfe'a, widocznej tuz za od odleglymi drzewami. Niech roboty ida lub nie, jak chca - postanowil smialo. Wiedzial, ze gdyby tylko pozwolil sobie na chwile wahania, jakas czesc jego swiadomosci nadal sprzeciwialaby sie pozostawaniu na powierzchni planety, gdzie jedyna bariera miedzy nim a wielka proznia jest powietrze, ale nie zamierzal sie tym przejmowac. Opanowanie leku kosztowalo go tak wiele, ze musial zacisnac szczeki, zeby nie dzwonic zebami. A moze winny byl zimny wieczorny wiatr, ktory wywolal gesia skorke na jego plecach. To nie Zewnetrze. Nie. -Jak dobrze znales Jandera, Daneelu? - zapytal przez zacisniete zeby. -Od kiedy skonstruowano przyjaciela Jandera, do czasu gdy przeszedl do posiadlosci panny Gladii, zawsze bylismy razem. -Czy nie martwilo cie, Daneelu, to wasze podobienstwo? -Nie. Obaj wiedzielismy, ze jestesmy inni, a doktor Fastolfe odroznial nas bez trudu. A zatem bylismy dwoma odmiennymi osobnikami. -Czy ty takze odrozniales ich, Giskardzie? Szli teraz blizej siebie, moze dlatego, ze inne roboty przejely straz z wiekszej odleglosci. -O ile pamietam - odparl Giskard - nie bylo wypadku, zeby okazalo sie to konieczne. -A gdyby byl? -Wtedy odroznilbym. -Powiedz mi, Daneelu, jaka miales opinie o Janderze? -Jaka mialem o nim opinie, partnerze Elijahu? Pod jakim wzgledem? -Na przyklad, czy dobrze wykonywal swoja prace. -Oczywiscie. -Czy spelnial oczekiwania? -O ile wiem, tak. -A ty, Giskardzie? Jakie jest twoje zdanie? -Nigdy nie bylem tak blisko przyjaciela Jandera jak przyjaciel Daneel, wiec nie byloby wlasciwe, gdybym wyrazal moja opinie. Moge powiedziec, ze o ile wiem, doktor Fastolfe byl bardzo z niego zadowolony. Byl rownie zadowolony z przyjaciela Jandera jak z przyjaciela Daneela. Jednakze nie sadze, aby zaprogramowano mnie w sposob zapewniajacy nieomylnosc takich sadow. -A co z okresem, kiedy Jander znalazl sie w posiadlosci panny Gladii? Czy wtedy znales go, Daneelu? -Nie, partnerze Elijahu. Panna Gladia trzymala go w swoim domu. Kiedy przychodzila w odwiedziny do doktora Fastolfe'a, nigdy nie brala go ze soba, o ile wiem. Kiedy towarzyszylem doktorowi podczas wizyt w posiadlosci panny Gladii, nie spotykalem przyjaciela Jandera. Baley byl tym lekko zdziwiony. Obrocil sie do Giskarda zamierzajac zadac mu to samo pytanie, zawahal sie jednak i wzruszyl ramionami. Ta droga wiodla donikad, a jak wczesniej przypomnial doktor Fastolfe, przesluchiwanie robota w krzyzowym ogniu pytan nie ma wiekszego sensu. Swiadomie nie powie niczego, co skrzywdziloby jakiegos czlowieka i nie mozna go namowic, przekupic ani zmusic. Nie sklamie, ale uparcie choc uprzejmie bedzie udzielac bezuzytecznych informacji. Chyba nie mialo to juz znaczenia. Gdy znalezli sie na progu domu, Baley odetchnal z zadowoleniem. Teraz byl przekonany, ze drzenie rak i ust istotnie wywolal wieczorny chlod. Slonce juz zaszlo, pojawilo sie kilka gwiazd, a niebo przybralo dziwna, zielonkawo-purpurowa barwe, wygladajac jak posiniaczone. Baley przekroczyl prog i wszedl w zaciszne cieplo swiecach scian. Poczul sie bezpieczny. Wrocil pan w sama pore, panie Baley - powital go Fastolfe. - Czy spotkanie z Gladia bylo owocne? -Bardzo owocne - odparl Baley. - Moze nawet trzymam w reku klucz do tej sprawy. Fastolfe usmiechnal sie uprzejmie, nie zdradzajac zdziwienia, czy podniecenia. Wprowadzil goscia do pomieszczenia pelniacego najwidoczniej role jadalni, mniejszego i zaciszniejszego niz to, w ktorym jedli poprzednio. -Pan i ja, moj drogi panie Baley - powiedzial uprzejmie - zjemy teraz kameralny obiad. Tylko my dwaj. Jesli pan woli, kaze robotom odejsc. I nie bedziemy rozmawiac o interesach, chyba ze bedzie pan bardzo chcial. Baley nic nie odpowiedzial, tylko ze zdumieniem ogladal sciany. Mialy zywy, fosforyzujacy kolor zieleni, ktorego jasnosc i odcien zmienialy sie od dolu do gory. Tu i owdzie bylo widac ciemniejsze plamy oraz cienie. Te sciany sprawialy, ze pokoj zdawal sie dobrze oswietlona grota na dnie plytkiego morza. Rezultat przyprawial Baleya o zawrot glowy. Fastolfe zauwazyl wyraz jego twarzy i rzekl: -Przyznaje, ze to kwestia gustu, panie Baley. Giskardziie, zmniejsz oswietlenie scian. Dziekuje. Baley odetchnal z ulga. -I ja dziekuje panu, doktorze Fastolfe. Czy moge odwiedzi c dyskretke? -Alez oczywiscie. Baley zawahal sie. -Czy moglby pan... Fastolfe zachichotal. -Wszystko jest w porzadku, panie Baley. Nie bedzie mial powodu do narzekan. Gosc sklonil glowe. -Bardzo dziekuje. Bez nieznosnej iluzji, dyskretka byla tylko najbardziej luksusowa i najwygodniejsza toaleta, jaka Baley widzial. Niewiarygodnie roznila sie od ziemskich, w ktorych rzedami ciagnely sie identyczne kabiny, przeznaczone dla pojedynczych osob. Pomieszczenie lsnilo niezwykla czystoscia, jakby ze wszystkich urzadzen zdzierano zewnetrzna warstwe po kazdym uzyciu. Baley poczul, ze jesli pobedzie dluzej na Aurorze, z trudem przyzwyczai sie na Ziemi do tlumow, ktore nie zawsze przestrzegaly zasad higieny i czystosci. W tej luksusowej dyskretce, pelnej urzadzen z kosci sloniowej i zlota (niewatpliwie sztucznego zlota i sztucznej kosci sloniowej), lsniacych i gladkich, Baley nagle stwierdzil, ze otrzasa sie na mysl swobodnie sie rozmnazajacych roznorodnych ziemskich bakteriach. Czy nie tak mysleli Przestrzeniowcy? Czyz mogl miec im to za zle? W zadumie myl rece, bawiac sie przyciskaniem kontrolnego prostokata zmieniajacego temperature wody. A jednak ci Aurorianie, ktorzy ujarzmili przyrode i dostosowali ja do swoich potrzeb, poswiecali zbyt wiele uwagi dekoracji wnetrz udajac, iz zyja na lonie natury. A moze to dotyczylo jedynie Fastolfe'a? W koncu posiadlosc Gladii byla daleko skromniejsza. Prawdopodobnie dlatego, ze ona sie urodzila na Solarii. Obiad byl jednym pasmem przyjemnosci. Ponownie, tak jak podczas poprzedniego posilku, towarzyszylo mu wrazenie bliskiego obcowania z natura. Potraw bylo duzo - kazda inna, kazda w malych porcjach; w wielu daniach z latwoscia rozpoznal jakies mieso i warzywa. Wszystko tak mu smakowalo, ze nawet nie zwracal uwagi na kawaleczki kosci, chrzastki lub wlokienka sciegien, ktore wczesniej odbieraly mu apetyt. Na pierwsze danie podano rybe - mala rybke, ktora zjadalo sie w calosci, ze wszystkimi wnetrznosciami, co w pierwszej chwili uznal za kolejna niemadra probe popisywania sie kontaktem z natura przez duze "N". Mimo to za przykladem Fastolfe'a wlozyl ja do ust i natychmiast zmienil zdanie. Jeszcze nigdy nie jadl czegos rownie doskonalego. Kazda potrawa miala inny smak, czasem niezwykly i nie zawsze przyjemny, ale stwierdzil, ze to mu nie przeszkadza. Liczyl sie dreszcz podniecenia wywolany kosztowaniem nowych dan, ktore za rada Fastolfe'a popijal lekko aromatyczna woda. Staral sie powsciagac lakomstwo i nie skupiac wylacznie na jedzeniu. Obserwowal i nasladowal Fastolfe'a, ktory przygladal mu sie z rozbawieniem. Ufam - powiedzial uczony - ze panu smakuje. -Niezle - zdolal wykrztusic Baley. -Prosze nie silic sie na zbedne uprzejmosci. Niech pan nie je niczego, co wydaje sie panu dziwne lub niedobre. Jesli cos panu szczegolnie przypadnie do gustu, natychmiast kaze przyniesc dokladke. -Nie trzeba, doktorze Fastolfe. Wszystko jest doskonale. -Swietnie. Mimo iz Fastolfe proponowal, zeby zjedli bez towarzystwa robotow, jeden z nich podawal do stolu. (Fastolfe, przyzwyczajony do tego, zapewne nie zwrocil nawet uwagi - pomyslal Baley i nic nie powiedzial.) Robot poruszal sie bezszelestnie. Jego elegancka liberia wygladala jak z historycznej sztuki i dopiero po przyjrzeniu sie mozna bylo stwierdzic, w jakim stopniu kostium byl zludzeniem, a w jakim gladko wykonczona, metalowa powierzchnia maszyny. -Czy tego robota wykonano wedlug projektu Gladii - zapytal Baley. -Tak - odparl Fastolfe z widocznym zadowoleniem. Bylaby zachwycona, gdyby dowiedziala sie, ze rozpoznal pan jej styl. Jest dobra, prawda? Zdobywa coraz wieksza popularnosc, a do tego pelni uzyteczna role w naszym spoleczenstwie. Konwersacja w trakcie posilku byla mila i nie dotyczyla zadnych istotnych tematow. Baley wolal w milczeniu cieszyc sie posilkiem, pozwalajac podswiadomosci - czy czemukolwiek, co przejelo funkcje myslenia - decydowac, jak podejsc do problemu bedacego teraz najistotniejszym punktem sprawy Jandera. Fastolfe przejal inicjatywe, mowiac: -A skoro wspomnial pan o Gladii, panie Baley, czy moge spytac, jak to sie stalo, ze wyruszyl pan do jej posiadlosci pograzony w rozpaczy, a wrocil niemal zadowolony, twierdzac, byc moze ma pan w reku klucz do rozwiazania sprawy? Czy dowiedzial sie pan czegos nowego - moze nieoczekiwanego - od Gladii? -Tak - odparl krotko Baley, zaabsorbowany degustacja nieznanego deseru, ktorego druga porcyjke wlasnie otrzymal (byc moze kelner zauwazyl pozadliwy blysk w jego oczach). Czul, ze sie przejadl. Nigdy w zyciu nie doznal tak wielkiej przyjemnosci podczas posilku i po raz pierwszy stwierdzil, ze zaluje fizjologicznych ograniczen, nie pozwalajacych objadac sie w nieskonczonosc. Byl lekko zawstydzony swoim lakomstwem. -A czegoz nowego i nieoczekiwanego dowiedzial sie pan od Gladii? - pytal z niezmacona cierpliwoscia Fastolfe. - Zapewne czegos, o czym nie wiedzialem? -Mozliwe. Gladia powiedziala mi, ze dal jej pan Jandera prawie pol roku temu. Fastolfe skinal glowa. -O tym wiedzialem. Tak. -Dlaczego? - rzucil ostro Baley. Przyjazny usmiech powoli zgasl na ustach Fastolfe'a. -Dlaczegoz by nie? -Nie wiem, "dlaczegoz by nie", doktorze Fastolfe. Ja chce poznac powod. Fastolfe lekko potrzasnal glowa i nic nie powiedzial. -Doktorze Fastolfe, jestem tu, zeby rozwiklac cos, co wyglada na nieprzyjemna afere. Nie zrobil pan nic, zeby mi to ulatwic. Przeciwnie, znajduje pan szczegolna przyjemnosc w udowadnianiu mi, jaka to paskudna afera, i obalaniu wszelkich moich domnieman, ktore moglyby stanowic rozwiazanie zagadki. Ja nie oczekuje, ze wszyscy beda odpowiadac na moje pytania. Nie mam zadnej wladzy na tej planecie i nie mam prawa pytac, nie mowiac juz o wymuszaniu odpowiedzi. Jednak pan znajduje sie w innej sytuacji. Przybylem tu na pana zadanie i usiluje uratowac panska oraz moja kariere, a ponadto jestem przekonany, ze probuje ocalic nie tylko Ziemie, ale i Aurore. Dlatego oczekuje od pana wyczerpujacych i szczerych odpowiedzi. Prosze nie grac na zwloke i nie pytac mnie, dlaczego nie, kiedy ja chce wiedziec, dlaczego. Teraz pytam ponownie i ostatni raz: dlaczego? Fastolfe wydal wargi i sposepnial. -Przepraszam, panie Baley. Jesli zwlekalem z odpowiedzia, to dlatego, ze - spojrzawszy wstecz - wydaje sie, iz nie mialem istotnego powodu, zeby robic prezent z takiego robota. Gladia Delmarre... nie, ona nie uzywa nazwiska, zatem Gladia jest obca na tym swiecie; jak panu wiadomo, miala bardzo przykre przezycia na ojczystej planecie, a takze na tej, o czym moze pan nie wie... -Wiem. Prosze mowic konkretniej. -No coz, wspolczulem jej. Byla sama, wiec pomyslalem, iz Jander sprawi, ze poczuje sie mniej samotna. -Tak po prostu? Jestescie kochankami? Byliscie nimi? -Nie, wcale nie. Nie probowalem. Ani ona. Dlaczego? Czy Gladia powiedziala, ze bylismy kochankami? -Nie, nie powiedziala, ale i tak potrzebowalem potwierdzenia jej slow. Poinformuje pana, kiedy stwierdze jakies niezgodnosci w zeznaniach. Jak to jest, ze chociaz ma pan dla niej tyle sympatii - a z tego co slyszalem od Gladii, ona jest panu bardzo wdzieczna - jednak nie sypiacie ze soba? Myslalem, ze na Autorze propozycje seksualne sa czyms rownie banalnym jak komentarze na temat pogody. Fastolfe zmarszczyl brwi. -Nie ma pan o tym pojecia, panie Baley. Niech pan nie sadzi wedlug kryteriow panskiego swiata. Seks nie jest dla nas bardzo wazny, lecz zachowujemy sie rozsadnie. Mysle, ze odniosl pan inne wrazenie, ale prosze mi wierzyc, nie traktujemy lekko tej sprawy. Gladia, nienawykla do naszych zwyczajow i seksualnie sfrustrowana na Solarii, mogla postepowac lekkomyslnie - chociaz lepszym okresleniem byloby slowo "rozpaczliwie" - wiec nic dziwnego, ze nie byla zadowolona z rezultatow. -Nie probowal pan naprawic sytuacji? -Uderzajac w konkury? Nie jestem dla niej odpowiednim mezczyzna, a jesli o tym mowa, to ja rowniez potrzebuje innej kobiety. Bylo mi zal Gladii. Lubie ja. Podziwiam jej talent artystyczny. I pragne, zeby byla szczesliwa. W koncu przyzna pan, panie Baley, ze sympatia nie musi sie opierac na pozadaniu sesualnym? Czy pan nigdy nikogo nie lubil? Czy nie zdarzylo sie panu przezyc zadowolenia, kiedy pomogl pan komus w biedzie? Z jakiej planety pan przybyl? -Ma pan duzo racji, doktorze Fastolfe. Nie watpie, ze jest pan porzadnym czlowiekiem. Mimo to prosze mnie zrozumiec. Kiedy pierwszy raz zapytalem, dlaczego dal pan Gladii Jandera, nie uslyszalem tego, co powiedzial mi pan teraz - i trzeba dodac, z duza doza emocji. Panskim pierwszym odruchem byl unik, wahanie, gra na zwloke przez pytanie "dlaczegoz by nie?". Zakladajac, ze w koncu powiedzial mi pan prawde, co z pytaniem, ktore tak pana zmieszalo? Jaki powod - ktorego nie chcial pan podac - przyszedl panu do glowy, zanim uczepil sie pan pobudek, ktore zechcial wyjawic? Prosze wybaczyc natarczywosc, ale musze to wiedziec - i zapewniam, ze wcale nie z ciekawosci. Jezeli to, co uslysze, nie ma zadnego zwiazku ze sprawa, moze pan byc pewny, ze nie zostanie ujawnione. -Szczerze mowiac - odparl cicho Fastolfe - nie mam pojecia, dlaczego odpowiedzialem wymijajaco na panskie pytanie. Zaskoczyl mnie pan czyms, czemu chyba nie chce stawic czola. Musze sie zastanowic, panie Baley. Siedzieli w milczeniu. Sluga uprzatnal stol i opuscil pokoj. Daneel i Giskard byli gdzie indziej (zapewne strzegli domu). Baley i Fastolfe zostali sami. -Nie wiem, co powinienem panu powiedziec. Moze zaczne od wydarzen sprzed kilkudziesieciu lat. Mam dwie corki. Dwie rozne matki... - zaczal swe wyjasnienia Fastolfe. -Czy nie wolalby pan miec synow? Gospodarz wygladal na szczerze zdziwionego. -Nie. Wcale nie. Sadze, ze matka mojej drugiej corki chciala a jednak nie wyrazilem zgody na sztuczne zaplodnienie wybranym nasieniem - nawet moim wlasnym - lecz nalegalem na naturalny rzut genetyczna kostka. Zanim zapyta pan dlaczego, powiem, ze lubie przypadek, a ponadto chyba po prostu wolalem corke. Rozumie pan, zaakceptowalbym i syna, ale nie chcialem wykluczac szansy narodzin dziewczynki. No coz, drugie dziecko okazalo sie dziewczynka i moze to bylo przyczyna, ze jej matka rozwiodla sie ze mna wkrotce potem. Z drugiej strony, wiele malzenstw rozpada sie po narodzinach dziecka, wiec moze nie powinienem szukac jakichs specjalnych powodow. -Rozumiem, ze odebrala panu corke. Fastolfe obrzucil Baleya zdziwionym spojrzeniem. -Dlaczego mialaby to robic? Ach, zapomnialem. Pan jest z Ziemi. Nie, oczywiscie, ze nie. Dziecko mozna oddac do przedszkola, gdzie bedzie mialo odpowiednia opieke. Jednak - zmarszczyl nos, jakby zmieszany czyms, o czym wlasnie sobie przypomnial - nie umiescilem jej tam. Postanowilem wychowac ja sam. To bylo dozwolone, ale bardzo niezwykle. Oczywiscie, bylem wtedy bardzo mlody, jeszcze nie stuknela mi setka, ale juz wyrobilem sobie nazwisko w dziedzinie robotyki. -I zdolal pan? -Wychowac corke? Och tak. Bardzo ja polubilem. Dalem jej na imie Vasilia. Tak nazywala sie moja matka. Zachichotal na samo wspomnienie. -Mam takie dziwne napady sentymentalizmu - na przyklad uczucie, jakim darze moje roboty. Rzecz jasna, nigdy nie widzialem matki, ale jej nazwisko jest w moich dokumentach. O ile wiem, ona jeszcze zyje, wiec moglbym sie z nia zobaczyc, ale mysle, ze to odrobine niesmaczne, kiedy spotyka sie kogos, kto kiedys nosil cie w swoim lonie. Na czym skonczylem? -Dal pan corce na imie Vasilia. -Tak. Wychowalem ja i naprawde polubilem. Bardzo. Czasem wprawialem przyjaciol w zaklopotanie, musialem wiec trzy - mac ja z daleka podczas wszelkich spotkan towarzyskich i zawodowych. Pamietam jak kiedys... - zaczal i urwal. -Tak? -Nie myslalem o tym od dziesiecioleci. Pewnego razu, kiedy Siedzialem z doktorem Sartonem, omawiajac jeden z najwczesniejszych projektow robotow humanoidalnych, przybiegla zaplakana i rzucila mi sie w ramiona. Chyba miala wtedy zaledwie siedem lat, wiec oczywiscie przytulilem ja, ucalowalem i przerwalem rozpoczeta dyskusje, co mialo oplakane skutki. Sarton wyszedl, pokaslujac i chrzakajac bardzo urazony. Minal z gora tydzien, zanim zdolalem wznowic z nim kontakty i podjac przerwana dyskusje. Dzieci chyba nie powinny wywierac zbyt duzego wplywu na ludzi, ale jest ich tak malo i tak rzadko mozna je spotkac. -A panska corka, Vasilia, ona rowniez pana lubila? -Och tak, a przynajmniej do czasu... Bardzo mnie lubila. Zajalem sie jej wyksztalceniem i zadbalem, by rozwinela pelnie swoich mozliwosci intelektualnych. -Powiedzial pan, ze lubila pana do czasu... czegos tam. A zatem przyszedl moment, gdy przestala pana darzyc uczuciem. Dlaczego? -Kiedy dorosla, chciala miec swoja wlasna posiadlosc. To calkiem naturalne. -A pan tego nie chcial? -Co pan mial na mysli mowiac, ze nie chcialem? Jasne, ze chcialem. Wciaz zaklada pan, ze jestem potworem, panie Baley. -Czy zamiast tego mam zakladac, ze kiedy osiagnela wiek odpowiedni do posiadania wlasnej posiadlosci, nie darzyla juz pana tym naturalnym uczuciem, co w czasach, gdy pozostawala na panskim utrzymaniu? -To nie jest takie proste. Wlasciwie nawet bardzo skomplikowane. Wie pan... - Fastolfe wygladal na zmieszanego. - Odmowilem jej, kiedy zaczela mi robic awanse. -Zalecala sie do pana? - spytal ze zgroza Baley. -To calkiem naturalne - odparl obojetnie Fastolfe. - Mnie znala najlepiej. Wyjasnilem jej problemy seksu, zachecalem do eksperymentowania, zabralem do Palacu Uciech, mialem jak najlepsze checi. Nalezalo to przewidziec i bylem glupcem nie spodziewajac sie tego i dajac sie schwytac. -Ale kazirodztwo? -Kazirodztwo? Ach tak, ziemskie pojecie. Na Aurorze nie ma czegos takiego, panie Baley. Bardzo niewielu Aurorian zna swoich rodzicow. Naturalnie, kiedy chodzi o malzenstwo i gdy sklada sie wniosek o zgode na posiadanie dzieci, sa przeprowadzane poszukiwania genealogiczne, ale co to ma wspolnego z towarzyskim seksem? Nie, nie, nienaturalne jest to, ze odmowilem mojej corce. Poczerwienial caly, a najbardziej jego ogromne uszy. -Mam nadzieje - mruknal Baley. -Nie bylo zadnych sensownych powodow, a przynajmniej takich, ktore moglbym podac Vasilii. To zbrodnia z mojej strony, ze nie przewidzialem tego i nie przygotowalem dla mlodej i niedoswiadczonej dziewczyny racjonalnego wyjasnienia, ktore nie zraniloby jej i oszczedzilo upokorzenia. Naprawde gleboko wstydze sie, ze wzialem na siebie ogromna odpowiedzialnosc wychowania dziecka, a potem narazilem je na takie wielkie rozczarowanie. Sadzilem, ze mozemy kontynuowac nasz zwiazek ojca i corki jak przyjaciele, ale ona nie zrezygnowala. A poniewaz ja odpychalem - chociaz staralem sie to robic jak najdelikatniej - stosunki miedzy nami coraz bardziej sie pogarszaly. -Az w koncu... -Az w koncu zapragnela wlasnej posiadlosci. Z poczatku sprzeciwialem sie, nie dlatego, ze nie chcialem, aby ja miala, ale poniewaz przed jej odejsciem pragnalem odnowic nasza dawna milosc. Nie zdolalem. To byl chyba najtrudniejszy okres w moim zyciu. Wreszcie po prostu i dosc gwaltownie oznajmila, ze odchodzi i ze nie zdolam jej zatrzymac. Do tego czasu byla juz profesjonalnym robotykiem - dziekuje losowi, ze nie porzucila zawodu z niecheci do mnie - mogla wiec zbudowac posiadlosc bez mojej pomocy. Tak tez zrobila i od tej pory prawie nie utrzymujemy kontaktow. -Doktorze Fastolfe, a moze to, ze nie porzucila zawodu swiadczy, iz nie czuje tak glebokiej urazy do pana. -Ten zawod wykonuje najlepiej i jest nim najbardziej zainteresowana. Jestem przekonany, ze pozostanie przy robotyce nie ma nic wspolnego ze mna. Z poczatku myslalem tak samo jak Pan i robilem przyjazne gesty, ktore nie zostaly odwzajemnione. -Teskni pan za nia, doktorze? -Oczywiscie, panie Baley. To przyklad bledu wychowawczego. Ulega sie bezsensownym impulsom, atawistycznym zapedom, co prowadzi do wzbudzenia u dziecka glebokiej milosci, a Potem odrzuca sie jego pierwsze uczucie, a to wyciska na nim emocjonalne pietno na reszte zycia. A w dodatku czlowiek naraza sie na irracjonalne poczucie zalu po stracie. To cos, czego nie czulem nigdy przedtem ani potem. Oboje cierpielismy niepotrzebnie, a wina lezy calkowicie po mojej stronie. -Co to ma wspolnego z Gladia? Fastolfe drgnal. -Och! Zapomnialem. No, to dosc proste. Wszystko, co powiedzialem o Gladii jest prawda. Lubilem ja. Wspolczulem Podziwialem jej talent. Jednak ona przypomina mi Vasilie. Zauwazylem to podobienstwo, kiedy zobaczylem pierwsza transmisje z jej przybycia z Solarii. Bylo zdumiewajace i sprawilo, ze zainteresowalem sie Gladia. Westchnal. -Kiedy zrozumialem, ze ona - podobnie jak Vasilia - miala klopoty z seksem, nie bylem w stanie tego zniesc. Jak pan widzi, postaralem sie, zeby zamieszkala w poblizu. Bylem jej przyjacielem i zrobilem, co moglem, zeby ulatwic jej adaptacje na obcej planecie. -A wiec zastapila panu corke. -W pewien sposob tak, chyba mozna to tak okreslic, panie Baley. I nie ma pan pojecia, jak sie ciesze, ze nigdy nie przyszlo jej do glowy, aby to zmienic. Odrzucajac jej propozycje, ponownie bym odepchnal Vasilie. Akceptowanie tylko dlatego, ze nie umialbym jej ponownie odrzucic, zatruloby mi reszte zycia, gdyz uwazalbym, iz dla obcej kobiety - troche podobnej do mojej corki, zrobilem wiecej niz dla rodzonego dziecka. Tak czy tak... No, nic nie szkodzi. Teraz widzi pan, dlaczego na poczatku zwlekalem z odpowiedzia na panskie pytanie. Zastanawiajac sie, przypomnialem sobie cala te tragedie. -A panska druga corka? -Lumen? - zapytal obojetnie Fastolfe. - Nie utrzymuje z nia kontaktow, chociaz slysze o niej od czasu do czasu. -Powiedziano mi, ze ubiega sie o jakis urzad. -Lokalny. Z mandatu globalistow. -Co to za jedni? -Globalisci? Oni cenia tylko Aurore - rozumie pan, tylko nasz glob. Aurorianie maja przewodzic kolonizacji Galaktyki. Innym nalezy zakazac, o ile to tylko mozliwe, szczegolnie mianom. Nazywaja to "obrona wlasnych interesow". -Oczywiscie, to nie jest panski punkt widzenia. -Oczywiscie. Ja przewodze partii humanistow, ktora uwaza, ze wszyscy ludzie maja prawo do swojej czesci Galaktyki. Kiedy mowie o moich "wrogach", mam na mysli globalistow. -A zatem Lumen nalezy do panskich wrogow. -Vasilia rowniez. Ona pracuje w Instytucie Robotyki powstalym kilka lat temu i skupiajacym robotykow uwazajacych mnie za demona, ktorego za wszelka cene nalezy pokonac. Jednak, o ile mi wiadomo, moje byle zony sa apolityczne, moze nawet naleza do humanistow. - Usmiechnal sie krzywo i powiedzial: - No dobrze, panie Baley, czy zadal pan juz wszystkie pytania, ktore chcial zadac? Baley odruchowo wlozyl rece do kieszeni spodni, ktore dostal a statku, choc wiedzial, ze niczego tam nie znajdzie. Skrzyzowal rece na piersiach. -Wlasciwie, doktorze Fastolfe, nie jestem wcale pewny, czy odpowiedzial pan juz na pierwsze pytanie. Dlaczego dal pan Gladii Jandera? Wyjasnijmy to, a moze ujrzymy swiatlo w ciemnosciach. Fastolfe znow poczerwienial. Tym razem raczej z gniewu, ale nadal mowil spokojnie. -Niech mnie pan nie naciska, panie Baley. Udzielilem juz odpowiedzi. Bylo mi zal Gladii i myslalem, ze Jander zapewni jej towarzystwo. Mowilem z panem bardziej otwarcie niz z kimkolwiek, czesciowo ze wzgledu na moja sytuacje, a takze dlatego, ze nie jest pan Aurorianinem. W zamian oczekuje szacunku. Baley przygryzl dolna warge. Nie znajdowal sie na Ziemi. Nie mial poparcia zadnej instytucji i gral o stawke wieksza niz wlasna kariera. -Przepraszam, doktorze Fastolfe, jesli zranilem panskie uczucia. Nie chcialem sugerowac, ze mowi pan nieprawde lub nie chce wspolpracowac. Mimo to nie moge dzialac nie znajac calej prawdy. Moze wyjasnie, jakiej odpowiedzi oczekuje, a pan powie mi, czy mam racje, chocby czesciowo, czy tez sie myle. Sadze, ze podarowal pan Gladii Jandera po to, aby stal sie obiektem jej pozadania seksualnego, odwracajac jej zainteresowanie od pana? Moze nie zrobil pan tego swiadomie, ale prosze przemyslec to teraz. Czy nie takie byly panskie pobudki? Fastolfe wzial do reki ozdobny drobiazg lezacy na stole. Obracal go w palcach, siedzac w bezruchu. W koncu odparl: -Moglo tak byc. Z pewnoscia, kiedy pozyczylem jej Jandera - nawiasem mowiac, nie dalem go na wlasnosc - przestalem niepokoic sie tym, ze Gladia zaproponuje mi wspolzycie. -Nie wie pan, czy wykorzystywala Jandera w celach seksualnych? -A pytal pan o to Gladie, panie Baley? -Interesuje mnie panskie zdanie. Czy zauwazyl pan u nich jakies wyraznie seksualne zachowania? Czy ktorys z panskich robotow informowal pana o czyms takim? Czy ona sama nie mowila panu o tym? -Odpowiedz na wszystkie te pytania, panie Baley, brzmi nie. Uwazam jednak, ze nie ma nic niezwyklego w wykorzystywaniu robotow w celach seksualnych przez mezczyzn czy kobiety. Zwykle roboty nie sa do tego przystosowane, ale ludzie sa niezwykle pomyslowi w tej dziedzinie. Co do Jandera, on zostal odpowiednio skonstruowany, poniewaz chcielismy jak najbardziej upodobnic go do czlowieka... -Tak zeby mogl uprawiac seks? -Nie, to nigdy nie przyszlo nam do glowy. Zmarly doktor Sarton i ja traktowalismy projekt humanoidalnego robota jako czysto abstrakcyjny problem. -Jednak takie humanoidalne roboty sa idealnie zaprojektowane do uprawiania seksu, prawda? -Teraz, kiedy zaczynam sie nad tym zastanawiac - a przyznaje, ze na poczatku odsuwalem od siebie taka mysl - sadze, ze Gladia mogla wykorzystywac Jandera w tym celu. Jesli tak bylo, to mam nadzieje, ze doznawala przyjemnosci. W takim wypadku uznalbym, ze pozyczajac go jej, zrobilem dobry uczynek. -Czy ten uczynek nie okazal sie lepszy, niz pan przewidywal! -W jakim sensie? -Co powiedzialby pan, gdyby okazalo sie, ze Gladia i Jander byli mezem i zona? Dlon Fastolfe'a nadal trzymajaca ozdobe przez chwile zacisnela sie na niej kurczowo. -Co takiego? To smieszne. Prawnie niemozliwe. Nie bedzie dzieci, wiec nie mozna zlozyc podania. Jesli para nie zamierza skladac takiego wniosku, nie ma mowy o malzenstwie. -To nie jest kwestia prawna, doktorze Fastolfe. Niech pan pamieta, ze Gladia jest Solarianka i ma inna mentalnosc. To kwestia uczuc. Gladia sama powiedziala mi, ze traktowala Jandera jak swojego meza. Sadze, ze teraz uwaza sie za wdowe i przezywa kolejny szok seksualny - bardzo powazny. Jesli w jakikolwiek sposob przyczynil sie pan do tego... -Na wszystkie gwiazdy! - krzyknal Fastolfe oburzony. - Nie zrobilem tego! Cokolwiek zamierzalem osiagnac, nigdy nie przypuszczalem, ze Gladia moze wyobrazic sobie malzenstwo z robotem, niewazne jak podobnym do czlowieka. Zaden Aurorianin nie podejrzewalby czegos takiego. Baley skinal glowa i podniosl reke. -Wierze panu. Nie sadze, by mial pan zdolnosci aktorskie i tak dobrze udawal szczerosc. Jednak musialem wiedziec. W koncu mimo wszystko moglo tak byc, ze... -Ze wszystko przewidzialem? Ze celowo, z sobie tylko znanych powodow, doprowadzilem do tego wdowienstwa? Nigdy. Nie moglem przewidziec nieprzewidzianego. Panie Baley, cokolwiek chcialem osiagnac umieszczajac Jandera w jej posiadlosci, nie mialem zlych zamiarow. Nie chcialem tego. Wiem, ze dobre checi sa kiepska wymowka, ale tylko to mam na swoja obrone. -Nie mowmy juz o tym, doktorze - rzekl Baley. - Chcialbym teraz przedstawic prawdopodobne rozwiazanie zagadki. Fastolfe gleboko odetchnal i wyciagnal sie w fotelu. -Wspominal pan o tym po powrocie od Gladii. - Rzucil Baleyowi gniewne spojrzenie. - Nie mogl pan powiedziec od razu? Czy musielismy przechodzic przez... to wszystko? -Przykro mi, doktorze Fastolfe. Bez tego wszystkiego nie mialbym klucza do zagadki. -No dobrze. Prosze o wyjasnienie. -Juz mowie. Przyznaje pan, ze Jander znalazl sie w sytuacji, jakiej nawet pan, najwiekszy autorytet w dziedzinie robotyki teoretycznej, nie zdolal przewidziec. Zaspokajal Gladie tak dobrze, ze zakochala sie w nim i uznala za meza. A jesli uszczesliwiajac ja, jednoczesnie ja unieszczesliwial? -Nie jestem pewien, czy rozumiem. -No coz, spojrzmy na to tak. Ona niechetnie o tym mowi, a zauwazylem juz, ze na Aurorze problemy seksualne nie sa czyms, co ukrywa sie za wszelka cene. -Nie nadajemy ich w dziennikach hiperwizji - rzekl sucho uczony - ale i nie trzymamy ich w tajemnicy, tak jak inne scisle Prywatne sprawy. Zasadniczo wiemy, kto jest aktualnie czyim Partnerem, a miedzy przyjaciolmi czesto rozmawiamy o tym, czy wspolmalzonek jest dobry, chetny lub wprost przeciwnie. Na takie tematy mowi sie takze na spotkaniach towarzyskich. -Ale nie mial pan pojecia o zwiazku Gladii z Janderem. -Podejrzewalem... -To nie to samo. Ona nic panu nie mowila. Niczego pan nie widzial. Zaden z robotow nic panu nie doniosl. Trzymala to w tajemnicy nawet przed panem, jej najlepszym przyjacielem na Aurorze. Widocznie jej roboty otrzymaly wyrazne rozkazy, aby nie rozmawiac o tym z Janderem, a sam Jander musial dostac Polecenie, zeby niczego nie zdradzic. -Sadze, ze to sluszny wniosek. -Dlaczego mialaby tak postapic, doktorze? -Moze jest to objaw pruderii w sprawach seksu? -Czy nie mozna powiedziec, ze wstydu? -Nie miala powodu sie wstydzic, chociaz przyznaje, ze uznajac Jandera za meza narazilaby sie na smiesznosc. -Ten fakt mogla latwo zataic, nie ukrywajac niczego innego. Zalozmy, ze sie wstydzila. -No i co? -Nikt nie lubi byc zawstydzony, a ona mogla obwiniac o to Jandera w ten bezsensowny sposob, w jaki ludzie zrzucaja na innych wine za swoje wlasne bledy. -Tak? -Moglo sie zdarzyc, ze Gladia, ktora jest bardzo zapalczywa osoba, zalala sie lzami i - na przyklad - zarzucila Janderowi, ze jest przyczyna jej wstydu i udreki. Moze nie trwalo to dlugo i zaraz zaczela go przepraszac i piescic, ale czy Jander nie uznalby iz naprawde jest powodem jej cierpien? -Mozliwe. -A to oznaczaloby dla Jandera, ze sprawi jej bol, jesli pozostanie w tym zwiazku, a takze jezeli go zakonczy. Cokolwiek by uczynil, pogwalcilby Pierwsze Prawo, a nie mogac tego zrobic, skorzystal z jedynego wyjscia, jakim bylo zaniechanie jakiegokolwiek dzialania - i tak popadl w stan psychicznego zamrozenia. Czy pamieta pan historie, ktora opowiedzial mi pan dzisiaj, o legendarnym robocie-telepacie, unieruchomionym przez pioniera robotyki? -Przez Susan Calvin. Rozumiem! Opiera pan swoj scenariusz na tej starej legendzie. Bardzo pomyslowo, panie Baley, ale nic z tego. -Dlaczego nie? Kiedy powiedzial pan, ze nikt inny nie mogl doprowadzic Jandera do psychicznej zapasci, nie mial pan pojecia, ze robot znalazl sie w tak nieoczekiwanej sytuacji. Widze wyrazne podobienstwo do historii Susan Calvin. -Zalozmy, ze opowiesc o niej i robocie-telepacie nie jest calkowita fikcja. Wezmy ja powaznie. Nadal nie widze podobienstwa do sytuacji Jandera. W wypadku Susan Calvin mielismy do czynienia z niezwykle prymitywnym robotem, ktorego dzis nie uznano by nawet za zabawke. Mogl jedynie jakosciowo rozpatrywac takie kwestie, jak sytuacja A powoduje bol; brak sytuacji A powoduje bol; jedynym wyjsciem jest zapasc psychiczna. -A Jander? -Kazdy nowoczesny robot - kazdy robot z ostatniego stulecia - rozwazalby takie problemy ilosciowo. Ktora z tych sytuacji, A czy nie-A, spowoduje wiekszy bol? Robot podjalby szybka decyzje i wybral mniejsze zlo. Prawdopodobienstwo, ze uznalby dwa przeciwstawne zdarzenia za powodujace identycznie negatywne skutki, jest niewielkie, a nawet gdyby, wspolczesny robot ma mozliwosc dokonania losowego wyboru. Jesli w jego ocenie rozwiazania A i nie-A sa jednakowo niekorzystne, wybiera jedno nich w zupelnie przypadkowy sposob i dziala bez wahania. Nie dostaje psychicznej zapasci. -Chce pan powiedziec, ze Jandera nie moglo to spotkac? Wczesniej slyszalem, ze moglby go pan do tego doprowadzic. -W wypadku pozytonowego mozgu humanoidalnego robota trzeba wylaczyc mechanizm losowego wyboru, co zalezy calkowicie od sposobu, w jaki go skonstruowano. Nawet jesli ktos zna podstawy teorii, proces doprowadzenia robota do pozadanego - jesli mozna tak rzec - stanu metoda zrecznie stawianych pytan i polecen wywolujacych zapasc psychiczna, jest bardzo trudny i dlugotrwaly. Nie ma zadnej mozliwosci, zeby doszlo do tego przypadkowo i sama sprzecznosc wywolana miloscia i wstydem nie wystarczylaby bez przemyslanego postepowania w bardzo niezwyklych warunkach. Z czego wynika, co wciaz powtarzam, iz jedyna przyczyna mogl byc nieprzewidziany zbieg okolicznosci. -Jednak panscy wrogowie beda twierdzic, ze bardziej prawdopodobny jest panski udzial... Czy nie mozemy upierac sie, ze Jander dostal zapasci psychicznej w wyniku konfliktu wywolanego miloscia i wstydem Gladii? Czy to nie brzmialoby wiarygodnie? Nie przekonaloby opinii publicznej? Fastolfe zmarszczyl brwi. -Jest pan zbyt niecierpliwy, panie Baley. Prosze sie zastanowic. Jesli sprobujemy rozwiazac nasz problem w ten troche nieuczciwy sposob, jakie beda konsekwencje? Nie mowie juz o wstydzie i cierpieniu Gladii, ktora nie tylko musialaby pogodzic sie z utrata Jandera, ale takze z mysla, ze sama do tego doprowadzila, o ile naprawde wstydzila sie i okazala mu to. Nie chcialbym tego robic, ale na chwile zapomnijmy o tym. Moi wrogowie natychmiast powiedza, ze pozyczylem jej Jandera, zeby doprowadzic do jego zniszczenia. Zrobilem to, oswiadcza, zeby wyprobowac metode wywolywania zapasci psychicznej u humanoidalnych robotow, nie ponoszac przy tym zadnych konsekwencji. Bedzie jeszcze gorzej, poniewaz nie tylko zostane oskarzony o knucie intryg, jak teraz, ale i o to, ze postapilem niegodnie wobec niczego podejrzewajacej kobiety, ktora oszukalem udajac przyjazn. Baley oniemial. Szczeka mu opadla i z trudem wyjakal: -Przeciez nie mogliby... -A jednak. Sam pan byl tego bliski przed kilkoma minutami. -Ja tylko wykluczalem... -Moi nieprzyjaciele nie wykluczaliby, a juz na pewno nie stwierdziliby publicznie, ze to niemozliwe. Baley czul, ze sie czerwieni. Oblala go fala goraca i nie potrafil spojrzec Fastolfe'owi w oczy. Odchrzaknal zmieszany. -Ma pan racje. Powiedzialem to bez zastanowienia i moge jedynie prosic o wybaczenie. Jestem gleboko zawstydzony. Chyba nie ma innego wyjscia niz odkrycie prawdy - jezeli zdolamy tego dokonac. -Nie popadajmy w rozpacz - rzekl Fastolfe. - Juz odkryl pan zwiazane ze sprawa Jandera fakty, o ktorych nie mialem pojecia. Moze odkryje pan ich wiecej, tak ze to, co obecnie jest dla nas zagadka, stanie sie zrozumiale. Co zamierza pan teraz robic? Jednak Baley nie potrafil przestac myslec o swojej klesce. -Naprawde nie wiem - odparl. -No coz, nie powinienem pytac. Ma pan za soba dlugi i nielatwy dzien. Nic dziwnego, ze umysl pana pracuje troche wolniej. Czemu pan nie odpocznie, nie obejrzy filmu albo nie polozy sie spac? Baley kiwnal glowa i wymamrotal: -Moze ma pan racje. Jednak wcale nie przypuszczal, ze nastepnego ranka poczuje sie lepiej. Sypialnia byla zimna, zarowno pod wzgledem temperatury, jak i wystroju. Baley lekko zadygotal. Niska temperatura sprawiala, ze mial wrazenie, iz znalazl sie w Zewnetrzu. Sciany byly jasne i (co niezwykle u Fastolfe'a) niczym nie udekorowane. Podloga wygladala jak z kosci sloniowej, lecz pod bosymi nogami czul miekka wykladzine. Lozko bylo biale, a gladki koc mily w dotyku. Baley usiadl na poslaniu i stwierdzil, ze materac lekko sie uginapod jego ciezarem. Odwrocil sie do Daneela, ktory wszedl za nim. -Daneelu, czy niepokoi cie, kiedy czlowiek opowiada ci klamstwa? -Wiem, ze ludzie czasem klamia, partnerze Elijahu. Czasami klamstwo moze byc uzyteczne lub konieczne. Moja ocena zalezy od klamiacego, okazji i powodu. -Czy zawsze wiesz, kiedy ktos klamie? -Nie, partnerze Elijahu. -Czy uwazasz, ze doktor Fastolfe czesto klamie? -Nigdy nie stwierdzilem, zeby doktor Fastolfe sklamal. -Nawet w zwiazku ze smiercia Jandera? -O ile wiem, wszystko, co powiedzial, bylo prawda. -Moze polecil ci tak mowic? -Nie, partnerze Elijahu. -Jednak moze i to kazal ci powiedziec... Urwal. Znowu to samo: jaki sens przesluchiwac robota? A juz szczegolnie w tym wypadku byl to tylko krok w tyl. Nagle zdal sobie sprawe z tego, ze materac caly czas uginal sie i ze zapadl sie juz po biodra. Podniosl sie z lozka. -Czy ten pokoj jest ogrzewany, Daneelu? -Bedzie ci cieplej, kiedy przykryjesz sie kocem i zgasisz swiatlo, partnerze Elijahu. Wywiadowca podejrzliwie rozejrzal sie wokol. -Zechcesz zgasic swiatlo i pozostac w pokoju? Swiatlo zgaslo niemal natychmiast i Baley stwierdzil, ze pomylil sie przypuszczajac, ze ten pokoj nie byl niczym ozdobiony. Gdy zapadla ciemnosc, znalazl sie w Zewnetrzu. Slyszal cichy szept wiatru wsrod drzew, a z oddali dochodzily glosy zwierzat. Nad glowa widzial rozgwiezdzone niebo, po ktorym przeplywaly ledwie widoczne obloki. -Zapal swiatlo, Daneelu! W pomieszczeniu zrobilo sie jasno. -Daneelu - rzekl Baley. - Nie chce tego. Nie chce gwiazd, oblokow, dzwiekow, drzew, wiatru ani zadnych zapachow. Chce ciemnosci - kompletnej ciemnosci. Mozesz to zrobic? -Oczywiscie, partnerze Elijahu. -A wiec zrob. I pokaz mi, jak moge wylaczyc swiatlo, kiedy bede mogl zasnac. -Jestem tutaj, zeby cie chronic. -Jestem pewien, ze mozesz to rownie dobrze robic po drugiej gronie drzwi - powiedzial zrzedliwie Baley. - Giskard zapewne bedzie pod oknami, jesli za tymi zaslonami sa jakies okna. -Sa. Jezeli przejdziesz przez ten prog, partnerze Elijahu, znajdziesz tam dyskretke przeznaczona dla ciebie. Ta czesc sciany jest niematerialna, wiec przejdziesz przez nia z latwoscia. Swiatlo zapali sie, kiedy wejdziesz, a zgasnie, gdy wyjdziesz - i nie ma tam zadnych ozdob. Mozesz wziac prysznic, jezeli chcesz, albo zrobic to, na co masz ochote przed pojsciem spac. Baley skierowal sie w strone dyskretki. Nie dostrzegl zadnej szpary w scianie, lecz podloga w tym miejscu lekko sie wybrzuszala sugerujac obecnosc progu. -Dlaczego widze w ciemnosciach, Daneelu? -Ta czesc sciany, ktora nie jest sciana, lekko fosforyzuje, do nocnej lampki, to przy wezglowiu panskiego lozka znajduje sie wglebienie, ktore - jesli wlozy pan tam palec i przycisnie - zaciemni pokoj lub rozjasni. -Dziekuje. Mozesz juz odejsc. Pol godziny pozniej lezal skulony pod kocem, przy zgaszonym swietle, spowity uspokajajaca ciemnoscia. Jak powiedzial Fastolfe, mial za soba dlugi dzien. Prawie niewiarygodne, ze dopiero co wyladowal na Aurorze. Od rana dowiedzial sie bardzo wiele, ale na nic mu sie to nie zdalo. Lezal w mroku i po kolei rozpamietywal wydarzenia ostatnich godzin w nadziei, ze przypomni sobie cos, czego wczesniej nie zauwazyl - ale nic takiego sie nie zdarzylo. Nawet spokojnemu, madremu, bystrookiemu Elijahowi Baleyowi z hiperwizji. Materac niemal go owijal, podobny do cieplego kokonu. Baley poruszyl sie i materac wyprostowal sie, po czym powoli dopasowal do ciala. Nie bylo sensu meczyc znuzonego, sennego umyslu rozwazaniem wypadkow minionego dnia, ale nie potrafil oprzec sie pokusie, wiec odtwarzal swoje zachowanie krok po kroku, podazajac po wlasnych sladach z kosmoportu do posiadlosci Fastolfe'a, potem do Gladii, a nastepnie z powrotem do domu uczonego. Gladia, piekniejsza niz pamietal, ale jakas twarda, dziwnie twarda - a moze to tylko ochronna skorupa? Biedna kobieta. Cieplo wspominal jej reakcje, gdy dotknela dlonia jego policzka... Gdyby tylko mogl pozostac z nia... nauczyc... Glupi Aurorianie... ich obrzydliwie obojetny stosunek do seksu... Wszystko dozwolone, a w rezultacie niczego nie mozna, niczego sensownego - ani Fastolfe'owi, ani Gladii czy doktorowi... Wrocil mysla do Fastolfe'a. Obrocil sie i zauwazyl, ze materac ponownie sie dopasowal do ciala Powrot do Fastolfe'a. Co sie stalo po drodze? Cos powiedziano? Czegos nie powiedziano? A na statku lecacym na Aurore, Jeszcze przed ladowaniem... cos, co pasowalo do... Baley znalazl sie w nierealnej krainie polsnu, gdy umysl uwalnia od ciala i zyje wlasnym zyciem. Jak wielki ptak szybujacy w powietrzu i wolny od grawitacji. Usilowal samodzielnie powiazac wydarzenia, drobne, nie zauwazone fakty, ktore - polaczone ze soba - tworza pajeczyne, splot... Nagle wydalo mu sie, ze slyszy jakis dzwiek, wiec natychmiast sie ocknal. Niczego nie uslyszal i jeszcze raz zapadl w polsen, zeby podjac przerwany tok myslowy, lecz nie zdolal. Przypominalo to dzielo sztuki tonace w metnej wodzie. Nadal widzial zarysy, plamy koloru. Rozmazywaly sie, ale wiedzial, ze tam sa. A choc rozpaczliwie usilowal je schwytac, wszystko zniknelo i nie pozostalo mu zadne wspomnienie. Zupelnie nic. Czy naprawde wymyslil cos, czy tez wspomnienie o tym bylo jedynie iluzja zrodzona przez senny umysl? Przeciez istotnie zasypial. Kiedy na krotko przebudzil sie w nocy, pomyslal sobie: Mialem pomysl. Wazny. Jednak niczego nie pamietal, oprocz tego, ze na cos wpadl. Przez chwile lezal, wpatrujac sie w mrok. Jezeli naprawde cos odkryl, przypomni sobie w swoim czasie. Albo nie! Jehoshaphat! I znow zasnal. 8. FASTOLFE I VASILIA -Baley przebudzil sie gwaltownie i ostroznie wciagnal powietrze.Poczul slaby, nieokreslony zapach, ktory zniknal przy drugim wdechu. Daneel stal obok lozka. -Mam nadzieje, partnerze Elijahu, ze dobrze spales. Baley rozejrzal sie wokol. Zaslony nadal pozostawaly zasloniete, ale z pewnoscia byl juz dzien. Giskard przygotowywal mu ubranie, zupelnie inne niz to, ktore nosil wczoraj. -Bardzo dobrze, Daneelu. Czy cos mnie zbudzilo? -W obieg powietrza wprowadzono dawke antysomniny, partnerze Elijahu. Ona aktywuje osrodek budzenia. Zastosowalismy mniejsza dawke niz zwykle, gdyz nie bylismy pewni twojej reakcji. Moze powinnismy podac jeszcze mniejsza. -Odczulem to, jakby ktos kopnal mnie w tylek. Ktora godzina? -Jest siodma zero piec czasu miejscowego. Wedlug pory fizjologicznej za pol godziny bedzie sniadanie. Daneel powiedzial to bez cienia usmiechu, z jakim powiedzialby to czlowiek. Giskard odezwal sie jeszcze bardziej matowym i pozbawionym wyrazu tonem: -Sir, przyjaciel Daneel i ja nie mozemy wchodzic do dyskretki. - powie nam pan, czego potrzebuje, natychmiast to przyniesemy. Gdy Baley wstal z lozka, Giskard od razu zaczal je slac. -Czy moge zabrac panska pizame, sir? Baley wahal sie tylko przez chwile. W koncu pytal go robot, nic wiecej. Rozebral sie i podal pizame Giskardowi, ktory przyjal ja z lekkim, powolnym skinieniem glowy. Baley spojrzal na siebie z niesmakiem. Nagle uswiadomil sobie swoje cialo czterdziestoletniego mezczyzny, zapewne bedacego w gorszej kondycji niz prawie trzykrotnie starszy Fastolfe. Odruchowo rozejrzal sie, szukajac kapci i nie znalazl ich. Wlasciwie nie byly mu potrzebne. Podloga pod stopami byla ciepla i miekka. Wszedl do dyskretki i poprosil o instrukcje. Stojac po drugiej stronie iluzorycznej sciany, Giskard wyjasnil, jak dziala golarka, podajnik pasty do zebow, jak automatycznie uruchomic spluczke i kontrolowac temperature prysznica. Wszystko bylo wspanialsze niz na Ziemi, a ponadto nie istnialy przepierzenia, nie dobiegaly glosy innych ludzi, ktore nauczyl sie nie zauwazac, zeby podtrzymac zludzenie samotnosci. Zbytek - myslal ponuro Baley dopelniajac milego rytualu porannej toalety, ale jak juz sie przekonal, przyzwyczailby sie do tego zbytku. Jesli pobedzie dluzej na Aurorze, przezyje szok kulturowy po powrocie na Ziemie, szczegolnie z powodu dyskretek. Mial nadzieje, ze Ziemianie zasiedlajacy nowe swiaty nie beda mieli ochoty budowac publicznych dyskretek. Moze - rozmyslal Baley - wlasnie to oznacza zbytek: cos, do czego czlowiek szybko sie przyzwyczaja. Zakonczywszy toalete, Baley opuscil dyskretke z gladko wygolonym podbrodkiem, blyszczacymi zebami, wykapany i wysuszony. -Giskardzie, gdzie znajde dezodorant? -Nie rozumiem, sir. -Kiedy uzyles dozownika mydla, partnerze Elijahu - wtracil szybko Daneel - uruchomiles spryskiwanie dezodorantem. Prosze, wybacz przyjacielowi Giskardowi, ze cie nie zrozumial. On nie ma doswiadczenia, jakie ja zdobylem na Ziemi. Baley z powatpiewaniem uniosl brwi i zaczal ubierac sie przy pomocy Giskarda. -Widze, ze ty i Giskard nadal nie opuszczacie mnie ani na chwile. Czy jakies oznaki wskazuja na to, ze ktos zamierza usunac mnie z drogi? -Jak do tej pory nie, partnerze Elijahu. Mimo to byloby dobrze, gdybys przez caly czas mial przy sobie Giskarda lub mnie, o ile da sie to zalatwic. -Po co, Daneelu? -Z dwoch powodow, partnerze Elijahu. Po pierwsze, mozemy ci pomoc zrozumiec nasza kulture i obyczaje, ktorych nie znasz. Po drugie, przyjaciel Giskard bez trudu nagra i odtworzy co do slowa kazda twoja rozmowe. To moze ci sie przydac. Pamietasz, ze podczas konwersacji zarowno z doktorem Fastolfem, jak i z Gladia, kiedy przyjaciel Giskard i ja znajdowalismy sie w innym pokoju... -Czy te rozmowy nie zostaly nagrane przez Giskarda? -Prawde mowiac, zostaly, ale sa marnej jakosci, a niektorych fragmentow nie mozna zrozumiec. Byloby lepiej, gdybysmy mogli zostac przy tobie. -Daneelu, czy sadzisz, ze uspokoje sie, jesli bede o was myslal jak o przewodnikach i urzadzeniach rejestrujacych, a nie o straznikach? Czemu po prostu nie powiedziec wprost, ze jako straznicy jestescie mi calkiem niepotrzebni? Skoro do tej pory nie bylo zamachow na moje zycie, czy nie mozna zalozyc, iz nie bedzie ich rowniez w przyszlosci? -Nie, partnerze Elijahu, to bylaby nieostroznosc. Doktor Fastolfe uwaza, iz jego wrogowie przyjeli twoj przyjazd z wielkim niepokojem. Probowali naklonic przewodniczacego, zeby nie udzielal doktorowi zgody na wezwanie pana i na pewno nadal beda chcieli doprowadzic do odeslania pana na Ziemie przy pierwszej nadarzajacej sie okazji. -Przed taka pokojowa opozycja nie trzeba mnie chronic. -Lecz jesli ta opozycja ma powody przypuszczac, ze mozesz dowiesc niewinnosci Fastolfe'a, posunie sie do ostatecznosci. W koncu nie jestes, partnerze Elijahu, Aurorianinem, a w tym wypadku oslabna zastrzezenia przed uzywaniem przemocy na naszej planecie. Baley odparl kwasno: -Fakt, ze jestem tutaj juz caly dzien i nic sie nie stalo, powinien poprawic im samopoczucie i wyraznie zmniejszyc te grozbe przemocy. -Na to wyglada - przytaknal Daneel, niczym nie zdradzajac, ze rozpoznal ironie w glosie Baleya. -Z drugiej strony - rzekl wywiadowca - jesli zaczne robic jakies postepy, zagrozenie natychmiast wzrosnie. Daneel zastanawial sie chwile, po czym stwierdzil: -To wydaje sie logiczna konsekwencja. -A zatem ty i Giskard udacie sie wszedzie tam, gdzie ja pojde, na wypadek gdybym wykonal moje zadanie odrobine za dobrze. Daneel ponownie zawahal sie, po czym stwierdzil: -Twoj sposob argumentacji, partnerze Elijahu, zadziwia mnie, ale chyba masz racje. -Wobec tego - rzekl Baley - mam ochote na sniadanie, chociaz troche odbiera mi apetyt mysl, ze stanalem wobec alternatywy: niepowodzenia lub perspektywa zamachu. Fastolfe usmiechnal sie do Baleya, ktory pochylony nad talerzem z zainteresowaniem badal plaster szynki. -Czy dobrze pan spal? Zagadniety najwyrazniej nie uslyszal pytania, gdyz dalej przypatrywal sie wedlinie lezacej przed nim. Wygladalo na to, ze ukrojono ja nozem. Maly pasek tluszczu biegl wzdluz jednego boku. Krotko mowiac, byla najbardziej "szynkowa", jesli mozna tak powiedziec. Podano takze sadzone jajka, majace na srodku rozplaszczony pagorek zoltka otoczony czyms bialym jak stokrotki, ktore Ben pokazal mu kiedys na polu. Zasadniczo mial pojecie, jak wyglada jajko przed obrobka i wiedzial, ze ma zarowno zoltko, jak i bialko, ale nigdy nie widzial ich oddzielnie w postaci gotowej do spozycia. Nawet na lecacym tu statku, a takze na Solarii, podawano je jako jajecznice. -Co prosze? - Baley ocknal sie i spojrzal ostro na doktora. Fastolfe usmiechnal sie ze zrozumieniem. -Dobrze pan spal? -Owszem. Wcale niezle. Prawdopodobnie jeszcze bym spal, gdyby nie antysomnina. -Istotnie. Nie powinno to spotkac goscia, ale sadzilem, ze zechce pan wczesnie zaczac. -Slusznie. A ponadto wlasciwie nie jestem tu gosciem. Przez dluzsza chwile Fastolfe jadl w milczeniu. Lyknal goracego napoju, po czym powiedzial: -Czy przez noc wpadl pan na jakis pomysl? Moze obudzil sie pan z nowym spojrzeniem na sprawe? Baley podejrzliwie popatrzyl na gospodarza, ale w jego spojrzeniu nie doszukal sie zlosliwosci. Podnoszac filizanke do odparl: -Obawiam sie, ze nie. Jestem w tym samym punkcie, co poprzedniego wieczora. Skosztowal napoju i mimowolnie skrzywil sie. -Przepraszam - powiedzial Fastolfe. - Nie smakuje panu? Baley mruknal cos pod nosem i ostroznie sprobowal jeszcze raz. -To zwykla kawa. Bez kofeiny. Baley zmarszczyl brwi. -Nie smakuje jak kawa i... Prosze wybaczyc, doktorze Fastolfe, nie zamierzam zachowywac sie jak paranoik, ale wlasnie polzartem zamienilem z Daneelem kilka slow o mozliwosci zamachu na mnie - zartowalem, oczywiscie ja, a nie Daneel - i przyszlo mi do glowy, ze jednym ze sposobow mogloby byc... Przerwal w pol zdania. Fastolfe uniosl brwi. Mruczac jakies przeproszenia wzial od Baleya filizanke i powachal napoj. Potem nabral troche plynu na lyzeczke i skosztowal. -Normalna kawa, panie Baley. Nie otruje sie pan. -Przykro mi, ze zachowuje sie tak niemadrze wiedzac, ze zostala przygotowana przez panskie roboty, ale czy jest pan pewien? Fastolfe usmiechnal sie. -Zdarzalo sie, ze ktos majstrowal przy robotach. Jednak nie tym razem. Po prostu kawa, chociaz bardzo popularna na wszystkich swiatach, istnieje w roznych odmianach. Zazwyczaj ludzie wola kawe z wlasnej planety. Przykro mi, panie Baley, ale nie mam ziemskiej kawy. Moze napije sie pan mleka? Ono jest wszedzie takie samo. Sok owocowy? Nasz sok winogronowy jest uwazany za najlepszy w Galaktyce. Niektorzy rozsiewaja plotki, ze pozwalamy mu lekko sfermentowac, ale to, oczywiscie, nieprawda. Wody? -Sprobuje soku winogronowego. - Baley spojrzal niepewnie na kawe: - chyba powinienem przyzwyczajac sie do niej. -Nie ma potrzeby - rzekl Fastolfe. - Po co szukac niepotrzebnych nieprzyjemnosci? A zatem - z lekko wymuszonym usmiechem powrocil do poprzedniego tematu - noc i sen nie przyniosly zadnych nowych wnioskow? -Przykro mi - odparl Baley. I marszczac brwi, dodal: Chociaz... -Tak? -Mam wrazenie, ze tuz przed zasnieciem, w polsnie, wydawalo mi sie, iz na cos wpadlem. -Rzeczywiscie? Na co? -Nie wiem. Zbudzilem sie pod wplywem tej mysli, ale zapomnialem, o co chodzilo. Usilowalem sobie przypomniec, ale nie zdolalem. Nie pamietam. Sadze, ze to sie zdarza kazdemu. Fastolfe sie zamyslil. -Jest pan pewny? -Niezupelnie. Przyszlo mi to do glowy tak raptownie, ze wlasciwie nie moge twierdzic, ze naprawde na cos wpadlem. A nawet jezeli, moze ta mysl wydawala mi sie sensowna tylko dlatego, ze bylem w polsnie. Gdyby powtorzyla sie na jawie, moze uznalbym ja za nielogiczna. -Jednak cokolwiek to bylo, zostawilo jakis slad. -Tak sadze, doktorze Fastolfe. I dlatego wiem, ze sobie to przypomne. Jestem tego pewny. -Czy powinnismy zaczekac? -A co innego nam pozostaje? -Jest cos takiego jak psychosonda. Baley odchylil sie w fotelu i przez chwile patrzyl na Fastolfe'a. -Slyszalem o tym, ale nie korzystamy z niej w policyjnej pracy na Ziemi.. -Nie jestesmy na Ziemi, panie Baley - powiedzial lagodnie uczony. -Ona moze spowodowac uszkodzenia mozgu. Mam racje? -Malo prawdopodobne, jesli znajduje sie w odpowiednich rekach. -Jednak nie niemozliwe, nawet w odpowiednich rekach - rzekl Baley. - O ile wiem, na Aurorze wolno jej uzywac jedynie w scisle okreslonych wypadkach. Ci, wobec ktorych jest uzywana, musza byc winni ciezkiego przestepstwa albo... -Tak, panie Baley, ale to odnosi sie do Aurorian. Pan nie jest Aurorianinem. -Chce pan powiedziec, ze poniewaz jestem Ziemianinem, mozna mnie traktowac jak nieczlowieka? Fastolfe usmiechnal sie i rozlozyl rece. -Dajmy spokoj. To tylko przypuszczenie. Wczoraj byl pan tak zdesperowany, ze sugerowal rozwiazanie naszych problemow przez postawienie Gladii w okropnej i tragicznej sytuacji. Zastanawialem sie, czy jest pan na tyle zdesperowany, zeby samemu zaryzykowac? Baley przetarl oczy i przez minute lub dwie siedzial w milczeniu. Potem rzekl zmienionym glosem: -Wczoraj sie mylilem. Przyznaje. Jesli zas chodzi o psychosonde, nie twierdze z cala pewnoscia, ze to, co przyszlo mi do glowy przed zasnieciem, ma jakikolwiek zwiazek ze sprawa. Moze niczego nie wymyslilem. Niczego. Czy uznalby pan za celowe dla tak niepewnego wyniku ryzykowac zniszczenie mojego mozgu, od ktorego - jak sam pan uwaza - zalezy rozwiazanie tego problemu? Fastolfe pokiwal glowa. -Przekonujaco broni pan swojego stanowiska, lecz ja nie mowilem powaznie. -Dziekuje, doktorze Fastolfe. -Dokad pojdziemy? -Po pierwsze, pragne jeszcze raz porozmawiac z Gladia, Chcialbym uzyskac potwierdzenie niektorych wnioskow. -Powinien pan to zrobic wczoraj. -Z pewnoscia, ale uslyszalem wiecej, niz bylem w stanie zapamietac i umknely mi niektore szczegoly. Jestem wywiadowca, a nie niezawodnym komputerem. -Nie mam do pana pretensji. Po prostu nie chce niepotrzebnie niepokoic Gladii. Na podstawie tego, co wczoraj uslyszalem od pana, moge sadzic, ze jest bardzo przygnebiona. -Niewatpliwie. Jednak zalezy jej na wykryciu, kto - jesli w ogole ktos - zabil tego, ktorego uwazala za swojego meza. To takze zrozumiale. Jestem pewny, ze zechce mi pomoc. A ponadto chce porozmawiac z jeszcze jedna osoba. -Z kim? -Z panska corka Vasilia. -Z Vasilia? Po co? Czemu to ma sluzyc? -Ona jest robotykiem. Chcialbym porozmawiac z innym robotykami oprocz pana. -Nie zycze sobie tego. Skonczyli jesc i Baley wstal od stolu. -Doktorze Fastolfe, jeszcze raz przypominam panu, ze jestem tu na panska prosbe. Nie mam upowaznienia do wykonywania policyjnej roboty na Aurorze. Nie mam poparcia zadnych autorytetow. Jedyna szansa dotarcia do sedna sprawy jest dla mnie to, ze ludzie chetnie beda ze mna wspolpracowac i odpowiedza na moje pytania. Jesli nie dopusci pan do tego, cale dochodzenie nie posunie sie ani o krok. Ponadto bedzie to bardzo niekorzystne dla pana, a takze dla Ziemi, prosze zatem nie stawac mi na drodze. Jesli umozliwi mi pan rozmowe z kazdym, z kim zechce - lub chocby sprobuje umozliwic popierajac moja prosbe, mieszkancy Aurory z pewnoscia uznaja ten gest za dowod panskiej niewinnosci. Z drugiej strony, jezeli bedzie pan przeszkadzal, moga dojsc do wniosku, ze jest pan winien i obawia sie zdemaskowania. -Rozumiem, panie Baley - odparl Fastolfe, z trudem opanowujac gniew. - Jednak dlaczego Vasilia? Sa inni robotycy. -Vasilia jest panska corka. Zna pana. Moze miec wyrobione zdanie co do prawdopodobienstwa zniszczenia przez pana robota. Poniewaz jest zatrudniona w Instytucie Robotyki, a do tego znajduje sie po stronie panskich politycznych nieprzyjaciol, jej przychylna opinia bylaby cenna. -A jesli bedzie nieprzychylna? -Wtedy zobaczymy. Czy skontaktuje sie pan z nia i poprosi, zeby mnie przyjela? -Zrobie to - powiedzial Fastolfe zrezygnowany - lecz myli sie pan sadzac, ze latwo zdolam ja namowic na spotkanie. Moze byc zbyt zajeta. Moze przebywac poza Aurora. Moze po prostu nie chciec sie w to mieszac. Zeszlego wieczora probowalem wyjasnic, ze ona moze byc wrogo nastawiona do mnie. Jesli ja poprosze, zeby spotkala sie z panem, moze mi odmowic tylko dlatego, aby okazac mi swoja niechec. -Sprobuje pan, doktorze Fastolfe? Uczony westchnal. -Sprobuje, kiedy bedzie pan u Gladii. Zakladam, ze chce pan zobaczyc sie z nia osobiscie? Chcialbym przypomniec, ze mozemy widywac sie na trojwizji. Obraz ma wystarczajaca jakosc, tak ze nie odrozni go pan od prawdziwej osoby. -Zdaje sobie z tego sprawe, doktorze Fastolfe, ale Gladia Jest Solarianka i ma nieprzyjemne wspomnienia zwiazane z trojwizyjnyrni spotkaniami. Ponadto, moim zdaniem bezposredni kontakt ma pewne zalety. Obecna sytuacja jest zbyt delikatna, a trudnosci zbyt wielkie, zebym mial je pomijac. -Dobrze, uprzedze Gladie. Fastolfe skierowal sie juz do wyjscia, lecz zawahal sie i przystanal. -Jednak, panie Baley... -Tak? -Wczoraj powiedzial pan, ze sytuacja jest zbyt powazna, zeby zwracac uwage na klopot, jaki moze sprawic Gladii. Przypomnial pan, ze gra toczy sie o zbyt duza stawke. -Zgadza sie, ale moze pan polegac na moim slowie, ze postaram sie w miare mozliwosci nie niepokoic Gladii. -Nie mowie o niej. Po prostu pragne zauwazyc, ze ten panski, zasadniczo wlasciwy, poglad moze rowniez objac moja osobe. Nie liczylem, ze bedzie mial pan wzglad na moje zaklopotanie i dume, gdy nadarzy sie okazja porozmawiania z Vasilia. Nie spodziewam sie, ze to spotkanie cos panu da, lecz zniose wszelkie wynikle z tego nieprzyjemnosci i prosze mnie nie oszczedzac. Zgoda? -Szczerze mowiac, doktorze Fastolfe, wcale nie mialem takiego zamiaru. Gdybym musial wybierac miedzy panska duma a powodzeniem polityki, ktora pan prowadzi, oraz pomyslnoscia mojego swiata, nie wahalbym sie ani chwili. -Swietnie! Ponadto... panie Baley, to odnosi sie rowniez do panskiej osoby. Panu rowniez nie wolno kierowac sie wlasnym dobrem. -Nie pozwolono mi na to, kiedy postanowil pan sprowadzic mnie tutaj, nie pytajac o zgode. -Mowie o czyms innym. Jezeli we wlasciwym czasie - nie dlugim, ale wlasciwym - nie uczyni pan istotnych postepow w rozwiazaniu zagadki, bedziemy musieli mimo wszystko rozwazyc mozliwosc zastosowania psychosondy. Odkrycie tego, co - tkwi w panskim umysle, a o czym pan nie wie, moze byc nasza ostatnia szansa. -A jesli nic nie wiem? Aurorianin ze smutkiem spojrzal na Baleya. -To mozliwe. Jednak powtorze slowa, ktorymi skwitowal pan moje obawy, ze opinia Vasilii bedzie dla mnie nieprzychylna: wtedy zobaczymy. Baley w zadumie patrzyl, jak Fastolfe opuszcza pokoj. Wygladalo na to, ze jesli uzyska pozytywne wyniki, narazi sie na jakies - zapewne nieprzyjemne - represje fizyczne. A jezeli ich nie uzyska, zostanie potraktowany psychosonda, co nie bedzie wiele lepsze. -Jehoshaphat! - mruknal pod nosem. Droga do domu Gladii wydawala sie krotsza niz poprzedniego dnia. Znow bylo slonecznie i milo, ale posiadlosc nie wygladala tak samo. Oczywiscie, w swietle poranka nawet kolory mialy nieco inny odcien. Mozliwe, ze rosliny wygladaly troche inaczej rano niz wieczorem lub inaczej pachnialy. Baley przypomnial sobie, ze kiedys tak samo myslal o zyciu roslinnym na Ziemi. Daneel i Giskard znowu mu towarzyszyli, ale teraz szli blizej i byli mniej czujni. Baley spytal mimochodem: -Czy slonce swieci tu przez caly czas? -Nie, partnerze Elijahu - odparl Daneel. - Gdyby tak bylo, mialoby to katastrofalne skutki dla roslinnosci, a takze dla czlowieka. Prognoza pogody na dzis przewiduje zachmurzenie. -Co to takiego? - zapytal nagle Baley. W trawie czailo sie male, szarobrazowe zwierzatko. Na ich widok umknelo, wesolo podskakujac. -Krolik, sir - zameldowal Giskard. Baley odetchnal z ulga. Widywal je przeciez na polach na Ziemi. Tym razem Gladia nie wyszla im na spotkanie, ale najwyrazniej oczekiwala tej wizyty. Kiedy robot wprowadzil ich do pokoju, nie podnoszac sie z miejsca zwrocila sie do Baleya z mieszanina urazy i znuzenia w glosie: -Doktor Fastolfe mowil, ze chcesz sie ze mna widziec? O co tym razem chodzi? Nosila ciasno przylegajaca do ciala podomke i z pewnoscia niczego nie miala pod spodem. Wlosy byly gladko sciagniete, a blada twarz wyrazala wieksze napiecie niz poprzedniego dnia. Z pewnoscia niewiele spala tej nocy. Daneel, pamietajac co zaszlo wczoraj, nie wszedl do pokoju, natomiast Giskard wkroczyl do srodka, rozejrzal sie i zajal miejsce we wnece. W drugiej niszy stal jeden z robotow Gladii. -Bardzo mi przykro, Gladio, ze znow cie niepokoje - rzekl Baley. -Zeszlej nocy zapomnialam ci powiedziec, ze Jander po pocieciu zostanie, oczywiscie, poddany procesowi recyclingu, co umozliwi ponowne wykorzystanie w fabryce robotow. Na widok kazdego nowego robota bede sie zastanawiala, ile atomow Jandera ma w sobie. -My rowniez - odparl Baley - kiedy umieramy, zostajemy powtornie wprowadzeni w obieg i nie wiemy, ile i czyich atomow jest w tej chwili w twoim czy moim ciele, ani czyimi kiedys beda. -Masz calkowita racje, Elijahu. Przypominasz mi, jak latwo jest filozofowac nad nieszczesciami innych. -Nie jestem tu, aby filozofowac, Gladio. -A zatem rob to, po co przyszedles. -Musze zadac kilka pytan. -Czy malo zadales ich wczoraj? Czyzbys wymyslil nastepne? -Czesciowo masz racje, Gladio. Wczoraj powiedzialas, a nawet kiedy juz bylas z Janderem - jak zona z mezem - mezczyzni robili ci propozycje, z ktorych nie korzystalas. O tym chce z toba mowic. -Dlaczego? Baley zignorowal pytanie. -Powiedz mi - rzekl - ilu mezczyzn skladalo ci propozycje, gdy bylas zona Jandera? -Nie prowadze wykazu, Elijahu. Trzech lub czterech. -Czy ktorys z nich byl natretny? Czy nie rezygnowal po pierwszej probie? Gladia, ktora unikala jego wzroku, teraz spojrzala mu w oczy. -Czy z kims juz o tym rozmawiales? Baley potrzasnal glowa. -Nie, z nikim oprocz ciebie. Jednak z tego pytania wnioskuje, ze przynajmniej jeden z nich byl uparty. -Istotnie. Santirix Gremionis. - Westchnela. - Aurorianie maja takie dziwne nazwiska, a on byl dziwny jak na Aurorianina. Nigdy nie spotkalam takiego upartego czlowieka. Zawsze uprzejmy, zawsze wysluchiwal odmowy z usmiechem i uklonem, a potem, jakby nigdy nic, po tygodniu, a czasem nawet nastepnego dnia, powtarzal swoja propozycje. Juz ten fakt sam w sobie stanowil lekka obraze. Porzadny Aurorianin przyjmuje odmowe raz na zawsze, chyba ze ewentualny partner wyraznie da mu do zrozumienia, ze zmienil zdanie. -Powiedz mi jeszcze raz - czy mezczyzni skladajacy ci propozycje, wiedzieli o twoim zwiazku z Janderem? -To nie byla sprawa, ktora poruszalabym w towarzyskiej rozmowie. -A zatem zastanowmy sie nad tym Gremionisem. Czy od wiedzial, ze Jander byl twoim mezem? -Nigdy mu o tym nie mowilam. -Nie zbywaj mnie tak, Gladio. Nie chodzi o to, czy mu powiedzialas. W odroznieniu od innych, on skladal ci propozycje wielokrotnie. Przy okazji, ile razy? Trzy? Cztery? Ile? -Nie liczylam - odparla Gladia ze znuzeniem. - Moze kilkanascie. Gdyby poza tym nie byl dosc mily, kazalabym moim robotom nie wpuszczac go do posiadlosci. -Ale nie zrobilas tego. A te wszystkie oswiadczyny musialy mu zajac troche czasu. Odwiedzal cie. Spotykal sie z toba. Mial okazje zauwazyc Jandera i twoje zachowanie wobec niego. Czy nie mogl domyslic sie prawdy o laczacym was zwiazku? Gladia potrzasnela glowa. -Nie sadze. Jander nigdy nie przeszkadzal, kiedy byl u mnie inny czlowiek. -Takie dalas mu polecenie? -Tak. A zanim zasugerujesz, ze wstydzilam sie tego zwiazku, wyjasniam, iz jedynie probowalam uniknac niepotrzebnych komplikacji. W przeciwienstwie do Aurorian instynktownie uwazam, ze seks jest scisle prywatna sprawa. -Pomysl jeszcze raz. Moze zgadl? Zakochany mezczyzna... -Zakochany! - prychnela pogardliwie. - Coz Aurorianie wiedza o milosci? -Jestes niewzruszona. Czy on nie mogl z przenikliwoscia i podejrzliwoscia zawiedzionego wielbiciela odgadnac? Zastanow sie! Czy pozwolil sobie kiedykolwiek na jakas aluzje dotyczaca Jandera? Cokolwiek, co wzbudziloby twoje podejrzenia... -Nie! Nie! To nie do pomyslenia, zeby Aurorianin wyglaszal uszczypliwe komentarze na temat seksualnych upodoban czy zwyczajow innych. -Niekoniecznie uszczypliwe. Moze po prostu zartobliwe. Cokolwiek, co wskazywaloby na to, ze was podejrzewal. -Nie! Gdyby mlody Gremionis kiedykolwiek powiedzial choc slowo na ten temat, juz nigdy nie przekroczylby progu mojego domu i postaralabym sie, zeby wiecej nie mial okazji znalezc sie blisko mnie. Jednak on by sie nie osmielil. Zawsze uwazalam go za niezwykle milego czlowieka. -Mowisz "mlody". Ile ten Gremionis ma lat? -Jest mniej wiecej w moim wieku. Trzydziesci piec. Moze nawet o rok czy dwa mlodszy. -Dzieciak - powiedzial Baley ze smutkiem. - Jeszcze mlodszy niz ja. Jednak w tym wieku... Zalozmy, ze domyslil sie prawdy o twoim zwiazku z Janderem i nic nie powiedzial - zupelnie nic. Czy mimo to nie mogl byc zazdrosny? -Zazdrosny? Baleyowi przyszlo do glowy, ze na Aurorze i Solarii to slowo moze byc zupelnie pozbawione znaczenia. -Zly, ze wolalas innego. -Wiem, co oznacza slowo "zazdrosny" - odparla ze zloscia Gladia. - Powtorzylam je tylko ze zdziwienia, ze mogles posadzic o to Aurorianina. Tutaj ludzie nie sa zazdrosni na tle seksu. Byc moze z innych powodow, ale nie o seks. - Na jej twarzy pojawil sie pogardliwy grymas. - A nawet gdyby byl zazdrosny, jakie to ma znaczenie? Co moglby zrobic? -Czy nie mogl powiedziec Janderowi, ze zwiazek z robotem zagrozi twojej pozycji na Aurorze... -To nieprawda! -Jander moglby w to uwierzyc. Gdyby ktos mu powiedzial uwierzylby, ze jest dla ciebie zagrozeniem i krzywdzi cie. Czy to nie byloby przyczyna zapasci psychicznej? -Jander nigdy nie uwierzylby w to. Uszczesliwial mnie kazdego dnia, kiedy byl moim mezem i powiedzialam mu to. Baley zachowal spokoj. Gladia nie rozumiala w czym rzecz, wiec musial jej wyjasnic. -Jestem pewien, ze ci uwierzyl, ale mogl takze czuc sie zobowiazany, aby wierzyc komus innemu, kto powiedzial mu cos wprost przeciwnego. Jesli stanal przed nierozwiazywalnym dylematem Pierwszego Prawa... Gladia skrzywila sie i krzyknela ze zloscia: -To szalenstwo! Opowiadasz mi stara bajeczke o Susan Calvin i robocie czytajacym w myslach. Nawet dziesieciolatki w to nie uwierza. -Czy to niemozliwe, ze... -Nie. Ja jestem z Solarii i wiem wystarczajaco wiele o robotach, aby miec pewnosc, ze to niemozliwe. Tylko bardzo zdolny ekspert zdolalby zlapac robota w pulapke Pierwszego Prawa. Doktor Fastolfe moglby tego dokonac, ale na pewno nie Santirix Gremionis. On jest fryzjerem. Pracuje na zywych modelach. Strzyze wlosy, projektuje stroje. Ja robie to samo, lecz ja przynajmniej pracuje z robotami. Gremionis nigdy nie dotknal robota. Nic o nich nie wie, oprocz tego, jak kazac ktoremus zamknac okno lub zrobic cos podobnego. Chcesz mi powiedziec, ze to ten zwiazek miedzy mna a Janderem - lekko postukala sie wyprostowanym palcem w piers, miedzy malymi wzgorkami ledwie zaznaczonymi pod podomka - spowodowal smierc Jandera? -Niczego nie zrobilas swiadomie - rzekl Baley, ktory chcialbt moc zakonczyc te rozmowe. - A jesli Gremionis dowiedzial sie od doktora Fastolfe'a, jak... -Gremionis nie znal doktora Fastolfe'a i nie zrozumialby niczego, co moglby mu powiedziec doktor. -Nie wiesz na pewno, co moglby lub nie moglby zrozumiec, a co do nieznajomosci z doktorem Fastolfem... Gremionis musial czesto bywac w twojej posiadlosci, jesli tak czesto cie nachodzil, wiec... -A doktor Fastolfe niemal tu nie bywal. Zeszlej nocy, kiedy przyszedl tu z toba, byl u mnie dopiero drugi raz. Obawial sie, ze jesli za bardzo sie zblizy, utraci mnie. Sam mi to powiedzial. Uwazal, ze w ten sposob spowodowal odejscie swej corki - mowil takie glupstwa. Widzisz, Elijahu, jesli zyjesz kilkaset lat, masz mnostwo czasu, aby stracic tysiace rzeczy. Dziekuj losowi za krotkie zycie, Elijahu - lkala niepowstrzymanie. Baley patrzyl na nia bezradnie. -Przykro mi, Gladio, nie mam wiecej pytan. Czy mam wezwac robota? Potrzebujesz pomocy? Potrzasnela glowa i machnela reka. -Po prostu idz sobie, idz - powiedziala zduszonym glosem. - Odejdz. Baley zawahal sie i wyszedl z pokoju, rzuciwszy jej ostatnie, niepewne spojrzenie. Giskard ruszyl za nim, Daneel zas dolaczyl do nich przy wyjsciu. Detektyw ledwie to zauwazyl. Z roztargnieniem stwierdzil, ze zaczyna akceptowac ich obecnosc jak swoj cien lub ubior i niebawem dojdzie do tego, ze bez nich bedzie czul sie nagi. Pograzony w myslach, szybko pomaszerowal z powrotem do domostwa Fastolfe'a. Poczatkowo chcial zobaczyc Vasilie w przyplywie rozpaczy i braku innego obiektu zainteresowania, lecz teraz wszystko sie zmienilo. Mial nadzieje, ze natknal sie na cos niezwykle istotnego. Przyjazna twarz Fastolfe'a zastygla w posepnym grymasie. -Jakie postepy? - spytal wchodzacego Baleya. -Wyeliminowalem pewna mozliwosc. Tak sadze. -A jak wyeliminuje pan reszte? Powiem wiecej, jak pan uzyska pewnosc? -Stwierdzajac, ze nie mozna wykluczyc jakiejs mozliwosci, robimy pierwszy krok do uzyskania pewnosci. -A jezeli okaze sie, ze nie da sie usunac pozostalych ewentualnosci, o ktorych pan tajemniczo napomknal? Baley wzruszyl ramionami. -Zanim zaczniemy tracic czas na te rozwazania, musze zobaczyc sie z panska corka. Fastolfe wygladal na przygnebionego. -No coz, panie Baley, zrobilem to, o co mnie pan prosil i probowalem skontaktowac sie z nia. Musialem ja obudzic. -Chce pan powiedziec, ze ona przebywa po tej stronie planety, na ktorej panuje noc. Nie przyszlo mi to do glowy - rzekl zgnebiony Baley. - Obawiam sie, ze jak kompletny glupiec wyobrazam sobie, ze jestem na Ziemi. W podziemnych Miastach noc i dzien zatracaja swoj sens i przestaja istniec strefy czasowe. -Nie to bylo powodem. Eos jest centrum robotyki na Aurorze, niewielu wiec robotykow mieszka poza nim. Ona po prostu spala i to, ze ja zbudzilem, wcale nie poprawilo jej humoru. Nie chciala ze mna rozmawiac. -Niech pan zadzwoni jeszcze raz - nalegal Baley. -Porozumialem sie z nia przez robota sekretarskiego i nastapila nieprzyjemna wymiana depesz. Corka wcale nie ukrywala, ze nie zamierza rozmawiac ze mna w zaden sposob. Nieco bardziej ustepliwa byla wobec pana. Robot oznajmil, ze da panu piec minut na jej prywatnym kanale wizyjnym, jezeli polaczenie nastapi - tu Fastolfe zerknal na scienny zegar - za pol godziny. W zadnym wypadku nie zobaczy sie z panem osobiscie. -Nie mamy wyboru, tak samo jak czasu. Musze widziec sie z nia osobiscie i tak dlugo, jak bedzie trzeba. Czy wyjasnil pan, jakie to ma znaczenie? -Probowalem. Nic jej to nie obchodzi. -Jest pan jej ojcem. Na pewno... -Predzej zmienilaby swoja decyzje, gdyby chodzilo o nieznajoma osobe niz o mnie. Wiedzialem o tym, dlatego wykorzystalem Giskarda. -Giskarda? -Och, tak. Giskard jest jej ulubiencem. Kiedy studiowaly robotyke na uniwersytecie, pozwolila sobie dokonac kilku drobnych zmian w jego programie - a nic bardziej nie zbliza - oprocz metody Gladii, oczywiscie. Wydawalo sie, jakby Giskard byl Andrew Martinem... -Kim jest Andrew Martin? -Nie jest, a byl - rzekl Fastolfe. - Nigdy pan o nim nie slyszal? -Nigdy! -Jakie to dziwne! Wszystkie te nasze stare legendy maja ziemskie pochodzenie, tymczasem na Ziemi nie sa znane. Podobno Andrew Martin byl robotem, ktory stopniowo, krok po kroku, stal sie humanoidalny. Rzecz jasna, przed Daneelem konstruowano juz inne roboty humanoidalne, ale wszystkie one byly zwyklymi zabawkami, niewiele lepszymi od automatow. Mimo to o zdolnosciach Andrew Martina opowiada sie zdumiewajace historie - co jest oczywistym dowodem legendarnego charakteru opowiesci. Wystepuje w niej kobieta, zwykle znana pod imieniem Mala Panienka. To zbyt skomplikowana sprawa, zeby ja teraz wyjasniac, ale sadze, ze kazda dziewczynka na Aurorze marzyla o tym, zeby byc Mala Panienka i miec Andrew Martina za robota. Vasilia pragnela tego - a Giskard byl jej Andrew Martinem. -No i co? -Poprosilem jej robota, zeby powtorzyl, iz bedzie z panem Giskard. Nie widziala go od lat i myslalem, ze moze to skloni ja do wyrazenia zgody na wizyte. -Domyslam sie, ze jednak nie sklonilo. -Nie. -Zatem trzeba wymyslic cos innego. Musi byc jakis sposob, zeby ja namowic. -Moze sie to panu uda - rzekl Fastolfe. - Za kilka minut ujrzy pan Vasilie w trojwizji i bedzie mial piec minut na przekonanie jej, ze powinna zobaczyc sie z panem osobiscie. -Piec minut? Co moge zrobic w piec minut? -Nie wiem. Zawsze to wiecej niz nic. Pietnascie minut pozniej Baley stal przed ekranem trojwizyjnym, gotowy na spotkanie z Vasilia Fastolfe. Doktor Fastolfe wyszedl mowiac, ze jego obecnosc na pewno uczynilaby corke mniej sklonna do ustepstw. Daneela tez nie bylo. Pozostal tylko Giskard, ktory dotrzymywal towarzystwa Baleyowi. -Trojwizyjny kanal doktor Vasilii jest otwarty. Czy jest pan gotow, sir? -Bardziej juz nie mozna - odparl ponuro Baley. Nie chcial usiasc, czujac, ze na stojaco wywrze wieksze wrazenie. (Czy Ziemianin mogl wywrzec jakies wrazenie?) Ekran pojasnial, a w pomieszczeniu zrobilo sie ciemniej i pojawila sie kobieca postac - z poczatku obraz byl troche nieostry Stala twarza do niego, prawa reka oparta o zasypany stertami wykresow stol laboratoryjny. (Bez watpienia ona rowniez chciala zrobic wrazenie.) Gdy wizja nabrala ostrosci, jej krawedzie zniknely, a obraz Vasilii (jesli to byla ona) stal sie glebszy i trojwymiarowy. Znajdowala sie na srodku pomieszczenia, prawdziwa w najdrobniejszym szczegole, jedynie wystroj jej laboratorium nie pasowal do wyposazenia pokoju, w ktorym przebywal Baley, wiec mozna bylo dostrzec wyrazne krawedzie. Nosila ciemnobrazowa spodnice rozdzielona na dwie luzne nogawki, ktore byly polprzezroczyste, tak ze ukazywaly zarys nog od polowy ud. Waska i pozbawiona rekawow bluzka miala duzy dekolt. Glowe pokrywala chmura jasnych loczkow. Nie odziedziczyla pospolitej urody ojca, a juz na pewno jego wielkich uszu. Baley mogl tylko domyslac sie, ze matka byla piekna kobieta, a jej poszczescilo sie przy podziale genow. Dostrzegl wyrazne podobienstwo do Gladii, chociaz twarz Vasilii miala chlodniejszy wyraz i swiadczyla o silnej osobowosci. -Czy pan jest tym Ziemianinem, ktory przybyl rozwiazac problemy mojego ojca? - rzucila ostro robotyczka. -Tak, doktor Fastolfe - odparl Baley podobnym tonem. -Moze mnie pan nazywac doktor Vasilia. Nie chce, aby mylono mnie z moim ojcem. -Doktor Vasilio, musze zobaczyc sie z pania osobiscie i porozmawiac dluzej. -W to nie watpie. Jest pan, oczywiscie, Ziemianinem i pewnym zrodlem infekcji. -Zostalem odpowiednio przygotowany, wiec kontakt ze mna niczym nie grozi. Przebywam z pani ojcem przez caly czas od prawie dwoch dni. -Moj ojciec udaje idealiste i czasem musi popelniac glupstwa, zeby podtrzymac te iluzje. Ja nie mam zamiaru go nasladowac. -Rozumiem, ze nie chce pani jego krzywdy. A wyrzadzi mu ja pani, jesli odmowi mi spotkania. -Traci pan czas. Nie zobacze sie z panem w inny sposob, a juz uplynela polowa wyznaczonego czasu. Jesli uwaza pan te rozmowe za niezadowalajaca, mozemy ja na tym zakonczyc. -Jest tu Giskard, ktory chcialby prosic, zeby zobaczyla siepani ze mna. Giskard stanal w polu widzenia. -Dzien dobry, Mala Panienko - powiedzial cicho. Vasilia przez chwile wygladala na zmieszana, a kiedy znow sie odezwala, jej glos brzmial nieco lagodniej. -Milo mi cie widziec, Giskardzie. Chetnie sie z toba zobacze, kiedy tylko zechcesz, ale nie z Ziemianinem, nawet na twoja prosbe. -W takim razie - rzekl Baley, rzucajac na szale wszystko, co mial - bede musial podac do publicznej wiadomosci sprawe Santirixa Gremionisa, nie majac okazji omowic jej z pania. Vasilia otworzyla szeroko oczy, a jej oparta o stol dlon drgnela i zacisnela sie w piesc. -Co pan wie o Gremionisie? -Tylko tyle, ze to przystojny mlody czlowiek i dobrze pania zna. Czy mam zajmowac sie tym dalej nie uslyszawszy, co ma mi pani do powiedzenia? -Moge panu wyjasnic, ze... -Nie - przerwal jej stanowczo Baley. - Niczego mi pani nie wyjasni, dopoki nie zobaczymy sie twarza w twarz. Usta jej zadrzaly. -Dobrze, spotkam sie z panem, ale nie pozostane w panskim towarzystwie ani chwili dluzej, niz uznam za konieczne. Ostrzegam pana. I prosze przyprowadzic Giskarda. Trojwizyjne polaczenie zostalo przerwane, a Baleyowi zakrecilo sie w glowie na skutek gwaltownej zmiany tla. Z trudem dotarl do fotela. Giskard trzymal go pod reke, dopoki nie usiadl. -Czy moge w czyms pomoc, sir? - spytal. -Nic mi nie jest - rzekl Baley. - Musze tylko zlapac oddech. Doktor Fastolfe znowu stanal przed nim. -Jeszcze raz przepraszam, ze zaniedbalem swoje obowiazki gospodarza. Sluchalem z aparatu nastawionego tylko na odbior. Chcialem zobaczyc moja corke, nawet jesli ona nie miala mnie widziec. Rozumiem - powiedzial Baley, ciezko oddychajac. - Jesli dobre maniery nakazuja przeprosic za to, co pan zrobil, to wybaczam panu. A co z tym Santirixem Gremionisem? Nie znam takiej osoby. Baley zmierzyl Fastolfe'a wzrokiem i rzekl: -Doktorze Fastolfe, uslyszalem jego nazwisko dzis rano od Gladii. Niewiele o nim wiem, ale zaryzykowalem i wymienilem je w rozmowie z panska corka. Szanse, ze to cos da, byly niewielkie jednak uzyskalem pozadany efekt. Jak pan widzi, moge dokonac uzytecznych dedukcji, nawet jesli dysponuje skapymi informacjami, wiec lepiej niech mi pan pozwoli spokojnie robic swoje. W przyszlosci prosze ze mna wspoldzialac i nie wspominac o psychosondzie. Fastolfe milczal, a Baley poczul ponura satysfakcje, ze najpierw narzucil swoja wole corce, potem zas ojcu. Nie mial pojecia, jak dlugo bedzie mu sie to udawalo. 9. VASILIA Baley stanal przed drzwiami poduszkowca i powiedzial stanowczo:-Giskardzie, nie chce matowych okien. Nie chce zajmowac miejsca z tylu. Pragne siedziec na przednim fotelu i ogladac Zewitetrze. Miedzy toba a Daneelem powinienem byc bezpieczny, chyba ze pojazd zostanie zniszczony. A w takim wypadku wszyscy zginiemy i nie bedzie mialo znaczenia, czy usiade z przodu, czy z tylu. Slyszac stanowczy ton glosu, Giskard zaczal mowic z jeszcze wiekszym szacunkiem: -Sir, a jesli zle sie pan poczuje... -To zatrzymasz pojazd i zaslonisz szyby, a ja przejde na tylne siedzenie. A moze nie bedziesz musial tego robic. Chodzi o to, Giskardzie, ze chcialbym jak najlepiej poznac Aurore, a w kazdym razie przyzwyczaic do Zewnetrza. To rozkaz, Giskardzie. Daneel wtracil spokojnie: -Partner Elijah ma calkowita racje, proszac o to, przyjacielu Giskardzie. Bedzie bezpieczny. Giskard, moze troche niechetnie (Baley nie potrafil zinterpretowac wyrazu jego nie calkiem ludzkiej twarzy), ale ustapil i zajal miejsce za sterami. Detektyw wsiadl do pojazdu i spojrzal przez szybe bez cienia pewnosci siebie, z jaka przed chwila mowil. Jednakze z obu stron czul pokrzepiajaca obecnosc robotow. Pojazd uniosl sie na poduszce sprezonego powietrza i zakolysal troche, jakby szukajac oparcia. Baley poczul gwaltowny ucisk w zoladku i staral sie nie zalowac swego bohaterskiego popisu sprzed paru chwil. Nie bylo sensu mowic sobie, ze powinien nasladowac Daneela i Giskarda, ktorzy nie okazuja strachu. Oni byli robotami i nie znali leku. Pojazd gwaltownie ruszyl z miejsca, wciskajac Baleya w fotel. Po minucie jechali z predkoscia najszybszej ekspresstrady w Miescie. Przed nimi rozciagala sie szeroka, trawiasta droga. Szybkosc zdawala sie tym wieksza, ze po obu stronach nie bylo przyjaznych swiatel i budynkow Miasta, tylko bezmiar zieleni i nierownosci terenu. Baley staral sie miarowo oddychac i normalnie rozmawiac na obojetne tematy. -Nie widze tu zadnych farm, Daneelu. To mi wyglada na nieuzytki. -Znajdujemy sie na obszarze miasta, partnerze Elijahu. To prywatne parki i majatki. -Miasta? - Baley nie potrafil oswoic sie z ta mysla. Wiedzial, czym powinno byc Miasto. -Eos jest najwiekszym i najwazniejszym miastem na Aurorze. Pierwszym, jakie zalozono. Tu miesci sie siedziba Komisji Ustawodawczej. Jej przewodniczacy ma w tej okolicy swoja posiadlosc i wkrotce bedziemy kolo niej przejezdzac. Nie tylko miasto, ale w dodatku najwieksze. Baley spojrzal w przeciwna strone. -Odnioslem wrazenie, ze posiadlosci Gladii i Fastolfe'a znajduja sie na przedmiesciu. Wydawaloby sie, ze juz powinnismy wyjechac z miasta. -Wcale nie, partnerze Elijahu. Mijamy jego centrum. Granice sa siedem kilometrow stad, a cel naszej podrozy jeszcze czterdziesci kilometrow dalej. -Centrum? Nie widze zadnych budynkow. -Nie powinny byc widoczne z poduszkowca, ale jeden mozna dostrzec tam, miedzy drzewami. To dom Fuada Laborda, slawnego pisarza. -Znasz wszystkie posiadlosci? -Sa w banku pamieci - odparl powaznie Daneel. -Nie ma w ogole ruchu na drodze. Dlaczego? -Na dlugie dystanse podrozujemy taksowkami powietrznymi lub magnetycznymi. Polaczenia trojwizyjne... -Na Solarii nazywaja je konferencjami - rzekl Baley. -Tutaj takze, w towarzyskich rozmowach, a bardziej formalnie TVC. Ponadto Aurorianie bardzo lubia chodzic i nie jest dla nich niczym niezwyklym kilkukilometrowy spacer z wizyta, a nawet w interesach, jesli czas nie odgrywa roli. -A my musimy sie dostac do miejsca zbyt odleglego, zeby isc, a zbyt bliskiego, by leciec i nie chcemy uzywac trojwizji - zapewne dlatego jedziemy samochodem. -Scisle mowiac, poduszkowcem, partnerze Elijahu, ale sadze, ze mozna nazwac go samochodem. -Ile czasu zajmie nam dotarcie do domu Vasilii? -Nieduzo, partnerze Elijahu. Ona jest w Instytucie Robotyki, o czym pewnie wiesz. Przez kilka chwil jechali w milczeniu, a potem Baley powiedzial: -Niebo na horyzoncie jest zachmurzone. Giskard z duza szybkoscia pokonal zakret, przy czym poduszkowiec przechylil sie o blisko trzydziesci stopni. Baley zdusil jek i oparl sie o Daneela, ktory mocno objal go lewym ramieniem. Wywiadowca odetchnal z ulga, gdy pojazd znowu sie wyprostowal. -Tak - oznajmil Daneel. - Te obloki pozniej, pod koniec dnia, przyniosa opady - tak jak przewidziano. Baley zmarszczyl brwi. Raz deszcz zaskoczyl go podczas eksperymentalnych prac polowych w Zewnetrzu. Odniosl wtedy wrazenie, ze znalazl sie w ubraniu pod zimnym prysznicem. Wpadl wowczas w panike, uswiadomiwszy sobie, ze nie ma zadnego wylacznika, ktorym moglby odciac doplyw wody. Bedzie padac bez konca! Potem wszyscy zaczeli biec, a on z nimi, kierujac sie ku suchemu i w pelni kontrolowanemu Miastu. Jednak tutaj byla Aurora, a Baley nie mial pojecia, co nalezy robic, kiedy zaczyna padac i nie ma Miasta, do ktorego mozna by sie schronic. Pobiec do najblizszej posiadlosci? Czy gosci Powitaja tam z otwartymi ramionami? Po kolejnym zakrecie Giskard powiedzial: -Sir, jestesmy na parkingu Instytutu Robotyki. Teraz mozemy wejsc i odwiedzic posiadlosc, ktora doktor Vasilia zamieszkuje na terenie instytutu. Baley skinal glowa. Ocenil, ze podroz zabrala im okolo pietnastu czy dwudziestu minut ziemskiego czasu i byl zadowolony, ze juz sie skonczyla. Lekko zasapany, powiedzial: -Chcialbym dowiedziec sie czegos o corce doktora Fastolfe'a, zanim sie z nia spotkam. Ty jej nie znasz, prawda, Daneelu? -Kiedy zaczalem istniec, doktor Fastolfe i jego corka juz od dluzszego czasu mieszkali oddzielnie. Nigdy jej nie spotkalem. -A co do ciebie, Giskardzie, znaliscie sie bardzo dobrze. Czy tak? -Tak, sir - odparl obojetnie robot. -I lubiliscie sie? -Sadze - odparl Giskard - ze przebywanie ze mna sprawialo corce doktora Fastolfe'a przyjemnosc. -A czy tobie bylo przyjemnie w jej towarzystwie? Giskard zdawal sie dobierac slowa. -Mialem wrazenie, ktore - jak sadze - ludzie nazywaja "przyjemnoscia" przebywania z druga osoba. -Jednak z Vasilia bylo ono wyrazniejsze. Czy mam racje? -Przyjemnosc, jaka sprawialo jej przebywanie w mojej obecnosci - rzekl Giskard - stymulowala we mnie pozytonow potencjaly przenoszace bodzce analogiczne do tych, jakie to uczucie wzbudza u czlowieka. A przynajmniej tak powiedzial mi kiedys doktor Fastolfe. -Dlaczego Vasilia opuscila ojca? - zapytal nagle Baley. Giskard nie odpowiedzial. Baley rzucil wiec wladczym tonem Ziemianina zwracajacego sie do robota: -Zadalem ci pytanie, chlopcze. Giskard obrocil glowe i spojrzal na Baleya, ktoremu przez moment wydawalo sie, ze blask w oku robota przerodzi sie w wywolany rozkazem blysk wscieklosci. Jednak glos Giskarda byl spokojny, a jego spojrzenie jak zwykle pozbawione wyrazu, gdy rzekl: -Chcialbym odpowiedziec, sir, lecz panna Vasilia kazala mi wowczas nic nie mowic o jakichkolwiek sprawach zwiazanych z tym rozstaniem. -Jednak ja nakazuje ci odpowiedziec i moge polecic to bardzo kategorycznie, jesli zechce. -Przykro mi. Panna Vasilia byla doswiadczonym robotykiem i wydane mi wowczas rozkazy sa wystarczajaco silne, abym musial je wypelnic, obojetnie co pan powie. -Musiala byc dobra w robotyce, skoro doktor Fastolfe powiedzial mi, ze zdolala cie przeprogramowac. -To nie bylo niebezpieczne, gdyz doktor Fastolfe zawsze mogl poprawic wszelkie bledy. -A musial? -Nie, sir. -Na czym polegalo to przeprogramowanie? -Drobne poprawki, sir. -Moze, ale opowiedz mi o nich. Co zrobila? Giskard zawahal sie i Baley wiedzial juz, co uslyszy: -Obawiam sie, ze nie moge odpowiedziec na zadne pytania dotyczace przeprogramowania - powiedzial robot. -Zakazano ci? -Nie, sir, ale ponowne programowanie automatycznie kasuje poprzednia wersje. Na przyklad, jesli zostane zmieniony, bedzie mi sie wydawalo, ze zawsze taki bylem; nie zapamietam niczego z poprzedniego programu. -A zatem skad wiesz, ze to byly drobne poprawki? -Poniewaz doktor Fastolfe nigdy nie zadal sobie trudu, aby poprawic to, co zrobila jego corka - a przynajmniej tak mi powiedzial - wiec zakladam, ze zmiany byly niewielkie. Moze pan zapytac o to Vasilie, sir. -Zrobie to - odparl Baley. -Jednak obawiam sie, ze ona nie odpowie, sir. Baley byl przygnebiony. Dotychczas przesluchal tylko doktora Fastolfe'a, Gladie i dwa roboty; wszyscy oni mieli powazne powody, aby wspolpracowac z nim. Teraz, po raz pierwszy, spotka sie z nieprzyjaznie nastawionym swiadkiem. Z ulga wywolana swiadomoscia, ze pod nogami ma twardy grunt, Baley wysiadl z poduszkowca, ktory wyladowal na trawiastym podjezdzie. Rozejrzal sie wokol ze zdumieniem. Budowle byly dosc luzno rozrzucone, a po prawej stronie dostrzegl szczegolnie okazala, lecz o prostej konstrukcji, podobna do olbrzymiego prostopadloscianu z metalu i szkla. -Czy to Instytut Robotyki? - spytal. -Caly ten kompleks to Instytut Robotyki, partnerze Elijahu. Widzisz tylko jego czesc, nieco gesciej zabudowana niz jest to przyjete na Aurorze, gdyz jest on samodzielna jednostka terytorialna. Obejmuje posiadlosci, laboratoria, biblioteki, gimnastyczne i tak dalej. Ten duzy budynek zajmuje administracja instytutu. -To jest tak niezwykle na Aurorze, te wszystkie budynki na widoku, ze - sadzac po tym, co widzialem w Eos - zapewne budzi spora dezaprobate. -Mysle, ze tak bylo, partnerze Elijahu, ale kierownik instytutu jest zaprzyjazniony z przewodniczacym, ktory ma wielkie wplywy, wiec wydano specjalne pozwolenie ze wzgledu na potrzeby badawcze. - Daneel w zadumie rozejrzal sie wokol. - Wlasciwie jest bardziej zwarty niz przypuszczalem. -Przypuszczales? Nigdy tutaj nie byles, Daneelu? -Nie, partnerze Elijahu. -A ty, Giskardzie? -Nie, sir - odparl krotko robot. -Trafiliscie tu bez trudu i najwidoczniej znacie to miejsce. -Zostalismy dobrze poinformowani - wyjasnil Daneel - poniewaz musielismy przywiezc cie tutaj. Baley w zadumie pokiwal glowa, po czym rzekl: -Dlaczego doktor Fastolfe nie przyjechal z nami? - i jeszcze raz doszedl do wniosku, ze nie ma sensu probowac podejsc robota. Nawet, jesli mu zadasz szybkie lub niespodziewane pytanie, i tak zaczeka, az je zrozumie i dopiero wtedy odpowie. Nigdy nie uda ci sie go zaskoczyc. -Jak powiedzial doktor Fastolfe, on nie jest czlonkiem instytutu i uwaza, ze byloby niewlasciwe wpadac w odwiedziny bez zaproszenia - odparl Daneel. -A dlaczego nie jest? -Nigdy nie wyjasniono mi powodu, partnerze Elijahu. Baley spojrzal na Giskarda, ktory natychmiast odpowiedzial: -Ani mnie, sir. Nie wiedzieli? Kazano im nie wiedziec? - Baley wzruszyl ramionami. To nie mialo znaczenia. Ludzie moga klamac, a robotom mozna wydac polecenia. Oczywiscie, ludziom mozna udowodnic klamstwo albo zmusil zeby przyznali sie do niego - jesli przesluchujacy jest wystarczajaco zreczny lub brutalny - a z robotow mozna wydobyc prawde wydajac odpowiednie instrukcje, jezeli przesluchuje ich ktos sprytny lub pozbawiony skrupulow. Lecz te dwie sytuacje wymagaly innych zdolnosci, a Baley nie mial predyspozycji do pracy z robotami. -Gdzie mozemy znalezc doktor Vasilie Fastolfe? -Tuz przed nami jest jej posiadlosc. -Otrzymales instrukcje co do jej lokalizacji. -Zostaly wprowadzone do naszych bankow pamieci, partnerze Elijahu. -A zatem prowadz. Pomaranczowe slonce wisialo juz wysoko na niebie i najwyrazniej zblizalo sie poludnie. Dochodzac do apartamentu Vasilii, weszli w cien fabryki i Baley skurczyl sie, czujac natychmiastowy spadek temperatury. Zacisnal usta na mysl o zamieszkanych i kolonizowanych swiatach bez Miast, gdzie nie kontrolowana temperatura podlegala nieprzewidzianym, idiotycznym zmianom. Ponadto zauwazyl z obawa, ze linia oblokow na horyzoncie przysunela sie blizej. Tutaj deszcz mogl padac, kiedy chcial. Ziemia! Tesknil do Miast. Giskard pierwszy wszedl do srodka i Daneel wyciagnal reke, zatrzymujac Baleya. Oczywiscie! Giskard robil rekonesans. Daneel takze. Jego oczy lustrowaly krajobraz z dokladnoscia, z jaka nie bylby zdolny tego zrobic zaden czlowiek. Baley byl pewny, ze wszystko zauwazy. (Zastanawial sie, dlaczego nie wyposazano robotow w czworo oczu, rownomiernie rozmieszczonych na glowie, lub w otaczajace ja pasmo optyczne. Po Daneelu trudno byloby oczekiwac czegos takiego, poniewaz wygladem mial przypominac czlowieka, ale po Giskardzie? Czy tez wiazaly sie z tym komplikacje, jakim pozytonowe mozgi nie mogly sprostac? Baley zaczal niejasno podejrzewac, ze zycie robotyka nie nalezy do najlatwiejszych.) Giskard ponownie pojawil sie w drzwiach i skinal glowa. Daneel cofnal reke i Baley ruszyl naprzod. Drzwi do posiadlosci Vasilii nie mialy zamka, ale nie bylo go rowniez (co Baley przypomnial sobie teraz) u Gladii oraz doktora Fastolfe'a. Slabe zaludnienie oraz odizolowanie sprzyjaly prywatnosci; niewatpliwie takze przyczynil sie do tego zwyczaj niewtracania sie do cudzych spraw. A jesli sie dobrze zastanowic, to Wszechobecne roboty byly skuteczniejszym zabezpieczeniem niz jakikolwiek zamek. Baley stanal, czujac na ramieniu ucisk dloni Daneela. Idacy przodem Giskard rozmawial cicho z dwoma robotami, ktore byly dosc podobne do niego. Nagle poczul skurcz zoladka. A gdyby ktos sprytnie zamienil Giskarda? Czy zdolalby to odkryc? Odroznic dwa roboty? Czy tez zostalby z robotem nie majacym specjalnych instrukcji pilnowania goscia; takim, ktory moglby niepostrzezenie wpakowac go w niebezpieczna sytuacje albo zareagowac niedostatecznie szybko, gdyby potrzebowal obrony? Starajac sie opanowac, powiedzial spokojnie do Daneela: -Interesujace, jak podobne sa te dwa roboty. Czy potrafisz je odroznic? -Oczywiscie, partnerze Elijahu. Kroj ich strojow jest calkiem inny, tak samo jak numery seryjne. -Dla mnie wygladaja jednakowo. -Nie jestes przyzwyczajony zauwazac takie szczegoly. Baley spojrzal ze zdziwieniem. -Jakie numery seryjne? -Latwo je dostrzec, partnerze Elijahu, jesli wiesz, gdzie szukac, a twoje oczy widza w szerszym zakresie podczerwieni niz ludzkie. -A wiec mialbym problemy, gdybym chcial je zidentyfikowac, prawda? -Wcale nie, partnerze Elijahu. Musialbys tylko zapytac robota o pelne nazwisko i numer seryjny. Powiedzialby ci. -Nawet gdyby polecono mu sklamac? -Dlaczego ktos mialby wydac taki rozkaz? Baley postanowil nie wyjasniac. Giskard - jesli to byl on - wrocil i rzekl do Baleya: -Jest pan oczekiwany, sir. Prosze tedy. Przodem szly dwa miejscowe roboty, za nimi szli Baley i Daneel, ktory opiekunczym gestem trzymal partnera pod ramie. Z tylu kroczyl Giskard. Miejscowe roboty stanely przed podwojnymi drzwiami, ktore automatycznie otwarly sie na osciez. Pomieszczenie za nimi bylo rozjasnione skapym swiatlem slonecznym, saczacym sie przez geste zaslony. Baley dostrzegl w glebi niewyrazna ludzka postac, pol lezaca, pol siedzaca na wysokim stolku, jednym lokciem oparta o biegnacy pod sciana stol. Gdy weszli do srodka, drzwi zamknely sie, pozostawiajac pokoj w jeszcze glebszym polmroku. Kobiecy glos powiedzial: -Nie podchodzcie blizej! Zostancie tam! Baley zamrugal i spojrzal w gore - przez przeszklony sufit widac bylo slonce. Jednak jego blask nie razil oczu ani nie wplywal oswietlenie pokoju. Zapewne szklo (czy jakikolwiek inny przezroczysty material) rozpraszalo swiatlo nie absorbujac go. Spojrzal na kobiete nadal siedzaca na stolku i rzekl: -Doktor Vasilia Fastolfe? -Doktor Vasilia Aliena. Nie pozyczam sobie nazwisk innych osob. Moze mi pan mowic Vasilia. Pod tym imieniem jestem powszechnie znana w instytucie. Nastepnie nieco lagodniejszym glosem zwrocila sie do robota: -Jak sie masz, Giskardzie, stary przyjacielu? Robot odparl innym niz zwykle tonem: -Witam cie... - urwal, a potem dokonczyl: - Witam cie, Mala Panienko. Vasilia sie usmiechnela. -A to, jak sadze, jest ten humanoidalny robot, o ktorym slyszalam - Daneel Olivaw? -Tak, doktor Vasilio - odparl krotko zapytany. -I w koncu mamy tu Ziemianina. -Elijah Baley, pani doktor - rzekl sztywno Baley. -Tak, wiem o tym, ze Ziemianie maja nazwiska, a panskie brzmi Elijah Baley - powiedziala chlodno. - Nie widze zadnego podobienstwa do aktora, ktory gral pana w filmie. -Wiem o tym. -Ten, ktory gral Daneela, byl dosc do niego podobny. Sadze jednak, ze nie spotkalismy sie, zeby mowic na ten temat. -Nie. -Rozumiem, ze jestesmy tu, Ziemianinie, aby porozmawiac o Santirixie Gremionisie i miec to z glowy. Zgadza sie? -Niezupelnie - odparl Baley. - To nie jest najwazniejszy powod mojego przybycia, chociaz sadze, ze dojdziemy i do tego. -Naprawde? Czyzby uwazal pan, ze bedziemy tu toczyc dluga dyskusje na wybrany przez pana temat? -Mysle, doktor Vasilio, ze postapilaby pani rozsadnie pozwalajac mi prowadzic te rozmowe tak, jak ja chce. -Czy to grozba? -Nie. -No coz, nigdy nie spotkalam Ziemianina, wiec moze bedzie interesujace zobaczyc, jak bardzo przypomina pan aktora, ktory gral panska role - mam na mysli nie tylko fizyczne podobienstwo. Czy naprawde jest pan taka dominujaca postacia, jak przedstawiono to w filmie? -Film - powiedzial z wyrazna niechecia Baley - byl przedramatyzowany i pod kazdym wzgledem wyolbrzymial cechy mojej osobowosci. Wolalbym, aby przyjela mnie pani takiego, jakim jestem i oceniala wylacznie na podstawie tego, co zauwazy pani teraz. -Przynajmniej sie pan mnie nie obawia - powiedziala Vasilia ze smiechem. - Punkt dla pana. A moze mysli pan, ze ta sprawa z Gremionisem daje panu przewage? -Jestem tutaj jedynie po to, zeby wyjasnic tajemnice smierci humanoidalnego robota, Jandera Panella. -Smierci? A czy on kiedys zyl? -Uzywam tego slowa, gdyz wole je od takich okreslen, jak "uznany za niesprawnego". Czy slowo martwy denerwuje pania? -Dobrze sie pan broni. Debrett, podaj Ziemianinowi krzeslo. Zmeczy sie stojac, jesli bedziemy dlugo rozmawiac. Potem wejdz do swojej niszy. Ty tez mozesz zajac miejsce w drugiej, Daneelu. Giskardzie, stan przy mnie. Baley usiadl. -Dziekuje, Debrett. Doktor Vasilio, nie mam zadnego upowaznienia, zeby pania pytac; nie dysponuje legalnym sposobem wymuszenia odpowiedzi. Jednak smierc Jandera Panella postawila pani ojca w bardzo... -Kogo postawila? -Pani ojca. -Ziemianinie, czasem mowie o pewnym osobniku jako o moim ojcu, ale nic wiecej. Prosze podac nazwisko. -Doktor Han Fastolfe. On jest pani ojcem, prawda? Tak jest w dokumentach. -W biologicznym znaczeniu tego slowa. Mamy wspolne geny dzieki temu, co na Ziemi byloby uwazane za zwiazek ojciec-corka. Na Aurorze nikogo to nie obchodzi, chyba ze z powodow medycznych i genetycznych. Moge sobie wyobrazic sytuacje, w ktorej cierpialabym na skutek jakiejs wady metabolizmu, tak ze nalezaloby zbadac fizjologie i biochemie tych, z ktorymi mali wspolne geny - genetycznych partnerow, rodzenstwa, dzieci i tak dalej. Oprocz tego w kulturalnym towarzystwie nie wspomina sie o takich zwiazkach. -Jesli obrazilem pani uczucia, to z niewiedzy i goraco przepraszam. Czy moge uzywac nazwiska omawianego osobnika? -Oczywiscie. -W takim razie, smierc Jandera Panella postawila doktora Hana Fastolfe'a w niezwykle trudnej sytuacji, wiec zalozylem, ze zainteresuje to pania na tyle, zeby zechciala mu pani pomoc. -Zalozyl pan tak? Dlaczego? -Poniewaz on jest... Wychowal pania. Dbal o pania. Darzyliscie sie glebokim uczuciem. Nadal zywi je do pani. -Tak panu powiedzial? -To wynikalo z naszych konwersacji - nawet z tego, ze zainteresowal sie kobieta z Solarii, Gladia Delmarre, ze wzgledu na jej podobienstwo do pani. -Mowil panu o tym? -Tak, ale nawet gdyby tego nie zrobil, podobienstwo jest wyrazne. -Pomimo to, Ziemianinie, niczego nie jestem winna doktorowi Fastolfe'owi. Panskie zalozenia sa bledne. Baley odchrzaknal. -Oprocz wszelkich osobistych uczuc, jakie moze pani zywic lub nie, chodzi o przyszlosc Galaktyki. Doktor Fastolfe chce, zeby nowe planety byly zasiedlane i kolonizowane przez ludzi. Gdyby polityczne reperkusje smierci Jandera doprowadzily do kolonizacji i osadnictwa nowych swiatow przez roboty, doktor Fastolfe uwaza, ze wynik bylby katastrofalny dla Aurory i ludzkosci. Na pewno nie chcialaby pani przyczynic sie do takiej katastrofy. Vasilia odparla ze spokojem, bacznie obserwujac Baleya: -Na pewno nie, gdybym zgadzala sie z doktorem Fastolfem. Jednak nie. Nie widze nic zlego w tym, ze zrobia to humanoidalne roboty. Prawde mowiac, jestem tu, w instytucie, aby to umozliwic. Jestem globalistka. Doktor Fastolfe jest humanista, a wiec i politycznym wrogiem. Jej odpowiedzi byly krotkie i bezposrednie. Po kazdej zapadala cisza, jakby z zainteresowaniem czekala, co jeszcze gosc powie. Baley mial wrazenie, ze interesowal ja, rozbawial i ze ciekawilo ja, jakie bedzie nastepne pytanie, choc starala sie udzielic mu jak najmniej informacji, ktore by mu w tym mogly pomoc. -Jak dlugo pracuje pani w instytucie? -Od czasu jego utworzenia. -Ilu ludzi liczy personel? -Powiedzialabym, ze jest tu zatrudniony co trzeci robotyk, chociaz zaledwie polowa pracownikow mieszka i pracuje na terenie instytutu. -Czy pozostali czlonkowie personelu podzielaja pani poglady na eksploracje innych swiatow? Czy jednomyslnie zwalczaja punkt widzenia doktora Fastolfe'a? -Podejrzewam, ze wiekszosc z nich to globalisci, ale nic mi nie wiadomo, zebysmy poddali to pod glosowanie albo przeprowadzili formalna dyskusje. Lepiej niech pan zapyta kazdego z osobna. -Czy doktor Fastolfe jest czlonkiem instytutu? -Nie. Baley zaczekal chwile, ale Vasilia niczego nie dorzucila do zaprzeczenia. -Czy to nie dziwne? - zapytal. - Pomyslalbym, ze kto jak kto, ale on bedzie czlonkiem. -Tak sie sklada, ze go tu nie chcemy. A co pewnie wazniejsze, on nie potrzebuje nas. -Czy to nie jest jeszcze dziwniejsze? -Nie sadze - powiedziala i jakby pod wplywem gleboko skrywanej irytacji dodala: - On mieszka w Eos. Sadze, ze rozumie pan znaczenie tej nazwy, Ziemianinie? Baley skinal glowa i odparl: -Eos jest boginia switu starozytnych Grekow, tak samo jak Aurora u starozytnych Rzymian. -Wlasnie. Doktor Han Fastolfe mieszka w miescie switu, na planecie switu, ale sam nie wierzy w swit. Nie rozumie koniecznosci szybkiej ekspansji w Galaktyce, przemiany switu Przestrzeniowcow w szeroki galaktyczny dzien. Eksploracja kosmosu za pomoca robotow jest jedyna praktyczna metoda wykonania tej misji, tymczasem on ja - lub nas - neguje. Baley odezwal sie z namyslem: -Dlaczego ma to byc jedyna metoda? Aurora i inne swiaty Przestrzeniowcow nie byly badane i kolonizowane przez roboty, tylko przez ludzi. -Poprawka, przez Ziemian. To byla marnotrawna i nieskuteczna metoda, nie zamierzamy wiec w przyszlosci pozwolic na uzycie Ziemian jako nastepnych osadnikow. Stalismy sie Przestrzeniowcami, dlugowiecznymi i zdrowymi. Mamy roboty nieskonczenie doskonalsze i wszechstronniejsze niz te, jakie posiadali ludzie, ktorzy jako pierwsi osiedlili sie na naszych planetach. Czasy i okolicznosci calkowicie sie zmienily, i dzis jedynie eksploracja za pomoca robotow ma sens. -Zalozmy, ze ma pani racje, a doktor Fastolfe jest w bledzie. Mimo to reprezentuje pewien poziom naukowy. Dlaczego on i instytut nie dogadaja sie ze soba? Tylko dlatego, ze nie zgadzaja sie w tej jednej sprawie? -Nie, to jest mniej istotne. Podloze konfliktu tkwi znacznie glebiej - Baley zaczekal, lecz Vasilia znow nie uzupelnila swojej uwagi. Starajac sie nie okazywac irytacji, powiedzial cicho, prawie proszaco: -Na czym polega ten konflikt? W glosie Vasilii bylo slychac wyrazne rozbawienie, ktore zlagodzilo rysy jej twarzy, tak ze na moment stala sie podobna do Gladii. -Sadze, ze nie zgadnie pan, jesli nie powiem. -Wlasnie dlatego pytam. -No dobrze, Ziemianinie, powiedziano mi, ze mieszkancy Ziemi krotko zyja. Nie myle sie co do tego, prawda? Baley wzruszyl ramionami. -Niektorzy z nas dozywaja setki ziemskich lat. - Zastanowil sie. - To okolo stu trzydziestu lat dziesietnych. -A ile pan ma? -Czterdziesci piec ziemskich, szescdziesiat dziesietnych. -Ja mam szescdziesiat szesc dziesietnych. Spodziewam sie dozyc co najmniej trzystu lub czterystu, jesli bede ostrozna. Baley szeroko rozlozyl rece. -Gratuluje. -Sa pewne wady. -Dzis rano powiedziano mi, ze w ciagu trzech czy czterech wiekow mozna przezyc wiele, wiele niepowodzen. -Tego sie obawiam - odparla Vasilia. - Mozna takze miec wiele, wiele osiagniec. Jedne i drugie rownowaza sie wzajemnie. -A zatem na czym polegaja te wady? -Oczywiscie, nie jest pan naukowcem. -Jestem wywiadowca - policjantem, jesli pani woli. -Jednak moze zna pan jakichs uczonych z panskiego swiata. -Poznalem paru - rzekl ostroznie Baley. -Wie pan, jak oni pracuja? Powiedziano nam, ze na Ziemi wspolpracuja ze soba z koniecznosci. W trakcie swojego krotkiego zycia maja - w najlepszym razie - pol wieku aktywnej pracy. Mniej niz siedem naszych dekad. W takim czasie niewiele mozna zrobic. -Niektorzy nasi uczeni osiagneli calkiem sporo w stosunkowo krotszym czasie. -Poniewaz korzystali z odkryc dokonanych wczesniej przez innych oraz z prac wspolczesnie zyjacych badaczy. Czyz nie? -Oczywiscie. Nasi uczeni przez caly czas pomnazaja wspolny dorobek naukowy. -Wlasnie. Inaczej nic by z tego nie bylo. Kazdy naukowiec, wiedzac jak znikome ma szanse, zeby osiagnac cos samodzielni jest zmuszony przystapic do tej wspolnoty i stac sie czescia banku danych. Taki sposob zapewnia znacznie szybszy postep. -A czy na Aurorze i innych swiatach Przestrzeniowcow jest inaczej? - zapytal Baley. -Teoretycznie tak; praktycznie nie bardzo. W dlugowiecznym spoleczenstwie nie ma tylu napiec. Naukowcy maja trzy lub trzy i pol wieku na rozwiazanie danego problemu. W takim czasie samotny uczony moze spowodowac znaczacy postep w danej dziedzinie. Dochodzi jednak czesto do glosu poczucie intelektualnej chciwosci - chec, by osiagnac cos na wlasna reke, zapewnic sobie wylacznosc w pewnym zakresie badan. Taki uczony predzej zgodzi sie na regres w jakiejs dziedzinie, niz zrezygnuje z tego, co uznaje sie za swoje. Dlatego tez postep na swiatach Przestrzeniowcow zachodzi wolniej, tak ze z trudem utrzymujemy przewage nad Ziemia, mimo naszych olbrzymich wysilkow. -Sadze, ze powiedziala mi pani to, abym stwierdzil, ze doktor Han Fastolfe zachowuje sie w ten sposob. -Niewatpliwie. Jego teoretyczna analiza mozgu pozytonowego umozliwila powstanie humanoidalnego robota. Wraz z niezyjacym doktorem Sartonem wykorzystal ja do skonstruowania panskiego przyjaciela, Daneela, lecz nie opublikowal waznych szczegolow swojej teorii, ani nikomu jej nie udostepnil. Tak wiec on i tylko on ma wylacznosc na produkcje humanoidalnych robotow. Baley zmarszczyl brwi. -A Instytut Robotyki powinien dbac o wspolprace naukowcow? -Wlasnie. Tu pracuje ponad stu czolowych robotykow w roznym wieku, o roznorodnych osiagnieciach i umiejetnosciach; mamy nadzieje, ze zdolamy utworzyc filie na innych swiatach i zbudowac stowarzyszenie o zasiegu miedzygwiezdnym. Wszyscy postanowilismy przekazywac sobie nasze odkrycia lub teorie - bedziemy dobrowolnie robic to, co ziemscy naukowcy ze wzgledu na krotkowiecznosc. Jednak doktor Han Fastolfe na to nie pojdzie. Jestem pewna, ze uwaza go pan za szlachetnego idealiste, patriote, tymczasem nie zamierza oddac swojej intelektualnej wlasnosci - bo za taka ja uwaza - do wspolnej kasy, a wiec nie przystanie do nas. A my nie chcemy jego, gdyz uzurpuje sobie prawo wylacznosci. czysto naukowego odkrycia. Sadze, ze teraz nasza wzajemna niechec stala sie zrozumiala. Baley skinal glowa. -Mysli pani, ze to sie uda, ta dobrowolna rezygnacja z osobistej slawy? - kontynuowal swa indagacje. -Musi - odrzekla ponuro Vasilia. -A czy instytut dzieki wspolnej pracy powtorzyl sukces doktora Fastolfe'a i ponownie odkryl teorie humanoidalnego mozgu pozytonowego? -Dokonamy tego we wlasciwym czasie. To nieuniknione. -I nie probujecie skrocic tego okresu namawiajac doktora Fastolfe'a, zeby wyjawil tajemnice. -Mysle, ze jestesmy na dobrej drodze do tego. -Dzieki skandalowi wywolanemu sprawa Jandera? -Chyba nie musial pan o to pytac. No coz, czy powiedzialam juz wszystko to, co chciales uslyszec, Ziemianinie? -Powiedziala mi pani o kilku rzeczach, o jakich nie wiedzialem. -A zatem najwyzszy czas, zeby powiedzial mi pan o Gremionisie. Dlaczego polaczyl pan nazwisko tego fryzjera z moim? -Fryzjera? -On uwaza sie za projektanta, miedzy innymi, ale jest po prostu fryzjerem. Niech mi pan o nim opowie albo uznamy nasza rozmowe za zakonczona. Baley poczul znuzenie. Nie ulegalo watpliwosci, ze Vasilie bawily te slowne potyczki. Powiedziala wystarczajaco duzo, zeby narobic mu apetytu, a teraz musial zaplacic za dodatkowy material swoimi informacjami. Tymczasem nie mial ich. A raczej mial tylko domysly. Jesli sie mylil, byl zalatwiony. Tak wiec sam uciekl sie do slownej szermierki. -Doktor Vasilio, niech pani nie udaje, iz podejrzewanie pani o jakis zwiazek z Gremionisem jest smieszna sprawa. -Dlaczego nie moge, skoro to jest smieszne? -Och, nie. Gdyby tak bylo, rozesmialaby mi sie pani w twarz i przerwala polaczenie trojwizyjne. Sam fakt, ze zechciala pani zmienic zdanie i przyjac mnie, sam fakt, iz tak dlugo pani ze mna rozmawia i opowiada mi mnostwo rzeczy, stanowi wyrazny dowod na to, ze ma pani noz na gardle. Vasilia zacisnela szczeki, a potem powiedziala z gniewem: -Widzisz, moj maly Ziemianinie, moja pozycja jest niepewna i chyba o tym wiesz. Ja jestem corka doktora Fastolfe'a i niektorzy w instytucie sa na tyle glupi - albo podli - ze z tego powodu nie ufaja mi. Nie wiem, jaka historyjke ci opowiedziano - albo wymyslono - ale na pewno dosc zabawna. Jednak choc smieszna, moze byc skutecznie uzyta przeciwko mnie. Dlatego zgodzilam sie na rozmowe. Powiedzialam panu o kilku sprawach i moze powiem wiecej, ale pod warunkiem, ze pan mi wyjawi, co chowa w zanadrzu i przekona mnie, ze to jest prawda. Zatem prosze mowic. Jezeli zechce pan bawic sie ze mna w chowanego, to wyrzucajac pana za drzwi nie pogorsze swojej sytuacji, a przynajmniej bede miala satysfakcje. Nastepnie wykorzystam moje wplywy u przewodniczacego, zeby odwolal swoje pozwolenie na panski przyjazd i kazal odeslac pana na Ziemie. I tak juz go naciskaja, a nie chce pan chyba, zebym i ja dolaczyla sie do tego. No, mow pan wreszcie! W pierwszym odruchu Baley postanowil od razu przejsc de najistotniejszego punktu i ostroznie sprawdzic, czy ma racje. Jednak czul, ze to nic nie da. Vasilia przejrzy jego zamiary - nie jest przeciez glupia - i pokrzyzuje je. Wiedzial, ze wpadl na slad czegos i nie chcial tego popsuc. To, co powiedziala o swojej niepewnej sytuacji jako corki Hana Fastolfe'a, moglo byc prawda, ale nie przestraszyloby jej az tak, zeby wyrazila zgode na spotkanie. Na pewno podejrzewa, ze Baley odkryl cos, co wcale nie jest smieszne. Musial cos powiedziec, cos waznego, co natychmiast zapewniloby mu przewage. Dlatego zaryzykowal. -Santirix Gremionis zlozyl pani niedwuznaczna propozycje - rzekl Baley, a zanim Vasilia zdazyla zareagowac, podniosl stawke dodajac szorstko: - i to nie raz, a wiele razy. Vasilia oparla splecione dlonie na kolanie, a potem poprawila sie na stolku. Spojrzala na Giskarda, ktory nieruchomo i niemo stal obok niej. Potem popatrzyla na Baleya i powiedziala: -No coz, ten idiota proponuje to kazdemu, kogo zobaczy, niezaleznie od wieku i plci. Byloby dziwne, gdyby nie zwrocil na mnie uwagi. Baley zbyl to niedbalym machnieciem reki. (Nie smiala sie. Nie zakonczyla rozmowy. Nawet nie odegrala napadu wscieklosci. Czekala, chcac przekonac sie, co Baley wywnioskuje z tego faktu, a wiec na cos wpadl.) -To przesada, doktor Vasilio. Nikt, chocby bardzo niewybredny, nie przestaje wybierac, a ten Gremionis wybral pania i chociaz nie zostal zaakceptowany, nadal ponawial proby, wbrew tutejszym zwyczajom. -Ciesze sie, ze zdaje pan sobie sprawe z tego, iz mu odnowilam. Niektorzy uwazaja, ze ze wzgledow grzecznosciowych kazda propozycja - prawie kazda propozycja - powinna byc przyjeta, ale ja jestem innego zdania. Nie widze powodu, zeby tracic czas na cos, co mnie wcale nie interesuje. Czy znajdujesz w tym cos zdroznego, Ziemianinie? -Nie mam zdania - ani pozytywnego, ani negatywnego - co do waszych obyczajow. (Nadal sluchala i czekala. Na co? Czy na to, co chcial powiedziec, ale sam nie wiedzial, czy sie odwazy?) -Czy ma mi pan cos do powiedzenia, czy tez juz skonczylismy? - zapytala z udawana swoboda. -Nie skonczylismy - odparl Baley, zmuszony podjac gre. - Zauwazywszy ten niezwykly upor Gremionisa, postanowila go pani wykorzystac. -Naprawde? Co za bzdury! Jak moglabym to zrobic? -Poniewaz najwidoczniej bardzo silnie pociagala pani tego mezczyzne, nietrudno bylo postarac sie, zeby zainteresowal sie inna kobieta, niezwykle podobna do pani. Zapewne obiecywala pani Gremionisowi, ze przyjmie jego zaloty, jesli tamta mu odmowi. -A kim jest ta biedna kobieta, bardzo podobna do mnie? -Nie wie pani? Prosze nie udawac, doktor Vasilio. Mowie o Solariance, Gladii, ktora - jak juz wspomnialem - doktor Fastolfe zaopiekowal sie wlasnie ze wzgledu na jej podobienstwo do pani. Nie okazala pani zdziwienia, kiedy wspomnialem o tym na poczatku naszej rozmowy. Teraz za pozno udawac niewiedze. Vasilia obrzucila go przenikliwym spojrzeniem. -I z faktu, ze byl nia zainteresowany, wydedukowal pan, ze najpierw zwrocil na mnie uwage? Przychodzi pan do mnie z takimi domyslami? -To nie sa jedynie domysly. Sa inne istotne dowody. Chce pani zaprzeczac? W zadumie przesunela reka po dlugim stole laboratoryjnym i Baley przelotnie zastanowil sie, jakie dane sa zawarte w tych dlugich wydrukach. Z daleka dostrzegal skomplikowane wzory, ktore, jak wiedzial, nic by mu nie powiedzialy, chocby ogladal je dlugo i dokladnie. -Zaczyna mnie to nuzyc - odparla Vasilia. - Powiedzial Pan, ze Gremionis z poczatku interesowal sie mna, a potem podobna do mnie Solarianka. Teraz chce pan, zebym temu zaprzeczyla. Dlaczego mialabym zaprzeczac? Jakie to ma znaczenie? Nawet gdyby bylo prawda, czy moze mi jakos zaszkodzic? pan, ze zirytowaly mnie nie chciane umizgi, ktorych uniknelam. I co z tego? -Nie chodzi o to, co pani zrobila, ale dlaczego. Wiedzial, pani, ze Gremionis jest upartym czlowiekiem. Wielokrotnie skladal propozycje pani i wielokrotnie skladalby je Gladii. -Gdyby mu odmowila. -Byla Solarianka, miala klopoty z seksem, o czym - pozwole sobie powiedziec - pani wiedziala, gdyz sadze, ze pomimo deklarowanej niezaleznosci od oj... od doktora Fastolfe'a, zachowala pani dosc sentymentu, aby miec na oku nastepczynie. -No coz, udalo sie jej. Jesli odmowila Gremionisowi, wykazala dobry gust. -Wiedziala pani, ze nie ma tu zadnego "jezeli". Byla pani pewna, ze ona to zrobi. -I co z tego? -Powtarzajac propozycje, Gremionis musial czesto odwiedzac posiadlosc Gladii, wciaz przebywac przy niej. -Pytam ostatni raz. I co z tego? -Zas w posiadlosci Gladii znajdowal sie bardzo niezwykly obiekt, jeden z dwoch istniejacych robotow humanoidalnych - Jander Panell. Vasilia zawahala sie. Po chwili spytala: -Do czego pan zmierza? -Mysle, ze przyszlo pani do glowy, ze gdyby ten humanoidalny robot zostal zabity w okolicznosciach obciazajacych doktora Fastolfe'a, mozna by wykorzystac to jako bron przeciw niemu i zmusic do wyjawienia sekretu pozytonowego mozgu humanoida. Gremionisa, rozgniewanego uparta odmowa Gladii i majacego okazje z powodu czestego przebywania w jej posiadlosci, daloby sie latwo naklonic, aby wywarl zemste zabijajac robota. Vasilia zamrugala oczami. -Ten biedny fryzjer moglby miec dwadziescia takich motywow oraz dwadziescia sprzyjajacych sytuacji i nie mialoby to zadnego znaczenia. Nie umialby wydac robotowi najprostszego rozkazu. Jak zdolalby doprowadzic go do stanu chocby odleglego o rok swietlny od zapasci psychicznej? -Co w koncu zblizylo nas do najwazniejszej kwestii, ktora zapewne pani przewidywala, gdyz nie wyrzucila mnie za drzwi, chcac sie upewnic, czy o to mi chodzi. Twierdze, ze Gremionis zrobil to dzieki pomocy Instytutu Robotyki, a dokladniej mowiac - dzieki pani. 10. ZNOW VASILIA Wydawalo sie, ze hiperwizyjny dramat zastygl w holograficznym bezruchu. Oczywiscie, zaden robot nie poruszyl sie, tak samo jak Baley i doktor Vasilia Aliena. Minely dlugie - niezwykle dlugie - sekundy, zanim kobieta odetchnela i bardzo wolno podniosla sie z krzesla. Na twarzy miala pozbawiony wesolosci usmiech i mowila sciszonym glosem.-Chcesz powiedziec, Ziemianinie, ze wspoldzialalam w zniszczeniu humanoidalnego robota? -Taka mysl przyszla mi do glowy. -Piekne dzieki. Rozmowa skonczona, a pan wychodzi. Wskazala mu drzwi. -Obawiam sie, ze nie mam na to ochoty - rzekl Baley. -Nie pytalam, na co ma pan ochote, Ziemianinie. -A trzeba bylo, bo jak pani to osiagnie wbrew mojej woli? -Mam roboty, ktore na moje polecenie wyrzuca pana uprzejmie, ale stanowczo i bez zadnego uszczerbku, chyba ze na godnosci, o ile ja pan ma. -Widze tu tylko jednego robota. Ze mna sa dwa, ktore na to nie pozwola. -Moge wezwac zaraz dwadziescia innych. -Doktor Vasilio, prosze zrozumiec! - rzekl Baley. - Zdziwil pania widok Daneela. Podejrzewam, ze chociaz pracuje pani w Instytucie Robotyki, gdzie roboty humanoidalne sa najwazniejszym problemem badawczym, nigdy nie spotkala pani kompletnego i dzialajacego okazu. Tak wiec i tutejsze roboty widzialy go. Teraz prosze spojrzec na Daneela. Wyglada jak czlowiek. Jest bardziej podobny do czlowieka niz jakikolwiek inny robot, oprocz oczywiscie martwego Jandera. Pani roboty z pewnoscia wezma Daneela za czlowieka. On bedzie wiedzial, jak wydac polecenie, zeby usluchaly jego, a nie pani. -W razie potrzeby moge wezwac dwudziestu ludzi z instytutu ktorzy wyrzuca pana, zapewne wyrzadzajac przy tym mala krzywde, a panskie roboty, nawet Daneel, nie beda w stanie przeszkodzic. -Jak zamierza ich pani zawolac, skoro moje roboty nie wypuszcza pani za prog? Maja nadzwyczaj dobry refleks. Vasilia zacisnela zeby w grymasie, ktorego nie daloby sie nazwac usmiechem. -Nie moge mowic za Daneela, ale Giskarda znam od wielu lat. Nie sadze, aby zrobil cos, zeby uniemozliwic mi wezwanie pomocy i mysle, ze w razie potrzeby powstrzymalby Daneela. Baley z trudem opanowal drzenie glosu. Stapal po cienkim lodzie i wiedzial o tym. -Zanim pani zacznie, moze lepiej byloby zapytac Giskarda; co zrobi, jesli otrzyma od pani i ode mnie sprzeczne rozkazy. -Giskard? - zapytala Vasilia z niezmacona pewnoscia siebie. Robot spojrzal jej w oczy i odrzekl dziwnym tonem: -Mala Panienko, jestem obowiazany chronic pana Baleya. On ma priorytet. -Naprawde? Na czyje polecenie? Tego przybysza? -Na rozkaz doktora Hana Fastolfe'a - odparl robot. Oczy Vasilii blysnely gniewnie i powoli usiadla z powrotem na stolku. Jej dlonie spoczywajace na podolku drzaly. Niemal nie poruszajac wargami powiedziala: -Zabral mi nawet ciebie. -Jesli to nie wystarczy, doktor Vasilio - powiedzial nagle Daneel z wlasnej inicjatywy - ja rowniez przedkladam dobro partnera Elijaha nad pani. Vasilia spojrzala na Daneela z gorycza i zaciekawieniem. -Partner Elijah? Tak go nazywasz? -Tak, doktor Vasilio. Moj wybor w kwestii: Ziemianin czy ty wynika nie tylko z instrukcji doktora Fastolfe'a, ale takze dlatego, ze Ziemianin i ja razem prowadzimy to sledztwo, a takze... - Tu Daneel urwal, jakby sam byl zdziwiony tym, co zmierzal rzec, i wreszcie dokonczyl: - a takze jestesmy przyjaciolmi. -Przyjaciolmi? Ziemianin i humanoidalny robot? Nie ma co, dobrana z was para. Obaj nie calkiem ludzcy. -A jednak zwiazani przyjaznia - rzucil ostro Baley. - Dla wlasnego dobra, lepiej niech pani nie sprawdza sily laczacego nas... - Teraz on przerwal, po czym - jakby ku wlasnemu zdziwieniu - dokonczyl zdanie: -...uczucia. -Czego pan chce? - zapytala Vasilia. -Informacji. Wezwano mnie na Aurore, planete switu, aby rozwiklac sprawe, w wyniku ktorej doktor Fastolfe zostal falszywie oskarzony, co moze miec straszliwe konsekwencje dla obu naszych swiatow. Daneel i Giskard doskonale rozumieja te sytuacje i wiedza, ze procz naglego wypadku zagrozenia Pierwszego Prawa musza dac priorytet moim probom rozwiazania zagadki. Poniewaz slyszeli, co powiedzialem i wiedza, ze mogla pani uczestniczyc w przestepstwie, rozumieja, ze nie wolno im dopuscic do przerwania tej rozmowy. Tak wiec powtarzam jeszcze raz, prosze nie ryzykowac dzialan, do jakich mogliby byc zmuszeni, jesli odmowi pani odpowiedzi na moje pytania. Oskarzylem pania o wspoludzial w morderstwie Jandera Panella. Zaprzecza pani temu? Musi pani odpowiedziec. -Odpowiem - rzekla z gorycza Vasilia. - Nie ma obawy! Morderstwo? Robot zostaje wylaczony i to nazywa sie morderstwem? No coz, zaprzeczam, ze popelnilam morderstwo czy cokolwiek to bylo. Zaprzeczam z cala stanowczoscia. Nigdy nie dostarczalam Gremionisowi informacji z dziedziny robotyki, zeby pomoc mu unieruchomic Jandera. Za malo wiem, zeby to zrobic, i podejrzewam, ze nikt w instytucie nie wie wystarczajaco duzo. -Nie moge ocenic - rzekl Baley - czy ma pani dostateczna wiedze, zeby pomoc popelnic zbrodnie i czy ktokolwiek w instytucie to potrafi. Jednak sprobujmy podyskutowac nad motywem. Po pierwsze, mogla pani darzyc Gremionisa sympatia. Jakkolwiek odrzucala pani jego awanse, jakkolwiek mogla nim pani wzgardzic jako kandydatem na kochanka, czyz nie pochlebial pani jego upor, wystarczajaco zeby pomoc mu, kiedy o to blagal, zwlaszcza ze zrezygnowal z denerwujacych pania seksualnych zapedow. -Mysli pan, ze mogl przyjsc do mnie i powiedziec: Vasilio, kochanie, chce wylaczyc robota. Prosze, powiedz mi, jak to zrobic, a bede ci ogromnie wdzieczny. Ja zas odparlam: Pewnie, kochanie, o niczym innym nie marze, jak tylko o tym, zeby pomoc ci w przestepstwie. Zdumiewajace! Jedynie Ziemianin, nie majacy pojecia o zwyczajach Aurorian, mogl w cos takiego uwierzyc. A w dodatku szczegolnie glupi Ziemianin. -Moze, lecz nalezy rozwazyc wszystkie ewentualnosci. Na przyklad, czy nie byla pani zazdrosna o to, ze Gremionis zmienil obiekt swoich uczuc i pomogla mu pani nie tylko z abstrakcyjnego wspolczucia, ale z konkretnego powodu - chcac go odzyskac? -Zazdrosc? To ziemskie uczucie. Gdybym sama nie chciala Gremionisa, dlaczego mialoby mnie obchodzic, czy on sklada propozycje innej kobiecie, ktora je przyjmuje albo odwrotnie? -Powiedziano mi juz, ze zazdrosc o podlozu seksualnym jest nieznana na Aurorze i gotow jestem przyznac, ze w teorii moze to byc prawda, ale takie teorie rzadko kiedy sprawdzaja sie w praktyce. Na pewno istnieja wyjatki. Co wiecej, zazdrosc jest zbyl czesto irracjonalnym uczuciem, ktorego nie mozna sie pozbyc odwolujac sie do logiki. Jednak zostawmy te rozwazania. Trzecia mozliwoscia jest to, ze mogla pani byc zazdrosna o Gladie i chciala sprawic jej bol, nawet jesli Gremionis nic pania nie obchodzil.; -Zazdrosna o Gladie? Nigdy jej nie widzialam, jedynie na hiperwizji, kiedy przybyla na Aurore. Nie zwracalam uwagi na to, ze ludzie mowia o jej podobienstwie do mnie. -A moze niepokoilo pania, ze jest podopieczna doktora Fastolfe'a, jego ulubienica, prawie corka, ktora pani byla niegdys? Zastapila pania. -Prosze bardzo. Nic mnie to nie obchodzi. -Nawet gdyby byli kochankami? Vasilia spogladala na Baleya z rosnaca wsciekloscia i na jej czole pojawily sie drobne krople potu. -Nie ma potrzeby o tym mowic. Chcial pan uslyszec ode mnie zaprzeczenie w sprawie oskarzenia, iz bylam wspolniczka tego, co nazywa pan morderstwem - wiec zaprzeczylam. Powiedzialam, ze nie mialam mozliwosci i motywu. Moze pan rozglosic to oskarzenie po calej Aurorze. Przedstawic swoje glupie starania, aby wmowic mi jakis motyw. Utrzymywac, ze mam odpowiednie umiejetnosci. To nic panu nie da. Absolutnie nic. I chociaz trzesla sie ze zlosci, Baley uznal, ze mowila z przekonaniem. Nie bala sie tego oskarzenia. Zgodzila sie na spotkanie, a zatem wpadl na cos, co ja przerazalo. Jednak nie tego sie obawiala. Gdzie popelnil blad? Baley byl zaklopotany i rozpaczliwie szukal wyjscia z sytuacji. -Zalozmy, ze przyjme to wyjasnienie, doktor Vasilio. Zalozmy, iz przyznam, ze pomylilem sie oskarzajac pania o wspoludzial w tym robobojstwie. Nawet i to nie oznaczaloby, ze nie moze mi pani pomoc. -Dlaczego mialabym pomagac? -Ze zwyklego poczucia przyzwoitosci. Doktor Han Fastolfe zapewnia nas, ze on tego nie zrobil, ze nie wylaczyl tego humanoidalnego robota, Jandera Panella. Mozna uznac, ze pani zna doktora Fastolfe'a lepiej niz ktokolwiek inny. Spedzila pani z nim dlugie lata jako ukochane dziecko i dorastajaca corka. Widziala w takich chwilach i sytuacjach, w jakich nie ogladal go nikt inny. Jakiekolwiek uczucia zywi pani do niego obecnie, przeszlosci nie da sie zmienic. Znajac tak dobrze doktora Fastolfe'a, moze pani zaswiadczyc, ze nie skrzywdzilby robota, a na pewno nie robota bedacego jednym z jego szczytowych osiagniec. Czy zechce pani zlozyc publiczne oswiadczenie? Dla wszystkich swiatow. To bardzo by pomoglo. Twarz Vasilii byla jak wykuta w kamieniu. -Niech pan slucha - powiedziala, wyraznie wymawiajac slowa. - Nie bede sie w to mieszac. -Musi pani. -Dlaczego? -Czy niczego nie zawdziecza pani ojcu? On jest pani ojcem. Czy to slowo cokolwiek dla pani oznacza, czy nie, istnieje biologiczny zwiazek. A ponadto - ojciec czy nie - dbal o pania, karmil i wychowywal przez lata. Chyba jest mu pani cos winna. Vasilia dygotala. Trzesla sie i szczekala zebami. Chciala cos powiedziec, zamilkla, zrobila gleboki wdech, po czym sprobowala jeszcze raz. -Giskardzie, czy slyszales wszystko, co tu powiedziano? Robot skinal glowa. -Tak, Mala Panienko. -A ty, humanoidalny... Daneelu? -Tak, doktor Vasilio. -Slyszeliscie, ze Ziemianin nalegal, abym zlozyla oswiadczenie na temat charakteru doktora Fastolfe'a? Obaj kiwneli glowami. -A zatem powiem - wbrew woli i pomimo gniewu. Nie skladalam dotychczas takiego oswiadczenia wlasnie dlatego, ze uwazam, iz jestem winna temu mojemu ojcu pewne minimum troski jako dostarczycielowi moich genow, a takze za swoiste wychowanie. Teraz je zloze. Sluchaj, Ziemianinie. Doktor Han Fastolfe, ktorego niektore geny odziedziczylam, nie dbal o mnie - o mnie jako jednostke i czlowieka. Bylam dla niego niczym innym jak eksperymentem, przedmiotem obserwacji. Baley potrzasnal glowa. -Nie o to pytalem. Naskoczyla na niego z wsciekloscia: -Nalegales, zebym mowila, wiec otrzymasz odpowiedz. Doktora Fastolfe'a interesuje tylko jedno. Dzialanie ludzkiego mozgu. Chce zamknac je w rownaniach, wykresach, definicjach i w ten sposob stworzyc matematyczne podstawy wiedzy o ludzkim zachowaniu, co pozwoli mu przewidywac przyszlosc czlowieka. Nazywa te nauke "psychohistoria". Nie moge uwierzyc, ze rozmawial pan z nim ponad godzine i choc raz nie uslyszal tego slowa. Ma na tym punkcie prawdziwa monomanie. Vasilia spojrzala Baleyowi w oczy i wykrzyknela z dzika radoscia: -Rozumiem! Jednak mowil panu o tym. A zatem musial rowniez powiedziec, ze interesuje sie robotami tylko o tyle, o ile powiekszaja jego wiedze o ludzkim mozgu. Tak, o tym tez panu powiedzial. Podstawowa teoria umozliwiajaca konstrukcje humanoidalnego robota powstala, jestem tego pewna, w wyniku podjetej przez niego proby zrozumienia zasady dzialania ludzkiego mozgu. Zazdrosnie strzeze tej teorii i nie wyjawi jej nikomu, gdyz chce rozwiazac ten problem calkowicie samodzielnie w ciagu tych stu czy dwustu lat, jakie mu pozostaly. Wszystko podporzadkowal temu celowi. I to dotyczylo rowniez mojej osoby. Baley, probujac oprzec sie wscieklemu atakowi, zapytal cicho: -W jaki sposob? -Kiedy przyszlam na swiat, powinni mnie umiescic z innymi dziecmi pod opieka profesjonalistow, ktorzy wiedza, jak zajmowac sie niemowletami. Nie nalezalo pozostawiac mnie w rekach amatora - obojetnie, ojca czy naukowca. Nie wolno bylo pozwolic doktorowi Fastolfe'owi na wychowywanie dziecka w taki sposob i nie pozwolono by - gdyby nie byl Hanem Fastolfem. Wykorzystal caly swoj prestiz, ludzi majacych wzgledem niego jakiekolwiek zobowiazania, przekonal kazda osobe, ktora miala w tej sprawie cos do powiedzenia, az dopial swego. -Kochal pania - wymamrotal Baley. -Kochal? Jakiekolwiek inne dziecko nadaloby sie rownie dobrze, ale nie bylo osiagalne. Chcial obserwowac rozwoj umyslowy czlowieka. Pragnal zbadac poszczegolne jego fazy. Potrzebowal ludzkiego mozgu w prostej formie, stopniowo zmieniajacego sie w bardziej skomplikowany, tak aby dokladnie go przestudiowac. W tym celu umiescil mnie w wyizolowanym srodowisku i poddal subtelnym eksperymentom, nie przejmujac sie mna jako istota ludzka. -Nie wierze. Nawet jesli interesowala go pani jako obiekt eksperymentu, nadal mogl widziec w pani czlowieka. -Nie. Mowi pan jak Ziemianin. Moze na Ziemi ceni sie w jakis sposob biologiczne zwiazki. Tu nie. Bylam dla niego przedmiotem eksperymentu. Kropka. -Jesli nawet tak bylo na poczatku, doktor Fastolfe na pewno z czasem pokochal pania - bezradna istote powierzona jego opiece. Gdyby nie istnialy zadne biologiczne zwiazki, gdyby byla pani tylko krolikiem doswiadczalnym, z pewnoscia takze pokochalby pania. -Och, naprawde? - zapytala z gorycza. - Nie zna pan obojetnosci takich ludzi jak doktor Fastolfe. Gdyby moja smierc zapewnila postep w jego badaniach, poswiecilby mnie bez wahania. -To smieszne, doktor Vasilio. Traktowal pania tak dobrze i czule, ze wzbudzil w pani milosc. Wiem o tym. Pani... pani zlozyla mu propozycje... -A wiec powiedzial panu o tym. No pewnie. Ani przez chwile, nawet dzisiaj, nie zastanowil sie, czy takie wyznanie mi nie zaszkodzi. Tak, zrobilam to - a dlaczego nie? Byl jedynym czlowiekiem, Jakiego znalam. Byl dla mnie niezwykle mily i nie rozumialam jego rzeczywistych celow. Stal sie wiec dla mnie naturalnym obiektem uczucia. Pozniej zadbal o to, zebym poznala efekty seksualnej stymulacji w kontrolowanych warunkach - ktore on kontrolowal. To bylo nieuniknione, ze w koncu zwroce sie do niego. Musialam, Poniewaz nie mialam do kogo - a on mnie odepchnal. -I to obudzilo pani nienawisc? -Nie. Z poczatku nie. Przez dlugie lata. Chociaz moj rozwoj seksualny zostal opozniony i wypaczony, czego efekty odczuwam do dzis, nie winilam go. Za malo wiedzialam. Tlumaczylam sobie, ze jest zajety, ma inne, potrzebuje starszej kobiety. Bylby pan zdumiony wyobraznia, jaka wykazalam wymyslajac powody tej odmowy. Dopiero po latach pojelam, ze cos bylo nie tak i zdolalam zapytac otwarcie, twarza w twarz; "Dlaczego odmowiles? Moze godzac sie, pomoglbys mi i wszystko uratowal?" Przerwala i ukryla twarz w dloniach. Baley czekal, zmieszany. Roboty mialy twarze bez wyrazu (niezdolne, z tego co Baley wiedzial, do odczuwania rownowagi lub nierownowagi pozytonowych sciezek wytwarzajacych wrazenie analogiczne do ludzkiego zmieszania). Po chwili powiedziala troche spokojniej: -Unikal odpowiedzi tak dlugo, jak mogl, ale zadawalam mu je raz po raz. "Dlaczego odmowiles? Dlaczego?" Nie wahal sie przed nawiazywaniem stosunkow seksualnych. Wiedzialam o kilku... Pamietam, ze zastanawialam sie, czy po prostu nie woli mezczyzn. O ile nie chodzi o dzieci, preferencje seksualne nie maja wielkiego znaczenia i niektorzy mezczyzni nie lubia kobiet lub odwrotnie. Jednak nie moj tak zwany ojciec. Lubil kobiety - czasem bardzo mlode kobiety, tak mlode jak ja, kiedy po raz pierwszy zaproponowalam mu milosc. "Dlaczego odmowiles?" W koncu odpowiedzial - i niech pan zgadnie, co. Umilkla i czekala z sardonicznym usmiechem. Baley krecac sie zazenowany wymamrotal: -Nie chcial kochac sie z wlasna corka? -Och, niech pan nie bedzie glupi. Co to za roznica? Zwazywszy, ze rzadko mezczyzna na Aurorze wie, kto jest jego corka, kazdy, kto kocha sie z kobieta o kilkanascie lat mlodsza od siebie, moze... Niewazne, to oczywiste. Odpowiedzial na to - och, jak dobrze pamietam jego slowa: "Ty gluptasie! Gdybym zaangazowal sie w ten sposob, jak moglbym zachowac obiektywizm i na co zdalyby sie moje dalsze badania nad toba?" Widzi pan, wowczas juz wiedzialam o zainteresowaniu doktora ludzkim mozgiem. Sama takze zostalam robotykiem. Pracowalam nad tym z Giskardem, eksperymentujac z jego programem. Zrobilam to bardzo dobrze, prawda, Giskardzie? -Tak, Mala Panienko. Stwierdzilam jednak, ze ten mezczyzna, ktorego nazywa pan ojcem, nie widzial we mnie czlowieka. Wolal wypaczyc psychike niz ryzykowac utrate obiektywizmu. Naukowy eksperyment znaczyl dla niego wiecej niz moje zdrowe zmysly, tego czasu wiedzialam, jaki jest naprawde, wiec go opuscilam. Glucha cisza zawisla w powietrzu. Baley czul pulsujacy bol pod czaszka. Mial ochote zapytac: czy nie mozesz wziac pod uwage egocentryzmu wielkiego uczonego oraz znaczenia jego badan? Czy nie mozesz wybaczyc czegos powiedzianego prawdopodobnie pod wplywem irytacji wywolanej koniecznoscia dyskusji na niepozadany temat? Czy obecny gniew Vasilii nie byl podobnym uczuciem? Czy nacisk, jaki kladla na swoje "zdrowe zmysly", pomijajac dwa byc moze najwazniejsze problemy, przed jakimi stoi czlowiek - dzialanie ludzkiego mozgu i kolonizacja Galaktyki - nie swiadczyl o takim samym egocentryzmie, znacznie mniej usprawiedliwionym? Jednak nie mogl zadac tych pytan. Nie wiedzial, jak ubrac je w slowa, zeby dotrzec do tej kobiety, a zreszta wcale nie byl pewny, czy zrozumialby ja, gdyby zechciala odpowiedziec. Co on robil na tej planecie? Nie mogl pojac ich obyczajow, chocby dlugo mu je wyjasniali. A oni nie rozumieli jego. -Przykro mi, doktor Vasilio - rzekl ze znuzeniem. - Widze, ze jest pani rozdrazniona, ale jezeli na chwile zapomni pani o gniewie i zastanowi sie nad sprawa doktora Fastolfe'a oraz zamordowanego robota, czy nie zauwazy pani, ze mamy tu dwie rozne sprawy? Doktor Fastolfe moze chcial obserwowac pania z dystansu i obiektywnie, nawet kosztem pani szczescia, ale takie postepowanie dziela cale lata swietlne od niszczenia z premedytacja nowoczesnego humanoidalnego robota. Vasilia poczerwieniala i krzyknela ze zloscia: -Czy nie rozumiesz, co do ciebie mowie, Ziemianinie? Sadzisz, ze powiedzialam ci to wszystko, poniewaz mysle, ze ciebie - czy kogokolwiek - zainteresuje smutna historia mojego zycia? Uwazasz, ze bawia mnie takie wynurzenia? Opowiadam ja tylko dlatego, zeby ci wykazac, ze doktor Han Fastolfe - moj biologiczny ojciec, jak bezustannie mi przypominasz - naprawde zniszczyl Jandera. Oczywiscie, ze tak. Dotychczas nie wyrazilam swej opinii w taki sposob, poniewaz nikt - oprocz ciebie - nie byl taki glupi, zeby mnie o to pytac, oraz przez jakies idiotyczne resztki szacunku, jakie zachowalam dla tego czlowieka. Teraz jednak powiem ci i - na Aurore! - bede mowic wszedzie i wszystkim. W razie potrzeby - publicznie: doktor Han Fastolfe zniszczyl Jandera Panella. Jestem tego pewna. Czy to pana zadowala? Baley z przerazeniem patrzyl na rozwscieczona kobiete i zaczal jeszcze raz. -Nie rozumiem. Prosze sie uspokoic i zastanowic. Dlaczego doktor Fastolfe mialby niszczyc robota? Co to ma wspolnego z tym, jak pania traktowal? Czy wyobraza pani sobie, ze to jakis akt odwetu na pani osobie? Vasilia oddychala gwaltownie (Baley zauwazyl, ze chociaz drobniejsza od Gladii, miala wieksze piersi). Z trudem panowala nad glosem. -Mowilam ci przeciez, Ziemianinie, ze Han Fastolfe badal rozwoj ludzkiego umyslu? Nie wahal sie narazac go na stresy zeby obserwowac rezultaty. Wolal umysly w poczatkowych stadiach rozwoju - na przyklad niemowlece - ktorych postepy mogl sledzic. Nadawal sie do tego kazdy mozg oprocz przecietnego. -A co to ma wspolnego z... -Pomysl, dlaczego zwrocil uwage na te cudzoziemke. -Na Gladie? Wyjasnil, ze przypomina mu pania; podobienstwo jest naprawde niezaprzeczalne. -Kiedy wczesniej mowil mi pan o tym, usmiechnelam sie i spytalam, czy mu pan wierzy? Pytam ponownie. Wierzy mu pan? -Dlaczego mialbym nie wierzyc? -Poniewaz to nieprawda. Podobienstwo moglo zwrocic jego uwage, ale prawdziwym powodem zainteresowania ta kobieta jest jej pochodzenie. Wychowala sie na Solarii, w warunkach i obyczajach niepodobnych do tutejszych. Tak wiec mogl badac umysl uformowany inaczej niz nasze, co dawalo mu nowa perspektywe - Rozumie pan? A skoro o tym mowa, to dlaczego interesuje sie toba, Ziemianinem? Czyzby byl taki glupi i przypuszczal, ze zdola pan rozwiazac problem niczego nie wiedzac o Aurorze? Nagle Daneel znow wtracil sie do rozmowy i Baley drgnal na dzwiek jego glosu. -Doktor Vasilio, partner Elijah rozwiazal sprawe na Solarii, chociaz nic nie wiedzial o tej planecie. -Tak - odparla kwasno Vasilia - i wszystkie swiaty obejrzaly o tym film na hiperwizji. Piorun tez czasem uderza, ale wypadku Hana Fastolfe'a nie podejrzewam, aby trafil dwa razy w to samo miejsce, i to raz za razem. Nie, Ziemianinie, interesowal sie toba przede wszystkim dlatego, ze pochodzisz z Ziemi - Masz obcy mozg, odpowiedni do jego badan i manipulacji. -Przeciez nie wierzy pani, ze w sprawach o zywotnym znaczeniu dla Aurory ryzykowalby wzywajac kogos bezuzytecznego, pragnac tylko zbadac jego niezwykly umysl. -Oczywiscie, ze tak. Czy nie to usiluje panu powiedziec? Nie ma takiego kryzysu grozacego Aurorze, ktory Han Fastolfe choc przez moment uznalby za rownie wazny, jak szczegolowe poznanie funkcjonowania mozgu. Moge dokladnie przewidziec, co powiedzialby, gdyby go pan zapytal. Aurora moze powstac i upasc, kwitnac lub ulec rozkladowi, lecz to nie ma wiekszego znaczenia w porownaniu z problemem mozgu, gdyz jesli naukowcy w pelni zrozumieja zasady jego dzialania, wszystko, co ludzkosc traci w czasie tysiaca lat bezczynnosci lub blednych decyzji, zostanie odzyskane w ciagu dekady rozwoju, zrecznie sterowanego dzieki wymarzonej "psychohistorii". Uzylby tego argumentu do uzasadnienia wszystkiego - klamstw, okrucienstwa, czegokolwiek - mowiac tylko, ze ma to sluzyc poszerzeniu wiedzy o mozgu. -Nie wyobrazam sobie, zeby doktor Fastolfe mogl byc okrutny. To najlagodniejszy z ludzi. -Naprawde? Jak dlugo przebywa pan w jego towarzystwie? -Kilka godzin na Ziemi przed trzema laty. A teraz jeden dzien na Aurorze. -Caly dzien. Jeden dzien. Spedzilam z nim niemal bez przerwy trzydziesci lat, a pozniej dosc uwaznie sledzilam jego kariere. A pan byl z nim caly dzien, Ziemianinie? No coz, a czy w ciagu tego dnia nie zrobil czegos, co pana przestraszylo lub upokorzylo? Baley milczal. Myslal o niespodziewanym ataku, przed ktorym obronil go Daneel; o dyskretce, ktora sprawila mu tyle trudnosci z Powodu iluzorycznego wygladu; o przedluzanym spacerze po Zewnetrzu, majacym sprawdzic jego odpornosc na otwarta przestrzen. -Widze, ze tak - rzekla Vasilia. - Twoja twarz, Ziemianinie, nie jest tak nieprzenikniona maska, jak myslisz. Czy grozil ci psychosonda? -Wspominal o tym. -Jeden dzien - i juz zdazyl o tym wspomniec. Sadze, ze nie sprawilo ci to przyjemnosci. -Nie sprawilo. -I nie bylo powodu, zeby o tym mowic? -Och, wprost przeciwnie - odparl szybko Baley. - Powiedzialem, ze przez chwile przyszlo mi do glowy cos, o czym zapomnialem, wiec to zupelnie naturalne, ze zasugerowal uzycie psychosondy mogacej pomoc mojej pamieci. -Nie, wcale nie. Psychosondy nie mozna uzyc dostatecznie ostroznie; zatem istnieje ryzyko trwalego uszkodzenia mozgu. -Chyba nie wtedy, jesli posluguje sie nia ekspert - na przyklad doktor Fastolfe. -On? On nie odroznilby jednego konca psychosondy od drugiego. Jest teoretykiem, nie technikiem. -A wiec przez kogos innego. Prawde mowiac, wcale nie proponowal swojej osoby. -Nie, Ziemianinie. Przez nikogo. Pomysl! Pomysl! Gdyby kazdy mogl bezpiecznie uzywac psychosondy, a Hanowi Fastolfe'owi tak zalezalo na rozwiazaniu zagadki unieruchomienia robota, dlaczego nie zaproponowal, ze podda sie psychosondowaniu? -On? -Nie mow mi, ze nie przyszlo ci to do glowy! Kazdy inteligentny czlowiek doszedlby do wniosku, ze Fastolfe jest winny. Tylko on zapewnia o swojej niewinnosci. A zatem dlaczego chcac tego dowiesc, nie proponuje psychosondowania wlasnego mozgu, co wykazaloby, ze w zakamarkach jego umyslu nie ma ani sladu winy? Czy proponowal cos takiego, Ziemianinie? -Nie. Przynajmniej nie mnie. -Bardzo dobrze wie, ze takie badanie jest smiertelnie niebezpieczne. Nie waha sie jednak sugerowac tego w panskim wypadku tylko dlatego, zeby sprawdzic, jak panski umysl pracuje pod naciskiem, jak reaguje na zagrozenie. Swiadomie naraza pana na kalectwo, byleby zdobyc interesujace dane o funkcjonowaniu mozgu uksztaltowanego na Ziemi. Prosze powiedziec, czy to nie jest okrutne? Baley zbyl pytanie machnieciem reki. -A co to ma wspolnego z aktualna sprawa robobojstwa? -Ta Solarianka, Gladia, wpadla w oko mojemu tak zwanemu ojcu. Miala interesujacy umysl, nadajacy sie do jego celow. Dlatego dal jej robota, Jandera, zeby sprawdzic, co stanie sie, jesli kobieta wychowana nie na Aurorze spotka robota pod kazdym wzgledem wygladajacego na czlowieka. Wiedzial, ze Aurorianka prawdopodobnie niezwlocznie i bez zahamowan zaczelaby z nim uprawiac seks. Przyznaje, ze ja mialabym opory, poniewaz nie zostalam wychowana jak przecietna Aurorianka. Natomiast u tej kobiety z Solarii byloby to problemem, poniewaz pochodzac ze swiata pelnego robotow, kierowala sie pewnymi uprzedzeniami. Widzi pan, ta roznica moglaby okazac sie niezwykle pouczajaca dla mojego ojca, probujacego na podstawie takich przykladow stworzyc swoja teorie funkcjonowania mozgu. Han Fastolfe czekal pol roku, zanim Solarianka osiagnela stan, w jakim mogla zaczac pierwsze eksperymentalne proby zblizenia... -Pani ojciec nie mial pojecia o zwiazku Gladii z Janderem - przerwal jej Baley. -Kto to panu powiedzial, Ziemianinie? Moj ojciec? Gladia? Jesli on, to oczywiscie klamal; jezeli ona, to po prostu nie wiedziala - co bardzo prawdopodobne. Moze pan byc pewny, ze Fastolfe wiedzial, co sie dzieje; musial, gdyz to bylo czescia jego badan nad reakcjami ludzkiego mozgu pochodzacego spoza Au - rory. A potem stwierdzil - jestem tego pewna tak, jakbym czytala w jego myslach - "co sie stanie teraz, kiedy ta kobieta zaczela liczyc na Jandera, jesli nagle go straci?" Wiedzial, co zrobilaby Aurorianka. Bylaby rozczarowana, a potem poszukalaby jakiegos substytutu; a kobieta z Solarii? Tak wiec postaral sie wylaczyc robota... -Zniszczyc tak cenne urzadzenie wylacznie dla zaspokojenia zwyklej ciekawosci? -Okropne, prawda? Jednak tak wlasnie postapil Han Fastolfe. Wracaj do niego, Ziemianinie, i powiedz mu, ze zabawa skonczona. Jesli dotychczas wiekszosc mieszkancow planety nie wierzy w jego wine, na pewno uwierzy, kiedy powiem swoje. Przez chwile Baley siedzial oszolomiony, a Vasilia spogladala nan z ponurym zadowoleniem na wykrzywionej zloscia twarzy, tak teraz niepodobnej do twarzy Gladii. Chyba nic nie mogl zrobic... Wstal, czujac sie staro - o wiele starzej niz na swoje czterdziesci piec lat (dzieciecy wiek dla tych Aurorian). Wszystko, co dotychczas zrobil, nie przynioslo zadnych rezultatow. Gorzej, kazde jego posuniecie zaciskalo siec, w ktorej sie znalazl Fastolfe. Spojrzal w gore, na przezroczysty sufit. Slonce stalo dosc wysoko, ale chyba juz minelo zenit, gdyz bylo ciemniejsze niz zwykle. Od czasu do czasu przyslanialy je pasma cienkich oblokow. Vasilia zdawala sie czytac w jego oczach. Dotknela reka krawedzi dlugiego stolu, przy ktorym siedziala, i sufit pociemnial. Jednoczesnie pomieszczenie zalalo jaskrawe swiatlo o tym samym lekko pomaranczowym zabarwieniu co slonce Aurory. -Sadze, ze to koniec naszej rozmowy. Nie widze powodu, zeby znow sie z toba spotkac, Ziemianinie. Moze powinienes opuscic Aurore. - Usmiechnela sie ponuro i dokonczyla ze zloscia: - Wystarczajaco juz zaszkodziles mojemu ojcu, chociaz na pewno nie tak, jak sobie zasluzyl. Baley zrobil krok w kierunku drzwi, a oba roboty natychmiast znalazly sie przy nim. Giskard zapytal cicho: -Dobrze sie pan czuje, sir? Baley wzruszyl ramionami. Co mial odpowiedziec? -Giskardzie! - zawolala Vasilia. - Kiedy doktor Fastolfe stwierdzi, ze nie jestes mu juz potrzebny, przyjdziesz do mnie? Giskard spojrzal na nia spokojnie. -Jesli doktor Fastolfe pozwoli, zrobie to, Mala Panienko. Usmiechnela sie cieplej. -Prosze, Giskardzie. Wciaz za toba tesknie. -Czesto mysle o pani, Mala Panienko. Baley odwrocil sie w progu. -Doktor Vasilio, czy ma pani dyskretke, z ktorej moglbym skorzystac? Vasilia szeroko otworzyla oczy. -Oczywiscie, ze nie, Ziemianinie. W roznych miejscach instytutu sa publiczne dyskretki. Panskie roboty powinny znalezc je bez trudu. Spojrzal na nia i potrzasnal glowa. Nie dziwilo go, ze nie chciala, aby jakis Ziemianin zakazil jej pomieszczenia, ale niespodziewanie poczul przyplyw gniewu. Bardziej ze zlosci niz z racjonalnych powodow powiedzial: -Doktor Vasilio, na pani miejscu nie rozpowiadalbym o winie doktora Fastolfe'a. -A co mnie powstrzyma? -Ryzyko ujawnienia pani konszachtow z Gremionisem. To byloby niebezpieczne. -Niech pan nie bedzie smieszny. Sam pan przyznal, ze nie spiskowalam z Gremionisem. Niezupelnie. Przyznalem, ze chyba nie mozna mowic o bezposredniej zmowie pani oraz Gremionisa w celu zniszczenia Jandera. - Pozostaje zatem posrednia odpowiedzialnosc. -Oszalal pan. Jaka posrednia odpowiedzialnosc? -Nie mam ochoty omawiac tego przy robotach doktora Fastolfe'a - chyba ze pani nalega. Tylko dlaczego mialaby pani nalegac? Dobrze pani wie, o czym mowie. Baley nie mial podstaw przypuszczac, ze Vasilia nabierze sie na ten blef. Mogl jeszcze pogorszyc sytuacje. Jednak nie! Vasilia jakby zapadla sie w sobie i zmarszczyla brwi. Baley pomyslal: A zatem jest jakis posredni zwiazek, cokolwiek mialoby to oznaczac, a to powstrzyma ja, dopoki nie odgadnie, ze blefuje. Lekko podniesiony na duchu, rzekl: -Powtarzam: prosze nic nie mowic o doktorze Fastolfie. Jednak, oczywiscie, nie wiedzial, ile czasu zyskal w ten sposob - zapewne bardzo malo. 11. GREMIONIS Znow siedzieli w poduszkowcu - wszyscy trzej z przodu, Baley ponownie znalazl sie miedzy robotami. Czul wdziecznosc za bezustanna opieke, chociaz byli tylko maszynami, ktore musialy sluchac rozkazow. Nagle pomyslal: Dlaczego nazywac je "maszynami"? Sa to dobre maszyny we wszechswiecie pelnym ludzi - czesto zlych. Nie mam prawa wyzej stawiac kryterium "maszyny - ludzie" od cechy "dobrzy - zli". A przynajmniej o Daneelu nie moge myslec jako o maszynie.-Musze zapytac jeszcze raz, sir - rzekl Giskard. - Dobrze sie pan czuje? Baley skinal glowa. -Calkiem dobrze, Giskardzie. Ciesze sie, ze jestem tu z wami. Niebo bylo - przynajmniej w wiekszej czesci - biale, a wlasciwie bialawe. Wial lekki wiatr i zanim wsiedli do pojazdu, Baley poczul chlod. -Partnerze Elijahu - rzekl Daneel - sluchalem uwaznie twojej rozmowy z doktor Vasilia. Nie chce komentowac tego, co powiedziala, ale musze ci powiedziec, ze wedlug moich spostrzezen, doktor Fastolfe jest milym i uprzejmym czlowiekiem. O ile wiem, on nigdy rozmyslnie nie byl okrutny, ani - jesli moge to osadzic nie wyrzadzilby krzywdy zadnej ludzkiej istocie, zeby zaspokoic swoja ciekawosc. Baley spojrzal na Daneela, ktorego twarz wyrazala szczere przekonanie. -A czy moglbys powiedziec cos przeciw doktorowi Fastolfe'owi, gdyby rzeczywiscie byl okrutny i bezmyslny? -Wowczas milczalbym. -I zrobilbys to? -Jesli klamiac mialbym skrzywdzic prawdomowna doktor Vasilie, rzucajac cien na jej wiarygodnosc, lub jezeli zachowujac milczenie, wzmocnilbym rzucane na doktora Fastolfe'a oskarzenia, czym wyrzadzilbym jemu krzywde, i gdybym te obie krzywdy uznal za rownowazne, wtedy bylbym zmuszony zachowac milczenie. Szkoda wyrzadzona przez czynne dzialanie zazwyczaj przewyzsza te, ktora jest skutkiem bezczynnosci - jesli pozostale czynniki sa stosunkowo rowne. -A zatem - powiedzial Baley - chociaz Pierwsze Prawo glosi: "Robot nie moze skrzywdzic czlowieka ani przez zaniechanie dzialania dopuscic, aby czlowiekowi stala sie krzywda", obie polowy tej zasady nie sa sobie rowne? Wina wynikla z dzialania jest, twoim zdaniem, wieksza od wynikajacej z biernosci? -Slowa tego prawa sa zaledwie przyblizonym opisem nieustannych zmian pozytonowej sily w pozytonowych zwojach mozgowych, partnerze Elijahu. Za malo wiem, zeby opisac te sprawe matematycznie, ale znam swoje powinnosci. -I zawsze musisz wybrac biernosc, a nie dzialanie, jesli wywolaja takie same skutki? -Przewaznie tak. I zawsze wybieram prawde, a nie klamstwo, jesli powoduja podobnie negatywne rezultaty. -W takim razie, skoro zaprzeczasz twierdzeniom doktor Vasilii, a tym samym czynisz jej krzywde, mozesz tak postapic tylko dlatego, ze Pierwsze Prawo jest skutecznie ograniczane faktem, ze mowisz prawde? -Tak jest, partnerze Elijahu. -A jednak powiedzialbys to samo, nawet gdybys mial sklamac - jesli doktor Fastolfe odpowiednio stanowczo by cie poinstruowal, zebys w razie potrzeby zaprzeczyl, ze otrzymales takie instrukcje. Po krotkiej chwili Daneel odparl: -Zgadza sie, partnerze Elijahu. -To skomplikowana sprawa, Daneelu - ale nadal wierzysz, ze doktor Fastolfe nie zamordowal Jandera Panella? -Doswiadczenie podpowiada mi, ze on mowi prawde i ze nie skrzywdzil przyjaciela Jandera. -Jednak sam doktor Fastolfe podal powazny motyw popelnienia tej zbrodni, jakiego mozna by sie dopatrzyc u niego, a doktor Vasilia wymienila jeszcze inny, moze nawet bardziej niechlubny niz ten, ktory wyjawil doktor. - Baley na chwile pograzyl sie w ponurej zadumie. - Gdyby opinia publiczna znala obydwa powody, wszyscy byliby przekonani o jego winie. Nagle zwrocil sie do drugiego robota. -A co z toba, Giskardzie? Znasz doktora Fastolfe'a dluzej niz Daneel. Czy znajac jego charakter zgadzasz sie z tym, ze on nie popelnil tej zbrodni i nie zniszczyl Jandera? -Tak, sir. Baley niepewnie spojrzal na robota. Giskard byl mniej skomplikowanym urzadzeniem niz Daneel. Na ile byl wiarygodny jako swiadek obrony? Mogl czy nie mogl popierac Daneela we wszystkim, co ten robil? -Znales takze doktor Vasilie, prawda? -Znalem ja bardzo dobrze. -I lubiles ja, jak sadze? -Sluzylem jej przez wiele lat i to zadanie nigdy nie bylo mi niemile. -Mimo ze gmerala w twoim oprogramowaniu? -Byla niezwykle zreczna. -Czy klamalaby mowiac o swoim ojcu - chcialem powiedziec, o doktorze Fastolfie? Giskard zawahal sie. -Nie, sir. Na pewno nie. -A wiec powiadasz, ze to, co mowila, bylo prawda. -Niezupelnie, sir. Stwierdzam, ze ona sama wierzy, iz mowi prawde. -Jednak dlaczego mialaby wierzyc w te wszystkie rzeczy o swoim ojcu, jesli w rzeczywistosci jest on tak milym czlowiekiem, jak powiedzial mi Daneel? Giskard odparl powoli: -Ona jest rozgoryczona rozmaitymi przezyciami w mlodosci; przezyciami, o ktore obwinia doktora Fastolfe'a i za ktore moze istotnie byc niechcacy odpowiedzialny - do pewnego stopnia. Wydaje mi sie, ze on nie chcial, aby opisywane wydarzenia mialy wlasnie takie konsekwencje. Jednak ludzie nie kieruja sie klarownymi prawami robotyki. Dlatego trudno ocenic motywy ich dzialania. -Prawda - mruknal Baley. -Czy uwaza pan zadanie udowodnienia niewinnosci doktora Fastolfe'a za beznadziejne? - zapytal Giskard. Brwi Baleya zbiegly sie, kiedy zmarszczyl czolo. -Mozliwe. Nie widze zadnego rozwiazania - a jesli doktor Vasilia zacznie mowic, tak jak grozila... -Przeciez zabronil jej pan. Wyjasnil, ze to moze byc dla niej niebezpieczne. Baley potrzasnal glowa. -Blefowalem. Nie wiedzialem, co powiedziec. -A zatem zamierza sie pan poddac? -Nie! - rzucil gwaltownie Baley. - Moglbym tak postapic, gdyby chodzilo tylko o Fastolfe'a. W koncu nie doznalby zadnej krzywdy! Wyglada na to, ze robobojstwo nie jest przestepstwem, jest scigane tylko z oskarzenia prywatnego. W najgorszym razie utracilby wplywy polityczne i przez jakis czas nie moglby kontynuowac swoich badan. Przykro byloby mi to widziec, lecz jesli nie moge nic wiecej zrobic, to trudno. Zrezygnowalbym takze, gdyby chodzilo tylko o mnie. Kleska zniszczylaby moja reputacje, ale gdzie drwa rabia, tam wiory leca. Wrocilbym na Ziemie w nieslawie i wiodlbym nedzne zycie nieklasyfikowanego, ale to grozi kazdemu z nas. Lepsi ode mnie musieli cierpiec taka niesprawiedliwosc. Jednak chodzi o dobro Ziemi. Jesli zawiode, ucierpie nie tylko ja i doktor Fastolfe; to bedzie kres wszelkiej nadziei Ziemian na opuszczenie planety i kolonizacje Galaktyki. Z tego powodu nie moge zawiesc i musze dalej prowadzic sledztwo, dopoki nie wyrzuca mnie z Aurory. Zakonczywszy prawie szeptem, nagle podniosl glowe i rzekl z pretensja w glosie: -Dlaczego zaparkowalismy w tym miejscu, Giskardzie? Czy nie gasisz silnika tylko dla zabawy? -Z calym szacunkiem, sir - odparl Giskard. - Nie powiedzial pan, dokad jedziemy. -Racja! Przepraszam, Giskardzie. Najpierw zaprowadz mnie do najblizszej z publicznych dyskretek, o jakich wspomniala doktor Vasilia. Wy dwaj moze tego nie potrzebujecie, ale moj pecherz wymaga oproznienia. Potem znajdzcie w poblizu jakies miejsce, gdzie moglbym dostac cos do jedzenia. Poczulem glod. A potem... -Slucham, partnerze Elijahu - rzekl Daneel. -Prawde mowiac, Daneelu, sam nie wiem. Jednakze tylko zaspokoje te czysto fizyczne potrzeby, cos wymysle. Baley bardzo pragnal w to uwierzyc. Po dluzszej jezdzie poduszkowiec wreszcie sie zatrzymal, lekko kolyszac, i Baley poczul slaby skurcz zoladka. To kolysanie uswiadomilo mu, ze znajduje sie w pojezdzie i pozbawilo chwilowego poczucia bezpieczenstwa, jakiego doznawal w czterech scianach i w towarzystwie robotow. Przez przednia oraz boczne szyby (a takze z tylu, gdyby wyciagnal szyje) zagladalo bialawe niebo i zielone listowie, co oznaczalo Zewnetrze, czyli nic. Z trudem przelknal sline. Zatrzymali sie przed niewielkim budynkiem. -Czy to publiczna dyskretka? - spytal Baley. -Z wielu umieszczonych na terenie Instytutu Robotyki ta byla najblizej, partnerze Elijahu. -Szybko ja odnalazles. Czy te budynki rowniez znajduja sie na mapie wprowadzonej do twojej pamieci? -Wlasnie tak, partnerze Elijahu. -Czy ta dyskretka jest obecnie zajeta? -Mozliwe, jednak moga z niej korzystac trzy lub cztery osoby jednoczesnie. -Czy znajdzie sie tam miejsce dla mnie? -To bardzo prawdopodobne, partnerze Elijahu. -No coz, pozwolcie mi wyjsc. Pojde tam i zobacze... Roboty ani drgnely. -Sir, nie mozemy tam panu towarzyszyc - rzekl Giskard. -Tak, wiem o tym. -Bedzie nam trudno pana ochraniac. Baley zmarszczyl brwi. Gorszy robot mial, oczywiscie, mniej elastyczny umysl i detektyw nagle pojal rozmiary niebezpieczenstwa: po prostu nie pozwola, zeby zniknal im z oczu, a wiec takze nie dadza mu wejsc do dyskretki. Przemawiajac ponaglajacym tonem, zwrocil sie do Daneela, po ktorym mogl sie spodziewac lepszego zrozumienia ludzkich potrzeb. -Daneelu, nie mam wyboru. Wypusc mnie z pojazdu. Giskard patrzyl na Baleya, ktory przez jedna okropna chwile podejrzewal, ze robot zaproponuje mu, by ulzyl sobie w polu, na otwartej przestrzeni jak zwierze. Minela dluzsza chwila. -Sadze, iz w tej sprawie musimy ustapic partnerowi Elijahowi - powiedzial Daneel. -Jezeli moze pan poczekac jeszcze chwilke, sir, wejde pierwszy - oznajmil Giskard. Baley tylko sie skrzywil. Robot powoli podszedl do budynku, a potem okrazyl go. Mezczyzna wiedzial, ze kiedy Giskard zniknie, on poczuje jeszcze silniejsza potrzebe. Probowal zajac czyms mysli i zaczal sie rozgladac dookola. Po chwili zauwazyl druty w powietrzu - tu i tam cienkie, czarne wloski na tle bialego nieba. Wlasciwie wcale ich nie zauwazyl. Najpierw dostrzegl dlugi obly przedmiot sunacy po niebie, pod chmurami. Pojal, ze to jakas machina i dopiero po chwili stwierdzil, ze ta rzecz nie unosi sie, lecz pozostaje zawieszona na dlugim, poziomym drucie. Powiodlszy spojrzeniem wzdluz niego, zobaczyl inne takie obiekty. Najdalszy stanowil niewyrazna plamke, ktora Baley rozpoznal tylko dlatego, ze wczesniej widzial blizsze. Niewatpliwie byly to przewody do wewnetrznej transmisji z jednej czesci Instytutu Robotyki do drugiej. Alez to wszystko porozrzucane, pomyslal Baley. Niepotrzebnie zajmuje az tyle miejsca. Jednak w rzeczywistosci instytut nie zajmowal duzego obszaru. Budynki byly porozstawiane tak, aby zielen zostala zachowana, a zycie roslin i zwierzat przebiegalo jak dawniej - doszedl do wniosku Baley. Solaria - przypomnial sobie Baley - to tez pustkowie. Niewatpliwie takie byly wszystkie swiaty Przestrzeniowcow, skoro Aurora, najgesciej zaludniona, miala tak odludne miejsca nawet tutaj, gdzie mieszkalo najwiecej osob. Lecz przeciez takze Ziemia - poza Miastami - byla pusta. Jednak tam byly Miasta i Baley poczul nagle silna tesknote za Ziemia. -Ach, przyjaciel Giskard zakonczyl ogledziny - powiedzial Daneel. Gdy robot wrocil, Baley zapytal z ironia: -No i co? Czy bedziesz tak uprzejmy i udzielisz mi pozwolenia na... Urwal. Jaki sens probowac sarkazmu na metalowej skorze robota? -Wydaje sie pewne, ze dyskretka nie jest w tej chwili zajeta - powiedzial Giskard. -Dobrze! Przepusc mnie. Baley szeroko otworzyl drzwi poduszkowca i wyskoczyl na zwir waskiej sciezki. Ruszyl zwawym krokiem, a Daneel tuz za nim. Kiedy dotarli do drzwi budynku, Daneel bez slowa wskazal przycisk, ktory je otwieral. Nie osmielil sie jednak go dotknac; Zapewne - pomyslal Baley - gdyby zrobil to bez wyraznego polecenia, mozna by sadzic, ze chce wejsc do srodka, a nawet taki zamiar nie byl dozwolony. Nacisnal przycisk i wszedl, zostawiajac oba roboty na zewnatrz Dopiero wowczas przyszlo mu do glowy, ze Giskard nie mogl wejsc do dyskretki, zeby sprawdzic, czy nie jest zajeta, a wiec musial osadzic to na podstawie ogledzin z zewnatrz, co znaczy ze jego opinia ma watpliwa wartosc. Ponadto z lekkim niepokojem zdal sobie sprawe z tego, ze p$ raz pierwszy znalazl sie gdzies bez obstawy, a jego obroncy po drugiej stronie drzwi nie zdolaliby dostatecznie szybko przyjsc mu z pomoca w razie potrzeby. Co byloby, gdyby spotkal tu kogos? A jesli gdzies w tym budynku czail sie wrog, powiadomiony przez Vasilie, ktora wiedziala, ze Ziemianin bedzie szukal dyskretki? Z przykroscia uswiadomil sobie, ze jest nie uzbrojony, co nigdy nie zdarzyloby sie na Ziemi. Oczywiscie, budynek nie byl duzy. W srodku zainstalowano kilka malych urynalow, jeden obok drugiego, i tyle samo niewielkich umywalek. Zadnych prysznicow, odswiezaczy ubran czy aparatow do golenia. Jeszcze tylko pare kabin, oddzielonych przepierzeniem i zamykanych waskimi drzwiami. W jednej z nich mogl ktos czekac... Drzwi nie dochodzily do podlogi. Podszedl na palcach, pochylil sie i zajrzal pod kazde, wypatrujac czyichs nog. Potem ostroznie dotykajac klamek, kolejno je otwieral szybkim ruchem, gotowy zatrzasnac w razie potrzeby i rzucic sie do wyjscia. Wszystkie kabiny byly puste. Rozejrzal sie wokol, aby upewnic sie, ze nie ma tu innych kryjowek. Nie dostrzegl niczego podejrzanego. Podszedl do drzwi wejsciowych i stwierdzil, ze nie ma zadnego zamka, a wiec dyskretka wyraznie byla przeznaczona dla kilku osob jednoczesnie. Kazdy mogl wejsc, kiedy chcial. Mimo to zdecydowal sie z niej skorzystac, gdyz niebezpieczenstwo grozilo mu wszedzie - a ponadto nie mogl juz dluzej zwlekac. Zajal miejsce i zaczal walczyc z opornym pecherzem. Czul potrzebe, ale musial poczekac, az zniknie obawa przed niespodziewana wizyta innych osob. Teraz lekal sie nadejscia nie tylko wrogow, ale kogokolwiek. Wreszcie zdolal... juz prawie konczyl i mial obrocic sie do umyywalki, kiedy rozlegl sie troche piskliwy glos, w ktorym wyrwalo sie napiecie: -To pan jest Elijahem Baleyem? Baley zastygl. Mimo czujnosci nie uslyszal krokow. Zapomnial o wszystkim, zajety oproznianiem pecherza. Czyzby zaczal sie starzec? Oczywiscie, w glosie przybylego nie wyczuwalo sie groznych tonow. Nie zapowiadal niebezpieczenstwa. Baley byl pewny, ze przynajmniej Daneel nie wpuscilby kogos, kto mialby zle zamiary. Wlasciwie zaniepokoilo go samo wejscie tego czlowieka. Nikt nigdy nie zaskoczyl go - a juz na pewno nie pozdrowil - w dyskretce. Na Ziemi bylo to scisle przestrzegane tabu, na Solarii zas i dotychczas na Aurorze korzystal wylacznie z jednoosobowych dyskretek. Glos przemowil ponownie. Niecierpliwie. -To pan musi byc Elijahem Baleyem. Wywiadowca odwrocil sie powoli i zobaczyl mezczyzne sredniego wzrostu, w gustownym ubraniu w roznych odcieniach blekitu. Nieznajomy mial biala skore, blond wlosy i odrobine ciemniejszy wasik. Baley zagapil sie na ten waski pasek wlosow na gornej wardze. Pierwszy raz widzial wasatego Przestrzeniowca. Wreszcie sie odezwal, choc czul sie zazenowany, ze rozmawia w dyskretce: -Jestem Elijah Baley. Jego glos, nawet we wlasnych uszach, zabrzmial jak chrapliwy i niepewny szept. Przestrzeniowca takze zdziwil. Zmruzyl oczy i wpatrywal sie w Ziemianina. -Roboty na zewnatrz powiedzialy, ze Elijah Baley jest w srodku, ale wcale nie wyglada pan tak jak na hiperwizji. Ten idiotyczny film! - pomyslal z wsciekloscia Baley. - Chyba juz do konca zycia nie spotkam nikogo, kto nie ogladalby tego potwornego gniota. Nikt nie zobaczy we mnie zwyczajnego, omylnego czlowieka - a kiedy odkryja, ze popelniam bledy, rozczarowani, uznaja mnie za glupca. Zirytowany obrocil sie do umywalki i umyl rece, po czym lekko potrzasnal nimi w powietrzu, zastanawiajac sie, gdzie tu moze tyc suszarka. Przestrzeniowiec dotknal jakiegos przycisku i podal Baleyowi kawalek cienkiej bibulki, ktora jakby zmaterializowal sie w powietrzu. -Dziekuje - rzekl detektyw. - Ja nie bralem udzialu w tam tym programie. To byl jakis aktor. -Wiem, ale powinni wybrac kogos bardziej podobnego do pana - powiedzial nieznajomy z pretensja w glosie. A po chwili dodal: - Chce z panem porozmawiac. -Jak ominal pan moje roboty? -Ledwie zdolalem - odparl niezadowolony Przestrzeniowiec. - Probowaly mnie zatrzymac, a ja mialem tylko jednego robota. Musialem udawac, ze mam gwaltowna potrzebe, a one zrewidowaly mnie. Po prostu obmacaly mnie, zeby sprawdzic, czy nie mam przy sobie jakiegos niebezpiecznego narzedzia. Podalbym pana do sadu, gdyby nie byl pan Ziemianinem. Nie wolno wydawac robotom rozkazow, ktore wprawiaja w zaklopotanie innych ludzi. -Przykro mi - odparl z rezerwa Baley - ale nie ja wydalem im takie polecenia. Co moge dla pana zrobic? -Chce z panem porozmawiac. -Mowi pan ze mna. Kim pan jest? Tamten lekko sie zawahal, po czym rzekl: -Gremionis. -Santirix Gremionis? -Zgadza sie. -Dlaczego chce pan ze mna rozmawiac? Przestrzeniowiec przez chwile patrzyl na Baleya z widocznym zmieszaniem. Potem wymamrotal: -No, skoro juz tu jestem... jesli pan pozwoli... moze... - i podszedl do urynalow. Resztkami przytepionej tymi nieslychanymi wydarzeniami wrazliwosci Baley wyczul, co mezczyzna zamierza zrobic. Pospiesznie odwrocil sie i powiedzial: -Zaczekam przed budynkiem. -Nie, prosze zostac - zawolal gwaltownie Gremionis. - To potrwa sekunde. Prosze! Baleyowi rowniez bardzo zalezalo na tej rozmowie, nie chcial wiec zrobic niczego, co mogloby urazic Przestrzeniowca i zniechecic; tylko dlatego zdolal sie przemoc i spelnic jego prosbe. Odwrocil sie plecami i mimowolnie wzdrygnal z odrazy. Dopiero kiedy Gremionis ponownie stanal przed nim, gniotac w dloniach miekki recznik, Baley poczul sie troche lepiej. -Dlaczego chce pan ze mna mowic? - spytal ponownie. -Gladia... Kobieta z Solarii... - wykrztusil Gremionis i zamilkl. -Znam Gladie - rzucil zimno Baley. -Widzialem sie z nia - na trojwizji, pan wie. Powiedziala mi, ze dowiadywal sie pan o mnie. I spytala, czy w jakikolwiek sposob uszkodzilem jej robota - podobnego do czlowieka, takiego jak te na zewnatrz. -A uszkodzil pan? -Nie! Nawet nie wiedzialem, ze miala takiego robota, dopoki... Czy powiedzial jej pan, ze to ja? -Ja tylko zadawalem pytania, panie Gremionis. Przestrzeniowiec zacisnal prawa piesc i nerwowo wbijal ja w lewa dlon, w koncu rzekl z naciskiem: -Nie chce byc oczerniany - a szczegolnie gdyby mialo sie to odbic na moich stosunkach z Gladia. -Jak mnie pan znalazl? -Zapytala mnie o tego robota i powiedziala, ze rozmawial pan o mnie. Slyszalem, ze zostal pan wezwany na Aurore przez doktora Fastolfe'a w celu rozwiazania tej... zagadki, zwiazanej z robotem. Podali to w wiadomosciach. I... Te slowa brzmialy tak, jakby z najwyzszym trudem wydobywaly sie z jego ust. -Prosze mowic. -Musialem sie spotkac z panem i wyjasnic, ze nie mialem nic wspolnego z tym robotem. Nic! Gladia nie potrafila mi powiedziec, gdzie pan jest, ale pomyslalem, ze doktor Fastolfe moze wiedziec. -A zatem rozmawial pan z nim? -Och, nie... Nie mialbym tyle odwagi... To taki wazny naukowiec. Gladia polaczyla sie z nim w moim imieniu. Ona... juz taka jest. Powiedzial jej, ze poszedl pan zobaczyc sie z jego corka, doktor Vasilia Aliena. Dobrze sie zlozylo, bo znam ja. -Tak, wiem - wtracil Baley. Gremionis wygladal na zaniepokojonego. -Jak zdolal pan... Czy pytal pan ja o mnie? Nie uzyskawszy odpowiedzi, po chwili ciagnal dalej: -W koncu zadzwonilem do doktor Vasilii, a ona powiedziala, ze wlasnie pan wyszedl i pewnie znajde go w ktorejs dyskretce - a ta jest najblizej jej posiadlosci. Bylem pewny, ze nie bedzie pan tracil czasu na szukanie innej. Chcialem powiedziec, ze nie mial pan powodu szukac innej. -Rozumuje pan prawidlowo, ale prosze mi wyjasnic, jak to sie stalo, ze dotarl pan tutaj tak szybko? -Pracuje w Instytucie Robotyki i w tej okolicy znajduje sie moja posiadlosc. Skuterem przyjechalem w kilka minut. -Sam? -Tak! Towarzyszyl mi tylko jeden robot. Skuter jest dwuosobowy. -I ten robot czeka za drzwiami? -Tak. -Prosze powiedziec jeszcze raz, dlaczego chcial sie pan, ze mna widziec. -Musialem sie upewnic, ze nie podejrzewa pan, iz mialem cos wspolnego z tym robotem. Nigdy nawet o nim nie slyszalem, dopoki wiadomosci nie zrobily z tego sensacji. Czy teraz mozemy porozmawiac? -Tak, ale nie tutaj - odparl stanowczo Baley. - Wyjdzmy stad. Jakie to dziwne - pomyslal - ze wole Zewnetrze od tych czterech scian. W tej dyskretce czul sie bardziej obco niz gdziekolwiek indziej nie tylko dlatego, ze kazdy mogl tu wejsc; koszmarem byla dla Baleya rozmowa, ktora musial tu prowadzic. Ksiazki na temat Aurory nie wspominaly o tym zwyczaju. Widocznie, jak stwierdzil Fastolfe, nie pisano ich dla Ziemian, ale dla Aurorian i turystow z pozostalych czterdziestu dziewieciu swiatow Przestrzeniowcow. W koncu Ziemianie prawie nigdy nie odwiedzali swiatow zaziemskich, a zwlaszcza Aurory. Nie byli tu mile widziani. I dlaczego ksiazkofilmy mialyby tlumaczyc to, o czym wszyscy wiedza? Czy rzeczywiscie trzeba wyjasniac, ze Aurora ma ksztalt kulisty, woda jest mokra, a w dyskretce ludzie moga ze soba rozmawiac? A jednak, czyz nie takie zwyczaje sa przyjete w dyskretkach dla kobiet na Ziemi? Jessie czesto mu opowiadala, o czym tam paplala ze znajomymi. Jesli tak robia kobiety, to czemu nie mezczyzni? Bylo to jednak tylko teoretyczne rozwazanie i w najmniejszym stopniu nie oslabilo niecheci Baleya do takich zmian. -Wyjdzmy stad - powtorzyl. -Ale tam sa panskie roboty - zaprotestowal Gremionis. -Sa. I co z tego? -Chce porozmawiac w cztery oczy, jak mezczyzna z mezczyzna - zajaknal sie Gremionis. -Chcial pan powiedziec jak Przestrzeniowiec z Ziemianinem. -Jesli pan tak uwaza. -Roboty sa mi potrzebne. Uczestnicza w moim sledztwie. -Ale to nie ma nic wspolnego ze sledztwem. Wlasnie to usiluje panu wytlumaczyc. -Sam to ocenie - stwierdzil stanowczo Baley, opuszczajac dyskretke. Gremionis zawahal sie, lecz poszedl za nim. Daneel i Giskard czekali cierpliwie. Baleyowi wydawalo sie, ze na twarzy partnera dostrzega wspolczucie, jednak moze wyobraznia platala mu figle. Przed dyskretka znajdowal sie jeszcze jeden robot - zapewne nalezacy do Gremionisa. Wygladal toporniej niz Giskard i robil wrazenie zaniedbanego. Nie ulegalo watpliwosci, ze Gremionisowi nie powodzilo sie najlepiej. -Ciesze sie, ze nic ci nie jest, partnerze Elijahu - rzekl Daneel w szczegolny sposob, ktory Baley uznal za westchnienie ulgi. -Zupelnie nic. Jednak chcialbym o cos zapytac. Gdybyscie uslyszeli, ze wzywam pomocy, czy weszlibyscie do dyskretki? -Natychmiast, sir - odparl Giskard. -Mimo ze program wam na to nie pozwala? -Koniecznosc obrony czlowieka - w tym wypadku pana - mialaby pierwszenstwo, sir. -Dokladnie tak, partnerze Elijahu. -Milo mi to slyszec. Oto Santirix Gremionis. Panie Gremionis, to Daneel, a to Giskard. Oba roboty powaznie skinely glowami. Gremionis ledwie zerknal na nie i pozdrowil niedbalym gestem. Nie zamierzal przedstawic wlasnego robota. Baley rozejrzal sie wokol. Ukryte za warstwa chmur slonce swiecilo zdecydowanie slabiej, wial silniejszy wiatr i nieco sie ochlodzilo. Nadchodzacy zmierzch zdawal sie nie dzialac na Baleya, zadowolonego, ze opuscil dyskretke. Swiadomosc, ze czuje ulge z powodu przebywania w Zewnetrzu, zdumiewajaco poprawila mu samopoczucie. Wiedzial, ze zawdziecza to niezwyklym okolicznosciom, jednak nie mogl nie poczytac sobie tego za sukces. Juz mial wrocic do przerwanej rozmowy z Gremiortisem, kiedy katem oka zauwazyl jakies poruszenie. Przez trawnik szla kobieta w towarzystwie robota. Widocznie zmierzala do dyskretki. Baley wyciagnal reke, jakby chcial ja zatrzymac, chociaz znajdowala sie jeszcze zbyt daleko, i wymamrotal: -Czy ona nie wie, ze to dyskretka dla mezczyzn? -Co takiego? - zdziwil sie Gremionis. Wywiadowca z rosnacym zdumieniem patrzyl, jak kobieta wchodzi do srodka. Robot zatrzymal sie przed drzwiami. -Nie powinna tego zrobic. -Dlaczego? To komunalny szalet. -Dla mezczyzn. -Dla wszystkich - rzekl Gremionis. Byl calkiem zbity z tropu. -Dowolnej plci? Nie mowi pan powaznie. -Oczywiscie, ze mowie powaznie! Dla wszystkich ludzi. A jak mogloby byc inaczej? Nie rozumiem. Baley sie odwrocil. Zaledwie kilka minut wczesniej uwazal, ze rozmowa w dyskretce to szczyt zlego smaku, jedna z rzeczy ktorych nie nalezy robic. Nawet gdyby sie usilnie staral wymyslic cos jeszcze gorszego, nigdy nie przyszlaby mu do glowy potworna mozliwosc spotkania kobiety w dyskretce. Ziemskie zwyczaje nakazywaly ignorowac obecnosc innych w duzych publicznych dyskretkach, ale Baley byl pewny, ze pojawienie sie kobiety zostaloby natychmiast zauwazone. A co by bylo, gdyby jakas kobieta odwiedzila dyskretke wtedy, kiedy on tam byl? Albo jeszcze gorzej, gdyby on wszedl i zastal w srodku kobiete? Nie umial przewidziec swojej reakcji, poniewaz nigdy nie rozwazal takiej mozliwosci, ale uznal, ze nie moglby tego zniesc. A ksiazkofilmy o tym tez nie wspominaly. Jak wiec mial wyjasnic tajemnice smierci Jandera, skoro na kazdym kroku potykal sie o swoja niewiedze? Jeszcze przed chwila triumfowal z powodu drobnego zwyciestwa nad koszmarami Zewnetrza, a teraz stwierdzil, ze w sprawach Aurory jest po prostu ignorantem. Baley byl bliski rozpaczy. -Czy zle sie pan czuje, sir? Moze potrzebuje pan pomocy? - zainteresowal sie Giskard. -Nie, nie - mruknal Baley. - Nic mi nie jest. Jednak chodzmy stad. Stoimy na drodze ludziom, ktorzy chcieliby wejsc d0 srodka. Szybko ruszyl w strone poduszkowca, znajdujacego sie na parkingu za zwirowa alejka. Stal tam takze maly dwukolowy pojazd z dwoma siedzeniami, umieszczonymi jedno za drugim - pewnoscia byl to skuter Gremionisa. Baley uswiadomil sobie nagle, iz moze mocniej odczuwac przygnebienie i zniechecenie, poniewaz jest glodny. Juz dawno minela pora obiadowa, a on jeszcze nie jadl. Zwrocil sie wiec do Gremionisa: -Porozmawiajmy, ale jesli mozna, zrobmy to przy lunchu. -Gdzie zamierza pan pojsc? -Nie wiem. A gdzie sie jada w instytucie? -Nie we wspolnej jadalni - odparl Gremionis. - Nie mozemy tam rozmawiac. -Czy jest inna mozliwosc? -Chodzmy do mojej posiadlosci - odrzekl natychmiast Gremionis. - To nie jest palac taki jak te tutaj. Ja nie zaliczam sie do elity. Mam jednak kilka sprawnych robotow i mozemy zjesc porzadny posilek. Powiem panu cos. Wsiade na skuter z Brundijem - no wie pan, to moj robot - a wy pojedziecie za mna. To tylko troche ponad kilometr stad i za dwie, trzy minuty bedziemy na miejscu. Oddalil sie nerwowym truchcikiem. Spogladajac za nim Baley pomyslal, ze Gremionisa otacza aura nieporadnej mlodosci. Oczywiscie, trudno bylo ocenic, ile ma lat; po Przestrzeniowcach nie widac tego i Gremionis rownie dobrze mogl byc po piecdziesiatce. Jednak zachowywal sie jak mlodzik, Ziemianin powiedzialby, ze jak nastolatek. Baley nie umialby okreslic, dlaczego odniosl takie wrazenie. -Znasz Gremionisa, Daneelu? -Nigdy przedtem go nie widzialem, partnerze Elijahu. -A ty, Giskardzie? -Spotkalem go raz, sir, ale tylko przelotnie. -Czy wiesz cos o nim? -Nic, czego nie byloby widac, sir. -Znasz jego wiek? Osobowosc? -Nie, sir. -Gotowi? - zawolal Gremionis, przekrzykujac glosny warkot skutera. Pojazd ten mial kola, oczywiste wiec bylo, ze nie oderwie sie od ziemi. Brundij zajal miejsce z tylu. Giskard, Daneel i Baley szybko wsiedli do poduszkowca. Gremionis zatoczyl szeroki luk. Wlosy mu sie rozwialy i nagle Baley wyobrazil sobie, jak wiatr smaga jadacego otwartym pojazdem, na przyklad takim skuterem. Dziekowal losowi, ze znajduje sie w szczelnie zamknietym poduszkowcu, ktory uznal za znacznie bardziej cywilizowany srodek lokomocji. Przestrzeniowiec dal znak, zeby jechali za nim. Ruszyli. Silnik poduszkowca pracowal na niskim biegu, a mimo to z trudem utrzymywali bezpieczna odleglosc. -Niepokoi mnie jedna rzecz - rzekl w zadumie Baley. -Co takiego, partnerze Elijahu? - zapytal Daneel. -Vasilia pogardliwie mowila o Gremionisie, nazywajac go fryzjerem. Najwidoczniej zajmuje sie wlosami, strojami i innymi rzeczami sluzacymi czlowiekowi dla ozdoby. A zatem jak to mozliwe, ze ma posiadlosc na terenie Instytutu Robotyki? 12. ZNOW GREMIONIS Baley znalazl sie w czwartym z kolei domu, jaki odwiedzil od czasu przybycia na Aurore poltora dnia wczesniej.Posiadlosc Gremionisa byla mniejsza i skromniejsza od tamtych, mimo iz Baley dostrzegl slady niedawnego remontu. Wszedlszy do srodka, Giskard i Daneel natychmiast zajeli miejsca w dwoch wolnych wnekach, odwroceni twarzami do pokoju. Robot Gremionisa, Brundij, wszedl do trzeciej niszy. Zrobily to bez cienia wahania, nie probujac zajac tej samej niszy. Baley uznal, ze musialy porozumiewac sie ze soba w sposob nieuchwytny ludzkim zmyslom. Bedzie musial wypytac o to Daneela. Zauwazyl, ze Gremionis rowniez obserwuje wneki. Przez moment w zamysleniu gladzil wskazujacym palcem wasik. Pozniej stwierdzil z wahaniem: -Panski robot, ten podobny do czlowieka, wydaje sie nie na swoim miejscu w tej niszy. To Daneel Olivaw, prawda? Robot doktora Fastolfe'a? -Tak - odparl Baley. - On takze zostal przedstawiony w tym filmie na moj temat. -Tak, pamietam. Baley zauwazyl, ze Gremionis - podobnie jak Vasilia, a nawet Gladia i Fastolfe - trzymal sie od niego z daleka. Wygladalo to tak, jakby Baleya otaczalo jakies niewidoczne pole, ktore nie pozwalalo Przestrzeniowcom podejsc zbyt blisko. Czy bylo to dzialanie swiadome, czy tez odruchowe. Ciekawe, co robili z krzeslami, na ktorych siedzial, talerzami z ktorych jadl, i recznikami, ktorych uzywal? Czy wystarczalo zwykle mycie i pranie? Czy tez byly poddawane specjalnej sterylizacji? A moze niszczyli wszystkie te przedmioty i zastepowali nowymi? Czy w posiadlosciach przeprowadza dezynfekcje, kiedy Baley opusci planete? A moze robia to co noc? Co z szaletem, z ktorego skorzystal? Zburza go i postawia nowy? A kobieta, ktora nieswiadomie weszla tam po nim? Moze wlasnie ona miala przeprowadzic dezynfekcje? Stwierdzil, ze zaczyna glupiec. W kosmos z tym! To sprawa Aurorian i nie bedzie zaprzatac sobie tym glowy. Jehoshaphat! Ma swoje problemy, a do nich nalezy takze Gremionis - i zajmie sie nim po lunchu. Dosc skromny, glownie wegetarianski posilek sprawil Baleyowi drobny klopot. Kazde danie mialo dla niego zdecydowanie zbyt wyrazisty smak. Jadl niechetnie, lecz staral sie tego nie okazywac. Po pewnym czasie poczul jednak, ze zaczyna sie do tego przyzwyczajac, a nawet ze smutkiem sobie uswiadomil, ze jesli przez dluzszy czas pozostanie na takiej diecie, to po powrocie na Ziemie bedzie wybrzydzal na mdle i bez smaku posilki. Nawet odglos gryzienia, z poczatku krepujacy, powoli zaczal go ekscytowac, poniewaz byl widomym dowodem na to, ze naprawde je. Podczas posilkow na Ziemi panowala glucha cisza. Zaczal jesc powoli, smakujac kazdy kes. Moze kiedy Ziemianie zaludnia inne swiaty, takie potrawy stana sie oznaka nowych czasow, szczegolnie jesli nie bedzie robotow przygotowujacych je i podajacych do stolu. Nagle pomyslal z niepokojem, ze nie kiedy, ale jesli Ziemianie kiedykolwiek osiada na innych planetach - a to zalezalo wylacznie od niego, wywiadowcy Elijaha Baleya. Poczul brzemie odpowiedzialnosci. Skonczyli posilek. Para robotow przyniosla ogrzane, wilgotne serwetki do umycia rak. Nie byly to jednak zwyczajne serwetki, bo gdy Baley polozyl swoja na talerzu, lekko drgnela, po czym stala sie cienka i przezroczysta jak pajeczyna. Nagle uniosla sie w powietrze i zostala wessana w otwor w suficie. Baley odprowadzil ja spojrzeniem. -To ostatni krzyk mody - powiedzial Gremionis. - Wygodne, jak pan widzi, ale jeszcze nie wiem, czy to polubie. Niektorzy mowia, ze po jakims czasie zatyka otwor wentylacyjny, a inni martwia sie o skazenie powietrza i twierdza, ze to na pewno osiada w plucach. Producent utrzymuje, ze nie, ale... Nagle Baley uswiadomil sobie, ze w trakcie posilku nie powiedzial ani slowa i - nie liczac wczesniej rzuconej, luznej uwagi na temat Daneela - obaj zachowywali milczenie, od kiedy zasiedli do stolu. Nie ma wiec sensu gawedzic teraz o serwetkach. -Czy pan jest fryzjerem, panie Gremionis? - zapytal szorstko. Gospodarz poczerwienial; jego jasna skora zarumienila sie az po linie wlosow nad czolem. -Kto to panu powiedzial? - wykrztusil z trudem. -Prosze wybaczyc, jezeli niezbyt uprzejmie okreslilem panska profesje. Na Ziemi to powszechnie uzywane pojecie, wcale nie obrazliwe. -Jestem projektantem fryzur i odziezy - oswiadczyl Gremionis. - To uznana galaz sztuki. Wlasciwie jestem artysta w dziedzinie wygladu. Znow dotknal palcem wasow. -Zauwazylem panskie wasy - rzekl powoli Baley. - Czy ich noszenie jest popularne na Aurorze? -Nie, nie jest. Mam nadzieje, ze bedzie. Wezmy panska, meska twarz... Czesto wyglad mozna wzmocnic i poprawic przez wlasciwe zaprojektowanie brody i wasow. Wszystko mozna projektowac - na tym polega moj zawod. Oczywiscie, mozna posunac sie za daleko. Na planecie Pallas brody i wasy sa bardzo popularne, ale niestety powszechna praktyka jest farbowanie ich na rozmaite kolory. Kazdy wlos jest osobno barwiony, co daje dziwaczna mieszanine. Kolory z czasem sie zmieniaja, jednak i tak to jest lepsze niz calkowity brak zarostu. Nie ma niczego mniej atrakcyjnego od pustyni na twarzy. To moj wlasny aforyzm. Uzywam go podczas rozmow z potencjalnymi klientami i jest bardzo skuteczny. Kobiety moga obyc sie bez wlosow na twarzy, Poniewaz nadrabiaja ten brak makijazem. Na planecie Smitheus... Cichy glos, szczery usmiech i sposob, w jaki szeroko otwieral oczy, ani na chwile nie odrywajac ich od twarzy Baleya, mialy w sobie cos hipnotycznego. Ziemianin z trudem sie wyzwolil spod ich wplywu. -Czy pan jest robotykiem, panie Gremionis? Gospodarz byl zdumiony i lekko zmieszany tym, ze mu w pol slowa. -Robotykiem? -Tak, robotykiem. -Nie, nie jestem. Uzywam robotow jak kazdy, ale nie wiem co maja w srodku. I malo mnie to obchodzi. -Jednak mieszka pan na terenie Instytutu Robotyki. Jak to mozliwe? -A dlaczego nie moglbym tu mieszkac? Glos Gremionisa stal sie wyraznie wrogi. -Jezeli nie jest pan robotykiem... Gremionis skrzywil sie. -Co za glupota! Instytut, kiedy zaprojektowano go kilka lat temu, mial byc samowystarczalna jednostka terytorialna. Mamy warsztaty naprawcze pojazdow mechanicznych, serwis robotow osobistych, wlasnych lekarzy i konstruktorow. Nasz personel mieszka tutaj i skoro maja zapotrzebowanie na projektanta, Santirix Gremionis jest do uslug, wiec ja tez tu mieszkam. Czy moj zawod na to nie pozwala? -Tego nie powiedzialem. Gremionis odwrocil sie ze zloscia, nie ulagodzony tym skwapliwym zaprzeczeniem. Nacisnal guzik i przestudiowawszy wielobarwny prostokat, zrobil cos, co bardzo przypominalo bebnienie palcami. Z sufitu opadla jakas kula i zawisla w powietrzu, moze metr nad ich glowami. Otwarla sie, jak obrana pomarancza, rozpoczynajac kolorowy pokaz z towarzyszeniem cichych dzwiekow. Obraz z glosem polaczono tak zrecznie, ze Baley ze zdumieniem odkryl, iz po krotkiej chwili z trudem odroznia je od siebie. Okna zmatowialy i segmenty staly sie jasniejsze. -Zbyt jasno? - spytal Gremionis. -Nie - odparl Baley po krotkim wahaniu. -To ma byc tlo; wie pan, wybralem spokojna kombinacje, ktora ulatwi nam cywilizowana rozmowe. Czy mozemy wiec przejsc do rzeczy? -Bardzo prosze. -Czy oskarza mnie pan o to, ze mialem cos wspolnego z unieruchomieniem robota Jandera? -Badalem okolicznosci, w jakich zakonczyl on zycie. -Ale wspomnial pan o mnie w zwiazku z tym wypadkiem, zaledwie przed chwila pytal, czy jestem robotykiem. Domylam sie, co panu chodzi po glowie. Chce pan, abym przyznal, ze wiem cos o robotyce, zeby oskarzyc mnie o skasowanie robota. -Mogl pan powiedziec "zabicie". -Zabicie? Nie mozna zabic robota. W kazdym razie nie skasowalem go, ani nie zabilem, czy jak tam chce pan nazwac, powiedzialem juz, nie jestem robotykiem. Nie mam pojecia o robotyce. Skad to przyszlo panu do glowy... -Musze zbadac wszystkie powiazania, panie Gremionis. Jander nalezal do Gladii, kobiety z Solarii, a pan sie z nia przyjazni. Oto powiazanie. -Wiele osob moze sie z nia przyjaznic. -Czy zamierza pan twierdzic, ze podczas zadnej z wizyt w posiadlosci Gladii nie widzial pan Jandera? -Nie! Ani razu! -I nie wiedzial pan, ze miala humanoidalnego robota? -Nie! -Nigdy o nim nie wspominala? -Miala roboty wszedzie. Same zwyczajne roboty. Nic nie mowila, ze ma jakiegos innego. Baley wzruszyl ramionami. -Bardzo dobrze. Nie mam powodu - na razie - podejrzewac, ze to nie jest prawda. -Zatem niech pan powie o tym Gladii. Dlatego chcialem sie z panem zobaczyc. Aby prosic o to. Nalegac. -Czy Gladia moze myslec inaczej? -Oczywiscie. Zatrul pan jej umysl. Przesluchiwal ja pan na moj temat, a ona zalozyla... zwatpila... Chodzi o to, ze rozmawiala ze mna dzis rano i pytala, czy mialem z tym cos wspolnego. Mowilem o tym. -A pan zaprzeczyl? -Oczywiscie, ze zaprzeczylem, i to kategorycznie, poniewaz istotnie nie mialem z tym nic wspolnego. Jednak moje slowa nie sa przekonujace. Chce, zeby pan jej to powiedzial. Chce, zeby oznajmil jej pan, ze panskim zdaniem nie mialem nic wspolnego z ta cala sprawa. Przeciez nie moze pan bez zadnych dowodow niszczyc mojej reputacji. Zloze na pana skarge. -Do kogo? -Do Komitetu Obrony Osobistej. Do Legislatury. Dyrektor tego instytutu jest bliskim przyjacielem samego przewodniczacego i juz poslalem mu raport w tej sprawie. Rozumie pan, ja nie czekam. Dzialam. Gremionis potrzasnal glowa, co mialo wyrazac zdecydowanie, ale lagodne rysy jego twarzy sprawily, ze nie wypadlo to zbyt przekonujaco. -Sluchaj pan - ciagnal dalej. - Nie jestesmy na Ziemi. Tutaj chroni sie obywateli. Panska planeta z jej przeludnieniem zmusza ludzi do mieszkania w licznych ulach i mrowiskach. Obijacie sie o siebie, dusicie wzajemnie - i nikt sie tym nie przejmuje Jedno zycie czy milion istnien - to nie ma znaczenia. Baley, starajac sie, by jego glos nie zdradzal pogardy, rzekl: -Widze, ze czytuje pan powiesci historyczne. -Oczywiscie, a one dokladnie to opisuja. Nie mozna umiescic miliardow ludzi na jednej planecie i uniknac czegos takiego. Na Aurorze zycie kazdego obywatela jest cenione. Jestesmy bronieni fizycznie przez nasze roboty, tak ze nigdy nie mielismy tu napadow, nie mowiac juz o morderstwie. -Oprocz sprawy Jandera. -To nie jest morderstwo; to byl tylko robot. A przed wszelkimi innymi przestepstwami, bardziej wyrafinowanymi niz napad, broni nas Legislatura. Komitet Obrony Osobistej niechetnie - bardzo niechetnie - patrzy na wszelkie dzialania podwazajace reputacje lub spoleczna pozycje obywatela. Nawet Aurorianin, postepujacy w taki sposob jak pan, mialby powazne klopoty. Co do Ziemianina... -Prowadze sledztwo zlecone, jak sadze, przez Legislature. Nie podejrzewam, aby doktor Fastolfe sprowadzil mnie tu bez jej zezwolenia. -Mozliwe, ale to nie upowaznia pana do przekraczania pewnych granic. -A zatem chce pan z tym pojsc do Legislatury? -Pragne sklonic dyrektora instytutu... -Przy okazji, jak on sie nazywa? -Kelden Amadiro. Zamierzam prosic go, zeby wystapil do Legislatury - a on jest jej czlonkiem, wie pan?, a takze jednym z przywodcow partii globalistow. Zatem bedzie chyba lepiej, jesli wyjasni pan Gladii, ze nie mam nic wspolnego ze sprawa tego robota. -Chcialbym, panie Gremionis, poniewaz podejrzewam, ze istotnie jest pan niewinny, jak jednak moge zmienic przeczucia w pewnosc? No, chyba ze pozwoli pan, ze zadam mu kilka pytan. Gremionis wyciagnal sie w fotelu i splotl dlonie na karku - silnie staral sie sprawiac wrazenie spokojnego. -Zgoda. Nie mam nic do ukrycia. A kiedy pan skonczy, polaczy sie z Gladia przekaznikiem trojwizyjnym, ktory stoi za panem, i powie swoj kawalek albo bedzie mial wieksze klopoty, niz to sobie wyobraza. -Rozumiem. Jednak najpierw... Od jak dawna zna pan doktor Vasilie Fastolfe, panie Gremionis? Albo doktor Vasilie Aliene, jesli zna ja pan pod tym nazwiskiem? Gremionis zamilkl, a potem powiedzial zdradzajac zaniepokojenie: -Dlaczego pan pyta? Co to ma z tym wspolnego? Baley westchnal, a jego ponura twarz sposepniala jeszcze bardziej. -Przypominam panu, panie Gremionis, ze nie ma pan nic do ukrycia i chce przekonac mnie o swojej niewinnosci, zebym ja mogl to wyjasnic Gladii. Po prostu prosze mi powiedziec, jak dlugo pan zna Vasilie. A jezeli pan jej nie zna, wystarczy zaprzeczyc. Jednak zanim pan to zrobi, lepiej wyjasnie, iz doktor Vasilia oswiadczyla, ze znacie sie dobrze - a przynajmniej dostatecznie dobrze, by skladal jej pan propozycje. Gremionis oklapl. -Nie wiem, dlaczego ludzie musza robic z tego wielka sensacje - powiedzial drzacym glosem. - Taka propozycja jest calkiem naturalna w towarzyskich kontaktach i nikogo nie powinna obchodzic. Oczywiscie, robi pan wokol tego wiele halasu, poniewaz jest Ziemianinem. -Rozumiem, ze nie przyjela tej propozycji. Gremionis opuscil rece i zacisnal piesci. -Przyjecie czy odrzucenie zalezy wylacznie od niej. Byli tacy, ktorzy mnie skladali propozycje, a ja ich nie przyjalem. To nic takiego. -No dobrze. Jak dlugo ja pan zna? -Od jakiegos czasu. Prawie pietnascie lat. -Czy widywal ja pan, kiedy mieszkala z doktorem Fastolfem? -Wtedy bylem jeszcze chlopcem - rzekl, oblewajac sie rumiencem. -Jak ja pan poznal? -Kiedy skonczylem kurs dla projektantow, wezwano mnie, zebym opracowal dla niej kolekcje ubran. Vasilia byla zadowolona i od tej pory korzystala wylacznie z moich uslug. -A zatem dzieki jej rekomendacji otrzymal pan obecne stanowisko - mozna by rzec - oficjalnego artysty pracownikow Instytutu Robotyki? -Docenila moje kwalifikacje. Bralem udzial w konkursie razem z innymi i wygralem go dzieki moim umiejetnosciom. -Jednak Vasilia zarekomendowala pana? -Tak - warknal gniewnie Gremionis. -I uznal pan, ze powinien sie za to odwdzieczyc, skladajac jej propozycje. Gremionis skrzywil sie i przesunal jezykiem po wargach, jakby czul jakis nieprzyjemny smak. -To... to obrzydliwe! Moze Ziemianin myslalby w ten sposob. Zlozylem jej propozycje tylko dlatego, ze mialem na to ochote. -Poniewaz ona jest atrakcyjna i ma mila osobowosc? Gremionis zawahal sie. -No, nie powiedzialbym, ze ma mila osobowosc - rzekl ostroznie. - Jednak na pewno jest atrakcyjna. -Powiedziano mi, ze sklada pan propozycje wszystkim - bez wyjatku. -To klamstwo. -Co jest klamstwem? To, ze sklada pan wszystkim propozycje, czy ze tak mi powiedziano? -Ze proponuje wszystkim. Kto tak powiedzial? -Nie wiem, czy odpowiedz na to pytanie mialaby jakikolwiek sens. Czy chcialby pan, zebym cytowal go jako wiarygodne zrodlo informacji? Rozmawialby pan ze mna wiedzac, ze to zrobie? -No, ktokolwiek to powiedzial, jest klamca. -Moze po prostu przesadzil. Czy skladal pan komus propozycje, zanim zainteresowal sie doktor Vasilia? Gremionis umknal spojrzeniem. -Raz czy dwa. Nigdy powaznie. -Jednak doktor Vasilia to powazna sprawa? -No... -O ile wiem, oswiadczal sie pan jej wielokrotnie, wbrew tutejszym zwyczajom. -Och, te nasze zwyczaje...! - zaczal zirytowany Gremionis, lecz zaraz zacisnal usta i zmarszczyl brwi. - Panie Baley, czy moge liczyc na dyskrecje? -Tak. Zadajac te wszystkie pytania chce sie upewnic, ze nie mial pan nic wspolnego ze smiercia Jandera. Kiedy przekonam sie o tym, z pewnoscia zatrzymam dla siebie uzyskane od pana informacje. -No dobrze. To nic takiego - rozumie pan, nic, czego musialbym sie wstydzic. Po prostu cechuje mnie silnie rozwiniete poczucie prywatnosci i chyba mam do tego prawo, no nie? -Z pewnoscia - uspokoil go Baley. -Widzi pan, uwazam, iz towarzyski seks jest najlepszy, jesli miedzy partnerami istnieje glebokie uczucie. -Sadze, ze ma pan racje. -I wtedy nie ma potrzeby szukac innych partnerow, nie uwaza pan? -To brzmi rozsadnie. -Zawsze marzylem o znalezieniu idealnej partnerki, zeby nie szukac zadnej innej. Nazywaja to monogamia. Na Aurorze nie istnieje, ale znaja ja na kilku innych swiatach - na przyklad na Ziemi, prawda, panie Baley? -Teoretycznie, panie Gremionisie. -Wlasnie tego pragne. Szukalem od lat. Czasem, kiedy eksperymentowalem z seksem, czulem, ze czegos w tym brak. Potem spotkalem doktor Vasilie i ona powiedziala mi... no coz, ludzie zwierzaja sie swoim osobistym projektantom, poniewaz to bardzo osobiste kontakty... i to, co powiem naprawde jest poufne... -Prosze mowic. Gremionis oblizal nerwowo wargi. -Jezeli to, co teraz powiem, zostanie publicznie ujawnione, bede skonczony. Ona postara sie, zebym nie dostal innego zajecia. Czy jest pan pewien, ze to ma cos wspolnego ze sprawa? -Z calym przekonaniem zapewniam pana, ze to moze byc niezwykle istotne. -No coz... - Gremionis nie wygladal na calkowicie przekonanego. - Chodzi o to, ze z tego, co uslyszalem od doktor Vasilii, z roznych jej uwag wnioskuje, ze ona - tu sciszyl glos do szeptu - jest dziewica. -Rozumiem - powiedzial spokojnie Baley, przypominajac sobie, z jakim przekonaniem twierdzila, ze odrzucenie przez ojca skomplikowalo jej zycie, i lepiej pojmujac nienawisc, ktora do niego czula. -To mnie ekscytowalo. Zdawalo mi sie, ze moge ja miec wylacznie dla siebie i byc jedynym, jakiego kiedykolwiek bedzie miala. Nie moge wytlumaczyc, jak wiele to dla mnie znaczylo. Sprawialo, ze wydawala mi sie cudownie piekna i tak bardzo jej pragnalem. -Dlatego sie pan jej oswiadczal? -Tak. -Wielokrotnie. Nie zniechecaly pana odmowy? -Tylko potegowaly jej dziewiczosc, jesli mozna tak rzec i bardziej mnie podniecaly. To bylo ekscytujace, poniewaz nie przychodzilo latwo. Nie potrafie tego wyjasnic i nie oczekuje, ze pan to zrozumie. -Prawde mowiac, panie Gremionisie, rozumiem doskonale Jednak w koncu przestal pan skladac te propozycje doktor Vasilii? -Hmm, tak. -I zaczal oswiadczac sie Gladii? -No, tak. -Wielokrotnie? -No, tak. -Dlaczego? Skad ta zmiana? -Doktor Vasilia w koncu dala mi wyraznie do zrozumienia, ze nie mam u niej szans, a potem pojawila sie Gladia i wygladala tak jak doktor Vasilia i... i... to bylo to. -Ale Gladia nie jest dziewica - rzekl Baley. - Byla zamezna na Solarii i powiedziano mi, ze dosc smialo poczynala sobie na Aurorze. -Wiem o tym, ale... ale przestala. Widzi pan, ona jest rodowita Solarianka, nie Aurorianka, wiec nie rozumiala naszych obyczajow. Jednak przestala, poniewaz nie lubila tego, co nazywa "swoboda seksualna". -Powiedziala to panu? -Tak. Na Solarii panuje monogamia. Nie byla szczesliwa w malzenstwie, ale uznawala tamtejsze zwyczaje, wiec nie znalazla satysfakcji w naszym podejsciu do seksu - monogamia zas jest tym, czego i ja pragne. Rozumie pan? -Rozumiem. Jak poznaliscie sie z Gladia? -Po prostu spotkalem ja. Pokazali ja w trojwizji, kiedy przyleciala na Aurore jako romantyczna uciekinierka z Solarii. I brala udzial w tym programie... -Tak, tak, ale bylo cos jeszcze, prawda? -Nie wiem, o co panu chodzi. -Niech zgadne. Czy doktor Vasilia nie oznajmila, ze odrzuca pana na zawsze - i nie zasugerowala przy tym jakiegos rozwiazania? W naglym przyplywie wscieklosci Gremionis wrzasnal: -Doktor Vasilia powiedziala panu o tym!? -Nie tak dokladnie, lecz mimo to sadze, ze wiem, co zaszlo. Czy nie powiedziala, ze dobrze byloby, gdyby poznal pan mloda dame z Solarii, bedaca podopieczna lub protegowana doktora Fastolfe'a, ktory - jak panu wiadomo - jest ojcem doktor Vasilii? Czy doktor Vasilia nie oznajmila, iz ludzie uwazaja te mloda dame, Gladie, za podobna do niej, ale mlodsza i o milszej osobowosci? Krotko mowiac, czy doktor Vasilia nie zachecala, zeby przeniosl pan swoje uczucia na Gladie? Gremionis wyraznie dygotal, unikajac wzroku Baleya, ktory po raz pierwszy widzial w oczach Przestrzeniowca lek - a moze podziw? -No co? - zapytal wywiadowca. - Mam racje czy nie? A Gremionis odpowiedzial, z trudem wydobywajac z siebie glos: -A wiec w tym programie wcale nie przesadzili. Czy pan czyta w myslach? -Ja tylko zadaje pytania - odrzekl spokojnie Baley. - Nie odpowiedzial mi pan. Mam racje czy nie? -To nie bylo dokladnie tak. Niezupelnie. Ona nic nie mowila o Gladii, ale... - Przygryzl dolna warge, a potem powiedzial: - No coz, wlasciwie rezultat byl taki sam. -I nie byl pan rozczarowany? Gladia okazala sie podobna do doktor Vasilii? -Pod pewnymi wzgledami, tak - Gremionis rozchmurzyl sie troche. - Jednak nie calkiem. Gdyby postawic je obok siebie, roznica bylaby wyraznie widoczna. Gladia ma znacznie wiecej delikatnosci i wdzieku. Wieksze poczucie... poczucie humoru. -Czy od czasu poznania Gladii zlozyl pan propozycje Vasilii? -Oszalal pan? Jasne, ze nie. -Jednak skladal je pan Gladii? -Tak. -A ona je odrzucala? -Hmm, tak, ale musi pan zrozumiec, ze chciala miec pewnosc, tak samo jak ja, gdybym byl na jej miejscu. Prosze sobie wyobrazic, jaki popelnilbym blad, gdybym sklonil doktor Vasilie do przyjecia mojej propozycji. Gladia chce uniknac takiej pomylki i nie winie jej o to. -Jednak pan nie uwaza, iz popelnilaby ja przyjmujac pana, wiec ponawia pan propozycje - znowu i znowu. Gremionis przez moment spogladal na Baleya nieobecnym spojrzeniem, a potem lekko zadrzal. Wysunal dolna warge, jak zbuntowane dziecko. -Mowi to pan w tak obrazliwy sposob... -Przepraszam. Nie mialem takiego zamiaru. Prosze odpowiedziec na pytanie. -No coz, ma pan racje. -Ile razy oswiadczal sie pan? -Nie liczylem. Cztery razy. Nie, piec. Moze wiecej. -A ona zawsze odrzucala oswiadczyny? -Tak. Inaczej nie ponawialbym ich, prawda? -Czy robila to ze zloscia? -Och, nie. To nie Gladia. Raczej bardzo uprzejmie. -Czy probowal pan z kims innym? -Co takiego?! -No coz, Gladia odrzucila pana. Naturalna reakcja byloby zlozenie propozycji innej kobiecie. Dlaczego nie? Skoro Gladia pana nie przyjela... -Nie. Nie chce nikogo innego. -A jak pan mysli, dlaczego? -Skad moge wiedziec, dlaczego? - wybuchnal Gremionis. - Pragne Gladii. To... to rodzaj opetania, tyle ze najcudowniejsza jego odmiana. Nie oczekuje, ze pan mnie zrozumie. -A czy probowal pan wyjasnic to Gladii? Moze ona by zrozumiala. -Nigdy. Wyrzadzilbym jej przykrosc. Wprawilbym w zaklopotanie. Nie mowi sie o takich sprawach. Powinienem pojsc do mentologa. -Poszedl pan? -Nie? -Dlaczego? Gremionis zmarszczyl brwi. -Umiesz zadawac najbardziej drazliwe pytania, Ziemianinie. -Pewnie wlasnie dlatego, ze jestem Ziemianinem. Nie umiem inaczej. Jednak prowadze dochodzenie i musze wiedziec takie rzeczy. Dlaczego nie poszedl pan do mentologa? Nieoczekiwanie Gremionis sie rozesmial. -Juz mowilem. Lekarstwo byloby gorsze od choroby. Wolalem byc odrzucany przez Gladie, niz akceptowany przez kogos innego. Prosze sobie wyobrazic, ze ktos stukniety zdecydowanie chce pozostac stukniety. Kazdy mentolog natychmiast skierowalby mnie na gruntowne leczenie. Baley pomyslal chwile, po czym spytal: -A nie wie pan, czy doktor Vasilia ma jakies pojecie o mentologii? -Ona jest robotykiem. Mowia, ze to zblizone zawody. Jesli wiesz, jak dziala robot, masz tez pojecie o tym, jak pracuje ludzki umysl. A przynajmniej tak twierdza. -Czy pomyslal pan, ze Vasilia wie o tym dziwnym uczuciu, jakim darzy pan Gladie? Gremionis zesztywnial. -Nigdy jej nie mowilem. -Czy nie jest mozliwe, ze rozumie panskie uczucia bez pytania? Czy ona wie, ze wielokrotnie skladal pan propozycje Gladii? -No coz... Czasem pytala, co u mnie nowego. Wie pan, jak to miedzy starymi znajomymi. Opowiadalem jej to i owo. Bez intymnych wyznan. -I jest pan pewny, ze nigdy jej sie nie zwierzal? Na pewno zachecala pana do dalszych zalotow. -Chwileczke... teraz, kiedy o tym mowimy, widze wszystko w innym swietle. Nie mam pojecia, jak zdolal pan poukladac mi to w glowie. To chyba te panskie pytania, jednak teraz wydaje mi sie, ze ona nieustannie zachecala mnie do przyjazni z Gladia. Popierala ja. - Wygladal na zaniepokojonego. - Nigdy nie przyszlo mi to do glowy. Nie myslalem o tym w ten sposob. -Dlaczego uwaza pan, ze Vasilia zachecala pana do ponawiania propozycji skladanych Gladii? Gremionis zalosnie poruszyl wasem i zaczal go podkrecac. -Zapewne mozna uznac, ze starala sie mnie pozbyc. Chciala miec pewnosc, ze nie bede jej niepokoil. - Zasmial sie krotko. - To niezbyt dla mnie pochlebne, prawda? -Czy przestaliscie sie przyjaznic? -Wcale nie. Doktor Vasilia byla chyba jeszcze serdeczniejsza niz kiedykolwiek. -Czy probowala panu radzic, jak postepowac z Gladia? Na przyklad, zeby bardziej zainteresowal sie pan jej praca. -Wcale nie musiala. Zajecie Gladii i moje sa bardzo podobne do siebie. Ja pracuje z ludzmi, a ona z robotami, ale oboje jestesmy artystami - projektantami... To zbliza, wie pan. Nawet pomagamy sobie czasem. Kiedy nie oswiadczam sie i nie dostaje kosza, jestesmy dobrymi przyjaciolmi. To i tak duzo, jesli sie nad tym zastanowic. -Czy doktor Vasilia sugerowala, zeby bardziej zainteresowal sie pan praca doktora Fastolfe'a? -Dlaczego mialaby to sugerowac? Nie mam pojecia o jego pracy. -Ale Gladia mogla interesowac sie praca swojego dobroczyncy i to bardziej zblizyloby was do siebie. Gremionis zmruzyl oczy. Zerwal sie z fotela niczym wystrzelony z katapulty, przeszedl na drugi koniec pokoju, wrocil, stanal przed Baleyem i rzekl: -Sluchaj pan! Moze nie jestem najbystrzejszy na tej planecie moze nawet nie drugi w kolejnosci, ale nie pozwole sie traktowac jak kompletnego idiote. Widze, do czego pan zmierza. -Tak? -Wszystkie te pytania maja na celu zmuszenie mnie do wyznania, iz doktor Vasilia doprowadzila do tego, ze zakochalem sie... Chcialem powiedziec... - zajaknal sie ze zdziwienia. - Jestem zakochany jak w historycznych powiesciach. Przez chwile myslal o tym ze zdumieniem w oczach. Potem znow ogarnal go gniew. -Racja! Ze za jej przyczyna zakochalem sie, dzieki czemu moglem szpiegowac doktora Fastolfe'a i dowiedziec sie, jak unieruchomic tego robota, Jandera. -A pan tak nie uwaza? -Nie! - wrzasnal Gremionis. - Nic nie wiem o robotyce. Nic. Obojetnie jak dokladnie wyjasniano by mi te zagadnienia, niczego nie zrozumialbym. I sadze, ze Gladia rowniez. Ponadto, nigdy nie rozmawialem z nikim o robotyce. Nigdy - ani z doktor Fastolfe, ani z nikim innym - nic nie mowilem o robotyce. Nikt nigdy nie proponowal mi czegos takiego. Doktor Vasilia nigdy nie sugerowala mi tego. Panska zwariowana teoria nie ma sensu. To na nic. Niech pan o niej zapomni. Ponownie usiadl, zdecydowanym ruchem zalozyl rece na piersi i mocno zacisnal usta w waska linie, jezac wasiki. Baley spojrzal na dziwna pomarancze, ktora nadal poruszala sie po luku, wydajac cichy, przyjemny pomruk i nieznacznie zmieniajac barwe. Jezeli wybuch Gremionisa pokrzyzowal mu szyki, to wywiadowca nie dal tego po sobie poznac. -Rozumiem - powiedzial - lecz mimo to pozostaje faktem, ze czesto widywal pan Gladie, czyz nie? Panskie wielokrotne oswiadczyny nie urazily jej, a jej ustawiczne odmowy nie obrazily pana? Gremionis wzruszyl ramionami. -Zawsze bylem uprzejmy. Ona odmawiala mi grzecznie. Dlaczego mielibysmy sie obrazac? -A jak spedzaliscie razem czas? Wykluczam, oczywiscie, seks, pan nie rozmawia o robotyce. Coz wiec robiliscie? -Czy na tym koncza sie mozliwosci? Na seksie i robotyce? Bardzo wiele robilismy razem. Na przyklad rozmawialismy. Ona jest bardzo ciekawa Aurory i calymi godzinami opisywalem jej planete. Wie pan, Gladia niewiele widziala. Czesto opowiadala mi o Solarii - jaka piekielna dziura jest ta planeta. Wolalbym juz mieszkac na Ziemi - bez urazy, prosze. I ten jej zmarly maz. Co za okropny facet. Gladia miala ciezkie zycie, biedactwo. Chodzimy na koncerty, kilka razy zabralem ja do Instytutu Sztuk Pieknych, pracujemy razem. Mowilem juz. Wspolnie omawiamy moje albo jej projekty. Aby byc absolutnie szczerym, powiem, ze nie uwazam pracy nad robotami za bardzo interesujaca, ale wiadomo, kazdy ma swoje kaprysy. Jesli o tym mowa, ona byla ubawiona, kiedy wyjasnialem, dlaczego uczesanie jest takie wazne - jak pan widzial, jej fryzura nie jest odpowiednia. Jednak przewaznie chodzilismy na spacery. -Spacery? Dokad? -W zadnym konkretnym celu. Po prostu na spacery. Taki ma zwyczaj - tak zostala wychowana na Solarii. Byl pan kiedys na Solarii? No tak, oczywiscie, byl pan. Przepraszam. Na Solarii sa te ogromne posiadlosci, w ktorych zamieszkuje jeden czlowiek lub dwoch, a reszta to roboty. Mozna spacerowac godzinami nie napotykajac zywego ducha i Gladia mowi, ze czlowiek czuje sie wtedy tak, jakby byl sam na calej planecie. Rzecz jasna, roboty sa tam przez caly czas, maja cie na oku i opiekuja sie toba, ale trzymaja sie z daleka. Tu, na Aurorze, Gladii brakowalo tego uczucia posiadania calego swiata. -Chce pan powiedziec, ze chcialaby miec caly swiat na wlasnosc? -Ma pan na mysli zadze wladzy? Gladia? To bzdura. Mowie jedynie, ze brak jej tego przebywania sam na sam z natura. Ja nie czuje tego tak, rozumie pan, ale lubie sprawiac jej przyjemnosc. Oczywiscie, na Aurorze jest inaczej niz na Solarii. Spotyka sie ludzi, szczegolnie w granicach miasta Eos, ponadto roboty nie zostaly zaprogramowane tak, zeby trzymaly sie z daleka. Aurorianie zazwyczaj udaja sie na przechadzki z robotami. Mimo to znam kilka przyjemnych, malo uczeszczanych tras i Gladia lubi tam chodzic. -Pan tez to lubi? -Tylko dlatego, iz towarzyszy mi Gladia. Aurorianie spaceruja duzo i czesto, ale musze przyznac, ze ja nie. Z poczatki narzekalem na bol w nogach i Vasilia zartowala ze mnie. -A zatem wiedziala, ze chodzi pan na te spacery? -No coz, ktoregos dnia przyszedlem kulejacy i obolaly, wiec musialem wyjasnic przyczyne. Smiala sie i powiedziala, ze to dobry pomysl i najlepszy sposob sklonienia kogos lubiacego przechadzki do przyjecia propozycji. "Rob tak dalej - powiedziala - a wycofa odmowe, zanim zdazysz oswiadczyc sie po raz drugi. Sama ci zlozy propozycje". Okazalo sie inaczej, ale mimo to z czasem bardzo polubilem te spacery. Chyba zapanowal juz nad gniewem i wrocil do zwyklego, swobodnego sposobu bycia. Pewnie wspomina te chwile, pomyslal Baley, widzac nikly usmiech na jego ustach. Wygladal dosc sympatycznie - i bezbronnie - pograzony we wspomnieniach. Baley prawie odpowiedzial mu usmiechem. -A wiec Vasilia wiedziala, ze nadal chodzi pan na spacery. -Tak sadze. Zaczalem brac wolne w srody i soboty, poniewaz to pasowalo do rozkladu zajec Gladii, a Vasilia czasem zartowala z moich "wypadow", kiedy przynosilem jakies szkice. -Czy doktor Vasilia brala czasem udzial w tych wycieczkach? -Oczywiscie, ze nie. Baley usiadl wygodniej w fotelu i wpatrujac sie w czubki palcow, powiedzial: -Zakladam, ze roboty wam towarzyszyly. -Pewnie. Jeden jej, jeden moj. Jednak trzymaly sie z daleka. Nie plataly sie nam pod nogami, jak powiada Gladia. Mowila, ze pragnie samotnosci. Przystalem na to, chociaz z poczatku bolal mnie kark od ogladania sie na Brundija. -A ktory robot towarzyszyl Gladii? -To nie byl zawsze ten sam i trzymal sie z daleka. Nie musialem z nim rozmawiac. -A z Janderem? Gremionis natychmiast spochmurnial. -A co z nim? -Czy poszedl kiedys z wami? Poznalby go pan, gdyby tak bylo, prawda? -Humanoidalnego robota? Z pewnoscia. Jednak nie towarzyszyl nam - ani razu. -Jest pan pewny? -Calkiem pewny - skrzywil sie Gremionis. - Sadze, ze uwazala, iz jest zbyt cenny, aby pelnil obowiazki zwyklego robota. -I to chyba pana irytowalo. Byl pan innego zdania, prawda? -To jej robot. Nie zastanawialem sie nad tym. -I nigdy nie widzial go pan bedac w posiadlosci Gladii? -Nigdy. -Czy mowila cos na jego temat? -Nie przypominam sobie. -I nie uwaza pan, ze to dziwne? -Nie - potrzasnal glowa Gremionis. - Po co rozmawiac o robotach? Baley zmierzyl go ponurym spojrzeniem. -Czy wiedzial pan o zwiazku laczacym Gladie z Janderem? -Czy chce pan powiedziec, ze laczyl ich seks? -A bylby pan zdziwiony, gdybym powiedzial, ze tak? -To sie zdarza - odparl obojetnie Gremionis. - Nie ma w tym nic niezwyklego. Czasem, jesli ktos chce, moze uzyc robota. A humanoidalny robot - pod kazdym wzgledem podobny do czlowieka, jak sadze... -Pod kazdym - potwierdzil Baley. Gremionis sie skrzywil. -No coz, kobieta z trudem moglaby sie oprzec pokusie. -Oparla sie panu. Czy nie denerwowalo pana, ze Gladia wolala robota? -No, jezeli o to chodzi, nie jestem pewny, czy to prawda, ale jesli nawet, to nie widze powodow do niepokoju. Robot to robot. Kobieta z robotem czy mezczyzna z robotem - to po prostu masturbacja. -Naprawde nic pan nie wiedzial o tym zwiazku, panie Gremionis? Niczego pan nie podejrzewal? -Nigdy nie zastanawialem sie nad tym - upieral sie gospodarz. -Naprawde? Czy tez wiedzial pan, ale nie przywiazywal wagi? -Znow mnie pan przypiera do muru - zmarszczyl brwi Gremionis. - Co chce pan uslyszec? Teraz, kiedy zwrocil mi pan na to uwage, kiedy siegne mysla wstecz, wydaje mi sie, ze rozwazalem taka mozliwosc. Mimo to nie wiedzialem o niczym, dopoki nie zaczal pan pytac. -Na pewno? -Tak, na pewno. Prosze mnie nie dreczyc. -Nie mam takiego zamiaru. Po prostu zastanawiam sie, czy to mozliwe, aby wiedzial pan, ze Gladia regularnie uprawiala seks z Janderem; ze dlatego nigdy nie zaakceptuje pana jako kochanka; ze kochal pan ja tak bardzo, by nie cofnac sie przed niczym, co wyeliminowaloby Jandera; krotko mowiac, ze byl pan tak zazdrosny o... W tejze chwili Gremionis - jak mocno scisnieta sprezyna, ktora nagle wyrwala sie z uchwytu - z glosnym i nieartykulowanym krzykiem rzucil sie na Baleya. Ten, kompletnie zaskoczony,, instynktownie odchylil sie w tyl i upadl na podloge. Natychmiast pochwycily go silne ramiona. Baley poczul, ze ktos go podnosi i pojal, ze znalazl sie w rekach robota. Jak latwo bylo zapomniec o ich obecnosci, kiedy staly nieruchome i milczace w swoich wnekach! Jednak to nie Daneel i nie Giskard przyszedl mu z pomoca. To robot Gremionisa, Brundij. -Sir - powiedzial odrobine nienaturalnym glosem. - Mam nadzieje, ze nic sie panu nie stalo. Gdzie podziali sie Daneel i Giskard? Okazalo sie, ze roboty podzielily sie zadaniami. Daneel i Giskard oceniwszy, ze wywrocone krzeslo stanowi mniejsze zagrozenie dla Baleya niz rozwscieczony Gremionis, rzucily sie na gospodarza. Brundij, poniewaz nie byl im potrzebny, zajal sie gosciem. Ciezko dyszacy Gremionis byl calkowicie unieruchomiony w podwojnym uscisku robotow Baleya. Glosem niewiele glosniejszym od szeptu powiedzial: -Pusccie mnie. Panuje nad soba. -Tak, sir - rzekl Giskard. -Oczywiscie, panie Gremionis - powiedzial lagodnie Daneel. Jednak chociaz uwolnili gospodarza, przez jakis czas nie odstepowali od niego. Gremionis rozejrzal sie, wygladzil faldy marynarki, po czym demonstracyjnie usiadl. Wciaz mial lekko przyspieszony oddech i fryzure w nieladzie. Baley stal, opierajac sie o krzeslo, ktore przedtem zajmowal. -Przepraszam, panie Baley, ze stracilem panowanie nad soba. - Cos takiego nie przydarzylo mi sie w calym doroslym zyciu - Oskarzyl mnie pan o zazdrosc. Tego slowa zaden porzadny Aurorianin nie uzyje w stosunku do nikogo, ale powinienem pamietac, ze mam do czynienia z Ziemianinem. My znamy to pojecie wylacznie z historycznych romansow, a nawet w nich wystepuje ono zazwyczaj jako "z" i z trzema kropkami. Oczywiscie, rozumiem, ze na panskim swiecie jest inaczej. -Ja takze przepraszam, panie Gremionisie - rzekl ciezko Baley - ze doprowadzilem do tego przez moja nieznajomosc tutejszych zwyczajow. Zapewniam, ze juz nie popelnie takiego bledu. Kiedy ponownie zajal swe miejsce, zwrocil sie do gospodarza: -Nie wiem, czy mamy jeszcze o czym mowic... Jednak Gremionis wcale go nie sluchal. -Gdy bylem dzieckiem - powiedzial - czasem szarpalem innych albo bylem szarpany i trwalo dobra chwile, zanim roboty zechcialy nas rozdzielic, tymczasem... Daneel przerwal mu. -Jesli pozwolisz mi wyjasnic, partnerze Elijahu. Juz dawno dowiedziono, ze calkowite wyeliminowanie agresji w bardzo mlodym wieku ma niepozadane konsekwencje. Dlatego zezwala sie na odrobine mlodzienczych zabaw, polegajacych na fizycznym wspolzawodnictwie - a nawet zacheca do nich, o ile nie powoduja urazow. Roboty opiekujace sie dziecmi sa starannie zaprogramowane, tak zeby oceniac szanse i ewentualne kontuzje. Ja, na przyklad, nie jestem odpowiednio zaprogramowany na takie sytuacje i nie nadawalbym sie na opiekuna dla dzieci, chyba ze przez krotki czas i w specjalnych warunkach. Podobnie Giskard. -Zakladam, ze takie agresywne postawy sa zwalczane w okresie dorastania - powiedzial Baley. -Stopniowo - odparl Daneel - w miare jak zwieksza sie ryzyko mozliwej kontuzji i koniecznosc samokontroli danego osobnika. -Zanim poszedlem na studia - wtracil Gremionis - jak kazdy Aurorianin dobrze wiedzialem, ze wspolzawodnictwo polega na porownaniu zdolnosci i talentu... -A nie na probie sil? -Owszem, ale w sposob nie pozwalajacy na kontakt fizyczny z zamiarem wyrzadzenia krzywdy. -Ale od kiedy jest pan dorosly... -Nikogo nie zaatakowalem. Oczywiscie, ze nie. Przyznam, ze wiele razy mialem na to ochote, w przeciwnym razie nie bylbym calkiem normalny, lecz dotychczas potrafilem opanowac te odruchy. Jednak nikt nigdy nie uzyl wobec mnie... takiego slowa. -Przeciez i tak nie ma sensu atakowac, jesli powstrzymaja pana roboty, prawda? Zakladam, ze zarowno w poblizu napastnika, jak i napadnietego, zawsze znajduje sie jakis robot. -Oczywiscie. Tym bardziej powinienem wstydzic sie, ze stracilem panowanie nad soba. Ufam, ze nie umiesci pan tego w swoim raporcie. -Zapewniam, ze nikomu o tym nie powiem. To nie ma nic wspolnego ze sprawa. -Dziekuje. Czy mowil pan, ze to koniec rozmowy? -Tak sadze. -W takim razie czy zrobi pan to, o co prosilem? -To znaczy? -Powie Gladii, ze nie bralem udzialu w zepsuciu Jandera. Baley sie zawahal. -Powiem jej, ze tak uwazam. -Prosze wyrazic to z wiekszym przekonaniem - rzekl Gremionis. - Chce, zeby miala calkowita pewnosc, ze nie mialem z tym nic wspolnego, tym bardziej jesli byla seksualnie zainteresowana tym robotem. Nie znioslbym, gdyby uwazala, ze bylem z... z... Bedac Solarianka, moglaby tak pomyslec. -Owszem, moglaby - stwierdzil zamyslony Baley. -Widzi pan - powiedzial Gremionis - bardzo malo wiem o robotach i nikt, ani doktor Vasilia, ani nikt inny, nic mi o nich nie mowil. Chcialem powiedziec, ze nie mam pojecia, jak dzialaja. Po prostu nie umialbym zniszczyc Jandera. Baley przez chwile wygladal na pograzonego w myslach. Potem z wyrazna niechecia rzekl: -Musze panu wierzyc. Oczywiscie, nie wiem wszystkiego. Mozliwe - i mowie to nie zamierzajac nikogo obrazic - ze albo pan, albo doktor Vasilia lub tez oboje - klamiecie. Zdumiewajaco malo wiem o waszym spoleczenstwie, wiec zapewne latwo mozna mnie oszukac. Na razie jestem zmuszony wierzyc panu. Mimo to nie moge uczynic nic wiecej, tylko oznajmic Gladii, ze moim zdaniem jest pan zupelnie niewinny. Jednakze musze dodac "moim zdaniem". Jestem pewien, ze to jej wystarczy. -No trudno, zadowole sie tym - powiedzial ponuro Gremionis. - Jednak, jesli to cos pomoge, to zareczam panu slowem obywatela Aurory, ze jestem niewinny. Baley usmiechnal sie lekko. Nawet nie przyszloby mi do glowy, aby watpic w panskie slowo, lecz moj zawod zmusza mnie do polegania wylacznie na obiektywnych dowodach. Wstal, przez moment spogladal powaznie na gospodarza, po czym rzekl: -Chce, zeby dobrze pan zrozumial to, co teraz powiem. Zakladam, ze jest pan zainteresowany tym, zebym zapewnil Gladie o panskiej niewinnosci, poniewaz chcialby pan zachowac jej przyjazn. -Bardzo chcialbym, panie Baley. -I zamierza pan, przy odpowiedniej okazji, ponownie zlozyc jej propozycje? Gremionis zaczerwienil sie, przelknal sline, po czym odparl: -Tak, zamierzam. -Czy moge panu cos poradzic, sir? Niech pan tego nie robi. -Jezeli to jest ta panska rada, to moze ja pan zatrzymac dla siebie. Nigdy nie zrezygnuje. -Chcialem powiedziec, zeby nie robil pan tego tak jak zawsze. Zamiast tego - Baley odwrocil glowe, czujac dziwne zmieszanie - niech pan po prostu obejmie ja i pocaluje. -Nie - odparl natychmiast Gremionis. - Prosze. Zadna Aurorianka nie znioslaby czegos takiego. Ani Aurorianin. -Czy zapomnial pan, ze Gladia nie jest Aurorianka? Jest Solarianka i ma inne zwyczaje, inne tradycje. Na panskim miejscu sprobowalbym. Spokojne spojrzenie Baleya krylo wewnetrzna furie. Kim byl dla niego Gremionis, ze udzielal mu takich rad? Dlaczego mowil mu, zeby zrobil to, na co sam mial ochote? 13. AMADIRO Kiedy Baley zwrocil sie do Gremionisa, jego glos mial moze troche glebszy ton niz zwykle.-Wczesniej wymienil pan nazwisko dyrektora Instytutu Robotyki. Moze mi je pan podac jeszcze raz? -Kelden Amadiro. -Czy moglbym sie z nim jakos skontaktowac? -No coz, i tak, i nie. Moze pan porozmawiac z jego recepcjonistka lub asystentka. Watpie, czy uda sie panu z nim spotkac. Mowiono mi, ze jest raczej nieprzystepny. Oczywiscie, nie znam go osobiscie. Widzialem go kilkakrotnie, ale nigdy z nim nie rozmawialem. -Rozumiem, ze on nie korzysta z panskich uslug jako projektanta odziezy i osobistego wygladu? -Nie wiem, czy korzysta z czyichkolwiek uslug w tym wzgledzie, a po tych kilku spotkaniach powiedzialbym, ze jego wyglad wyraznie o tym swiadczy. Jednak wolalbym, aby nie powtarzal pan tego. -Jestem pewien, ze ma pan racje i zachowam to dla siebie - odparl powaznie Baley. - Chcialbym z nim porozmawiac, mimo jego reputacji nieprzystepnego czlowieka. Jezeli ma pan nadajnik trojwizyjny, czy moglbym z niego skorzystac? -Brundij pana polaczy. -Nie, mysle, ze powinien zrobic to moj partner, Daneel, o ile nie ma pan nic przeciwko temu. -Prosze - rzekl Gremionis. - Nadajnik jest tutaj, wiec chodzmy, Daneelu. Musisz wprowadzic kod 75-30-UP-20. Daneel sklonil sie. -Dziekuje, sir. Pokoj mieszczacy nadajnik trojwizyjny byl calkiem pusty, oprocz smuklej kolumny stojacej pod jedna sciana. Filar konczyl sie plaska plyta, mieszczaca dosc skomplikowana konsole. To urzadzenie stalo posrodku szarego kregu, zaznaczonego na jasnozielonej posadzce. W poblizu znajdowal sie drugi podobny krag, ale bez konsoli. Daneel podszedl do kolumny i kiedy to zrobil, okrag, w ktorym stanal, rozjasnil sie slaba, biala poswiata. Przesunal reka po konsoli, zbyt szybko poruszajac palcami, by Baley zdolal dostrzec, co robil. Nie minela sekunda, a drugi krag rozswietlil sie dokladnie w taki sam sposob. Pojawil sie robot, trojwymiarowy, ale bardzo slabe migotanie zdradzalo, ze jest jedynie holograficznym obrazem. Stal przy konsoli podobnej do tej, ktora obslugiwal Daneel; tylko migotanie zdradzalo, ze to projekcja. -Jestem R. Daneel Olivaw - powiedzial Daneel, lekko podkreslajac "R", zeby robot nie wzial go za czlowieka - i reprezentuje mojego partnera, Elijaha Baleya, wywiadowce z Ziemi. Moj partner chcialby porozmawiac ze starszym robotykiem, Keldenem Amadirem. -Pan Amadiro jest na konferencji - odparl robot. - Czy wystarczy, jesli porozmawiacie z robotykiem Cicisem? Daneel szybko spojrzal na Baleya. Ten kiwnal glowa i Daneel rzekl: -To w zupelnosci nam wystarczy. -Jesli poprosisz wywiadowce Baleya, zeby zajal twoje miejsce, sprobuje zlokalizowac robotyka Cicisa. Daneel odparl gladko: -Moze byloby lepiej, gdybys najpierw... Jednak Baley przerwal mu. -W porzadku, Daneelu. Moge poczekac. -Partnerze Elijahu - rzekl Daneel - jako osobisty przedstawiciel starszego robotyka Hana Fastolfe'a przejmujesz jego status spoleczny, przynajmniej czasowo. Nie musisz czekac na... -W porzadku, Daneelu - powiedzial Baley z wystarczajacym naciskiem, zeby zapobiec dalszej dyskusji. - Nie chce tracic czasu z powodu zasad etykiety. Daneel wyszedl z kregu, a jego miejsce zajal Baley. Wywiadowca poczul lekkie mrowienie, ktore szybko minelo. Obraz stojacego w drugim kregu robota przygasl i zniknal. Baley cierpliwie czekal, az w koncu zamajaczyla tam inna postac ktora szybko stala sie trojwymiarowa. -Tu robotyk Maloon Cicis - powiedziala postac dosc ostro i wyraznie. Krotko przyciete, jasnobrazowe wlosy nadawaly mu wyglad, jaki Baley uwazal za typowy dla Przestrzeniowca, chociaz linia nosa odznaczala sie pewna, nietypowa dla Przestrzeniowcow, asymetria. -Jestem wywiadowca Elijah Baley z Ziemi - powiedzial spokojnie Baley. - Chcialbym rozmawiac ze starszym robotykiem Keldenem Amadirem. -Czy jest pan umowiony, wywiadowco? -Nie, sir. -Musi pan to zrobic, jesli chce go pan zobaczyc, a w tym i nastepnym tygodniu nie ma on ani chwili czasu. -Jestem wywiadowca Elijah Baley z Ziemi... -Tak tez zrozumialem. To niczego nie zmienia. -Na zadanie doktora Hana Fastolfe'a i za zgoda Swiatowej Legislatury badam sprawe morderstwa robota Jandera Panella... -Morderstwa robota Jandera Panella? - zapytal Cicis z uprzejma pogarda. -Robobojstwa, jesli pan woli. Na Ziemi zniszczenie robota nie byloby takim problemem, lecz na Aurorze, gdzie roboty sa traktowane prawie jak istoty ludzkie, slowo "morderstwo" wydawalo mi sie stosowniejszym okresleniem. -Niewazne, czy to morderstwo, robobojstwo czy cokolwiek innego. Nadal nie moze sie pan zobaczyc ze starszym robotykiem Amadirem. -Chcialbym zostawic dla niego wiadomosc. -Prosze. -Czy zostanie mu doreczona niezwlocznie? Teraz? -Moge sprobowac, lecz niczego nie gwarantuje. -Dobrze. Podam ja w punktach. Moze chce pan notowac? Cicis usmiechnal sie lekko. -Sadze, ze zdolam zapamietac. -Po pierwsze, tam gdzie jest morderstwo, musi byc i morderca, wiec chcialbym dac doktorowi Amadiro okazje przemowienia we wlasnej obronie... -Cos takiego! - wykrzyknal Cicis. Gremionis, obserwujacy to z drugiego konca pokoju, az otworzyl usta ze zdziwienia. Baleyowi udalo sie nasladowac slaby usmieszek, ktory nagle zniknal z twarzy rozmowcy. -Czyzbym mowil za szybko? Moze jednak chcialby pan robic notatki? -Czy oskarza pan starszego robotyka, ze mial cos wspolnego ze sprawa Jandera Panella? -Wprost przeciwnie, robotyku. Musze sie z nim zobaczyc, poniewaz nie chce go oskarzyc. Z przykroscia zakladalbym, na podstawie niekompletnych informacji, istnienie jakiegos powiazania miedzy starszym robotykiem a unieruchomionym robotem, podczas gdy kilka wypowiedzianych przez niego slow mogloby wyjasnic te kwestie. -Pan oszalal! -Doskonale. A zatem prosze powiedziec starszemu robotykowi, ze jakis szaleniec pragnie sie z nim widziec, poniewaz nie chce oskarzac go o morderstwo. To po pierwsze. Teraz drugie. Czy moglby pan powiedziec mu, ze ten sam szaleniec wlasnie zakonczyl przesluchanie projektanta Santirixa Gremionisa i mowi z jego posesji, i po trzecie... Czy mowie za szybko? -Nie! Dokoncz pan! -Trzeci punkt brzmi nastepujaco. Starszy robotyk, ktory zapewne w tej wlasnie chwili ma sporo innych spraw na glowie, nie pamieta, kim jest projektant Santirix Gremionis. W takim wypadku prosze identyfikowac go jako kogos mieszkajacego na terenie instytutu, kto odbyl wiele dlugich spacerow z Gladia, kobieta z Solarii zyjaca teraz na Aurorze. -Nie moge doreczyc tak smiesznej i obrazliwej wiadomosci, Ziemianinie. -W takim razie moze bedzie pan tak uprzejmy i powie mu, ze udam sie prosto do Legislatury i oznajmie, ze nie moge prowadzic dalej dochodzenia, poniewaz niejaki Maloon Cicis utrzymuje, iz starszy robotyk Kelden Amadiro nie pomoze mi rozwiazac sprawy zniszczenia robota Jandera Panella i nie zechce bronic sie przed oskarzeniem, ze jest za to odpowiedzialny? Cicis poczerwienial. -Nie osmielilby sie pan powiedziec czegos takiego! -Nie? A co mialbym do stracenia? Z drugiej strony, co powiedzialaby na to opinia publiczna? W koncu Aurorianie dosknonale wiedza, ze doktor Amadiro jest drugim po doktorze Fastolfe ekspertem w dziedzinie robotyki, a jesli Fastolfe nie jest odpowiedzialny za robobojstwo... Czy musze kontynuowac? -Przekonasz sie, Ziemianinie, ze nasze prawo surowo karze za oszczerstwo. -Niewatpliwie, lecz jesli doktor Amadiro zostanie skutecznie oczerniony, zapewne poniesie dotkliwsza kare niz ja. Dlaczego po prostu nie doreczy pan tej wiadomosci od razu? W ten sposob jesli doktor wyjasni mi kilka spornych kwestii, unikniemy problemow z oskarzaniem oraz oszczerstwem. Cicis zmarszczyl sie i rzekl z uporem: -Powiem o tym doktorowi Amadiro, ale bede usilnie doradzal, zeby pana nie przyjmowal. I zniknal. Baley znow spokojnie czekal, podczas gdy Gremionis machal rekami i mamrotal pod nosem: -Nie mozesz tego robic, Baley. Nie mozesz. Wywiadowca uciszyl go gestem. Po kilku minutach, ktore Baleyowi zdawaly sie wiecznoscia, Cicis powrocil niezwykle rozgniewany. -Doktor Amadiro zajmie moje miejsce za kilka minut i porozmawia z panem. Ma pan czekac. -Nie ma sensu czekac - odpowiedzial natychmiast Baley. - Pojde prosto do biura doktora Amadira i tam z nim porozmawiam. Wyszedl z szarego kregu i energicznym gestem pokazal Daneelowi, zeby przerwal polaczenie. -Nie mozesz w ten sposob mowic do ludzi doktora Amadira, Ziemianinie - powiedzial Gremionis jekliwym glosem. -Wlasnie ze moge. -Kaze wyrzucic cie z tej planety w ciagu dwunastu godzin. -Jezeli nie zrobie postepow w rozwiazywaniu tej sprawy, i tak zostane wyrzucony w ciagu dwunastu godzin. -Partnerze Elijahu - rzekl Daneel - obawiam sie, ze pan Gremionis ma racje. Swiatowa Legislatura nie moze uczynic nic poza deportowaniem ciebie, gdyz nie jestes obywatelem Aurory; Mimo to moga nalegac, zebys zostal surowo ukarany na Ziemi i tamtejsze wladze spelnia ich zyczenie. W tej sprawie nie beda mogli odrzucic tych zadan. Nie chcialbym, zeby cie skrzywdzono, partnerze Elijahu. -Ja tez nie chcialbym tego, Daneelu, ale musze zaryzykowac - odparl posepnie Baley. Nastepnie zwrocil sie do Gremionisa i rzekl: -Przykro mi, ze wyjawilem, iz mowie z panskiej posiadlosci, musialem cos zrobic, zeby sklonic Amadira do rozmowy, a czulem, ze ten fakt moze miec dla niego znaczenie. W koncu powiedzialem prawde. Gremionis tylko potrzasnal glowa. -Gdybym wiedzial, co ma pan zamiar zrobic, panie Baley, nie pozwolilbym panu skorzystac z mojego nadajnika. Jestem pewien, ze zostane wyrzucony z pracy i nie wiem - dorzucil z gorycza - w jaki sposob ma pan zamiar wynagrodzic mi to? -Zrobie, co bede mogl, panie Gremionis, zeby nie stracil pan swojej posady. Jestem przekonany, ze nie bedzie pan mial klopotow. Jednak jesli nie uda mi sie, moze pan opisac mnie jako szalenca, ktory obrzucal pana najdziwniejszymi oskarzeniami i wystraszyl pana grozbami oszczerstwa, tak ze pozwolil mi pan uzyc nadajnika. Jestem pewny, ze doktor Amadiro uwierzy panu. W koncu juz wyslal mu pan notatke ze skarga, ze pana szkaluje, prawda? Baley podniosl reke w pozegnalnym gescie. -Do widzenia, panie Gremionis. Jeszcze raz dziekuje. Niech pan sie nie martwi i pamieta, co powiedzialem o Gladii. Eskortowany przez kroczacych tuz przed nim Giskarda i Daneela, Baley opuscil apartament Gremionisa. Kiedy znalazl sie na otwartej przestrzeni, stanal i spojrzal w gore. -Dziwne - rzekl. - Nie przypuszczalem, ze minelo tyle czasu, nawet jesli dzien jest tu krotszy od standardowego. -O co chodzi, partnerze Elijahu? - spytal zaniepokojony Daneel. -Slonce zaszlo. Nie pomyslalem o tym. -Jeszcze nie zaszlo, sir - wtracil sie Giskard. - Mamy prawie dwie godziny. -Nadchodzi burza, partnerze Elijahu - rzekl Daneel. - Chmury gestnieja, ale burza nadejdzie dopiero za jakis czas. Baley zadrzal. Sam mrok go nie przerazal. Prawde mowiac, kiedy bylo sie w Zewnetrzu, noc, sugerujaca istnienie bliskich scian, byla przyjemniejsza od dnia, ktory poszerzal horyzonty 1 otwieral przestrzen we wszystkich kierunkach. Sek w tym, ze teraz nie byl to ani dzien, ani noc. Ponownie usilowal przypomniec sobie, jak sie czul, gdy zlapal go deszcz, kiedy byl w Zewnetrzu. Nagle przyszlo mu do glowy, ze nie wie, jak to jest, kiedy pada snieg, i nawet nie widzial tych krysztalkow zamarznietej wody Mlodziez czasem jezdzila na sankach lub lyzwach i wracala wrzeszczac z emocji - on jednak zawsze pozostawal w murach Miasta. Ben probowal kiedys wykonac pare nart wedlug wskazowek znalezionych w jakiejs starej ksiazce i zaryl sie do pasa w zaspie snieznej. Nawet wlasny syn nie potrafil dostatecznie obrazowo opisac, jaki jest snieg. Ponadto nikt nie odwiedzal Zewnetrza, jesli naprawde padalo. Baley zauwazyl, iz przynajmniej w jednej sprawie wszyscy byli zgodni: pada wylacznie wtedy, gdy jest bardzo zimno. Teraz nie bylo zbyt zimno, a te obloki wcale nie musialy oznaczac, ze bedzie deszcz. Niebo w pochmurne dni takze inaczej wygladalo na Ziemi. Tam chmury sa jasniejsze, szaro - biale, nawet kiedy zaslaniaja cale niebo. Tutaj przechodzace przez warstwe oblokow swiatlo - a raczej jego resztki - dawalo upiornie zoltawe zabarwienie. Czy to dlatego, ze slonce Aurory bylo bardziej pomaranczowe? -Czy kolor nieba nie jest... niezwykly? - zapytal. -Nie, partnerze Elijahu - odparl Daneel, spogladajac w gore. - To burza. -Czy czesto miewacie tu takie burze? -O tej porze roku - tak. Czasem huragany. Nie ma w tym niczego dziwnego. Zapowiadano burze we wczorajszej prognozie pogody, powtorzonej dzis rano. Minie przed switem, a polom przyda sie wilgoc. Ostatnio bylo troche za malo opadow. -Robi sie zimniej, prawda? Czy to rowniez normalne? -Och, tak. Wejdzmy do poduszkowca, partnerze Elijahu. Mozna w nim wlaczyc ogrzewanie. Baley kiwnal glowa i poszedl do pojazdu. -Zaczekaj. Nie zapytalem Gremionisa, gdzie znajduje sie posiadlosc albo biuro Amadira - przypomnial sobie nagle. -Nie ma potrzeby - odparl natychmiast Daneel, biorac Baleya pod reke i lekko, ale stanowczo prowadzac za soba. - Przyjaciel Giskard ma w banku pamieci mape calego instytutu i zaprowadzi nas do budynku administracji. Bardzo prawdopodobne, ze doktor Amadiro ma tam swoj gabinet. -Wedlug moich informacji - rzekl Giskard - biuro doktora Amadira istotnie znajduje sie w budynku administracji. Jesli przypadkiem dyrektor jest teraz nieobecny, to przebywa w swojej posiadlosci, polozonej w poblizu. I znow Baley wcisnal sie na przednie siedzenie miedzy dwa roboty. Szczegolnie chetnie usiadl przy Daneelu, o cieplym ciele humanoida. Wprawdzie zewnetrzna powloka Giskarda byla izolowana i nie tak zimna jak goly metal, lecz dla zmarznietego Baleya niezbyt mila w dotyku. Baley uswiadomil sobie, ze chetnie przyciagnalby Daneela, zeby sie ogrzac. Poczul zmieszanie. -To mi sie nie podoba - rzucil patrzac na niebo. Daneel, moze usilujac odwrocic jego uwage od zmieniajacej sie pogody, powiedzial: -Skad wiedziales, partnerze Elijahu, ze doktor Vasilia zachecala Gremionisa, zeby zainteresowal sie Gladia? Nie zauwazylem, zebys zdobyl na to jakies dowody. -Nie zdobylem - odparl Baley. - Bylem przyparty do muru i musialem strzelac - chcialem powiedziec, stawiac na szanse o niewielkim prawdopodobienstwie. Gladia powiedziala mi, ze Gremionis byl jedyna osoba na tyle zainteresowana nia, aby raz po raz ponawiac propozycje. Pomyslalem, ze mogl zabic Jandera z zazdrosci. Nie podejrzewalem, zeby znal robotyke na tyle, by to zrobic, ale wtedy dowiedzialem sie, iz corka Fastolfe'a, Vasilia, jest robotykiem i wygladem przypomina Gladie. Zastanawialem sie, czy Gremionis, zafascynowany Gladia, nie mogl wczesniej interesowac sie Vasilia, i czy zabojstwo nie jest skutkiem uknutego przez nich spisku. Napomykajac w zawoalowany sposob o takiej mozliwosci, zdolalem naklonic Vasilie, zeby spotkala sie ze mna. -Przeciez nie bylo takiego spisku, partnerze Elijahu - a przynajmniej nie w celu zabicia Jandera. Vasilia i Gremionis nie mogli go zniszczyc, nawet gdyby dzialali razem. -Zgadza sie, a jednak Vasilie zdenerwowaly sugestie o jej powiazaniach z Gremionisem. Dlaczego? Kiedy on mowil nam o swoim zainteresowaniu najpierw Vasilia, a pozniej Gladia, zastanawialem sie, czy nie ma miedzy nimi jakiegos powiazania, czy Vasilia nie sklonila go do zmiany zainteresowan z jakichs ukrytych, ale istotnych powodow, laczacych sie ze smiercia Jandera. W koncu musialy istniec kontakty miedzy tym dwojgiem; dowodzila tego pierwsza reakcja Vasilii na takie sugestie. Moje podejrzenia byly sluszne. Vasilia pokierowala zmiana zainteresowania Gremionisa. Zdziwil sie, ze o tym wiem, co rowniez okazalo sie uzyteczne, bo gdyby chodzilo o cos niewinnego, nie byloby powodu, aby robic z tego sekret - a najwidoczniej chodzilo o zachowanie tajemnicy. Pamietasz, ze Vasilia nic nie wspominala o tym, ze naklonila Gremionisa, zeby zajal sie Gladia. Kiedy powiedzialem jej, ze skladal Gladii propozycje, zachowala sie tak, jakby pierwszy raz o tym slyszala. -Jakie to ma znaczenie, partnerze Elijahu? -Dowiemy sie. Wydaje sie, ze to nie mialo znaczenia zarowno dla Gremionisa, jak i dla Vasilii. A zatem, jesli w ogole mialo jakiekolwiek znaczenie, moze dotyczylo jeszcze trzeciej osoby. Jesli to ma jakis zwiazek ze smiercia Jandera, nalezy szukac robotyka zreczniejszego od doktor Vasilii - a moze nim byc Amadiro. Dlatego wspomnialem mu o spisku, celowo podkreslajac, ze przesluchiwalem Gremionisa i mowie z jego posiadlosci - co rowniez przynioslo oczekiwany rezultat. -A jednak nadal nie wiesz, co to wszystko oznacza, partnerze Elijahu. -Nie mam nic konkretnego z wyjatkiem kilku domyslow. Moze jednak dowiemy sie czegos od Amadira. Widzisz, nasza sytuacja jest tak zla, ze nie mamy nic do stracenia snujac domysly i ryzykujac. Poduszkowiec tymczasem uniosl sie w powietrze i ruszyl na niewielkiej wysokosci. Wyjechal z krzakow i ponownie mknal po trawnikach i zwirowych drozkach. Baley zauwazyl, ze tam, gdzie trawa byla wyzsza, wiatr kladl ja pokotem, jakby przelatywal nad nia ogromny poduszkowiec. -Giskardzie - powiedzial Baley. - Rejestrowales rozmowy, ktore odbywaly sie w twojej obecnosci, prawda? -Tak, sir. -I mozesz je odtworzyc w razie potrzeby? -Tak, sir. -Czy latwo jest odnalezc i powtorzyc jakies szczegolne stwierdzenie konkretnej osoby? -Tak, sir. Nie trzeba przesluchiwac calego nagrania. -A moglbys w razie potrzeby stanac jako swiadek przed sadem? -Ja, sir? Nie. - Giskard uwaznie patrzyl na droge. - Poniewaz robota mozna sklonic do klamstwa zrecznie wydanym rozkazem, przy czym zadne wysilki sadu nie zdolaja wydobyc prawdy, prawo rozsadnie uznaje robota za niewiarygodnego swiadka. -W takim razie jaki moze byc pozytek z twoich nagran? -To jest zupelnie inna sprawa. Zapis, raz wykonany, nie moze zostac zmieniony prostym poleceniem, chociaz daje sie wymazac. Tak wiec takie nagranie mozna uznac za dowod. Jednak dotychczas nie ma precedensow i to, czy zostanie uznane, czy nie, zalezy od konkretnej sprawy i konkretnego sedziego. -Czy widzisz dostatecznie dobrze, zeby prowadzic, Giskardzie? -Oczywiscie, sir, chociaz wcale nie musze. Poduszkowiec jest wyposazony w skomputeryzowany radar umozliwiajacy omijanie przeszkod nawet - co jest wykluczone - gdybym zawiodl jako kierowca. Wlasnie w ten sposob podrozowalismy wygodnie wczoraj rano, kiedy wszystkie okna byly matowe. -Partnerze Elijahu - rzekl Daneel, znow starajac sie odwrocic uwage Baleya od nadchodzacej burzy. - Czy oczekujesz, ze doktor Amadiro naprawde okaze sie pomocny? Giskard zatrzymal pojazd na rozleglym trawniku przed szerokim, lecz niezbyt wysokim budynkiem o kunsztownie rzezbionej fasadzie, ktora byla kopia jakiejs starej budowli. Baley domyslil sie, ze tutaj miesci sie administracja instytutu. -Nie, Daneelu - powiedzial. - Podejrzewam, ze doktor Amadiro moze sie okazac zbyt inteligentny, zeby dostarczyc nam choc cienia dowodu przeciw sobie. -Skoro tak, to co zamierzasz zrobic? -Nie wiem - odparl Baley, czujac przykre dej? vu - ale sprobuje cos wymyslic. Kiedy wszedl do budynku administracji, jego pierwszym uczuciem byla ulga, ze nie widzi juz upiornego blasku Zewnetrza. Pozniej poczul zlosliwa satysfakcje. Tutaj, na Aurorze, prywatne posiadlosci - miejsca zamieszkania - mialy wspolna ceche. Ani przez chwile, siedzac w pokoju Gladii czy w jadalni Fastolfe'a, rozmawiajac w laboratorium z Vasilia, czy uzywajac trojwizyjnego nadajnika Gremionisa, nie mial wrazenia, ze znajduje sie na Ziemi. Te cztery pomieszczenia roznily sie od siebie, lecz wszystkie nalezaly do tego samego typu, calkowicie odmiennego od podziemnych apartamentow na Ziemi. Jednak budynek administracji tchnal oficjalna nuda, ktora najwidoczniej byla czyms uniwersalnym. Roznil sie od siedzib mieszkancow Aurory, podobnie jak biurowce w rodzinnym Miescie Baleya nie przypominaly apartamentow w sektorach mieszkalnych - ale w tych dwoch zupelnie innych swiatach budynki, w ktorych miescily sie urzedy, byly przedziwnie podobne do siebie. To bylo pierwsze miejsce na Aurorze, gdzie Baley przez chwile mial wrazenie, ze znalazl sie z powrotem na Ziemi. Te same dlugie zimne, puste korytarze, ten sam wspolny wystroj i uklad pomieszczen, w ktorych oswietlenie porozmieszczano tak, zeby nikogo nie irytowac i nikogo nie zadowalac. Roznice stanowilo kilka dekoracyjnych elementow, jakich nie znalazlby na Ziemi - na przyklad wiszace kosze z kwiatami, kwitnacymi w swietle i zaopatrzonymi w urzadzenia do automatycznego nawadniania. Tego nie bylo na Ziemi i ich obecnosc nie sprawiala mu przyjemnosci. Czy takie doniczki nie moga spasc? Czy nie przyciagaja owadow? Czy nie cieknie z nich woda? Ponadto brakowalo tu pewnych szczegolow. W Miescie zawsze slyszal odlegly, mily szum tlumu i maszynerii - nawet w najbardziej zimnych budynkach administracji. Zgodnie z okresleniem popularnym wsrod ziemskich politykow i dziennikarzy, byl to "braterski odglos istnienia". Natomiast tutaj bylo cicho. Baley nie zauwazyl takiej ciszy w posiadlosciach, ktore juz odwiedzil na Aurorze; byc moze wsrod tylu tak dziwnych rzeczy na te nie zwrocil uwagi. Wieksze jego zainteresowanie budzilo bzyczenie owadow na lace czy wiatr wiejacy w ogrodach. Wkrotce staneli przed glownym wejsciem i Daneel zatrzymal ich podnoszac reke. Minelo pol minuty zanim Baley, automatycznie sciszajac glos do szeptu w panujacej wokol ciszy, zapytal: -Dlaczego czekamy? -Poniewaz tak trzeba, partnerze Elijahu - powiedzial Daneel. - Przed nami jest pole obezwladniajace. -Co takiego? -Pole obezwladniajace. Wlasciwie to eufemizm. Pobudza zakonczenia nerwowe, wywolujac ostry bol. Roboty moga przejsc, ale ludzie - nie. Oczywiscie, kazde zaklocenie pola, przez czlowieka czy robota, uruchomi alarm. -Skad wiesz, ze tu jest pole obezwladniajace? -Mozna je dostrzec, partnerze Elijahu, jesli wiesz, czego wypatrywac. Powietrze zdaje sie lekko migotac, a sciana za nim ma zielonkawa barwe w porownaniu z ta przed nim. -Nie moge tego dostrzec - rzekl Baley. - A co ustrzeze mnie - albo innego niewinnego goscia - przed wejsciem w to pole i cierpieniem? -Pracownicy instytutu nosza urzadzenie neutralizujace; gosciom prawie zawsze towarzyszy co najmniej jeden robot, ktory na pewno wykryje pole. Po drugiej stronie zobaczyli nadchodzacego robota. Migotanie pola bylo latwiej zauwazalne na tle jego matowo gladkiego, metalowego pancerza. Przybyly zdawal sie ignorowac Giskarda, ale przez moment zawahal sie, obrzuciwszy spojrzeniem Daneela. Pozniej, podjawszy decyzje, zwrocil sie do Baleya. Moze Daneel wyglada zbyt ludzko - pomyslal detektyw. -Panskie nazwisko, sir? - zapytal robot. -Jestem wywiadowca Elijah Baley z Ziemi. Towarzysza mi dwa roboty z posiadlosci doktora Hana Fastolfe'a - Daneel Olivaw oraz Giskard Reventlov. -Numery identyfikacyjne? Seryjny numer Giskarda zapalil sie lagodnym, fosforyzujacym blaskiem na jego lewej piersi. -Recze za pozostalych dwoch, przyjacielu - powiedzial Giskard. Tamten przez moment przygladal sie numerowi, jakby szukajac go w plikach bankow pamieci. Pozniej skinal glowa i powiedzial: -Numer seryjny przyjety. Mozecie przejsc. Daneel i Giskard natychmiast ruszyli naprzod, ale Baley nie spieszyl sie. Szedl z wyciagnieta przed siebie reka, czekajac na uderzenie bolu. -Pole zostalo wylaczone, partnerze Elijahu. Zaktywuja je ponownie po naszym przejsciu. Ostroznosci nigdy za wiele, pomyslal Baley i nie przyspieszyl kroku, dopoki nie znalazl sie poza przypuszczalnym zasiegiem pola. Roboty bez sladu zniecierpliwienia czy pogardy czekaly, az do nich dolaczy. Weszli na spiralna rampe, mogaca pomiescic tylko dwoch ludzi. Robot poszedl przodem sam, Baley i Daneel za nim - dlon Daneela przytrzymywala niemal opiekunczo lokiec wywiadowcy - Giskard zamykal pochod. Baley uznal, ze poruszanie sie ta nazbyt stroma rampa jest niewygodne, poniewaz musial sie pochylac, aby uniknac upadku. Albo podeszwy butow, albo powierzchnia rampy - powinny w karbowane. -Panie Baley - powiedzial ostrzegawczo prowadzacy ich robot i mocniej zacisnal dlon na poreczy. Rampa podzielila sie na segmenty, ktore ulozyly sie w stopni Zaraz potem cale schody zaczely sunac w gore. Jechaly, przechodzac przez otwor, ktory odslonil sie w suficie, a kiedy stanely pasazerowie znalezli sie prawdopodobnie na drugim pietrze. Stopnie zniknely i wszyscy czterej wysiedli. Baley obejrzal sie z zaciekawieniem. -Zapewne to obsluguje rowniez tych, ktorzy chca pojechac w dol, ale jesli wiecej ludzi chce zjechac na dol niz wjechac na gore? -To gorna spirala - powiedzial cicho Daneel. - Sa rowniez dolne. -Jednak musi kiedys zjechac, prawda? -Opada na gorze - albo na dole - zaleznie o ktorej mowimy, partnerze Elijahu, a w bezruchu odwija sie, jesli mozna tak rzec. Ta spirala teraz zjezdza w dol. Baley spojrzal przez ramie. Byc moze gladka powierzchnia zsuwala sie z powrotem, lecz nie bylo widac jakichkolwiek oznak ruchu. -A jesli ktos zechce jej uzyc, kiedy podjedzie w gore jak najwyzej? -Wtedy trzeba zaczekac, az sie odwinie, co trwa niecala minute. Sa tu rowniez zwyczajne schody, partnerze Elijahu, i wiekszosc Aurorian nie waha sie z nich korzystac. Roboty prawie zawsze uzywaja schodow. Poniewaz jestes gosciem, kurtuazyjnie zaproponowano jazde spirala. Ruszyli korytarzem w kierunku ozdobnych drzwi. -A wiec zachowuja sie z kurtuazja - mruknal Baley. - To dobry znak. Zapewne kolejnym dobrym znakiem bylo pojawienie sie w drzwiach Aurorianina. Nieznajomy byl wysoki, co najmniej osiem centymetrow wyzszy od Daneela, ktory o okolo piec centymetrow przewyzszal Baleya. Barczysty, o okraglej twarzy i nieco bulwiastym nosie, mial krecone, czarne wlosy i sniada cere. Najbardziej zwracal uwage jego usmiech - szeroki i niewymuszony, ukazywal mocne zeby, ktore byly biale i rowne. -Oto i pan Baley, slynny detektyw z Ziemi, ktory przybyl na nasza planetke udowodnic, ze jestem straszliwym zloczynca. Prosze wejsc, prosze. Witam. Przykro mi, jesli moj zastepca, robotyk Maloon Cicis poinformowal panow, ze jestem nieosiagalny; to ostrozny facet i bardziej troszczy sie o moj czas niz ja sam. Przepuscil Baleya i poklepal wchodzacego po karku. Wywiadowca jeszcze nie spotkal sie na Aurorze z takim przyjacielskim gestem. Zapytal przezornie: -Czy to pan jest starszym robotykiem, Keldenem Amadirem? -Wlasnie. Wlasnie. Czlowiekiem, ktory zamierza zniszczyc doktora Hana Fastolfe'a jako polityczna sile na tej planecie, co, jak mam nadzieje pana przekonac, niekoniecznie oznacza, ze jestem lotrem. W koncu ja nie zamierzam udowadniac, ze Fastolfe jest lobuzem tylko z powodu glupiego aktu wandalizmu, jakiego dopuscil sie na swoim wlasnym produkcie - biednym Janderze. Wystarczy, jesli powiem, iz wykaze, ze Fastolfe jest w bledzie. Wykonal lekki gest i robot, ktory przyprowadzil gosci, odszedl na bok, do niszy. Gdy drzwi sie zamknely za wchodzacymi, Amadiro szerokim gestem wskazal gosciowi cudownie miekki fotel i z podziwu godna powsciagliwoscia w mowie druga reka pokazal nisze Daneelowi i Giskardowi. Baley zauwazyl, ze Amadiro z pozadliwoscia spojrzal na Daneela, przy czym usmiech na chwile zniknal z jego ust, a twarz przybrala niemal drapiezny wyraz. Ten grymas trwal tylko chwile i robotyk znowu sie usmiechal. Baley nie byl pewien, czy to mu sie nie przywidzialo. -Poniewaz wyglada na to - rzekl Amadiro - ze pogoda zmienia sie na gorsze, wiec zrezygnujmy z watpliwego dobrodziejstwa tego slabego, dziennego swiatla. Baley nie byl pewien, co wlasciwie Amadiro zrobil na konsoli kontrolnej biurka, lecz okna zmatowialy i sciany zaplonely lagodnym blaskiem. Robotyk usmiechnal sie jeszcze szerzej. -Wlasciwie nie mamy o czym mowic, pan i ja, panie Baley. Przezornie przed panska wizyta odbylem rozmowe z panem Gremionisem. Po tym, co mi powiedzial, postanowilem pomowic rowniez z doktor Vasilia. Wyglada na to, ze oskarzyl ich pan o wspoludzial w zniszczeniu Jandera, a o ile dobrze rozumiem, oskarzyl pan rowniez mnie. -Ja tylko zadawalem pytania, doktorze Amadiro, co zamierzam robic i teraz. -Jest pan Ziemianinem, wiec nic dziwnego, ze nie zdaje pan sobie sprawy z niestosownosci panskich dzialan i naprawde bardzo mi przykro, ze bedzie pan musial poniesc tego konsekwencje. Pewnie panu wiadomo, ze Gremionis przyslal mi skarge dotyczaca panskich oszczerstw. -Tak mi powiedzial, ale niewlasciwie zinterpretowal moje slowa. To nie bylo oszczerstwo. Amadiro wydal usta, jakby zastanawiajac sie nad tym oswiadczeniem. -Osmiele sie twierdzic, ze ma pan racje ze swego punktu widzenia, panie Baley, ale nie rozumie pan naszej definicji tego slowa. Bylem zmuszony wyslac te skarge do przewodniczacego, w wyniku czego jest bardzo prawdopodobne, ze jutro rano bedzie pan zmuszony opuscic planete. Oczywiscie, bardzo mi przykro, ale obawiam sie, ze panskie dochodzenie zostalo zamkniete. 14. ZNOW AMADIRO Baley byl zaskoczony. Nie wiedzial, co myslec o Amadiro i nie oczekiwal takiego obrotu sprawy. Gremionis okreslil dyrektora jako "nieprzystepnego". Z tego, co powiedzial Cicis, nalezalo spodziewac sie, ze Amadiro jest autokrata. Tymczasem dyrektor instytutu wydawal sie jowialny, otwarty, a nawet przyjacielski. A jednak, jezeli wierzyc jego slowom, Amadiro z rozmyslem polozyl kres dochodzeniu. Robil to bezwzglednie, a jednoczesnie ze wspolczujacym usmiechem. Jaki byl naprawde?Baley mimowolnie zerknal w kierunku nisz, gdzie stal Daneel i Giskard; prymitywny Giskard, oczywiscie, z twarza pozbawiona wyrazu, Daneel cichy i spokojny. Niepodobna, zeby Daneel w swoim krotkim zyciu spotkal kiedys Amadira. Natomiast Giskard w czasie ktoz wie ilu dziesiecioleci swego istnienia mogl go poznac. Baley zacisnal usta na mysl o tym, ze powinien wczesniej zapytac Giskarda, jaki jest Amadiro. Bylby teraz w stanie lepiej ocenic, na ile obecne oblicze robotyka jest prawdziwe, a na ile zasloniete chlodno wykalkulowana maska. Dlaczego - na Ziemie i inne planety! - nie korzystal madrzej z mozliwosci tych robotow? Albo dlaczego Giskard nie uprzedzil go... Nie, to niesprawiedliwe. Giskard najwidoczniej nie mogl podejmowac takich samodzielnych dzialan. Podalby informacje na zadanie, rozmyslal Baley, ale nie powiedzialby niczego z wlasnej inicjatywy. Amadiro dostrzegl spojrzenie Baleya i powiedzial: -Jestem tu jeden przeciwko trzem. Jak pan widzi, nie mam w gabinecie zadnego z moich robotow - chociaz przyznaje, ze w kazdej chwili moge wezwac tu ich dowolna liczbe - podczas gdy pan ma dwa roboty Fastolfe'a; starego wiernego Giskarda i ten cud techniki, Daneela. -Widze, ze zna pan obu - rzekl Baley. -Tylko ze slyszenia. Wlasciwie widze je... Ja, robotyk, bylem bliski powiedzenia "na zywo". Wlasciwie widze je z bliska po raz pierwszy, chociaz ogladalem Daneela granego przez aktora w tym trojwizyjnym filmie. -Widocznie caly swiat zna ten program - powiedzial ponuro Baley. - A to mnie, skromnemu czlowiekowi o ograniczonych mozliwosciach, niezwykle utrudnia zycie. -Nie w tym wypadku - odparl Amadiro, usmiechajac sie jeszcze szerzej. - Zapewniam, ze i tak nie bralem powaznie tej fikcyjnej postaci. Zakladalem, ze w rzeczywistosci ma pan ograniczone mozliwosci. I tak jest - inaczej nie rzucalby pan tak pochopnie nieuzasadnionych oskarzen na Aurorze. -Doktorze Amadiro - powiedzial Baley. - Zapewniam pana, ze nie rzucalem formalnych oskarzen. Po prostu prowadzilem dochodzenie i rozwazalem mozliwosci. -Prosze mnie zle nie zrozumiec - rzekl Amadiro z niespodziewana szczeroscia. - Nie obwiniam pana. Jestem pewien, ze zachowywal sie pan nienagannie wedlug ziemskich norm. Tyle tylko, ze teraz powinien pan przestrzegac obowiazujacych na Aurorze norm. My przykladamy niezwykla wage do reputacji. -Skoro tak, doktorze Amadiro, to czy pan i inni globalisci nie rzucaliscie na doktora Fastolfe'a oszczerczych podejrzen znacznie wiekszego kalibru niz jakiekolwiek drobne uchybienia, jakich moglem sie dopuscic? -Racja - przyznal Amadiro - jednak ja jestem wybitnym Aurorianinem i mam pewne wplywy, podczas gdy pan jest Ziemianinem i nie ma zadnych wplywow. To niezwykle niesprawiedliwe, przyznaje i ubolewam nad tym, ale taki juz jest ten swiat. Coz mozna na to poradzic? Ponadto, oskarzenia przeciwko Fastolfe'owi moga byc uzasadnione - i beda uzasadnione - a wowczas jest to prawda, a nie oszczerstwo. Panskim bledem bylo peanie oskarzen, ktorych po prostu nie mozna udowodnic. Musi pan przyznac, ze ani pan Gremionis, ani doktor Vasilia, ani oboje razem nie mogli uszkodzic biednego Jandera. -Zadnemu z nich niczego formalnie nie zarzucalem. -Mozliwe, ale na Aurorze nie zdola sie pan ukryc za slowem "formalnie". Szkoda, ze Fastolfe nie uprzedzil pana o tym, kiedy sprowadzil go do poprowadzenia tego dochodzenia, tego - obawiam sie - skazanego na niepowodzenie sledztwa. Na mysl o tym, ze Fastolfe rzeczywiscie mogl to zrobic, Baley poczul lekki tik wykrzywiajacy mu kacik ust. -Czy zostane przedtem wysluchany, czy tez sprawa jest juz zamknieta? -Oczywiscie, ze zostanie pan wysluchany, zanim zapadnie wyrok. My, Aurorianie, nie jestesmy barbarzyncami. Przewodniczacy rozwazy skarge, ktora mu poslalem, razem z moimi sugestiami w tej sprawie. Zapewne skonsultuje sie z Fastolfem jako druga, zywotnie zainteresowana strona, po czym zaaranzuje wspolne spotkanie z cala nasza trojka, na przyklad jutro. Wtedy - lub pozniej - zapadnie jakas decyzja, ktora zatwierdzi pelny sklad Legislatury. Zapewniam pana, ze wszystko odbedzie sie z zachowaniem wlasciwej procedury. -Nie watpie, ze zostanie zachowana litera prawa, ale jesli przewodniczacy juz wyrobil sobie zdanie, jesli nie wyslucha niczego, co powiem i jesli Legislatura po prostu przypieczetuje wczesniej podjeta decyzje? Czy to mozliwe? Amadiro wprawdzie nie smial sie otwarcie, ale nie ukrywal swego rozbawienia. -Jest pan realista, panie Baley. Przyjemnie mi to stwierdzic. Ludzie marzacy o sprawiedliwosci czesto rozczarowuja sie - a zazwyczaj sa tak mili, ze czlowiek z zalem na to patrzy. Spojrzenie Amadira znow spoczelo na Daneelu. -Wspanialy okaz humanoidalnego robota - stwierdzil. - To zdumiewajace, jak Fastolfe trzyma swoje karty przy orderach. Co za strata, ze utracilismy Jandera. Fastolfe zrobil niewybaczalna rzecz. -Doktor Fastolfe zaprzecza, ze mial z tym cos wspolnego. -Tak, panie Baley, oczywiscie, ze zaprzecza. Czy mowi, ze ja mam z tym cos wspolnego? A moze moj udzial to wylacznie panski pomysl? Baley zaprotestowal stanowczo: -Niczego takiego nie twierdze. Ja tylko chce zadac panu kilka pytan na ten temat. Co do doktora Fastolfe'a, to jego nie moze pan oskarzyc o oszczerstwo. Jest on przekonany, ze nie mial pan nic wspolnego z tym, co sie zdarzylo Janderowi, poniewaz uwaza, ze brak panu wiedzy i zdolnosci potrzebnych do unieruchomienia humanoidalnego robota. Jesli Baley sadzil, ze wytraci rozmowce z rownowagi, to mu sie nie udalo. Amadiro przelknal przytyk, nie tracac dobrego humoru i rzekl: -I ma racje, panie Baley. Oprocz Fastolfe'a zaden robotyk - zywy czy martwy - nie posiadl odpowiednich umiejetnosci. Czy nie tak mowi ten nasz skromny mistrz nad mistrzami? -Istotnie. -A zatem zastanawiam sie, co - jego zdaniem - przydarzylo sie Janderowi? -Nieoczekiwana awaria. Czysty przypadek. Amadiro sie rozesmial. -Czy obliczal prawdopodobienstwo takiej nieoczekiwanej awarii? -Owszem, starszy robotyku. Jednak nawet tak niezwykle malo prawdopodobny wypadek moze miec miejsce, szczegolnie jesli zaszly okolicznosci zwiekszajace szanse tego zdarzenia. -Na przyklad jakie? -To mam nadzieje odkryc. Poniewaz juz postaral sie pan, zeby wyrzucono mnie z tej planety, czy teraz zamierza pan zwlekac z udzieleniem mi odpowiedzi, czy tez moge kontynuowac sledztwo do czasu, az moja dzialalnosc na Aurorze zostanie prawnie zakonczona? Zanim pan odpowie, doktorze Amadiro, prosze wziac pod uwage, ze dochodzenie jeszcze nie zostalo prawnie zamkniete i w trakcie ewentualnego przesluchania, jutro czy kiedy indziej, bede mogl zarzucic panu utrudnianie sledztwa, o ile zechce pan teraz nalegac na zakonczenie naszej rozmowy. To mogloby wplynac na decyzje przewodniczacego w tej sprawie. -Nie wplyneloby, drogi panie Baley. Niech pan sobie nie wyobraza, ze moze mnie powstrzymac w jakikolwiek sposob. Jednak zgadzam sie rozmawiac tak dlugo, jak pan zechce. Zamierzam w pelni wspolpracowac, chocby po to, zeby cieszyc sie spektaklem, w ktorym dobry Fastolfe nadaremnie usiluje sie wyprzec niefortunnego czynu. Nie jestem specjalnie msciwy, panie Baley, jednak to, ze Fastolfe wlasnorecznie stworzyl Jandera, nie dawalo mu prawa, zeby go niszczyc. -W swietle prawa, poniewaz nie dowiedziono mu winy, panskie stwierdzenie jest oszczerstwem. Zatem zostawmy te kwestie i kontynuujmy nasza rozmowe. Potrzebuje informacji. Zamierzam zadawac krotkie i bezposrednie pytania, a jesli bedzie pan odpowiadal w taki sam sposob, ta rozmowa zakonczy sie szybko. -Nie, panie Baley, nie pan bedzie ustalal warunki tej rozmowy - powiedzial Amadiro. - Zakladam, ze jeden panski robot lub oba sa wyposazone w urzadzenie nagrywajace. -Tak sadze. -Ja jestem pewien. Mam wlasna aparature. Niech pan nie oczekuje, panie Baley, ze uda sie mnie poprowadzic przez dzungle krotkich odpowiedzi do czegos, co posluzy celom Fastolfe'a. Bede mowil, jak zechce i dopilnuje, zeby moje slowa nie zostaly zle zinterpretowane. A gwarancja bedzie nagranie, ktore sam wykonam. Teraz po raz pierwszy spod przyjacielskiej maski Amadira blysnely wilcze kly. -Bardzo dobrze, lecz jezeli panskie odpowiedzi beda celowo zbyt zawile i wykretne, to rowniez zostanie nagrane. -Niewatpliwie. -Skoro sie rozumiemy, czy moglbym napic sie wody? -Oczywiscie. Giskardzie, czy zechcesz obsluzyc pana Baleya? Robot natychmiast wyszedl z niszy. Na drugim koncu pokoju rozlegl sie brzek lodu i po chwili na biurku przed detektywem pojawila sie wysoka szklanka z woda. -Dziekuje,. Giskardzie - powiedzial Baley i zaczekal, az robot z powrotem znajdzie sie w swojej wnece. -Doktorze Amadiro, czy slusznie uwazam pana za dyrektora Instytutu Robotyki? -Tak, slusznie. -I jego zalozyciela? -Zgadza sie. Widzi pan, odpowiadam zwiezle. -Jak dlugo istnieje instytut? -Jako pomysl - cale dziesieciolecia. Co najmniej pietnascie lat zbieralem podobnie myslacych ludzi. Dwanascie lat temu uzyskano pozwolenie Legislatury. Budowa zaczela sie przed dziewiecioma laty, a aktywna praca przed szescioma. W obecnym ksztalcie instytut ma dwa lata i istnieja dlugofalowe plany jego dalszego rozwoju. To byla dluga odpowiedz, lecz podana w rozsadnym skrocie. -Dlaczego uznal pan za konieczne stworzyc taka placowke naukowa? -Ach, panie Baley. Z pewnoscia oczekuje pan wyczerpujacej odpowiedzi. -Prosze bardzo, sir. W tym momencie robot wniosl tace z kanapeczkami i jeszcze mniejszymi ciasteczkami, zupelnie nie znanymi Baleyowi. Sprobowal kanapki i stwierdzil, ze jest krucha i nie tyle niesmaczna ile o tak dziwnym smaku, ze z trudem zjadl do konca. Popil ja reszta wody. Amadiro obserwowal to z lekkim rozbawieniem i powiedzial: -Musi pan zrozumiec, panie Baley, ze my, Aurorianie, jestesmy niezwyklymi ludzmi. Tacy sa wszyscy Przestrzeniowcy, ale teraz mowie o Aurorianach. Pochodzimy od Ziemian - to cos, o czym wiekszosc nas niechetnie mysli - ale jestesmy rezultatem autoselekcji. -Co to oznacza? -Ziemianie dlugo zamieszkiwali na przeludnionej planecie i gromadzili sie w zatloczonych miastach, ktore w koncu zmienily sie w ule i mrowiska nazywane przez was Miastami przez duze "M". A zatem jacy Ziemianie opusciliby Ziemie i udali sie na inne, puste i wrogie swiaty, zeby tworzyc z niczego nowe spoleczenstwa, ktorych osiagnieciami nie beda sie mogli cieszyc za zycia - jak ogrodnicy, ktorzy umra, gdy drzewa beda jeszcze drzewkami. -Sadze, ze dosc niezwykli. -Na pewno niezwykli. Szczegolnie tacy, ktorzy nie sa zbyt uzaleznieni od tlumu swoich ziomkow i potrafia stawic czolo pustce. Ludzie, ktorzy nawet wola samotnosc, ktorzy chca pracowac na siebie i sami rozwiazywac swoje problemy, a nie kryc sie w stadzie i dzielic brzemie tak, zeby dzwigany ciezar byl praktycznie rowny zeru. Indywidualisci, panie Baley. Indywidualisci! -Rozumiem. -Na tym opiera sie nasze spoleczenstwo. Kazdy nowy swiat zasiedlony przez Przestrzeniowcow podkresla nasz indywidualizm. My, Aurorianie, jestesmy dumnymi ludzmi, a nie pokornymi owieczkami jak Ziemianie. Rozumie pan, ze posluguje sie metafora nie po to, aby drwic z Ziemi. To jest po prostu inne spoleczenstwo, dla mnie nie do przyjecia, lecz dla pana, jak sadze, wygodne i idealne. -Co to ma wspolnego z zalozeniem instytutu, doktorze Amadiro? -Nawet dumny i zdrowy indywidualizm ma swoje minusy. Najwieksze umysly - pracujac w pojedynke nawet przez stulecia - nie zapewnia szybkiego postepu, jesli nie beda sie dzielic "Okryciami z innymi. Zawily problem moze przez sto lat wstrzymywac prace jakiegos uczonego, podczas gdy jego kolega juz znalazl rozwiazanie i nie ma pojecia, iz trzyma w reku klucz do zagadki. Instytut jest proba, przynajmniej w waskiej dziedzinie robotyki, wprowadzenia pewnej wspolnoty mysli. -Czy to mozliwe, ze tym zawilym problemem, na jaki natknal sie pan, jest skonstruowanie humanoidalnego robota? Amadiro mrugnal oczami. -Tak, to oczywiste, prawda? Minelo dwadziescia szesc lat, od kiedy nowy system matematyczny Fastolfe'a, nazywany przez niego "analiza zestawna", umozliwil budowe humanoidalnych robotow - jednak on trzyma to odkrycie w tajemnicy. Cale lata temu, kiedy rozpracowano wszystkie szczegoly techniczne, razem z doktorem Sartonem zastosowali teorie do zaprojektowania Daneela. Potem sam Fastolfe zlozyl Jandera. Jednak szczegoly i tym razem pozostaly tajemnica. Wiekszosc robotykow wzruszyla ramionami i uwazala, ze to normalne. Mogli jedynie indywidualnie probowac odtworzyc tok jego rozumowania. Natomiast mnie uderzyla mozliwosc stworzenia instytutu podejmujacego zbiorowe dzialania. Nie bylo latwo przekonac innych robotykow o uzytecznosci tego planu i namowic Legislature na zalozenie takiego osrodka przy stanowczej opozycji Fastolfe'a, ani przetrwac lata wysilkow, ale udalo sie nam. -Dlaczego doktor Fastolfe oponowal? -Zacznijmy od zwyczajnej milosci wlasnej - i nie mam mu tego za zle, rozumie pan. Wszyscy kierujemy sie tym uczuciem. Ono jest czescia indywidualizmu. Chodzi o to, ze Fastolfe uwaza sie za najwiekszego robotyka w historii, a ponadto uznaje humanoidalnego robota za swoje wybitne osiagniecie. Nie chce, aby to osiagniecie zostalo powtorzone przez grupe robotykow, indywidualnie anonimowych w porownaniu z nim. Wyobrazam sobie, ze uwaza to za spisek miernot zamierzajacych rozwodnic i wypaczyc jego wielkie zwyciestwo. -Wyjasniajac, dlaczego doktor Fastolfe jest w opozycji, powiedzial pan "zacznijmy od". To oznacza, ze mial rowniez inne motywy. Jakie? -Jest takze przeciwny planowanemu przez nas wykorzystaniu robotow. -Jakiemu wykorzystaniu, doktorze Amadiro? -Moze nie teraz. Nie przesadzajmy. Doktor Fastolfe na pewno opowiedzial panu o planach globalistow zmierzajacych do zasiedlenia Galaktyki? -Owszem, a ponadto doktor Vasilia mowila mi o trudnosciach, na jakie postep naukowy napotyka wsrod indywidualistow Jednak pragnalbym poznac panska opinie. Na przyklad, czy mam przyjac zdanie doktora Fastolfe'a w sprawie planow globalistow jako opinie bezstronna i obiektywna, czy tez zechcialby pan wypowiedziec sie w tej kwestii? A moze wolalby pan opisac wasze plany wlasnymi slowami? -Tak stawiajac sprawe, nie daje mi pan wyboru. -Zadnego, doktorze Amadiro. -Bardzo dobrze. Ja... chociaz powinienem powiedziec "my", gdyz wszyscy w Instytucie jestesmy tego samego zdania - spogladamy w przyszlosc i pragniemy zobaczyc, jak ludzkosc zdobywa wciaz nowe planety dla osadnictwa. Jednakze nie chcemy, aby ten proces zniszczyl stare planety lub doprowadzil je do zapasci, jak w wypadku - przepraszam - Ziemi. Nie chcemy, aby na nowe planety udali sie najlepsi, pozostawiajac za soba odpady. Rozumie pan to, prawda? -Prosze mowic dalej. -W kazdym spoleczenstwie wykorzystujacym roboty, tak jak w naszym, latwym rozwiazaniem jest wyslanie ich jako osadnikow. Roboty zbuduja spoleczenstwo i swiat, a my mozemy poleciec pozniej, bez potrzeby selekcji, gdyz nowy swiat bedzie rownie wygodny i dostosowany do nowych potrzeb jak stary, tak ze mozna powiedziec, iz ruszymy na nowe swiaty nie opuszczajac domu. -A czy roboty nie stworza raczej robocich niz ludzkich swiatow? -Wlasnie - jesli wyslemy roboty, ktore sa tylko robotami. Jednak mamy mozliwosc poslac humanoidalne roboty, takie jak Daneel, ktore - tworzac swiaty dla siebie - automatycznie stworza je dla nas. Tymczasem doktor Fastolfe sprzeciwia sie tym planom. Znajduje jakies zalety w koncepcji tworzenia przez istoty ludzkie nowego swiata z obcej i nieprzyjaznej planety nie rozumiejac, ze taki wysilek nie tylko pochlonie wiele istnien, ale takze stworzy swiat uformowany przez katastrofy w cos calkiem niepodobnego do znanych nam spoleczenstw. -Tak jak dzisiejsze swiaty Przestrzeniowcow, rozniace sie od Ziemi i od siebie wzajemnie? Amadiro na chwile zapomnial o jowialnym usmiechu i siedzial w zadumie. -Wlasnie, panie Baley, poruszyl pan istotna sprawe. Mowie tylko o Aurorze. Swiaty Przestrzeniowcow istotnie roznia sie od siebie i wiekszosc z nich nie budzi mojej sympatii. Dla mnie jest oczywiste - chociaz moge nie byc obiektywny - ze Aurora, najstarsza z nich, jest najlepiej urzadzona planeta. Nie chce rozmaitosci swiatow, z ktorych tylko nieliczne beda naprawde cos warte. Pragne wielu Auror - milionow Auror - i z tego powodu chce, aby nowe planety zostaly przeksztalcone w Aurory, zanim wyrusza na nie osadnicy. Nawiasem mowiac, wlasnie dlatego nazywamy sie globalistami. Interesuje nas ten glob - nasza Aurora - i zaden inny. -Czy nie widzi pan zadnych zalet roznorodnosci, doktorze Amadiro? -Gdyby te roznorodne formy byly rownie dobre, moze mialyby jakas wartosc, lecz jesli czesc lub wiekszosc bylaby gorsza, jakaz z tego korzysc dla ludzkosci? -Kiedy zaczynacie? -Kiedy bedziemy mieli humanoidalne roboty. Dotychczas byly tylko dwa, z ktorych sam tworca zniszczyl jednego, pozostawiajac tylko Daneela. Mowiac, obrzucil spojrzeniem Daneela. -A kiedy bedziecie mieli humanoidalne roboty? -Trudno powiedziec. Jeszcze nie dorownalismy doktorowi Fastolfe'owi. -Chociaz on jest jeden, a was wielu, doktorze Amadiro? Uczony nieznacznie wzruszyl ramionami. -Niepotrzebny sarkazm, panie Baley. Po pierwsze, Fastolfe znacznie wyprzedzil nas na starcie, bo chociaz instytut istnieje od dawna, pelna para pracuje dopiero od dwoch lat. Ponadto, bedziemy musieli nie tylko dogonic Fastolfe'a, ale takze go wyprzedzic. Daneel to niezly produkt, ale to tylko prototyp i nie dosc dobry. -W czym roboty humanoidalne powinny przewyzszac Daneela? -Oczywiscie, musza byc jeszcze bardziej podobne do ludzi, byc zroznicowane plciowo i miec jakis ekwiwalent dzieci. Jezeli na planetach ma powstac odpowiednie, ludzkie spoleczenstwo, Jest konieczna zmiana pokolen. -Chyba widze pewne trudnosci, doktorze Amadiro. -Niewatpliwie jest ich wiele. Jakie trudnosci pan przewiduje? -Jesli skonstruuje pan humanoidalne roboty tak podobne do czlowieka, ze stworza ludzkie spoleczenstwo i jezeli beda one zroznicowane plciowo oraz pokoleniowo, jak zdola je pan odroznic od ludzi? -Czy to moze miec jakies znaczenie? -Tak sadze. Jesli takie roboty beda zbyt ludzkie, moga wtopic sie w ludzka spolecznosc i stac czescia ludzkich rodzin - a przez to nie zdolaja wykonywac wyznaczonych im zadan. Amadiro sie rozesmial. -Ta mysl przyszla panu do glowy ze wzgledu na zwiazek Gladii Delmarre z Janderem. Widzi pan, o panskiej rozmowie z ta kobieta dowiedzialem sie od Gremionisa i doktor Vasilii. Przypominam panu, ze Gladia pochodzi z Solarii i jej poglady na temat malzenstwa niekoniecznie sa zgodne z przekonaniami Aurorian. -Nie myslalem o niej. Wydawalo mi sie, ze seks jest na Aurorze szeroko interpretowany i roboty sa tolerowane jako partnerzy seksualni nawet teraz, kiedy jeszcze slabo przypominaja ludzi. Jesli naprawde nie bedzie mozna odroznic robota od czlowieka... -Pozostaje jeszcze kwestia dzieci. Robot nie moze byc ani ojcem, ani matka. -Z tym wiaze sie jeszcze jedna sprawa. Roboty beda dlugowieczne, gdyz stworzenie odpowiedniego spoleczenstwa moze trwac wieki. -I tak beda musialy dlugo zyc, skoro maja przypominac Aurorian. -A dzieci - rowniez beda dlugowieczne? Amadiro nie odpowiedzial. -Beda sztuczne dzieci - roboty, ktore nigdy sie nie zestarzeja, bo nigdy nie dorosna i nie dojrzeja. To z pewnoscia stworzy dostatecznie nieludzki element, zeby zmienic charakter stworzonego spoleczenstwa. Amadiro westchnal. -Celna uwaga, panie Baley. Istotnie, myslimy o stworzeniu jakiegos systemu, w ktorym roboty moglyby wytwarzac dzieci zdolne do wzrostu i dojrzewania - przynajmniej na czas potrzebny do tworzenia pozadanej spolecznosci. -A potem, kiedy przybeda ludzie, roboty przestawi sie na bardziej mechaniczne reakcje. -Mozliwe, to wydaje sie sensowne. -A wytwarzanie dzieci? Przeciez najlepiej, zeby ta spolecznosc byla jak najbardziej zblizona do ludzkiej, prawda? -Moze. -A wiec seks, zaplodnienie, narodziny? -Moze. -A jesli te roboty stworza spoleczenstwo tak ludzkie, ze nie mozna bedzie odroznic ich od ludzi, to kiedy przybeda prawdziwi osadnicy, czy roboty nie zechca ich powstrzymac? Czy nie beda reagowaly na Aurorian tak samo, jak wy na Ziemian? -Panie Baley, roboty musza przestrzegac Trzech Praw. -Trzy Prawa nakazuja nie krzywdzic ludzkich istot oraz byc im poslusznym. -Wlasnie. -A jesli te roboty beda tak podobne do czlowieka, ze same zaczna sie uwazac za ludzi, ktorych powinny bronic i sluchac? Wtedy moglyby spokojnie postawic swoje dobro przed dobrem ich tworcow. -Drogi panie Baley, dlaczego tak sie pan tym przejmuje? To odlegla przyszlosc. Z czasem znajdziemy rozwiazania, w miare czynionych postepow i obserwacji powstajacych problemow. -Moze Aurorianie nie udzieliliby tak powszechnego poparcia panskim planom, gdyby rozumieli ich konsekwencje. Moze woleliby poglady doktora Fastolfe'a. -Tak? Fastolfe uwaza, ze jesli Aurorianie nie potrafia sami i bez pomocy robotow zasiedlic nowych planet, to powinni zachecic do tego Ziemian. -Osobiscie uwazam to za dobry pomysl. -Poniewaz jest pan Ziemianinem, drogi panie Baley. Zapewniam pana, ze Aurorianom nie byloby przyjemnie widziec, jak Ziemianie tlocza sie bilionami i trylionami na nowych swiatach, budujac nowe ule oraz tworzac jakies imperium galaktyczne. Swiaty Zaziemskie zostalyby zepchniete w najlepszym razie do grupki nic nie znaczacych planetek, a w najgorszym - kompletnie zniszczone. -Jednak inna mozliwoscia sa swiaty humanoidalnych robotow, budujacych niby-ludzkie spoleczenstwa i nie dopuszczajacych do siebie ludzi. Stopniowo powstaloby galaktyczne imperium robotow, ktore w najlepszym razie zmieniloby Swiaty Zaziemskie w grupke malo znaczacych planetek, a w najgorszym razie kompletnie je zniszczylo. Na pewno Aurorianie woleliby galaktyczne imperium ludzi od zdominowanego przez roboty. -Dlaczego jest pan tego taki pewny? -Przekonuje mnie o tym forma waszej spolecznosci. W drodze na Aurore powiedziano mi, ze tutaj nie istnieja roznice miedzy robotami a ludzmi, jednak tak nie jest. -Przebywa tu pan zaledwie od... mniej niz dwoch dni i juz to stwierdzil? -Tak, doktorze Amadiro. Moge to zauwazyc wlasnie dlatego, ze jestem tu obcy i na wszystko patrze z dystansu. Nie zaslepiaja mnie wasze zwyczaje i idealy. Pierwsza wyrazna roznica jest to, ze robotom nie wolno wchodzic do dyskretek. W ten sposob czlowiek ma miejsce, gdzie moze byc sam. Jak widac, pan i ja siedzimy przy stole, podczas gdy roboty stoja w niszach - rzekl Baley wskazujac reka Daneela - co jest kolejna roznica. Uwazam, ze ludzie - nawet Aurorianie - zawsze zechca pozostawic jakies roznice, aby zachowac dystans. -Zdumiewajace, panie Baley. -Wcale nie, doktorze Amadiro. Przegral pan. Nawet jezeli zdola pan przekonac wiekszosc Aurorian, ze to doktor Fastolfe zniszczyl Jandera, nawet jesli pozbawi go pan wszelkich politycznych wplywow, nawet jezeli Legislatura i mieszkancy Aurory popra panski plan osadnictwa za pomoca robotow, tylko zyska pan na czasie. Gdy tylko Aurorianie zobacza konsekwencje tego planu, zwroca sie przeciwko panu. Moze wiec byloby lepiej, zeby zakonczyl pan te kampanie przeciw doktorowi Fastolfe'owi i spotkal sie z nim w celu wypracowania kompromisowego rozwiazania, umozliwiajacego takie zasiedlanie nowych swiatow przez Ziemian, zeby nie stanowili oni zagrozenia dla Aurory i innych Swiatow Zaziemskich. -Zdumiewajace, panie Baley - powtorzyl Amadiro. -Nie ma pan wyboru - rzekl spokojnie Baley. Jednak Amadiro odparl z rozbawieniem: -Kiedy mowie, ze panskie uwagi sa zdumiewajace, nie mam na mysli ich tresci, lecz to, ze w ogole wyglasza je pan, a do tego uwaza, iz sa cos warte. Baley patrzyl, jak Amadiro siega po ostatnie ciasteczko i z wyraznym zadowoleniem wklada je do ust. -Bardzo dobre - stwierdzil robotyk. - Chyba troche za bardzo lubie sobie pojesc. O czym mowilem? Ach tak, panie Baley, mysli pan, ze odkryl jakis sekret? Ze powiedzialem panu cos, o czym nasz swiat jeszcze nie wie? Ze moje plany sa niebezpieczne, a ja paple o tym komus obcemu? Sadze, ze wyobrazal pan sobie, ze jesli porozmawiamy dostatecznie dlugo, na pewno wymknie mi sie jakies glupstwo, ktore bedzie mozna wykorzystac. Nic z tego. Moje plany dotyczace jeszcze bardziej humanoidalnych robotow, robocich rodzin i cywilizacji jak najbardziej zblizonej do ludzkiej nie sa tajemnica. Moge je udostepnic Legislaturze i kazdemu zainteresowanemu. -Czy sa znane opinii publicznej? -Zapewne nie. Opinia publiczna ma swoje priorytety i bardziej interesuje sie nastepnym posilkiem, kolejnym programem hiperwizji i najblizszymi zawodami kosmopolo niz co ja czeka za sto lub tysiac lat. Mimo to spoleczenstwo chetnie zaakceptuje moje plany, tak jak ci intelektualisci, ktorzy je znaja. Przeciwnicy nie beda na tyle liczni, zeby ich glos sie liczyl. -Jest pan tego pewny? -Moze to dziwne, ale tak. Obawiam sie, ze nie rozumie pan sily uczuc, jakie Aurorianie - i wszyscy Przestrzeniowcy - zywia do Ziemian. Uwaza pan, ja nie podzielam tych uczuc i na przyklad w panskim towarzystwie czuje sie swobodnie. Nie neka mnie prymitywny lek przed infekcja; nie wyobrazam sobie, ze Ziemianin brzydko pachnie; nie przypisuje panu wszelkich cech charakteru, jakie uwazam za ujemne; nie podejrzewam, abyscie spiskowali, zeby pozbawic nas zycia lub ukrasc nasza wlasnosc - ale wiekszosc Aurorian tak wlasnie mysli. Moze nie widac tego od razu i Aurorianie umieja byc bardzo uprzejmi dla jakiegos Ziemianina, ktorego uznaja za nieszkodliwego, lecz jesli poddac ich probie, ujawni sie cala ich nienawisc i obawa. Powiedzcie im, ze Ziemianie opanowuja nowe swiaty i niebawem zajma cala Galaktyke, a zgodnym chorem beda sie domagac, zeby zniszczyc Ziemie, zanim do lego dojdzie. -Nawet jesli inna mozliwoscia bedzie spoleczenstwo robotow? -Oczywiscie. Nie rozumie pan rowniez naszego stosunku do robotow. Znamy je. Sa dla nas jak bracia. -Nie. Sa waszymi slugami. Czujecie sie od nich lepsi i traktujecie jak braci, dopoki nad nimi panujecie. Gdyby grozil wam przewrot, gdyby one mialy zapanowac nad wami, bylibyscie przerazeni. -Mowi pan tak dlatego, ze tak zareagowaliby Ziemianie. -Nieprawda. Nie pozwalacie im wchodzic do dyskretek. To wiele mowi. -Nie musza tam wchodzic. Maja swoje wlasne urzadzenia do mycia i nie wydalaja. Oczywiscie, nie sa w pelni humanoidalne. W przeciwnym razie moze nie byloby tej kwestii. -Obawialibyscie sie ich jeszcze bardziej. -Naprawde? - rzekl Amadiro. - To niemadre. Czy pan obawia sie Daneela? Jesli mam wierzyc temu, co pokazano na hiperwizji - a przyznaje, ze przychodzi mi to z trudem - darzy go pan spora sympatia. Czuje ja pan teraz, prawda? Milczenie Baleya bylo wymowne i Amadiro poszedl za ciosem. -W tej chwili - ciagnal - nie porusza pana to, ze Giskard stoi, milczacy i nieruchomy, w niszy, ale przypuszczam, ze zal panu Daneela. Uwaza pan, ze on jest zbyt podobny do czlowieka, zeby traktowac go jak robota. Nie boi sie go pan dlatego, ze wyglada jak czlowiek. -Ja jestem Ziemianinem - rzekl Baley. - Mamy roboty, ale nie cywilizacje oparta na robotach. Nie moze pan brac mnie pod uwage. -A Gladia, ktora wolala Jandera od czlowieka... -Ona jest Solarianka. Jej tez nie powinien pan brac pod uwage. -A wiec kogo? Zgaduje pan. Dla mnie jest oczywiste, ze jesli robot bedzie dostatecznie podobny do czlowieka, zostanie zaakceptowany jako czlowiek. Czy zada pan dowodu, ze ja nie jestem robotem? Fakt, ze wygladam na czlowieka wystarcza. W koncu nie bedziemy sie przejmowac tym, czy nowy swiat zostal zasiedlony przez Aurorian, ktorzy sa ludzmi, czy tylko na nich wygladaja - o ile nikt nie dostrzeze roznicy. Jednak - ludzie czy roboty - osadnicy i tak beda Aurorianami, a nie Ziemianami. Baley zaczal tracic pewnosc siebie. Powiedzial bez przekonania: -A jesli nigdy nie nauczycie sie, jak konstruowac humanoidalne roboty? -Dlaczego nie mielibysmy? Prosze zauwazyc forme "my" - Jest nas tu wielu. -Moze byc tak, ze z wielu przecietniakow nie powstanie jeden geniusz. -Nie jestesmy przecietniakami - odparl krotko Amadiro. - Fastolfe jeszcze moze uznac, ze przejscie na nasza strone bedzie oplacalne. -Nie sadze. -A ja tak. Nie ucieszy go brak wplywow w Legislaturze, kiedy nasze plany kolonizacji Galaktyki rusza z miejsca i przekona sie, ze opozycja nas nie powstrzyma, dolaczy do nas. To ludzkie. - Nie sadze, zebyscie mieli wygrac. -Poniewaz mysli pan, ze panskie sledztwo w jakis sposob oczysci Fastolfe'a i pograzy mnie lub kogos innego. -Moze - rzucil rozpaczliwie Baley. Amadiro potrzasnal glowa. -Moj przyjacielu, czy gdybym myslal, ze moze pan pokrzyzowac moje plany, siedzialbym tutaj i czekal na to? -Nie czeka pan. Robi pan wszystko, zeby zamknac sledztwo. Czy robilby pan to wiedzac, ze nie moge w zaden sposob zaszkodzic panskim planom? -No coz - rzekl Amadiro - moze im pan zaszkodzic demoralizujac niektorych pracownikow instytutu. Nie moze pan byc niebezpieczny, ale denerwujacy - a tego tez nie chce. Dlatego, jesli zdolam, pozbede sie tego klopotu - ale zrobie to w rozsadny, a nawet w delikatny, sposob. Gdyby pan byl naprawde niebezpieczny... -Co zrobilby pan wtedy? -Moglbym kazac pana schwytac i uwiezic do czasu deportacji. Nie sadze, zeby Aurorianie specjalnie przejmowali sie tym, co moglbym zrobic Ziemianinowi. -Chce mnie pan zastraszyc - rzekl Baley - ale nie uda sie panu. Doskonale pan wie, ze nic nie mozna mi zrobic w obecnosci moich robotow. -A czy pomyslal pan, ze ja mam setke robotow na zawolanie? Co te dwa moglyby zrobic przeciw takiej przewadze? -Cala setka nie moglaby mi nic zrobic. One nie potrafia odroznic Ziemianina od Aurorianina. Dla nich jestem czlowiekiem chronionym przez Trzy Prawa. -Moglyby pana unieruchomic - nie robiac krzywdy - a w tym czasie panskie roboty zostalyby zniszczone. -Nic z tego - powiedzial Baley. - Giskard slyszy to i jezeli sprobuje pan wezwac roboty, on unieruchomi pana. Jest bardzo szybki i kiedy to zrobi, panskie roboty beda bezradne, nawet jesli zostana wezwane. Zrozumieja, ze kazde dzialanie przeciwko mnie skrzywdzi pana. -Chce pan powiedziec, ze Giskard zrobi mi krzywde? -W mojej obronie? Oczywiscie. Zabije pana w razie koniecznosci. -Chyba nie mowi pan powaznie. -Jak najbardziej - rzekl Baley. - Daneel i Giskard otrzymali rozkazy, zeby mnie chronic. W ten sposob Pierwsze Prawo zostalo jeszcze wzmocnione przez doktora Fastolfe'a, ktory wykorzystal wszystkie swoje zdolnosci, zeby zapewnic mi bezpieczenstwo. Wprawdzie nie mowil mi tego tak dokladnie, lecz jestem pewny, ze to prawda. Gdyby moje roboty musialy wybierac miedzy panska a moja krzywda, to chociaz jestem Ziemianinem, nie watpie, kogo by bronily. Sadze, iz zdaje pan sobie sprawe z tego ze doktorowi Fastolfe'owi nie zalezy na tym, zeby zapewniac bezpieczenstwo panu. Amadiro zachichotal i jego twarz zmarszczyla sie w usmiechu. -Jestem przekonany, ze ma pan calkowita racje, panie Baley, ale dobrze, ze pan to powiedzial. Wiadomo panu, mily gosciu, ze ja rowniez nagrywam te rozmowe - ostrzeglem o tym na poczatku naszej rozmowy - z czego bardzo sie ciesze. Moze doktor Fastolfe zechce wymazac ostatni fragment nagrania, ale ja na pewno nie. Z tego, co pan powiedzial, jasno wynika, ze on jest gotow wyrzadzic mi krzywde, wykorzystujac do tego roboty - nawet zabic, jesli zdola - podczas gdy z zadnej czesci naszej czy innej rozmowy nie wynika, ze planuje jakikolwiek zamach na niego lub na pana. I ktory z nas jest czarnym charakterem? Sadze, ze wlasnie to ustalilismy i chyba na tym mozemy zakonczyc rozmowe. Podniosl sie, wciaz usmiechniety, a Baley, przelknawszy sline, odruchowo wstal z fotela. -Jednak mam jeszcze cos do powiedzenia. To nie ma nic wspolnego z naszymi klopotami - Fastolfe'a i moimi. Chodzi raczej o panski problem, panie Baley. -Moj problem? -Moze powinienem byl powiedziec problem Ziemi. Mysle, iz tak bardzo stara sie pan ochronic biednego Fastolfe'a przed skutkami jego glupoty, poniewaz wyobraza sobie, ze w ten sposob wasza planeta uzyska mozliwosc ekspansji. Prosze wybic to sobie z glowy. Jest wprost przeciwnie albo inaczej mowiac "rzycia w przod", jesli uzyc tego wulgarnego wyrazenia, na ktore natrafilem w pewnej historycznej powiesci z waszej planety. -Nie znam tego wyrazenia - odparl sztywno Baley. -Oznacza opaczne pojmowanie sytuacji. Widzi pan, kiedy moj punkt widzenia zyska uznanie w oczach Legislatury - i prosze zauwazyc, ze mowie "kiedy", a nie "jesli", przyznaje, ze Ziemia bedzie zmuszona pozostac w swoim ukladzie planetarnym, ale wylacznie z korzyscia dla siebie. Aurora stanie przed perspektywa rozwoju i stworzenia bezkresnego imperium. Jezeli bedziemy wiedzieli, ze Ziemia pozostanie Ziemia i niczym wiecej, coz ona bedzie nas obchodzic? Majac do dyspozycji Galaktyke, nie bedziemy zazdroscili Ziemianom ich jedynego swiata. Moze nawet bedziemy sklonni uczynic go mozliwie najwygodniejszym dla jego mieszkancow. Z drugiej strony, panie Baley, jesli Aurora zrobi to, czego domaga sie Fastolfe, i pozwoli Ziemi wyslac osadnikow, nie minie dlugi czas, a coraz wieksza liczba Aurorian uswiadomi sobie, ze Ziemia zajmie Galaktyke, a my zostaniemy otoczeni i scisnieci, skazani na stagnacje i upadek. Wtedy nic juz nie bede mogl zrobic. Moja sympatia do Ziemian nie powstrzyma kielkujacych podejrzen, dojda do glosu uprzedzenia, a wtedy Ziemia znajdzie sie w opalach. Dlatego, panie Baley, jezeli rzeczywiscie obchodzi pana los panskich ziomkow, powinien pan starac sie, zeby Fastolfe'owi nie udalo sie narzucic Aurorze tego poronionego planu. Powinien pan zostac moim wiernym sprzymierzencem. Prosze o tym pomyslec. Zapewniam, ze mowie panu o tym ze szczerej przyjazni i sympatii dla pana i panskiej planety. Amadiro caly czas usmiechal sie szeroko, lecz teraz maska spadla mu z twarzy, ukazujac kryjacego sie pod nia wilka. Baley i jego roboty wyszli za Amadirem z gabinetu i ruszyli korytarzem. Dyrektor stanal przed niepozornie wygladajacymi drzwiami i zapytal: -Czy chcialby pan skorzystac przed wyjsciem? Przez chwile Baley marszczyl brwi zmieszany, nie rozumiejac, o co chodzi. Potem, dzieki temu, ze rowniez czytywal powiesci historyczne, przypomnial sobie znaczenie archaicznego wyrazenia, uzytego przez Amadira. -Byl taki starozytny general - odparl Baley - nie pamietam nazwiska, ktory, majac na wzgledzie nagly i absorbujacy charakter wojskowych spraw, powiedzial kiedys: "Nigdy nie rezygnuj z okazji, zeby porzadnie sie odlac". Amadiro usmiechnal sie jeszcze szerzej i powiedzial: -Wspaniala rada. Rownie dobra jak moja, zeby pomyslal pan powaznie o tym, o czym mowilem. Jednak widze, ze mimo wszystko pan sie waha. Chyba nie sadzi pan, ze to jakas pulapka? Prosze wierzyc, nie jestem barbarzynca. W tym budynku jest pat moim gosciem i chocby tylko dlatego moze sie pan tutaj czuc zupelnie bezpiecznym. Baley powiedzial ostroznie: -Jezeli waham sie, to dlatego, ze rozwazam, czy mi wypada skorzystac z... z zaproszenia, skoro nie jestem Aurorianinem. -Nonsens, drogi panie Baley. Jakie ma pan wyjscie? Natura ma swoje prawa. Prosze wejsc. Niech to zaswiadczy o tym, ze nie zywie aurorianskich uprzedzen i dobrze zycze panu oraz Ziemi. -Czy mozemy posunac sie o krok dalej? -W czym, panie Baley? -Czy moglby pan rowniez udowodnic, ze jest ponad miejscowe przesady zwiazane z robotami... -Nie ma przesadow zwiazanych z robotami - rzekl szybko Amadiro. Baley powaznie pokiwal glowa, pozornie zgadzajac sie z ta uwaga, i dokonczyl zdanie: -...pozwalajac im wejsc do dyskretki. Bez nich zaczynam sie czuc nieswojo. Przez moment Amadiro byl wstrzasniety. Jednak niemal natychmiast opanowal sie i krzywiac sie, powiedzial: -Jak pan chce, panie Baley. -Jednak ktos wewnatrz moze miec cos przeciwko temu. Nie chce wywolac skandalu. -Nikogo tam nie ma. To jednoosobowa dyskretka i gdyby ktos jej uzywal, zapalilby sie sygnal "Zajete". -Dziekuje, doktorze Amadiro - rzekl Baley. Otworzyl drzwi i powiedzial: - Giskardzie, wejdz prosze. Robot wyraznie sie zawahal, ale bez sprzeciwu wykonal polecenie. Zachecony gestem Baleya, Daneel poszedl w jego slady, lecz przechodzac przez drzwi ujal detektywa za ramie i pociagnal za soba. Zza zamykajacych sie drzwi Baley powiedzial: -Zaraz wyjde. Dziekuje za pozwolenie. Wszedl do srodka starajac sie zachowywac swobodnie, ale czul sciskanie w zoladku. Czy oczekiwala go jakas nieprzyjemna niespodzianka? Jednak w pomieszczeniu nie bylo nikogo. Nie bylo nawet wiele zakamarkow do przeszukania - dyskretka byla mniejsza niz w posiadlosci Fastolfe'a. Daneel i Giskard zatrzymali sie w poblizu drzwi. Baley mial zamiar cos powiedziec, ale wydal z siebie tylko ochryply pomruk. Odchrzaknal przesadnie glosno i sprobowal jeszcze raz: -Mozecie wejsc dalej i nie musisz juz milczec, Daneelu. Robot natychmiast przylozyl palec do ust. Byl na Ziemi. Wiedzial o tabu, jakim byla rozmowa w dyskretce. -Wiem, wiem - uspokoil go Baley. - Zapomnij o tym. Jesli Amadiro mogl naruszyc zakaz obecnosci robotow w dyskretce, ja moge zapomniec o tym, ze rozmowy tu sa tabu. -Czy to nie wprawi cie w zaklopotanie, partnerze Elijahu? - spytal Daneel sciszonym glosem. -Ani troche - odparl Baley normalnym tonem. Wlasciwie rozmowa z Daneelem, ktory byl tylko robotem, nie byla krepujaca. Dzwiek glosu w takim pomieszczeniu, jesli nie przebywal w nim zaden czlowiek, nie byl czyms strasznym. Nagle Baleyowi przyszlo do glowy cos jeszcze i poczul sie jak kompletny duren. -A moze - powiedzial do Daneela, sciszajac glos - sugerujesz milczenie, poniewaz w tym pomieszczeniu jest podsluch? Ostatnie slowo wymowil, bezdzwiecznie poruszajac wargami. -Jezeli masz na mysli to, ze ludzie poza tym pokojem dzieki jakiemus urzadzeniu moga slyszec, co tutaj mowimy, to jest to zupelnie niemozliwe. -Dlaczego? Spluczka zadzialala samoczynnie, cicho i skutecznie, i Baley podszedl do umywalki. -Na Ziemi - rzekl Daneel - geste zaludnienie Miast uniemozliwia samotnosc. Podsluchiwanie jest powszechne, a uzywanie urzadzen dla skuteczniejszego podsluchiwania uznaje sie za rzecz naturalna. Jesli Ziemianin nie chce byc podsluchiwany, po prostu nic nie mowi; moze dlatego w pomieszczeniach majacych pretensje do prywatnosci obowiazuje cisza, tak jak w tych, ktore nazywacie dyskretkami. Tymczasem na Aurorze, podobnie jak na wszystkich Swiatach Zaziemskich, prywatnosc jest faktem i to niezwykle cenionym. Pamietasz Solarie i skrajny sposob, w jaki tam sie objawiala. Jednak nawet na Aurorze kazdy czlowiek jest zabezpieczony przed innymi odlegloscia niewyobrazalna na Ziemi, a dodatkowo murem robotow. Naruszenie tej prywatnosci jest czyms nie do pomyslenia. -Chcesz powiedziec, ze zalozenie tutaj podsluchu byloby przestepstwem? -Czyms znacznie gorszym, partnerze Elijahu. Byloby postepowaniem niegodnym dzentelmena. Baley rozejrzal sie wokol. Daneel, mylnie interpretujac jego zachowanie, wyjal papierowy recznik z podajnika, ktorego moglo nie dostrzec niewprawne oko. Baley przyjal recznik, ale nie tego szukal. Wypatrywal ukrytego mikrofonu, nie mogac uwierzyc, ze nie zalozono podsluchu tylko dlatego, ze klociloby sie to z dobrymi obyczajami. Poniewaz niczego nie znalazl, zajal sie innym podejrzeniem kielkujacym w jego umysle. -Powiedz mi, Daneelu, poniewaz znasz Aurorian lepiej niz ja, jak myslisz, dlaczego Amadiro zadaje sobie tyle trudu? Rozmawia ze mna bez pospiechu. Odprowadza. Pozwala skorzystac z tego pomieszczenia - cos, czego nie zrobila Vasilia. Zdaje sie, ze jest gotowy poswiecic mi tyle czasu, ile zechce. Z uprzejmosci? -Wielu Aurorian szczyci sie swoja uprzejmoscia. Moze Amadiro nalezy do takich. Kilkakrotnie podkreslal, ze nie jest barbarzynca. -A jak sadzisz, dlaczego zezwolil, zebys wszedl tutaj razem z Giskardem? -Wydalo mi sie, ze chcial rozwiac twoje podejrzenia, ze ta propozycja kryje w sobie jakas pulapke. -Dlaczego mialby przejmowac sie tym? Dlatego, ze chcial mi oszczedzic niepotrzebnego niepokoju? -Zapewne jeszcze jeden gest dzentelmena. Baley potrzasnal glowa. -No, jezeli to pomieszczenie jest na podsluchu, to niech Amadiro uslyszy i to. Nie uwazam go za dzentelmena. Powiedzial bez ogrodek, ze jesli nie zaniecham sledztwa, postara sie, zeby cierpiala za to cala Ziemia. Czy tak postepuje dzentelmen? Czy raczej niewiarygodnie brutalny szantazysta? -Dzentelmen moze uznac grozby za konieczne, lecz wyrazi je w grzecznej formie. -Tak tez zrobil Amadiro. A zatem to forma, a nie tresc wypowiedzi cechuje dzentelmena. Jednak ty, Daneelu, jestes robotem, a wiec nie mozesz surowo krytykowac czlowieka, prawda? -Przyszloby mi to z trudem. A jednak, czy moge o cos zapytac, partnerze Elijahu? Dlaczego poprosiles o pozwolenie na zabranie do tego pomieszczenia przyjaciela Giskarda i mnie? Wydawalo mi sie, ze wczesniej z trudem przychodzilo ci uwierzyc, iz jestes w niebezpieczenstwie. Czy teraz uznales, ze jestes bezpieczny jedynie w naszej obecnosci? -Nie, wcale nie, Daneelu. Jestem zupelnie pewny, ze nie bylem i nie jestem w niebezpieczenstwie. -A jednak kiedy tu wchodziles, twoje zachowanie swiadczylo o dreczacych cie podejrzeniach. Przeszukales ten pokoj. -Oczywiscie! - odparl Baley. - Powiedzialem, ze nic mi nie grozi, ale nie mowie, ze nie ma zadnego niebezpieczenstwa. -Chyba nie widze roznicy, partnerze Elijahu. -Przedyskutujemy to pozniej, Daneelu. Nadal nie jestem pewny, czy tutaj nie ma podsluchu. Kiedy Baley skonczyl, powiedzial: -Dobrze, Daneelu, zamierzam wyjsc stad i zastanawiam sie, czy Amadiro wciaz czeka na nas, chociaz uplynelo tyle czasu, czy tez zawolal kogos, zeby odprowadzil nas do drzwi. W koncu Amadiro jest bardzo zajetym czlowiekiem i nie moze poswiecic mi calego dnia. Jak uwazasz, Daneelu? -Byloby bardziej logiczne, gdyby doktor Amadiro wyznaczyl komus to zadanie. -A ty, Giskardzie? Co ty o tym myslisz? -Zgadzam sie z przyjacielem Daneelem, chociaz z doswiadczenia wiem, ze ludzkie istoty nie zawsze czynia to, co nakazuje logika. -Jezeli o mnie chodzi - powiedzial Baley - podejrzewam, ze Amadiro cierpliwie czeka na nas. Jesli cos kazalo mu tracic na nas tyle czasu, to sadze, ze ten powod - jakikolwiek by byl - nadal istnieje. -Nie wiem, co mogloby byc powodem, o ktorym mowisz, partnerze Elijahu. -Ja rowniez, Daneelu - rzekl Baley. - I to mnie bardzo niepokoi. Jednak otworzmy drzwi i przekonajmy sie. Amadiro czekal na nich pod drzwiami, dokladnie w tym samym miejscu, w ktorym Baley go zostawil. Usmiechnal sie do wychodzacych, nie okazujac zniecierpliwienia. Baley mimo woli rzucil Daneelowi spojrzenie wyrazajace "a nie mowilem", a robot przyjal to z kamiennym spokojem. -Zalowalem - powiedzial Amadiro - ze wchodzac do dyskretki nie zostawil pan Giskarda na zewnatrz. Nie poznalem go kiedys, gdy Fastolfe i ja pozostawalismy w lepszych stosunkach Wie pan, ze bylem uczniem Fastolfe'a. -Naprawde? -Zbyt krotko przebywa pan na Aurorze, zeby zebrac wiele takich drobnych informacji. A teraz, pomyslalem sobie, ze moglby pan uznac mnie za niegoscinnego, gdybym przy okazji nie pokazal panu instytutu. -Naprawde - odrzekl Baley. - Musze... -Nalegam - powiedzial Amadiro glosem nie dopuszczajacym zadnych sprzeciwow. - Przybyl pan na Aurore wczoraj rano i watpie, czy zostanie pan tu dluzej. To moze byc dla pana jedyna okazja poznania nowoczesnego laboratorium prowadzacego badania w dziedzinie robotyki. Wzial detektywa pod reke i nie przestawal mowic. Paple - pomyslal zdumiony Baley. -Umyl pan rece - rzekl Amadiro. - Zaspokoil inne potrzeby. Moze sa tu robotycy, ktorym chcialby pan zadac pytania; nie bede stawial przeszkod. Prawde mowiac, nie widze powodu, zeby nie mial pan zjesc z nami obiadu. -Jesli moge przerwac, sir... - zaczal Giskard. -Nie mozesz! - rzekl stanowczo Amadiro i robot zamilkl. - Drogi panie Baley, ja rozumiem te roboty. Ktoz zna je lepiej? Oprocz nieszczesnego Fastolfe'a oczywiscie. Jestem pewny, ze Giskard zamierzal przypomniec panu o jakims spotkaniu, obietnicy lub sprawie do zalatwienia - a wszystko to jest malo istotne. Skoro sledztwo zostalo juz prawie zamkniete, uwazam, ze cokolwiek zamierzal panu powiedziec, nie ma juz znaczenia. Zapomnijmy o tych glupstwach i - choc na krotko - zostanmy przyjaciolmi. Musi pan zrozumiec - ciagnal dalej - ze jestem goracym milosnikiem Ziemi i jej kultury. Ten temat nie nalezy do najpopularniejszych na Aurorze, jednak ja uwazam go za fascynujacy. Szczegolnie interesuje mnie dawna historia Ziemi, czasy, gdy mowiono setka jezykow i nie powstal jeszcze Miedzygwiezdny Standardowy. Przy okazji, czy moge pogratulowac panu znajomosci Miedzygwiezdnego? Tedy, tedy - zachecal, skrecajac za rog. - Wejdziemy do laboratorium symulujacego dzialanie zwojow, ktore odznacza sie swoistym pieknem, i moze zobaczymy przebieg doswiadczenia. Nawiasem mowiac, dzwieki sa niezwykle melodyjne. Jednak mowilem o panskim Miedzygwiezdnym. To jeden z licznych przesadow dotyczacych Ziemi, ze Ziemianie mowia zupelnie niezrozumiala odmiana Miedzygwiezdnego. Kiedy pokazano ten program o panu, wielu twierdzilo, ze aktorzy nie mogli byc Ziemianami, poniewaz mowili zrozumiale, tymczasem ja rozumiem pana doskonale. Po tych slowach obdarzyl Baleya usmiechem. -Probowalem poznac Szekspira - ciagnal poufalym tonem - ale nie moge czytac go w oryginale, rzecz jasna, a przeklad jest dziwnie nudny. Sadze, ze wina lezy po stronie tlumacza, a nie Szekspira. Lepiej idzie mi z Dickensem i Tolstojem, moze dlatego, ze to proza, chociaz nazwiska bohaterow u obu pisarzy sa dla mnie jednakowo trudne do wymowienia. Pragne pana zapewnic, ze jestem przyjacielem Ziemi. Naprawde. Chce dla niej jak najlepiej. Rozumie pan? Spojrzal na Baleya i w jego zmruzonych oczach znow pojawil sie wilczy blysk. Baley podniosl glos, przerywajac plynny potok wymowy dyrektora. -Obawiam sie, ze nie moge dluzej panu towarzyszyc, doktorze Amadiro. Musze zajac sie swoimi sprawami i nie mam dalszych pytan ani do pana, ani do nikogo w tym budynku. Jezeli... Baley przerwal w pol zdania. Gdzies w gorze dal sie slyszec dziwny, dudniacy dzwiek. Detektyw drgnal. -Co to bylo? -O czym pan mowi? - zapytal Amadiro. - Nic nie czuje. Spojrzal na roboty, ktore w milczeniu podazaly za nimi. -Nic! - powiedzial stanowczo. - Nic! Baley rozpoznal odpowiednik rozkazu. Zaden robot nie mogl teraz stwierdzic, ze slyszal ten loskot, gdyz sprzeciwilby sie czlowiekowi, chyba ze Baley wydalby im przeciwstawne polecenie - a byl przekonany, iz nie zdolalby tego zrobic dostatecznie dobrze, zeby zniweczyc dzielo takiego profesjonalisty jak Amadiro. No trudno, niewazne. Slyszal cos i nie jest robotem; nie da sie zagadac. -Sam pan powiedzial, doktorze Amadiro, ze nie zostalo mi duzo czasu. Tym bardziej musze... Znow loskot. Glosniejszy. Baley powiedzial ostrym tonem: -Zdaje sie, ze to jest wlasnie to, czego nie slyszal pan wczesniej i nie slyszy teraz. Prosze mnie puscic, sir, albo zawolam na pomoc roboty. Amadiro natychmiast puscil ramie detektywa. -Przyjacielu, wystarczy, ze powiesz mi, czego chcesz. Chodzmy! Zaprowadze pana do najblizszego wyjscia i jesli bedzie pan znowu na Aurorze, co wydaje sie w najwyzszym stopniu nieprawdopodobne, prosze wrocic tu i dokonczyc obiecanego zwiedzania. Szli szybciej. Zjechali spiralna rampa, przeszli korytarzem do przestronnego i pustego teraz holu, a w koncu do drzwi, ktorymi tu weszli. Okna holu byly zupelnie czarne. Czyzby juz zapadla noc? Nie zapadla. -Zwariowana pogoda! - mruknal do siebie Amadiro. - Zaciemnili okna. - Po czym zwrocil sie do Baleya: - Sadze, ze pada. Mowili, ze bedzie deszcz, a zazwyczaj prognozom meteo mozna wierzyc, szczegolnie jesli zapowiadaja paskudna pogode. Drzwi otworzyly sie i Baley odskoczyl, otwierajac usta ze zdumienia. Zimny wiatr szarpal galeziami drzew. Woda lala sie calymi potokami. Na oczach przerazonego Baleya po niebie przelecial zygzak blasku, oslepiajaco jasny, a potem znow rozlegl sie ten loskot, tym razem odbijajacy sie echem, jakby zygzak swiatla rozlupal niebo na czesci. Baley odwrocil sie i z placzem pobiegl z powrotem. 15. ZNOW DANEEL I GISKARD Baley poczul silny uscisk na ramieniu, tuz przy barku. Stanal i udalo mu sie powstrzymac ten dziecinny szloch. Czul, ze caly dygocze. Daneel powiedzial z niezmiernym szacunkiem:-Partnerze Elijahu, to burza - spodziewana, oczekiwana, zwyczajna. -Wiem - szepnal Baley. Rzeczywiscie wiedzial. W ksiazkach, ktore czytal, wiele razy opisywano burze, zarowno prawdziwe, jak i wymyslone. Ogladal to zjawisko na hologramach i w programach hiperwizji - dzwiek, widok i wszystko. Jednak rzeczywistosc, prawdziwy dzwiek i obraz nigdy nie docieraly do Miasta i Baley przez cale zycie nie doswiadczyl czegos takiego. Mimo ze teoretycznie wiedzial wszystko o burzach, nie mogl zmienic rzeczywistosci. Chociaz znal opisy, widzial obrazy na malych fotografiach i ekranach, a takze slyszal nagrane dzwieki, nie wyobrazal sobie, ze blyski sa tak jasne i tak przecinaja niebo, ze grzechoczacy nad pustym swiatem dzwiek jest tak wibrujacy 1 basowy, ze oba sa tak nagle, i ze deszcz moze lac jak z odwroconego do gory dnem naczynia, bez konca. -Nie moge wyjsc stad - mruknal z rozpacza. -Nie musisz - szybko zapewnil Daneel. - Giskard sprowadzi poduszkowiec. Podstawi go pod same drzwi. Nie spadnie na ciebie ani kropla deszczu. -Dlaczego nie zaczekamy, az to sie skonczy? -To na pewno nie byloby rozsadne, partnerze Elijahu. Deszcz bedzie padal co najmniej do polnocy i jesli rano ma przyjechac przewodniczacy, jak zapowiadal doktor Amadiro, moze dobrze byloby przez wieczor skonsultowac sie z doktorem Fastolfem. Baley zdolal obrocic twarz w kierunku wyjscia i spojrzal Daneelowi w oczy. Zdawaly sie wyrazac gleboka troske, jednak Baley z przygnebieniem pomyslal, ze to tylko dlatego, ze to on tego sie spodziewa. Robot nie mial uczuc, jedynie udajace je zmiany stanu pozytonow. Byc moze ludzie rowniez nie mieli uczuc, tylko zmiany stanu neuronow, interpretowane jako uczucia. Uswiadomil sobie, ze pozostal sam z robotami. -Amadiro celowo zatrzymal mnie, namawiajac na skorzystanie z dyskretki, przedluzajac rozmowe, nie pozwalajac tobie lub Giskardowi wtracic sie i ostrzec mnie przed burza. Probowalby nawet oprowadzac mnie po budynku lub zaciagnac na wspolny obiad. Zrezygnowal z tego slyszac burze. Wlasnie na to czekal. -Chyba masz racje, partnerze Elijahu. Jesli burza zatrzyma cie tutaj, moze wlasnie o to mu chodzilo. Baley gleboko zaczerpnal powietrza. -Musze sie stad jakos wydostac. Niechetnie zrobil krok do drzwi, nadal otwartych, wciaz przeslonietych szara kurtyna siekacego deszczu. Nastepny krok. I jeszcze jeden - caly czas opieral sie ciezko na Daneelu. Giskard spokojnie czekal przy drzwiach. Baley przystanal i na moment zamknal oczy. Potem rzekl cicho, bardziej do siebie niz do Daneela: -Musze to zrobic. I znow ruszyl naprzod. Dobrze sie pan czuje? - spytal Giskard. To glupie pytanie, wymuszone programem, pomyslal Baley, chociaz nie gorsze od pytan, jakie potrafily zadac istoty ludzkie przestrzegajace etykiety, a przez to zaprogramowane na sztywne wzorce zachowan. -Tak - odparl, starajac sie bez powodzenia mowic glosniej od szeptu. To byla bezsensowna odpowiedz na glupie pytanie, gdyz Giskard jako robot z pewnoscia mogl stwierdzic, ze Baley zle sie czuje, a jego slowa sa klamstwem. Jednak odpowiedz zostala zaakceptowana i to pozwolilo Giskardowi wykonac nastepny krok. -Teraz pojde po poduszkowiec i podprowadze go pod drzwi - oznajmil. -Czy to sie uda, w tym calym... przy tej wodzie? -Tak, sir. To calkiem zwyczajny deszcz. Robot wyszedl spokojnie na deszcz. Blyskawice migotaly niemal bez przerwy, a odglos gromow byl jak stlumiony warkot, co kilka minut przechodzacy w znacznie glosniejszy loskot. Po raz pierwszy w zyciu Baley pozazdroscil robotowi. Moc chodzic w tym; nie zwracac uwagi na wode, widok i dzwiek; nie zwracac uwagi na otoczenie i byc obdarzonym pseudozyciem bez leku; nie znac strachu przed bolem czy smiercia, poniewaz nie ma bolu ani smierci. Lecz rowniez byc pozbawionym zdolnosci oryginalnego myslenia, nieprzewidzianych przyplywow intuicji... Czy te dary byly warte ceny, jaka placila za nie ludzkosc? W tej chwili Baley nie potrafil odpowiedziec na to pytanie. Wiedzial, ze kiedy minie przerazenie, uzna, iz za pozostawanie czlowiekiem zadna cena nie jest zbyt wygorowana. Jednak teraz, kiedy czul tylko mocne bicie serca i zanik woli, nie potrafil powstrzymac mysli, ze coz znaczy byc czlowiekiem, jesli nie mozna" przezwyciezyc tych gleboko zakorzenionych obaw, tej ostrej agorafobii. A przeciez przebywal na otwartej przestrzeni przez prawie dwa dni i czul sie zupelnie dobrze. Jednak nie pokonal obaw. Teraz przekonal sie o tym. Stlumil je, intensywnie rozmyslajac o innych sprawach, ale burza przelamala te bariere. Nie mogl na to pozwolic. Jesli zawiodlo wszystko inne - rozsadek, duma - to moze powinien zdac sie na wstyd. Nie mogl zalamac sie na oczach spogladajacych bezosobowo i z wyzszoscia robotow. Wstyd bedzie musial byc silniejszy od leku. Poczul ramie Daneela pewnie obejmujace go w pasie i wstyd nie pozwolil mu zrobic tego, czego w tym momencie pragnal najbardziej - obrocic sie i skryc twarz na piersi robota. Moze nie zdolalby sie oprzec, gdyby Daneel byl czlowiekiem... Utracil kontakt z rzeczywistoscia, poniewaz zaczal slyszec glos Daneela, dobiegajacy jakby ze znacznej odleglosci. Brzmial tak, jakby Daneel byl bliski paniki. -Partnerze Elijahu, slyszysz mnie? Rownie odlegly glos Giskarda powiedzial: -Musimy go niesc. -Nie - wymamrotal Baley. - Pozwolcie mi isc. Moze go nie slyszeli. Moze w rzeczywistosci nie powiedzial tego, tylko pomyslal. Poczul, ze go podnosza. Lewa reka zwisala mu bezwladnie, wiec usilowal ja podniesc, oprzec o czyjes ramie, wyprostowac sie, namacac podloge stopami i stanac. Jednak lewe ramie nadal zwisalo bezwladnie i proby spelzly na niczym. Uswiadomil sobie, ze czuje na twarzy podmuch powietrza i krople wilgoci. Wlasciwie nie byl to deszcz, lecz wilgotne powietrze. Potem cos twardego przycisnelo sie do lewego boku Baleya, a pozniej rowniez do prawego. Znalazl sie w poduszkowcu, wcisniety miedzy Giskarda i Daneela. Czul, ze Giskard jest bardzo mokry. Poczul owiewajacy go cieply podmuch. Niemal kompletne ciemnosci za szyba pojazdu i warstewka sciekajacej po szkle wody sprawialy, ze wnetrze pojazdu bylo pograzone w zupelnym mroku. Cichy pomruk silnika, gdy poduszkowiec uniosl sie i zakolysal, stlumil loskot gromow, pozbawiajac je sily. -Przykro mi z powodu mojej nieprzyjemnie mokrej powierzchni - rzekl Giskard. - Szybko wyschne. Zaczekamy tu chwile, dopoki nie dojdzie pan do siebie. Baley oddychal troche latwiej. Czul sie wspaniale i wygodnie zamkniety. Pomyslal - oddajcie mi moje Miasto. Do licha ze wszechswiatem, niech go sobie kolonizuja Przestrzeniowcy. Nam wystarczy Ziemia. Wiedzial jednak, ze tylko chwilowe szalenstwo kaze mu tak myslec. Poczul potrzebe zajecia sie czyms. -Daneelu? - spytal slabym glosem. -Tak, partnerze Elijahu? -Chodzi o przewodniczacego. Czy uwazasz, ze Amadiro prawidlowo ocenil sytuacje przewidujac, ze przewodniczacy zamknie sledztwo, czy tez byly to tylko jego pobozne zyczenia? -To mozliwe, partnerze Elijahu, ze przewodniczacy naprawde przeslucha w tej sprawie doktorow Fastolfe'a i Amadira. To standardowe postepowanie przy rozstrzyganiu takich sporow. Istnieja liczne przyklady. -Ale dlaczego? - pytal slabym glosem Baley. - Jezeli Amadiro ma taka sile perswazji, dlaczego przewodniczacy po prostu nie nakazal przerwac sledztwa? -Przewodniczacy - rzekl Daneel - znalazl sie w trudnej sytuacji politycznej. Przeciez przystal na nalegania doktora Fastolfe'a i panski przyjazd na Aurore, wiec nie moze tak gwaltownie zmieniac zdania, zeby nie wyjsc na slabego i chwiejnego, a ponadto nie zirytowac doktora Fastolfe'a, ktory wciaz jest bardzo wplywowa postacia w Legislaturze. -A wiec dlaczego nie odrzuci skargi Amadira? -Doktor Amadiro rowniez ma znaczne wplywy, partnerze Elijahu, a zapewne bedzie mial jeszcze wieksze. Przewodniczacy musi grac na zwloke wysluchujac obu stron i przynajmniej udajac namysl przed wydaniem decyzji. -Opartej na czym? -Na meritum sprawy, zapewne. -A zatem do jutra rana musze znalezc cos, co skloni przewodniczacego do wziecia strony Fastolfe'a, a nie jego przeciwnika. Jesli zdolam, czy to bedzie rownoznaczne ze zwyciestwem? -Przewodniczacy nie jest wszechwladny - rzekl Daneel - ale ma wielkie wplywy. Jesli stanowczo opowie sie za Fastolfem, to przy obecnej sytuacji politycznej doktor zapewne uzyska poparcie Legislatury. Baley stwierdzil, ze znow mysli jasno. -To mogloby wyjasniac, dlaczego Amadiro usilowal nas zatrzymac. Moze domyslil sie, ze na razie nie mam zadnego dowodu dla Przewodniczacego i wystarczy nie dopuscic, zebym cos odkryl w czasie, jaki mi pozostal. -Mogloby tak byc, partnerze Elijahu. -A wypuscil mnie dopiero wtedy, kiedy uznal, ze burza mnie powstrzyma. -Mozliwe. -W takim razie nie mozemy pozwolic, aby burza nas zatrzymala. -Dokad mamy pana zawiezc, sir? - wtracil spokojnie Giskard. -Z powrotem do rezydencji doktora Fastolfe'a. -Chwileczke, partnerze Elijahu. Czy chcesz powiedziec, ze nie zamierzasz prowadzic dalej sledztwa? -Dlaczego tak sadzisz? - rzucil ostro Baley. Donosny i gniewny ton glosu swiadczyl o tym, ze doszedl do siebie. -Tylko dlatego, ze byc moze zapomniales, iz doktor Amadiro nalegal, zebys tak zrobil dla dobra Ziemi. -Nie zapomnialem - odparl ponuro Baley - i jestem zdziwiony, ze mogles pomyslec, iz to mnie powstrzyma. Fastolfe'a nalezy oczyscic z zarzutow, a Ziemia musi wyslac osadnikow na nowe planety. Jesli istnieje jakies zagrozenie ze strony globalistow musimy byc gotowi podjac to ryzyko. -Jednak, w takim razie po co wracac do doktora Fastolfe'a? Nie wydaje mi sie, zebysmy mieli mu do przekazania cos istotnego. Czy nie mozemy poprowadzic sledztwa w jakims innym kierunku, zanim zlozymy raport doktorowi Fastolfe'owi? Baley wyprostowal sie w fotelu i polozyl dlon na ramieniu Giskarda, ktory byl juz calkiem suchy, po czym rzekl opanowanym glosem: -Jestem zadowolony z dotychczasowych postepow, Daneelu. Ruszajmy, Giskardzie. Kieruj pojazd do posiadlosci Fastolfe'a. A potem, zaciskajac piesci i naprezajac miesnie, dodal: -Co wiecej, Giskardzie, odslon okna. Chce popatrzec na burze. Baley wstrzymal oddech czekajac na rozjasnienie szyb. Mala kabina poduszkowca juz nie bedzie calkiem zamknieta; przestana ja otaczac sciany. Pojawil sie blysk swiatla, ktory zapalil sie i zgasl zbyt szybko, zeby zrobic jakies wrazenie; tylko swiat stal sie potem jeszcze mroczniejszy. Baley mimowolnie skulil sie w oczekiwaniu na grom, ktory rzeczywiscie po krotkiej chwili przetoczyl sie i ucichl. -Burza juz nie przybierze na sile, a niebawem ucichnie - pocieszal go Daneel. -Nie dbam o to, czy ucichnie, czy nie - rzekl Baley drzacymi ustami. - Naprzod. Ruszajmy. Sam przed soba usilowal podtrzymac zludzenie, ze jako czlowiek dowodzi tymi robotami. Poduszkowiec uniosl sie w powietrze i natychmiast zakolysal sie i przechylil, tak ze Baley upadl na Giskarda. -Wyrownaj, Giskardzie! - zawolal, a raczej jeknal. Daneel objal Baleya ramieniem i delikatnie przyciagnal do siebie. Druga reka trzymal sie uchwytu przymocowanego do burty pojazdu. -Nie da rady, partnerze Elijahu - rzekl. - Wieje dosc silny wiatr. Baleyowi wlos zjezyl sie na glowie. -Chcesz powiedziec, ze... nas porwie? -Nie, oczywiscie, ze nie - odparl Daneel. - Gdyby to byl pojazd antygrawitacyjny - co, oczywiscie, jest technologicznie niemozliwe - pozbawiony masy i inercji, zostalby jak piorko uniesiony w powietrze. Jednak my zachowujemy cala mase nawet wtedy, gdy silniki unosza nas i ustawiaja w powietrzu, tak wiec sila bezwladnosci opieramy sie naporowi wiatru. Pomimo to wiatr kolysze poduszkowcem, chociaz Giskard calkowicie panuje nad pojazdem. -Nie odnioslem takiego wrazenia. Baley slyszal cichy skowyt, ktory uznal za wycie wichru uderzajacego o poduszkowiec. Nagle pojazd skoczyl naprzod i Baley, nie mogac powstrzymac tego odruchu, rozpaczliwie chwycil sie Daneela. Robot odczekal chwile. A kiedy Baley zlapal oddech, Daneel lekko oswobodzil sie z uscisku, jednoczesnie mocniej obejmujac go ramieniem. -Aby utrzymac kurs, partnerze Elijahu, Giskard musi rownowazyc napor wiatru nierownomiernym ciagiem silnikow. Korzysta tylko z tych na zawietrznej burcie, zmieniajac ich sile ciagu i ustawienie, w miare jak wicher zmienia sile i kierunek. Nikt nie zrobilby tego lepiej od Giskarda, ale i tak od czasu do czasu poduszkowiec trzesie sie i podskakuje. Musisz wybaczyc Giskardowi, ze nie uczestniczy w naszej rozmowie. Cala uwage skupil na kierowaniu pojazdem. -Czy... czy to bezpieczne? Baley czul sciskanie w zoladku na mysl o takiej zabawie z wiatrem. Byl niezmiernie rad, ze od kilku godzin nic nie jadl. Nie moglby - nie smialby - rozchorowac sie w tej ciasnej przestrzeni. Na sama mysl o tym poczul mdlosci, wiec sprobowal skupic sie na czyms innym. Pomyslal o jezdzie na ruchomych chodnikach na Ziemi, o przeskakiwaniu z jednego na drugi, szybszy, a potem na kolejny, jeszcze szybszy, a potem z powrotem na wolniejsze, za kazdym razem ustawiajac sie sprawnie do wiatru; w innym kierunku, gdy ktos przyspieszal (dziwne okreslenie uzywane wylacznie przez scigajacych sie), a w przeciwna, kiedy jechal wolniej. Za mlodu Baley robil to bez namyslu i bezblednie. Daneel nauczyl sie tego bez trudu i robil to doskonale, gdy razem biegli po chodnikach. No coz, teraz bylo tak samo! Poduszkowiec jechal po ruchomych chodnikach. Wlasnie! Tak samo! No, oczywiscie, wcale nie tak samo. W Miescie szybkosc poszczegolnych chodnikow byla stala. Ped powietrza jako rezultat przesuwania sie chodnikow byl do przewidzenia. Tymczasem tutaj wiatr mial swoja wole, a raczej zalezal od tylu zmiennych czynnikow, ze zdawal sie byc obdarzony wlasna wola, a Giskatd musial z tym walczyc. -A jesli wpadniemy na drzewo? - mruknal Baley. -Malo prawdopodobne. Giskard jest na to zbyt zreczny. A ponadto lecimy tuz nad ziemia, tak ze silniki maja najwieksza moc. -To uderzymy w kamien. Rozbije nam podwozie. -Nie uderzymy w zaden kamien, partnerze Elijahu. -Dlaczego nie? Jak - na Ziemie! - Giskard widzi, dokad leci? - rzekl Baley, wpatrujac sie w mrok. -Slonce juz prawie zaszlo - odparl Daneel - lecz troche swiatla saczy sie przez chmury. Wystarczy, zeby z pomoca reflektorow dobrze widziec droge. Kiedy zrobi sie ciemniej, Giskard zwiekszy moc reflektorow. -Jakich reflektorow? - wypytywal Baley. -Nie widzisz ich, poniewaz skladaja sie glownie z promieni podczerwonych, ktore Giskard widzi, a ty nie. Co wiecej, podczerwien jest bardziej przenikliwa niz krotsze fale promieniowania swietlnego, wiec skuteczniej dziala w deszczu, sniezycy i we mgle. Pomimo niepokoju Baley zdolal wykrzesac z siebie odrobine zainteresowania. -A twoje oczy, Daneelu? -Moje oczy, partnerze Elijahu, zaprojektowano tak, zeby jak najbardziej przypominaly ludzkie. Szkoda, przynajmniej w tej chwili. Poduszkowiec zadygotal i Baley ponownie wstrzymal oddech. -Oczy Przestrzeniowca sa nadal przyzwyczajone do ziemskiego slonca, nawet jesli wzrok robota - nie. To dobrze, bo przypomina im, ze pochodza od Ziemian - wyszeptal z satysfakcja. Zamilkl. Robilo sie ciemniej. Teraz juz nic nie widzial, a mijane swiatla rowniez niczego nie oswietlaly, jedynie oslepialy go na chwile - Zamknal oczy, lecz i to nie pomoglo. Jeszcze wyrazniej slyszal ten wsciekly, grozny huk piorunow. Czy to sie nigdy nie skonczy? Dlaczego nie zaczekali, az burza choc troche ucichnie? -Pojazd nie reaguje prawidlowo - odezwal sie nagle Giskard. Baley poczul, ze zaczyna nimi rzucac, jakby poduszkowiec mial kola i jechal po wybojach. -Czy to uszkodzenie spowodowala burza, przyjacielu Giskardzie? - zapytal Daneel. -Raczej nie, przyjacielu Daneelu. Nie wydaje sie mozliwe, aby ta maszyna ulegla takiemu uszkodzeniu w wyniku jakiejkolwiek burzy. Baley z trudem nadazal za ta wymiana zdan. -Uszkodzenie? - wymamrotal. - Jakie uszkodzenie? -Powiedzialbym, ze sprezarka jest nieszczelna, sir. To nie jest rezultat zwyklego przebicia. -A zatem jak to sie stalo? - dociekal Baley. -Zapewne rozmyslne dzialanie, kiedy pojazd stal przed budynkiem administracji. Od pewnego czasu wiem, ze ktos za nami jedzie, starajac sie nie wyprzedzic. -Dlaczego, Giskardzie? -To mozliwe, sir, ze czekaja, az staniemy. Pojazdem trzeslo coraz mocniej. -Czy zdolasz dojechac do doktora Fastolfe'a? -Nie wydaje mi sie, sir. Baley probowal zmusic otepialy umysl do wysilku. -W takim razie calkowicie sie pomylilem w ocenie powodow, dla jakich Amadiro staral sie nas zatrzymac. Przedluzal rozmowe, poniewaz w tym czasie jeden z jego robotow mial uszkodzic poduszkowiec w taki sposob, zebysmy podczas burzy musieli sie zatrzymac w szczerym polu. -Tylko po co to robil? - spytal Daneel ze zdumieniem w glosie. - Aby cie dostac? Przeciez wlasciwie juz byles w jego rekach. -Nie chodzi o mnie. Nie jestem nikomu potrzebny - rzekl Baley z gniewem. - Niebezpieczenstwo grozi tobie, Daneelu. -Mnie, partnerze Elijahu? -Tak, tobie, Daneelu. Giskardzie, zatrzymaj sie, gdy uznasz to za mozliwe. Daneel musi wysiasc i udac sie w bezpieczne miejsce. -To wykluczone, partnerze Elijahu - powiedzial Daneel. - Nie moge zostawic cie, kiedy zle sie czujesz - zwlaszcza ze scigajacy mogliby ci wyrzadzic krzywde. -Daneelu - rzekl Baley - oni scigaja ciebie. Po prostu musisz odejsc. Ja zostane w poduszkowcu. Nic mi nie grozi. -Skad wiesz? -Prosze! Prosze! Jak moge to wyjasnic, skoro kreci mi sie... Daneelu - zdesperowany Baley staral sie mowic spokojnie. - Jestes tu najwazniejszy, o wiele wazniejszy ode mnie i Giskarda razem wzietych. Nie chodzi tylko o to, ze dbam o ciebie i nie chce, zeby stala ci sie jakas krzywda. Los calej ludzkosci zalezy od ciebie. Nie martw sie o mnie; ja jestem jeden; martw sie o miliardy. Daneelu, prosze... Baley czul, ze chwieje sie jak pijany. A moze to poduszkowiec? Czyzby rozpadal sie? A moze Giskard tracil kontrole nad sterami? A moze omijal przeszkody? Baley nie dbal o to. Nie dbal! Niech poduszkowiec sie rozpadnie. Niech rozleci sie na kawalki. Z ulga zginie w szczatkach. Cokolwiek, byle uwolnic sie od tego okropnego strachu, calkowitej niemoznosci pogodzenia sie ze wszechswiatem. Musial jedynie upewnic sie, ze Daneel jest bezpieczny. Tylko jak? Sytuacja jest jasna, ale jak ma ja przedstawic tym robotom, ktore nie rozumieja niczego procz Trzech Praw. Pragnac ochronic tylko jednego czlowieka, ktory byl tuz obok, poslaliby do diabla cala ludzkosc. Po co w ogole wynaleziono roboty? Niespodziewanie przyszedl mu na pomoc Giskard. -Przyjacielu Daneelu - powiedzial niezadowolonym glosem - nie zdolam dlugo utrzymac poduszkowca w powietrzu. Moze byloby lepiej, gdybys zrobil to, o co prosi pan Baley. Wydal ci bardzo wyrazne polecenie. -Czy moge opuscic go, kiedy zle sie czuje, przyjacielu Giskardzie? - zapytal zdumiony Daneel. -Nie mozesz zabrac go ze soba w burze, przyjacielu Daneelu. Co wiecej, tak niepokoi sie tym, czy odejdziesz, ze mozesz skrzywdzic go, jezeli zostaniesz. Baley poczul, ze odzyskuje sily. -Tak... tak... - zdolal wykrztusic. - Rob, co mowi. Giskardzie, idz z nim, ukryj go i upewnij sie, ze jest bezpieczny, a potem wroc do mnie. -To niemozliwe, partnerze Elijahu - powiedzial stanowczo Daneel. - Nie zostawimy cie tutaj samego, bez opieki i ochrony. -Zadnego niebezpieczenstwa... Nic mi nie grozi. Rob, co mowie... -Ci, ktorzy nas sledza, to zapewne roboty. Ludzie wahaliby sie, czy wyjsc na deszcz. A roboty nie zrobia krzywdy panu Baleyowi. -Jednak moga go porwac - rzekl Daneel. -Nie w czasie burzy, przyjacielu Daneelu, gdyz to na pewno wyrzadziloby mu krzywde. Teraz zatrzymam poduszkowiec. Musisz byc gotowy wykonac rozkazy pana Baleya. Ja rowniez. -Dobrze! - szepnal Baley. - Bardzo dobrze! Dziekowal losowi za prostszy umysl, ktory latwiej ulegal sugestii i nie gubil sie we wciaz zmieniajacych sie warunkach. Z lekka obawa pomyslal o Daneelu miotajacym sie miedzy wyczuwanym zlym samopoczuciem Baleya a koniecznoscia wykonania rozkazu. Czy w wyniku tego konfliktu nie pomiesza sie robotowi w glowie? Nie, nie, Daneelu - pomyslal Baley. Rob, co mowie i nie zastanawiaj sie. Brakowalo mu sil, a nawet woli, zeby wyrazic to slowami, wiec wymowil to polecenie jedynie w myslach. Poduszkowiec zatrzymal sie z przerazliwym zgrzytem. Drzwi po obu stronach otworzyly sie i zamknely z cichym, lagodnym westchnieniem. Roboty zniknely. Podjawszy decyzje, nie wahaly sie ani chwili i wykonaly ja z szybkoscia nieosiagalna dla istot ludzkich. Baley wzial gleboki oddech i zadrzal. Poduszkowiec stal calkiem nieruchomo. Byl jakby czescia terenu. Nagle zrozumial, w jak wielkim stopniu jego udreka byla rezultatem kolysania i podskokow pojazdu, poczucia braku stabilnosci i lacznosci z wszechswiatem oraz zdania na laske groznych zywiolow. Jednak teraz bylo cicho, wiec i Baley otworzyl oczy. Nawet nie zdawal sobie sprawy, kiedy je zamknal. Niebo na horyzoncie jeszcze bylo jasne, a loskot grzmotow zmienil sie w stlumiony Pomruk, wiatr zas, napotykajac teraz nieruchomy i stabilny obiekt, zawodzil bardziej piskliwie. Bylo ciemno. Baley nie widzial nic procz sporadycznych blyskawic. Slonce juz zaszlo i niebo Osnulo sie gruba warstwa chmur. Po raz pierwszy od kiedy opuscil Ziemie, Baley zostal sam! Sam! Byl zbyt chory, zbyt wytracony z rownowagi, zeby to pojac Staral sie rozwazyc sytuacje, w jakiej sie znalazl, lecz jego rozkolatany mozg mogl pomiescic tylko te jedna mysl: Daneel musi uciekac. Nie zapytal, gdzie sie znajduja, gdzie lezy najblizsza posiadlosc i dokad Daneel z Giskardem zamierzaja pojsc. Nie wiedzial, jak dziala uszkodzony poduszkowiec. Oczywiscie, nie potrafi go uruchomic, ale moglby, na przyklad, wlaczyc ogrzewanie, gdyby zmarzl, albo wylaczyc je, zanim zrobi mu sie za goraco. Nie wiedzial, jak przyciemnic okna ani jak otworzyc drzwi, gdyby chcial wysiasc. Mogl tylko czekac, az Giskard wroci po niego. Robot dostal wyrazny rozkaz: wroc tu po mnie. Baley usilowal przyzwyczaic sie do tej mysli. Czul nawet pewnego rodzaju zadowolenie, ze moze tylko czekac i nie musi podejmowac zadnych decyzji, poniewaz niczego nie jest w stanie zrobic. Co za ulga nie ruszac sie, odpoczywac, nie widziec tych okropnych blyskawic i nie slyszec niepokojacych trzaskow. Moze nawet zdola zasnac. Nagle zdretwial. Czy odwazy sie na to? Scigano ich. Obserwowano. Poduszkowiec, zaparkowany przed budynkiem administracji, zostal uszkodzony, a sprawcy tego niebawem mieli sie tu zjawic. Czekal rowniez na nich, nie tylko na Giskarda. Czy dobrze to wymyslil mimo kiepskiego samopoczucia? Pojazd uszkodzono podczas postoju przed instytutem. Mogl to zrobic kazdy, ale musialby wiedziec, ze tam go znajdzie. A ktoz wiedzial o tym lepiej niz Amadiro? Dyrektor celowo przedluzal rozmowe, czekajac na zmiane pogody. To oczywiste. Baley mial podrozowac podczas burzy, a jego pojazd zostal tak uszkodzony, zeby wowczas stanac. Amadiro studiowal Ziemian i ich obyczaje; chwalil sie tym. Doskonale wiedzial, jak ciezko Ziemianie znosza pobyt w Zewnetrzu, szczegolnie podczas burzy. Chcial miec pewnosc, ze Baley bedzie zupelnie bezradny. Tylko dlaczego? Zeby sprowadzic Baleya z powrotem do instytutu? Juz go tam mial, ale w pelni sil oraz w towarzystwie dwoch robotow, ktore doskonale mogly obronic detektywa. Teraz bedzie inaczej! Gdyby poduszkowiec zepsul sie w burze, Baley bylby rozbrojony emocjonalnie. Moze nawet nieprzytomny, a na pewno niezdolny do stawiania oporu. A jego roboty nie wyrazalyby sprzeciwu. Widzac chorego Baleya, moglyby zareagowac tylko w jeden sposob: udzielic pomocy robotom Amadira. I tak obydwa poslusznie wrocilyby z Baleyem do instytutu. A gdyby ktos kiedys pytal o to Amadira, ten powiedzialby, ze obawial sie o los Baleya podczas burzy; ze probowal zatrzymac go w instytucie, ale nie zdolal; ze poslal za nim swoje roboty, aby zapewnic mu bezpieczenstwo; i ze kiedy poduszkowiec sie zepsul, te roboty przeniosly Baleya w bezpieczne miejsce. Gdyby ludzie nie wiedzieli, ze to Amadiro polecil zepsuc pojazd (a kto by w to uwierzyl i jak to udowodnic?), jedyna mozliwa reakcja opinii publicznej byloby wychwalanie Amadira za humanitaryzm - tym bardziej godny podziwu, ze wykazany wobec przedstawiciela posledniego gatunku, jakim jest Ziemianin. I co Amadiro zrobilby Baleyowi? Nic, oprocz przetrzymania go przez jakis czas. Nie ulegalo watpliwosci, ze to nie on byl celem. Amadiro mialby rowniez oba roboty, ktore bylyby bezradne. Polecenia stanowczo nakazywaly im strzec Baleya. Gdyby ten byl chory, moglyby tylko wypelniac polecenia Amadira, jesliby uznaly, ze maja one na celu dobro Ziemianina. Baley zapewne nie bylby w stanie wydac im odpowiednich rozkazow, ktore by udaremnily ten podstep, szczegolnie gdyby podano mu srodki nasenne. To jasne! Jasne! Amadiro mialby Baleya, Daneela i Giskarda. Wyslal ich w burze, zeby sciagnac z powrotem i uwiezic. Szczegolnie Daneela! To Daneel byl kluczowa postacia. Fastolfe na pewno w koncu zaczalby ich szukac, znalazlby i uwolnilby, ale wtedy byloby juz za pozno. A co Amadiro zamierzal zrobic z Daneelem? Mimo bolu glowy Baley byl pewny, ze wie, co - tylko jak mial to udowodnic? Dluzej nie mogl myslec. Gdyby zdolal przyciemnic okna, znow stworzylby sobie zamkniety swiatek, zaciszny i nieruchomy, w ktorym moze zdolalby kontynuowac te rozwazania. Jednak nie wiedzial, jak przyciemnic szyby. Mogl jedynie siedziec i patrzec na wicher szalejacy na zewnatrz, sluchac bebnienia deszczu, obserwowac gasnace blyskawice i nasluchiwac pomrukow grzmotow. Zamknal oczy. Powieki byly obronnym murem, ale nie odwazyl sie zasnac. Nagle drzwi z prawej strony sie otworzyly. Uslyszal cichy swist mechanizmu. Poczul chlodny, mokry powiew, ostry zapach zieleni i wilgoci, polaczony ze slaba, przyjazna wonia oleju i tapicerki ktora jakos przypominala mu Miasto, ktorego byc moze juz nigdy nie ujrzy. Baley otworzyl oczy i na widok spogladajacej nan robociej twarzy zakrecilo mu sie w glowie. Robot, widoczny w mroku jako ciemny ksztalt, wydawal sie ogromny. -Przepraszam, sir - powiedzial. - Czy nie towarzyszyly panu dwa roboty? -Poszly - mruknal Baley, udajac chorego, choc musial sie specjalnie starac. Jasniejsza blyskawica oslepila go przez zmruzone powieki. -Poszly! Dokad poszly, sir? - zapytal robot, a po chwili dodal: - Czy jest pan chory, sir? Baley stwierdzil z satysfakcja, ze nadal jest w stanie myslec. Gdyby robot nie otrzymal specjalnych rozkazow, zareagowalby na wyrazne oznaki zlego samopoczucia Baleya, zanim zrobilby cokolwiek innego. Fakt, ze najpierw spytal o roboty, swiadczyl o stanowczych i sprecyzowanych poleceniach. Wszystko sie zgadzalo. -Nic mi nie jest. Nie zajmujcie sie mna - rzekl do robotow, starajac sie, aby zabrzmialo to stanowczo i spokojnie. Nie przekonalby zwyklego robota, ale ten byl najwidoczniej tak nastawiony na poszukiwanie Daneela, ze zaakceptowal to stwierdzenie. -Dokad poszly te roboty, sir? - zapytal. -Z powrotem do Instytutu Robotyki. -Do instytutu? Dlaczego? -Wezwal je starszy robotyk Amadiro. Czekam tu na nie. -A dlaczego nie poszedl pan z nimi, sir? -Starszy robotyk Amadiro nie chcial narazac mnie na wedrowke w czasie burzy. Rozkazal mi czekac tutaj. Wypelniam rozkazy starszego robotyka Amadira. Mial nadzieje, ze powtarzajac budzace szacunek nazwisko i tytul oraz slowo "rozkaz", wywrze odpowiednie wrazenie na robocie i skloni do pozostawienia go w poduszkowcu. Z drugiej strony, jezeli polecono im z naciskiem, zeby sprowadzily Daneela, a byly przekonane, ze Daneel znajduje sie w drodze do instytutu, ich motywacja w zwiazku z tym robotem oslabnie. Zaczna znow myslec o czlowieku. Powiedza... -Wydaje sie, ze nie czuje sie pan dobrze, sir - odezwal sie robot. Baley znow odczul satysfakcje. -Nic mi nie jest - odparl. Za plecami pytajacego dostrzegl niewyrazne postacie innych robotow o twarzach blyszczacych w swietle blyskawic. Gdy jego wzrok znowu przywykl do ciemnosci, dostrzegl slabe blyski ich oczu. Odwrocil glowe. Roboty staly rowniez przy lewych drzwiach, chociaz pozostawaly one zamkniete. Ile ich wyslal tu Amadiro? Czy w razie potrzeby mialy ich sila sprowadzic? -Starszy robotyk Amadiro rozkazal, by moje roboty wrocily do instytutu, a ja mam zaczekac tutaj. Jezeli wyslano was na pomoc i macie jakis pojazd, odnajdzcie wracajace roboty i podwiezcie je. Ten poduszkowiec juz nie dziala. Staral sie mowic bez wahania i stanowczo, jak zdrowy czlowiek. Niezbyt mu to wyszlo. -Wrocily pieszo, sir? -Znajdzcie je - powiedzial Baley. - Otrzymaliscie wyrazne rozkazy. Robot sie zastanawial. Baley w koncu przypomnial sobie o tupnieciu prawa noga - mial nadzieje, ze wyszlo mu to jak nalezy. Robot nadal sie zastanawial. Baleya ogarnal niepokoj. Nie byl Przestrzeniowcem. Nie znal odpowiednich slow, wlasciwego tonu i sposobu, w jaki mozna bylo skutecznie poslugiwac sie robotami. Zdolny robotyk mogl jednym gestem, samym uniesieniem brwi kierowac robotem jak marionetka pociagana za sznurki. Szczegolnie jesli sam go zaprojektowal. Jednak Baley byl tylko Ziemianinem. Zmarszczyl brwi i szepnal z wysilkiem "idz!", popierajac ten rozkaz machnieciem reki. Moze w ten sposob nadal mu wymagana sile - a moze po prostu uplynal czas potrzebny na to, aby pozytonowe zwoje robota zdecydowaly o kolejnosci wykonania instrukcji w zgodzie z Trzema Prawami. Tak czy inaczej, podjely decyzje i wrocily do swego pojazdu tak szybko, ze zdawalo sie, iz po prostu zniknely. Otwarte przez robota drzwi zaczely sie samoczynnie zamykac Baley wyciagnal noge i postawil stope na ich drodze. Przez glowe przeszla mu mysl, ze moga mu ja zmiazdzyc lub nawet odciac jednak nie zabral nogi. Znow byl sam. Zmusil roboty do opuszczenia chorego czlowieka, wykorzystujac sile rozkazow wydanych im przez robotyka ktory dla wlasnych celow chcial wzmocnic sile Drugiego Prawa - i zrobil to w takim stopniu, ze nawet ewidentne klamstwa Baleya zdolaly podporzadkowac mu Pierwsze Prawo. Dobrze mi poszlo, pomyslal Baley z zadowoleniem i uswiadomil sobie, ze drzwi poduszkowca nadal stoja otworem, przytrzymane jego stopa, ktora nie doznala przy tym najmniejszego szwanku. Poczul na nodze chlodny podmuch i struzke zimnej wody. Wrazenie bylo przerazajaco niezwykle, jednak nie cofnal stopy, poniewaz nie mogl pozwolic, zeby drzwi sie zamknely, gdyz nie umialby ich potem otworzyc. Siegnal do kieszeni, wyjal chusteczke, zwinal ja w klab i umiescil w szparze drzwi, uniemozliwiajac ich zamkniecie. Potem zabral noge. Po co trzymac nie domkniete drzwi - pomyslal - jesli nie zamierza sie z nich skorzystac. Czy jednak opuszczanie pojazdu mialo jakis sens? Jesli zostane tutaj, Giskard w koncu wroci i zaopiekuje sie nim. Czy odwazy sie czekac? Nie wiedzial, ile czasu zajmie Giskardowi zaprowadzenie Daneela w bezpieczne miejsce i powrot do poduszkowca. Nie wiedzial tez, ile uplynie czasu, zanim scigajace ich roboty dojda do wniosku, ze nie znajda Daneela i Giskarda na zadnej z drog wiodacych do instytutu. Mial nadzieje, ze Daneel i Giskard nie poszli z powrotem w kierunku instytutu. Baley nie zakazal im tego. A jezeli to byla jedyna droga? Nie! Niemozliwe! Baley potrzasnal glowa i natychmiast lupnelo mu pod czaszka. Zacisnal z bolu zeby. Jak dlugo roboty Amadira beda kontynuowac poszukiwania, zanim zrozumieja, ze Baley wprowadzil je w blad albo sam zostal oszukany? Czy wtedy wroca i zaaresztuja go, bardzo uprzejmie i starajac sie nie zrobic mu krzywdy? Czy powstrzyma je mowiac, ze umrze, jesli opusci pojazd? Czy uwierza w to? A moze polacza sie z instytutem? Na pewno tak zrobia. A czy wtedy przybeda tu ludzie? Oni nie beda sie przejmowac jego zdrowiem. Jesli wysiadzie i znajdzie jakas kryjowke wsrod pobliskich drzew, robotom bedzie znacznie trudniej go odszukac - a w ten sposob zyska troche czasu. Giskard moze rowniez miec klopot z dotarciem do niego, ale rozkazy nakazujace mu bronic Ziemianina byly bardzo wyrazne, wiec bedzie sie staral jak najszybciej go odszukac. Roboty instytutu mialy przede wszystkim zlokalizowac Daneela. Ponadto, Giskard zostal zaprogramowany przez samego Fastolfe'a, z ktorym Amadiro, jakkolwiek zreczny, nie mogl sie rownac. A zatem, jezeli pozwola na to okolicznosci, Giskard powinien wrocic szybciej niz tamte roboty. Mimo to Baley zdecydowal sie opuscic poduszkowiec. Pochylil sie i wysiadl. Chusteczka wypadla na mokra, bujna trawe i Baley odruchowo schylil sie po nia, po czym chwiejnym krokiem odszedl pare krokow od pojazdu. Smagaly go strumienie deszczu i po chwili mokre ubranie przywarlo mu do ciala. Zaczal sie trzasc z zimna. W gorze rozlegl sie przerazliwy trzask, a potem donosny huk. Baley zdretwial z przerazenia i przycisnal dlonie do uszu. Czyzby burza wrocila? A moze slyszal ja glosniej tylko dlatego, ze znalazl sie na otwartej przestrzeni? Musi isc dalej. Musi odejsc od poduszkowca, zeby przesladowcy nie mogli go znalezc. Nie wolno mu sie wahac; jesli pozostanie w poblizu, rownie dobrze moglby siedziec w pojezdzie - suchy. Probowal wytrzec oczy chusteczka, ale byla cala mokra, wiec rzucil ja na ziemie. To na nic. Szedl dalej z wyciagnietymi przed siebie rekami. Czy jakis ksiezyc okraza Aurore? Wydawalo mu sie, ze przypomina sobie, iz ktos mowil cos takiego; bardzo przydaloby mu sie troche swiatla. Jednak jesli taki ksiezyc istnial, to i tak by go teraz zaslanialy chmury. Namacal cos. Wyczul, ze to szorstki pien drzewa. Niewatpliwie drzewo. Tyle wie nawet mieszkaniec Miasta. Nagle przypomnial sobie, ze pioruny moga uderzac w drzewa i zabijac ludzi. Nie pamietal, zeby czytal kiedys opis tego, jak czuje sie czlowiek trafiony piorunem, ani czy mozna jakos tego uniknac. Nie znal na Ziemi nikogo, kogo by porazil piorun. Obszedl drzewo, skrecajac sie z niepokoju. Jak ma stwierdzic ze caly czas idzie w tym samym kierunku? Naprzod! Zarosla byly gesciejsze i trudniejsze do pokonania. Czepialy sie ubrania jak kosciste palce. Szarpnal sie ze zloscia i uslyszal trzask rozdzieranego materialu. Szedl dalej, trzesac sie i szczekajac z zimna zebami. Kolejny blysk. Nie taki straszny. Przez moment widzial otoczenie. Drzewa! Cale mnostwo. Znalazl sie w kepie drzew. Czy wsrod wielu drzew jest w czasie burzy bardziej niebezpiecznie niz pod jednym? Nie mial pojecia. Czy to pomoze, jesli nie bedzie dotykal pnia? Tego rowniez nie wiedzial. Smierc od pioruna nie byla znana w Miescie, a historyczne powiesci nie podawaly zadnych szczegolow. Spojrzal na ciemne niebo i poczul na twarzy strugi wody. Otarl mokre oczy wilgotnymi rekami. Zataczajac sie ruszyl przed siebie, wysoko podnoszac nogi. W pewnej chwili z pluskiem przeszedl przez strumien, slizgajac sie na mokrych kamieniach. Szedl dalej wytrwale. Roboty nie znajda go. A Giskard? Nie wiedzial, gdzie jest ani w ktora idzie strone. Gdyby chcial wrocic do poduszkowca, nie umialby znalezc drogi. Ta burza nigdy nie ucichnie, az Baley w koncu rozplynie sie i nikt go nie odnajdzie. A jego molekuly poplyna do oceanu. Czy jest tu jakis ocean? Oczywiscie, ze jest! Wiekszy niz na Ziemi, poniewaz na biegunach Aurory znajduje sie wiecej lodu. Ach, doplynie do lodowcow i zamarznie tam. Bedzie blyszczal w zimnym, pomaranczowym sloncu. Rekami znow dotknal drzewa... mokre dlonie... mokre drzewo... loskot gromu... to zabawne, ze nie widzial blysku... zawsze najpierw jest blyskawica... czy zostal trafiony? Nie czul nic - tylko ziemie. Mial ja pod soba, poniewaz palcami wyczuwal zimne bloto. Obrocil glowe tak, zeby moc oddychac. Bylo mu dosc wygodnie. Nie musi juz nigdzie isc, poczeka. Giskard go znajdzie. Nagle byl tego calkiem pewien. Giskard musi go znalezc, poniewaz... Nie, zapomnial dlaczego. Juz drugi raz o czyms zapomnial. Zanim zasnal... Czy za kazdym razem zapominal o tym samym? O tym samym? To niewazne. Wszystko bedzie dobrze... bedzie... Lezal pod drzewem, samotny i nieprzytomny, na deszczu, w szalejacej burzy. 16. ZNOW GLADIA Wspominajac to pozniej Baley doszedl do wniosku, ze pozostawal nieprzytomny od dziesieciu do dwudziestu minut. Jednak wtedy mial wrazenie, ze ten stan trwa cala wiecznosc. Nagle uswiadomil sobie, ze slyszy czyjs glos, lecz nie rozroznial slow. Stwierdzil, ze ten dzwiek brzmi jakos dziwnie i po chwili zrozumial, ze to mowi kobieta.Czyjes ramiona obejmowaly go, podnosily, obracaly. Jedna reka - jego reka - zwisala bezwladnie. Glowa mu opadala. Niezdarnie usilowal ja uniesc. Znow ten kobiecy glos. Z wysilkiem otworzyl oczy. Poczul zimno i wilgoc, po czyni uswiadomil sobie, ze juz nie zalewaja go strumienie wody. I nie bylo ciemno. Skads saczylo sie lagodne swiatlo, w ktorym ujrzal twarz robota. -Giskard - szepnal, przypominajac sobie burze i ucieczke. A wiec dotarl do niego pierwszy; znalazl go, zanim zrobily to tamte roboty. Wiedzialem, ze tak bedzie - pomyslal z zadowoleniem. Zamknal oczy i poczul lekkie, ale wyrazne kolysanie, swiadczace o tym, ze jest niesiony. Potem zostal ulozony na czyms cieplym i wygodnym. Wiedzial, ze to siedzenie jakiegos pojazdu, byc moze nakryte kocem, jednak nie dociekal, skad to mu przyszlo do glowy - pozniej bylo wrazenie lotu w powietrzu, ktos wytarl mu czyms miekkim twarz i rece, rozdarl bluze, poczul zimny powiew na piersi, a potem znow wycierano go i otulano. Znajdowal sie w jakiejs posiadlosci. Mignely mu sciany, oswietlenie, meble o rozmaitych ksztaltach, ktore dostrzegal, ilekroc otworzyl oczy. Poczul, ze ktos zdejmuje z niego ubranie, wiec nieporadnie usilowal w tym pomoc; wlozono go do cieplej wody i energicznie wycierano. Trwalo to i trwalo, ale wcale nie chcial, zeby sie to zakonczylo. W pewnej chwili cos przyszlo mu do glowy i chwycil podtrzymujace go ramie. -Giskardzie! Giskardzie! -Jestem tu, sir - uslyszal glos robota. -Giskardzie, czy Daneel jest bezpieczny? -Calkiem bezpieczny, sir. -To dobrze. Baley zamknal oczy i nawet nie probowal pomagac przy osuszaniu go. Czul, ze jest obracany w strumieniu suchego powietrza, a potem ubierany w cos przypominajacego ciepla toge. Luksus! W calym doroslym zyciu nie przytrafilo mu sie cos podobnego i nagle zaczal wspolczuc dzieciom, przy ktorych wszystko robiono, lecz one nie zdawaly sobie sprawy, jaka to przyjemnosc. A moze jednak? Czyzby podswiadome wspomnienia takich niemowlecych przyjemnosci determinowaly zachowanie doroslych? Czyzby jego obecne uczucia byly po prostu wyrazem zadowolenia z tego, ze ponownie jest dzieckiem? Uslyszal kobiecy glos. Matka? Nie, to niemozliwe. -Mama? Wiedzial, ze siedzi w fotelu i wyczuwal, ze ten krotki, szczesliwy okres powrotu do niemowlectwa juz dobiega konca. Musi wracac do smutnego swiata ograniczen i samodzielnosci. Jednak slyszal glos jakiejs kobiety. Kobiety? Baley otworzyl oczy. -Gladia? Zapytal ze zdumieniem, lecz w glebi duszy wcale nie byl zdziwiony. Zebrawszy mysli, rozpoznal oczywiscie jej glos. Rozejrzal sie dookola. Giskard stal opodal, ale wywiadowca nie zwrocil na razie na niego uwagi. Chcial wyjasnic wszystko po kolei. -Gdzie Daneel? - zapytal. -Oczyscil sie i osuszyl w kwaterach robotow. Towarzysza mu moje roboty domowe, ktore otrzymaly wyrazne instrukcje Moge cie zapewnic, ze bez mojej wiedzy zaden intruz nie podejdzie do tego domu blizej jak na piecdziesiat metrow. Giskard takze jest wyczyszczony i suchy. -Tak, widze - rzekl Baley. Nie obchodzil go Giskard, tylko Daneel. Z ulga stwierdzil, ze Gladia rozumiala koniecznosc strzezenia Daneela, i ze nie bedzie musial sie trudzic wyjasnianiem calej sprawy. Jednak Baley mial zastrzezenia co do sposobu chronienia jego partnera. -Dlaczego go zostawilas, Gladio? W czasie twojej nieobecnosci w domu nie bylo zadnego czlowieka, ktory moglby powstrzymac nadciagajace roboty. Mogli wziac Daneela sila. -Bzdury - odparla kobieta stanowczo. - Nie wyjechalismy na dlugo. Poza tym doktor Fastolfe zostal powiadomiony. Wiele jego robotow przylaczylo sie do moich, a on sam w razie potrzeby moze tutaj przybyc w ciagu kilku minut. Chcialabym zobaczyc roboty, ktore mu sie opra. -Czy widzialas Daneela od kiedy wrocilas, Gladio? -Oczywiscie! Jest bezpieczny, zapewniam cie. -Dziekuje! - rzekl Baley i zamknal oczy. Nieoczekiwanie przeszlo mu przez mysl: Nie bylo tak zle. Jasne, ze nie. W koncu przezyl, czyz nie? Kiedy o tym pomyslal, czul ogarniajaca go radosc. W koncu przezyl, czyz nie? Otworzyl oczy i powiedzial: -Jak mnie znalezliscie, Gladio? -To Giskard. Przyszli tu obaj i Giskard wyjasnil mi sytuacje. Zamierzalam ukryc Daneela, ale nie chcial sie na to zgodzic, dopoki nie obiecalam wyslac po ciebie Giskarda. Jest bardzo przywiazany do ciebie, Elijahu. Oczywiscie, pozostal tutaj. Byl bardzo nieszczesliwy z tego powodu, ale Giskard nalegal, zebym stanowczo kazala mu tu zostac. Musiales wydac GiskardoWi niezwykle dobitne rozkazy. Porozumielismy sie z doktorem Fastolfem, a potem wzielismy moj poduszkowiec. Baley ze znuzeniem potrzasnal glowa. -Nie powinnas opuszczac posiadlosci, Gladio. Twoje miejsce bylo tutaj, przy Daneelu. Gladia skrzywila sie gniewnie. -Mialam zostawic cie na deszczu, moze konajacego? Albo na pastwe wrogow doktora Fastolfe'a? Nie, Elijahu, moglam byc tam potrzebna, zeby chronic cie przed innymi robotami, gdyby znalazly cie wczesniej. Moze nie jestem zbyt dobra w wielu rzeczach, ale jak kazdy Solarianin poradze sobie nawet z tlumem robotow. Jestesmy do tego przyzwyczajeni. -Ale jak mnie znalezliscie? -To nie bylo takie trudne. Twoj poduszkowiec stal niedaleko, tak ze gdyby nie burza, moglibysmy do niego dojsc. My... -Chcesz powiedziec, ze prawie dojechalismy do posiadlosci Fastolfe'a? -Tak - odparla Gladia. - Albo wasz poduszkowiec nie zostal odpowiednio uszkodzony, zeby zmusic was do wczesniejszego postoju, albo Giskard zdolal utrzymac go w powietrzu dluzej niz tamci przewidywali. To dobrze. Gdybyscie staneli blizej instytutu, mogliby was zgarnac. W kazdym razie dojechalismy moim poduszkowcem do miejsca, gdzie zepsul sie wasz. Giskard, oczywiscie, znal droge, wiec wysiedlismy... -I calkiem przemokliscie, prawda, Gladio? -Ani troche - odparla. - Mialam duza parasolke oraz kule swietlna. Troche przemoczylam nogi, poniewaz nie mialam czasu prysnac na buty latexem, ale to nic takiego. W kazdym razie dotarlismy do twojego pojazdu niecale pol godziny po tym, jak Giskard i Daneel zostawili cie, ale ciebie juz tam nie bylo. -Probowalem... - zaczal Baley. -Tak, wiemy. Myslalam, ze oni - tamte roboty - uprowadzili cie, poniewaz Giskard wspominal, ze byliscie sledzeni. Jednak Giskard znalazl twoja chusteczke jakies piecdziesiat metrow od pojazdu i powiedzial, ze musiales pojsc w tym kierunku. Mowil, ze to nielogiczne, ale ludzie czesto zachowuja sie nielogicznie, wiec powinnismy sie rozejrzec. Szukalismy oboje, korzystajac ze swietlnej kuli, ale to on cie znalazl. Powiedzial, ze widzi w podczerwieni cieplote twojego ciala pod drzewem, po czym sprowadzilismy cie tutaj. -Dlaczego, wychodzac z pojazdu, postapilem nielogicznie? - spytal Baley z lekka irytacja. -Nie powiedzial mi, Elijahu. Chcesz go zapytac? Gestem wskazala Giskarda. -Giskardzie, o co chodzi? Robot natychmiast podszedl do Baleya. -Uwazalem, ze niepotrzebnie narazal sie pan na deszcz. Gdyby pan zaczekal, sprowadzilibysmy pana tu szybciej. -Tamte roboty mogly mnie znalezc. -I znalazly - ale odeslal je pan. -Skad wiesz? -Tam bylo wiele sladow robocich nog z obu stron pojazdu sir, ale ani kropli wilgoci w srodku, co mialoby miejsce, gdyby wywlokly pana stamtad mokre rece. Uznalem, ze dobrowolnie nie wysiadl pan z poduszkowca, zeby przylaczyc sie do nich. A odeslawszy roboty, nie musial sie pan obawiac ich szybkiego powrotu, poniewaz zgodnie z panskimi przewidywaniami scigaly Daneela. Ponadto, mogl pan miec pewnosc, ze wroce bardzo szybko. -Rozumowalem dokladnie tak samo - mruknal Baley - ale uwazalem, ze nie zawadzi jeszcze pozacierac slady. Zrobilem to, co uwazalem za najlepsze, a pomimo to znalezliscie mnie. -Tak, sir. -Tylko dlaczego tutaj? Jesli bylismy blisko posiadlosci Gladii, rownie blisko, a moze blizej bylo do doktora Fastolfe'a. -Niezupelnie, sir. Ta rezydencja znajdowala sie nieco blizej, a z panskich rozkazow wywnioskowalem, ze liczy sie kazda chwila. Daneel zgodzil sie z tym, chociaz niezwykle niechetnie pana opuscil. Kiedy dotarlem tutaj, uznalem, ze zechce pan osobiscie sie przekonac, iz Daneel jest bezpieczny. Baley kiwnal glowa i rzekl chlodno, poniewaz nadal byl zirytowany uwaga o swoim nielogicznym zachowaniu: -Dobrze sie spisales, Giskardzie. -Czy chcialbys sie zobaczyc z doktorem Fastolfem, Elijahu? - zapytala Gladia. - Moge go zawiadomic, albo mozesz porozmawiac z nim na troj wizji. Baley ponownie wyciagnal sie w fotelu. Powoli uswiadomil sobie, ze myslenie przychodzi mu z trudem, a takze, ze jest bardzo zmeczony. Nic mu to nie da, jesli zobaczy Fastolfe'a teraz. -Nie. Zobacze go jutro przy sniadaniu. Mamy czas. Potem pewnie zobaczymy Keldena Amadira, dyrektora Instytutu Robotyki. I wysokiego dostojnika - jak go nazywacie? A, tak, przewodniczacy. Sadze, ze on tez tam bedzie. -Wygladasz na bardzo zmeczonego, Elijahu - powiedziala Gladia. - Oczywiscie, nie mamy tych mikroorganizmow - bakterii i wirusow - ktore wystepuja na Ziemi, a ty zostales wyjalowiony, tak wiec nie zlapiesz zadnej z tych chorob, jakie grozilyby ci na twojej planecie, jednak jestes wyraznie wyczerpany. Po tym wszystkim zadnego przeziebienia? - rozmyslal Baley. - Zadnej grypy? Zadnego zapalenia pluc? Swiaty Przestrzeniowcow maja swoje zalety. -Przyznaje, ze jestem zmeczony, ale krotki odpoczynek postawi mnie na nogi. -Jestes glodny? Juz pora obiadu. Baley pokrecil glowa. -Nie mam ochoty na jedzenie. -Nie wiem, czy to madre. Moze nie chcesz obfitego posilku, ale co powiesz na filizanke bulionu? Dobrze ci zrobi. Baley mial ochote sie usmiechnac. Mogla byc Solarianka, ale w niektorych okolicznosciach zachowywala sie jak Ziemianka. Podejrzewal, ze w tym samym stopniu dotyczylo to Aurorian. Pewnych spraw nie zmieniaja roznice kulturowe. -A jest juz gotowy? Nie chce sprawiac klopotu. -Nie martw sie o to. Mam przeciez sluzbe - nie tak liczna jak na Solarii, ale wystarczajaca, zeby szybko przygotowac jakies niewyszukane danie. Siedz i powiedz mi, na co masz ochote. Zaraz sie tym zajme. Baley nie mogl sie oprzec pokusie. -Rosol? -Oczywiscie - przytaknela Gladia i dodala niewinnie: - Wlasnie to bym polecila; z kawalkami kurczaka, zeby byl pozywny. Z zadziwiajaca szybkoscia postawiono przed nim talerz. -A ty, Gladio? -Juz jadlam, kiedy kapano cie i leczono. -Leczono? -To zwykla korekta biochemiczna, Elijahu. Byles w szoku, a nie chcielismy zadnych konsekwencji. Jedz! Baley ostroznie podniosl lyzke do ust. Rosol byl niezly, choc zbyt mocno doprawiony jak na jego gust. A moze dodano innych przypraw niz te, do jakich przywykl. Nagle przypomnial sobie matke. Bylo to nieoczekiwane wspomnienie, ktore sprawilo, ze poczul sie o wiele mlodszy. Pamietal, jak stala nad nim, kiedy nie chcial jesc tej "pysznej zupy". Mowila mu: - No juz, Lije. To prawdziwy kurczak i bardzo drogi. Nawet Przestrzeniowcy nie jadaja nic lepszego. Miala racje. W myslach zawolal do niej przez lata: - Masz racje, mamo! Naprawde! Jesli mogl ufac swojej pamieci, to nawet biorac Poprawke na mlodzienczy apetyt, rosol jego matki, o ile nie podawany zbyt czesto, byl znacznie lepszy. Pil malymi lykami, a kiedy skonczyl, spytal niesmialo: -Moge jeszcze prosic? -Ile tylko chcesz, Elijahu. -Tylko troche. Kiedy konczyl, Gladia powiedziala: -Elijahu, to spotkanie jutro rano... -Tak, Gladio? -Czy to oznacza, ze zakonczyles sledztwo? Wiesz, co darzylo sie Janderowi? -Mam swoje zdanie na temat tego, co przytrafilo sie Janderowi - rzekl spokojnie Baley. - Jednak nie sadze, ze uda mi sie przekonac wszystkich, ze mam racje. -To dlaczego zwolales konferencje? -To nie moj pomysl, Gladio. Zazadal tego starszy robotyk Amadiro. Sprzeciwia sie sledztwu i zamierza odeslac mnie na Ziemie. -Czy to on uszkodzil twoj poduszkowiec i wyslal roboty, zeby schwytaly Daneela? -Tak mysle. -No i co, nie bedzie za to sadzony, skazany i ukarany? -Powinien byc - odparl z przekonaniem. - Tyle ze istnieje pewien drobny problem: nie moge mu tego udowodnic. -Czy on moze robic takie rzeczy bezkarnie i w dodatku zamykac sledztwo? -Obawiam sie, ze ma taka wladze. Jak sam powiada, ludzie, ktorzy nie oczekuja sprawiedliwosci, nie doznaja rozczarowan. -Nie moze... Nie mozesz mu na to pozwolic. Musisz dokonczyc sledztwo i odkryc prawde. Baley westchnal. -A jesli nie zdolam jej odkryc? Lub jezeli zdolam, ale ludzie nie zechca jej wysluchac? -Przeciez mozesz rozwiazac te zagadke. I mozesz sprawic, ze beda cie sluchali. -Widze, ze wierzysz we mnie, Gladio. Jednak, jezeli Legislatura zechce odeslac mnie z powrotem i nakazac zamkniecie dochodzenia, nie bede w stanie nic zrobic. -Przeciez nie zechcesz wracac z niczym! -Oczywiscie, ze nie. Gorzej niz z niczym, Gladio. Moj powrot oznacza zwichniecie mojej kariery i pozbawienie Ziemi przyszlosci. -A zatem nie pozwol im na to, Elijahu. Jehoshaphat, Gladio, zamierzam sprobowac, ale nie moge dzwignac planety golymi rekami. Nie spodziewaj sie cudow. Gladia kiwnela glowa, po czym, spusciwszy oczy, przycisnela piesc do ust i siedziala bez ruchu, jakby pograzona w myslach. Dopiero po chwili Baley zrozumial, ze Gladia cicho placze. Szybko wstal i obszedlszy stol, zblizyl sie do niej. Z lekka irytacja poczul, ze drza mu nogi, a miesien prawego uda sciska kurcz. - Gladio - rzekl pospiesznie - nie placz. -Daj spokoj, Elijahu - szepnela. - To zaraz minie. Stal bezradnie obok niej, wyciagajac reke, ale jeszcze wahajac sie. -Nie dotykam cie - powiedzial. - Nie sadze, zeby tak bylo lepiej, ale... -Och, dotknij mnie. Dotknij. Wcale az tak bardzo nie zalezy mi na moim ciele i niczym sie od ciebie nie zaraze. Nie jestem juz... taka jak przedtem. Tak wiec Baley wyciagnal reke i dotknal jej lokcia, gladzac go lekko i niezgrabnie czubkami palcow. -Zrobie jutro, co bede mogl, Gladio - obiecal. - Postaram sie. Slyszac to wstala, obrocila sie do niego i powiedziala: -Och, Elijahu. Odruchowo, ledwie wiedzac, co robi, Baley wyciagnal ramiona. Ona rownie odruchowo wtulila sie w nie i polozyla mu glowe na piersi. Trzymal ja najdelikatniej jak umial, czekajac az uprzytomni sobie, ze obejmuje Ziemianina. Glosno pociagnela nosem i zaczela mowic, z ustami przycisnietymi do koszuli Baleya. -To nie jest w porzadku. Tylko dlatego, ze jestem z Solarii. Nikogo nie obchodzi, co stalo sie z Janderem, a byloby inaczej, gdybym byla Aurorianka. Wszystko sprowadza sie do uprzedzen i polityki. Przestrzeniowcy sa ludzmi. Wlasnie tak powiedzialaby Jessie w takiej sytuacji. A gdyby Gremionis obejmowal Gladie, rzeklby jej dokladnie to samo co ja - gdybym tylko wiedzial, co powiedziec. -To niezupelnie tak - zaprotestowal. - Jestem pewien, ze doktora Fastolfe'a obchodzi to, co przydarzylo sie Janderowi. -Nie, wcale nie. Nie tak naprawde. On po prostu chce przeforsowac swoje stanowisko w Legislaturze, a Amadiro swoje - obaj poswieciliby w tym celu Jandera. -Obiecuje ci, Gladio, ze ja nie poswiece Jandera dla niczego. -Nie? A gdyby powiedzieli ci, ze mozesz wracac na Ziemie i nic nie grozi twojej karierze ani twojej planecie, jesli zapomnisz o Janderze, co zrobilbys? -Nie ma sensu rozwazac hipotetycznych sytuacji, ktore nie moga zaistniec. Oni nie zaproponuja mi niczego w zamian za porzucenie sprawy Jandera. Po prostu sprobuja odeslac mnie z niczym, niszczac mnie i moj swiat. Jezeli jednak mi pozwola, dostane czlowieka, ktory uszkodzil Jandera, i postaram sie, zeby zostal odpowiednio ukarany. -Co znaczy jezeli pozwola? Postaraj sie, zeby to zrobili. Baley usmiechnal sie gorzko. -Jezeli uwazasz, ze Aurorianie nie licza sie z toba, poniewaz jestes Solarianka, wyobraz sobie, co byloby, gdybys byla z Ziemi, tak jak ja. Przycisnal ja mocniej, zapominajac, ze pochodzi z Ziemi. -Jednak sprobuje, Gladio. Nie ma sensu budzic proznych nadziei, ale nie pojde tam z zupelnie pustymi rekami. Postaram sie... - ucichl. -Wciaz powtarzasz, ze sprobujesz. Jak? Odsunela sie troche od niego i spojrzala mu w twarz. -No, moglbym... - zaczal zmieszany Baley. -Znalezc morderce? -Wlasnie. Gladio, musze usiasc. Chwycil sie stolu i oparl na nim. -Co sie stalo, Elijahu? -Chyba mialem zbyt ciezki dzien i jeszcze nie doszedlem do siebie. -A wiec lepiej poloz sie do lozka. -Prawde mowiac, Gladio, bardzo chcialbym to zrobic. Puscila go; w spojrzeniu pelnym niepokoju nie bylo juz miejsca na lzy. Uniosla reke, wykonala szybki gest i natychmiast zostal otoczony przez gromadke robotow. Kiedy w koncu znalazl sie w lozku, a ostatni robot wyszedl z pokoju, dlugo spogladal w ciemnosc. Nie wiedzial, czy nadal padal deszcz, ale na pewno nie slyszal juz grzmotow. Zrobil gleboki wdech i pomyslal - co wlasciwie obiecalem Gladii? Co zdarzy sie jutro? Ostatni akt. Kleska? Zasypiajac wspomnial o tym niewiarygodnym przeblysku zrozumienia, jaki mial przed snem. To zdarzylo sie juz dwukrotnie. Pierwszy raz poprzedniej nocy, kiedy, tak jak teraz, zasypial, a drugi tego wieczora, w czasie burzy, gdy tracil przytomnosc pod drzewem. Za kazdym razem przychodzilo mu cos do glowy, jakies objawienie bedace rozwiazaniem problemu, wyjasniajace go jak blyskawica rozswietlajaca noc. I znikalo jak blyskawica. Coz to takiego? Czy jeszcze raz to go spotka? Teraz sprobuje swiadomie uchwycic te mysl, poznac prawde. Czy tez bylo to jedynie zludzenie? Moze tracacy zdolnosc logicznego rozumowania umysl podsuwal mu atrakcyjne bzdury, ktorych nie byl w stanie dobrze zanalizowac? Jednak uporczywe oczekiwanie na to cos okazalo sie daremne. Rownie dobrze mozna by szukac jednorozca w swiecie, w ktorym nie istnieja jednorozce. Latwiej bylo myslec o Gladii i jej ramionach. Pamietal gladkosc jej jedwabnej bluzki, ale takze drobnych i delikatnych rak, miekkich plecow. Czy odwazylby sie ja pocalowac, gdyby nie ugiely sie pod nim kolana? Czy tez robiac to posunalby sie za daleko? Uslyszal swoj oddech wydobywajacy sie z lekkim chrapnieciem, co jak zawsze go zawstydzilo. Obudzil sie i znow pomyslal o Gladii. Zanim odleci, na pewno... jednak nie wtedy, jesli w zamian nie... Czyzby to byla nagroda za... Ponownie uslyszal ciche chrapanie i tym razem mniej sie tym przejal. Gladia... Nigdy nie myslal, ze znow ja zobaczy... nie mowiac o dotykaniu... a juz obejmowanie jej, obejmowanie... Nie mial pojecia, kiedy mysli zmienily sie w sen. Znowu trzymal ja w objeciach, tak jak przedtem... Tylko, ze teraz nie miala bluzki... jej skora byla ciepla i miekka... a jego dlon powoli sunela po wypuklosci lopatki i zebrach... To bylo takie rzeczywiste. Czul ja wszystkimi zmyslami. Rozroznial zapach jej wlosow, a wargami smakowal leciutko slona skore. Nagle stwierdzil, ze juz nie stoja. Polozyli sie, a moze lezeli od poczatku? I co stalo sie ze swiatlem? Poczul materac pod soba i przykrywajacy go koc - a ona wciaz byla w jego ramionach, naga. Momentalnie sie obudzil. -Gladia? Zdumienie odebralo mu glos. -Cii, Elijahu. - Delikatnie polozyla mu dlon na ustach. - Nic nie mow. Rownie dobrze mogla zazadac, zeby zakazal plynac krwi w swoich zylach. -Co ty robisz? -Nie wiesz? Leze z toba w lozku. -Ale dlaczego? -Poniewaz tak chce. Jej cialo poruszylo sie przy jego ciele. Dotknela kolnierza jego nocnego stroju i trzymajacy go zamek puscil. -Nie ruszaj sie, Elijahu. Jestes znuzony i nie chce, zebys zmeczyl sie jeszcze bardziej. Baley poczul fale goraca. Postanowil nie bronic Gladii przed nia sama. -Nie jestem az tak zmeczony, Gladio. -Nie - uciela stanowczo. - Odpocznij! Chce, zebys odpoczal. Nie ruszaj sie. Przycisnela wargi do jego warg, jakby zamykajac mu usta. Rozluznil sie i przelotnie pomyslal, ze wykonuje rozkazy, ze naprawde jest zmeczony i zamiast zajmowac sie kims, woli, aby to nim sie zajmowano. Z lekkim zawstydzeniem poczul, ze jego poczucie winy znacznie sie zmniejszylo. (Nic nie moglem na to poradzic - uslyszal sam siebie. Kazala mi.) Jehoshaphat, co za tchorzostwo! Jakie niebywale ponizenie! Jednak te mysli takze minely. W powietrzu rozbrzmiala cicha muzyka i temperatura podniosla sie troche. Nakrycie zniknelo, tak samo jak jego pizama. Poczul, ze spoczywa w ramionach Gladii i dotyka jej miekkiego ciala. Z lekkim zdumieniem pojal, ze ta miekkosc jest lewa piersia, ktorej kontrastowo twardy sutek wyczuwal wargami. Cicho spiewala w rytm muzyki senna i radosna melodie, ktorej nie rozpoznawal. Delikatnie kolysala sie w przod i w tyl, czubkami palcow dotykajac jego brody i karku. Odprezyl sie, zadowolony, ze - nie musi nic robic, pozwalajac jej calkowicie przejac inicjatywe. Kiedy wziela go za rece, bez oporu polozyl je tam, gdzie chciala. Nie pomagal jej, a odpowiedzial wzmozonym podnieceniem dopiero wtedy, kiedy nic juz nie mogl na to poradzic. Zdawala sie nienasycona, a on wcale nie chcial, zeby skonczyla. Oprocz przyjemnosci seksualnej ponownie poczul znane mu juz zadowolenie plynace z luksusu niemowlecej biernosci. W koncu nie mogl juz reagowac, a ona chyba nie mogla juz pobudzac i lezala z glowa wtulona w miejsce, gdzie jego lewe ramie laczylo sie z barkiem, obejmujac go i czule gladzac krotkie, kedzierzawe wlosy na jego piersi. Zdawalo mu sie, ze slyszy jej szept: -Dziekuje... Dziekuje... Za co? - zastanawial sie. Juz ledwie uswiadamial sobie jej obecnosc, gdyz ten lagodny koniec ciezkiego dnia usypial go jak mityczne wody Lety. Poczul, ze zapada sie w rozkolysany ocean snow. Wtedy to, co nie chcialo przyjsc na zawolanie, zjawilo sie samo. Po raz trzeci kurtyna uniosla sie, ukazujac wyraznie wszystkie wydarzenia od chwili, gdy opuscil Ziemie. Znow ujrzal wszystko w nowym swietle. Usilowal cos powiedziec, uslyszec slowa, ktore musial slyszec, zapamietac je i uczynic czescia procesu myslowego, lecz choc czepial sie ich rozpaczliwie, przemknely i zniknely. Tak wiec drugi dzien pobytu Baleya na Aurorze zakonczyl sie podobnie jak pierwszy. 17. PRZEWODNICZACY Kiedy Baley otworzyl oczy, z przyjemnoscia ujrzal saczace sie przez okno promienie sloneczne. Ku swemu zaspanemu zdumieniu przyjal to z ulga.Slonce oznaczalo, ze burza minela, a jego blask w porownaniu z lagodnym, cieplym, kontrolowanym swiatlem Miast zdawal sie ostry i niepewny. Jednak po wczorajszej burzy zwiastowal spokoj. Wszystko jest wzgledne - myslal Baley, wiedzac, ze juz nigdy nie bedzie spogladal na slonce tak niechetnie jak dotychczas. -Partnerze Elijahu? - przy lozku stal Daneel, a wraz z nim Giskard. Ponure oblicze Baleya rozpromienil rzadki u niego usmiech zadowolenia. Wyciagnal rece do obu robotow. -Jehoshaphat, ludzie - powiedzial, przez chwile zapominajac do kogo mowi - kiedy ostatnio widzialem was obu, wcale nie bylem pewien, czy jeszcze kiedys sie zobaczymy. -Z pewnoscia zadnemu z nas nie mogla stac sie jakakolwiek krzywda - odparl spokojnie Daneel. -W swietle dnia tez tak mi sie wydaje - rzekl Baley. - Jednak zeszlej nocy czulem, ze burza zabije mnie i bylem przekonany, ze ty, Daneelu, znalazles sie w smiertelnym niebezpieczenstwie. Zdawalo mi sie nawet, ze Giskard rowniez moze zostac uszkodzony, probujac mnie bronic przed przewazajacymi silami wroga. Przyznaje, ze to melodramatyczne, ale - jak wiecie - nie bylem calkiem soba. -Zdajemy sobie z tego sprawe, sir - rzekl Giskard. - Wlasnie dlatego tak trudno bylo nam pana opuscic, mimo wyraznego rozkazu. Wierzymy, ze obecnie nie jest to dla pana zrodlem zmartwienia. -Wcale nie, Giskardzie. -Poza tym - dodal Daneel - wiemy rowniez, iz byles pod dobra opieka, od kiedy cie opuscilismy. Dopiero wtedy Baley przypomnial sobie wydarzenia minionej nocy. Gladia! Rozejrzal sie wokol w naglym przyplywie zdumienia. Nie bylo jej w pokoju. Czyzby wyobrazil sobie... Nie, oczywiscie, ze nie. To byloby niemozliwe. Potem groznie spojrzal na Daneela, jakby podejrzewal, ze ostatnie slowa robota mialy aluzyjny charakter. Nie, to takze bylo niemozliwe. Robota, chocby najbardziej humanoidalnego, z pewnoscia nie zaprogramowano na czerpanie perwersyjnej przyjemnosci ze slownych gierek. -Niezwykle dobra opieka - powiedzial. - Jednak w tej chwili chcialbym, zeby ktos wskazal mi droge do dyskretki. -Jestesmy tu - odparl Giskard - aby oprowadzac pana i udzielac wszelkiej pomocy. Panna Gladia uznala, ze bedzie pan lepiej czul sie z nami niz z jej personelem, ponadto wyraznie podkreslala, ze mamy zaspokoic wszelkie panskie potrzeby. Baley spojrzal z powatpiewaniem. -Jak daleko mozecie sie z tym posunac? Czuje sie swietnie, wiec nikt nie musi mnie myc i wycierac. Sam moge to zrobic. Mam nadzieje, ze ona to rozumie. -Nie powinienes byc zmieszany, partnerze Elijahu - rzekl Daneel z niklym usmieszkiem, ktory wedlug Baleya pojawial sie na ustach robota, gdy twarz czlowieka wyrazalaby uczucie. - Mamy jedynie zadbac o twoja wygode. W kazdej chwili, jesli zapragniesz samotnosci, zostawimy cie samego. -W takim razie, Daneelu, wszystko jasne - powiedzial Baley gramolac sie z lozka. Z przyjemnoscia stwierdzil, ze calkiem pewnie stoi na nogach. Nocny wypoczynek i zastosowana po przyjezdzie tutaj kuracja (jakakolwiek byla) zdzialaly cuda. I Gladia takze. Po wyjsciu spod prysznica Baley poczul sie rzesko i zdrowo przyczesal wlosy, po czym krytycznie spojrzal na rezultat. Liczyl' ze zje sniadanie z Gladia, ale nie byl pewny, jak zostanie przyjety' Moze najlepiej byloby udawac, ze nic sie nie stalo i kierowac sie jej zachowaniem. Wydawalo mu sie, ze przyszloby mu to latwiej gdyby jako tako wygladal - o ile, oczywiscie, to w ogole mozliwe! Skrzywil sie do swego odbicia w lustrze. -Daneelu! - zawolal. -Tak, partnerze Elijahu. Belkoczac przez zapchane pasta usta, Baley rzekl: -Wydaje sie, ze masz na sobie nowe ubranie. -To nie moje, partnerze Elijahu. Nalezalo do przyjaciela Jandera. Baley uniosl brwi. -Pozwolila ci je wlozyc? -Panna Gladia nie chciala, zebym byl nie ubrany czekajac, az moje przemoczone rzeczy zostana uprane i uprasowane. Juz sa gotowe, ale panna Gladia nalega, zebym pozostal w tym stroju. -Kiedy tak powiedziala? -Dzis rano, partnerze Elijahu. -A wiec jest juz na nogach? -Istotnie. Zjesz z nia sniadanie, kiedy bedziesz gotowy. Baley zacisnal usta. Dziwne, ze w tej chwili bardziej przejmowal sie rozmowa z Gladia niz ta pozniejsza - z przewodniczacym. Kwestia przewodniczacego spoczywala w rekach losu. Baley juz obral swoja taktyke, ktora zadziala lub nie. Co do Gladii - po prostu nie mial zadnej. No coz, musi stawic jej czolo. Usilnie starajac sie udawac obojetnosc, zapytal: -A jak sie czuje dzis panna Gladia? -Wyglada dobrze - odparl Daneel. -Zadowolona? Przygnebiona? Daneel zawahal sie. -Trudno ocenic samopoczucie istoty ludzkiej. Nic w jej postepowaniu nie wskazuje na wewnetrzne rozterki. Baley znow szybko zerknal na Daneela i zastanowil sie, czy ma on na mysli wydarzenia minionej nocy. Jednak wykluczyl taka mozliwosc. Na nic zdalo sie takze baczne obserwowanie twarzy Daneela. Nie mozna niczego wyczytac z twarzy robota, poniewaz nie ma tam sladu ludzkich uczuc. Wrocil do sypialni i spojrzal na przygotowane dla niego ubranie; obejrzal je uwaznie zastanawiajac sie, czy zdola wszystko zalozyc prawidlowo bez pomocy robotow. Burza oraz noc minely i wywiadowca pragnal poczuc sie doroslym mezczyzna. -Co to? - zapytal, podnoszac dluga tunike pokryta skomplikowanym, kolorowym wzorem. -Toga - odparl Daneel. - Sluzy jedynie dla ozdoby. Przechodzi przez lewe ramie, a zawiazuje sie ja na prawym biodrze. Tradycyjnie nosi sie ja na niektorych swiatach Przestrzeniowcow, ale na Aurorze nie jest zbyt popularna. -A wiec dlaczego mam ja zalozyc? -Panna Gladia pomyslala, ze bedzie ci w niej dobrze, partnerze Elijahu. Zawiazuje sie dosc latwo i z checia ci pomoge. Jehoshaphat - pomyslal Baley - chce, zebym dobrze sie prezentowal. Co jej przychodzi do glowy? Nie mysl o tym! -Poradze sobie - wystarczy zwykly wezel od krawata. Jednak sluchaj, Daneelu, po sniadaniu pojde do Fastolfe'a, gdzie spotkam sie z nim, z Amadirem i z przewodniczacym Legislatury. Nie wiem, czy bedzie ktos jeszcze. -Tak, partnerze Elijahu. Wiem o tym. Nie sadze, zeby byl tam ktos jeszcze. -A zatem - rzekl Baley, powoli wkladajac bielizne, tak zeby sie nie pomylic i nie byc zmuszonym do skorzystania z pomocy Daneela - powiedz mi cos o przewodniczacym. Wiem z ksiazek, ze na Aurorze to stanowisko jest najbardziej zblizone do funkcji prezydenta, ale z tych samych zrodel dowiedzialem sie, ze to czysto honorowa funkcja. Rozumiem, ze on nie ma zadnej realnej wladzy. -Partnerze Elijahu, obawiam sie... - zaczal Daneel. -Sir, ja lepiej orientuje sie w sytuacji politycznej na Aurorze niz przyjaciel Daneel - wtracil Giskard. - Dzialam znacznie dluzej od niego. Czy chcesz, zebym odpowiedzial na to pytanie? -Oczywiscie, Giskardzie. Mow. -Kiedy powstal pierwszy rzad na Aurorze - zaczal Giskard, jakby odtwarzal nagrany na tasmie wyklad - uznano, ze przewodniczacy bedzie pelnil wylacznie tytularne funkcje. Mial witac dygnitarzy z innych swiatow, otwierac wszystkie posiedzenia Legislatury, przewodniczyc posiedzeniom i glosowac jedynie w razie rownej liczby glosow za i przeciw. Jednak po Konflikcie Rzecznym... -Tak, czytalem o tym - powiedzial Baley. - To byl szczegolnie przykry moment w dziejach Aurory, gdy zaciekly spor o wlasciwy podzial energii z hydroelektrowni niemal doprowadzil do wojny domowej. Nie musisz zaglebiac sie w szczegoly. -Tak, sir. Jednak po Konflikcie Rzecznym postanowiono ze juz nigdy takie spory nie powinny zagrozic spoleczenstwu Aurory. Dlatego tez stalo sie powszechnie przyjetym zwyczajem ze wszystkie dysputy sa spokojnie zalatwiane poza Legislatura! Kiedy w koncu legislatorzy glosuja, kwestia jest juz omowiona, tak wiec zawsze jedna lub druga strona ma znaczna przewage glosow. Kluczowa postacia w rozstrzyganiu sporow jest przewodniczacy Legislatury. Nie wolno mu sie angazowac po zadnej stronie, a jego wladza - teoretycznie zadna, lecz w praktyce znaczna - jest uznawana dopoty, dopoki przestrzega tej zasady. Dlatego przewodniczacy pilnie strzeze obiektywizmu i zazwyczaj to on podejmuje decyzje rozstrzygajaca spor. -Chcesz powiedziec, ze przewodniczacy wyslucha mnie, Fastolfe'a i Amadira, a potem zdecyduje? -Mozliwe. Z drugiej strony, sir, moze miec watpliwosci i zazadac dalszych dowodow lub czasu do namyslu - albo obu. -A jesli podejmie decyzje, czy Amadiro - albo Fastolfe - bedzie ja respektowal, jezeli okaze sie dla niego niekorzystna? -To nie ma znaczenia. Czesto znajduja sie tacy, ktorzy nie respektuja decyzji przewodniczacego, a zarowno doktor Amadiro, jak i doktor Fastolfe sa uparci i nieprzejednani, o czym swiadczy ich postepowanie. Jednak wiekszosc legislatorow poprze decyzje przewodniczacego - jakakolwiek ona bedzie. Ten, przeciw ktoremu opowie sie przewodniczacy, na pewno w glosowaniu uzyska mniej glosow. -Na pewno? -Niemal na pewno. Kadencja przewodniczacego trwa zazwyczaj trzydziesci lat, z mozliwoscia ponownego wyboru na nastepne trzydziesci. Jednak jesli glosowanie przebiegnie niezgodnie z zaleceniem przewodniczacego, bedzie musial zglosic rezygnacje i rozpocznie sie kryzys rzadowy, az Legislatura w trakcie zacieklych sporow wyloni kandydata na to stanowisko. Niewielu legislatorow chcialoby to ryzykowac i szansa osiagniecia wiekszosci glosow w ewentualnym glosowaniu przeciw przewodniczacemu jest prawie bliska zeru. -A zatem - rzekl Baley - wszystko zalezy od tej porannej narady. -To bardzo prawdopodobne. -Dziekuje, Giskardzie. A wiec wygladalo na to, ze sa jakies szanse, jednak nie mial pojecia, co powie Amadiro i jaki jest przewodniczacy. Lecz w koncu to Amadiro zwolal spotkanie, wiec na pewno wierzy w zwyciestwo. Nagle Baley przypomnial sobie, ze kiedy zasypial z Gladia w ramionach, po raz kolejny zrozumial lub myslal, ze zrozumial, a moze zdawalo mu sie, ze zrozumial znaczenie wydarzen na Aurorze. Wszystko bylo jasne, wyrazne, pewne. I po raz trzeci wizja zniknela. A z nia rozwialy sie rowniez jego nadzieje. Daneel zaprowadzil Baleya do pokoju, w ktorym podawano sniadanie. Bylo to pomieszczenie male i skromnie umeblowane; staly tu tylko dwa krzesla i stol, a Daneel nie chowal sie w niszy, lecz wyszedl. Prawde mowiac, nie bylo tam zadnej niszy i przez moment Baley poczul osamotnienie. Jednak byl pewny, ze nie jest tu sam. Roboty czekaly w zasiegu glosu. Przeszlo mu przez mysl, ze jest to pokoj dla dwojga - Baley bronil sie przed ta mysla - dla kochankow. Na stole lezaly dwie tace czegos, co pachnialo apetycznie. Obok staly dwa pojemniczki z czyms, co wygladalo jak roztopione maslo, ale z pewnoscia nim nie bylo. Ponadto znajdowal sie dzbanek z goracym napojem przypominajacym kawe, ktory Baley ocenil jako bardzo smaczny. Weszla Gladia, ubrana dosc skromnie, z wlosami lsniacymi, jakby swiezo je umyla. Zatrzymala sie i usmiechnela do niego. -Elijahu? Baley, zaskoczony jej niespodziewanym przybyciem, zerwal sie na rowne nogi. -Jak sie masz, Gladio? - wyjakal. Nie zwrocila na to uwagi. Byla wesola i zadowolona. -Jesli niepokoiles sie, ze nie ma tu Daneela, to nie martw sie. Jest zupelnie bezpieczny. A co do nas... Podeszla do niego, stanela i powoli polozyla mu reke na policzku, tak jak kiedys, dawno temu, na Solarii. Zasmiala sie cicho. -Tylko to wtedy zrobilam, Elijahu. Pamietasz? Mezczyzna w milczeniu skinal glowa. -Dobrze spales? Usiadz, prosze. -Doskonale, dziekuje. - Zawahal sie, ale postanowil nie odwzajemniac pieszczoty. -Nie dziekuj mi. Od tygodni nie czulam sie tak dobrze, lecz nie moglabym tego powiedziec, gdybym nie wymknela sie z lozka kiedy zasnales. Jeslibym zostala, a przyznaje, ze mialam na to ochote, nie dalabym ci spac do rana i wcale bys nie odpoczal. Uznal, ze powinien okazac troche galanterii. -Sa rzeczy wazniejsze od wypoczynku, Gladio - powiedzial tak oficjalnym tonem, ze az sie rozesmiala. -Biedny Elijahu - jestes zmieszany - stwierdzila. Ta jej uwaga sprawila, ze poczul jeszcze wieksze zazenowanie. Byl przygotowany na skruche, obrzydzenie, wstyd, udawana obojetnosc, lzy - na wszystko oprocz otwarcie okazywanego pociagu erotycznego. -No, nie zamartwiaj sie tak - powiedziala. - Jestes glodny. Zeszlej nocy prawie nic nie jadles. Daj organizmowi kilka kalorii, a od razu poczujesz sie lepiej. Baley niepewnie spojrzal na tace. -Och! - wykrzyknela Gladia. - Pewnie nigdy tego nie widziales. To przysmak z Solarii. Pacynki! Musialam przeprogramowac szefa kuchni, zeby robil je jak nalezy. Po pierwsze, trzeba uzyc ziaren importowanych z Solarii. Na tutejszych sie nie udadza. W srodku jest nadzienie. Wlasciwie mozna je sporzadzac na tysiac sposobow, ale to jest moj ulubiony rodzaj i wiem, ze tobie rowniez bedzie smakowal. Nie powiem ci, co w nich jest oprocz puree z kasztanow i odrobiny miodu, ale sprobuj odgadnac. Mozesz je jesc palcami, lecz gryz ostroznie. Wziela jeden placuszek w reke, chwytajac go zabawnie kciukiem i wskazujacym palcem, po czym powoli ugryzla kawalek i zlizala wyplywajace zen zlociste, polplynne nadzienie. Baley sprobowal ja nasladowac. Pacynka byla twarda i niezbyt goraca. Ostroznie wlozyl jedna do ust i stwierdzil, ze trudno ja ugryzc. Mocniej zacisnal szczeki, pacynka trzasnela, a nadzienie prysnelo mu na dlonie. -Ugryzles za duzo i za mocno - powiedziala Gladia, podsuwajac mu serwetke. - Teraz zliz to. Nikt nie zdola zjesc pacynki nie brudzac rak. Nie da sie. Kazdy sie upaprze. Najlepiej jesc je nago, a potem wziac prysznic. Baley ostroznie polizal i wyraz jego twarzy zdradzil wszystko. -Smakuja ci, prawda? - spytala Gladia. -Sa doskonale - odparl Baley, jedzac powoli i ostroznie. Ciastko nie bylo zbyt slodkie, a do tego rozplywalo sie w ustach. Niemal nie wymagalo polykania. Zjadl trzy pacynki i tylko wstyd powstrzymal go przed pochlonieciem nastepnych. Bez namawiania oblizal palce, odmawiajac uzycia chusteczki, poniewaz nie chcial zmarnowac ani I odrobiny. -Wloz dlonie do oczyszczalnika, Elijahu - wskazala mu "maselniczki", sluzace najwidoczniej do mycia rak po posilku. Baley zrobil, jak radzila, a potem wysuszyl rece. Obwachal je i nie wyczul zadnego zapachu. -Czy krepuje cie mysl o ostatniej nocy, Elijahu? O to chodzi? Co tu powiedziec? - rozmyslal Baley. W koncu skinal glowa. -Mysle, ze tak, Gladio. Czuje nie tylko to, z cala pewnoscia nie, jednak jestem zmieszany. Pomysl tylko. Jestem Ziemianinem, ty jednak obecnie starasz sie o tym nie pamietac, jakby slowo "Ziemianin" to byl dla ciebie tylko prosty dzwiek. Zeszlej nocy zalowalas mnie, wzruszyly cie moje klopoty z burza, a takze wspolczulas mi; byc moze dlatego przyszlas do mnie i obdarzylas uczuciem. Jednak to minie, a wtedy przypomnisz sobie, ze jestem Ziemianinem i poczujesz sie zawstydzona i upokorzona. Znienawidzisz mnie za to, co zrobilem, a ja nie chce, zebys mnie nienawidzila, Gladio. Czul sie bardzo nieszczesliwy i tak tez wygladal. Chyba to zauwazyla, bo poglaskala go po rece. -Nie znienawidze cie, Elijahu. Nie ma powodu. Nie zrobiles niczego wbrew mojej woli. Ja zrobilam to tobie i przez reszte zycia te chwile beda radosnym wspomnieniem. Kiedy dotknelam cie przed dwoma laty, Elijahu, wyzwoliles mnie, a zeszlej nocy dokonales tego ponownie. Dwa lata temu musialam sie dowiedziec, ze moge odczuwac pozadanie - a teraz chcialam sie przekonac, czy po Janderze jestem w dalszym ciagu do tego zdolna. Elijahu, zostan ze mna. Bedziemy... Przerwal jej wstrzasniety. -Jak moglibysmy to zrobic, Gladio? Musze wracac na Ziemie. Mam tam swoje obowiazki i cele, a ty nie mozesz jechac ze mna. Nie umialabys tam zyc. Umarlabys na ktoras z ziemskich chorob, o ile wczesniej nie zabilaby cie ciasnota. Na pewno to rozumiesz. -Rozumiem - powiedziala Gladia z westchnieniem - ale przeciez nie musisz odleciec natychmiast. -Zanim minie ranek, przewodniczacy moze rozkazac mi opuscic planete. -Nie rozkaze - odparla z przekonaniem. - Nie pozwolisz na to. A nawet gdyby, udamy sie na inna planete. Jest ich cafe mnostwo. Czy Ziemia tak duzo dla ciebie znaczy, ze nie moglbys mieszkac na innym swiecie? -Moglbym robic uniki, Gladio, i przypomniec ci, ze na zadnym ze Swiatow Zaziemskich nie pozwola mi zamieszkac na stale - o czym dobrze wiesz. Jednak chodzi o to, ze nawet gdyby jakis Swiat Zaziemski przyjal mnie, Ziemia jest dla mnie tak wazna, ze musialbym na nia wrocic. Nawet gdyby oznaczalo to rozstanie z toba. -I juz nigdy nie odwiedzisz Aurory? Nigdy sie nie zobaczymy? -Jesli bede mogl znowu cie ujrzec - powiedzial szczerze Baley - zrobie to, wierz mi. Tylko po co o tym mowic? Wiesz, ze juz mnie tu nie zaprosza. I wiesz, ze sam nie bede mogl przyjechac. -Nie chce w to wierzyc, Elijahu - odparla cicho kobieta. -Gladio, nie unieszczesliwiaj sie. Zdarzylo sie miedzy nami cos cudownego, lecz z pewnoscia spotka cie jeszcze wiele innych cudownych rzeczy. Czekaj na nie. Milczala. -Gladio - nalegal - czy ktokolwiek musi wiedziec, co miedzy nami zaszlo? Spojrzala na niego z bolem. -Az tak sie wstydzisz? -Na pewno nie tego, co zaszlo miedzy nami. Jednak mimo to chcialbym uniknac pewnych niemilych konsekwencji. Beda o tym mowic. Dzieki temu okropnemu programowi hiperwizyjnemu, ktory przedstawil nasze stosunki w falszywym swietle, jestesmy znani. Ziemianin i Solarianka. Przy najmniejszym podejrzeniu, ze laczy nas milosc, wiesci dotra na Ziemie z szybkoscia napedu nadprzestrzennego. Gladia dumnie uniosla glowe. -I Ziemia uzna to za mezalians? Stwierdza, ze uprawiales seks z osoba nizszego stanu? -Nie, oczywiscie, ze nie - odparl szybko Baley wiedzac, ze na pewno tak uwazalyby miliardy Ziemian. - Czy przyszlo ci do glowy, ze uslyszalaby o tym moja zona? -A gdyby nawet? Coz z tego? Baley westchnal. -Nie rozumiesz. Ziemia nie jest jednym ze Swiatow Zaziemskich. W naszej historii bywaly okresy swobody obyczajowej, przynajmniej w niektorych miejscach i w niektorych klasach spolecznych. Teraz jest inaczej. Ziemianie zyja stloczeni i utrzymanie wiezi rodzinnych w takich warunkach wymaga purytanskiej moralnosci. -Chcesz powiedziec, ze kazdy ma tylko jednego partnera? -Nie - powiedzial Baley. - Mowiac szczerze, to sie rzadko zdarza. Jednak ludzie staraja sie zachowywac takie sprawy w tajemnicy, tak zeby mozna... mozna... -Udawac niewiedze? -Hmm, tak, jednak w naszym wypadku... -Stanie sie to publiczna tajemnica, o ktorej kazdy slyszal, i kiedy twoja zona sie dowie, dostaniesz za swoje. -Nie, nie o to chodzi. Bedzie zawstydzona, a to jeszcze gorzej. Ja bede zawstydzony, i moj syn rowniez. Ucierpi moja pozycja spoleczna i... Gladio, jesli tego nie rozumiesz, to trudno, ale obiecaj, ze nie bedziesz opowiadala o tym wszystkim, tak jak to robia Aurorianie. Zdawal sobie sprawe, ze robi z siebie glupca. -Nie chce sie z toba droczyc, Elijahu - powiedziala w zadumie Gladia. - Byles dla mnie mily, wiec nie chce ci robic przykrosci, ale - tu bezradnie rozlozyla ramiona - wasze ziemskie obyczaje sa takie bezsensowne. -Niewatpliwie. Jednak musimy stosowac sie do nich - tak samo jak wy, Solarianie, do waszych. -Tak - sposepniala na samo wspomnienie. - Wybacz mi, Elijahu. Szczerze i uczciwie przepraszam. Pragne niemozliwego i jeszcze mam ci to za zle. -Nic nie szkodzi. -Prosze, Elijahu, chce ci cos wyjasnic. Nie sadze, zebys rozumial to, co wydarzylo sie tej nocy. Czy bedziesz bardzo skrepowany, jesli ci wytlumacze? Baley zastanawial sie, co pomyslalaby i zrobila Jessie, gdyby slyszala te rozmowe. Zdawal sobie sprawe, ze powinien przygotowac sie do czekajacej go niebawem rozmowy z przewodniczacym, a nie zajmowac sie sprawami osobistymi. Powinien teraz myslec o niebezpieczenstwie zagrazajacym Ziemi, a nie o zonie, jednak nie potrafil. -Zapewne bede zmieszany - rzekl - lecz prosze, wyjasnij mi to. Gladia sama przesunela fotel, nie wzywajac zadnego robota. Baley obserwowal ja nerwowo, nie kwapiac sie z pomoca. Usiadla naprzeciw niego, tak ze mogla patrzec mu w twarz. Wyciagnela szczupla reke i nakryla nia jego dlon. Poczul, ze lekko ja sciska. -Widzisz - powiedziala. - Juz nie obawiam sie kontaktu. Teraz moge juz nie tylko dotknac twego policzka. -Rzeczywiscie, ale tamto dotkniecie wplynelo na ciebie w szczegolny sposob. -To prawda - odparla. - Wszystko wywrocilo sie do gory nogami pod wplywem tego jednego dotkniecia, co dowodzi, jak nienormalne bylo moje dawne zycie. Teraz jest lepiej. Wiesz co? Wlasciwie to dopiero wstep. -Prosze, mow dalej. -Szkoda, ze nie lezymy w lozku w ciemnosci. Bylabym swobodniejsza. -Jest dzien, Gladio. -Istotnie. Na Solarii, Elijahu, nie doszlo miedzy nami do fizycznego zblizenia. Pamietasz? -Tak. -Nie mialam zadnych doswiadczen, w scislym tego slowa znaczeniu. Tylko kilka razy - kilka - moj maz zblizyl sie do mnie nie z poczucia obowiazku. Nawet nie potrafie opisac, jak bylo, ale uwierzysz mi chyba, jesli powiem, ze wspominam to jak najgorzej. -Wierze. -Jednak znalam seks. Czytalam o nim. Czasem dyskutowalam na ten temat z innymi kobietami, ktore udawaly, iz to znienawidzony obowiazek, ktory musza spelniac wszystkie Solarianki. Jesli osiagnely juz wyznaczony im limit dzieci, twierdzily, ze sa zadowolone z tego, ze juz nie musza miec nic wspolnego z seksem. -Wierzylas im? -Oczywiscie. Nigdy nie slyszalam nic innego, a nieliczne dostepne mi niesolarianskie przekazy uznawano za nieprawdziwe. W to rowniez wierzylam. Moj maz znalazl kilka moich ksiazek, nazwal je pornografia i kazal zniszczyc. Ponadto, wiesz, ludzie potrafia uwierzyc we wszystko. Mysle, ze te Solarianki wierzyly w to, co mowily i naprawde gardzily seksem. Z pewnoscia byly szczere w swych zwierzeniach, dlatego uwazalam, ze to ze mna cos musi byc nie w porzadku, gdyz mnie to interesowalo, a nawet budzilo dziwne odczucia, ktorych nie moglam zrozumiec. -Wtedy nie korzystalas z pomocy robotow? -Nie, nie wpadlam na to. Nie uzywalam tez jakichkolwiek przedmiotow. Wiedzialam o takich rzeczach, ale szeptano o nich z takim przerazeniem, ze nigdy nie osmielilabym sie tego zrobic. Oczywiscie, miewalam sny i czasem budzilo mnie cos, co teraz uznaje za poczatek orgazmu. Nie rozumialam tego i nie smialam o tym mowic. Okropnie sie wstydzilam. A potem przybylam na Aurore. -Opowiadalas mi o tym. Seks z Aurorianami takze nie dawal ci satysfakcji. -Niestety. Pomyslalam wiec, ze Solarianie jednak mieli racje. Seks wcale nie przypominal moich snow. Zrozumialam to dopiero przy Janderze. Tutaj, na Aurorze, nie znaja seksu - tylko choreografie. Kazdy krok dyktuje moda - od poczatku do konca. Nie ma niczego niespodziewanego, niczego spontanicznego. Na Solarii, gdzie jest tak niewiele seksu, niczego sie nie daje i nie otrzymuje. Natomiast na Aurorze seks jest tak wystylizowany, ze w koncowym rozrachunku rowniez niczego sie nie daje i nie otrzymuje. Rozumiesz? -Nie jestem pewien, Gladio, poniewaz nigdy nie uprawialem seksu z Aurorianka ani nie bylem Aurorianinem. Jednak nie musisz mi tego tlumaczyc. Chyba wiem, o co ci chodzi. -Jestes ogromnie zmieszany, prawda? -To nie ma znaczenia. Slucham cie uwaznie. -Wtedy spotkalam Jandera i nauczylam sie wykorzystywac go. Nie byl Aurorianinem. Jego jedynym celem, jedynym mozliwym celem, bylo zaspokojenie mnie. On dawal, a ja bralam i po raz pierwszy zaznalam takiego seksu, jakim powinien byc. Rozumiesz? Czy mozesz sobie wyobrazic jak to jest, kiedy nagle przekonujesz sie, ze to nie szalenstwo, glupota czy zboczenie, a nawet nie pomylka; dowiadujesz sie, ze jestes kobieta i masz odpowiedniego partnera seksualnego? -Chyba moge to sobie wyobrazic. -A potem, tak szybko mi to odebrano. Myslalam... myslalam, ze to koniec. Wszystko przepadlo. Juz nigdy, przez cale wieki nie zaznam przyjemnosci plynacej ze stosunku. Zle byloby nigdy jej nie zaznac, ale przezyc ja wbrew wszelkim oczekiwaniom, a potem nagle utracic, to bylo nie do zniesienia. Teraz widzisz, jak wazna byla dla mnie ta ostatnia noc. -Dlaczego ja, Gladio? Czemu nie ktos inny? -Nie, Elijahu, to musiales byc ty. Poszlismy, Giskard i ja, i znalezlismy cie - bezradnego. Naprawde bezradnego. Nie byles nieprzytomny, ale nie panowales nad swoim cialem. Musiano cie przeniesc do pojazdu. Bylam tam, kiedy cie rozgrzewano i pojono, kapano i osuszano, a ty byles bezsilny. Roboty robily wszystko z cudowna sprawnoscia, dbajac o ciebie i chroniac, ale nie darzac jakimkolwiek uczuciem. Tymczasem ja patrzylam i czulam. Baley pochylil glowe, zgrzytajac zebami na wspomnienie swojej slabosci. Cieszyl sie nia wtedy, lecz teraz czul tylko wstyd na mysl o tym, ze byl przedmiotem obserwacji. -Chcialam zrobic to wszystko sama. Zazdroscilam robotom ze moga byc dla ciebie mile - moga dawac. A kiedy wyobrazalam sobie, ze sama to robie, poczulam rosnace podniecenie - cos, czego nie zaznalam od smierci Jandera. Wtedy pojelam, iz podczas moich jedynych pozytywnych przezyc seksualnych tylko bralam. Jander robil, co chcialam, ale nigdy nie bral. Nie potrafil, poniewaz jego jedyna przyjemnoscia bylo zadowalanie mnie. A mnie nigdy nie przyszlo do glowy, zeby dawac, poniewaz wychowalam sie wsrod robotow i wiedzialam, ze one nie umieja brac. Patrzac, zrozumialam, ze poznalam tylko polowe prawdy o seksie i rozpaczliwie zapragnelam poznac reszte. Pozniej, kiedy siedziales ze mna przy stole i jadles goraca zupe, wygladales na zdrowego i silnego. A ja juz nie obawialam sie tego, ze pochodzisz z Ziemi i chcialam sie znalezc w twoich ramionach - pragnelam tego. Jednak nawet gdy mnie objales, mialam poczucie straty, gdyz znow bralam, a nie dawalam. A potem powiedziales do mnie: "Gladio, prosze, musze usiasc". Och, Elijahu, to najcudowniejsza rzecz, jaka mogles powiedziec. Baley poczul, ze sie czerwieni. -Wtedy okropnie mnie to zmieszalo. Przyznalem sie do slabosci. -Wlasnie tego potrzebowalam. Poczulam gwaltowne pozadanie. Poslalam cie do lozka, potem przyszlam do ciebie i po raz pierwszy w zyciu dawalam. Niczego nie bralam. Czar Jandera prysnal, bo pojelam, ze i on mi nie wystarczal. Trzeba jednoczesnie brac i dawac. Elijahu, zostan ze mna. Baley potrzasnal glowa. -Gladio, gdybym rozdarl sobie serce na pol, nie zmieniloby to faktow. Nie moge pozostac na Aurorze. Musze wrocic na Ziemie, a ty nie mozesz tam ze mna poleciec. -Elijahu, a gdybym mogla poleciec na Ziemie? -Czemu wygadujesz takie glupstwa? Nawet gdybys mogla, ja szybko bym sie zestarzal i stalbym sie bezuzyteczny. Za dwadziescia, najwyzej trzydziesci lat, bede stary, podczas gdy ty zostaniesz taka jak teraz przez wieki. -Wlasnie o tym mowie, Elijahu. Na Ziemi zarazilabym sie waszymi chorobami i szybko sie takze zestarzala. -To nie byloby przyjemne. Ponadto, starosc nie jest choroba. Ty po prostu bardzo szybko bys umarla. Gladio, mozesz znalezc sobie innego mezczyzne. -Aurorianina? - powiedziala z pogarda. -Mozesz go nauczyc. Teraz, kiedy wiesz, co znaczy dawac i brac, naucz kogos, jak ma to robic. -Jesli sprobuje, czy zechce sie uczyc? -Ktos na pewno zechce. Masz tyle czasu na znalezienie takiego. Jest... Nie - pomyslal - nie ma sensu teraz wspominac o Gremionisie, ale gdyby on podszedl do niej z wiekszym zdecydowaniem... Gladia zamyslila sie. -Czy to mozliwe? - pytala. A potem, spojrzawszy na Baleya wilgotnymi, szaroniebieskimi oczami, dodala: - Och, Elijahu, czy pamietasz cos z tego, co zdarzylo sie tej nocy? -Musze przyznac - powiedzial z lekkim smutkiem - ze, niestety, czesc z tego tylko jak przez mgle. -Gdybys pamietal, nie moglbys mnie zostawic. -Nie chce cie opuszczac, Gladio. Po prostu musze. -A potem - mowila dalej - byles taki spokojny, szczesliwy i odprezony. Lezalam przytulona do twojego ramienia i czulam bicie twego serca - najpierw szybkie, potem coraz wolniejsze. Nagle usiadles na lozku. Pamietasz? Baley drgnal i lekko odchylil glowe, spogladajac dziewczynie prosto w oczy. -Nie, nie pamietam. Co chcesz powiedziec? Co zrobilem? -Mowilam ci. Nagle usiadles. -Tak, ale co jeszcze? Serce walilo mu jak mlotem, zapewne rownie mocno jak w czasie milosnych uniesien. Trzykrotnie objawilo mu sie cos, co moglo byc rozwiazaniem calej sprawy. Dwa razy byl wowczas zupelnie sam, jednak zeszlej nocy mial swiadka. -Nic szczegolnego. Zapytalam: "Co sie stalo, Elijahu?", ale nie zwracales na mnie uwagi. Powiedziales: "Mam. Mam". Mowiles niewyraznie i miales metne spojrzenie. To bylo troche przerazajace. -I to wszystko? Jehoshaphat, Gladio! Czy nie uslyszalas niczego wiecej? Gladia zmarszczyla brwi. -Nie pamietam. Jednak zaraz polozyles sie z powrotem a ja powiedzialam: "Nie boj sie, Elijahu. Jestes juz bezpieczny" A potem utulilam cie, a ty wyciagnales sie wygodnie, zasnales i zaczales chrapac. Jeszcze nigdy nie slyszalam takiego odglosu ale czytalam o tym. To wspomnienie wyraznie ja rozbawilo. -Sluchaj, Gladio. Co powiedzialem? "Mam. Mam". Czy mowilem, co mam? Ponownie zmarszczyla brwi. -Nie. Nie pamietam... Czekaj, szepnales cos bardzo cicho... Powiedziales: "On byl tam pierwszy". -"On byl tam pierwszy". Tak mowilem? -Tak. Uznalam, ze chodzi ci o Giskarda, ktory zjawil sie przed innymi robotami, ze usilujesz przezwyciezyc lek przed porwaniem i odreagowujesz to, co przezyles podczas burzy. Przytulilam cie i powiedzialam: "Nie boj sie, Elijahu. Jestes bezpieczny. Teraz odpocznij". -,,On byl tam pierwszy. On byl tam pierwszy"... Teraz juz nie zapomne. Gladio, dziekuje za ostatnia noc. Dziekuje za rozmowe. -Dlaczego te slowa sa takie wazne? Przeciez dobrze wiesz, ze Giskard znalazl cie pierwszy. -Nie chodzi o to, Gladio. Musi byc cos, o czym nie wiem, i co odkrywam tylko wtedy, kiedy moj umysl znajduje sie w polsnie. -Czy te slowa maja jakis sens? -Nie jestem pewien, ale jezeli wlasnie tak powiedzialem, musi to miec jakies znaczenie. Mam godzine, zeby je odkryc. Musze juz isc. Podniosl sie i zrobil kilka krokow w kierunku drzwi, lecz Gladia dogonila go i zarzucila mu rece na szyje. -Zaczekaj, Elijahu. Baley zawahal sie, a potem pochylil sie i pocalowal ja. Przez dluzsza chwile nie mogli sie oderwac od siebie. -Czy zobacze cie jeszcze, Elijahu? -Nie wiem - odparl ze smutkiem Baley. - Mam tylko taka nadzieje. Po czym wyszedl, aby poczynic niezbedne przygotowania do zblizajacej sie konfrontacji. Smutek nie opuszczal Baleya, gdy szedl przez rozlegly trawnik posiadlosci Fastolfe'a. Towarzyszyly mu oba roboty. Daneel byl spokojny, ale Giskard, widocznie postepujacy zgodnie z programem, nadal bacznie obserwowal otoczenie. -Jak nazywa sie przewodniczacy Legislatury, Daneelu? -Nie wiem, partnerze Elijahu. Ilekroc wspominano go w mojej obecnosci, mowiono o nim jedynie jako o przewodniczacym. Wszyscy zwracaja sie do niego per "panie przewodniczacy". -Nazywa sie Rutilan Horder, sir - rzekl Giskard - ale nikt nie zwraca sie do niego w ten sposob. Uzywa sie jedynie tytulu. To podtrzymuje wrazenie ciaglosci rzadow. Rozne osoby zajmuja to stanowisko w roznych okresach, ale zawsze jest to "przewodniczacy". -A obecny przewodniczacy - ile on ma lat? -Sporo, sir. Trzysta trzydziesci jeden - odparl Giskard. -Zdrowie mu dopisuje? -Nie slyszalem, zeby bylo inaczej, sir. -Czy wyroznia sie cechami osobowosci, na ktore powinienem byc przygotowany? Giskard sie zawahal, a po krotkim milczeniu rzekl: -Nie potrafie dac dokladnej odpowiedzi, sir. Jest to jego druga kadencja. Cieszy sie opinia sprawnego przewodniczacego, ktory ciezko pracuje i ma wyniki. -Czy jest wybuchowy? Cierpliwy? Apodyktyczny? Wyrozumialy? -Musi pan to sam ocenic, sir. -Przewodniczacy nie jest stronniczy, partnerze Elijahu - wtracil Daneel. - Zwykle postepuje sprawiedliwie i bezstronnie. -Jestem tego pewien - mruknal Baley - ale "zwykle" jest okresleniem ogolnym, tak samo jak "przewodniczacy", natomiast poszczegolni przewodniczacy sa konkretni i maja swoje zdanie. Zawsze uwazal, ze jego zdanie opiera sie na konkretach. Jednak teraz trzykrotnie cos wymyslil i trzykrotnie zapomnial, co to bylo. Wprawdzie juz znal slowa wypowiedziane w chwili, kiedy wpadl na ten pomysl, lecz w niczym mu to nie pomoglo. "On byl tam pierwszy". Kto byl tam pierwszy? Kiedy? To pytanie pozostawalo w dalszym ciagu bez odpowiedzi. Fastolfe czekal w drzwiach swej posiadlosci, a za nim stal robot ktory zdawal sie nie po robociemu niespokojny, jakby denerwowalo go to, ze nie moze pelnic swojej funkcji i powitac goscia. Tymczasem nie bylo to zdenerwowanie ani jakiekolwiek inne uczucie, tylko lekka oscylacja potencjalow pozytonowych, spowodowana tym, ze mial rozkaz witac i ogladac wszystkich gosci, a nie mogl tego zrobic, poniewaz musialby odepchnac Fastolfe'a. Baley stwierdzil, ze tepo wpatruje sie w robota. Myslal o nim, ale nie wiedzial dlaczego. Z trudem oderwal od niego wzrok i ponownie spojrzal na Fastolfe'a. -Milo mi znow pana widziec, doktorze - powiedzial wyciagajac reke. Po spotkaniu z Gladia zapomnial, ze Przestrzeniowcy niechetnie godza sie na jakikolwiek fizyczny kontakt z Ziemianami. Fastolfe zawahal sie, a potem, gdy dobre wychowanie wzielo gore nad uprzedzeniami, chwycil podana dlon i lekko ja uscisnal. -Mnie jest jeszcze przyjemniej widziec pana, panie Baley. Bardzo mnie zaniepokoila panska wczorajsza przygoda. To nie byla szczegolnie silna burza, ale Ziemianinowi musiala wydac sie huraganem. -A zatem wie pan, co zaszlo? -Daneel i Giskard zlozyli mi szczegolowe sprawozdanie. Czulbym sie lepiej, gdyby przyszli prosto do mnie, a potem sprowadzili pana tutaj, ale ich decyzja opierala sie na tym, ze posiadlosc Gladii znajdowala sie najblizej, a panskie rozkazy byly niezwykle stanowcze i stawialy bezpieczenstwo Daneela przed wlasnym. Chyba dobrze zrozumialy panskie slowa? -Tak. Zmusilem je, zeby mnie opuscily. -Czy to bylo rozsadne? - Fastolfe wprowadzil Baleya do pokoju i wskazal mu fotel. -Uznalem, ze jest to najlepsze wyjscie. Scigano nas. -Tak mi powiedzial Giskard. Przekazal mi tez... -Doktorze Fastolfe - przerwal mu wywiadowca. - Mam bardzo malo czasu, a sa pytania, na ktore musze uzyskac odpowiedz. -Slucham - odparl natychmiast Fastolfe ze zwykla, niezmacona uprzejmoscia. -Sugerowano, ze najwazniejsza jest dla pana praca nad funkcjonowaniem mozgu, ze... -Prosze dac mi skonczyc, panie Baley. Mowiono, ze nie pozwole, aby cos stanelo mi na drodze, ze jestem pozbawiony wszelkich skrupulow, wystepny i niemoralny, zdolny do wszystkiego i ze potrafilbym usprawiedliwic kazda zbrodnie doniosloscia mojej pracy. -Tak. -Skad pan ma takie informacje, panie Baley? -Czy to wazne? -Moze nie. Zreszta nietrudno zgadnac, ze od mojej corki Vasilii. Jestem tego pewien. -Mozliwe. Natomiast ja chcialbym sie dowiedziec, czy taka ocena panskiego charakteru jest obiektywna? Fastolfe usmiechnal sie ze smutkiem. -Oczekuje pan ode mnie uczciwej oceny mojego wlasnego charakteru? W pewien sposob te zarzuty sa sluszne. Istotnie, uwazam moja prace za najwazniejsza i naprawde mialbym ochote poswiecic dla niej wszystko. Rzeczywiscie, odrzucilbym konwencjonalnie rozumiane pojecia dobra i zla, gdybym musial. Chodzi o to, ze nie robie tego. Nie potrafie. A szczegolnie stanowczo zaprzeczam, ze zamordowalem Jandera, aby posunac do przodu moje badania nad ludzkim umyslem. Nieprawda. Nie zabilem Jandera. -Proponowal pan zastosowanie psychosondy, zeby uzyskac jakas informacje, ktorej nie moge sobie przypomniec. Czy przyszlo panu do glowy, ze gdyby sam poddal sie takiemu badaniu, moglby najlatwiej dowiesc swojej niewinnosci? Fastolfe w zadumie pokiwal glowa. -Sadze, ze to Vasilia podsunela panu te mysl. Nie moge przyjac takiego rozwiazania. Psychosonda jest niebezpieczna i rownie niechetnie jak pan zgodzilbym sie na jej zastosowanie. Pomimo wszelkich obaw, moglbym sie poddac badaniu, lecz jestem przekonany, ze wlasnie do tego pragna za wszelka cene doprowadzic moi przeciwnicy. Podwazyliby wszystko, co swiadczyloby o mojej niewinnosci, a psychosonda nie jest w stanie dostarczyc niezbitych dowodow. Podczas badania uzyskaliby jednak informacje o teorii i konstruowaniu humanoidalnych robotow. I wlasnie o to im chodzi, ja zas nie zamierzam im tego dac. -Dziekuje, doktorze Fastolfe. -Prosze bardzo. A teraz, jesli moge wrocic do poprzedniego tematu, Giskard zameldowal, ze kiedy zostal pan sam w poduszkowcu, byl pan nekany przez obce roboty. A przynajmniej wspominal pan, dosc niewyraznie, o obcych robotach, kiedy znaleziono pana lezacego bez przytomnosci na deszczu. -Istotnie bylem niepokojony przez obce roboty, doktorze Fastolfe. Zdolalem je zmylic i odeslac, ale uznalem, ze lepiej bedzie porzucic poduszkowiec, niz czekac na ich powrot. Moze nie myslalem trzezwo, kiedy podjalem te decyzje. Tak twierdzi Giskard. Fastolfe usmiechnal sie. -Giskard ma uproszczony poglad na wszechswiat. Czy domysla sie pan, czyje to byly roboty? Baley wiercil sie niespokojnie w fotelu, jakby szukal wygodnej pozycji. -Czy przewodniczacy juz przybyl? -Nie, ale bedzie tu za moment. Tak samo jak Amadiro, dyrektor instytutu, z ktorym - jak mi powiedzialy roboty - spotkal sie pan wczoraj. Nie wiem, czy to bylo rozsadne. Zirytowal go pan. -Musialem zobaczyc sie z nim, doktorze Fastolfe, ale wcale nie wygladal na zirytowanego. -Jesli chodzi o Amadira, to o niczym nie swiadczy. Z powodu, jak to nazywa, panskich oszczerstw i podwazania zawodowej reputacji zmusil przewodniczacego do podjecia decyzji. -W jaki sposob? -Zadaniem przewodniczacego jest zachecanie zwasnionych stron i wypracowanie kompromisu. Jesli Amadiro chce spotkac sie ze mna, przewodniczacy nie moze tego odradzic, a juz na pewno nie jest w stanie tego zabronic. Musi zwolac zebranie i jesli Amadiro zdola przedstawic dosc dowodow przeciw panu - a nie jest trudno znalezc dowody przeciw Ziemianinowi - sledztwo zostanie zamkniete. -Moze nie powinien pan wzywac na pomoc Ziemianina, doktorze Fastolfe, zwazywszy jak malo tutaj znaczymy. -Moze nie, panie Baley, ale niczego lepszego nie bylem w stanie wymyslic. Musze zdac sie na pana liczac, ze uda sie panu przekonac przewodniczacego do naszego punktu widzenia. -Zatem odpowiedzialnosc spoczywa na mnie? - spytal ponuro Baley. -Calkowicie - odparl uczony. -W spotkaniu wezmie udzial tylko nas czterech? -Prawde mowiac, tylko trzech: przewodniczacy, Amadiro i ja. My jestesmy stronami sporu, a on rozjemca. Pan bedzie jedynie biernym uczestnikiem, panie Baley. Przewodniczacy moze w kazdej chwili pana wyprosic, wiec mam nadzieje, ze nie zrobi pan nic, co mogloby go zdenerwowac. -Postaram sie, doktorze Fastolfe. -Na przyklad, niech pan nie podaje mu reki, prosze wybaczyc mi te uwage. Baley poczul, ze robi mu sie goraco na wspomnienie niedawnego gestu. -Z pewnoscia tego nie zrobie. -I prosze byc uprzedzajaco grzecznym. Nie rzucac gniewnych oskarzen. Nie wyglaszac teorii, ktorych nie mozna poprzec dowodami... -Chce pan powiedziec, zebym nie prowokowal nikogo do przyznania sie do winy. Na przyklad Amadira. -Tak, prosze tego nie robic. To bedzie oszczerstwo i tylko nam zaszkodzi. Tak wiec, niech pan bedzie uprzejmy! Nikt nie powie panu zlego slowa, jesli atak bedzie maskowany uprzejmoscia. I prosze starac sie nie odzywac nie pytany. -Jak to jest, doktorze Fastolfe, ze teraz ma pan dla mnie tyle dobrych rad, a wczesniej nie ostrzegl mnie przed grozba oskarzenia o oszczerstwo. -Istotnie, wina lezy po mojej stronie - rzekl robotyk. - Dla mnie jest to zrozumiale samo przez sie, wiec nie przyszlo mi do glowy, ze trzeba cos wyjasniac. -Tak wlasnie myslalem - mruknal Baley. Fastolfe nadstawil ucha. -Slysze nadlatujacy poduszkowiec. Co wiecej, slysze kroki jednego z moich robotow, spieszacego do drzwi. Sadze, ze przybywa przewodniczacy i Amadiro. -Razem? -Niewatpliwie. Widzi pan, Amadiro zaproponowal moja posiadlosc jako miejsce spotkania, zapewniajac mi przewage terytorium. W ten sposob mial okazje - z czystej uprzejmosci, oczywiscie - wpasc po przewodniczacego i podrzucic go tutaj. Bedzie wiec mogl porozmawiac z nim przez kilka minut i przedstawic swoj punkt widzenia. -To nie jest w porzadku - rzekl Baley. - Trzeba bylo temu zapobiec. -Nie chcialem. Amadiro podejmuje ryzyko. Moze powiedziec cos, co zirytuje przewodniczacego. -Czy przewodniczacy latwo wpada w zlosc? -Nie. Nie bardziej niz jakikolwiek w piatej dekadzie swojej kadencji. Jednak koniecznosc scislego przestrzegania protokolu, niemoznosc opowiadania sie po ktorejs ze stron i arbitralna wladza nieuchronnie sklaniaja do irytacji. A Amadiro nie zawsze postepuje rozsadnie. Jego jowialny usmiech, biale zeby i dobroduszna poza moga byc niezwykle denerwujace, jezeli jego rozmowca nie ma humoru. Musze teraz wyjsc im na spotkanie panie Baley, i roztoczyc troche tego, co - mam nadzieje, okaze sie naprawde nieodpartym urokiem osobistym. Prosze zostac tutaj i nie ruszac sie z fotela. Baley mogl juz tylko czekac. Mimochodem pomyslal, ze przebywa na Aurorze zaledwie piecdziesiat standardowych godzin 18. ZNOW PRZEWODNICZACY .Przewodniczacy byl niski, zdumiewajaco niski. Amadiro przewyzszal go prawie o trzydziesci centymetrow. Poniewaz wine za to ponosily jego niezwykle krotkie nogi, wiec kiedy wszyscy usiedli, roznice wzrostu nie byly zauwazalne. Potezna klatka piersiowa i bary sprawialy, ze wygladal naprawde imponujaco. Na nich byla osadzona duza glowa o twarzy poznaczonej wiekiem. Tych zmarszczek nie zawdzieczal przewodniczacy sklonnosci do smiechu. Czulo sie, ze to sprawowana wladza w ten sposob odcisnela swe pietno. Wlosy mial biale i rzadkie, a na czubku glowy spora lysine. Jego glos - gleboki i stanowczy - pasowal do tego wygladu. Moze wiek odebral mu nieco dzwiecznosci i obdarzyl lekka chrypka, ale przewodniczacemu, jak uznal Baley, moglo to bardziej pomoc niz zaszkodzic.Fastolfe odprawil caly rytual powitania, wymiany nic nie znaczacych uwag oraz zaproponowal cos do jedzenia i picia. Przez caly czas nie wspomniano o Baleyu i nie zwracano na niego uwagi. Dopiero kiedy zakonczono te czynnosci wstepne i wszyscy usiedli (Baley troche dalej od innych), przedstawiono i jego. -Panie przewodniczacy - powiedzial, nie wyciagajac reki, a potem, nieznacznie skinawszy glowa, dodal: - oczywiscie, juz spotkalem doktora Amadira. Usmiech Amadira nie przygasl z powodu lekko obrazliwego tonu glosu wywiadowcy. Przewodniczacy, ktory nie odpowiedzial na powitanie Baleya, polozyl dlonie na kolanach, szeroko rozstawiajac palce, i rzekl: -Zacznijmy i zobaczmy, czy uda nam sie zakonczyc to szybko i sprawnie. Najpierw chcialbym podkreslic, ze zamierzam pominac kwestie nieodpowiedniego zachowania - czy tez ewentualnego nieodpowiedniego zachowania - Ziemianina i przejsc do sedna sprawy. Nie bedziemy rozwazac tej rozdmuchanej historii z robotem. Zepsucie robota to problem dla sadu, ktory moze orzec przekroczenie prawa wlasnosci i skazac winnego na kare grzywny ale nic ponadto. Co wiecej, gdyby zostalo dowiedzione, ze doktor Fastolfe odpowiada za uczynienie tego robota, Jandera Panella, niezdatnym do dzialania, to w koncu jest to robot, przy ktorego projektowaniu uczestniczyl, ktorego konstrukcji sam dogladal i ktorego wlascicielem byl w chwili unieruchomienia. Nie zostanie zasadzona zadna grzywna, gdyz ze swoja wlasnoscia mozna robic, co sie chce. Prawdziwym problemem, jaki mamy rozwazyc, jest eksploracja i kolonizacja Galaktyki: czy my, Aurorianie, mamy dokonac tego sami czy z pomoca innych Swiatow Zaziemskich, czy tez pozostawic ja Ziemi. Doktor Amadiro i globalisci opowiadaja sie za tym, zeby Aurora sama podjela ten ciezar, doktor Fastolfe chcialby pozostawic to Ziemi. Jezeli rozwiazemy ten problem, wtedy sprawe robota bedzie mozna pozostawic sadom cywilnym, kwestia postepowania Ziemianina stanie sie nieaktualna i po prostu pozbedziemy sie go. Tak wiec, chcialbym zaczac od zapytania, czy doktor Amadiro jest gotow zaakceptowac stanowisko doktora Fastolfe'a, aby doprowadzic do zgodnosci pogladow, lub czy doktor Fastolfe jest sklonny zaakceptowac stanowisko doktora Amadira w tym samym celu. Urwal i odczekal chwile. -Przykro mi, panie przewodniczacy, ale musze nalegac, aby Ziemianom nie pozwolono opuscic ich planety, a Galaktyke pozostawic wylacznie dla Aurorian. Jednak jestem sklonny do kompromisu w kwestii uczestnictwa innych swiatow Przestrzeniowcow w osadnictwie, jezeli w ten sposob unikniemy niepotrzebnych zadraznien. -Rozumiem - rzekl przewodniczacy. - Czy pan, doktorze Fastolfe, w swietle tego stwierdzenia, zmienia swoje stanowisko? -Kompromis proponowany przez doktora Amadira nie ma wiekszej wartosci, panie przewodniczacy. Zamierzam zaproponowac znacznie lepsze rozwiazanie. Dlaczego planety Galaktyki nie mialyby stanac otworem zarowno przed Przestrzeniowcami, jak i Ziemianami? Galaktyka jest wielka i znajdzie sie w niej miejsce dla wszystkich. Proponuje takie postawienie sprawy. -Niewatpliwie - odparl szybko Amadiro - poniewaz nie jest to zaden kompromis. Przeszlo osmiomiliardowa populacja Ziemi to przeszlo dwukrotnie wiecej niz liczba wszystkich mieszkancow Swiatow Zaziemskich lacznie. Ziemianie zyja krotko i szybko uzupelniaja liczebnosc populacji. Nie wykazuja naszego szacunku dla ludzkiego zycia. Beda za wszelka cene zapelniac nowe swiaty, mnozac sie jak owady, i zaanektuja cala Galaktyke, zanim my zaczniemy. Danie Ziemi rownych szans w kolonizacji Galaktyki oznacza oddanie im jej - a wtedy nie mozna mowic o rownych szansach. Ziemianie musza pozostac na Ziemi. -A co pan na to, doktorze Fastolfe? - spytal przewodniczacy. Fastolfe westchnal. -Moje poglady sa znane. Jestem pewien, ze nie musze ich powtarzac. Doktor Amadiro zamierza wykorzystac humanoidalne roboty do stworzenia skolonizowanych swiatow, ktore zostana zasiedlone przez Aurorian, przybywajacych na gotowe - tymczasem nawet nie ma tych humanoidow. Nie potrafi ich skonstruowac, wiec jego plan zawiedzie. Zaden kompromis nie jest mozliwy, chyba ze doktor Amadiro uzna, iz Ziemianie moga przynajmniej uczestniczyc na rownych prawach w zasiedlaniu Galaktyki. -A zatem kompromis jest niemozliwy - rzekl Amadiro. Przewodniczacy byl wyraznie niezadowolony. -Obawiam sie, ze jeden z was musi ustapic. Nie dopuszcze, zeby Aurora zostala rozdarta wybuchem emocji w tak powaznej sprawie. Zmierzyl Amadira pustym spojrzeniem, nie zdradzajacym ani sympatii, ani niecheci. -Zamierza pan wykorzystac awarie tego robota, Jandera, jako argumentu przeciwko propozycji doktora Fastolfe'a, prawda? -Zamierzam - odrzekl pytany. -Ma on czysto emocjonalny charakter. Pragnie pan stwierdzic, iz Fastolfe usiluje obalic panskie tezy stwarzajac pozory tego, ze humanoidalne roboty sa mniej uzyteczne niz w rzeczywistosci. -Wlasnie to usiluje zrobic... -To oszczerstwo! - wtracil spokojnie Fastolfe. -Nie, jesli to udowodnie, a wlasnie to zamierzam zrobic - rzekl Amadiro. - Moj argument moze jest emocjonalny, ale na pewno bedzie skuteczny. Rozumie pan to, panie przewodniczacy, prawda? Moj poglad na pewno zwyciezy, chociaz nie jest zbyt elegancki. Proponowalbym, zeby namowil pan doktora Fastolfe'a, aby pogodzil sie z nieuchronna kleska i oszczedzil Aurorze przygnebiajacego spektaklu, ktory oslabi nasza pozycje wsrod Swiatow Zaziemskich i podwazy nasza wiare we wlasne sily. -Jak moze pan dowiesc, ze doktor Fastolfe odpowiada za unieruchomienie robota? -On sam przyznaje, ze jest jedynym czlowiekiem, ktory mogl to zrobic. Wie pan o tym. -Wiem - rzekl przewodniczacy. - Jednak chcialem uslyszec, jak pan to mowi; nie dla wyborcow, nie dla srodkow masowego przekazu, lecz do mnie osobiscie. I powiedzial pan. Teraz zwrocil sie do Fastolfe'a. -A co pan powie, doktorze Fastolfe? Czy jest pan jedynym czlowiekiem, ktory mogl zniszczyc tego robota? -Nie pozostawiajac zadnych sladow? O ile wiem - tak. Nie wierze, ze doktor Amadiro ma odpowiednia wiedze, zeby tego dokonac i niezmiernie sie dziwie, ze stworzywszy swoj Instytut Robotyki, tak chetnie przyznaje sie do braku umiejetnosci, nawet przy wsparciu swego licznego personelu - i czyni to publicznie. Usmiechnal sie do Amadira nie bez zlosliwosci. Przewodniczacy westchnal. -Nie, doktorze Fastolfe. Bez retorycznych sztuczek. Dajmy spokoj z sarkazmem i sprytnymi uwagami. Co ma pan na swoja obrone? -No coz, jedynie to, ze nie skrzywdzilem Jandera. Wcale nie twierdze, ze ktos to zrobil. To byl zbieg okolicznosci - przypadkowa zmiana potencjalow pozytonowych. To zawsze moze sie zdarzyc. Niech tylko doktor Amadiro przyzna, ze to byl wypadek, ze nikt nie ponosi za to odpowiedzialnosci, a bedziemy mogli sensownie przedyskutowac te przeciwstawne propozycje. -Nie - rzekl Amadiro. - Mozliwosc przypadkowego uszkodzenia jest zbyt nikla, zeby brac ja pod uwage, daleko mniejsza niz ta, ze to doktor Fastolfe jest winny, a zlekcewazenie jej byloby nieodpowiedzialnoscia. Nie ustapie i wygram. Panie przewodniczacy, wie pan, iz wygram i wydaje mi sie, ze jedynym racjonalnym rozwiazaniem byloby zmuszenie doktora Fastolfe'a do pogodzenia sie z kleska w interesie calej planety. -Co przypomina mi o sledztwie, o ktorego prowadzenie poprosilem pana Baleya z Ziemi - powiedzial szybko Fastolfe. A Amadiro natychmiast dodal: -Posuniecie, ktoremu od poczatku bylem przeciwny. Ziemianin moze i jest zrecznym wywiadowca, ale nie zna Aurory, wiec niczego tutaj nie dokona. Niczego, oprocz rzucania oszczerstw i stawiania naszej planety w niekorzystnym swietle przed pozostalymi swiatami Przestrzeniowcow. Pol tuzina stacji hiperwizyjnych na szesciu waznych Swiatach Zaziemskich juz nadaje o tym programy satyryczne. Zapisy zostaly przeslane do panskiego biura. -I zostaly mi pokazane - rzekl przewodniczacy. -Ponadto na Aurorze rozchodza sie rozne plotki - naciskal Amadiro. - Kontynuowanie sledztwa lezaloby w moim wlasnym interesie. Kosztowaloby Fastolfe'a utrate popularnosci i glosow legislatorow. Im dluzej potrwaloby dochodzenie, tym pewniejsze byloby moje zwyciestwo. Nie chce jednak dochodzic mojej racji kosztem ojczystego swiata. Proponuje - z calym szacunkiem - zeby zakonczyl pan dochodzenie, panie przewodniczacy, i namowil doktora Fastolfe'a, aby pogodzil sie z tym, z czym i tak bedzie musial sie zgodzic - tylko o wiele wiekszym kosztem. -Przyznaje, ze pozwolenie doktorowi Fastolfe'owi na zlecenie tego sledztwa moglo byc bledem - stwierdzil przewodniczacy. - Mowie "moglo". Przyznaje, ze mam ochote je zamknac. A jednak Ziemianin - powiedzial niczym nie okazujac, ze wie o obecnosci Baleya w pokoju - jest tu juz od pewnego czasu... Przerwal, jakby dajac Fastolfe'owi okazje do potwierdzenia, z ktorej uczony natychmiast skorzystal, mowiac: -To trzeci dzien jego pobytu, panie przewodniczacy. -W takim razie - rzekl tamten - zanim zamkne sledztwo, uwazam za sluszne zapytac, czy osiagnieto jakies postepy? Znow przerwal. Fastolfe szybko spojrzal na Baleya i nieznacznie kiwnal glowa. Wywiadowca powiedzial spokojnie: -Nie zamierzam, panie przewodniczacy, nie pytany wyglaszac jakichs stwierdzen. Czy zadano mi pytanie? Przewodniczacy zmarszczyl brwi. Nie patrzac na Baleya, posiedzial: -Prosze pana Baleya z Ziemi, aby powiedzial nam, czy odkryl cos istotnego. Baley zrobil gleboki wdech. Nadeszla ta chwila. Panie przewodniczacy - zaczal. - Wczoraj po poludniu przesluchiwalem doktora Amadira, ktory odpowiadal niezwykle chetnie i wyczerpujaco. Kiedy moj personel i ja opuscilismy... -Panski personel? - zdziwil sie przewodniczacy. -Na kazdym etapie sledztwa towarzyszyly mi dwa roboty - rzekl Baley. -Roboty nalezace do doktora Fastolfe'a? - spytal Amadiro. - Pytam, zeby zostalo to nagrane. -Niech zostanie nagrane; tak - odparl Baley. - Jednym jest Daneel R. Olivaw, humanoidalny robot, a drugim Giskard Reventlov, starszy robot niehumanoidalny. -Dziekuje - odparl przewodniczacy. - Prosze dalej. -Kiedy opuscilismy teren Instytutu, stwierdzilismy, ze poduszkowiec, ktorym podrozowalismy, zostal uszkodzony. -Uszkodzony? - zdziwil sie przewodniczacy. - Przez kogo? -Nie wiemy, ale zdarzylo sie to podczas naszej wizyty w instytucie. Zostalismy tam zaproszeni i pracownicy z pewnoscia o tym wiedzieli. Co wiecej, nikt obcy nie mogl sie dostac na teren instytutu bez wiedzy jego personelu. Nalezaloby wiec stwierdzic, iz uszkodzenie mogl spowodowac jedynie ktorys z pracownikow instytutu, co byloby wprost nieprawdopodobne - chyba ze wykonywal on polecenie samego doktora Amadira, a to rowniez wydaje sie niewiarygodne. -Zdaje sie, ze za duzo pan mysli o rzeczach niemozliwych. Czy poduszkowiec zostal zbadany przez wykwalifikowanego technika, zeby stwierdzic, iz naprawde zostal uszkodzony? Czy nie mogl po prostu sie popsuc? - pytal Amadiro. -Nie, sir - rzekl Baley. - Giskard, ktory ma kwalifikacje do prowadzenia takich pojazdow i czesto latal wlasnie nimi, utrzymuje, ze bylo to zrobione celowo. -Lecz on nalezy do sluzby doktora Fastolfe'a, zostal przez niego zaprogramowany i codziennie otrzymuje od niego rozkazy - powiedzial Amadiro. -Czy sugeruje pan... - zaczal Fastolfe. -Niczego nie sugeruje - Amadiro laskawie machnal reka. - Ja tylko stwierdzam do protokolu. Przewodniczacy wiercil sie w fotelu. -Czy pan Baley z Ziemi zechce kontynuowac? -Kiedy poduszkowiec zepsul sie, bylismy scigani - rzekl Baley. -Przez kogo? -Przez inne roboty. Zanim przybyly, moich robotow juz nie bylo. -Chwileczke - przerwal Amadiro. - Jak pan sie wtedy czul, panie Baley? -Niezbyt dobrze. -Niezbyt dobrze? Jest pan Ziemianinem, nie przyzwyczajonym do zycia poza kopulami waszych Miast. Na otwartej przestrzeni zle sie pan czuje. Czyz nie, panie Baley? - pytal dyrektor. -Ma pan racje, sir. -A zeszlego wieczora przeszla silna burza, co - jestem pewien - przewodniczacy pamieta. Czy mozna by powiedziec, ze byl pan bardzo chory? Polprzytomny, o ile nie gorzej? -Bylem bardzo chory - rzekl niechetnie Baley. -To dlaczego panskie roboty odeszly? - pytal ostro przewodniczacy. - Czy nie powinny pozostac przy panu? -Kazalem im odejsc. -Dlaczego? -Uznalem, ze tak bedzie najlepiej - odparl Baley - i wyjasnie to, jesli bede mogl dokonczyc. -Prosze dalej. -Istotnie bylismy scigani, gdyz jadace za nami roboty przybyly zaraz po odejsciu moich. Zapytaly o nie, a ja powiedzialem, ze je odeslalem. Dopiero wtedy zainteresowaly sie, czy jestem chory. Odpowiedzialem, ze nie, wiec zostawily mnie, zeby dalej szukac moich robotow. -Szukac Daneela i Giskarda? - zapytal przewodniczacy. -Tak, panie przewodniczacy. Bylo dla mnie jasne, ze otrzymaly stanowcze polecenie odnalezienia tych dwoch robotow. -Dlaczego tak pan uwazal? -Chociaz bylem wyraznie chory, zapytaly najpierw o roboty, a dopiero potem o moje samopoczucie. Pozniej opuscily mnie w chorobie, zeby szukac moich robotow. Musialy otrzymac niezwykle stanowcze rozkazy, inaczej nie pozostawilyby chorego czlowieka. Prawde mowiac, przewidzialem, ze moje roboty beda poszukiwane i dlatego je odeslalem. Uznalem za niezwykle wazne, zeby nie wpadly w niepowolane rece. Amadiro powiedzial: -Panie przewodniczacy, czy moge zadac panu Baleyowi kilka pytan w tej sprawie, aby wykazac bezwartosciowosc tego stwierdzenia? -Moze pan. -Panie Baley. Zostal pan sam, kiedy odeszly panskie roboty, prawda? -Tak, sir. -A zatem nie ma pan zapisu wydarzen? -Nie, sir. -Czy byl pan chory? -Tak. -Oszolomiony? Moze zbyt chory, zeby dobrze pamietac? -Nie, sir. Wszystko doskonale pamietam. -Moze pan tak uwaza, ale mogl pan miec przywidzenia i halucynacje. W tych warunkach wydaje sie, ze to, co pana zdaniem te roboty powiedzialy oraz czy w ogole tam byly, jest mocno watpliwe. Przewodniczacy powiedzial z namyslem: -Zgadzam sie. Panie Baley z Ziemi, zakladajac, ze pamieta pan to - lub twierdzi, ze pamieta - dokladnie, jaka jest panska interpretacja opisanych wydarzen? -Waham sie, czy moge przedstawic panu moje poglady w tej kwestii, panie przewodniczacy - odparl Baley - poniewaz nie chce oczernic szacownego doktora Amadira. -Poniewaz odpowiada pan na moje pytanie, a panskie uwagi nie wyjda poza ten pokoj - tu Przewodniczacy rozejrzal sie wokol; w niszach nie bylo robotow - oszczerstwo nie wchodzi w gre, chyba ze bedzie pan mowil ze zloscia. -W takim razie, panie przewodniczacy - powiedzial Baley - uznalem za mozliwe, ze doktor Amadiro zatrzymal mnie w swoim biurze, omawiajac sprawy znacznie dokladniej niz bylo to konieczne, zeby zyskac czas na zepsucie mojej maszyny, a potem przetrzymal mnie jeszcze dluzej, zebym wyszedl juz w czasie burzy, w ten sposob zyskujac pewnosc, ze bede sie zle czul podczas jazdy. Studiowal ziemskie zwyczaje, co kilkakrotnie podkreslil, a wiec wiedzial, jak zareaguje na burze. Wydawalo mi sie, ze zaplanowal wyslanie za nami swoich robotow, zeby - kiedy znajda nas w zepsutym poduszkowcu - sprowadzily nas z powrotem do Instytutu, niby po to, aby pomoc mi w chorobie, a naprawde - zeby przejac roboty doktora Fastolfe'a. Amadiro zasmial sie cicho. -A jaki mialbym powod? Widzi pan, panie przewodniczacy, ze tu przypuszczenie laczy sie z przypuszczeniem i kazdy sad uznalby to za oszczerstwo. Przewodniczacy zapytal surowo: -Czy pan Baley z Ziemi ma cos na poparcie tych hipotez? -Tok rozumowania, panie przewodniczacy. Przewodniczacy wstal, natychmiast tracac imponujacy wyglad, poniewaz stojac byl niewiele wyzszy niz siedzac. -Pojde na krotki spacer i zastanowie sie nad tym, co dotychczas uslyszalem. Zaraz wracam. Skierowal sie w strone dyskretki. Fastolfe nachylil sie do Baleya: -Ma pan cos wiecej do powiedzenia? - szepnal. -Tak mysle - odparl wywiadowca. - Jesli tylko przewodniczacy mi pozwoli, ale nie wyglada on na zachwyconego. -Bo nie jest. Jak do tej pory tylko pogorszyl pan sprawe i nie bylbym zdziwiony, gdyby po powrocie oglosil koniec spotkania. Baley wciaz wpatrywal sie w czubki swoich butow, kiedy przewodniczacy wrocil i mierzac go przenikliwym i gniewnym spojrzeniem zapytal: -Panie Baley z Ziemi? -Tak, panie przewodniczacy? -Mysle, ze marnuje pan moj czas, lecz nie chce, aby mowiono, ze nie dalem jednej ze stron nalezytego posluchu, nawet jesli to wydawaloby sie czysta strata czasu. Czy moze pan przedstawic jakis motyw, sklaniajacy doktora Amadira do tych szalonych czynow, jakie mu pan zarzuca? -Istotnie, jest taki motyw - i to niezwykle istotny - rzekl Baley z rozpacza w glosie. - Polega on na tym, ze zaplanowana przez doktora Amadira kolonizacja Galaktyki nie powiedzie sie, jezeli on i jego Instytut nie zdolaja wyprodukowac humanoidalnego robota. Jak do tej pory nie stworzyli go i nie stworza. Prosze zapytac, czy bylby sklonny wyrazic zgode, aby komisja legislatorow sprawdzila, czy jego instytutowi udalo sie wyprodukowac badz zaprojektowac humanoidalnego robota. Jesli zechce utrzymywac, ze sa one obecnie produkowane lub projektowane - a chocby przygotowane w postaci odpowiednich opracowan teoretycznych - i jezeli moze zademonstrowac to wykwalifikowanej komisji, nie powiem ani slowa wiecej i przyznam, iz moje dochodzenie nie dalo zadnych rezultatow. Przewodniczacy spojrzal na Amadira, ktoremu usmiech zgasl na twarzy. -Przyznaje, ze w tym momencie nie dysponujemy jeszcze humanoidalnymi robotami. -A zatem bede mowil dalej - rzekl Baley ze stlumionym westchnieniem ulgi. - Doktor Amadiro moglby, oczywiscie, uzyskac wszystkie potrzebne mu informacje, gdyby zwrocil sie do doktora Fastolfe'a, ktory nie chce z nim wspolpracowac. -Nie, na pewno nie - mruknal uczony. - Na zadnych warunkach. -Jednak, panie przewodniczacy - ciagnal Baley - doktor Fastolfe nie jest jedyna osoba znajaca tajemnice projektowania i konstrukcji humanoidalnych robotow. -Nie? - zdziwil sie przewodniczacy. - A kto jeszcze ja zna? Sam doktor Fastolfe wyglada na zdumionego panska uwaga, panie Baley. (Po raz pierwszy nie dodal "z Ziemi".) -Istotnie - rzekl Fastolfe. - Z pewnoscia jestem jedyny. Nie mam pojecia, co ma na mysli pan Baley. Wywiadowca poczul sie przyparty do muru. Spojrzal po kolei na trzech mezczyzn i poczul, ze zaden z nich nie byl po jego stronie. -A czy nie zna tej tajemnicy kazdy humanoidalny robot? Moze nie potrafi sam udzielic dokladnej instrukcji na ten temat, jednak te informacje na pewno kryja sie w jego mozgu. Jezeli odpowiednio przesluchac takiego humanoidalnego robota, jego odpowiedzi i reakcje zdradza tajemnice projektowania i konstrukcji. Majac dostatecznie duzo czasu i zadajac odpowiednio sformulowane pytania, mozna wydobyc z niego wiadomosci, umozliwiajace tworzenie innych humanoidalnych robotow. Krotko mowiac, zadna maszyna nie pozostanie tajemnica, jesli mozna ja poddac dostatecznie dlugim badaniom. Fastolfe byl ogluszony. -Rozumiem, co chce pan powiedziec, panie Baley, i ma pan racje. Nigdy nie przyszlo mi to do glowy. -Z calym szacunkiem, doktorze Fastolfe - rzekl detektyw. - Musze panu powiedziec, ze jak wszyscy Aurorianie, wykazuje pan szczegolnie silne poczucie dumy. Jest pan zbyt zadowolony z tego, ze jest pan najlepszym robotykiem, jedynym robotykiem umiejacym konstruowac humanoidalne roboty, wiec nie dostrzega pan oczywistej rzeczy. Przewodniczacy usmiechnal sie szeroko. -Tu pana mam, doktorze Fastolfe. Zastanawialem sie, dlaczego tak chetnie utrzymywal pan, ze jest jedynym czlowiekiem mogacym zniszczyc Jandera, chociaz to tak oslabialo panska pozycje polityczna. Teraz rozumiem, ze wolal pan poswiecic kariere polityczna niz poczucie wyzszosci. Fastolfe wyraznie sie zirytowal. -Czy to ma cos wspolnego ze sprawa, ktora omawiamy? - zapytal zaniepokojony Amadiro. -Owszem, ma - odparl Baley z rosnaca pewnoscia siebie. - Nie moze pan wymusic zadnych informacji z doktora Fastolfe'a. Nie moze pan nakazac panskim robotom, zeby wyrzadzily mu krzywde, na przyklad torturujac go. Nie moze mu pan nic zrobic osobiscie, gdyz pilnuja go jego wlasne roboty. Jednak moze pan porwac jego robota poslugujac sie wlasnymi robotami, wykorzystujac sytuacje, kiedy obecny przy tym czlowiek jest zbyt chory, aby temu zapobiec. Wszystkie wypadki wczorajszego popoludnia byly czescia napredce zaimprowizowanego planu zagarniecia Daneela. Dostrzegl pan te sposobnosc, kiedy nalegalem na spotkanie z panem w Instytucie. Gdybym nie kazal sie oddalic moim robotom, gdyby nie udalo mi sie przekonac panskich robotow, ze nic mi nie jest i poslac ich w zlym kierunku, dostalby go pan. I wreszcie odkrylby tajemnice tworzenia humanoidalnych robotow, prowadzac dlugotrwala analize zachowania i reakcji Daneela. -Protestuje, panie przewodniczacy - powiedzial Amadiro. - Jeszcze nigdy nie slyszalem takich zlosliwych oszczerstw. Wszystko to opiera sie na majaczeniach chorego czlowieka. Nie wiemy - i zapewne nigdy nie dowiemy sie - czy poduszkowiec naprawde byl uszkodzony; a jesli, to przez kogo; czy roboty naprawde scigaly pojazd i rozmawialy z panem Baleyem, czy nie. On te wszystkie wnioski oparl na wlasnych zeznaniach dotyczacych wydarzen, ktorych byl jedynym swiadkiem, w dodatku oszalalym ze strachu i mogacym miec halucynacje. Ta historia nie moze stanowic zadnego dowodu dla sadu. -Nie jestesmy w sadzie, doktorze Amadiro - rzekl przewodniczacy - a moim obowiazkiem jest wysluchac wszystkiego, co moze sie wiazac z omawianym problemem. -To jest cienkie jak pajeczyna, panie przewodniczacy. -A jednak jakos trzyma sie razem. Jeszcze nie przylapalem pana Baleya na ewidentnie nielogicznym stwierdzeniu. Jesli uwierzyc jego relacji z wydarzen, wnioski nie sa pozbawione sensu. Czy zaprzecza pan, doktorze Amadiro? Ze uszkodzil pan poduszkowiec, poslal poscig i zamierzal przywlaszczyc sobie humanoidalnego robota? -Zaprzeczam! Absolutnie! To nieprawda! - rzekl Amadiro. Juz od dluzszej chwili nie usmiechal sie. - Ziemianin moze przedstawic zapis calej naszej rozmowy i niewatpliwie stwierdzi, ze zatrzymywalem go przydlugimi wypowiedziami, proponowalem zwiedzanie instytutu, zapraszalem na obiad - jednak rownie dobrze mozna to wytlumaczyc uprzejmoscia i goscinnoscia. Chyba dalem sie poniesc pewnej sympatii, jaka zywie dla Ziemian. Zaprzeczam tym zarzutom i nic z tego, co mowi, nie ma znaczenia wobec mojego oswiadczenia. Reputacja, jaka sie ciesze, nie pozwoli, aby zwykle domysly mogly kogokolwiek przekonac, ze jestem podstepnym intrygantem, za jakiego uwaza mnie ten Ziemianin. Przewodniczacy w zadumie podrapal sie po brodzie i rzekl: -Na pewno ja nie zamierzam pana oskarzac na podstawie tego, co dotychczas powiedzial Ziemianin. Panie Baley, to wszystko jest interesujace, lecz niewystarczajace. Czy ma pan nam jeszcze cos istotnego do powiedzenia? Ostrzegam, ze jesli nie, to nie poswiece juz tej sprawie ani chwili. Jest jeszcze jedna kwestia, ktora chcialbym poruszyc, panie przewodniczacy. Zapewne slyszal pan o Gladii Delmarre albo Gladii Solariance. Ona kaze mowic na siebie po prostu Gladia. -Tak, panie Baley - odparl przewodniczacy z lekka niechecia w glosie. - Slyszalem o niej. Widzialem ten program na hiperwizji, w ktorym pan i ona odegraliscie glowne role. -Przez wiele miesiecy byla zwiazana z tym robotem, Janderem. Prawde mowiac, pod koniec byl jej mezem. Niechec w spojrzeniu przewodniczacego ustapila miejsca wscieklosci. -Jej czym? -Mezem, panie przewodniczacy. Fastolfe, ktory na pol podniosl sie z fotela, znowu usiadl, wyraznie zaklopotany. Przewodniczacy rzucil szorstko: -To nielegalne. Gorzej - smieszne. Robot nie mogl jej zaplodnic. Nie mogli miec dzieci. Status meza czy zony nie tyle zalezy od czyjegos stwierdzenia, ile od gotowosci do posiadania dzieci w razie zezwolenia. Sadze, ze nawet Ziemianin powinien o tym wiedziec. -Zdaje sobie z tego sprawe, panie przewodniczacy - odparl Baley. - Jestem pewien, ze Gladia rowniez. Nie uzyla okreslenia "maz" w prawnym znaczeniu tego slowa, lecz w uczuciowym. Uwazala Jandera za ekwiwalent meza. Darzyla go takim uczuciem, jakby byl jej malzonkiem. Przewodniczacy zwrocil sie do Fastolfe'a. -Wiedzial pan o tym, doktorze Fastolfe? Ten robot przeciez nalezal do pana. -Wiedzialem, ze go lubi - odparl uczony wyraznie zaklopotany. - Podejrzewalem, ze korzysta z niego seksualnie. Jednak nie mialem pojecia o nielegalnym aspekcie tej historii, dopoki nie powiedzial nam o tym pan Baley. -Ona urodzila sie na Solarii - rzekl wywiadowca. - Jej pojecie meza rozni sie od tutejszego. -Najwidoczniej - mruknal przewodniczacy. -Jednak miala wystarczajace poczucie realizmu, aby zatrzymac to dla siebie, panie przewodniczacy. Nigdy nie wyjawila tej, jak to nazywa doktor Fastolfe, historii zadnemu Aurorianinowi. Opowiedziala mi ja wczoraj, chcac sklonic mnie do wlozenia wiekszego wysilku w rozwiazanie sprawy, ktora dla niej byla niezwykle wazna. A jednak sadze, ze mimo to nie uzylaby tego slowa, gdyby nie wiedziala, ze jestem Ziemianinem i ze ja zrozumiem. -Bardzo dobrze - rzekl przewodniczacy. - Przyznaje, ze ma odrobine zdrowego rozsadku - jak na Solarianke. Czy tylko te sprawe chcial pan jeszcze poruszyc? -Tak, panie przewodniczacy. -W takim razie, jest ona calkowicie bez znaczenia i nie odgrywa zadnej roli w naszych rozwazaniach. -Jest jeszcze jedno pytanie, ktore musze zadac, panie przewodniczacy. I nic wiecej. Powiedzial to najszczerzej jak mogl, gdyz od tego zalezalo wszystko. Przewodniczacy zawahal sie. -Zgoda. Jedno ostatnie pytanie. -Tak, panie przewodniczacy. Nastepne zdanie Baley najchetniej warknalby przez zacisniete zeby, ale sie powstrzymal. Nie podniosl glosu. Nawet nie kiwnal palcem. Od tego zalezala przyszlosc Ziemi, a takze jego. Wszystko prowadzilo do tej chwili, a jednak pamietajac ostrzezenia Fastolfe'a, powiedzial prawie obojetnie: -Jak to mozliwe, ze doktor Amadiro wiedzial, ze Jander byl mezem Gladii? -Co? - siwe, krzaczaste brwi przewodniczacego uniosly sie ze zdumienia. - Kto mowi, ze on cos o tym wiedzial? Bezposrednio zapytany, Baley mogl mowic dalej. -Prosze go zapytac, panie przewodniczacy. I lekkim ruchem glowy wskazal Amadira, ktory zerwal sie z fotela i spogladal na Baleya z wyraznym przerazeniem. Baley powtorzyl, bardzo cicho, nie chcac odwracac ich uwagi od Amadira: -Prosze go zapytac, panie przewodniczacy. Wyglada na zdenerwowanego. -O co tu chodzi, doktorze Amadiro? Czy wie pan cos o tym robocie, ktorego Solarianka uznala za meza? Amadiro zakrztusil sie, po czym na chwile zacisnal usta i sprobowal ponownie. Bladosc ustapila z jego twarzy i zastapil ja ciemny rumieniec. -Zaskoczylo mnie to bezsensowne oskarzenie, panie przewodniczacy. Nie wiem, o co w tym wszystkim chodzi. -Czy moge wyjasnic, panie przewodniczacy? Bardzo krotko? - zapytal Baley. -Lepiej, zeby pan to zrobil - rzekl ponuro przewodniczacy. - Jesli moze pan podac jakies wyjasnienie, naprawde chcialbym je uslyszec. -Panie przewodniczacy - powiedzial Baley. - Wczoraj po poludniu rozmawialem z doktorem Amadiro. Poniewaz pragnal zatrzymac mnie do nadejscia burzy, mowil wiecej, niz zamierzal i najwidoczniej nieostroznie. Wspomnial wowczas o tym robocie, Janderze, jako o mezu Gladii. Dziwi mnie, skad o tym wiedzial. -Czy to prawda, doktorze Amadiro? Dyrektor nadal stal, wygladajac niemal jak aresztant przed sedzia. -Czy to prawda, czy nie, to nie ma zadnego znaczenia dla dyskutowanej tu sprawy. -Byc moze - przyznal przewodniczacy. - Jednak zdziwila mnie panska reakcja na tak postawione pytanie. Wydaje mi sie, ze ma ono jakies znaczenie, zrozumiale dla pana oraz pana Baleya, lecz dla mnie nie. Chcialbym rowniez je poznac. Wiedzial pan czy nie o tym niewiarygodnym zwiazku miedzy Janderem a Solarianka? -Nie moglem wiedziec - powiedzial Amadiro zduszonym glosem. -To nie jest odpowiedz - rzekl przewodniczacy. - Mowi pan dwuznacznikami, wypowiada swoja opinie, ja zas oczekuje tylko potwierdzenia lub zaprzeczenia. Tak czy nie? -Zanim odpowie - rzekl Baley, czujac sie nieco pewniej na widok oburzenia przewodniczacego - powinienem przypomniec doktorowi Amadiro, ze Giskard, robot obecny przy naszej rozmowie, moze w razie potrzeby powtorzyc ja w calosci, slowo po slowie, odtwarzajac glosy i intonacje obu rozmowcow. Krotko mowiac, rozmowa byla nagrywana. Amadiro wpadl we wscieklosc. -Ten robot, Giskard, zostal zaprojektowany, skonstruowany i zaprogramowany przez doktora Fastolfe'a, ktory oglosil sie najlepszym z zyjacych robotykow i jest moim zacieklym oponentem. Czy mozna wierzyc nagraniom wykonanym przez takiego robota? -Moze powinien pan przesluchac nagranie i sam o tym zdecydowac, panie przewodniczacy - powiedzial Baley. -Moze powinienem - odparl przewodniczacy. - Doktorze Amadiro, nie przybylem tu po to, aby decydowano za mnie. Jednak odlozmy to na chwile. Niezaleznie od tego, co zostalo nagrane, doktorze Amadiro, czy oswiadcza pan, ze nie wiedzial, iz ta Solarianka uwazala swojego robota za meza, i nigdy nie mowil pan o nim jako o jej mezu? Prosze pamietac - o czym obaj, jako legislatorzy, powinniscie wiedziec, ze chociaz nie ma tu robotow, cala rozmowa jest nagrywana na moim urzadzeniu. Poklepal wybrzuszenie kieszeni na piersi. -Prosze o jednoznaczna odpowiedz, doktorze Amadiro. Tak czy nie. -Panie przewodniczacy - rzekl Amadiro z rozpacza w glosie - naprawde nie pamietam, co powiedzialem w trakcie luznej pogawedki. Gdybym wspomnial o tym - a nie przyznaje, ze to zrobilem - mogloby to byc wynikiem innej przypadkowej rozmowy, w czasie ktorej ktos zauwazyl, ze Gladia wydaje sie tak zakochana w robocie, jakby byl jej mezem. -A z kim pan o tym rozmawial? Kto panu o tym powiedzial? - dopytywal sie przewodniczacy. -W tej chwili nie pamietam. -Panie przewodniczacy - powiedzial Baley - gdyby doktor Amadiro zechcial laskawie podac nam liste osob, ktore moglyby mu o tym powiedziec, zapytalibysmy wszystkich i przekonali sie, kto z nich o tym wiedzial. -Mam nadzieje, panie przewodniczacy - rzekl Amadiro - ze wezmie pan pod uwage, jaki wplyw mialoby to na moralnosc pracownikow instytutu. -A ja mam nadzieje, ze pan rowniez wezmie to pod uwage i udzieli nam dokladniejszej odpowiedzi, tak ze nie bedziemy zmuszeni do podejmowania takich drastycznych krokow. -Chwileczke, panie przewodniczacy - Baley staral sie mowic najpokorniej, jak potrafil. - Pozostaje jeszcze jedno pytanie. -Znowu? Jeszcze jedno? - Przewodniczacy spojrzal na Baleya bez cienia sympatii. - Jakie? -Dlaczego doktor Amadiro tak goraczkowo wypiera sie tego ze znal charakter zwiazku Jandera z Gladia? Mowi, ze to bez znaczenia. W takim razie, dlaczego nie przyznal, ze wiedzial o tym i co z tego? Ja twierdze, ze to istotne, takze doktor Amadiro wie ze jego potwierdzenie mogloby stanowic dowod jego przestepczej dzialalnosci. -Nie podoba mi sie to okreslenie i zadam przeprosin! - zagrzmial Amadiro. Fastolfe usmiechnal sie leciutko, a Baley zacisnal wargi. Wyprowadzil Amadira z rownowagi. Przewodniczacy poczerwienial ze zlosci i rzucil z pasja: -Pan zada? Zada!? Od kogo? Ja tu jestem przewodniczacym. Wysluchuje glosow wszystkich zainteresowanych, zanim zaproponuje najlepsze rozwiazanie. Chce uslyszec, w jaki sposob Ziemianin interpretuje panskie zachowanie. Jesli rzuca oszczerstwa, moze pan byc pewny, ze zostanie ukarany i ze osobiscie dopilnuje, by wyrok byl jak najsurowszy. Jednak pan, doktorze Amadiro, nie moze niczego ode mnie zadac. Dalej, Ziemianinie. Mow, co masz do powiedzenia, ale badz bardzo ostrozny. -Dziekuje, panie przewodniczacy. Jest tylko jeden Aurorianin, ktoremu Gladia zdradzila tajemnice jej zwiazku z Janderem. -Ktoz to taki? - przerwal mu przewodniczacy. - Prosze bez tych filmowych sztuczek. -Nie chodzi mi o nic innego, jak o jasne stwierdzenie, panie przewodniczacy. Tym jedynym Aurorianinem jest, oczywiscie, sam Jander. Moze jest robotem, ale takze mieszkancem Aurory i mozna go uznac za Aurorianina. Gladia na pewno, w przyplywie namietnosci, zwrocila sie do niego "moj mezu". Poniewaz doktor Amadiro stwierdzil, ze mogl uslyszec od kogos o charakterze zwiazku laczacego Gladie z Janderem, czyz nie mozna zalozyc, ze uslyszal o tym od Jandera? Czy doktor Amadiro jest gotow oswiadczyc teraz, ze nigdy nie rozmawial z Janderem w czasie gdy robot nalezal do Gladii? Amadiro dwukrotnie otworzyl usta, jakby chcial cos powiedziec. Jednak nie wydobyl sie z nich zaden dzwiek. -No coz - powiedzial przewodniczacy. - Czy rozmawial pan w tym okresie z Janderem, doktorze Amadiro? Dyrektor nadal milczal. Baley zas powiedzial spokojnie: -Jezeli tak, jest to niezwykle istotne dla sprawy. -Zaczynam sadzic, ze ma pan racje, panie Baley. No coz, doktorze Amadiro, jeszcze raz - tak czy nie? Amadiro nie potrafil juz sie opanowac i wybuchnal: -Jakie dowody na to ma ten Ziemianin? Czy dysponuje nagraniem rozmow, jakie prowadzilem z Janderem? Czy ma swiadkow, ktorzy mogliby zeznac, ze widzieli mnie z tym robotem? Co ma, oprocz goloslownych przypuszczen? Przewodniczacy spojrzal na Baleya, ktory odparl: -Panie przewodniczacy, jezeli nie mam zadnych dowodow, to doktor Amadiro nie powinien zaprzeczac, ze kontaktowal sie z Janderem. Tak sie sklada, ze w trakcie sledztwa rozmawialem z doktor Vasilia Aliena, corka doktora Fastolfe'a. Mowilem rowniez z mlodym Aurorianinem, Santirixem Gremionisem. Przebieg obu rozmow wyraznie wskazuje na to, ze doktor Vasilia zachecala Gremionisa, aby umizgiwal sie do Gladii. Mozna spytac doktor Vasilie, jaki miala w tym cel i czy nie zasugerowal jej tego doktor Amadiro. Gremionis mial zwyczaj odbywac z Gladia dlugie spacery, mile dla obojga, podczas ktorych nie towarzyszyl im robot Jander. Moze pan to sprawdzic, jesli zyczy pan sobie tego, panie przewodniczacy. -Moze sprawdze - odrzekl sucho tamten - ale jesli nawet tak bylo, czego to dowodzi? -Stwierdzilem wczesniej, ze nie liczac doktora Fastolfe'a, tajemnice produkowania humanoidalnych robotow mozna bylo wydrzec jedynie Daneelowi. Rownie dobrze mozna ja bylo uzyskac od Jandera, przed jego smiercia. Podczas gdy Daneel pozostawal w posiadlosci doktora Fastolfe'a i nie byl latwo osiagalny, Jander nalezal do Gladii, ktora nie potrafila zapewnic mu dostatecznej ochrony. Czy nie jest mozliwe, ze doktor Amadiro wykorzystal regularne nieobecnosci Gladii, wychodzacej na spacery z Gremionisem, aby rozmawiac z Janderem - zapewne laczac sie trojwizyjnie - badac jego reakcje, poddawac najrozniejszym testom, a potem wymazywac wszelkie wspomnienia swoich wizyt, tak zeby Jander nie mogl powiadomic o nich Gladii? Moze byl juz bliski odkrycia tego, co chcial wiedziec, gdy kolejna proba zakonczyla sie zepsuciem robota. Wtedy przeniosl zainteresowanie na Daneela. Zapewne uwazal, ze zostalo mu tylko kilka testow i obserwacji, wiec wczoraj wieczorem zastawil pulapke - jak juz powiedzialem wczesniej. -Teraz wszystkie fakty zaczynaja pasowac do siebie - powiedzial przewodniczacy, sciszywszy glos niemal do szeptu. - Prawie uwierzylem. -Jeszcze jedno i juz nic wiecej nie bede mial do powiedzenia - rzekl Baley. - Czy nie jest mozliwe, ze badajac i probujac Jandera, doktor Amadiro przypadkowo - calkowicie niezamierzenie - unieruchomil go i w ten sposob popelnil robobojstwo? -Nie! Nigdy! Nic z tego, co zrobilem temu robotowi, nie moglo go unieruchomic! - wrzasnal rozwscieczony Amadiro. -Zgadzam sie - przerwal mu doktor Fastolfe. - Panie przewodniczacy, ja rowniez uwazam, ze doktor Amadiro nie unieruchomil Jandera. Jednakze, panie przewodniczacy, w ostatnim stwierdzeniu doktor Amadiro przyznaje, ze pracowal nad Janderem i ze analiza sytuacji dokonana przez pana Baleya jest, dokladna. Przewodniczacy pokiwal glowa. -Musze zgodzic sie z panem, doktorze Fastolfe. Doktorze Amadiro, moze sie pan upierac i zaprzeczac tym zarzutom, zmuszajac mnie do wszczecia oficjalnego dochodzenia. Mogloby to wyrzadzic panu wiele szkody, bez wzgledu na wynik, a w obecnym stanie rzeczy podejrzewam, ze bylby on dla pana zdecydowanie niekorzystny. Proponuje, zeby nie upieral sie pan i nie pogarszal swojej pozycji w Legislaturze, co mogloby oslabic zdolnosc Aurory do utrzymania dotychczasowego, stabilnego kursu politycznego. Zanim wynikla sprawa unieruchomienia Jandera, doktor Fastolfe mial przewage glosow w Legislaturze - niewielka, przyznaje - w kwestii kolonizacji Galaktyki. Podnoszac sprawe domniemanej odpowiedzialnosci doktora Fastolfe'a za unieruchomienie Jandera, przeciagnal pan na swoja strone znaczna czesc legislatorow. Jednak teraz doktor Fastolfe moze obwinic pana nie tylko o to, ale takze o falszywe oskarzenie - i na pewno wygra. Moze wiec byc tak, ze - jesli temu nie przeszkodze - pan, doktorze Amadiro, i pan, doktorze Fastolfe, powodowani uporem lub checia zemsty, zbierzecie sily i zaczniecie sie oskarzac o najrozniejsze rzeczy. Nasze sily polityczne, jak rowniez glosy opinii publicznej beda podzielone - a nawet rozdrobnione - co wyrzadzi nam znaczna szkode. Uwazam, ze zwyciestwo doktora Fastolfe'a jest pewne, jednak jego cena bylaby zbyt wysoka. Tak wiec moim zadaniem jako przewodniczacego jest udzielenie mu poparcia i wywarcie presji na pana i panskich zwolennikow, doktorze Amadiro, abyscie z godnoscia przyjeli wygrana przeciwnika i zrobili to w tej chwili - dla dobra Aurory. -Nie interesuje mnie miazdzace zwyciestwo, panie przewodniczacy - oznajmil doktor Fastolfe. - Ponownie proponuje kompromis, w wyniku ktorego Aurora, inne Swiaty Zaziemskie, a takze Ziemia mialyby wolna reke w kolonizacji Galaktyki. Chetnie dolacze do personelu Instytutu Robotyki, podziele sie moja wiedza o robotach humanoidalnych, pomagajac w ten sposob w pracach doktora Amadira, w zamian za solenna obietnice zaniechania wszelkich dzialan na szkode Ziemi teraz i w przyszlosci, ujeta w forme traktatu podpisanego przez nas obu oraz przez przedstawicieli Ziemi. Przewodniczacy pokiwal glowa. -Madra i godna polityka propozycja. Czy mam na to panska zgode, doktorze Amadiro? Dyrektor usiadl. Na jego twarzy malowala sie gorycz porazki. -Nie pragnalem wladzy czy satysfakcji plynacej ze zwyciestwa. Chcialem tego, co uwazam za najlepsze dla Aurory i jestem przekonany, ze plan doktora Fastolfe'a pewnego dnia stanie sie dla niej zguba. Jednak widze, ze jestem bezsilny wobec knowan tego Ziemianina - tu obrzucil Baleya jadowitym spojrzeniem - musze wiec zaakceptowac propozycje doktora Fastolfe'a. Jednak prosze o pozwolenie wygloszenia na ten temat mowy w Legislaturze i wyrazenia moich obaw co do konsekwencji takiego rozwiazania. -Oczywiscie, zezwolimy na to - rzekl przewodniczacy. - A jesli moge cos radzic, doktorze Fastolfe, prosze wyprawic stad Ziemianina najszybciej jak to mozliwe. Udowodnil, ze racja jest po panskiej stronie, ale niewiele mu to pomoze, kiedy Aurorianie zaczna postrzegac to jako zwyciestwo Ziemi nad Aurora. -Ma pan calkowita racje, panie przewodniczacy. Pan Baley wkrotce odleci z moimi podziekowaniami, a sadze, ze rowniez z panskimi. -No coz - powiedzial z wyrazna niechecia przewodniczacy - poniewaz jego pomyslowosc zapobiegla powaznemu kryzysowi politycznemu, ma i moje wyrazy wdziecznosci. Dziekuje, panie Baley. 19. ZNOW BALEY Baley z daleka obserwowal Amadira i przewodniczacego, ktorzy choc przybyli razem, teraz odjezdzali osobno.Fastolfe pozegnal ich i wrocil, nawet nie probujac ukryc uczucia ulgi. -Chodzmy, panie Baley - powiedzial. - Zje pan ze mna obiad, a potem natychmiast odleci pan z powrotem na Ziemie. Baley pokiwal glowa i rzekl z ironia: -Przewodniczacy zdolal mi podziekowac, ale slowa ledwie przeszly mu przez gardlo. -Nie ma pan pojecia, jaki zaszczyt pana spotkal. Przewodniczacy rzadko komukolwiek dziekuje, gdyz nikt nie dziekuje przewodniczacemu. Wychwalanie przewodniczacych zawsze pozostawia sie historii, a ten pelni swa funkcje juz przeszlo czterdziesci lat. Stal sie nerwowy i pobudliwy, jak kazdy przewodniczacy pod koniec kadencji. Jednak, panie Baley, ja ponownie dziekuje panu w imieniu calej Aurory. Doczeka pan chwili, gdy Ziemianie wyrusza w kosmos, jeszcze za panskiego zycia, a my wspomozemy was nasza technologia. Nie mam pojecia, jak zdolal pan rozwiklac te sprawe w dwa i pol dnia, a nawet szybciej. Jest pan nadzwyczajny. Chodzmy, na pewno chce sie pan odswiezyc. Po raz pierwszy od chwili przybycia przewodniczacego Baley mogl pomyslec o czyms innym, a nie o nastepnym zdaniu. Nadal nie wiedzial, co trzykrotnie przyszlo mu do glowy, najpierw przed zasnieciem, pozniej przed omdleniem, a w koncu gdy lezal z Gladia w lozku. "On byl tam pierwszy!" Nadal nie widzial w tym sensu, a jednak zdolal przedstawic sprawe przewodniczacemu i rozwiazac ja bez tego. A zatem czy to mialo jakiekolwiek znaczenie? Moze byla to niepotrzebna i nie pasujaca do niczego czesc mechanizmu? Albo jakas bzdura? Te watpliwosci nadal go dreczyly, tak ze kiedy przybyl na uczte zwyciezcow, wcale nie czul sie jak triumfator. Nie mogl sie oprzec wrazeniu, ze o czyms zapomnial. Po pierwsze, czy przewodniczacy dotrzyma slowa? Amadiro przegral bitwe, ale nie wygladal na czlowieka, ktory potrafi sie poddac. Jesli przyjac, ze byl szczery i ze nie kierowala nim proznosc, lecz uczucie patriotyzmu, to nie moze zrezygnowac. Baley uznal, ze musi ostrzec Fastolfe'a. -Nie sadze, zeby to byl koniec. Doktor Amadiro bedzie nadal walczyl o wykluczenie Ziemi. Fastolfe pokiwal glowa. -Wiem o tym. Jednak nie boje sie go, jesli sprawa unieruchomienia Jandera zostanie rozstrzygnieta. Jestem przekonany, ze zawsze sobie poradze z nim w Legislaturze. Bez watpienia Ziemia wyruszy w przestrzen. Pan tez nie musi sie obawiac zemsty Amadira. Przed zachodem slonca opusci pan te planete i wyruszy z powrotem na Ziemie - oczywiscie, w asyscie Daneela. Co wiecej, wyslemy raport, ktory zapewni panu kolejny awans. -Chetnie odlece - powiedzial Baley - ale mam nadzieje, ze bede mial troche czasu na pozegnania. Chcialbym... chcialbym pozegnac sie z Gladia i powiedziec do widzenia Giskardowi, ktory zeszlej nocy byc moze ocalil mi zycie. -Nie ma problemu, panie Baley. A teraz prosze jesc. Baley spozywal kolejne dania, ale bez apetytu. Podobnie jak zakonczone zwyciestwem spotkanie z przewodniczacym, jedzenie bylo dziwnie pozbawione smaku. Nie powinien wygrac. Przewodniczacy powinien kazac mu milczec. Amadiro, w razie potrzeby, powinien stanowczo zaprzeczyc. Jego slowa liczylyby sie bardziej niz slowa czy rozumowanie Ziemianina. Jednak Fastolfe promienial. -Obawialem sie najgorszego, panie Baley. Lekalem sie, ze spotkanie z przewodniczacym jest przedwczesne i nic z tego, co pan powie, nie zdola poprawic sytuacji. A jednak spisal sie pan doskonale. Bylem pelen podziwu, sluchajac panskiej argumentacji. W kazdej chwili spodziewalem sie, ze Amadiro zazada, aby jego slowo porownano ze slowem Ziemianina, ktory jest bliski szalenstwa, znalazlszy sie na otwartej przestrzeni obcej planety... -Z calym szacunkiem, doktorze Fastolfe - rzekl zimno Baley - wcale nie bylem bliski szalenstwa. Ostatnia noc byla wyjatkiem, lecz to byl jedyny moment, kiedy stracilem panowanie nad soba. W czasie calego pobytu na Aurorze od czasu do czasu moglem czuc sie nie najlepiej, ale zawsze bylem przy zdrowych zmyslach. Gniew, ktory Baley znacznym wysilkiem woli tlumil podczas konfrontacji z przewodniczacym, teraz dochodzil do glosu. Jedynie w czasie burzy, sir, oraz - oczywiscie - raz czy dwa podczas lotu statkiem... Sam nie wiedzial, w jaki sposob ta mysl, wspomnienie, interpretacja zdarzenia, nagle przyszla mu do glowy. W jednej chwili nie istniala, w nastepnej znalazla sie w jego umysle, jakby byla tam caly czas i musiala tylko wyplynac na powierzchnie jak banka mydlana. -Jehoshaphat! - szepnal ze zdumieniem. Potem rabnal piescia w stol, az zabrzeczaly talerze i powtorzyl: - Jehoshaphat! -Co sie stalo, panie Baley? - w glosie Fastolfe'a slychac bylo niepokoj. Wywiadowca patrzyl na niego, ale ledwie slyszal pytanie. -Nic, doktorze Fastolfe. Wlasnie myslalem o tupecie doktora Amadira, ktory sam zepsul Jandera i usilowal obciazyc wina pana, potem usilowal doprowadzic mnie do szalenstwa wysylajac wczoraj w burze, a nastepnie probowal wykorzystac to do podwazenia moich twierdzen. Po prostu... chwilowo sie zdenerwowalem. -No, nie ma potrzeby, panie Baley. Ponadto, niemozliwe, aby Amadiro unieruchomil Jandera. W dalszym ciagu uwazam, ze to byl przypadek. Z pewnoscia postepowanie Amadira moglo zwiekszyc szanse jego zaistnienia, ale nie spieralbym sie na ten temat. Baley sluchal jednym uchem. Ani jego slowa, ani to, co mowil uczony, nie mialo teraz zadnego znaczenia. Bylo, jak stwierdzilby przewodniczacy, nieistotne. Prawde mowiac, wszystko, co zaszlo, wszystkie wyjasnienia Baleya byly nieistotne. Jednak niczego nie mozna bylo zmienic. Oprocz jednego - za chwile. -Jehoshaphat! - szepnal w duchu i nagle zajal sie posilkiem, jedzac z apetytem i satysfakcja. Baley jeszcze raz przeszedl przez trawnik miedzy posiadloscia Fastolfe'a a Gladii. Zobaczy Gladie po raz czwarty w ciagu trzech dni, juz po raz ostatni, pomyslal czujac, jak serce kurczy mu sie z zalu. Giskard towarzyszyl mu z daleka, rozgladajac sie czujniej niz kiedykolwiek. Oczywiscie teraz, kiedy przewodniczacy znal wszystkie fakty, nic nie powinno zagrazac bezpieczenstwu Ziemianina - a zreszta, jezeli przedtem komus cos grozilo, to glownie Daneelowi. Zapewne Giskard jeszcze nie otrzymal nowych instrukcji. Dopiero kiedy robot podszedl blizej, Baley zapytal go: -A gdzie Daneel? -Jest w drodze do kosmoportu, sir, wraz z kilkoma innymi robotami, aby poczynic przygotowania do panskiej podrozy. Bedzie czekal w kosmoporcie i poleci z panem na Ziemie. Tam dopiero sie pozegna. -To dobra wiadomosc. Cenie sobie kazdy dzien spedzony z Daneelem. A ty, Giskardzie? Bedziesz nam towarzyszyc? -Nie, sir. Polecono mi pozostac na Aurorze. Jednak Daneel doskonale poradzi sobie beze mnie. -Jestem tego pewien, Giskardzie, ale bedzie mi ciebie brak. -Dziekuje, sir - rzekl Giskard i odszedl rownie szybko, jak przybyl. Baley przez chwile w zadumie patrzyl za nim. Nie, sa wazniejsze sprawy. Musial zobaczyc sie z Gladia. Wyszla mu na spotkanie - i jakaz zmiana zaszla w niej przez te dwa dni. Nie bylo widac radosci w jej oczach, nadal wygladala jak ktos, kto przezywa strate bliskiej osoby, ale juz nie wyczuwalo sie niepokoju w jej zachowaniu. Teraz miala w sobie jakies piekno, jakby uswiadomila sobie, ze zycie toczy sie dalej i czasem nawet moze byc cudowne. Wyciagajac do niego reke usmiechnela sie cieplo i przyjaznie. -Och, uscisnij ja, uscisnij, Elijahu - powiedziala, kiedy sie zawahal. - Po ostatniej nocy byloby smieszne zastanawiac sie i udawac, ze nie masz ochoty mnie dotykac. Widzisz, ja wszystko pamietam i wcale nie zaluje. Wprost przeciwnie. Baley zdobyl sie na niezwykly u niego wysilek i odpowiedzial usmiechem. -Ja tez to pamietam, Gladio, i rowniez nie zaluje. Nawet chcialbym zrobic to ponownie, ale musze sie pozegnac. Jej twarz spochmurniala. -Zatem wrocisz na Ziemie. A przeciez poczta pantoflowa zawsze dzialajaca miedzy robotami w posiadlosci Fastolfe'a a moja donosi, ze wszystko poszlo dobrze. Nie zawiodles. -Nie zawiodlem. Rzeczywiscie, doktor Fastolfe zwyciezyl. Nie sadze, aby teraz ktokolwiek sugerowal, ze byl w jakis sposob zamieszany w smierc Jandera. -Z powodu tego, co powiedziales, Elijahu? -Tak sadze. -Wiedzialam - stwierdzila z wyrazna satysfakcja. - Wiedzialam, ze tego dokonasz, kiedy powiedzialam im, zeby przydzielili ci te sprawe. No to dlaczego odsylaja cie do domu? -Wlasnie dlatego, ze sprawa jest rozwiazana. Widocznie gdybym pozostal tu dluzej, bylbym cudzoziemcem komplikujacym stosunki polityczne. Przez chwile spogladala na niego z niedowierzaniem. -Nie jestem pewna, czy rozumiem. To chyba jakies ziemskie wyrazenie. Niewazne. Czy zdolales odkryc, kto zabil Jandera? To jest najwazniejsze. Baley rozejrzal sie wokol. Giskard stal w jednej niszy, jeden z robotow Gladii w drugiej. Gladia prawidlowo zrozumiala jego spojrzenie. -Teraz, Elijahu, nie powinienes juz obawiac sie robotow. Przeciez nie niepokoi cie fotel stojacy pod sciana? Baley skinal glowa. -No coz, Gladio, przykro mi - ogromnie mi przykro - ale musialem im powiedziec, ze Jander byl twoim mezem. Szeroko otworzyla oczy, wiec pospiesznie mowil dalej. -Musialem. To bylo niezwykle istotne dla sprawy, ale obiecuje, ze nie bedzie mialo zadnego wplywu na twoja pozycje na Aurorze. Najkrocej jak mogl strescil przebieg spotkania. -Tak wiec widzisz, ze nikt nie zabil Jandera. Unieruchomienie bylo wynikiem przypadkowych zmian potencjalow pozytonowych, chociaz prawdopodobienstwo takiego zdarzenia moglo wzrosnac w wyniku tego, co zaszlo. -A ja nic nie wiedzialam - jeknela. - Uczestniczylam w tym podstepnym planie Amadira. To on jest za wszystko odpowiedzialny, tak samo jakby uderzyl Jandera mlotem. -Gladio - powaznie powiedzial Baley - jestes niesprawiedliwa. On nie chcial wyrzadzic krzywdy Janderowi, a to, co robil, uwazal za dobre dla Aurory. Ponadto zostal juz ukarany. Jest pokonany, jego plany legly w gruzach, a Instytut Robotyki przejdzie w rece doktora Fastolfe'a. Sama nie wymyslilabys surowszej kary, chocbys nie wiem jak sie starala. -Zastanowie sie. A co mam zrobic z Santirixem Gremionisem, tym przystojnym uwodzicielem, ktory mial mnie wywabiac z domu? Nic dziwnego, ze nie tracil nadziei mimo kolejnych odpraw. No coz, jeszcze tu przyjdzie, a wtedy z przyjemnoscia... Baley energicznie potrzasnal glowa. -Gladio - nie. Przesluchalem go i zapewniam cie, ze on nie mial pojecia, co sie dzieje. Oszukano go tak samo jak ciebie. Opacznie to pojelas. On nie dlatego upieral sie, zeby wywabiac cie z domu. Byl uzyteczny dla Amadira z powodu swojego uporu, a ten upor wywolalo uczucie do ciebie. Milosc, jezeli na Aurorze to slowo oznacza to samo, co na Ziemi. -Na Aurorze istnieje jedynie choreografia. Jander byl robotem, a ty jestes Ziemianinem. Aurorianie to co innego. -Tak mi mowilas. Gladio, od Jandera nauczylas sie brac; ode mnie - chociaz tego nie planowalem - dawac. Jesli skorzystalas na tych naukach, czy nie byloby sluszne i dobre, gdybys ty z kolei zaczela uczyc? Gremionis jest dostatecznie zauroczony toba, zeby byc chetnym uczniem. On juz zlamal tutejsze zwyczaje, upierajac sie mimo twojej odmowy. Zlamie i inne. Mozesz nauczyc go dawac i brac, i oboje bedziecie mogli robic to razem lub osobno. Gladia badawczo spojrzala mu w oczy. -Elijahu, czy probujesz pozbyc sie mnie? Baley powoli skinal glowa. -Tak, Gladio. W tej chwili pragne jedynie twojego szczescia, bardziej niz czegokolwiek pragnalem dla siebie czy Ziemi. Ja ci go dac nie moge, ale jesli zapewni ci je Gremionis, bede szczesliwy - prawie tak, jakbym to ja byl na jego miejscu. Gladio, on moze zadziwic cie latwoscia, z jaka zapomni o choreografii, kiedy pokazesz mu, ze moze byc inaczej. Wiesc na pewno rozejdzie sie i inni padna ci do stop, a Gremionis przekona sie, ze moze uczyc inne kobiety. Gladio, zanim sie obejrzysz, zrewolucjonizujesz seks na Aurorze. Masz na to trzy wieki, albo nawet wiecej. Gladia popatrzyla na niego i wybuchnela smiechem. -Zartujesz. Nigdy nie przypuszczalam, ze jestes do tego zdolny, Elijahu. Zawsze jestes taki ponury i powazny. Jehoshaphat! - ostatnie slowo powiedziala usilujac nasladowac jego gleboki baryton. -Moze troche zartuje - odparl detektyw - ale tylko troche. Obiecaj mi, ze dasz Gremionisowi szanse. Podeszla do niego i bez chwili wahania chwycil ja w ramiona. Polozyla mu palec na ustach, a on ucalowal go lekko. -Czy nie wolalbys zatrzymac mnie dla siebie, Elijahu? Odpowiedzial rownie cicho, nie mogac zapomniec o robotach obecnych w pokoju. -Tak, wolalbym, Gladio. Ze wstydem przyznaje, ze w tej chwili nie martwilbym sie, gdyby Ziemia sie rozpadla na kawalki - bylebym tylko mogl miec ciebie - ale nie moge. Za kilka godzin opuszcze Aurore, a tobie nie pozwola poleciec ze mna. Nie sadze tez, zebym kiedykolwiek wrocil na Aurore, ty zas nigdy nie odwiedzisz Ziemi. Juz cie nie zobacze, Gladio, ale tez nigdy cie nie zapomne. Za kilkadziesiat lat umre, a ty bedziesz rownie mloda jak teraz, a wiec i tak wkrotce musielibysmy sie rozstac. Polozyla mu glowe na piersi. -Och, Elijahu, dwukrotnie pojawiles sie w moim zyciu, za kazdym razem tylko na kilka godzin. Dwukrotnie tyle dla mnie zrobiles i zaraz sie zegnales. Za pierwszym razem zdolalam tylko dotknac twojej twarzy, ale jak bardzo mnie to zmienilo. Za drugim zrobilam znacznie wiecej - i to rowniez mialo ogromne znaczenie. Nigdy cie nie zapomne, Elijahu, nawet gdybym zyla wiecej wiekow, niz zdolam zliczyc. -A zatem nie pozwol, aby to wspomnienie pozbawilo cie radosci. Przyjmij Gremionisa, uczyn go szczesliwym i pozwol, aby obdarzyl szczesciem ciebie. Pamietaj, nic nie stoi na przeszkodzie, zebys przysylala mi listy. Hiperpoczta miedzy Aurora i Ziemia dobrze dziala. -Tak, Elijahu. A ty tez bedziesz do mnie pisal? -Bede, Gladio. Zapadla chwila ciszy, a potem - niechetnie - odsuneli sie od siebie. Zostala na srodku pokoju, a kiedy Baley doszedl do drzwi i odwrocil sie, nadal tam stala, usmiechajac sie do niego. Jego usta wymowily bezdzwieczne "zegnaj". A potem, poniewaz nie mowil tego glosno - nie zdolalby wydobyc z siebie glosu - dodal: najdrozsza. Jej wargi tez poruszyly sie: Zegnaj, ukochany. Odwrocil sie i wyszedl. Wiedzial, ze juz nigdy jej nie zobaczy, juz nigdy nie dotknie. Minela dluzsza chwila, zanim Elijah zdolal skupic mysli na czekajacym go zadaniu. Przeszedl w milczeniu chyba polowe drogi do posiadlosci Fastolfe'a, gdy nagle stanal i podniosl reke. Czujny Giskard natychmiast znalazl sie przy nim. -Ile mam czasu do odlotu, Giskardzie? -Trzy godziny i dziesiec minut, sir. Baley rozmyslal przez chwile. -Chcialbym podejsc do tego tam drzewa, usiasc, oprzec sie plecami o pien i spedzic tak troche czasu tylko z toba, bez innych istot ludzkich. -Na otwartej przestrzeni, sir? Glos robota nie potrafil przekazac zdziwienia czy zaskoczenia, ale Baley mial wrazenie, ze gdyby Giskard byl czlowiekiem, te slowa wyrazalyby wlasnie te uczucia. -Tak - odparl. - Musze pomyslec, a po zeszlej nocy taki spokojny dzien - sloneczny, bezchmurny, bezwietrzny - nie wydaje sie niebezpieczny. Obiecuje, ze wejde do domu, jesli zacznie mnie meczyc agorafobia. Przylaczysz sie do mnie? -Tak, sir. -Dobrze. Baley poszedl przodem. Wkrotce dotarli do drzewa. Ziemianin delikatnie dotknal pnia, po czym spojrzal na swoj palec, ktory pozostal idealnie czysty. Majac pewnosc, ze sie nie ubrudzi opierajac o drzewo, starannie wybral miejsce i usiadl. Nie bylo tak wygodnie jak w fotelu, ale mial wrazenie spokoju (dziwne!), jakiego chyba nie zaznalby w zamknietym pomieszczeniu. Giskard nadal stal, wiec Baley zapytal go: -Nie zechcialbys usiasc? -Tak jest mi wygodnie, sir. -Wiem o tym, Giskardzie, ale sadze, ze bedzie lepiej, jezeli nie bede musial zadzierac glowy, zeby na ciebie patrzec. -Na siedzaco nie moglbym tak skutecznie strzec pana przed niebezpieczenstwem, sir. -O tym tez wiem, Giskardzie, ale w tej chwili nic mi nie grozi. Moja misja skonczona, sprawa rozwiazana, pozycja doktora Fastolfe'a bezpieczna. Mozesz zaryzykowac i usiasc - rozkazuje ci. Giskard natychmiast usiadl twarza do Baleya, lecz jego oczy pozostaly czujne i nadal bladzily tu i tam. Ziemianin spojrzal na niebo przez liscie, zielone na tle blekitu, posluchal bzykania owadow i glosnego nawolywania ptakow, zauwazyl poruszajaca sie w poblizu trawe, co moglo swiadczyc o obecnosci jakiegos malego zwierzecia. Jaki tu dziwny spokoj panuje - pomyslal - jak odmienny od zgielku Miasta, cichy, niespieszny, odlegly. Baley po raz pierwszy zrozumial, dlaczego niektorzy wola Zewnetrze niz Miasto. Zlapal sie na tym, ze jest zadowolony z przezyc na Aurorze, a najbardziej z burzy - poniewaz teraz wiedzial, ze moze opuscic Ziemie i stawic czolo warunkom nowego swiata, na ktorym osiada - on, Ben i moze Jessie. -Zeszlej nocy, w ciemnosciach i w burzy, zastanawialem sie, czy moglbym dostrzec satelite Aurory, gdyby nie bylo chmur. Wasza planeta ma satelite, o ile pamietam. -Nawet dwa. Wiekszy to Tithonus, ktory jest tak maly, ze wyglada jak umiarkowanie jasna gwiazda. Mniejszego w ogole nie widac golym okiem i kiedy mowia o nim, po prostu nazywaja go Tithonus II. -Dziekuje. I dziekuje ci, Giskardzie, za uratowanie mnie zeszlej nocy. - Spojrzal na robota. - Nie wiem, jak to wyrazic. -To nie jest konieczne. Po prostu przestrzegalem Pierwszego Prawa. Nie mialem wyboru. -Mimo to moze zawdzieczam ci zycie i chce, abys wiedzial, ze to rozumiem. A teraz, Giskardzie, co powinienem zrobic? -Z czym, sir? -Moja misja jest zakonczona. Pozycja doktora Fastolfe'a bezpieczna. Przyszlosc Ziemi zapewniona. Wydaje sie, ze nie mam juz nic do roboty, ale pozostaje jeszcze sprawa Jandera. -Nie rozumiem, sir. -No coz, wydaje sie, ze zginal w wyniku przypadkowych zmian potencjalow pozytonowych w mozgu, lecz Fastolfe przyznaje, ze prawdopodobienstwo takiego wypadku jest znikome. Mimo poczynan Amadira mozliwosc uszkodzenia robota przez niego jest rowniez niewielka. A przynajmniej tak uwaza Fastolfe. Dlatego nadal sadze, ze smierc Jandera byla robobojstwem z premedytacja. Jednak nie odwaze sie podniesc teraz tej kwestii. Nie chce robic zamieszania, skoro sprawa zostala rozwiazana ku powszechnemu zadowoleniu. Nie chce ponownie narazac Fastolfe'a. Nie chce unieszczesliwic Gladii. Nie wiem, co robic. Nie moge porozmawiac o tym z zadnym czlowiekiem, wiec rozmawiam z toba, Giskardzie. -Tak, sir. -Zawsze moge rozkazac ci wymazac zapis tej rozmowy i zapomniec o niej. -Tak, sir. -Twoim zdaniem, co powinienem zrobic? -Jesli doszlo do robobojstwa, sir, ktos musial je popelnic. Jedynie doktor Fastolfe mogl to zrobic, a on temu zaprzecza. -Tak, od tego zaczelismy. Wierze doktorowi Fastolfe'owi i jestem przekonany, ze on tego nie zrobil. -A wiec jak doszlo do robobojstwa, sir? -Zalozmy, ze ktos wiedzial o robotyce rownie wiele, co doktor Fastolfe, Giskardzie. Baley podciagnal kolana i objal je rekami. Nie patrzyl na Giskarda i zdawal sie byc pograzony w myslach. -Ktoz to moglby byc, sir? - spytal Giskard. Baley w koncu doszedl do sedna sprawy. -Ty, Giskardzie. Gdyby Giskard byl czlowiekiem, moglby po prostu w milczeniu wytrzeszczyc oczy ze zdumienia albo wpasc we wscieklosc lub skulic sie z przerazenia. Poniewaz byl robotem, nie okazal zadnych uczuc, tylko po prostu zapytal: -Dlaczego tak pan uwaza, sir? -Jestem zupelnie pewny, Giskardzie, iz dobrze wiesz, jak doszedlem do tego wniosku, ale zrobisz mi grzecznosc, jesli pozwolisz, w tym zacisznym miejscu i zanim bede musial odleciec, ze wyjasnie wszystko sam. I chcialbym, zebys poprawial mnie, jezeli sie pomyle. -Oczywiscie, sir. -Sadze, ze moim podstawowym bledem bylo zalozenie, ze jestes mniej skomplikowanym i prymitywniejszym robotem od Daneela tylko dlatego, ze mniej przypominasz istote ludzka. Kazdy czlowiek zawsze bedzie zakladal, ze im bardziej robot jest podobny do niego, tym bardziej jest skomplikowany i inteligentny. Na pewno takiego robota jak ty latwo zaprojektowac, a taki jak Daneel jest ogromnym problemem dla ludzi w rodzaju Amadira i mogl go stworzyc jedynie geniusz Fastolfe'a. Jednak trudnosc w projektowaniu Daneela polega - podejrzewam - glownie na odtworzeniu takich ludzkich cech, jak wyraz twarzy, ton glosu, gesty i odruchy, ktore sa niezwykle skomplikowane, ale nie maja nic wspolnego ze zlozonoscia umyslu. Mam racje? -Calkowita, sir. -Dlatego w pierwszej chwili nie docenilem cie, jak wszyscy. A jednak zdradziles sie, zanim jeszcze wyladowalismy na Aurorze. Moze pamietasz, ze w czasie ladowania dostalem ataku agorafobii, tak ze przez chwile bylem bardziej bezradny niz podczas wczorajszej burzy. -Pamietam, sir. -W tym czasie Daneel byl ze mna w kabinie, ty zas stales za drzwiami. Bezglosnie zapadalem w jakis katatoniczny trans, a on zapewne nie patrzyl na mnie i nie wiedzial o tym. Ty byles na zewnatrz, ale to ty doskoczyles i wylaczyles aparat, ktory trzymalem. Byles tam pierwszy, przed Daneelem, chociaz jego refleks jest rownie szybki jak twoj - co zademonstrowal nie pozwalajac doktorowi Fastolfe'owi mnie uderzyc. -Doktor Fastolfe na pewno nie chcial tego zrobic. -Masz racje. Po prostu demonstrowal mi refleks Daneela. Tymczasem, jak mowie, ty pierwszy zareagowales. Wtedy nie bylem w stanie tego ocenic, ale jestem wyszkolonym obserwatorem i nawet atak agorafobii nie wylacza mnie calkowicie, czego dowiodlem ostatniej nocy. Zauwazylem, ze byles pierwszy, chociaz zapomnialem o tym. Oczywiscie, istnieje tylko jedno logiczne wyjasnienie. Baley urwal, jakby spodziewajac sie, ze Giskard przytaknie mu, ale robot nic nie powiedzial. W przyszlosci ten obraz zawsze stawal Baleyowi przed oczami, kiedy wspominal pobyt na Aurorze. Nie burza. Nawet nie Gladia. Tylko ta spokojna chwila pod drzewem, zielone liscie na tle blekitnego nieba, lekki wietrzyk, glosy ptakow, a naprzeciw niego Giskard - i jego jarzace sie oczy. -Wyglada na to, ze w jakis sposob odkryles stan mojego umyslu i nawet przez zamkniete drzwi wyczules, ze dostalem ataku. Mowiac krotko i w pewnym uproszczeniu, czytasz w myslach. -Tak, sir - odparl spokojnie Giskard. -A ponadto mozesz tez jakos oddzialywac na nie. Sadze, ze zorientowales sie, iz cie zdemaskowalem, wiec zatarles mi to wspomnienie, zebym nie pamietal lub nie rozumial znaczenia tego faktu, gdybym przypadkiem przypomnial sobie tamta sytuacje. Jednak nie zrobiles tego dokladnie, moze dlatego, ze twoje zdolnosci sa ograniczone... -Sir, Pierwsze Prawo ma najwyzszy priorytet. Musialem przyjsc panu z pomoca, chociaz doskonale wiedzialem, ze w ten sposob sie zdradze. Moglem tylko nieznacznie wymazac to wspomnienie, zeby w zaden sposob nie uszkodzic panskiego mozgu. -Widze, ze miales swoje problemy - pokiwal glowa Baley. - Nieznacznie wymazales... dlatego przypominalem to sobie, kiedy bylem wystarczajaco odprezony i myslalem metoda swobodnych skojarzen. Zanim stracilem przytomnosc podczas burzy, wiedzialem, ze bedziesz przy mnie pierwszy, tak samo jak na statku. Mogles znalezc mnie dzieki detektorom podczerwieni, ale tam promieniowaly wszystkie ssaki i ptaki, wiec nie byloby to latwe - lecz ty takze wykrywasz aktywnosc umyslu, nawet zamroczonego, co pomoglo ci w poszukiwaniach. -Rzeczywiscie pomoglo - przyznal Giskard. -Kiedy przypominalem sobie przed snem lub tracac swiadomosc, znow zapominalem, kiedy odzyskiwalem przytomnosc. Jednak zeszlej nocy przypomnialem sobie trzeci raz, a wtedy byla ze mna Gladia, ktora powtorzyla mi to, co powiedzialem - "On byl tam pierwszy". I nawet wtedy nie zdolalem przypomniec sobie znaczenia tych slow, az przypadkowa uwaga doktora Fastolfe'a nasunela mi mysl, ktora pokonala blokade. Wtedy, kiedy doznalem olsnienia, przypomnialem sobie inne rzeczy. I tak, kiedy zastanawialem sie, czy naprawde ladujemy na Aurorze, zapewniles mnie, ze naszym celem jest Aurora - zanim o to zapytalem. Zakladam, ze nikomu nie przyznales sie do tego, ze czytasz w myslach. -To prawda, sir. -Dlaczego? -Ta umiejetnosc daje mi unikatowa zdolnosc przestrzegania Pierwszego Prawa, sir, wiec cenie ja sobie. Moge daleko skuteczniej chronic istoty ludzkie. Jednak wydaje mi sie, ze doktor Fastolfe - tak samo jak kazdy inny czlowiek - nie tolerowalby dlugo robota - telepaty, wiec zachowalem te zdolnosc w sekrecie. Doktor Fastolfe uwielbia opowiadac legende o czytajacym w myslach robocie, ktory zostal zniszczony przez Susan Calvin, a ja nie chcialbym, zeby powtorzyl jej wyczyn. -Tak, opowiedzial mi te historie. Podejrzewam, iz on podswiadomie wie, ze czytasz mysli, inaczej nie powtarzalby ciagle tej legendy. Wydaje mi sie, ze to moze byc dla niego niebezpieczne. W ten sposob podsunal mi wyjasnienie zagadki. -Robie co moge, aby zmniejszyc niebezpieczenstwo bez powaznej ingerencji w mysli doktora Fastolfe'a. Opowiadajac te historie, doktor Fastolfe zawsze podkresla, ze jest legendarna i niewiarygodna. -Tak, o tym rowniez pamietam. Jednak jesli Fastolfe nie wie, ze umiesz czytac w myslach, to z pewnoscia nie zostales obdarzony ta umiejetnoscia przez niego. A zatem, w jaki sposob ja nabyles? Nie, nie odpowiadaj, Giskardzie. Niech sam zgadne. Panna Vasilia byla niezwykle zafascynowana toba, kiedy jako mloda kobieta po raz pierwszy zainteresowala sie robotyka. Powiedziala mi, ze eksperymentowala programujac ciebie pod luznym nadzorem Fastolfe'a. Czyz nie moglo tak sie zdarzyc, ze pewnego razu, zupelnie przypadkowo, zrobila cos, co dalo ci te umiejetnosc? Mam racje? -Ma pan, sir. -I wiesz, co to bylo? -Tak, sir. -I jestes jedynym istniejacym robotem-telepata? -Dotychczas tak, sir. Beda nastepne. -Gdybym zapytal cie, w jaki sposob doktor Vasilia obdarzyla cie taka moca, lub co uczynil Fastolfe, czy powiedzialbys mi, zmuszony przez Drugie Prawo? -Nie, sir, poniewaz uwazam, ze ta wiedza przynioslaby panu szkode i moja odmowa stanowilaby precedens w swietle Pierwszego Prawa. Jednak ten problem nie zaistnieje, poniewaz bede wiedzial, ze ktos zamierza zadac to pytanie lub wydac taki rozkaz i wczesniej postaram sie, zeby o tym zapomnial. -Tak - rzekl Baley. - Przedwczoraj wieczorem, kiedy wracalismy od Gladii, zapytalem Daneela, czy mial kontakt z Janderem, kiedy ten przebywal w jej posiadlosci. Daneel odpowiedzial, ze nie. Wtedy mialem zamiar zadac to samo pytanie tobie i jakos nie zrobilem tego. Rozumiem, ze usunales ten pomysl z mojego umyslu. -Tak, sir. -Poniewaz musialbys przyznac, ze znales Jandera bardzo dobrze, a nie byles przygotowany do takiego wyznania. -Nie bylem, sir. -Jednak w czasie tych kontaktow z Janderem wiedziales, ze Amadiro prowadzil nad nim badania, poniewaz - jak sadze - czytales w myslach Jandera lub rejestrowales zmiany potencjalow pozytonowych... -Tak, sir, ta zdolnosc obejmuje aktywnosc umyslowa zarowno ludzi, jak i robotow. Roboty znacznie latwiej zrozumiec. -Nie podobaly ci sie dzialania Amadira, gdyz zgadzales sie z punktem widzenia Fastolfe'a co do kolonizacji Galaktyki. -Tak, sir. -Dlaczego nie powstrzymales Amadira? Czemu nie pozbawiles go impulsu kazacego prowadzic badania nad Janderem? -Sir, nie manipuluje lekkomyslnie umyslami. Motywacja Amadira byla tak zlozona i silna, ze aby go jej pozbawic, musialbym dokonac glebokich zmian - a jego umysl jest tak wazny, ze balbym sie go uszkodzic. Pozwolilem sprawom toczyc sie wlasnym biegiem, przez dluzszy czas zastanawiajac sie, jakie dzialania najlepiej spelnilyby wymogi Pierwszego Prawa. W koncu wybralem wlasciwe rozwiazanie. To nie byla latwa decyzja. -Postanowiles unieruchomic Jandera, zanim Amadiro wydobedzie z niego metode konstruowania humanoidalnych robotow. Wiedziales, jak tego dokonac, poniewaz w ciagu tych wszystkich lat doskonale przyswoiles sobie teorie Fastolfe'a, czytajac w jego myslach. Zgadza sie? -Ma pan racje, sir. -A zatem Fastolfe jednak nie byl jedyny, ktory mogl unieruchomic Jandera. -W pewnym sensie byl. Moje zdolnosci sa tylko odbiciem lub rozszerzeniem jego umiejetnosci. -Jednak wystarczyly. Czy nie rozumiales, ze w ten sposob postawisz Fastolfe'a w niezwykle niebezpiecznej sytuacji? Ze bedzie pierwszym podejrzanym? Czy zamierzales przyznac sie do winy i zdradzic sie, gdyby trzeba bylo go ocalic? -Istotnie, wiedzialem, ze doktor Fastolfe znajdzie sie w trudnej sytuacji, ale nie zamierzalem przyznac sie do winy. Mialem nadzieje wykorzystac to, zeby sciagnac pana na Aurore. -Mnie? To byl twoj pomysl? - Baley byl oszolomiony. -Tak. Za pozwoleniem, chcialbym wyjasnic. -Bardzo prosze. -Dowiedzialem sie o panu od panny Gladii i doktora Fastolfe'a, nie tylko na podstawie tego, co mowili, ale takze z ich mysli. Poznalem tez sytuacje Ziemi. Nie ulegalo watpliwosci, ze Ziemianie zyli za murami, z ktorych trudno im bylo uciec, ale rownie oczywiste bylo dla mnie to, ze Aurorianie rowniez kryja sie za murami. Sa to mury z robotow, ktore chronia ich przed wszelkimi uciazliwosciami zycia i ktore, zgodnie z planami Amadira, mialy zbudowac rownie chronione spolecznosci na innych swiatach. Aurorianie otoczyli sie tez murem dlugowiecznosci, ktora sklania do przeceniania indywidualizmu i nie pozwala na zespolowe prace badawcze. Oni unikaja nawet zagorzalych dyskusji, lecz przez przewodniczacego rozwiazuja wszelkie sporne kwestie; i wlasciwie swe problemy rozwiazuja jeszcze przed ich powstaniem. Nie maja ochoty spierac sie o najlepsze rozwiazania. Pragna tylko, zeby wszystko odbywalo sie spokojnie. Mury Ziemian sa toporne i doslowne, tak ze ich egzystencja jest obwarowana zakazami i nakazami - i zawsze sa tacy, ktorzy pragna od nich uciec. Mury Aurorian sa niematerialne i nawet nie postrzegane jako ograniczenie, tak ze nikt nawet nie mysli o ucieczce. Wydaje mi sie, ze to Ziemianie, a nie Aurorianie czy jacys inni Przestrzeniowcy powinni zasiedlic Galaktyke i stworzyc to, co kiedys stanie sie Galaktycznym Imperium. Tak uwaza doktor Fastolfe, a ja zgadzam sie z tym. Jednakze doktor Fastolfe zadowalal sie mysleniem, a ja, z moimi umiejetnosciami, nie moglem na tym poprzestac. Musialem sam zbadac umysl przynajmniej jednego Ziemianina, zeby sprawdzic te wnioski. Postanowilem pana sciagnac na Aurore. Unieruchomienie Jandera mialo powstrzymac Amadira, a jednoczesnie dac powod do panskiej wizyty. Bardzo delikatnie podsunalem pannie Gladii mysl, zeby zaproponowala doktorowi Fastolfe'owi sprowadzenie pana; potem delikatnie zasugerowalem mu, zeby zaproponowal to przewodniczacemu; a wreszcie rownie delikatnie naklonilem przewodniczacego, zeby wyrazil zgode. Kiedy pan przybyl, przyjrzalem sie panu i bylem zadowolony z tego, co stwierdzilem. Giskard zamilkl i czekal w milczeniu. Baley zmarszczyl brwi. -Wydaje mi sie, ze w tym, czego tu dokonalem, nie ma zadnej mojej zaslugi. Na pewno postarales sie, zebym odkryl prawde. -Nie, sir. Wprost przeciwnie. Stawialem przeszkody na panskiej drodze - oczywiscie, w rozsadnym zakresie. Nie pozwolilem, aby dowiedzial sie pan o moich zdolnosciach, chociaz musialem je zdradzic. Zadbalem, zeby w nieoczekiwanych chwilach odczuwal pan osamotnienie i rozpacz. Zachecalem pana do wychodzenia na otwarta przestrzen, zeby badac panskie reakcje. Jednak poradzil pan sobie z tymi przeszkodami, co bardzo mnie ucieszylo. Stwierdzilem, ze teskni pan za murami Miasta, ale rozumie, ze trzeba sie nauczyc zyc bez nich. Przekonalem sie, ze cierpi pan ogladajac Aurore z kosmosu, a takze na widok burzy, ale ani jedno, ani drugie nie odebralo panu zdolnosci rozumowania i nie odwiodlo od sledztwa. Widzialem, ze godzi sie pan ze swoimi ulomnosciami oraz krotkim zyciem i nie unika sporow. -Skad wiesz, ze jestem reprezentatywnym przykladem Ziemianina? -Wiem, ze pan nie jest. Jednak czytajac w panskich myslach widze, ze jest wiecej takich jak pan - i oni poprowadza. Dopilnuje tego. A teraz, kiedy juz wiem dokladnie, co nalezy zrobic, przekaze moje umiejetnosci innym robotom - a one tez tego dopilnuja. -Chcesz powiedziec, ze roboty-telepaci przybeda na Ziemie? -Nie, nic podobnego. Slusznie sie pan niepokoi. Bezposrednia ingerencja robotow oznaczalaby wzniesienie tych samych murow, jakie paralizuja spoleczenstwa Aurory i innych Swiatow Zaziemskich. Ziemianie beda musieli zasiedlic Galaktyke bez pomocy robotow. To oznacza trudnosci, niebezpieczenstwa i wiele nieszczesc, ktorych mozna by uniknac, gdyby towarzyszyly wam roboty - ale w ostatecznym rezultacie ludziom bedzie lepiej, jesli dokonaja tego samodzielnie. I moze pewnego dnia - w odleglej przyszlosci - roboty wtraca sie jeszcze raz. Kto wie? -Znasz przyszlosc? - zapytal z zaciekawieniem Baley. -Nie, sir, ale czytajac w myslach, widze, ze istnieja prawa rzadzace ludzkim zachowaniem, tak jak Trzy Prawa Robotyki naszym postepowaniem; za ich pomoca byc moze da sie kierowac przyszloscia - kiedys. Te ludzkie prawa sa daleko bardziej skomplikowane niz Prawa Robotyki i nie mam pojecia, jak mozna by je uporzadkowac. Moga opierac sie na statystyce, tak ze nie da sie ich zastosowac do grup mniejszych od calych populacji. Moga byc dowolnie interpretowane, tak ze moga nie miec sensu, jesli te wielkie populacje beda swiadome ich dzialania. -Powiedz mi, Giskardzie, czy wlasnie to doktor Fastolfe okresla mianem nauki przyszlosci, "psychohistorii"? -Tak, sir. Delikatnie podsunalem mu ten pomysl, zeby rozpoczac proces myslowy. Pewnego dnia okaze sie potrzebny, skoro nadchodzi kres istnienia swiatow Przestrzeniowcow jako dlugowiecznych, zrobotyzowanych spoleczenstw i wzbiera nowa fala ludzkiej ekspansji - bez robotow. A teraz - Giskard wstal - musze juz isc do posiadlosci doktora Fastolfe'a i poczynic przygotowania do panskiego wyjazdu. Tego, co tutaj powiedzielismy, oczywiscie nie bedzie pan powtarzal. -Zapewniam cie, ze wszystko zostanie miedzy nami - rzekl Baley. -Istotnie - powiedzial spokojnie Giskard. - Jednak nie musi sie pan obawiac odpowiedzialnosci za zachowanie milczenia. Pozwole panu pamietac, ale nigdy nie bedzie pan mial ochoty mowic o tym - najmniejszej ochoty. Slyszac to Baley z rezygnacja uniosl brwi i powiedzial: -Jeszcze jedno, Giskardzie, zanim zamkniesz mi usta. Czy postarasz sie, zeby Gladii nie niepokojono na tej planecie, zeby nie traktowano jej zle dlatego, ze jest Solarianka i uznala robota za meza - i zeby przyjela propozycje Gremionisa? -Slyszalem panska ostatnia rozmowe z panna Gladia, sir, i wszystko rozumiem. Zaopiekuje sie nia. A teraz, czy moge sie z panem pozegnac, kiedy nikt nie patrzy? Giskard wyciagnal reke najbardziej ludzkim gestem, jaki Baley kiedykolwiek u niego widzial. Ziemianin uscisnal ja. Palce robota byly twarde i zimne. -Zegnaj, przyjacielu Giskardzie. -Zegnaj, przyjacielu Elijahu, i pamietaj, ze chociaz ludzie nazywaja tak Aurore, od tej pory to Ziemia jest prawdziwa planeta switu. * W 1985 roku ukazala sie czwarta powiesc z cyklu "Roboty" zatytulowana Roboty i Imperium, ktora stanowi lacznik z cyklem "Fundacja" (przyp. wyd. pol.). This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-12-18 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/