Brian Lumley Psychoamok Przelozyl Jaroslaw Witold Rybski Krakow 2007 GTW STRESZCZENIE PSYCHOMECH W wypadku kazdej sily istnieje naturalna przeciwwaga i kazda akcja pociaga za soba reakcje. Ciemnosc sciera sie ze swiatloscia, a dzien z noca. Czas wyraza sie przestrzenia, a przestrzen czasem, i jedno nie moze istniec bez drugiego. Istnieja prawa natury, ktore mozna zastosowac do wszystkich ziemskich zjawisk, do kazdej zywej istoty w kazdej biosferze i kazdej fizycznej emanacji - nawet mysli - w wielkiej Psychosferze otaczajacej wszystkie swiaty w czasie i przestrzeni, w ktorych kiedykolwiek zakwitlo zycie.Glowna zasada brzmi: nastanie rownowaga. Po smiechu nadejdzie zal, a po zyciu smierc. To znaczy, ze po kazdych urodzinach czy pojawieniu sie na powierzchni nadejdzie trwanie zakonczone nieuchronna smiercia. Z czasem szala istnienia zmiecie z powierzchni wysokie gory, ktore zamienia sie w piasek... Tylko, ze w 1952 roku na planecie Ziemia urodzil sie czlowiek, ktory zlamal Glowna Zasade. Nazywal sie Richard Allan Garrison i jego przeznaczeniem stala sie niesmiertelnosc. Dziecinstwo Garrisona nie bylo uslane rozami ani nie bylo szczesliwe. Znosil wieczne ciosy od zycia - uksztaltowalo go pasmo bolu. W koncu czare goryczy przepelnila smierc matki - jedynej osoby, ktora troszczyla sie o niego i darzyla go uczuciem. Pograzony w bolu wyszedl z niego zahartowany jak nikt inny. Stal sie cyniczny, nieco zbuntowany, z domieszka goryczy, to prawda. Ale nie do konca. Cialo Garrisona bylo kruche jak kazde inne cialo ludzkie, lecz skrywalo niezlomna wole. Nauczyl sie bardzo pozytecznej sztuczki: przyjmowal wszystkie ciosy od losu, niepowodzenia i frustracje, po czym wchlanial je i topil w przepastnej, mrocznej studni swego umyslu. Sztuczka ta stanowila jego mechanizm obronny. Miala mu byc bardzo potrzebna w przyszlosci. Ale w umysle Garrisona znajdowaly sie inne zdolnosci, o istnieniu, ktorych nie mial pojecia... az do wrzesnia 1972, kiedy przebywal w Irlandii Polnocnej. Sluzyl wtedy w Krolewskiej Zandarmerii Wojskowej w stopniu kaprala i podobnie jak wielu jego kolegow stanowil "cel" dla innych. Buty, mundur, kamizelka i pistolet maszynowy sterling oraz oczy z tylu glowy nalezaly do niezbednego wyposazenia kazdego zolnierza, ktory chcial dozyc konca sluzby. Wrzesien 1972 - wtedy tez przesladowal Garrisona od jakiegos czasu pewien sen, czy tez raczej koszmar. Bylo to ostrzezenie, omen, pospiesznie wygaszany w umysle urywek dziwacznej przyszlosci. We snie Garrison widzial Czlowieka-Boga, psa i Maszyne... oraz siebie samego. Sen konczyl sie eksplozja. I mimo ze powtarzajacy sie majak niepokoil go z oczywistych wzgledow, zupelnie nie mial pojecia, czego naprawde dotyczyl. W Irlandii Polnocnej wielu ludzi miewalo koszmary dotyczace bomb. Ale bomba Garrisona wybuchla naprawde... Thomas Schroeder przebywal wtedy w Belfascie, w interesach. Przemyslowiec, multimilioner, byly zolnierz SS, producent broni, miedzynarodowy finansista przebywal tam wraz ze swym adiutantem Willym Koenigiem oraz ze swa rodzina, czyli z mloda zona Schroedera, synem w kolysce i jego niania. Wynajeli pokoje w hotelu lezacym w teoretycznie bezpiecznej strefie miasta. Mieli stamtad poleciec, po zakonczeniu rozmow w interesach, do Australii, by cieszyc sie sloncem podczas krotkich wakacji. Nie dane im bylo wyjechac z Belfastu. Kiedy nadeszlo ostrzezenie o podlozonej bombie Garrison byl na sluzbie przy hotelu Europa. Schroeder wraz z Koenigiem wrocili wlasnie z "rozmow" z czlonkami IRA (ktorych propozycje zostaly odrzucone w sposob bardzo gwaltowny) i zastali budynek otoczony kordonem wojska, ktory zabezpieczal ewakuacje hotelowych gosci. By dostac sie do uwiezionych - zony, syna i niani - Garrison zabil dwoch terrorystow, ale nie byl w stanie uniknac wybuchu bomby. Zostal oslepiony, Schroeder w wyniku wybuchu zostal powaznie ranny, a niania zginela na miejscu. Udalo sie jednak uratowac zone i dziecko Schroedera. Jednak w chwili eksplozji Garrison wiedzial juz, co sie stanie. Przeczuwal rowniez to, ze wybuch go oslepi - tak jak to mialo miejsce we snie. Pozniej uswiadomil sobie, ze widzial w nim rowniez twarz Schroedera - twarz Czlowieka-Boga... Na poczatku 1973 roku Garrison przyjal zaproszenie Schroedera do jego posiadlosci w gorach Harzu. Tam tez poznal zainteresowania swego gospodarza ESP - postrzeganiem pozazmyslowym - oraz innymi obrzezami nauki, rozmaitymi teoriami i wierzeniami, szczegolnie tymi dotyczacymi reinkarnacji i niesmiertelnosci. Podobnie jak kazdy nieslychanie bogaty starszy czlowiek, Niemiec jednoczesnie pogardzal i bal sie nieuchronnosci smierci. Mial zamiar stopniowo "przelac" zawartosc swego umyslu i swiadomosci na swe dziecko. W koncu czlowiek odradza sie w swym potomstwie. Ale Schroederowi marzylo sie zupelnie inne, bardziej konkretne odrodzenie. Teraz jednak bylo to niemozliwe. Chlopak byl jeszcze niemowlakiem o nieuformowanym umysle, a Schroeder umieral powoli w wyniku obrazen odniesionych podczas wybuchu. Gdyby mial jeszcze jakies dziesiec lat przed soba... ale nie mial nawet jednego roku. Z drugiej strony mial do dyspozycji dojrzaly umysl Richarda Garrisona... Pod kierownictwem Schroedera Garrison zaczal odkrywac i cwiczyc swe skrywane umiejetnosci, w koncu dochodzac do przekonania, ze istotnie czlowiek moze osiagnac niesmiertelnosc! Zawarli nastepujacy pakt: Gdyby okazalo sie, ze Schroeder moze powrocic zza grobu - gdyby istnial jakikolwiek sposob, dzieki ktoremu jego psyche moglaby sie polaczyc z umyslem Garrisona - Garrison mial go przyjac, stajac sie naczyniem dla umyslu tego drugiego. A Schroeder... Wsrod rozlicznych przyjaciol Schroedera znajdowal sie uznany na calym swiecie jasnowidz Adam Schenk. Schenk okreslil przyszlosc Garrisona, przepowiadajac mu, ze stanie sie czlowiekiem niezwykle wplywowym i bogatym - poza ludzkimi wyobrazeniami. Ale wladza i pieniadze to nie wszystko, czekalo go o wiele wiecej. Przyszlosc nigdy nie byla jasna i przejrzysta, lecz mglista i nieodgadniona... bo oto na horyzoncie pojawila sie maszyna - Maszyna ze snu Garrisona. I dzieki Maszynie mial szanse na odzyskanie wzroku. Pakt ze Schroederem zostal przypieczetowany... Podczas pobytu w Harzu Garrison poznal Vicki Maler. Ona rowniez byla niewidoma, a w jej pieknym ciele rozwijal sie blyskawicznie nieuleczalny nowotwor. I chociaz ich spotkanie trwalo bardzo krotko, pokochali sie miloscia zarliwa i namietna, po czym Garrison ja utracil. Dziewczyna, wiedzac, ze umiera - i nie chcac obarczac tym ciezarem Garrisona - po prostu wyjechala. Po pol roku zmarl Thomas Schroeder, a wkrotce po nim Vicki Maler. Cialo Schroedera zostalo skremowane, a wyczerpane choroba zwloki Vicki Maler umieszczono w kriogenicznym zawieszeniu w Schloss Zonigen w szwajcarskich Alpach. Takie bylo zyczenie Garrisona i mial ku temu swoje powody, mimo ze ich do konca sam nie rozumial. Tymczasem wiekszosc majatku Schroedera przeszla w rece Garrisona. Z dobrodziejstwem inwentarza przeszedl rowniez do niego Willy Koenig, by opiekowac sie slepcem, tak jak zawsze opiekowal sie swym ukochanym pulkownikiem Schroederem, poniewaz Koenig wierzyl, ze w jakis cudowny sposob Schroeder juz zaczal wchodzic w umysl Garrisona. Byl jeszcze pies doberman, Suzy - czarna suka. Lata mijaly i Garrison ozenil sie. I choc od razu pokochal Terri, to jej milosc do niego stala pod wielkim znakiem zapytania. Przed Garrisonem znala tylko jednego mezczyzne, z ktorym ponownie, lecz dopiero po kilku latach zechce odgrzac pierwsze uczucie. Byl to psychiatra, Gareth Wyatt, w rece, ktorego dostala sie pewna maszyna. Maszyna zwana Psychomech - elektroniczny psychiatra. Wyatt desperacko poszukiwal funduszy. Jego praktyka, niegdys kwitnacy interes, bardzo podupadla i co gorsze, byl jeszcze problem duzo powazniejszej natury. Wyatt byl morderca. Jego ofiara byl przestepca wojenny Otto Krippner, ktory zaslugiwal na swoj los (nawet, jesli nie zginal za swe zbrodnie). Narzedziem smierci stal sie Psychomech zbudowany przez Krippnera. Ironia losu - Krippner sam skonstruowal maszyne. Byl czlowiekiem, ktorego motywy, osobowosc i idealy byly tak odlegle od tych reprezentowanych przez Thomasa Schroedera, jak odlegla jest ciemna strona ksiezyca od jasnej. Krippner byl psychiatra w tak zwanym osrodku badan leczniczych SS. W skutek jego praktyk nazwisko Krippner znalazlo sie na liscie najbardziej poszukiwanych zbrodniarzy wojennych. W kilka lat po wojnie, przy pomocy organizacji o nazwie Exodus, uciekl z Niemiec do Anglii. Wyatt w wyniku lagodnej perswazji zostal wciagniety na liste sympatykow Exodusu, kiedy studiowal psychiatrie w Niemczech. Kiedy planowano ucieczke Krippnera, skontaktowano sie z Wyattem. Polecono mu zatrudnic Krippnera. Mial mu pomoc zaaklimatyzowac sie w nowym otoczeniu z nowa tozsamoscia. Nie byl w stanie odmowic (ludzie z Exodusu bardzo zle przyjmowali tego rodzaju odmowe), ale nie bylo tak zle. Krippner byl wybitnym psychiatra. Wyatt mogl sie wielu rzeczy od niego nauczyc... I tak, po wielu latach przepelnionych strachem, latach ucieczki i unikania kontaktu z wymiarem sprawiedliwosci, Krippner znow zajal sie swoja praca. Na pozor byl ogrodnikiem w duzej, lecz bardzo zaniedbanej posiadlosci Wyatta w Sussex. Z poczatku byl mu nieskonczenie wdzieczny. Na zewnatrz okazywal swa wdziecznosc, jednoczesnie powoli konstruujac Psychomecha w pokoju na pietrze w domu Wyatta. Psychomech mial byc kulminacja wielu lat badan i eksperymentow i dzieki tej maszynie finanse Wyatta mialy wrocic do uprzedniego stanu. Niemiec nie powiedzial Wyattowi, ze Psychomech byl niedokonczonym hitlerowskim projektem majacym dopomoc w stworzeniu nadludzi i ze on, Otto Krippner, stanie sie pierwszym z nich! Kiedy budowa Psychomecha zostala ukonczona w roku 1976, Amira Hannes i jej siatka polujaca na zbrodniarzy wojennych wytropila juz wiekszosc ludzi z otoczenia Krippnera. Kwestia czasu bylo, kiedy dotrze rowniez do niego samego. Exodus skontaktowal sie z Krippnerem, doradzajac mu, by zmienil miejsce pobytu. Skontaktowano sie rowniez z Wyattem i powiedziano mu, by nie zwlekal, by wyprawil Krippnera w droge i zatarl wszelkie slady. Nie zrobil tego jednak, tylko przy pomocy Psychomecha zamordowal Krippnera i wrzucil cialo do glebokiego, mrocznego stawu w cieniu drzew na swej posiadlosci. W ten sposob nikt juz nie bedzie mogl wysledzic Krippnera, a powiazanie Wyatta z Exodusem zniknie na zawsze... Wydarzenia te mialy miejsce na trzy lata przed drugim romansem Terri (juz wowczas Garrison) z Wyattem. W 1980 roku Terri zaaranzowala spotkanie z kochankiem i swym mezem. ESP od razu podpowiedzialo Garrisonowi o istotnej lacznosci Wyatta z przyszloscia Garrisona. Mowiac krotko, "wiedzial", ze Wyatt jest kluczem do Maszyny, "wiedzial" rowniez, ze psychiatra jest w posiadaniu Psychomecha. Wyatt wciaz desperacko poszukiwal gotowki. Twierdzil, ze Psychomech jest jeszcze nieskonczony i ze wymaga wielu prac i pieniedzy, chociaz w istocie jego potencjal byl olbrzymi. Wszelkie inwestycje mialy sie zwrocic wielokrotnie. Gdyby Garrison zechcial sfinansowac projekt, dostalby naturalnie spora czesc zyskow wynikla z jego wykorzystania. Garrison zrobil jeszcze wiecej: zatrudnil eksperta mikroelektroniki, ktory rozebral Psychomecha na czynniki pierwsze i wymienil przerosniete, przestarzale i stwarzajace niebezpieczenstwo czesci na nowe, zminiaturyzowane i efektywniejsze komponenty. Kiedy w 1981 roku nowy Psychomech byl gotow do prob, Garrison zazadal, by na nim przeprowadzono wszystkie eksperymenty. Takie rozwiazanie odpowiadalo kochankom. Poczatkowo plan polegal na tym, ze kiedy Psychomech okaze sie sprawnym urzadzeniem, Terri opusci Garrisona dla Wyatta. Wystarczy im to, co przyniosa zyski z rynkowego uzytkowania Psychomecha. Ale teraz... Wyatt kiedys posluzyl sie Psychomechem, by zabic czlowieka. Dlaczego by nie sprobowac ponownie? Spadek, jaki otrzymalaby Terri, bylby bajeczny. Co do samej Maszyny, to Psychomech mial zadzialac nastepujaco: Po uspieniu pacjenta w jego umysle pojawilyby sie koszmary zrodzone z jego najskrytszych lekow. Maszyna miala oddzialywac na jego osrodki strachu. Psychomech mial powiekszyc do nieslychanych rozmiarow wszelkie jego neurozy i psychozy jednoczesnie, dostarczajac mu fizyczna - czy tez raczej mentalna - moc, by sobie z nimi poradzic. Dla pacjenta wszelkie te zmagania przybieraly bardzo realna postac. Po podswiadomym pokonaniu swych demonow po przebudzeniu mial stwierdzic, ze objawy neurotyczne na jawie rowniez zanikly. I rzeczywiscie Maszyna mogla do tego sluzyc, lecz byla to jedynie jej poboczna funkcja. Natomiast glowna polegala na tym, ze umysl obiektu zostalby calkowicie wyzbyty strachu, a jego ego wraz z potencjalnymi zdolnosciami ESP - ktore u wiekszosci ludzi byly ukryte - rozroslyby sie do niebotycznych rozmiarow. Po zabiegu, wiec wstalby z Maszyny mentalny olbrzym bez strachu, nieomal superman! Czy bylo to wariackie marzenie oszalalego Fuhrera? Byc moze tak... Garrison zasiadl na Psychomechu w niedzielny poranek w czerwcu 1981 roku. Podjeto pewne srodki, by "eksperyment" nie zostal przedwczesnie zakonczony. O dziwo, dopilnowal tego sam Garrison. Willy Koenig zostal wyslany na krotki urlop do Hamburga, Suzy - nieodlaczna towarzyszka Garrisona - zostala zamknieta w schronisku dla zwierzat w Midhurst. Pomimo tego zarowno Koenig, jak i Suzy w tym samym momencie odebrali wolanie o pomoc Garrisona w krytycznym etapie eksperymentu, kiedy Wyatt staral sie go zabic. Metoda dzialania Wyatta byl prosta, tak przynajmniej mu sie wydawalo. Mial zwiekszyc stymulacje lekowa do maksimum i zmniejszyc mechanizmy wspomagajace Maszyny do minimum. Garrison oszalalby ze strachu, a Maszyna nie bylaby mu w stanie pomoc i w koncu w paroksyzmie krancowej grozy umarlby podczas eksperymentu. Zapis eksperymentu mozna bylo sfalszowac, a zegary wyzerowac. Wszystko mialo wygladac na straszliwy wypadek, a Wyatt tylko z ciezkim westchnieniem i wzruszeniem ramion udowodnilby, ze Garrison znal stopien potencjalnego zagrozenia i wiedzial, ze Psychomech byl w koncu tylko prototypem... Ale Garrison ani nie zwariowal, ani nie zginal. Podczas gdy jego zona zabawiala sie z Wyattem, siegnal do zrodel wywolanych mechanicznie koszmarow i przejal kontrole nad Maszyna - sila woli - wykorzystujac zasoby energii Psychomecha na swoja korzysc. Rozgorzala bitwa z groza nie do opisania, o nieomal nieograniczonej sile mentalnej! Trzeba bylo poniesc jej koszty, a poniewaz Psychomech byl tylko maszyna, zaplacic musial za to Garrison z krwi i kosci. Gdyby nie... Pakt! Pakt, jaki zawarl ze zmarlym przed osmiu laty Thomasem Schroederem. Schroeder pojawil sie teraz w koszmarach Garrisona, tak jak wczesniej pojawil sie w koszmarnym snie w rozdartym konfliktem Belfascie i zadal od Garrisona tego samego, co wtedy: by go wpuscil! Nawet Psychomech nie byl w stanie zgladzic ich obu. Garrison dal za wygrana, pozwalajac Schroederowi przeniknac do swego umyslu, przyjac od dawna bezcielesna psyche Niemca, do swego id, swego jestestwa. A potem... Doradcy Hitlera roili sobie, ze mozna skonstruowac maszyne zmieniajaca czlowieka w nadczlowieka. Ale jesli obiekt byl czlowiekiem o niezwyklych zdolnosciach ESP? Co, jesli z takiej podrozy nie powroci pojedynczy umysl, lecz psychiczny konglomerat - psychiczna moc o praktycznie nieograniczonych mozliwosciach? Co powroci? Superman? Albo bog? Nie, nie Bog - nawet nie bog - ale czlowiek mocami nieomal rowny boskim. To Psychomech stworzyl istote Garrisona/Schroedera. I to wlasnie Garrison/Schroeder uwolnil sie spod wladzy Maszyny i zastal przerazonych kochankow spolkujacych w desperacji na lozku - dowiedzial sie o ich zdradzie. I nastal czas... szalenstwa i cudow! Sila woli Garrison/Schroeder przywolal Vicki Maler z zamku Zonigen do Anglii i przywrocil ja do zycia. Ale to juz Schroeder odsaczyl z jej ciala choroba, ktora ja zabila, i przeniosl ja na Garetha Wyatta i Terri Garrison! Natomiast Garrison, jak zwykle kierowany ludzkimi odruchami, sprowadzil na nich natychmiastowa smierc, by wiecej nie cierpieli. Kiedy bylo po wszystkim, na zewnatrz domu Wyatta Garrison/Schroeder i Vicki zastali oczekujacego ich Koeniga. Byla tam tez Suzy - zabita. Wyatt zastrzelil ja z obrzyna. Juz widzacy, nieslychany zlotooki Garrison/Schroeder spojrzal na Suzy, rozkazujac jej, by powstala z martwych. I Suzy ozyla. A Koenig rowniez - zawsze wierny Koenig - zostal nagrodzony. Wraz z Garrisonem/Schroederem objeli sie, az po Willym zostalo tylko ubranie na ziemi. Wtedy caly dom Wyatta i wszystko, co bylo w srodku, zostalo stopione na zuzel, a Garrison/Schroeder/Koenig, Vicki i Suzy ruszyli na spotkanie przyszlosci... STRESZCZENIE PSYCHOSFERA Sen Garrisona stal sie rzeczywistoscia. Wszystkie jej skladowe ulozyly sie na swoich miejscach. Ale i tak wynikly problemy. Swiat nie byl gotow na przyjecie osoby nadludzkiej, a szczegolnie nie takiej z umyslem - czy tez wieloumyslem - o takich samych wadach i skazach jak umysl kazdego czlowieka. Swiat rowniez nie byl gotow na przyjecie wskrzeszonej kobiety, ktorej cialo lezalo zamrozone przez dlugich osiem lat!Byc moze wynikalo to z istoty praw ludzkich. Podstawowe prawo przyjete na calym swiecie mowi: nie zabijaj. A jednak Terri Garrison i Gareth Wyatt byli bezsprzecznie martwi. A co z Willym Koenigiem? Zaden sad na swiecie w obliczu zaistnialych faktow nie uznalby, ze Willy Koenig zyje. Mowiac krotko, nawet przy nieslychanie rozwinietej ESP Garrison nie byl w stanie ujawnic sie swiatu. Nie uwazal tez tego za swoj zyciowy cel (zadna miara nie chcial byc nowym mesjaszem), choc takie byly konsekwencje jego dzialan. Skoro nie mogl sie ujawnic, musial sie z tym kryc. Musial przede wszystkim skrywac najbardziej widoczny objaw swej zmiany, czyli oczy, jakich nie miala zadna ludzka istota. Podobnie Vicki musiala skrywac swoje. Nie bylo to trudne: obydwoje uznawano za osoby niewidome czy tez przynajmniej o czesciowej utracie wzroku, dlatego nosili szczelne, ciemne okulary, kiedy pokazywali sie publicznie. O wiele wiekszym problemem Garrisona byla jego psyche. Czastka Schroedera byla zawiedziona swa "niesmiertelnoscia". Garrison zyl, to fakt, ale on sam przy nim nie czul, ze zyje pelnia zycia. To prawda, Schroeder i Koenig od czasu do czasu dochodzili do glosu, ale to Garrison nimi rzadzil. Nie bylo to "wspolistnienie", jakie wymarzyl sobie Schroeder, ale i tak byl to wielki postep w porownaniu ze smiercia. Schroeder jej doswiadczyl i w ogole mu sie nie podobalo to doznanie. W kwestii Koeniga sprawa byla o wiele prostsza. Pragnal jedynie sluzyc Schroederowi i Garrisonowi, a nigdy dotad nie byl z nimi w takiej bliskosci. Konflikt tej dwojki, czego Koenig byl oczywiscie swiadom, nigdy nie przybierze formy otwartego starcia. Nie byli w stanie byc wobec siebie wrogo nastawieni czy tez nie mogli sie wzajem zranic, cokolwiek jeden postanowil podczas chwili przewagi, moglo zostac odwolane przez drugiego, nie dopuszczajac do wzajemnej degrengolady. Mowiac zwiezle, ich stosunki byly bardzo wywazone, tak jak ich jestestwa, ktore wiedzialy, ze jesli w wyniku jakiegos wypadku Garrison zginie, to zgina wszyscy razem. Tak, rowniez Vicki i Suzy... Ale tymczasem... Kiedy Schroeder bral gore, zachowywal sie jak Schroeder, tak samo Koenig. Obydwaj mieli swoje przywary i slabosci. Schroeder mial kochanke w Londynie; Koenig tak jak zawsze oplacal swoje znajomosci, gdziekolwiek sie pojawil. Vicki Maler byla nietykalna - nalezala wylacznie do Garrisona. A jednak i ona cierpiala na swoj sposob. Wiedziala, ze to nie Garrison wyrusza od czasu do czasu w poszukiwaniu uciech w lozkach innych kobiet, ale jednak bylo to jego cialo. I to bardzo ja smucilo. A najbardziej niepokojace jak dotad bylo to, ze odkad Psychomech przysporzyl umyslowi Garrisona nadludzkich mocy, moce te uciekaly w Psychosfere. Za kazdym razem, kiedy jego "lokatorzy" wykorzystywali swoje nadnaturalne zdolnosci, ogolny ich zasob w jego umysle zmniejszal sie odrobine. Przez prawie dwa lata Garrison podejrzewal, ze tak sie dzieje, i martwil sie tym bardzo, az w koncu zyskal pelne przekonanie, ze ma to miejsce. Wtedy juz jego finansowe imperium przybralo olbrzymie rozmiary. Jesli nie byl jeszcze najbogatszym czlowiekiem swiata, to wkrotce sie nim stanie. A jednak, paradoksalnie - i glownie z powodu koniecznosci zachowania pozorow - byla to prawda, z ktorej swiat zewnetrzny nie zdawal sobie sprawy. Jednak wiedzieli o tym pewni ludzie, a szczegolnie jedna osoba, ktora wiedziala prawie wszystko o Garrisonie. Ten czlowiek nazywal sie Charon Gubwa... Gubwa byl odmiencem, dzieckiem wielu pokolen istnien o zmutowanych genach. Ten otyly hermafrodyta-albinos (z pochodzenia afrykanski Murzyn z typowymi cechami negroidalnymi, choc znieksztalconymi przez albinizm) Gubwa byl niezwykle hojnie wyposazony przez nature w zdolnosci ESP. Przerazajaco dobrze wyposazony. Dowiedzial sie o "nadejsciu" Garrisona na podstawie pojawienia sie stworzonego przez Psychomecha jestestwa Garrisona/Schroedera/Koeniga, ktore jak meteor wdarlo sie do Psychosfery. I Gubwa lekal sie Garrisona. Wiedzial, ze o ile jego umysl byl jedynie iskierka w Psychosferze, o tyle umysl Garrisona przypominal wybuch supernowej. Ze wszystkich ludzi na swiecie jedynie Garrison mogl kiedys stanac na drodze jego planow i przeszkodzic w zaspokojeniu chorobliwych rojen ambicji Gubwy. Poniewaz albinos rowniez pozadal niesmiertelnosci, pragnal uczynic z siebie niesmiertelnego i wszechpoteznego Cesarza Ziemi! Ale jego ambicje byly jeszcze wieksze (i bardziej zlowieszcze) niz tylko to. Gubwa byl zarowno kobieta, jak i mezczyzna, dziwolagiem w oczach wiekszosci populacji. Ale roil sobie, ze w przyszlosci - po tym jak swiat zostanie zniszczony, a resztki rasy ludzkiej wypelzna z otchlani nuklearnej zaglady - hermafrodytyzm stanie sie norma, a biseksualnosc codziennoscia. I tylko nieswiadomy niczego Garrison stal na drodze jego planow. Dlatego tez Gubwa skoncentrowal swe dzialania na zniszczeniu Garrisona. Ale najgorsze mialo dopiero nadejsc. Poza tym moce Garrisona opuszczaly go, wyciekaly jak woda z dziurawego wiadra. I ze wszystkich trzech skladowych jego wieloumyslu on, bedac gora, byl jednoczesnie najbardziej bezbronny. Bron Gubwy przeciw Garrisonowi byla dwojakiego rodzaju: pociagal za sznurki zarowno w mafii, jak i w tajnych i z urzedu podejrzliwych sluzbach specjalnych. I kiedy Garrison staral sie im wymknac, skorzystal z okazji - porwal Vicki Maler i zabral ja do swej kwatery gleboko pod Londynem. "Zamek" Gubwy zostal zaprojektowany podczas zimnej wojny jako bunkier atomowy i stanowisko dowodzenia, o ktorym dawno zapomniano. Gubwa wyposazyl go zgodnie ze swymi potrzebami i zwerbowal personel funkcjonujacy jak prywatna armia. Tam w zamku wraz z Vicki Maler Gubwa uwiezil rowniez Philipa Stone'a, agenta MI6. Stone, sam bedac niebezpiecznym czlowiekiem, zostal wbrew swej woli wykorzystany do porwania Vicki Maler, ale pozniej Gubwa mial pozalowac swego nierozwaznego kroku. Wykorzystujac telepatie do penetracji umyslu Vicki, Gubwa dowiedzial sie o Psychomechu i odkryl prawde o "powstaniu" nowego Garrisona. Poniewaz smierc Garrisona zdawala sie nieuchronna, Gubwa mogl przejsc do kolejnej fazy swego planu zdominowania swiata. Zamierzal zbudowac potezniejszego, nowego Psychomecha. I tym razem to on mial ujezdzac Maszyne. Jego moce ESP rozwiniete wysoko ponad przecietna byly o wiele wieksze niz Garrisona sprzed kuracji w Psychomechu. Skoro Garrison pojawil sie na swiecie wyposazony w wielka moc, Gubwa pojawi sie jak bog! Prawdziwy bog: wszechwladny, wszechwiedzacy i przezarty zlem do cna! Zbudowanie Psychomecha potrwa nieco, ale czas dzialal na korzysc Gubwy. Tymczasem... Garrison uciekl na polnoc, do Szkocji. Znow miewal sny, snil ten sam prekognicyjny sen nie mniej wazny niz ten, ktory snil w Belfascie w roku 1972. W nowym snie umizgiwal sie do Bogini Niesmiertelnosci, a ona pokazala mu kalejdoskop nieskonczonosci, pyszne sciezki wszechswiata. Rowniez pojawily sie w nim przeblyski swiadomosci, zapowiedz nieuchronnej zmiany. Garrison wiedzial, ze nadszedl czas na kolejny krok, krok, ktory trzeba uczynic. Poczatek drogi ku przeznaczeniu znajdowal sie w dzikiej dolinie, gdzie istnialo nowe hydroelektryczne zrodlo mocy, ale musial do niego dotrzec, zanim jego przesladowcy go dopadna i calkowicie opuszcza go jego sily. W trakcie tych peregrynacji dopadla go mafia. Podczas konfrontacji Suzy ponownie zostala smiertelnie ranna, a Garrison pozbyl sie wiekszosci swych mocy ESP. Co do przesladowcow... nikt o nich wiecej nie slyszal. Ale Garrison byl teraz ledwo zwyklym czlowiekiem, jego moce znajdowaly sie na wyczerpaniu, a przed nim byla jeszcze dluga droga. Przyjal esencje konajacej Suzy, dodajac czwarty element do swej psyche, i kierujac sie psim instynktem, odbyl ostatni etap swej drogi... Z zapadnieciem nocy odnalazl doline i schronil sie w opuszczonym domu stojacym w cieniu wielkiej tamy, ponizej uspionej masy wodnej. I wlasnie tam, mimo ze resztki sil opuszczaly go, Garrison przypadkowo natrafil na swe zbawienie. Wtedy juz znow prawie nie widzial, a w starym domu bylo ciemno. Starajac sie wlozyc przewody lampy do gniazdka, zostal porazony pradem i doznal cudownego elektryzujacego objawienia! W jednej chwili, pomimo drzenia ciala pod wplywem przeplywajacego przez nie pradu, Garrison znow poczul sile. Oczy mu zablysly, a umysl ulegl oswieceniu. Nastepnie celowo juz podlaczyl sie do zrodla pradu w kacie pomieszczenia, gdzie miotajac sie i plonac chlonal energie jak gabka wode. Naelektryzowany czul jedynie moc. Jego palce, dlonie i ramiona byly cale spalone, ale nie czul w ogole bolu. Dwukrotnie oslepiony znow przejrzal, dostrzegajac o wiele wiecej, niz moze zauwazyc ludzki wzrok. Teraz juz wiedzial, jak naladowac wyczerpane ogniwa umyslu, i naladowal je jak nigdy dotad. Umyslem otworzyl wielkie grodzie tamy, sciagajac miliony woltow wyzwolonej dzieki temu energii. A kiedy i ta sie skonczyla, zaczerpnal energii z elektrowni atomowej w Dourneay, az w calej Szkocji spadlo napiecie i swiatla przygasly. Na niebie pojawily sie dziwne zorze, a dolina, w ktorej lezala tama, rozswietlila sie, emanujac iskrzacymi wyladowaniami elektrycznymi. I w pojedynczym wyladowaniu olbrzymiej energii, luku wprost z nieba, Garrison w koncu przeszedl przemiane. Wszelki slad fizycznej obecnosci Richarda Allana Garrisona zniknal z powierzchni ziemi, ale jego umysl osiagnal wyzszy poziom. W jego snie Bogini Niesmiertelnosc ukazala Garrisonowi swa siedzibe, jej Dom w Gwiazdach, ktory byl po prostu nieskonczonym wszechswiatem. I teraz Garrison mial do niego wkroczyc, doswiadczyc granic olbrzymiej Psychosfery. Nie bedzie jednak podrozowal samotnie, poniewaz wraz z nim wyrusza Schroeder, Koenig i rowniez Suzy. Ale najpierw czekalo go wazne zadanie. I Garrison siegnal do Psychosfery, i zmienil ja. Dotknal i zmienil. I jesli uwazac swiat za olbrzymia ksiege, gdzie Garrison stanowil rozdzial spisany olowkiem, to przepisal niektore jego fragmenty, dodajac nowe i wymazujac niektore calkowicie. W jednej mikrosekundzie postawil ostatnia kropke przy ostatnim zdaniu. I w swiecie ludzi wszystko sie zmienilo w jednej chwili i juz nic nie bylo takie jak dawniej. W swiecie ludzi... W Zamku Charona Gubwy Philip Stone i Vicki wydostali sie na wolnosc. Ponownie pochwyceni przez oszalalego albinosa byli o krok od smierci, kiedy nastapila przemiana Garrisona - jego i swiata! Gubwa byl jedna z ofiar przemian Garrisona. W przedwczesnej chwili triumfu ohydny hermafrodyta doznal porazki, czujac, jak w jego umysle pojawil sie ktos inny. Niezwykly umysl, bezlitosny w swych zamyslach. Garrison widzial juz gwiazdy i teraz mogl je rowniez pokazac Gubwie. Ale cialo Gubwy bylo slabe, a umysl smiertelny. Rzucony w gora, w niebosklon z szybkoscia meteorytu, mistrz ESP zginal okrutna smiercia i na zawsze przestal grozic swiatu. Rowniez wiekszosc zla na swiecie zostala wykorzeniona - poszla w jego slady, tak jakby nigdy go nie bylo. Kolejna zmiana polegala na tym, ze Vicki Maler stala sie na powrot normalna kobieta, ktorej maz, Philip Stone, zyskal bogactwo i wplywy. Byli szczesliwi i dobrze im bylo ze soba. Zachowali jedynie dobre wspomnienia, choc nieco zamglone, ale przeciez liczylo sie tylko tu i teraz, a nie zdarzenia z przeszlosci. A takze jutro, gdyz Vicki zaszla w ciaze... I tak Garrison wraz ze swymi towarzyszami podrozy pozostawili za soba niemal doskonaly swiat, oczyszczony i dobry. Zostawili za soba swiat pozbawiony szalenstwa. Innymi slowy: zostawili za soba swiat z nieomal niezachwiana Rownowaga. Ale rownowaga jest prawem. I tam gdzie istnieje Dobro, jest rowniez miejsce na Zlo, tam gdzie jest Wielkie Dobro, istnieje Wielkie Zlo. I z wolna, lecz nieublaganie Psychosfera zaczela dazyc do odzyskania Rownowagi... CZESC PIERWSZA ROZDZIAL PIERWSZY Dwadziescia lat trwal okres spokoju, jak nigdy w dlugiej i krwawej historii rodzaju ludzkiego. Wojny przybraly forme zimnych wojen, wchodzac w faze nielatwych, pelnych zawilosci okresow dialogu i zawieszenia broni, w koncu przeksztalcajac sie w faze rozkwitu przyjazni. Spory dotyczace granic i konfliktow terytorialnych wygasly zastapione wzajemnym zaufaniem, zrozumieniem i tolerancja. Wielkie Narody zapoczatkowaly efektywny, dlugotrwaly proces pomocy Niezbyt Wielkim, w wyniku, czego nie byly juz postrzegane jako wielkie i zagrazajace innym. A Pomniejsze Krainy w zamian przyjely dawno odrzucane technologie, przy pomocy, ktorych byly przynajmniej w stanie pomoc sobie.Kryzys ekonomiczny zmalal; pelzajace ideologiczne terytorializmy zostaly powstrzymane; nie zanotowano eksplozji demograficznej, a nadmierny przyrost populacji zgasl jak mokra petarda. Stara wiedza rolnicza dotyczaca uprawy roli wraz z nowa nauka hodowli morskich oraz wzrostem znajomosci i poszanowania Natury, o jakim nie snilo sie poprzednim pokoleniom, po raz pierwszy zaowocowaly zapewnieniem zywnosci miliardom ludzi na calym swiecie. Byl to wiek pokoju i dostatku. Dwadziescia lat od czasu znamiennego roku 1984 (kiedy po Wielkim Bracie zaginal slad) odzyly stare dziedziny sztuki, odrodzila sie kultura, a na horyzoncie pojawily sie nowe dziedziny nauki majace zapewnic swiatu swietlana przyszlosc. Minely ledwo cztery lata nowego milenium i zycie nigdy nie wygladalo tak pieknie na planecie Ziemia... A potem pojawila sie plaga, czy tez przynajmniej swiadomosc pojawienia sie jej. Nie byla to plaga szkodnikow, nie zrodzila sie z nowych galezi nauki, nie byla pochodna rozszczepiania atomu ani tez promieniowania czy skazenia substancjami chemicznymi. W zadnym razie nie miala namacalnej natury. Byla to plaga szalenstwa! Lekarze nie znali jej przyczyn ani nie mieli na nia lekarstwa. Dla nich i dla tych, ktorzy na nia zapadli, byla znana jedynie jako Belkot... Szpital byl polozony na pietnastu akrach ogrodu. Byl to przestronny, trzypietrowy budynek o wielu oknach, wszechobecnosc swiezego powietrza potegowalo zludne wrazenie spokoju wewnatrz budynku. Zwazywszy na okolicznosci, warunki nie mogly byc lepsze. Ale wysoki na cztery metry plot z gestego drutu kolczastego otaczajacy obiekt mowil sam za siebie. Mimo ze szpital byl skryty w gestwinie otaczajacych sosen i debow, to nie dalo sie go ukryc calkowicie. Tak jak kilkanascie innych podobnych placowek szpital byl nowy, zbudowany niecale piec lat temu i byl calkowicie dotowany przez panstwo - i zasiedlali go pacjenci. Oszalali biedacy oddani calkowicie slyszanemu przez nich Belkotowi. Szpital nosil nazwe Lagodna Dolina, ale owa dolina byla jedyna lagodna rzecza w okolicy. Owego slonecznego wczesnoczerwcowego popoludnia 2004 po raz jedenasty, jak co miesiac przejechal siedemdziesiat mil na polnoc z Sussex do Oxfordshire w odwiedziny do syna, Richarda Stone'a, ktory niemal rok temu zostal tu przyjety. Po raz pierwszy symptomy choroby dopadly go w goracy piatek, ostatniego dnia czerwca. Wysoki, dobrze zbudowany mlodzieniec przed choroba cieszyl sie zdrowiem psychicznym i tezyzna fizyczna. Tego dnia wstal z lozka i zaczal krazyc po domu, uskarzajac sie na dzwiek dobiegajacy jego uszu: ciche mamrotanie przypominajace odglosy fal w muszli. Owe szepty narastaly, zmieniajac sie w tumult cienkich, chaotycznych glosikow. Czyli mowiac krotko, uslyszal Belkot. Symptomy byly oczywiste, a rozwoj choroby nieunikniony. Na oczach przerazonych rodzicow w blyskawicznym tempie nastapila degrengolada Richarda Stone'a. W piatkowy wieczor potrzasal jeszcze glowa, jakby starajac sie zrzucic pijawke przylgnieta do mozgu, by ukoic szum w uszach. W sobote miotal sie w panice po domu, kiedy choroba, zolc, potezny wir wichrow czy tez plynow w zawrotnym tempie rozszalal sie pod czaszka. A w niedziele... w niedziele zaczal wtorowac wyimaginowanym trajkoczacym glosom oszalalych dusz w cierpieniu. Byl to Belkot. Szarpany w te i we w te przez niewidzialne Harpie w poniedzialek Richard byl juz idealnym kandydatem do kaftana bezpieczenstwa. Z ciezkim sercem przez pierwszy miesiac odwiedzali go, co trzy dni, az zakazano im tak czestych wizyt. Wiedziano, ze zbyt duza bliskosc rodziny u pewnych ludzi wzmagala jedynie symptomy. Philip Stone w duchu byl zadowolony z ograniczenia wizyt w zakladzie z powodow medycznych. Vicki niemal odchodzila od zmyslow od czasu przyjecia Richarda do szpitala i jej maz nie mial ochoty przygladac sie, jak ten stan sie poglebia. Staral sie jej wytlumaczyc, ze nawet comiesieczne wizyty to za duzo, przekonujac ja, ze to wylacznie spowoduje pogorszenie sie stanu i tak juz znacznie nadszarpnietych nerwow, a w najlepszym wypadku poglebi jej zal. Ale te argumenty puszczala mimo uszu. Kochala swego syna tak jak Philip Stone i nie widziala niczego zlego w okazywaniu czy wyrazaniu tego uczucia pomimo potencjalnego zagrozenia, celowego badz nieumyslnego. Moze i byla w rozpaczy, ale nigdy nie potrafilaby opuscic swego syna. Zawsze bedzie mu wierna. Bedzie wierzyla w jego zdrowie psychiczne i pamietala o tym, jaki byl dawniej. Teraz byl inny, to prawda, ale wyzdrowieje. Ignorowala fakt, ze nikt - ani jeden cierpiacy - nie podniosl sie z Belkotu. Richard byl jednak inny. On sie podniesie. Byl przeciez jej synem. Byla tez dziewczyna. Vicki nie umiala jej przebaczyc. Lynn byla miloscia zycia Richarda. Zyl dla niej i wydawalo sie, ze ona zyje dla niego. Ale kiedy plaga zabrala kolejna swa ofiare, odwiedzila go tylko dwa razy, dopoki jej ojciec jej tego nie zakazal. Miala wlasne zycie. Musi zapomniec o Richardzie Stonie i zostawic go belkoczacego w pokoju bez klamek... Wielki, drogi samochod Philipa Stone'a, wydajac niskie pomruki, zatrzymal sie przed brama Lagodnej Doliny przy punkcie kontrolnym. Straznicy chodzili ubrani w szare mundury, mieli strzelby miotajace uspokajajace strzalki, nosili tez helmy odcinajace ich od dzwiekow zewnetrznych poza rozmowa twarza w twarz. Dodatkowo odbiorniki w tych kaskach byly polaczone z centralnym komputerem ochrony szpitala, przez nie straznicy mogli "rozmawiac" z komputerem i z soba. Inna funkcja helmow - niektorzy powiedzieliby, ze glowna - polegala na izolacji od swiata zewnetrznego. Nikt, nawet lekarze, nie wytrzymywali zbyt dlugo sluchania Belkotu. Z tego wlasnie powodu zarowno straznicy, jak i obsluga szpitala pracowali w systemie szesciogodzinnym i nikt nie przebywal w Lagodnej Dolinie na stale, poza pacjentami. Malzenstwo Stone'ow mialo stale przepustki, ale pomimo tego ich odciski palcow byly sprawdzane kazdorazowo na bramie. Po podbiciu przepustek szlaban podnosil sie i pozwalano im wjechac do srodka. I kiedy jechali po zwirowej sciezce, mijajac liczne patrole chodzace posrod trawnikow, fontann i niskich skalek pokrytych mchem, w ktorych cieniu rosly krzaki roz, a winorosl piela sie po niskich drzewach - ochrona z bramy zawiadamiala szpital o ich przybyciu. Na parkingu wital ich pracownik w helmie - dziewczyna, ktora witajac ich, z usmiechem sprawdzala, czy dobrze zamkneli drzwi samochodu, dawala im sluchawki zakrywajace uszy i emitujace cicha, relaksacyjna muzyke i wprowadzala ich do kompleksu szpitalnego. Sala Richarda znajdowala sie na drugim pietrze. Rodzice jechali tam winda i szli wykladanym linoleum korytarzem, w ktorym widac bylo, jak drobinki kurzu tancza w slonecznym swietle, wpadajacym przez wielkie okna ze zbrojonego szkla. Bylo tu bardzo duzo sal, ich lokatorzy nie potrzebowali wiele przestrzeni. Przy dzwiekach muzyki relaksacyjnej plynacej ze sluchawek stapali ciezko za swoja przewodniczka, az docierali do celi Richarda, jego pokoju, jak wolala mowic Vicki, ale byla to cela, tak jak pozostale. Na drzwiach widnial numer 253. Przewodniczka zatrzymywala sie przy nich i z usmiechem wbijala trzy cyfry na elektronicznym zamku umieszczonym na jej nadgarstku. Drzwi otwieraly sie z sykiem, po czym wchodzili do niewielkiego pomieszczenia, nie wiekszego niz biurowe przepierzenie. W srodku staly trzy krzesla, z ktorych jedno dziewczyna w helmie wyciagnela na korytarz, zostawiajac Stone'ow samych. Zanim drzwi zamknely sie za nia z sykiem, powiedziala: -Wiem, ze widzieli panstwo juz wczesniej, jak siedzi w kaftanie bezpieczenstwa. To dla jego dobra. - I pokiwala wspolczujaco glowa. -Jestes gotowa? - zapytal Stone nieco roztrzesionym glosem. Jego zona, na poly slyszac go, na poly czytajac z ruchu jego warg, pokiwala glowa i zdjela sluchawki. - Vicki - powiedzial blagalnie - moze jednak nie bedziesz ich sciagac? -Chce z nim porozmawiac - odparla. - Jesli bede mogla. A kiedy tak, jesli sie do mnie odezwie, chce slyszec, co mowi. Maz pokiwal glowa, zdjal swoje sluchawki i objal ja. -Niech bedzie, jak chcesz, ale... Ale ona go nie sluchala. Kiedy tylko ja puscil, odwrocila sie w kierunku wewnetrznych drzwi, patrzyla na nie przez chwile i przeciagnela karte magnetyczna przez metalowa szczeline, po czym odczytala straszne slowa, ktore znala juz z poprzednich wizyt. "Richard Stone - zadnej widocznej poprawy". Nastepnie trzesacymi sie rekami siegnela do uchwytow, po nacisnieciu, ktorych drzwi mialy sie przesunac w bok na dobrze naoliwionych lozyskach. W ostatniej chwili zamarla, wstrzymujac powietrze. Policzek jej lekko zadrgal. Spojrzala na meza. -Philip? -Slyszalem - powiedzial blady jak sciana. - Tym razem jest glosniej. Nie tylko Richard, oni wszyscy tak. Slychac to wyraznie przez sciany, przez podloge. Wszyscy belkocza w jednym rytmie! -Ja... bardzie to czuje, niz slysze - powiedziala. -To slychac i czuc. - Wzruszyl zrezygnowany ramionami. - Dlatego daja tu te sluchawki. -Mama! Mama! - za drzwiami narastal umeczony dzwiek. - Och, mamaaaaaa! W obliczu narastajacej grozy zza zacisnietych, pozbawionych koloru ust Vicki wydobyl sie cichy syk, po czym chwycila kurczowo za uchwyty i otworzyla drzwi. W pomieszczeniu lekko przyciemniona szyba oddzielala Stone'ow od syna lezacego w pozycji embrionalnej na grubo wyscielanej podlodze. Byl ubrany w kaftan bezpieczenstwa, tak jak im powiedziano, piana ciekla mu z ust i zwracal ku nim twarz z szeroko rozwartymi oczami. Byly szeroko otwarte i dzikie. Byly to slepia zaszczutego zwierzecia, wscieklego psa, nie spoczywaly na konkretnej osobie i patrzyly gdzies w dal. Byla w nich pustka, bezimienna obcosc. Przedpokoj byl polaczony systemem audio z wyscielana cela. -Richard! - Vicki wyciagnela ku niemu swe dlonie w gescie beznadziejnej rozpaczy. - Och, Richard! -Mama? - powtorzyl na poly pytajaco na poly blagalnie. - Mama? -Tak - zalkala. - To ja, synku, tylko ja. -Rozumiesz, synu? - zapytal Philip Stone. - Przyszlismy w odwiedziny. -Rozumiec? W odwiedziny? - Nagle oczy Richarda ozywily sie dziwnie niespokojne. Przekrecil sie, usiadl, podsunal sie nieco na podlodze w kierunku szyby, ale pilnowal sie, by jej nie dotknac. Po jego stronie szyba byla pod napieciem. Na poczatku celowo to wykorzystywal, kiedy bylo bardzo ciezko, by pod wplywem porazenia pradem stracic przytomnosc. Od tamtej pory wiele sie nauczyl. Poczul, jak to jest byc glupim zwierzeciem w klatce. -To my, synku, mama i tata - powiedziala matka lamiacym sie glosem. - Jak sie czujesz, Richardzie? Co... u ciebie? -U mnie? - wyszczerzyl zeby w usmiechu, oblizujac usta oblozonym jezykiem. - Kurewsko zle, mamo - stwierdzil po prostu, wywracajac oczami. -Synu, synu - ojciec delikatnie zaprotestowal. - Prosze cie, nie mow tak do mamy. -Kurewsko, do dupy, przejebane, w pizdu zle - Richard zignorowal jego prosbe. - A moze mnie stad zabierzecie? Po co mnie tu w ogole wpakowaliscie? Wiecie, jak tu jest? Czy zdajecie sobie sprawe, ze slysze ich w kazdej sekundzie, minucie, godzinie, dzien i noc? Wiedzialas o tym, mamo? -Richard! - rzucil ojciec. Po czym dodal juz lagodniej: - Synu, stary koniu, staraj sie powstrzymac... -Synu? - Oczy Richarda skurczyly sie do wielkosci zoltych glowek szpilki, ktore gorejac wpatrywaly sie w ojca przez przyciemniane szklo. Byc moze ten kolor zawdzieczaly grze swiatel, ale Philip Stone mogl przysiac, ze dwie zrenice zmienily sie w pare zarlocznych ameb pulsujacych jak roztopione zloto. - Powiedziales do mnie "synu"? - Richard potrzasnal glowa, caly czas wpatrujac sie w Stone'a. - Tak, kazdy ma jakiegos ojca! Ale nie jestem twoim synem, "stary koniu"! Vicki juz nie mogla powstrzymac lez. -Richard, moj biedny chlopczyk! Moje biedne kochanie, moj chlopak! Maz objal ja za ramie. -Vicki, prosze. On nic nie rozumie. Nie powinnismy tu przyjezdzac. To dla ciebie zbyt ciezkie przezycie. On nie wie, co mowi. On... belkocze! -Mamo! - Richard krzyknal ponownie. - Maaaamo! Ja rozumiem! Naprawde! Nie sluchaj go. To nie moj ojciec. Pamietasz przeciez, prawda? Nie, ale ja pamietam. Mamo, dalas mi imie po ojcu! Slowa te wywolaly w niej cien wspomnienia. Przez krotka chwile - szalone, nierealne wspomnienia jak palacy ciern pojawily sie przed oczyma jej duszy - ale po chwili opanowala sie. W koncu ten Belkot jest zarazliwy. -Och, synku, synku! - Opadla na kolana przy szybie, jej mokra od lez twarz znalazla sie o kilkanascie centymetrow od jego. - Ty nie wiesz, co... -Alez wiem, wiem! - upieral sie. - Naprawde wiem! Chyba tylko ja to wiem! - Ponownie wywrocil oczami, zolte zrenice powedrowaly do gory, ukazujac bialka oczu. I bardzo powoli na jego twarzy pojawil sie opetanczy usmiech, a na rozwartych szczekach struzki i babelki sliny. W kilka sekund jego oblicze zaczelo upodabniac sie do koszmarnej maski. - Nie ma tego na calym swiecie - powiedzial, cedzac slowa przez oflegmione charkniecia, jakby na powierzchni blota pojawialy sie oleiste bable. - Zadnych wojen, bolu, strachu. Poza tym, leku przed tym! Nikt sie nie modli, bo nie ma, o co. Religia umarla, wiara zdechla. Po co komu wiara, skoro przyszlosc jest znana? Nie ma glodu, powodzi, zarazy. Poza ta zaraza! Sama natura poklonila sie nauce czlowieka... ale czy na pewno? Pokoj i dobrobyt? Kraj mlekiem i miodem plynacy? To doskonale pole bitwy! Usunieto pomniejsze zlo, robiac miejsce dla tego najwiekszego, najstraszniejszego. I to nadchodzi, nadchodzi! Belkot to tylko przednia straz, a my jestesmy ojcami Nowej Wiary! Bialka oczu opadly nieomal z odglosem zakleszczenia sie we wlasciwym miejscu jak rolki w jednorekim bandycie. Zolte zrenice rozblysly... i nastapilo pogorszenie jego stanu. Stone'owie widzieli juz to dwa razy, te gwaltowna, a jednoczesnie jeszcze ohydniejsza przemiane, jaka zachodzila w ich synu, ktora juz poprzednio musiala nieuchronnie przerwac kazda wizyte. Byla to transformacja szalenca w zupelnie obca forme. Bez ostrzezenia jego policzki i cala twarz zaczely sie zapadac do srodka, wciagac i marszczyc jak papierowa torebka, z ktorej ktos odessal powietrze. Zolte plomienie w jego oczach gorzaly przyczajonym blaskiem. Glowa zaczela mu sie chwiac na szyi, rzucajac sie na prawo i lewo w nieskoordynowanych szarpnieciach. Twarz stala sie snieznobiala - jasnobursztynowa przez szybe - zeby przybrac gwaltownie purpurowa barwe. Piers unosila sie i opadala pod kaftanem, z wolna uspokajajac sie. Ustalo oddychanie. Byl coraz bardziej czerwony. Pomarszczona twarz pociemniala, wywalil jezyk. I w koncu pojawily sie struzki krwi, by w sekunde trysnac wartkimi strumieniami z rozwartych nozdrzy. Vicki krzyknela: -Och, Richardzie, nie, nie, nie! Nieeee! W kolejnej sekundzie opuscila go swiadomosc i Richard upadl twarza na szklana tafle. Prad elektryczny poplynal przez cialo, odrzucajac go w tyl. Miotal sie przez chwile, po czym spoczal bez ruchu na wyscielanej podlodze, odwracajac ku nim lsniaca od krwi twarz. Vicki instynktownie odskoczyla od przyciemnianej szklanej tafli i upadla na podloge na skraju omdlenia, podpierajac sie tylko rekami. Philip uklakl przy niej, objal ja ramionami, kolyszac szlochajaca w przod i w tyl. Nastepnie drzwi na korytarz otworzyly sie z sykiem, weszla dziewczyna z recepcji i dotknela jego ramienia. -Zdaje sie, ze... - odezwala sie lagodnie. -Juz dobrze - Philip Stone ucial jej w pol zdania, patrzac na nia niewidzacym wzrokiem. - Juz idziemy. -Panie Stone - usmiechnela sie z troska, uniosla dlon i czystymi, swiezo pomalowanymi paznokciami zastukala w plastikowa obudowe swych sluchawek - naprawde powinni panstwo je zakladac, sam pan wie. -Tak, naturalnie - odpowiedzial odruchowo, pomagajac wstac Vicki. Nastepnie jego wzrok powrocil do rzeczywistosci. Stal calkowicie bez ruchu, obejmujac zone ramieniem i podtrzymujac ja. Wygladal na kogos, kto wsluchuje sie intensywnie w czyjes slowa. Dziewczyna spojrzala na niego pytajaco. -Panie Stone? -Sluchawki sa teraz niepotrzebne - powiedzial. - Nie czuje pani? Jest cicho jak w grobie. Wszyscy przestali belkotac, przynajmniej na razie. Przestali belkotac... ROZDZIAL DRUGI W polowie drogi do posiadlosci w Sussex zatrzymali sie w przydroznej samoobslugowej restauracji serwujacej przekaski i salatki. Vicki nie byla glodna, ale Philip wzial sobie salatke z szynka i jajka w majonezie. Jadl, nie zastanawiajac sie nad tym, co robi, a Vicki pila kawe drobnymi lykami i palila papierosy. Rozmowy nie bylo, obydwoje byli zatopieni we wlasnych myslach.Ale kiedy wychodzili juz i regulowal rachunek, zlapala go za lokiec, mowiac: -Ten... ten belkot. To straszne! Kiedy raz dostanie sie do glowy, to czlowiek nie moze przestac. Jest jak melodyjka, ktora przyczepia sie do czlowieka i nie ma na nia rady, masz jej szczerze dosc, ale nie mozesz sie jej pozbyc. Jak tych kilka idiotycznych slow, ktore przyczepily sie do ciebie wieczorem, ktore powtarzasz, lezac w ciemnosciach, ktore nie pozwalaja ci zasnac. Wiesz, wciaz mi to brzmi w uszach. Zmarszczyl brwi i spojrzal na nia pytajaco przez chwile, ale ona usmiechnela sie tylko blado i potrzasnela glowa, jakby zaprzeczajac wlasnym myslom, nastepnie pociagnela go za ramie w kierunku wyjscia. Wnetrze samochodu bylo rozpalone od slonca. Philip klal pod nosem, wlaczajac silnik. -Powinienem byl otworzyc okna. Zostawic przynajmniej szczeline. Tu jest, cholera, jak w piecu. -Wtedy wlecialyby do srodka osy - odparla. - W tym roku jest ich cale mnostwo. I much tez. -Tak - przytaknal - i zlodziei! Wyjezdzajac na droge, znow zmarszczyl czolo. - A wiesz, ze nie zauwazylem zadnych os. -Tak? - gapila sie przez okno, wciagajac gleboko powietrze z klimatyzacji. - Alez tak, jest ich cale mnostwo. Skierowal samochod na poludniowa, zapchana autostrade, wjezdzajac na srodkowy z trzech pasow. Klekoczace ciezarowki z wolna sunely po zewnetrznym pasie, a oplywowe, blyszczace wozy migaly na wewnetrznym. Samochod Stone'ow byl drogi i dobrze utrzymany, byl to starszy model. Philip Stone pilnowal odpowiedniej predkosci, kiedy chodzilo o bezpieczenstwo jego zony. -Pelno jest - skomentowal. - Wszystkie te wozy jada nad morze. Jak mechaniczne mrowki. Po zapach morskiej fali, hej-ho! - Ale jego beztroska byla wymuszona. -Wyjezdzaja na weekend - dodala. - Rok temu bylismy tacy jak oni. Ty i ja, i Lynn, i... -Tak - przerwal jej - tak, pamietam. Ale pozostaly nam te wspomnienia. -Wspomnienia - westchnela. -Pamietasz, kiedy weekendy to byly tylko soboty i niedziele? - zapytal celowo lekkim tonem. - I jak wszyscy chcielismy, zeby zrobili tez wolne poniedzialki? I w koncu zrobili. Wiekszosc ma teraz czterodniowy tydzien pracy, a niektorzy trzydniowy. -Pamietam... czasami dziwne rzeczy - powiedziala. - Rzeczy, ktore nie mialy miejsca. To chyba jakies sny. - Zatrzymala sie myslami przy czyms. - Wiedzialam, ze byla tu jakas! Mucha albo mala osa, nie jestem pewna. Philip omiotl wzrokiem przestronne wnetrze samochodu, ale niczego nie dostrzegl. Spojrzal ostro na Vicki katem oka. -Ktore nie mialy miejsca? - powtorzyl za nia. - Jakie rzeczy? O co ci chodzi? - Poczul dziwaczny akord, ktory za dzwieczal mu w umysle, zimny drobny akord, ktory az go zmrozil. Odwrocila glowe i spojrzala na niego, sciagajac jego wzrok. -Pamietam, jak bylam niewidoma - odparla. - I pamietam agonie. - Jej glos byl zimny, beznamietny i krysztalowo przejrzysty. - I czasami... czasami zdaje sie, ze pamietam mezczyzne o imieniu Richard. Richard Garrison. Ojca mojego Richarda. Szczeka Philipa opadla ze zdziwienia, a zdziwil sie jeszcze bardziej, kiedy jego zona zamachnela sie na muche, ktorej tu nie bylo. -Strasznie bzycza - powiedziala. - Bzycza w mojej glowie... Stone zapragnal od razu skrecic na wolniejszy pas, znalezc zatoczke i zatrzymac samochod. Mial lodowato zimne dlonie, czul sie chory i bylo mu niedobrze. Ale po lewej stronie przesuwal sie ciag ciezarowek, a w oknach widac bylo ich wysokie kola, kiedy wiec zdjal noge z pedalu gazu, samochody za nimi zaczely blyskac swiatlami i trabic, bo ich kierowcy byli najwyrazniej zirytowani tym brakiem zdecydowania. Gdy Vicki, potrzasajac glowa, oganiala sie wsciekle od wyimaginowanego owada, przeklal, wdusil hamulec i bardziej zdecydowanie zaczal sie przedzierac na pierwszy pas, i... Przestala sie oganiac, siegnela ku kierownicy i szarpnela ja w lewa strone. Na jej twarzy widniala calkowita pustka, z kacika ust saczyl sie strumyczek sliny i byla silna jak... wariatka! Wielki woz wcial sie w sznur wolno jadacych samochodow dostawczych w najmniej dogodnym czasie i Stone musial wdusic hamulce. Samochod przegubowy uderzyl w tyl pojazdu, ktory obracajac sie wokol, wpadl na pobocze i przebil sie przez cienka blache billboardu. Za tablica byla pusta przestrzen, a ponizej znajdowal sie nasyp kolejowy. Samochod zatoczyl w powietrzu luk i lecial maska w dol w kierunku opadajacego nasypu. Philip Stone mial wylacznie czas na to, by blyskawicznie rozpiac pas bezpieczenstwa i odblokowac drzwi po swojej stronie, potem rozpetalo sie pieklo. Wyskoczyl na zewnatrz i w jednej chwili poczul, jak pekaja mu zebra, zesliznal sie, szorujac twarza po ziemi, uderzyl o cos twardego i uslyszal trzask kosci lamanej pod kolanem. Ale wydawalo mu sie, ze znajduje sie w nierzeczywistej pustce, w ktorej trzask metalu i wycie silnika na wysokich obrotach dobiegalo go jakby z oddali, nawet bol byl nierealny, jakby byl udzialem kogos innego. Otworzyl oczy i zobaczyl, jak woz spada na swiecace wstegi torow pod lukami mostu, zobaczyl, jak przewraca sie na bok i zeslizguje sie i kolyszac osadza na drugim torze. Zobaczyl w jednej chwili, jak spod mostu wynurza sie pociag, jego tepo zakonczony pysk rozdziera samochod na pol, roztracajac na boki, i jak hamuje z dzikim wyciem, wzniecajac snopy jasnych iskier spod unieruchomionych kol. Po chwili pelzal wsrod popiolow i poczernialego zwiru, starajac sie podciagnac reka za reka wzdluz torow nieswiadomy bolu w obliczu daleko wiekszych cierpien umyslu. Pociag zatrzymal sie wreszcie. Z drzwi zaczeli wyskakiwac ludzie, ktorzy krzyczac biegli w jego strone. Nie widzial ich, dostrzegajac jedynie zmiazdzony przod samochodu z otwartymi drzwiami pasazera, z ktorych zwisala glowa w dol jego zona spetana pasami. Widac bylo tylko szkarlatna od krwi gore korpusu. Druga jej czesc byla gdzie indziej... -Jak sie dzisiaj czujesz, Richardzie? - zapytal ordynator i naczelny psychiatra Lagodnej Doliny doktor Gunter Gorvitch siedzacy po drugiej stronie szklanego przepierzenia. -Dobrze - odpowiedzial Richard Stone. Dobrze, ty lysy staruchu, ty w zabek czesana frajerska lachudro! - Czuje sie swietnie i jestem zdrowy jak pan. - Usmiechnal sie, tlamszac z cala moca Belkot w glowie, wciskajac gdzies pod dywan przy pomocy nieskonczonego ciagu umyslowych sprosnosci. Gorvitch byl niewysokim, przysadzistym okularnikiem o bulwiastym nosie. Pod grubymi szklami okularow jego oczy blyszczaly intensywnym, badawczym blekitnym spojrzeniem. Pod narzuconym pospiesznie fartuchem ubrany byl w pomiety garnitur i wydawalo sie, ze jest mu niewygodnie, bo ciagle na przemian krzyzowal nogi i zmienial pozycje na krzesle. -No, dales nam do myslenia - przyznal w koncu. -To znaczy, ze mozecie mnie wypuscic? - Richard nieco sarkastycznie uniosl brew. Gownojadzie, slinopluju, szczurojebco... -Och, tak pochopnych wnioskow raczej bym nie wysnuwal. - Gorvitch zasmial sie. - Jeszcze nie. Ale oczywiscie chcialbym wierzyc, ze to bedzie - w koncu - mozliwe. A jesli tak... -To bede pierwszym pacjentem, ktoremu to sie uda, tak? - Tak? Ty kinolu, wscibska, syfilityczna dupo! -Tak. Jesli oczywiscie znalazles sie tu przez chorobe. Bo moglo to byc tylko jakies pomniejsze, ee, zaburzenie umyslowe. Symptomy wskazywaly na belkot, naturalnie, ale mogl to byc zwykly zbieg okolicznosci. Z drugiej strony doswiadczenie podpowiada mi, ze zaburzenia umyslowe przeksztalcaja sie w belkot. Ale - na chwile usmieszek zniknal mu z ust - tak czy inaczej mozesz okazac sie niezwykle cennym pacjentem dla naszego szpitala. -Tylko dla szpitala? - Skurwysynu. Gorvitch pokiwal glowa, znow sie usmiechnal i cierpko poprawil sie: -Oczywiscie dla swiata tez. -Pierwszy pacjent, ktory pokonal Belkot. - Richard wyszczerzyl zeby w usmiechu. - Hej! Bede slawny! -Bedziesz bardzo slawny - zgodzil sie Gorvitch. - Jesli rzeczywiscie pokonales chorobe - przy zalozeniu oczywiscie, ze byles w ogole na nia chory - i jesli dowiemy sie, w jaki sposob ja pokonales! Po raz pierwszy pozwolil sobie przyjrzec sie swemu mlodemu pacjentowi pod katem jego wygladu. Richard Stone byl doskonalym okazem swego pokolenia. Urodzil sie w czasach dobrobytu i dorastal w okresie, w ktorym swiat prosperowal jak nigdy dotad. Nie bylo juz glodujacych, a juz na pewno nie w krajach pierwszego i drugiego swiata. Nawet chwiejne gospodarki krajow trzeciego swiata staly teraz mocno na nogach, a mlode pokolenie rozkwitalo pod zaawansowanym systemem socjalnym, ktory gwarantowal im odmienny los niz ten, ktory byl niegdys udzialem ich rodzicow. Richard byl przystojny, mial dlugie konczyny, byl waski w talii i szeroki w ramionach. Ciemne wlosy przyciete krotko wedlug najnowszej mody - jak zadbany trawnik. Byla to jego jedyna prosba (poza ta druga, niemozliwa do spelnienia), od chwili, kiedy go tu przywiezli, by przycinac mu wlosy, co dziesiec dni. Jak mowil, jesli mial wlosy dluzsze niz cal, swedziala go glowa. Jesli chodzi o bizuterie, to nosil w prawym uchu nieco juz dzisiaj staroswiecki zloty kolczyk. Mowiac krotko, niczym sie specjalnie nie wyroznial od milionow innych przedstawicieli swego pokolenia. Moze tylko jednym. Gorvitch poprawil sie szybko. Te jego oczy. Byly to najdziwniejsze oczy, jakie kiedykolwiek psychiatra widzial. Trudno bylo okreslic ich kolor. Ktos moglby powiedziec, ze sa jasnobrazowe, ale byly raczej zolte. Mialy taki brazowo-zloty kolor, ktory zmienial sie jednak jak tygrysie oko. Czasami przybieraly ciemna barwe, ale teraz przez przyciemniana szybe zdawaly sie migotac zielonkawo-zlotymi rozblyskami. Niemal jak kot... Byly bardzo zywe, naznaczone wielka inteligencja, kiedy tak gorejace wpatrywaly sie w Gorvitcha i... Az zamrugal, potrzasnal glowa i w polowie zdania zauwazyl, ze jego pacjent znow do niego mowi. -... potrafi pan rozroznic miedzy Belkotem a starym, dobrym szalenstwem? To znaczy czy sa jakies roznice? Gorvitch odkaszlnal, pociagnal sie za ucho, starajac sie jak najstaranniej pokryc zmieszanie wywolane umyslowymi peregrynacjami. -By sie w to zaglebic, trzeba by bylo poswiecic troche czasu - powiedzial, skrzetnie odwracajac wzrok od swego pacjenta. W duchu zapytal sie: czy to jego umysl sie w czyms zaglebil, czy to bylo cos innego? Hipnotyzm? Niepodobna, chyba, ze byla to autohipnoza. Moze po prostu jest zmeczony. -Mam mnostwo czasu. - Cale mnostwo, kurwa, czasu, ty bucu! Psychiatra wzruszyl ramionami. -Dobrze, wiec. Jakies piec i pol roku temu - precyzyjniej nie potrafimy tego okreslic - na swiecie pojawily sie dziwne, przerazajace i wystepujace globalnie symptomy u chorych psychicznie. Zarowno u chorych psychicznie, jak i u ludzi znajdujacych sie na skraju szalenstwa. Byl to oczywiscie Belkot... Gorvitch potrzasnal glowa jakby w gescie zniecierpliwienia i zlosci na samego siebie. -Nie, to nie tylko to - powiedzial. - Nie tak trzeba o tym mowic, zle zaczalem. Zaczne z innej beczki. -Prosze bardzo. - Tym razem Richard wzruszyl ramionami. - Moze zle, ze w ogole o to pytalem - ty stara pierdolo - ale przeciez, no, czy tak trudno zrozumiec ten Belkot? Wystarczy zapytac zwyklego lekarza, jaka jest roznica miedzy rakiem i przeziebieniem, astronoma, jaka jest roznica miedzy Marsem i Wenus, a geologa miedzy granitem i piaskowcem, a powiedza... -Ale o to wlasnie chodzi - Gorvitch przerwal mu nagle bardzo pobudzony. Albo ksiedza o to, co jest dobre, a co zle!... -W podanych przez ciebie przykladach roznice sa jasne i proste - powiedzial Gorvitch. - I podobnie kiedys bylo w wypadku zwyklych schorzen psychiatrycznych. Ale... - zwolnil i znow sie uspokoil. - Ale po pojawieniu sie Belkotu wszystko uleglo zmianie. Oczy zwezily mu sie i bacznie obserwowaly nawet najmniejszy ruch miesni na twarzy Richarda. -Nie bedzie przeszkadzalo panu, jak sobie pochodze podczas naszej rozmowy? - Ty cholerny lapiduchu od swirow. Richard zaczal spacerowac tam i z powrotem po wyscielanej podlodze niewielkiej celi z rekami zalozonymi do tylu. - To chyba cholernie sie fajnie zlozylo, ze nie mam jeszcze do tego klaustrofobii, no nie? Gorvitch zasmial sie, rozluznil. Gdyby nie wiedzial, ze jest inaczej, moglby przysiac, ze jego pacjent jest calkiem zdrowy. A nawet w swietle swej wiedzy wiedzial, ze Richard Stone mial sie duzo lepiej, niz kiedy go tu przywiezli. I po pietnastu miesiacach tkwienia w Belkocie ta poprawa mogla, istniala tak ewentualnosc, byc ewenementem na skale swiatowa! Dzieki swym oczom, umyslowi i psyche juz byl bardziej znany, niz sam przypuszczal (jak blednie sadzil Gorvitch). -Ale przerwalem panu... - podpowiedzial Richard. Ty lysy, zestrachany, gietki kutasie! Chodzac po pokoju - cztery kroki w te i cztery we w te - Richard mial rece zacisniete z tylu, majac nadzieje, ze przez przyciemniana szybe nie bedzie widac bialych klykci. Tak zaciskal je, bo co chwila jedna z dloni wyrywala sie ku Gorvitchowi, mogla wystrzelic i natrafic na tafle szkla pod pradem, a Richard Stone podazylby za nimi. Nie zeby bylo w tym cos zlego. Po utracie swiadomosci pod wplywem porazenia elektrycznego zapadlby bez watpienia w jeden z tych dziwnych snow, ktore byly czyms wiecej niz tylko koszmarami zakrzywionej swiadomosci. Ale z drugiej strony stracilby przewage nad Gorvitchem, a tego przeciez nie chcial. Wcale nie. Zdobywajac zaufanie psychiatry, musi zrobic, co w jego mocy, by utrzymac i poprawic te znajomosc. I przy tych wszystkich myslach przebiegajacych przez umysl trudno mu bylo sie skoncentrowac, trudno bylo sie skupic na tym, co dobry doktor Gorvitch mu mowil. -... szalenstwo? Czy wszystkie tego rodzaju zaburzenia przeksztalcaja sie w Belkot? Oczywiscie, ze nie! A jednoczesnie musi sie to tak skonczyc. Po dwoch latach belkotu nastepuje smierc, zwykle na skutek zawalu serca albo krwawienia mozgowego po ataku. A dzisiaj? Juz nie diagnozujemy schizofrenii, melancholii, megalomanii, paranoi i tak dalej jako takich, ale po prostu okreslamy to jako pierwsza faze, zaburzenie, na ktore nie ma lekarstwa. Jeszcze nie. Wszystkie te choroby bez wyjatku, jak by nie byly proste i nieskomplikowane, musza przeksztalcic sie w Belkot! Nic dziwnego, ze nie ma postepow w kuracji. Jak mialyby sie sprawy, gdyby internisci staneli w obliczu epidemii, w ktorej zwykle przeziebienie, swinka, anemia, grypa czy wrosniety paznokiec przeksztalcalyby sie w nieuchronne zakazenie calkowicie nieuleczalnym tradem? -Epidemia? - Richard powtorzyl za nim. - Ma pan na mysli zaraze? Naprawde? - Przestal chodzic. Ich wzrok ponownie spotkal sie przez przyciemniana szybe. Przez chwile mezczyzni wpatrywali sie w siebie... po czym Gorvitch przytaknal. -Poniewaz jest wysoce nieprawdopodobne, ze zmienisz miejsce pobytu, to ci powiem. Tak, to zaraza. I to zaraza w natarciu. Krzywa wzrostu jest... - ciezko wzruszyl ramionami - olbrzymia. Nie wiemy, kiedy ani czy w ogole to sie zakonczy. -I odpowiedz moze tkwic we mnie? - Tkwi, przeciez tkwi! Tkwi zamknieta we mnie. Wypusc mnie tylko, a dam ci ja, ja, Richard Stone, JA jestem odpowiedzia, ty glupi, niewidzacy wredny gnoju! Psychiatra znow skinal glowa. -Moze i tak, to prawda. - O Boze, niech sie stanie! -A wiec co panu przyjdzie z tego, ze bedzie mnie tu pan trzymal? - Odpowiedz na to, ty szamanie! Gorvitch wydal usta i zaczal przyznawac mu racje. -Moze jest w tym cos, co mowisz. - I nagle przerwal, zmarszczyl czolo i zaczal pilnie nasluchiwac. -Tak - potwierdzil po chwili Richard. - Ja tez je slyszalem. Brzmialo to tak, jakby na chwile zatrzasl sie caly szpital. Jakies zero, zero, zero jeden na skali Richtera. Brzmialo to, jakby zamruczaly sciany i podlogi w calym budynku. Jakby leniwy ul nagle pobudzil sie do zycia. -Jeszcze chwile temu byla cisza - wymamrotal Gorvitch, potrzasajac glowa. - A teraz to! Co ich nakreca, Richardzie, wiesz? Pacjent potrzasnal glowa. -Nie - odparl zgodnie z prawda. Ale wiem, ze cokolwiek to jest, mnie to tez nakreca. Odejdz teraz, odejdz, prosze. O Boze, idz juz! Zanim sie zdradze... -Jeszcze porozmawiamy - powiedzial Gorvitch, wstukujac kod do swego zamka na nadgarstku. - Jutro. Nastepnie zasyczaly zewnetrzne drzwi i lekarz wyszedl na korytarz. -Jutro - obiecal ponownie, po czym drzwi zasunely sie za nim. Sam - lecz nie samotny - teraz Richard Stone mogl sie rozluznic, poddajac Belkotowi. Wiedzial jednak, ze nie wolno mu tego robic. Miesnie twarzy drgaly mu jak gumowa maska, kiedy kleknal przed szklana tafla. Wydajac z siebie cichy slowotok oszalalych, nieprzerwanych zbornych i chaotycznych bluznierstw, przechylil blyszczaca od potu twarz na jedna strone i wyciagnal dlonie na poziomie glowy. I opadl klatka piersiowa, twarza i dlonmi na szybe pod napieciem. Dzieki Bogu! - pomyslal pomimo wibrujacego traaaach! i w towarzystwie rozrywajacego bolu zostal odrzucony od szyby jak szmaciana lalka. Dzieki Bogu za wyscielanie! Dzieki Bogu, rowniez za blogoslawiona pochlaniajaca go ciemnosc... ROZDZIAL TRZECI -Panie Stone? - Dotyk dloni spoczywajacej na obwislym ramieniu byl delikatny, ale jednoczesnie stanowczy. - Prosze pana? Slyszy mnie pan?W koncu zaniepokojony glos gosposi Philipa Stone'a dotarl wreszcie do niego. Zorientowal sie, gdzie sie znajduje, prawie tak jak czlowiek w chwili przebudzenia ze snu, a przeciez nie spal. Nie bylo go tu, nie, ale tez i nie spal. Nie mogl sobie przypomniec, czy w ogole spal od wypadku, chociaz podejrzewal, ze tak. Wygladal tak, jakby nie spal... od wielu dni. Przynajmniej tak stwierdzil, kiedy ostatni raz spogladal w lustro. A zaniepokojony wzrok gosposi wygladal tak samo jak "wtedy", obojetnie, kiedy to "wtedy" mialo miejsce. -Jakis pan do pana - powiedziala, kiedy w koncu niewidzace spojrzenie skoncentrowalo sie na niej. - Jakis lekarz, prosze pana, chirurg. Mowi, ze to w sprawie... pani Stone. Niegdys nazwisko pasowalo do niego. Teraz, kiedy dopadla go w koncu metryka, wciaz jeszcze byl twardzielem. Ale ta skala byla juz stara i popekana, a warunki rozmiekczyly nieco jej wnetrze. Przeniosl spojrzenie z gosposi na pusta szklanke w dloni, nastepnie na pusta butelke na stole przed soba. Po chwili rozejrzal sie po gabinecie, ktory byl rownie pusty jak flaszka. Prawda, bylo tu pelno jego rzeczy, ale tak jakby niczego nie bylo. Tak jak w jego zyciu. Jego zyciu. Jeszcze poltora roku temu bylo w nim wszystko. Gdzie sie to wszystko, do diabla, podzialo? -Prosze pana? -Tak, wiem - w koncu sie odezwal, zaskoczony, ze jego glos zachowal poprzednia moc. - Czego on chce? Trzeba cos podpisac? Powiedz, niech zostawi papiery. -To nie chodzi o papiery, panie Stone - powiedzial inny, gleboki, ukladny i mocny glos. Byl to glos lektora, oratora, mowcy. Nie pasowal do chirurga, ktory powinien miec przede wszystkim mocne dlonie. - Po prostu chcialem z panem zamienic dwa slowa, to wszystko. Stone uniosl sie na glebokim skorzanym fotelu, odstawil szklanke, spojrzal na postac stojaca za przysadzista gospodynia i zobaczyl wysokiego, szczuplego mezczyzne, ktory wszedl do pokoju. Pani Wells poslala mu piorunujace spojrzenie, wydela usta i powiedziala: -Prosilam tego pana, by zaczekal, ale... -Juz dobrze, Mary - powiedzial Stone. Podniosl sie z fotela. - Skoro pan... ee, doktor...? -Likeman - obcy pospieszyl z wyjasnieniem. - Miles Likeman. Stone kiwnal glowa. -Skoro pan Likeman poradzil sobie sam, porozmawiam z nim. Kiedy gosposia wyszla z pokoju, zabierajac plaszcz Likemana, Stone wskazal mu krzeslo, otworzyl nowa butelke szkockiej i nalal dwie szklanki. -Chce pan porozmawiac o mojej zonie - odezwal sie w koncu, kiwajac glowa. - Oczywiscie, wie pan, ze zginela cztery miesiace temu w wypadku drogowym? -O tak, wiem - odparl gosc. - Przyszedlbym do pana wczesniej, ale wydawalo mi sie, ze powinienem odczekac nieco... -Rozumiem - Stone ucial mu w pol slowa. - Dziekuje za to. -A poniewaz dzisiaj zupelnie przypadkowo znalazlem sie w okolicy. Znaczy wiem, ze tak wpadlem, powinienem byl sie umowic, ale... Doktor Likeman mowil, a Stone patrzyl tylko na niego, stopniowo zdajac sobie sprawe z rosnacego niepokoju. Kim on byl? Lekarzem? Chirurgiem? Na pewno ma spokojny sen. Mial dlonie lekarza i przemawial pewnie, lecz oszczednie. Byl ledwo po piecdziesiatce, czyli mial mniej wiecej tyle samo lat, co Stone. Ale, po co przyszedl? Jakikolwiek cel miala jego misja, nie sprawiala mu przyjemnosci, to na pewno. Nie, powsciagliwosc byla az nadto widoczna w patrzacych z troska piwnych oczach. Stone postanowil jednak dopuscic go do glosu i tylko, kiedy cisza zaczela rozciagac sie w nieskonczonosc, zachecil go: -Nie trzymam sie etykiety, doktorze Likeman. Jesli chodzi o umawianie sie, rzadko sie umawiam i nienawidze, jak umawia mnie ktos inny. Tak naprawde czesto zastanawiam sie, jak ja sobie poradzilem na swiecie. Znaczy w interesach. Ale po chwili zastanowienia zdaje sie, ze pamietam pana nazwisko. Widzialem je gdzies ostatnio, chyba w jakichs dokumentach. - Zmarszczyl brwi. - Tak, teraz pamietam. Czy to nie pan przeprowadzal badania nad cialem Vicki? Czy pan nie robil sekcji zwlok? Likeman dostrzegl zmiane, jaka zaszla w Stonie. Oczy mu sie zwezily, patrzyl na niego teraz uwazniej i jego szeroka twarz wygladala jak wykuta z kamienia. Rowniez sposob artykulacji zaostrzyl sie, slowa stawaly sie coraz bardziej oschle. -Byl pan nieprzytomny przez cztery dni, panie Stone - powiedzial Likeman. - I przez kolejny tydzien faszerowano pana prochami majacymi zlikwidowac bol po otrzymanych ranach. Kiedy zdarzyl sie ten wypadek, wykladalem na akademii medycznej. Kiedys mialem praktyke na Harley Street, ale teraz wole nauczac innych niz leczyc. Zajmuje sie rowniez wypadkami smiertelnymi. Panska zona miala karte dawcy organow, wlasciwie wszystkich organow wewnetrznych. Prowadzilem zajecia, z oczywistych powodow, na oddziale reanimacji. Szpitalny komputer potwierdzil tozsamosc pani Stone - rowniez panska - stamtad rowniez dowiedzialem sie, ze jedyny krewny panstwa to wasz syn. W swietle prawa nie potrzebowalem zezwolenia, o czym pan na pewno wie, ale za kazdym razem staram sie uzyskac taka zgode. Jednak otrzymanie pozwolenia od syna panstwa bylo... -... niemozliwe, wiem. - Stone pokiwal glowa. Nastepnie opadl ciezko na fotel. - Prosze dalej, doktorze Likeman - powiedzial po chwili. - Nie kwestionuje panskiej etyki. Chodzi tylko o to, ze niektore z tego typu uzgodnien sa ustalane na zimno... no, wie pan na pewno, o co mi chodzi. Likeman rozluznil sie nieco. -Oczywiscie, ze wiem - powiedzial. - Nie powinien pan dopuszczac do siebie mysli, ze moje ciagle obcowanie ze smiercia znieczulilo mnie na nia. Wrecz przeciwnie, jestem jednym z wyjatkow potwierdzajacych regule. Stone znow potaknal. -No to prosze mowic dalej - powiedzial. - Czego pan ode mnie oczekuje? Przy calej panskiej otwartosci przeciez nie przyszedl pan tu, by mi wspolczuc. Likeman westchnal, mrugnal dwa razy i uporzadkowal mysli, nastepnie nachylil sie i wzial szklanke z bursztynowym plynem. -Pojawily sie pewne niejasnosci, ktore chcialbym z panem wyjasnic - powiedzial. - Wydarzylo sie cos dziwnego, tak naprawde kilka dziwnych rzeczy i panskie odpowiedzi beda dla mnie niezwykle wazne w swietle tego, co sie stalo. Szczerze mowiac, po przebadaniu ciala panskiej zony jestem w kropce. Nauka medyczna nie jest wbrew pozorom wiedza scisla, panie Stone, ale obowiazuja w niej pewne zasady. I istnieja granice, poza ktore nauka ta nie wykracza. W wypadku panskiej zony zasady te nie tylko zostaly przekroczone, lecz wrecz zlamane, powiedzialbym nawet, ze legly w gruzach! Stone potrafil rozpoznac prawdziwa troske i zaniepokojenie, ale nie oczekiwal wspolczucia od nikogo. Usadowil sie wyprostowany, na zesztywnialych wargach zatanczyl mu wyraz zlosci i od razu zamarl. Zamiast wybuchnac powiedzial bardzo spokojnie: -Czemu, do cholery, nie przejdzie pan do rzeczy? Niech pan sie nie obawia, ze mnie zrani, doktorze Likeman. Niech sie pan martwi, zebym nie wyrzucil pana stad na zbity pysk, Likeman, pod warunkiem, ze nie przestanie pan krazyc wokol tematu! -A wiec dobrze. - Rozmowca zachowal obojetny ton glosu. - Musze sie dowiedziec czegos o panskiej zonie. Musze sie dowiedziec wielu rzeczy. -To juz cos - zaszydzil Stone. - ale to juz mi pan powiedzial. A teraz prosze powiedziec dlaczego. -Bo ona byla... odmienna. Byla bardzo odmienna od ludzi, ktorych znam, panie Stone. - Pochylil sie, a jego mocne dlonie zaczely lekko drzec, kiedy zlozyl je na blacie stolu. - Po pierwsze, ile miala lat? - Utkwil spojrzenie w gospodarzu. Stone spochmurnial, wzruszyl poteznymi ramionami i powiedzial: -A wie pan, ze nigdy jej o to nie pytalem? Ale zaryzykowalbym, ze miala - znow wzruszenie ramion - no, jakies czterdziesci piec, szesc lat. Powiedzmy, ze byla dziesiec, jedenascie lat mlodsza ode mnie. -A pan sie urodzil...? -W 1948 - odparl Stone. - Do czego pan zmierza? -Wiec powiedzialby pan, ze zona miala jakies czterdziesci piec lat, tak? -Przeciez juz powiedzialem! Doktor Likeman opadl na krzeslo, wydymal usta przez chwile, po czym powiedzial: -Urodzila sie w 1947 roku. Byla rok od pana starsza. Stone az parsknal. -Bzdura! - powiedzial. - To by znaczylo, ze jak za mnie wyszla, miala trzydziesci siedem, dwadziescia lat temu. Trzydziesci siedem? Wygladala jak podlotek. Patrzylem na nia i czulem sie jak staruch. To chyba jakas pomylka... -Nie, to nie jest pomylka, panie Stone. Znalazlem odpis jej aktu urodzenia w rejestrze w Kolonii. -Akt urodzenia? - Stone az pociemnial na twarzy. - W Kolonii? Kto dal panu prawo do...? -Musialem to zrobic! Musialem potwierdzic dane z tymi z komputera szpitalnego. Mialem dane z Medcen w Londynie, ale mogli miec nieprawdziwe dane. To z komputera dowiedzialem sie najpierw, ze urodzila sie w 47, potwierdzily to dane z paszportu. -Paszportu? To brzmi rownie racjonalnie, jakby powiedzial pan, ze wie to z daty na jej kartkach zywnosciowych! - Stone znow parsknal. Paszporty zniknely dziewiec lat temu. - To wolny swiat, doktorze Likeman. Nie ma juz granic. Nikt panu nie powiedzial? -Ale w 1992 miala paszport - odparl Likeman niewzruszony. - Wtedy zapisala sie na liste dawcow organow. Tak jak... pan. Po prostu nie moglem uwierzyc, ze ma piecdziesiat siedem lat. Nie bylo to - pan wybaczy - cialo starej kobiety. Przynajmniej nie, kiedy je pierwszy raz widzialem... W pokoju zapadla glucha cisza. Stone przelknal lyk whisky, ale teraz byl wyraznie zainteresowany. -Co pan sugeruje? - zapytal. - Do czego pan zmierza? Nie wygladala staro, kiedy widzial ja pan pierwszy raz? Co to ma niby znaczyc? Gosc uniosl dlon. -Zaraz do tego dojdziemy. Prosze o cierpliwosc. Rozumie pan, musze uzyskac odpowiedzi na moje pytania, zanim dojde do jako tako rozsadnych wnioskow. Stone zgrzytnal zebami. -Wiec do roboty - powiedzial. -Co do jej slepoty - zaczal Likeman. -Jej czego? - Stone zapytal z niedowierzaniem. Lekarz zaskoczony popatrzyl na niego. -Jej slepoty, panie Stone. Kiedy zaniewidziala? Vicki? Slepa? Lodowate mrowie przeszlo Stone'owi po plecach. Gdzies na dnie umyslu uslyszal glos Vicki: -Pamietam, jak bylam niewidoma... ~ Ale ona nie byla slepa! - powiedzial i dostrzegl, jak Likeman unosi do gory brew. Nagle doktor spojrzal na niego, jakby rozmowca oszalal, i rownie nagle Stone poczul sie niepewnie. - Nie... nie byla slepa - powtorzyl. - Nie byla slepa, a ja nie oszalalem. Ale nie jestem pewien, co do pana! -Panie Stone, ja... -O to chodzi? Jest pan niespelna rozumu? - wyszeptal Stone, wolno podnoszac sie z fotela, obchodzac szerokim lukiem stol. - Wie pan, jak to wyglada, doktorze Likeman czy jak tam panu? Wyglada, jakby byl pan chory na Belkot! Kiedy dlonie Stone'a siegnely do klap marynarki doktora, Likeman wcisnal sie w siedzenie i zamknal oczy. Byl gotowy doswiadczyc na wlasnej skorze tego, ze Stone byl silny, na jakiego wygladal. Co do jego stanu umyslowego: lekarz nie byl w stanie stwierdzic, czy moze juz cokolwiek komentowac. I rownie dobrze rozumial watpliwosci Stone'a co do niego. Stone dyszal na niego oparami whisky. Likeman odezwal sie: -Prosze, panie Stone, niech pan nie dziala pochopnie. Pewnosc siebie, ktora na poczatku zauwazyl Stone, znikla bezpowrotnie. Glos Likemana drzal. Stone przyciagnal go do pionu, przyciagnal blizej i trzymal go jak ochlap. W koncu doktor ostroznie otworzyl oczy. -Nie sadze, zeby ktorys z nas byl wariatem, panie Stone. Musi byc jakies wyjasnienie tego zjawiska. Moze to blad. Ale cialo kobiety, ktore badalem, nie widzialo od wielu lat. Stone posadzil go na krzesle i niechetnie puscil klapy marynarki. -Twierdzi pan, ze to mogla byc jakas inna osoba? -Juz sam nie wiem, co twierdze. - Likeman usiadl, bez ruchu czekajac az Stone sie calkiem uspokoi. W koncu tak sie stalo: zaczal krazyc po pokoju. -Co pan pamieta z wypadku? - ostroznie zapytal Likeman. -Po raz ostatni widzialem swoja zone - wymamrotal Stone - widzialem pol swojej zony zwisajacej z resztek wozu. Jedno z jej oczu wypadlo i zwisalo na policzku... Likeman pokiwal glowa. -Cialo kobiety, ktore badalem, bylo przeciete w talii. Jedno oko wypadlo z oczodolu, prawe. Wiele wiem na temat oczu, panie Stone. Byla to moja pierwsza specjalizacja. Oczy i ich choroby. Ta kobieta byla niewidoma. W stu procentach. Nerwy wzrokowe byly calkowicie zniszczone. Przez chorobe. Stone zatrzymal sie, wzruszyl gwaltownie bezwiednie ramionami, nastepnie opadl na fotel i napelnil szklanki. -Niech pan mowi - zachecil. -To byl bardzo rzadki przypadek nowotworu zlosliwego. Czy to byla panska zona, czy tez nie, badana kobieta cierpiala na te chorobe. Jej przypadkowa, gwaltowna smierc byla prawdopodobnie aktem laski. Wciaz malo wiemy na temat nowotworow, a w wypadku tej kobiety... coz, sprawy zaszly bardzo daleko. Pierwsze ucierpialy oczy, tak sie dzieje przy tej chorobie. Tak brzmiala moja opinia, jeszcze przed sekcja zwlok. To znaczy zanim zebrala sie moja grupa studentow, tuz po przywiezieniu ciala. Wowczas rowniez bylem przekonany, ze ma okolo czterdziestu pieciu lat. Stone czekal na ciag dalszy, w koncu podpowiedzial: -Wiec sprawdzil pan... jej dostepnosc w szpitalnym komputerze. -Tak, i jej wiek, i tym podobne, tak jak panu mowilem. Nastepnie dokonalem kilku wstepnych naciec i ogolnie rzecz biorac... no wie pan, przygotowalem ja. Zostawilem ja pod cienkim, gumowanym przescieradlem, zabezpieczajac pole operacyjne, i poszedlem, by przywitac sie z grupa i dac im kilka wstepnych wskazowek. Zajelo to moze z pol godziny i... - Widzac wyraz twarzy Stone'a i to, jak mocno zaciskal powieki, Likeman czekal. W koncu Stone wzial gleboki wdech otworzyl oczy i powiedzial: -Przepraszam. Prosze mowic dalej. -Ja tez przepraszam, panie Stone. Az mi przykro, ze jestem patologiem. Przykro, ze musi pan przez to przechodzic. A szczegolnie mi przykro, ze to trafilo na mnie. Poza tym reszta tez nie bedzie mila... -Reszta? - Stone skrzywil sie w sardonicznym usmiechu. - Chyba powinienem pamietac, ze w koncu zywych tez pan kroi! Ale... dobrze juz, posmialismy sie, a teraz przejdzmy do konkretow. Likeman patrzyl na niego twardym wzrokiem. -Rozumiem, jak sie pan musi czuc, panie Stone, ale prosze sobie wyobrazic, jak ja sie czulem przez te cztery miesiace. Zrozumie pan, kiedy skoncze, prosze mi wierzyc. -Niech pan nawija, poki jeszcze chce tego sluchac - warknal Stone. - Juz mam prawie dosc. Niech pan zadaje te pytania albo dokonczy opowiadac, ale niech pan juz mowi. -Nie mam wiecej pytan. - Lekarz potrzasnal glowa. - Podam panu suche fakty. A jesli przyjdzie panu cos do glowy... -A wiec fakty - powiedzial Stone. - Ale prosze sie streszczac. Twarz Likemana lsnila od potu. Nerwowo przeczesal reka wlosy, wzial szklanke i powiedzial: -Dobrze, wiec. Powiedzialem studentom, ze badane cialo kobiety nosi w sobie rzadki przypadek nowotworu. Powiedzialem, ze w wyniku wypadku zostala przecieta na pol, co uratowalo ja przed niewyobrazalnymi cierpieniami, a nastepnie zabralem ich na sale i odslonilem cialo panskiej zony na stole. Serce Stone'a walilo w piersi jak oszalale. Nagle zapragnal powstrzymac Likemana, ale jednoczesnie musial sie dowiedziec. Musialo to miec cos wspolnego z tym, o czym Vicki powiedziala mu w swych ostatnich chwilach. O tych wariactwach, ktore mu przekazala, zanim zapadla w Belkot. -Pod przescieradlem... - Likeman zawahal sie, by oblizac spierzchniete usta. - Jak ma to wyjasnic? Przed polgodzina mialem na stole cialo kobiety; cialo niegdys pieknej dziewczyny, ale teraz...? Coz, nie bylo zadnej autopsji, panie Stone. Nie takiej, przy ktorej mozna by prowadzic zajecia. Boze! Polowa mojej grupy po prostu zemdlala, padli na ziemie! Powinienem byl wiedziec, ten odor... ja. -Likeman! - zaskrzeczal Stone, prezac muskuly. - Co do diabla? Likeman wyciagnal chusteczke i przycisnal ja do ust. Teraz dlonie drzaly mu na calego. -To byla ta sama kobieta, przysiegam. Miala te same blizny, te same obrazenia, wszystko. Ale... -Ale? -Ale ta kobieta byla martwa od... od jakiegos czasu. Rozumie mnie pan? Tkanki sie rozpadaly, pojawily sie wysieki. Katabolizm. I wciaz postepowal, panie Stone. Ona... ona sie rozkladala na naszych oczach. Stone wiedzial, ze Likeman ani nie byl wariatem, ani nie klamal. -O Jezu! - wyszeptal. -Zabralem studentow z sali. - W koncu Likemanowi udalo sie dojsc do siebie. - Nieco pozniej zmusilem sie, by tam wrocic. Wtedy bylo juz po wszystkim. Cialo lezalo w bezruchu, tak jak spokojna jest mumia! Sama skora i kosci... i niewiele ponadto. Wiedzialem, ze dopiero, co zginela, ale z patologicznego punktu widzenia bylo to cialo kobiety, ktora zmarla dwadziescia piec lat wczesniej! Godzine, dwie pozniej Stone wciaz siedzial w gabinecie, teraz sam. W dloni trzymal brylantowe kolczyki otrzymane od Likemana - te same, ktore podarowal zonie dziesiec lat temu - a w jego umysle kolatal sie czysty, spokojny glos Vicki, ktora wypowiadala swe ostatnie slowa. -Pamietam, jak bylam niewidoma - te slowa dzwieczaly mu w czaszce - i pamietam agonie... ROZDZIAL CZWARTY J.C. Craig snil swoj sen.Snil dziwny sen, ktorego korzenie siegaly o wiele dalej niz pamiec kazdego czlowieka czy stworzenia. Z wyjatkiem Craiga. Samo stworzenie, (ktore niegdys bylo Murzynem - albinosem o wielkiej mocy ESP) rzadko pojawialo sie w snach Craiga, a nawet, jesli, to jako mroczny, tajemniczy polip blakajacy sie na obrzezach podswiadomosci Craiga. Pojawial sie jedynie w takiej postaci, bo po pierwsze Craig nigdy go nie spotkal, po drugie Psychosfera zmiotla jego imie i byt z oblicza wszechswiata. Pozostal tylko mentalny glos. Wylacznie mysli i polecenia, ktore saczyl do umyslu Craiga ponad dwadziescia lat temu. Poniewaz w zakamarkach swiadomosci Jamesa Christophera Craiga, skryty w najczarniejszych katach jego podswiadomosci, Charon Gubwa poprzez telepatie zasial ziarno, ktore zakielkowalo i wzroslo. I z biegiem lat wydalo posthipnotyczne grzyby przybierajace groteskowe i chore formy. Grzyby byly obecne w jego snach; a interpretacje i sposob postepowania z nimi rowniez przybieral chorobliwe formy... -Psychomech! Psychomech byl Wyrocznia, przez ktora Craig pewnego dnia bedzie rozmawial z Bogiem na jawie, tak jak teraz rozmawia z nim w snach. I Craig zawsze rozmawial z Bogiem w snach, poniewaz tego dotyczylo glowne polecenie Gubwy, ze za kazdym razem, kiedy Craig zasnie, uslyszy jego glos, uslyszy i bedzie mu posluszny! I przez te lata glos ten zmienil sie w glos samego Boga, a jego slowo bylo prawem! Rozmowa Craiga z Bogiem zawsze przebiegala tak samo, przez dwadziescia z okladem lat zmienila sie nieznacznie, od kiedy pierwszy raz snil swoj dziwny sen. Sam Craig sie zmienil, ale rozmowa stala sie niemal pozbawiona tresci, poprzez powtorzenia zmieniajac sie w cos wiecej niz tylko rytualna liturgie. Zawsze zaczynala sie tak samo i zawsze w tym samym miejscu. Craig znajdowal sie tu w tej chwili. Rozejrzal sie wokol we snie i zobaczyl zwykle - niezwykle rzeczy - niezwykle pomimo swej zwyklosci. Jak zawsze znajdowal sie w przepastnym laboratorium, ktorego sciany konczyly sie gdzies za horyzontem, a sufit znajdowal sie wiele mil w gorze, rozswietlony wielkimi bzyczacymi neonami zakrzywiajacymi sie w oddali wraz z krzywizna ziemi. A moze ta pracownia znajdowala sie pod wielka kopula, lecz jesli nawet, to byla tak olbrzymia, ze Craig nie mogl tego dostrzec. Betonowa podloga byla wylozona gumowymi plytkami. Staly na niej wielkie tokarki, ostrzalki, krawalnice i tlocznie, czekajac w ciszy na swego pana. Kilometry kabli elektrycznych w plastikowych i gumowych koszulkach lezaly nawiniete na bebnach, a nad glowa jak potworne modliszki wznosily sie rampy i dzwigi, czy tez jak pajaki zwisajace ze stalowych sieci. Wszedzie jasno lsnil polerowany metal, wszedzie roznosil sie zapach plastiku, olejow i naelektryzowanego powietrza, ale panowala tu glucha cisza, wszystko tkwilo w bezruchu, nie bylo tu widac ani krzty zycia. Poza oczywiscie Craigiem. A moze jednak bylo tu zycie - Zycie Najwyzszego Rzedu - lecz tak skryte lub dziwnie odmienne od zycia Craiga, ze jego wiedza o nim byla bardziej intuicyjna niz faktyczna. Wyczuwal, ze gdzies tu jest, ale nie byl w stanie wykryc namacalnie tego faktu. Przypominalo to przebywanie w strzelistej katedrze - lub na dzikich, smaganych wichrami klifach z widokiem na potezny udreczony ocean - lub tez spogladanie w gore na wieczne sklepienie niebieskie. Wyczuwalo sie Obecnosc, choc nie wolno bylo nawet zerknac. A jesli juz, to niezwykle rzadko. Bog? Craig zalozyl, ze musial to byc Bog. Wiecej niz zalozyl, poniewaz grzyby Charona Gubwy od dawna juz rozprzestrzenily sie po calym jego organizmie. Juz nie tylko wypuszczaly zarodniki w jego podswiadomosci, ale zakorzenialy sie w jego psyche, id, jego osobowosci. I to rowniez stalo sie czescia jego swiata na jawie. Ale przez chwile jeszcze snil i we snie uslyszal Slowa Pana. -Craig, slyszysz mnie? -O tak, moj Panie, slysze. -Bedziesz sluchal i bedziesz posluszny. -Wiesz, ze tak, moj Panie. Jestem twym wiernym sluga. -To dobrze! Sluchaj mnie i badz posluszny, Jamesie Christopherze Craig, a uczynie cie kaplanem mojej swiatyni i nie bedziesz mial innego Pana przede mna. -Panie, przyjmuje twoja wiare! -Tak? Ale nie zawsze tak bylo. -Nie, bo bylem slepy, Panie, i nie znalem cie, i zgrzeszylem w swej ignorancji. Potem mnie pouczyles, Panie. -A na czym polegal twoj grzech? -Wierzylem w falszywego boga. Mial ludzka twarz i postac, lecz chcial byc czyms wiecej niz czlowiekiem. -Byl samym zlem, ten czlowiek, ktory chcial zostac bogiem! -Tak, Panie, i dzieki tobie poznalem, zem zgrzeszyl. Poznalem, odpokutowalem i pokajalem sie. -Jak sie nazywal, ten zly? -Garrison, moj Panie, tak mi powiedziales. -I jaka prace wykonales dla tego... Garrisona? -Poszedlem do jego swiatyni, moj Panie - poszedlem jako balwochwalca - i wybudowalem mu wyrocznie. -Falszywa wyrocznie dla falszywego boga! -O tak, Wielki! -A czy wyrocznia nazywala sie jakos? -Nazywala sie Psychomech, moj Panie. -I poznales Psychomecha, jego wszystkie czesci i funkcje? -Wiele mial czesci. Jestem tylko czlowiekiem. Ja... -Ale czys nie zbudowal wyroczni? -To byla Maszyna, moj Panie. Uczynilem ja potezniejsza, bardziej wydajna. Garrison mi kazal i jej usluchalem. -Garrison zrobil z ciebie swego blazna, Jamesie Christopherze Craig! -Tak, Panie. -Ale ja uderze w niego, nie z powodu jego szalenstwa, lecz bluznierstwa! -Bedzie tak, jak sobie zyczysz, Panie. -I kiedy zniknie na zawsze, i jego dzielo legnie w gruzach, wtedy bedzie ci wybaczone. -Dziekuje ci! O dziekuje ci, Panie! -Slaby ten falszywy bog, ten Garrison, a jego wyrocznia Psychomech zawodna. Dla mnie zbudujesz nowa, czystsza, potezniejsza wyrocznie; a ja cie nagrodze i zostaniesz kaplanem w mojej swiatyni, Jamesie Christopherze Craig. -Ale... wyrocznia Psychomech to zlozona maszyna, Panie, i... -Zapomniales, co potrafisz? Nie jestes godzien Wielkiego Dziela, jakie daje ci do wykonania? -Godzien? Sam zobaczysz, Panie! Ale jak mam spamietac wszystko, co bylo... -PRZYPOMNISZ SOBIE! Niech to trwa miesiac, rok, dziesiec lat. PRZYPOMNISZ sobie! -Ja... przypomne sobie, Panie. -Spojrzysz w przeszlosc i zobaczysz, jak bylo, jak wciaz jest. Oczyma twej pamieci. Nie umknie ci nawet najmniejszy szczegol. Tak, i zbudujesz mi Psychomecha! I wkrotce mnie poznasz, Jamesie Christopherze Craig, i uczynie cie pierwszym w moim stadzie, i bedziesz zbawiony. Glos Boga cichnal, odbijajac sie falami echa o horyzont sylwetek maszyn. Craig poczul sie bardzo maly w tym warsztacie, przytloczony stosami czesci, kabli, rur, nadrukowanych obwodow i matryc mikrochipow. -Panie, nie opuszczaj mnie! - zakrzyknal ogarniety naglym przyplywem grozy. -Zbuduj mi Wyrocznie, Jamesie. Zbuduj mi Maszyne... - glos zmienil sie w szept. -Kiedy cie poznam? - Craig jeknal desperacko. -Wkrotce, wkrotce... -Kiedy? - Craig byl niecierpliwy, zdenerwowany. -Zbuduj mi Psychomecha... I nagle Craig przypomnial sobie. -Ale zbudowalem go! Mam Psychomecha, Panie! - Czekal, wstrzymujac oddech, ale... Bog zniknal, jak zawsze w takich sytuacjach. I potezne cienie maszyn zaczely naciskac na Craiga. W bezkresnym warsztacie zalegla niesamowita cisza jak w grobowcu krolow robotow... Craig kurczyl sie, wracajac do swej powloki. Obudzil sie. Wysoko nad glowna brama i pomieszczeniem ochrony wielkiego kompleksu PSISAC dwoch nocnych straznikow spogladalo w dol na stalowo-betonowy korpus budynku, palac papierosy i rozmawiajac cichym glosem podczas sluzby. Dzisiejsza zmiana byla bardzo spokojna, przynajmniej dla tej dwojki; nawet niespecjalnie przejmowali sie systemem bezpieczenstwa PSISAC. Ich oficjalne miejsce pracy znajdowalo sie tam w dole, w dyzurce, ale papieros i haust swiezego powietrza nie byly specjalnym uchybieniem w pracy. Byli dwojka z dziesieciu pracownikow ochrony i mieli pod kontrola dziewiecdziesiat akrow powierzchni laboratoryjnej, zakladow przemyslowych, warsztatow, linii produkcyjnych, biur, recepcji, osrodka odnowy i ramp wyladunkowych, na ktore skladal sie kompleks PSISAC. Byl to gigantyczny konglomerat, choc w tej chwili uspiony. Neony wokol budynku swiecily silnym swiatlem wysokich liter, jakby rzucajac wyzwanie daleko w noc nad Oxfordshire. PHILLIP STONE INDUSTRIES (SATELITY I KOMPUTERY) Z wiezy straznicy mogli obserwowac postepy pracy swych kolegow. Na uliczkach PSISAC waskie snopy swiatla latarek, co jakis czas przecinaly mrok, oswietlajac ciemniejsze glebsze kaniony miedzy budynkami. Mogloby sie wydawac, ze dziesieciu ludzi to za malo jak na tak duzy obiekt, ale w rzeczywistosci bylo ich az nadto. Wszyscy byli uzbrojeni w pistolety ze strzalkami usypiajacymi; przy nodze kazdy z nich prowadzil duzego owczarka alzackiego, ktory patrolowal z nimi labirynt uliczek PSISAC. Sily te wspieraly technologie ochrony, zdolne wytropic, zlokalizowac i wysledzic nawet przypadkowe nocne wedrowki myszy. Bylo tego az nadto, to prawda, ale James Christopcher Craig, dyrektor PSISAC, byl bardzo przeczulony na punkcie slabej ochrony.-Zeby tu pracowac, kierowac zakladem, to rozumiem, ale zeby mieszkac tutaj? W fabryce? - Jeden z mezczyzn na wiezy, Geoff Bellamy, potrzasnal glowa. - I na tym wlasnie polega przegiecie. Poswiecenie do bolu! Bellamy mowil o Craigu. Kiedy wyglosil swa opinie, w Kopule zablysly swiatla. Byla to konstrukcja stojaca mniej wiecej posrodku prostokatnego obszaru rozleglego PSISAC. Pozbawione przemyslowej ostrosci, niemal wytlumione swiatla swiadczyly jednak o tym, ze Craig obudzil sie i wstal, robiac to, co kazdy dyrektor powinien robic o trzeciej nad ranem w chlodny pazdziernikowy dzien. Poniewaz Craig mieszkal w Kopule. Byla jego domem. Moze robil sobie po prostu kanapke albo parzyl kawe. Moze tkwil przy desce kreslarskiej, zajety modyfikacjami projektow komunikacyjnych lub przekazujacych energie satelitow, ktore byly jego specjalnoscia. Albo tez... moze spal, calkowicie niewinny. Moze to jego corka Lynn wlaczyla swiatla. -Widzisz? - Bellamy wskazal glowa na swiatla w Kopule. - Ten facet to pracoholik! Towarzysz i instruktor Bellamy'ego, Frank Harding, usmiechnal sie na te slowa. -Zawsze taki bedzie - powiedzial. - Jednak to nieszkodliwe wariactwo. Chcialbym dostac pol procent jego wplywow w zakladzie, nie wspominajac o zarobkach! -Tez mi - Bellamy zripostowal. - Pieniadze i wladza to nie wszystko. -To prawda - Harding mrugnal do niego. - Ale to dobry poczatek! Poza tym, dlaczego Jimmy Craig nie mialby z tego czegos miec. Jest ze starej szkoly: uwaza, ze jak trzeba cos zrobic, to najlepiej jest zrobic to od razu. Poswiecenie? Przegiecie? Byc moze. Ale niektorzy pracuja, by zapomniec, sam wiesz. Czasami dzieki pracy mozna wyrwac zyciu kly. -A o czym ja mowie? - Bellamy pozostal niewzruszony. - Przy tym wszystkim mozna by pomyslec, ze juz sobie troche odpusci. Jezu, moje zycie juz dawno byloby bezzebne, mowie ci! Ale z tego, co o nim slyszalem, to w dalszym ciagu probuje zmiescic w tygodniu osiem dni! -Nie - Harding potrzasnal glowa. - Siedem dni stara sie zmiescic w szesciu. W niedziele nawet palcem nie ruszy. To wymierajacy gatunek. Stary Craig jest bogobojnym czlowiekiem. Bellamy byl mlody i dopiero od niedawna pracowal w firmie Phillipa Stone'a, i dlatego mial instruktora. Harding byl starszym czlowiekiem, ktory pracowal w PSISAC od czasow, kiedy zaklad nosil nazwe Miller Micros i skladal sie z pol tuzina budek rozmieszczonych na trzech akrach. Znal Jimmy'ego Craiga - chociaz nie osobiscie - przez te wszystkie lata i szanowal go nie tylko za jego energie i idealy. -Nasz pan Craig to nie taki sobie pierwszy lepszy spec - poinformowal Bellamy'ego. - Na dlugo przed tym zanim zostal dyrektorem, byl jednym z pierwszym inzynierow w kraju. Wciaz jest w czolowce. Przylozyl reki do wiekszej ilosci produktow high-tech niz ktokolwiek inny! Nawet, jesli zrobilo to wrazenie na mlodym strazniku, to nie dal tego po sobie poznac. -Slyszalem, ze jest strasznie swietoszkowaty - mruknal. -I niektorzy w fabryce uwazaja go za prawdziwego dziwaka, no, bo mieszka tu i w ogole, a w Kopule mieszka tylko z corka. Wiesz, co mam na mysli?... Harding potaknal. -O tak, wiem dobrze - odparl szorstko. Splunal z obrzydzeniem przez barierke. - Sprosne swinie! - Nastepnie podniosl kolnierz kurtki, zgasil papierosa i chwycil Bellamy'ego za reke, przyciagajac jego twarz do swiatla. -Posluchaj, Geoff - powiedzial - a powiem ci cos o Jamesie Christopherze Craigu. Niewiele, bo niewiele wiem. Jednak wiem wiecej niz ty! Ale moze rozjasni ci to nieco w tym ciekawskim rozumku. Moze ci tez zaoszczedzic klopotow. Puscil ramie chlopaka, odwrocil sie i oparl lokciami o wysoki parapet, podpierajac brode rekami. Spojrzal na cichy kompleks fabryczny. -Zona Craiga zmarla jedenascie lat temu, kiedy ich coreczka miala dziewiec albo dziesiec lat. Byla urocza kobieta, ale niedomagala i wysiadly jej nerki. Probowali dializy, ale nic to nie dalo i jej stan z dnia na dzien sie pogarszal. I tak... zrobili przeszczep. Jej organizm odrzucil go i wszystko sie pogmatwalo. Dzisiaj? Nie ma sprawy. Ale dziesiec lat temu... - wzruszyl ramionami. - Koniec koncow po kilku miesiacach bylo po wszystkim. Jimmy Craig nie podniosl sie z tego, tak bardzo kochal te kobiete... Ale... wzial sie jakosc w garsc, zabral sie za prace i wychowywanie corki. Bo zostaly mu tylko dwie rzeczy w zyciu: praca i corka, no moze jeszcze wiara. Tak czy inaczej, wedlug mnie, PSISAC i mala byly dla niego najwazniejsze i nie chcial zawiesc ani jednego, ani drugiego. Poszedl, wiec na skroty i upiekl dwie pieczenie na jednym ogniu. Bellamy pokiwal glowa. -I zamieszkali w Kopule - dopowiedzial. -Nie, nie tak po prostu. - Harding potrzasnal glowa. - Najpierw musial wybudowac Kopule! Bo widzisz, on zawsze mial swoj prywatny warsztat tu, w srodku zakladu, gdzie teraz stoi Kopula. Dostal przyzwolenie Phillipa Stone'a, wybudowal Kopule w miejscu warsztatu i zamieszkal w niej. I kiedy wszystko zostalo zaplanowane i wykonane, uczynil z niej prawdziwy dom. -Ale jaki dom! - mlody ochroniarz mruknal ze slabo skrywana zawiscia w glosie. Harding potaknal. -Pracowalem z ekipa budowlana - oswiadczyl. - O tak, to wspaniale miejsce. Wszystko powstalo na podstawie projektow Craiga i oczywiscie przy pomocy PSISAC. Jest tam ogrod tropikalny, solarium i basen, a na najwyzszym pietrze pokoje, biblioteka, kuchnia, pracownia i biura Craiga wokol calego obwodu budynku. Wspaniale miejsce, to prawda, i calkowicie niedostepne dla postronnych osob. Nie ma takiej mozliwosci, zeby ktos sie tam wlamal. Najpierw musialby sie przedostac przez PSISAC, a przeciez my go pilnujemy! Przynajmniej jest to jedna z przeszkod. - Harding znow pokiwal glowa. - Pan Craig ceni swoja prywatnosc. -Ale co z dziewczyna? - zapytal od razu Bellamy. - Co to za zycie dla niej? Siedzi tam zamknieta z tym starym. Harding rozesmial sie na te slowa, ale jego rozbawione oblicze po chwili skrzywilo sie. -Nie przejmuj sie gadaniem tych glupkow z zalogi - powiedzial. - Ona ma wiecej wolnosci niz wiekszosc mlodych kobiet. Och, slyszalem, jak niektorzy nazywaja ja bogata suka; ale to wszystko z zawisci, Geoff, mowie ci. Siedza jak lisy pod drzewem z wywalonymi ozorami i az piszcza. Zamknieta ze starym, mowisz. Chyba zartujesz! Ma swoj samochod i dobra prace w Oxfordzie - uczy uposledzone dzieci. Co do chlopakow: miala kiedys jednego stalego, ale... -Tak? Harding westchnal. -To byl chlopak Phillipa Stone'a, Richard. Chyba chcieli, jak to mowia, zalatwic rzecz w rodzinie i widywali sie czesto. Byl tam czestym gosciem. Pozniej, moze z poltora roku temu, latem mlody Stone zachorowal. Podobno na belkot, ale im rzadziej sie o tym mowi, tym lepiej. Od tamtej pory, kiedy nie pracuje, Lynn Craig wiekszosc czasu spedza w domu. Nie mozna jej za to winic. -Widzialem ja tylko raz czy dwa - przyznal Bellamy - ale musze powiedziec, ze zrobila na mnie wrazenie. - Wyszczerzyl zeby w usmiechu i oblizal wargi. - Ladne cialo! W ogole mila. I to wszystko ma sie zmarnowac?! Harding zwrocil sie do niego ostro: -Sluchaj, Bellamy. Twoja posada sie zmarnuje, jak bedziesz tak gadal! Poza tym musimy juz wracac na brame i do wartowni. Zanim skonczymy dyzur, chce ci pokazac, jak mozna wyizolowac intruza na ekranach detektorow. Poznasz tez procedure wylaczania podstawowych alarmow. -Co? - mlodemu az szczeka opadla. Powlokl sie za swoim instruktorem po spiralnych, metalowych schodach. - Ale to zajmie z tydzien! -Zajmie jedna noc - tym razem Harding sie usmiechnal zadowolony z siebie - jesli sie przylozysz. I nie bedziesz myslal ciagle o bzdurach! Kiedy Frank Harding zaczal ponownie instruowac swojego zawiedzionego ucznia o podstawach systemu ochrony PSISAC, glowny obiekt ich rozmowy wychodzil wlasnie z windy w Kopule i przechodzil przez przestronny garaz do masywnych, stalowych drzwi broniacych dostepu do swego prywatnego warsztatu i laboratorium. Przy drzwiach Craig wsunal elektroniczny klucz do szpary, czekajac, az system rozpozna go. Nie trwalo to dlugo, poniewaz tylko on posiadal klucz. Jednak moglby uzyc go ktos inny, wiec promien lasera zeskanowal mu twarz. Zostal rozpoznany i hydrauliczne zamki dostaly odpowiednie polecenie. Kiedy stalowa sciana otworzyla sie z trzaskiem i gumowe rolki przesunely drzwi, w pomieszczeniu zamigotaly swietlowki. Palily sie juz rownym swiatlem, kiedy Craig wkroczyl do swego "laboratorium". Kiedys naprawde to miejsce bylo laboratorium i warsztatem Craiga, ale wraz z postepem prac potrzebowal wiekszej przestrzeni. Pod koniec byl zmuszony konstruowac wokol siebie, zamykajac sie w bryle swego tworu. Na poczatku w laboratorium znajdowal sie Psychomech, teraz samo stalo sie Psychomechem! I byl to glowny powod, dla ktorego Craig zbudowal Kopule: by zapewnic Psychomechowi bezpieczenstwo i dyskrecje. Powod, ktorego ani Frank Harding, ani nikt inny nie byl w stanie zgadnac czy nawet podejrzewac. Kiedy zamknely sie za nim cicho drzwi, Craig poszedl waskim przejsciem do srodka pomieszczenia, do serca Maszyny. Nad glowa i po obu stronach biegly kable - jasne metalowe rurki, poskrecane zyly kolorowego plastiku, nieskonczone okablowanie elektryczne - pofaldowane niczym powierzchnia gigantycznego mozgu, pod ktora kryly sie systemy ruchu, wspomaganie i bezpieczniki, ktore dostarczaly, monitorowaly i regulowaly przeplyw energii w Maszynie. Podloga pod stopami Craiga byla wylozona mocna guma, ktora wytlumiala jego kroki. W szlafroku z rekami zlozonymi na piersi mozna by go bylo wziac za zarliwego akolite jakiegos wyznania lub za kaplana, kiedy tak wstepowal na podium i wspinajac sie trzy stopnie w gore, zasiadal na fotelu przypominajacym tron. Tam zatrzymal sie, wpatrujac sie usilnie w serce tego, co skonstruowal. Na szczycie oparcia tronu tkwil przymocowany na zawiasach odchylony owalny helm czy tez obejma na glowe. Jego wnetrze przetkane bylo chronionymi guma sensorami i elektrodami. Zwisajac nad tronem jak ogon jakiegos metalowego skorpiona, skorzano-metalowy zacisk w ksztalcie litery U szczerzyl sie rzedem metalowych igiel i niewielkich dysz. Mimo ze teraz staly bezczynnie owe "zeby", wciaz wygladaly groznie. Wiedzac, ze bez strzykawek nie bedzie Psychomecha, Craig nienawidzil ich z calego serca, a jednej szczegolnie. W obejmach na nadgarstki i kostki bylo jeszcze wiecej igiel, ale wygladaly bardziej na niewygodne niz grozne. Tak naprawde najbardziej niepokoila Craiga igla, ktora go usypiala, ktora mozna bylo naprawde poczuc. Mozna bylo do tego przywyknac, co nigdy Craigowi sie nie udalo. Chyba chodzilo o to, ze jak sie Maszyne wprawi w ruch, to czlowiek bedzie zdany na jej laske i nielaske. Pod tym wzgledem uklucie pierwszej igly, usypiajacej, przypominalo musniecie nietoperza-wampira, ktore mialo uspic i znieczulic ofiare. Ale bylo to, oczywiscie, zwykle bluznierstwo. Nie wolno bylo opisywac Dobra analogia Zla. Wszystkie igly i dysze byly dozylne i sterowaly nimi ich wlasne mikroskanery. Przy swoich miniaturowych "oczach" nie bylo mozliwosci, by igly chybily celu. Zaden lekarz czy pielegniarka w calej historii swiata nie wkluwali sie precyzyjniej niz to urzadzenie. Nie moglo sie tylko wkluwac w to samo miejsce. Skora, miesnie i zyly mialy za kazdym razem inne polozenie, zmieniajac sie jak pustynia i zaslaniajac stare wklucia. Tym samym dostep minimalnie sie roznil. Craig czul tylko drobne uklucie, ale i tak tego nienawidzil. Byc moze na skutek krotkiej przerwy pomiedzy uruchomieniem Maszyny i tym wlasnie ukluciem, na skutek samej swiadomosci, ze zaraz nastapi, i w zaden sposob nie mozna bylo tego uniknac ani powstrzymac. Westchnal. Bycie wybrancem Boga mialo swoje slabe strony... ... Ale mialo tez i swoje plusy. Pomijajac te wszystkie mechanizmy i groze, jaka wywolywaly, byl to calkiem wygodny fotel. Podczas kolejnych etapow konstruowania Maszyny Craig czesto w nim zasypial. Wylozony miekka skora byl skonstruowany tak, by ulozyc sie jak najwygodniej, dostosowujac sie do ciala, ktore na nim spoczywalo, i posiadal system grzewczy pozwalajacy na uzyskanie optymalnej temperatury. Nawet u mamy na kolanach czy wrecz w lonie matki nie byloby wygodniej. Jedna godzina w tym fotelu warta byla siedem, osiem godzin w wygodnym lozku. Ale bylo to wtedy, kiedy tron byl jeszcze zwyklym fotelem... Tak, Craig mial powody do dumy z tronu Psychomecha. Z calej Maszyny. Jedynie jeden jego element nie stanowil powodu do dumy. Na pewno Bog pozwolil mu na to? Byla to rowniez boska proznosc, prawda? W koncu sprawil, ze Craig zostal namaszczony. W wierze Craiga nie bylo miejsca na przypadki czy zbiegi okolicznosci. Wszystko dzialo sie wedlug Wielkiego Planu. Po srodku miekkiego oparcia fotela widnialy duze, zlote litery "J.C.". Czyli James Craig... ale nie tylko. Craig wiedzial swoje. Jego nazwisko to nic, inicjaly byly po prostu znakiem! Nagle Craig poczul przyplyw energii, uwalniajac sie od poczucia przygnebienia i niedoskonalosci, ktore przywiodly go tu na dol. Nie ma potrzeby uzywac dzis Psychomecha. Uzycie Maszyny bez potrzeby oznaczaloby przyznanie sie do uzaleznienia, do nalogu. Byloby zwyklym samozadowalaniem sie, onanizmem umyslowym. Craig nie potrzebowal tego. Odwrocil sie na piecie, poszedl droga, ktora przyszedl, otworzyl drzwi i wyszedl z pracowni. Wyszedl z Psychomecha. Za nim zgasly swiatla. J.C. - James Craig. Kiedy winda w Kopule wiozla go do gory, usmiechal sie. Tak, to znak! Co do imienia "Christopher", sam nigdy nie uzywal drugiego imienia. Tak czy inaczej piec ostatnich liter bylo calkowicie zbednych... ROZDZIAL PIATY Richard Stone i doktor Gunter Gorvitch szli i rozmawiali w otoczeniu malowniczych ogrodow Lagodnej Doliny. Pazdziernik sie konczyl. Minely jakies dwa tygodnie od znaczacej rozmowy w celi Stone'a. Przynajmniej Gorvitch uwazal ja za znaczaca, poniewaz od tamtego dnia nastapila niezwykla poprawa stanu zdrowia jego szczegolnego pacjenta. Przynajmniej wizualna poprawa.Niebo bylo zasnute w to nieco chlodne popoludnie, zbyt chlodne na noszenie sztywnych i raczej przewiewnych okryc, jakie zakladano pacjentom w srodku. I tak Stone wlozyl ubranie, ktorego nie mial od chwili przyjecia na oddzial: sztruksy, kurtke i welniana koszule, i mocne buty na grubych podeszwach. Poltora roku temu powiedzialby: "robocze ciuchy", ale teraz wysmienicie sie czul w tym zwyklym ubraniu, podobnie jak na swiezym powietrzu, pozornie otwartej przestrzeni oraz sprezystej trawie pod stopami. Byly jednak i inne, niezbedne elementy stroju Stone'a, ktore podobaly mu sie znacznie mniej. Gorvitch nie chodzil z przyzwyczajenia z rekami zalozonymi do tylu, po prostu robil to, co jego pacjent, ktory nie mial wyboru. Stone mial spetane nadgarstki, a linka z twardej gumy nie zapewniala swobody ruchow. Podobnie jak peta laczace nogi, chociaz tutaj linka byla dluzsza i mniej sztywna. Zawieszona na nogach Stone'a pozwalala mu na wykonywanie dlugich, swobodnych krokow. Mogl w niej chodzic, ale nie mogl biegac. Ale pomimo tych wszystkich srodkow zapobiegawczych wyjscie na zewnatrz bylo triumfem zarowno dla Stone'a, jak i dla Gorvitcha. Ten drugi uwazal, ze to wielki krok w jego walce z Belkotem, postep, ktory moze stac sie udzialem reszty chorych na swiecie, w bitwie, ktora mozna bylo wygrac. Sam Stone widzial w tym szanse, ktorej nie mogl zmarnowac, szanse na kolejne, jeszcze bardziej ekstrawaganckie przyslugi ze strony Gorvitcha. Richard Stone mial zadanie do wykonania: musial isc i wykonac misje, a tutaj bylo to niemozliwe. Poniewaz wiedzial, ze nigdy nie wypuszcza go z Lagodnej Doliny, musial uciec. I to wkrotce. Nastepowala zmiana i byl tego swiadomosc; mimo wszystkich jego sztuczek, rzekomych "krokow naprzod", forteli samoistnej i wymuszonej "normalnosci", nie moglo to trwac dlugo i nie byl w stanie dalej ukrywac prawdy. Posiadal dowody swiadczace o tym, ze albo on slabnie, albo Belkot przybiera na sile, najpewniej to drugie. Przybieral na sile u zrodla, ktore na pewno nie znajdowalo sie w umyslach tych biedakow, ktorzy cierpieli na te chorobe. Tak czy inaczej czas mu sie kurczyl. Na poczatku dostrzegl zmiane pewnej nocy tydzien temu, kiedy Belkot pojawil sie znikad, ryczac na szpitalnych korytarzach jak trzaskajacy slup ognia. Straznikow bylo tylu, co lekarzy i pielegniarek. Wszyscy biegali po celach, dajac zastrzyki i klnac pod helmami, a ich kroki dalo sie slyszec w kazdym zakamarku na bezkresnych sterylnych korytarzach. Stone rowniez uslyszal Belkot, poczul jego moc w umysle i wiedzial, ze nie da mu rady. Zanim straznik, lekarz czy pielegniarka zdolali go odnalezc belkoczacego - co oczywiscie ujawniloby, ze udaje - rzucil sie na szybe pod napieciem w celi. Ten nieco zbyt bolesny anestetyk spelnil znow swoje zadanie - ledwo, ledwo. Tym razem jego umysl opieral sie, a miesnie nie chcialy sie poddac skurczom. Przeciwnie, jego cialo jakby z ulga przyjmowalo napiecie elektryczne, pomimo ze zmoczyl je gabka... ale w koncu sie poddalo. A sen, ktory mu sie wtedy przysnil, byl straszliwszy niz wszystkie poprzednie. Podczas spaceru przywolal sprawe poprzednich snow. -Tak? - powiedzial momentalnie zainteresowany Gorvitch. - Musisz mi je opowiedziec. Psychiatra jest w stanie wiele wyczytac ze snow, czesto blednie! Ale czasami udaje nam sie, co nieco zgadnac. -Oniromancja - odparl Stone. - Czytanie w snach, szamanstwo, magia! Pewnie po mojej smierci chetnie poczytalby pan sobie w moich wnetrznosciach, co? Co Biblia mowi o wiedzmach zyjacych wsrod ludzi? Czy mam jedna z nich dopuscic do moich snow? Gorvitch zasmial sie bez cienia zlosliwosci. -Jestes dziwny - powiedzial. - Nie ma, co do tego najmniejszych watpliwosci. Ale... niech ci tam bedzie. Tylko pamietaj, ze gdyby wczesniej ludzie nie praktykowali przepowiadania przyszlosci, nekromancji czy alchemii, na swiecie nie byloby prawdziwej nauki. Stone pokiwal glowa, ale dodal: -Ale jednoczesnie, przy tym zalozeniu, nie mielibysmy belkoczacych, prawda? Gorvitch zmarszczyl brwi. -Jestes inteligentny, Richardzie. Trzeba ci to przyznac. Powiem ci cos: nawet wiedzac, ze jeszcze calkowicie sie nie kontrolujesz, wciaz podejrzewam - czuje to - ze wiesz wiecej, niz mi mowisz. - Zatrzymal sie, wzial Stone'a pod ramie i odwrocil go, az staneli twarza w twarz. - Pomagajac mi, sam wiesz, mozesz pomoc calej masie ludzi. Wiesz o tym? Wiem, ze w tej malej wiezy wsrod drzew, gdzie zywoplot skrywa ogrodzenie, siedzi straznik z wycelowana we mnie strzalka usypiajaca! Wiem, ze z cala pewnoscia patrzy na mnie teraz przez lunete! Stone wzdrygnal sie. -Co racja, to racja. - Ty mnie wyprowadzasz na spacer, wiec bede tanczyl tak, jak mi zagrasz. -No i co z tymi snami? - Gorvitch usmiechnal sie wprost w zamglone zolte oczy Stone'a, zastanawiajac sie, co sie pod nimi kryje. Stone przez chwile oddawal spojrzenie, po czym pokiwal glowa. Znow zaczeli krazyc obok siebie. -Moje sny zawsze byly bardzo wyrazne - zaczal. - Ale te ostatnie byly przejrzystsze i bardziej realistyczne. Zaczely sie na krotko... zanim tu przyjechalem. I pozostaly w mym umysle, chociaz inne zapomnialem dawno temu. Pojawiaja sie seriami. Chyba snilem je po kolei juz kilkanascie razy, nie zawsze w tej samej kolejnosci. Podczas moich... atakow maja dla mnie szczegolne znaczenie. Tyle wiem, chociaz nie poznalem tego znaczenia. -Mow dalej - zachecal Gorvitch. Stone poczul zlowrozbne mrowienie u podstawy mozgu, uslyszal urywane szepty niewidzialnego pasozyta. Cicho! Cicho! Prosze, nie teraz! - blagal, starajac sie je zagluszyc. Kilkakrotnie zamrugal oczami, zaciskajac dlonie za plecami, sciskajac je niemilosiernie. Wytlumial wrzawe w glowie. Belkot zamarl. -No? - Gorvitch naciskal. Stone zaczerpnal powietrza w pluca. -Pierwszy sen dotyczyl moich rodzicow. Tylko, ze... mezczyzna we snie nie byl Phillipem Stone'em. Mial na imie Richard, jak ja, a nazwisko Garrison. -Czy to nazwisko ma jakies znaczenie? Znasz kogos o tym nazwisku - Gorvitch brnal dalej. -Nie, nie! - Stone byl niecierpliwy. - Nigdy nie slyszalem tego nazwiska. Garnizon to duzy oboz zolnierski, tyle wiem. A jednak byl to moj ojciec... - Zmarszczyl brwi. -W snach - powiedzial Gorvitch - czesto wstawiamy nieznane osoby w miejsce tych znanych ludzi, miejsc czy przedmiotow. I czasami nadajemy im nieznane miana. To nie jest takie dziwne. -Dla mnie to bylo bardzo dziwne! - odparl Stone. - Niewazne, on - ten czlowiek, moj ojciec - byl inny. Byl jak Bog. Jasnial zlota poswiata. Jego oczy lsnily zlotym blaskiem na podobienstwo promieni slonecznych. Mial... moc! Glos Stone'a przybral na intensywnosci. Nagle poczul na sobie badawczy wzrok psychiatry. Spojrzal na niego, staral sie rozluznic, oblizal wargi. -Widzialem to wyraznie - powiedzial, zdobywajac sie na usmiech. - Jak mowilem. -To interesujace - powiedzial Gorvitch, czekajac na ciag dalszy. -No i moja matka tez nie byla zwyczajna. Ona rowniez jasniala zlotym blaskiem, ale tylko, kiedy stala kolo niego. Jej oczy rowniez przypominaly plynne zloto; ale brakowalo jej tej poteznej mocy. I wiem, ze go kochala i ze sie go bala... Swiat, w ktorym zyli... byla to kraina mlekiem i miodem plynaca. Ziemia obiecana! Byly tam wspaniale rzeki, duze przestrzenie i strzeliste gory. Byla pelna zieleni i dobra oraz pelna zycia. Wody pelne ryb, lasy pelen zwierzyny, a na polach widac bylo wszystkie zwierzeta, ktore udomowil czlowiek. Nie bylo zlych pragnien, zalu ani bolu. Ucisk byl w zaniku i nikomu nawet do glowy nie przyszla zadna wojna. -To byl ten swiat - powiedzial Gorvitch z usmiechem. -Nie bylo belkotu! Usmiech spelzl psychiatrze z twarzy. -Ale byla... Maszyna - wyrzucil z siebie Stone. - Nie zwykla Maszyna przez duze "M", jak Bog przez duze "B". -Jaka to maszyna? - zapytal Gorvitch. - Mozesz ja opisac? Stone potrzasnal glowa, majac metlik w glowie. -Byl to... silnik, bestia, pojazd i bron! I nalezala do Richarda Garrisona. Nie byla podobna do niczego, co znamy. Byla jedyna i niepowtarzalna. Nie byl to samochod, ani motocykl, a jednak jezdzilo sie na niej. Nie miala aerodynamicznych ksztaltow, a jednak przemierzala wszystkie kraje swiata. Byl to przedmiot martwy, a jednak tlilo sie w niej zycie i byla mu posluszna. Mam ja opisac? - zagryzl wargi. - Byla - wzruszyl ramionami z rezygnacja - Maszyna. -Moze konstrukcji PSISAC? Skora scierpla Stone'owi na grzbiecie. -Niech pan to powtorzy! -PSISAC? - Gorvitch poczul, jak na widok twarzy rozmowcy jemu samemu ciarki przeszly po krzyzu. I nagle wszystko pryslo. -Nie - Stone rozluznil sie i potrzasnal glowa. - Nazywala sie jakos, tego jestem pewien, i tamto miano mialo cos wspolnego z PSISAC, ale to nie bylo to. Gorvitch byl poniekad zawiedziony. -Zrodlo prawdziwej mocy twego ojca - zawyrokowal - to PSISAC. Stworzyl to dla swiata w imie dobra. Wiem skadinad, ze PSISAC to duzy zaklad, wielki jak garnizon? To wszystko kiedys bedzie nalezec do ciebie. Moze lekasz sie tej wladzy, odpowiedzialnosci? A moze... -Zla diagnoza! - Stone urwal mu w pol zdania. -Tak? - Gorvitch uniosl brwi. - A wiec teraz jestes ekspertem od psychiatrii, tak? To byla pulapka, ale Stone i tak w nia wpadl. -A kto to kurwa wysnil? - warknal. Gorvitch pokiwal glowa ze zrozumieniem. -To bardzo wazne dla ciebie, prawda? No to prosze, mow dalej. Przepraszam, ze najechalem na ciebie. Stone stlumil swoj gniew, swoja niecierpliwosc. -No, to byl pierwszy sen - powiedzial po chwili. - Nic sie specjalnego nie dzialo, nie przerazil mnie. -Ale juz nastepny tak? -Nie tak bardzo, tylko otoczenie. Bylismy na cmentarzu.. -My? Stone westchnal. -Moja matka, Richard Garrison i ja. -Byliscie fizycznie na cmentarzu? Byles z nimi? -Tak jakby... patrzylem, z zewnatrz, ale czulem sie, jak bym z nimi byl. Niewazne, stalismy przy grobie. Byl na nim nagrobek. Na nagrobku wygrawerowano czyjes nazwisko, ale nie moglem go odczytac. Najdziwniejsze bylo to, ze nikt nie byl smutny. Ktos, cos nie zylo... ale nikt nie plakal. I tylko tyle. -Nic wiecej? A jednak utkwilo ci to w mozgu. Zapamietales to. Jestes pewny, ze nie bylo niczego wiecej? Stone zmarszczyl brwi, koncentrujac sie. -Gorace slonce - powiedzial - swiat wydawal sie taki jak zwykle. Wszystkie groby byly dobrze utrzymane i wszedzie bylo bardzo czysto. Ale... - zadrzal. -Ale byly jeszcze inne sny - Gorvitch zawyrokowal dobitnie. Stone pokiwal w ciszy glowa. Znow pojawily sie te szepty w glowie, podkradajac sie na krawedz swiadomosci. Cala przerazajaca chmara. Staraly sie odwrocic jego uwage swym jeszcze wciaz odleglym belkotem. Jesli pozwoli im sie wciagnac, to bedzie po wszystkim. Ujawni sie. Racjonalne myslenie bedzie niemozliwe. Pozostanie wylacznie belkot. -Trzeci sen - zaczal szybko - byl jakis taki smutny. Znow stalismy na cmentarzu, ale bylo to w pochmurny dzien, taki jak dzisiaj. Stalismy i pojawila sie mgla. Moj ojciec - Richard Garrison czy jak mu tam - pocalowal moja matke i zostawil nas tam i zniknal we mgle. Odwrocil sie tylko, by nam pomachac. I zniknal. Jego zlota poswiata zostala wchlonieta przez biale mleko. Wiedzialem, ze odszedl na dobre. Moja matka tez to wiedziala, ale nie byla smutna. I juz sie nie bala. Wygladala na lekko zdezorientowana, ale nie bala sie ani nie byla smutna. Postawila kolnierz plaszcza, odwrocila sie od grobu i poszla w kierunku cmentarnej bramy. Brama byla zrobiona z kutego zelaza z wystajacymi szpikulcami. Calosc byla ogrodzona parkanem ze szpikulcami umocowanym na niskiej podmurowce. Mgla gestniala jak posepny, plytki ocean, nieprzejrzysty, siegajacy do kolan. Przy bramie ktos na nia czekal... -Tak? -To byl... moj ojciec? Phillip Stone. -Rozumiem - powiedzial Gorvitch. - Ty tez tam byles? -Chyba tak, ale... on mnie nie widzial. Odeszli razem. -Hmmm! Bede musial sobie to wszystko przemyslec - zamruczal psychiatra - kiedy bede mial czas. A na razie... -Na razie mamy jeszcze ostatni sen - Stone pospiesznie mu przerwal. - Ostatni z serii. Ten sen, ktory mnie przerazil, Gorvitch pokiwal glowa. -Mow dalej - powiedzial. Szli teraz w poblizu ogrodzenia. Stone wyraznie widzial wysokie klebowisko drutu kolczastego odgradzajace go od wolnosci i swiata zewnetrznego. Byl rowniez swiadom obecnosci straznika w wiezyczce, niklego przeblysku metalu w cieniu pod zadaszeniem wiezyczki. Poczul, ze schwytano go w pulapke, jak krolika w okrutne peta. Jesli nie zdlawi tego uczucia, z gardla wyrwie mu sie niekontrolowany, wysoki, bezsilny kroliczy pisk. -Czuje sie... jak w klatce - powiedzial. - Te peta... Nawet, jesli Gorvitcha zadziwila jego szczerosc, to nie pokazal tego po sobie. -Czasami - powiedzial - Belkot przybiera bardzo gwaltowna postac. Jak obydwaj wiemy, atak moze nadejsc blyskawicznie. Popelniono straszne przestepstwa, morderstwa. Z kazdym dniem gorsze. Pewnie wkrotce, przy odrobinie zaufania.. -Wkrotce! - Stone przerwal mu gwaltownie. - Pewnie! Zaufanie! Jest pan psychiatra. Czy nie sadzi pan, ze petajac cialo czlowieka, peta pan rowniez jego umysl? Nie moge sie skupic zwiazany jak baran! - W napadzie zlosci kopnal noga wyimaginowanego wroga. Linka petajaca nogi napiela sie na cala dlugosc. Zachwial sie i niemal wpadl na druty w ogrodzeniu. -Ostroznie! - Gorvitch krzyknal ostro, lapiac go za ramie i pomagajac utrzymac rownowage. Stone spojrzal na niego pytajaco, przez chwile patrzyl sie na ogrodzenie, nastepnie zwrocil wzrok na psychiatre i patrzyl na niego z wyrzutem. -I tyle, jesli chodzi o zaufanie! - wyrzucil z siebie. - Kazales pan puscic przez nie prad. Ogrodzenie jest pod napieciem! Mial racje i Gorvitch w myslach wymyslal sobie od idiotow. Powinien zadbac o to, by ich trasa spaceru omijala ogrodzenie, ktore w normalnych okolicznosciach byloby podlaczone do pradu wylacznie w wypadku proby ucieczki, pozaru lub innej naglej koniecznosci, ktora wymagalaby masowej natychmiastowej ewakuacji. W tej sytuacji kazal wlaczyc prad, wylacznie kierujac sie rozwaga, niemal odruchowo. Z jednej strony byl roztropny, ale beztroski z drugiej. Prawdopodobnie wplynelo to znacznie na utrate przewagi w dyskusji. Widzac gniew pacjenta, spokojnie zaproponowal: -Richardzie, naprawde sadze, ze powinnismy juz wracac. To nic nie da. Wiesz przeciez, ze nie moge ci jeszcze do konca zaufac. Chodz, pojdziemy... -Czekaj! - Stone niemal krzyknal blagalnie. Brzmialo to jak prawdziwy jek zawodu. Poczekaj, ty gnoju, gnoju, paskudny gnoju! Spojrz na mnie! Och! Posluchaj mnie! Mam ci cos do powiedzenia! Gorvitch westchnal, odwrocil sie i spojrzal na niego. Stone nie odzywal sie, jego spojrzenie mowilo wszystko. To jego dziwne spojrzenie jak plynna lawa. -Tak? - zapytal Gorvitch. -Ja... przepraszam. - Stone przelknal sline. - Po prostu czuje sie tu jak zwierze w klatce, tam! - Wskazal glowa na budynek szpitalny. - Jeszcze troche? Prosze! Opowiadalem panu o swoich snach. Gorvitch zastanawial sie przez chwile. Oczywiscie jest to tylko podstep majacy dac Stone'owi wiecej czasu na zewnatrz. Ten czlowiek niemal sam to przyznal. Ale coz w tym zlego? Gorvitch nie potrafil oprzec sie sile, jaka emanowala z tych oczu. Wpatrywaly sie w niego intensywnie. -No dobrze - uslyszal swoje slowa. - Ale tylko troche. -Czwarty sen naprawde mnie przerazil, przynajmniej jego koncowka - zaczal Stone. - Tym razem bylem sam i szedlem dokads. Szedlem przez swiat, ale byl zupelnie inny. Byla noc. W takim zmienionym swiecie noc zdaje sie byc wszechobecna. Pola obumarly, las byl czarny i przerazajacy. Jesli byli w nim jacys ludzie, to sie chowali. Jesli byly tu jakies ptaki, to wylacznie padlinozercy. Oceany wypelniala oleista, zatruta maz... - Zamilkl na chwile, po czesci by nabrac powietrza w pluca, poniewaz mowil teraz bardzo szybko, ale rowniez by przesledzic otchlan umyslu w poszukiwaniu oznak ingerencji. Wroga armia tkwila tam przyczajona, wiedzial o tym, ale na razie hordy siedzialy cicho. Czujny - powiedzial do siebie w myslach Stone. - Musze byc czujny! -Byles przerazony tym, w co zmienil sie swiat? - zapytal Gorvitch. Stone potrzasnal glowa. -Zaskoczony, zasmucony, ale jeszcze nie przerazony. Jeszcze nie. Potem poszedlem na cmentarz. -Ach! - Gorvitch nagle bardzo sie zainteresowal. Zblizyl sie do pacjenta. Stone wzdrygnal sie. Na wewnetrznym horyzoncie umyslu legiony chaosu spietrzyly sie jak nigdy wczesniej. Wiedzial, ze w kazdej chwili sa gotowe ruszyc do natarcia. Katem oka spojrzal tesknie na gesta siatke ogrodzenia... -Tak? - ponaglil Gorvitch. Stone spojrzal na niego i zamrugal oczami. Zaczely odmawiac mu posluszenstwa, widzial wszystko w jednej barwie. Szare niebo, czarna wieza, drzewa, druty w ogrodzeniu, mleczno-biala twarz psychiatry i przerwy miedzy drzewami ukazywaly rownie bialy krajobraz. Trawa pod stopami przypominala morze mleka. Negatyw. To jego oczy, tak... i jego umysl. Wszystko bylo wytworem jego umyslu. Cisza przez burza umyslu. Mow! - krzyknal do siebie w myslach. - On czeka, zebys cos powiedzial! -Wsze... wszedlem przez przekrzywiona brame cmentarna z zardzewialych szpikulcow i stapajac po zwalonych nagrobkach, dotarlem do znanego sobie grobu. Wszystkie inne byly zarosniete chwastami porastajacymi obficie strzaskane plyty nagrobne. Tylko jeden z nich byl w jako takim porzadku. Jego obszar znaczyl prostokat wilgotnej, ciemnej gleby. Stal w ciemnosciach i zdawal sie przyciagac gwiezdne swiatlo. Nagrobek swiecil bialym swiatlem. Zasluchany Gorvitch wpatrywal sie w oczy pacjenta. Zupelnie jak u jego ojca ze snu, zlote oczy lsnily teraz cieplym blaskiem. Jak zlote ameby pulsujace mu na twarzy. Fascynujace oczy. Niemal hipnotyczne... Dwaj mezczyzni szli dalej wolno obok siebie wzdluz ogrodzenia. Wieza byla teraz blizej, na poly skryta w galeziach wielkiej sosny rosnacej po drugiej stronie siatki. Po stronie wolnosci. Stone ponownie zerknal na wieze wartownicza, na ogrodzenie i na galezie drzewa niemal siegajace wysokiej, zadaszonej platformy. W myslach zanotowal ten obraz, zapamietal go. Byla to jedna z mozliwosci, sposob, droga ucieczki. Ale stal tam straznik. -Co z tym grobem? - Gorvitch uslyszal swoje slowa. Wpatrujac sie w oczy Stone'a, czul, jakby wciagal go olbrzymi wir. Stone poczul, jak cos sie w nim spietrza. Moc! Na jego ustach pojawily sie slowa, zanim mogl zwazyc ich znaczenie: -Daj mi klucz - padly slowa na bezdechu. - Klucz do tych pet. -Grob - rzekl Gorvitch, siegajac do kieszeni marynarki. -Tak, grob. Stanalem kolo niego, wpatrujac sie w ciemna glebe. Zaczelo padac. Wielkie ciemne krople deszczu zmienialy ziemie w bloto, czarna glebe w grzezawisko. Stalem tak przemoczony do suchej nitki i czekalem. -Czekales? - Gorvitch pokazal mu klucz w wyciagnietej rece. -Na niemartwych! - Stone odwrocil sie bokiem do wiezy, stajac miedzy Gorvitchem i niewidocznym straznikiem na gorze. Bokiem wyciagnal spiete na plecach dlonie w kierunku Gorvitcha. Przez caly czas patrzyl przez ramie, intensywnie wbijajac wzrok w psychiatre. Gorvitch stal jak wryty. Zrob to! No juz! Szybko! Psychiatra wciaz stal bez ruchu. I wlasnie wtedy, w tej chwili zaatakowala barbarzynska horda umyslu! Naparli z calej sily! Uderzyli z calym impetem, jak taranem w umysl Stone'a, pelnym, nieskrepowanym, bezladnym wieloglosem Belkotu! Opuscil wewnetrzna garde. Umysl zaczelo wciagac. -Co? - krzyknal Gorvitch. - Co takiego? - Zobaczyl klucz w swej drzacej dloni. Nie wiedzial, jak sie tam znalazl. -Panie doktorze! Doktorze Gorvitch! - zakrzyknal straznik, wychylajac sie zza drewnianego parapetu wiezyczki strazniczej. - Wolaja pana! Znow jakis niespodziewany atak. To Belkot! Dostalem wlasnie wiadomosc od ochrony wewnatrz. Caly szpital... az huczy! Kazdy z nich... -Belkocze! - wrzasnal Stone. Gorvitch zatoczyl sie do tylu, wciaz trzymajac klucz w wyciagnietej dloni. Twarz Stone 'a zmienila sie w maske szalenca. Oczy zmienily sie w kratery pulsujace wrzaca lawa. Kiwal sie w przod i w tyl w nienaturalny sposob, przedziwnie zachowujac rownowage. Straznik na wiezy wymierzyl bron w Stone'a, starajac sie precyzyjnie wycelowac. Musze powstrzymac Belkot! Powstrzymac albo przynajmniej odepchnac go od siebie! Ale jak? Jak? Stone potknal sie i polecial na ogrodzenie. Ni to upadl na nie, ni sie rzucil. Wiedzial, ze jest za pozno, poniewaz podstep sie nie udal, odkryto jego oszustwo. Ale w ten sposob przynajmniej zazna spokoju, blyskawicznie uwolni go to od dreczacych go hord, ktore jeszcze teraz wwiercaly sie do wnetrza umyslu. Ogrodzenie zdawalo sie przyciagac, ogarniac go w opiekunczym uscisku swych elektrycznych ramion. W mgnieniu oka umysl Stone'a w drgajacym ciele stal sie krystalicznie przejrzysty. Wszystkie jego cele odcinaly sie wyraznie jak sylwetki na tle gorejacych plomieni. Klucz i peta. Wieza, drzewo i straznik. Ucieczka! I wtedy go odrzucilo, cisnelo w dol. Na wiezy palec straznika zacisnal sie na jezyku spustowym, strzelba od razu bluznela ogniem! Zanim sie zorientowal, poczul, jak cos go ciagnie przez parapet. Co dziwniejsze, jakas sila cisnela go z cala moca w dol. Walnal wprost w platanine drutow. Jego korpus zostal niemal rozdarty na pol, po czym drut kolczasty wyrwany z wiezow otoczyl go przy wtorze strzelajacych iskier. Walnal o ziemie w fontannie krwi, snopie iskier oraz plomieniach strzelajacych ze strzelby i munduru. Ogrodzenie padlo. Gorvitch byl swiadkiem wszystkiego, lecz nic z tego nie rozumial. Widzial, jak skurczona postac Stone'a miota sie i drga spazmatycznie tam, gdzie padl. -Co jest? - wciaz szeptal, nie otrzymujac odpowiedzi. - Co jest? Z dloni wyszarpnieto mu klucz, wykrecily go niewidzialne palce. Poszybowal w powietrzu pewnie w kierunku pet Stone'a, najpierw do nadgarstkow, a pozniej kostek. Chwile pozniej okowy spadly na ziemie. Gorvitch zobaczyl, jak Stone wstaje. Nie, zobaczyl, jak jakas sila podnosi go na rowne nogi! Jakby jakas niewidoczna dlon przerwala jego drgawki, uspokoila go i uniosla o dziewiecdziesiat stopni w gore. Psychiatra wyciagnal swe drzace dlonie w strone Stone'a. -Nie, nie - wymamrotal. - Nie uciekaj! W tobie tkwi rozwiazanie... Gorejaca bron i mundur spowodowaly zapalenie sie kilku kep trawy. Plomienie zaczynaly juz pelgac po jednym z filarow wiezy. W niebo unosil sie dym. Stone przeszedl - nie, zostal nakierowany - wsrod dymu przez powalone ogrodzenie. -Nie, nie! - Gorvitch potykajac sie rzucil sie do biegu. Cialo Stone'a bylo zwiotczale. Ramiona zwisaly mu bezwladnie, a nogi ciezko, acz sprawnie omijaly o wlos plonaca trawe. Cialo zdawalo sie nieprzytomne czy wrecz martwe, lecz niewidzialna sila trzymala mu glowe prosto, a oczy zyly wlasnym ohydnym zyciem! Glowa odwrocila sie niemal jak automat; zlote oczy strzelily ostrzegawczym spojrzeniem w kierunku Gorvitcha, ktory od razu zatrzymal sie chwiejnie w miejscu. Stone powedrowal przez bezpieczna szczeline i wkrotce zniknal w dymie wsrod drzewa w oddali. Gorvitch opadl na kolana i sklonil glowe. -Rozwiazanie! - jeknal. Wielkie muchy plujki pojawily sie znikad i bzyczac wokol jego glowy, staraly sie znalezc wlot do srodka. Niemal odruchowo, powodowany refleksem, zmachal rekami, odganiajac owady. Nie bylo ich tam, lecz i tak je odpedzal... ROZDZIAL SZOSTY Tego dnia w PSISAC az wrzalo.W piatki zwykle bylo mnostwo pracy, poniewaz zarowno kierownictwo, jak i zaloga pospiesznie dopinali wszystkie sprawy przed dlugim, trzydniowym weekendem. Ale dzisiaj j bylo inaczej. Zwykle plotki i drobne zatargi w lonie pracownikow biurowych i robotnikow - niemal integralne skladowe kazdego olbrzymiego systemu nerwowego duzego zakladu - zostaly calkowicie przycmione przez wydarzenia o zdecydowanie wiekszym ciezarze, ktore mogly oznaczac katastrofe i wzniecic chaos. Dwa wypadki poczatkowo wydawaly sie ze soba wiazac lub miec przynajmniej wspolne korzenie w tej samej mrocznej glebie, ale pozniej okazalo sie, ze tak nie jest. Tak przynajmniej brzmial komunikat z glownego biura. Pierwszy z nich mial miejsce poznym porankiem, tuz przed przerwa na lunch i bral w nim udzial brygadzista - magazynier Andrew McClaren. Z dwoch zdarzen to bylo mniej powazne. McClaren, malomowny Szkot w srednim wieku, ktory od lat pracowal w firmie, najwyrazniej przeszedl jakies zalamanie i zostal w trybie pilnym skierowany do ambulatorium zakladow. Jednak poznym popoludniem ponownie pojawil sie na chwile, blady i widocznie roztrzesiony. I wcale nie wygladalo, zeby mu sie poprawilo. Jeden z mlodych kierownikow PSISAC, ulubieniec J.C. Craiga, odwiozl go do domu firmowym samochodem. Pojawily sie pogloski, ze przeszedl lagodny wstepny atak Belkotu, ktory jednak zostal stlamszony w zarodku. Po prostu byl przepracowany; znow dalo znac o sobie jego wysokie cisnienie. Kiedy podobno udzielano pierwszej pomocy McClarenowi, mial miejsce drugi, o wiele powazniejszy wypadek. Gordon Belcher, przysadzisty mlody mechanik z Dzialu Konserwacji, odlozyl narzedzia, dzwignal swoje ciezkie cialo, zarzucil sobie pneumatyczny swider na ramie i poszedl z nim do elektrowni PSISAC. Ignorujac tabliczke "Wejscie tylko dla upowaznionych pracownikow", wszedl do duzej, okraglej wiezy, w ktorej znajdowal sie glowny konwerter, wspial sie po spiralnych schodach, wchodzac do monitorowanego obszaru, i zblizyl sie do barierki odgradzajacej rdzen i generator zmiennego pola. Tam rozwscieczony starszy technik w bialym fartuchu zapytal wprost Belchera, co tu wlasciwie robi, lecz nie tylko zostal zignorowany, ale i usuniety z drogi. Kiedy zaskoczony pracownik znow zadal mu to samo pytanie, tym razem chwytajac go za ramie, Belcher ostroznie odlozyl swider i wiertlo, chwycil jedna reka za poly fartucha technika i przyciagnal go do siebie. Dopiero wtedy, patrzac wprost w puste, przekrwione oczy Belchera, starszy technik John Ganley zauwazyl stan emocjonalny robotnika. Ten czlowiek zupelnie "nie byl soba". Twarz mlodego pracownika byla drgajaca masa miesni. Pod brudem i kropelkami potu w koniuszkach warg pojawil sie nerwowy tik, wykrzywiajac twarz w ciag groteskowych usmieszkow i min bez wyrazu. Wolna reka Belcher wskazal na wlasna glowe ze slowami: "Tu tego nie ma". Mowil cierpliwym, dobitnym glosem, jak dziadek przekazujacy wiedze wnukowi. "Tu wcale tego nie ma!". Nastepnie wzmacniajac uscisk, wyszeptal: "Myslalem, ze mam to w glowie, ale nie ma tego, nie ma tu tego!". I z twarza wykrzywiona nowa zlowieszcza mina dodal, wskazujac kciukiem w kierunku barierki: "To jest tam, tam w dole!". "Tam w dole" stal masywny, gruby na kilka cali klosz z syntetycznego krysztalu, pod ktorym glowny mikrofalowy konwerter PSISAC zamienial strumienie sciaganej satelita energii w megawaty elektrycznosci. Czysta moc strumienia wokol glownego rdzenia konwertera byla olbrzymia. Nie byla to ani energia nuklearna, ani pochodzaca od plazmy, lecz jeszcze lepsza o tak niskim poziomie promieniowania, ze nie zagrazalo zyciu ludzkiemu. Zasilala caly PSISAC i polowe hrabstwa Oxfordshire. I z wylacznie sobie znanych pobudek, czy tez raczej nieznanych, Gordon Belcher obral sobie to urzadzenie za cel. W wypadku czlowieka rozmiarow Belchera, czlowieka o niezwyklej sile i niskiej wrazliwosci, gwaltowny atak Belkotu mogl zaowocowac jedynie bezrozumna przemoca! Starszy technik John Ganley zobaczyl to jasno i wyraznie. Zobaczyl znamiona zarazy na wykrzywionej twarzy idioty. Zaczal krzyczec o pomoc, wydal jeden rozpaczliwy wrzask. Szaleniec uderzyl go tak mocno, ze smignal tylko po ceramicznych kaflach i zatrzymal sie na zakrzywionej stalowej scianie. Jeden tylko cios zlamal mu szczeke i pozbawil przytomnosci. Jego krzyk jednak zaalarmowal trzech innych pracownikow, ktorzy przybiegli z sali kontrolnej. Za pozno. Zobaczyli od razu, co Belcher ma zamiar zrobic. "Jest tam w dole!" - krzyknal ochryplym glosem, wskazujac na szyb za barierka zabezpieczajaca. "Jest tam i musi zdechnac!". Trzeba przyznac, ze trzech technikow chcialo go powstrzymac. Jeden z nich pozniej tlumaczyl, ze przypominalo to zmaganie z szarzujacym bykiem przy pomocy czerwonej plachty! Belcher podniosl czterdziestokilowy swider i roztracil pracownikow jak szmaciane lalki, lamiac dwom z nich zebra. Nastepnie przelozyl wiertlo przez barierke i przytknal go do wielkiego klosza. Teraz nadszedl wlasciwy moment na ucieczke. Ci, ktorzy mogli sie czolgac, robili to niezwykle szybko, odciagajac tych, ktorzy nie byli w stanie, od barierki. Promieniowanie na zewnatrz pola elektromagnetycznego bedzie minimalne, ale temperatura to juz zupelnie inna sprawa. W dole czterdziesci kilo stali przebilo sie przez klosz, centymetr za centymetrem, a rdzen i alternator oszalal jak sam Belcher. Maniak stal tam przy barierce, klepal sie rekami po glowie, zataczal jak pijak i darl wnieboglosy, kiwajac sie w przod i w tyl. I nawet, kiedy usmazyly mu sie oczy i skora pekla z ohydnym trzaskiem na twarzy i dloniach, on wciaz krzyczal: "To jest tam, tam w dole, tam w dole". Cokolwiek "to" bylo, Belcher juz sie tego nie bal, podobnie zreszta jak juz niczego sie nie bedzie bal w swoim zyciu, poniewaz w nastepnej chwili przechylil sie przez barierke jak poprzednio swider i ruszyl jego sladem do wiecznosci. Przez drzwi centrum sterowania glowny technik Ian Dawson zobaczyl jego ostatnie chwile. Rzucil sie w kierunku swego obrotowego fotela przed monitorem i trwozliwie zerknal na ekran. Wystarczylo jedno spojrzenie. Nie bylo juz Gordona Belchera. Ugotowal sie, lecac dziesiec metrow w dol przez ryczaca fontanne zaru wydostajaca! sie z rozbitego klosza. Zajal sie ogniem w ulamku sekundy! i rozpadl na rozzarzone atomy, zanim spadl na dol. Alternator nawet sie nie zakrztusil. Byl tylko niewielkim pylkiem, ktory teraz ulatywal z dymem na zawsze... ale pneumatyczne wiertlo to byla juz calkiem inna sprawa. W przestrzeni, ktora w normalnych warunkach wypelnia czterdziestoprocentowa proznia, potezne, zelazne wiertlo wywolalo powazne zaklocenie rownowagi. Jego dezintegracja, mimo ze rownie gwaltowna, wygiela urzadzenie, zaburzajac uprzednia symetrie. Wystarczyloby kilka sekund, by potezne pole elektromagnetyczne zostalo rozerwane, stalowe sciany pokryte krysztalem zaczely sie topic jak maslo, cala wieza i konwerter zawalily sie, zmieniajac sie w wulkan czystej energii. Bylaby to katastrofa na miare wybuchu nuklearnego! Promieniowanie mikrofal wydostaloby sie na zewnatrz z szybkoscia swiatla, pracownicy przebywajacy w poblizu konwertera ugotowaliby sie w ulamku sekundy, a ci w pewnym oddaleniu zostaliby okrutnie poparzeni. Caly PSISAC znalazlby sie w niebezpieczenstwie. Pomijajac smierc i zniszczenie, jakie wywolaloby to w samym PSISAC, groza i chaos spadlaby na polowe hrabstwa. PSISAC mial niezalezne zrodlo zasilania - dostarczal energii dla przemyslu, do biur, gospodarstw rolnych i domow. Zasilal sale operacyjne... urzadzenia rolnicze... windy, podnosniki, schody ruchome, oswietlenie i zrodla transportu w malych miasteczkach i wiekszych metropoliach... komputery... semafory kolejowe i swiatla drogowe... systemy podtrzymywania zycia w szpitalach. W PSISAC nigdy wczesniej nie wystapilo tak wielkie zagrozenie, lecz glowny technik Dawson potrafil kierowac sie niezawodnym instynktem i podejmowac decyzje w ulamku sekund. Mial tez pelna wiedze, z racji swego stanowiska, na temat wszystkich aspektow awarii mechanicznej, zarowno pod wzgledem teoretycznym, jak i praktycznym. Jesli zdazy szybko zamknac wielki konwerter, moze bedzie w stanie uratowac sytuacje, ale w hrabstwie i tak zapanuje chaos do chwili, kiedy odzyska sie kontrole nad mniejszymi konwerterami. Albo... Dawson zaryzykuje. Mogl zagescic pole do maksimum i modlic sie o blyskawiczna, calkowita dezintegracje topiacego sie swidra, ktory rozdzielal sie na atomy. I to wlasnie zrobil. Udalo sie. W kilka chwil pozniej, kiedy urzadzenie wrocilo do normalnej pozycji i zajeto sie rannymi, ubrani w kombinezony chroniace ich przed zarem i promieniowaniem technicy zeszli w glab szybu, by zalatac krysztalowa powloke. Po chwili wystarczylo juz tylko rutynowo, spokojnie wylaczyc urzadzenie i przejac jego ladunek. Uniknieto katastrofy, chociaz ledwo, ledwo. Ale jak sie temu przyjrzec blizej... ...To nie byl przypadek, ze w czasie, kiedy mialo to miejsce - dokladnie w tym samym momencie, kiedy szalenstwo Belchera siegnelo apogeum, okolo drugiej po poludniu - Richard Stone rzucil sie na ogrodzenie pod napieciem w Lagodnej Dolinie, ale nikt przeciez nie bylby w stanie powiazac tych dwoch wydarzen. Pozniej dopiero zauwazono, ze przypadek Belchera nie byl odosobniony. Ze kiedy zginal, napiecie u pacjentow zakladow psychiatrycznych siegnelo zenitu i zanotowano wiele przypadkow nowych zachorowan przez cale popoludnie, ale i pod tym wzgledem nikt nie przywiazywal do tego specjalnej wagi. W koncu byl to problem globalny. Belkot wzmagal sie i ludzie, szukajac odpowiedzi, podazali w zlym kierunku... PSISAC jak wiekszosc przemyslowych gigantow bardzo dobrze dbal o swoich pracownikow. Wraz z pojawieniem sie nowych galezi nauki i po wprowadzeniu cztero-, a w niektorych krajach trzydniowego tygodnia pracy rozwiazaly sie ostatnie wielkie zwiazki zawodowe znane w XX wieku, i ludzie zdali sobie sprawe, ze juz nie bedzie im potrzebne "prawo do pracy". Nie bylo juz takiej potrzeby, ale ci, ktorzy mieli tyle szczescia i pracowali, czerpali z tego korzysci, o jakich nie snilo sie nawet ich ojcom. Wiekszosc ludzi nawet nie ludzila sie, ze dostanie "prawdziwa prace", dlatego nie widziala sensu w ksztalceniu sie do niej. Tym samym niezwykle trudno bylo uzyskac doskonala prace umyslowa czy nawet prace fizyczna, wiec nie bylo, o co kruszyc kopii. Dwie mile od poteznego kompleksu PSISAC, w zalesionym terenie na brzegach rzeki Cherwell "modelowa" wioska zapewniala dach nad glowa tym pracownikom PSISAC, ktorzy tego chcieli. Tam wlasnie od siedmiu lat mieszkal Andrew McClaren. Mieszkal w niewielkiej kawalerce z oknami wychodzacymi na rzeke. PSISAC dostarczal mu taniej energii elektrycznej. Kazde urzadzenie, kazdy element elektronicznego wyposazenia w tych scianach mial znak firmowy PSI zakladow Philipa Stone'a. Nie chodzilo o to, ze McClaren byl jakos szczegolnie lojalny wobec pracodawcy, lecz po prostu byl prawdziwym Szkotem ze starej szkoly. Cale wyposazenie zostalo zakupione z firmowa znizka. W wypadku wystapienia usterek naprawy czy wymiana byly za darmo. Dochodzila piata po poludniu - jakies trzy godziny od wypadku z Belcherem i dwie godziny, odkad J.C. Craig poslal go do domu. Podczas tych dwoch godzin, od chwili, kiedy Edward Bragg zostawil go samego w mieszkaniu, McClaren wciaz spacerowal po pokoju, rozwazajac druzgoczace wiesci, ktore przyniosl dzien. Dla niego najwazniejszy byl jego atak, fakt, ze stal sie ofiara Belkotu. Zaczelo sie to wkrotce po dziewiatej, ledwo slyszalny dzwiek srebrnych dzwonkow nie chcial go opuscic. Z poczatku sadzil, ze to prawdziwe dzwonki, i nawet rozgladal sie za zrodlem tego pobrzekujacego dzwieku, ale przed poludniem odglos ten tak bardzo sie nasilil, ze zagluszyl wszystko inne. Zmienil sie w dzwiek gongu, ktorego nie slyszal nikt poza nim. Odglos ten przybral na sile, osiagnal apogeum okolo jedenastej... i nagle... zamilknal. Cisza, jaka po tym nastala, byla niemal ogluszajaca i nie przyniosla mu ulgi. Pojawila sie za to depresja oznajmujaca nadejscie czegos o wiele gorszego. W ciagu kolejnej pol godziny McClaren uslyszal pierwszy, pozornie niewinny chichot, odlegly, nerwowy, jakby wywolany jakas tajemnicza i zla radoscia, ktory dobiegal znikad, penetrujac najdalsze zakamarki jego umyslu. I juz po dziesieciu minutach Belkot dopadl go z pelna moca. Umykajac z biura ksiegowych, McClaren niemal zderzyl sie z grupa praktykantow idacych na lunch. Jeden z nich, chlopak, ktorego ojciec sam doswiadczyl jednego z takich atakow niecaly miesiac temu, rozpoznal objawy i skontaktowal sie z przelozonym. Ten z kolei skontaktowal sie z pielegniarzami z ambulatorium, ktorzy wytropili McClarena. Po krotkich poszukiwaniach odnalezli go siedzacego w kucki w rogu skladu komputerow, gdzie lkal jak zbite szczenie, zakrywajac uszy dlonmi, ktore drzaly jak trzepoczace skrzydla motyla. Pielegniarze mieli swoje wzorce postepowania. Pewien porzadek, w swietle, ktorego kazdy pracownik PSISAC podejrzewany o zaraze umyslu musial byc bezzwlocznie zabrany do biura dyrektora naczelnego. Tak jak w wypadku McClarena. Craig zostal poinformowany, ze nadchodza. Kiedy sie pojawili, dal McClarenowi lekki srodek uspokajajacy i przejal go, posylajac ich z powrotem do ambulatorium. Ale najpierw dal im do zrozumienia, ze musza powstrzymac sie od informowania kogokolwiek o stanie zdrowia McClarena. W jego wypadku mialo nie byc zadnych spekulacji, zadnych wzmianek na temat Belkotu. Nastepnie zabral otumanionego i skrecajacego sie pracownika do zacisza swej Kopuly. Wiekszosc z tego McClaren pamietal jak zly sen, ale reszta przypominala najgorszy koszmar! Niemal nie zdawal sobie sprawy, ze McClaren zabral go do znajdujacego sie w Kopule garazu na parterze. Przeszli przez stalowe drzwi i weszli do sali glownej. Jak przez mgle pamietal, ze pomieszczenie to wygladalo jakby wykute we wnetrznosciach jakiejs niezwyklej maszyny, gdzie Craig usadowil go na krzesle podobnym do tronu, ale po tym nastala pustka! Och, oczywiscie cos sie tam zdarzylo, ale bylo to tak przerazajace doznanie, ze jego mozg odmowil zapamietania tego. Nastepnie, troche pozniej, gdy Craig wyprowadzil go z sali maszyny, z wolna zaczal sobie zdawac sprawe, ze horror sie skonczyl. Belkot zniknal z jego umyslu. Kiedy dochodzil do siebie i uswiadamial sobie, ze wciaz jest przy zdrowych zmyslach i zostal uratowany, McClaren poczul wielka ulge i wdziecznosc dla wybawcy. Cokolwiek Craig mu zrobil lub cokolwiek zrobil dla niego, uratowalo mu to zmysly. Jego psyche byla nienaruszona... przynajmniej na razie. McClaren pamietal reszte doskonale, jednak bylo to dosc surrealistyczne wspomnienie. Craig zabral go na powrot do garazu, przeprowadzil przez stalowe drzwi i zaprosil do jednej z pracowni okalajacych Kopule. Tam, przy dlugim stole konferencyjnym, siedzialo jedenastu pracownikow PSISAC, ktorzy momentalnie podniesli sie z miejsc i czekali. McClaren wciaz jeszcze niepewnie stapal, lecz powoli odzyskiwal kontrole. Wskazano mu krzeslo, a Craig zajal swoje miejsce na szczycie stolu. Chwile pomowil cos na osobnosci z Edwardem Braggiem, mlodym kierownikiem, ktory pozniej odwiozl McClarena do domu, po czym odwrocil sie i polozyl dlonie na wypolerowanym blacie stolu. Wciaz stal, jakby ignorujac puste krzeslo i czekajac, az usiadzie Bragg. Nastepnie zwrocil sie do wszystkich, wyjasniajac cel tego spotkania. Juz na wstepie jego slowa wryly sie gleboko w umysl McClarena. -Andrew McClaren dostapiles szczegolnego zaszczytu, gdyz zostales wybrany przez Moc Wyzsza, by zamknac krag. Jestes dwunasty! Tak jak bylo w Galilei, tak jest i teraz. I Bog mi swiadkiem, mam swoich uczniow. Na te slowa McClaren mogl cos powiedziec. Craig, widzac jego niezdecydowanie, pospieszyl z wyjasnieniem: -Badz cierpliwy, Andy. Rozejrzyj sie. Popatrz na swoich kolegow z PSISAC, ktorzy przyjeli wiare. I czyz Psychomech ich nie ocalil i nie ukoil ich skolatanych umyslow? Jak mu kazano, McClaren rozejrzal sie po twarzach osob za stolem. Siedzial tu lysy technik z dzialu komputerow, na prawo od tyczkowatej, rozmamlanej blondynki z kasy. Obok siebie siedzialy blizniaki z linii produkcyjnej trojwymiarowej telewizji. Obok nich przycupnal ochroniarz o szerokich ramionach i nijakich rysach twarzy, a kolo niego zwalisty kierownik z dzialu napraw i konserwacji. McClaren rozpoznal tez stara panne o ostrych rysach i zapadlej klatce piersiowej z jednej ze stolowek i chudego mikroelektronika w okularach z dzialu komponentow. Kolejnym, ktorego znal, byl Edward Bragg, zdaje sie zaufany Craiga, pozostalej dwojki nie znal. Wszyscy oni siedzieli w milczeniu i wpatrywali sie w Craiga, wielu z nich niemal z wyrazem uwielbienia na twarzy. W ich oczach widac bylo podniecenie; wspierali sie na Craigu, spijali slowa z jego ust. Przed kazdym z nich lezal na stole identyczny zestaw wygladajacy jak wielofunkcyjny zestaw sluchawkowy do sprzetu hi-fi lub radia. McClaren zauwazyl, ze cala jedenastka, wpatrujac sie w Craiga, jednoczesnie nieswiadomie gladzi ulozone przed nimi pozornie niewinne sluchawki. -Pozwol, ze powiem ci, o co tu chodzi, Andy - odezwal sie w koncu Craig, pochylajac sie nad stolem i z calej sily przyciskajac blat klykciami i kciukami. - Poinstruuje cie, tak jak poinstruowalem pozostalych. Niestety mamy malo czasu, poniewaz poinformowano mnie, ze sa sprawy, ktorymi musze sie zajac - miedzy innymi sprawy zwiazane z powaznym wypadkiem - dlatego teraz moge cie jedynie powitac w naszym gronie. Tym samym bede sie streszczal. Ale zapamietaj dobrze moje slowa, poniewaz pewnego dnia otworza pierwszy rozdzial nowej Swietej Ksiegi! Na poczatku bylem jak inni ludzie. Zzerala mnie duma, mialem swoje pasje, zlosc i niska zawisc i pod tym wzgledem bylem grzesznikiem. Dbalem wylacznie o siebie, a nie o mego Boga. Ale Bog obdarowal moj umysl i moje dlonie wielkim talentem i zostalem przez Niego wybrany, by pewnego dnia stac sie narzedziem Jego laski, tak jak On wybral ciebie na mego ucznia. Craig przerwal na chwile i usmiechnal sie, przekrzywiajac pytajaco glowe na bok. -Czy uwazasz, ze brzmi to jak pseudo-religijne brednie, Andy? Czary-mary jakiejs dziwacznej, ezoterycznej sekty. Chyba tak. - Usmiech spelzl mu z twarzy, a w jego miejsce pojawilo sie badawcze spojrzenie. - Ale tak nie jest! Jesli tylko wysluchasz mnie z otwartym umyslem, tobie rowniez I bedzie dane doswiadczyc prawdy. Panuja zle czasy, przyjaciele - (zwrocil sie teraz do wszystkich obecnych) - kiedy Zlo panoszy sie po swiecie, skryte za podwojna maska pokoju i obfitosci. Swiat stal sie gnusny i wciaz trwa w gnusnosci, bo ludzie zapomnieli dawnych umiejetnosci i praw oraz kodeksow moralnych, zamieniajac je na nowa nauke, balwochwalstwo i dazenie do samozaspokojenia. Zapomnieli o samym Bogu! On dal nam Rajski Ogrod, kraj mlekiem i miodem plynacy, a my teraz zniszczylismy to wszystko i od razu zapomnielismy o Nim! Pracujemy tylko cztery dni - a wielu z nas w ogole nie pracuje - ale czy poswiecamy pozostale trzy dni dla Niego? Nie! Wszyscy pasiemy sie na tej ziemi, wszyscy, we wszystkich krajach Jego swiata, ale czy poswiecamy sie dla Niego? Czy dajemy Temu, ktory daje nam chleb, chocby czastke w podziece za to, co dla nas robi? Nie! Zapomniano Jego imie, Jego swiatynie swieca pustkami. Ludzie odwrocili twarze i pozamykali koscioly. Natomiast stalismy sie balwochwalcami, otaczamy czcia najblahsze przejawy naszej leniwej egzystencji - blyszczace auta, wystawne domy czy baseny skrzace sie czysta woda - i co gorsze, ludzie wpatruja sie w swoje trojwymiarowe obrazy, ktore w naszych oczach staja sie bozkami naszych czasow. I jest to najgorsze bluznierstwo ze wszystkich, poniewaz Bog stworzyl nas na swoje podobienstwo, wiec my stworzylismy sami swoich bozkow! Nikt z nas nie jest bez winy - ani jeden - i to Go rozgniewalo... Tak, bo Pan Bog jest zazdrosnym Bogiem i wszechmocnym. I wielki jest jego gniew! Znow Craig przerwal, spojrzal po twarzach zgromadzonych przy stole osob, zatrzymujac wzrok na McClarenie. -Nie ja zostalem wybrany jako pierwszy. Przede mna Bog znalazl sobie innego proroka sposrod swych aniolow i zeslal go na ziemie, by wypelnil Jego wole. Aniolowi temu nadano imie i postac. Nazywal sie Garrison - Richard Garrison, - ale to imie przeklete! No, bo... gdzie jest teraz ten upadly aniol Garrison? Szukajcie ile sil, ale go nie znajdziecie. Poniewaz zwrocil sie przeciw Bogu i sam pogwalcil Jego prawa. Wybudowal wyrocznie, ktora byla narzedziem jego mocy, jego bronia. Bylem jednym z tych, ktorych Garrison wybral, by stworzyc wyrocznie, i powodowany ma ignorancja popelnilem wielki grzech. Milosciwie Bog odebral mi pamiec tego czynu, pamietam tylko to, co On pragnie, bym pamietal. Pewnie gdybym byl bardziej swiadom mego grzechu, ta wiedza zabilaby mnie... Jednak... gdy Bog spostrzegl, co zrobil, co wywolal Garrison, zadrzal z gniewu i Garrison zostal zmieciony z powierzchni ziemi, a wraz z nim jego wyrocznia. I zniklo na zawsze jego imie, a jego czyny zostaly zapomniane. Nie bylo go. Ale jak mowilem, w swym milosierdziu Bog mi wybaczyl i pojawil sie w moim snie, i przemowil do mnie! W oczach Craiga pojawil sie blask chwaly. Dlonie zadrzaly mu na blacie stolu, a glos zmienil sie w szept, tchnienie. -On sam... przemowil do mnie! Wydawalo sie, ze caly pokoj wstrzymal oddech. Craig wyprostowal sie splotl dlonie na piersi i przymknal oczy. Kiedy ponownie je otworzyl, widac bylo, ze uszlo z nich uniesienie. Po chwili mowil dalej juz zwyklym glosem. -Dwadziescia lat temu, moi przyjaciele, Bog przemowil do mnie po raz pierwszy i od tamtej pory przemawial do mnie wielokrotnie. Jego slowa niosly ze soba jedno przeslanie: ja stane sie Jego prorokiem na ziemi i bede wykonywal Wielkie Dzielo! Oczywiscie, objawienie jego obecnosci mialo juz miejsce w przeszlosci. Jego obecnosc, odwiedziny, rozkaz. Czyz nie nakazal zbudowac arki Noemu? I w jakim celu? Powiem wam: by godni ocalenia byli gotowi, kiedy postanowil zalac i zatopic swiat. I tak jak nakazano Noemu wybudowac arke, tak mnie nakazano wybudowac Psychomecha. Psychomech - prawdziwa Wyrocznia... przez ktora pewnego dnia bede przemawial do Boga z taka latwoscia, jak przemawiam do was, i to nie tylko we snie. Ale do tej chwili wykorzystam Maszyne, by ocalic was, wybranych, tak jak Noe na swej arce ocalil tych, ktorych uznal za godnych tego. Czyz nie sam Bog dawal mi wyrazne znaki? Czyz nie sprawil, ze napotkaliscie mnie na swej drodze? Tak wlasnie uczynil, inaczej byloby juz po was! I czyz Psychomech was nie uleczyl i nie wypedzil szalenstwa z waszych umyslow? Ale zobaczycie wyrazne znaki, przekonacie sie sami. Niech tak sie stanie. Spojrzcie na siebie, wszyscy jestescie tredowaci! Ofiary Wielkiej Zarazy Umyslu, opetani Belkotem! Czy drzecie sie wnieboglosy w szpitalach? Czy rzucacie sie w kaftanach bezpieczenstwa w wyscielanych materialem izolatkach? Nie! Dorothy Ellis, kiedy mialas pierwszy atak? Wskazal na blondynke z kasy, ktora od razu wstala. -Trzy lata i dwa miesiace temu, panie Craig - odparla. -A od tamtego czasu? -Wielokrotnie - odpowiedz zdawala sie byc rutynowa, jakby powtarzala od dawna wyuczona lekcje. -Tak - przytaknal Craig - wielokrotnie. Bo byliscie pierwsi. I czy wystepuja jeszcze symptomy choroby? -Ani sladu po nich. Psychomech poprzez boska moc powstrzymuje je! -I to tyczy sie was wszystkich - Craig omiotl siedzacych przy stole plonacym wzrokiem. - Umysly dotknietych choroba drza ze strachu przed kolejnym atakiem, a wasze sa nietkniete. Oni belkoca i umieraja, a wy triumfujaco wyczekujecie rozkoszy, jakie nadejda wraz z pojawieniem sie Pana. Jakich jeszcze znakow i dowodow moglibyscie oczekiwac? A jesli jeszcze ktos z was ma watpliwosci... Dobrze oto dowod: Stygmaty - znamiona mej wiary, dowod mego oddania! Czyz, bowiem mysmy nie cierpieli ukrzyzowani na Psychomechu? I czyz nie wstalismy z martwych, tak bylo, i czyz nie bylo nam dane powrocic do swiata ludzi zdrowych? Craig przechadzal sie wokol stolu, odgarniajac siwiejace wlosy ze skroni i ukazujac mikroskopijne czerwone wybroczyny po obu stronach po ukluciu setek drobnych igiel. Pod szara marynarka nosil czarna bluze z kolnierzem, ktory odslanial teraz slady na szyi przypominajace uklucia na ramieniu narkomana. Nastepnie podwinal rekawy, ukazujac kolejne slady po obcowaniu z Psychomechem - uklucia na nadgarstkach. -Czyz nie sa to owe znaki? McClaren szeroko otworzyl oczy. Poczul bol na szyi oraz na kostkach. Spojrzal na nadgarstki. Swieze bialawe naklucia przypominaly miejsca po uzadleniach pszczoly! Wpatrywal sie w nie... i gwaltownie podskoczyl, kiedy dlon Craiga opadla mu na ramie. -Andy, teraz jestes jednym z nas. Pan zeslal zaraze na ziemie i cale narody na niej wygina, ale ty bedziesz oszczedzony. Wszyscy bedziemy zbawieni, wszyscy, jak tu siedzimy... I kiedy swiat zadrzy w posadach wstrzasany pokladami szalenstwa, my bedziemy czekac. I kiedy wreszcie zaglada dobiegnie konca - gdyz Belkot jest wielka zaglada dotykajaca niewiernych i balwochwalcow, plomieniem wypalajacym umysly, jak mowia przepowiednie - wtedy wyjdziemy na swiat, niosac ze soba slowo Panskie i gloszac je wsrod nielicznych wybranych. Tak, niektorzy ocaleja, ci, ktorych On uzna za godnych ocalenia. I my bedziemy ich wyszukiwac we wszystkich zakatkach swiata. I pojawia sie plemiona na ziemi, a my bedziemy kaplanami w Jego swiatyniach, a w Wielkiej Swiatyni ja stane sie kaplanem kaplanow, Psychomech zas bedzie ma Wyrocznia. I biada tym, ktorzy osmiela sie zlamac Prawa Pana! W tej chwili, jakby na jego znak, pozostala jedenastka wstala z miejsc i powtorzyla jednym glosem: -Biada temu, kto lamie Prawo Pana! Po czym Craig zlapal McClarena za lokiec i podniosl go z krzesla. Usmiechnal sie do niego i skinal z wyrozumieniem glowa. -Idz teraz do domu, Andrew McClaren, i przemysl sobie to wszystko, co tu widziales i slyszales. Przemysl sobie to dobrze. Bog nie karze nieswiadomych. Wybor nalezy do ciebie. Przyjmij wiare i badz zbawiony, odrzuc ja, a zostaniesz skazany na konanie w szalenstwie i twoj mozg stopi sie we wnetrzu czaszki. Teraz nic nie mow, lecz zadzwon do mnie wieczorem i daj mi swa odpowiedz. - Odwrocil sie od McClarena i polecil Edwardowi Braggowi: - Zabierz go do domu, udziel mu wszelkich odpowiedzi na jego pytania. - Nastepnie zwrocil sie do pozostalych: - Panie, panowie, przyjaciele... macie swoje obowiazki, od ktorych was dostatecznie dlugo odciagalem. Ja tez mam sporo pracy; wydarzyl sie wypadek - kolejny dowod na to, ze zaraza zbiera coraz wieksze zniwo i nadciaga jej kulminacja. Pamietajcie tylko: zostaliscie wybrani! Kiedy wychodzili z sali konferencyjnej bocznymi drzwiami i znikali jeden po drugim w olbrzymim kompleksie PSISAC, Craig zwrocil sie ostatnimi slowy do dwunastego i zarazem ostatniego ze swych uczniow: -Andy, witaj! ROZDZIAL SIODMY Stone ponownie stal samotnie na opuszczonym cmentarzu obok tabliczki z bialym znakiem. Stal przemokniety, czekal, a deszcz przyklejal jego krotkie wlosy do czaszki, sciekajac strumieniem po szczece. Swiat na jawie pozostal daleko w tyle; teraz to byl jego realny swiat, tak samo prawdziwy jak tamten, z ktorego niedawno zbiegl. I byl nie mniej zlowieszczy.Glosne dudnienie grzmotow przetaczalo sie nad jego glowa, a jaskrawy blask blyskawic, co jakis czas przecinal posepne niebo srebrnym ostrzem. Jedna z nich byla niezwykle jasna. W zrenicach Stone'a pozostawila oslepiajaca blizne. Przymknal zaslepione oczy. Blask w nich pozostal, z wolna niknac w ciemnosci pod powiekami. Staral sie w mgnieniu oka zapamietac jasniejace pod powiekami symbole o dawno zapomnianym znaczeniu wraz ze swiatem, ktory je splodzil. Klucz i okowy, wieza... i drzewo... i...? I co? Cos jeszcze? Jak czlowiek budzacy sie ze snu i starajacy sie zapamietac swoj sen, Stone chcial sobie przypomniec, jak wyglada swiat na jawie. Ale podobnie jak sen jego obraz zniknal. I tak byla to bezsensowna i pozbawiona znaczenia proba. Lepiej stac tak przy grobie i czekac. Na co czekac? Stone'owi wydawalo sie, ze ktos niedawno zadal mu to samo pytanie, ktore go teraz nurtowalo. Ale nie pamietal, kto. Rzesiste krople zaczely padac jeszcze gesciej, lecz deszczowka przywierala teraz do ciala kleista, metna ciecza, jakby gdzies tam w gorze ktos przedziurawil jezioro potu. Z trudem mozna bylo oddychac, w takim deszczu mozna utonac! Stone byl swiadom, iz powinien schronic sie przed deszczem i ogrzac, a jednak stal tak, samotny, drzac w tepym uporze. Byl uparty tak jak jego ojciec, jak Richard Garrison, i tak samo ciekawy wszystkiego. Tkwila w tym jakas tajemnica i on musi ja zglebic. To bylo wazne, byc moze najwazniejsze na calym swiecie. Po jakims czasie burza zelzala. Blyskawice blyskaly coraz rzadziej i z coraz mniejsza zacietoscia. Odglosy gromu przetaczaly sie juz po odleglych wzgorzach, oslizla ulewa z nieba ponownie zmienila sie w zwykly deszcz. Stone stal w blocie po kostki. Obok strzaskany nagrobek mogl dac solidne oparcie. Uniosl prawa stope oblepiona blotem, pozwalajac, by breja zsunela sie z niej, wydajac charakterystyczny chlupot. Postawil uwolniona od mazi stope na nagrobku i wolno przeniosl na nia ciezar ciala. Powtorzyl te czynnosc z lewa stopa. Uwolnil ja przy wtorze dzwieku zasysanego blota, jakby ziemia niechetnie wyzwalala go ze swych usciskow. Z deszczu pozostalo juz tylko kilka kropel. Ciezkie chmury przemieszczaly sie nisko po niebie jak olbrzymie swietliste nietoperze rozblyskujace w rogach srebrnego nowiu. Pojedyncze promienie ksiezycowego swiatla padaly na cmentarny grunt, poblyskujac srebrzystym swiatlem na strzaskanych marmurowych kikutach. Wolno jak pelznacy cien nad calym obszarem zalegala niesamowita cisza. Z glebin ziemi wylegla mgla, a jej wijace sie macki obejmowaly lapczywie powalone nagrobki, wlewajac sie we wszystkie zaglebienia jak gesta, kleista ciecz. Polamane, walace sie nagrobki sterczaly w przesiaknietej wilgocia glebie jak zdruzgotane kikuty kosci, z ktorych jak upiorna posoka wylewala sie gestniejaca, pelzajaca mgla. Caly cmentarz zaczal przypominac pole rozkladajacych sie, tredowatych, gnijacych zwlok. Stone przykucnal na swoim nagrobku i zadrzal, jednak pomimo tego nie byl w stanie opuscic tego miejsca. Czul strach narastajacy mu w trzewiach, lecz nie potrafil rzucic sie do ucieczki. Jeszcze nie. Wglebi duszy wiedzial, jak potworne bedzie to, co za chwile nadejdzie - wiedzial, ze to wszystko juz bylo, pojawialo sie kilkakrotnie - jednak jego chorobliwa ciekawosc domagala sie tego z cala stanowczoscia. Chorobliwa? Stone przypuszczal, ale musial miec pewnosc. Teraz mial w zyciu cel, wiedzial, do czego dazy. Byl to... cel zycia? Nie byl do konca pewien, co bylo jego zyciowym celem, ale dostrzegal wyrazne wskazowki. Tak, wskazowki. I jedna z nich - ta pierwsza - byla o krok, by ja poznac, byl w stanie stawic czola najwiekszemu okropienstwu, jakie mial za chwile ujrzec, byle tylko znalezc klucz do calej zagadki. Wyprostowal sie, odetchnal gleboko, zmarszczyl brwi i wydal usta pod wplywem tej mysli. Wskazowka... jakby samo to slowo bylo kluczem... Stone poczul, jak w myslach otwieraja sie wszystkie zamkniete drzwi, jeszcze nie na osciez. Uchylaja sie. Przez szpare w drzwiach ponownie uslyszal rozmowe zapamietana z innego czasu i miejsca, czy tez urywki rozmowy. Co dziwniejsze, jeden z glosow nalezal do niego. -... stalem tam przemoczony do suchej nitki i czekalem. -Czekales? -Na ozywienca! Ozywienca? Na jedno z tych stworzen, ktore powracaja do zycia po smierci, by pozerac innych. Wampiry, ktorym nie w smak jest lezec spokojnie w mogile, bo musza wstawac z grotu, by oddawac sie swym okropnym... Drzwi znow sie zamknely, zatrzasnely z trzaskiem. Zaskoczony Stone wrocil do cmentarnej rzeczywistosci. I stal tak, przemokniety do suchej nitki, czekajac na... ... Z rozmieklej od deszczu gleby u jego stop rozlegl sie odglos zasysania, jakby pochodzacy z wielu szkaradnych paszczy. Byl to ten sam ohydny towarzyszacy wyciaganiu nogi z bagnistej ziemi, lecz tym razem o wiele glosniejszy i niedajacy sie niczym wytlumaczyc. Stone'owi wlosy stanely deba. Wzial potezny, zdlawiony haust powietrza w przyplywie strachu. Rzucil trwozliwe spojrzenie na ziemie przed nim, na tlusty czarnoziem spulchniony deszczem, i zobaczyl z przerazeniem, ze zapada sie jak ruchome piaski! Utkwil spojrzenie przepelnione groza w tym niezwyklym zjawisku i nie mogl go oderwac od czarnej ziemi, podobnie jak nie byl w stanie uniesc ciezkich jak olow stop. Parujaca, kleista gleba na grobie wybrzuszala sie, tworzac gwaltownie pietrzacy sie w energicznych konwulsjach kopiec, z ktorego osuwaly sie grudki ziemi. Grunt pod stopami ozyl, unoszac przewrocony nagrobek, na ktorym Stone stal, zmuszajac go do zejscia z niego. Stopy momentalnie zapadly sie w kleistej mazi. Przy wtorze chlupotu i bulgotania grob unosil sie do gory. Stone az sie zakrztusil i zakaszlal, kiedy brzemienne trupim gazem pecherze rozwarly sie jak wrzody, rozpraszajac lepka mgle. Powietrze wypelnil wywolujacy mdlosci trudny do zniesienia odor uwalniajacych sie trupich gazow. Po chwili fetor i odglosy zasysania powietrza osiagnely punkt kulminacyjny, z ziemi oddzielila sie olbrzymia gruda, stajac o wlasnych silach nad rozorana mogila. Stala tak wielka, zupelnie bez ruchu, a rozmokla ziemia odpadala grudami na powrot do rozkopanego grobu, wzniecajac fontanny deszczowki i rozpraszajac sploszona mgle, ktora wpelzala z wolna do powstalej wyrwy. Stone cofnal sie, zataczajac sie i walczac z przylegajacym do ciala blotem. Z postaci odpadaly kawaly brudu, grudki ziemi i laly sie po niej strumienie czarnej wody, az jej prawdziwy zarys z wolna wylanial sie z chaosu. Miotany podmuchami wiatru deszcz dopelnil reszty, zmywajac brud na tyle, ze Stone mogl zaspokoic swoja chorobliwa ciekawosc i pozbyc sie wszelkich zludzen. Teraz wiedzial, kim lub, czym jest ten ozywieniec, wampir, to wskrzeszone z martwych cialo. Ale nie wiedzial, dlaczego wstal z martwych ani tez, co ma zamiar zrobic! W koncu pobudzony do dzialania Stone, walczac z podmoklym gruntem i rozbryzgujac fontanny wody, dopadl twardego gruntu i rzucil sie przez chylaca sie ku upadkowi brame cmentarna. Od tej chwili musial polegac wylacznie na swym instynkcie. Przynajmniej przekrecil pierwszy klucz w zamku, przeszedl przez pierwszy portal wiedzy. Groza gonila go jak stado potepiencow, kiedy tak pedzil, zataczajac sie przez noc. Przykucnal przy niskim murku i gleboko zaczerpnal nocnego powietrza. Obejrzal sie za siebie, tylko przez chwile. Posrodku opustoszalego cmentarza zawieszona nad jeziorem bialej mgly, migocac w slabym swietle ksiezyca, tkwila kanciasta Maszyna - zlowieszczy przedmiot z metalu i plastiku pokryty chromem. Odpoczywala po trudach narodzin, wychwytujac niewidoczne prady Psychosfery. To byla, na pewno kiedys byla, maszyna, bestia, pojazd, bron - wszystko naraz - ale w tej chwili najbardziej przypominala bestie czajaca sie do ataku. I bylo w niej cos znajomego. Stone kiwnal glowa schowany w cieniu pod murkiem. Ja cie znam - wymamrotal na wdechu. - Znam cie, wampirze! Ale nagle w przebudzonej grozie zamigotaly dziwne swiatla, wiec odwrocil sie i umknal ku swemu przeznaczeniu. Nie wiedzial, dokad go nogi poniosa, ale wszedzie bylo lepiej niz tu. To bylo miejsce przeklete. Tkwilo tu zrodlo zarazy. Pozostanie tutaj byloby... szalenstwem! W najskrytszych snach ludzi czail sie straszliwy potwor... Stone przebudzil sie. Zrywajac glowe z ziemi, usiadl, spodziewajac sie zobaczyc znajome otoczenie. W pierwszej chwili na jawie pomyslal, ze lezy zwiniety w klebek na miekkiej podlodze celi numer 253 szpitala w Lagodnej Dolinie, ale juz po sekundzie przypomnial sobie spacer z doktorem Gorvitchem i rozejrzal sie trwozliwie w poszukiwaniu wiezy strazniczej czy tez ochroniarzy. Wokol nie zauwazyl niczego takiego. Zobaczyl natomiast, ze siedzi przy zywoplocie w wysokiej ostrej trawie siegajacej mu do ramion. Po prawej stronie dostrzegl kepe mlodych debczakow i jesionow, po lewej, za zywoplotem, ktos skosil trawe, by postawic na niej piaskownice, wiszace hustawki, hustawke dla maluchow i karuzele. Stone byl skonany. Czul sie, jakby zostal dotkliwie pobity. Rece i nogi mial slabe i drzace, i jeszcze do tego ten paskudny bol glowy. Od razu rozpoznal to miejsce, wiedzial, gdzie jest, ale nie byl w stanie dociec, jak to sie stalo. Latwiej bylo mu uwierzyc, ze oto wpadl w ostatnie stadium Belkotu i teraz jest wiezniem wlasnych halucynacji, zagubiony bez pamieci w ostatnim porywie szalenstwa. Bo jak mial sobie wytlumaczyc obecnosc w tym miejscu? Znajdowalo sie o dobre dwadziescia kilometrow od Lagodnej Doliny... Stworzona napredce, nie mniej przez te niepokojaca, teoria o szalenstwie zostala jeszcze wzmocniona przez slyszane przez niego odlegle, acz gwaltowne odglosy czyjejs bezsensownej klotni. Ale kiedy przysluchal sie tym odglosom, doszedl do wniosku, ze odglosy te nie przypominaly zwyklego "belkotu", jaki slyszal podczas nawrotow choroby. Po pierwsze slychac bylo czyjs smiech, w ktorym przebrzmiewala czysta radosc - radosc i uniesienie dzieci, niezdolnych do wyrazania swej radosci w inny sposob. I w koncu, na szczescie, przyjal do wiadomosci swoje polozenie. Znajdowal sie na terenie Clayton Institute przy Woodstock Road na przedmiesciach Oxfordu. Bywal juz tutaj, z Lynn zajmujaca sie dziecmi. To byla ironia losu, ze niegdys potrafil zapanowac nad tymi uposledzonymi, zaburzonymi umyslowo i cofnietymi w rozwoju dziecmi, nierzadko z uszkodzeniem mozgu; klasyczna sytuacja jak z obrazu "Slepcy" Breugla - slepy prowadzi slepego. Przypomnial sobie, jak mu bylo zal tych dzieci... Wydawalo sie, ze minelo sto lat od tamtych wydarzen, choc w istocie nie minely nawet dwa. A od tamtej pory... jego zycie leglo w gruzach, matka zmarla i pojawila sie swiadomosc, ze w gruncie rzeczy te dzieci mialy o wiele wiecej szczescia. Poniewaz na swoj nieszkodliwy sposob te dzieci juz mowily nieskladnie, to moze ich umysly byly bezpieczne przed atakiem okrutnej zarazy? A jesli nie, to coz za roznica? Natomiast reszta ludzkosci... Jak to powiedzial Gorvitch, ze gdzie tkwi rozwiazanie? To szalenstwo. Czy swiat nie zdawal sobie sprawy, ze balansuje nad przepascia? Czy nikt nie zdaje sobie z tego sprawy? Ale... Stone wiedzial, ze przebywanie w poblizu Belkotu nie pozostaje bez wplywu. Tak czy inaczej poczul taki spokoj ducha, jakiego nie czul... od bardzo dawna. Szkoda, ze nie mogl tego samego powiedziec o swoim stanie fizycznym. Cos go naprawde wyczerpalo, ale prawdopodobnie to tylko chwilowe. Miesnie nie byly przygotowane na wolnosc, za duzo czasu spedzil w tej cholernej celi. Bylo oczywiste, ze podczas swej ucieczki doprowadzil sie do skrajnego wyczerpania. To, jak sie czul, swiadczylo o tym dobitnie. Co do samej ucieczki: nie pamietal niczego ze swej rozmowy z Gorvitchem. Nawet samej rozmowy. Na pewno podczas niej mial atak choroby, ktory w jakis sposob zmusil go do tego desperackiego kroku. Ale jak to sie do diabla stalo? Potrzasnal glowa, starajac sie zapanowac nad myslami, zanim pograza sie w chaosie badz w napadzie paniki. Teraz, kiedy jest na wolnosci, powinien cos zaplanowac. Jakies dzialanie, spojne dzialanie, zanim znow pograzy sie w niebycie. Zaskoczyl go wlasny entuzjazm, determinacja obrony straconych pozycji. Bo jesli spojrzalby prawdzie w oczy, to nie mialo to najmniejszego sensu, prawda? Plany - na milosc boska! To dopiero! Byl nie tylko zbiegiem - i to do tego potencjalnie niebezpiecznym zbiegiem - ale jeszcze jego wlasny zdradziecki umysl mogl mu wyciac numer w kazdej chwili. Wystarczy, ze raz zdradzi sie i zacznie belkotac przy ludziach, i koniec! Coz, wiec mial robic? Od czego zaczac? I co mial niby znaczyc ten gwaltowny, dziki napad uniesienia, ktory odczuwal coraz wyrazniej? A moze to tez kolejny symptom choroby? Moze jednak sprawy nie mialy sie najgorzej. Gorvitch twierdzil, ze byl inny niz wszyscy, i moze rzeczywiscie tak bylo. Przeciez uciekl, prawda? Nawet, jesli nie pamietal teraz samego aktu ucieczki! Byly jednak rzeczy, ktore pamietal bardzo wyraznie, nawet, jesli nie znal ich przyczyn. Mogly to byc jakies zaburzenia - kompleksy, obsesje? Byc moze, choc nie odczuwal tego w ten sposob. Jesli wiec jeszcze mogl, dopoki nie dopadly go jeszcze wladze czy tez sam Belkot, powinien wykorzystac sprzyjajace okolicznosci. Niech bedzie, ze to jest jego misja. Z oczywistych wzgledow nie mial nic do stracenia. Alez tak, byly pewne przeszkody (az parsknal smiechem na niewinnosc tego stwierdzenia, nad jego naiwnoscia, eufemizmem), ale z pewnoscia mial tez wiele atutow. Byly pewne rzeczy, ktorych byl stosunkowo pewien, a innych nawet nie probowal zrozumiec. Po pierwsze, jak sie tutaj dostal. Wstal, otrzepal sie z lisci i galazek i zerknal przez szczeline w zywoplocie. O tej porze roku drzewa utracily wiekszosc lisci, ale zywoplot byl caloroczny, wiec byl schowany przed wzrokiem innych. Posrod krotko przystrzyzonej trawy za placem zabaw tkwil jednopietrowy budynek ze szkla i drewna. Bylo to miejsce obrosniete pnaczem i winorosla, ktore rosly pomiedzy wijacymi sie wybrukowanymi sciezkami. Z jednej strony zwienczone tarasem, z drugiej wychodzace na ocieniony wierzbami plytki staw rybny. Niewielka grupka dzieci wylonila sie z dlugiej werandy zwienczonej szklanym dachem. Dzieci szly po kretej sciezce w kierunku placu zabaw. To wlasnie ich gaworzenie Stone blednie wzial za Belkot. Spojrzal na grupke dzieci i serce zamarlo mu w piersi. Gorujaca nad grupka dziwacznych, poskrecanych i pohukujacych krasnali Lynn wygladala niby krolewna Sniezka. Cierpliwie napominajac swoja gromadke, prowadzila ja na plac zabaw, usmiechajac sie lagodnie. Byla jedna z niewielu osob, ktore mialy u nich posluch. Stone byl kolejna... Wiedzial, co bedzie. Wiedzial, ze po "lekcjach" i przy sprzyjajacej pogodzie dzieci mialy pol godziny dla siebie na placu zabaw, zanim autobus odwiezie je do domow. To znaczy, ze jest wpol do piatej. Lynn zwykle konczyla i zamykala placowke o piatej. Zwykle ktos z nia byl, ale dzisiaj prowadzila dzieci sama. Czasami starsze dzieci sprawialy problemy, ale grupa tym razem byla niewielka, a najstarsze z dzieci mialy po siedem, osiem lat. Stone stal z tylu. Z wolna, ostroznie zaczal sie przemieszczac do przodu. Wysoki zywoplot otaczal placowke ze wszystkich stron, powinien przejsc niezauwazony. Po drodze zaczal sie zastanawiac nad kwestia czasu: Szesnasta trzydziesci. Dwie i pol godziny temu oddali mu jego ubranie i zalozyli mu okowy w Lagodnej Dolinie. Tylko, ze Lagodna Dolina znajdowala sie o dwadziescia kilometrow stad! Czy przebiegl ten caly dystans? Czy to mozliwe, taki bieg w trudnym terenie? Co go prowadzilo? I co z tymi kajdankami? Ta utrata, badz tez czesciowa utrata pamieci, wystepujaca i za kazdym razem po ataku choroby, byla niezwykle uciazliwa. Na tym polegal problem z Belkotem: zachowywal niezwykle zywe wspomnienia dotyczace pewnych obiektow - niezwykle objawienia i umykajace okruchy wspomnien mocy czy zmyslow innych niz zwykle piec, swiadomosc swej wlasnej dziwacznej tozsamosci lub przeznaczenia - ale nie byl w stanie przypomniec sobie, co to byly za obiekty ani tez zrodel swych objawien. Jak u pisarza, ktoremu sni sie doskonala fabula i budzi sie podekscytowany, po czym w chwile pozniej i cala fabula odplywa w niebyt i znika, zanim jest w stanie przelac ja na papier. Zamiast doskonalego opowiadania w umysle Stone'a pozostawaly jedynie nic niemowiace dziwaczne tytuly rozdzialow, ktore w jego skolatanym umysle osiagaly watpliwy status fiksacji chorobowych. Tak, fiksacji... obsesji. Ale co wiecej, intuicyjnie wyczuwal, ze byly to wazne wskazowki - klucze do Wielkiej Niewiadomej. Na pewno ma to cos wspolnego z Belkotem. Na pewno ma to cos wspolnego z jego tozsamoscia i z czlowiekiem o nazwisku Richard Garrison, o ktorym sadzil, ze byl jego ojcem. Na pewno ma to wiele wspolnego z niezwyklymi, poteznymi mocami. Na pewno ma wiele wspolnego z jego odkryciem, ze kiedy sprawy wymykaja sie spod kontroli, to porazenie pradem elektrycznym jest w stanie pomoc mu stracic przytomnosc. I z tym, ze zwykle wywoluje to te dziwne sny. Z pewnoscia ma to wiele wspolnego z Maszyna. I biorac to wszystko pod uwage, co mial teraz poczac? Potrzebowal punktu zaczepienia, bloku startowego. Ale jeszcze bardziej potrzebowal chwili odpoczynku w jakims ustronnym miejscu, chocby na jedna noc. Z przodu instytutu pod oslona wysokiego, ceglanego muru chroniacego placowke przed ciekawskimi oczami Stone przedarl sie przez szczeline w zywoplocie i wszedl na teren posesji. Nikt go nie widzial. Wciaz slyszal smiechy dzieci na placu zabaw i byl pewien, ze Lynn jest tam razem z nimi. To bedzie dla niej prawdziwy wstrzas, ale obecnie w niej tkwila jedyna nadzieja. Jej samochod stal zaparkowany na zwirowym podjezdzie na wprost rozsuwanych szklanych drzwi. Znal doskonale ten samochod: Ford Electron, ktorego zespol napedowy dzialal na satelitarnie przetworzonej energii mikrofal. Byl doskonalym symbolem niezachwianej pozycji jej ojca w PSISAC i Stone byl pewien, ze dostanie podobny model na urodziny. W koncu, czemu nie? Phillip Stone (juz nie myslal o nim w kategorii ojca) byl wlascicielem tych zakladow, prawda? Ale zamiast w nowym samochodzie wyladowal w zakladzie w Lagodnej Dolinie! Co dziwne, ta mysl rozbawila go - to z pewnoscia czarny humor. Przeszedl szybko i pewnie przez podjazd i dotarl do samochodu od tylu. Wraz z Lynn wszedzie jezdzili tym samochodem i prowadzil go prawie tak czesto jak sama Lynn. Na tyle czesto, by pamietac o poluzowanym zamku w bagazniku. Teraz mial sie przekonac, czy w koncu go naprawila... ROZDZIAL OSMY Andrew McClaren przestal krazyc po pokoju i spojrzal na rzeke przez waskie okna w patio. Woda miala szara barwe, niemal mleczna, i McClaren zatesknil za latem... leniwa drzemka na brzegu... za moczeniem kija bez celu, a juz na pewno nie po to, by zlapac jakas rybe. Milo by bylo.Lato - sto lat temu. A nastepne? Czy go w ogole doczeka? McClaren wrocil myslami do drogi powrotnej do domu, kiedy wraz z mlodym Edwardem Braggiem rozmawiali na temat, czego - propozycji Craiga? Z poczatku McClaren uwazal z pytaniami, ale dla Bragga nie byla to pierwszyzna. Rozumial rezerwe starszego kolegi i staral sie go odprezyc. -Wiesz przeciez, ze nie jestem kapusiem J.C. Craiga. Mozesz pytac, o co chcesz. Mow, co chcesz. Wyrzuc to z siebie. Mnie to nie robi roznicy. I tak naprawde nie ma znaczenia, w co wierzysz. O tym mozesz zadecydowac pozniej. Wazne jest, zebys powiedzial J.C, ze wierzysz. McClaren patrzyl na niego, starajac sie uchwycic jego spojrzenie, ale Bragg wpatrywal sie uporczywie w droge. -A czy ty w to wierzysz? - zapytal McClaren. - Czy naprawde uwazasz sie za... hmmm... za jednego z uczniow Craiga? Szczuply Bragg wyglad szykownie w granatowym trzyczesciowym garniturze. Byl tez inteligentny, wedlug niego byl czlowiekiem ambitnym. Jego szczuple dlonie pewnie trzymaly kierownice. Mial nieco kanciasta, choc niepozbawiona urody twarz. Blond wlosy nosil modnie, krotko przyciete, zaczesane do przodu. Bystre oczy przypominaly dwa mrozne krysztaly. Nosil rowniez staromodny zloty zegarek ze wskazowkami, a na serdecznym palcu tkwil misterny zloty sygnet. Mial dwadziescia piec, szesc lat i wszystkie typowe cechy swej generacji: byl sprytnym, wyjalowionym oportunista. I mial zamiar takim pozostac przy pomocy Psychomecha. -Ja? - odezwal sie w koncu. - W co ja wierze? Wierze, ze zyje i jestem zdrowy, a powinienem byc belkoczacym swirem. Belkot dopadl mnie dwa lata temu, ale wciaz sie trzymam. A moze pytales, czy wierze w to, co mowi J.C. Craig, ze jest poslannikiem Boga? Trudno znalezc na to jednoznaczna odpowiedz. Jedno jest pewne, jak J.C. zechce, zebym byl jego promyczkiem, to bede swiecil jak jasna cholera! McClaren zapalil papierosa i zaciagnal sie nerwowo. - Nie ulatwiasz mi zadania - mruknal. -Bo boisz sie zapytac - odparowal Bragg - ale ja tez nie znam wszystkich odpowiedzi. No, bo jak sie temu przyjrzec, co to do diabla jest ta... wiara? Ja to widze tak: Gdyby ten samochod zjechal z drogi i walnal w drzewo, i gdybys wypadl przez przednia szybe, i lezal tak, krwawiac jak swinia w rzezni... to modlilbys sie? -Nigdy nie negowalem istnienia Boga - odparl McClaren. - Wiec chyba tak, modlilbym sie. -Jasne, ze tak - Bragg pokiwal glowa - Jak wiekszosc ludzi, wierzacy i niewierzacy. Nie mozna zlekcewazyc zadnej ewentualnosci, no nie? Ale z modlitwa czy bez niej, jesli ktos w takiej sytuacji nie znalazlby cie odpowiednio szybko i nie zalatwil ci swiezej transfuzji, to i tak byloby po tobie. I konajac myslalbys pewnie: no to tyle w temacie Bog! -A teraz to bluznisz! - warknal McClaren. Bragg zignorowal go. -A gdybys przezyl? Przypuscmy, ze ktos by cie odnalazl i uratowal ci zycie, czy umocniloby to twoja wiare? A moze zapomnialbys o modlitwach, myslac, ze masz szczescie? -Nie wiem, o co ci chodzi. - McClaren zmarszczyl sie, bo zaczynal odczuwac zmieszanie i zlosc. -Naprawde? - Bragg uniosl brwi. - No to ci powiem. Kiedy dopadl mnie Belkot, wiedzialem, ze to koniec. Wiedzialem! Niewiele bylo wtedy na ten temat wiadomo, ale widzialem skutki choroby i bylem przerazony. Przerazony, raczej czulem sie, jakbym juz miotal sie w kaftanie bezpieczenstwa. Jakbym slyszal dzwieki lopaty kopiacej moj grob! I modlilem sie. Pierwszy atak byl tak gwaltowny, ze mogl byc moim ostatnim. Jak Belcher, jeden z naszych pracownikow, ktory dostal swira i sie zabil, ja tez moglem tak skonczyc. Ale... ktos mnie walnal w leb i kiedy bylem nieprzytomny, ktos sie mna zajal. J.C. Craig. Obudzilem sie zdrowy. I dzieki pomocy Craiga takim pozostaje. Zyje, oddycham i chce zyc. I dlatego o ile zdrowy rozsadek podpowiada mi, ze Craig jest megalomanem, religijnym swirem, o tyle instynkt samozachowawczy mowi wyraznie: morda w kubel! McClaren pokiwal glowa i powiedzial: -Synu, miales nieco wiecej czasu na przemyslenia niz ja - o dwa lata wiecej - ale nie moge sie pozbyc mysli, ze jestes bardzo zachlannym, samolubnym i nieliczacym sie z nikim i z niczym. Jak wy wszyscy - uczniowie! Podniosl sie na fotelu i nachylil w kierunku mlodzienca i zaczal pospiesznie wyrzucac z siebie slowa: -No, bo Craig ma gdzies tam maszyne, ktora jest w stanie uleczyc Belkot! Swiat staje na krawedzi szalenstwa i on moze go wyleczyc, ale nie robi niczego w tym kierunku. Niczego. To ma byc prorok panski? To facet opetany przez diabla! Teraz Bragg wyszczerzyl zeby w usmiechu. -Tak to rozumiem - powiedzial. - Tak wlasnie reagujemy pierwszego dnia, zanim to sobie wszystko poukladamy. -Co takiego? - McClaren staral sie z calych sil zrozumiec, o co mu chodzi. - Co niby tu jest do ukladania? -No, bo widzisz, ma nieco wieksze prerogatywy niz ty - powiedzial Bragg. - No w PSISAC. Od dluzszego czasu naleze do zespolu Craiga, jak slusznie zauwazyles. Pozwol, wiec, ze wyjasnie ci prosto z mostu to i owo... Tak, J.C. skonstruowal maszyne, by pokonac Belkot czy tez by kontrolowac go. Ta maszyna, mozna powiedziec, ze to dzielo jego zycia. Wiesz, do czego mi sie kiedys przyznal? Wiekszosc jego patentow, pieniedzy ma swoje zrodlo w Psychomechu. Od tak dawna pracuje nad nim, udoskonala i ulepsza. Jedna maszyna i pierwszy seans trwa nieco ponad dwie godziny. A teraz powiedz: wiesz, ilu ludzi zyje na swiecie?! Ilu z nich choruje? Bragg poslal McClarenowi ukradkowe spojrzenie. Starszy czlowiek oklapl w fotelu. Zaczynal rozumiec. Bragg znow sie szeroko usmiechnal, choc byl to zgryzliwy usmiech. -Teraz wiesz - powiedzial. - Ale postaraj sie jeszcze troche. Pomoge ci. Zrozumiesz, jak ci powiem, ze zaraza przybrala rozmiary epidemii, ze krzywa zachorowan zwieksza sie drastycznie. Rozumiesz zasade domina? McClaren potrzasnal glowa. -Dobra, wyjasnie ci. Wez sobie kostki domina - cale mnostwo kostek - i ustaw je tak, zeby jedna kostka padajac przewracala dwie inne, ktore z kolei przewracaja kolejne cztery. - Wbil odpowiednie wartosci na kalkulatorze na desce rozdzielczej samochodu. - Przyjmijmy, upraszczajac, ze jedna kostka pada w pol sekundy. Pytanie: Ile upadnie przez... no powiedzmy w piec sekund. McClaren zastanawial sie tylko chwile. Nie mial nastroju na takie zabawy. -Chyba troche. Moze z piecdziesiat? -Lepiej sprawdz swoj magazyn jutro z samego rana, Andy. - Bragg wyszczerzyl zeby. - Na pewno nie jestes za dobry w rachunkach. Machnales sie o jakies tysiac! McClaren skrzywil sie i potrzasajac glowa z niedowierzaniem, wykrztusil: -Ale co to do cholery ma wspolnego z... -Wszystko ma wspolnego! - rzucil Bragg, przerywajac mu gwaltownie. Z jego twarzy znikly wszelkie oznaki rozbawienia. - To my jestesmy kostkami domina, Andy! Ty, ja i kazdy czlowiek na swiecie. A Belkot powala nas jak kostki domina. Ale Craig znalazl sposob, jak go przechytrzyc. Urzadzil to tak, ze jak nas powala choroba, to podnosimy sie od razu z ziemi! McClaren zapadl sie glebiej w fotel. -To cale domino cos tam - odezwal sie w koncu. - Naprawde jest tak zle? Jednego dnia choruje jeden czlowiek, drugiego dwoch, potem czterech i tak dalej? -Nie - odparl Bragg. - Gdyby bylo tak, to po pieciu tygodniach wszyscy skonczyliby w wariatkowie. Tak wlasnie, cale piec miliardow. Caly swiat! Tak szybko sie to rozprzestrzenia. Podalem to tylko jako przyklad. Ale bedzie az tak zle i to wkrotce. Podam ci kilka faktow, tym razem obliczyl to komputer w PSISAC: O ile nam wiadomo, wszystko zaczelo sie dziesiec lat temu, z wolna. Na poczatku nie wyodrebniono Belkotu sposrod innych chorob psychicznych. Nastepnie stal sie dominujacym schorzeniem, zaczal wchlaniac inne w siebie i w ciagu ostatnich pieciu lat zebral olbrzymie zniwo. Mowilo sie, ze pod koniec 1999 roku atakowal, co miesiac tysiac osob na calym swiecie. Ale... nikt sie specjalnie tym nie przejmowal. Chorzy na Belkot umieraja, pamietasz? Nie konaja latami w hospicjach. Trwa to moze poltora roku, jesli maja pecha, jesli maja szczescie... Ale nagle i niespodziewanie zmienilismy sie w kostki domina. Tysiac miesiecznie zmienilo sie w dwa tysiace, potem cztery i tak dalej przez caly rok. Nadeszlo nowe tysiaclecie i na swiecie bylo juz sto tysiecy belkoczacych! Po prawie roku polowa z nich juz nie zyla, ale krzywa nieublaganie sie zwiekszala. Znikad, jak grzyby po deszczu pojawilo sie pol miliona szalencow. Posluchaj, nie chce cie zanudzic na smierc. Nie ma takiej potrzeby, bo jesli nie dolaczysz do uroczej gromadki Craiga, to i tak juz nie zyjesz. Krzywa nie moze rosnac w nieskonczonosc. Na swiecie zyje tylko nieco ponad piec miliardow ludzi, a to nie wystarczy, by zaspokoic potwora. Mamy teraz koniec pazdziernika. Za siedem dni bedzie belkotala jedna na pietnascie osob na calym swiecie. W tydzien pozniej jedna na trzy. A pozniej...? Siedzieli tak w milczeniu przez dluzsza chwile, McClaren wzdrygnal sie, a moze bylo to wzruszenie ramion? I dopiero wtedy zauwazyl, ze Bragg jakis czas temu zaparkowal samochod przed jego domem. Bragg zapytal go: -Moge wejsc? Napilbym sie kawy i moglibysmy jeszcze pogadac. Przynajmniej chwile. Chce sie upewnic, ze wszystko zrozumiales. Widzisz, Craig nie bedzie musial dlugo czekac na dwunastego ucznia, jesli odrzucisz jego oferte. Po prostu wybierze sobie z tej piatki czy szostki, ktora jutro zachoruje w PSISAC! Gramolac sie niezdarnie z samochodu, McClaren odpowiedzial: -Lepiej wejdzmy do domu... Rozmawiali niemal dwie godziny w samochodzie i Bragg zostal jeszcze pietnascie minut u McClarena w domu. Podczas calej rozmowy McClaren chodzil tam i z powrotem po pokoju, jego mlodszy kolega siedzial w fotelu palil papierosa i popijal kawe. -Tylko trzynascie osob ze wszystkich - McClaren powiedzial grobowym glosem. - Trzynascie osob z siedmiu czy osmiu tysiecy pracownikow PSISAC, moze jedyna trzynastka w calym kraju. Craig i jego dwunastka. Trzynastu ocalonych. Parszywa trzynastka! Niestety, nie wszyscy... -Czternastka - poprawil go Bragg. - Nie zapominaj o jego corce. -Ale co z innymi... uczniami? - zapytal McClaren. - Nie maja zadnych rodzin? -J.C. nie jest glupi - odparl Bragg. - A nawet, jesli jest, to jego Bog z pewnoscia nie jest. Ta cala Ellis jest rozwodka, bezdzietna. A ta druga pudernica to stara panna. Ja jestem kawalerem, tak jak ty, tak jak bracia Jacksonowie z linii produkcyjnej. A ten Carling z dzialu komputerow. Zona mu zmarla. Znow, rodziny brak. Pollock z ochrony jest zonaty, ale nie znosi swojej starej. Bez rodziny. Dwoch kolejnych to rozwodnicy. Cowan - mikrotechnik. Zona go rzucila dla swego szefa. Nie moge powiedziec, ze nie rozumiem kobity. Wciaz wszyscy pracuja w mikroprocesorach, cala trojka i byc moze ona dziwia sie nieco, ze jej byly wciaz suszy do niej zeby, jakby czekal na cos zabawnego, kapujesz? Zaloze sie, ze usmiecha sie tez do szefa! - Bragg wybuchnal glosnym rechotem, ktory w sekunde ucichl. - Wiec jak widzisz, Andy, nie ma wewnetrznych sporow dotyczacych tego, kto powinien zostac ocalony, a kto nie. Najmniejszego problemu. Nie ma problemu! McClarenowi chcialo sie plakac. Czy z takimi bezdusznymi bydlakami przyjdzie mu spedzic reszte zycia? Z tymi... "uczniami"? Nie, Bragg mial racje, nazywajac w pewnym momencie gromadke Craiga sabatem. Ale w umysle McClarena wszystko wracalo na wlasciwe miejsce. Zaburzone proporcje, ktore od kilku godzin nie pozwalaly mu skladnie myslec, skladaly sie na powrot jak rozsypane fragmenty ukladanki, tworzac wreszcie logiczna calosc. Ostatnio musial zrobic miejsce w magazynie na wielkie szpule drutu kolczastego. Po jaka cholere bylo to potrzebne w PSISAC? Niewielki, pozbawiony okien budynek ochrony, masywny i pospiesznie sklecony stanal po drugiej stronie bramy glownej i McClaren slyszal plotki, jakoby do zakladu dostarczano potajemnie dostawy broni i amunicji. W kantynach pojawily sie olbrzymie ilosci jedzenia i picia, chlodziarki i magazyny pekaly w szwach. Wygladalo to tak, jakby olbrzymi kompleks gotowal sie do oblezenia... Nie, nie bylo tu zadnego Jakby". Bylo tak z cala pewnoscia. McClaren przerwal spacer wokol pokoju i stanal na wprost siedzacego Bragga. -Mowisz, ze zostaly jeszcze tylko dwa tygodnie? Tamten przytaknal. -Wedlug komputerow pietnascie dni. -Ale w ostatnim tygodniu w PSISAC zapanuje chaos. Ludzie beda padac jak muchy ze wszystkich stron! Bragg potrzasnal przeczaco glowa. -PSISAC zostanie zamkniety za dziewiec dni. Ochrona zostanie zredukowana do polowy i bedzie pracowac jeszcze przez dwa dni. Po tym... - Wzruszyl ramionami. - Pozniej zostaniemy tylko my. -Ale jak PSISAC bedzie funkcjonowac? Kto bedzie zarzadzal... tym... - McClaren zacukal sie. Nagle zobaczyl pelny obraz. Bragg wyczytal wszystko z jego miny i kiwnal twierdzaco glowa, zadowolony, ze rozmowca w koncu zrozumial. -Nie bedzie, czym zarzadzac, Andy - powiedzial miekko po chwili. - PSISAC wytwarza drogie zabawki dla cywilizowanych ludzi. PSISAC dostarcza ludziom rozrywki, ogrzewa ich, pozwala sie im komunikowac, zyc pelnia szczesliwego zycia. Ale w wypadku braku cywilizowanego czlowieka?... PSISAC zmieni sie w fortece, bedzie samowystarczalny. Pod koniec nikt tam nie wejdzie i nikomu nie bedzie mozna wyjsc, az do konca. Na zewnatrz dotknieci belkotem zajma sie soba. Ci silniejsi przetrwaja - moze i te swoje poltora roku - ale nie zbliza sie nawet do PSISAC. Jesli to zrobia, coz, nie przezyja tego spaceru. -I w rok, poltora my wyjdziemy i zobaczymy, co zostalo... Bragg dal McClarenowi sluchawki, takie same, jakie widzial w sali konferencyjnej. Wyjasnil pokrotce ich funkcje, przypomnial o telefonie do J.C. Craiga i wyszedl. I McClaren chodzil dalej po pokoju, umieszczajac kolejne fragmenty ukladanki na swoim miejscu. PSISAC czerpal energie sloneczna podobnie jak wiekszosc wspolczesnego swiata. Promieniowanie sloneczne bylo zbierane przez olbrzymie, szerokie na mile, cienkie jak papier baterie sloneczne wykwitajace swymi srebrnymi platkami z lodyg rozmieszczonych wokol Ziemi, mechanicznych lodyg satelitow wedrujacych wiele mi na orbicie okoloziemskiej. Satelity PSISAC przekazywaly energie mikrofal, ktora zamieniano na elektryczna i wysylano odbiorcom. W wypadku awarii nawet najmniejszy konwerter PSISAC byl w stanie zapewnic energie calemu kompleksowi. Byla jeszcze kwestia pozywienia. Dostawy mogly na dwa tygodnie zapewnic potrzeby zywieniowe siedmiu tysiecy pracownikow, garstce wybranych powinny wystarczyc na cwierc stulecia, tylko, ze w poltora roku Craig juz mial opanowac cala Ziemie! Jesli chodzi o ochrone: obecnie PSISAC byl juz niemal w stu procentach zabezpieczony. Wraz z nowym arsenalem pelnym wszelkiej broni - i nie byly to pneumatyczne strzelby na usypiajace strzalki - oraz z drutem kolczastym okalajacym wysokie mury... caly kompleks zmieni sie w jedna wielka twierdze! A jesli jeszcze dodatkowo przez drut przepusci sie wysokie napiecie... Wiec tak wygladal praktyczny wymiar bredzenia Craiga o arce Noego. Czy tez raczej matni Craiga! McClaren mial czterdziesci siedem lat. Nie dostrzegal zbyt wielu zalet u kobiet, nie zawracal sobie nimi glowy. Nie posiadal tego, co wiekszosc facetow nazwalaby "zdrowym pociagiem seksualnym". Ale rowniez nie zawracal sobie glowy facetami. Przez cale zycie byl samotnikiem, ktory unikal towarzystwa i zwierzchnosci innych, zniechecony uczuciem klaustrofobii w stadzie, w ktorym wystepowali podwladni i przelozeni. Czerpal przyjemnosc ze spokojnego zycia. Mial niewymagajaca prace, w ktorej kontakty z kolegami ograniczaly sie do niezbednego minimum. Kawalerka na brzegu rzeki byla jego przystania, gdzie nie niepokojony przez nikogo mieszkal w samotni. Coz, teraz nastal tego kres... ale czy na pewno? Mimo ze McClarena trudno byloby nazwac "kochajacym blizniego", to na swoj sposob byl czlowiekiem wierzacym i uwazal Biblie i dziesiec przykazan za wykladniki dobra. Teraz dochodzil do wniosku, ze J.C. Craig - zaprzysiegly megaloman, uzurpatorski "prorok bozy" - byl zyjacym zaprzeczeniem wiekszosci, jesli nie wszystkich przykazan. Ten czlowiek zabije, zabijal - chocby tylko przez zaniechanie. Stworzyl i czcil "falszywy obraz" - maszyne zwana Psychomechem. Nie byl pokorny, w najmniejszym stopniu, a mimo to uwazal sie za prawowitego dziedzica Ziemi. I nie tylko ci prawdziwi pokorni zostana pozbawieni swego dziedzictwa, ale jednoczesnie utraca rozum i zycie. Wlasnie to przede wszystkim wplynelo na decyzje podjeta przez McClarena. Na wlasne uszy slyszal od tej Ellis, jak to Psychomech uleczyl ja trzy lata temu lub tez, ze machina powstrzymala i wciaz powstrzymuje jej niedajaca sie inaczej powstrzymac degrengolade i upadek do poziomu kretynizmu. Ilu innych jeszcze biedakow Craig bylby w stanie ustrzec przed takim losem, a ktorzy bez jego pomocy oszaleli i zmarli? Swiat byl jak pustynia, na ktorej Craig rzadzil jedyna oaza, trzymajac cala ozywcza wode dla siebie i swoich "uczniow"! Tak wlasnie bylo i wydawalo sie, ze Andrew McClaren mogl niewiele na to poradzic. Co mial zrobic? Pojsc do wladz? Craig po prostu potrzasnie smutno glowa i oskarzy go o to, ze ma poczatkowe stadium choroby. Nastepnie odbierze mu sluchawki pozostawione przez Bragga, a bez tego McClaren naprawde zacznie belkotac! Nie, nie potrafil powstrzymac Craiga i jego pomagierow, ale nie oznaczalo to wcale, ze zamierzal stac sie czastka tego, co planuja. Podniosl sluchawki i przyjrzal im sie. Przynajmniej mogl byc za to wdzieczny Craigowi. Jednak paradoksalnie megalomania tego czlowieka zmienila go w osobe naiwna jak dziecko. Na pewno pod tym wzgledem. Poniewaz Bragg wyjasnil mu w prosty sposob, jak sie obsluguje przedluzenie Psychomecha i w jaki sposob otrzymywac od maszyny glownej lecznicze transmisje. Gdyby tylko McClaren wyczul zblizajacy sie atak, musial jedynie nacisnac przycisk na chromowej obudowie i zalozyc urzadzenie na glowe. Urzadzenie wysylalo sygnal ciagly do Psychomecha, zawiadamiajac go o niebezpieczenstwie. Niewazne gdzie McClaren sie znajdowal, Psychomech odszukiwal jego polozenie na calej kuli ziemskiej. Przez satelity PSISAC Psychomech nadawal zyciodajne sygnaly, a pacjent po zazyciu srodka uspokajajacego mogl spokojnie poddac sie terapii. Reakcja maszyny bedzie tak samo automatyczna jak w mechanizmie wlaczonego radia czy w telefonie po wybraniu numeru. Wiec... po co McClaren mialby pozostawac w PSISAC? Po co mialby w ogole wiazac sie z Craigiem i reszta? Na swiecie wciaz byly dzikie, otwarte przestrzenie, cale mnostwo A beda jeszcze bardziej dzikie i niedostepne, kiedy to sie wszystko skonczy. I jesli pewnego dnia Craig i jego banda zaczna go szukac, to znajda go w pelnej gotowosci, i niech ich Bog strzeze! Wedlug Bragga swiat na zewnatrz PSISAC musi sie skonczyc, ale czy na pewno? Moze to oznaczac koniec rodzaju ludzkiego, ale swiat z pewnoscia przetrwa. Najprawdopodobniej swiat skorzysta na braku czlowieka; natura sie odrodzi i przywroci ziemie i oceany do pierwotnej pieknosci i spojnosci. Co moze grozic McClarenowi, jesli ucieknie? W jego mniemaniu tylko jedno. Samotnie bedzie musial zyc w swiecie pelnym szalencow. Ale swiadomosc to podstawa, wiedzial bowiem, ze chaos nie potrwa dlugo. Przy odrobinie szczescia i dobrym planie przetrwania byl pewien, ze sobie poradzi. Bez watpienia Craig bedzie zawiedziony, nie ujrzawszy nazajutrz McClarena w PSISAC, ale co bedzie mogl na to poradzic? Nic! Bedzie mial o wiele wiecej na glowie niz zamartwianie sie niesfornym "uczniem". Najpewniej zapomni o tym i poszuka sobie kolejnego wyznawcy z nowego wysypu belkoczacych. Bragg mowil, ze nie bedzie problemu ze znalezieniem zastepstwa za McClarena... McClaren zaczal opracowywac plan na kolejny dzien: Najpierw pojedzie do Oxfordu, wyciagnie wszystkie pieniadze z banku i zamknie konto. Poniewaz pieniadze straca wartosc za kilka dni, musi wykorzystac je jak najszybciej. Duzy samochod z poteznym silnikiem znalazl sie na szczycie listy zakupow, nastepnie bron. Najlatwiej bedzie kupic strzelby - na "polowanie" - i jesli bedzie mogl kupic bron krotka, to ja kupi. Prawdopodobnie bedzie musial za ten pospiech doplacic, ale przeciez pieniadze za chwile beda warte tyle, co nic. Nastepnie bedzie musial sobie znalezc kryjowke, samotnie, miejsce, ktore bedzie mozna latwo obronic, w ktorym zgromadzi konieczne do zycia zapasy. Zaczelo go opanowywac podniecenie na mysl o tym wszystkim. Moze swiat nie bedzie az tak straszny. Moze... Zadzwonil telefon McClarena... ROZDZIAL DZIEWIATY McClaren az podskoczyl na dzwiek telefonu. Wpatrywal sie w sluchawke, jakby zobaczyl grzechotnika. Kto to moze byc? I czemu o tej porze? Musial tak wiele rzeczy przemyslec, tak wiele zrobic, zaplanowac, a tu...Telefon wciaz dzwonil, jakby z kazdym dzwonkiem natarczywiej. Podniosl sluchawke, wlosy mu stanely na glowie, kiedy rozpoznal glos J.C. Craiga. -Andy? Czy to ty, Andy? -Eee, tak, panie Craig - w koncu wydusil z siebie. - Tu McClaren. -Czy zdecydowales sie, Andy? - Miekki glos Craiga brzmial niemal kojaco. - Czekalem na twoj telefon. -Och tak, prosze pana, podjalem decyzje. Wlasnie mialem... wlasnie mialem do pana dzwonic. Tylko ze pomyslalem, ze zadzwonie pozniej, prosze pana - odpowiadal, a w glowie klebily mu sie mysli. Goraczkowo szukal wlasciwych slow. Slow, ktore mialy uspic wszelkie potencjalne podejrzenia czy watpliwosci Craiga. -A decyzja brzmi? -No, oczywiscie, tak, prosze pana! Oczywiscie, ze tak! Chce przyjac, ehm, wiare! Nie ma innej drogi, ja to wiem. Tylko... prosze tylko powiedziec mi, co mam zrobic. Nastapila chwila ciszy i serce McClarena stanelo na sekunde, ale Craig po chwili odezwal sie: -Po prostu przyjdz do mnie jutro, rano. Jest sobota, wiec bedziemy mieli mnostwo czasu dla siebie; prawdopodobnie jest jeszcze wiele spraw, ktore chcesz, zebym ci wyjasnil. I oczywiscie, poniewaz zblizamy sie do wlasciwego momentu, bede mial dla ciebie troche zadan.. -Doskonale, prosze pana. Bede gotowy z samego rana, sir. - Aha, Andy... -Tak? -Lepiej, zebys dzis nie wychodzil z domu. Po pierwszym ataku jestes narazony na kolejne w krotkich odstepach czasu. A ja bardzo cie cenie, Andy. A moze miales jakies plany na wieczor? -O nie, prosze pana - McClaren sklamal, lykajac nerwowo sline, z kazdym slowem w myslach przeklinajac wlasna glupote. - Nie, nie planowalem nigdzie wychodzic. -Dobrze! Jestes teraz jednym z moich ludzi. Andy - jednym z wybranych Boga - i musisz sie przyzwyczaic do bezwzglednego posluszenstwa. A wiec przyjmij polecenie: dzis zostan w domu i zadbaj o siebie. -Tak zrobie, prosze pana. Moze byc pan tego pewien. -Doskonale. I pamietaj, trzymaj urzadzenie przy sobie. Nikt nie wie, kiedy i gdzie Belkot zaatakuje ponownie. -Tak, oczywiscie. Dziekuje panu. -Zobaczymy sie rano. Dobranoc, Andy. -Dobranoc, prosze pana - powiedzial McClaren i drzacymi dlonmi odlozyl sluchawke na widelki. Nastepnie opadl ciezko na fotel, dziekujac w duchu, ze nie uaktywnil polaczenia wideofonicznego w domu! Tak czy inaczej Craig cos podejrzewal, McClaren byl tego pewien. Nakryl go na tym, jak chcial wyjsc, odgadl, ze ma to wszystko gdzies. Co Craig teraz zrobi? Wysle kogos, by odebral mu sluchawki? -Nie! - McClaren wykrzyknal polglosem. Podskoczyl z fotela i zaczal biegac po mieszkaniu. Z poczatku ogarnela go slepa panika, ale zaraz opanowal sie. Po chwili... zebral tylko te rzeczy, ktore byly absolutnie niezbedne: identyfikator bankowy, kluczyki do samochodu, gotowka. I kieszonkowe radio. Musi je miec po to, by byc na biezaco. No i oczywiscie sluchawki. W piec minut pozniej siedzial juz w swym niewielkim wozie, kierujac sie na polnoc. Ostatnio rzadko jezdzil samochodem, nawet wolal spacery do pracy. Pracy, dobre sobie! To byla juz przeszlosc. Ale samochod byl wytrzymalym autkiem. Nie byl tak duzy, ale mial w sobie cos. Teraz jezdzil tylko w niedziele, na wycieczki za miasto. Na wies, tak, teraz wlasnie tam sie uda. Skierowal sie do Yorkshire. Jest tam mnostwo miejsc, w ktorych mozna sie bylo skryc. Zapomniane, stare domy na wrzosowiskach. Ich wlasciciele nie beda ich potrzebowac, a za tydzien to juz na pewno. Po mniej wiecej dziesieciu minutach znalazl sie na nowej osmiopasmowce z Oxfordu do Sheffield. Jeszcze dzis wieczorem znajdzie sie calkowicie poza zasiegiem Craiga, a za tydzien i tak nikogo to nie bedzie obchodzic. Stopniowo ponownie sie uspokajal. Zaczal znow myslec spojniej i powrocil do swoich planow. Obok niego na siedzeniu pasazera lezaly sluchawki, ktore napelnialy go spokojem. Byly jego jedynym lacznikiem z normalnoscia. Zamazywaly sie w kojaca srebrno-zolta plame na krawedzi jego wizji... James Christopcher Craig spojrzal na stare wahadlo zegara na scianie swego gabinetu i sprawdzil, ktora jest godzina. 18:15. Lynn sie spozniala, prawdopodobnie musiala cos tam jeszcze zalatwic w Oxfordzie. W piatkowy wieczor sklepy byly otwarte do pozna, bo ludzie robili zakupy na dlugi weekend. Craig wstal i podszedl do okna. Gabinet Craiga znajdujacy sie w obrebie Kopuly stanowil dziwaczna mieszanke starego z nowym. "Okno", przed ktorym stal, zajmowalo cala sciane. Mogl z niego podziwiac caly kompleks, ktory uczynil swoim domem, ale trzy pozostale sciany byly wylozone angielskim debem, na polkach z zakurzonego drewna rozanego staly ksiazki, a zbierane przez cale zycie Craiga bibeloty wypelnialy niewielkie stoliki i rzezbione nisze w rogach. Tuz obok omszalych tomow, figurynek i innych przedmiotow ze starego swiata tkwily symbole nowego, ktore niemal nosily podpis Craiga: wideofon, emiter trojwymiarowej telewizji wcisniety pomiedzy antyczne woluminy i samoustawialna lampa utrzymujaca poziom natezenia swiatla w pomieszczeniu, dokladnie dostosowujaca sie do wzroku Craiga. Pomieszczenie bylo bogato wyposazone, to prawda, ale czyz nie tak mial wygladac pokoj czlowieka, ktorego Bog wybral na wykonawce swojej woli na ziemi? Prawie wszyscy pracownicy PSISAC wyszli juz z zakladu. Kilku technikow sprawdzalo jeszcze stan glownego rdzenia. Oczywiscie ochrona bedzie strzegla PSISAC przez caly weekend, ale poza nimi i pracownikami zmianowymi przy konwerterze wszedzie bylo pusto. Straz przy bramie wpusci Lynn, kiedy wroci do domu, ale najpierw Craig mial cos do zrobienia. Nadszedl czas, by sprawdzic McClarena. Minely trzy kwadranse, od kiedy rozmawial z tym czlowiekiem, i przez caly ten czas gleboko sie zastanawial nad rozmowa. Nie podobala mu sie. Za latwo poszlo. Przypomina wymuszony usmiech. McClaren zbyt latwo na wszystko przystal i zbyt wczesnie. I byl zdenerwowany. Moze to naturalny odruch, zwazywszy na jego dzisiejszy atak. Moze i tak, a moze nie. Telefon Craiga mial zadecydowac, jak bylo naprawde. Jesli McClaren chcial uciec, to powinien byc wlasnie w trakcie ucieczki. Craig przemierzyl pomieszczenie i podszedl do biurka, podniosl sluchawki wideofonu i wykrecil domowy numer McClarena. Telefon dzwonil... dzwonil... i dzwonil. Craig zacisnal wargi i wydal nozdrza w przyplywie gniewu. Wpatrywal sie w plaski, waski ekran wideofonu na biurku, w ktorym widac bylo jedynie wirujaca szarosc. Oczywiscie wiedzial, ze McClaren nie ma wideofonu - tylko staromodny telefon - a jednak wirujaca szarosc zdawala sie w jakis sposob znamienna i dziwnie stala. A telefon w jego dloni wciaz dzwonil. Klykcie dloni Craiga przyciskajacej sluchawke do ucha z wolna zbielaly. Przetrzymal dzwonienie przez pelne dwie minuty, nastepnie polozyl ostroznie sluchawke na widelki i uniosl dlon do nastroszonych brwi. Prze chwile zmienila mu sie twarz, czerwone plamy wykwitly przy naznaczonych siwizna skroniach. Nastepnie usmiechnal sie, lecz byl to raczej odruchowy i zlowieszczy usmiech. Wsiadl do windy i pojechal na parter. Nastepnie cicho i pewnie przeszedl przez czesc garazowa do Psychomecha, a stalowe drzwi zamknely sie za nim. Idac do srodka pomieszczenia, w ktorym znajdowal sie tron z metalu i skory blyskajacy swiatlem kontrolek, westchnal glosno i zaczal do siebie mowic: -Boze, zbladzilem. Obawiam sie, ze jeden z moich uczniow - czlowiek, ktorego sam wybralem, by mi sluzyl, tak jak ja sluze tobie - jest zdrajca. Biada mi, Panie, gdyz jam jest temu winien. Ach, czyz nie powinienem czerpac przykladu z zywota twego jedynego syna? McClaren nie jest pierwszym Judaszem, ale z pewnoscia bedzie ostatnim. Przy maszynie Craig sklonil sie i pozostal w tej pozycji przez kilka chwil. Nastepnie odwrocil sie na prawo, siegnal do jednej ze scianek maszynerii i wyciagnal klawiature na wysiegniku. Wpatrywal sie w nia przez chwile, po czym wbil odpowiednie dane na plastikowych klawiszach. ANDREW MCCLAREN SLUCHAWKI 12 LOKALIZACJA? Przycmione diody ozyly w sercu maszyny, podobnie jak wskazniki i igly, ktore zatanczyly na tuzinie paneli. Rozleglo sie lekkie brzeczenie, jakby w pomieszczeniu pojawily sie nieznaczne zawirowania powietrza. Niewielki ekran rozswietlil sie przed oczami Craiga. Psychomech budzil sie ze snu, szukal. Nie potrwa to dlugo.Craig czekal... Kiedy tylko stalowe drzwi zamknely sie za Craigiem, samochod jego corki z cichym warkotem podjezdzal do Kopuly prywatnym podjazdem od bramy glownej. Skaner odczytal tablice rejestracyjna samochodu i twarz dziewczyny, nastepnie metalowe drzwi uchylily sie do gory, zachecajac do wjazdu w ciemna przestrzen garazu. Kiedy wjechala, zamigotaly swiatla w srodku. Zaparkowala samochod, wysiadla z niego i poszla do windy, wbijajac swoj numer na klawiaturze zamka. Wewnatrz zamka ustapila zasuwa i drzwi zlozyly sie na bok. Kilka chwil pozniej Lynn Craig wyszla z windy do glownego holu pomieszczen mieszkalnych. Zawolala: -Tato? Tato? Przekrzywila glowe, oczekujac odpowiedzi, lecz nikogo tam nie bylo. Zaczela cos sobie nucic, wchodzac do swego salonu. Rzucila ksiazki, siatke, gazety i jakies produkty kupione w sklepie w objecia szerokiego fotela. Nagle przestala nucic i wydela wargi. To dziwne, ze jej ojciec nie wyszedl jej na spotkanie. Lubil ja wyprawiac z domu rankiem i witac, kiedy wracala. Moze byl na basenie. Podeszla do odrestaurowanego dziewietnastowiecznego sekretarzyka z harmonijkowym unoszonym blatem. Naciskajac przyciski interkomu oznaczone napisami BASEN, OGROD i SOLARIUM, spytala: -Tato? Jestes tam? Cisza... Za cicho tu bylo. Nie byla to naturalna cisza, ale po dniu pelnym harmidru (ostatnio wszystkie takie byly, ale lubila to) miala odczucie, jakby nagle ogluchla. Wlaczyla trojwymiarowy telewizor, wybrala jakis temat wiadomosci, cos o Belkocie, ktory sie znow nasilal, o nowych przepisach nakazujacych skrupulatne odnotowywanie wszystkich przypadkow. Najwidoczniej rodzice niechetnie podejmowali dzialanie, jesli choroba dotykala ich dzieci i starali sie je ukrywac. Nastepnie zmienila kanal na teleturnieje. Pamietala, jak wczesniej, kiedy dzwonila do ojca z zakladu wspominal jej cos o jakiejs awarii i wypadku w PSISAC. Cos bylo z glownym konwerterem. Westchnela. Prawdopodobnie siedzial teraz tam z odzianymi na bialo technikami, naprawiajac usterki. Czemu nie moze pracowac w normalnych godzinach pracy jak wszyscy inni? Zmarszczyla czolo. Dlaczego nie moze wszystkiego robic jak inni zwykli ludzie? Ale nie, to bylo nie w porzadku. On nie byl zwyklym czlowiekiem, oto, dlaczego. Byl J.C. Craigiem, dyrektorem generalnym PSISAC, a PSISAC to jego zycie. A jednak... bylo w tym cos wiecej. Cos w jego wnetrzu, cos tajemniczego, skrytego. I ostatnio to cos coraz czesciej dochodzilo do glosu... Nagle telewizja zaczela ja irytowac - paplanina wielu glosow w gaszczu pytan i odpowiedzi. Wylaczyla odbiornik. W Kopule bylo dzis troche za cieplo albo po prostu wszystko zaczelo ja irytowac. Ponownie zmarszczyla czolo. Dziwne, zawsze mowila o tym miejscu "Kopula". Byl to jej dom od polowy zycia, a jednak wciaz "Kopula". Prawdopodobnie miala szczescie, mieszkajac w takim miejscu, w takim przepychu, wiec dlaczego zmarszczka na czole poglebiala sie. Kiedys uwazala sie za szczesciare - bardzo duza szczesciare pod wieloma wzgledami - ale te czasy juz minely, minely poltora roku temu. Na krotka chwile trwozliwie przywolala obraz Richarda Stone's. Ale... to do niczego nie prowadzilo. Juz nie byl tym, kim dawniej i nigdy taki nie bedzie. I jak czesto jej przypominal ojciec, byla jeszcze mloda i mogla sobie spokojnie urzadzic zycie. Wzdychajac opadla na duza sofe, rozkladajac ramiona. Ma mnostwo czasu... Czas leczy rany. I rzeczywiscie z biegiem dni myslala o Richardzie coraz rzadziej. A moze tez bezsens tych wspomnien zaczal do niej coraz dobitniej docierac. Potrzasnela glowa, by otrzasnac sie z dopadajacej ja nostalgii, ktora wkradla sie niepostrzezenie, wypelzajac jak trujacy opar z przepastnych studni pamieci. Zla na siebie skoczyla na rowne nogi, porwala zakupy i zaniosla je do kuchni. Po drodze zawrocila i zerknela do gabinetu ojca. Na biurku stal pusty talerz, okruchy chleba i kilka kostek z kurczaka oraz kubek po kawie z osadem fusow na dnie. Dzis juz nie bedzie nic jadl. Dobrze! Sama nie byla glodna i nie za bardzo jej sie chcialo cokolwiek gotowac. Ale z drugiej strony uklulo ja poczucie winy, jej ojciec ostatnio rzadko jadal gorace posilki. Znow pojawilo sie uczucie tesknoty. W kopule nie bylo wcale goraco, bylo duszno. Wezmie prysznic! Odstawila zakupy, przeszla do swoich pokoi i weszla do lazienki. Prysznic dostosowal sie do ulubionej temperatury Lynn. Zsunela ubranie i przez dluzsza chwile dokonywala niemal klinicznego przegladu swego ciala w duzym lustrze. Miala dwadziescia lat, ale wygladala na siedemnastolatke. Byla smukla i wysoka, zaokraglona w odpowiednich miejscach. Zgodnie z metryka nic jej nie opadalo, a posladki byly mocne i jedrne. Richard (znowu Richard) mowil, ze ma chlopiece posladki. Zawsze sie z tego smiala, pytajac, skad wie, jak wygladaja chlopiece posladki. A moze ma przed nia jakies mroczne tajemnice? Ponownie wyrzucila go ze swych mysli. Potrzasnela glowa, a jej orzechowe wlosy zakolysaly sie na ramionach. Usmiechnela sie i lustro oddalo widok ciemnych zrenic, doskonala biel zebow, tkwiacych jak promien swiatla w opalonej twarzy. Odwrocila sie i spojrzala przez ramie, sprawdzajac, czy opalenizna jest rowna i dostatecznie mocna. Byla usatysfakcjonowana. Stracila troche wagi od... w ciagu ostatniego poltora roku, ale teraz znow nabrala kraglosci. Musi na to uwazac. Przykro bedzie wyjsc na plaze z nadwaga latem. Plaza... Nagle cos sobie przypomniala, szarpnela za kotare prysznica i szybko weszla pod syczaca kaskade, lapiac oddech, kiedy uderzyly w nia pierwsze igielki wody... ale juz po chwili odprezyla sie, z wdziecznoscia pozbywajac sie napiec pod wplywem bosko klujacych kropli. Plaza... Tak w ogole to mogla juz obejsc sie bez widoku plazy. Nie bedzie juz tak samo. Nie teraz... Po tym jak samochod zatrzymal sie w garazu, Stone odczekal pelne trzy minuty, zanim sie poruszyl. Minuty wlokly sie niemilosiernie, az w koncu poczul, ze musi sie poruszyc czy tez nawet wstac. Uchylil, wiec bagaznik o centymetr i sprawdzil, czy garaz jest pusty. Swiatla wylaczyly sie automatycznie, kiedy tylko Lynn zniknela w windzie, ale i tak w srodku palily sie swiatelka kontrolne. Nieduzo bylo tego swiatla, ale wystarczajaco, by Stone mogl dostrzec kontury betonowych dzwigarow. Usiadl, odczekal chwile, by przyzwyczaic wzrok do polmroku, nastepnie stanal chwiejnie na nogi i opuscil pokrywe bagaznika, az zaskoczyla w zamku z bezglosnym szczekiem. O jakies dwadziescia metrow dalej J.C. Craig stal z pochylona glowa w sercu maszyny, lecz masywne stalowe sciany i odrzwia oddzielaly dwoch mezczyzn, tak, ze nie byli swiadomi swej obecnosci. I kiedy Craig oddawal bezglosne holdy swojej wyroczni, Stone, posuwajac stopami i potykajac sie w ciemnosci, prostowal obolale miesnie, pozwalajac sobie na pojedyncze jekniecie na skutek skurczu w nodze. Nastepnie, zaciskajac zeby, podszedl nekany bolem do frontowych drzwi. Okno po stronie kierowcy bylo otwarte, wiec po chwili poszukiwan wyluskal kluczyki. Schowal je do kieszeni, nastepnie odwrocil sie i poszedl w kierunku windy. Teraz mial sie przekonac, czy cos sie zmienilo od jego ostatniego pobytu w tym miejscu, kiedy byl... daleko. Kiedys goscil tu niemal codziennie i nawet mial swoj wlasny kod, po ktorym Kopula rozpoznawala go. Czy rozpozna go rowniez teraz, czy kod nie zostal skasowany? Na chwile zawahal sie przed winda. Jesli Kopula nie przyjmie jego kodu, czy potraktuje go jak intruza? Wbil numer kodu na klawiaturze zamka, westchnal z ulga, kiedy uslyszal charakterystyczny dzwiek goscinnie otwierajacych sie przed nim drzwi windy. W kilka chwil pozniej, wznoszac sie ku kwaterom mieszkalnym, nerwowy tik opanowal lewe oko Stone'a. Sila woli Poskromil go, kiedy drzwi windy otworzyly sie z sykiem. Jak dotad idzie dobrze. Teraz trzeba tylko odnalezc Lynn, zanim natknie sie na jej ojca. Koniecznie przedtem! Stone nie mial na to zadnego dowodu, ale zawsze podejrzewal, ze J.C. Craig nie przepadal za nim. Gdyby nie nazywal sie Stone, to jego znajomosc z Lynn urwalaby sie, zanim by sie na dobre zaczela. A dzisiaj? Jaki ojciec spokojnie patrzylby, jak zbiegly wariat przychodzi do corki w odwiedziny? Na szczescie pokoje Lynn i jej ojca znajdowaly sie po przeciwnych stronach Kopuly. Jesli nie bylo jej w apartamencie, to Stone bedzie mogl spokojnie zaczekac tam na nia. Jesli w nim byla, to zobaczymy, co bedzie. A gdyby najpierw natknal sie na jej ojca... Coz, mogl tylko trzymac kciuki, ze tak nie bedzie. Po cichu wsluchujac sie w dudnienie serca, Stone przebrnal przez gruby dywan do pomieszczen zajmowanych przez Lynn. Wygladalo na to, ze jej tu nie ma, choc jej siatka i sterta ksiazek lezaly na fotelu, a poduszki na duzej kanapie byly nieco porozrzucane. Stone przeszedl przez krotki korytarz prowadzacy do sypialni. Drzwi byly otwarte, w pokoju bylo cicho i ciemno, ale spod drzwi pomieszczenia na wprost docieralo swiatlo. Z lazienki. Serce Stone'a wciaz tluklo sie jak oszalale. Teraz slyszal wyraznie szum prysznica, wiedzial, ze jest w srodku, stoi z wyciagnietymi w gore ramionami, wygina cialo i wyciaga szyje do ozywczego strumienia wody, ktora splywa po wszystkich zaglebieniach jej pieknego ciala. Wiedzial, bo nieraz to widzial. Czesto kochali sie pod prysznicem. Byla to zywa erotyczna i nachalna wizja. Boze, jak oni sie kochali! Jak mlode zwierzaki w rui, smakujace, odczuwajace, pragnace wszystkiego. Od pierwszego razu, kiedy obydwoje mieli po siedemnascie lat, nigdy nie przegapili zadnej okazji. I nic nie stanowilo tabu. Tu w Kopule podczas tych rzadkich dni, kiedy jej ojciec wyjezdzal, w domu w Sussex, na lonie natury - tam gdzie trawa rosla wysoko, a drzewa dawaly schronienie w cieniu. A jednak nie powodowala nimi wylacznie ich mlodosc i zadza, bylo cos jeszcze. Stone chodzil przed Lynn z dwiema dziewczynami, tego samego lata, ale z nimi bylo... coz, tak naprawde nic nie bylo. Z Lynn to byl ogien, inferno - milosc. Moze juz przebrzmiala. Stone spial miesnie twarzy. Milosc? A ilez to razy widziala ja od... od tamtych dni? Ile razy przyjechala, by go odwiedzic?! Czy to, dlatego tu przyszedl, by sie przekonac? Chcial tylko znalezc schronienie na noc, czy na pewno? Czy tez moze chcial zobaczyc w jej spojrzeniu to cos. Spojrzenie, ktory przypieczetuje koniec ich zwiazku, ktore przekresli wszystko, co chcieli razem robic w zyciu, poznac? Przekresli zycie, ktore razem planowali. Nie, bez przesady. Szukal tu schronienia, tak, ale byl jeszcze jeden powod. Przybyl, by powiedziec jej, ze jest nadzieja, w chwili, kiedy niemal zostal spisany na straty i mial sie odmeldowac. Cos w glebi podpowiadalo mu, ze istnieje odpowiedz na te pytania i ze on jest jedyna osoba, ktora moze je uzyskac. Jesli sie mylil... to nie potrwa dlugo. Ale jesli mial racje.. Nagle Stone zakrecil sie w miejscu, uderzyl sie dlonmi w glowe, wciagnal z sykiem powietrze, czujac gwaltowny ostry bol. Zacisnal zeby, powstrzymujac sie od krzyku, zrobilo mu sie miekko w kolanach, gdy razy jeden za drugim przebijaly sie zywym ogniem do wnetrza czaszki. Czul sie, jakby ktos nakluwal mu mozg rozgrzana do czerwonosci igla i w szarej masie jeszcze nia szarpal. Ktos, kto szydzil, kpil i smial sie demonicznie. I nie byla to jedna istota. Nie, bylo ich cale mnostwo, cala armia. Nadeszla znikad... tanczyla mu pod czaszka jak banda miniaturowych gnomow... skaczace i fikajace kozly male potwory, klujace go swymi szpikulcami zakonczonymi rozpalonymi do czerwonosci hakami... pladrujac oblezony grod jego psyche. I wszystkie belkotaly, wciaz belkotaly! O Jezu, Boze, Chryste wszechmocny! Milosciwy Panie, nie teraz! Prosza, nie teraz! Ale Bog nie sluchal, moze slyszal to tylko ten drugi bog... Ponizej, w pomieszczeniu maszyny, ekran, w ktory patrzyl Craig, wypelnialy symbole i cyfry. Niektore z nich pozostawaly bez ruchu, inne zmienialy sie jak zywe srebro, co ulamek sekundy. Craig wpatrywal sie w ekran od dluzszego czasu, odczytujac je tak biegle jak litery w ksiazce. Informowaly go, ze nie mylil sie, co do Andrew McClarena. Diody Psychomecha zaswiecily intensywnym swiatlem, pulsujac dziwacznymi barwami jak olbrzymia matwa, to znow rozblyskujac z sila stroboskopow. Maszyna zdawala sie pochylac nad Craigiem jak wielki leniwy kot, wyciagajac sie i mruczac, by po chwili zaryczec, pokasac i podrapac. Gdyz tak jak drapiezny kot, Psychomech zobaczyl juz swa zwierzyne; mysz uciekla z klatki, ale maszyna nie spieszyla sie. Uderzy dopiero wtedy, gdy Craig, jej pan, wyda taki rozkaz. Kropelki potu jak perly zalsnily na brwiach Craiga wpatrzonego w ekran. Nawet nie mrugnal, gdy odruchowo otarl brwi przemoczona chustka. Tak, McClaren uciekal, jechal bardzo szybko na polnoc. Coz, jechal na swoj pogrzeb. Craig siegnal do klawiatury komputera i z upiornym usmiechem na lepkiej twarzy przygotowywal sie do wysuniecia szponow Psychomecha... ROZDZIAL DZIESIATY Edward Bragg wyjasnil zasady dzialania zestawu sluchawkowego pobieznie, mgliscie i zbyt ogolnikowo, o czym wkrotce McClaren mial sie przekonac. Naturalnie byly one przedluzeniem Psychomecha i to, co o nich powiedzial Bragg, bylo prawda, ale wiekszosc faktow zostala zatajona. Na przyklad nie powiedzial, ze nawet nie naciskajac przycisku, kazda para sluchawek dzialala na zasadzie transmitera. Byla "pluskwa" nieustannie sledzona przez Psychomecha. A to tylko jeden ze szczegolow, ktory Bragg pominal.McClaren nie byl swiadomy tego, ze wzorzec rozwoju Belkotu mial indywidualne cechy u kazdego chorego - tak jak odciski palcow - i ze Psychomech rozpoznaje te cechy bezblednie. Nie wiedzial tez, ze mozna je odtworzyc. I rzeczywiscie byla to jedna z funkcji Psychomecha: doprowadzic oszalaly umysl na krawedz upadku, otchlan szalenstwa, a kiedy mial sie juz zamknac, wylaczyc, maszyna potrafila podniesc go z kleczek i dodac odpowiednia ilosc energii, by mogl pokonac mechanicznie wywolana groze swego id. McClaren znajdowal sie o sto kilometrow na polnoc od Oxfordu i przemierzal hrabstwo Leicestershire, kierujac sie na Derby. Obok niego na fotelu pasazera zestaw sluchawkowy podskakiwal poruszany jazda, ale tlilo sie w nim rowniez inne, niewidoczne zycie. Po wysledzeniu niewielkiego samochodu McClarena cienki jak igla promien energii z nieba uruchomil mikrokonwertery w sluchawkach, ustawiajac urzadzenie na indywidualne cechy chorobowe McClarena. Kiedy emitowany przez satelite promien wzmocnil sie, mikroskopijne rdzenie niezwykle twardego stopu o nazwie herkulit zaczely emitowac fale, wyszly one poza obreb urzadzenia i wypelnily cale wnetrze samochodu, docierajac rowniez do McClarena. Doslownie znikad w jego glowie dal sie slyszec zrazu cichy, pozniej coraz glosniejszy odglos dzwonkow. Poczatek ataku byl dokladnie taki sam jak porannego napadu, wiec wdusil hamulce pojazdu, po czym zjechal do zatoczki. Wylaczyl silnik i siedzial przez chwile w zludnej ciszy, z natezeniem wsluchujac sie w swe dudniace serce. Rzucal trwozliwe spojrzenia na prawo i lewo, ogarniety dojmujaca groza nadejscia nieublaganego. I wtedy... Tak, znow sie pojawily, tym razem glosniej: odglosy dzwonkow w glowie oznajmiajace nadejscie bezlitosnej hordy szykujacej sie do ataku! McClaren doskonale wiedzial, jak blyskawicznie ten monotonny szczek spoteznieje i zwali mury obronne jego psyche, wpuszczajac do wnetrza twierdzy ryczacych wojownikow szalenstwa. Pomimo umykajacych cennych sekund wlaczyl swiatlo w samochodzie i opuscil szyby. Chlodne powietrze wtargnelo do wnetrza, owiewajac lodowym podmuchem rozgoraczkowane czolo. Ryk samochodow jadacych w wieczornym szczycie osmiopasmowka zdawal sie dziwnie przytlumiony, zagluszony narastajacym tumultem z wnetrza glowy. Na nic zdaly sie zludne nadzieje i modlitwy McClarena, nie bylo watpliwosci. Tkwil w pulapce bez wyjscia. Porwal sluchawki z fotela, po omacku odszukal palcami przycisk, dopasowal urzadzenie do glowy... Psychomech zareagowal blyskawicznie, zmieniajac konfiguracje. Szeroki, ozywczy strumien przeplynal przez umysl McClarena jak chlodny opatrunek na poszarpanej ranie. Mruknal, westchnal, wciagnal kilka haustow powietrza i w koncu zalkal, by po chwili wybuchnac nieco trwozliwym smiechem. Udalo sie! To urzadzenie dziala! Nastepnie wyczerpany napieciem calego dnia i groza, jaka mu towarzyszyla przez caly ten czas, oparl sie na fotelu i ostroznie, z namaszczeniem zamknal oczy. Jak dobrze byloby sie tu zdrzemnac, wyciagnac sie w samochodzie na godzinke badz dwie i zostawic daleko ten halasliwy swiat jak ten sznur samochodow na autostradzie. Powstrzymal sie. Nie, drzemka nic nie da. Nie teraz. Nie tutaj. Musi pojechac jak najdalej na polnoc, znalezc jakis hotel w Sheffield, moze tam. Ze sluchawkami mocno siedzacymi na glowie McClaren ostroznie wlaczyl sie do ruchu. Pod nocnym niebem mysz znow ruszyla w droge... W kopule, w korytarzu pomiedzy sypialnia i lazienka Lynn Craig, Richard Stone z wolna podnosil sie z pozycji embrionalnej, w ktorej jeszcze przed chwila zwijal sie i jeczal. Atak trwal ledwo kilka sekund - moze niecale pol minuty - lecz byl niezwykle ostry i brutalny. A Stone byl bezradny. Gdyby potrwal dluzej, wiedzial o tym, zmarlby bez dwoch zdan. Nie dal mu szansy na walke, choc i tak niewiele mu juz zostalo sil do walki. Wiec moze mimo wszystko Bog go wysluchal... Bylo juz po wszystkim, przynajmniej na razie, choc Stone czul sie fatalnie. Poczul, ze bedzie rzygac jak kot. Kiedy wszystko podeszlo mu do gardla, poczul, jak bezwiednie jablko Adama unosi sie w gore i w dol. Lepki od potu i cuchnacy strachem zdolal wstac, otworzyl drzwi do lazienki i wszedl do srodka, slaniajac sie na nogach. Lynn wciaz stala pod prysznicem, nie chcac konczyc kojacych ablucji. Nucila cicho jakas znana melodie, zagubiona w czystej przyjemnosci szumiacej wody. Na poczatku uslyszala, ze ktos wszedl do lazienki. Rozlegly sie niemal zwierzece dzwieki. Stone wymiotowal dlawiac sie i krztuszac, pozbywal sie swej choroby, rzygajac do muszli klozetowej. Juz nie nucila znanej melodii, wstrzymywala oddech nasluchujac. Woda z prysznica wciaz szumiala wokol niej, a ten dziwny odglos zamilkl. Nastepnie rozlegl sie jek i Lynn dostrzegla jakis ruch za kotara. Zawolala: -Tato? - i odslonila kotare, wysuwajac glowe na zewnatrz. - Tato, czy to... Stone pochylal sie nad umywalka. Plukal usta pod silnym strumieniem wody, usuwajac resztki wymiocin. Kiedy odwrocil sie do niej, mial trupio blada twarz, chwial sie i trzasl caly, nie mogac zapanowac nad tymi odruchami. -Richard? - wykrztusila i otworzyla usta ze zdziwienia. - Richard? Ale skad...? -Pry... prysznic! - wyszeptal ochryple. Chwiejnie podszedl z wyciagnietymi ramionami do plytkiego brodzika. Lynn odruchowo zlapala go i oparla o sciane. -Chcesz wziac prysznic? - otworzyla szeroko oczy, starajac sie za wszelka cene odgadnac, czego chce. -Zimno - odparl. - Zmeczony. Glodny... - Oparl sie o sciane, dal sie jej przytrzymac, drzac jak lisc na wietrze. Lynn wyszla cala spod prysznica i nie zwracajac uwagi na swa nagosc, szarpnela go za kurtke, starajac sie ja z niego zedrzec. Byl przemarzniety do szpiku kosci, jego cialo bylo chlodne jak lod. -Glodny? Przeciez przed chwila wymiotowales! - zawolala, pomagajac mu usiasc na wykafelkowanej podlodze. -Tak, bylo mi niedobrze - kiwnal glowa. Oczy tkwily niby grudy gliny w zszarzalej twarzy. - Niedobrze mi bylo od Belkotu! Juz go prawie rozebrala, ale zamarla, kiedy wypowiedzial te slowa. W tej samej chwili dotarlo do niej, co robi. Rozbierala do naga zdiagnozowanego szalenca we wlasnej lazience; czlowieka, ktory wedlug wszelkich prawidel powinien dawno nie zyc i ktory z pewnoscia znajduje sie w ostatnim stadium zarazy umyslu! Dostrzegl wyraz jej twarzy i zdobyl sie na szorstki, szczekliwy wybuch smiechu. -O tak - warknal, kiwajac glowa. - Wszystko rozumiem, ale Lynn, ja jestem inny. Potrafie - (w koncu wyplatal sie ze wszystkich ciuchow) - potrafie to pokonac! I przyszedlem, by... by tego dowiesc. -Pokonac? - wpatrywala sie w niego z niedowierzaniem, cofajac sie nieco, jakby dopiero co zdala sobie sprawe z wlasnej nagosci, i z jego. - Pokonac Belkot? Ale Richard, nikt jeszcze nigdy... -Ale mnie sie uda - ucial jej w pol zdania. - W koncu doszedlem... doszedlem tak daleko, prawda? - Oparl sie na muszli, by podniesc sie do gory, i chwiejnym krokiem wszedl pod wciaz szumiacy prysznic. Ponownie, instynktownie pomogla mu w wejsciu do brodzika. Jego cialo bylo jeszcze chlodniejsze. Bylo to na skutek szoku, jak sadzila. Reakcja na... na co? Czy dostal tutaj ataku? I znow jakby czytal w jej myslach. -Tak - kiwnal glowa, a jablko Adama poruszylo sie w gore. - Przed chwila. Kiedy znalazl sie pod prysznicem, wpijal sie palcami w kafelki, by utrzymac pion. Lynn zagluszyla wszelkie glosy zdrowego rozsadku i pomogla mu usiasc, nastepnie usiadla kolo niego i objela go ciasno. Dreszcze stopniowo ustepowaly, na marmurowo-blade oblicze zaczely powracac kolory. -Paskudny byl ten atak - powiedzial, obejmujac ja mocno. Zasmiala sie cicho, moze nieco histerycznie, prosto w ramie Richarda. -Zacznij opowiadac - poprosila. - Opowiedz mi o tym. O wszystkim mi opowiedz. Ujal jej twarz w dlonie i z dystansu spojrzal na nia. Siedzial w jednym rogu brodzika z rozrzuconymi nogami. Ona kleczala miedzy nimi z dlonmi na jego barkach. Woda szumiala, splywajac obficie po ich policzkach. -Wierzysz mi? - zapytal. - Ze pokonalem chorobe? -W koncu zaszedles az tutaj, prawda? - powtorzyla jego wlasne slowa wypowiedziane kilka chwil temu. - Chce ci wierzyc. Pragne tego bardziej niz czegokolwiek na swiecie. Przytulil ja do siebie, drzac jak uprzednio, lecz juz nie z powodu wychlodzenia i szoku. -Chcesz, zebym ci powiedzial? -Tak, nie! Najpierw cie ogrzejemy i wytrzemy. Potem mi powiesz. Obydwoje byli nadzy jak niemowleta. Lynn poprowadzila go do sypialni i wciaz mokrego rzucila na lozko. Podala mu recznik, a on usiadl z trudem i zaczal niemrawo wycierac wlosy. -Hej - rzucil - moze dostane mala kanapke? Moze piwo? Potrzasnela glowa przy tym drugim. -Sok owocowy - odparla. - Ale musisz tu zostac, przy zgaszonym swietle, dopoki nie wroce. Ojca nie ma teraz w domu, ale moze wrocic w kazdej chwili. Zachichotal bezglosnie i opadl na poduszki. -Obiecuje, ze sie nie rusze - powiedzial. - Kurde, chyba nawet nie bylbym w stanie! -Bede za moment - powiedziala, gaszac swiatlo przy wyjsciu. Nie bylo jej piec minut. Po powrocie zrozumiala, jak sie tu dostal. W sypialni przy zapalonym juz swietle powiedziala: -Zauwazylam, ze moj samochod sie dzis jakos tak wlecze. I na zakretach dziwnie sie zachowywal. Siedziales w tym zepsutym bagazniku, co? Przytaknal. -Szkoda, ze tak pozno. Szkoda, ze dopiero teraz odkrylismy, jak mozna bylo mnie przemycac do twej sypialni! - Po tym spowaznial. - Nie wiedzialem, jak zareagujesz. Nie moglem sobie pozwolic na ryzyko. I musialem gdzies sie zatrzymac na noc. - Z kazdym zdaniem wgryzal sie w udko kurczaka, zapijajac sokiem ananasowym. Potrzasnela glowa w swiezym przyplywie zdziwienia, dotknela jego ramienia, jakby chcac sprawdzic, czy nie zniknie, nie mogac oderwac od niego oczu. -Nie naleze do osob wierzacych w cuda - odezwala sie w koncu. - Wiec lepiej powiedz mi wszystko. -Robie taki numer z pradem - zaczal. - Kiedy to nadchodzi - kiedy zaczynam belkotac - daje sobie popalic pradem. Im wieksze napiecie, tym lepsze, no, pod warunkiem, ze to przezyja! I juz, trace przytomnosc. Potem... snie. Do diabla, to sa naprawde dziwaczne sny! Ale one rowniez cos znacza. Pomagaja mi na swoj sposob widziec pewne rzeczy, poznawac je... - Wzdrygnal sie. - To jest jeden sposob. -Chyba czegos nie rozumiem - powiedziala z wyrazem dezorientacji na twarzy. - Ale mow dalej. -A kto tu, co rozumie? - zapytal. - Dobra, drugi sposob: klne jak szewc. -Co robisz? - Pomyslala, ze zartuje. -Jesli jest to slaby atak, moge go przystopowac - stlamsic tak jakby - w lawinie przeklenstw. Robie to w myslach. Odkrylem, ze jak narobie tam pod czaszka halasu, mojego wlasnego halasu, bluzgow, to jest tak, jakby dla tamtych juz nie wystarczylo miejsca. -Tamtych? -Glosow. Chichoczacych, szyderczych, kretynskich glosow. Belkotu... -Aha! -I podejrzewam, ze jest jeszcze jeden sposob. Ale tego jeszcze nie sprawdzalem. I chyba nawet nie chce. - Zmarszczyl brwi i odwrocil twarz. -Mnie mozesz powiedziec - zachecala go. -Przemoc! - odparl. - Sadze, ze przemoc fizyczna zadziala tak samo, moze nawet lepiej niz przeklinanie w myslach. Sadze, ze dlatego oni to robia, znaczy ci dotknieci Belkotem. Staraja sie zagluszyc atak przemoca, ale przeginaja. Dlatego wlasnie tak wielu ginie samobojcza smiercia... -Och! - znow cicho westchnela. Odezwala sie po chwili: - Wiesz, chyba to rozumiem. -Naprawde? Przytaknela energicznie. -Te dzieci, z ktorymi pracuje. Widziales je. Czasami robia sobie krzywde albo, kiedy nie potrafia mi czegos wyjasnic, kiedy sa sfrustrowane, staja sie agresywne. Nie wszystkie, niektore tylko. Potem instynktownie pozbywaja sie tego z organizmu. -Tak, wlasnie tak - powiedzial, pocierajac powieki. - Jezu, ale jestem skonany! -I wygladasz na skonanego - powiedziala mu, zabierajac talerz i szklanke i przykrywajac go miekkim kocem. - Przespij sie troche. Ale zanim zasniesz, powiedz mi, jak sie wydostales... z tamtego miejsca? Spojrzal na nia swymi dziwnie zoltymi oczami. -Niech mnie szlag, jesli cos pamietam - powiedzial, potrzasajac glowa. - To sie stalo podczas ataku. Potem znalazlem sie kolo placu zabaw w instytucie Clayton. Mam tylko nadzieje, ze nie bylem... - Zamilkl i zagryzl warge. -Agresywny? - dokonczyla za niego. -Lynn - wzial ja za dlonie. - To, co chce zrobic, jest wazne. -Oczywiscie, ze tak - odparla. Potrzasnal niecierpliwie glowa. -To jest cos na wieksza skale. Nie chodzi tu tylko o mnie czy o nas. Chodzi o caly swiat, Lynn... Patrzac mu w oczy wiedziala, ze mowi prawde. Przynajmniej byla to prawda, jaka znal. -Opowiesz mi o tym jutro - odparla. I dodala: - Wciaz cie kocham, wiesz? -Mialem taka nadzieje - powiedzial, calujac ja. Delikatnie, acz stanowczo odsunela go, az glowa opadla na poduszki. W chwile pozniej juz spal... W pomieszczeniu maszyny J.C. Craig smutno potrzasnal glowa i postanowil to zakonczyc. Zademonstrowal McClarenowi wladze Psychomecha nad Belkotem, dal mu mnostwo czasu na zastanowienie sie nad tym i szanse, by zawrocil, a jednak zdrajca wciaz jechal na polnoc. Wkrotce dotrze do Sheffield i zjedzie z autostrady. Trzeba to zrobic wczesniej. Craig westchnal i ponownie potrzasnal glowa; zostalo juz niewiele czasu, wszystko moze sie skomplikowac. Ale mimo, ze bylo tak pozno, kiedy zaglada nadciagala pelna para, nie mogl liczyc na to, ze McClaren zachowa milczenie. Od czterdziestu minut Craig przemierzal "tunel" fantastycznej maszynerii pomiedzy stalowymi drzwiami i centrum dowodzenia, ale teraz zatrzymal sie i ponownie zwrocil sie do ekranu komputerowego. Pojedyncze spojrzenie wystarczylo, upewnil sie, ze McClaren wciaz zmierza na polnoc. Wykasowal ekran komputera i wpisal na klawiaturze: ZESTAW SLUCHAWKOWY 12 MAKSYMALNA TRANSMISJA? Psychomech odpowiedzial: 0.0000525 M/WAVE Craig polecil: TESTOWANIE: ZASTOSOWAC PRZECIAZENIE Psychomech: PODAC WARTOSC Craig po chwili zastanowienia: JAKA WARTOSC SPOWODUJE DEZINTEGRACJE RDZENI? Psychomech: 0.0525 M/WAVE Craig: ZASTOSOWAC Promien podazajacy za samochodem McClarena momentalnie sie poszerzyl, zmieniajac sie z cienkiej igly w gruby olowek. Byla to moc wystarczajaca, by napedzic samochod, gdyby byl wyposazony w konwerter podlaczony do rdzeni na skroniach McClarena. Poddane o tysiackroc zbyt duzemu cisnieniu stopily sie w ulamku sekundy i rozgrzane do czerwonosci herkulitowe pociski zostaly wessane do centrum pola, ktore oczywiscie znajdowalo sie posrodku czaszki McClarena.Byl martwy, nim zdolal otworzyc usta i wykrztusic: "Ach-ak-ak-ak!"- Martwy, zanim jego cialo wyprostowalo sie gwaltownie i uderzylo w oparcie fotela kierowcy, wyrywajac nity z podlogi wraz z calym siedzeniem. Silnik samochodu zawyl, gdy stopa trupa zatanczyla w drgawkach na pedale gazu. Martwe dlonie opadly z kierownicy i wyprostowane zadrgaly na wprost niewidzacych oczu. I nagle... jakby ktos zdetonowal bombe na srodku autostrady. Wydawalo sie, ze samochod podskoczyl, przecial na skos trzeci pas, wpadl na czwarty, odbil sie od barierki na srodku w snopach iskier. Sekunde pozniej przesadzil bariere, przekoziolkowal na pasy biegnace w druga strone i wyladowal bokiem na drodze dwoch poteznych ciezarowek. Wielkie ciezarowki transportowe wpuszczano na autostrady wylacznie noca i to tylko na dwoch zewnetrznych pasach. Kazda z nich miala trzy i pol metra szerokosci i trzydziesci metrow dlugosci; same ich opony byly wyzsze od samochodu McClarena. Gdy jedna zaczela wyprzedzac druga, niewielki granatowy samochodzik wypadl przed nie i ustawil sie do nich bokiem. Stalowe potwory podzielily sie samochodem McClarena. Jeden wzarl sie w przod, drugi w tyl. Podrzucily go, przeciagnely dolem, rozdarly na strzepy, spowodowaly wybuch i wypluly z tylu pod postacia skrawkow plastiku i metalu. Samochody i ciezarowki zaoponowaly na takie atrakcje sygnalami dzwiekowymi i piskiem hamulcow, a plonace szczatki rozswietlily nawierzchnie. Jedna opona toczyla sie tylko jakby nigdy nic, zwalila ogrodzenie i wpadla do sadu. Mysz zostala upolowana. Skrwawione szpony Psychomecha wrocily na swoje miejsce. Andrew McClaren, kandydat na ucznia (niefortunny), zakonczyl zywot... Craig wyczyscil ekran. Napisal: BOG JEST DOBRY JEST MILOSCIWY I BLYSKAWICZNIE WYMIERZA SPRAWIEDLIWOSC Psychomech nic nie odpowiedzial.Craig pisal dalej: CZY WCIAZ SZUKASZ PANA, MOJ BOZE? Psychomech: SZUKAM GO Craig: CZYS GO ZNALAZL? Psychomech po krotkiej przerwie: NIE -Ale on gdzies tam jest - powiedzial Craig do siebie. - Och, moj Boze, czemu nie chcesz do mnie przemowic tu i teraz, tak jak to czynisz we snach? Czemus mnie opuscil? Przemow do mnie teraz i powiedz, jak moge ci sluzyc...Zapytal maszyny: KIEDY DO MNIE PRZEMOWI? Znow przerwa. KIEDY GO ODNAJDE -No to szukaj go! - Craig wykrzyknal na glos.Pot kapal mu po brodzie, oczy wygladaly jak czarne dziury wyciete w papierze i nagle na jego twarzy odmalowal sie strach. Za duzo, za daleko zabrnal. Nie wolno watpic w madrosc Pana. Zachwial sie i zakryl oczy. Cos sliskiego przemknelo przez jego umysl. Cos zasyczalo! Czerwie szalenstwa wpijaly sie jego mozg. Rece poszybowaly do klawiatury i drzace palce wpisaly: CRAIG TERAPIA Zataczajac sie, z pulsujaca glowa wspial sie po schodkach podwyzszenia i opadl na tron.-Och, moj Boze - zakrzyknal z piana w kacikach ust. - O Boze, ocal mnie. Daj mi sile, Panie. Scigaja mnie legiony piekielne, wezowe sploty owinely sie wokol mego mozgu! Zgin, przepadnij, szatanie! Ale to niejeden waz, lecz tysiace znajdowaly sie w czaszce Craiga. Pelzaly, wily sie, miotaly i pulsowaly pod czaszka. i syczaly, wciaz syczaly! Nastepnie z wolna uniosly swe obmierzle, plaskie czerepy i rozwarly szczeki. Rozwidlone ozory w umysle Craiga ociekaly zraca jak kwas slina. Przestaly syczec, gotujac sie do ataku. -Nie! Nie! Nie! - wrzasnal Craig. W ostatnim momencie mikrosilniki wysunely metalowy czepiec i opuscily go na jego glowe. Chwytak w ksztalcie litery U na wysuwanym ramieniu uwiezil jego szyje, przytrzymujac szczeke. Klamry na nadgarstkach i kostkach zamknely sie z trzaskiem. I w koncu poczul znienawidzone uklucie igiel. Teraz przyjal je z wdziecznoscia, po czym zapadl sie w ciemnosc, nieswiadomy pozostalych igiel, sensorow i elektrod przylegajacych do niego, penetrujacych, chwytajacych. Teraz byl jedynie swiadomy nadchodzacej walki, o ktorej wiedzial, ze przy pomocy Psychomecha zostanie wygrana. Walki, po ktorej wstanie odrodzony. I tak J.C. Craig zapadl w sztuczny, leczniczy sen. I kiedy tak snil, Psychomech, nie zaniedbujac swych obowiazkow, nastawil sie na szlak Psychosfery i kontynuowal poszukiwania Boga... Stone spal jedynie pol godziny. Obudzil sie w sama pore, gdy Lynn skonczyla sprzatac. Jej uczucia i poczucie lojalnosci znajdowaly sie w ostrym konflikcie i cale to "sprzatanie" polegalo na przestawieniu kilku rzeczy z miejsca na miejsce i rozmyslaniu podczas wykonywania tych czynnosci. Problem polegal na tym, ze naprawde wciaz kochala Richarda Stone'a i wiedziala, ze najprawdopodobniej bedzie go kochac zawsze. Co wiec miala zrobic? Wszyscy wiedzieli, ze jest zdiagnozowanym szalencem - miewajacym okresowe napady - a teraz jego ucieczka na pewno zostala zauwazona przez wladze, postawione w stan pelnej gotowosci. Ale byl tez jej Richardem i w tym tkwil sek. Czula, ze pomijajac jej uczucie, jest wazna osoba, byc moze wazniejsza, niz sobie zdawal z tego sprawe, i serce rwalo sie, by mu pomoc. Ale, w jaki sposob mogla mu pomoc? Oczywiscie nie mozna dopuscic, by odnalazl go jej ojciec, i tu cierpialo jej poczucie lojalnosci wobec niego. Och, oczywiscie oszukiwali go juz wczesniej - czesto podczas swego romansu - ale wtedy bylo inaczej... Oczywiscie powinna go wydac wladzom, juz wystawiala sie na ryzyko, poniewaz tego jeszcze nie zrobila; ale nie byla w stanie nawet zniesc tej mysli. Potrzasnela gniewnie glowa. Nie, tak nie mozna. Sama sobie komplikowala zycie. Nalezalo na to spojrzec nastepujaco: jej dzialanie (czy tez raczej jego brak) nie bedzie zdrada ojca ani spoleczenstwa jako takiego, lecz oznaka jej zaufania wobec Richarda. I jej milosci do niego. Pomoze mu. Nawet, jesli ma to polegac na tym, ze pozwoli mu sie wyspac i pozniej go przeszmugluje przez brame. Pomijajac jej emocjonalne zaangazowanie, wiele mu zawdzieczala i powinna to zrobic chocby przez wzglad na stare czasy. Zostawila ojcu kartke, w ktorej napisala, ze miala ciezki dzien i polozyla sie wczesniej spac. Byla to prawda. Oznaczalo to rowniez, ze nie bedzie musiala sie z nim witac po jego powrocie. Martwila sie tym, ze byl niezwykle spostrzegawczy - nie moglaby mu sklamac w oczy. Po wszystkim Lynn wrocila do sypialni i usiadla w koszuli nocnej, patrzac na spiacego. Juz patrzyla na niego takim spojrzeniem... wczesniej. Po tym jak sie kochali, szczegolnie, jesli byl to naprawde upojny akt. Richard spal jak niemowlak z usmiechem na ustach. Teraz tez sie usmiechal - a jednoczesnie wygladal, jakby cos go trapilo - na jego czole pojawily sie nowe zmarszczki wbrew metryce. Naprawde wiele przeszedl... Niemal odruchowo, bez zastanowienia, Lynn zdjela koszule i wsliznela sie do niego do lozka. Ostroznie, by go nie obudzic, kolysala go w ramionach. Tak bardzo przypominal jej jednego z jej wychowankow. Byl sam na swiecie, ktory go nie rozumial, ktory uwazal go za obcego. A jej dzieci, podobnie jak Richard, mialy tylko umysly odmienne od reszty. Ich mysli czy tez strumien mysli przecinala woda innego koloru badz tez zanurzal sie w wirze w meandrach umyslu. Ale Richard mial szanse na wyzdrowienie. Wierzyl, ze jego strumien da sie na powrot naprowadzic do starego koryta i ze odnajdzie droge na powierzchnie i wyloni sie jako swieze, czyste zrodlo. Lynn wylaczyla swiatlo. Kolysala go tak, jak sie kolysze chore dziecko. Byla zaskoczona i nieco rozbawiona - i nieco smutna - kiedy poczula jego erekcje na swoim lonie. To rowniez znala wczesniej. Otoczyly ja jego ramiona... Wymamrotal cos przez sen i energicznie potrzasnal glowa z dziwnym pospiechem... Erekcja powiekszyla sie i przycisnal ja mocniej... Z zamknietymi oczami i z glowa oparta na jego piersi Lynn usmiechnela sie i delikatnie odepchnela go... ale znow cos wymamrotal i tym razem uslyszala. Dotarly do niej wyraznie gardlowe od snu slowa przepelnione dzika zwierzeca nienawiscia. -Pierdolony, skurwysynski lizodup, kurewski konioklep, skurwiel-skurwiel-skurwiel! Twoja matka byla martwa, a twoj ojciec pierdolil ja, a ty jestes bekartem, oslizlym, pierdolonym, kurewskim zombie! Garrison, ty upiorze! Garrison-Garrison-Garrison! Ty kutasie! Twoj wampirzy umysl gdzies tam sobie lata, a ja tu tkwie w szalenstwie! Gnoj-gnoj-gnoj! Och, dobry Boze! - pomyslala. Cialo jej zamarlo i momentalnie poczula chlod. Otworzyla oczy i spojrzala na niego. W ciemnosci mial oczy zamkniete, ale mogla przysiac, ze pod powiekami pulsowaly i tetnily zlote teczowki! Chciala sie od niego odsunac, ale trzymal ja w mocnym uscisku. Spal, ale nawet we snie walczyl z tym, co nawiedzalo jego umysl. Przeklinanie stanowilo czesc strategii walki z tym czyms, tyle jej powiedzial. Ale byl jeszcze inny sposob. Przemoc! Scisnal ja jeszcze mocniej, wgniatajac ja w siebie. -Richard - sapnela - Richard! Ocieral sie o nia calym cialem, jedna reka zaciskajac piesc na wlosach i klnac, na czym swiat stoi. Bylo to polaczenie dwoch metod oporu. -Richard! - krzyknela, odciagajac dlon i zacisnieta piastka uderzajac go w twarz. Nic z tego. Byl jak w transie. Jak czlowiek, ktory caly dzien jezdzi na rowerze i przez sen wciaz pedaluje. Richard Stone bedzie walczyl z przeciwnikiem, az go pokona badz sam zginie. Ale sie nie podda. A Lynn tak bardzo chciala, by zwyciezyl. Zalkala i zatopila paznokcie w jego barkach, rozdzierajac mu skore. Jej lzy - nie przerazenia, lecz zalu nad nim - spadaly cieplymi kroplami w zaglebieniu szyi, w miejscu, gdzie go ugryzla. -Chcesz grac ostro, ukochany - wyszeptala mu do ucha. - No to bedziesz mial to, czego chcesz. Do tej gry potrzeba dwojga. Otwarla swe cialo dla niego, przyciagnela go, wspiela sie na niego i wbila paznokcie w plecy. Nie mial wiele sily, ale wykrzesal jej z siebie tyle, ile mogl. Oddawala mu cios za cios, wet za wet, ukaszenie za ukaszenie, ujezdzala go z calych sil, scierala sie z nim i maltretowala go. Bylo to pierwotne, zwierzece parzenie sie. Gwalcili sie wzajem. I znow... I znow... I znow... CZESC DRUGA Suzy zmierzala do domu. Do domu na Ziemi.Z polowy niezmierzonej, przepastnej Psychosfery wracala do swiata ludzi. Urodzila sie na Ziemi i teraz ta Ziemia wolala ja glosno i wyraznie. Ziemia stanowila jasny punkt w jej ograniczonych psich wspomnieniach, swiecac jak wabik w lustrze jej umyslu. I byla to jedna z przyczyn, dla ktorej przybyla. Jej podroz... jak mozna ja najprosciej opisac? Niewielu potrafiloby naprawde to zrozumiec, a nikt nie bylby w stanie sobie tego uzmyslowic. Latwo powiedziec "z polowy niezmierzonej, przepastnej Psychosfery", ktorej rozmiarow z definicji nie mozna sobie wyobrazic. Niemniej jednak mozemy posluzyc sie nastepujacym przykladem: Nalezy spojrzec w gwiazdy w jasna noc. Wybrac najodleglejsza z nich. Wpatrujac sie w nia, przebyc w okamgnieniu dzielaca nas od niej odleglosc i wpatrywac sie w tym samym kierunku. I wybrac kolejna najodleglejsza gwiazde i tak dalej. I tak przez miliard lat, a potem dziesiec miliardow. Dwa razy dluzej, niz istnieje Droga Mleczna. Dotrzec tak daleko i tak szybko, zeby nie moglo nas dopedzic swiatlo gwiazd zostawianych z tylu. A bedzie to jeden krok w Psychosfere - pojedynczy krok w nieskonczonosc. Jeden krok na drodze, ktora ciagnie sie po wiecznosc... I Suzy wracala do domu z polowy wiecznosci. Co do jej pana: Richard Allan Garrison (czy tez istota, ktora niegdys byla Garrisonem) zmierzal w przeciwna strone. Mial zbyt wiele pracy miejsc do odwiedzenia, spotkan i rozmow. Nie bedzie samotny bez Suzy. Wraz z nim podrozowalo dwoch innych kompanow: Schroeder i Koenig czy tez istoty, ktore niegdys byly Schroederem i Koenigiem. Zobaczyli niezmierzone cuda, a byl to jedynie ulamek tego, co dane bedzie im poznac. Beda podrozowac... wiecznosc! Wiecznosc, poniewaz byli niesmiertelni. Nie znali glodu, gdyz czerpali energie z mijanych gwiazd. nie dokuczalo im pragnienie, gdyz pili ze zrodel czasu i przestrzeni. I nawet gdyby chcieli, nie mogliby wrocic. Nie zagubili swych zwiazkow z Ziemia, nie, poniewaz zagubione sa wylacznie istoty zagrozone, a im nikt nie byl w stanie zagrozic. To raczej Ziemia ich zagubila. Ale nie bylo tak w wypadku Suzy. Suzy i Ziemia nie zagubili sie wzajemnie, lecz byli tylko w sporym oddaleniu od siebie... Po jej odejsciu Garrison zawolal ja raz czy dwa, tak jak pan wola swego psa na zielonych lakach Ziemi, a ona zawahala sie i spojrzala w jego kierunku przez mglawice i galaktyki, jak przez kwiaty na lace. Ale juz jej nie potrzebowal i wiedziala o tym. Mial inne towarzystwo. Nie musiala go tez przed niczym chronic. Bo niby, przed czym? I tak odeszla, a Garrison pozwolil jej na to. I po chwili przestal juz ja wolac. Garrison przestal, ale Ktos Inny zaczal. Moze Ktos Nowy od dluzszego czasu juz ja wolal, a Suzy dopiero teraz uslyszala go i rozpoznala glos. Tak czy inaczej wraz ze zblizaniem sie do ziemskiego domu coraz wyrazniej slyszala to wolanie. Ktos byl w potrzebie. Ktos byl zagubiony - i przerazony! Czlowiek z krwi i kosci. Czlowiek, krew z krwi Garrisona. Jego dziecko! Juz czula jego dlon na swym lbie i slowa: "dobry piesek, dobry piesek!". I byly to uczucia, ktorych od dawna nie doswiadczyla, slowa, ktorych nie slyszala od bardzo, bardzo dawna. Byly warte utraty niesmiertelnosci. To bylo jej przeznaczenie. I tak Suzy podazyla do domu... DZIEN PIERWSZY Phillip Stone poderwal sie z lozka, rozgladajac sie za tym, co go przebudzilo. Na stoliku przy lozku stala pusta butelka po whisky. Stone jeknal i zamrugal oczami. Pod powiekami pojawily sie ostrzegawcze mroczki. Wiedzial, ze ciezko zapracowal sobie na tego kaca, ale i tak nie podobal mu sie ten stan. Mimo to cieszyl sie, ze sie juz obudzil. Mial dziwny i niepokojacy sen, ktory juz sie rozwiewal. Szkoda, ze nie dalo sie podobnie zagluszyc sygnalu z wideofonu!Kiedy tylko podniosl sluchawke, na ekranie przy lozku pojawilo sie zblizenie oblicza Jamesa Christophera Craiga. Bez zadnych wstepow Craig warknal na Stone'a: -Phillip, twoj chlopak tu byl i uciekl z Lynn! -Co takiego? - Stone na wiesc o tym usiadl na lozku. Jednak ramiona mu od razu oklaply. - O Jezu! - powiedzial, czesciowo pod wplywem rewelacji Craiga, czesciowo na skutek pulsujacego bolu w skroniach. A juz mial nadzieje, ze wieczorny telefon z Lagodnej Doliny stanowil czesc koszmarnego snu, prozne nadzieje. - Jak sie do ciebie dostal? - Stone zapytal o pierwsza rzecz, jaka mu przyszla do glowy. Craig poslal mu mordercze spojrzenie, a jego glos zmienil sie w syk. -To, jak sie tu dostal i co tu robil, do cholery, i jak zniknal, to nie sa tematy na rozmowe przez wideofon! - Zaczerpnal gleboki haust powietrza. - Phillip, widze, ze nie jestes w najlepszym stanie, ale chce cie widziec, tutaj, i to dzisiaj. Stone warknal polglosem i wyprostowal sie na lozku. -Jimmy - powiedzial - od dawna jestesmy przyjaciolmi i na pewno zdajesz sobie sprawe, ze to, co zaszlo, nie zdarzylo sie z mojej winy. I co to mialo do diabla znaczyc, ze chcesz mnie widziec? Jak chcesz, to sie pofatyguj! Moj dom jest twoim domem. Prosze tylko o jedno: nie mow do mnie takim tonem. W tym stanie moge sie na ciebie rzucic przez ekran! Twarz Craiga przybrala kredowo-biala barwe. Stezaly mu miesnie. -Moze nie uslyszales dobrze. Mam prawo byc zly. Twoj chlopak ma Lynn! Stone zadzwonil po Mary, krzyknal: -Kawa! - Jak mogl najglosniej, jeknal i przylozyl dlon do czola. - Ma ja? - powtorzyl za Craigiem. - Wzial ja sila?! Porwal ja? Craig potrzasnal niecierpliwie glowa i zamachal rekami -Po prostu ja wzial. Malo? Sluchaj, przyjedziesz? -Do diabla, Jimmy, dopiero sie obudzilem! - Stone zaprotestowal. - Moze ty bys przyjechal? Poza tym, co ja moge? -Po pierwsze moglbys sie, chociaz odrobine przejac! Craig zmienil sie na twarzy. Stone zastanawial sie, czy w jego oczach nie dostrzegl lez. Westchnal i potarl zarost na brodzie. Spor z Craigiem nie prowadzil do niczego, szczegolnie, gdy byl tak roztrzesiony. -Dobrze - powiedzial - przyjade. Bede u ciebie o drugiej, wpol do trzeciej. Bedzie dobrze? -Dzieki - rzucil Craig, kiwajac szorstko glowa. - Dobrze wiedziec, ze sie tak przejales! Ekran zgasl, zanim Stone mogl cokolwiek odpowiedziec. Gosposia Stone'a przyniosla kawe w tym samym momencie, gdy Stone rzucil sluchawke wideofonu przy akompaniamencie szpetnego przeklenstwa. Cmoknela z dezaprobata postawila kawe na stoliku przy lozku i podala mu poranna gazete. -Panu rowniez zycze milego dnia! - Stone mruknal cos przepraszajaco za wychodzaca. Wciaz zly porwal gazete ze stolika. Zaczal czytac, popijajac kawe. Na pierwszej stronie widnial artykul na temat bazy ksiezycowej Moonbase II, cos o nieudanej probie sabotazu spowodowanego atakiem chorego na belkot. Stone zmarszczyl czolo. Sadzil, ze Ksiezyc bedzie wolny od zarazy, ze duza odleglosc odgrodzi go od zainfekowanej Ziemi. Przewrocil strone. Wewnatrz rowniez wydrukowano artykuly na temat zarazy umyslu. Nastepnie zobaczyl tekst o PSISAC i szczeka mu opadla. Artykul dotyczyl smierci pracownika o nazwisku Belcher i cudem opanowanej katastrofy glownego konwertera. Craig musi byc naprawde zly, jesli nawet slowem sie o tym nie zajaknal! Na stronie trzeciej znalazl artykul o swym synu. Drobna notatke skryta posrod innych, wazniejszych wiadomosci. Stone byl zadowolony: nikt tego nie zauwazy. Niemniej jednak przeczytal tekst, wylawiajac kilka faktow, o ktorych nie wiedzial. Bylo gorzej, niz przypuszczal po wieczornym telefonie. Zginal straznik, a ogrodzenie i wieza wartownicza doznaly uszczerbku od ognia. Stone z ulga przeczytal, ze Richard nie jest oskarzony ani o spowodowanie jednego, ani drugiego. Najwidoczniej ogien pojawil sie na skutek jakiegos spiecia na ogrodzeniu. Nastepnie napisano cos o doktorze Gunterze Gorvitchu. Stone zrozumial, dlaczego nie mogl z nim porozmawiac. Pokrecil glowa w zadziwieniu - lekarz stal sie pacjentem we wlasnym szpitalu! Czy wszyscy juz nadaja sie do wariatkowa? Stojacy przy lozku elektroniczny zegarek wskazywal 9:15. Wstal, zatoczyl sie i postanowil skonczyc z piciem. Golac sie, znow sie zdenerwowal. Dlaczego, do diabla, swiat nie mogl go zostawic w spokoju, czemu nie mogl chylic sie ku upadkowi bez niego? W kwadrans pozniej wypadl z domu i wsiadl do samochodu Richarda. Jezdzil nim od wypadku. W kilka minut pozniej jechal juz do PSISAC w Oxfordshire... Stone powiedzial Craigowi, ze bedzie na miejscu miedzy druga i wpol do trzeciej. No to bedzie wczesniej. Opuscil szybe i wdychal wilgotne poranne powietrze. Za dwa dni bedzie juz listopad... Boze, alez ten swiat wyblakl! Ile to juz minelo od ostatnich odwiedzin w PSISAC? Ile czasu minelo, od kiedy zrobil cos pozytecznego? Moze Jimmy Craig wyswiadczyl mu przysluge, zrywajac go bladym switem. Cos w srodku, cos, co tkwilo wiele lat w uspieniu, powiedzialo mu, ze powinien wziac sie w garsc. Jego zycie staczalo sie po rowni pochylej, a on staczal sie wraz z nim. Smutek? Tak, czul zal... ale brak zainteresowania? Ze niby sie starzeje? A do diabla z tym! Wiele sie wydarzylo, ostatnio rowniez, i jak dotad ignorowal to. Co bylo z nim nie tak? Gdzie sie podziala jego dawna dociekliwosc? Przycisnal mocniej pedal gazu i samochod ruszyl z kopyta, pochlaniajac mile... Pomijajac zrodlo przyplywu energii u Stone'a, szybko odkryl, ze bardzo wyostrzyl jego zmysly. Doskonale znal boczna droge, ktora jechal. Nie zmienila sie od lat, a jednak spostrzegl, ze zaszly tu nieznaczne zmiany w organizacji ruchu. Nieznaczne, lecz istotne. Odkryl rowniez, ze wjechal na zla droge! Nie byla to doslownie zla droga, ale i tak bedzie musial nadrobic mile lub dwie. Wspinajac sie pod gore szosa, ktora jedynie nieznacznie roznila sie od wiejskiej drozki, Stone zatrzymal samochod na trawiastym poboczu, wylaczyl silnik i wysiadl z wozu. Rzad wysokich drzew i kamienny murek stanowily niezle schronienie przed wichrem dmacym w koronach i wzniecajacym tumany wirujacych lisci. Stanal przy murku, wyciagnal i zapalil papierosa. Opierajac sie lokciami o kamienie, zaciagnal sie mocno dymem i patrzyl na otaczajace go pola. Tam gdzies... o, tam mieszkal Gareth Wyatt. Wyatt? Stone uniosl brwi. Co do diabla...? Czy przyjechal tutaj wiedziony instynktem, bo nagle przypomnial sobie o Wyatcie? Jakies dwadziescia lat minelo od czasu, kiedy ostatni raz myslal o tym czlowieku, wiec dlaczego teraz sobie o nim przypomnial? Byla to jedna z jego spraw, kiedy pracowal jeszcze w MI6, zanim ozenil sie z Vicki. Tak, ale co sprawilo, ze to nazwisko ponownie pojawilo sie w jego umysle? Za murem znajdowala sie plytka dolina ze strumykiem rozciagajacym sie w dole zagajnikiem i odgrodzona posiadloscia. Wzdluz strumienia wila sie droga. Od niej prowadzil podjazd do walacego sie domku, przy bramie w zarosnietym chwastami ogrodzie, ktory konczyl sie prostokatnym obszarem golej ziemi porosnietej gdzieniegdzie kepkami traw i ostami. Kiedys w tym miejscu stal dom, dom Garetha Wyatta. Nigdy tego nie udowodniono, ale wedlug MI6 Gareth Wyatt ukrywal tu hitlerowca Ottona Krippnera... Wyatt i Krippner. Waga tych nazwisk zmalala i Stone'owi zacieraly sie w pamieci. Wzruszyl ramionami i postawil kolnierz plaszcza. Pamiec juz nie ta, co dawniej. Tak naprawde to jeszcze do niedawna nic z tego nie pamietal, tylko ogolne zarysy. Poznanie z Vicki i zakochanie sie w niej musialo miec burzliwy przebieg. Burza przeszla po wszystkim, lacznie z pamiecia. Wspomnienia byly zamazane, jakby spowijal je dym... Stone warknal cos, zgasil papierosa i wrocil do samochodu. Do samochodu Richarda. Nie byl zly, choc to typowy woz mlodego czlowieka. Stone stal sie zbyt stateczny, by jezdzic taka maszyna. Obecnie cenil sobie wygode i spokoj. Usmiechnal sie kwasno. Mial zamiar kupic Richardowi jeden z tych samochodow zasilanych z satelity, taki, jaki miala Lynn Craig, ale... -Placzliwy staruch! - Stone sklal sie na glos, wsiadl do samochodu i wlaczyl silnik. - Nie mozesz zyc przeszloscia, Philip, stary. Co bylo, to bylo. A co ma byc, to bedzie. Pogodz sie z tym. Pozniej, kiedy wyjechal na glowna droge kolo Reading, zauwazyl dziwne budynki z gotowych elementow - jeszcze niedokonczone - umiejscowione za pospiesznie wzniesionym drewnianym plotem. Czesc plotu zwalila sie, pozwalajac Stone'owi bez przeszkod przyjrzec sie postepowi prac. Wygladalo na to, ze nowe budynki zostaly porzucone; wokol pozbawionej okien zwalistej bryly obiektu grupa robotnikow i maszyn wbijala metalowe szyny w ziemie, rozciagajac na nich zwoje drutu kolczastego na znacznym obszarze. Sam budynek mial byc wylacznie poczatkiem wiekszego kompleksu. W tej budowli i pracy robotnikow bylo cos perwersyjnie obscenicznego i Stone poczul nagly chlod. Zmarszczyl czolo i az podskoczyl, kiedy kierowca samochodu z tylu pospieszyl go sygnalem klaksonu. Po pieciu minutach dotarlo do niego, co wywolalo odraze: po prostu podswiadomie skojarzyl budowle z sylwetka glownego budynku w Lagodnej Dolinie. Wiec stawiaja kolejny szpital, w porzadku, ale, po co ten drut kolczasty? Kiedy sie zastanowil, dotarly do niego rowniez zmiany w wygladzie drogi w Sussex. Ponownie jej obraz stanal mu przed oczami: okrazala lasy nowymi odnogami wijacymi sie z dala od zagajnikow, przed ktorymi nowe tablice informowaly: "wlasnosc prywatna" lub "wlasnosc rzadowa". I pobiezne spojrzenie przez pozbawione lisci drzewa ujawnialo skromne, niedokonczone budynki i tanie ogrodzenia... Przyjechal do PSISAC tuz przed jedenasta. Chmury gradowej na twarzy bynajmniej nie rozproszyl widok tego, co zastal na miejscu. Zatrzymal sie przed glowna brama i wdusil klakson, az jeden z dziennych straznikow pojawil sie chyzo, w miejscu, w ktorym ekipa remontowa instalowala nowa zapore przy wjezdzie. Byl to przysadzisty, rudowlosy, niezbyt schludnie ubrany mezczyzna o lekko rumianej twarzy. Poranek nie zaczal sie dobrze i straznik nie mial najmniejszego zamiaru dac sobie wejsc na glowe niecierpliwemu gosciowi. Nie rozpoznal Stones. Krzyknal: -Wstrzymaj swe konie, kolego. Co, pali sie gdzies? Nie widzisz, ze tu cos robimy? Stone wysiadl z samochodu. Bardzo wysoki gorowal nad straznikiem i spogladal na niego z gory. -Co znacza pierwsze litery PS w nazwie PSISAC? - rzucil. - I co sie tu do diabla dzieje? - Patrzyl na droge, na ktorej widac bylo drzazgi ze starego pomalowanego w czerwono-zolte pasy szlabanu. Sam szlaban lezal zlamany wpol na chodniku, ukazujac poszarpane wlokna. Slupki podtrzymujace szlaban z lekkiego metalu lezaly wyrwane z podstaw. Rudy skrzywil sie. Teraz poznal Stone'a, wyprostowal sie sluzbiscie i dotknal palcami daszka czapki. -Przepraszam pana - powiedzial. - Dzis mamy tu urwanie glowy. -To nie tlumaczy pyskowania i nie stanowi odpowiedzi na moje pytanie - warknal Stone. - Ja tu jestem wlascicielem i chce wiedziec, co sie dzieje z moim szlabanem. Straznik wybaluszyl na niego oczy. -To pan nic nie wie, sir? Ja... Stone westchnal. -Gdybym wiedzial, to bym nie pytal - odparl. -Dam panu raport, sir. - Straznik skierowal sie do budynku ochrony. -Stac! - Stone zlapal go za ramie. - Nie moze mi pan po prostu powiedziec? - Byl pod wrazeniem glupoty ochroniarza, a moze czegos innego? Moze to byla wrodzona niechec? - Co to bylo, ciezarowka zahaczyla? Kierowca sie urznal? Straznik potrzasnal glowa. -To samochod, prosze pana. Samochod Lynn Craig. Stone uniosl brwi. Kolejne pytanie zadal z duza ostroznoscia. -Byla sama? -Nie, prosze pana. - Ochroniarz odwrocil wzrok. Stone pokiwal glowa. -No, dawaj pan ten raport i niech ci ludzie sie odsuna. Wjezdzam. Wewnatrz zakladu pojechal wprost do biura Craiga w obrebie Kopuly. Przed drzwiami do biura stal drugi straznik-sluzbista. Mial ze soba strzelbe na strzalki usypiajace. Zasalutowal, kiedy Stone sie zblizyl. Ale kiedy Stone chcial wejsc, straznik zagrodzil mu droge. Mial szerokie bary i tepy wyraz twarzy; oczy tak jak okruchy lodu tkwily w groznej twarzy. -Przepraszam, sir, ale pana Craiga nie ma. -Nic nie szkodzi - odparl Stone. - Zaczekam na niego. Ponownie skierowal sie do drzwi i ponownie straznik zagrodzil mu droge, lecz tym razem jego dlon opadla na ramie Stone'a. -Polecenie pana Craiga... sir - powiedzial, a w glosie dalo sie slyszec ostrzezenie. Stone popatrzyl na niego z niedowierzaniem, po czym spojrzal na reke ochroniarza. -Czy wiesz, kim jestem? -Tak, panie Stone, tak, wiem. - Twarz straznika pozostala bez wyrazu. Stone kiwnal glowa i cofnal sie o krok. -To spierdalaj w podskokach - warknal groznie. Ochroniarz poruszyl sie, lecz nie zszedl z drogi. Dzieki wyszkoleniu sprzed lat - morderczemu treningowi, ktory czesto ratowal go z opresji - Stone mial duza przewage. Sztuka walki wrecz stosowana przez MI6 - wojskowy styl walki - byla specjalnoscia Stone'a. Kiedy straznik zamachnal sie strzelba, chwycil ja, pociagnal w dol i do siebie, przyjmujac cios na przygotowany na uderzenie brzuch. Zrobil to, by przyciagnac do siebie ochroniarza i jego twarz. Uderzyl go czolem w twarz, jednoczesnie wbijajac kolano w pachwine. Straznik zakrztusil sie, plujac zebami, puscil strzelbe, starajac sie jednoczesnie wyprostowac i zgiac. Zaczal sie juz zginac, kiedy Stone wsadzil mu lufe do gardla, wystarczajaco mocno, by go powalic, i na tyle slabo, by nie spowodowac zgonu. Glowa straznika poleciala do tylu, walac we framuge drzwi, ale oczy juz uciekly mu w tyl glowy. Zanim padl, Stone zlapal go za ramie, zgial kolana i zarzucil go sobie na ramiona. Otworzyl drzwi biura Craiga i wszedl do srodka, kopniakiem zamknal za soba drzwi i zrzucil ochroniarza z ramion. Straznik walnal o twarda podloge jak worek kartofli. Wciaz ze strzelba w reku Stone podszedl do duzego biurka Craiga i zadzwonil do ambulatorium. Kiedy odebrano telefon, na ekranie zobaczyl ladna dziewczeca twarz. Zapytal: -Panienko, czy poznaje mnie pani? -Tak, panie Stone. Dzien dobry! Stone usmiechnal sie mile zaskoczony. -A dzien dobry - powiedzial. - W koncu dotarlem do cywilizacji! -Tak? -Moja panno, jestem w biurze pana Craiga. Jest tutaj pewien byly pracownik PSISAC. - Spojrzal na podloge, odczytal nazwisko ochroniarza z plakietki. - Niejaki Conti, pracowal w ochronie. -Och, tak, oczywiscie - powiedziala zdziwiona dziewczyna. - Ale przeciez pan Conti wciaz pracuje w ochronie, prawda? -Nie - Stone potrzasnal glowa - wlasnie przeszedl na wczesniejsza emeryture. Niech pani przysle tu sanitariuszy z noszami, dobrze? Mial wypadek. -Tak, prosze pana. Juz lece! - I poleciala. Stone zadzwonil do dzialu kadr i powiedzial: -Conti z ochrony - juz nie pracuje. Dajcie mu trzymiesieczna odprawe i usuncie z listy plac. Nastepnie usiadl za biurkiem i zaczal czytac raport. Tuz przed szosta rano samochod Lynn Craig zblizyl sie do bramy od strony zakladu. Oczywiscie szlaban byl opuszczony. Na sluzbie byl niejaki Geoff Bellamy. Mlody ochroniarz na okresie probnym, jego instruktor i przelozony poczul zew natury i musial pojsc na strone. Zwykle po rozpoznaniu samochodu pani Lynn Craig szlaban wedrowal od razu w gore, ale z nieznanych przyczyn Bellamy opoznial podniesienie szlabanu i wyszedl do samochodu. Pozniej Bellamy nie potrafil wytlumaczyc, dlaczego tak zrobil. Kiedy zblizyl sie do samochodu, zauwazyl druga osobe skulona na siedzeniu pasazera. Kiedy tylko ta osoba zobaczyla, ze ja dostrzezono, powiedziala cos do panny Craig, ktora wycofala samochod o jakies dwadziescia metrow. Nastepnie ruszyla na szlaban. Bellamy musial uskoczyc spod kol - samochod staranowal szlaban i odjechal. Bellamy zameldowal o tym zdarzeniu zwierzchnikowi. Co do pary w wozie: dziewczyna, to byla z pewnoscia Lynn Craig. Byla posiniaczona i nosila ciemne okulary. Mezczyzna byl w nie lepszym stanie, co wiecej, jego opis pasowal idealnie do Richarda Stone'a. Stone ponownie przejrzal raport, odlozyl go i wyjrzal przez okno w biurze Craiga. Grupa robotnikow w kombinezonach i ciezkich roboczych rekawicach rozwijala wokol calego zakladu drut kolczasty z wielkich szpul. Stone, marszczac brwi, potarl sie po brodzie. Znowu drut kolczasty? Tu w PSISAC? Rozleglo sie pukanie do drzwi i do biura weszlo dwoch sanitariuszy z noszami. -Posliznal sie na mydle - powiedzial im Stone, kiedy ladowali Contiego. Nieprzytomny jeczal, jakby mial sie zaraz przebudzic. - Jak go polatacie, to zabierzcie go do dzialu kadr. Maja tam cos dla niego. A potem niech sie wynosi z fabryki. I mozecie powiedziec ode mnie ochronie, zeby nie wracal! Kiedy wyszli, zaczal sie bawic jednym z pior Craiga, bezwiednie rozgladajac sie po biurze. Znow pojawily sie znane sprzed lat uczucia. Zaczynal zauwazac dziwne przedmioty, (ktore znajdowaly sie tu w nadmiarze) i dodawac dwa do dwoch. Jeszcze nie wylonil sie pelny obraz, nawet nie wiedzial dokladnie, jaki mialby byc, ale cos wylanialo sie z tego chaosu... Stone potrzasnal glowa, zastanawiajac sie nad swoimi myslami. Znal i ufal od dwudziestu lat Jimmy'emu Craigowi, znal go doskonale. Dlaczego corka Craiga i jego syn tak za soba szaleli? Tak, szaleli... Stone parsknal na mysl o konotacjach tego slowa. Ale ten ochroniarz, Conti... dlaczego sie tak zachowal? Stone spojrzal na zegarek - 11:15. Czy nie powinien sie przejsc po zakladzie, porozmawiac z ludzmi, popytac? A moze raczej powinien poszukac odpowiedzi tutaj? Conti pilnowal czegos. Craig mial metalowe biurko z trzema szufladami z kazdej strony. Po lewej stronie byly puste. Po prawej stronie gorna szuflada byla otwarta, a dwie pozostale zamkniete. Stone wlozyl dlon do pierwszej. Klucze tkwily przymocowane magnesem na gorze. Stara sztuczka. Otworzyl srodkowa szuflade - pusta. Dolna szuflada zawierala kartoteke. Spotkania zarzadu raporty kontrolne, zestawienia wydajnosci, dane kadry kierowniczej, Uczenie... Uczenie? Stone spojrzal ponownie na teczke. Byla sygnowana koslawym pismem Craiga. Wygladalo raczej jak "Uczniowie". Stone otworzyl ja, spodziewajac sie znalezc tu dane dotyczace szkolen. W srodku tkwila tylko pojedyncza kartka z dwunastoma nazwiskami z datami obok nazwiska. Stone przyjrzal sie datom. Tylko dwanascie osob poslanych na szkolenie w ciagu trzech lat? W takim duzym zakladzie? To niemozliwe! Przyjrzal sie nazwiskom, zobaczyl, ze Bragg, stojacy wysoko w hierarchii Craiga - typowy, mlody, ambitny - tez byl na liscie. Stone mogl to zrozumiec. Ale ochroniarz Conti? Zastanowil sie nad tym przez chwile ze zmarszczka na czole, po czym wzruszyl ramionami. Jak sie nie bedzie pilnowac, to zmarszczka zostanie mu na czole na stale. Ponownie spojrzal na liste. Ostatnie nazwisko nosilo wczorajsza date. Andrew McClaren. Ale wykreslono jego nazwisko. Pewnie Craig zmienil zdanie. Stone ponownie wzruszyl ramionami, odlozyl teczke i wzial do reki nastepna. Byla oznaczona napisem "Zaraza umyslu". Otworzyl ja. Nazwiska, daty, jakies dziewiecdziesiat nazwisk... Skora scierpla Stone'owi na plecach. Dziewiecdziesieciu zakazonych? W jakim czasie? Czterech lat. Ale to oznaczalo nieco ponizej dwoch procent sily roboczej. To niedobrze. Zastanawial sie, jak to sie ma procentowo w skali kraju. Niemozliwe. Nie? Belkot zabral dwoje bliskich mu ludzi, prawda? A od tamtej pory wiele sie wydarzylo... moze Stone tracil zmysly! Kolejna teczka - "Komunikaty rzadowe". Wewnatrz listy, wszystkie ostemplowane "Utajnione: wylacznie do wiadomosci dyrektora generalnego" - z Ministerstwa Zdrowia, Ministerstwa Spraw Wewnetrznych, Centrum Zdrowia i... Ministerstwa Zdrowia Psychicznego i Koordynacji Lecznictwa? Stone nigdy o takim nie slyszal! Zaczal czytac listy ("komunikaty") i po kilku chwilach twarz mu stezala, a zmarszczka na czole znacznie sie poglebila. To sie nie trzymalo kupy, ale stanowilo czesc wiekszej calosci, byl tego pewien. I cokolwiek to bylo, mialo olbrzymie rozmiary. I ocieralo sie o koszmar... O 12:30 pojawil sie J.C. Craig. Wpadl do srodka, jakby go, kto gonil. Stone siedzial w jego fotelu z nogami na blacie biurka. Wydawal sie drzemac. Podskoczyl, kiedy Craig wpadl do srodka. Craig byl blady jak sciana, wsciekly. -Phillip, ten Conti. Kazalem mu tu zostac i podczas mojej nieobecnosci nie wpuszczac nikogo do biura. On... -Byl arogancki, niegrzeczny, bezczelny i grozil mi! - Stone ucial w pol zdania. - Nie lubie, jak ktos we mnie celuje z broni, chocby tylko usypiajacej. Ani on, ani ty, ani nikt! Wiec juz tutaj nie pracuje. Craig zagryzl warge i podszedl do biurka. Stone usiadl i spuscil nogi na podloge. Biurko bylo w takim samym stanie jak wtedy, kiedy tu wszedl: wszystkie akta tkwily na swoim miejscu, szuflady byly zamkniete, a kluczyki umieszczone w tym samym schowku. -Conti jest zaufanym pracownikiem - zaczal ponownie Craig. -Byl! - rzucil Stone. Kusilo go, by dodac: Teraz rozumiem, czemu zostal skierowany na szkolenie. Przydaloby mu sie. Ale to bylaby przesada. -Osobiscie uwazam go za osobe godna zaufania - zaprotestowal Craig. - A jeszcze szef zmiany mowi, ze chce podjac dzialania prawne, przeciwko tobie! Stone wzruszyl ramionami. -W takim razie cofne mu odprawe. -Nie mozesz bic pracownikow! - Craig wybuchnal. -Nie pozwole, zeby moi pracownicy mi grozili! - Stone tez juz krzyczal wstajac. - Ten facet jest niebezpieczny. Na mordzie ma wypisane ZBIR. Co do diabla w ciebie wstapilo, Jimmy? Stone dotknal czulego punktu i od razu to spostrzegl. Craig momentalnie przeszedl do obrony. -Wstapilo? - wykrztusil. - Nie wiem, o czym mowisz! A poza tym... -Po za tym to nie po to tu przyszedlem. Stone uniosl rece w gore w pojednawczym gescie. -Sluchaj, Jimmy - mowil dalej juz spokojniej - obaj mielismy paskudny poranek, to oczywiste. Ja mialem kilka ostatnich lat w tym stylu! Wiele spraw sie pokomplikowalo - i wciaz sie komplikuje - ale nie dojdziemy do niczego, drac sie na siebie. Dobra, powiem ci, jak bylo z Contim. Nie chcial mnie wpuscic do srodka. No, bo kim ja w koncu jestem? Ja jestem tylko pierdolonym wlascicielem tej budy, tylko tyle! Wiec troche go zjechalem, a on wycelowal we mnie spluwe. Uwazam, ze to czysta bezczelnosc! No bo, za kogo ten kretyn sie uwaza? I co to byly za polecenia... Tym razem Craig sie wcial: -Ale nie widzisz, dlaczego... -Dosc zobaczylem! Stali tak i patrzyli sobie w oczy przez dluzsza chwile, po czym Craig jakby oklapl i powiedzial: -Dobra, niech ci bedzie. Zgadzam sie, ze przegial. Poza tym mamy wazniejsze sprawy na glowie. Stone przytaknal. -Dlatego tu przyjechalem, musisz mi wszystko o nich powiedziec. Craig przez chwile walczyl, by uspokoic oddech i wziac sie w garsc. W koncu powiedzial: -Sluchaj, wiem, ze to nie twoja wina, ale mozesz mi jakos pomoc. Wiesz, o czym mowie. -Tak, wiem - Stone znow skinal glowa - ale wciaz nie wiem, co moge zrobic. -Chodzmy do Kopuly - zaproponowal Craig - wypijemy po jednym i pogadamy. -Tak juz lepiej - zgodzil sie Stone. Byc moze pogadaja o czyms jeszcze, kiedy ta wazna sprawa zejdzie mu z karku. Craig pierwszy wyszedl z biura i przeszedl do sali konferencyjnej, gdzie zamknal wewnetrzne drzwi. Przeszli przez garaz w drodze do windy. Po drodze Craig sie tlumaczyl: -Mam nerwy jak postronki. Wlasnie wracam z Oxfordu, z komisariatu. -W zwiazku z porankiem? - zapytal Stone. Craig spojrzal na niego. -W zwiazku z porankiem i zeszla noca - powiedzial znaczaco. Stone nie podjal rekawicy. -Musiales do nich pojechac? - zapytal. - Nie pofatygowali sie tutaj? Craig skrzywil sie. -Nie - potrzasnal glowa - maja kupe spraw na glowie. Cale mnostwo. Tak - Stone zgodzil sie w myslach - ze swirami! Z ostatniego wysypu belkoczacych... -Sadzilem, ze liczba przestepstw spada - powiedzial na glos. -Tak? Eee, chyba tak, ale oni jak wszyscy maja gorsze i lepsze dni. - Nawet slowem nie zajaknal sie o Belkocie. Wyszli z windy i poszli prosto do pokoi Lynn. Craig od razu sie spial. Wyjal zmieta kartke papieru z kieszeni i podal ja Stone'owi. Stali posrodku salonu Lynn, a Stone czytal na glos list: Kochany Tato, Musze na chwile wyjechac. Nie wiem, na jak dlugo. Ale nie bede Cie oklamywac, wyjezdzam z Richardem Stone'em. On sadzi, ze zna sposob na przezwyciezenie zarazy umyslu. Ja tez tak sadze. Niech nie zaniepokoi Cie stan, w jakim znajduje sie moja sypialnia - troche zaspalismy i nie mialam czasu, by posprzatac. Przykro mi, Tato, ale bardzo kocham Richarda... -Ciebie tez kocham - Lynn Stone podniosl wzrok. Craig wygladal, jakby za chwile mial wybuchnac placzem. -Wczoraj w nocy moglem temu zapobiec - jeknal. - Twoj chlopak musial przyjechac z Lynn jej samochodem. Ktos z ochrony za to zaplaci! Ale... bylem zajety. Kiedy przyszedlem, zastalem kartke. Byla bardzo zajeta, zmeczona i nie chciala, zeby jej przeszkadzac. Troche mnie to zdziwilo, ale myslalem o swoich problemach. A potem, rano, to... Poprowadzil Stone'a do sypialni, caly czas mowiac. -Niczego nie dotykaj. Pozniej przyjedzie policja. Sama sypialnia wygladala normalnie, ale lozko przedstawialo obraz nedzy i rozpaczy. Stone stanal nad nim i spojrzal na lozko. Na obu poduszkach widac bylo slady krwi, a jedna z nich zostala rozerwana. Na porozrywanym przescieradle widac bylo wiecej krwi. A wszedzie wokol byly rowniez inne plamy. Craig wskazal na nie drzacym palcem. -Wiesz, co to jest? - niemal zalkal. - Ja wiem, co to jest, ale nie moge sie z tym pogodzic! Twoj synalek ma jaja jak byk! -Jimmy - Stone chwycil go za ramie - na pewno wiedziales, ze byli kochankami. No wiesz... wczesniej? -Wczesniej? - Craig wyszarpnal ramie z uscisku Stone'a. - Znaczy zanim zabrali tego popieprzonego swira? Nie, nie wiedzialem i nie chce wiedziec. Jak ten kretyn sie wyrwal, tego wlasnie chce sie dowiedziec. I dlaczego musial tu wrocic. Stone zbladl caly i w oczach zaplonely mu zlowieszcze ognie. Gdyby ktos inny - ktokolwiek na swiecie - powiedzial mu cos takiego... -Mowisz o moim synu, Jimmy - powiedzial. -I o mojej corce! - krzyknal Craig. Stone zacisnal zeby, starajac sie uspokoic. -Sluchaj, nic jej sie nie stanie, jestem pewien. -Tak, naprawde? - Craig wybiegl z sypialni. Do Stone'a dobiegl jego glos: - Nic sie jej nie stanie, jest bezpieczna? Stary, nie mowimy tu juz o tym ciapowatym nastolatku sprzed lat. Richard cierpi na belkot! Jak mozesz mowic, ze jest bezpieczna? Stone zacisnal piesci i ponownie spojrzal na lozko. Nastepnie ruszyl za Craigiem do jego gabinetu. Craig nigdy nie pil duzo i wlasciwie rzucil calkiem picie kilka lat temu, ale teraz nalal sobie duzego drinka i zaproponowal takiego samego Stone'owi. Zapadli sie w glebokie fotele. -Tak, jest chory - zgodzil sie Stone. - Ale wciaz jest moim synem. Nie wierze, ze bylby ja w stanie skrzywdzic. -Widziales lozko. -Widzialem, widywalem gorsze. Byles kiedys mlody? -Co? - Craig ni to zasmial sie, ni zalkal. - Chcesz mi powiedziec, ze moja corka przystala na... na to? Tak, bylem mlody, ale nigdy nie bylem belkoczacym swirem! Stone wolno podniosl sie z miejsca i odezwal niewrozacym nic dobrego glosem: -Wiec dlaczego zachowujesz sie jak swir? Craig potrzasnal glowa, zamachal rekami i wybuchnal placzem. -Ty nie rozumiesz! - zalkal. - Posluchaj, do tej pory wszystko szlo swietnie. Sadzilem, ze Lynn zapomniala juz o nim. A teraz to. A do tego jeszcze problemy w samym PSISAC. Mam tyle pracy, tylu rzeczy musze dopilnowac, dogladac. A tak malo... - ugryzl sie w jezyk, ale Stone wiedzial, ze chcial powiedziec "czasu". Tak malo czasu. -Musisz mi wybaczyc. - Craig spojrzal mu w oczy, wycierajac lzy. - Jest mi bardzo ciezko. -Do diabla, rozumiem cie - odparl Stone. - Tylko nie zdawalem sobie sprawy, ze tak cie to wykancza. Znaczy sprawy w PSISAC. Craig spojrzal na niego przekrwionymi oczami. -W PSISAC? Ty jestes tylko wlascicielem. Ja kieruje fabryka! Co ty mozesz o tym wiedziec? Nie bylo cie tu od pol roku! Co dwa tygodnie sa organizowane spotkania rady nadzorczej, ale ciebie na nich nie bylo od... -Od smierci Vicki? - Stone dokonczyl za niego. - Tak, to prawda. Wszyscy mamy jakies problemy, Jimmy. - Usiadl ponownie. Patrzyl na Craiga spod splecionych palcow. - Jimmy, czytalem w gazecie o awarii glownego konwertera. To byl wypadek? Ten Belcher. O co tam chodzilo? Craig powiedzial mu; powiedzial mu rowniez, ze rozmiescil ochroniarzy we wszystkich strategicznych punktach fabryki. Nastepnie wstal, rozprostowal kosci i wyciagnal reke w kierunku Stone'a. -Rozumiesz? - zapytal. - A to tylko jeden z wypadkow. Nie jest latwo. A jeszcze sprawa z twoim chlopakiem i Lynn, to byla ostatnia kropla, ktora przelala czare. To wszystko. Stone celowo zignorowal wyciagnieta reke, odwrocil wzrok, udajac, ze jej nie widzi. -Moze powinienes wziac sobie tydzien, dwa urlopu - powiedzial. - Przeciez moge sie zajac zakladem na jakis czas, az dojdziesz do siebie. Co ty na to? - Obserwowal reakcje Craiga. Nastapila gwaltowna zmiana. Craig staral sie wygladac na rozluznionego. Nalal jeszcze po drinku i powiedzial: -A to juz by byla przesada! Sluchaj, ze mna wszystko w porzadku! Po prostu pracuje pelna para, to wszystko. A poza tym jestem pewien, ze wszystko sie ulozy. Stone udawal, ze sie nad tym zastanawia. -Moze i tak - powiedzial z uraza w glosie - ale... Craig zmusil sie do usmiechu, klepnal go w bark i powiedzial: -Sluchaj, Phill, przepraszam. Masz racje, troche sie na mnie posypalo. Ale teraz bedzie dobrze. Poza tym nie prosilem cie, zebys tu mi jeczal nad PSISAC, to cale moje zycie, wiesz przeciez! Jest pewna rzecz, ktora mozesz dla mnie zrobic. -Wystarczy, ze powiesz - mruknal Stone. -Twoj chlopak, Richard, ma jakies swoje pieniadze? -Mial, ale juz nie ma. Przelalem pieniadze na swoj rachunek. Na nic by mu sie tam nie przydaly. Podczas jednej z wizyt przystal na to i podpisal papiery. Czemu pytasz? Craig westchnal i usmiechnal sie pojednawczo. -Lynn ma troche pieniedzy - powiedzial. - Niewiele. Nigdy ich nie potrzebowala. Z tym, co ma na koncie, daleko nie ucieknie. Chce tylko, zebys mi obiecal, ze mu nie pomozesz, tylko tyle. Pomoc jemu? A moze Craig chce, zeby im jednak pomoc? Wraz ze Stone'em tkwili w tym po uszy. Spojrzal na Craiga, starajac sie odgadnac jego mysli. Wydawalo mu sie, ze znal tego faceta, ale teraz nie byl juz tego taki pewny. -Mam mu pomagac? Oczywiscie, ze tego nie zrobie - odparl. Ale ty bys go z miejsca zastrzelil, prawda? Znow Craig poczul ulge. -Oczywiscie, ze nie, bo im szybciej go zlapia, tym lepiej - powiedzial. - A poza tym juz to przeglosowali w parlamencie. Pomaganie badz ukrywanie chorego na belkot jest sprzeczne z prawem... -Tak, wiem - skinal glowa Stone, ani na sekunde nie spuszczajac wzroku z rozmowcy. Dodal: - Sluchaj, musze juz pedzic. Mam cos do zalatwienia w Oxfordzie, musze zrobic drobne zakupy. Czy jest cos jeszcze, o czym chcesz mi powiedziec, zanim pojde? Masz jakies problemy? Cos, o czym powinienem wiedziec? - Wstal, starajac sie zachowywac naturalnie. Craig udawal, ze przez chwile nad czyms sie zastanawia, po czym odezwal sie: -Sam sobie ze wszystkim poradze. Nie, nie widze nic takiego. Mam nadzieje, ze ta sprawa sie szybko wyjasni. Bez zbednych krzykow i zamieszania. Stone skinal glowa. -Tak, ja tez mam taka nadzieje. Craig odprowadzil go do samochodu i podjechal z nim do bramy glownej. Tam wysiadl, wymienil ze Stone'em uscisk dloni przez uchylona szybe i pomachal mu zza szlabanu. Po drugiej stronie Stone wytarl dlon o spodnie. Pozegnanie przypominalo uscisk z wezem! Odjezdzajac spojrzal we wsteczne lusterko. Ten facet, Conti, wygladal za nim przez okno pomieszczenia ochrony. Wciaz byl w mundurze i wciaz dzierzyl w dloniach strzelbe ze strzalkami usypiajacymi... Stone nie pojechal do Oxfordu, ale od razu wrocil do domu. Przebudzil sie teraz, po raz pierwszy od dlugiego czasu - nie pamietal, od jak dawna - naprawde sie przebudzil. Zaczynal teraz zauwazac rzeczy, ktore wczesniej mu umykaly. Naliczyl po drodze do Sussex piec ogrodzonych drutem kolczastym obiektow (dwa z nich byly juz ukonczone wraz z wiezyczkami strazniczymi!), a na drodze zobaczyl niespotykana liczbe karetek i radiowozow. Musial zwolnic w miejscach dwoch powaznych wypadkow drogowych na, jakby sie wydawalo, zupelnie bezpiecznych drogach. W Woking jakis czlowiek wszedl na jezdnie przy duzym ruchu wprost pod kola samochodu Stone'a i rzucil sie z krzykiem w szybe wystawowa. Na przedmiesciach Guilford jakas kobieta radosnie tanczyla przed swym plonacym domem, odpedzajac sasiadow i modlac sie do buzujacych plomieni... ...Dobrze bylo wrocic do domu. Ale nawet tam Stone'owi nie dane bylo zaznac spokoju. Wchodzac do gabinetu, spostrzegl mrugajaca diode automatycznej sekretarki. Kiedy podniosl sluchawke, az go cofnelo, gdy uslyszal zdrowy glos swego syna, ktory zostawil mu wiadomosc: Tato, pewnie juz wiesz, ze wyszedlem. Pewnie wiesz tez, ze jestem z Lynn Craig. Ale mamy problem. Nie mamy pieniedzy, tyle, co nic. Musze odwiedzic pare miejsc i cos zrobic, ale bedzie to niemozliwe bez pieniedzy. Tak, wiec... licze na ciebie. Posluchaj, postaram sie wyjasnic, o co tu wszystko chodzi, bedzie to trudne, bo sam nie jestem tego pewien. A potem Poprosze cie, zebys cos dla mnie zrobil. Po pierwsze: Belkot. Wszyscy wiedza, ze choroba sie na sila, ale nikt nie wie, jak to powazny problem. A jesli ktos wie, to to wycisza. Aleja wiem, bo powiedzial mi to doktor Gorvitch... Pamietam, ze w jednym z twoich atlasow masz wykres populacji ludzkiej od roku 1600 do dnia obecnego. Lata sa ustawione od dolu do gory, a liczba ludnosci jest ulozona od srodka w bok. Wyglada to jak wielki, wiszacy grzyb. Byly to przerazajace statystyki wtedy, ale jak wiemy, nie bylo tak zle. W wypadku Belkotu jest zle, i to przerazajaca statystyka! A teraz powiem ci cos jeszcze: sadze, ze bede mogl znalezc remedium. Nie wiem tylko, ile mam czasu. Lynn mi pomoze i sadze - mam nadzieje, - ze ty tez. Jesli nie... to zginalem na starcie. Ale jesli bedziesz chcial sprobowac, zrob tak: Wiem, ze trzymasz pieniadze w World Bank. To dobrze, bo mozesz przekazac informacje do dowolnego oddzialu w Londynie. Ja jestem teraz w Londynie i skieruje sie do wybranego przez ciebie oddzialu. Polec, aby otworzyli konto na nazwisko, ktore ci zaraz podam. Przelej spora sume ze swego konta, im wieksza, tym lepiej. Tylko o to prosze... "Tylko"! Wiem, ze prosze o wiele... ale tez mnostwo od tego zalezy. Niewazne, tato, zadzwonie do ciebie kolo wpol do trzeciej, a ty powiesz mi, do ktorego oddzialu mam isc po identyfikator. Oczywiscie wiem, ze musisz zglosic taka rzecz wladzom, ale... Moglbys zastawic na mnie pulapke i ktos by tam na mnie czekal. Wiec chyba... musze ci zaufac. Nie mozemy sie poslugiwac moim prawdziwym nazwiskiem, wiec zaloz mi konto pod innym nazwiskiem, pod pseudonimem... Nastepnie podal Stone'owi pseudonim, pod ktorym chcial otworzyc konto i wylaczyl sie. Stone sprawdzil godzine - bylo piec po drugiej. Wypil kawe i zastanowil sie nad wszystkim. Nie zeby sie bylo specjalnie, nad czym zastanawiac. Piec minut pozniej wykonal telefon do siedziby glownej World Bank na Cornhill Street w City. Potem po wszystkim usiadl i zapalil papierosa, az po dziesieciu minutach odezwal sie telefon: -Tato? -Tak, to ja synu. - Spojrzal w ekran, ale widac bylo na nim tylko wir szarosci. -Tato - glos Richarda zalamywal sie nieco. - Nie moge dlugo rozmawiac. Czy...? -Tak - jego tez cos dlawilo w gardle - oczywiscie, ze tak. Idz do centrali na Cornhill Street. Czekaja na ciebie. -Tato, ja... -Przestan. Wiem. Aha, synu... -Tak? -Wiele z tego, co mi mowiles, ma sens. Po pierwsze masz calkowita slusznosc, co do Belkotu. Epidemia zatacza coraz szersze kregi. Wiec moze masz tez racje, co do reszty. Tak czy inaczej, to ewidentne, ze ty, my nie mamy wiele czasu. Wiec... -Tato? -Wiec pamietaj, ze jestem z toba, synu. -Dzieki, tato. - Brzmialo to tak, jakby byl gdzies bardzo daleko. Nagle Stone zapragnal przedluzyc te rozmowe. -Richard, chce, zebys wiedzial... ze... -Tak? -Nic takiego. Ale pamietaj o jednym. Jakkolwiek bedzie, trzymaj sie z dala od starego Craiga. Bedzie coraz gorzej, a ja mam przeczucie, ze on splaca dlugi wszelkimi sposobami, jesli wiesz, co chce przez to powiedziec. Poza tym zadbaj o Lynn. Richard prychnal nieco tylko szyderczo. -To dopiero. Powiedzmy tak: bedziemy sie troszczyc o siebie wzajem. -W porzadku - odparl Stone. I tak nie bylo juz wiecej, o czym mowic, ale obydwaj przeciagali jeszcze koniec rozmowy. Kiedy w koncu odlozyl sluchawke, Stone zastanawial sie, czy Richard zrobil to samo... Wszystkie sprawy finansowe dotyczace Phillipa Stone'a byly kierowane do jego ksiegowej. Dzialo sie to automatycznie. Komputer banku po prostu wysylal do niego informacje. Za kazdym razem, kiedy przelewal badz wydawal pieniadze przy pomocy swojego kodu - czy to, kiedy kupowal paczke papierosow, czy to osiedle domkow - ona, jego ksiegowa, dostawala informacje. Dzialo sie tak od tak dawna, ze Stone zapomnial o tym. Ale owo zapomniane ogniwo pracowal w biurze rachunkowym w PSISAC, gdzie konto Stone'a bylo jedynie kolejnym ciagiem cyfr w jednym z firmowych komputerow. A przynajmniej powinno tak byc... Kiedy J.C. Craig odebral telefon o 15:15, na ekranie pojawila sie znajoma twarz i zaaferowany kobiecy glos powiedzial: -Mial pan racje, sir. Wydal dyspozycje przelewu na pol miliona na nowe konto. Craig wzial ostry wdech, zblizyl sie do ekranu. -Na jakie nazwisko? - rzucil. - Na Richarda Stone'a? Kobieta cofnela sie nieznacznie. -Nie, sir. Craig zmarszczyl czolo i powiedzial: -Nie, oczywiscie, ze nie. Na czyje? Jakie nazwisko przybral ten swir? Kobieta zagryzla warge. Wygladala na sploszona. -No? -Nie spodoba sie to panu, sir. Craig byl zaskoczony. -Czy otworzyl konto na moja corke? - zgadywal. - Nie? No juz, jakie nazwisko przybral? Przelknela sline i wydusila z siebie: -Garrison, sir. Richard Garrison. -Co takiego? Craig az sie podniosl z miejsca, nastepnie wolno opadl z powrotem na krzeslo, wpatrujac sie w ekran z szeroko rozwartymi oczami. Przyciskal palce do blatu stolu tak mocno, ze az zbielaly. To nazwisko... anatema! Alez oczywiscie, a jak mialby sie nazwac? Craig zaklal pod nosem, przeklinal sie za glupote, mogl sie domyslic od razu. To takie oczywiste! I w takich chwilach nagle i niespodziewanie pojawialy sie otepiajace szalenstwo, konsternacja i dezorientacja, walczace o prymat pierwszenstwa. Ktoz inny, jak nie Garrison? Antychryst wcielony, stajacy przed ostateczna bitwa na wprost jedynego prawdziwego proroka Pana - pod przebraniem Richarda Stone'a - Richard Garrison! Po dluzszym czasie Craig opanowal sie i powiedzial jak najspokojniej: -Dziekuje, panno Ellis - i bardzo ostroznie odlozyl sluchawke na miejsce... DZIEN DRUGI Phillip Stone nie wstal tak wczesnie z lozka od pol roku. Gosposia przyniosla mu kawe o wpol do siodmej, jak polecil jej poprzedniego dnia, a o siodmej byl juz na nogach. Wzial prysznic, zjadl lekkie sniadanie, nastepnie zaszyl sie w gabinecie i czekal. Mary - przysadzista i swojska kobieta - byla lekko zaniepokojona. Zajrzala dyskretnie do niego raz czy dwa. Przyniosla mu kawe i byla zachwycona, ze nie dodal do niej niczego mocniejszego.Stone czekal. Siedzial w fotelu i studiowal kartke papieru, na ktorej widniala lista trzech nazwisk i jedno slowo. Richard Garrison Gareth Wyatt Vicki Maler Niewidomy Lista byla pomoca wizualna dla goscia, ktorego oczekiwal. Stone mial nadzieje, ze stanie sie kluczem do rozwiazania wielkiej tajemnicy. Tajemnicy czy tez puszki Pandory - jedno lub drugie. Logika - albo jej brak - byla... czyms, o czym Stone nawet nie chcial myslec. Byla to logika szalenstwa. Byla to logika jego biednej zony w tych strasznych chwilach przed smiercia; logika jego syna podczas ostatniej koszmarnej wizyty w Lagodnej Dolinie. Obydwoje wypowiedzieli szalone slowa, a jednak ich wypowiedzi byly niewatpliwie powiazane. Co wiecej, jakkolwiek bylo to niemal wykluczone, Miles Likeman potwierdzil wiekszosc makabrycznych majaczen Vicki. Stone az sie wzdrygnal i odrzucil te mysl. Ale i tak zastanawial sie: Co jeszcze usunieto czy tez zablokowano w moim umysle? Co jeszcze staral sie sobie przypomniec? Jakie kolejne urywki wspomnien tlukly sie uporczywie w zakamarkach pamieci, ktora uporczywie odmawiala stworzenia z nich spojnej calosci? Czy byly naprawde tak wazne, jak podejrzewal? A moze stanowily tylko nowa forme - jego personalna odmiane - Belkotu? Jesli tak, to nie ma nadziei dla Stone'a i musi podazyc za swymi ukochanymi szlakiem szalenstwa; wraz z calym swiatem, jesli to, co czytal w biurze Craiga, bylo prawda Zastanawial sie nad tymi archiwami i ich zawartoscia, a potwierdzenie tych faktow znalazl podczas krotkiej wczorajszej porannej wizyty w zakladzie. Najbardziej zadziwilo Stone'a, ze trzymano go w calkowitej nieswiadomosci. Nawet nie wiedzial, ze istnieja takie zestawienia, i gdyby nie wrodzona ciekawosc, nie dowiedzialby sie o tym! Celowo trzymano je przed nim w tajemnicy i im dluzej sie nad tym zastanawial, tym bardziej upewnial sie, dlaczego. Jednak jego rozumowanie bylo bledne, chocby z niedostatku informacji; ale nawet w obliczu tego nie podejrzewal jak blisko znajdowal sie prawdziwego rozwiazania. Stone widzial przejawy militaryzacji zakladow i to nie tylko pod ohydna postacia ochroniarza Contiego. Zastanawial sie, ilu jeszcze zbirow przeznaczyl Craig do ochrony swych interesow. I jeszcze ci ze zwojami drutow kolczastych. W normalnych warunkach bylo to nie do pomyslenia, ze tak duza grupa robotnikow pracuje w sobotni poranek. To samo mozna powiedziec o grupie robotnikow pracujacych na przedmiesciach Reading. Ale w PSISAC... wygladalo to, jakby Craig zmienial zaklady w twierdze, dopoki byl jeszcze na to czas i dopoki mial nad tym wszystkim kontrole. Dlaczego to robil? Odpowiedz tkwila w archiwum. Dane w nich zawarte tlumaczyly wiele, rowniez gwaltowna rozbudowe budynkow z gotowych elementow. Poniewaz w tych tajnych lamane przez poufne "komunikatach rzadowych" kladziono glownie nacisk na kontrole informacji "w trosce o dobro spoleczne". Swiat stawal na krawedzi szalenstwa, a wladze nie chcialy tego przyznac. Mialo to rece i nogi w swym przerazajacym kontekscie. Gdyby upowszechnic te wiedze, przekazac ja spoleczenstwu, pojawilby sie chaos, anarchia i ogolna groza. To i tak nadejdzie - we wlasciwym czasie. Byloby to bezsensowne, nieodpowiedzialne i smiertelnie niebezpieczne - przyspieszyloby tylko wybuch paniki. Trzeba chronic te informacje, jak to tylko mozliwe - ile mozliwe w ludzkiej mocy czy tez niemocy - a potem... Dlaczego wtajemniczono w to Craiga? Dlaczego przekazano jemu te informacje? Wytlumaczenie bylo proste: byl zaufanym sluga panstwa; co wazniejsze, byl osoba, ktora kierowala PSISAC. Rzad znal potencjal PSISAC, wiedzieli, ze jesli nawet drobny ulamek energii produkowanej w PSISAC zostalby skierowany w odpowiednim kierunku - zebranie i przetwarzanie danych dotyczacych zarazy umyslu - to Craig i tak z latwoscia odkryje prawde. A jesli bedzie chcial zrobic z tego afere? Nie, o wiele bezpieczniej bylo go wtajemniczyc i wykorzystac, wykorzystac PSISAC dla osiagniecia jakiejkolwiek przewagi. Oczywiscie, kiedy wszystko zacznie sie walic, urzadzenia PSISAC moga okazac sie bezcenne. Przeciez komputery byly w stanie przewidziec dokladny moment, w ktorym oszalala czesc swiata zacznie mordowac te zdrowa. O tak, dojdzie do tego! Nie ma innego wyjscia. Stone znow zadrzal. Te spokojne osiedla zmienia sie... w jatki! Na razie oczywiscie Craig musial wyciszac pytania, zaprzeczac wykorzystywaniu komputerow, zbieraniu danych i tworzeniu osrodkow dla dociekliwych postronnych. Tak, wiec w chwili, w ktorej swiat w koncu przebudzi sie w koszmarze, pozostanie juz tylko krzyk. Czy tez raczej Belkot. No i oczywiscie odglosy wystrzalow. Tak, tkwila w tym wariacka logika, Stone musial przyznac, a jednak cos tu do konca nie pasowalo. Cos wymykalo sie prostym kalkulacjom. Tylko nie byl chwilowo w stanie dociec, co to takiego, choc... Nagle ktos przerwal te rozmyslania. Byla juz 8:30 i przybyl gosc Stone'a, ten najwazniejszy gosc, wprost z Harley Street. Glos Mary i goscia - gleboki, tubalny meski glos - poderwal go na rowne nogi, kiedy otworzyly sie drzwi do gabinetu. -Pan Gill, prosze pana - powiedziala Mary, wprowadzajac goscia. Byl to niski, otyly, ciemnowlosy i bardzo wlochaty osobnik. W swojej dziedzinie nie mial sobie rownych, zajmowal sie lecznicza psychiatryczna hipnoza. -Pan Albert Gill? - Stone uscisnal ciepla, pulchna dlon. - Nazywam sie Phillip Stone. Milo mi pana poznac. -Mnie rowniez - zahuczal gosc. - Ale panu, zdaje sie, nie jest do smiechu, co? Stone zajal sie nim od razu. Wskazal fotel i zaproponowal drinka. -Ach! Dziekuje, ale nie, panie Stone. Pod wplywem nie wprowadze pana we wlasciwy stan, by znalazl sie pan pod moim wplywem. I byloby milo, gdyby pan rowniez sobie darowal. -Nie zamierzalem pic - odparl Stone. - Ostatnio troche z tym przesadzalem, ale to nie ma nic wspolnego z moim zaproszeniem. -To dobrze! - Gill usmiechnal sie. - Nie chcialbym pana poganiac, ale wolalbym sie zajac panem od razu. Znaczy powodem tego zaproszenia. Bo w koncu tylko pan zna ten powod, prawda? -No tak. -I tym samym, jesli nie ma pan nic przeciwko, prosze mi od razu o wszystkim opowiedziec, ee, to jest bez pomocy hipnozy, na razie. Przynajmniej nie w tym stadium. Stone usmiechnal sie oschle. -Nie marnuje pan czasu, prawda? -Czas to pieniadz - odparl Gill. - Jest to powszechnie znany fakt, a juz na pewno panu, jestem pewien. -Place za panski czas - przypomnial mu Stone. -O 8:30 w sobote? Jasne, ze tak, prosze pana! Moze zechce mi pan powiedziec, dlaczego. -Dlaczego teraz? Po co ten pospiech? - Stone potrzasnal glowa. - Nie, tego nie moge panu powiedziec. To moze mnie narazic na niebezpieczenstwo! -Hmmm! No to niech mi pan powie, dlaczego chce pan zeskanowac swoj umysl. -Zeskanowac? -Tak, dotrzec do przeszlosci. Stone westchnal. -Nie wiem wszystkiego - powiedzial. - Ale moge sprobowac cos przyblizyc. Przynajmniej moge powiedziec, dlaczego mysle, ze to wazne. Tak po prostu, mysle, ze zrobiono mi pranie mozgu! Zaciekawiony wyraz twarzy Gilla nie zmienil sie ani o jote. -Kiedy? - zapytal. Stone musial teraz bardzo uwazac. -Jakies... dwadziescia lat temu? -Pan mi mowi czy mnie pyta? -Dwadziescia lat temu, jesli w ogole mialo to miejsce. Gill wpatrywal sie w niego, pociagnal sie za wystajaca dolna warge i powiedzial: -Prosze wyjasnic. Stone skinal glowa. -Nie zawsze powodzilo mi sie tak dobrze - zaczal. - Zarabialem normalnie na zycie. Pracowalem tez w MI6, poniewaz w tamtych czasach istniala potrzeba dzialania takiej organizacji. Najpierw Ruscy, potem Chinczycy robili mi pranie mozgu. W obu wypadkach nasi chlopcy wyprostowali to, wypelnili luki i zlikwidowali blokady. Chodzi o to, ze ja wtedy wiedzialem, ze istnieja luki i blokady. To znaczy do chwili "rehabilitacji", jak to nazywano, wiedzialem, ze cos ze mna jest nie tak. Wystapila czesciowa amnezja, w niektorych obszarach pamieci pojawily sie obszary zamazane, biale plamy. Mialem watpliwosci, co do swojej lojalnosci i opanowywaly mnie leki, ktorych nie bylem w stanie wyjasnic. Mowiac krotko, mialem przemozne przeczucie, ze ktos cos majstrowal przy moim umysle i dokonal przemeblowania. Tak, i zostawil tez troche smieci. -Tak, tak. - Gill pokiwal glowa. - Rozumiem. I teraz znow pojawilo sie takie przeczucie. Ale ze po dwudziestu latach? Czy to nie dziwne? -Racja - Stone zgodzil sie. - To strasznie dziwne. Widze to tak: jesli rzeczywiscie ktos mi to zrobil, byl prawdziwym ekspertem. Tak doskonale wykonal prace, ze nie pamietalem niczego. Jednak ostatnio przekonalem sie, ze w mojej pamieci sa wyrazne luki. Niewielkie sprawy, ktorymi sie poprzednio nie przejmowalem. -Wiec dlaczego zaczal sie pan przejmowac teraz? -Ach! - zakrzyknal Stone. - To obszar, w ktory nie chcialbym sie teraz zaglebiac. -To juz drugi obszar, w ktory nie chce sie pan zaglebiac. - Gill klepnal sie dlonmi po udach. - Co z kolei oznacza, ze nie wiem, czy moge zajac sie panskim przypadkiem. -W takim razie nie zaplace panu. - Stone zmierzal prosto i bez ogrodek do celu. -Dobry argument przetargowy! - Gill rozpromienil sie. - Dobrze, prosze mowic dalej. Stone wzruszyl ramionami. -To juz. Chcialbym, zeby mnie pan zahipnotyzowal i zobaczyl, czy rzeczywiscie ktos mnie wykasowal. Jesli tak, chcialbym, zeby pan na powrot wypelnil luki, rozwiklal wezly i zrobil wiosenne porzadki. -Moze mi sie nie udac. -Chcialbym, zeby pan sprobowal. -I mam pracowac bez zadnej wskazowki? -Ach! - Stone przypomnial sobie. - Tu moge panu pomoc. - Podal mu liste. Gill przygladal sie jej przez chwile i powiedzial: -Od czego, jak pan sadzi, powinienem zaczac? -Moze od tego, co sie dzialo dwadziescia jeden, dwa lata temu? I isc ku terazniejszosci. Jak mowilem, pracowalem w MI6. Wykonywalem rozne zadania w Londynie i Paryzu. Te pamietam dobrze. Niech pan zacznie od tego. Gill zastanowil sie przez chwile i odparl: -Doskonale. - Wstal. - Zostawilem moje rzeczy w przedpokoju. -Pomoc panu? - zapytal Stone. Razem podeszli do drzwi. -Nie, nie. Podrozuje bez obciazen i tak samo pracuje. Wyszedl do przedpokoju i wrocil do gabinetu z magnetofonem kasetowym i walizeczka. Przygotowujac magnetofon, odezwal sie: -Wie pan, panie Stone, naprawde mnie pan zaintrygowal. No, bo w koncu pieniadze to nie wszystko. Gdyby mnie pana przypadek nie zainteresowal, naprawde odmowilbym. Nie po raz pierwszy zreszta. -A co jest we mnie takiego intrygujacego? -To proste! Jesli to, co pan mowi o panskiej przeszlosci, jest prawda - a oczywiscie nie mam powodow, by watpic w pana slowa - to panski umysl stanowil poligon dla calej masy typow spod ciemnej gwiazdy. To bedzie fascynujace doswiadczenie, wrecz objawienie, pozwalajace zrozumiec, co oni tam nabazgrali na scianach. Stone zastanawial sie, czy pierwsza ocena Gilla nie byla zbyt pochopna. -Niezdrowa ciekawosc? - zapytal. -Tak - zgodzil sie Gill - zdecydowanie. Ale widzi pan, im wiecej dowiem sie, leczac pana, tym latwiej bedzie mi leczyc kolejnego biedaka, ktory bedzie mnie potrzebowal! Jesli chodzi o umysl ludzki, panie Stone, nigdy nie wiemy za duzo. Ja po prostu stale lakne wiedzy, to wszystko. Wiedzy o czlowieku jako takim. Otworzyl aktowke, wyjal niewielkie okragle lusterko na trojnogu i ustawil je na biurku Stone'a. Na koncu wyciagnal strzykawke. -Gdzie bedzie panu najwygodniej? - zapytal. -Tutaj, w tym fotelu - odparl Stone, sadowiac sie wygodnie. -Doskonale! - Gill ustawil trojnog, dopasowal wysokosc nozek, jak sowa zerkajac w lustro. - Juz! - powiedzial w koncu wlaczajac urzadzenie. Lustro zaczelo emitowac koncentryczne okregi pulsujacego fioletowego swiatla. Stone zamrugal powiekami i na chwile zakryl oczy, nastepnie rozluznil sie i zaczal sie wpatrywac w srodek ekranu. Nie bylo to znow takie niemile, pojawiajace sie cyklicznie obrazy oddzialywaly usypiajaco. I tak wlasnie powinno byc. Gill zmierzyl mu puls, ustawil jeszcze urzadzenie, teraz dostosowalo sie do rytmu serca Stone'a. -Po chwili - wyjasnil hipnotyzer nagle znacznie nizszym glosem - bede w stanie przyspieszyc lub zwolnic prace serca wedlug mego zyczenia. Co pan o tym mysli, co? Stone skinal glowa. -A igla? -Dzieki temu bedzie latwiej. Jakby oliwa wyplynela na spienione wody panskiego umyslu. Jest pan na cos uczulony? -Nie. -Wysmienicie! - Glos Gilla przypominal teraz dzwiek basowego burdonu. - Niech pan podwinie rekaw, panie Stone. Doskonale! - Stanal nad Stone'em z usmiechem. - A teraz prosze sie rozluznic. To zajmie tylko chwile. Juz! A pan nawet nie... poczul... tego... uklucia... prawda? Stone chcial odpowiedziec, wydawalo mu sie, ze to zrobil, nie byl pewien. Po chwili zapytal: -Gdzie ja jestem? -Nigdzie - uslyszal niski, chrapliwy glos Gilla. - Dryfujesz. Dryfujesz w przeszlosc, przeszlosc, przeszlosc. Nie przejmuj sie, wkrotce tam dotrzemy. Dryfowal. W dol dlugiego, zamglonego tunelu, oswietlone go fioletowym gwiezdnym swiatlem. Unosil go prad. W przeszlosc, w przeszlosc... -Wkrotce tam dotrzemy... wkrotce tam dotrzemy wkrotce znajdziemy sie tam, tam, tam, tam... A potem zrobilo sie ciemno. Po powrocie z siedziby World Bank Richard i Lynn porzucili samochod, kupili sobie nowe ubrania i wrocili do hotelu w centrum miasta. Charakterystyczny samochod byl tylko kula u nogi i Richard martwil sie, bo wiedzial, ze policja na pewno juz go szuka. Pospieszna kosmetyka twarzy (szpanerskie okulary Lynn byly tu bardzo pomocne) mniej wiecej zakryla pozostalosci po dzikiej nocy. Krwistoczerwone malinki na szyi Richarda dalo sie jakos zamaskowac kremem i przykryc kolnierzem nowej bluzy polo. Zaszpachlowali pudrem w kremie podbite oko Lynn. Wraz z zapadajacym zmierzchem, po przezyciach minionego dnia, Richard wciaz byl bardzo slaby i zmeczony. Mimo ze wszystko szlo dobrze, obydwoje byli nerwowi i drazliwi. Po posilku w pokoju czytali gazety i ogladali trojwymiarowa telewizje, szczegolna uwage zwracajac na wiadomosci. Byli nieco zawiedzeni, ze pojawila sie ledwo wzmianka o ucieczce Richarda, ale ta notatka zawierala kilka niepokojacych informacji - o pozarze, zniszczeniach, smierci straznika - co go znacznie zaniepokoilo, poniewaz nic z tego nie pamietal. Poza tym jednak wydawalo sie, jakby swiat zapomnial o ucieczce Richarda w obliczu o wiele powazniejszych spraw, z ktorych wiekszosc wiazala sie z zaraza umyslu. Nigdzie nie znalezli nawet wzmianki o "porwaniu" Lynn. W ten wlasnie sposob jej ojciec opisalby to wydarzenie - byla pewna - pomimo informacji zawartej w jej liscie. Ale... nic. Coz, moze i lepiej. Kiedy nastala noc, nie majac zadnych konkretnych planow na jutro, postanowili odpoczac. Mimo obaw Lynn nie naciskala Richarda i nie wypytywala go. Wiedziala, ze nie potrafi odpowiedziec na jej pytania. Natomiast starala sie go uspokoic i wyciszyc, tulac go do piersi. I z kazda mijajaca sekunda zdawala sobie coraz dobitniej sprawe z tego, ze siedzi na beczce prochu, wiedziala, ze wczesniej czy pozniej eksploduje szalenstwem. On tez to wiedzial... Nie oddali sie namietnosci. Dawnymi czasy Lynn byla rownie zachlanna jak Richard, ale ostatniej nocy przekonala sie, ze moze uzyc swego ciala jako ostatecznej broni przeciw tkwiacym w nim demonom. Dlatego ulzylo jej, kiedy w koncu wyciagnal sie na lozku, zapalil ostatniego papierosa i zasnal, zanim ostygl po nim niedopalek. Nie chodzilo o to, ze nie chciala sie kochac, wolala jednak zachowac energie seksualna na trudniejsze chwile. Kiedy upewnila sie, ze gleboko zasnal, rowniez sie rozebrala i polozyla na swoim lozku. I lezala tak w ciemnosci, wsluchujac sie, jak rzuca sie i przewraca na lozku, mamroczac jakies niezrozumiale slowa. Bez problemu mogla wstac, zejsc na dol i zadzwonic po policje. Fizycznie bylo to mozliwe, lecz emocjonalnie... wykluczone. Ale w koncu Richard zapadl w spokojny sen. Zaczal glebiej oddychac i wtedy Lynn rowniez zapadla w sen. Tuz przed tym ze zdziwieniem skonstatowala, jak latwo jej to poszlo... Tak wygladala zeszla noc pod koniec pierwszego dnia ich wspolnego zycia. Po przebudzeniu Lynn dostrzegla, jak przycmione swiatlo dnia wpada do pokoju, zobaczyla tez, ze Richard byl juz na nogach. -Dzien dobry - powiedzial ziewajac. - Jest juz prawie dziewiata. Sniadanie juz w drodze, a przed nami pracowity dzien. Nie zrozumiala z poczatku, po czym powtorzyla za nim: -Pracowity? - Usiadla na lozku. - Co bedziemy robic? -Zobaczysz. No chodz, wstan juz. Szkoda czasu. W lazience obmyla twarz zimna woda, wyszorowala zeby i spojrzala na podbite oko. Teraz dopiero przybralo prawdziwie ohydna barwe. Richard uchwycil jej spojrzenie i wszedl do lazienki. -Szkoda, ze nie widzialas moich plecow - powiedzial pojednawczo. - Sa cale w strupach! Wygladaja, jakby mnie, kto wychlostal! Przez chwile patrzyli na siebie, marszczac czola, i po chwili rzucili sie sobie w objecia. Chmury, ktore nadciagnely po snie, poczuciu niepewnosci i zmartwieniu, przetarly sie nieco. -Nie jest to moj ulubiony sposob na milosc - powiedziala -Nie - powiedzial gorzko. - Musimy przestac sie tak parzyc! Zasmiala sie - poczula, jakby byl to pierwszy prawdziwy smiech od lat - i ponownie go objela. To byl ten dawny Richard, ten, ktorego tak bardzo kochala. Nagle zrobilo sie jej wstyd, ze w ogole mogla rozwazac wydanie go wladzom. Rozleglo sie pukanie do drzwi, a w chwile za nim stlumiony glos: -Sniadanie! - Lynn odruchowo chciala pojsc i otworzyc drzwi. Richard zlapal ja za lokiec i podal jej ciemne okulary. -Ihre Sonnenbrille, mein Schatz! I pozniej, kiedy prawie wszystko juz pochloneli, zapytala go: -Sonnenbrille? Czemu przeszedles na niemiecki? Jadl dalej, ale na czole pojawila sie zmarszczka. -Mowilem ci o moich dziwacznych snach? -Troche. -Coz, wczoraj znowu snilem. Niewiele z tego snu pamietam, tylko tyle, ze byl bardzo szczegolny. -Szczegolny? -Tak. Widzisz, zwykle sny to taka platanina roznych wizji, pelna smieci myslowych przechowywanych przez umysl, ktoremu moga sie przydac pozniej. Poza tym sa w nim emocje, obawy - wszystkie w jednym worku. Wszystko to wychodzi w snach, poplatane, pomieszane, znieksztalcone i nierealne. Moje natomiast sa bardzo realne. I wiem to z cala pewnoscia. Och, wciaz sa poplatane, skrywaja prawdziwe znaczenia, ale te znaczenia sa tam. Rozumiesz? -Staram sie. Chcesz powiedziec, ze masz prorocze sny? Widzisz w nich przyszlosc? -Przyszlosc, terazniejszosc i przeszlosc. - Wzdrygnal sie. - Wiem tylko, ze sa prawdziwe. - Tracil cierpliwosc do niej i do siebie. - Po prostu uwierz mi na slowo, dobra? Zeszlej nocy snil mi sie pies, samochod i gory, i kamienny luk nad brama. I mowie ci, wszystkie te symbole byly bardzo intensywne. Czekala jeszcze, ale Richard juz skonczyl. -Z samochodem to proste - wzruszyla ramionami, popijajac kawe. - Pozbylismy sie go wczoraj. Potrzasnal przeczaco glowa. -To byl wielki, srebrny mercedes. Jeden z tych starych modeli, chyba z 1990. -Aha, a gory? -Byly tam sosny, male wioski z drewnianymi domkami i hotele z drewnianych bali, wiszacymi dachami, popekanymi szyldami, na ktorych widac bylo dzbany piwa i rozesmianych pijakow o pulchnych twarzach. Byly tez stoki narciarskie. -Byles kiedys w takiej okolicy? -Nie, czesto bywalem w Niemczech ze starymi, ale nigdy w gorach Harzu. -W Gorach Harzu? - Skonczyla sniadanie i wypila kawe do konca. - Skad wiesz, ze to Harz? To mogly byc... chocby Alpy szwajcarskie! Zmarszczka poglebila sie Richardowi na czole. -Tak, co dziwniejsze, to mogla byc Szwajcaria. - Zawiesil lyzeczke z jajkiem w pol drogi. - Ale... nie byla. - Zmarszczka znikla. - To byl Harz. Po prostu wiem. Moja matka zawsze mowila, jak to kocha gory Harzu. Dziwne, bo nigdy tam razem nie bylismy... -No dobrze - odparla Lynn. - Niech bedzie Harz. A co z psem? -Z suka. Suka rasy doberman pinczer. Czarna. Piekne stworzenie. -Sadzilam, ze nie lubisz psow. -A kto powiedzial, ze lubie? -No chyba ten pies ci sie spodobal! Popatrzyl na nia z zaciekawieniem. -Dziwne, prawda? Lynn miala juz niejakie pojecie. -Dobra. Samochod, gory, pies - wszystko niemieckie. Chyba rozumiem! -Jasne - powiedzial - stad Sonnenbrille. Po prostu cwiczylem swoj szwabski, tylko tyle. Kiedys niezle mi szlo w szkole. -Nie powiedziales nic o kamiennym luku. -Nie, zostawilem go sobie na koniec. Taki zwykly kamienny luk, oddalony nieco od drogi. Byla na nim jakas nazwa, ale... mam w snach problemy z nazwami. Jakbym ich nie dostrzegal. Bluszcz niemal calkowicie go oplotl, zakryl go. Szkoda, poniewaz ta nazwa bardzo mnie intryguje. Musze sie dowiedziec, jak brzmiala... -I jedziemy do Niemiec? -Naturlich! -Oczywiscie? - Nagle glos Lynn stal sie donosniejszy; bala sie i bylo to po niej widac, na twarzy i w kacikach oczu. - Richard, wczesniej czy pozniej dogonia nas albo sam sie oddasz w ich rece, albo... Przyciagnal ja blisko. -Dlatego wlasnie teraz traktuje to tak lekko - powiedzial ponownie powaznym glosem. - Boze, Lynn, teraz ja jestem niewazny, juz nie! Nawet swiat mnie niewiele obchodzi. Jak sie uda, to dobrze. Nie, teraz chodzi o ciebie. Chodzi o to, zeby tobie sie nic nie stalo! - Puscil ja. - Poza tym nie dopadli nas do tej pory i moze w ogole im sie to nie uda. Tutaj wszystko zaczyna wrzec. - Wskazal broda w kierunku okna. -Swiat ma o wiele powazniejsze sprawy na glowie niz moja skromna osobe. Mam przeczucie, ze jesli uda sie nam wyjechac bezpiecznie z Anglii, to bedziemy mogli dzialac dalej. -Dzialac dalej? -Musze to wysledzic! - powiedzial. - Cokolwiek to jest. Sluchaj, stary Gorvitch w szpitalu wiedzial, ze ja jestem inny. Ja tez to wiem. Ty to wiesz, bo inaczej nie tkwilabys przy mnie. Tak samo... - (prawie powiedzial "Phillip Stone", ale zmienil) -... moj ojciec. Gdyby tak nie bylo, juz zapakowaliby mnie w kaftan; skierowalby ich do banku. Tak w ogole to moj czarny kon... -Tak? -Kiedy rozmawialem z nim wczoraj - bo ja wiem - wydawalo mi sie, ze wie wiecej na ten temat, niz mowi. Cos takiego bylo w jego glosie... - Zamilkl i wrocil do terazniejszosci: - Nie ma czasu, musze od czegos zaczac, a to cos to Harz. Pokiwala glowa i zaczela pakowac walizke, ktora zabrala z Kopuly. Powstrzymal ja. -Lynn, nie musisz ze mna jechac. Wiesz, ze nie licze na to. -Wiem - odparla. - Ale jesli swiat rzeczywiscie ma sie rozpasc, to chcialabym byc wtedy przy tobie. Westchnal i pokiwal glowa. -Dobra, ale pamietaj, ze moze byc niebezpiecznie. Ja moge byc niebezpieczny. Znaczy dla ciebie. -Jak zeszlej nocy? - Zmarszczyla brwi, starajac sie przybrac surowy wyraz twarzy. - Nie znioslabym tego. -Moze tak, a moze nie do konca. Nie wiem. -No to zaryzykuje - powiedziala. To mu wystarczylo. Kiedy skonczyla pakowac swoje rzeczy, Richard wzial druciany wieszak z szafy. Pewnie zostawil go jakis poprzedni gosc. Byl to tani, nowoczesny wieszak zrobiony z jednego kawalka drutu pokrytego izolacja z koncami oslonietymi plastykowymi kulkami. Bezwiednie zdjal kulki z wieszaka, sapiac z wysilku. Konce drutu byly ostro zakonczone. Ponownie pomyslal o tkwiacej w nim agresji, zawahal sie przez chwile, kiedy pomyslal o tym, jak Lynn jest bezbronna. I kiedy spogladal na drut w reku, wpadl mu do glowy pewien pomysl. Bez trudu nawinal drut na zacisnieta piesc tak, ze zaostrzone konce wystawaly jak szpony. Wieszak zmienil sie w bardzo groznie wygladajacy kastet. -Co do licha? - powiedziala Lynn, kiedy spostrzegla, co zmajstrowal. -To nie jest to, na co wyglada - powiedzial, wrzucajac przedmiot do walizki. - To taki zawor bezpieczenstwa. Pozniej ci wytlumacze czy tez raczej zademonstruje, choc najlepiej, zeby nie bylo to konieczne! W dziesiec minut pozniej wymeldowali sie z hotelu i pojechali taksowka na Charing Cross. Po godzinie siedzieli w pociagu zmierzajacym tunelem do Calais... 10:20. Phillip Stone powoli budzil sie ze snu. Dziwne, poniewaz nie zauwazyl chwili, w ktorej wszystko sie zaczelo, i z oczywistych wzgledow nie pamietal niczego. Jesli oczekiwal naplywu swiezych wspomnien, wyostrzonego spojrzenia umyslu, to sie zawiodl. Nawet nie uslyszal pstrykniecia palcow Gilla; byl jedynie swiadom, ze budzi sie ze snu i znajduje juz na jawie.Zamrugal powiekami, usiadl prosto i rozejrzal sie po gabinecie. Cienie na scianach rzucane przez nikle promienie slonca za balkonowymi oknami zmienily swoje polozenie. Gill siedzial, obserwujac go z rekami zalozonymi za zaokraglona kamizelka, z naturalnym wyrazem twarzy. Nalal juz sobie sporo brandy i palil jedna ze specjalnych cygaretek Stone'a. Magnetofon byl wylaczony i stal zupelnie niewinnie obok aktowki Gilla na podlodze. -Niech sie pan czuje jak u siebie! - powiedzial Stone, nalewajac sobie filizanke kawy ze swiezo zaparzonego, parujacego dzbanka stojacego na niewielkiej lawie, - Co moje, to twoje, lacznie z moja nieznana przeszloscia, mam taka nadzieje, Gosc tylko sie usmiechnal i pokiwal glowa. -Pomyslalem, ze zechce sie pan napic kawy... ma pan wysmienita gospodynie. - Podniosl sie z miejsca, nachylil blizej. Spogladal na przemian to w jedno, to w drugie oko Stone'a. - Nie czuje sie pan zle? Stone wskazal na szyje. -Zaschlo mi w gardle - odparl. - Jak na razie tylko to. -Mnie tez zaschlo - odparl Gill. - Po tym gadaniu, rozumie pan. Glowa boli? -Nie. - Jakby na potwierdzenie odpowiedzi Stone potrzasnal przeczaco glowa. -Gratulacje! - rzucil gosc sucho. - Wyglada na to, ze wyszedl pan na tym lepiej niz ja! Stone zapalil papierosa, zaciagnal sie gleboko i zapytal: -No i? -No i? -Czy znalazl pan cos? -Odrobine. - Gill polozyl jakies tabletki na jezyk, popil je brandy i zrobil niewinna mine. - To byla... uczciwa sesja. -No i? -Ach! - Gill wstal. - Oczekuje pan, ze mu powiem... -Sluchaj! - Stone byl juz zirytowany. - Bez gierek, dobra? - Rowniez sie podniosl, stajac nad grubaskiem. Nagle zachwial sie nieco i musial sie zlapac oparcia fotela. -Ostroznie! - Gill zawolal z troska. - Przez jakis czas moze sie panu krecic w glowie. To minie. Stone usiadl ponownie. -Czego sie pan dowiedzial? - warknal. Gill westchnal. -Panie Stone, naprawde rozumiem, ze sie panu spieszy. Dal pan to jasno do zrozumienia. Ale jesli chce, zebym sie dobrze wywiazal z zadania, musi pan wykazac sie odrobina cierpliwosci. To byla tylko pierwsza sesja. Moze to zajac kolejnych szesc lub siedem! -Co? - Stone zaprotestowal. - Kiedy wczoraj rozmawialismy przez telefon, mowil pan o dwoch, trzech. -Zanim przekonalem sie, z jakim skomplikowanym przypadkiem mam do czynienia. -Skomplikowanym? Naprawde? Jak bardzo skomplikowanym? -Bardzo! Tu mial pan racje: naprawde ktos sie zabawial z pana umyslem. Naprawde trudno tu odroznic fikcje od prawdy! -Fikcje? Gill zachichotal. -No tak. Tylko tak moge to opisac. Fikcje. Z oczywistych wzgledow w panskim umysle istnieje zapis wydarzen, ktore nie mogly miec miejsca. I byc moze - tylko moze - dlatego chce pan je wyrzucic z pamieci, poniewaz pan wie, ze nie mogly sie zdarzyc naprawde! Stone byl w kropce. -Nie wyglada to na informacje, na ktora czekalem. Nie, jesli to nie jest nawet mozliwe... -No to, co moze byc innego? Stone zmarszczyl brwi i wzruszyl ramionami. -To pan jest specjalista. -Chcialbym tak o sobie myslec. Zobaczymy. Stone zapytal z rosnaca irytacja: -No to, kiedy bedzie mi mogl pan cos powiedziec na ten temat? -Oczywiscie po ostatnim seansie. -Ale skoro pan teraz cos znalazl, to, czemu nie moze mi pan tego powiedziec? Gill westchnal. -Oczywiscie, powiem panu, co zrobilem. Nie to, co odkrylem, a jedynie, co zrobilem. Przy pomocy jednego z nacisk na liscie - Vicki Maler, pana zmarlej zony. Zaczalem, rozumie pan, przelamywac panski opor. To znaczy zaczalem docierac do spraw, o ktorych albo pan zapomnial, albo zakazano panu pamietac. Ale tak naprawde dopiero ledwo ruszylem temat, a panski umysl rzuca mi klody pod nogi. Te "fikcje, o ktorej wspominalem. Jak dotad wszystko jasne? -Jak dotad tak. -Bo widzi pan, gdybym teraz ujawnil panu informacje jakie udalo mi sie wyciagnac z panskiej podswiadomosci -Moglbym wykorzystac je, by zmienic caly obraz? -Wlasnie! I mialbym coraz bardziej pod gorke. Mowiac krotko, nie chcialbym, zeby pan sie nad tym zastanawial i byc moze wysnuwal pochopne wnioski, ktore wytworzylyby wylacznie nowa sterte smieci, przez ktora musialbym sie przedzierac! Widzi pan, panie Stone, moja prace latwiej wykonywac niz o niej opowiadac. Ale... sprobujmy innej drogi. Gdybym, w kontekscie pana zony, uzyl slowa "morderstwo", to, z czym by sie to panu skojarzylo? Stone'owi zawirowalo w glowie. Vicki? Morderstwo? Co do diabla? Nastepnie rozluznil sie i usmiechnal szeroko. Gill oczekiwal dokladnie takiej reakcji: zmieszania! -Nie - potrzasnal glowa. - Vicki nie potrafilaby nikogo zamordowac. -Prosze poczekac, panie Stone. - Gill uniosl dlonie. - Niczego takiego nie powiedzialem, nie oskarzalem nikogo. Stone zmarszczyl sie. -Ale... kto moglby chciec ja zamordowac? No, bo ona... -Tego tez nie powiedzialem - Gill przerwal mu gwaltownie. I dodal juz spokojniejszym glosem: - I przepraszam, ze uzylem lomu do nakrecenia zegarka... Stone wolno pokiwal glowa. -No i widzi pan? - zapytal Gill. - Widzi pan, co ludzki umysl moze zrobic z pojedynczym slowem? Oczywiscie, jest to slowo niosace z soba silne emocje, to prawda, ale wciaz tylko slowo. Stone zrozumial. -Udowodnil pan swoja teze - warknal. - Gdyby powiedzial mi pan, co jest na tej tasmie, to prawdopodobnie musialby pan zaczynac jutro wszystko od nowa, rozumiem. Siedzial tak w ciszy przez dluzsza chwile, nastepnie rzucil Gillowi spojrzenie, patrzac na niego zupelnie inaczej. -Wiec moze przyspieszymy bieg wydarzen? Moze bysmy kontynuowali dzis po poludniu? Prosze posluchac, zjadlby pan lunch u mnie, a potem... Gill wybuchnal smiechem, ktory jednak pozbawiony byl zlosliwosci. -Nie, nie, nie! Lek, ktorego uzylem, jest nieszkodliwy w ograniczonych, malych dawkach, ale... -Zaryzykuje! -Bez watpienia stac pana na to, ale istnieje cos takiego jak etyka, panie Stone. I prosze nie psuc naszych dobrych kontaktow, oferujac mi wieksza sume pieniedzy. Bedzie po mojemu albo wcale. - Podniosl aktowke i magnetofon z ziemi. Stone nie dawal za wygrana. -Mowil pan, ze w moim umysle sa wspomnienia o rzeczach, ktore nie mialy miejsca. Ze to fikcje. Ale skad ta pewnosc? Moze, niezaleznie jak byly niezwykle, mialy jednak miejsce! Jezu, gdyby tylko pan wiedzial, jak niezwykle rzeczy zdarzyly mi sie naprawde, i to ostatnio! Gill minal go i wyszedl do przedpokoju. Stone poszedl za nim, teraz juz naprawde zly. W drzwiach wyjsciowych Gill odwrocil sie, potrzasajac glowa. -To fikcje - upieral sie. - One nie mialy miejsca, zapewniam pana. - Wyszedl na zewnatrz. -Ale... -O tej samej porze jutro, panie Stone? - Wsiadl do samochodu, zatrzasnal drzwiczki, opuscil szybe. Wlaczyl silnik. Stone probowal ostatniej szansy. -Co... jakie to byly fikcyjne zdarzenia? -No naprawde, panie Stone! - Gill skarcil go. - Fantastyczne zdarzenia, mowiac pana wlasnymi slowami: idiotyczne zdarzenia! No, bo gdybym naprawde zaczal je uwazac za prawdziwe, to sam musialbym pojsc do psychiatry! W niedzielne poludnie James Christopher Craig zwolal swoich uczniow w sali konferencyjnej pod Kopula i w umyslach calej jedenastki pojawilo sie natretne pytanie: Co spowodowalo to wydarzenie bez precedensu? Byla, w koncu, niedziela. Poza kilkoma technikami od konwertera, zwyczajowej obsady ochrony oraz grup rozpinajacych drut kolczasty wokol PSISAC w zakladzie nie bylo nikogo. Co wiec pchnelo Craiga do zwolania tego spotkania? Nie musieli dlugo czekac na odpowiedz. Kiedy tylko usiedli, Craig poszedl na swoje zwykle miejsce i stanal u szczytu stolu. Stal tak przez dluzsza chwile, spogladajac po kolei na twarze przy stole, po czym zwrocil sie do nich: -Przyjaciele, uczniowie, czasu coraz mniej, a roboty wciaz przybywa. Mialy miejsce pewne... komplikacje i pewnie bedzie ich jeszcze wiecej. Wszystko to, by nas wyprobowac W nadchodzacym tygodniu wszystko w PSISAC bedzie wygladalo jak zwykle, lecz to tylko pozory. To ostatni tydzien PSISAC jako zwyklego zakladu i stacji przesylowej energii. W przyszly czwartek zaczynamy wszystko zamykac. Tak, juz za cztery dni... W czwartek, kiedy pracownicy pojda do domu, my zostaniemy w zakladzie. Od tej pory bedzie to wasz dom. Od czwartku przez weekend ochrona zostanie podwojona. Kazde z was bedzie odpowiedzialne za swoj zespol ochrony. Beda wyposazeni w standardowy zestaw usypiajacy, a wy bedziecie mieli... bron ostra. Przypadki zarazy umyslu beda wystepowac coraz czesciej, komputery potwierdzily to. Do czwartku bedziemy postepowac z nimi wedlug ustalonych zasad. Po czwartku wszystkie ofiary zostana wyrzucone poza zaklad. Jedyna alternatywa byloby zabicie ich, poniewaz swiat poza nasza oaza bedzie wstrzasany pierwszymi wydarzeniami i wezwanie sluzb medycznych nie bedzie juz mozliwe. Szpitale zapelnia sie po brzegi, nawet obozy przejsciowe beda pekaly w szwach. Do niedzieli, za tydzien, wladze - jesli jeszcze jakies beda - zarzadza eksterminacje wszystkich chorych na zaraze umyslu. Bedzie to jedyny sposob; grupka osob nie bedzie sobie w stanie poradzic z tysiacami chorych. Nawet tu w PSISAC bedziecie bezpieczni tylko pod warunkiem zachowania czujnosci. Nawet wasze oddzialy straznikow moga ulec zarazeniu; zastrzelicie kazdego, ktory zachoruje! Spojrzal na wstrzasnietych tymi slowami zebranych. Wszyscy wyraznie zauwazyli zmiane, jaka zaszla u Craiga. W jego oczach widac bylo przepelniajaca go moc, ledwo mogl ja skryc. Gorzal w nim znany im doskonale plomien, lecz teraz rozszalal sie z pelna moca jak wnetrze czerwonego pieca. Mogli watpic w prawde plynaca z jego slow i sposobu rozumowania, lecz nie w szczerosc wypowiadanych zdan. Byc moze dostrzegl w ich oczach najskrytsze uczucia, poniewaz usmiechnal sie teraz promiennie, ze zrozumieniem, niemal po ojcowsku. -Wiem, co sobie myslicie - powiedzial. - Tak, to potworne. Ale jest to jednoczesnie wola Pana. Sprowadzil na swiat Belkot i sprzeciwiac sie temu oznacza sprzeciwiac sie Jego woli! Ach! Zastanawiacie sie pewnie, jak taka garstka moze trzymac w szachu tak wielu ludzi? Powiem wam: Nie nastapi zaden zmasowany atak na PSISAC, to w koncu tylko wariaci pozbawieni logiki i instynktu. Moga sie znalezc grupki polaczone wlasnym szalenstwem, ktore beda szturmowac mury, moze nawet niektorym sie to uda. - Usmiechnal sie smutno i potrzasnal glowa. - Biedne opetane istoty, nie bedziemy sie ich lekac. Wszystkie urzadzenia monitorujace beda ustawione na wykrywanie ich, beda eliminowani juz podczas ataku, eliminowani, kiedy stana u naszych bram czy drzwi. Co do samych murow: nie mozna sie po nich wspiac, druty kolczaste znajda sie pod napieciem... W srode, w przyszlym tygodniu, swiat zewnetrzny opanuje calkowity chaos! Ludzie beda sie zabijac bez opamietania, przy pomocy tego, co znajda pod reka. Gangi szalencow beda gwalcic, masakrowac, mordowac, pladrowac, palic i niszczyc. Caly dorobek ludzkosci strawi ogien - spelni sie wola Pana! Jesli przetrwaja jakiekolwiek oddzialy sil porzadkowych, to zaczna bezlitosnie trzebic szalencow, zanim sami zanurza sie w szalenstwie. I wtedy wlasnie musimy zachowac najwieksza czujnosc. Wtedy PSISAC zmieni sie w schron, byc moze jedyne schronienie na swiecie. Przy glownej bramie zostana zgromadzone arsenaly, ktore same beda ufortyfikowane. Nic nie moze przejsc przez te brame! Bedziecie wypelniac jedynie moje rozkazy. Zadna policja, wladze czy samozwancze wladze nie przejda przez nia - kazda proba sforsowania bramy zakonczy sie ich eksterminacja! Craig przerwal... i po chwili mowil dalej, juz ciszej, lecz o wiele bardziej dobitnie: -Jednak mimo, ze plan glowny pozostaje bez zmian, jest pewna komplikacja. Z jednej strony winie sie za to, ze tego nie przewidzialem, z drugiej przyjmuje to za znak od Pana Boga, ktory wskazuje mi, ze w istocie podazam za jego nakazem! Bo jakiz lepszy dowod moglbym wam przedstawic, ze oto w istocie jestem jego prorokiem, niz pokonanie trudnosci, ktore tu wystapily. O tak, wiem ja dobrze, ze nawet teraz niektorych z was opanowuja watpliwosci! - Obrzucil ich spojrzeniem. - Nawet teraz watpicie! Doskonale, moze przekona was jedno z posrod was. - Zwrocil swoj plomienny wzrok na Dorothy Ellis. - Panno Ellis? Bedzie pani tak dobra... Kobieta wstala, w ewidentny sposob pewna siebie, przekonana o tym, ze teraz ona jest tu najwazniejsza. Moze i tak, gdyz ze wszystkich zgromadzonych ona jedna wiedziala na pewno, ze Craig mowi prawde. -Tak - powiedziala - wyznaje, ze ja rowniez mialam watpliwosci... ale juz nie mam. - Wziela gleboki wdech. - Wiecie, gdzie pracuje i co robie. Zrodlem mojej informacji jest glowny komputer ksiegujacy, ktory jest tylko maszyna, tym samym nie jest zdolny do klamstwa. Moze sie jedynie mylic, jesli ma niepoprawne dane, w tym jednak wypadku tak nie jest. - Zamilkla, wziela kolejny oddech i zaczela mowic dalej: - Antychryst Garrison istnieje naprawde. Pojawil sie! Pod postacia Richarda Stone'a, syna wlasciciela PS1SAC! - Pozostala dziesiatka siedziala jak wryta ze wzrokiem utkwionym w kobiete. Po chwili zaczeli spogladac po sobie z marsowymi minami. -Niech pani wyjasni - zachecil Craig. - Prosze im powiedziec, co sie stalo. Wyjasnila. Powiedziala o banku i o olbrzymim transferze pieniedzy Phillipa Stone'a na rachunek jego syna, ktory przybral nazwisko Richard Garrison. Zakonczyla slowami: -Pan Craig nie wiedzial nic na ten temat, dopoki mu nie powiedzialam. Dowiedzialam sie o tym wylacznie, dlatego, ze jestem ksiegowa Phillipa Stone'a. Samodzielnie odszukalam te informacje w komputerze. Jesli ktos w to watpi, moze sam zobaczyc. Garrison pod postacia Richarda Stone'a pojawil sie wsrod nas! Craig ruchem dloni nakazal jej zajecie miejsca, walnal piescia w stol i po kolei wskazywal na nich, zaglebionych w ponurych myslach. Oskarzycielski palec, podobnie jak cale cialo, drzal z emocji. -A ile razy mowilem wam o tym Garrisonie, upadlym aniele? Czy nie obowiazuje u nas niepisane, niewypowiedziane prawo, ze nikt o tym nazwisku nie moze znalezc u nas pracy? Czy nie odszukalem kazdego czlowieka o tym nazwisku we wszystkich hrabstwach wokol i czy nie przebadalem go az do trzeciego pokolenia? Zrobilem to. I myslicie, ze to na nic? Ten, ktory wystapil przeciw mnie, nie jest obcym. Jest mi znany! Mnie i mojej corce! Tak, to Richard Stone, syn tego, ktory kiedys byl moim przyjacielem. I wyszedl z otchlani szalenstwa, by zaklocic nadejscie godziny naszego triumfu. Craig niemal jeczal, jakby zapadal sie w glab siebie. -Antychryst sie pojawil - odezwal sie ponownie - i zabral moja corke, ktora cenie nad zycie. Moja Lynn zostala zakladniczka diabla! Craig byl bliski placzu, twarz mu zbielala od wysilku zapanowania nad soba. Ale na niezwykle bladej twarzy widac bylo tylko gorejace oczy. Przemozna wewnetrzna sila sprawila, ze znow stanal wyprezony jak struna. -Jak wiec mam sie zemscic? - zaskrzeczal ponownie, kiedy doszedl juz calkiem do siebie. I dodal jeszcze mocniejszym glosem: - Jak moge w niego uderzyc i odzyskac moja corke? Skad mam wiedziec, gdzie sie aktualnie znajduje? A pamietajcie, ze w kazdej chwili moja corka nie tylko cierpi katusze od niego, ale moze stac sie ofiara zarazy umyslu! Mam sie poddac? Czy antychryst ma odejsc wolno i zaatakowac nas, kiedy mu przyjdzie na to ochota? Otoz nie! Moj plan wyglada nastepujaco: Jak wiecie, PSISAC wyswiadczyl kilka przyslug rzadowi. Na tym polegala nasza przewaga. Chcieli utrzymac pewne sprawy w tajemnicy i odpowiadalo im, bysmy byli powiernikami tych tajemnic. Ale!... Teraz za te przyslugi ja poprosilem ich o cos w zamian i zgodzili sie. World Bank utworzyl stale lacze z ich centrala i rachunkiem niejakiego Richarda Garrisona! - wyrzucil z siebie ostatnie slowa. - Za kazdym razem, kiedy antychryst bedzie korzystal z konta, ja sie od razu dowiem. Bede wiedzial o kazdym jego kroku i o miejscu, w ktorym sie znajduje. A przez niego odnajde corke! Poniewaz tak jak Garrison jest agentem Zla, ja jestem prorokiem naszego Pana. A czy Zlo moze zatriumfowac nad Dobrem? Wykluczone! Jednak... nie moge osobiscie ruszyc za nim, bo mam tu sporo pracy. Nie jestem tez na tyle glupi, by spodziewac sie pomocy gwaltownie rozpadajacych sie struktur panstwowych. Policja? Tak, szukaja go. Jak go znajda, moga go tylko zatrzymac. Bedzie zyl, by znow uciec i byc moze uderzyc na nas, raz i jeszcze wiele razy! Coz, nie moze przezyc, musi zginac im szybciej, tym lepiej... Komu wiec mam powierzyc to wielkie dzielo wymierzenia mu kary i kogo mam nagrodzic, kiedy to sie dokona? - Rozgladal sie po twarzach przy stole z oczami zaczerwienionymi od nieprzelanych lez i wewnetrznego ognia. Pierwszy wstal Bragg. -Ja pojade - powiedzial. Craig przetarl oczy. -Zawsze wierny - kiwnal glowa. - Tak, wiedzialem, ze zglosisz sie pierwszy. Conti byl drugi. Wstal obolaly z opuchnieta twarza i oczyma pelnymi chlodnej furii. -Syn Stone'a? - wymruczal przez fioletowe wargi owiniete bialym opatrunkiem. - Niech sie tam nazywa, jak chce. Syn tej swini jest trupem, kiedy go tylko znajde! -Dobrze! - Glos Craiga zdawal sie pulsowac. - Wysmienicie! - Oczy ponownie omiotly zgromadzonych. Nastepnie wstali bracia Jacksonowie z linii produkcyjnej. Zrobili to nieporadnie, usmiechajac sie niepewnie i rzucajac sobie spojrzenia z ukosa. -Tak - Craig przytaknal - nadacie sie obydwaj, jak sadze... Przebiegl spojrzeniem po pozostalych twarzach. Stara panna o plaskich piersiach, panna Emma Tyler, wstala jako ostatnia. Nawet, jesli Craig byl zdziwiony, to nie okazal tego. -Dobrze - pokiwal glowa z aprobata. - Dojrzala kobieta ma swoje zalety, tak. Nikt wiecej sie nie ruszyl, ale Craigowi to najwyrazniej wystarczalo. Pozostala szostka wiercila sie niespokojnie, wstrzymujac oddech, az Craig w koncu zawyrokowal: -Doskonale, piecioro. Ruszycie od razu i... Bragg podniosl reke, zwracajac na siebie uwage. -Sir, do naszego powrotu zostanie tylko szostka, by dopilnowac wszystkiego. I oczywiscie by chronic pana. -Wzialem to pod uwage - odparl Craig. - Ale to sluszna uwaga i wymaga rozwiniecia. Powiem wam, o co mi chodzi. Na wypadek gdyby wasza misja nie powiodla sie, do czasu, gdy zanikniemy PSISAC, wtajemnicze innych z naszego zespolu. Nie zabraknie mi ich. Odezwal sie Conti wstajac: -Ale ma nas byc tylko dwunastu. -Na koniec - odparl Craig - bedzie tylko dwunastu. Pan tego dopilnuje. Wszystko w jego mocy. Conti wpatrywal sie w niego chlodno. -Naturalna selekcja? - warknal. Craig westchnal i odpowiedzial: -Panie Conti, wiem tylko tyle: Pan dal mi moich uczniow. Pan daje i Pan odbiera... Conti pokiwal glowa i juz o nic nie pytal, ale odezwal sie Bragg: -Wspominal pan cos o nagrodzie? -W rzeczy samej - Craig pokiwal glowa. - Temu, kto przywiezie tu moja corke cala i zdrowa, zanim zarazi sie Belkotem, dostanie sie wielka nagroda. Zostanie wladca w tym kraju. A ten, kto dla mnie pozbedzie sie mrocznego aniola Garrisona... bedzie mogl prosic, o co zechce. A wszyscy, ktorzy wyrusza w te misje, zyskaja moja dozgonna wdziecznosc. Kiedy z laska Pana przejmiemy swiat, nie zostana zapomniani. Stojaca piatka spojrzala po sobie, jakby oceniajac szanse, ale nikt tego nie skomentowal. -No to doskonale - powiedzial Craig. - Idzcie, przygotujcie sie. Ale pospieszcie sie. Czasu jest coraz mniej. I pamietajcie: tylko glupiec staje do walki z diablem, spodziewajac sie latwego zwyciestwa. Ten Stone, Garrison, ten potwor z otchlani! Dyszy siarka, jego skora ocieka trucizna, a slowa to jedno klamstwo. Nie miejcie zadnej litosci, zabijcie go, zanim on zabije was! -Gdzie go znajdziemy? - zapytal Conti. - Ma pan jakies slady? -Panno Ellis? - powiedzial Craig. -Tak, prosze pana - odezwala sie ponownie. Wstala by zwrocila sie do zebranych: - Dzis rano kupil bilety kolejowe na Charing Cross. Kwota wskazuje jeden kierunek: francuskie Calais. Mozecie zaczac go szukac tam. Kiedy wychodzili z sali konferencyjnej, Craig zawolal za nimi: -Jeszcze jedno, nie zawiedzcie mnie. Bog jest wszechpotezny, a ja jestem jego narzedziem! Suzy byla w koncu tylko psem; ale poniewaz szukala swego pana, stanowilo to duza zalete. Psie instynkty, ktore przywiodly ja przez polowe wiecznosci, nie mogly jej zawiesc na niewielkim globie o rozmiarach kilkudziesieciu tysiecy kilometrow Oczywiscie tuz przed materializacja byla wiecej niz psem. Poza tym miala bardzo rozwinieta lojalnosc, uczuciowosc i inteligencje. Byla psem ponad psy: podrozowala dalej, szybciej niz jakikolwiek pies na swiecie, ale nie byla swiadoma tego. Wiedziala tylko, ze jest ze swym panem, i tam gdzie szedl on, szla tez i ona. Byla psem wyniesionym na najwyzszy psi poziom - psa niesmiertelnego, niezniszczalnego, psa z Psychosfery - ale nigdy nie byla tego swiadoma do KONCA, sluchala sie i kochala, i byla Jego towarzyszka. Nawet ow KONIEC byl niejasnym terminem. Niepamietajaca poczatku i niemogaca nawet dowiedziec sie, jak bylo najpierw, akceptowala tylko TERAZ. I oczywiscie obiecane jutro. Pozostal jeszcze instynkt. I to instynkt podpowiedzial jej, kiedy ponownie stanie sie psem - tylko psem - i ze zapomni o tym Innym miejscu, w ktorym mieszkal teraz jej pan. I dlatego wlasnie zanim wykonala ten ostatni krok, zanim nieodwolalnie przeszla z egzystencji bezcielesnej w cielesna, zatrzymala sie ostatni raz i obejrzala za siebie. I byc moze w tej jednej ulotnej chwili, gdyby Garrison chcial ja przywolac, gdyby uslyszala jego glos przez niezmierzone galaktyki i lata swietlne wirow Psychosfery, byc moze nigdy nie bylaby w stanie wrocic do swiata ludzi, gdzie cale zycie zaczyna sie i konczy. Ale nie uslyszala takiego wezwania, a jedynie pomniejszy zew z glebi swego jestestwa, wolanie czlowieka, ktory teraz jej potrzebowal. W owej chwili nie miala zadnych atrybutow fizycznosci, lecz wciaz byla psem. Zakwilila pytajaco w glab Psychosfery, nastroszyla uszy, wsluchujac sie w jej odglosy. Weszyla, jak tylko pies potrafi, wyczuwajac zapachy gwiazd i wirujacych galaktyk, zawezajac doznania do waskiego pasma. Wyszukiwala krwi z krwi tego, ktorego znala, cierpki zapach - konkretnej osoby - zapach potu. Charakterystycznego sposobu chodzenia, mowienia. Bedzie wygladal... tak! Odnalazla go, skupila sie na nim, poznawala go: jego przeszlosc, terazniejszosc, a nawet okruchy przyszlosci. Mogla juz teraz pojsc prosto do niego, ale... co bedzie, jak ja odrzuci? To bylo nie do pomyslenia! Lepiej bedzie, jak to on sie na nia natknie. Wtedy pojdzie... do miejsca, w ktorym juz byl, i wkrotce do niego wroci, by ja odnalezc. Suzy zmaterializowala sie na ulicy w Avesnes, przed niewielkim bistro, nieopodal glownej dziesieciopasmowki Calais - Luksemburg. Padalo, bylo pietnascie po piatej. Pod zadaszonym wejsciem do restauracji kot myl lapy i nie zauwazyl nadejscia Suzy. Byla w siodmym niebie! Przekonala sie teraz, czego jej brakowalo, nawet dokladnie nie zdajac sobie z tego sprawy. Te zapachy! - te emocje! - deszcz, nawet ten kot... Widziala go dobrze przez drewniane szczebelki schodow. Byl suchy, a ona tu moknie. Chyba zaraz sytuacja sie zmieni. Wykurzyla go stamtad, warczac i wypadajac zza rogu. Wypluwajac odrobine futra z pyska, spojrzala za nim i zwinela sie, w miejscu, ktore dla niej wygrzal, i lezala tak z wywieszonym ozorem, obserwujac czujnie ulice. Byla zadowolona. Jej nowy pan wlasnie szedl do niej. Nie bedzie dlugo czekac... Bracia Jacksonowie, Darren i Michael, nie byli najbystrzejszymi z uczniow J.C. Craiga. Mieli na tyle rozumu, by pracowac na tasmie. Polegalo to wylacznie na wciskaniu ekranow w obudowy i zakladaniu wewnetrznej anteny. Niemal tuz po spotkaniu, nie zastanawiajac sie nad takimi sprawami jak wsparcie, lacznosc czy slady, po prostu wyruszyli do Francji. Jechali wlasnym samochodem, poobijanym starym fordem, ktory mial wiekszy przebieg niz wszystkie satelity PSISAC. Wbili sie w tunel pod kanalem i dotarli do Calais okolo szesnastej trzydziesci. Na stacji benzynowej musieli postawic samochod na kanale, ale warsztat byl nieczynny do jutra. Nowa rura wydechowa musiala poczekac do rana. Oczywiscie oznaczalo to dodatkowe koszty, bo w poniedzialki nikt nie pracowal. Ale poniewaz byli z Anglii i sie spieszyli... przy odrobinie szczescia powinni ruszyc w droge przed poludniem. Nastepnie ulokowali sie w hotelu i zadzwonili do PSISAC, gdzie dostali najswiezsze wiadomosci o Richardzie Stonie alias Garrisonie. Zaplacil kupe pieniedzy za uzywany samochod z komisu zaledwie dwiescie metrow od ich hotelu. Znow mieli pecha: kiedy pojawili sie przed brama, zastali komis zamkniety, poniewaz oczywiscie byla niedziela. Jednak do wiedzieli sie, jak nazywa sie wlasciciel, dostali tez jego adres i numer telefonu, z tabliczki na zelaznej bramie. Po powrocie do hotelu zadzwonili do niego. Na szczescie mowil po angielsku. Tak, powiedzial im pan Dupont, sprzedal samochod ich przyjacielowi, panu Garrisonowi, starego, lecz bardzo solidnego mercedesa o kolorze silver metalic. Garrison rowniez zadzwonil do Duponta, skladajac mu propozycje nie do odrzucenia nawet w niedziele. Dupont osobiscie poszedl do komisu i otworzyl zaklad; to bylo, eee, jakies dwie i pol godziny temu. Garrison wydawal sie byc bardzo rozsadnym mlodym gentlemanem, a ta mloda panienka z nim byla bardzo ladna, chociaz nosila ciemne okulary i byla nieco blada. A moze Jacksonowie bardzo pilnie potrzebuja samochodu? Kusilo ich, ale zwykla glupota powstrzymala ich przed skorzystaniem z propozycji Duponta. Nie dotarlo do nich jeszcze, ze za niecaly tydzien pieniadze beda nic nie warte ani tez, ze PSISAC byl w stanie pokryc kazde koszty, jakie zdarzylyby sie im w trasie. I tak, z zalem, odmowili Dupontowi. Mieli jednak na tyle oleju w glowie, by zapytac go, dokad udal sie Garrison. Do Niemiec, powiedzial Dupont, jechal przez Luksemburg i kierowal sie na Kassel, caly czas dziesieciopasmowka. I tyle. Jacksonowie utkneli do nastepnego dnia rano. Caly wieczor spedzili w hotelowym barze, w wyniku, czego nastepnego dnia wyruszyli o wiele pozniej, niz zamierzali... Emma Tyler i Donald Conti postanowili dzialac inaczej. Zaczekali w PSISAC, az Dorothy Ellis powiadomila ich o zakupie samochodu przez Stone'a. Ale Craig postanowil, ze roztrzepana panna Ellis powinna zostac w zakladzie i utrzymywac staly kontakt z piatka agentow. I dobrze sie stalo, bo o osiemnastej trzydziesci nadeszly nowe wiesci o Stonie. Wygladalo na to, ze nie zamierzal w ogole placic gotowka, polegajac jedynie na karcie bankowej, co oczywiscie znacznie ulatwialo sledzenie go. Tym razem zaplacil karta za posilek dla dwoch osob w bistro w Avesnes. Przy pomocy mapy Tyler i Conti ustalili, ze Stone kieruje sie na glowna dziesieciopasmowke do Luksemburga. Przez telefon zarezerwowali dwa pokoje w Hiltonie w Luksemburgu i wyjechali razem samochodem Tyler. Ona to zaproponowala, a Conti zgodzil sie po chwili wahania. Czemu nie? Moze lepiej dzialac w zespole. Pozniej, jak nie wyjdzie, zawsze moze ja kopnac. I tak pewnie zrobi. Zmieniajac sie za kierownica, dotarli do Luksemburga o pierwszej w nocy w poniedzialek... Edward Bragg byl typem mozgowca. Byl razem z Contim i Tyler, kiedy komputer wyplul wiadomosc o posilku Stone'a w Avesnes, ale kiedy oni studiowali mape, on sie gleboko zastanawial. W wyniku tych przemyslen, kiedy oni wyruszyli, on postanowil jeszcze zostac w PSISAC. Spal w zakladzie, (jesli slowo "spal" jest w tym wypadku wlasciwe) z Dorothy Ellis, ktora miala wstawione lozko do dzialu kadr. Bez watpienia wszyscy beda ja pytac o to lozko we wtorek rano, kiedy pojawi sie reszta personelu - z pewnoscia pojawia sie tez sprosne komentarze - ale wyjasni, ze musiala pracowac do pozna dla pana Craiga. Po czwartku, kiedy zamkna PSISAC po raz ostatni, nie bedzie nikogo, kto moglby zadawac glupie pytania. Tymczasem szkoda byloby tylko spac w tym lozku, tym bardziej, ze Bragg dal jej do zrozumienia, iz jest nia zainteresowany i chce sie z nia spotkac po zebraniu. A ze zbieraniny Craiga Bragg byl szczegolnie wart grzechu. Przynajmniej dla Dorothy Ellis. Dla Bragga pozostanie w zakladzie bylo dobrym posunieciem, i to nie tylko za sprawa seksu w pracy... chociaz na to tez nie mogl narzekac. Moze to przez to cale napiecie - rowniez u niej - bylo to bardzo owocne spotkanie. Bardzo dobre... ale zostalo brutalnie przerwane. O wpol do pierwszej w nocy zreczne i wycwiczone dlonie panny Ellis wraz z piersiami o duzych sutkach po raz czwarty wywolaly erekcje u Bragga, co zwazywszy na wypita wspolne litrowa butelke wodki, bylo nie lada wyczynem. Wlasnie miala sie na niego nasunac, kiedy jej osobisty komputer stojacy na biurku odezwal sie donosnym sygnalem. Poniewaz byl podlaczony do glownego komputera ksiegowego z poleceniem informowania o wszelkich posunieciach finansowych Richarda Garrisona, nie moglo to byc nic innego: w srodku nocy, gdzies na kontynencie, Stone po raz kolejny korzystal z karty bankowej. Twardosc Bragga zwiedla jak tulipan, zanim jeszcze zsunela sie z lozka, a kiedy na ekranie pojawily sie nowe informacje, mial juz spodnie na sobie i zagladal przez jej nagie ramie. Na to wlasnie czekal - na triangulacje. Teraz bedzie znal: po pierwsze, lokalizacje Stone'a - prawdopodobnie zostanie tam na noc - lub tez po drugie, czasowa lokalizacje po drodze do wyznaczonego miejsca. W tym drugim wypadku Bragg bedzie mogl przynajmniej obserwowac kierunek. I zdawalo sie, ze to bedzie ten drugi przypadek: Stone kupil (kupowal) benzyne na stacji przy dziesieciopasmowce w Fizlar, czterdziesci kilometrow od Kassel w zachodnich Niemczech. Bragg dobrze znal Europe, a szczegolnie czesto odwiedzane Niemcy. Nie potrzebowal mapy, zeby wiedziec, iz jesli Stone zachowa kierunek, to za cztery godziny znajdzie sie w Berlinie. Ale nie, kupil tylko pietnascie litrow benzyny. Wiec albo tylko dopelnial bak, albo po prostu kupowal tyle, by mu wystarczylo do Kassel. Bragg nie znal przyzwyczajen Stone'a; niektorzy kupuja tylko tyle benzyny, ile potrzebuja. A moze to Lynn Craig prowadzi, moga sie przeciez zmieniac za kolkiem... Bragg skrzywil sie nieco na mysl o tej dwojce jadacej gdzies tam w nocy. Bedac zaufanym starego Craiga, wiedzial, ze, mimo iz Craig troche to przeinaczyl, to przeciez pojechala z nim z wlasnej woli. Szkoda. Bragg zdecydowal sie. Poleci na miejsce. Mial juz spakowana niewielka walizke oraz teczke zawierajaca pistolet strzalkowy i automatyczny wojskowy browning kaliber 9 ze zbrojowni. Zrezygnowano z obostrzenia kontroli na lotniskach, wlacznie ze sprawdzaniem bagazu recznego, dziesiec lat temu wraz z zanikiem przestepstw i terroryzmu. Nie bedzie mial klopotow z wniesieniem broni na poklad. Poprosil Dorothy Ellis, by zarezerwowala mu lot o 2:30 z Gatwick do Berlina. Kiedy dzwonila, on juz siedzial w firmowym samochodzie i wyruszal na lotnisko. O 1:45 zaparkowal samochod. Poszedl napic sie kawy i zapaliwszy papierosa, czekal na odprawe. Siedzac w lotniskowym barze, jeszcze raz wszystko analizowal. Szczegolnie interesowala go "nagroda" starego Craiga. Jesli jego przeciwnicy byli tacy, jak myslal, to nie bedzie mial najmniejszych problemow z uzyskaniem jej. Zastanowil sie nad obietnica Craiga, ze "bedzie mogl prosic, o co zechce". Coz, Bragg juz wiedzial, o co poprosi. Tak, wiedzial od dawna. Pomimo tego, co obiecal Dorothy Ellis, nagroda Bragga bedzie sama Lynn Craig! DZIEN TRZECI Zaraza! To slowo pojawialo sie w kazdej gazecie na calym globie. Piecdziesiat procent wiadomosci, we wszystkich mediach, dotyczylo zarazy. Teraz cierpial na nia, co piecdziesiaty czlowiek. Na calym swiecie bylo sto milionow belkoczacych!Wiekszosc godzila sie z tym, poniewaz paradoksalnie nie byla to wielka liczba. Nie w astronomicznej skali XXI wieku Jeden na piecdziesiat? Tyle co nic. W koncu jedna osoba na dziesiec cierpiala na rozne dolegliwosci. Jedna osoba na piec miala ponad szescdziesiat lat. Jedna na cztery byla narodowosci chinskiej, a jedna na trzy byla analfabeta i to pomimo olbrzymiego postepu, jaki dokonal sie na swiecie szescdziesiat lat po ostatniej wielkiej wojnie. Ale dane o zarazie umyslu byly inne i rzady wielu krajow zdawaly sobie z tego sprawe. O ile faktu istnienia samego Belkotu nie udalo sie zatuszowac, o tyle krzywa wzrostu choroby i jej szybkosc rozprzestrzeniania nalezalo skrupulatnie skrywac. Wiec jak dotad populacja swiata nie zdawala sobie sprawy z rozmiarow problemu - tak samo jak ci, ktorym polecono zapomniec i trzymac gebe na klodke - jednak mniejszosc zaczynala byc dociekliwa i zbyt glosna, a czasami reagowala histerycznie. Gazety byly wciaz najpopularniejszym nosnikiem wiadomosci. Mozna bylo w nich znalezc relacje, wyrazajace wciaz ograniczony, lecz potezniejacy glos sprzeciwu wobec ukrywania informacji, zwykle wraz ze szczegolami najdrastyczniejszych przypadkow. Na przyklad: Tokyo Times We wczesnych godzinach porannych szaleniec zablokowal windy w bloku mieszkalnym Osaki Tower z widokiem na stacje jednoszynowej kolei Kanagawa i wylal piecdziesiat litrow nafty wewnatrz i wokol drzwi na parterze. Nastepnie podpalil budynek. Podaje sie, ze w szalejacym pozarze stracilo zycie siedemset dwadziescia osob w wyniku stratowania na schodach i smierci po wyskoczeniu z okien na wysokich pietrach. Kiedy lokatorzy uciekali z budynku - niektorzy w plonacych ubraniach - czekajacy na dole szaleniec zabil siedemnastu z nich ceremonialnym mieczem samurajskim, zanim zostal zastrzelony przez policje. Tang Asai Oshito, premier narodu japonskiego, ma dzis orientowac sie w sytuacji ogolnej. Doniesienia mowia, ze jednym z tematow bedzie system nagrod dla osob informujacych o podejrzanych o zakazenie zaraza umyslu. Na wyspie Shikoku policja wdala sie w dwie strzelaniny z grupami "czujnosci obywatelskiej", ktore podejrzewa sie o zabijanie osob z zaraza umyslu. New York Times (rubryka Daniela Dunstable'a "Action Now!") Z wysublimowana egocentryczna glupota, z ktora mielismy sie juz okazje zapoznac, pokochac, zaufac jej i cierpiec przez nia, a ktora to charakteryzuje umysly pewnych podgatunkow zyjacych w Bialym Domu w Biurze Stosunkow Amerykanskich, tym razem prezydent Stanow Zjednoczonych powiedzial w kongresie, ze rozwiazanie kwestii plagi rozumu, ktora tak wszystkim doskwiera, nastapi wkrotce. Naprawde milo mi to slyszec! Nagabywany o podanie szczegolow prezydent skomentowal nastepujaco: "Pracuja nad tym najtezsze umysly na swiecie". No to niech pracuja, panie prezydencie, ale zadaniem dziennikarza jest przypomniec panu, ze rowniez najtezsze umysly cierpia z jej powodu! Wiec moze niech ci, co jeszcze maja wszystkie klepki, zabiora sie ostro do roboty! Co do enuncjacji dotyczacych wyleczenia kogos: my tez slyszelismy pogloski (zwracam uwage na slowo "pogloski") na temat "cudownych zastrzykow". Co to ma niby byc? Szpila, ktora ma uchronic ludzi przed dostaniem swira? Nie mozemy zdradzac przedwczesnie, ale jestesmy u progu odkrycia szczepionki przeciw odbijajacej palmie? Cos, co bedzie "wiekszym odkryciem niz penicylina"? Chyba smiechocylina! A moj szesciomiesieczny brzdac dostanie ja, jak zacznie mowic - jesli bedzie do tego czasu przy zdrowych zmyslach - och, daj pan spokoj, panie prezydencie! A to cale spektrum hipotetycznych i hiperkomicznych "przyczyn" jest jeszcze zabawniejsze niz cale to gadanie baranie o cudownym leku! Wymienie tylko kilka: Potwory z kosmosu sciagnely na nas zaraze. Promieniowanie z wnetrza ziemi. Komuchy atakuja (stara spiewka). Ktos wypuscil radioaktywne gazy z atomowego smietniska na oceanie siedemdziesiat lat temu. Wywolalo to spozycie zanieczyszczonego wina gronowego badz wodorostowego. Wywolala to nadmierna emisja promieniowania mikrofal. Aha, i jeszcze - kazirodztwo! Kazirodztwo? Panie prezydencie, dwadziescia lat temu moj brat (mamy ojca Anglika i matke Amerykanke) ozenil sie z naturalizowana ormianska modelka, ktora miala ojca Bialorusina, a ktorej matka byla Australijka. Maja trojke dzieci - jednego chlopaka i dwie cory. Moj drogi brat wybaczy mi, mam nadzieje, ze posluzylem sie jego rodzina dla zilustrowania tego, co chce powiedziec, ale zaledwie tydzien temu jedna z jego dziewczynek zachorowala. I tak felietonista na prawde nie wie, co sie dzieje za zamknietymi drzwiami Biura Stosunkow Amerykanskich, ale jestesmy pewni, ze nikt tam nie ma z nikim zadnych stosunkow. Na Boga swietego, co sie dzieje? Co sie stalo ze starym, dobrym, amerykanskim sposobem zycia? Pewnego razu, jadac przez miasto, naliczylem kilkanascie wypadkow ulicznych spowodowanych przez szalencow. W zeszlym tygodniu bylo dwadziescia (liczylem - dwadziescia!) przypadkow podpalen spowodowanych przez chorych, tu w centrum miasta. Gdzie sie podzial stary, dobry, amerykanski bandzior z gazrurka? Przynajmniej wiemy, dlaczego wybrali taka profesje: bo po prostu byly to wredne typy! Ale szalency? A moze powinnismy zatrudnic bandziorow, zeby sobie poradzili z wariatami? A niech to, kiedy czlowiek potrzebuje prawdziwego bandziora, to nigdy go nie ma pod reka... Daily Mail Pani Evangeline Moffat, prezes KPPPU (Komitetu Pan Przeciwko Pladze Umyslu), obwinia wprost wzrost przypadkow wystepowania choroby niekompetentny rzad torysow. Szczegolnie krytykuje Arnolda Hilliera - ministra srodowiska, George'a Cubbita z robot publicznych i opieki spolecznej oraz Charlesa Ingrama, poprzednio z Ministerstwa Zdrowia a ostatnio z dziwacznie nazwanego nowego Ministerstwa Zdrowia Psychicznego i Koordynacji Leczniczej. Pani Moffat twierdzi, ze zaraze umyslu kazdy nosi w sobie, a jedynie objawia sie na skutek trwania w stechnicyzowanym swiecie. W latach siedemdziesiatych i osiemdziesiatych nazywalismy to "szokiem przyszlosci". Ponadto twierdzi, ze mozliwe jest odkrycie potencjalnych chorych zaraz po urodzeniu. Nalezaloby umiescic wszystkie zarazone dzieci z dala od technologii i wielkich miast, najlepiej na malych farmach w bardziej niedostepnych regionach kraju, gdzie zylyby w naturalnym porzadku z natura. Arnold Hillier podobno zaaprobowal wiekszosc propozycji pani Moffat. Natomiast skrytykowano Charlesa Ingrama, ktory nazwal jej argumenty "wierutnymi bredniami". Das Bremener (i pozniej przedrukowany w prasie ogolnokrajowej) Pan doktor Ludwig Kunstler z Bremenskiego Instytutu Studiow Psychiatrycznych ujawnil dzis swa teze, mowiaca, ze zaraza umyslu jest w istocie zakazna. - "Jeden chory - cytujemy pana doktora - moze zakazic dwudziestu innych. Bezposrednia bliskosc wystarczy, by przeniesc chorobe, a przedluzony kontakt skutkuje smiercia". Od dawna to podejrzewano, ale doktor Kunstler twierdzi, ze teraz zdobyl niezbity dowod. "Zalazkiem szalenstwa jest organizm zyjacy w mozgu nosiciela - twierdzi doktor. - Ale jedynie w zyjacym mozgu nosicieli pochodzacych badz mieszkajacych na Bliskim Wschodzie i w Azji. Niestety moge jedynie zaordynowac humanitarne wybawienie pacjentow z ich cierpien, tak jak sie to robi z chorymi zwierzetami, kiedy tylko ich stan niezbicie wskaze na poczatki choroby. To jedyne wyjscie". Te gazety jednak jeszcze sie nie ukazaly. Nie ukaza sie az do rana, poniewaz teraz wciaz byl srodek nocy. 1:45. Wielki srebrny mercedes minal wlasnie uspione ulice Getyngi, kierujac sie do Bad Harzberg. Samochod wspinal sie pod gore, za oknami majac zimna niemiecka noc. Gwiazdy swiecily na niebie jak krysztaly na bezchmurnym niebie Obok Stone'a spala gleboko, zwinieta na swym siedzeniu, Lynn. Odpoczywala. Dopadly ja wszystkie leki i obawy i teraz w koncu odsypiala zmeczenie. Po drodze Richard wrocil myslami do wydarzen sprzed kilku ostatnich dni. Ucieczki z Lagodnej Doliny, z ktorej wciaz nic sobie nie mogl przypomniec... Prosby Lynn o pomoc w jego sprawie i chorobie, i straszliwej walki, jaka byla tego wynikiem pomocy Phillipa Stone'a i faktu, ze wie na ten temat wiecej niz mowi... I snu z zeszlej nocy - o samochodzie, psie, gorach i tajemniczym kamiennym portalu, i przerazajacej rzeczywistosci, w ktorej te wszystkie elementy stawaly sie jawa. Wszystkie, z wyjatkiem kamiennego luku i jego niezwyklego znaczenia, nieznanej prawdy. Wraz z Lynn pojechali z terminalu do hotelu, kiedy nagle dostrzegli komis samochodowy. Na olbrzymim placu staly auta wszelkich marek i kolorow, ale Stone widzial tylko jeden samochod: ten, ktory teraz prowadzil. Znalezienie wlasciciela komisu i dobicie targu bylo czysta formalnoscia, rezultat byl oczywisty od chwili, w ktorej zobaczyl wielkiego srebrnego merca, czekajacego z niepokojem na swego nowego wlasciciela. W poltorej godziny nalezal juz do Stone'a. Tak po prostu. Nastepnie Lynn znalazla dobre bistro, gdzie zjedli kanapki i wypili po kawie - za ktora zaplacili drobnymi, podobnie jak za taksowke, poniewaz wymienili drobne na franki w terminalu - i po odswiezeniu sie ruszyli w dalsza droge. Ale wszystko sie dopiero zaczelo. Najbardziej zadziwiajace zdarzenie jednak mialo miejsce w Avesnes, gdzie musieli zjechac z dziesieciopasmowki, by skorzystac z toalety i zjesc cos konkretnego. Wyszli z bistra okolo wpol do siodmej i wrocili do zaparkowanego wozu. A na masce wielkiego mercedesa siedziala... Teraz Suzy siedziala za Richardem z tylu po lewej stronie. Dwa razy chciala przejsc do przodu, pomiedzy niego i Lynn, i dwukrotnie kazal jej wrocic na miejsce. Wydawalo sie, ze wielkiej suce dobermana taka bliskosc nie wystarczy. I co dziwniejsze, Richardowi, ktory przez cale swoje zycie nie przepadal za psami, zupelnie to nie przeszkadzalo! Siedziala teraz z tylu, trzymajac wielkie lapy na zaglowku, z pyskiem tuz przy glowie Richarda. Od czasu do czasu mruczala cos i zrzedzila po psiemu, co jakis czas wydajac z siebie ledwo slyszalne pojekiwania i lizac go w ucho, ale juz sie do tego przyzwyczail. Dziwne, ale do niej rowniez sie przyzwyczail od pierwszej chwili. A ona do niego. Jakby znali sie od dawna. Ponownie wrocil myslami do Avesnes: Samochod stal zaparkowany w bocznej alejce ulicy, na ktorej miescilo sie bistro. Noc zapadla juz ponad godzine temu. Przestalo padac, ale wciaz niewiele bylo widac. To Lynn pierwsza dostrzegla dobermana i wczepila sie w ramie Richarda, wieszajac sie na nim, kiedy ostroznie zblizali sie do samochodu. Nastepnie... Ten moment byl prawdziwie magiczny. Lynn juz miala wolac o pomoc, ale Richard uciszyl ja, zaslaniajac ja cialem, by nic sie jej nie stalo. Ale w niewytlumaczony sposob wiedzial, ze nic stac sie nie moze. Podszedl do maski samochodu, stajac wprost przed pyskiem siedzacego na niej psa, ktory czekal na niego w ciemnosciach. Jej oczy przypominaly zolte swiatla nawigacyjne i odbijaly sie w srebrzystej karoserii wozu. I wtedy zadrzala na widok Richarda, ale nie w skutek chlodu nocy ani tez goraczki. Przez dlugie chwile po prostu patrzyli na siebie. W koncu suka podniosla przednia lape i wydala z siebie niski pytajacy skowyt. Deja vu? Richard nie mial pojecia, ale nagle rozpoznal psa. -Suzy? - zanim sie spostrzegl, wypowiedzial jej imie. Miekko, prosto w pysk, zupelnie bezwiednie. Nie wiedzial, skad to imie przyszlo mu do glowy, poza tym, ze bez watpienia tak sie wlasnie wabila. I wtedy tama pekla. Bylo to niezwykle wydarzenie dla wciaz jeszcze nieco przestraszonej Lynn, poniewaz byla swiadkiem spotkania starych przyjaciol, ktorzy nigdy wczesniej sie nie poznali! A jaka radosc temu towarzyszyla! Kiedy Richard wypowiedzial jej imie, zeskoczyla z maski samochodu i zaczela tanczyc wokol niego, zasliniajac go i obdarzajac miloscia oraz szczerym oddaniem. Po okazaniu wszelkich przejawow uwielbienia zawrocila swoja uwage na Lynn. -Lynn Craig - przedstawil ja Richard - poznaj, eee, Suzy! Tym razem pierwsze spotkanie przebieglo nieco odmiennie, nie podeszla wprawdzie na sztywnych lapach, ale dokonala juz ostrozniejszej inspekcji. Suzy powachala sukienke Lynn, dlonie i stajac na lapach, niepewnie polizala ja w nos. Tak, pachniala Richardem, wiec z pewnoscia nalezy do niego. I nia tez sie trzeba zajmowac, chronic i troszczyc. -Twoja suka dobermana - Lynn w koncu zdolala wykrztusic, kiedy Richard wpuscil psa do samochodu. Czula donioslosc tego spotkania, cud, ktory mial poczatek w snie Richarda. Na jej oczach sen zmienial sie w jawe. - Ale jak? - chciala wiedziec. - Co to wszystko znaczy? -Znaczy, ze zmierzamy w dobrym kierunku - odpowiedzial, kiedy znalezli sie juz w srodku. - Mamy merca i psa - czy tez raczej to ona ma nas! - i teraz musimy tylko dojechac do gor. -I odnalezc portal? -Oczywiscie. I tak jak powiedzieli, Suzy stala sie jedna z nich... Pod Kopula w pomieszczeniu Maszyny chroniony stalowo-betonowa czaszka tkwil Psychomech w pozornym bezruchu. Jednak urzadzenie dzialalo przez caly czas - od wielu, wielu lat, - lecz na innym poziomie mechanicznej swiadomosci. Psychomech budzil sie naprawde jedynie w chwilach, w ktorych Craig komunikowal sie z maszyna, wzmacnial wlasna odpornosc na Belkot badz wykorzystywal ja do pierwszej sesji leczniczej jednego z jego uczniow; ale byly to stosunkowo rzadkie przypadki. W wolnym czasie machina miala wylacznie jedno zadanie. Funkcja ta byla wlaczona nieustannie i miala pozostac w tym stanie dopoty, dopoki nie wypelni powierzonego zadania. Mowiac krotko: Psychomech poszukiwal Boga. James Christopher Craig przekazal Maszynie wszystko, co wiedzial i rozumial pod pojeciem Boga, i nakazal jej Go szukac. Psychomech nie mogl nie zakwestionowac zwierzchnictwa Craiga i musial go sluchac. Ale skoro Craig mienil sie prorokiem Boga, to, kto mial go znac lepiej i doglebniej niz on sam? Wytyczne Maszyny byly jasne: Psychomech poszukiwal Niepowtarzalnej Istoty, ktorej atrybuty wyroznialy ja sposrod innych istnien w calym wszechswiecie. Jakie byly te cechy? Bog przypominal czlowieka, gdyz stworzyl go na swoj obraz i podobienstwo. Tym samym Psychomech poszukiwal osoby antropomorficznej - czlowieka z boskimi mocami. Bog byl wszechwiedzacy. Wiedzac wszystko, wiedzial tez o poszukiwaniach Psychomecha. Jesli nie bedzie chcial, Maszyna nie "odnajdzie" Go. Ale Psychomech musial i tak szukac, poniewaz tak mu nakazal Craig. Bog byl wszechpotezny, niezwyciezony, niezmienny. Nie wiadomo, jak ktos bardzo by sie staral, nie mogl ani uczynic mu krzywdy, ani tez zmienic jego istoty. Bog byl dobry, ale rowniez msciwy! Zaatakowany mogl odpowiedziec na atak z przerazajacym skutkiem! Jak wiec go odnalezc? Odpowiedz tkwila w eliminacji. Byl antropomorficzny, mial umysl czlowieka. Psychomech wiedzial o tym. Bylo ich piec miliardow, a kazdy z nich posiadal osrodki leku. Wszechwiedzacy. Wiedzac, ze jest poszukiwany, mogl przybrac przed Psychomechem inna postac. Mogl sie skryc wsrod tych pieciu miliardow, wystepujac pod postacia jednego z nich. Ale umysly ludzkie nie byly niezmienne ani odporne czy niezwyciezone. Mozna czlowieka zmienic, mozna go zranic. Tym samym chodzilo o odnalezienie umyslu podobnego do ludzkiego, ktory oparlby sie obcym wplywom, ktory mogl przetrwac, gdy inne ginely, ktory mogl sie zdenerwowac i odpowiedziec na atak pod wplywem nacisku. I tak w swoim pomieszczeniu Psychomech wysylal swoje sygnaly w Psychosfere i badal ludzkie umysly w poszukiwaniu Boga. Nie bylo pospiechu. Bog mogl sie odnalezc w swoim czasie, ale poniewaz Craig sobie tego zyczyl, proces eliminacji trwal nadal. W istocie byl to proces, o ktorym Craig nie wiedzial nic. Nie sprecyzowal Psychomechowi metody poszukiwawczej, po prostu nakazal Maszynie: "znajdz Boga". I Maszyna szukala, i eliminowala. A wyeliminowani... zapadali na Belkot! O 2:15 Lynn wciaz spala. Wczesniej domagala sie, by Richard dal jej prowadzic, zeby mogl odpoczac. Jak dotad nie bylo to konieczne. Teraz byl juz zmeczony, ale wiedzial, ze wytrzyma do Bad Harzberg. Nie ma sensu jej teraz budzic przed koncem drogi. Dwadziescia kilometrow wczesniej, tuz za Getynga, kiedy Stone zjechal z dziesieciopasmowki i skierowal samochod na boczne drogi w gory, mijali niewielki motel. Z powod zmeczenia nie zauwazyl zjazdu, a potem juz mu sie nie chcialo zawracac, poniewaz niecierpliwosc pchala go naprzod. Teraz zalowal, ze sie tam nie zatrzymali, trudno bedzie znalezc jakis nocleg o tej porze. Na tylnym siedzeniu Suzy byla jakas niespokojna, wiercila sie, krecila i walila go lapa po ramieniu, ale zignorowal ja Byl teraz zbyt zmeczony, by sie tym przejmowac. Jak nasika w samochodzie, to bedzie jej wina. Wydawalo mu sie, ze cos slyszy, jakies wyszeptane slowo. Odwrocil glowe ku twarzy Lynn, oswietlonej diodami na tablicy rozdzielczej. Czy szeptala przez sen, wyglaszala jakies mowy przez sen? Nie, poniewaz opierala brode na ramieniu, a usta miala zamkniete. No to moze Suzy dyszala mu do ucha? Czy dzwiek dobiegal do jego ucha... czy z jego umyslu? Znow rozlegl sie szept, zapowiedz szyderstwa. I tym razem nie mozna juz sie bylo mylic. Szept wywolal gesia skorke, idaca od ramion w dol kregoslupa. W tej samej chwili Suzy zawyla, bijac na oslep lapami w jego ramiona, szyje i zatapiajac zeby w podbiciu marynarki na ramieniu. Ona wiedziala wczesniej, a on nie zwracal uwagi na jej ostrzegawcze sygnaly. Jezu! O Chryste, nie! Richard wdusil hamulce, zjechal ze wznoszacej sie drogi na szerokie trawiaste pobocze i wylaczyl silnik. Przez ramie rzucil ostre "nie!" Suzy, ktora momentalnie odsunela sie od niego. -Lynn! - zlapal za ramie dziewczyny i potrzasnal nia. - Lynn, na milosc boska! Szept byl coraz glosniejszy, zmienil sie w slyszalna wylacznie przez niego paplanine, potezniejac do rozmiarow jego wlasnego krzyku i zagluszajac okrzyk budzacej sie Lynn. -Coo - zarzucila ramionami. - Kto? Richard, spalam i... Zobaczyla jego twarz. -O nie! -Biegnij! - nakazal jej. - Wysiadaj z samochodu i biegiem. Moge to wytlumic przez chwile, ale potem... -Mam biec? - powtorzyla za nim, wciaz starajac sie zorientowac w sytuacji. - Dokad? Nie zostawie cie tutaj. Och ty gnoju, gnoju parszywy! - Szarpnal za klamke po swojej stronie. Dlaczego teraz, dlaczego tu, posrodku tej gluszy? Ale ja mam popierdolone, kurewskie, zajebane szczescie! Otworzyl drzwi z rozmachem, wypadl w mrok, czolgajac sie po trawie. W mgnieniu oka Suzy wyskoczyla z samochodu i stanela przy nim. Wyjac glosno, stala obok niego, kiedy czolgal sie, drac paznokciami darn i potrzasajac glowa, jakby chcial strzasnac groze, ktora obsiadla jego mozg. Szept zmienil sie teraz w ryk oszalalych swiatow, obracajacych sie wokol obcych gwiazd, szept, ktory wyl! Lynn zakryla usta dlonmi i zagryzla klykcie. -Och Richard, Richard! Przechylila sie na swoim fotelu i przez otwarte okno wpatrywala sie w ciemnosc, na ktorej odcinaly sie sylwetki sosen na spadzistym stoku. Trawa byla wysoka. Uginala sie pod nocna bryza i szurala o spod drzwi samochodu. Richard klal teraz na glos, obsceniczne slowa po chwili zamienily sie w niezrozumialy belkot, potem we wrzask... A potem... cisza. -Richard? Richard! Trawa znow sie poruszyla. Wylonil sie z niej, wciaz poruszajac sie na czworakach. Lynn spojrzala na niego, na jego twarz w swietle gwiazd i az krzyknela! Mial wykrzywiona twarz. Zasysal powietrze jak odkurzacz, usta uformowaly sie w trabke, ktora siorbal i wciagal powietrze. Powietrze, tlen, paliwo dla pluc, energia dla goraczkowo wibrujacych i szarpiacych sie miesni rak, nog, ramion, tulowia, twarzy. Oczy wypelnione zlotym blaskiem przypominaly srodek rozpalonego pieca, natomiast brwi, policzki, broda i szyja falowaly jakby nieograniczone kosccem, jakby stanowily gumowa maske astronauty poddanemu sile przeciazenia. Tak oto wygladal Belkot w calej swej przerazajacej postaci, czy tez raczej tak wygladala twarz czlowieka, ktory za wszelka cene chcial go powstrzymac. Poniewaz Richard wciaz sie nie poddawal - jeszcze nie, nie do konca - ale czul wzbierajace w sobie szalenstwo i wiedzial, ze predzej czy pozniej musi znalezc dla niego jakies ujscie. -K... k... k... - krztusil sie, chcac cos powiedziec j syczal, buchajac piana z ust. Jedna litera, ale Lynn dostrzegla w jego pulsujacych oczach cale slowo. -Klucze? Kluczyki do samochodu! - niemal wyrwala je ze stacyjki. -B... b... b... - wskazal poskrecanym, wstrzasanym drgawkami ramieniem tyl samochodu, a glowa chybotala mu sie na ramionach jak galareta. Zrozumiala, jakby uslyszala niewypowiedziane slowo. Bagaznik! Wypadla z samochodu potykajac sie obeszla woz od swojej strony, podeszla do bagaznika i wlozyla klucz do zamka. Bagaznik otworzyl sie. Richard podpelzl na czworakach caly spocony, belkoczac cos i skrecajac sie w trawie. Suzy szla tuz obok, to na przemian ciagnac go, to popychajac. Wspial sie na brzegu bagaznika i wciaz miotajac przeklenstwa, wpadl do srodka. Pomogla mu wciagnac spazmatycznie drgajaca lewa noge i zatrzasnela pokrywa. Potem padla na kolana w wilgotnej trawie i objela wyjaca i drzaca wielka czarna suke za szyje. -Och Suzy! - Lynn lkala, chwytajac hausty chlodnego nocnego powietrza. - Suzy, Suzy! A wewnatrz bagaznika, bezpieczny przed konsekwencjami swego szalenstwa, niezdolny wyrzadzic krzywde innym, lecz wciaz niebezpieczny dla siebie, Richard Stone w koncu dal upust swej nieokielznanej furii, swej zduszonej frustracji. Odglosy, jakie dobiegaly z wnetrza, mimo ze byly przytlumione, brzmialy okropnie. Lynn pozostala na miejscu, modlac sie, by sie to wreszcie skonczylo... Przez wiekszosc tego dnia - trzeciego dnia ostatnich kilku dzielacych ludzkosc od zaglady - komputery Dorothy Ellis w PSISAC milczaly. Stone nie korzystal z konta, wiec pozostawal niewidoczny. W Berlinie Edward Bragg bedzie czekal na wiadomosc w hotelu Neu Tempelhof, zabijajac czas drzemka w fotelu w barze hotelowym, palac cygaretki kiel z plastikowym ustnikiem i pijac kawe oraz sznapsa, tego ostatniego jednak z duzym umiarem. Zostanie tu jakies dwanascie godzin, od czasu do czasu wykonujac telefon do PSISAC i niecierpliwiac sie, az nieco po pietnastej trzydziesci odbierze telefon, na ktory tak czekal. Nastepnie, zly na siebie, ze sie pomylil w swoich przewidywaniach, zlapie pierwszy dostepny helikopter pasazerski do Hanoweru. A Emma Tyler i Donald Conti? Tuz po przybyciu do hotelu Hilton w Luksemburgu zadzwonila do PSISAC, gdzie powiedziano jej, jakoby Stone zmierzal do Berlina, poniewaz niecala godzine temu tankowal paliwo w polowie drogi na dziesieciopasmowej trasie Luksemburg-Kassel-Berlin. Kiedy rozmawiala, Conti poszedl na gore do pokoi. Z przyjemnoscia sie od niej oddalil. Chocby na kilka minut. Czul sie, jakby nie podrozowal ze stara panna stanowczo w srednim wieku, ale z drugim facetem, ktorego emocje i mysli byly czarniejsze i mroczniejsze od jego wlasnych. Kiedy ponownie zszedl na dol, jej juz nie bylo, podobnie jak jej samochodu i jej malej walizki. Wygladalo na to, ze doszla do tego samego wniosku: ze ich partnerstwo nie ma racji bytu. A moze od poczatku miala taki plan, by go wywiezc i zostawic w obcym kraju bez srodkow w nocy. Ale mial srodki. Mowil biegle po niemiecku i francusku, a jego karta bankowa spoczywala bezpiecznie w kieszeni; poza tym mial pelne wsparcie ze strony PSISAC. Jego trudne polozenie bylo chwilowe, jej moglo sie znacznie przedluzyc pozniej. Oczywiscie dowiedziala sie czegos. Conti zadzwonil do PSISAC i otrzymal te sama informacje. Kladac sluchawke na widelki, wzruszyl ramionami. Co z tego? Dopoki Stone znajdowal sie w ruchu, byl calkowicie bezpieczny. A nikt nie mial lepszych od innych informacji dotyczacych tego, kiedy dotrze na miejsce. Conti nie byl fatalista, ale wiedzial, jak radzic sobie z twarda rzeczywistoscia. Bar byl otwarty, ale ogolnie rzecz biorac, w hotelu bylo gwarno jak w kostnicy. Byl zdany na wlasna reke i nie mial transportu u progu poniedzialkowego poranka. Nie ma szans na zmiane tej sytuacji w nocy. Wiec... kupil mala butelke brandy, poszedl do swojego pokoju i wypil ja, rozebral sie i polozyl spac. Lezal jeszcze przez chwile, snujac plany, az zapadl w sen. Plany, co do Richarda Stone'a i Lynn Craig. Tak, wobec panny Emmy Tyler tez mial kilka pomyslow... Co do braci Jacksonow, pomimo zlego startu mogli byc najblizej ze wszystkich. Okolo czternastej trzydziesci znalezli sie w Kassel, gdzie w koncu przehandlowali samochod. Wycienczony osiemsetkilometrowa trasa po dziesieciopasmowce z szybkoscia 160 km/h ich woz w koncu wyzional duch. PSISAC pokryje wydatki, zaplaci takze za pokoje w hotel Lindenhof. Jesli chodzi o wydatki, nie mieli, na co narzekac. Jesli jednak chodzi o polozenie, to wciaz nie wiedzieli, jak daleko znajduja sie w stosunku do Stone'a alias Garrisona. Podobnie jak reszta poszukujacych musieli zaczekac na informacje do pietnastej trzydziesci. Wtedy to dowiedzieli sie, ze poszukiwany obiekt znajduje sie niecale czterdziesci mil od nich... Stone powrocil do ponurej krainy koszmaru. Ofiara grozy, zarowno tej we snie, jak i tej na jawie, wyszla z jednego swiata, by momentalnie wpasc w drugi. I ponownie ten swiat byl nie mniej realny niz ten drugi. Jak wszyscy, ktorzy miewaja wyraziste sny, jego jawa przybierala forme jedynie zamazanych fragmentow wspomnien, sny zaabsorbowaly go calkowicie. Juz nie byl sam. Nie pamietal, skad sie pojawili ani tez, kiedy to nastapilo, (poniewaz zdawaly sie mijac wieki od czasu, kiedy byl swiadkiem gwaltownych narodzin niemartwej grozy w deszczowa i mglista noc), ale teraz mial towarzyszy w swym snie. Dziewczyna i pies biegli wraz z nim, uciekajac przed tym, co wylonilo sie jako uniwersalna, wszechmocna groza scigajaca ludzi po pustej skorupie martwego i walacego sie swiata, jak niegdys ludzie polujacy na jelenie. Tylko, ze slowo " ucieczka " sugerujace bieg na oslep nie jest tu najtrafniej uzyte. Nie, ich bieg nie byl rwaniem na oslep; nie mieli na to ani sily, ani ochoty. Byli zmeczeni, zataczali sie, wpadajac po kostki w bulgoczace bloto, a deszcz lal jak z cebra z olowianych chmur. Zostawiali za soba cmentarzysko, ktore na podobienstwo ospowatej twarzy upstrzone bylo szeregiem kaluz i dziur, ktore wypelniala teraz woda. Niegdys, w zamazanej i niejasnej przeszlosci, to bagnisko bylo zielona dolina, w ktorej mieszkali ludzie, w domach, ktorych wypalone szkielety tkwily teraz jak piszczele w rozkopanej ziemi Za bagnami rozciagaly sie w oddali wzgorza stykajace sie z szarym, pustym horyzontem. Na wzgorzach plonely ogniska, przez ktore skakali szalency, tanczacy swoj opetanczy plas ku czci swego szalonego boga, skladajac mu ofiary ze swych plonacych domostw, wsi i miasteczek. Ognie byly widomym znakiem, ze nadszedl - ni to zywa, ni martwa Istota z grobu, ozywione truchlo ze stali, chromu i plastiku - gdyz ogien byl zawsze jego zywiolem. O tak, nadszedl, bedzie ich nachodzil, az caly swiat zawali sie we wrzasku szalenstwa. Ale na razie mezczyzna, kobieta i pies uszli potworowi, zostawili go tam za wzgorzem, zerujacego na umyslach tych, ktorzy nie zdolali uciec. Stone wiedzial, ze ta przewaga byla chwilowa, ale i tak byl za to wdzieczny losowi. Wydawalo sie, ze biegnie juz od bardzo dawna, byl calkowicie wyczerpany. Przynajmniej nie byl juz sam. Byla z nim dziewczyna i pies. A jednak... Z jednej strony cieszyl sie z towarzystwa, ale z drugiej targalo nim poczucie winy. Pies byl bezpieczny, gdyz potwor karmil sie ludzmi, a nie psami. Ale dziewczyna... gdyby nie Stone, nie byloby jej tutaj. Z jego powodu grozilo jej niebezpieczenstwo. Och, to zagrozenie wkrotce staloby sie i tak bardzo realne, ale przy nim nadejdzie znacznie szybciej. Gdyz oszalaly bog szukal Stone'a wytrwale. Nie wiedzial, w jakim celu ani dlaczego. Jak dotad zdolal wymknac sie potworowi, ale jak dlugo wytrzyma? Wyszli teraz z blota na wyzej polozony teren. Burza prawie sie skonczyla, a deszcz zmienil w mzawke. Za nimi mokradlo nabrzmialo mgla, ktora gestniala z kazda chwila. Deszcz, bloto i mgla. Wydawalo sie, ze tylko z nich sklada sie caly swiat. Na wprost pojawily sie drzewa, las, a posrodku widac bylo jakies swiatlo, jakby wzywajac ich do siebie. Swiatlo bylo cieplym blaskiem ognia, ktory migotal tanczacymi plomieniami. Nagle Stone zdal sobie sprawe, jak bardzo jest zmeczony i glodny. I jak glodna musi byc dziewczyna i pies. Glodny nie tylko strawy i ciepla - glodny spokoju, bezpieczenstwa i schronienia - glodny zdrowego rozsadku i kontaktu ze zdrowymi, nietknietymi umyslami. I kiedy tumany mgly zakryly odlegle wzgorza i przemoknieta rownine z tylu, uciekinierzy biegnac jeszcze szybciej zblizali sie do powalonych, ociekajacych woda drzew w kierunku ognia. Byla tu polana. Ktos rozciagnal plachty brezentu, zwiazal linami na rogach i przyszpilil je do ziemi, tworzac schronienie. Przez otwor w srodku wydobywal sie dym. Pod spodem obracal sie rozen, na ktorym trzeszczalo pieczone mieso, a wokol unosily sie wzmagajace glod aromaty. Pol tuzina obdartusow z wychudlymi bokami siedzialo w kucki tylem do nadchodzacej trojki. Byli tam zarowno dorosli, jak i dzieci - skryci, ogrzewajacy sie cieplem wlasnych cial obserwowali mieso na roznie. Stal przy nim pochylony starszy mezczyzna, kostropatymi dlonmi na podobienstwo szponow krecac drewniana raczka. Taka iloscia miesa daloby sie wyzywic caly szczep, a nie tylko te wyglodniala garstke. Stone, dziewczyna i pies zblizyli sie, mgla zamykala sie za ich plecami. I nagle... Wydawalo sie, jakby niezwykle silne wyladowanie elektryczne przeszylo powietrze. Pies postawil uszy, dziewczyna z sykiem wciagnela powietrze; Stone poczul dreszcze jakby pod dotykiem czegos niewidocznego, czegos nieczystego. Oczy go zapiekly, kiedy spoczely na owinietej drutem, niemal calkowicie juz upieczonej, poczernialej miejscami, ociekajacej czerwonym szpikiem, jeszcze do niedawna zywej istocie ludzkiej! Pod wplywem grozy, jaka ujrzal, stanal na sucha galaz, ktora pekajac wydala odglos donosny jak wystrzal. Grupa przy ognisku skoczyla na rowne nogi i odwrocila sie. Ich twarze byly obliczami wykrzywionymi szalenstwem. Oszalaly bog zatriumfowal, jakby byl wciaz obecny przy ognisku! Cala trojka zakrecila sie w miejscu i az odskoczyla! Z mgly wylanial sie, sunac prosto na nich zwalisty, kanciasty, tetniacy mozg z chromu i ciemnoniebieskiego metalu z furkoczacymi wokol plastikowymi kolorowymi kablami. Potwor z mrugajacymi diodami, strzelajacy wyladowaniami elektrycznymi, wlokacy za soba poszarpane przewody i pasy spalonej gumy jak bandaze za mumia. Byl jak... mechaniczny ukwial z jakiegos obcego morza, na ktore nie pada ani jeden promien slonca. Monstrualny mechaniczny umysl wychynal z otchlani piekla robotow! Odskoczyli, cala trojka, odwrocili sie i walczyli z szalencami probujacymi za wszelka cene ich powstrzymac. Stone i pies wydostali sie, ale szalency pochwycili dziewczyne i rzucili ja wprost w kierunku nastepujacej grozy. Teraz kable zmienily sie w macki. Wily sie na ziemi wokol dziewczyny. Oszalaly bog pozarl ja - i od razu wyplul. Oczywiscie, poniewaz prawdziwy wampir nie jada ludzi, a tylko ich mozgi! Stone skoczyl do dziewczyny lezacej na parujacej ziemi. Otworzyla oczy i spojrzala na niego, spojrzala przez niego! Wtedy pies zawyl jak potepieniec, szarpiac go silnie za ramie i odciagajac od bezmozgiej istoty, ktora kiedys byla urocza dziewczyna. I to pies mial racje, nie mozna juz jej bylo pomoc. Kable siegnely po niego, lecz uskoczyl; porwane przewody smagnely go po nodze, ale skoczyl w gore, unikajac ich chwytu. Znalazl sie poza zasiegiem potwora. Chwile pozniej Stone wraz z psem uciekali miedzy drzewami, wsrod mgly i otaczajacych ich koszmarow, a za nimi gonil ich smiech, zawodzenie i spiew dziewczyny... i belkot! Stone obudzil sie gwaltownie. Usiadl momentalnie na lozku i niemal krzyknal, czujac niespodziewany, nieoczekiwany bol. Zacisnal zeby i opadl na powrot na poduszki. Byl caly przepocony i trzasl sie pod kocem. Ale juz po chwili uswiadomil sobie, ze to byl sen, koszmar i ze juz sie rozwiewa, umyka z jego umyslu. Staral sie pochwycic go, zapamietac, ale zmienil zdanie i pozwolil mu rozplynac sie w niebycie. Wciaz czul esencje tego snu i bylo tego az nadto... kto chcialby cos takiego zapamietywac? Z wciaz walacym w piersi sercem Stone z wolna wychodzil z szoku. Juz czul sie lepiej. Bylo dobrze. To tylko koszmar, jeden z tych cholernych koszmarow. "Tylko" koszmar? Jeden z tych koszmarow? Boze, niech to nie bedzie to. Niech nie bedzie snem profetycznym. Puscil sciskany kurczowo koc, zmusil organizm do opanowania drzaczki i kiedy groza opuscila go juz na dobre, rozejrzal sie po pokoju. Nie bylo, na co specjalnie patrzec. Dzien - nawet widac slonce - wchodzil do pokoju przez koronkowe zaslony. Pokoj byl maly. Miescilo sie w nim lozko, dwa krzesla, stolik i staromodny telewizor. Na scianie na wprost lozka znajdowaly sie dwie zasloniete kotarami wneki. Jedna to pewnie toaleta, a druga prysznic. Bardzo ascetycznie. Moze to jakas izolatka w szpitalu? Jedna goraczkowa mysl napedzala druga. A moze to byl taki areszt przejsciowy, zanim odesla czlowieka do czubkow? Stone wydostawal sie powoli z lozka, zauwazyl bandaze na dloniach i kolanach i juz wiedzial, co go tak bolalo. Na czole tez mial duzy opatrunek zaslaniajacy mu nieco widok. Wstal ostroznie, poczul, jak skora na kolanach mu trzeszczy w miejscach, w ktorych zaczynala sie zasklepiac. Najwyrazniej dal sobie popalic. Na szczescie nie poszedl na calosc! Drzwi sie otworzyly i weszla Lynn, a z nia Suzy. Pies od razu podbiegl do niego, skowyczac i tracajac nosem zabandazowane dlonie, i wpatrujac sie w niego miekkim spojrzeniem wielkich slepi. Lynn westchnela z ulga, zamknela drzwi i wybuchla placzem. -Mowilem ci, ze moze byc ciezko - powiedzial zachrypnietym glosem, jakby cala noc lykal piasek z pustyni. - Moze nawet gorzej niz wczoraj. Jeszcze nie wiemy. Podeszla do niego, objela go i usadzila na brzegu lozka. -Pamietasz cos? - w koncu udalo sie jej wykrztusic przez lzy. Staral sie ja pocieszyc. Klepal po plecach i niezgrabnie calowal w szyje. -Pamietam, jak myslalem, zeby tylko dostac sie do bagaznika. - wzruszyl ramionami. - Zdaje sie, ze mi sie udalo. -Tak, udalo. I przez dwadziescia minut z okladem wydawales dzwieki jak... -Jak wariat? Tak - kiwnal glowa. - A potem? -Kiedy sie uspokoiles... nie wiedzialam, co mam robic. Mijalo nas kilka samochodow, potem jeden sie zatrzymal, a kierowca spytal, czy potrzebna mi pomoc. Powiedzialam mu, ze jestem zmeczona czy cos w tym stylu, i zapytalam, czy nie zna jakiegos motelu w poblizu. Powiedzial, ze minelam motel pietnascie kilometrow wstecz. Podziekowalam, mowiac, ze tam pojade. Kiedy przekonal sie, ze nic mi nie jest, odjechal. Nastepnie otworzylam bagaznik i jakos cie wydostalam. Miales zakrwawione dlonie i kostki, a na czole wielkiego siniaka. Poobijales sobie tez kolana. Gdyby bagaznik nie byl wylozony gruba guma, moglo byc gorzej. Tak sie dobrze tez zlozylo, ze w srodku nie bylo zadnych narzedzi. Skinal glowa. -Ten pomysl wpadl mi po tym, jak przejechalem sie w bagazniku twego samochodu - powiedzial jej. - Mialem dwie ciezkie jazdy! Ale mow dalej. -Zawloklam cie do samochodu - czy tez raczej zaciagnelam, zapchalam i zataszczylam - i zawrocilam. Recepcjonista to staruszek. Zaspany, gluchy na jedno ucho i niezbyt bystry. Wzielam ten pokoj i wrocilam do samochodu po ciebie. Byles jak kloda, ale jakos tam chodziles, no, powiedzmy, ze byl to chod! Powiedzialam staruszkowi, ze miales drobny wypadek, ale nie interesowalo go to zbytnio. Tak czy inaczej nie dopuscilam, by sie tobie przyjrzal. Nie podobala mu sie jednak obecnosc Suzy. Psow nie wpuszczamy! Powiedzialam, ze doplacimy za psa i ze dostanie tez cos ekstra. Przemowilo mu to do rozumu. Potem ja tez zasnelam, ale spalam tylko jakies trzy, cztery godziny. Rano o dziewiatej zjadlam sniadanie i nakarmilam Suzy. I dopiero usiadlam. Pomyslalam, ze dobrze bedzie, jak to odespisz. I chyba... tez mnie zmoglo. Jakas godzine temu obudzilam sie, ale ty wciaz spales. Poszlam, wiec zaczerpnac swiezego powietrza. I oto jestem. Richard, tu jest tak czyste powietrze i jest taki piekny dzien, przynajmniej jesli chodzi o pogode! Tak sloneczny i cieply. Na polnocnym wschodzie gory wydaja sie tak czyste i nieskalane... Och Richard!... Znow zaczela pochlipywac, rzucajac mu sie w ramiona. I to bolalo go bardziej niz wszystkie siniaki i skaleczenia. Wycieral jej lzy rogiem przescieradla, starajac sie pocieszyc, jak umial. Wciaz wygladal i czul sie, jakby spadl z konia, ale jego umysl znow pracowal bez zarzutu. Kiedy Lynn opanowala sie nieco, powiedzial: -Wiec mamy dzis poniedzialek, a godzina? -Jakas druga trzydziesci. -I to jest motel za Getynga? Spojrzal na bandaze owinieta wokol klykci. -Jak to wyglada pod spodem? -Masz bardzo poranione dlonie, zdarta skore - powiedziala. - Masz szczescie, ze nie polamales sobie kosci. Masz tez szczescie, ze byles cieplo ubrany. Ale musialam wyrzucic Wszystkie ubrania. Byly cale zakrwawione! -Kolana mam w niezlym stanie. -To prawda. Troche je poobcierales. Na prawym masz malego krwiaka. -A czolo? -Posiniaczone, podrapane. Moze ci wyjsc guz, ale moze nie. Nie miales tam na szczescie za wiele miejsca. -Wiem - mruknal. - Jakbym byl w metalowym kaftanie bezpieczenstwa! No, bandaz na rekach i kolanach moze zostac, ale ten przylepiec musze zerwac. Mozemy przypudrowac czolo twoimi specyfikami. Ale z tym materacem na czole nie tylko nic nie widze, ale nie moge tez skladnie myslec! Najpierw jednak trzy podstawowe czynnosci. -Tak? -Prysznic i golenie - powiedzial, badajac stan zarostu nadgarstkiem. - Trzecie sobie dopowiedz. -Ach tak - pokiwala glowa Lynn. - Ale, po co ten pospiech? -Jest srodek dnia - odparl. - Chce sie dzisiaj znalezc w Harzu. W Bad Harzberg czy w Braunlage albo moze w St. Andreasbergu. Juz prawie jestesmy na miejscu, mamy jakies czterdziesci kilometrow. -Ale powinienes wypoczac! - zaprotestowala, zalamujac rece. -Juz i tak odpoczywalem za dlugo. -Ale przeszedles niedawno atak i... -Wlasnie podnioslem sie z ataku, nie wiemy, kiedy bedzie nastepny! - Zwrocil na nia spojrzenie swych przedziwnych oczu. - Czas, Lynn. To tylko kwestia czasu. Mozemy nie miec go za wiele. Poddala sie. -No juz dobrze. Zerwal opatrunek z czola, starajac sie nie skrzywic. -Dobrze jest? Spojrzala na jego czolo. -Pokryje to pudrem. -Mamy swieze bandaze? -W samochodzie jest apteczka - powiedziala. - To tutaj standardowe wyposazenie. -Jasne - kiwnal glowa - pamietam, ze cos takiego lezalo z tylu. Dobrze! Ostroznie odwijal bandaze, spogladajac z niezadowoleniem na otwarte rany. Po czym poszedl pod prysznic. Kiedy gesty strumien wody ukoil nieco rwanie w bolacych miejscach, zawolal: -Sluchaj, ale jestem glodny! Pojedziemy do jakiegos gorskiego zajazdu i najemy sie ile wlezie. O tej porze roku nie powinno byc problemu z wynajeciem pokoju. Sezon narciarski zaczyna sie dopiero za poltora miesiaca. -Sadzilam, ze nigdy wczesniej nie byles w Harzu. -Bo nie bylem - odparl, dokladnie namydlajac cale cialo. Zmarszczyl czolo pod prysznicem. - Pewnie gdzies o tym czytalem. -Richardzie, jest cos, co chcialabym, zebys wyjasnil... Wylaczyl prysznic i wyszedl z wneki, ociekajac woda. -Co jest? - zapytal. Oklepujac go recznikiem do wyschniecia, powiedziala: -Kiedy miales atak, cos sie zdarzylo. To bylo bardzo dziwne. Tak dziwne jak nigdy nic dotad. -Tak? -Chciales powiedziec "kluczyki", ale nie byles w stanie, tak jak chciales powiedziec "bagaznik". Ale ja i tak wiedzialam, co chcesz powiedziec, ze mam wyjac kluczyki i otworzyc bagaznik. Wiedzialam, nagle pojawilo sie to w mojej glowie. Na chwile obrzucil ja powaznym spojrzeniem, po czym potrzasnal glowa i usmiechnal sie szeroko. -Moze masz zdolnosci telepatyczne! - Wyraz twarzy Lynn nie zmienil sie ani na jote. -Ja nie, Richard - powiedziala. - To ty je masz! To ty wlozyles te slowa do mojej glowy. Nie mogles ich wypowiedziec, wiec znalazles inny sposob... Kiedy poszla do samochodu po apteczke, zastanowil sie przez chwile nad jej slowami. W Lagodnej Dolinie podczas "pogawedek" z Gorvitchem czasami czul, ze mogl naklonic doktora do wszystkiego, co by mu tylko przyszlo do glowy. Miewal takie przeczucia, kiedy nadchodzil atak i kiedy znajdowal sie pod presja. Ale z oczywistych wzgledow odrzucal tego typu mysli, bo byly zbyt szalone... Czy aby na pewno? Dwadziescia minut pozniej ze swiezymi bandazami i z "naprawiona" przez Lynn twarza Stone zaplacil rachunek i wyjechali... Dorothy Ellis przekazala informacje dalej: Garrison skorzystal ze swojej karty, by zaplacic rachunek w hoteliku na przedmiesciach Getyngi. O szesnastej Edward Bragg siedzial w helikopterze pasazerskim w drodze do Hanoweru. W niecala godzine pozniej wynajal nowego opla wyposazonego w radiotelefon i okolo siedemnastej jechal juz na poludnie do Hildesheim. Jednak juz jakis czas wczesniej Darren i Michael odwiedzili hotelik Herr Fishera. Dowiedzieli sie, ze Anglik wlasnie przed chwila wyjechal do Bad Harzberg... a moze do Braunlage? Tak, tak, do Braunlage! Herr Fisher nie mogl sie mylic - slyszal, jak glosno mowia o tym miasteczku. Tak, Braunlage... Stary Rudi Fisher nie mogl tego wiedziec, ale niechcacy wyswiadczyl zbiegom wielka przysluge. Stone skierowal sie, bowiem do St. Andreasbergu. Conti pozostawal tam, gdzie dotarl, czyli w Magdeburgu. Wszystko szlo doskonale. Wedlug niego Stone wciaz byl w ruchu i jesli wszystko pojdzie po jego mysli, to wkrotce natknie sie na Don Contiego! Panna Emma Tyler rowniez pozostala tam, gdzie byla - w hotelu w Kassel. Mogla pojechac do Getyngi, ale kiedy miala wyruszyc, wystapila pewna komplikacja. Musiala wiec czekac. Po prostu musiala nalozyc na jakis czas swoje sluchawki, polozyc sie bez ruchu w hotelowym lozku i pozwolic Psychomechowi wypelnic swoj umysl kojacymi falami, dzieki ktorym mogla pozostac w bezpiecznym swiecie, wolnym od szalenstwa... DZIEN CZWARTY Zeszlego wieczoru Richard Stone jadl za trzech. Najpierw olbrzymi Zigeunerschnitzel na stosie grzybow w gestym, ciemnym sosie, do tego polmisek salatki ziemniaczanej z poszatkowanym ogorkiem kiszonym; kawal tortu z tlusta swieza smietana, zapijal kawa i dwiema butelkami Schultheis, a na koniec podwojny Asbach Uralt z omszalej butelki. A jednak na drugi dzien rano rzucil sie na sniadanie, jakby go glodzili przez miesiac!Lynn obserwowala z zazdroscia, jak przedziera sie przez owalny polmisek z jajkiem na bekonie i nalewa sobie kolejna kawe z parujacego dzbanka. W porownaniu z nim jadla jak ptaszek, ale nie zazdroscila mu apetytu, lecz wyraznej radosci, jaka go opanowala. Gdyby nie bandaze i zaklajstrowane czolo - oraz oczywiscie wydarzenia ostatnich dni - mozna by pomyslec, ze to ten sam chlopak, ktorego znala kiedys, na poczatku czasu, kiedy swiat byl mlody i piekny, a o Belkocie ludzie mowili w zaciszu domowym. Rano wygladal wrecz kwitnaco! Spod tych fascynujacych, dzis szczegolnie radosnych oczu znikla opuchlizna; jego twarz nabrala rumiencow; nawet chod (wziawszy pod uwage poranione kolana) nabral sprezystosci, jakiej nie widziala u niego od... i nie spodziewala sie juz kiedykolwiek zobaczyc. Wszystko to bylo budujace. Po raz pierwszy poczula, ze maja jakas szanse. Inni dotknieci zaraza umyslu dawno juz nie zyli, a Richard wygladal jak nowo narodzony. -To jest wolnosc! - powiedzial jej. - Przynajmniej tak mi sie wydaje. Po Lagodnej Dolinie poczucie prawdziwej wolnosci jest jak... nokaut! Wspaniale! A tu w gorach: powietrze, jedzenie. - Mrugnal do niej porozumiewawczo. - I seks! Przypomniala sobie ostatnia noc: Poprowadzila samochod w gory z motelu. Richarda zbyt bolaly dlonie. Przed 16:30 byli juz w St. Andreasbergu. Slonce pieknie oswietlaly szczyty gor i Lynn mogla sobie wyobrazic, jak pieknie wygladaja przykryte sniegiem, ale teraz wszystko jeszcze bylo zielone i miasteczko wygladalo niemal jak z bajki, promieniejac nierealnym staromodnym pieknem. Bylo to miejsce ze snu Richarda: drewniane budynki, wiszace dachy, bale drewniane i stary spekany szyld gospody - wszystko bylo tak, jak to opisal. Jednak prawdziwy raj znajdowal sie wyzej, na skarpie nad miasteczkiem, nad wawozem czy tez przelecza. Byl to duzy trzypietrowy dom z weranda, zrobiona z drewnianych bali, balkonami z drewnianymi tralkami, z pobielonymi scianami wspartymi belkami z ciemnego drewna. Wygladal jak powiekszona gorska chata stojaca u szczytu drogi, ktora wijac sie z miasteczka do gory, biegla wzdluz stromej grani az do parkingu otoczonego bialymi slupkami. Wygladala, jakby usmiechala sie do nowych gosci. I rzeczywiscie, Schweitzerhof byl czesto odwiedzanym miejscem. W sezonie zimowym trzeba bylo rezerwowac miejsca z duzym wyprzedzeniem. Mieli jednak szczescie, jeszcze przez piec tygodni byly wolne miejsca w pokojach, az do chwili, kiedy amatorzy bialego szalenstwa zaczna przyjezdzac w poszukiwaniu pierwszego sniegu. Schweitzerhof przywital ich z otwartymi ramionami. Po zameldowaniu sie zamowili obiad. Czekajac usiedli na sosnowych lawach na przestronnym balkonie i podziwiali miasteczko z gory, az swiatlo dnia zaczelo przygasac, a gory przybraly stalowo-granatowa barwe... Podano posilek, potem pozwolili Suzy pobiegac troche, a kiedy wrocila, dostala wyborny stek i miske krystalicznej wody. Nastepnie ulokowali ja w samochodzie na noc w legowisku z koca, poniewaz w hotelu nie wolno bylo trzymac psow. Nadeszla pora na odpoczynek. To Lynn przejela inicjatywe z powodu zlego stanu zdrowia Richarda. Byla delikatna, uwazna - nie chciala go jeszcze bardziej zranic ani tez urazic tych miejsc, ktore wczesniej ucierpialy podczas ich oszalalej nocy - jej delikatny dotyk w polaczeniu z cieplem mlodego, slodkiego ciala, dal niezwykla kombinacje. Piescila go dlonmi, ustami, cialem i cala soba. W koncu ukojeni zasneli obydwoje jak dzieci... -Usmiechasz sie - powiedzial, przywolujac ja do rzeczywistosci. Skonczyl juz jesc. -Tak? - zdziwila sie. - Czy naprawde usmiecham sie tak rzadko, ze az musisz mi o tym mowic? -Od ostatnich kilku dni, tak - poslal jej gorzki usmiech. - Ale to zrozumiale! Siedzieli na parterze w przeszklonej jadalni z widokiem na stok, na ktorym stal, obecnie nieczynny, wyciag orczykowy. U podnoza gory St. Andreasberg tetnilo zyciem. Z jadalni rowniez widzieli parking i mercedesa. Suzy wstala i gapila sie na nich przez tylna szybe. Nie spuszczajac z nich wzroku, wywalila ozor, jakby na cos czekala. Wybuchneli smiechem, widzac jej mine. -Dzien dobry - uslyszeli delikatny, nieco sztywny glos z niemieckim akcentem, odwrocili glowy i zobaczyli usmiechnietego siwego kelnera w kamizelce, stojacego obok. - Przepraszam pania i pana - powiedzial - ale czy ta czarna Hundin - suka - tam w samochodzie, nalezy do panstwa? -No, tak - odparl Stone. - To nasz pies. Cos sie stalo? -O, nein, nein, ale jak panstwo chcecie, mozecie ja tu przyprowadzic, byleby tylko nie wchodzila na gore. A ja jej przyniose cos dobrego z kuchni. Lynn usmiechnela sie. -To bardzo milo z pana strony - powiedziala. - Jesli wlasciciel nie bedzie mial nic przeciwko... Mezczyzna pokiwal glowa ze zrozumieniem i poklepal ja po ramieniu. -Ach! Jestescie Anglikami. Kochacie zwierzeta, prawda? Wlasciciel nie bedzie mial za zle, jestem pewien. Niech panstwo nie zwracaja uwagi na moje ubranie, ja tu jestem Wirt. Eee, jak to sie mowi, gospodarzem? Nazywam sie Gutmann. - Sklonil sie. - Lubie tylko czasami sobie popracowac na sali, zanim otworza stok. Potem mam za duzo papierkowej roboty. Stone wstal ze slowami: -Przyprowadze Suzy - ale Lynn powstrzymala go. -Ty siedz! - powiedziala zdecydowanie. - Niech ci sie sniadanie ulozy w zoladku, posiedz sobie. Ja pojde po Suzy. - Usmiechnela sie do Herr Gutmanna i ruszyla do drzwi. -Urocza - powiedzial, obserwujac dziewczyne. - Urocza mloda dama. - Nastepnie ponownie spojrzal na Stone'a, na jego bandaze i czolo. -Drobny wypadek - powiedzial Stone. - Nic takiego. Mezczyzna wciaz stal przy stoliku. Mial jakies piecdziesiat, piecdziesiat piec lat, pomarszczona, ogorzala twarz od slonca, ze zmarszczkami od smiechu wokol oczu i ust. Ale juz sie nie usmiechal. Na czole pojawila sie zmarszczka - zastanawial sie nad czyms. -O co chodzi? - zapytal w koncu Stone. -Tak? - mezczyzna wrocil do rzeczywistosci. Otrzasnal sie z wlasnych mysli. - Och! Przepraszam. Tak, cos mi sie przypomnialo. Kiedy wszedl pan wczoraj do hotelu, staralem sie sobie przypomniec, skad pana znam, i teraz juz wiem! -Przepraszam - Stone potrzasnal glowa - ale to niemozliwe. Nigdy nie bylismy w Harzu. Na pewno mnie pan z kims pomylil. -Och, oczywiscie, naturlich, to byl ktos inny! Ale to niesamowite. Stone znow potrzasnal glowa. -Przepraszam, ja... -Mein Herr, czy wydawalo mi sie, ze pan i ta mloda dama mowia na psa Suzy? -No, tak. -A pan nazywa sie Garrison? Stone juz chcial zaprzeczyc, on rowniez zmarszczyl brwi. -Tak, ale... -A czy to "R" oznacza, ze ma pan na imie Richard? Stone byl teraz naprawde poruszony. Czy wladze wiedzialy, ze pojechal do Niemiec? Czy rozeslali listy goncze? Czy znaja jego pseudonim? -Niech pan poslucha, ja... Gospodarz usmiechal sie. Scisnal porozumiewawczo spoczywajace na stole ramie Richarda. -Wiec to jednak bardzo dziwna sprawa. Widzi pan, przeczytalem dzis rano pana nazwisko w ksiedze gosci... Garrison. Moge usiasc? -Bardzo prosze. Usiadl, ponownie spojrzal na Stone'a, oparl sie na krzesle i trzasnal dlonia w udo. -A to dopiero Zusammenkunft! Fantastyczne - jak to jest - zbieg okolicznosci? -Wciaz nie rozumiem. - Stone byl w kropce. -Richard Garrison! - mezczyzna pokiwal glowa, zachichotal i ponownie walnal sie w udo. - Och, przepraszam, mein Herr, chodzi o to, ze prawdopodobnie znalem panskiego ojca. Stone az rozdziawil usta. -Mojego ojca? -Tak, tak! Och, nie wyglada pan tak samo, ale jest pan podobny. Tak, on tez mial czarna Hundin - suczke - ktora tez wabila sie Suzy! Stone'owi stanely wszystkie wlosy na glowie. Opanowal sie kosztem wielkiego wysilku. Chwycil za reke gospodarza. -Herr Gutmann? -Ja - mezczyzna pokiwal glowa. - Klaus Gutmann. -Herr Gutmann, kiedy to bylo? Kiedy poznal pan mojego ojca? Jak dobrze go pan znal? -Och, nie znalem go za dobrze. - Gutmann wzruszyl ramionami. - To bylo jakies, ee, ze trzydziesci lat temu, bylem wtedy tylko troche starszy od pana. Lynn wrocila z Suzy. Dobermanka podeszla do Stone'a i usiadla u jego stop, wkladajac mu pysk w dlonie. Lynn uslyszala koncowke rozmowy; nie odzywala sie, tylko sluchala. Wyraz twarzy Richarda powiedzial jej, ze cos zaszlo, cos niezwyklego. -Prosze, niech pan mowi dalej - Richard nalegal. -Coz - Gutmann powrocil do opowiesci - moj ojciec mial przedsiebiorstwo w Eisleben, niedaleko stad. Zaopatrywal miejscowe hotele i pensjonaty w zywnosc. W... Gemuse? -Tak, w warzywa. -No wlasnie, w warzywa. Zaopatrywal wtedy tez pana Schroedera we wszystkie... - Gutmann przerwal, patrzac z niepokojem na Stone'a. - Mein Gott! Ist etwas los? Suzy pod stolem zawyla gardlowo. Lynn przysunela sobie trzecie krzeslo od stolika obok. Przysunela je blizej i chwycila Richarda za ramie. -Richardzie, co sie stalo? W jednej sekundzie krew odplynela Stone'owi z twarzy. Oczy zrobily sie zolte, uwazne. Wygladal jak... jak kto? Jak duch, ktory zobaczyl czlowieka! -Richard! - Lynn zawolala ponownie. Dopiero teraz uslyszal ja i rozpoznal jej glos. Zauwazyla cos w jego zachowaniu, czego nie bylo, nie tym razem. -Juz dobrze - powiedzial w koncu. - Nic mi nie jest! - Jego twarz powoli nabierala kolorow. Scisnal tylko mocniej reke Gutmanna, az Niemiec odsunal sie i uwolnil dlon. - Przepraszam, Herr Gutmann, ale nie wre pan, jakie to dla mnie wazne - powiedzial. - Ten Schroeder. Kim on jest? Gutmann myslal przez chwile, ze Stone bedzie mial jakis atak. Teraz najwyrazniej ulzylo mu, rozluznil sie i wzial gleboki wdech. Ich rozmowa w niczym nie przypominala zdawkowej konwersacji i zdawal sobie z tego sprawe. Mowil dalej drzacym glosem: -Och, wszyscy w Harzu znaja nazwisko Schroeder, czy tez raczej znali. Byl bogatym czlowiekiem, bardzo bogatym! Mieszkal niedaleko, jakies dziesiec kilometrow stad. Wielki dom. Kiedy zmarl, posiadlosc przeszla na wlasnosc panskiego ojca, ale on rzadko goscil w Harzu. Stone chlonal wszystko, kiedy dotarlo to do niego. -Znaczy, ze Richard Garrison - moj ojciec - byl wlascicielem tej posiadlosci? -Tak, mial cala posiadlosc - przytaknal Gutmann. - To dziwne, ale od tak dawna nie wspominalem starych czasow. Ale kiedy tylko pana zobaczylem - i oczywiscie ten srebrny samochod - i pania w ciemnych okularach. A, i Hundin... - zamilkl na chwile i usmiechnal sie nerwowo. - No, wtedy wszystko mi sie przypomnialo! Stone znow zbladl, Lynn rowniez. -Niech pan poslucha, Herr Gutmann - Stone mowil bardzo wolno. - To jest wazne nie tylko dla mnie, ale rowniez dla mnostwa ludzi. Wierzy mi pan? -Alez oczywiscie! - odparl gospodarz, a oczy zrobily mu sie okragle jak spodki. - Skoro pan tak mowi. -Tak mowie. - Stone wbijal w niego wzrok. - Jak w ogole powiazal pan samochod, psa, mnie i pania z Schroederem, moim ojcem i tym wszystkim? Sytuacja dojrzala do porannego drinka. -Niech pan poczeka - powiedzial Gutmann. - Tylko chwilke. - Przywolal kelnerke. - Winbrand, bitte, dreimal. - Kiedy pobiegla, by zrealizowac zamowienie, Gutmann ponownie zwrocil sie do gosci: - Thomas Schroeder mial takiego samego mercedesa. Jego czlowiek, Koenig, prowadzil go. Po smierci Schroedera Koenig stal sie towarzyszem panskiego ojca. W koncu opuscil te strony i pozniej widywano go wylacznie z Richardem Garrisonem... - Tym razem chmura przeslonila czolo Gutmanna. - Ale... nic pan o tym nie wiedzial? -Nie znalem mojego ojca. -Ach! Przepraszam. Dobrze, bede mowil dalej. Wkrotce po smierci Herr Schroedera panski ojciec na krotko odwiedzil Harz. Z tego okresu wlasnie pamietam psa. Wiec jak pan widzi, wszystko sie teraz ponownie uklada w jedna calosc i...? -A ta pani? Wspomnial pan o jakiejs pani w ciemnych okularach. - Glos Stone'a az drzal z niecierpliwosci. -A tak, ale to bylo jeszcze za zycia Herr Schroedera. Pamietam, jak w jego posiadlosci smiali sie i rozbryzgiwali wode, siedzac na brzegu basenu. Pamietam dokladnie, jakbym ich teraz widzial. Mlodzi ludzie. Wygladali wspaniale ze soba, tak jak pan i ta pani. I bylo mi ich zal. -Zal? Kelnerka przyniosla tace z trzema duzymi lampkami brandy. Stone niezrazony niczym lyknal swoja od razu, a Gutmann o wiele wolniej. Lynn swoja lampke tylko trzymala w dloniach. -Oczywiscie - powiedzial Gutmann. - Pani rowniez nosi ciemne okulary. Oczywiscie, ze bylo mi ich zal - byli tacy mlodzi, Garrison i tamta pani - obydwoje niewidomi! -Niewidomi! - Stone bezwiednie powtorzyl to slowo, choc z ust dobiegl mu jedynie cichy szept. Lampka rozprysla sie w zabandazowanych dloniach. Powiedzial do siebie: - Nazywala sie Vicki Maler i byla moja matka! Nikt przy stole nawet nie drgnal. Wszyscy siedzieli jak wmurowani. Nagle Suzy zaskomlala zaniepokojona, a Gutmann zasmial sie nerwowo. -Niewidomi! - ponownie powtorzyl Stone, tym razem glosniej, skrzekliwym glosem. - Moj ojciec tez! Tak, byl niewidomy, lecz widzial wiecej niz ktokolwiek inny I nagle objawienie, pewna mysl uderzyla Stone'a jak swietlista blyskawica: Wielki milosciwy Boze, chyba odziedziczylem cos po moim ojcu! Jego wspomnienia! Tak, te... i moze cos wiecej... To byla dobra gorska droga. Miala szerokie pasma, mimo ze byly tylko dwa, a nawierzchnia zapewniala dobra przyczepnosc. Byla to glowna droga w Harzu laczaca drogi boczne i wiejskie, wiodace z miasteczek i wiosek wprost do poteznej dziesieciopasmowki, biegnacej miedzy gorami pomiedzy Nordhausen i Stasfurt na poludniowym wschodzie. Ale z powodu polozenia wila sie zakolami i zwezala gdzieniegdzie, przez co podrozowalo sie po niej wolniej. Tuz przed jedenasta, wyjezdzajac zza zakretu na pokrytej sosnami stromiznie i sunac wzdluz szerokiego wawozu miedzy gorami, Stone wyczul, ze sa prawie na miejscu. Wiele mu to podpowiadalo - wspomnienia, ktorych nie mial prawa miec, nagla przemiana w siedzacej za nim Suzy. Stala sie nagle czujna i oparla lapy na zaglowku. Puls Stone'a przyspieszyl bez wyraznej przyczyny. I pomimo tego, ze wskazowki pana Gutmanna byly ogolnikowe, instynkt Stone'a mowil mu, ze jest na miejscu. Droga lagodnie zataczala luk. Po prawej stronie za dobiegajaca do niej sciezka stok gory schodzil stromo w dol az do przypominajacych klocki miasteczek i wiosek, znad ktorych unosil sie pod niebo siwy dym. Po lewej stronie stok mial jakis kilometr szerokosci i zwezal sie ku lagodnie wznoszacym sie stoku pomiedzy szczytami. Pomimo sporej wysokosci miejsce to przypominalo podniebna doline, ktore wiezilo swiatlo sloneczne i chronilo przed wichrami, spogladajac na swiat w dole z wyniosla obojetnoscia. Ale spomiedzy sosen wyzieralo slonce, rzucajac blyszczace jasne snopy swiatla. W tym wlasnie miejscu zobaczyli zabudowania i blyszczace kopuly. Stone teraz byl pewien, ze to jest wlasnie to miejsce z jego wspomnien... -Skrec w boczna drozke - powiedzial. -Jaka boczna... - zaczela Lynn i po chwili ja zobaczyla. Tuz za zakretem pojawila sie boczna odnoga strzezona przez tablice ostrzegawcza: PRIVAT! Eintritt Verboten!Suzy szczeknela ostro i polizala Stone'a w ucho. Zaskomlala - jakby wiedziala? - kiedy samochod zjechal z drogi, minal tablice i jak srebrny cien zanurzyl sie w sosnowa gestwine. Zza kepy drzew wylonilo sie, niewidoczne z drogi, wysokie ogrodzenie z drutu zakreslajace granice posiadlosci. Kamienne slupy oplatal wijacy sie drobnolisciasty bluszcz, a miedzy nimi stala otwarta zelazna brama. Ksztalt szczytow kamiennych slupow wraz z dawno zwalonymi fragmentami muru zakopanymi do polowy w iglach sosnowych, lisciach i pnaczach stanowily puente do opowiesci o kamiennym luku. -Zatrzymaj sie! - Stone uslyszal, jak mowi, i juz wysiadal z samochodu, zanim Lynn zatrzymala woz do konca. Nastepnie Lynn dolaczyla do Richarda i Suzy, pomagajac mu usunac zwaly lisci i odwrocic kilka ciezszych fragmentow muru wraz z widniejacym na nich napisem. I po chwili... Nietrudno bylo odcyfrowac napis, Stone nawet nie byl zaskoczony, po tych wszystkich tajemniczych porannych wydarzeniach. Przeciwnie, tego wlasnie oczekiwal. Kiwajac glowa, w koncu wstal i odsunal sie nieco od odczyszczonego fragmentu. Byl to niewatpliwy dowod na to, ze jego sny maja jakies tajemnicze znaczenie. -"Samotnia Garrisona" - przeczytal na glos napis, nastepnie spojrzal za brame, gdzie podjazd niknal w sosnach. - Gdzies tam moze byc odpowiedz na to wszystko. - Wzial Lynn pod ramie i scisnal je. - Moze jestesmy juz bardzo blisko! Nastepnie wrocili do samochodu i wjechali do srodka. Po piecdziesieciu metrach wyjechali na otwarta przestrzen, ktora wznosila sie lagodnie ogrodami i trawnikami, za ktorymi staly budynki widoczne z drogi. Bylo ich szesc. Jeden w srodku, a pozostale otaczaly go wianuszkiem, stojac w mniej wiecej rownej odleglosci od siebie. Byly do siebie bardzo podobne, mialy po dwa pietra - poza srodkowym, ktory mial trzy - i wszystkie pokrywaly kopuly zawierajace staromodne baterie sloneczne. Na kopulach umieszczono wklesle lustra, ktore byly ustawione do slonca, chociaz juz dawno przestaly sledzic jego bieg. Wszystkie byly nieco poprzekrzywiane, a przynajmniej jedno ustawilo sie w zupelnie przeciwna strone. Pomiedzy budynkami widac bylo sciezki, ogrody, fontanny, nawet baseny, chociaz nie bylo w nich wody, podobnie jak w fontannach. Podjazd przechodzil pomiedzy dwoma budynkami i konczyl sie obszarem wysypanym zwirem przed najwyzszym budynkiem. Gdzieniegdzie spod zwiru wyrastaly chwasty; widac bylo na nim wyraznie czarne plamy po oleju. Nikt nie przekopywal go ani nie zmienial od dluzszego czasu. Najwyrazniej nikt nie zajmowal sie tym miejscem. Widoczne spod okiennicy okno na pietrze bylo pekniete w poprzek; farba sie luszczyla, a drzwi byly zabite gwozdziami. Ale miejsce to nie bylo calkiem opuszczone, przynajmniej chwilowo. W rogu parkingu stal samochod, a szklane drzwi jednego z budynkow byly otwarte. Jakis mezczyzna szedl w ich kierunku po sciezce wiodacej od otwartych drzwi. Nieznajomy byl Niemcem, nosil wypchana aktowke i wygladal na osobe urzedowa, ale jakos tak nieporadnie i przyjacielsko. Byl mlodym blondynem ubranym na sportowo. Wygladal na nieco zaskoczonego. Lynn i Richard wysiedli z mercedesa i czekali, az do nich podejdzie. Stone staral sie skoncentrowac na tu i teraz, ale jego umysl byl gdzie indziej. A moze, kiedy indziej? Cala posiadlosc wygladala tak, jak podejrzewal, ze bedzie wygladac (nie, musial sie z tym pogodzic, jak to zapamietal czy tez jak ktos inny w zakamarkach jego umyslu to zapamietal). Byl tam basen, w ktorym kapali sie Richard i Vicki, a za nim zagajnik, w ktorym Schroeder hodowal egzotyczne grzyby z tybetanskiego Nan Shan. A za nim w glownym budynku bar, najwyrazniej od dawna zabity dechami, w ktorym on (nie, nie on, ale tamten Garrison) upijal sie nieraz tanimi brandy z Ligurii i Cypru. A tu, dokladnie w miejscu, w ktorym stal, Garrison po raz pierwszy poznal Suzy. Byl wtedy niewidomy, bez widokow na odzyskanie wzroku, ale "zobaczyl" Suzy... Swiat zewnetrzny nie dawal za wygrana. -Co? - Stone podniosl wzrok. - Och, przepraszam! Odbieglem gdzies daleko myslami. Nieznajomy usmiechnal sie. -Nie sie nie stalo. - powtorzyl: - Panstwo z Anglii? -Tak - Lynn postanowila, ze bedzie lepiej, kiedy ona odpowie - my, ee... -Moj ojciec byl kiedys wlascicielem tej posiadlosci - przerwal jej Richard, zadowolony, ze moze sie czegos uchwycic i nie dac sie uniesc ponownej fal pseudowspomnien, przynajmniej na chwile. - Chcielismy sie tylko rozejrzec. -Panski ojciec byl wlascicielem? - usmiech urzednika przybladl nieco. - Pan sie chyba myli. To posiadlosc Herr Heinricha Schroedera, ktory mieszka teraz w Berlinie. Czy tez raczej to byla jego posiadlosc, ale ostatnio sprzedal ja panstwu. Nazywam sie Karl Schmidt i pracuje w wydziale srodowiska w wojewodztwie heskim. Jestem - nagle jakby sie zawstydzil niepewny swego - mam tu dokonac wyceny... -Doskonale mowi pan po angielsku - powiedziala Lynn. - Moze pan uchodzic za Anglika. -Dziekuje - powiedzial Schmidt. - Studiowalem w Cambridge. - zwrocil sie do Richarda: - Nie, jestem pewien, ze pomylil pan miejsca. -Moj ojciec byl wlascicielem przed Heinrichem Schroederem - odparl Richard. - Odziedziczyl to po Thomasie Schroederze, a pozniej przekazal jego synowi, Heinrichowi, jak sadze. Nazywam sie Garrison, Richard Garrison. Lynn spojrzala na niego. Mowil tak pewnie, jakby naprawde wierzyl, ze byl Richardem Garrisonem, synem Richarda Garrisona. A moze po prostu ona rowniez zaczela w to wierzyc. -Ach! - urzednik ponownie sie usmiechnal - Tak, znam to nazwisko, mam to tu w papierach. - Poklepal wypchana teczke. - Ta posiadlosc nazywala sie kiedys "Samotnia Garrisona", prawda? - Wyciagnal dlon, ktora Garrison uscisnal ostroznie. Schmidt zobaczyl bandaze. -Mialem wypadek - wyjasnil Richard. -Och! Bardzo mi przykro. -A wiec co, eee - Richard lekcewazaco wzruszyl ramionami - co bedzie pan wycenial? Schmidt zasmial sie smutno. -Powiem panu szczerze, ze nie wiem! Ale moze skoro pan zna te posiadlosc, to pan mi podpowie? Chodzi o wyposazenie jednego z budynkow. Mam z tym powazny problem. Jak mam ocenic, ile sa warte te przedmioty albo, do czego sluza, skoro nie wiem, czym w ogole sa? -W tym budynku? - Richard wskazal glowa na budowle z otwartymi drzwiami. - Instrumenty, maszyny, okna obserwacyjne, sklady? -Tak! - Schmidt ozywil sie. - Wie pan, co tam jest? Richard ni to skinal glowa, ni to pokrecil nia przeczaco. -Nie wiem - powiedzial. - Zobaczmy. Lynn poszla wraz z nimi, a Suzy pobiegla zbadac teren. Moze jednak nie "zbadac". Zachowywala sie tak, jakby wiedziala, dokad idzie. Potrafila jednak o siebie zadbac... Po wejsciu do budynku Richard poczul, jak zachodzi w nim dziwna przemiana, poczul sie maty, niemal zagrozony. Nie bal sie, powodowala nim raczej fascynacja niz strach. Jakby powietrze w srodku ciezko opadlo mu na ramiona. Bedac dzieckiem, czesto wchodzil do porosnietych chwastami kamiennych jaskin i wtedy odczuwal to samo. Jakby wkraczal do gniazda nieznanej, tajemniczej bestii. Tylko, ze tym razem znal te bestie... juz wiedzial. Byla to bestia ezoteryczna. Tajemnicza bestia umyslu, ktora czai sie w zakamarkach wyobrazni. Skryty za hermetycznymi pieczeciami caly budynek byl sterylny jak szpital i czulo sie tu jak w szpitalu. Kafelki, zmywalne farby, grube szklo - wszystko bylo antyseptyczne. -Widzi pan? - zapytal Schmidt, wymachujac rekami. - Trzeba byc medium, zeby dowiedziec sie, do czego to sluzy! -Wlasnie - powiedzial Richard, kiwajac glowa. -Przepraszam? -To laboratorium - poinformowal go Richard. - Na gorze tez. Jedno wielkie laboratorium. - Wiedzial, co teraz bedzie, mial przeczucie, ze odbyl juz kiedys te rozmowe. -Laboratorium? - powtorzyla Lynn, a jej glos odbil sie echem po pomieszczeniu. -Centrum testowania? -Testowania, czego? - Schmidt byl skolowany. -ESP, poznania pozazmyslowego. Pomieszczenie do zmierzenia nieznanego i zglebienia niezglebialnego. Deja vu... paramnezja... bylem tu kiedys. Nie, moj ojciec tu byl, Garrison... Wedrowal przez kolejne pomieszczenia. Lynn i Schmidt szli za nim, ich kroki odbijaly sie od scian. -ESP? - Schmidt powtorzyl za nim. Jego angielski byl rzeczywiscie wspanialy. - Czyli... parapsychologia? -Tak. -A te maszyny? Czy to sa w ogole maszyny? - O tak. -Ale nie maja silnikow! -Oczywiscie, ze nie. Zostaly zaprojektowane, by okielznac ukryte w ludzkim umysle moce. Gdyby mialy silniki, to byloby oszustwo. -Na przyklad ten pokoj. Niczego w nim nie ma. Ma tylko odpowiedni ksztalt. Dziwaczny taki. -To pomieszczenie zwane Pokojem Stanu Ganzfelda - wyjasnil Richard. - Sluzy do wytworzenia maksymalnej recepcji ESP. Pusty? Nie, to po prostu pokoj Ganzfelda. Otworzyl kolejne drzwi i wskazal na kolejne urzadzenie: -Maszyna do Kart Zennera. I pozostale urzadzenia zbudowane wedlug projektu Rhine'a. J.B. Rhine. On stworzyl termin ESP. A deja vu? Czy to tez wymyslil? -A to - wskazal Schmidt. - Patrzcie, pusty pokoj, ale ma jakies elektryczne urzadzenie wmontowane w sciane. I nigdzie nie ma zadnych kontrolek! -To demagnetyzery - odparl Richard - do testowania teleportacji i lewitacji. -A te tutaj budki? -To bryly TET, Testy Wymiany Telepatycznej. -Ha! - zasmial sie Schmidt. - Jak ja mam to wycenic? -Po prostu - odpowiedzial Richard. - Niech pan to wyceni jako przedmioty bez wartosci! -Co? -Niech pan to wszystko zezlomuje, wyrwie ze scian. Nie ma to zadnej wartosci. Wyszli z budynku. -Chyba ma pan racje - powiedzial Schmidt. -Dobrze - odparl Richard - i dziekuje panu. -Ale za co? To ja powinienem panu podziekowac. Richard wzruszyl ramionami i zasmial sie. -Dziekuje za chwile wspomnien! Oczywiscie Schmidt nie zrozumial. -Co tu bedzie? - zapytala Lynn. - Znaczy, na co wladze przeznacza ten budynek. -Bedzie tu sanatorium - odparl Schmidt. - Dla umyslowo chorych. -Nadaje sie doskonale. - Richard pokiwal glowa i dodal z gorycza: - O tak, bedzie bardzo potrzebne... Suzy juz na nich czekala w samochodzie. Nie pojechali prosto do St. Andreasbergu, poniewaz Richard chcial najpierw, zeby Lynn cos zobaczyla. Znal to miejsce tak, jakby stanowilo fragment jego wlasnego zycia, i teraz, kiedy "przypomnial" sobie to tak wyraznie, chcial to sprawdzic do konca. I tak, kiedy wyjezdzali przez zelazna brame z posiadlosci, powiedzial: -Skrec w lewo, ale nie wracaj jeszcze na glowna droge. Jedz bardzo wolno wzdluz ogrodzenia, miedzy drzewami. Jest troche ciasno przy tak duzym samochodzie, ale... o, tam! Wjechali na trawiasty szlak wiodacy pomiedzy sosnami i ogrodzeniem. Lynn podjechala nim troche bardzo wolno az do miejsca, w ktorym sie rozszerzal. -Dokad prowadzi ta drozka? - zapytala, dodajac nieco gazu. Bylo to calkiem niewinne pytanie, jakby Richard znal odpowiedz. Tak bylo w istocie. -Okraza ogrodzenie posiadlosci od frontu, a potem skreca i wraca do drogi - powiedzial. - Teraz wspinamy sie ponad budynkami i bedziemy mogli spojrzec z gory na kopuly. Pozniej wjedziemy garbem wzgorza i wyjedziemy po drugiej stronie gory. Tam nad przepascia stoi chata z drewnianych bali, kryjowka zakryta gestymi drzewami. Stamtad rozciaga sie widok na Halberstadt na drodze do Berlina. W bezchmurna noc mozna nawet zobaczyc lune swiatel Berlina oddalonego o dwiescie kilometrow! No i dziesieciopasmowka wyglada stamtad okazale: tysiace swiatel na drodze do Berlina. Oczywiscie, w czasach, kiedy moj ojciec kazal zbudowac te chate, nie bylo dziesieciopasmowki - zwrocil na nia swe niezwykle oczy - prawie trzydziesci lat temu... Wszystko bylo dokladnie tak, jak to opisal. Byla to chata zbudowana z drewnianych bali, z tylu podparta poteznymi drewnianymi wspornikami zakotwiczonymi cementem w skale. Stala w gestwinie sosen. Z przodu zwienczona weranda. Wylozony lupkowymi dachowkami dach chaty wznosil sie lagodnie do gory. Byla to niewielka ostoja, kryjowka, ktorej istnienia nikt nawet nie podejrzewal. Wskazywal na to jej wyglad. Na deskach werandy zalegala gruba warstwa igiel sosnowych; w jednej wypaczonej ramie okiennej szklo rozpryslo sie i wypadlo na ziemie; drzwi byly nieco przekrzywione na skutek rdzewienia jednego z zawiasow. Poza tym drewno bylo zdrowe i chata wygladala solidnie. Niewiele wycierpiala przez te wszystkie lata. Weszli do srodka. Lynn zaczela otwierac okna, wpuszczajac swieze powietrze. Wewnatrz panowal polmrok, poniewaz promienie sloneczne z trudem przebijaly sie przez upstrzone przez muchy zakurzone szklo. Wszedzie zalegaly poklady kurzu i igly sosnowe wdmuchane przez rozbite okno. Przez lata wyrosly tu nowe drzewa, niemal calkowicie zaslaniajac droge swiatlu. Suzy znala droge. Machajac ogonem, pobiegla prosto przez glowne pomieszczenie do drzwi na tylnej scianie. W srodku solidny balkon z drewnianymi szczeblami wygladal na zapierajaca dech w piersiach przestrzen. Fotel bujany z przerdzewialymi sprezynami stal bezglosnie przodem na polnocny wschod. Ale Richard moglby przysiac, ze wciaz slychac zgrzyt sprezyn... Stal w drzwiach, starajac sie pochwycic atmosfere tego miejsca, ale Suzy juz wyszla na balkon i wystawila leb przez szczeble w balkonie. Wydala z siebie krotkie, ostre szczekniecie, ktore po dluzszej chwili wrocilo echem... i znow... i znow. Spojrzala wyczekujaco na Richarda, wciaz machajac ogonem. -Skoro nalegasz - powiedzial z usmiechem i krzyknal: - Haaaalooooo! Haaalooo... halllloooo... hallooooo! -Ja tam nie wyjde! - powiedziala Lynn zza plecow Richarda. -Jest bezpiecznie! - powiedzial - Solidna budowa. -Ksiazki! - krzyknela i wrocila do pokoju. Teraz, kiedy wpadlo troche swiatla, Richard tez je zobaczyl. W rogu na niewielkiej polce staly dwa rzedy ksiazek w twardej oprawie. Wystarczylo rzucic na nie okiem; nie musial podchodzic blizej. -Wszystko to klasyczne pozycje poswiecone ESP - powiedzial. Lynn nie odezwala sie, tylko wyjela zakurzony tom, ktory sobie upatrzyla. Richard wolno omiatal wzrokiem pomieszczenie, przypominajac sobie wszystkie sprzety... ponownie? W srodku pokoju stal duzy, pekaty piec, ktorego komin mknal w suficie. Drzwiczki kozy byly otwarte i w srodku widac bylo zlozone tam patyki, z ktorych niektore wystawaly na zewnatrz, wystarczylo tylko podpalic. Podwojne okna na trzech scianach zostaly otwarte na osciez, oprocz jednej wypaczonej framugi, ktora sie zaklinowala. Przy scianie stala duza drewniana szafa z otwartymi drzwiami. Byla pusta. Sciany i sufit byly wylozone sekatymi sosnowymi deskami, ktore teraz pokrywal kurz. Pod wybitym oknem zalegal gruby dywan igiel sosnowych... zakorzenila sie w nim trawa i nawet jakies porosty... mech zielenil sie w tych miejscach, w ktorych zaczynal swoj podboj pomieszczenia. Stal tu niewielki drewniany stol i dwa staromodne drewniane krzesla, na polkach staly jakies talerze i dwie antyczne lampy naftowe. I tylko to. -Wystarczy troche ogarnac - powiedzial. Lynn zadrzala lekko. -Mozemy juz jechac? Byl zaskoczony. -Nie podoba ci sie tu? -Mogloby mi sie podobac - odparla - gdyby nie tkwilo na krawedzi konca swiata! Poza tym jest tu pelno duchow! Parsknal. -Mnie tam sie podoba. -No, oczywiscie - odparla. - Jestem tego pewna, panie Richardzie Garrison! Pozniej, kiedy wracali samochodem do miasteczka, obiecala sobie, ze w pierwszej nadarzajacej sie chwili utnie sobie dluga, szczera rozmowe z tym czlowiekiem - tym czasami zupelnie obcym czlowiekiem - ktorego tak kochala. Mial w glowie rzeczy, o ktorych jej nie powiedzial, co bylo nie w porzadku. W koncu jechali na jednym wozku... Mercedes jechal juz na oparach paliwa, wiec Lynn zatrzymala auto na stacji w St. Andreasbergu przed powrotem do hotelu. Darren Jackson siedzial wraz z bratem na drewnianej lawce opartej o sciane Schweitzerhofu i obserwowal wielki samochod przez lornetke. Mruknal cos, gdy woz wyjechal ze stacji i zaczal sie wspinac po serpentynach w gore. -Juz jada - powiedzial. - Jakis czas zabawili na stacji, wiec chyba zatankowali do pelna. -Wybieraja sie gdzies w dluzsza trase - Michael odebral bratu lornetke. - Czy zatankowali tyle tylko tak na wszelki wypadek? -A bo ja wiem - odparl Darren. - Ale to i tak nie ma znaczenia. Nawet jakby wyruszyli od razu, to i tak nam nie uciekna, bedziemy tuz za nimi. Ale najwazniejsze jest, ze zaraz zleci sie tu ta cala banda. -Jasne - Michael kiwnal glowa, odnajdujac wzrokiem samochod i ustawiajac wlasciwa ostrosc. - No to chyba bedziemy sie musieli spiac, nie? -Jak jasna cholera! - mruknal Darren. - Musimy to zrobic dzisiaj, bo jutro bedziemy, co chwila wpadac na naszych cholernych braci - uczniow! No i na siostre! -Jasne! - powtorzyl Michael. -Poza tym jest juz wtorek. Pojutrze Craig zamknie PSISAC. Chcialby zdazyc przed zamknieciem. Caly swiat oszaleje. -Juz oszalal - odparl Michael - tylko ze tu w gorach tak tego nie widac. Ale w miastach... - zawiesil glos. Bracia Jacksonowie byli synami pewnej opoznionej w rozwoju dziewczyny z Oksfordu i nieznanego wloczegi, ktory wykorzystal ja jakies dwadziescia osiem lat temu. Nie byli tego swiadomi, ale tez nie obchodzilo ich to wcale. Wychowywali sie w sierocincu, gdzie juz jako mali chlopcy zyskali opinie podstepnych, niebudzacych zaufania lobuzow. Dwanascie lat temu znaleziono im prace w PSISAC. Z robotnikow niewykwalifikowanych awansowali na pracownikow tasmowych, ale na ten drobny awans musieli czekac cale dziesiec lat. Nie kolegowali sie z nikim z pracy, (choc im tego nie udowodniono, podejrzewano ich o lepkie palce i nie ufano im), a zadna robotnica nawet nie spojrzala w ich kierunku. Kleli jak szewcy i nie potrafili trzymac lap przy sobie. Jednak kierownictwo bylo tego nieswiadome, gdyz chlopacy z zakladu potrafili sobie poradzic sami. Jacksonowie czesto musieli pracowac po godzinach, ale niczego to ich nie nauczylo. Gdyby J.C. Craig o tym wiedzial, nigdy nie wyslalby ich, by odnalezli jego corke. Ale nie wiedzial... Jak wszystkie blizniaki byli niemal identyczni: konskie twarze, rozbiegane oczka, przerzedzone, zoltawe wlosy i glebokie blizny po mlodzienczym tradziku. Mieli niskie czola i bladosc na twarzach, tyczkowaci poruszali sie niezgrabnie, byly to szare, ponure typy Nie przyjaznili sie z nikim poza soba i nie szukali nowych przyjaciol. A co do uczestnictwa w zakonie Craiga, coz, kiedy zaraza rozumu zredukuje ludzkosc do postaci rozproszonych szczepow wedrownych, to sie zobaczy, co bedzie. Kiedy mercedes wjechal na parking, Jacksonowie opuscili lawke i weszli do srodka. Siadajac w fotelach w recepcji, skryli twarze za plachtami gazet. Ale kiedy Richard i Lynn mijali recepcje w drodze do jadalni, dziewczyna dostrzegla ich chwycila spojrzenie Michaela i wyraz jego twarzy, kiedy opusciwszy gazete, gapil sie na nia. Odwrocil twarz, a ona przeszla przez drzwi. Na wspomnienie tego spojrzenia az zadrzala, siadajac obok Richarda. Mogla mu wtedy o tym powiedziec, ale byl juz zajety zamawianiem, poza tym mogla sie mylic. Wydawalo jej sie, ze gdzies juz ich widziala. No jasne, ze tak, moze przyjechali tu juz wczoraj i dlatego ich zapamietala. Tak czy inaczej, kiedy po posilku ponownie mijali recepcje, po nieznajomych nie bylo juz ani sladu. Lynn ucieszyla sie z tego, nawet nie zdajac sobie sprawy, dlaczego. W pokoju Lynn i Richard wzieli razem prysznic i kochali sie w kasajacych strumieniach wody tak jak zwykle. Nastepnie dziewczyna zrobila sie senna i chociaz Richard nie byl zmeczony, to dolaczyl do niej i zasnal w jej objeciach. Kiedy sie przebudzili, slonce wlasnie zachodzilo. Mieli doskonale samopoczucie. Owineli sie kocami i wyszli na balkon, by podziwiac zmiane barwy gorskich szczytow i wydluzajace sie przedwieczorne cienie. -Richard - powiedziala, kiedy tak stali w swietle zachodzacego slonca - kiedy mi powiesz, czego sie dowiedziales? Wiem, ze cos wiesz, bo od chwili, kiedy Schmidt zabral nas do tego budynku do badania ESP, zrobiles sie milczacy i odlegly. O co chodzi? Ja tez w tym tkwie, pamietasz? Popatrzyl na jej twarz oswietlona blaskiem pierwszych gwiazd. -Nie jestem pewny, czy mi uwierzysz - powiedzial. - Moze ja sam sobie nie wierze. To wszystko jest zbyt niesamowite. -Niesamowite? - zasmiala sie. - Nie zauwazyles? Richard, juz od kilku dni wszystko jest niesamowite! Nawet zaczynam sie do tego przyzwyczajac. -Coz - przeszedl do defensywy - nie, dlatego stalem sie spokojniejszy. Widzisz, ja sam jeszcze sobie tego wszystkiego nie poukladalem. -No to powiedz mi, jak to teraz widzisz - powiedziala blagalnie. - Prosze. Wzruszyl ramionami. -Dobrze, jak chcesz. Moze jak to z siebie wyrzuce, to mi pomoze. Ale, od czego mam zaczac? - Od poczatku? -Poczatek juz znasz. Powiedzialem ci o doktorze Gorvitchu w Lagodnej Dolinie - jak twierdzil, ze roznie sie od innych chorych - i wiesz, ze moj ojciec mi pod tym wzgledem ufa... znaczy Phillip Stone. -Tak - przysunela sie blizej - zacznij od tego. Co takiego sklania cie do twierdzenia, ze ten caly Richard Garrison to twoj ojciec? Zmarszczyl czolo. -Widzisz, Lynn, czuje sie, jakbym wystepowal w dwoch postaciach... - Westchnal i odwrocil wzrok. - Jak do diabla mam wyjasnic cos, czego sam nie rozumiem? No, bo jestem tutaj, poniewaz tego nie rozumiem, poniewaz chce wszystko przesledzic, poniewaz staram sie to zrozumiec! -Ale ja tez, Richardzie, mow wiec dalej. Znow westchnal. -Ten zwykly ja, ten, ktorego znasz, jest taki sam jak wszyscy. Czuje to samo, widze to samo, wiem to, co kazdy zwykly czlowiek. Teraz to ja, ten zwykly ja, mowie ci to. Skinela glowa. -No dobrze. To rozumiem. I co? Zaczal juz ciszej. -To drugie ja jest... bardzo sie rozni. Czuje sie, jakby mieszkalo gdzies tam w srodku. -Jak doktor Jekyll i pan Hyde. -Tak - zgodzil sie, nastepnie potrzasnal glowa. - Do diabla, nie! Ten drugi nie jest zly, tylko inny. Powiem ci tak: widzialas te rupieciarnie w gorach, w budynku, ktory pokazal nam Schmidt? -Tak. Czy to ma cos z tym wspolnego? -O tak. Ma bardzo wiele. -Ale powiedziales Schmidtowi, ze to wszystko jest bez wartosci, chyba nawet powiedziales "zlom"... ~ To prawda - odparl. - Zlom dla kazdego, kto sie na tym nie zna. -A ty sie znasz? Potrzasnal glowa. -Nie, ale znal sie moj ojciec, tak jak moje drugie ja. Lynn wiesz przeciez, ze dziedziczymy cechy swoich rodzicow? Na przyklad masz oczy po matce i poruszasz sie jak twoj stary? -Tak - odparla. -No to jest tak samo. Mam szczuple dlonie po matce i jej male uszy. Ale po moim ojcu... -Tak? -Od niego dostalem o wiele wiecej, a dopiero zaczynam poznawac te cechy. Bo widzisz, jego cechy sie nie uzewnetrzniaja. Tkwia we mnie, wraz z moim drugim ja. Richard Garrison byl niezwyklym czlowiekiem i cechy, ktore mi przekazal - tkwiace raczej w psyche, w moim umysle niz we krwi - coz, one tez sa niezwykle. To dzieki nim jestem inny niz wszyscy. I nie bede ci klamal, boje sie ich... -Jakie cechy? - zapytala po chwili. Pokiwal glowa z zalem. -Wiedzialem, ze to nadchodzi, a jednak poszedlem prosto w ogien, ale utknalem w miejscu. Nie wiem, jakie cechy. To ma zwiazek z podswiadomoscia. Czasami sni mi sie to, a przy odrobinie szczescia jestem w stanie cos niecos zapamietac z tych snow; a kiedy indziej... -Tak? -Nadchodza, wraz z atakiem Belkotu. To jest tak, jakby to cos walczylo z choroba za mnie. Moj ojciec albo to, co mi przekazal. W stresie czerpie moc z wnetrza. Dlatego wlasnie wciaz zyje, kiedy zwykli chorzy dawno juz wachaja kwiatki od spodu. Skinela glowa. -Podsumujmy, jesli dobrze zrozumialam. Twoj ojciec, Richard Garrison, byl medium. Moze to zle slowo. Powiedzmy, ze byl w stanie uruchomic te cala maszynerie w posiadlosci. Mial dobre ESP. Mial ponadzmyslowe moce. -Tak. -Skad to wiesz? Zaczynal byc coraz bardziej rozdrazniony. -Przeciez ci powiedzialem! - warknal. - Wiem, poniewaz tez jestem medium. Odziedziczylem to po nim. Lynn, wiedzialem w jednej chwili po wejsciu do tego budynku, a jeszcze wczoraj nawet nie wiedzialem, kim byl J.B. Rhine. Nawet o nim nie slyszalem! A co do budek TET i Kart Zennera... - Potrzasnal glowa. Przez dluzsza chwile nie odzywala sie, po czym zapytala: -A Suzy? Jak wyjasnisz pojawienie sie Suzy? Wiem, ze sniles o niej, ale przeciez to niczego nie wyjasnia. Pan Gutmann mowil, ze twoj ojciec tez mial czarna suke, ktora wabila sie Suzy. -Nie moge tego wyjasnic - potrzasnal glowa. - W tym sek. Przeciez to jest zbyt niesamowite, zeby wytlumaczyc to zbiegiem okolicznosci, a jednak nie jestem sobie w stanie wyobrazic, ze mogloby byc inaczej. Spojrzmy prawdzie w oczy, Suzy mojego ojca musialaby miec ponad trzydziesci lat! Lynn wolno pokiwala glowa. -Tak - zgodzila sie - lepiej pominmy sprawe Suzy. - Dobra, ostatnie pytanie. Kiedy wyruszalismy powiedziales, ze to nie jest tylko wazne dla ciebie, ale dla calego swiata. Co miales na mysli? -Czy to nie oczywiste? - odparl. - Jesli ja jestem w stanie pokonac zaraze umyslu, to moze potrafia i inni, moze nawet wszyscy. - Spojrzal w dol na swiatla St. Andreasbergu, na swiatla calego swiata. Dziewczyna wbijala w niego wzrok. Kiedy tak patrzyl na doline, jego oczy przypominaly slepia kota. Nagle poczula chlod, przytulila sie jeszcze scislej. -Wiekszosc dziewczyn ucieklaby od ciebie z krzykiem - powiedziala. - A ja kocham cie jeszcze bardziej. Moze ja tez jestem jakas pokrecona! Poczula jak rozluznia sie, obejmuje ja ramieniem i przyciska do siebie. Usmiechnal sie i parsknal cicho. -Myslisz, ze to zakazne? Pocalowal ja. -A wiesz, co? - oddala pocalunek. - Noca masz naprawde dziwaczne te slepia. -O tak - powiedzial - jeszcze to. To kolejna rzecz po moim ojcu. - I z tymi slowy usmiech spelzl z jego twarzy. - I byc moze najdziwniejsza ze wszystkiego, poniewaz wedlug Herr Gutmanna Richard Garrison byl slepy... W godzine pozniej zeszli do baru i usiedli przy malym stoliku, stawiajac na nim drinki. Kiedy wchodzili, pan Gutmann pomagal za barem. Usmiechnal sie do nich i przywital cieplym Guten Abend, ale umknelo to uwagi Richarda. Chwile pozniej wyszedl z baru, a kolejny barman zajal jego miejsce. Wtedy rowniez Lynn spostrzegla dwoch typow ze skrzywionymi minami, ktorych wczesniej widziala w recepcji. Wskazala ich Richardowi, ale ci juz wychodzili do swego pokoju. Zdolal rzucic im tylko pobiezne spojrzenie. -O co chodzi z nimi? - zapytal. Opowiedziala mu, co bylo wczesniej. -Kiedy jeden z nich na mnie spojrzal, to az mi skora scierpla - powiedziala. - I po co mieliby zakladac okulary przeciwsloneczne? W koncu jest juz wieczor. Wczesniej ich nie mieli. -Ale ty tez nosisz ciemne okulary - wzruszyl ramionami. - Dlaczego wiec oni nie moga? -Ja nosze, zeby ukryc podbite oko - powiedziala. - A jakie oni maja wytlumaczenie? To ma byc jakies przebranie? A jesli tak, to, po co? Poza tym mysle, ze juz ich gdzies widzialam. -Tak, a gdzie? -Nie wiem. Zastanawialam sie nad tym, od czasu, kiedy wstalismy. No, bo... ale nie, za duzo tych zbiegow okolicznosci. -Co takiego? - Richard westchnal. -PSISAC - odrzekla. - Mam wrazenie, ze widzialam ich w PSISAC. Teraz go to zainteresowalo. -Ale pewna nie jestes? Potrzasnela przeczaco glowa. -Nie, ale jeden tak na mnie spojrzal. Kiedys ktos na mnie tak patrzyl w PSISAC, kiedy wyjezdzalismy z ojcem z zakladu. Richard dopil drinka i wstal. -Chodz, przejdzmy sie z Suzy. Rankiem wyjedziemy stad. -Och, Richardzie, jaka szkoda. Naprawde mi sie tu podo... Teraz odezwal sie ostrzej, ale na tyle cicho, by nie dotarlo to do niepowolanych uszu. -I tak wyjezdzamy - powiedzial. - Ale jesli ci dwaj sa naprawde z PSISAC, coz, jak mowilas, za duzo tych zbiegow okolicznosci. -Myslisz, ze ojciec mogl ich wyslac za nami? -To mozliwe. Nie wiem, co mam myslec, ale wcale mi sie nie podoba. Moze powinnismy wyjechac jeszcze dzisiaj, Podeszli do baru, gdzie Richard wczesniej zamowil stek z kuchni. Barman podal mu zawiniete w papier mieso i duza miske wody. Richard podziekowal mu i wyszedl pierwszy na parking przed Schweitzerhofem. Wypuscili Suzy z mercedesa i patrzyli, jak pochlania jedzenie. Lynn skomentowala to: -Ma prawie tak dobry apetyt jak ty! Richard usmiechnal sie drapieznie. -Coz, jesli ma taki jak ty, to mam nadzieje, ze w poblizu nie ma zadnych psich adoratorow! - I zanim zdazyla odpowiedziec zawolal do Suzy: - Krolik, Suzy, krolik! Pies szczeknal, przesadzil barierke o trzech szczeblach i rzucil sie zakosami po stoku w kierunku miasta, omijajac karlowate sosny i wysoka trawe i przez caly czas machajac ogonem. -Nie zgubi sie? - zapytala Lynn. -Alez nie, nie martw sie o Suzy - powiedzial. - Chodz, zejdziemy troche droga w dol. Ostatnio brakuje nam ruchu, tobie i mnie. Zrobilo sie juz chlodno, ale mieli na sobie cieple ubrania. Nie byla to jednak rewia gorskiej mody. Richard zalozyl kamizelke na koszulke polo i marynarke; Lynn miala na sobie welniany kostium ze spodniami i pulower z wywinietym na zewnatrz kolnierzem. Wziela Richarda pod ramie i poszli kreta droga, z rekami w kieszeniach. Minal ich jakis jadacy pod gore samochod i zamrugal do nich na powitanie. Kolejny samochod nadjechal z tylu, rowniez mrugajac swiatlami, ale kiedy sie z nimi zrownal zjechal na pobocze. Odwrocili sie w jego strone i zostali momentalnie oslepieni reflektorami. Woz zatrzymal sie i po obu stronach drzwi otworzyly sie z rozmachem. W oslepiajacym swietle pojawily sie dwie sylwetki. -To wy! - wykrztusila Lynn. Michael Jackson trzymal w dloni pistolet z tlumikiem. Wycelowal go w Richarda. -Zegnam, panie Garrison! - powiedzial. Pistolet wyrzucil z siebie ognisty pocisk. Dalo sie slyszec przytlumione "plask!" i Richard zostal zepchniety z drogi i cisniety w trawe. W tej samej chwili, kiedy Lynn nabierala powietrza w pluca do krzyku, Darren Jackson chwycil ja i wymierzyl siarczysty policzek reka w rekawicy. Scisnal jej dlonia usta, jednoczesnie brutalnie odginajac glowe do tylu. W chwile pozniej zaciagnal ja do tylu samochodu. Gdzies w oddali Suzy zaszczekala pytajaco. -Szybko! - zawolal Darren, ponaglajac brata sciszonym glosem. - Wykoncz go! Michael wymierzyl bron w ciemnosc. Na trawiastym poboczu postac podnosila sie wlasnie z ziemi. -Pospiesz sie, do kurwy nedzy! - ponownie zawolal Darren. - Jedzie jakis samochod! Postac w trawie zatoczyla sie i wydala z siebie skrzekliwy krzyk protestu. Michael spanikowal. Kiedy naciskal spust, reka mu drzala. Plask-plask! i chwiejaca sie na nogach postac ponownie padla w trawe. -Szybko! - zawolal Darren. Michael wszedl na droge, usiadl na fotelu kierowcy i zatrzasnal drzwi. Wrzucil pistolet do schowka na rekawiczki. Drzacymi dlonmi chwycil za kierownice i wrzucil bieg. Nastepnie ruszyli. -Nie tak szybko! - ostrzegl go Darren. - Prowadz normalnie. Zwolnij. - Z tylu zwolnil uchwyt na twarzy Lynn i uslyszal, jak szlocha. Na dzwiek kobiecego placzu Darren zmienial sie nie do poznania, czul sie silny, wszechwladny. - Ty tez wyluzuj - powiedzial. - Bedziesz mi tu marudzic, to ukrece leb przy samej dupie! - Przycisnal ja do siebie, swiadomy jej kobiecych kraglosci. Cycki jak arbuzy! - pomyslal. - I tak samo slodkie. O moj Boze! Moze sie zalapie? Pierwszy pocisk przedarl sie przez obojczyk Richarda i wyszedl z drugiej strony. Drugi wyzlobil plytka bruzde w zebrach na prawym boku. Ale trzeci utkwil w jego ciele nad sercem. Byl wlasciwie trupem, jak nie teraz, to za chwile. Ale odziedziczyl po swym ojcu wiecej, niz przypuszczal. Na poczatku czolgal sie, po chwili jednak wstal i ruszyl chwiejnym krokiem. A w koncu zaczal biec z powrotem do Schweitzerhofu. W polowie drogi dolaczyla do niego Suzy, skamlac, poniewaz wyczula krew, ktora tracil, zataczajac sie i potykajac, co chwila. Cudem nikt nie zobaczyl ich na werandzie ani w recepcji. Recepcjonista wyszedl gdzies na chwile i Richard mogl bez przeszkod wspiac sie po schodach, podpierajac sie o sciane, i ruszyc korytarzem do ich pokoju na pierwszym pietrze. Lynn! Dokad ja zabrali? I kim bylo tych dwoch oprychow? Suzy nie opuszczala swego pana ani na krok i obserwowala go z troska, kiedy wyrzucal cala zawartosc walizki na podloge. Krwawil obficie i mial tego swiadomosc; wkrotce skona i to tez wiedzial. Bol byl niewyobrazalny, zachodzilo niebezpieczenstwo, ze zemdleje. Czul, jakby rozgrzany do bialosci pogrzebacz utkwil mu w sercu. Ale bylo, o co walczyc. I na Boga, przeciez jego ojciec nigdy sie nie poddawal - byl typem wojownika! Puls mu skoczyl, a serce walilo w klatce piersiowej. Byc moze sa to ostatnie podrygi, zanim stanie na zawsze. Opadl na podloge i po omacku znalazl to, czego szukal. Po chwili trzymal w dloni kastet z drutu z koncami sterczacymi jak diabelskie rogi. Podpelzl do telewizora i odnalazl kabel. Suzy zawarczala i zakrecila sie wokol siebie z obawa. Polizala go po twarzy. -Odejdz, Suzy! - wyszeptal ostro. - Odejdz, idz, tam! Poszla we wskazanym kierunku, usiadla, zapiszczala i drzac na calym ciele, wpatrywala sie w niego. Richard zacisnal palce na drucianych splotach, ponownie wymacal kabel i wbil jeden z koncow prosto w niego. Zaczynal tracic przytomnosc... ten bol... caly pokoj wirowal. Chwycil drugi koniec drutu w dretwiejacy kciuk i palec wskazujacy lewej drzacej dloni, ustawil go nad przewodem... i oparl sie na nim calym ciezarem. Ladunek elektryczny sprawil, ze cale cialo wygielo sie i usztywnilo. W powietrzu momentalnie rozszedl sie smrod spalonego ciala, a palce zaczely czerniec w miejscu, w ktorym trzymaly dymiacy przewodnik. Lezal tak sekunde, dwie, trzy, a cialo wyginalo sie i cale wibrowalo. Nastepnie zwolnil uscisk i az rzucilo go w drugi kat pokoju. Zamiast opasc na podloge, zatrzymal sie w powietrzu w pozycji horyzontalnej posrodku pokoju. I tam pozostal, z wolna obracajac sie jak wielki wiatrak. Z rozrzuconymi nogami i wyprostowanymi rekami utworzyl piecioramienna gwiazde, obracajaca sie wolno w powietrzu bez najmniejszego punktu podparcia. Mrok panujacy w pokoju rozswietlilo dziwne miekkie swiatlo emanujace z jego ciala. Suzy wciaz cicho zawodzila. Miala sztywne lapy i siersc zjezyla sie jej na grzbiecie. Warowala jednak na miejscu, nie spuszczajac z niego oka nawet na sekunde. Wirowanie z wolna ustalo i Richard zatrzymal sie bez ruchu. Zaczal odwracac sie w powietrzu, przyjmujac pozycje wertykalna i unoszac sie o kilka centymetrow nad podloga Twarz i cale cialo ogarnela rozpraszajaca ciemnosci luna na podobienstwo plomienia swietego Elma - kiedy otworzyl oczy byly cale zlote! Suzy widziala juz takie oczy i nie bala sie ich. Czekala niecierpliwie, a zlote oczy odszukaly ja, wysylajac w jej kierunku zlote promienie, ktore odnalazly suke i dotknely jej swym cieplem. SUZY, IDZ, ZNAJDZ LYNN. PRZYPROWADZ JA DO MNIE. PRZYPROWADZ JA DO CHATY W LESIE. I SUZY, CI DWAJ... TO NASI WROGO WIE! Zloty ogien w jego oczach przybral na sile. Przekazywal jej cos, czlowiek psu. Skoczyla do okien. W polowie jej skoku okno otworzylo sie, trzaskajac mocno na zawiasach, i czarna suka przeskoczyla przez nie. Ale w zimnym gorskim powietrzu to nie pies zeskoczyl z okna i nie pomknal w noc. Nic nie spadlo z wysokiego balkonu, zupelnie nic, jedynie nad dolina pojawila sie ciemna chmura. Gwiezdna chmura o ksztalcie wielkiego ogara, ktorego lapy, wielkie jak domy, zdawaly sie przeskakiwac po dachach St. Andreasbergu... Po zniknieciu Suzy cialo Richarda wrocilo do pozycji horyzontalnej. Zlaczyl nogi, wolno ulozyl ramiona wzdluz bokow i zamknal oczy. Poswiata wokol jego ciala przygasla, pozostawiajac jedynie cienki kontur. Wtedy rowniez on poszybowal przez otwarte okno... gdzies tam w noc. Recepcjonista Georg Stuker wolno i metodycznie sprawdzal stan bezpieczenstwa samochodow na parkingu hotelowym, kiedy Richard i Suzy weszli do Schweitzerhofu. Nie spieszyl sie, palac papierosa podczas tej czynnosci. Dzis bylo spokojnie, w barze siedzialo jedynie kilkoro gosci, nic sie nie dzialo. Dobrze bylo wyjsc zza lady na te kilka chwil. Ale kiedy skonczyl i odwrocil sie, by wrocic do srodka... Za plecami zazgrzytal zwir na parkingu - nieomylny znak, ze oto rusza ktorys z wozow. Stuker odwrocil sie na piecie. Nikogo nie widzial na parkingu. Co to ma byc? Nagle wybaluszyl oczy i rozdziawil usta. Srebrny mercedes jechal wprost na niego! Stuker uskoczyl mu z drogi, stracil rownowage na sypkim zwirze i opadl na jedno kolano. Krzyknal za odjezdzajacym samochodem. Zaklal szpetnie, jak to tylko Niemiec potrafi, i znow zawolal. Czy kierowca go nie slyszal? Czemu, wariat jeden, nie wlaczyl swiatel? Samochod skierowal sie do wyjazdu, minal Stukera i hotel. Swiatla pensjonatu oswietlaly dokladnie caly wyjazd. Stuker przestal krzyczec, a glos uwiazl mu w gardle. Samochod byl pusty, nikogo w nim nie bylo! Kiedy wyjezdzal z parkingu, wlaczyly sie swiatla, a silnik z warkotem obudzil sie do zycia. Stuker byl wsciekly. Ktos tu chcial z niego zrobic glupka! Podbiegl do samochodu, nachylil sie i dokladnie omiotl wzrokiem wnetrze. Pusty! Na pewno nie bylo tu kierowcy! Pusty samochod jechal bez kierowcy w kierunku St. Andreasbergu! -Juz po mnie! - wyjeczal na glos Stuker. Klasnal w dlonie i wyplul papierosa. - Zaraza umyslu! - Powlokl sie przez werande do hotelu i zatrzymal jak wryty w polowie drogi do recepcji. Spojrzal na podloge i oczy zrobily mu sie okragle jak spodki. Zobaczyl swiezy slad krwi na dywanie, biegnacy dalej w gore po schodach. -Mein Gott! - zaskrzeczal. W chwile pozniej z twarza blada jak sciana zaczal wzywac pomocy. -Herr Gutmann! - krzyczal. - Herr Gutmann! Oh, mein Gott, mein Gott! Mord! Mord! Mord! Michael Jackson prowadzil duzego, kanciastego fiata nieco powyzej dozwolonej predkosci. Wiedzial, ze powinien zapanowac nad podnieceniem, ktore zawsze pojawialo sie po akcie przemocy A dzisiaj byl szczegolnie brutalny. Przypominajac sobie, jak zabil czlowieka z zimna krwia, az zadrzal z rozkoszy. -Jezu, ale mu przywalilem! - powiedzial, ogladajac sie przez ramie. Z tylu jego brat zachichotal. -Zimny trup - powiedzial. - Padl na trawe jak zwalone drzewo! - Spojrzal na Lynn, ktora lezala z glowa przycisnieta do jego kolan. Lezala na plecach z nogami rozrzuconymi na tylnym siedzeniu. Prawe jej ramie przyciskal lewa noga, a drugie bylo uwiezione miedzy nimi. Zdjal jej reke z ust i powiedzial: - Chyba twoj chloptas wyciagnal kopyta, cukiereczku. -Wy gnoje! - zalkala. - Mordercy! Zabije was za to! -Rozkaz to rozkaz, cukiereczku - powiedzial Michael z przodu. -Czyj rozkaz, ty swinio? - wyrzucila z siebie. -A moze ci powiemy? - zaszydzil Darren. Poruszyl sie na siedzeniu. Mial wyrazna erekcje uwieziona w opietych spodniach. Jego lewa reka powedrowala w kierunku jej brzucha. Kciukiem przejechal jej po prawej piersi. Probowala sie wyrwac i znow uderzyla w szloch, ale on pochylil sie i zakneblowal ja ustami. Niemal zwymiotowala. Kiedy sie cofnal, oplula go, szlochajac krzyknela, az stracila oddech. Bracia zarechotali, a Darren jeszcze natarczywiej badal jej biust. -Dokad mnie zabieracie? - zapytala ostro. - A ty... ty... zabierz ode mnie swoje brudne lapy! -Sluchaj, Darren! - powiedzial Michael karcaco. - Co ty tam z tylu robisz? -Boze, juz nic mi nie wolno? - odpowiedzial nieco ochryplym glosem. -Napaliles sie czy jak? - zapytal Michael. -Napalilem? Matko! -Moj ojciec obedrze was ze skory. - Lynn lkala, juz nie probujac tego skrywac. - Wyrwie wam serca! -To wlasnie twoj tatusiek nas wyslal, skarbie - odparl miekko Darren. Zamarla. -Co? -To prawda, cukiereczku - przytaknal Michael. - Kazal nam zalatwic dzieciaka Stone'a i przywiezc cie do domu. Darren wlaczyl nikle swiatlo w srodku wozu. Spojrzal w jej niedowierzajaca, zaskoczona twarz. -Co? Nie wierzysz mi, ale to prawda. - Zasmial sie, wsadzil jej reke pod sweter i najspokojniej zaczal odpinac jej guziki. Znow sie szarpnela. -Nie... nie wierze wam! - warknela. - A kazal wam tez mnie bic i molestowac? Za to was zabije! Michael ponownie odwrocil sie przez ramie i zobaczyl, co robi jego brat. -Lepiej wyluzuj - ostrzegl go skrzekliwym glosem. - Bo ja sie tez caly spinam. -Niech mnie, zobacz na te buzke - Darren zignorowal go. - Moglbym go bez konca trzymac w srodku! - Podciagnal brutalnie pulower, rozerwal koszule i szarpnal za stanik. -Wieprz! - Lynn zalkala bezsilnie. - Powiem pierwszej osobie, ktora spotkamy, ja wam... - Darren zanurkowal i wzial jej prawy sutek w usta. Michael wdusil hamulce, zjechal na pobocze pod wiszace ciemne galezie drzew. Spojrzal, co sie dzieje z tylu, i oblizal wargi. Brat najwyrazniej chcial pozrec piers dziewczyny; jego lewa dlon juz tkwila w jej spodniach, a prawym ramieniem tlumil szlochy dziewczyny. -Jezu! - wydyszal Michael. Darren podniosl wzrok. -Nie dowieziemy jej, sam wiesz - wydyszal. - Bedzie darla morde, kiedy tylko spuscimy ja z oka. A nawet jak ja dowieziemy, to, co z jej starym? - Wyjal reke ze spodni dziewczyny i szarpnal za swoj zamek. Naprezony penis zadyndal kolo twarzy Lynn. -Co powiemy staremu Craigowi? - zapytal Michael, siegajac do tylu, by scisnac mokra piers dziewczyny. -Powiemy mu, ze Stone ja zabil, a zaraz potem my jego. Powiemy, ze wydusilismy to z gnoja, a potem go zastrzelilismy. -Dooobra! - odparl Michael. - Podoba mi sie! -No chodz, cukiereczku - powiedzial Darren, chwytajac Lynn za podbrodek. Jeknela, kiedy staral sie przytrzymac jej szarpiace sie cialo. - Daj tu te swoja slodka buzke. -Nie! - zawolal Michael. - Nie w samochodzie. Za ciasno. Jak otworzymy bagaznik, to mozemy ja dosiasc tam, najwyzej nogi beda troche wystawac. W bagazniku jest swiatlo, wiec bedziemy sobie mogli tez popatrzyc. -Ja pierwszy - mruknal brat. - Chce loda. -Nie! - Michael znow warknal. - Ja pierwszy. Ty miales juz swoja radoche. Ja chce od frontu. Potem mozesz miec te swoja laske. A potem wezme ja od tylca Lynn slyszala to wszystko, ale nie wierzyla, ze to sie dzieje naprawde. Pol godziny temu byla nadzieja na wszystko. Teraz pozostala tylko groza. Doslownie zdarli z niej ubranie w samochodzie, zerwali wszystko. Przerazona wiedziala, ze zginie. Ktoz mogl ja uratowac? Poza tym Richard nie zyl, zabity przez tych dwoch zwyrodnialcow, coz jej pozostalo? Ale czy naprawde musi ginac w ten sposob? -Nie zabijecie mnie! - zapiszczala, co tylko wzmoglo ich szalenstwo. - Wezcie mnie, jesli musicie, ale zostawcie mnie, prosze! -Mamy pani nie zabijac, mala panno Craig, tak? - powiedzial Michael glosem przypominajacym szczekniecie. - No, zobaczymy. Najpierw zastrzelimy cie z naszych pistolecikow, a potem Darren przerznie cie swoja duza spluwa, plask, plask, plask! -Moge? - zachichotal Darren. - Tak bedzie uczciwie. Ty zastrzeliles jego, wiec ja zastrzele ja. I wiem, w co bede mierzyl! Wyciagneli naga dziewczyne z samochodu, otworzyli bagaznik i wrzucili ja do zatechlego wnetrza. Chwile pozniej zaswiecilo sie swiatlo w bagazniku, ukazujac jej nagosc i ich bestialstwo. Kiedy Michael podszedl do niej, by ja posiasc, ponownie krzyknela: -Nie zabijecie mnie! - Ale wiedziala, ze to zrobia. Nagle, nie wiadomo skad, poczula przyplyw sil. Wyrzucila uwolniona reke, zostawiajac cztery krwawe slady na twarzy Michaela. Zaklal i padl na ziemie. Poniewaz byla spocona, wyzwolila sie z uscisku Darrena. Pobiegla z wrzaskiem wzdluz rowu biegnacego obok drogi. Po sekundzie dopadli ja. Potknela sie i upadla, zostala zaciagnieta do plytkiej, lodowatej wody. Michael ustawil sie miedzy jej nogami i zaczynal sie na niej sadowic. Dyszal na nia smierdzacym oddechem prosto w twarz. -No chodz - wysapal do kucajacego nad nia brata. - Niech ci krowa robi te laske! Cos wielkiego, czarnego, o niesamowitej sile, olbrzymiej wadze spadlo na samochod dwadziescia piec metrow dalej. Spadlo z nieba, pomiedzy drzewami, jak czarna kolumna bazaltu, ktora zgruchotala samochod na plasko, jak pudelko zapalek pod butem. I jak pudelko zapalek samochod eksplodowal, rozswietlajac nocne niebo fontannami plonacej benzyny i rozpraszajac ciemnosc kaskada swiatla i plomieni. Jacksonowie spojrzeli i zamarli! Jakis czarny ksztalt przeslanial gwiazdy. Zlote oczy wielkie jak drzwi stodoly utkwily w nich nieruchome spojrzenie. Wielkie jak bale kly blyszczaly na bialo, a gdzies ze szczytu drzew rozlegl sie potezny warkot. Warkot potezny jak grom zwalil sie wprost na nich! Suzy pochylila glowe. Chwycila Darrena wpol, pistolet w jego dloni wypadl bezradnie z pozbawionych czucia palcow. Zdolal tylko jeknac, ale juz nie krzyknac, gdy jej kly przepolowily go w pasie, roztracajac na boki obie polowki truchla. Michael wrzasnal, ale tylko przez sekunde. Suzy zajela sie nim, potrzasajac nim, tak jak fretka potrzasa szczurem, zmiazdzyla mu czaszke, piersi i cale cialo na miazge, w potoku krwi i wnetrznosci cisnela nim nad wysokie sosny. I nagle... Lynn zemdlala, nie widzac nawet, co wywolalo eksplozje, czyli czarnego jak noc upiornego ogara, ktory przybyl jej na ratunek. Teraz Suzy polizala swym wielkim ozorem cieplym jak koc, raz, od stop do glow. Chwycila nieprzytomna w zeby - teraz niezwykle delikatne - i uniosla wielki leb. Weszyla przez chwile i juz wiedziala, gdzie jest jej pan. Skoczyla wysoko... a drzewa, plonacy samochod i cala groza zmniejszyly sie do mikroskopijnych obrazow i pozostaly daleko za nia... Lynn obudzila sie, wsciekle bijac na oslep rekami i nogami. Krzyknela, odtracila cos mokrego od twarzy i momentalnie zakryla swoja nagosc. Suzy zawyla, szczeknela, wpatrujac sie w nia wielkimi, miekkimi oczami. Lynn rozejrzala sie trwozliwie w poszukiwaniu napastnikow i poczula, ze lezy na poslaniu z igliwia... zobaczyla, gdzie sie znalazla. Nie bylo na to najmniejszego wyjasnienia; przez chwile zawirowalo jej w glowie i wydawalo sie, ze zemdleje ponownie. Suzy jednak podpelzla blizej, machajac ogonem na prawo i lewo. -Och Suzy, Suzy! - krzyknela Lynn. Przyciagnela suke do siebie, jedyna zdrowa istote w tym oszalalym swiecie wpatrujac sie w cos jeszcze, co znajdowalo sie w samej chacie. Pod wplywem tego, co zobaczyla, jej oczy zrobily sie okragle, a usta same zlozyly sie do krzyku. Chata wygladala jak poprzednio, tylko, ze teraz drzwi staly otworem, a wewnatrz saczylo sie swiatlo. Byla to miekka, blekitnawa poswiata, wypelniajaca okna i drzwi swym niekoniecznie elektrycznym blaskiem. Dach, okap, weranda i sciany chaty - wszystko jarzylo sie dziwna poswiata. Bylo to niemrugajace, stabilne swiatlo, dziwnie chlodne i wcale nienasuwajace pogodnych skojarzen. Lynn, drzac cala, spojrzala po sobie i sprawdzila, czy nic sie jej nie stalo. Wydawalo sie, ze nic. Miala moze kilka siniakow, ale to wszystko. Nie czula sie zbrukana, a byloby inaczej, gdyby... ale co sie stalo z tymi zboczencami? Podniosla sie, zawirowalo jej w glowie, zlapala sie jednak barierki na werandzie. Suzy wydobyla z siebie krotkie szczekniecie, wskoczyla na werande i spojrzala na drzwi. Ponownie rzucila spojrzenie Lynn, machajac ogonem. Chwytajac sie barierki, Lynn poszla za nia zataczajac sie. Uchylila drzwi i zajrzala do srodka. Momentalnie rzucila sie i chwycila w objecia swiecace cialo Richarda wiszace w powietrzu nad stolem. W jednej sekundzie zdala sobie sprawe, ze faktycznie wisialo w powietrzu! Cofnela sie do rogu i zakryla dlonia usta. Richard odwrocil glowe i uchylil odrobine zamkniete powieki. Zlote swiatlo skapalo jego twarz, wyplynelo z niej i dotknelo jej. Usta mial dalej zamkniete i nie poruszal sie, ale... LYNN, NIE BOJ SIE. ZOSTAN ZE MNA. SUZY CIE... OCHRONI... Glos w jej mozgu dobiegal jakby z oddali. Zamknal oczy i ponownie zwrocil twarz ku gorze. -O moj Boze, moj Boze! - wyszeptala Lynn, drzac na calym ciele. Ale Suzy byla przy niej, nie bala sie, a Richard... zyl? Tak, zyl. Nie mogla, bala sie w to uwierzyc. Albo juz oszalala, albo za chwile to nastapi. Groza, jakiej doswiadczyla dzisiaj, zdawala sie ostatnia kropla, ktora przeleje czare szalenstwa. LYNN... LYNN... LYNNN. Glos w jej glowie zmienil sie teraz w szept, jakby echo. KOCHAM... KOCHAM... KOCHAM... -Och, ja tez cie kocham! - zawolala. Chciala do niego podejsc, ale sie cofnela. Nie mogla, jeszcze nie. Drzac pod wplywem nieopisanej grozy i z zimna, objela sie ramionami. Dzisiaj bedzie mroz. Co miala robic? KOCE... SAMOCHOD. Samochod tu byl? Wyszla ponownie na werande. Pod sosnami z boku chaty cos zablyslo srebrnym blaskiem. Wziela koce Suzy z tylnego siedzenia mercedesa i weszla do srodka. OGIEN. Odnalazla zapalki na polce z talerzami i lampami oliwnymi; zapalki byly suche i jakims cudem wciaz dawaly sie zapalic! Wrzucila zapalona zapalke do pekatego brzucha kozy i zamknela drzwiczki. Chwile pozniej z piecyka rozszedl sie cieply blask. Zaczynalo byc coraz lepiej.Ale Richard, unosi sie nad...! Ponownie zaczela drzec owinieta w koc. Podeszla do drzwi i zamknela je. Poczula sie lepiej - przyzwyczaila sie do niezwyklej sytuacji - i zaczela rozgladac sie po chacie. Wziela z polki lampy naftowe, potrzasnela nimi i uslyszala, jak wewnatrz pekatych zbiornikow chlupocze paliwo. Uniosla szklany klosz, zapalila suchy jak pieprz knot, patrzac, jak nasacza sie nafta. Nastepnie podniosla drugi klosz i zapalila druga lampe. Przy blasku ognia w kozie i zoltych plomieni dwoch lamp naftowych poswiata Richarda przyblakla nieco. Juz nie byla tak upiorna. Lynn zaczela oddychac spokojniej; serce zaczelo bic miarowo. Przelknela glosno sline i ponownie rozejrzala sie po pomieszczeniu. Stare krzesla mialy wyscielane oparcia i siedzenia. Byly troche zaplesniale, ale jesli ktos nie wybrzydzal zbytnio, wciaz nadawaly sie do uzytku. Nie miala ani czasu, ani ochoty na wybrzydzanie. Oderwala wypchane poduszki z krzesel, ulozyla je wzdluz i owinela kocem. Z obawa podeszla do Richarda, ktory w dalszym ciagu unosil sie nad stolem. Dotknela go. Byl lodowato zimny, jak nagrobek! -Richard - powiedziala. - Prosze! Nie moge zniesc twego widoku... w tym stanie! Jego wymizerowana twarz nie drgnela ani o jote, oczy mial wciaz zamkniete, ale z wolna jego cialo poruszylo sie, opuscilo sie na zaimprowizowane lozko i opadlo na poduszki. -O, dzieki Bogu! - powiedziala Lynn na jednym oddechu. - Dzieki Bogu! Wziela koc za rogi i okryla nim jego cialo. Zakryla niebieskawa poswiate i widac bylo jedynie jego trupia twarz emanujaca niebieskim swiatlem. Lozko bylo za dlugie. Lynn zabrala jedna z poduszek i rzucila na krzeslo. W chacie zaczynalo byc cieplo, komin kozy zrobil sie czerwony od goraca. Suzy zwinela sie w klebek obok piecyka, wciaz jednak obserwujac Richarda znad zlozonych lap. Lynn przyciagnela krzeslo z poduszka blizej zrodla ciepla i zapadla sie w nie. Przez chwile ogrzewala sobie stopy o cialo zwinietej Suzy i nagle skoczyla na rowne nogi. -O Boze, Boze. Co ja najlepszego robie? Musze sprowadzic doktora... NIE! Az podskoczyla. Odwrocila sie ku nieruchomej postaci. Wokol bladej twarzy wciaz widac bylo blekitna poswiate, ale oczy pozostawaly zamkniete.-Richard, musze sprowadzic lekarza, bo umrzesz! NIE. -Ale... MUSZE ODPOCZAC. NIE GADAC, ODPOCZAC! ZOSTAN. PILNUJ. ZADNEGO... LEKARZA... -Richard, jestem przerazona! - Zaczela plakac, opadajac bezsilnie na krzeslo. SPIJ. -Tak, spij, spij! - zachichotala histerycznie. - Jak ja mam zasnac? Ja...SPIJ! Tym razem nakazal jej. I od razu zasnela. A Suzy stala na strazy... Lynn obudzila sie w srodku nocy. Nafta wypalila sie w lampach; ogien dogasal; Suzy nie poruszala sie, tak samo jak Richard. Wciaz mial twarz skapana w niebieskim swietle. Zyl. Zauwazyla wczesniej niewielka kupke drewnianych, posnietych mchem szczap kolo werandy. Zostaly pociete na opal. Wyszla na zewnatrz i przyniosla narecze drewna, ukladajac je ostroznie na podlodze. Ostatnie dwie trafily prosto do pieca. Kiedy ponownie usiadla, Suzy wstala, podeszla do niej i polozyla jej leb na kolanach. Suka spojrzala na nia pytajaco. -Tak sadze - powiedziala Lynn. - Sadze, ze wyzdrowieje. Nowe kawalki drewna zasyczaly w piecyku i z trzaskiem zajely sie plomieniami. Syczaly dalej. Suzy zaskomlala, przenoszac spojrzenie cieplych oczu na Richarda. Lynn tez na niego spojrzala. Syczenie nie dobiegalo juz z pieca. Spod przykrytych kocem piersi Richarda uniosl sie waski slupek dymu. Lynn skoczyla na rowne nogi i podbiegla do niego. Odrzucila koc... Dym wylanial sie z jego marynarki nad gorna kieszenia. Drzacymi palcami odchylila poly marynarki i uniosla kamizelke oraz koszulke. Przelozyla czesci garderoby przez ramiona. Wysoko na piersi, w srodku okraglego niebieskiego sinca zobaczyla dziure po kuli. To z niej unosil sie dym. Trzymajac ubranie pod jego broda, wpatrywala sie z otwartymi ustami w rane po kuli. Syk nasilil sie. Cos tam zabulgotalo, wypelnilo dziure i zaczelo wyciekac Wygladalo to jak rtec. Lynn dotknela tego drzacym palcem. Palilo zywym ogniem! Cofnela gwaltownie palec. Waski strumyczek stopionego olowiu pociekl po klatce piersiowej Richarda. Dymil, sciekajac na koc i zastygajac w nieregularne grudki. Na zebrach nie bylo widac najmniejszego sladu poparzen. Niebieskawy siniec zblakl na jej oczach, a rana sie zasklepila. Drugie ja Richarda wzielo ster w dlonie... DZIEN PIATY Daily Mirror Szokujace statystyki!Ponad milion szescset tysiecy kobiet, mezczyzn i dzieci w Wielkiej Brytanii cierpi na jak dotad nieuleczalna tak zwana "zaraze umyslu". Liczba chorych nie jest dokladnie znana, lecz wiarygodne zrodla podaja, ze zjawisko to przybralo rozmiary epidemii. Opinia publiczna naciska na rzad, by dokladnie ocenil dane dotyczace epidemii, ale jak dotad rzad podchodzi do sprawy bardzo ostroznie. W Whitehall otwarto nowe biura, w ktorych pracownicy dzialu statystyk i strategii podobno pracuja pelna para, ale w dalszym ciagu nie ma nowych informacji. Pan Charles Ingram, minister zdrowia psychicznego i koordynacji lecznictwa, nie daje sie wziac na spytki. Pojawiaja sie jednak plotki o pozytywnych wynikach dlugotrwalych badan brytyjsko-amerykanskich, dotyczacych "leku" lub "prewencyjnego panaceum" pod postacia pigulki uodparniajacej, podobnej do lekow antykoncepcyjnych z polowy wieku XX. Zrodla podaja o trwajacych ostatecznych testach... Tokyo Times Tang Asai Oshito, japonska glowa panstwa, zatwierdzil powstanie grup wsparcia, majacych na celu ochrone ludnosci przed zakazonymi plaga rozumu. Te grupy "W" beda tworzone przez lokalne wladze; rekrutacja i zaprzysiezenie rozpoczna sie dzisiaj na komisariatach policji w calej Japonii, na wszystkich glownych czterech wyspach i pomniejszych wysepkach. Glownym celem dzialania tych grup bedzie zamykanie chorych w przygotowanych osrodkach i trzymanie ich pod silna straza. Sa to wylacznie srodki ostroznosci na wypadek katastrofy i moga byc zmienione wraz ze zmiana sytuacji. Oczekuje sie calkowitego wsparcia wladz miejscowych; od dzisiaj kazda osoba przylapana na ukrywaniu chorych poniesie bardzo surowe kary... The Organ (Johannesburg) Przemoc wzdluz granic kwitnie od ponad dziesieciu lat. Tak zwani "uchodzcy" naplywaja do kraju z osrodkow zarazy na polnocy. Zaraza umyslu pojawila sie wsrod nas i wszyscy biali mieszkancy Poludniowej Afryki musza zlokalizowac jej zrodlo. Nasza gazeta nie bedzie sie patyczkowac i bedzie walic prosto z mostu - trzeba dzialac! Aby zapobiec naplywowi potencjalnych nosicieli zarazy, nasz prezydent, pan Joachim van Hechler, zarzadzil nabor jednostek paramilitarnych ochotnikow, by wesprzec nadwatlone i przetrzebione jednostki rzadowe rozlokowane wzdluz polnocnych posterunkow. Piszacy te slowa stanowczo i wyraznie stoi za podjeciem zdecydowanej akcji. A jednak... Osrodki dla czarnych dotknietych zaraza umyslu w sercu naszej ojczyzny powoli osiagaja stan przesilenia, jeszcze tydzien staly puste, a obecnie sa przepelnione! Bylismy juz swiadkami masowej ucieczki w Odendaalsurs, gdzie 9000 czarnych gwalcilo, pladrowalo i mordowalo ludzi tego w przewazajacej wiekszosci bialej spolecznosci miasteczka, zabijajac rowniez swoich. Nie opadl jeszcze dym nad zgliszczami tego miejsca, a podobne zagrozenie pojawia sie w wiekszych miastach. Jesli trzeba wiecej, podam nastepujace fakty: Zaraza umyslu jest nieuleczalna, stan czarnej populacji jest niezmienny i zawsze tak bylo pomimo rozmaitych rzadowych planow wprowadzanych od pietnastu lat; odpowiedz jest jasna i oczywista dla wszystkich, oprocz slepcow i glupcow. Hodujemy groze na wlasnej piersi! Kazdy zaklad odosobnienia i oboz przejsciowy jest jak wrzod, ktorego ropa wyleje sie i zarazi nas wszystkich. W dawnych czasach mezczyzni wiedzieli, jak radzic sobie z takimi sprawami, i nie bali sie tego. Mozna leczyc wioske z dyzenterii, ale zakazone miasto puszcza sie z dymem! A czy zaraza umyslu tak bardzo sie rozni? The Organ mowi o tym glosno i wyraznie, zanim bedzie za pozno, i zadaje nastepujace pytanie: Kto dzisiaj chwyci pochodnie w dlon? Watchdog (USA) Pigulka: czysta trucizna? Opierajac sie na przeslankach tak silnych, ze nie mozna ich zignorowac, wlasciciele i dziennikarze naszego tygodnika nie dalej jak wczoraj wieczorem podjeli bezprecedensowe kroki w swej walce o wolnosc slowa mowionego i drukowanego. Wiazalo sie to z tajna konferencja w naszej redakcji z udzialem wysokiego ranga chemika niedawno utworzonego rzadowego Yonkers Institute for Mind Plague Studies, ktory uraczyl nas opowiescia tak przerazajaca w swej wymowie, ze od razu postanowilismy wszczac dziennikarskie sledztwo. Ale kiedy nasi dziennikarze nie zostali wpuszczeni do Yonkers - kiedy nasze telefony i wideotelefony zagrzaly sie od w wiekszosci ignorowanych rozmow - kiedy profesor Lon Zebber (nasz informator) zostal aresztowany przez FBI w swym domu w White Plains i wywieziony w nieznanym kierunku, nasi chemicy pracowali juz nad dostarczonymi probkami. Ich odkrycia byly tak dramatyczne, ze pomimo grozb ze strony czynnikow, ktorych w chwili obecnej nie mozemy ujawnic, zmienilismy czolowke, by dostarczyc Panstwu ten tekst. Nasi czytelnicy musza nam wybaczyc, ze z powodu pospiechu nie spelnia zwyczajowych wysokich standardow naszego pisma. Ale moga Panstwo sami ocenic, czy warto bylo. Tak zwana "pigulka", nad ktora pracuja w Yonkers, to zadna pigulka - jak kazano nam wierzyc - ale z pewnoscia polozy kres Belkotowi. Rzeczywiscie jest to "lek" na kazda chorobe! Naturalnie nie zamierzamy ujawniac nazwisk naszych ekspertow (wystarczy powiedziec, ze ich reputacja jest bez zarzutu), lecz wyniki ich analiz musza byc natychmiast ujawnione do publicznej wiadomosci! I tak, drodzy Czytelnicy, podobnie jak my w Watchdogu chcemy poznac odpowiedzi, i to natychmiast! Cytat: "To badziewie (jak mowia nasi naukowcy po przepracowaniu calej nocy) jest po prostu bardzo skuteczna trucizna. Moze byc naturalnie wytwarzana w formie pigulki lub jako plyn badz gaz. W kazdej z tych postaci z pewnoscia zdusi zarzewie zarazy!". I mowia dalej: "Pamietacie, jak Hitler zalozyl komory gazowe? Coz, od drugiej Wojny Swiatowej minelo troche czasu, ale gdybysmy mieli to porownywac do czegos, to niezmiennie przywodzi to na mysl to, co zrobiono w Niemczech lata temu, tylko, ze ta trucizna jest o wiele wydajniejsza od tego, co wymyslili hitlerowcy. Jak to nazwiemy? Co powiecie na Cyklon C?... Dlatego kazdy w naszym tygodniku zapyta podobnie jak 200 000 czytelnikow: - Co sie tu do cholery dzieje? Phillip Stone przerwal lekture i cisnal gazeta w kat. Byla to Mail, rownie konserwatywna jak zwykle. Podejrzewal, ze liczby sa o wiele powazniejsze, niz podawano. 1 600 000? Wedlug niego byly to bardzo zanizone dane. Mial wciaz w pamieci raporty, jakie znalazl w biurze J.C. Craiga trzy dni temu. Wtedy w niedziele, a byla juz sroda. Natarczywe bzyczenie wideofonu przerwalo rozmyslania. Stone nie byl w dobrym nastroju. Od dawna juz mial w zwyczaju w chwilach wolnych od pracy wylaczac wizje w wideofonie, dopoki nie dowiedzial sie, z kim rozmawial. Dlaczego niby jakis nieznajomy mial sie na niego gapic jak na malpe w szklanej klatce? I po co mu byla podczas rozmowy jakas wstretna, nieznajoma geba przed oczami? Na jego nastroj wplynal fakt, ze "olano go", i byl niemal pewien, iz to dzwoni Albert Gill z jakas calkowicie durnowata wymowka, przepraszajac, ze nie pojawil sie dzis rano. Moglby z radoscia udusic tego Gilla! Miala to byc ich czwarta i byc moze ostatnia sesja, ale psychiatra spoznial sie juz godzine. Bylo to szczegolnie wkurzajace, poniewaz obiecal, ze tym razem wszystko powiaze; w koncu bedzie mogl powiedziec Stone'owi wszystko, co chcial wiedziec. Tak naprawde Stone nie ufal mu za grosz. Mial, bowiem wrazenie, ze Gill go zwodzil, ze zbadanie umyslu Stone'a bylo trudniejsze, niz na poczatku przypuszczal. Pekaty psychiatra byl z dnia na dzien coraz bardziej zdezorientowany; odpowiedzi, ktore otrzymywal, zdawaly sie potwierdzac cos, ale cos, czego wcale on sam nie chcial potwierdzac. Owe niesamowite "fikcje" w podswiadomosci Stone'a byly silniejsze lub silniej zakorzenione niz fakty, do ktorych chcial sie dokopac. Paradoksalnie im bardziej Gill byl zdezorientowany, tym Stone czerpal z tego wieksza radosc. Zlozonosc sprawy zdecydowanie niwelowala poczatkowy entuzjazm psychiatry. Z drugiej strony Stone byl swiadomy uplywajacych cennych godzin. Z kazda sesja rosla w nim niecierpliwosc, ale Gill trwal przy swoim i nie chcial mu zdradzic niczego do chwili, kiedy cala sprawa stanie sie dla niego samego jasna i oczywista. No az cholera brala! Niecierpliwosc, sprzeczne uczucia, frustracja - w polaczeniu byly wystarczajaca przyczyna podlego nastroju Stone'a Ale kiedy glos w sluchawce przedstawil sie jako sierzant Weston z posterunku w Dorking... Stone szanowal prawo. Sam byl swego rodzaju przedstawicielem prawa, dawno temu. Wlaczyl wizje w wideofonie i usiadl wygodnie, patrzac z obawa w ekran. Moze to nic takiego, ale raczej na to nie stawial. Na przyklad mogly byc to jakies wiesci o Richardzie. Szara platanina bezladnych esow-floresow zmienila sie w ostry obraz. Nie bylo widac tla, ale na ekranie pojawila sie wyraznie powazna twarz policjanta. -Weston, sir - powtorzyl bez usmiechu. - Dzien dobry. I dziekuje za wlaczenie wizji. Widok twarzy rozmowcy pomaga w rozmowie. -Istnieja na ten temat sprzeczne opinie, panie sierzancie - powiedzial Stone. - Zwykle odciaga rozmowcow od meritum sprawy. Nazywam sie Stone, Phillip Stone. Czym moge panu sluzyc? Weston mial jakies dwadziescia osiem, dziewiec lat i wygladal na solidnego funkcjonariusza o wysokim ilorazie inteligencji. Pomimo mlodego wieku mial twarz czlowieka przepracowanego, poddanego nieustannie dzialaniu stresu. Byla to mloda twarz czlowieka, ktory postarzal sie gwaltownie. Cierpieli ostatnio na to funkcjonariusze wszystkich sluzb. Belkot odciskal na tych twarzach slady wyrazne jak w cieplym wosku. Policja, strazacy, straznicy wiezienni, pracownicy szpitali... domu dla psychicznie chorych. Nawet sluzby specjalne. Stone malo nie parsknal, kiedy ta nazwa pojawila mu sie w mozgu: "sluzby specjalne", to dopiero! Za jego mlodosci to byly sluzby, i to takie, z ktorymi trzeba sie bylo liczyc. Teraz przeksztalcily sie w przerzedzone rzadowe sily pomocnicze. Twarz na ekranie Stone'a przeciela zmarszczka. Weston pewnie pomyslal, ze drwiacy wyraz twarzy Stone'a - ktory z pewnoscia sie na niej pojawil - byl adresowany do niego. Coz, niech sobie mysli, co chce! -Czego pan ode mnie chce, panie sierzancie? - ponownie zapytal Stone. -Tak, jest pewna sprawa, sir - odparl Weston, odchylajac sie do tylu i wychodzac nieco z kadru, odwracajac glowe w kierunku czegos poza ekranem, nastepnie znow wracajac na wizje. Ale Stone mial przynajmniej okazje zobaczyc nieskazitelny granatowy mundur z trzema paskami oraz blyszczacym gwizdkiem na lancuszku skrytym w gornej kieszonce. Poczynania Westona byly celowe: ostentacyjnie szukajac czegos, prezentowal powage swego urzedu, regalia swej wladzy. Nie zrobilo to na Stonie najmniejszego wrazenia. -Pan Albert Gill - zaczal Weston. - To panski znajomy? To go zaskoczylo. -Znam go na stopie zawodowej - odparl Stone, prostujac sie w fotelu. - Dlaczego pan pyta? -Byl umowiony u pana na dzis rano, sir? -Tak. I sie spoznia! - Serce Stone'a skoczylo mu do gardla. Liczyl na Gilla. Bardzo wiele zalezy od Gilla. Co to mialo znaczyc? Weston dostrzegl pytajacy wzrok rozmowcy i nie kazal mu dlugo czekac. -Przepraszam, panie Stone - odparl - ale obawiam sie, ze nie stawi sie na spotkanie. Chryste! Co jeszcze? -Cos sie stalo? -Mial miejsce wypadek. Pan Gill zjechal z drogi. Jest bardzo powaznie poturbowany. -Ale zyje? -O tak, zyje, ale bylo blisko. Lezy w szpitalu tu w Dorking. Ma zlamany kregoslup. -Dobry Boze! - Stone zagryzl wargi. - Zatem czeka go dlugie leczenie? Kiedy bede mogl go zobaczyc? -Znaczy odwiedzic? - Spojrzenie Westona bylo calkowicie obojetne. - Nie jestescie panowie... spokrewnieni, sir? Kiedys ktos juz zadal Stone'owi podobne pytanie. Serce mu stanelo. -Chce mi pan powiedziec, ze powinienem sobie poszukac nowego psychiatry, tak? Weston pokiwal glowa. -Zaraza umyslu? Znow skiniecie. Stone'a opuscily wszystkie sily. -Skad pan sie o mnie dowiedzial? -Z notesu pana Gilla - odparl Weston. - Mial z panem umowione spotkanie na 8:30, rowniez pana adres. -Tak, oczywiscie. Panie sierzancie, a ten wypadek... -Oczywiscie nazywamy to wypadkiem - Weston przerwal mu. - Nie mielismy jeszcze czasu, by sklasyfikowac przypadki plagi umyslu. Czy to sa przestepstwa? Dzialania sil przyrody. Trudno jest... -Slysze, ze trudno - przerwal mu tym razem Stone. - Ale samochod, skasowany? -Nie, wcale nie. Odholowalismy go do warsztatu. Wszystko musi byc zalatwiane zgodnie z procedura, rozumie pan? Trzeba ustalic, czy najpierw pojawil sie Belkot, czy wypadek. Ale z tego, co wiemy, to najprawdopodobniej dostal ataku podczas jazdy. Zaczal scinac pasy - inni kierowcy musieli mu zjezdzac z drogi - a potem po prostu zjechal na pobocze. Nie jechal za szybko. Przeskoczyl przez row i wyladowal na dachu. Mial oczywiscie pasy bezpieczenstwa. Zaplatal sie w nie. To prawdopodobnie wlasny ciezar zlamal mu kregoslup... -Ale z samochodem wszystko w porzadku? Weston pokiwal glowa, marszczac brwi. -Interesuje pana ten samochod? -Mogly byc w nim moje rzeczy, tylko tyle. -Tak? -Tak. Kilka kaset magnetofonowych. -Ach! Jesli tak, to dostanie je pan we wlasciwym czasie. -A jaki czas jest wlasciwy? -Kiedy skonczymy analize wozu i kiedy znajde czas, by sie tym zajac. -Panie sierzancie, te tasmy sa dla mnie bardzo wazne. Bardzo. Gdyby mogl pan troche to przyspieszyc, bylbym panu bardzo wdzieczny. Weston wpatrywal sie w niego i wyczul jego niecierpliwosc. -Prosze posluchac, sir, ja... -Niech pan poslucha - przerwal Stone. - Na tasmach jest zapis mojego przypadku. Jestem bardzo wplywowym czlowiekiem. Nie chcialbym, zeby wpadly w niepowolane rece. To sprawy osobiste, rozumie pan? Weston pokiwal glowa i zmruzyl nieco oczy. -Rozumiem, prosze pana. Stone nie byl wcale pewien, ze policjant rozumie. -Pewnie wie pan, ze ja to ten Phillip Stone. - (Naprawde nie lubil tego robic, ale w koncu, co? Weston pokazal mu swoja wladze, prawda?). - Ten od PSISAC? Policjant otworzyl szeroko oczy. -Nie, nie mialem... -Powinien pan znac sie na rzeczy - powiedzial Stone. - to wlasnie ja. Oczywiscie, ze odzyskam tasmy predzej czy pozniej, ale nie ukrywam, ze wolalbym predzej. I bede bardzo wdzieczny. Funkcjonariusz, ktory mi je przywiezie, bedzie mogl otrzymac czek na dowolny cel charytatywny. A jesli brakuje panu ludzi, moge je sam odebrac. W porzadku? -Ach! Coz, sir, nie jestem pewien... Stone'owi skonczyla sie cierpliwosc. -Coz, jesli nie jest pan pewien - rzucil - to moze porozmawiam z kims, kto jest! Jaki jest numer do waszego inspektora? A moze w Dorking nie macie inspektora? Dobra, porozmawiam z szefem konstabli. Dziekuje za telefon. Udal, ze konczy rozmowe. -Niech pan zaczeka! - niemal krzyknal Weston. Po twarzy Stone'a widzial, ze ten nie blefuje. A poza tym - Phillip Stone! Ma miliony! Moze utrudnic zycie kazdemu. Weston usmiechnal sie do Stone'a, choc bez serdecznosci. -To nie bedzie konieczne, sir - powiedzial. - Sprawa bedzie zalatwiona, migiem! -Dobrze! - Stone oparl sie na fotelu. -Moze na Fundusz Wdow po Policjantach, sir? - Weston byl pod wrazeniem i wcale niespeszony. -Co? A, tak. Oczywiscie. Szczytny cel. Tysiac? Weston otworzyl szeroko oczy. Byl pod jeszcze wiekszym wrazeniem. -Coz, sir, uwazam, ze to bardzo hojny datek... -Dzieki - rzucil Stone, konczac rozmowe i temat. -Mary, kawy! - krzyknal wstajac. Byla w pomieszczeniu obok. Odkrzyknela: -Do pokoju? -Do ogrodu - zawolal nieco ciszej. -Daj mi tylko znak. -Juz lece. Wyszedl na zewnatrz, przeszedl przez listopadowy ogrod do muru okalajacego dom. Teraz cieszyl sie, ze posiadlosc nie jest wieksza. Byla naprawde mala, wziawszy pod uwage jego mozliwosci finansowe. Kilka akrow, nic wielkiego. Wystarczajaca dla niego i Vicki. I Richarda... Byl to kamienny mur; masywny, choc w niektorych miejscach nieco ukruszony. Porosniete mchem i trawa wyrwy dodawaly calej posiadlosci uroku. Teraz byly przyczyna zmartwien. A jednak przy tych zabezpieczeniach nie powinno byc problemu. Robotnicy pracowali wysmienicie, byla ich spora grupa. Rozpinali stalowa siec na zelaznych wspornikach. Odnalazl wzrokiem brygadziste i przywolal go do siebie. -Jak dlugo wedlug pana to potrwa? Byl to zwalisty mezczyzna o ciezkich dloniach na podobienstwo wielkich kafarow, ktore dawno wyszly z uzycia. Zsunal kask na tyl glowy i podrapal sie w nos. -Skonczymy jutro w poludnie - mruknal - jesli wszyscy przyjda do pracy! -Tak? -No ci, wie pan... Rano nie przyszlo dwoch, szefie. Zaczelismy w poniedzialek z ekipa, a tera jest tylko dziewieciu! Cholerny Belkot! -Wszyscy czterej? -Taa - brygadzista pokiwal glowa - chyba tak. Swiat naprawde ocipial, szefie! -Chyba to jest przyczyna - Stone zgodzil sie z gorzkim usmiechem. Teraz brygadzista podrapal sie w czolo. -A w ogole, po co to wszystko? - machnal reka szerokim gestem, wskazujac na zasieki stawiane wokol calej posiadlosci. - Spodziewa sie pan trzeciej wojny swiatowej czy jak? -Raczej "czy jak" - Stone pokiwal glowa, usmiechajac sie drapieznie, ale ten usmiech stanowil tylko kamuflaz i szybko spelzl mu z twarzy. - Tak czy inaczej niech pan wezmie wiecej ludzi, tak na wszelki wypadek. Pracujcie do pozna, jesli musicie. Po szesnastej podwajam stawke. Dla pana bedzie ekstra premia, jak skonczycie do jutra do poludnia. Moze byc stowa? -Stufa? - usmiech brygadzisty byl tak szczery, jak szeroki. - Nie ma sprawy, szefie! Za stufe sam to skoncze! - Odwrocil sie i wrocil do pracy, wykrzykujac ponaglajace ostre polecenia, zaganiajac swoich ludzi do pracy. -Dobrze! - powiedzial do siebie Stone. I dodal w myslach: Jak J. C. Craig sie zabezpiecza, moge i ja. Mary zawolala go z frontu domu. Stone uslyszal jej glos przez ponawiajace sie odglosy kafarow, pokrzykiwania i przeklenstwa robotnikow i odglos silnika niewielkiego traktora, ktory naciagal na wsporniki stawiajacy zaciekly opor drut. Idac podjazdem, ponownie jego mysli powedrowaly ku Richardowi. Co chlopak teraz porabia? - zastanawial sie. A Lynn, jak ona sie w tym wszystkim odnajduje? Dzielna dziewczyna. Otwarta jak ksiega. Szkoda, ze nie mozna tego samego powiedziec o jej ojcu... Od soboty Stone nieustannie martwil sie o los uciekinierow, a jednak, choc nie bylo ich juz cztery dni, Jimmy Craig nie poruszyl ponownie tego tematu. Martwilo to Stone'a. Wlasciwie nie mial kontaktu z Craigiem ani z PSISAC od soboty. Nagle to, co zaprzatalo jego umysl - ta nieuchwytna mysl na dnie umyslu - ujawnilo sie w calej okazalosci, przynoszac ulge. Oczywiscie! Dlaczego nie pomyslal, by zadac to pytanie wczesniej? Chyba mial za duzo na glowie. Ale w koncu nie mozna oczekiwac wlasciwych odpowiedzi, jesli nie zadalo sie wlasciwych pytan. A pytanie brzmialo: Czy J.C. Craig nie byl swiadom tego, ze on tez moze zachorowac na zaraze umyslu jak kazdy inny? A pomimo tego w PSISAC zmienial caly kompleks w schronienie, w fortece. To bylo calkowicie pozbawione sensu. Czy rzeczywiscie? Jaki pozytek z mianowania sie panem na oszalalym zamku? A jesli sie samemu oszaleje? Ale z drugiej strony... coz, byl rowniez on, Phillip Stone, ktory robil dokladnie to samo. Za przykladem Craiga. Bylo jak ze wszystkim, jak sadzil: czlowiek nigdy nie podejrzewa, ze przytrafi sie to wlasnie jemu, a jednak... Potrzasnal glowa, by pozbyc sie tej mysli, zagryzl mocniej usta i popijajac kawe, obserwowal robotnikow przy pracy. Bardzo chcial wrocic do PSISAC i zaczac zadawac pytania, i zadac odpowiedzi. A jednak cos ostrzegalo go, ze byloby to bardzo niebezpieczne posuniecie. Nie, bedzie sie trzymal z daleka od tego miejsca, przynajmniej na razie. Ale wczesniej czy pozniej, obiecal sobie - jesli w ogole ma byc jakies pozniej - J.C. Craig bedzie musial sie zdrowo tlumaczyc! W tej samej chwili obiekt rozwazan Phillipa Stone'a odebral rozmowe z kontynentu. W swoich pokojach w Kopule J.C. Craig siedzial przy swoim biurku, czekajac, az na ekranie pojawi sie ostry obraz beznamietnej twarzy Edwarda Bragga, nastepnie oparl sie na blacie i warknal: -Edward, co nowego? -Jest cos - odparl nerwowo podwladny - ale nic dobrego. Craig dostrzegl, ze bladosc na licach Bragga wynikala z szoku, a nie beznamietnosci. Zlapal oddech i zalal rozmowce potokiem slow: -Co to ma znaczyc? Zle wiesci? Mow szybko. Co sie stalo? Co z Lynn? Bragg uniosl dlonie do twarzy. -Niech mi pan pozwoli powiedziec! A po chwili: -Zdaje sie, ze bracia Jacksonowie znalezli ich jako pierwsi - powiedzial. -Tak? No i co? - Craig nie mogl sie powstrzymac. -Jacksonowie ich odnalezli, a pozniej znaleziono Jacksonow. Martwych! - powiedzial Bragg. - Obydwu! Mowil nieco zbyt spokojnym glosem, bylo slychac i widac, ze za chwile wybuchnie. Craig siegnal, by wyregulowac aparat, ale rozmowca powstrzymal go: -Stoje miedzy dwiema gorami. Nie ma tu lepszego sygnalu. Najwazniejsze, ze pan mnie dobrze slyszy. -Tak, tak, slysze cie! - ucial Craig. I juz spokojniej, niemal blagalnie, dodal: - Edwardzie, co z Lynn? Braggowi stezaly nieco usta. -O ile mi wiadomo, nic jej nie jest - powiedzial. - To znaczy nie ma zadnych dowodow, ze ona... ale niech mi pan pozwoli powiedziec do konca. -No to mowze wreszcie! - Craig zagryzl wargi i zacisnal piesci. -Sluchaj! - warknal niespodziewanie Bragg i momentalnie sie pohamowal. - Przepraszam, sir, ale pan sobie siedzi bezpieczny tam w PSISAC, krzyczy na mnie i mnie denerwuje. To ja scigam oszalalego maniakalnego morderce, nie pan! Craigowi az opadla szczeka, jednak nie z powodu tonu Bragga, lecz tego, co uslyszal. -Garrison ich zamordowal? - wykrztusil. - Zamordowal Jacksonow? Bragg pokiwal twierdzaco glowa. -Tak. Tak przynajmniej podejrzewam. Ale niech pan nie pyta, w jaki sposob. -Ale ja wlasnie o to pytam! Prosze, mow dalej. Bragg skinal glowa. -Dobrze, wiec. Jestem teraz w malym miasteczku o nazwie Duderstadt. Uslyszalem w porannych wiadomosciach, ze mial miejsce jakis wypadek drogowy, no, jakis wypadek. Dwie ofiary byly angielskimi turystami. Poniewaz bylem blisko tego... wydarzenia, pojechalem od razu na miejsce. Powiedzialem miejscowej policji, ze byc moze to moi znajomi - ze wypilem kilka glebszych z poznanymi Anglikami zeszlego wieczoru - i pozwolili mi zobaczyc ciala. -I to byli Jacksonowie? -Tak. Sir, byli potwornie zmasakrowani. Bog jeden wie, co ten Stone, ee, Garrison im zrobil! -Nie wzywaj imienia Pana Boga nadaremnie! - rzucil Craig. - Opowiedz o tym! -Jeden z nich byl rozszarpany. Nie zmiazdzony, lecz rozszarpany, jakby hipopotam go ugryzl. Drugi... - Bragg zrobil mine. -Tak? - Craigowi zaczal drgac kacik ust. -Zostal przepolowiony. Kawalki rozrzucono daleko od siebie, a pomiedzy nimi zostal tylko szlak posoki i flakow... Craig jeknal. -Moc antychrysta! - wydyszal w koncu. - Co jeszcze? -Jechali fiatem, wielkim, kwadratowym wozem. Tak przynajmniej podejrzewam. Zostal zmiazdzony i spalony. -Zmiazdzony? Spalony? -Tak. Jakby spadl na niego budynek. Slady opon wiodly do miejsca pod drzewami, gdzie zaparkowali, a potem... miazga. Zostal wcisniety w ziemie, dach pekl, okna powypadaly, zajal sie ogniem. -Edwardzie, posluchaj mnie. - Craiga opanowalo szalenstwo. - Musisz odnalezc moja corke. Znajdz ja i... -Jeszcze nie skonczylem - ucial Bragg. Craigowi nie podobal sie jego ton i podejrzewal, ze ma cos jeszcze bardziej przykrego do zakomunikowania. -No to dokoncz - powiedzial. -W pobliskim rowie odnaleziono fragmenty porwanej odziezy. Kostium, pulower, bielizne, buty - wszystko. To byl stroj kobiety. Buty bez watpienia nalezaly do Lynn. Widzialem, jak je miala na nogach... Cala krew odplynela z twarzy Craiga. -Co... co chcesz mi powiedziec? - jego glos przypominal ptasi skrzek. -Chyba tylko, ze nie powinien pan miec specjalnej nadziei - odparl Bragg. -Ale mowiles, ze nic jej nie jest! Mowiles... -Mowilem, ze nie ma dowodow na to, ze tak nie jest! Przeciez nie znaleziono ciala, prawda? Craig wolno zwiesil glowe. Zakryl twarz rekami i zaczal szlochac. -Sir - Bragg odezwal sie duzo lagodniej - moze nie jest tak zle, jak wyglada. Niech sie pan nie poddaje. Ja sie nie poddalem. -Nie, oczywiscie, ze nie - powiedzial Craig glosem przytlumionym od skrywanego placzu. - Nie mozemy sie poddac. Masz jakies tropy? -Musi byc gdzies w gorach. Slyszalem pogloski o dziwnych wydarzeniach w St. Andreasbergu, a Garrison kupowal tam wczoraj paliwo. Bylbym juz na miejscu, ale mialem kilka paskudnych atakow choroby. Teraz tam jade. W koncu Craig podniosl wzrok, otarl lzy z pustych, zaczerwienionych oczu. -W takim razie zycze ci powodzenia - powiedzial. - Bede sie za ciebie modlil, Edwardzie. Zupelnie mu odwalilo! - pomyslal Bragg. - Ten to dopiero belkoce! Zapytal na glos: -A co z innymi? Jakies wiesci od nich? -Conti sie nie meldowal. Ale to milczek. Ta cala Tyler mowi, ze ma dobry trop, ale rozmawiala z panna Ellis, a nie ze mna osobiscie. Nie mowila, co to za trop. -W takim razie sam porozmawiam z Dorothy Ellis. - Bragg skinal glowa. -Dobrze. Ale nie marnuj czasu, Edwardzie. Teraz czas jest na wage zlota. I nie szczedz wysilkow. -Jeszcze jedno... sir - powiedzial Bragg. -Tak? Teraz albo nigdy - postanowil Bragg. -Jak mi sie uda - jesli odnajde i zabije Garrisona, i przyprowadze panska corke - to wiem, czego bede chcial. -Co tylko chcesz, co chcesz. Czy nie mowilem wyraznie? -Chce jej. -Co? - Craig byl prawdziwie zaskoczony, ale zaskoczenie na twarzy ustapilo miejsca niepomiernemu zdziwieniu. - Ty chcesz...? -Chce dostac Lynn, panska corke. Wziac z nia slub. W nowym swiecie, w naszym nowym swiecie. Twarz Craiga spochmurniala. Wolno podniosl sie z krzesla. Jego twarz wykrzywiala teraz furia, ktora rosla z kazda sekunda. -No, bo ktoz mialby ja poslubic? - Bragg dodal szybko w swej obronie. - Czyz nie jestem jednym z panskich zaufanych? Podziwiam ja skrycie od dawna, naturalnie na dystans. Czy moze chcialby pan, zeby wzial ja ktos inny, moze ktos taki, jak Garrison? Jakis niegodny tego zaszczytu obcy, ktory przezyje zaglade? Te slowa, choc bezczelne, mialy sens. Craig sluchal go, oddychajac gleboko, i ponownie usiadl. Stlumil ustawiczny tik wargi i wzial sie ostro w garsc. W koncu przemowil: -Przyprowadz ja do mnie, cala i zdrowa - i niech ona sama powie, ze zabiles antychrysta Garrisona - a potem niech sama powie, czy chce cie za meza, wtedy ja dostaniesz. Bragg zastanowil sie przez chwile nad tymi slowami i uznal to za rozsadna propozycje. Jesli Lynn jeszcze zyje, to Stone musi ja teraz niesamowicie przerazac. Bragg zastanawial sie, ile razy Stone mial atak, odkad ta mala idiotka uciekla z nim. I tak jak to wylozyl Craigowi, ktoz niby mial ja poslubic, kiedy bedzie po wszystkim? Jesli cos nie pojdzie po mysli Bragga, zawsze moze cos wymyslic. Tak czy inaczej mlodzi ludzie o wiele lepiej beda sie nadawali do Nowego Ladu i z pewnoscia Nowy Swiat bedzie domena ludzi silnych, a nie takich starych piernikow jak Craig. Kiedy ten tak zwany "prorok" usunie sie, bedzie mozna z latwoscia odrzucic te religijne bzdury, a z pewnoscia nie potrwa to dlugo, gdyz Bragg pomoze mu rozstac sie z tym swiatem. Do tego czasu Lynn Craig bedzie nalezec do niego, czy jej sie to spodoba, czy nie. -Zgadzam sie - powiedzial... Tym razem Lynn obudzila sie przerazliwie glodna. Wybudzala sie wolno, miala oczy sklejone od glebokiego snu. W ustach czula suchosc i niesmak, a kark byl az sztywny od niewygodnej pozycji, w jakiej zasnela. Ale spala tak gleboko, ze nie mogla zmienic pozycji, i kiedy otrzasnela sie wreszcie, poczula nieopisany glod. Pierwsza mysl po przebudzeniu: jak bardzo jest glodna. Wczorajszy posilek Richarda byl w stanie zaspokoic druzyne rugby, ale ona byla o wiele bardziej wstrzemiezliwa. Teraz zalowala, ze tez nie napchala sie do granic mozliwosci. Ziewnela, usmiechnela sie na wspomnienie kopiastych talerzy Richarda i uniosla lekko powieki. Chate wypelnialo przycmione swiatlo dnia... Chate? Nagle Lynn zorientowala sie, gdzie jest, i przypomniala sobie wszystko. Az podskoczyla na krzesle, wszystkie zmysly rozdzwonily sie jak dzwony na trwoge, jak w pozbawionej oleju skrzyni biegow. Zatoczyla sie - zdretwialy jej cale uda i posladki - zamachala rekami, ale nogi nie chcialy jej niesc. Drzac cala, oparla sie o stol, uspokoila bicie serca i oddech i rozejrzala sie wokol. Podbiegla do niej Suzy, machajac ogonem. Lynn najpierw rozcwiczyla jedna noge, potem druga i krew zaczela krazyc bez przeszkod. Blyskawicznie rozjasnilo sie jej w glowie, a groza w myslach przybrala szara barwe metnej brei. Jesli kiedykolwiek mialaby przezyc cos rownie okropnego... nie, to niemozliwe! Odruchowo sprawdzila, ktora godzina, ale na nadgarstku nie odnalazla zegarka. Pewnie stracila go podczas ataku. Najwyrazniej w swym bydlecym zezwierzeceniu zerwali jej tez zegarek. No coz, i tak nigdy nie chodzil punktualnie. Bedzie chyba jakas dziesiata czy jedenasta. Za oknami, pomimo ze nie bylo szczegolnie jasno, slonce wstalo juz dawno. Ogien w piecyku dawno juz wygasl i tlily sie tam tylko czerwone wegle, mimo ze odruchowo dokladala drew do pieca. W chacie znow panowal chlod i od otwartych podmuchem wiatru drzwi zawial przeciag. Lynn naprawde sie wyspala, pewnie tego potrzebowala. Znow przypomniala sobie napastnikow z zeszlego wieczoru, ich ohydne twarze... po czym wyrzucila je z pamieci. Co najwazniejsze, uciekla im czy tez zostala wyratowana, a moze jedno i drugie. Pewnie bedzie musiala poczekac na wyjasnienie tego zdarzenia. Moze w koncu Richard bedzie mogl jej opowiedziec, co sie stalo. Calkowicie przebudzona wrzucila do pieca kilka szczap i suchego mchu, potem kilka wiekszych kawalkow i wreszcie dwie ciensze galezie. Nastepnie podeszla do Richarda. Lezal dokladnie w takiej pozycji, w jakiej widziala go zeszlej nocy: na plecach, z twarza do gory, z nasunietym kocem. Ale niebieska poswiata jakby sie rozproszyla, a twarz nabrala nieco kolorow, tracac trupia barwe. Wsunela reke pod koc i pod marynarke, wyczuwajac bicie serca - wolne, lecz regularne, slabe, lecz nieurywane. Zauwazyla tez, ze zniknal chlod - byl cieply albo przynajmniej letni. Z westchnieniem zawinela pod siebie swa suknie z koca i siedziala przez chwile obok niego po turecku, delikatnie wygladzajac zmarszczki na czole Richarda. Suzy usiadla obok z wywieszonym jezykiem. -Ty tez jestes glodna? - Lynn zapytala psa. W odpowiedzi Suzy wstala i podeszla do drzwi, obwachujac szczeline, przez ktora wpadal do pokoju przeciag. -Chcesz sobie pobiegac? - zgadla Lynn. Wstala i uchylila szerzej drzwi. Suzy odszczeknela cos w podziece, przecisnela sie przez szczeline i pobiegla w las, machajac ogonem. Lynn wygladala za nia przez chwile. To byl zimny i szary dzien. Szare chmury klebily sie wolno nad glowa, wiszac nisko na niebie. Lynn miala nadzieje, ze deszcz nie spadnie Bedzie paskudnie, jesli... JESC - w jej glowie odezwal sie glos Richarda, pusty, niewypowiedziany dzwiek, ktory sprawil, ze az podskoczyla. Odwrocila sie i spojrzala na niego. Lezal zupelnie bez ruchu z zamknietymi oczami, jak dotad. -Jestes glodny? NIE. ALE TY JESTES. I SUZY. -Ja poczekam, a Suzy moze sobie zlapac krolika.NIE JEST W TYM DOBRA (niemal wyczula, jak potrzasa przeczaco glowa). -Wiec obie bedziemy musialy poczekac. NIE. -Ale co ja moge? - wzruszyla bezradnie ramionami, myslac: Dzieki Bogu nikt nie widzi, jak sama do siebie mowia! NIE TY. JA. -Ty? Ty masz lezec i zdrowiec! Nie przejmuj sie...Slowa zamarly jej w gardle, zapomniala, co chciala powiedziec, bo oto blekitna poswiata wrocila silniejsza niz poprzednio, spowijajac jego postac w neonowym blasku. Trwalo to tylko przez sekunde, moze dwie, po czym zgaslo jak swiatlo w latarce. JEDZ - znow w jej umysle pojawil sie glos, ale tym razem slabszy i niknacy w oddali... Lynn najpierw wyczula zmiane. Nagle pomieszczenie wypelnilo sie zapachem, od ktorego poleciala jej slina. Nastepnie odwracajac sie wolno od Richarda, wyczekujaco obejrzala sie za siebie. Nietrudno bylo zauwazyc roznice. Momentalnie jej wzrok spoczal na stole, na tym, co na nim stalo! Bylo dokladnie tak, jak Richard lubil: na stole lezal niewielki obrus z symbolem Schweitzerhofu - z miska ze Schweitzerhofu, w ktorej widac bylo cos ciemnego, goracego i parujacego, a na malym, owalnym polmisku lezaly kawalki swiezo ukrojonego chleba, posmarowane gruba warstwa masla i dzbanek kawy z niewielka filizanka i spodkiem wraz ze sztuccami ze Schweitzerhofu, kazdy z nich mial wyrazne "S wybite na raczce. Zobaczyla nawet serwetki i szklanke krystalicznie czystej wody. Ale wszystko bylo dziwacznie bezladnie poustawiane na stole. Obrus byl przekrzywiony i jego rog zwisal ze stolu. Nietrudno bylo poznac, czyja dlon czy tez umysl nakryly do stolu! Podchodzac do stolu, Lynn poczula sie zdezorientowana - jakby momentalnie ktos znieczulil jej zmysly - i prawie weszla w miske czystej wody stojacej na podlodze obok olbrzymiego krwistego steku. O niczym nie zapomnial, o nikim. Opadla na krzeslo i chichoczac histerycznie, wpatrywala sie w stol, w posilek. A ona jeszcze narzekala na wystroj stolu! Przez wiele minut tylko tak siedziala i wpatrywala sie w to wszystko z rozwarta buzia, zanim odwazyla sie dotknac czegokolwiek. Ale wtedy... Coz, moze sie gapic, ale moze tez i jesc. Moze lepiej powinna zaczac, zanim to wszystko nie zniknie, tam, skad sie pojawilo! Byla w polowie ogonowki - ktora smakowala wybornie - kiedy wrocila Suzy, rozczarowana wynikami swego polowania. Richard mial racje, nie byla w tym dobra. Ale teraz wpatrywala sie z niedowierzaniem w stek i miske wody! Pozniej odbyly sie zawody, kto szybciej zje swoje sniadanie... Pozniej, pchnieta do dzialania mysla, ktora ja przesladowala na jawie zeszlej nocy - choc wiedziala, ze zakloca Richardowi odpoczynek - Lynn podeszla do niego i usiadla obok na podlodze. -Richardzie - powiedziala, zwracajac sie wprost do niego i wpatrujac sie intensywnie w jego twarz. - Mialam racje, co do tych facetow. Przyjechali z PSISAC. Ale nie moge uwierzyc, ze moj ojciec kazal im cie zabic. Wiem, ze im ucieklam, ale martwie sie, zeby nas znowu nie znalezli, nawet tutaj. NIE ZNAJDA - przekaz byl odmienny od poprzednich, stanowczy. Lynn az wzdrygnela sie, jakby owial ja chlodny wiatr. -A jesli znajda? A moze nie tylko oni nas szukaja. Moze sa inni? INNI? (czy powieki nie rozblysly mu na chwile?). Suzy zawyla nerwowo i podpelzla blizej, starajac sie wepchnac swoj nos pod ramie Lynn. INNI... Mentalny glos Richarda w umysle Lynn stal sie czujny, jakby nad czyms sie zastanawial. I na jej oczach powrocil niebieski poblask, otaczajac sina luna cala jego postac. Pospiesznie odsunela sie od niego, tak jak Suzy, i oparla sie o stol.Blekitna poswiata potezniala niebezpiecznie. Lynn widziala cialo Richarda, kazdy jego szczegol przeswitujacy przez ubranie i koc. W chwile pozniej... mogla zobaczyc jego kosci! Caly jego kosciec przeswitywal przez przezroczyste cialo, jakby pod wplywem promieni rentgena, a blask byl tak jaskrawy, ze Lynn musiala odwrocic wzrok. Zrobila to z ulga i czekala z zapartym tchem, spogladajac spod zmruzonych powiek na przeciwlegla sciane, az poswiata z wolna przygasla i wycofala sie do wnetrza Richarda. Wtedy przelknela sline i ponownie spojrzala na niego. Na Richarda i na chate. Wydawalo sie, ze nic sie nie zmienilo... czy na pewno? Nie bylo ciemniej? Suzy wydala z siebie cienki, ostry skowyt, jakby lodowe ostrze noza przeciagnelo po strunie jakiegos dziwacznego instrumentu. Lynn poznala Suzy na tyle, by ufac jej instynktom. Rzeczywiscie cos sie zmienilo. I tak, bylo ciemniej. Odwrocila sie do otwartych drzwi balkonowych, zrobila krok wprzod i... NIE! Ostrzezenie. Zawahala sie. -Nie wolno mi wyjsc na balkon? NIE... TAK... ALE TYLKO WYJRZYJ. Bardzo ostroznie uchylila drzwi.Spojrzala. Na zewnatrz wszystko bylo rozswietlone blaskiem gwiazd. Niebiosa plonely konstelacjami, o ktorych istnieniu Lynn nie miala najmniejszego pojecia. Ale fakt, ze byla noc, kiedy powinien byc dzien - i ze gwiazdy tkwily na niebie jak reflektory, swiecily mocniej niz kiedykolwiek - i rowniez calkowicie nieruchome niebo... nie tylko dlatego szybko zamknela drzwi i jak zahipnotyzowana usiadla wolno na podlodze. Jej paraliz mial zupelnie inna przyczyne. Stalo sie tak, dlatego, ze Richard zrobil tylko jeden sus w Psychosfere i zabral tam Lynn, Suzy i cala chate. Jedno bylo pewne: nikt z PSISAC ich tu nie znajdzie. Lynn widziala juz wedrujace po niebie gwiazdy, ale zawsze byly ograniczone odleglym horyzontem. Nigdy wczesniej nie widziala, jak wedruja wzdluz i pod niebem! Nigdy w zyciu nie patrzyla na nie z gory! Gdziekolwiek sie znajdowala, Lynn wiedziala, ze bylo to miejsce bardzo odlegle od gorskich szczytow Harzu. Ale tych przestrzeni jej umysl nie byl w stanie sobie wyobrazic... Znow byli tylko we dwojke - czlowiek i zwierze, dwoje przeciw grozie - i wciaz uciekali przed zblizajacym sie szalonym bogiem. Skad przybyli - pokonujac niezmierzone polacie na zmeczonych nogach - Garrison pamietal niewiele, tylko tyle, ze droga byla dluga, samotna i straszna. Groza zapanowala nad swiatem, a ludzie krzyczeli, smiali sie, tanczyli i umierali. Szalony bog wkrotce stanie sie wladca wszystkiego. Ale nie mial jeszcze wladzy nad Garrisonem. Garrison... To miano dziwnie brzmialo w jego ustach. A jednak wiedzial, ze tak sie nazywa. Richard Garrison, syn Garrisona. I jeszcze Suzy, ta sama wierna Suzy, ktora sluzyla jego ojcu, tak jak teraz sluzy jemu. Przyjaciel i towarzysz podrozy... i dobry duch. Ale to bylo w innym swiecie, w innym czasie, w ktorym ludzie byli w wiekszosci zdrowi na umysle. Teraz byl to inny swiat - swiat szalenstwa. Garrison westchnal, zatrzymal sie i spojrzal za siebie. Wspinali sie teraz, mezczyzna i pies, a za nimi w dole widac bylo zielone podnoze gory porosniete drzewami, krzakami i dzika trawa. Byly tam tez rzeki wijace sie jak srebrne wstegi, niknace w odleglych jeziorach i oceanach; ale tu na gorze byly tylko zimne kamienie i przyprawiajace o zawrot glowy nawisy, a gdzieniegdzie poszarpane wichrami sosny. Jeszcze wyzej snieg pokrywal poszarpana gorska kraine biela, a odlegle szczyty skrywaly klebiaste chmury. A jednak lepiej bylo patrzec w przod - na wciaz jeszcze niezdobyte wyzyny, zdradzieckie sniezne polacie, ktore nalezy pokonac. Do przodu, nie cofac sie, z tylu panowala groza i smierc. Garrison az za dobrze widzial slupy dymu, ktore pstrzyly i zacieraly horyzont za nimi, doskonale wiedzial, co wywolalo pozary w plonacych osiedlach. Oznaczaly, ze potwor uparcie podaza ich sladem, ze nie spocznie, poki ich nie dopadnie, zostawiajac za soba spalona ziemie i zamet w umyslach ludzi. I tak Garrison i pies wspinali sie po niebotycznej gorze, zostawiajac za soba swiat... Staneli wlasnie na plaskiej polce, mylilby sie jednak te, ktory powiedzialby, iz jest to szczyt, ktory byl jeszcze daleko w gorze. Moze beda mogli obejsc go, podazajac dookola krawedzia klifu. Moze sie udac albo nie. Ale wtedy wlasnie, idac dalej przez sypki, plytki snieg i owijajac sie poszarpanym odzieniem, ktore ledwo chronilo przed smagnieciami lodowatego wiatru, Garrison zobaczyl w skale wielkie sklepienie jaskini. Tak, byla to jaskinia, ktora jednak nie byla wytworem natury. Jej lukowata sciana byla zbyt regularna, zbyt gladka, a w glebi mozna bylo zobaczyc odlegle swiatla. W srodku znajdowalo sie zycie. Zycie! I byc moze nawet zdrowy rozsadek. Garrison pospieszyl w tamtym kierunku, wszedl do srodka i poszedl pierwszy dlugim, prostym, wycietym w skale tunelem. Nie byla to jaskinia, ale tunel ze swiatlami na wprost - obietnica zycia! Teraz sciany byly wylozone kafelkami, plytami sterylnymi w swej surowosci. Pokrywala je cienka warstwa lodu. Glebiej lodu bylo coraz wiecej, a w srodku wrecz lodowato. Potezne sople zwisaly jak stalaktyty z wysokiego sklepienia na gorze. Im glebiej schodzil Garrison, tym tunel robil sie dziwniejszy; teraz zmienil sie w prawdziwa jaskinie - potezna lodowa pieczare, ktora rozciagala sie kreto przed nim. Oswietlaly ja jasne swiatla na suficie, w ktorych promieniach lod wygladal jak blekitne szklo. Widac tu bylo liczne nisze w scianach, w ktorych zamarzniete wozki staly bez ruchu. Na wozkach spoczywaly wielkie stalowe tuleje jak metalowe trumny w niekonczacej sie procesji, przez cala dlugosc jaskini po obu stronach. A pod nogami mezczyzny i psa skrzacy sie lod pokryl stalowe szyny, ktore zwezaly sie w oddali, wiodac pare podroznikow do serca gory. Suzy nie podobalo sie to miejsce i dawala temu wyraz, co jakis czas wyjac i popiskujac zalosnie, posuwajac sie w neonowym cieniu swego pana. Garrison nie zamierzal watpic w psie przeczucia, dlaczego jednak suka tak bala sie tych nisz, wozkow i tulei i dlaczego tak scisle trzymala sie jego boku, tego nie wiedzial. Ale gdzie byli ci ludzie, ktorych towarzystwa tak laknal? Gdzie bylo zycie? Zaszli juz gleboko w lodowa jaskinie, gdy nagle Garrison wciagnal gleboko chlodne powietrze i stanal w miejscu na tyle szybko, na ile pozwalala oblodzona podloga. Nad jedna z wnek zauwazyl numer "2139", ktory w niewyjasniony sposob mial dla niego jakies istotne znaczenie. Wszedl czujnie do niszy, a Suzy za nim... ale caly czas przemykala sie pod sciana z warkotem. Wyciagnal na zewnatrz oszroniony wozek z tuba, a pies wycofywal sie ujadajac. Siersc na jej grzbiecie zjezyla sie cala, jakby ona rowniez zamarzla. Tuleja miala zawiasy z boku, a waska szczelina wskazywala miejsce, w ktorym mozna bylo ja otworzyc. Chromowane klamry chronily jej zawartosci. Zawartosci? Z jednej strony tulei widac bylo zakrzywiona szybe. Garrison przetarl ja i zdrapal szron, chuchajac na szklo, staral sie zobaczyc, co bylo w srodku. Czy zdawalo mu sie, ze widzi zarys glowy i ramion? Twarz? Nastepnie zobaczyl niewielka, oszroniona owalna plakietke z metalu. Byla to mosiezna plakietka przymocowana dwiema srubami do metalu. Widnialo na niej nazwisko i data. Odczytal je: -Vicki Maler: 1973 Jego matka! Garrison rzucil sie do metalowych klamer i otworzyl je, przelamujac opor mocnych sprezyn. Tuleja otworzyla sie, pokrywa z sykiem odsunela sie i opadla na bok zawieszona na cienkich pneumatycznych ramionach. Spojrzal... ale gesty oblok kriogenicznego gazu jak nieprzejrzysta mgla buchnal mu w twarz, wiec musial zamknac powieki, bo zapiekly go oczy. Kiedy syczenie ustalo, uchylil zlodowaciale powieki i ponownie zajrzal do srodka. Na ten widok, przy wtorze przerazonego zawodzenia Suzy, wybaluszyl oczy. Warstwa lodu pokrywajaca jego matke pekla w talii, eksplodujac chmura miniaturowych krysztalow. Vicki szarpnela sie i usiadla w sztucznym lodowym grobowcu. Cala byla pokryta lodem, ale kiedy sie wyprostowala, powloka pekla z chrzestem jak szklana skorupka i opadla z niej w kaskadzie parujacych odpryskow i drzazg. I zwrocila twarz ku synowi. Teraz Richard zaczal krzyczec wraz z przerazona Suzy i odskoczyl do tylu. Jego matka zawtorowala mu smiechem, ktory przypominal umeczony skrzek. Otworzyla na osciez usta jak drewniana lalka, a jezyk wypadl jej na zewnatrz, skrecajac sie i wijac. Wraz z nim wypadly na zewnatrz jakies czulki, zywa rakowa narosl, ktora chwytala po omacku w powietrzu i drgala jak obmierzly ukwial. Wciaz sie smiala i belkotala, a pomarszczone dlonie chwytaly sie brzegu tuby, probujac zlapac cos na oslep. Tradowy stwor buchal jej z nozdrzy i uszy, drgajac ohydnie. Wciaz rechotala, az do chwili, w ktorej jej niewidzace oczy z dzwiekiem przypominajacym odglos pekajacych zgnilych owocow zassaly sie do srodka, ustepujac miejsca pulsujacej ropie! Na oczach oslupialego Garrisona potwor zjadal ja od srodka, az zapadla sie ze wrzaskiem do wewnatrz i opadla na dno swej trumny. A potem... Pozniej byla tylko ucieczka. Ucieczka przed groza w tulei, z lodowej jaskini i z calego swiata koszmaru. Uciekal jak oszalaly na oslep, jakby gonilo go stado demonow, przebijajac sie przez wszystkie zapory podswiadomego swiata, wrzeszczal jak potepieniec, raz za razem wracajac do krainy jazni... Lynn przebudzila sie ze swego snu - zwyklych wedrowek pozbawionych formy i tresci - na dzwiek krzyku Richarda i przeciaglego wycia Suzy. Przed pojsciem spac na podlodze obok niego polozyla dodatkowa poduszke, zlozony koc i przykryla sie jego polowka. To bylo wczesniej, kiedy przywykla do faktu, ze jest... gdzies indziej. Nieco pozniej Suzy wczolgala sie miedzy nich i tak spali razem. Zmeczenie Suzy wzielo sie z nudy - nie miala chwilowo nic do roboty, (poniewaz skoro znalezli sie "tu", nie mogla wychodzic na zewnatrz; przestrzenie miedzygwiezdne byly dla niej rownie nierzeczywiste jak dla kazdej zyjacej istoty; banka, w ktorej tkwila chata stanowila granice pomiedzy "znanym i bezpiecznym" a "smiertelnie niepoznawalnym"). Lynn zasnela z podobnych powodow, ale rowniez byla wycienczona, jesli nie fizycznie, to z pewnoscia psychicznie. Zbyt wiele chciala pojac naraz skolatanym umyslem. A Richard? Zasnal. Spal, poniewaz gleboki sen stanowil faze przejsciowa, prowadzaca do odrodzenia i odzyskania kontroli nad "zregenerowanym" cialem. Jego cialo zostalo juz zregenerowane i odzyskal nad nim kontrole, jesli oczywiscie mozna bylo uzyc tego slowa. Poniewaz tym razem, z powodu natury ostatniego koszmaru, jego dramatycznej ucieczki i powrotu do relatywnego bezpieczenstwa swiata na jawie, czul sie naprawde zle. Lezal obok Lynn z zacisnietymi powiekami, jakby bojac sie je otworzyc. Wciaz "biegl", krzyczac jak oszalaly, walac pietami o podloge i rzucajac sie na lozku. Suzy dostala i szybko sie usunela, a calkowicie przebudzona Lynn starala sie przycisnac mu rece do ziemi. Widok jego wykrzywionej w przerazeniu twarzy (nigdy nie slyszala, jak ktos tak krzyczy) byl najgorszym w jej zyciu i z przerazeniem w oczach podejrzewala, ze to kolejny atak choroby. -Richard! - krzyknela, rzucajac sie na niego calym ciezarem, a Suzy uskakiwala, co rusz starajac sie uniknac ciosow. - Richard, to ja, Lynn! -O Boze! - zakrzyknal w przerazeniu. - Mamo, mamo, mamo! Objela go ramionami i ukolysala, a kiedy przestal lapac oddech, przycisnela mu glowe do piersi i glaszczac go, mowila: -Juz, juz, juz! To ja, Lynn! Twoja Lynn. -O, Lynn! To bylo... potworne! Z bolem patrzyla teraz na niego, na te dziwne oczy wielkie jak spodki w kredowobialej drzacej twarzy. Po tym wszystkim, co przezyl, czego sie dowiedzial, zwykly koszmar mogl go tak przerazic? Na pewno! -Miales sen o swojej matce? - zapytala. -O Boze, tak! Tak, tak... Wstal, drzac na calym ciele, i podszedl do piecyka. Plomien znow niemal calkowicie zgasnal. Gorejacy zar strzelal iskierkami. Richard niepewnie wkladal polana przed drzwiczki kozy. -Chcesz mi opowiedziec? -Nie, Lynn, nie. Tego nie mozna opowiedziec. -Ale to tylko sen - przypomniala mu lagodnie, podchodzac do niego i obejmujac go mocno. -Nie tylko - odparl, marszczac czolo. - Nie, to cos wiecej niz sen. - Siegnal bezwiednie i poklepal leb Suzy drzaca dlonia, na co zamachala niezdecydowanie ogonem i spojrzala na niego. - Sen, koszmar, przeczucie, zapowiedz... Lynn wzruszyla ramionami. -Przynajmniej we snie. Moje koszmary zwykle pojawiaja sie na jawie! To jeden wielki koszmar, od wczorajszego wieczoru. - Wyjrzala przez okno i zobaczyla chmury przesuwajace sie na popoludniowym niebie. Pomyslala: O, dzieki Bogu! Dzieki Bogu przynajmniej za to! -Nie byla to tez zapowiedz czegos - powiedzial wciaz zachmurzony. - Raczej wspomnienia, ale nie moje. Niewazne, juz po wszystkim. Zastanowily go jej slowa. "Wczorajszego wieczoru"? Rozejrzal sie po wnetrzu, w koncu wzrok przyzwyczail sie do wieczornego swiatla i po raz pierwszy spojrzal na Lynn. Sen juz odchodzil w niepamiec, zajmujac miejsce wsrod innych okropienstw w zakazanych zakamarkach pamieci. We wspomnieniach bedzie funkcjonowal jako najgorszy z koszmarow... ale bylo juz po wszystkim i wiedzial, ze to fikcja. Naprawde nie byl w tym miejscu. Przynajmniej jeszcze nie... -A co bylo wczoraj wieczorem? - zapytal, gdy ponownie przypomnial sobie o tym, co powiedziala na temat koszmarow na jawie. Spostrzegl, ze jest naga, i przyciagnal ja do siebie. Sila jego ramion byla taka jak zwykle, czul sie tylko troche dziwnie, tylko... -Postrzelili mnie! - wykrztusil. Lynn pokiwala glowa. -Trzy razy! -Moj Boze! - Jego reka powedrowala do obojczyka, zawisla na chwile w powietrzu, po czym ostroznie dotknela miejsca po ranie. - A tu...? - pomacal obszar na lewej piersi. -I w bok - przypomniala mu. - W ubraniu masz dziury po kulach i krew. Sciagnal marynarke, zdjal gwaltownie i koszulke, i kamizelke, wlasciwie jednym ruchem. Kiedy ogladal miejsca po kulach, Lynn oddzielila koszule od kamizelki. -Moge? - zapytala, zakladajac je na siebie. -Tak, oczywiscie - wymamrotal, trzymajac w gorze marynarke i ogladajac dziury. - Ta dziura wyglada na wypalona? Pokiwala glowa. -Wrzacy olow. Parsknal. -Do diabla, kule nie sa az takie gorace! A poza tym leca zbyt szybko, by... - zawiesil glos, poniewaz Lynn krecila przeczaco glowa. -Nie gorace - poprawila go - stopione! Byl w kropce. -Ile pamietasz, Richardzie? - ukladala poduszki na krzeslach, owinela nogi kocem i opadla na siedzenie obok piecyka. On rowniez usiadl, rozgrzewajac sie i zakladajac marynarke na nagie ramiona. Znow marszczyl czolo, jakby chcial sie skoncentrowac. Ale po chwili potrzasnal glowa. -Nic. Tylko tyle, ze zostalem postrzelony. Dwoch facetow w samochodzie. Zlapali ciebie, a mnie postrzelili. A pozniej pustka. Nie, czekaj! - Oczy mu sie rozszerzyly. - Pamietam, jak bieglem do Schweitzerhofu. Wiedzialem, ze umieram... Chwycila go za drzace dlonie, jego uscisk jednak byl mocny. Skrzywil sie i powiedzial: -Jezu, Lynn, naprawde umieralem! -Myslalam, ze juz po tobie! - powiedziala. - Co jeszcze pamietasz? -Zalozylem sobie ten druciany kastet na dlon i wbilem konce w kabel telewizyjny. -Co takiego? - teraz chmura pojawila sie rowniez na jej twarzy. -To ten trzeci sposob - wyjasnil. - Nie pamietasz? Przeklinam, staje sie agresywny albo raze sie pradem. -Ale tylko wtedy, kiedy zbliza sie kolejny atak? - Lynn nie rozumiala juz nic z tego. Pokiwal glowa. -Tez tak myslalem. Ale zrobilem to. I dalej juz nie pamietam. - Spojrzal na nia. Wydusil z siebie gorzki usmiech, dotknal ponownie ramienia i piersi i potrzasnal glowa calkowicie zagubiony. - A teraz powiedz mi lepiej, co ty wiesz na ten temat, zanim z wysilku dostane wylewu! Powiedziala mu wszystko. O dwoch facetach, blizniakach, ktorzy pracowali w PSISAC (nie znala nazwiska, wiedziala tylko, ze jeden z nich to Darren); o jej meczarniach w samochodzie; o "ucieczce" i o tym, jak to musiala przedzierac sie bez zmyslow do chaty; jak zastala tu Suzy i Richarda i o tym, co zaszlo pozniej. Powiedziala niemal wszystko, a zajelo jej to godzine. -To byles ty, ten drugi ty - zakonczyla. - Dzieki temu, co przekazal ci twoj ojciec. Podczas opowiesci nie przerwal jej ani razu. Kiedy skonczyla, potrzasnal glowa i zatopil sie w myslach. -Jestes pewna, ze to nie byl sen? -Widziales wypalone dziury w ubraniu, w miejscu, w ktorym olow wyplynal z twoich ran - powiedziala. Wstala, podeszla i na jego kocu wskazala mu grudke olowiu. - Patrz! To byla kula! A naczynia i sztucce ze Schweitzerhofu tam na polce. Sam zobacz. Ledwo rzucil okiem na polke, wyjal grudke olowiu z jej palcow i przez chwile wazyl ja w dloni. -Nie - powiedzial. - Nie watpie w ani jedno twoje slowo, Lynn. Oczywiscie, ze nie. Tak w ogole to ciesze sie, ze nic z tego nie pamietam. - Nagle na jego twarzy pojawila sie wscieklosc. - I jakbysmy mieli malo na glowie, to musimy sie jeszcze przejmowac tymi dwoma oprychami! -Nie - powiedziala. - Chyba nie musimy. Byles pewien, ze nie beda nas wiecej nachodzic. No, kiedy byles... kiedy tu lezales. -Ale twoj ojciec mogl wyslac wiecej ludzi. Teraz Lynn byla zla. -Wciaz nie mamy pewnosci, czy w ogole ich wyslal! - rzucila. - Po prostu nie wierze, ze on... -A ktozby inny? - ucial Richard nie mniej ostro. - Poza tym powiedzieli ci, ze to on. -Ale chyba nie zeby cie zabic? - Widac bylo, ze za chwile wybuchnie placzem. Przysunal blizej krzeslo i objal ja. -Jestes dla niego calym swiatem, Lynn - powiedzial. - Zawsze to wiedzialem. A wedlug niego jestem tylko kolejnym belkoczacym szalencem, cholernym maniakiem. Do diabla, za kilka dni to i tak nie bedzie mialo znaczenia! Chorzy na zaraze umyslu beda sie szlachtowac na potege... -Ale on tego nie wie - zaprotestowala. - Rozumiem, chce wiedziec, ze jestem bezpieczna, ale... -Czekaj! - Richard odsunal ja od siebie i spojrzal na nia z mieszanina zaskoczenia i zdziwienia, jakby nagle uderzyla go w twarz albo splunela na niego. - Co ty powiedzialas? Spojrzala na niego w podobny sposob. -Powiedzialam, ze rozumiem, ze chcialby wiedziec, czy jestem bezpieczna... -Nie, wczesniej. -Wczesniej? - zmarszczyla brwi. - Powiedzialam, ze on nie wie, ze swiat szaleje, ze wkrotce ludzie beda sie zabijac. Ze szalency beda wszedzie. Wyraz twarzy Richarda nie zmienil sie. Byla w kropce, martwila sie tym. -No, bo przeciez nie wie, prawda? -Nie powinien wiedziec - powiedzial Richard juz duzo spokojniej. - A jesli wie? To wyjasnialoby, ze chce cie miec z powrotem w domu, nawet, jesli to, co sie stanie ze mna, jest dla niego tak wazne jak zeszloroczny snieg! -Ale skad mialby wiedziec? Potrzasnal glowa. -Nie mam pojecia. Moze sie tego dowiemy. Zamilkli oboje, postanawiajac bez slow odlozyc te kwestie na pozniej. -I co dalej? - zapytala. -Dalej? - Wstal, ziewnal i przeciagnal sie. - Jestem glodny! I zaraz pekne, zreszta ty i Suzy tez, jak na was patrze. Wiec najpierw zajmijmy sie tym, a potem... Coz, jest juz za pozno, zeby kupic nowe ubrania, zostawimy, wiec to na rano, a pozniej pojedziemy na poludnie. A dzisiaj, tu jestesmy najbezpieczniejsi. Nie sadze, zeby ktokolwiek wiedzial o tym miejscu. -Na poludnie? - powtorzyla. - Jutro? A co jest na poludniu? -Szwajcaria - odparl. - To jest na poludniu. Schloss Zonigen - i zamilkl. Wypowiadajac te slowa, te nazwe, nie mial pojecia, skad sie pojawily. Alez tak, ze snu, z jego koszmaru. Z przeszlosci kogos innego. -Schloss Zonigen? - powiedziala, potrzasajac glowa. - Nigdy o takim miejscu nie slyszalam. -Nie - powiedzial wolno - ja tez nie, dopiero przed chwila. Ale wiem, ze tam jest, i wiem, czym jest. Bylem tam we snie. Jest to jedno z tych miejsc, gdzie bogaci zmarli zostaja poddani hibernacji w nadziei, ze za iles tam lat wynajda lekarstwo na chorobe, ktora ich zabila. Tam wlasnie jedziemy. Musimy tam pojechac. Dotknela jego twarzy i czekala, az zniknie z niej nieobecna mina. -Ale dlaczego? -Poniewaz... poniewaz to kolejny przystanek - odparl schodzac ponownie na ziemie. - Mam przeczucie, ze jesli tam pojade, wszystko ulozy sie w jedna calosc. Spojrzala na niego podejrzliwie. -Wiesz wiecej, niz mi mowisz - rzucila oskarzycielko Usmiechnal sie szeroko, przyciagnal ja do siebie i powiedzial: -Nie, to nieprawda. Naprawde nie, Lynn. To tylko przeczucie. - Ale usmiech spelzl z jego ust na chwile, kiedy tego nie widziala. Jak niby ma jej powiedziec, po co jedzie do Schloss Zonigen? Nawet gdyby probowal, to bedzie bardziej niz pewna, ze nie ma juz dla niego ratunku! Nawet po tym jak przyjela wszystko inne, to bedzie za wiele. Nie, nie moze jej powiedziec. Nie moze jej powiedziec, ze w Schloss Zonigen zlozono cialo jego matki dziesiec lat wczesniej, zanim sie urodzil! Ze jej cialo spoczelo w kriogenicznym gazie w lodowcu... kiedy umarla po raz pierwszy! Bez ubrania nie mogla towarzyszyc Richardowi, ktory pojechal mercedesem po jedzenie i picie. On rowniez wygladal nieszczegolnie z powodu stanu swego ubioru. Spodnie nie wygladaly zle, byly lekko wygniecione, ale zadziwiajaco czyste. Na marynarce byla krew. Na szczescie byla to brazowa marynarka i nie bylo widac tak bardzo krwawych plam, natomiast widac bylo dziury po kulach. Lynn czesciowo rozwiazala ten problem, radzac mu, zeby zalozyl koszulke tyl na przod i wpial sosnowa galazke w klape na niemiecka modle, by ukryc otwor po kuli. A rozdarcie na szyi i ramieniu mozna bylo ukryc kawalkiem koca, ktory od biedy mogl udawac szalik. Dziura z boku byla prawie niewidoczna. Z zarostem jak szczecina mogl uchodzic za twardziela. Nastepnie zostawil Suzy z Lynn dla bezpieczenstwa. Oszczedzajac swiatel na tyle, na ile mogl, manewrowal po nierownej drodze, jadac wolno szlakiem wiodacym do glownej drogi. W dwoch czy trzech miejscach musial wlaczyc swiatla, poniewaz zmierzchalo i wieczorne swiatlo bylo bardzo zdradliwe dla zmeczonych oczu. W koncu jednak wyjechal zza sciany sosen przed Samotnia Garrisona wprost na droge. Poniewaz uznal, iz powrot do St. Andreasbergu bedzie glupota, skrecil w lewo i skierowal sie do odleglego o pietnascie kilometrow Wernigeroder, znajdujacego sie za byla granica Wschodnich Niemiec. Byla to dobra droga wiodaca w dol, dlatego dojechal do miasteczka w jakies dziesiec minut. Na szczescie byl tu oddzial World Bank z 24-godzinnym bankomatem, gdzie po wbiciu kodu, przytrzymujac karte pod skanerem, wyjal standardowe 300 marek w nowych, szeleszczacych banknotach. Nastepnie wrocil do Schnell Imbiss, gdzie kupil opakowanie salatki ziemniaczanej, bratwurst, zimnego sznycla, kurczaka z rusztu, kilka butelek wody mineralnej i dwie puszki piwa Dortmunder Actien. Niechlujny wlasciciel byl na tyle uprzejmy, ze pozwolil mu napelnic plastikowy pojemnik na wode wyjety z mercedesa dwoma galonami swiezej wody. Nastepnie wrocil do gorskiej kryjowki. Cala podroz zajela mu nieco ponad piecdziesiat minut. Wyprawa byla podwojnie korzystna, gdyz w Wernigeroder zauwazyl kilka sklepow z damska odzieza, gdzie bedzie mogl kupic ubranie dla Lynn. Co wiecej, byl z powrotem w chacie, zanim kurczak i bratwurst w szczelnym opakowaniu zdolaly wystygnac... Richard ocenial swoja wyprawe wedlug takich oto prostych kryteriow. Z drugiej strony byla ona o wiele mniej korzystna, jednak na razie nie mial tej swiadomosci. Poniewaz kiedy tak jechal w dol droga posrod rzedow sosen - szczegolnie, kiedy musial wlaczyc swiatla - i kiedy wracal, ponownie wspinajac sie na gorska przelecz, jego mchy nie zostaly niezauwazone. Wczesniej tego dnia Emma Tyler rozmawiala z nieco zaskoczonym i zasmuconym Herr Gutmannem, ktorego hotel obecnie stal sie centrum przerazajacej i cokolwiek nierozwiazanej tajemnicy. Mogla mu uchylic nieco rabka tajemnicy, ale wolala sluchac. I dowiedziala sie od niego wielu interesujacych szczegolow na temat tego Garrisona i mlodej damy, ktorzy wyjechali, nie placac rachunku i zostawiajac pokoj w takim nieladzie. Jego informacje byly bardzo przydatne panny Tyler, dlatego nalegalaby uregulowac rachunek za niesfornych klientow, przed czym Gutmann wcale sie nie wzbranial. Pozniej, zanim zapadl zmrok, ona rowniez odwiedzila Samotnie Garrisona, odczytala napis na zwalonym luku i wjechala do srodka dawnej posiadlosci Thomasa Schroedera przez zelazna brame. I stala tam w wieczornym polcieniu, kiedy samochod Richarda, omiatajac droge reflektorami, zjezdzal z gory, przedzierajac sie przez sosny. Czekala przy bramie na jego powrot, stojac o kilka metrow od kamiennych kolumn, ktore mijal swym srebrnym wozem. A jej spojrzenie nie wyrazalo cieplych uczuc, jedynie taksowalo czerwone i pomaranczowe tylne swiatla znikajace w pasie drzew... W ciagu kilkunastu godzin wydarzylo sie wiele: W Republice Poludniowej Afryki zmobilizowano wszystkich bialych mezczyzn pomiedzy osiemnastym i trzydziestym piatym rokiem zycia i wydano im bron. Obszary terytorium z jasno zdefiniowanymi granicami przekazano im czesciowo pod kontrole, powierzajac pewien zakres czynnosci, przy ktorych moga wspolpracowac z policja. Mieli proste rozkazy: belkoczacy - czarni belkoczacy - mieli zostac zastrzeleni na miejscu po stwierdzeniu choroby. Nie byla to informacja, ktora mogla wyciec poza Republike Poludniowej Afryki. Tamtejsza prasa i pozostale media milcza na ten temat. Nie bedzie tez jutro zadnych rozmow, a juz na pewno nie na temat obozow dla czarnych, ktore przez noc zostana w tajemniczych okolicznosciach przetrzebione z zamknietych w nich ludzi, a w niektorych wypadkach nawet calkowicie oproznione. Na razie z bialymi chorymi bedzie sie postepowalo tak jak dotychczas, do chwili, w ktorej sytuacja albo sie unormuje, albo stanie sie bardziej krytyczna i trzeba bedzie podjac bardziej radykalne srodki. Wzdluz polnocnej granicy utworzono zapore z ludzi i sprzetu. Bez waznego powodu nikt nie moze jej przekroczyc; tak zwani "uchodzcy" beda zawracani lub zabijani w zaleznosci od stopnia determinacji; biali beda musieli przejsc gruntowne badania przed udzieleniem pozwolenia na wjazd... Na wschodzie dwa miliony kapsulek z zakladow brytyjskich zostalo przewiezionych droga lotnicza w specjalnym kontenerze z Hongkongu do Tokio. Wyprodukowano je za zaledwie ulamek kwoty wydanej na bomby, ktore spadly na Hiroszime i Nagasaki, lecz cena, ktora bedzie trzeba zaplacic w podobno nieuleczalnych istnieniach ludzkich, bedzie znacznie wieksza. Kraj Kwitnacej Wisni zaczal truc swych najciezej chorych synow. W Australii lewicowy rzad zostal obalony. Pewni czlonkowie nowego rezimu maja podobno niezbite dowody na to, ze Aborygeni sa nosicielami zarazy umyslu. Olbrzymie gangi pijanych, oszalalych ze strachu ludzi strzelaja do pierwotnych mieszkancow jak do kaczek w ich rezerwatach. Postep, jaki uczyniono w ciagu dwudziestu lat odnosnie ich praw socjalnych i ludzkich, zniwelowano w kilka godzin. Nikt nie zaprotestowal przeciwko rzezi. Ostatnio doskonale prosperujaca Polska przygotowuje sie do wojny z sasiadami... W Rosji, na wielkich przedmiesciach Moskwy wybuchl pozar trwajacy cala dobe, ktory swoim ogromem przycmil Wielki Pozar w Londynie. Wedlug Kremla ZSRR nie jest dotkniete zaraza umyslu - bylo zaledwie kilka przypadkow. Stara zelazna kurtyna - choc pordzewiala juz i pokiereszowana - z wolna zamyka sie ponownie wzdluz juz prawie zapomnianych granic. W Nowym Jorku we wczesnych godzinach rannych nastapila awaria mocy Spontanicznie stworzone gangi mniejszosci etnicznych tocza miedzy soba boje o pladrowanie, niszczenie i terroryzowanie centrum miasta w promieniu kilometra. W porannej prasie pojawily sie oskarzenia o niepotrzebnie brutalny odwet policji i zastrzelenie ponad stu agresorow i podejrzanych o zaraze umyslu. Jednak niektore wieksze dzienniki zdawaly sie popierac tego typu polityke. Na przewazajacym obszarze Ameryki Poludniowej panuje kompletny chaos, szczegolnie w Argentynie, ktora przezyla krwawy zamach stanu i jest teraz rzadzona przez junte trzech zakazonych zaraza umyslu. Wcale to nie dziwi, juz wczesniej rzadzili tu szalency. W Anglii parlament obraduje od czterech godzin i zapowiada sie na nocne obrady, z ktorych calkowicie wylaczono przedstawicieli prasy. Kilku ministrow zostalo przewiezionych "do miejsca odosobnienia" z powodu ich gwaltownych protestow dotyczacych pewnych niezwykle kontrowersyjnych kwestii. Jutro policja w calym kraju zostanie wyposazona w radykalne srodki sluzace do opanowania sytuacji... Reszta swiata znajduje sie w nie lepszej, a wiekszosc w duzo gorszej, sytuacji. Ogolnie rzecz biorac, stosunki miedzynarodowe pogorszyly sie gwaltownie, a wymiana informacji miedzy poszczegolnymi panstwami jest "bardzo napieta". Od ponad osmiu godzin nie ma zadnego kontaktu z Baza Ksiezycowa... Tego srodowego wieczoru w PSISAC J.C. Craig osobiscie nadzorowal ukonczona budowe umocnien i wdrazal swych uczniow - zarowno nowych, jak i starych - do ich obowiazkow. Wszystko szlo dobrze. To byl dlugi i trudny dzien, szczegolnie dla Craiga, ktory nie slyszal ani jednego slowa na temat swej corki. Napiecie roslo, ale on wraz ze swymi podwladnymi jakos sobie z tym radzil. Najgorsze juz minelo, glowne prace przygotowawcze byly za nimi. Jednak Craig musial wprowadzic w zycie oryginalny plan zamkniecia PSISAC do jutra do poludnia, ale dzisiejsza lekcja potwierdzila, ze nawet z tym moga byc problemy. Poniewaz dzisiaj zanotowano ponad czterysta przypadkow zarazy umyslu w PSISAC. Wszyscy chorzy - pomijajac trzech samobojcow - zostali uspieni strzalkami usypiajacymi przez ochrone i uczniow Craiga, ale zaraza wolno i nieublaganie zataczala coraz wieksze kregi. Dlatego wlasnie, kiedy pracownicy PSISAC stawia sie jutro do pracy, wiekszosc z nich odejdzie z kwitkiem. Tylko technicy i kilku robotnikow zostana wpuszczeni do zakladu, pracownicy, ktorych umiejetnosci sa niezbedne, by zamknac i zabezpieczyc mniejsze konwertery i dopilnowac uszczelnienia fortyfikacji oraz glownych budynkow i instalacji wylaczonych z eksploatacji. Wtedy, w poludnie, ostatni zostana odeslani za mury i w koncu PSISAC znajdzie sie w stanie zawieszenia, prawie. Ale glowny konwerter bedzie dzialac nadal, zaopatrujac PSISAC w energie. I Psychomecha. W tym celu Craig powolal i wtajemniczyl stosowna liczbe technikow, z ktorych kazdy teraz nosil po calym kompleksie sluchawki - oznake wladzy i przynaleznosci do uczniow Craiga. W sumie, pomijajac tych, ktorzy wyruszyli na poszukiwanie Richarda Stone'a i Lynn Craig, bylo ich dwanascioro w zakladzie. Craig celowo wciagnal na liste dwoch czlonkow ochrony, ktorzy zajmowali sie psami, trzeci - rowniez ochroniarz - to niejaki Geoff Bellamy... Wraz z trojka pozostalych przy zyciu poszukiwaczy przebywajacych gdzies w gorach Harzu bylo ich, wiec pietnascioro. Tylko, ze Craig postanowil, iz ta trojka byla z gory spisana na straty - lacznie z Braggiem - wbrew temu, w co on sam uwierzyl. Co do umocnien w PSISAC: Calosc obiektu zostala otoczona drutami, a glowny konwerter dostarczal napiecie w razie potrzeb, od niewielkiego wyladowania do ladunku zdolnego zasilic spore miasteczko. Nic nie bylo w stanie sforsowac tych murow, nic, co ludzkie. Byly w zakladzie jednak miejsca, w ktorych struktura zasiekow pozostawala slaba, gdzie, na przyklad, wewnetrzne budynki z pustakow, szopy i sklady opieraly sie o mur, a w innych miejscach zewnetrzne budynki gorowaly nad nim. Wszystkie te newralgiczne punkty zostaly wzmocnione, jak to sie tylko dalo, czesto stalowymi plytami przynitowanymi do muru, i podparte betonowymi wspornikami lub tez zastawione duzymi pojazdami i maszyneria, zaparkowanymi i ustawionymi w strategicznych punktach. A na szczycie muru w poblizu miejsc i budynkow, z ktorych mozna by bylo przeprowadzic szturm, umieszczono platformy z karabinami maszynowymi i pospiesznie ulozonymi wokol nich workow z piaskiem. Dodatkowo Craig umiescil zestawy obserwacyjne, (ktore PSISAC kiedys produkowal), laczac je w siec ekranow i alarmow w trzech centrach ochrony rozstawionych wokol Kopuly. Stamtad bedzie mogl dostrzec i zapobiec jakiejkolwiek probie wtargniecia oraz osobiscie poprowadzic obrone. Na potrzeby kazdego z trzech centrow ochrony przeznaczono grupe transporterow PSISAC - szybkich, napedzanych pradem trojkolowcow, by umozliwic szybkie przemieszczanie oddzialow w miejsce starcia. Ponadto przy kazdym z centrow ochrony znajdowaly sie klatki z trzema psami-straznikami. Dziesieciu mezczyzn Craiga i dwie kobiety byli uzbrojeni po zeby. Dlaczego potrzebowal az tak rozbudowanej ochrony? Craig od dawna wiedzial, ze istnieje duze prawdopodobienstwo, iz miejscowe wladze albo VIP-y - ministrowie, oficjele, ktorzy beda wiedziec, co sie swieci - wraz ze swymi rodzinami beda szukac schronienia na jego arce. Juz od dawna rozmaite oficjalne komunikaty sugerowaly Craigowi podobna ewentualnosc. Ale przeciez Bog zawyrokowal, ze oprocz wybranych caly swiat mial sie zatopic w szalenstwie a J.C. Craig mial byc jego jedynym prorokiem na ziemi. Nie, wszelkie tak zwane "wladze" musialy szukac schronienia gdzie indziej, w innych ufortyfikowanych na wzor PSISAC obiektach w kraju lub tez w schronach przygotowanych podobno dla nich; ale nigdzie nie beda bezpieczni. Bog zwrocil sie przeciwko czlowiekowi i wszystkie narody swiata mial dosiegnac jego gniew... I tak, odwrotnie niz Noe, J.C. Craig zmienil swa arke w fortece i niech tylko obcy sprobuja tu wejsc. A do tego czasu... Wystarczylo teraz tylko czekac i obserwowac. Obserwowac, jak szalenstwo rozdziera kraj na sztuki, i czekac, az Lynn wroci do domu. A on bedzie sie modlil o powodzenie misji: o powrot jego corki, o zniszczenie wrogow Boga i jego, o wytrwanie w swej misji i o przyjecie ciezaru odpowiedzialnosci za nia. Tak, reszte nalezy zostawic w rekach Boga. W rekach Boga i - chociaz Craig o tym nie wiedzial - w lapach Psychomecha... DZIEN SZOSTY Kiedy o 8:15 w czwartek rano Richard wyruszyl ponownie do Wernigeroder, Emma Tyler od ponad pol godziny przebywala w Samotni Garrisona. Nocowala w Schweitzerhofie i bez zwloki bladym switem wyruszyla w gory. Obserwowala go, kiedy Richard samotnie wyjezdzal w kierunku miasteczka, nastepnie zwrocila swoj badawczy wzrok za wzgorze, gdzie niemal pionowo ku gorze wznosil sie siwy dym z palonego drewna. Nastepnie wyprowadzila skryty wsrod sosen samochod i ruszyla w gore po sladach kol mercedesa.Na gorze ponownie schowala swoj samochod - tym razem w gestym zagajniku w sporym oddaleniu od sciezki - i przeszla reszte drogi, jakies czterysta metrow, pieszo. Gutmann powiedzial jej wszystko na temat Herr Garrison Hundin, wiec przygotowala sie na spotkanie z Suzy. Tak czy inaczej nigdy nie bala sie psow - tylko mezczyzn. Miala na sobie miekkie kozaki, spodnie, bluze i podbita futerkiem kurtke, a na ramieniu nosila torbe. W torbie zas spoczywala bron, jej sluchawki, karta do bankomatu i kilka kosmetykow. Byla tam rowniez trojszponiasta lapa zrobiona z chromowanej stali, przypominajaca replike drapieznej konczyny orla... Znajdowala sie jakies sto metrow od chaty wsrod przerzedzajacych sie przed szczytem sosen, kiedy uslyszala stlumione szczekniecie Suzy i odgadla, ze pies wyczul jej obecnosc. Przykucnela za wrytym w ziemie glazem, widziala wyraznie zza drzew wejscie do chaty. Utkwila w nim wzrok, az wyszla dziewczyna. Tyler od razu rozpoznala w niej Lynn Craig. Dziewczyna rozejrzala sie w prawo i w lewo i weszla z powrotem do srodka. Ale wraz z nia wyszla wielka czarna suka, weszyla teraz w powietrzu, najwyrazniej cos czujac. Chwile pozniej pobiegla w podskokach w dol szlaku, machajac ogonem z uniesiona glowa i z czujnie rozgladajacymi sie na boki oczami. Skryta za glazem Tyler teraz dopiero zobaczyla, jak wielki jest to pies, i nerwowo oblizala wargi. Otworzyla torbe i wyjela z niej pistolet na jedna pneumatyczna strzalke. Byl naladowany. Suzy nie dawala za wygrana. Jakies dwanascie metrow od Tyler stanela, weszac w powietrzu, nastepnie zaskoczona przysiadla na ziemi, kiedy nagle wyrosla przed nia chuda kobieta Zanim Suzy zdolala zawarczec ostrzegawczo, Tyler uniosla dwiema rekami bron, wycelowala i strzelila. Z gluchym trzaskiem bron wyplula strzalke, ktora utkwila w boku Suzy. Suzy zaskomlala i podskoczyla, nastepnie zaczela sie zblizac z warkotem, ukazujac kly. Zrobila jakies trzy kroki na sztywnych lapach, zatrzymala sie, by polizac sie w bok, w miejscu gdzie utkwila strzalka, zatoczyla sie jak pijana, az musiala stanac rozkraczona, zeby nie upasc. Nastepnie opadl jej leb, przednie lapy zalamaly sie i z niemal bezglosnym skamleniem przewrocila sie na ziemie. Emma Tyler zaladowala ponownie pistolet, wlozyla go do torby i poszla w kierunku chaty. W minute weszla w kepe sosen przy werandzie, weszla po schodkach i spojrzala przez okno z wybita szyba. Lynn byla naga i myla sie przed buzujacym ogniem pekatym piecykiem. Plastikowy pojemnik zwisal z sufitu przywiazany mocnym sznurkiem. Przez perforowany korek woda ciekla strumieniami na dziewczyne, ktora szorowala sie i zarzucala mokrymi wlosami. Jej cale cialo lsnilo od wody, widac bylo idealnie uksztaltowane posladki, pelny, sprezysty biust i rozstawione szeroko nogi. Znow Emma Tyler oblizala wargi. Wtedy... Obejmujac dlonmi mokre wlosy, Lynn odwrocila sie. Miala wpolprzymkniete oczy od tej zmyslowej przyjemnosci ukaszen lodowato zimnej wody. Zobaczyla twarz w oknie... W tej samej chwili Tyler wpadla do pomieszczenia, a Lynn porwala obrus ze Schweitzerhofu, by sie zakryc. Zobaczyla pistolet w dloni kobiety i az sie cofnela. -Kim...? -Tylko spokojnie, Lynn - rzucila stara panna - a nic ci nie zrobie. - Podeszla na srodek pokoju, zerwala zaimprowizowany prysznic ze sznurka i stanela posrodku pomieszczenia. - Brak wygod, co? - skomentowala, wykrzywiajac twarz w usmiechu. Lynn az usta otworzyla ze zdziwienia. -Ja cie znam! - powiedziala. - Pracujesz w jednej ze stolowek w PSISAC. Nazywasz sie... Tyler. Emma Tyler! -Pewnie - przytaknela. - A twoj ojciec wyslal mnie, ze bym cie sprowadzila do domu, ty glupia kurewko! Lynn az sapnela, po czym zawolala: -Suzy! Suzy! -Mowilam, zebys byla cicho - powiedziala Tyler, unoszac bron i celujac w brzuch Lynn. - Mowie powaznie! Twoj piesek ci nie pomoze. Spi sobie. A jesli mnie zmusisz, to ciebie tez uspie. -Ale dlaczego...? - zaczela mowic Lynn. Tyler przerwala jej: -Cisza, powiedzialam! Kiedy bedziesz juz bezpiecznie zwiazana - kiedy bede wiedziec, ze nic glupiego ci nie wpadnie do glowki - wtedy porozmawiamy - Wskazala glowa krzeslo przy piecyku. - Siadaj! Lynn wziela koc, owinela sie nim, odrzucila obrus i usiadla. Tyler powiedziala: -O, tak o wiele lepiej. Dobrze! Widzisz, mozna spokojnie porozmawiac, a mozna tez od razu pojsc spac i obudzic sie w Anglii! Wybor nalezy do ciebie. Kiedy to mowila, podniosla obrus porzucony przez Lynn i zaczela drzec go na pasy. Podala jeden z nich dziewczynie, nakazujac, by zawiazala sobie jeden koniec na nadgarstku, a drugim przywiazala sie do oparcia krzesla. -Nie zrobie tego! -Zrobisz albo ci cos przestrzele! - warknela Tyler, celujac w nia bron. - Zaboli troche, ale zasniesz i bedzie po wszystkim. No? Lynn przywiazala nadgarstek do oparcia krzesla, a Tyler, ciagnac za jeden koniec, zacisnela wezel. Prawy nadgarstek owinela blyskawicznie kilka razy za plecami i polaczyla z drugim, po czym zebami zacisnela wezel. Ani przez chwile nie spuszczala oka z Lynn, ani razu nie opuscila lufy pistoletu. -No i juz - powiedziala w koncu Tyler. - Najpierw zobacze, jak tu sie urzadzilas ze swoim kochasiem - swirem. - Podeszla do tylnych drzwi, otworzyla je i wyjrzala przez balkon. Widok wywolywal zawrot glowy, wiec szybko sie odsunela, zostawiajac drzwi otwarte. - Liche to gniazdko - powiedziala. -Prawda - powiedziala Lynn - liche, ale gdzies musielismy sie przed wami ukryc. -Ach! - zawolala - wiec to kryjowka! Twoja i twego demonicznego kochanka! - mowila teraz tak jadowitym, msciwym glosem jak facet, ktory dowiedzial sie, ze jest rogaczem -Zwariowalas! - rzucila Lynn. - Richard jest czlowiekiem - to prawda jest chory - ale nie jest demonem. -Twoj ojciec mowi, ze to antychryst - powiedziala Tyler. - A jesli to prawda, co uslyszalam o Jacksonach, to moze ma racje -O Jacksonach? O czym ty bredzisz, kobieto? - zapytala Lynn. Ale teraz przypomniala sobie to nazwisko. Wszystko zaczynalo pasowac. - Ci dwaj! - wykrzyknela. Tyler usmiechnela sie polgebkiem. -Tak - pokiwala glowa - ci dwaj. Tez cie chcieli wywiezc, prawda? Az twoj cudowny pan Stone - czy tez raczej Garrison - ich dopadl! -Co chcesz przez to powiedziec? - zapytala Lynn juz mniej pewnie. -Chce powiedziec, ze Jacksonowie nie zyja. A zostali zabici przez jakas oszalala bestie! Lynn wzdrygnela sie i ramiona opadly jej z wolna. Richard mial racje: ten swiat staczal sie po rowni pochylej, a ona wraz z nim. -O moj Boze! - powiedziala. -Chcesz powiedziec, ze nie wiedzialas? - Tyler zasmiala sie szorstko. - Alez tak, wiedzialas, tak jak ten swirniety wieprz, z ktorym sie pokladasz. Lynn podniosla wzrok i poslala jej wsciekle, pelne pogardy spojrzenie. -Ty sprosna, stara wiedzmo! - rzucila. - Nigdy nikogo nie kochalas, prawda? Na pewno nie mezczyzne. Co taka stara lesba moze wiedziec o facetach? Na kilometr jedzie od ciebie siostra! No, bo jaki mezczyzna zblizylby sie kiedykolwiek do takiej pomarszczonej wywloki? Ty plaska krowo! Tyler zbielala na twarzy, ktora wykrzywila sie w nienawistnej furii, a jej reka wystrzelila jak wezowy leb. Lynn az przegiela sie do tylu od uderzenia, a na jej twarzy wykwitl rumieniec. -Ty zdziro! - zaskrzeczala Tyler. - Zdziro! Lynn wybuchnela placzem. Tyler rozchylila brutalnie poly koca, odslaniajac piersi Lynn. -Czy przynajmniej wklada je sobie do ust? - zapytala. - Czy piesci je rekami? -Przynajmniej u mnie ma, co sciskac! - krzyknela Lynn. -Och ty suko, ty wredna suko! - wysyczala Tyler. Zamachnela sie ponownie na Lynn, ale sie powstrzymala. - Wiec jestem lesbijka, tak? Nie jestem, moja mala kurewko, chociaz mogloby tak byc. - Zrzucila kurtke i gwaltownym ruchem rozsunela bluzke. Nie nosila stanika. Jej niewielkie piersi wygladaly jak puste woreczki lezace na skorze i byly straszliwie pokaleczone, zdeformowane. Tyler wysypala zawartosc torby na stol. Wykonywala wszystkie czynnosci bardzo oszczednie, a wzrok miala niewidzacy. -Powiem ci, co ja wiem o mezczyznach - odparla, kiwajac sie przy stole. Wyraz jej twarzy nagle sie gwaltownie zmienil, zaczela sie czegos bac. Spojrzala na Lynn z otwartymi ustami. -Mowilas cos? Spiewalas? Lynn spojrzala na nia ze zgroza. Kobieta zwariowala. -Spiewalam? Nikt tu nie spiewal. Co ty sobie...? -Nie, oczywiscie, ze nie. - Tyler wykrzywila twarz w chorobliwym usmiechu, odslaniajac dziasla i zolte zeby. Nastepnie przekrzywila glowe na jedna strone, wstrzymala oddech i nasluchiwala... czegos. Lynn nie slyszala niczego, Tyler najwyrazniej tez nie. Niewidzace spojrzenie wrocilo. -Na czym to skonczylam? - zapytala. - Ach tak, rozmawialysmy o mezczyznach! -Zwariowalas - rzucila oskarzycielsko Lynn. - Ty jestes kompletnie swirnieta! Jedyna roznica miedzy toba i Richardem polega na tym, ze on o tym wie i probuje z tym walczyc. Ale ty... -Mezczyzni - powiedziala Tyler, w ogole nie slyszac slow Lynn. - Wszystko o mezczyznach. - Potrzasnela glowa, jakby cos ja zalaskotalo w ucho. - Widzisz te szpony na stole? Nigdzie sie bez nich nie ruszam. Mozna powiedziec, ze to memento mojej mlodosci, bym pamietala, jaka bylam w twoim wieku. Bym pamietala o mezczyznach i do czego sa zdolni. Lynn spojrzala na stol i popatrzyla na szpony. Lezal tam rowniez drugi pistolet - automatyczna bron, juz nie na strzalki - jakies radio w sluchawkach i kilka zwyklych przedmiotow. Sluchawki lezaly tez na tylnym oknie fiata Jacksonow wczesniej nie zwrocila na nie uwagi. Ale szpony byly o wiele bardziej interesujace. Wygladaly bardzo groznie. To ma byc memento mlodosci Tyler? -Sprawdzil je na mnie - powiedziala wariatka. - Ponacinal mi piersi. A bylam taka mloda dziewczyna jak ty teraz. Lubil zadawac bol, rozumiesz? A ja myslalam, ze mnie kocha. Milosc? Mezczyzny? Wiesz, co za to dostal? Trzy lata. A ja dozywocie! - Oparla sie o blat stolu i spojrzala na Lynn, cienkie usta odslonily pozolkle zeby w niemym warkocie. -Co chcesz zrobic? - wyszeptala juz przerazona Lynn. Na dzwiek jej glosu na twarzy Tyler pojawila sie furia. Oczy wyrazaly szok, a po chwili oskarzenie. -To ty! Spiewalas! -Co? - Lynn zabraklo tchu. - Ja tylko... Tyler klasnela sobie nad uchem i zakolysala sie na pietach. -Przestan! - krzyknela. - Przestan spiewac! Lynn wiedziala, ze musi sie uwolnic i uciec tej oszalalej istocie, i to zaraz. Dokladnie wiedziala, co jest Tyler: nadchodzil atak belkotu. Byla jedna z belkocacych! Desperacja dodala Lynn sily. Za wszelka cene musiala uwolnic rece. Wiazanie na prawym nadgarstku peklo w jednej chwili. Tkanina byla stara i sprana. Tyler nawet tego nie zauwazyla. -Spiew! - zakrzyknela ponownie, klaszczac w dlonie. - O Boze, ten spiew! Drzacymi dlonmi siegnela po sluchawki. Lynn sadzila, ze chce wziac jeden z pistoletow albo, co gorsze, pazur. Nogi miala wciaz zwiazane, ale nie byly przywiazane do krzesla. Uniosla nogi i kopnela z calej sily w stol. Przewrocil sie. Zawartosc wysypala sie na podloge. Ciezka bron spadla, ale sluchawki zrobione z plastiku odbily sie od podlogi i potoczyly, podskakujac jak hula-hoop. Wypadly za drzwi balkonowe i poturlaly sie po deskach, zagrzechotaly pomiedzy drewnianymi szczeblami, a nastepnie wypadly na zewnatrz, znikajac z widoku. -Nie! Nieeee! - krzyknela Tyler, rzucajac sie za nimi jak oszalaly pajak, ale bylo za pozno. - O nie! - wykrztusila. - Nieeeeeee! Wybiegla na balkon, spojrzala za barierke i odwrocila sie od niej gwaltownie, targajac rzadkie wlosy. Lynn uwolnila lewy nadgarstek, starajac sie wyciagnac do przodu reke. Tyler doskoczyla do niej i walnela Lynn z calej sily, tak, ze krzeslo spadlo na podloge. Glowa Lynn uderzyla o twarde deski i jeszcze uslyszala syk Tyler: -Och, ty idiotko, ty glupia, mala, spiewajaca idiotko! Kobieta rzucila sie na podloge i odnalazla szpony, po czym podeszla do lezacej, sciskajac je w drzacej dloni. Uklekla nad na wpol ogluszona Lynn, ktorej lewy nadgarstek wciaz byl przywiazany do krzesla. -Wykonczylas mnie - wykrztusila. - Ty i twoje spiewy mnie wykonczyly. Ale zaplacisz za to! Przystawila pazur do oczu Lynn. Widac bylo ostre jak brzytwa koncowki. -O tak, zaplacisz. Wiec wiesz wszystko o mezczyznach, tak? I myslisz, ze wciaz beda cie pragnac z poszarpanymi cyckami? Lynn wiedziala, co zaraz nastapi. Wyciagnela wolne ramie, starajac sie walczyc z Tyler. Twarz kobiety przypominala teraz biala, oszalala maske, slina ciekla jej z kacikow ust. Przytrzymala reke Lynn, uniosla szpony... Rozlegl sie ogluszajacy odglos wystrzalu i na szyi kobiety otwarla sie czarna dziura na wysokosci meskiego jablka Adama. Upuscila szpony i zachwiala sie do przodu. Zagulgotala. Jej dlonie powedrowaly do gardla. Fontanna krwi bryznela na udo Lynn. Rozlegl sie drugi wystrzal, kladac koniec zyciu Tyler i wychodzac pomiedzy zabliznionymi piersiami. Chwiala sie, lecac w tyl. Z obu ran tryskala krew. Wciaz gulgotala i probowala schwycic sie czegos. Rozlegl sie kolejny strzal, ktory rozoral jej czolo. Glowa poleciala do tylu w rozbryzgach krwi i mozgu, po czym cialo rzucone impetem wypadlo na balkon. Juz martwa, zdmuchnieta na zawsze, walnela biodrami w barierke. Gorna polowa ciala przeciazyla, przekrecila sie na druga strone, zwisajac z barierki... po czym runela w dol, lopoczac rozpietymi polami bluzy. Zostal tylko balkon otwarty na osciez czasu i przestrzeni... W chacie pojawil sie cien. -Richard! Och Richard! - zalkala Lynn, zawziecie starajac sie odzyskac wladze w nogach. - Dzieki Bogu! Dzieki...? Niedowidzacymi jeszcze oczami wpatrywala sie w zwalista postac, odcinajaca sie w drzwiach wejsciowych. Na zacienionej twarzy - nie byla to twarz Richarda - zobaczyla wpatrujace sie w nia lodowate oczy, wyzbyte wszelkich uczuc mrozace krew w zylach swym zimnym blaskiem. Nastepnie wszystko, jak na filmie, caly obraz zaciemnil sie i zamazal. I w nastepnej chwili zniknal z wizji, ustepujac miejsca mrocznej niepamieci... Dziewczyna padla. Donald Conti pospiesznie sprawdzil wnetrze chaty, ale nie znalazl niczego ciekawego. Wsunal do kieszeni bron Emmy Tyler i kluczyki do jej samochodu, nastepnie ponownie sprawdzil, w jakim stanie znajduje sie dziewczyna. Z cala pewnoscia byla nieprzytomna, zdrowo sie walnela o podlogowe deski. No i nalezy dodac do tego groze sytuacji, groze, ktora zafundowala jej Emma Tyler... Conti wydal z siebie sardoniczne mrukniecie, myslac o tej Tyler. Dogonil stara panne zeszlego wieczoru, kiedy zauwazyl jej samochod na parkingu Schweitzerhofu. Oznaczalo to, ze czeka go ciezka noc, ale ocenil, ze sie oplaci. Conti poradzil sobie doskonale w ciezkich chwilach i wykorzystujac fundusze PSISAC, kupil niewielki, wysoki furgon kempingowy, z tych, ktore ostatnio byly popularne na kontynencie. Zaparkowal go na wprost samochodu Tyler i przesiedzial w nim cala noc, wygladajac, co jakis czas przez szpare w zaslonie, ziewajac, palac od czasu do czasu, az na horyzoncie pokazal sie jasny pasek switu. Byl zmeczony, jednak nie na tyle, by usnac. Wrecz przeciwnie, okolicznosci nie dawaly Contiemu zasnac. Ostatnio cos sie dzialo w St. Andreasbergu, dzieki czemu pozostal czujny. Nieustannie slychac bylo zawodzenie policyjnych syren; czasami gdzies wybuchal jakis pozar z hukiem plomieni, rozswietlajac rdzawa luna poludniowy kraj miasteczka. Zarazeni plaga umyslu tanczyli na ulicach, az odnosne wladze pojawily sie w uzbrojonych czarnych furgonach i odciagnely ich. O tak, naprawde zaczelo sie robic nieprzyjemnie. A jednak byla to za dluga noc i cierpliwosc Contiego byla na wyczerpaniu. Odnalazl kobiete, ktora go oszukala, i chcial sie teraz z nia policzyc. Oczywiscie, dopadnie ja predzej czy pozniej, jak sobie obiecal - nawet, jesli bedzie musial czekac do konca swiata - ale nie bylo to konieczne. Bo oto, kiedy zaczely spiewac ptaki, a mgla zeszla z gor, pojawila sie tez Emma Tyler. I Conti pojechal za nia, trzymajac sie ostroznie z tylu. Chcial po prostu dopasc ja w jakims ustronnym miejscu i wydusic z jej chudej powloki wszystko, czego sie dowiedziala, a potem ja zabic. Ale jak sie okazalo, sprawy mialy sie o wiele lepiej, lepiej, niz przypuszczal w najsmielszych snach. Kiedy skrecila, niemal ja zgubil, ale po chwili zauwazyl tylne swiatla wozu znikajace w lesnej przecince i widzial, jak parkuje samochod w mlodniku. Zapalil papierosa i poczekal na dalszy rozwoj wypadkow. Byl niemal pewien, ze jest blizej uciekinierow, niz mogl podejrzewac. Kiedy zrobilo sie jasniej, zobaczyl, jak Richard Stone wyjezdza wielkim mercedesem w nieznanym kierunku, a wkrotce potem ponownie pojawily sie swiatla samochodu Emmy Tyler. Kierowala sie przez zamglone zbocze wprost na gore. I wtedy Conti dostrzegl smuzke dymu unoszaca sie z chaty, i reszte mozna sobie dopowiedziec z latwoscia. Tyler chciala dopasc dziewczyne, poniewaz wiedziala, ze Stone do niej wroci. Conti byl duzym, silnym mezczyzna. Chociaz nie wyleczyl sie jeszcze po laniu, jakie dostal od Phillipa Stone'a, byl bardzo sprawny. Postanowil opuscic samochod i podazyc za Tyler na piechote, biegnac niespiesznym truchtem pod gore miedzy sosnami wzdluz krawedzi na szczyt. Odleglosc wynosila jakies 1200 metrow, ale szlak wiodl pod gore po lesnym gruncie. Nie ma jak dobra przebiezka, tym bardziej, ze furgon mogl nie przecisnac sie pomiedzy drzewami. Dotarl do chaty w sama pore, wysluchal krzykow i bredzenia Tyler, po czym wykonczyl ja bez najmniejszych skrupulow. Nalezalo sie jej. Poza tym chciala zranic dziewczyne, co nie przysporzyloby Contiemu sympatii jej ojca! Teraz wystarczylo sie tylko zajac mlodym Stone'em, ale... coz, moze nie bedzie to takie proste. Oczywiscie najlepiej byloby, gdyby dziewczyna pozostala nieprzytomna. Nie dobrze byloby, gdyby przebudzila sie w nieodpowiednim momencie... Przez dluzsza chwile Conti nie mogl sie zdecydowac. Moze strzelic do niej strzalka? Tak bedzie najbezpieczniej, ale zostanie jej slad. Chcial, jesli to bedzie mozliwe, dostarczyc ja staremu nietknieta. Tabletka oszalamiajaca bylaby dobra, ale znow, dawanie jej prochow, kiedy jest nieprzytomna, moglo sie zle skonczyc. Zarzucil na nia drugi koc, wyszedl na balkon i spojrzal w dol. Tam het w dole zobaczyl drzewa, w miejscu, w ktorym stok byl niezwykle stromy, usiany odlamkami skal; cos wisialo na tych drzewach - cialo Emmy Tyler. W oddali widac bylo wioski i boczne drogi stykajace sie na autostradzie, gdzieniegdzie jakas chatynka, pensjonat lub hotel na wzgorzu czy na rozjazdach. To byla Kraina Znikad. Nie znajda jej przez dluzszy czas, moze w ogole. Poza tym, kto bedzie jej szukal za kilka dni? I kogo to bedzie obchodzic? Conti mruknal z zadowoleniem i splunal przez barierke... ale po chwili ponownie zmarszczyl brwi. Zastanawial sie nad tym, czego dowiedzial sie na temat niechlubnego i wciaz niewyjasnionego konca braci Jacksonow. Nie podobalo mu sie to, co uslyszal, w ogole mu sie nie podobalo. Z cala pewnoscia byla to paskudna smierc. Nie zeby Conti mial cos przeciw paskudnej smierci, wrecz przeciwnie, ale wolal zdecydowanie byc jej sprawca, a nie ofiara. Oczywiscie, stary Craig sam byl kopniety, ale im dluzej Conti w tym tkwil, tym wiecej nachodzily go watpliwosci. I naprawde z tym malym Stone'em bylo jakos inaczej. Powinien juz dawno nie zyc. Zakazeni nie przezywali nawet roku - najwyzej poltora - po prostu zapadaly im sie mozgi do wewnatrz. Ale Stone (Garrison) nie tylko przezyl, ale mial sie niezle. Czy tez raczej mial sie niezle do tej pory. Czy to antychryst? Nie, ale... coz, nawet, jesli nie mial w sobie diabelskiej juchy, to z pewnoscia mial wielki fart. Ale diabelskie szczescie czy niediabelskie wlasnie mu sie wyczerpalo! Przyjedzie tu po dziewczyne i zastanie na miejscu Donalda Contiego. A wtedy Conti ureguluje kolejny dlug... Conti wyszedl z chaty i podbiegl do grani. Mial w malym plecaku piwo, kanapki, okulary i jakze potrzebne sluchawki. Po drodze zauwazyl cialo Suzy, zatrzymal sie i przyjrzal uwazniej. Wielka czarna suka musiala nalezec do uciekinierow, ale nie bylo sprawy. Strzalka uspila ja na dobrych kilka godzin. Nie trudno bylo odnalezc samochod Tyler. Zostal ukryty w mlodniku, ale prowadzily do niego slady opon oddzielajace sie od sladow mercedesa. Otworzyl go i sprawdzil zawartosc samochodu przedwczesnie zmarlej. Mapy z przodu, grube i cienkie liny z tylu oraz kilka pudelek amunicji malego kalibru pod siedzeniem, zapasowy kanister z benzyna w bagazniku i kable do akumulatora. Cos mu sie z tego przyda. Conti stanal na grani, skad mogl popatrzec na opuszczone gniazdo budynkow i glowna droge przecinajaca gorskie zbocza. Usiadl na kamieniu, zdjal plecak, wypil piwo i zjadl kanapki. Swieze powietrze wplywalo na dobry apetyt. Nastepnie wyjal lornetke i wpatrywal sie w droge na polnocny zachod, gdzie zakrecala za gore i nikla bezpowrotnie w dziesieciopasmowce do Berlina. Rozmyslal, co bedzie dalej, i ukladal sobie wszystko w glowie: Kiedy wroci Stone, na pewno nie zauwazy jego wozu, poniewaz stal w wysokiej trawie na poboczu drogi do St. Andreasbergu. A nawet jak zobaczy, to pomysli, ze jacys narciarze przyjechali, zeby wyznaczyc trasy, kiedy spadnie snieg, i nie da mu to do myslenia. Z drugiej strony, jesli wjedzie na gore, to zobaczy cialo psa. To podsunelo Contiemu pewien pomysl... Wrocil do psa, zarzucil sobie bezwladne cialo na ramie i ponownie podszedl do grani. Rzucil je pomiedzy slady opon, gdzie Stone z pewnoscia je zauwazy, jadac w gore. Nastepnie wrocil do samochodu Emmy Tyler po liny, kanister z benzyna... i kable elektryczne. Tak, kable. Conti przesunal jezykiem po miejscach po wyrwanych zebach i ostroznie pomacal te ulamane. Przypomnial sobie bol, kiedy przebudzil sie po tym, jak ojciec Stone'a zatanczyl sobie z nim. Nie mogl sie zemscic na starszym - przynajmniej nie na razie - ale z cala pewnoscia moze dowalic mlodemu! A co tam, i tak mial zginac, no nie? Stary Craig nie sprecyzowal, w jaki sposob... W Wernigeroder Richard wyciagnal tysiac marek przed zakupami. Najpierw kupil sobie plaszcz, glownie po to, by zakryc poniszczona marynarke, a potem paczke jednorazowych zyletek. W publicznej toalecie ogolil sie i doprowadzil wlosy do porzadku, a nastepnie wrocil do zakupow. Wystarczylo mu pieniedzy, chociaz pewnie o czyms zapomnial, ale mogli przeciez pozniej z Lynn dokupic, co potrzeba. Nie tylko pieniadze sie skonczyly, ale rowniez czas. Byla juz jedenasta, kiedy skierowal samochod znanym szlakiem i zniknal wsrod sosen. Sprawy mialy sie niezle i Richard byl zadowolony. Nucil gdzies zaslyszana melodie, kiedys w szczesliwszych latach, a samochod wspinal sie gorskim siodlem ku horyzontowi. Ale kiedy wjechal na gran... Suzy lezala tam, gdzie ja porzucil Conti. Kiedy Richard pospiesznie nacisnal hamulce i zatrzymal samochod, pies odrobine uniosl leb, a nastepnie ponownie opadl w trawe W jednej chwili Richard wypadl z samochodu i przykleknal przy Suzy. Jej lapy zaczely drgac i wierzgac, gdy stopniowo wracalo w nia zycie. -Suzy! - jeknal zmartwiony Richard. - Co sie stalo? - Nastepnie zobaczyl strzalke w boku. Jednoczesnie zdajac sobie sprawe, ze cos tu jest bardzo nie tak, dobiegl do niego ostrzegawczy krzyk Lynn, odbijajacy sie z prawej strony powyzej. -Richard! Richard!... Richard! Uwazaj!... Uwazaj!... Uwazaj! Conti, klnac w zywy kamien, bo mogl dopilnowac, by sie nie obudzila, wystrzelil z ukrycia z szybkoscia i impetem atakujacej pantery. Schowal sie ledwo trzydziesci metrow dalej w zaglebieniu pod gestymi swierkami, ale teraz ruszyl do ataku. Richard zobaczyl go i w jednej chwili ryczacy, posiniaczony, zwalisty Conti siedzial na nim. Sam impet uderzenia przewrocil Richarda i kiedy zaczal sie podnosic, potezny hak wyladowal na jego skroni i powalil go ponownie. I juz nic nie byl w stanie zrobic... W kilka minut Conti przywiazal Richarda do pnia sosny i rozlewal spokojnie benzyne wokol jego stop, oddalajac sie od drzewa. Richard otepialy osunal sie na linach, staral sie otrzasnac po uderzeniu. Wtedy uslyszal, jak Conti dudni tubalnym glosem w kierunku chaty, co sprawilo, ze momentalnie wrocila mu swiadomosc. -Dziewczyno! Lynn Craig! Sluchaj, dziewczyno, nie chce nic zrobic twojemu chlopakowi, ale moze bede musial. Gdybym chcial, juz by nie zyl. Wole jednak zabrac was oboje i pozwolic twemu tatusiowi wykonac brudna robote. Slyszysz mnie? Zadnej odpowiedzi. Richard w koncu uniosl glowe, odchrzaknal i szarpnal sie bezradnie w splotach, ktore przytrzymywaly go przy drzewie. Conti stal z pustym kanistrem dyndajacym mu z poteznej piesci. Usmiechnal sie drapieznie i odrzucil kanister. -Moze powiesz dziewczynie, zeby tu jednak przyszla? Moze ciebie poslucha! -A chuja! - bluznal Richard. Glowa pulsowala mu w miejscu uderzenia Contiego. Conti ponownie sie usmiechnal. -Hardo szczekasz - warknal - tak jak twoj stary, ale nie masz jego kopyta. Naprawde niezly numer z tego twojego ojczulka, wiesz? To bedzie czysta przyjemnosc stanac na wprost niego, ale na razie mam ciebie. -Nie wiem, o czym ty gadasz - odparl Richard. - Poza tym gadaj, czego od nas chcesz. - Czul sie, jakby mowil z ustami pelnymi waty. -Zamierzam zabrac was z powrotem do Anglii, tylko tyle, tak jak prosil mnie jej ojciec. -Czemu Craig chce mnie zabic? - zapytal Richard. To pytanie zdezorientowalo Contiego. Przestal sie pilnowac. -Do diabla, jeszcze pytasz? - zaczal odpowiedz. - Przybierasz nazwisko Garrisona i uciekasz z... - ale zamilkl i ugryzl sie w jezyk. Richard wiedzial teraz, ze to prawda. Ojciec Lynn naprawde chcial go zabic. Kiedy tylko ten zbir dopadnie Lynn, jego zycie nie bedzie warte funta klakow. -Lynn - wychrypial, przesunal wyschnietym jezykiem po ustach. - Lynn! - krzyknal, majac nadzieje, ze go uslyszy. - Zostan tam, gdzie jestes. On mnie i tak zabije, niewazne, co zrobisz! Conti kiwnal glowa, usmiech spelzl z jego poobijanego, opuchnietego oblicza. -No dobra, dosyc tego - powiedzial. Spojrzal do gory na usiany kamieniami i okruchami skalnymi stok, gdzie drzewa byly coraz nizsze. Czy tam w gorze nie widac czasem bialego uda miedzy drzewami? -Dziewczyno! - krzyknal Conti. - Nie bede tu sterczal caly dzien. Zejdz, a masz moje slowo, ze nic mu nie zrobie. Zostaniesz tam, a wysle go do Bozi, a potem pojde po ciebie! To jak bedzie? - Kolejny przeblysk bladego ciala, troche nizej. Czyzby schodzila na dol? Czy jej sie wydaje, ze moze go obezwladnic? Ponownie usmiech pojawil sie na twarzy Contiego. To dopiero bedzie ubaw! Odwrocil sie do mlodzienca przywiazanego do drzewa -Czas na gry i zabawy - poinformowal. - Zobaczysz, co to znaczy. Hej, zaraz wroce. Ty tymczasem pomysl sobie o benzynie. Czujesz? Ale daje, co? Wokol ciebie i tego drzewa jest jakies piec litrow... Podszedl do samochodu Tyler, wycofal go, obijajac beztrosko o twarde podloze. Zaparkowal kolo drzew, wylaczyl silnik, wyszedl i uniosl maske. Nastepnie wyciagnal kable z plecaka i przymocowal do ogniw akumulatora. Kable byly dlugie, siegaly az do Richarda oddalonego o jakies trzy metry. -Teraz kapujesz, maly? - zarechotal Conti. Rozdarl spodnie Richarda z przodu. Wolno, z rozmyslem, zacisnal jednego krokodylka, chwytajac Richarda za luzna skore przez majtki, tak samo zrobil z drugiej strony. - Wiesz, jakiego napiecia potrzeba, by odpalic samochod? - Conti wyszczerzyl kly. - Wiesz, co sie stanie, jak przekrece kluczyk w stacyjce? -Ty gnoju! - Richard zacisnal zeby. - Ty ohydny... -Tak, tak, jasne. - Conti pokiwal glowa. - Przykro mi, synku, ale nie mam czasu na przezywanki. Wiesz, jak mowia, kto sie przezywa, ten sam sie tak nazywa... - Odwrocil sie, spojrzal w gore i krzyknal, skladajac dlonie przy ustach: - Lynn Craig, jak nie zejdziesz, to twoj chlopak juz nie zyje! Splonie jak pochodnia! Splonie... Dreszcz przebiegl po plecach Richarda. Tak, splonie. Opary benzyny uderzyly go z calej sily w nozdrza. Juz i tak bolalo go scisniete krokodylkami krocze. Kiedy Conti przekreci kluczyk w stacyjce, bol bedzie nie do wytrzymania. Krokodylki byly przypiete blisko siebie... po wlaczeniu pradu... niemal na pewno przeskoczy miedzy nimi iskra. Richard zamknal oczy, zagryzl wargi i potrzasnal glowa. Rozmyslania mu nie pomoga, ten sadysta i tak to zrobi. -Lynn! - krzyknal, starajac sie ukryc szloch desperacji i strachu. - Nie zblizaj sie! -Jedno ci powiem, synku - mruknal Conti. - Masz jaja. Moze i mam jeszcze cos - pomyslal Richard. Gdyby tylko mogl byc pewien. Cos czarnego poruszylo sie w pobliskich zaroslach. Suzy, potrzasajac lbem starala sie podejsc, na przemian wstajac i padajac. Chyba nie wiedziala, dokad idzie ani co chce zrobic, jej organizm wciaz walczyl z narkotykiem. Niemniej jednak byla zdeterminowana, by cos zrobic. Conti nie zamierzal marnowac wiecej czasu. -Ostatnia szansa, dziewczyno - krzyknal, opierajac sie o samochod Tyler, ktory oddzielal go od Richarda. - Schodzisz? Nic. Ale... zobaczyl ja! Poruszala sie miedzy sterczacymi glazami, szukajac na przemian schronienia to za jednym, to za drugim. Bedzie mogl ja zlapac, kiedy maly zaplonie. -No to zegnaj, synku - zawolal miekko Conti i przekrecil klucz. Agonalny wrzask Richarda wzniosl sie pod niebiosa, wyzej niz jezyk ognia, ktory momentalnie wystrzelil w gore, obejmujac cale drzewo. Zar plomieni owional Contiego, ktory cofnal sie ze smiechem. Samochod Tyler zapalil za pierwszym razem, przesylajac prad po przewodach. Nie bylo widac niczego przez sciane ognia, ale Conti wiedzial, ze jego ofiara czernieje, a prad elektryczny wstrzasa jego konajacym cialem. -Nie, nie, nieeee! - Lynn nadbiegla z gory, potykajac sie, obijajac i zahaczajac kocem o ostre skaly sterczace ze zbocza. Conti stal po prostu z rekami na biodrach tylem do ognia i czekal, az na niego wpadnie. Kiedy ogien zaczal ostro przypalac go w plecy wyszedl jej na spotkanie. Bylo po wszystkim. Poscig zakonczony. Nagroda przypadnie jemu. Kilkanascie krokow dalej Lynn potknela sie, poleciala do przodu, padla na ziemie i podniosla sie na kolana. Spojrzala przerazonym, niedowierzajacym wzrokiem na pieklo za plecami Contiego. I nagle... Oczy jej sie rozszerzyly, szczeka opadla i zaczela sie cofac. Nie przed Contim, ale przed czyms innym. Juz i tak blada twarz przybrala barwe kredy. W jej oczach widac bylo strach, ale rowniez mozna bylo zobaczyc, ze widziala to juz wczesniej. Cokolwiek zobaczyla, nie bylo to tylko obmierzle i grozne, lecz niesamowite i przerazajace! Widziala to juz wczesniej. Conti wolno odwrocil sie i ciarki przemaszerowaly mu przez grzbiet. O trzydziesci metrow od niego plonelo olbrzymie drzewo i ziemia wokol, ale w sercu plomieni ludzka postac pulsowala blekitnym zarem jak serce obcego! Conti wiedzial, ze jest swiadkiem zjawiska spoza ludzkiego pojmowania, ze tkwi w tym moc, ktorej nie bedzie w stanie pojac. On rowniez cofnal sie w slad za dziewczyna, oddalajac sie od plonacego drzewa i tej przerazajacej postaci. Ale wpatrywal sie w to caly czas i nie mogl uwierzyc w to, co widzial. Blekitny zar wspial sie po blizniaczych pseudokonczynach, ktore objely kable siegajace do wozu Tyler. Przez ulamek sekundy samochod zajasnial blekitna poswiata, zdawal sie zapasc w glab, kurczyc - i eksplodowal! Goracy podmuch uniosl Contiego i cisnal go jak szmaciana lalke na ziemie. Oddalona nieco Lynn podniosla sie i odbiegla w bezpieczne miejsce. Conti, oszolomiony i zdezorientowany, podniosl sie i w idiotycznym gescie otrzepal z kurzu, strzasajac liscie, galazki i ziemie z ubrania. I ponownie spojrzal do tylu. Przez chwile slup ognia podniosl sie, po czym nagle zniknal! Zniknal jak zdmuchniety plomien swiecy, jak wylaczona zarowka. Drzewo bylo czarne i dymilo sie - tak samo jak spalona ziemia u stop - ale to cos, co stalo przed nim, nie mialo sladow plomieni, bylo niezmienione i nietkniete przez ogien. Drugi Richard ruszyl do przodu, odrzucajac dymiace sie sznury, ktore opadly na ziemie. Poszybowal do miejsca, w ktorym samochod Tyler lezal jak zmiazdzone jajo. Conti zaczal jeczec ze strachu, kiedy zobaczyl, ze stopy jasniejacej blekitnym swiatlem postaci unosza sie o kilka centymetrow nad ziemia. Conti schowal sie za drzewem i obserwowal. Byl pewien, ze nie jest widoczny, ba, nie wiedzial nawet, czy to cos, co jeszcze do niedawna bylo Richardem Stone'em, moze cokolwiek zobaczyc, ale cos sie dzialo. Blekitna poswiata zaczela pulsowac coraz jasniej i coraz szybciej. Conti staral sie, by od grozy z dymu oddzielaly go glazy i drzewa i cofal sie jeszcze dalej. Postac wiszaca w powietrzu zaczela sie poruszac, wolno obracajac sie wokol swej osi jak ciezarek na zylce. Kiedy zlote promienie wystrzelily z twarzy zjawy, z jej oczu, Conti wstrzymal oddech i opadl jeszcze nizej. Promienie dotknely pnia drzewa, ktore przy wtorze serii trzaskow momentalnie rozszczepilo sie od gory do dolu, przeginajac sie na dwie polowy, jakby po uderzeniu pioruna. A kiedy blekitnoswietlista postac odwrocila sie, jej zlote oczy odszukaly nastepny cel. Conti znow jeknal, lapiac sie za bijace oszalalym rytmem serce i cofajac nieporadnie do tylu przed tym, czego nie byl w stanie pojac. Drzewa - olbrzymie sosny, niektore powyzej pietnastu metrow - eksplodowaly, lamiac sie i trzaskajac jak wielkie warzywa pod zlotym promieniem, padaly jak zapalki, a niektore spopielaly sie na miejscu, zostawiajac kupki szarego popiolu! A czlowiek wewnatrz blekitnej poswiaty dopiero zatoczyl trzy czwarte kola. To mnie szuka! - powiedzial do siebie Conti. - O dobry Boze, on szuka mnie! Panika dodala mu sily. Wstal, wyszedl z ukrycia i pobiegl miedzy drzewa, czy tez raczej chcial pobiec. Tylko, ze teraz stanal oko w oko z nie mniej przerazajacym zjawiskiem. Czarna suka dobermana wpatrywala sie w niego czerwonymi slepiami z piekla rodem. Jej kly przypominaly sztylety z kosci sloniowej, a pysk wykrzywil sie w warkocie czystej, niepohamowanej nienawisci. Niemal w pelni otrzasnawszy sie ze skutkow dzialania narkotyku, Suzy chciala zemsty na kimkolwiek, a Donald Conti wysmienicie sie do tego celu nadawal. Kiedy siegnal po bron, ona juz byla w powietrzu, celujac prosto w twarz. Wyrzucil ramiona w przod, ale wytracila mu bron. Zeby psa zatopily sie gleboko w jego nadgarstku. Wrzasnal, szarpnal sie do tylu i zatoczyl. Puscila go i skoczyla do kolejnego ataku. Zachwial sie, odwrocil... I przelecial przez krzaki dokladnie na wprost spowitej dymem blekitnej postaci! Zlote promienie wystrzelily z oczu. Conti uskoczyl daleko i wysoko, zatanczyl jak chory na plasawice, starajac sie uniknac zetkniecia z promieniami. Ale nie byl w stanie. Wzial gleboki wdech i znowu wrzasnal, przymierzyl sie do kolejnego desperackiego skoku... i krzyk zamarl mu w gardle. Postac w powietrzu zostala uwieziona w zlocistej mgle i zawisla nad skalistym gruntem w wielkiej zlotej bance. Po chwili banka pociemniala, mieniac sie ciemnym szkarlatem. Banka pekla z bezglosnym "puk!". Szkarlatny deszcz opadl na ziemie. A wraz z deszczem grzechoczac spadaly nieregularne biale fragmenty, duze i male. Jeden okragly potoczyl sie dalej i zostal tak z wyszczerzonym usmiechem w miejscu swego wiecznego spoczynku. Suzy powachala czerwona ziemie i stos oskorowanych kosci i odwrocila sie z niesmakiem. Nastepnie podbiegla do Lynn... Tasmy dostarczono o 9:30. Przez dwie i pol godziny Phillip Stone siedzial i odsluchiwal je. Wsluchiwal sie w swoj senny glos, zachecany, co jakis czas przez zadawane dzwiecznym glosem pytania Alberta Gilla. Opowiadal tak niesamowita historie, ze jej przeslanie gleboko zapadlo mu w pamiec. Niestety byla to rownie niesamowita, co metna opowiesc. Na zewnatrz w posiadlosci Stone'a robotnicy (pojawilo sie pieciu, i to bez brygadzisty, ktory nie mogl odebrac swej premii) sprzatali po sobie i pakowali narzedzia, zabezpieczali maszyny. Ale nawet ich krzatanina nie byla w stanie zrobic wrazenia na Stonie ani tez przebic sie przez sciane frustracji i zadziwienia, jaka sie odgrodzil od swiata. Mary nie bylo dzis rano i Stone'owi brakowalo jej - Mary i jej stalej dostawy kawy. Ale zeszlego wieczoru "poczula sie dziwnie" i powiedziala, ze chce odwiedzic swa zamezna corke i jej rodzine w Salisbury. Stone'owi nie podobal sie jej wyglad, ale ona wiedziala, czego chce: tylko zobaczyc sie z rodzina, zanim kaskady fal mozgowych zakloca funkcjonowanie jej mozgu. Bezbronna staruszka. Zawolal dla niej taksowke i zaplacil z gory za przejazd. Widzial ja ostatni raz. Nie spodziewal sie ujrzec jej ponownie. Tego ranka wstal przed osma, obejrzal poranne wiadomosci (byly to bardzo niekonkretne wiadomosci, wiec wiedzial juz z cala pewnoscia, ze ktos naciska na media) i dobitnie poczul nuty histeryczne w spietrzajacym sie przyplywie niepewnosci i jawnego strachu, jaki opanowywal swiat. Przez noc, nawet tu w Anglii, choroba przyjela niemal namacalne formy. Och tak, jak na razie politycy wciaz bronili straconych pozycji przed atakami opinii publicznej i reakcjami na doniesienia, ale ile moglo to potrwac? Wkrotce presja bedzie olbrzymia i sami politycy zaczna sie bac. Sama waga dowodow bedzie swiadczyc za siebie. W Wielkiej Tamie Chlodnej Rezerwy pojawia sie szczeliny i w koncu trzeba bedzie powiedziec cala prawde Wielkiemu Narodowi Brytyjskiemu. A wtedy czeka nas powodz! Stone pamietal, jak to "nalezalo podjac stosowne srodki zapobiegawcze przeciwko atakowi nuklearnemu" w latach osiemdziesiatych, rzadowe ulotki informowaly, jak to nalezalo zabielac okna, zeby zminimalizowac promieniowanie, i jak zbudowac domowe schrony z wykorzystaniem drzwi, stolow i workow z piaskiem. Jakby ludzie trzymali worki z piaskiem w szafach, na milosc boska! Stwierdzil, ze teraz jest mniej wiecej tak samo. Wlasciwie zawsze tak bylo, teraz jednak porady byly stonowane i inteligentne, ale bez emocji. Cogodzinny program porad dla obywateli nadawany we wszystkich stacjach radiowych i telewizyjnych informowal, w jaki sposob radzic sobie z krewnymi, ktorzy cierpieli z powodu pierwszego ataku zarazy umyslu (i, dyskretnie, kogo o tym poinformowac). Doradzano unikania zatloczonych miejsc, tlumu, metra, autobusow; ostrzegano przed ukrywaniem chorych; szczegolowo informowano, w jaki sposob i kogo nalezy powiadomic o wykrytych przypadkach, podawano numery kontaktowe do poszczegolnych Centrow Zarzadzania Kryzysowego Zarazy Umyslu itd., itp., itd... Ale to przeciez Anglia - Kraj Ludzi Nieprzecietnie Zdrowych na Umysle - ostatni bastion homo phlegmaticus, ludzi twardo chodzacych po ziemi! A co z reszta swiata? Irlandia, najwyrazniej tkwila juz w szponach szalenstwa z dodatkiem przyrodzonej temu narodowi irracjonalnosci. Sprzedaz napojow wyskokowych zostala zakazana, podobnie jak palenie w miejscach publicznych (pewien znany irlandzki lekarz odkryl "scisly zwiazek" pomiedzy palaczami, alkoholikami i chorymi na zaraze umyslu). Najwyrazniej nic to nie zmienialo, ze chorowaly rowniez dzieci i niemowleta. Istnial jednak o wiele bardziej przerazajacy aspekt tych restrykcji, poniewaz Zjednoczona Armia Irlandzka pilnowala wprowadzonej godziny policyjnej, aresztujac i bijac kazda osobe zlapana na ulicach po godzinie dwudziestej. To ostatnie obostrzenie wprowadzono wczoraj, ale juz pojawil sie przypadek zolnierza chorego na zaraze umyslu, podpalacza, ktory puszczal z dymem wolno stojace domy, strzelajac do osob "lamiacych godzine policyjna", ktorzy uciekali z plonacych domow. Rozgorzaly rowniez na nowo odwieczne zatargi i oddzialy IRA braly krwawy odwet jak za dawnych czasow. Wywiad Stanow Zjednoczonych udostepnil (i momentalnie wycofal) fotografie satelitarne grzybow atomowych nad Polska wraz z doniesieniami swiatowych stacji sejsmograficznych donoszacych o wstrzasach skorupy ziemskiej w tym regionie. Niczego nie potwierdzono, jednak ze wstepnych, niepelnych raportow dochodzacych z Polski wylanial sie ponury obraz. ZSRR zaprzeczyl jakiemukolwiek udzialowi w tych zajsciach; rosyjskie granice zostaly dawno zamkniete, poniewaz ten kraj pragnie pokoju i odosobnienia, nie zyczac sobie zadnych kontaktow handlowych czy prywatnych ze swiatem zewnetrznym, i to pomimo narastajacych plotek o mobilizacji i koncentracji wojsk na granicy z Chinami. Pozar Moskwy calkowicie wymknal sie spod kontroli. W Republice Poludniowej Afryki wszyscy czarni - chorzy czy nie - byli scigani jak zwierzeta i zabijani na miejscu; w pozostalej czesci Afryki role odwrocono i bialych spotykal ten sam los. Doniesienia te pochodzily od czlonkow Ligi Obrony Praw Czlowieka, nad losem, ktorych zalegla teraz zlowroga cisza... W Szwajcarii jakis geniusz wymyslil, ze "sterylne otoczenie" jest jedynym remedium na zaraze umyslu. Szwajcarzy stadami stawiali sie w swych schronach przeciwatomowych przekonani o wlasnym bezpieczenstwie. Stone nie wierzyl, ze im to cos pomoze. Boze, dopomoz im! - pomyslal. W Holandii belkoczacy, odwracajac bieg rzeczy, zaminowali waly nadmorskie i wpuscili morze w glab ladu, zalewajac olbrzymie obszary kraju i zatapiajac setki istnien. W Ameryce Poludniowej podobno trwala wojna, najwidoczniej bratobojcza. Stany Zjednoczone blyskawicznie pograzaly sie w calkowitym chaosie. Znikad nie widac bylo nawet iskierki nadziei... I tak Phillip Stone siedzial przez chwile w swojej wlasnej zamknietej bance izolacji i czystego umyslu. Odpowiedzi, byl tego pewien, tkwily gdzies na tych tasmach, w zarejestrowanych "wspomnieniach" z jego dawnego zycia i minionego zycia innych, ale gdzie? Alez oczywiscie, ze tasmy zawieraly jakas historie. Bez watpienia. I to, jaka! Nie wiadomo bylo tylko, jak ja odczytac ani tez, kto ja wykasowal i przearanzowal. A poniewaz te wszystkie fantazje zostaly wykopane z mozgu niezwykle chaotycznie, to historia rwala sie, byly w niej luki, a poszczegolne fragmenty nie ukladaly sie ani w logiczna, ani w chronologiczna calosc. Na pewno mialo to zwiazek z tym, jak podszedl do tego Gill, co nie bylo jego wina, lecz samego Stone'a. Poniewaz to nikt inny, ale wlasnie Stone dostarczyl mu kluczowych slow, a Gill jedynie sugerowal sie lista. Phillip Stone spojrzal na liste ponownie: Richard Garrison Gareth Wyatt Yicki Maler Slepi W niedziele Gill zaczal od Vicki Maler. Pekaty psychiatra wyslal umysl Stone'a w przeszlosc. Siegajac do najwczesniejszych wspomnien o Vicki i sluchajac nagrania z tej sesji, Stone wiedzial teraz wiecej niz on czy tez ona. Ale wciaz polegalo to na "znaniu" i "akceptowaniu", a nie na prawdziwym "pamietaniu". Na tym polegal caly problem: zalozyl, ze kiedy pozna fakty - kiedy tylko jego podswiadomosc obudzi sie do zycia - to wszystko mu sie przypomni. Ale tak sie nie stalo. To, co wedlug Gilla brzmialo jak fantazje, dla Stone'a wcale nie bylo takie fantastyczne. Tylko, ze on jedynie wierzyl, ze to prawda. Byla to wiara opierajaca sie na dwoch przedziwnych i wciaz niewytlumaczonych zbiegach okolicznosci: na tym, ze Vicki nagle przypomniala sobie, ze byla niewidoma i znala mezczyzne o nazwisku Richard Garrison, prawdziwego ojca jej Richarda; a Richard sam tak twierdzil, nie, uznawal to za bezsprzeczny fakt! Stone poczul przyplyw paniki, ktora nagle opanowala jego chaotyczne mysli. Musi sie skupic na zbieznych relacjach. Nie wolno mu zagubic zdolnosci logicznego myslenia i oceny. A ponad wszystko nie wolno mu negowac namacalnych, dowodow. Tasmy byly namacalnym dowodem: to, co bylo zapisane na nich, bylo prawda, to mialo miejsce. Jak? Dlaczego? To pewnie bez znaczenia. Najwazniejsze bylo zachowanie zdrowia psychicznego calego swiata. I rozwiazanie tkwilo tu, na wyciagniecie reki... To musi miec zwiazek z... Cos zablyslo jak mocne swiatlo w umysle Stone'a. Pojedyncza scena w dwu kolorach: glebokiej czerni i snieznej bieli. Nie byla to scena zapamietana, lecz wyobrazona! Rury, obwody, przewodniki, obrazy, wykresy i tasmy. Potezne. Niezwykly rozmiar i moc. Elektroencefalograf? Monitor fal medialnych? Psychomiernik? Stone przetarl oczy i zmusil sie do koncentracji... ale obraz zniknal. Juz prawie sie dowiedzial. Pojedyncze slowo - wlasciwe slowo - na koncu jezyka, uciekalo w zakamarki niepamieci. Pocil sie, czujac wzrastajaca niecierpliwosc, frustracje do granic wytrzymalosci. Przez chwile ponownie pomyslal nad tym, co na ulamek sekundy pojawilo sie w odbiciu jego umyslu. Psychomiernik? Co to niby do diabla mialo znaczyc? Niechetnie, wiedzac, ze jest tak blisko, powrocil do pierwotnego ciagu mysli. ...Musi zaakceptowac prawdziwosc tasm i to, ze informacje, fragmentaryczne i (najwyrazniej) niespojne, byty jednak prawdziwe, a nie fikcyjne. W koncu pochodzily z jego wlasnego umyslu, podswiadomosci, ze wspomnien, ktore wciaz tam tkwily, a ktore ktos chcial wymazac. Dlatego... Vicki Maler byla kiedys niewidoma. Nie! Umysl temu zaprzeczal. Stone wzial gleboki wdech, spocony zacisnal piesci i sprobowal ponownie: Tak, kiedys byla niewidoma. I kochala mezczyzne o nazwisku Richard Garrison, ktory rowniez byl niewidomy. I tak, Garrison potrafil kontrolowac dziwnymi mocami, ktorych nabyl, gdy... Kiedy? Jak? Tasmy milczaly na ten temat. Ograniczenia nalozone na pamiec Stone'a pod tym wzgledem - pod wzgledem Richarda Garrisona - byly tak szczelne, ze Gill nie byl nawet w stanie ich ruszyc, juz nie mowiac o usunieciu. Stone znal odpowiedz, tkwila gdzies w srodku, ale zostala przywalona nagrobkiem martwej przeszlosci. Martwa i pogrzebana w jego umysle. RIP. Wracajac do Vicki: Byla niewidoma, zanim Stone ja poznal, ale w jakis przedziwny sposob odzyskala wzrok. Rowniez, kiedy zabral ja Belkot, odzyskala nieco - drobna czesc - swej pamieci. Dlatego... ktokolwiek czy cokolwiek wyczyscilo umysl Stone'a ze wspomnien, musial to samo zrobic z umyslem Vicki. I kogo jeszcze? Wracajac do Vicki: Tak... byla w niebezpieczenstwie. To byla wina Stone'a, chociaz niezamierzona. Wpedzil ja w jakies wielkie tarapaty i musial ja z nich wyciagnac. A niebezpieczenstwo mialo postac... Czarnego, wielkiego, giganta! Ani mezczyzny, ani kobiety. Bestii... Co? Stone uchwycil sie tej umykajacej mysli. Za pozno, zniknela, zatarla sie. Walnal piescia w stol, potrzasnal glowa i zobaczyl, jak pot z niego kapie, sprobowal ponownie. Wracajac do poniedzialku: W poniedzialek Gill zajmowal sie Garethem Wyattem. Ale rozmowa zarejestrowana na tasmie byla tak zagmatwana, ze Stone nic z niej nie zrozumial. Byl w niej Hitler albo jakis projekt, ktory zlecil, i hitlerowcy - organizacja pomagajaca wojennym zbrodniarzom umknac sprawiedliwosci i zaczac nowe zycie pod innym nazwiskiem w latach pod drugiej wojnie swiatowej - i zniszczenie domu Wyatta przez nieznane sily, i to, ze Wyatt posiadal... cos. Jakies urzadzenie? Przez co stal sie wazny dla Richarda Garrisona. Urzadzenie - tak... Potezne! Metal, plastik, szklo. Komputer - nie, ale mozg - urzadzenie sluzace do wyzwolenia umyslu? Wzmacniacz psychiki. Mechaniczny psychiatra! Ponownie wizja oddalila sie, szukane slowo, ktore mial na koncu jezyka, skrylo sie gdzies. Garrison... niewidomy. Vicki... niewidoma. Gareth Wyatt... urzadzenie. Czy Wyatt mial urzadzenie zdolne przywracac wzrok niewidomym? Vicki pamietala, ze byla niewidoma. I pamietala Richard Garrisona, swego kochanka przed Stone'em, ojcu jej Richarda A Garrison tez byl niewidomy. Do czasu... Dokad? Krecil sie, cholera, w kolko! -Slepy, slepy, slepy! - nagle zakrzyknal Stone na glos. Niezaleznie od umyslu wyciagnal reke i zmiotl kasety i magnetofon z blatu. Magnetofon rozbil sie na podlodze; kasety zagrzechotaly w plastikowych pudelkach i umilkly. Caly pokoj wyczekiwal niecierpliwie, bez tchu kolejnego wybuchu Stone'a. Nie nadszedl. Siedzial tak po prostu, wypluty. Na zewnatrz robotnicy skonczyli juz prace i poszli sobie. Stone zostal sam w swym kokonie bezpieczenstwa, oczekujac, az groza zrodzi sie w jego umysle, czekal na Belkot. -Dziwne - powiedzial do siebie - ja tez jestem slepy, poniewaz nie jestem w stanie, nie potrafia zobaczyc mojej przeszlosci. -Boze - modlil sie na glos - wskaz mi droge do swiatla! Pozwol, bym przejrzal. Tylko pozwol mi zobaczyc. Nie, prosze, nie zostawiaj mnie w mroku. Twoj swiat sie konczy, a odpowiedz jest tu, na wyciagniecie reki, ale nie widze jej. Boze, do ktorego tak naprawde nigdy sie nie modlilem, prosze, daj mi przejrzec na oczy! Ale swiatlo sie nie pojawilo. Mroczne zakamarki umyslu byly rownie ciemne jak wielkie otchlanie za najodleglejszymi gwiazdami. Ktos wylal atrament na karty jego pamieci, a kleks byl czarny jak rzeka Styks, mroczna jak sam przewoznik. Przewoznik... Charon! Charon Gubwa! W umysle Stone'a otworzyly sie wrota pamieci. Wlosy stanely mu deba jak pod wplywem wyladowan elektrostatycznych. Skora scierpla. Krew odplynela mu od twarzy, ktora stracila mrok zlosci i frustracji, przyjmujac bladosc wywolana gwaltownym szokiem. Poczul sie slaby, lapczywie chwytal powietrze, starajac sie nie zemdlec. Zobaczyl swiatlo. Przypomnial sobie! Stone powoli, niemal trwozliwie, usiadl wygodnie w fotelu i pozwolil powrocic wspomnieniom, wypelnic wszystkie luki, o ktorych istnieniu dowiedzial sie dopiero niedawno. A teraz tama pekla i wszystkie wydostaly sie na wolnosc w calej krasie. Jak wyschnieta ziemia jego umysl chlonal je i z kazda chwila z ulga przyjmowal kolejna ich dawke, bo wiedzial, ze to sa prawdziwe wspomnienia, nigdy nie byly fikcyjne czy nieprawdopodobne. Siedzial tak przez pol godziny z glowa oparta na fotelu, blada twarza i zamknietymi oczami. Tak, pamietal - w jego pamieci pojawialy sie fragmenty rozmow - glos Vicki i megalomanski ton Charona Gubwy: Gubwa: - Psychomech bedzie zyl dalej. Poczynilem juz pewne starania. Czlowiek, ktory zbudowal maszyne dla Garrisona, zjawi sie tu jutro i... Vicki: - Jimmy Craig? - Vicki ze zdziwienia otworzyla szeroko oczy. - Jego tez pan schwytal? Gubwa: - Tak, pan James Christopher Craig we wlasnej osobie. Juz odwiedzilem go w snach i wysunalem kilka... sugestii. Ach, jakze podatny jest nasz pan Craig. Vicki: - Ale Jimmy nie byl konstruktorem. Psychomecha zbudowal czlowiek, ktory nie zyje. Jimmy po prostu wszystko ulepszyl. Wymienil przestarzale czesci. On... Gubwa: - Wiem o wszystkim, panno Maler. Pani mi o tym powiedziala, nie pamieta pani? No coz, moze pani nie pamieta. - Wzruszyl ramionami. - Ale czytalem jego mysli i powiedzialem mu, ze ma do wypelnienia Wielka Misje. Musi odbudowac Psychomecha, wiekszego, potezniejszego Psychomecha, i tym razem dla mnie. Powiedzialem, ze stanie sie najpotezniejszy w swiecie, ze bladzil, pracujac dla Garrisona, ze Garrison to wielki grzesznik! Obiecalem tez zniszczyc Garrisona i w ten sposob Craig, pracujac dla mnie, odkupi swoje winy. A, i jeszcze, ze Psychomech bedzie mogl porozumiec sie z Jedynym Prawdziwym Bogiem. To ja nim bede! Teraz pani rozumie, panno Maler, rozumie pani? Vicki: - Tak... tak, rozumiem... I teraz Phillip Stone tez uwierzyl, ze rozumie. Nie calosc jeszcze nie, ale wiekszosc. Podniosl sie w fotelu. Przywolal swoja dawna sile i wiekszosc starego gniewu. J.C. Craig puszyl sie tam, bezpieczny w PSISAC - bezpieczny z maszyna zdolna uleczyc zaraze rozumu - i patrzyl, jak caly swiat ogarnia szalenstwo! Zadzwonil do PSISAC, ale telefon Craiga byl zajety. Probowal na centrale. Po dlugiej chwili uslyszal opryskliwy meski glos, ktorego nie rozpoznal - bez wizji. -Cos sie stalo z wizja? - rzucil w szary ekran. -Zadnej wizji. Sorka, szefie - odparl glos. -Szefie? - glos Stone'a stal sie niebezpiecznie mily. - Tu Phillip Stone. - Bardziej przypominalo to warkniecie. - Przelacz mnie w tej chwili do Jimmy'ego Craiga... Pauza. -On nie przyjmuje zadnych telefonow... szefie! Bezczelnosc tamtego byla zamierzona. -Ten przyjmie - warkot Stone'a byl wyraznie slyszalny. - A pozniej, kiedy z nim pogadam, nie zdziw sie, ze cie powiesi na bramie za jaja! -Sluchaj, Stone - odparl glos. - Twoje nazwisko juz tu nic nie znaczy. Szczerze mowiac, gowno mnie obchodzisz! J.C. nie przyjmuje rozmow i to tyle... -Psychomech! - krzyknal Stone. -Co? -Powiedz mu, ze powiedzialem "Psychomech", tylko tyle. I powiedz mu, ze jestem w domu. Stone odlozyl sluchawke, ponownie oparl sie w fotelu, opanowal sie i uporzadkowal mysli, czekajac na telefon Craiga. Nie musial dlugo czekac... O drugiej po poludniu Lynn jechala srebrnym mercedesem na poludnie, utrzymujac stala predkosc stu dwudziestu kilometrow na godzinie na osmiopasmowce, na ktora wjechala kolo Heiligenstadt. Wkrotce minie Wurzburg, a dalej Stuttgart i w koncu Zurich. Obok na fotelu pasazera siedziala - czy tez raczej stala - Suzy, co jakis czas rzucajac milosne spojrzenia do tylu. A tam pod kocem lezal, jak mumia w calunie, swiecacy na niebiesko Richard. Lynn celowo nie rozpamietywala tego, co sie wydarzylo w gorach, ale nie miala wiele do rozpamietywania. Kiedy ten drugi Richard zaczal niwelowac caly teren w poszukiwaniu Contiego, skryla sie za najwiekszym glazem w okolicy, czekajac, kiedy wybuchy i... inne odglosy ucichna. Nie byla swiadkiem smierci Contiego i oszczedzila sobie ogladania jego szczatkow. Tak naprawde (i trudno sie dziwic) pozostala w otepieniu, nie dopuszczajac do kolejnego wstrzasu, kiedy niezgrabnie ubierala sie i przygotowywala do opuszczenia tego miejsca. Wtedy Suzy zajela miejsce na przednim siedzeniu, a Richard... przesunal sie do tylu. Lynn tylko okryla go poszarpanym kocem. Jedna rzecz zwrocila jej uwage - odkryla w plecaku Contiego identyczny przedmiot - sluchawki dokladnie takie same, jakie miala Tyler i Jacksonowie. Nawet w jej stanie, bliskim zalamania nerwowego, wiedziala, ze to wazne. Przedmiot ten spoczywal teraz w schowku na rekawiczki mercedesa. Lynn i Richard nie prowadzili jak dotad zadnych... rozmow przed ani w trakcie podrozy. Wiedziala, ze chce jechac do Szwajcarii i nie widziala powodu, by marnowac czas, czekajac, az dojdzie do siebie. Sama podjela decyzje o kontynuowaniu podrozy. Jesli mialby cos przeciwko, z pewnoscia "powiedzialby" jej. Ruch na autostradzie byl zaskakujaco niewielki. Na drodze widziala wiele groznych wypadkow, a olbrzymia liczba samochodow policyjnych na sygnale i karetek przygnebiala. Zatankowala paliwo na samoobslugowej stacji w miejscowosci Fulda, ale i tak nikogo nie bylo w srodku. Wszystkie drzwi i okna byly otwarte na osciez i nigdzie nie bylo sladu ani jednego pracownika. Wiedzac, ze pozniej beda ja zzerac wyrzuty sumienia, gdyby po prostu odjechala - i zdajac sobie rowniez sprawe, ze jej uczciwosc byla strata czasu, ze i tak nie ma to znaczenia - zaplacila jednak karta Richarda za paliwo. Kasa dzialala i przyjela zaplate - miala czyste sumienie. Nie widziala jednak ciala lezacego pomiedzy toaletami oznaczonymi symbolami kolka i trojkata. Zmasakrowanego ciala mezczyzny w srednim wieku w kombinezonie, ktory bez watpienia byl pracownikiem stacji. Mial purpurowa twarz, oczy wybaluszone jak pilki pingpongowe i lezal na plecach na trawniku otoczony pozno kwitnacym zywoplotem. W zacisnietych zebach wciaz trzymal syczacy przewod do pompowania kol, policzki mu falowaly pod wplywem wydostajacego sie z niego sprezonego powietrza, a w bezwladnej dloni sciskal metalowy uchwyt... To bylo mniej wiecej godzine temu. Teraz za zjazdem do Wurzburga zwolnila, by ominac miejsce kolejnego wypadku (ciezarowka z naczepa przewrocila sie na bok, jakis czlowiek, najprawdopodobniej kierowca, siedzial na drzwiach wozu, spiewajac i zasmiewajac sie do rozpuku, a jego zmiennik probowal go sciagnac). Podczas tego manewru Lynn zostala zatrzymana przez dwoch policjantow na motorach, ktore staly zaparkowane w poprzek jednego z dwoch dostepnych pasow ruchu. Z walacym sercem zwolnila jeszcze bardziej i zatrzymala woz, a policjanci - wygladajacy bardzo groznie w twarzowych szarych mundurach, bryczesach i wysokich butach - podeszli do niej z usmiechem. Ten od strony Suzy trzymal sie z dala pomimo zamknietego okna, ale drugi oparl sie o drzwi od strony Lynn i powiedzial do niej cos po niemiecku. Nie poslugiwala sie biegle tym jezykiem. -Przepraszam? - odpowiedziala grzecznie, usmiechajac sie nerwowo. - Przepraszam, moj niemiecki nie jest za dobry. - O Boze, zeby tylko nie zajrzeli do tylu! -Aa, Angielka! - powiedzial policjant, a jego kamienna twarz rozluznila sie nieco. - Gdzie jedzie, prosze? Lynn interesowal bardziej ten drugi, ktory zagladal przez tylne okno wozu. Suzy warknela i klapnela paszcza, bacznie go obserwujac. Dzwiek psich pazurow drapiacych o szybe zatargal nerwami Lynn. -Prosze? - powtorzyl policjant. -Och! - podskoczyla przestraszona i wykrztusila: - Jedziemy do Szwajcarii. -Hans! - zawolal drugi nad dachem wozu. - Hier ist komisch, nein? -Was? - zapytal Hans, podnoszac wzrok. Podszedl do tylu i spojrzal przez okno. Boze, o Boze! - pomyslala Lynn, zaciskajac zeby. - Kiedy zobacza, jak swieci... Policjant wrocil, marszczac brwi pod nisko nasunietym daszkiem, nie mrugnawszy nawet powieka. -Cos jest zle, tak? -Zle? Nie, czemu, oczywiscie, ze nie. Ja... -Prosze, pod kocem, kto jest? -Moj maz! - odruchowo wykrztusila Lynn. - Moj mezczyzna. Policjant wolno pokiwal glowa, nie spuszczajac z niej wzroku. -Krank on? Chory? -Nie, tylko zmeczony. Jedziemy z tak daleka... - Zaschlo jej w gardle. Hans odpial kabure. -Prosze zobaczyc? -Tak, oczywiscie - powiedziala z ociaganiem. - Ale prosze powiedziec, czemu panowie mnie zatrzymali? -Nowe prawo - powiedzial jej, wzruszajac ramionami. - Nie slyszala? Nie jezdzic samemu. Dwoch ludzi w wozie, zawsze. -Och! Nie, nie wiedzialam. Ale widzi pan, jest dwoje ludzi w samochodzie, wiec moze... -Zobaczyc! - rzucil, juz jawnie okazujac zniecierpliwienie. - Zobaczyc teraz, prosze! - Wskazal na tylny zamek. - Otworzyc. Teraz jego kolega dolaczyl do niego po drugiej stronie. Obydwaj wyjeli pistolety. -Suzy badz grzeczna! - wyszeptala Lynn. A do Hansa: - Po co ta bron? Spojrzal na nia, siegnal przez okno i otworzyl drzwi. -Nie wszyscy chorzy smiac sie jak ten tu - powiedzial, wskazujac na dementywnego wariata, sciaganego wlasnie z drzwi kabiny ciezarowki. - Czasami oni... zly. Silni. Prawo mowi: niedobry - zastrzelic! Otworzyl tylne drzwi, wlozyl glowe do srodka i pochylil sie, zlapal rog koca w dwa palce... i szarpnieciem zdarl go z twarzy Garrisona. Lynn czekala z zacisnietymi powiekami na rozwoj wypadkow. Kiedy nic sie nie dzialo, odemknela jedno oko i spojrzala. Wyraz twarzy policjantow wyrazal obopolny szok, ale zamarly na ich obliczach. Nie poruszyli sie ani odrobine. Ich twarze byly skapane w zlotym blasku. Richard mial oczy zamkniete, ale zlota poswiata wydobywala sie spod powiek, wypelniajac tyl samochodu zlotym blaskiem. A policjanci stali tak w otwartych drzwiach, lekko pochyleni, bez ruchu. Po chwili zloty blask powrocil do schronienia pod powiekami. Hans zakryl mu twarz kocem, wyprostowal sie i zamknal drzwi. Obydwaj policjanci cofneli sie o krok. Usmiechneli sie do Lynn, schowali bron do kabur i poszli wzdluz wywroconych przyczep w kierunku kabiny ciezarowki. Hans zatrzymal sie nieco zaskoczony, widzac, ze Lynn wciaz stoi w miejscu. -In Ordnung! - zawolal. - Dziekuje ci. Lynn jeszcze przez chwile siedziala bez ruchu, niemal nie oddychajac. Nastepnie wrzucila bieg i ruszyla z miejsca. Kiedy ich mijala, obydwaj policjanci wyprezyli sie na bacznosc i zasalutowali sluzbiscie. Siedzac sztywno za kierownica, pomyslala: Ladne kwiatki, drugi Richardzie! I odjechala, nie ogladajac sie za siebie... W PSISAC J.C. Craig wciaz czekal na przyjazd Phillipa Stone'a, kiedy Edward Bragg zadzwonil z Rastatte Heilbron pomiedzy Wurzburgiem i Stuttgartem. Craig kazal natychmiast przelaczyc rozmowe do swego gabinetu w Kopule. -Tak, Edwardzie, co jest? - zapytal, kiedy tylko twarz rozmowcy pojawila sie na ekranie. - Mam nadzieje, ze teraz masz jakies lepsze wiesci. -To prawda - Bragg kiwnal glowa. - Niech pan sam oceni. Mam ich. -Co takiego? - Craig pochylil sie do przodu, a jego twarz nagle sie ozywila. To twarz wariata, pomyslal Bragg, i tu wcale nie chodzi o Belkot. To twarz megalomana calkowicie zatopionego w szalenczej dewocji. -Naprawde ich masz? -Nie "mam" - odparl Bragg - znalazlem. Jade za nimi. Widze ich z tego miejsca, gdzie jestem, przynajmniej panska corke. -Widzisz Lynn? Nic jej nie jest? Juz tracilem nadzieje! - wydyszal Craig. - Och, doskonale, Edwardzie! -Powiem, co zaszlo - Bragg kontynuowal pospiesznie, streszczajac Craigowi ostatnia dobe. Nie wszystko szlo jak po masle. Najpierw na gorskiej drodze zepsul mu sie samochod i musieli go odwiezc do naprawy w Getyndze. Byl to calkiem nowy samochod i byl jeszcze niedotarty, ale pomijajac wysokie wynagrodzenie, jakie zaoferowal za jego naprawe, nie dalo sie tego przyspieszyc i zajelo to cale popoludnie. Tymczasem dowiedzial sie od Dorothy Ellis w PSISAC, ze Emma Tyler przebywala w St. Andreasbergu i ze Conti depce jej po pietach. Kiedy zaklad w Getyndze w koncu uporal sie z jego wozem, pojechal w koncu do St. Andreasbergu i zameldowal sie w hotelu, ale kiedy wlasnie mial pojsc i sprawdzic wszystkie pensjonaty w miasteczku, zlapal go kolejny atak. Uznal, ze to nierozsadne ruszac do dzialania ze sluchawkami na uszach, poczekal, az atak minie. Trwal dlugo i skonczyl sie pozno w nocy. Nastepnie, nie robiac nic, skontaktowal sie ponownie z PSISAC. Tyler utrzymywala kontakt, mowiac, ze jest "bardzo blisko". Nie bylo natomiast wiadomosci od Contiego. Nastepnie podczas rozmowy Bragga z Dorothy Ellis dostal wiadomosc, ze ten Garrison wyciagnal pieniadze z bankomatu w Wernigeroder. Byla to standardowa wyplata - 300 DM - wystarczajaca, by zaplacic za kilkudniowy pobyt w jednej z miejscowych gospod. Nastepnie Bragg wpadl na pomysl. Wydawalo sie prawdopodobne, ze w niedalekiej przyszlosci uciekinierzy znow skorzystaja z banku w Wernigeroder... Bezzwlocznie pojechal, wiec tam i przez cala cholerna noc obserwowal okolice, w swiecie, w ktorym ludzie pozostajacy po zmroku na ulicy staja sie obiektem wrogich podejrzen. Jednak pozostal na posterunku przez cala noc do rana, kiedy to, jak przewidzial, Richard Garrison powrocil w srebrnym mercedesie, by wybrac wiecej gotowki. Bragg mogl go wtedy od razu zabic, ale wtedy nie doprowadzilby go do Lynn Craig. Poszedl w slad za Stone'em, obserwujac zakupy, jakich dokonywal, zauwazyl, ze kupuje mnostwo damskiej odziezy, a nastepnie pojechal za nim w gory. Niepewny, czy jechac za nim na przelecz, Bragg postanowil zaczekac i pol godziny pozniej zobaczyl slup ognia strzelajacy pod niebo. Dalo sie slyszec jakies eksplozje, ale po chwili wszystko ucichlo i Bragg czekal dalej. Tuz przed poludniem Lynn wyprowadzila wielkiego mercedesa na droge i skierowala sie do Wernigeroder. Z przodu siedzial wielki czarny pies, ale po Richardzie Stonie ani sladu. Nie chcac jej zgubic (dziewczyna byla w koncu glowna wygrana w tym wyscigu), Bragg wjechal za nia na osmiopasmowke w Heiligenstadt. Wciaz szukal sposobu, by przerwac jej podroz, przechwycic ja, ale nie bylo okazji - ruch byl slaby i krecilo sie mnostwo wozow patrolowych. Dziewczyna zatrzymala sie w Rastatte kolo Heilbronu. Jednak przed tym Bragg zostal dwukrotnie zatrzymany przez policje i pouczony, ze nie powinien podrozowac sam. Dwa razy tez upieklo mu sie i skonczylo na ostrzezeniu. W wyniku tych opoznien dogonil Lynn, kiedy skrecala do Rastatte. Ale oplacilo sie. Kiedy poszla do miasteczka z psem, Bragg zajrzal do mercedesa. Z tylu spal nie, kto inny, tylko Richard Stone - czy tez Garrison, jak upieral sie Craig. To tyle... -Wykonales kawal wspanialej roboty! - pogratulowal mu Craig, radosny, przepelniony zblizajacym sie triumfem. - I co teraz? Zabijesz go? -Nie - Bragg potrzasnal glowa. Wpatrywal sie w czerwona twarz Craiga na malym ekranie obok wstecznego lusterka w samochodzie. - Jest srodek dnia i wokol pelno ludzi. Dokadkolwiek jada, musza sie gdzies zatrzymac. Wtedy to zrobie. Bedzie to kolejny incydent we wszechogarniajacym chaosie. Teraz pelno tu belkoczacych. Zaloze sie, ze jedna osoba na siedem, osiem przezyla lub za chwile przezyje swoj pierwszy atak. -Jeden z siedmiu zejdzie do szesciu. - Craig pokiwal glowa. - Komputery potwierdzaja to. Krzywa rosnie szybciej, niz przypuszczalismy, ale zmierza w wyznaczonym kierunku. Jak chcesz cokolwiek zrobic, Edwardzie, to dzisiaj w nocy. Musisz dowiezc Lynn najpozniej jutro. Potem... mozesz juz tu nie wrocic! -Niech bedzie jutro - Bragg skinal glowa. - Jak sie uda, zrobie to dzis wieczor. -Moge ci w czyms pomoc? Bragg zastanowil sie przez chwile. -Moze pan zalatwic helikopter? Jakis nieduzy, o zasiegu trzech tysiecy kilometrow? Craig usmiechnal sie polgebkiem. -Co dziwniejsze, spodziewam sie dostawy takiego pojazdu dzis wieczorem. -A pilot? Craig pokiwal glowa. -To da sie zalatwic. -Dobra. Kiedy bede mial Lynn, kieruje sie na Paryz. Dostanie pan namiary, kiedy znajde odpowiednie miejsce do ladowania. -Doskonale! - Craig zatarl rece. - I Edwardzie - powiedzial - chce, zebys znow sie ze mna dzis skontaktowal, nie pozniej niz, noo, o wpol do dwunastej. -Tak? -Chodzi o raport z postepow dzialan. Poza tym zeby sprawdzic, czy mam ten smiglowiec. Dobrze? -Oczywiscie. -Jesli sie nie skontaktujesz, to bede myslal, ze cos poszlo nie tak. -Nie widze przeszkod. Zadzwonie z samochodu, tak jak teraz. - Bragg zmarszczyl brwi. - Czy spodziewa sie pan jakichs komplikacji? -Mysle o tobie - powiedzial Craig. - To ty mozesz miec trudnosci! Ten Garrison to antychryst. Bragg wzruszyl ramionami z kamienna twarza. -Bog jest po naszej stronie - odparl. Craig z wolna przytaknal. -Wspaniale sie spisujesz, moj chlopcze. I uwierz mi, hojna nagroda jest w zasiegu reki... Phillip Stone jechal do PSISAC zlowieszczo pustymi drogami i ulicami miasteczek. Dwie glowne autostrady prowadzace na polnoc byly nieprzejezdne. Zostaly zablokowane na skutek licznych wypadkow i karamboli i przy wjazdach umieszczono bariery zagradzajace dostep do nich. Normalnie oznaczaloby to, ze mniejsze drogi sa zatloczone. Wrecz przeciwnie, drogi byly niemal puste. Przejezdzaly po nich tylko radiowozy na licznych patrolach. Co pietnascie kilometrow Stone byl zatrzymywany i przepytywany przez zagubionych, zmeczonych i nieogolonych funkcjonariuszy, ktorzy wygladali, jakby nie spali caly tydzien. Nie byli juz grzeczni i ukladni. Atakowali pytaniami i wydawali polecenia ostrym glosem z predkoscia karabinu maszynowego, co swiadczylo o tym, ze sa na skraju histerii, a ich rady moga pomoc jak umarlemu kadzidlo. Nie musieli sie juz dluzej zastanawiac, co mowia ani co robia. Zachowywali sie jak automaty, nie byli chorzy - jeszcze nie - ale z pewnoscia stali sie juz niewolnikami Belkotu. Po trzykrotnym zatrzymaniu Stone juz ich nie sluchal (przywykl do sluchania ludzi, a nie otepialych robotow), jedynie lapiac urywki ich przemow i starajac sie zlapac ogolny sens ich wypowiedzi. -Kim pan jest, sir, i dokad pan...? Do PSISAC? Ach, jest pan tam szefem? Oczywiscie wie pan o zarazie umyslu? No dobrze, ale jesli chce pan przejechac przez... to wykluczone. Naprawde odradzalbym panu... belkoczacy... mowimy wszystkim, zeby nie podrozowali, jesli nie musza, widzi pan... osamotnieni i zarazeni plaga umyslu... no dobrze, panie Stone. To niech pan juz jedzie... ale prosze uwazac... tam jest wiele wypadkow, a drogi sa calkowicie... szalency... obawiam sie, ze bedzie musial pan ominac... belkoczace gnojki... juz nie mozna... wariaci... droga powinna byc przejezdna, jesli pan... walniete swiry... niech sie pan trzyma wiekszych drog... bezmyslne skurwysyny!... A jesli natrafi pan na, to niech pan... wjedzie prosto w nich! Nie celowo, zeby zabic czy zranic, rozumie pan, ale niech sie pan bron Boze nie zatrzymuje... cholernie niebezpieczne... morderstwa... nie wszyscy policjanci maja doswiadczenie... braki kadrowe... zaraza... to nas tez dotyka, rozumie pan? Och, oglosilismy nabor, ale... dzien i noc... powystrzelac sukinsynow!... jedyne wyjscie... pala i rabuja... chore skurwysyny, tylko czekaja, by... Powodzenia, sir. I niech pan na siebie uwaza! Wciaz jedno i to samo. Im wiecej sie tego slyszalo, tym bardziej zatracalo znaczenie. Byla to na swoj sposob odmienna forma belkotu. Stone zastanawial sie, czy on tez juz tak nadaje... Jeszcze jedna rzecz roznila strozow prawa - policjantow brytyjskich, ktorzy zawsze pod tym wzgledem byli daleko w tyle za innymi policjantami na swiecie - od tych, do ktorych przywykl Stone. Kazdy z nich byl uzbrojony. Nosili bron przy pasie, a z barku zwisaly im pistolety maszynowe, jakich Stone uzywal za starych, dobrych czasow. Sterlingi - bron do walki ulicznej - zabojcze na krotki dystans i nie mniej grozne na wieksza odleglosc w rekach wyszkolonego strzelca. Wszystko to mowilo wiecej niz slowa... Mimo ze nie bylo duzego ruchu, wszedzie staly zaparkowane samochody, blokujac przejazd. Policja robila, co mogla - przestawiala porzucone samochody i ciezarowki na pobocze, a czasami na chodnik, doradzajac jednoczesnie podroznym, zeby wracali do domow - ale to nie wystarczalo. Wypadki (Stone podejrzewal, ze wciaz nazywano je wypadkami) zdarzaly sie nagminnie, gdyz niektorzy kierowcy dostawali gwaltownego ataku choroby i wjezdzali samochodami w inne samochody badz w latarnie. W najbardziej zatloczonych miejscach jezdnia byla doslownie usiana odlamkami szkla, plastiku i poskrecanego metalu. I chociaz sprzatano jezdnie, to nie mozna bylo z tym nadazyc. Zakazona byla jedna na szesc osob, a krzywa wciaz rosla. Do wieczoru bedzie jedna na piec osob, a jutro? Gdyby nagle i niespodziewanie nad zaciagnietym niebem zaswiecilo slonce i zaraza umyslu zaniklaby calkowicie, to normalne zycie wrociloby w znanej postaci dopiero po wielu tygodniach. Ale nie zanosilo sie na to, moglo byc juz tylko gorzej. Stone byl swiadomy, ze jesli dojedzie do PSISAC, to moze utknac tam na dobre. Coz, skoro mial dziewiecdziesiat procent udzialu w tym cholernym zlomowisku, to moze rownie dobrze przebywac wlasnie tam. Ale oczywiscie nie z tego powodu tam jechal. W istocie byl mniej niz pewny prawdziwego powodu tej wyprawy, nawet teraz, chociaz podejrzewal, ze jesli cokolwiek zostanie z ludzkosci po tym wszystkim, to bedzie sie znajdowalo wlasnie tam. Poza tym mial do wyrownania rachunki z J.C. Craigiem, ktory posiadal klucz do zwalczenia Belkotu pod postacia maszyny o nazwie Psychomech, ktorej to uzywal wylacznie do wlasnych celow. O tak, to pchalo Stones do przodu: mysl, ze mozna ocalic Richarda, mimo ze nie byl jego synem, i mysl o tym, ze Vicki mogla wciaz zyc. A co z tysiacami, milionami innych? Od jak dawna Craig budowal swoja maszyne? I dlaczego zatrzymal ja dla siebie? Stone oczekiwal odpowiedzi na konkretne pytania, a wszystkie odpowiedzi znajdowaly sie w PSISAC. Kiedy Craig oddzwonil do niego, zaprosil go do siebie. Powiedzial mu, ze bedzie bezpieczny w PSISAC, i obiecal, ze wszystko mu powie. Coz, moze tak, a moze nie, ale Stone nie znajdzie odpowiedzi w Sussex. To byla jedyna droga. Wiedzial, ze jest sam i juz nie jest taki jak kiedys. Byla to jednak mysl, ktorej czepial sie jak tonacy brzytwy: musi ratowac siebie i to, co zostalo z pograzajacego sie w calkowitym szalenstwie swiata, albo przynajmniej probowac. Wszystko, byle nie siedziec na tylku i patrzyc na kres cywilizacji, czekajac na szalenstwo... Po drodze palily sie Goring i Chosley Strazacy walczyli w z gory przegranej bitwie. Cale ulice spowijaly plomienie ogien przeskakiwal z budynku na budynek, wzniecajac kleby czarnego dymu i buchajace czerwone jezyki plomieni pod listopadowe niebo, ktore nabrzmiale woda odmawialy jednak pomocy w postaci deszczu. Wygladalo to, jakby boska twarz patrzyla zagniewana na swiat. Byc moze tak bylo. Stone pospiesznie mijal plonace ulice, wiedzac, ze czas ucieka. Panowal nad swa niecierpliwoscia i frustracja, jak tylko mogl. Nagle, niemal pod koniec trasy, na polnoc od Wallingford, kiedy wyjechal zza zakretu... Zobaczyl jakies trzydziesci metrow przed maska szalenca wyskakujacego na droge, ktory ze smiechem rzucil cegla w przednia szybe samochodu. Stone wdusil hamulce i uchylil sie... cegla przebila sie przez szybe i w deszczu szklanych odlamkow przemknela mu tuz obok glowy. Stone spojrzal przez rozbita szybe i zobaczyl, ze szaleniec zamachnal sie ponownie druga cegla. Oglada splynela ze Stone'a jak deszczowka z kamienia. Samochod wciaz byl w ruchu. Nacisnal pedal gazu i wjechal w niego z calym impetem. Silnik wozu zakrztusil sie raz i samochod ruszyl do przodu jak rumak dzgniety ostroga. Walnal belkoczacego i wciagnal go pod spod. Stone widzial, jak ten wciaz sie smieje. Pojechal dalej, nie ogladajac sie... I w koncu dotarl na miejsce czy tez najblizej, jak mogl. Poniewaz dwiescie metrow przed glowna brama PSISAC zator z porzuconych samochodow zmusil go do staniecia. Musial pokonac ostatnie metry na piechote. Wsrod pozostawionych samochodow zobaczyl kilka radiowozow oraz kilka bardzo drogich i eleganckich wozow. Mogl sie spodziewac takiego zestawu drogich zabawek na jakims garden party u milionerow (kiedys tez takie urzadzal) i zastanawial sie, co one tu robia porzucone. Zastanawial sie, az do chwili, kiedy stanal przed glowna brama. Bylo juz ciemno - szesnasta trzydziesci w listopadzie, PSISAC, przedmiescia Oxfordu w Anglii. Na horyzoncie widac bylo miasto rozswietlane, co jakis czas odblaskami w oddali, slupy ognia rozjasnialy ciemne niskie chmury, zmieniajace, co chwila odcienie czerwonego. Jednak latarnie nie budzily sie do zycia na ulicach i bylo ciemno jak w rodzinnym grobowcu. Ciezki odor spalenizny zalegal w powietrzu... rowniez odor smierci. Nagle Stone zorientowal sie, ze ulica naprawde przypominala grobowiec, czy tez raczej rzeznie. Pomiedzy chaotycznie zaparkowanymi samochodami blokujacymi droge lezaly ciala z rozrzuconymi rekami w kaluzach krwi. Mezczyzni i kobiety - bez roznicy. Lezeli w miejscu, w ktorym zgineli, kiedy tylko wysiedli z samochodow. Stone widzial ciala, cale mnostwo, ale nie rozumial badz nie chcial zrozumiec, co sie stalo. Na malym placyku przy wejsciu do PSISAC lezalo jeszcze wiecej cial przed masywnymi betonowymi barierami i umocnieniami z workow z piaskiem. Kiedy Stone stapal sztywno po usianym cialami chodniku, rozlegl sie glos z niewidocznych glosnikow: -Stoj! Kto idzie? -Co? - wyszeptal, starajac sie objac otepialym umyslem wszystkie aspekty tego pytania. -Nie podchodzic! -Co? - powiedzial nieco glosniej, a slowo to przypominalo szczekniecie. -Jaki masz tu interes? -Co? - Stone teraz juz wrzasnal. Potrzasnal piescia w kierunku glosu, w kierunku murow oplecionych festonami drutu kolczastego, bunkra, workow z piaskiem i skrytych za nimi karabinow. - To moj, cholera, interes! - Rozlozyl ramiona. - Jestem Phillip Stone! Nastala chwila ciszy, podczas ktorej Stone stal z rozlozonymi ramionami, chwiejac sie na wietrze jak strach na wroble. I wtedy: -Pomyslelismy, ze to pan. Prosze dalej, panie Stone. Ale prosze trzymac rece na widoku i podchodzic powoli. Stone zblizyl sie, minal luke pomiedzy workami z piaskiem i wszedl w cien. -Ciesze sie, ze sie panu udalo, panie Stone - powiedzial blisko glos z ciemnosci, glos, ktorego nie znal. Nagle jasne swiatlo zaswiecilo mu w twarz, az zasyczal, szarpnal glowa w bok i wyciagnal ramiona. -Brac go! - rozlegl sie drugi glos w radiotelefonie, ale tym razem Stone az za dobrze wiedzial, kto to mowi. - Obezwladnie go od razu, nie cackajcie sie z nim. Moze byc bardzo niebezpieczny! -Craig! - Stone wyrzucil z siebie to nazwisko, jakby miotal najgorsze przeklenstwo. -O tak - nieznany glos za plecami az zarechotal. - To nasz pan Craig, oczywiscie. Czekal na pana, panie Phillipie, taka mac, Stone! Stone zakrecil sie w miejscu, przykucnal i wyrzucil do przodu swe stalowe piesci, ale z mroku wylonilo sie cos ciezkiego i twardego i uderzylo go w bok glowy. Kiedy padal, caly swiat wirowal, a glos znikad w jego glowie odbijal sie echem mowiac: -To usadzi tego wielkiego sukinsyna, wielkiego sukinsyna, wielkiego sukinsyna, sukinsyna, sukinsyna, sukinsukinsukinsukinsyna! Sukinsyn! - bezglosnie syknal Stone i zemdlal... Pracownie J.C. Craiga w Kopule wypelnial teraz sprzet elektroniczny wszelkiej masci. Za plecami mial bezposrednie polaczenie kontrolne z tkwiacym dwa pietra nizej Psychomechem, lacza audio-video z trzema centrami ochrony, brama glowna i tuzinem innych strategicznych miejsc - bezposrednie polaczenie z osrodkami w calym kompleksie. Siedzial teraz jak pajak w srodku pajeczyny i bardzo mu sie to miejsce podobalo. Tak, teraz jeszcze mial Phillipa Stone'a, czlowieka, ktory usynowil antychrysta z piekla rodem, z lona kobiety, ktora juz zaplacila za swe grzechy, podazajac szlakiem wszystkich zakazonych zaraza umyslu. Tym samym, ktorym podazy Stone, ale wszystko w swoim czasie. Craig nie mial jeszcze swej corki, ale to sie zmieni. Wtedy wszystko bedzie jego: cala wladza, chwala i caly swiat odrodzony na nowo w swej niewinnosci. I stanie sie wola Boza! Nieslychane, pomyslal Craig, ze ledwo dwunastu uczniow wystarczylo, by to wszystko kontrolowac, caly PSISAC, ale radzili sobie dobrze, a to dopiero poczatek. Oczywiscie na pewno jeszcze nieraz beda musieli dawac z siebie wszystko, chociazby w walce, ale Craig widzial jak na razie same sukcesy. Chlonal to calym soba, a byl to slodki zapach. Pan Bog byl po jego stronie, a to potezny sprzymierzeniec. Komunikaty nadchodzace z rzadu w Londynie w ciagu ostatnich czterech godzin byly coraz bardziej dramatyczne, az Craig polecil, by ignorowac wszelkie telefony ze stolicy. Niech sobie dzwonia, niech dzwonia do upadlego, az im twarze zsinieja i zaczna belkotac. W koncu moga podejrzewac, ze PSISAC zostal wziety, i przestana dzwonic. Co do tak zwanych wladz - miejscowych VIP-ow szukajacych tu schronienia - coz, ich cale stada nadciagaja juz od poludnia pod glowna brame. Z poczatku wpuszczano ich do kompleksu - po czym szybko sie ich pozbywano, a ciala palono w jednej ze spalarni - ale pozniej, kiedy zwiekszyla sie liczba chcacych sie schronic, trzeba bylo podjac radykalniejsze kroki. Zabijano ich od razu po przyjezdzie. Snajperzy Craiga strzelali do nich jak do kaczek z muru przy glownej bramie. Nie bylo ratunku dla tych osob, gdyz nie zostali wybrani. Przeciwnie, mozna nawet powiedziec, ze Craig wyswiadczyl im przysluge! Lepsza kulka niz Belkot, nieprawdaz? Nawet policja nie stanowila specjalnego problemu. Kiedy patrole zaczynaly za bardzo weszyc, wolano je pod brame i strzelano do nich, a kiedy ci z centrali nie mogli sie z nimi polaczyc, stwierdzali, ze albo zgineli na posterunku, albo dolaczyli do oszalalej tluszczy. Po prostu. Trupy przed brama nie mogly jedynie liczyc na godny pochowek, ale kto niby mial im to zapewnic? Craig zastanowil sie nad gnijacymi trupami na zewnatrz, w koncu caly swiat gnil. Na szczescie nadchodzila zima, mimo ze smrod bedzie nie do zniesienia, nie dotrze on do PSISAC. Budynki, ulice i inne punkty zapalne na zewnatrz mozna bedzie zawsze podpalic. Zaraza (ta stara, zwykla zaraza) byla o wiele mniej prawdopodobna zima niz latem, a z nadejsciem wiosny problem definitywnie zniknie. Wraz z calym swiatem... O tym wlasnie myslal Craig, wychodzac z Kopuly i kierujac sie trojkolowym wozkiem do terenow wypoczynkowych PSISAC, gdzie wrzucono nieprzytomnego Stone'a do dawnego skladziku na sprzet sportowy. Kiedy dojezdzal na miejsce, Craig spojrzal w niebo, slyszac odglos silnika i charakterystyczne "szur-szur-szur" rotorow ladujacego helikopter W szybko zapadajacym zmroku krwawego nieba swiatla maszyny lsnily jak slepia dziwacznego szklano-metalowego owada osiadajacego na trawie plozacej sie pod podmuchem silnikow. Dwoch uczniow Craiga stalo obok, trzymajac bron w pogotowiu. Lopaty wirnikow zwolnily i odsunely sie boczne drzwi maszyny. Zsiadajac z wozka, Craig obserwowal, jak otyly mezczyzna wraz z rownie korpulentna malzonka gramola sie na zewnatrz. Towarzyszyl im wychudzony, dlugowlosy mlodzieniec. Mezczyzna, co Craig dopiero spostrzegl, to minister gospodarki sir George Blewett, a kobieta to jego zona. Towarzyszacy im mlodzieniec - na co dzien z pewnoscia zbuntowany gowniarz, a teraz tylko wystraszony chlopiec - to ich syn. Wczesniej, zanim ustala lacznosc z Londynem, przekazano Craigowi, by spodziewal sie przylotu helikoptera przed zapadnieciem zmroku, ale nie wiedzial, kto nim przyleci. Jak dyrektor generalny PSISAC Craig doskonale znal Blewetta. Czesto sie z nim kontaktowal i uwazal go za nadetego glupka. Jednak teraz, pomimo tego, ze byl moze nieco otepialy, minister kontrolowal sie. Natomiast jego zona chichotala jak pensjonarka i piana ciekla jej z ust. Ewidentnie cierpiala na belkot. -Craig! - Przytrzymujac kapelusz Blewett przeszedl pod lopatami wirnika, ktore sie juz zatrzymywaly. - Craig, dzieki Bogu, ze tu jestes! Moja zona potrzebuje pomocy. Musisz cos dla niej zrobic, chocby ja uspokoic. Czy u ciebie wszystko dziala? Dziala ci szpital? Domyslam sie, ze sa u ciebie moi koledzy z Londynu; bede wdzieczny, jak mnie teraz do nich zaprowadzisz. - Zwrocil sie do ludzi Craiga: - Wy tam, zaprowadzcie moja zone do szpitala. Lopaty wirnika stanely i zamilkl silnik. Ludzie Craiga czekali na jego polecenia. W ciszy, ktora nagle zapadla, powiedzial: -Wyprowadzcie pilota, ale nie robcie mu krzywdy! On idzie ze mna. - Wyjal bron. Do Blewetta dotarlo, ze wszyscy go ignoruja. Naburmuszyl sie i poczerwienial z gniewu i wscieklosci. -Craig! Co ty sobie do diabla myslisz? -A ta trojka - Craig spojrzal z pogarda na rodzine ministra. Kobieta pelzala po trawniku, co rusz zanoszac sie smiechem i miauczac jak kotka, groteskowa przy swej tuszy i potworna w szalenstwie. Craig nie mial dla nich litosci. - Zabic ich - rozkazal. -Co? - Blewett otworzyl usta ze zdziwienia. Wczepil sie w ramie Craiga. - Ty... oszalales! -Nie - powiedzial Craig, uwalniajac sie od niego. - Ja jestem zdrowy. To reszta swiata oszalala. Najpierw cos belkotal, potem krzyczal, wreszcie zaczal wrzeszczec. Odprowadzono ich na strone. Chlopak probowal uciec, ale zastrzelono go w biegu. Zaprowadzono ich za rog budynku. Po chwili rozlegly sie strzaly broni automatycznej. Potem nastala cisza. Mlody, rudowlosy pilot patrzyl na to okraglymi ze strachu oczami, trzasl sie caly. -Chcesz zyc? - zapytal go Craig. - Chcesz pozostac przy zdrowych zmyslach? Jesli tak, pomoge ci. Jesli nie, zginiesz od razu. - Przeladowal bron. -Ja... zrobie wszystko, czego pan chce - wykrztusil. -Dobrze - Craig pokiwal glowa. - W takim razie chodz ze mna. Jest ktos, kogo musisz poznac. Nazywa sie Psychomech... W Rastatte Heilbron bylo juz prawie calkiem ciemno, kiedy uciekinierzy przygotowywali sie do dalszej drogi. Richard przestal swiecic na krotko przed tym, kiedy Lynn zatrzymala samochod w miasteczku, a przebudzil sie w dwie godziny pozniej. Siedzieli juz od pol godziny w samochodzie i rozmawiali. Lynn opowiedziala Richardowi wszystko, ale nic nie pamietal, musial, wiec wziac na wiare wszystko, co mu zrelacjonowala. Nie trzeba bylo slow, jej wymizerowana twarz powiedziala mu wiecej niz dziewczyna. Przeszla przez pieklo i teraz cale to napiecie zaczelo ja przytlaczac. Dlatego tez, kiedy tylko poczul sie na silach, postanowil jechac dalej. Czas byl teraz na wage zlota i nie mogli marnowac ani sekundy. Swiat juz balansowal na krawedzi calkowitego szalenstwa. Nawet, kiedy rozmawiali, wielka ciezarowka wjechala przez srodkowa bariere na skrzyzowaniu i wpadla czolowo na autobus. Ciezarowka musiala przewozic jakas niebezpieczna substancje, poniewaz rozlegla sie silna eksplozja i dwa pojazdy zaplonely zywym ogniem. Niemal natychmiast pojawila sie straz pozarna, a tlum z kafejki w Rastatte wylegl na parking i obserwowal przedstawienie. Kolejny incydent: Kiedy wszystko to sie dzialo, para z malym dzieckiem wsiadla do samochodu i mezczyzna wjechal w jedna z witryn restauracji, tratujac ludzi w srodku przy stolikach. Zmeczeni policjanci od razu zabrali sie do pracy, ale w tym samym momencie kolejny belkocacy kluczem francuskim zaczal wybijac szyby w samochodach na parkingu. Kiedy jakis rozwscieczony wlasciciel chcial go powstrzymac, sam padl jak skoszony, od pojedynczego ciosu w glowe. Policjant wychodzacy z kafejki wyciagnal pistolet i zastrzelil szalenca na miejscu. Ze wzgledow oczywistych uciekinierzy nie mogli tu pozostac... I tak w koncu Richard wyprowadzil ich samochod stamtad i pojechal dalej w kierunku poludniowym. A dwiescie metrow za nimi, po zabraniu autostopowicza po drodze do Zurichu, wczepiony w nich jak pijawka Bragg podazyl za nimi. Poltora godziny pozniej, juz za szwajcarska granica w Schaffhausen, pasazer Bragga oszalal. Nie byl to pierwszy atak, gdziezby. Mezczyzna wiedzial, ze jest belkocacym i spodziewal sie takiego ataku, co bylo widac po tym, jak sie do niego przygotowal. -Przyjacielu - (mowil do Bragga po niemiecku) - jestem chory. Znow nadchodzi atak i nic na to nie poradze. Musze niszczyc przedmioty, tak samo jak zniszczono moj mozg. Przepraszam. Z tymi slowami ukrecil niewielki ekran z uchwytu, palac wszystkie bezpieczniki, i zaczal uzywac ekranu w plastikowej obudowie jak mlotka, walac po przyrzadach na desce rozdzielczej. Bragg nie marnowal czasu. Zjechal z piskiem opon na pobocze awaryjne, zatrzymal samochod, wyciagnal pistolet i strzelil pasazerowi w glowe. Nastepnie przechylil sie przez martwe, choc wciaz drgajace cialo, otworzyl drzwi i wykopal truchlo na zewnatrz. Przez to stracil cenne pietnascie minut, zanim ponownie dogonil srebrnego mercedesa. Zdazyl w sama pore, poniewaz zjechali z wielopasmowki na stara szesciopasmowke do Berna. Klnac na nich ile wlezie, ze jeszcze jada, Bragg siadl im na ogonie. Mial nadzieje, ze zatrzymaja sie w Zurichu, ale nie, Zurich pozostal za nimi... mijali Langenthal... a teraz Burgdorf. Zaczeli podazac za znakami prowadzacymi do tunelu Neu Lotschberg, ktory przecinal Alpy. Dochodzilo wpol do dziewiatej i Bragg zaczynal sie meczyc, a para uciekinierow wciaz jechala. Przez Thun i wzdluz zachodniego brzegu Thuner See, i pod gore do doliny Rhone przez tunel Neu Lotschberg, (w ktorym znajdowaly sie i tory kolejowe, i normalna droga, ktora jakims cudem dzieki szwajcarskim sluzbom byla przejezdna), i wzdluz rzeki Rhone w kierunku Brig. W koncu Bragg juz mial gdzies, dokad jada, jedynie jechal za nimi. Wiec kiedy wykonali gwaltowny skret w lewo i zaczeli sie wspinac po serpentynach wsrod osniezonych szczytow, byl naprawde zaskoczony. Niebotyczne szczyty bialych skal wyrzezbionych przez tysiaclecia przez pogode, naturalne obwarowania przypominajace flanki olbrzymiego zamku, zyskaly nazwe Schloss - zamek. Waska, niesamowicie poskrecana droga nie wiodla jednak na sam szczyt. Droga konczyla sie na omiatanym wichrami plaskowyzu, z ktorego widok przyprawial o murowany zawrot glowy. Otwarta przestrzen prowadzila do wykutej w skale swiatyni wycietej w samym sercu gory. I tutaj na przestronnym, choc zatloczonym parkingu w koncu wielki srebrny mercedes zatrzymal sie. Tutaj rowniez nad olbrzymia fasada z kamienia i szkla na gorujacym nad nia klifie w swiatlach reflektorow samochodu Bragga, dopoki ich nie wylaczyl, pojawil sie surowy wykuty w scianie napis "Schloss Zonigen". I tak siedzial w ciemnosciach, obserwujac, jak Lynn Craig, jej oszalaly kochanek i ich pies wspinaja sie do wejscia i nikna w srodku... Hol Schloss Zonigen byl olbrzymi, poniewaz znajdowal sie w naturalnej jaskini tkwiacej w scianie klifu. Z powodu poznej godziny, okolicznosci i wysokosci Richard obawial sie, ze miejsce bedzie opuszczone, ale spostrzegl, ze sie na szczescie mylil. Bardzo sie mylil. Wrecz przeciwnie - az roilo sie tu od ludzi. Za dluga, marmurowa lada recepcji i informacji para uciekinierow zastala wymizerowanego, niewyspanego pracownika, ktory zapisawszy dane Richarda, zapytal: -Przyszedl pan odwiedzic kogos z rodziny czy szuka pan schronienia? - Mial lat okolo czterdziestu pieciu, byl przedwczesnie posiwialy i ewidentnie wyczerpany. Nikt go nie zmienial na sluzbie od dawna. -Co? - Richard zmarszczyl brwi. Mezczyzna byl Szwajcarem i trudno bylo zrozumiec jego akcent. - Nie bardzo rozumiem... -Ach, nie wie pan o nowych przepisach - powiedzial urzednik. - Rozumiem... -Niech pan poslucha - powiedzial Richard. - Jestem Anglikiem i przyjechalem tu tylko w odwiedziny do mojej... ciotki. Tak, ciotki. Zostala tu - umieszczona? - przyjeta trzydziesci lat temu, w 1973 roku. Urzednik pokiwal zmeczona glowa. -Dobrze - powiedzial. - I tez nosila nazwisko Garrison? -Nie, Maler. Vicki Maler. Ma numer 2139. A wlasnie, co to za nowe przepisy, o ktorych pan wspomnial? -A, tak! Przepisy - odparl urzednik. - Zarzadzenia szwajcarskiego rzadu. - Wzial do reki stara ksiege i mowiac to, przewracal zalaminowane karty. - Kazdy bliski krewny moze sie tu schronic. Jakis glupek stwierdzil, ze izolacja powstrzyma Belkot! Poniewaz to odosobnione miejsce, wiec nic dziwnego, ze ludzie tu przyjezdzaja. - Wzruszyl ramionami. - To wariactwo. Dostaja tu swira rownie szybko jak gdzie indziej, tylko, ze tu jest chlodniej! -Ale to przeciez nie jest hotel - powiedziala Lynn. Urzednik zrozumial, co powiedziala. -Nie, ale - znow wzruszenie ramion - sami panstwo zobaczcie. Richard i Lynn rozejrzeli sie. Cala sala wygladala jak poczekalnia na lotnisku, ludzie byli wszedzie. Spali na krzeslach, lezeli na dywanie zawinieci w spiworach. Byli tu samotnicy, pary i cale rodziny. -Dwiescie osob - westchnal urzednik i ramiona opadly mu w gescie rezygnacji. - A jutro bedzie ich jeszcze wiecej. Ale to ich nie uratuje. - Usta mu nieco opadly i dodal zgorzknialym tonem: - Izolacja, tez mi! Odnalazl wlasciwa strone w ksiedze i podniosl wzrok. Oczy staly sie nagle czujne, czailo sie w nich nieme pytanie. -Nisza numer 2139 jest wolna - poinformowal. - Byla wolna od jakiegos juz czasu. -Od jak dawna? - zapytal Richard. -Nic tu nie ma na ten temat. -Ale kiedys byla zajeta - w glosie Richarda pojawila sie nutka desperacji. Wyrwal ksiege z rak urzednika i wskazal: - Widzi pan! Zmiana. Wpis zostal wymazany. W kartotece bedzie to samo. -Jesli tak nawet bylo - odparl urzednik - to bylo to bardzo dawno temu i... -Ale jesli jej tam nie ma - Richard przerwal mu gwaltownie - dlaczego nisza pozostala pusta? Urzednik wygladal na zmieszanego, nie czul sie z tym dobrze. -Nie wiem - i znow pojawilo sie wzruszenie ramion. - Nie jestem w stanie powiedziec, dlaczego. Ja tu tylko pracuje... -Z tego samego powodu w niektorych wiezowcach nie ma trzynastego pietra - powiedzial Richard - poniewaz ta nisza numer 2139 jest dziwna, nie ma szczescia, jest niesamowita! - Jasnozolte oczy z kropkami zlota posrodku zrobily sie nienaturalnie duze, jakby rosly i zyly wlasnym zyciem. Wpatrywal sie w urzednika i zwrocil sie do niego bardzo wolno i dobitnie: - Wiem, ze Vicki Maler juz tam nie ma. Chce po prostu zobaczyc te nisze. -Ale... - urzednik nie mogl oderwac spojrzenia od tych dziwacznych oczu. - Ale... -Chca ja zobaczyc! -Wykluczone - powiedzial sluzbista i juz odruchowo siegal pod blat, wyciagajac przepustke. - Jesli nikogo pan tu nie ma, to nie moze pan tu pozostac. -Nie chcemy tu zostawac. - Oczy Richarda pulsowaly. - Chcemy tylko zobaczyc. -Nie, musicie panstwo odejsc - powiedzial urzednik, podajac przepustke. Mowil bezbarwnym, monotonnym glosem, wypowiadajac slowa, ktorym przeczyly czyny typowego zombie. -Oczywiscie - odparl Richard. - Ktorymi drzwiami mozemy wejsc do wlasciwego tunelu? -Nie wolno panstwu - powiedzial Szwajcar, wskazujac najdalsze drzwi. -Dziekuje panu - powiedzial Richard i dodal: - Wyglada pan na zmeczonego. Moze by sie pan na chwile zdrzemnal? Usta urzednika ulozyly sie w slowo "zmeczony", ale nie padlo z nich to slowo. Osunal sie na krzeslo i zamknal oczy. Glowa opadla mu na piersi. Richard wzial Lynn za reke i niemal pociagnal do wskazanych drzwi. Opierala sie niemrawo, ale zrezygnowala. Suzy szla przy nodze. -Richard - powiedziala Lynn, lapiac oddech - co ty mu zrobiles? No, bo tym razem to byles ty. To ty, a nie ten drugi! -Wiem! - odparl. - Wiem, ale nie wiem jak. Dopiero zaczynam sie uczyc tych sztuczek. -Jakich sztuczek? Hipnotyzmu? Czy uzywania tych dziwnych mocy? Spojrzal na nia oczami niemal takimi jak jej wlasne. -Cos na ksztalt - powiedzial. - Tak. To zawsze we mnie tkwilo, ale o tym nie wiedzialem, to wszystko. - Puscil jej ramie. - W srodku bedzie zimno. Nie musisz ze mna isc. Wzdrygnela sie. -Tu wszedzie jest zimno - powiedziala. - Pojde z toba, Richardzie. Zaszlam juz tak daleko, wiec moge isc z toba do samego konca. Przeszli przez drzwi: mezczyzna, kobieta i pies. Znalezli sie w niewielkim pomieszczeniu, gdzie zatrzymala ich para uzbrojonych straznikow odzianych w mundury z kamuflazem. Richard podal im przepustke, ktora najwyrazniej wystarczyla na cala trojke. Jeden ze straznikow zabral ich do niewielkiego pomieszczenia, wydal kombinezony podobne do swojego i wskazal im drugie drzwi. Ale te drzwi byly inne. Tkwily w litej skale i byty hermetycznie zamykane. Zasyczaly, kiedy je otwierano. Podmuch zimnego powietrza uderzyl ich w twarze, dostajac sie do oczu. Weszli do srodka, a straznik zamknal je za nimi. -Suzy bedzie zimno - powiedziala Lynn, sama drzac na calym ciele. -Nie zabawimy dlugo - powiedzial Richard. - Poza tym Suzy tez chce to zobaczyc. Lynn spojrzala na niego. -Co zobaczyc? Richard uciekl spojrzeniem, odwrocil sie i poprowadzil ich kamiennym korytarzem w kierunku dobrze oswietlonej przestrzeni. -Chce zobaczyc, gdzie zlozono szczatki jej pierwszej pani - rzucil przez ramie. - Zanim Suzy ja poznala! -Richardzie - Lynn zrownala sie z nim i uczepila jego ramienia. Miala lodowata skore i to nie tylko z powodu zimna. - Czasami to cos w tobie mnie przeraza. -Czasami - odparl - to przeraza rowniez mnie. Wyszli z korytarza do wielkiego, lodowego tunelu... Phillip Stone nie chcial wcale odzyskiwac przytomnosci. Beda z tego same klopoty. Ale gdzies w podswiadomosci jego drugie ja szturchalo go i krzyczalo do ucha, dajac mu popalic. Czul sie jak bezradny pijak, ktoremu stara sie pomoc jakis glupek, a ktory chce tylko lezec i sie wyspac - albo umrzec, niewazne, w jakiej kolejnosci. Tylko, ze ten pracowity gnojek nie mial zamiaru odejsc, upieral sie, zeby Stone ruszyl do dzialania - zrobil cokolwiek - poki jest jeszcze czas. Pod czaszka slyszal swoj wlasny glos, wlasna niecierpliwosc. W koncu sie przebudzil. Glowa przypominala stara futbolowke, tak sie przynajmniej czul, jakby ktos caly dzien kopal ja na boisku. Ten, kto go walnal, musial to zrobic gazrurka albo czyms podobnym. Stone probowal sie poruszyc, ale zdolal jedynie odrobine. Mial nogi zwiazane w kostkach, a rece na plecach. Lezal twarza na zimnej podlodze pokrytej linoleum. Jakas stopa, nie celujac w zadna konkretna czesc ciala, przewrocila go na plecy. Tej czynnosci towarzyszylo sapniecie, jakby ktos wlozyl w te czynnosc spory wysilek. Stone byl duzym i ciezkim mezczyzna. Kiedy z ciezkim lupnieciem opadl na ziemie, w oczach zobaczyl jasna blyskawice. Z jekiem przesunal glowe w kierunku cienia rzucanego przez metalowe polki do sufitu. Na polkach spoczywaly kije do krykieta, bramki i paliki, transparent druzyny rugby PSISAC w jego barwach - zielonym i szarym, rakiety tenisowe, pilki lekarskie i hantle. Lezal w skladziku sportowym. Moze, dlatego tetniaca glowa przypominala mu pilke futbolowa. Skojarzenia. Budzil sie od jakiegos czasu. Wyjrzal zza cienia rzucanego przez polki, zobaczyl nogi w kombinezonie (dwie pary) i pasy robocze z wielkimi klamrami, wyzej pistolet maszynowy w zacisnietych, gotowych do dzialania dloniach i drugie dlonie zalozone jedna na druga. Ten z bronia mial blada, nerwowa, bardzo inteligentna twarz. Sadzac z wygladu, mogl byc technikiem z PSISAC, na glowie mial cos na ksztalt scisle przylegajacych do uszu sluchawek. Drugi to J.C. Craig. On rowniez nosil sluchawki, choc jego byly zlozone i przewleczone przez epolet kombinezonu. -Slyszysz mnie, panie Stone? - zapytal Craig. -Slysze cie - mruknal Stone. Craig wyjal pistolet i powiedzial do towarzyszacego mu mezczyzny: -Hill, mozesz isc. Poczekaj za drzwiami. Hill przykleknal na jednym kolanie i sprawdzil wezly na kostkach i nadgarstkach Stone'a, po czym wyprostowal sie i wyszedl. Zamknal za soba drzwi. Stone przekrzywil glowe i splunal na kurz pod polkami. -To twoje wyobrazenie bezpieczenstwa, co, Jimmy? Bezpieczenstwa niby mojego? -Naszego - odparl Craig. - Powiedzialem, ze bedziesz tu bezpieczny i jestes, przynajmniej na razie. Tak samo bezpieczny jak gdzie indziej. Poza tym, kiedy jestes tutaj, mam pewnosc, ze nie bedziesz klapal dziobem. Wiec ja tez jestem bezpieczny. -Klapal dziobem? Znaczy o Psychomechu? - zapytal Stone. Craig spojrzal na niego. Stone lezal w swietle swietlowki, ale twarz mial skryta w cieniu. Widac bylo tylko oczy, jak diamenty w mroku: zimne, twarde, nieustepliwe. Przepelniala je nienawisc. O tak, w Phillipie Stonie tkwil diabel. -Tak - przytaknal Craig - o Psychomechu. Kiedy wspomniales o maszynie, odkryles wszystkie karty, Phillipie. Widzisz, mogles sie dowiedziec o Psychomechu w jeden jedyny sposob: bedac w zmowie z szatanem. Naturalnie. -Diabel? - Stone nie mogl uwierzyc. - Z prawdziwym szatanem? Z rogatym? -Sam doskonale wiesz. Tak, z diablem. Panem piekiel! Stone skrzywil pogardliwie usta. Wariat, ten facet zwariowal. Widac to bylo na twarzy: stal nadety z przekrwiona facjata i rzucal wsciekle spojrzenia majace rozproszyc mrok ludzkiej ignorancji, trzymal wysoko podbrodek, ukazujac swiatu wlasna wage i znaczenie. Megalomania w polaczeniu z chorobliwa dewocja! -Wiec zawarlem pakt z diablem, tak? - zapytal szyderczo Stone. - Troche chyba przesadzasz, nie sadzisz? Ja, powiedzialbym, jestem tu bez winy, ty jestes grzesznikiem. Zajales moje miejsce; zbudowales maszyne w moich zakladach, bez mojej wiedzy, ktora tak w ogole mogla uratowac zycie mojej zony i syna. To ty mnie napadles i pozbawiles przytomnosci bez dania racji. I uwieziles mnie! I ty mowisz, ze to ja jestem w zmowie z diablem? - Parsknal szyderczo. - Jimmy, zwariowales. Belkoczesz, przyjacielu. -Alez nie! - Craig usmiechnal sie do niego chlodno. - Za kilka dni caly swiat bedzie belkotac, oprocz mnie i moich ludzi. Jestem drugim Noem, Phillipie, i PSISAC jest moja arka. Powodz nadciaga - juz prawie jest u bram - ale ja wyjde z nawalnicy bez szwanku. -Tak - Stone przytaknal - ty wraz ze swymi zwierzetami! Craig zacisnal wargi. -Z Boza pomoca! -I z pomoca Psychomecha? Urzadzenia, ktore pomaga ci zachowac resztke zmyslow? Na twoim miejscu, widzac, w jakim jestes stanie, nie pokladalbym zbytnich nadziei w mozliwosciach tego urzadzenia. Craig wzial gleboki wdech. -Psychomech oddzialuje pozytywnie na umysly... splatanych ludzi, to prawda. Ale to nie jest jego podstawowa funkcja. -Coz, to byla podstawowa funkcja pierwszego Psychomecha, Jimmy. Nazwa swiadczyla sama za siebie: Psychomech - mechaniczny psychoanalityk. Craig byl wstrzasniety i Stone dostrzegal to wyraznie. Twarz skrzywila mu sie w nerwowym grymasie, zrobil niezdarny krok w tyl, uniosl dlon i drzacymi palcami musnal sluchawki na ramieniu, jakby w poszukiwaniu wsparcia. Szybko sie jednak otrzasnal. -Bzdura! - rzucil. - Pierwsza maszyna byla potworem, mroczna istota. Byla bronia Garrisona, jego moca skierowana przeciw Bogu! Ale go nie uratowal. I widzisz, znow sie pograzasz, sam, wlasnymi slowami. Tkwiles w tym razem z Garrisonem, prawda? Tak, teraz to widze. Na pewno tak bylo. -Stary - Stone potrzasnal smutno glowa - naprawde bredzisz! Ale niech ci bedzie. Bredz sobie. No dalej, powiedz mi wszystko. W koncu obiecales, ze to zrobisz, jesli tu przyjade No, wiec zaczynaj, wyrzuc to z siebie. -Mam ci powiedziec? - Craig rozejrzal sie, znalazl skladane krzeselko i przysunal je blizej Stone'a. - Powiedziec ci? Mam wspolpracowac z diablem? - Pokiwal porozumiewawczo glowa. - To by dopiero bylo szalenstwo! Nie! - potrzasnal glowa. - Nic ci nie powiem. Chcesz mnie wystrychnac na dudka, Phillipie? Odejdz, szatanie! -No to ja ci powiem - zaproponowal Stone. - A moze sie boisz uslyszec to ode mnie? Co sie z toba powyrabialo, J.C.? Dlaczego sie mnie tak boisz? A moze to prawda cie tak przeraza? -Ja znam prawde! - wykrztusil Craig. -Cala prawde? Watpie. Ja sam poznalem ja dopiero dzisiaj. I nawet nie wiem, czy wiem wszystko. Na przyklad: nie wiem, dlaczego zmuszono mnie, bym zapomnial, i kto mnie do tego zmusil. -Zapomnial? - Craig zmarszczyl brwi, wygladal na zaniepokojonego. Stone wyczul, ze cos w tym jest. -Stare, dobre czasy, Jimmy, przypomnij sobie, stary. Bylem ja, ty i Vicki. To chyba pamietasz, prawda? Poczatki? Ten zaklad nazywal sie wtedy Miller Micros. Przeszedl na wlasnosc Vicki, a ona podarowala go mnie. Ale, w jaki sposob Vicki stala sie jego wlascicielka? Ty byles inzynierem w zakladach Miller Micros; w jaki sposob nagle stales sie dyrektorem generalnym? Vicki cie nie awansowala, ja tez nie. Czy naprawde pamietasz, jak to sie stalo? Czy pamietasz cokolwiek z czasow, zanim to miejsce zmienilo nazwe na PSISAC? A co z Garrisonem? Co pamietasz na jego temat? -Oczywiscie, ze pamietam - ryknal Craig. - Pamietam... wszystko! A co do mojego stanowiska: Zapracowalem na nie. Co usilujesz mi powiedziec? -Chyba jednak nie pamietasz, Jimmy - odparl Stone. - To wlasnie usiluje ci powiedziec. Ja sam nie pamietalem, az do dzisiaj. Ani Vicki nie pamietala. Przypomniala sobie na kilka chwil przed smiercia. -Vicki? - wtracil sie Craig. - Ta kurwa! Smiesz wymawiac jej imie? - Splunal na podloge. -Kurwa? - powtorzyl Stone szeptem. Jego oczy znieruchomialy w nagle pobladlej twarzy. Szarpnal sie wsciekle w petach - bezskutecznie. Gdyby zdolal sie teraz wyzwolic, Craig musialby go szybko zastrzelic. -Tak, kurwa! - warknal Craig. Skoczyl na rowne nogi i kopnal krzeselko. - Czy nie usynowiles diabelskiego bekarta z tej suki? Czy nie byla matka tego smiecia z piekla rodem, ktorego nazywasz synem, a ktory teraz przyjal do siebie demona Garrisona? Stone przestal sie szarpac. -Co wiesz na ten temat? -A wiec przyznajesz? - Oczy Craiga plonely. -Tak, Richard jest synem Garrisona. Teraz to wiem, ale skad ty o tym wiesz? Nogi Craiga byly jak z waty. -Ja... nie wiedzialem o tym! - Cofnal sie chwiejnie i oparl o polki. - Syn Garrisona? Myslalem, ze Garrison po prostu powrocil w jego postaci, opetal go. A ty teraz mi mowisz, ze to jego syn. Odrodzony Garrison! Stone potrzasnal glowa. -Gadasz bzdury, Jimmy. Garrison odrodzony? Nawet nie wiemy, czy kiedykolwiek zmarl! Z tym, co teraz wiem, watpie! Ale mow dalej. Co z tego pamietasz? Craig wpatrywal sie tylko w niego, lykal sline i mrugal nerwowo. W koncu potrzasnal glowa. -Nic nie powiem. Chcesz minie tylko zdezorientowac. -No to powiem ci, co ja pamietam i dlaczego to zapamietalem. - Stone zaczal pospiesznie relacjonowac swoja wersje wydarzen. Wymienil hitlerowcow, Garetha Wyatta, Krippnera i maszyne, ktora zbudowal w wiejskim domu Wyatta, maszyne o nazwie Psychomech. Dotarl do tego miejsca i zamilkl. Kiedy zaczal mowic, Craig najpierw wrzeszczal i staral sie mu przerwac, potem zamilkl, wsluchiwal sie intensywnie, wstrzymujac oddech. I w koncu zdawal sie rozpoznawac slowa prawdy w opowiesci Stone'a. A moze tylko sam zaczal sobie wszystko przypominac. Stone przekonywal sie, ze mial racje. Cokolwiek wywolalo amnezje u niego i Vicki, w czesci wspomnien o Garrisonie i Psychomechu, do zapomnienia zmusilo rowniez J.C. Craiga. Teraz Craig zaczal sobie przypominac, ale wcale tego nie chcial! Oczy Craiga miotaly sie we wszystkich kierunkach jak zaszczute zwierzatka, a rece widocznie drzaly. I wtedy spostrzegl, jak Stone na niego patrzy... Wielkim wysilkiem woli Craig zmusil sie do zachowania pozornego spokoju; kontrolowal swoje leki, gdziekolwiek mialy swe zrodlo, i wstrzymujac oddech, wycelowal w glowe Stone'a pistolet ze smiertelna determinacja. -Koniec klamstw - wyszeptal ochryplym glosem. Opanowal drzenie dloni, ale na brwiach pojawily sie kropelki potu Stone juz pozegnal sie z zyciem, ale w nastepnej chwili Craig ponownie zaczal rozgladac sie z dziwnym podnieceniem, niemal jakby slyszal cos, czego sie smiertelnie bal. Dlonie drzaly mu jeszcze bardziej. Odlozyl pistolet i wyrwal sluchawki spod epoletu, po czym szybko zalozyl je sobie na glowe. Przeswiadczenie o niechybnej smierci Stone'a ustapilo miejsca odrazie. -Sam nawet nie mozesz wykonac brudnej roboty, co? - warknal. - Czemu nie chcesz mnie zastrzelic? W ten sposob na zawsze uwolnisz sie od prawdy! -Ja juz znam prawde - wykrztusil Craig. - Bog jest prawda. -Nie masz o Bogu najmniejszego pojecia - szydzil Stone. - Spojrz na siebie, czego Bog moglby chciec od ciebie? -Niech cie pieklo pochlonie! -Ty juz jestes potepiony, J.C. Craig wydusil z siebie stlumiony, ochryply smiech. Zdawalo sie, ze ponownie odzyskuje rownowage. -Nie ma lekko - powiedzial. - Szkoda na ciebie kuli. Nie, bedziesz belkotal jak reszta tej zgrai. Na razie ci sie udawalo, bez watpienia diabel cie chronil. Ale twoj pan nienawidzi przegranej, Phillipie, a ty go zawiodles. Ty rowniez zostaniesz zgladzony. Swiat ma jeszcze dzien, dwa. A kiedy cie to dotknie, to byc moze przyjde tu i wyslucham twej spowiedzi. Bedziesz blagal mnie, bym wysluchal twej spowiedzi, i bedziesz mnie blagal, bym cie zabil. I jesli taka bedzie wola Boza, to moze to zrobie. - Odwrocil sie w kierunku drzwi. -J.C. Craig, ty pierdolniety skurwysynu! - krzyknal Stone. - Posluchaj mnie, J.C, mam dowod, w domu. Pozwolilem sie zahipnotyzowac. W ten sposob dowiedzialem sie tego, co wiem. Przypomnialem sobie! -Cicho badz! - Craig byl juz przy drzwiach. -Wyslij kogos do mego domu - powiedzial blagalnie Stone. - Sa tam tasmy, nagrania. Na nich jest zapisana prawda, wydarta z mego umyslu przez specjaliste. Przypomnialem sobie dzieki tym tasmom. Tobie tez pomoga. -Lzesz - krzyknal Craig. - Wszystko to klamstwa. Diabel jest krolem lgarzy! -Nagrania nie klamia, Jimmy. Juz predzej lze ten twoj Psychomech! Jestes chory, J.C., chory! Moze nie belkoczesz, moze to zdusiles w zarodku, ale i tak jestes chory! -Caly swiat jest chory! - krzyknal Craig - Chory na zlo tkwiace w czlowieku, w takich ludziach jak twoj syn, pomiot diabelski. Ale Bog go wyczysci. Twoj syn - niewazne, moze i Garrisona - umrze tak jak ty. Moze juz nie zyje, bo przeciez wydalem taki rozkaz i modlilem sie o to. -Co takiego? - Stone wiedzial, ze to prawda. - Co zrobiles? Ty cholerny, pokrecony swirze... prawdopodobnie tylko on jest w stanie to powstrzymac! Niech cie szlag, Craig, niech cie pieklo pochlonie! Stone szalal. Szarpal sie opetanczo w wiezach. Craig wolno potrzasnal glowa z paskudnym usmiechem na twarzy. -Nikt nie jest w stanie teraz zrobic czegokolwiek, Phillipie. Nikt. Odwiedze cie jeszcze. -Czekaj! - krzyknal Stone. - Mylisz sie, J.C., mylisz. Tak, ja pewnie zgine - podobnie jak caly swiat - ale co do Richarda nie badz taki pewny. Majac wlasnie trzasnac drzwiami, Craig zatrzymal sie w pol drogi. Spojrzal do tylu. -Co powiedziales? -Richard to syn Garrisona, pamietasz? I odziedziczyl rowniez jego moce... -Moc diabelska! - zasyczal Craig. - Nie zatriumfuje! Trzasnal z calej sily drzwiami i powlokl sie chwiejnym krokiem do swego wozka, po czym odjechal do Kopuly. W szumie elektrycznego silnika slyszal jeszcze cichnace slowa Stone'a: -Tasmy, Craig. Wyslij kogos po tasmy i posluchaj ich. Poznaj prawde, J.C., na milosc boska! Na milosc boska... powtorzyl do siebie Craig pochylony nad kierownica pojazdu. Na milosc boska... a przez sluchawki Psychomech wlewal mu do uszu kojace fale. Kiedy zblizyli sie do niszy numer 2139, Lynn i Richard zwolnili nieco, natomiast Suzy poszla dalej naprzod. W wielkiej lodowej jaskini prawie nie bylo ludzi, ledwie garstka. Byli to ci, ktorzy uslyszawszy po raz pierwszy Belkot, przyszli oddac czesc tym, ktorych kochali za zycia, a moze tez byli to ci, ktorzy wierzyli, iz izolacja odgrodzi ich od zarazy. Ale w niszy o numerze 2139 nie bylo nikogo; panowala tu cisza. Suzy weszla sama do srodka. Usiadla przed pusta jama w blekitnym lodzie i spojrzala na Richarda i Lynn wielkimi, glebokim slepiami. Nie bylo watpliwosci, jesli zwierzeta potrafia odczuc cierpienia duszy, to Suzy odczuwala je doskonale. Byla smutna, poznala, co to zal. Kiedy Richard podszedl do niej, zaskomlala cicho, polizala go po rece i spojrzala na niego, szukajac pocieszenia. Poklepal ja po glowie i poglaskal jej ucho. -To tutaj? - zapytala Lynn, a jej glos odbil sie od lodowych scian. Richard pokiwal twierdzaco glowa. -To wlasnie tutaj. Teraz oczywiscie jest tu pusto. Tak stala przez ponad dwadziescia lat. Nie umieszcza tu innego ciala. Nie osmiela sie! -Ale czemu tu przyszlismy? - wyszeptala Lynn. - Czy to bylo konieczne? -O tak - odparl - Tak. - Nagle zakrecilo mu sie w glowie i musial oprzec sie o lodowa sciane. - Przybylismy tu, zebym mogl... zebym mogl poczuc! Lynn cofnela sie o krok i Suzy dolaczyla do niej. Staly tak razem, obserwujac Richarda. On zwiesil glowe, jakby zapadl sie w cieply kombinezon. Zmalal jakby i zaczal sie kiwac na boki. Lynn i suka cofnely sie jeszcze o krok. Richard zajeczal, a Suzy zawtorowala mu, skowyczac w tej samej tonacji. Przez minute kiwal sie przy lodowej niszy, po czym wydal z siebie przytlumiony krzyk i podniosl glowe. Jego twarz byla blada i zapadnieta jak mumii, oczy zamkniete i policzki wessane do srodka. Wydal z siebie kolejny okrzyk i nogi zlozyly sie pod jego ciezarem. Osunal sie po scianie i opadl na podloge jaskini. Dziewczyna i suka znalazly sie momentalnie kolo niego, ale on tylko potrzasnal glowa i sam probowal wstac. Lynn pomogla mu sie podniesc. Znow sie wyprostowal, odzyskujac sily. Dziewczyna wrocila na swoje poprzednie miejsce. -To wszystko? - zapytala Lynn sciszonym glosem. -To wszystko - odparl. Suzy przypadla do niego, zatrzymujac sie przed pusta nisza. Usiadla wyprostowana jak sprezyna, uniosla leb i wydala z siebie pojedynczy skowyt, dlugi i przeciagly. Nastepnie szczeknela ostro i pobiegla za nimi zadowolona, ona rowniez oddala swoj hold; machala ogonem. Richard pokiwal glowa. -Suzy tez - skomentowal i usmiechnal sie blado. -Richard, co masz na mysli? - Lynn przylgnela mu do ramienia. - Co tam sie stalo? Co to bylo? -My, Suzy i ja, pobylismy z nia przez chwile, tylko tyle. Czy tez raczej ja z nia pobylem, a Suzy ja wyczula. - Mowil jasno i wyraznie, tu i teraz, ale jego wzrok zdawal sie bladzic gdzie indziej i obejmowac calosc czasu i przestrzeni. - Zlozono ja tu, gdy zmarla - mowil dalej - trzydziesci lat temu. A kiedy moj ojciec juz mogl to zrobic, przywrocil ja do zycia. Odjal jej slepote i przywrocil jej wzrok, dal jej oddech, cieplo. Dostal te moc od... - (zmarszczyl brwi koncentrujac sie) -... od Maszyny! Och, na poczatku mial wielka moc, ale Maszyna rozwinela ja... do niesamowitych rozmiarow! Ta Maszyna jest wazna. Musze sie wiecej o niej dowiedziec... Lynn potrzasnela glowa, otwierajac usta ze zdziwienia. Za wszelka cene starala sie zrozumiec. -Chcesz powiedziec, ze Richard Garrison przyszedl tu po nia i... obudzil ja, przywrocil do zycia? -Tak, obudzil ja - Richard spojrzal na nia - ale nie pojawil sie tutaj. Po prostu wezwal ja do siebie, a ona przyszla do niego. Stad do Anglii. Przy pomocy lewitacji, teleportacji, nie wiem jak. W jaki sposob unioslem nasza chate i przenioslem ja w inne miejsce? Tu pewnie bylo tak samo. Lynn wczepila sie w niego. -Bardzo trudno jest mi to wszystko pojac. Ja... -Nie staraj sie tego zrozumiec - powstrzymal ja, sciskajac za reke i usmiechajac sie. Jego usmiech jednak spelzl mu z twarzy, ustepujac miejsca obawie. - Ale... ona przemowila do mnie. -Co? - Lynn odepchnela go na odleglosc ramion. - Twoja matka przemowila do ciebie? Richard pokiwal glowa. -Tak. Musimy wracac do Anglii, Lynn. Odpowiedz tkwi wlasnie tam. Musimy znalezc sie tam gdzie ona, wrocic do wiejskiego domu Wyatta. A pozniej musimy odnalezc Phillipa Stone'a. -Do domu Wyatta? - Lynn pogubila sie calkowicie. - A kto to jest ten Wyatt? Spojrzal na nia zmeczonym wzrokiem. -Nie wiem, ale kiedy bylem malym chlopcem i pojechalem dokads z ojcem, z Phillipem Stone'em, to powiedzial: "Synu, to jest dom Wyatta". Bylismy na wsi. Dobrze to pamietam, bo tam w ogole nie bylo zadnego domu! Tam wlasnie musimy pojechac, a pozniej do niego - do Phillipa Stone'a. Czlowieka, ktorego zawsze uwazalem za swego tate. Lynn zapytala, szeroko otwierajac oczy: -I ona, twoja matka, powiedziala ci o tym wszystkim? Tam w srodku? - wskazala na lodowy tunel za plecami. - Powiedziala ci? -Tak. Nacisnal dzwonek przy drzwiach. Wypuszczono ich, oddali kombinezony i opuscili jaskinie, kierujac sie na parking. Kiedy zblizali sie do mercedesa, wlasnie odjezdzal nowoczesny, duzy opel komer. Zagubieni we wlasnych myslach nie zauwazyli tego. Ten samochod jako jedyny poruszal sie, byl to ten sam woz, ktory jechal za nimi od wielu godzin, ale tego tez nie widzieli. Za dlugo juz nie mogli porzadnie wypoczac. -I co teraz? - zapytala Lynn, kiedy juz wsiedli do wozu i czekali, az silnik rozgrzeje sie na tyle, by usunac szron z okien. - Ktoredy pojedziemy do domu? -Jest pozno - odparl Richard. - Pojedziemy na Brig albo Gletsch, ktoredy bedzie blizej. Przespimy sie gdzies - przynajmniej kilka godzin - i wyruszymy. Do domu. Do Anglii. Samolotem byloby szybciej, moze z Zurichu. Ale i tak dopiero jutro bedzie to mozliwe. Teraz doslownie padam z nog. -Ja tez. - Oparla sie wygodnie na fotelu, ziewnela i ponownie wyprostowala. Odgarnela wlosy z oczu i przeciagnela reka po twarzy. - Ale nie jestem az taka zmeczona! Moze osiagnelam mase krytyczna, jesli wiesz, o czym mowie. Pozwol, ze ja poprowadze. W koncu do Zurichu nie jest daleko. Moze z godzine? Potrzasnal glowa. -Raczej dwie! Tu nie ma dziesieciopasmowek, kochanie. Nie, ja poprowadze... prosto do najblizszego miasteczka. - Spojrzal na nia katem oka i wrzucil bieg. - Nic ci nie jest? -Hmmm? -Twoj glos. Mamroczesz cos bez skladu. Mowisz, jakbys za duzo wypila. -Naprawde? -Jakbys byla nieco zalana. Wiesz jak? -To chyba zmeczenie. - Ponownie ziewnela i przejechala dlonia po wlosach. - Moze jednak nie powinnam prowadzic. To pewnie przez te wysokosc. Uszy sie zatykaja. I wszystko mnie swedzi. Wlosy wpadaja mi do oczu i spadaja na twarz. -Wiec je zamknij - poradzil. - Oczy, oczywiscie. Daj im odpoczac. Spij. -Moze to siersc Suzy - nie przestawala narzekac. Ale za jego rada zamknela oczy. Richard prowadzil samochod ostroznie wykutymi w skale gorskimi drogami. Wiatr ucichl, noc byla mrozna i jasna. Gwiazdy prawie wchodzily do samochodu, migocac na chlodnym niebie. Drogi pewnie pokryl lod, musial, wiec uwazac. Lynn, ktora prawie lezala na fotelu, podniosla sie gwaltownie. -Richard? - powiedziala badawczo. I teraz gwaltowniej: - Richard! Az podskoczyl na dzwiek jej krzyku. Odwrocil glowe w jej kierunku. -Lynn? Suzy zaczela zlowrozbnie skamlec, wiedziala, co sie swieci. -Richard - Lynn zaczela gwaltownie strzasac cos z twarzy. - Richard, jak to jest? -Co jest? - Nagle poczul ukaszenie zimna na plecach. -No wiesz, kiedy... kiedy pojawia sie Belkot? -Co? -Wlosy, slysze, jak rosna! Rosna mi w glowie, Richardzie. Tlamsza mi mozg... -O Boze, nie! - wykrztusil. - O Jezu, tylko nie ty! Suzy warknela zaniepokojona i zaczela szczekac. -Cicho, piesku! - rzucil Richard. Lynn zwinela sie na siedzeniu i zalkala cicho. -Dopadlo mnie, prawda? - zapytala. - Juz koniec. W glowie rosna mi wlosy. Czuje, jak omotuja sie wokol mych mysli, tlamsza moj umysl... -To minie - powiedzial, modlac sie w myslach, by tak istotnie bylo. - Po prostu walcz z tym, walcz, Lynn, i trzymaj sie. To twoj pierwszy atak. Moze nie bedzie tak zle. -Jest zle - odparla, zasysajac powietrze. - Lina owija sie w mojej glowie. Wkrotce nie bedzie miejsca na mozg! Richard wprowadzil samochod w ostatni ostry zakret, reflektory przeciely mrok. Po prawej stronie zbocza gorskie wspinaly sie ku nastepnej petli drogi, po lewej stronie potrojna biala barierka odgradzala ich od plynacej trzydziesci metrow ponizej rzeki. -Mozesz sie zatrzymac? - wykrztusila Lynn. - Chyba zwymiotuje. O Boze! Mam pelno wlosow w zoladku. Wyrastaja mi z uszu i z nosa. Sa wszedzie. Richard patrzyl na nia z przerazeniem, spojrzal do tylu na droge, na ktorej mercedes wlasnie pokonal ostatni wiraz, i wdusil hamulce. Na wprost w poprzek pasa stal samochod, ktory widzieli, jak wyjezdzal z parkingu. Kierowca wysiadl z wozu i nerwowo machal do nich rekami. Mercedes stanal niemal w miejscu z piskiem opon zaledwie kilka metrow od niego. W jednej chwili Lynn wypadla przez drzwi i zatrzasnela je za soba. Podbiegla do stromego pobocza, potknela sie, runela do przodu i przewrocila sie w row znajdujacy sie u podnoza gory. Richard chcial z rozmachem otworzyc drzwi po swojej stronie, ale kierowca drugiego wozu juz przy nich stal i przytrzymywal je. Wsunal cos przez szybe. Richard zobaczyl grozna lufe pistoletu, otworzyl szeroko oczy i spojrzal przez szybe na twarz mezczyzny. Byla to mloda twarz, ale odstreczajaco zimna, a do tego ociekajaca potem. Mezczyzna mial na uszach sluchawki identyczne jak te, ktore spoczywaly w schowku na rekawiczki, te, o ktorych powiedziala mu Lynn, a ktore ledwo obdarzyl spojrzeniem. -Co...? - zapytal Richard. Ale zanim sformulowal pytanie, rozlegl sie cichy odglos z lufy i wystrzelila z niej strzalka. Richard uchylil sie w ostatniej chwili. Strzalka wycelowana w jego twarz utkwila mu w ramieniu przebijajac kurtke i koszule. Bragg zatrzasnal drzwi i oparl sie o nie. Richard wyprostowal sie na siedzeniu wyciagnal i odrzucil strzalke. Skrzywil sie, forsujac drzwi, ale jego czlonki juz zwiotczaly na calej dlugosci. Poczul dzialanie narkotyku w calym ciele, w konczynach i w mozgu. Bragg przytrzymywal drzwi i patrzyl, jak kierowca opada na przednie siedzenie. Zostal tak z otwartymi ustami, starajac sie bezskutecznie opanowac skurcz miesni. Na tylnym siedzeniu Suzy dostala szalu. Rzucala sie raz za razem na tylne okno, przeskakiwala z tylu do przodu i lizala twarz lezacego mezczyzny. Szczekala na niego, co sil, domagajac sie, by cos zrobil. Nie zrobil niczego. Bragg przeladowal pistolet, podbiegl do rowu, w ktorym wymiotowala Lynn. Pozwolil jej skonczyc, po czym strzelil jej w udo. Osunela sie do rowu. Podbiegl do swego wozu, wsiadl, wycofal, omijajac mercedesa, po czym z drugiej strony przystawil zderzak kometa do kauczukowego zderzaka mercedesa z tylu. Nastepnie wrzucil pierwszy bieg i pchajac skierowal mercedesa wolno z drogi do balustrady. Balustrada stawiala opor, wygiela sie nieco, zatrzeszczala i w koncu poddala sie w deszczu drewnianych drzazg. Bragg pchnal jeszcze silniej, mercedes zaczal sie zsuwac i stanal z chrzestem. Podwozie zaczepilo sie o jakis kamien. Bragg pocac sie naciskal jeszcze mocniej. Mercedes poddal sie. Bragg wcisnal hamulec i patrzyl, jak srebrny woz przechyla sie w dol. Tyl stanal sztorcem, czerwone swiatla stopu zaiskrzyly sie jak zle slepia i jak na zwolnionym filmie samochod zniknal w dole. Bragg wysiadl z samochodu i podszedl do zlamanej bariery. Gdzies w dole dostrzegl niknace swiatla samochodu, omiatajace gorska rzeke. Samochod runal w jej nurty z wciaz zapalonymi swiatlami stopu. Plynal na dachu, miotany pradem wolno zaglebial sie w wode. Zadowolony Bragg podszedl do Lynn. Ale zdarzylo sie cos, czego Bragg nie zauwazyl. Gdyby to widzial, nie bylby taki zadowolony. Kiedy mercedes wpadal do wody, z oczu Richarda wcisnietego miedzy deske rozdzielcza a przednie siedzenia wystrzelil najpierw zolty, a pozniej zloty blask. Podwojne zlote promienie przez chwile zatanczyly na drzwiach od strony pasazera i w sekunde, zanim samochod uderzyl w lustro wody, drzwi wystrzelily na zewnatrz jak pod wplywem odpalonej w srodku bomby! W tej wlasnie chwili Richard poddal sie calkowicie dzialaniu narkotyku, zostawiajac wszystko w rekach, hmmm, w lapach Suzy... Na calym swiecie juz, co szosty czlowiek cierpial na zaraze umyslu, a krzywa wciaz rosla. W PSISAC J.C. Craig trzymal warte. Kompleks wciaz nalezal do niego i tak juz pozostanie. Ludzie mieli wlasne problemy i nie interesowal ich PSISAC. Jedynie kilka miejscowych "osobistosci" probowalo wejsc na teren zakladu; wszystkim zajeto sie z niezwykla starannoscia. Wszystko zdawalo sie przebiegac zgodnie z planem. Pomimo tego Craig przemierzal swoja pracownie niczym tygrys w klatce. Mimo ze nie stracil wiary, to jednak zostala ona nieco zachwiana. Po pierwsze wciaz dreczyly go klamstwa Phillipa Stone'a, pojawiajace sie co chwila w glowie. Po drugie Bragg nie skontaktowal sie z nim o wyznaczonej godzinie, co zdawalo sie potwierdzac kolejna wpadke. Oczywiscie Bragg mogl sie z nim jeszcze polaczyc (w koncu byl ledwie kwadrans po terminie), ale kazda minuta wlokla sie jak godzina i Craigowi sie to wcale nie podobalo. Raz za razem slyszal w glowie glos Phillipa Stone'a mowiacy mu, ze musi wysluchac nagran. A rowniez inne rzeczy wypowiedziane przez Stone'a poruszyly odlegle echa w umysle Craiga, rowniez wspomnienia, o ktorych najchetniej by zapomnial. Przypominal sobie rowniez ostrzezenie Stone'a (nie, raczej grozbe), ze Richard Stone byl rzeczywiscie odrodzonym Richardem Garrisonem i ze odziedziczyl po ojcu potezne moce. Stone dotknal wrazliwego miejsca, mowiac o pamieci Craiga w pewnych sprawach, czy tez raczej o jej braku. Poniewaz rzeczywiscie byly pewne sprawy z przeszlosci, ktorych Craig nie byl sobie w stanie dokladnie przypomniec. Na przyklad jego awans w PSISAC. I o ile wiedzial, ze kiedys byl czlowiek o nazwisku Garrison - czy tez raczej diabel wcielony w postaci czlowieczej, stworzenie, ktore utracilo laske panska - o tyle jednak nie byl sobie w stanie przypomniec o nim niczego ponad to, co przekazal mu Bog w snach. To... i wspomnienia czy tez watpliwosci, ktore lgarstwa Stone'a przywrocily do zycia. Zastanowil sie nad tasmami Stone'a. Coz szkodzi wysluchac ich? I od razu zezloscil sie na siebie. Nie, to wszystko sztuczki szatana! Ale co z Lynn? Gdzie byla? Czy byla bezpieczna i zdrowa? A ten Bragg, zarozumialy gowniarz! Swiat wpadal w obled, a Psychomech mogl uratowac jedynie jego czastke. Wielu ludzi... -Nie! - krzyknal Craig. Nie, poniewaz jesli tak chcial Bog, tak musialo byc. Nie bylo tu paradoksu, niezbadane sa sciezki Pana! ... A czy Bog tez pragnal, by Craig stracil corke? Moze to sprawdzian? Proba? Czy Abraham nie mial poswiecic swego syna w ofierze? Tak bylo! Ale w ostatniej chwili Izaak zostal ocalony, a Abraham nagrodzony. Czy Craig tez zostanie nagrodzony? Moze nie dosc zarliwie sie modlil? Moze wciaz jest grzesznikiem? Za dziesiec minut polnoc, a Bragg sie jeszcze nie zglosil. A jesli Garrison pokonal go? W takim razie... co z Lynn? Craig pognal do konsoli Psychomecha, drzacymi dlonmi przelaczal przekladnie i naciskal guziki. Opanowal sie, wylaczyl je. Nie, nie tedy droga. Musi osobiscie udac sie do pomieszczenia Maszyny, nie mozna rozmawiac z Bogiem przez telefon! Z Maszyna tak - z Psychomechem wypelniajacym drugorzedne zadania - ale nie wtedy, kiedy jest Wyrocznia Boga. Bozym glosem na ziemi... -Wyrocznia, tez mi cos! - Craig zlapal sie na bluznierstwie, jadac winda w dol na poziom garazu. - Czekalem dziesiec lat i od dziesieciu lat Maszyna szuka. Szuka Jego! I nic nie znajduje... Przeszedl przez garaz i wszedl do Psychomecha. Swiatla pulsowaly lagodnie, maszyneria cicho brzeczala i buczala. Craig podszedl do glownej tablicy rozdzielczej i na chwile pokornie sklonil glowe. Nastepnie wyprostowal sie, siegnal do korpusu urzadzenia i wysunal klawiature na ruchomym ramieniu. Wpisal: CRAIG DO PSYCHOMECHA. GDZIE JEST BOG? Psychomech: SZUKAM GO. Craig zacisnal zeby, wzial gleboki wdech i powoli wypuscil powietrze. CZEMU NIE MOZESZ GO ZNALEZC? Psychomech: MOGE, ALE TYLKO WTEDY, KIEDY ON SAM ZAPRAGNIE ZOSTAC ODNALEZIONYM Craig: JA TEGO PRAGNE. Ale poniewaz nie bylo to ani pytanie, ani polecenie wprost, Psychomech zignorowal je.Craig: JESTES WYROCZNIA BOGA. PRZEZ CIEBIE PRZEMOWI DO MNIE. To nie wymagalo odpowiedzi. CZY TAK? Psychomech: TAK. -Tak! - zakrzyknal Craig z ogniem w oczach. - Tak, ale ty nic nie robisz! - Pot obficie kapal mu z brody, a rece drzaly, kiedy pisal: CZY ZROBILES WSZYSTKO W SWOJEJ MOCY? Psychomech: ZEBY, CO? -Maszyna - warknal Craig - cholerna maszyna... - wpisal: BY ZNALEZC BOGA. Psychomech (po chwili): NIE. -No to do roboty! - Craig potrzasnal piescia ze zloscia.Opanowal sie z pewna trudnoscia i wpisal: WIEC ZROB TO. Nie potrzeba bylo odpowiedzi. CZY TERAZ ZROBISZ WSZYSTKO, CO W TWEJ MOCY, BY ZNALEZC BOGA? Psychomech: TAK. (W swej zlosci i frustracji Craig nie zauwazyl, ze swiatla Maszyny rozblysly mocniej i zaczety szybciej pulsowac; igly poszybowaly w kierunku przelacznikow; mruczenie i bzyczenie przybralo na sile i na czestotliwosci).Craig: KIEDY GO ZNAJDZIESZ? Psychomech: KIEDY ON TEGO ZAPRAGNIE. Craig zakrecil mlynka. Pot kapnal z jego brody jak gesta slina.-Kiedy on tego zapragnie! - zaskrzeczal, niemal dlawiac sie tymi slowami. Poniewaz najwyrazniej nie pragnal tego. Wyrzucil ramiona do gory i padl na stopnie. Sklonil glowe. Lkal z paznokciami wbitymi gleboko w czolo. -O moj Boze, czemus mnie opuscil? W odpowiedzi... waz zasyczal w jego glowie! Craig podskoczyl na rowne nogi, wsluchujac sie w ten odglos intensywnie, jego oczy lataly w prawo i w lewo. Chwycil sie za epolet kombinezonu, ale zostawil sluchawki w gabinecie. Znow rozlegl sie syk i odglos pelzania gietkich cial o sliskich luskach. Craig dopadl do klawiatury. Wpisal: CRAIG: LECZENIE Ach! - jak teraz syczaly! Syczaly z wsciekloscia, bo wiedzialy, ze znow im umknal. Slugi szatana syczaly i klebily mu sie pod czaszka, kapiac ze strasznych paszczek jadem wprost na mozg...Chwiejnym krokiem wdrapal sie na postument i opadl na tronie. Tron zareagowal i zaaplikowal srodek znieczulajacy, i po raz pierwszy zignorowal calkowicie uklucie pierwszej igly. Bardziej piekly go dotkniecia rozwidlonych jezykow w srodku skolatanego umyslu... Byla dokladnie polnoc, kiedy Craig zapadl sie w bloga podswiadomosc, a Psychomech usluchal rozkazu, czyli dokladal wszelkich staran, by odnalezc Boga. Fakt, ze nie mogl go odnalezc, jesli sobie tego nie zyczyl, byl bez znaczenia. Rozkaz mowil, by dolozyc wszelkich staran. Psychomech skontaktowal sie z satelitami PSISAC. Te znajdujace sie po jasnej stronie Ziemi ciagnely energie ze Slonca i przekazywaly ja na ciemna strone - na strone Psychomecha - a z niej do PSISAC. Psychomech czerpal energie z konwertera PSISAC. Maszyna chlonela energie, by wzmocnic swe fale, ktore teraz rozlewaly sie po calej Psychosferze. Nalezalo najpierw skonczyc poszukiwania w swiecie ludzi, dokladnie i szybko, i jesli byl tam Bog, to zostanie odnaleziony. Byc moze. Jesli zas go tam nie bedzie, to Psychomech bedzie musial szukac dalej. Ale najpierw nalezalo przebadac cztery miliardy umyslow. Doloz wszelkich staran... Znajdz Boga... Niewinny potwor - Psychomech przyspieszyl proces eliminacji. A gdyby Craig zadal wlasciwe pytanie: KIEDY BEDZIESZ WIEDZIAL, CZY BOG JEST NA ZIEMI? Wtedy z pewnoscia Psychomech moglby udzielic na nie odpowiedzi. A ta przerazajaca odpowiedz brzmialaby: ZA SZESC GODZIN, NAJDALEJ... CZESC TRZECIA SZESC GODZIN O wpol do pierwszej Bragg minal wjazd na nowoczesna szesciopasmowke i skierowal sie na polnoc w strone Paryza. Gdyby J.C. Craig nie spal jeszcze i sprawdzilby polozenie sluchawek Bragga za posrednictwem Psychomecha, to zobaczylby, ze zmierzal juz do nieokreslonego jeszcze punktu spotkania z helikopterem. Jednak Craig byl pograzony w glebokim snie, w ktorym wciaz zmagal sie z wezami. Wynik tej batalii nie pozostawial najmniejszych watpliwosci. Z pomoca Psychomecha Craig nie mogl przegrac, ale paradoksalnie byla to rowniez bitwa, ktorej nigdy nie mogl wygrac - nie calkowicie - przynajmniej nie wtedy, kiedy Psychomech laczyl sie z Psychosfera w poszukiwaniu Boga.Jak dotad Bragg nie mial ani mozliwosci, ani tez specjalnej checi polaczenia sie z PS1SAC; mial inne sprawy na glowie. Nie chodzilo o to, ze zapomnial porozmawiac z Craigiem, po prostu uwazal, ze wlasne bezpieczenstwo stanowi priorytet. A bezpieczenstwo rowniez zaczynalo byc na wage zlota. Po pierwsze chcial odjechac jak najdalej z miejsca przestepstwa (czy tez raczej od ofiary przestepstwa, poniewaz Richard Stone - zywy czy martwy - przyprawial Bragga o dreszcze) i wtedy dopiero skontaktowac sie z PSISAC. Oczywiscie, gdyby jego przenosny wideofon wciaz dzialal, nie byloby problemu, ale jego zakazony autostopowicz rozbil go i dlatego Bragg musial teraz szukac budki z telefonem lub wideofonem. Lynn Craig spala na tylnym siedzeniu kometa i pewnie bedzie spac jeszcze przez kilka godzin. Bragg nie zamierzal pozostawiac niczego przypadkowi; gdyby sie obudzila, byl przygotowany i mogl momentalnie znow poslac jej strzalke. Ale wedlug niego przespi grzecznie cala noc, poniewaz wraz ze swoim chlopakiem mieli kilka ciezkich dni. Co wiecej, bedzie wyczerpana atakiem (byl to atak wstepny, jak zauwazyl), ktory jak wiedzial z wlasnego doswiadczenia, byl niezwykle oglupiajacy. Coz, tu miala szczescie. Po przyjezdzie do PSISAC jej ojciec podejmie odpowiednie kroki, by nie musiala juz nigdy tego przechodzic. Od opuszczenia stromej drogi wiodacej do Schloss Zonigen Bragg ani sie sam nie zatrzymal, ani nie zatrzymala go policja. Na drodze roilo sie od policji pomimo poznej pory, ale kazdy radiowoz jechal do jakiegos wypadku. Zaczelo byc naprawde goraco, i to doslownie! Ognie plonely na nocnym horyzoncie w kazda strone; samochody prywatne, jakie widzial na drodze, byly pelne przerazonych ludzi o pobladlych twarzach, glownie rodzin, i gdyby wciaz mial sprawne radio w samochodzie, dowiedzialby sie z pojawiajacych sie non stop wiadomosci, ze zwiekszenie ilosci chorych ulega drastycznemu przyspieszeniu. Nawet bez wiadomosci bylo na to mnostwo namacalnych dowodow. Dwukrotnie belkoczacy probowali go zatrzymac i dwukrotnie wjechal prosto na nich. Za pierwszym razem byla to krzyczaca kobieta, ktora wbiegla prosto pod kola, nie byl w stanie jej ominac, nawet gdyby chcial. Za drugim razem napotkal grupe belkocacych mezczyzn i kobiet z plonacymi pochodniami ustawionych w dwoch rzedach w poprzek autostrady. Kiedy Bragg przedarl sie przez podwojna linie, ktos otworzyl ogien z broni maszynowej, posylajac serie pociskow, ktore odbily sie od dachu wozu i strzaskaly jedno z tylnych okien. Gdyby dziewczyna siedziala, a nie lezala, znalazlaby sie w smiertelnym niebezpieczenstwie. Ale potem, kilkanascie kilometrow za Mulhouse w kierunku Troyes, Bragg zobaczyl w oddali kwadratowa bryle motelu z zaswieconymi swiatlami i postanowil, ze dalej juz bedzie potrzebowal pomocy. Parkujac zauwazyl, ze motel zostal przemianowany na prowizoryczne schronienie, a zawieszone koslawo litery neonu nad wejsciem informowaly, ze jest tu PITAL. Na oswietlonym parkingu staly karetki i radiowozy w duzej grupie, syreny byly wlaczone, a koguty swiecily kolorowym obrotowym swiatlem. Nie chcac dolaczac do tej grupy - majac nadzieje, ze on i jego woz beda wrecz niewidoczni - Bragg wjechal na niski kraweznik i wylaczyl swiatla. Nawet, jesli zauwazono jego przyjazd, to nikt na niego nie zwrocil uwagi, dlatego objechal po ciemku budynek, wjechal na nierowny trawnik i zaparkowal samochod w niewielkiej kepie drzew rosnacej w pewnym oddaleniu od glownego budynku. Nastepnie sprawdzil, czy Lynn wciaz spi, wysiadl z samochodu i ostroznie podszedl do glownego wejscia. Mundurowi, zandarmi i sanitariusze byli praktycznie wszedzie, a recepcja wygladala jak jatka. Staly tu prowizoryczne stoly operacyjne, przy ktorych uwijalo sie trzech zakrwawionych lekarzy pracujacych w takim tempie, ze szpital polowy nie pracowalby wydajniej - ani mistrz rzeznictwa w sobotni poranek! Ale za kawiarnia zamieniona teraz na kostnice, gdzie na stolach lezaly poprzykrywane obrusami groteskowe postacie, Bragg odnalazl prawie puste budki z telefonami i wideofonami. Nikt go nie zaczepial w tym rozgardiaszu. Wszedl, wiec do jednej z budek i stanal przed kolejnym problemem: kable przepieto do pobliskiego pomieszczenia, ktore stanowilo teraz centrum lacznosci policyjnej. Wszystkie poza dwiema byly przekierowane, a te dwie byly zajete. Drzwi do zwyklych budek telefonicznych byly zamkniete, ale i tak zostaly wylaczone z eksploatacji. Bragg nie mial czasu do stracenia. Jedna z zajetych budek zajmowala rumiana, korpulentna kobieta w kwiecistym szlafroku i kapciach, druga - placzliwa, histeryczna para. Bragg wcisnal sie za gruba, ktora momentalnie odwrocila sie i poslala mu pelne oburzenia spojrzenie. Na ekranie pryszczata dziewczyna gadala po francusku, pytajac, co sie dzieje. -Telefon jest zajety! - rzucila gruba. - Nie widzi pan? Jak pan smie tak tu sie pchac... -Dlugo jeszcze? - ucial jej Bragg. Wybaluszyla na niego oczy. -Tak dlugo, jak bedzie mi sie chcialo! - oswiadczyla. Bragg rozejrzal sie pospiesznie przez okna budki, sprawdzajac, czy nikt nie patrzy. Nastepnie usmiechnal sie do grubej i wystrzelil ze strzalki wprost w jej obfita prawa piers. Niezdolna do najmniejszego ruchu w ciasnej budce tylko wpatrywala sie w niego z przerazeniem, starajac sie cos powiedziec, a on zlapal ja za piers, wyrwal strzalke i schowal do kieszeni. Nastepnie wcisnal pistolet do kabury pod lewa pacha, zapial marynarke i wycofal sie z budki, pozwalajac zamknac sie drzwiom na sprezynach przed twarza zaskoczonej kobiety. Chwile pozniej wydala z siebie pojedynczy okrzyk i drzwi kabiny otworzyly sie z rozmachem pod ciezarem padajacego ciala, ktore polecialo wprost w ramiona Bragga Mruknal cos, opuscil ja na podloge i wyprostowal sie. Poczul reke na ramieniu. -Co sie tu dzieje? To byl zandarm. Francuski Bragga byl mniej niz poprawny, ale musial sprobowac. -Zemdlala - wzruszyl ramionami. - Chyba jest za gruba. -Jest z panem? -Nie - potrzasnal glowa. - Widzialem, jak leci. Wypadla z kabiny. Zlapalem ja, zanim walnela o ziemie. -Lepiej, ze to na pana trafilo! - powiedzial zandarm, marszczac sie na widok pekatego ciala kobiety. - Ale dziekuje. Niech pan powie o tym tej osobie, z ktora rozmawiala, co sie stalo, a ja sprowadze lekarza, zeby ja obejrzal. Bragg pomyslal, ze powinien ciagnac te szopke przynajmniej jeszcze przez chwile. -A w ogole to, co sie tu dzieje? Skad ci wszyscy martwi i ranni? -Z Remiremont - odparl zandarm - wiekszosc z nich. To miasteczko nieopodal. Jakis chory swir przejechal glowna ulica, wrzucajac laski dynamitu do mieszkan! Swiat oszalal! Ale prosze mi wybaczyc, jestesmy bardzo zajeci. - Bragg patrzyl, jak odchodzi pospiesznie, odwrocil sie i wszedl do kabiny. Przestraszona pryszczata wciaz byla na linii, ale szybko ja wylaczyl. Nastepnie zadzwonil do PSISAC... Wyodrebnily sie dwie kategorie zakazonych Belkotem: zywi i martwi. I podobnie jak w wypadku czerwonoskorych na Dzikim Zachodzie, dawno temu, do dobrych chorych zaliczano wylacznie te druga kategorie. Jednostki zaliczane do pierwszej kategorii musialy przejsc metamorfoze i przy uzyciu wszelkich dostepnych srodkow znalezc sie w drugiej, jak tylko mozna najszybciej, i z rownym pospiechem polecano ich ciala oczyszczajacym plomieniom. Nie bylo to okrucienstwo, lecz nieco tylko szwankujaca ekonomia i strategia przetrwania. Strach przed zakazeniem umyslu stanowil tu pierwsze kryterium (ludzie nie mogli dluzej ryzykowac i musieli niszczyc wszelkie potencjalne zrodla zakazenia), a praktyczna strona zagadnienia, czyli rozklad, stanowila drugie kryterium: gdyby nie palono pietrzacych sie martwych cial, swiat wkrotce zaczalby strasznie cuchnac. Tym samym kazde cialo odkryte w dziwnym miejscu nalezalo uznac za trupa zakazonego i dolaczyc do stosow calopalnych wraz z innymi. Czasy cackania sie z nimi, identyfikacji zwlok, zaloby i godnego pochowku skonczyly sie... W Raron, niegdys siedzibie niewielkiego, ekskluzywnego Klingerman Privat Krankenhaus - do niedawna luksusowego szpitala dla przedstawicieli elity szwajcarskiej, niemieckiej i francuskiej - zalozono teraz regularna kostnice. Co gorsze, byl to tak zwany punkt zborny, w ktorym przechowywano ciala, by potem wyslac je do spalenia. Ale, mimo ze wystepowanie zarazy zwiekszalo sie od jednego na pieciu obywateli do jednego na czterech, to w mniej zaludnionych regionach uniknieto jak dotad chaosu. Mieszkancow doliny Rhone nie opanowala jeszcze groza z zewnetrznego swiata. Jakby jeszcze byli za malo odizolowani, wypadek w tunelu Neu Lotschenberg zablokowal polnocny wjazd. Podobnie dwudziestokilometrowy Neu Simplon prowadzacy na poludnie zostal zablokowany przez karambol. Pozostalo kilka pomniejszych drog, ale te rowniez stopniowo stawaly sie nieprzejezdne. Pociag z Montreaux o 12:30 nie przyjechal. Na gorskich drogach ruch byl minimalny; miejscowi trzymali sie razem w swoich wioskach i uwazali odizolowanie od swiata za blogoslawienstwo. Raron byl punktem zbioru dla Raron-Visp, a Klingerman Krankenhaus zamienil sie w sklad. Ciala chorych na zaraze umyslu, ktorzy zmarli, poddali sie, zostali wydani czy tez zostali odkryci w taki czy inny sposob i "zajeto sie nimi" (byli, szczerze mowiac, usypiani jak nieuleczalnie chore zwierzeta, zwykle przy pomocy bezbolesnych, lecz zabojczych srodkow, a w wypadku tych agresywnych stosowano wszelkie dostepne srodki), byty zabierane do szpitala Klingermana, gdzie opisane czekaly. Co cztery godziny przyjezdzaly po nie dwie wielkie ciezarowki, zawozono je w poblize Leuk. Tam polane nafta byty kremowane. Nikt nie poswiecal im nawet slowa modlitwy, po prostuje palono. Byl kwadrans po pierwszej w nocy i bylo niezwykle zimno. W niewielkim szpitalu Frau Inger Gussel skrzywila, sie zmywajac spora szklarnie z przeszklonym dachem, pomieszczenie, ktore do niedawna jeszcze pelnilo funkcje czytelni i swietlicy. Od dawna nie wlaczano lamp ultrafioletowych, a kwiaty dawno juz zwiedly, ale nikt sie tym nie przejmowal. Nikt tu juz nie sadzil kwiatow, a ciala powinny spoczywac w chlodzie. Frau Gussel od czterech dni pracowala w tym miejscu - przyjmowala przywozone ciala chorych na Belkot, oznaczala je i katalogowala ich rzeczy, jesli byly znane personalia i w koncu przekazywala je do transportu - a mimo ze pracowala od wielu lat w szpitalu i nie obca jej byla smierc w wielu postaciach, te wszystkie przypadki napawaly ja nieopisana groza. Poniewaz podobnie jak reszta zdrowych ludzi zdawala sobie sprawe z rozmiarow zarazy. Przez ostatnie kilka dni liczba rosla chwiejnie od jednego apogeum do drugiego i Frau Gussel nie widziala konca tego wszystkiego. Przyjezdzajace o pierwszej ciezarowki zostaly wyladowane po brzegi ponad stu osiemdziesiecioma cialami; kiedy przyjada o piatej, prawdopodobnie ciala nie zmieszcza sie na ciezarowkach. Byl srodek nocy i juz pojawila sie pierwsza z kolejnej dostawy (O Boze, zaczela juz myslec o cialach jak o dostawie chlebow z piekarni!). Mlody chlopak mial cale ubranie przemoczone i przemarzniete od wody - zycie zabraly mu nurty Rhone. Znalazl go mlody Rudi Ullman i przyniosl tutaj, opowiedzial tez swoja historie. Byl w odwiedzinach u swojej narzeczonej w Brig, by ja pocieszyc (jej matke zabrano wczoraj) i zostal do pozna. Jadac z powrotem do Raron, Rudi zauwazyl wielkiego czarnego psa po srodku drogi. Byl przemoczony, wycienczony i trzasl sie caly. Stworzenie po prostu zagrodzilo mu droge i nie chcialo sie ruszyc z miejsca. Rudi kochal zwierzeta, a ten piesek najwyrazniej mial klopoty. Wysiadl z wozu i podszedl do psa, ktory momentalnie poczlapal na skraj drogi graniczacej z rzeka. Na dole, na lagodnym stoku w swietle poteznej latarki Rudiego, zobaczyl cialo do polowy lezace w wodzie. Czarna dobermanka zesliznela sie po stoku, dopadajac do postaci na brzegu, a Rudi zszedl za nia. Rudi nie byl lekarzem, ale stwierdzil, ze gosc pewnie nie zyje, ze sie utopil. Najwidoczniej cialo lezalo tu juz kilka godzin. Glowa i gorne partie wystajace z wody byly oszronione, a nogi wciaz tkwily w lodowatych nurtach rzeki; lezal twarza do ziemi i nie ruszal sie. Rudi byl silnym mlodziencem. Pod czujnym spojrzeniem psa zaciagnal na w pol zamrozone cialo pod gore, do samochodu. Pies chcial podazyc za nim, ale nie mogl; w koncu dal za wygrana i usiadl tam, machajac niemrawo ogonem z wdziecznosci. Rudi zaladowal cialo do samochodu i wrocil po psa, ale biedne stworzenie bylo juz na krawedzi smierci. Lezala z wyciagnietymi lapami obok rwacej rzeki, przymykala oczy, a jej niezlomna wola gasla wraz z sila. Rudi nie widzial dla niej zadnej nadziei. Zostawil tam to dzielne stworzenie, tam, gdzie pewnie nadszedl jej kres, na zamarznietym brzegu rzeki. Coz, jesli istnieje niebo, niewatpliwie pan wraz z psem biegaja tam teraz razem jak za dawnych, dobrych dni i kto wie (pomyslala Frau Gussel), czy nie maja teraz lepiej... Minela druga trzydziesci i Bragg spodziewal sie przylotu helikoptera w kazdej chwili. Hm szybciej, tym lepiej, poniewaz wszystko zaczelo sie wokol niego walic. Dziewczyna nie poruszala sie nawet, ale na wszelki wypadek Bragg zwiazal jej rece i nogi i przygotowal knebel, by wyciszyc ewentualne placze, gdyby obudzila sie w niewlasciwym momencie. Teraz wystarczylo odczekac tych kilka minut, ktore jak podejrzewal, beda najdluzsze w calym jego dotychczasowym zyciu... Kiedy Bragg przebil sie w koncu do PSISAC, Craig byl niedostepny. Nie zmarnowal jednak czasu, poniewaz telefon odebrala Dorothy Ellis. Byla bardzo przejeta cala sytuacja. Zapisala nazwe miejsca, w ktorym przebywal Bragg, oraz jego instrukcje i w kilka minut poinstruowany wczesniej przez Craiga pilot byl w powietrzu. Byl to bardzo nowoczesny pojazd zasilany energia z satelity, ktorego zasieg ograniczala jedynie wytrzymalosc pilota. By miec pewnosc, ze ostatni rekrut Craiga nie oszuka swego nowego pana, wraz z nim wyruszyl zaufany uczen z duzym stazem. Craig wczesniej przekazal mu zadanie. Wybral do tej pracy niejakiego Henry'ego Stafforda, czterdziestolatka, podporzadkowanego mikroelektronika w okularach o chudej twarzy z wydzialu komponentow. Zawsze byl zarliwym wyznawca, a teraz szczegolnie. Jego udaniem kazdy, kto nie dostrzegal prawdziwosci przepowiedni Craiga, byl albo slepy, albo belkotal. Craig mogl byc calkowicie pewien, ze Stafford wypelni jego polecenia co do joty. Bragg, oczywiscie, nie mial pojecia o naturze tych polecen, podobnie jak Dorothy Ellis. Nawet jesliby wiedziala to watpliwe, zeby osmielila sie powtorzyc je Braggowi. Poniewaz ona rowniez zarliwie wierzyla... Bragg wyciagnal dziewczyne z wozu i zaciagnal jakies sto piecdziesiat metrow wzdluz autostrady w kierunku Paryza Tam wlasnie mial wyladowac helikopter po poslaniu w niebo sygnalu SOS z latarki elektrycznej Bragga. Pilot nie mogl przegapic tego miejsca, mial nie tylko wspolrzedne, ale mogl wyraznie zobaczyc swiatla motelu. Wedrujace tam i z powrotem radiowozy i karetki wskaza mu droge. Poza tym Bragg mial wyslac wlasny sygnal na powitanie maszyny. Pomimo tego nerwy Bragga, kiedy zobaczyl migajace od polnocy swiatla helikoptera, byly napiete jak postronki i to nie bez przyczyny. Juz byl jeden falszywy alarm, kiedy Bragg zobaczyl swiatla na niebie. Tamta maszyna, skadkolwiek leciala, przeleciala mimo. Zanim Bragg zdolal zareagowac, swiatla przelecialy mu niebezpiecznie nad glowa, ukazal sie ksztalt wielkiego samolotu pasazerskiego i w chwile pozniej na poludniowo-wschodnim horyzoncie rozblyslo niezwykle mocne swiatlo. Rozlegl sie gluchy, dudniacy odglos eksplozji, jakby przetaczal sie grom. Bragg mogl sie jedynie domyslac, ze samolot byl kolejna ofiara Belkotu. Ponadto uslyszal jakies krzyki, wrzaski i terkot broni automatycznej ze strony motelu-szpitala zakonczone kilkoma eksplozjami. Po chwili zobaczyl, jak radiowoz przedziera sie na autostrade - pod prad - scigany przez trzy inne radiowozy. Zaraza umyslu nie wybierala rangi, stanowiska czy zaslug; policjanci byli na nia rownie narazeni jak inni ludzie. Wszystko to jedynie szarpalo i tak juz nadwatlone nerwy Bragga. Teraz jednak rozleglo sie niedajace sie pomylic z niczym "szur-szur-szur" helikoptera kolujacego nad motelem i szukajacego sygnalu Bragga. Przykucnal, zostawil dziewczyne na miejscu i pobiegl do kepy drzew, gdzie zaparkowal swego kometa. Kilka sekund wystarczylo, by oproznic kanister benzyny wokol samochodu, zostawiajac kilkunastometrowy szlak paliwa za soba. Jeszcze tylko zapalka i powrot do pierwotnego ladowiska. Za plecami opel zajal sie ogniem, rzucajac cien postaci Bragga, ktory biegl teraz bez wytchnienia przez ciemne pole. Po chwili stanal przy dziewczynie, wysylajac niecierpliwe sygnaly SOS w kierunku kolujacego helikoptera. Pilot byl dobry, bez zwloki skierowal maszyne we wskazanym kierunku i wyladowal o trzydziesci metrow od Bragga. Drzwi odsunely sie, Bragg podniosl dziewczyne i niosac pod morderczymi lopatami rotoru, podal Staffordowi, ktory wciagnal ja do srodka. Policja juz wylegla przed hotel zaintrygowana plonacym samochodem Bragga. Wtedy zandarmi zobaczyli jeszcze helikopter i blyskajac latarkami, skierowali sie w kierunku Bragga. Kiedy samochod eksplodowal w slupie oslepiajacych plomieni, policyjne radiowozy zaczely sie zblizac, podskakujac na nierownym gruncie. -No to w droge! - zawolal Bragg, przekrzykujac warkot obracajacych sie wirnikow. Chcial wejsc na poklad. -Przepraszam, synku - krzyknal do niego Stafford, przystawiajac Braggowi pistolet do skroni. -Co? - Bragg wybaluszyl oczy, spogladajac w niewyrazajaca zadnych emocji twarz Stafforda. Chcial sie przecisnac do srodka, chwytajac sie spazmatycznie kadluba maszyny. Mimo to helikopter zaczal sie wznosic. Stafford potrzasnal glowa. -Nie moge cie zabrac, kolezko - krzyknal. - Polecenie Craiga. - Pociagnal za jezyk spustowy, ale zamek sie zacial. Przeklinajac Stafford wyrzucil pistolet, chwycil za raczke drzwi maszyny i zatrzasnal je na wyciagnietych ramionach Bragga. Ten krzyknal ze zgroza i wsciekloscia. Nogi oderwaly sie od ziemi, a rece staraly sie goraczkowo zlapac za wylozony guma poklad helikoptera. Znowu krzyknal, tym razem z bolu, poniewaz Stafford bezlitosnie stanal mu na dloniach. W dole radiowozy zatrzymywaly sie, boksujac na nierownym gruncie porosnietym przygieta przez podmuch powietrza trawa. Wysypywali sie z nich zandarmi, krzyczeli, by dac upust bezgranicznemu zdumieniu, i pokazywali palcami w niebo. Bragg zaczal sie zsuwac. Jego cialo ciazylo mu jak worek piasku i zsuwalo sie w dol, a helikopter wznosil sie raptownie. Nie potrafil przytrzymac sie karbowanej wykladziny w helikopterze, jego polamane palce zsuwaly sie rowek za rowkiem. Wrzasnal... i w ostatnim przyplywie sil wsadzil trzy z czterech palcow, w ktorych mial jeszcze czucie w metalowa prowadnice drzwi. Helikopter znajdowal sie dobre trzydziesci metrow nad ziemia i wzbijal sie do gory. Stafford spojrzal w dol i zobaczyl blada jak sciana twarz Bragga, wybaluszone oczy i zacisniete szczeki. Ponizej dyndajacej postaci snopy policyjnych swiatel przecinaly nocne niebo. Malutkie blade twarze spogladaly w gore z przerazeniem i zdziwieniem. Stafford potrzasnal glowa i zacisnal zeby. Nie przepadal za tym, ale... wzruszyl ramionami i wyprostowal sie. -Rozkazy, kolezko - powiedzial. -Nie! - Bragg nic nie powiedzial, choc to slowo wyraznie bylo widac w jego oczach i na jego ustach. Stafford zatrzasnal drzwi. Szescdziesiat metrow ponizej cialo Bragga rozpryslo sie jak wor mokrego cementu na masce radiowozu, wbijajac sie w silnik... Niewytlumaczona wewnetrzna sila nakazujaca pospiech przebudzila gwaltownie J.C. Craiga, tam gdzie drzemal na swym tronie. W pierwszym odruchu chcial sie momentalnie podniesc, ale tron trzymal go w swych okowach. Siegnal, wiec do paneli sterowania urzadzeniem i nacisnal odpowiednie przyciski. Obejma na glowe odskoczyla z cichym szumem silniczkow ramienia na wysiegniku; podobnie klamra na szyje w ksztalcie litery U zostala odsunieta na bok i uwolnila glowe Craiga. Klamry na nadgarstkach i kostkach otworzyly sie z brzekiem. Byl wolny. Wstal pospiesznie, moze za szybko. Zachwial sie w miejscu i podparl na oparciach tronu. Byla to niezwykle dluga sesja, ktora go oslabila. Powinien jeszcze spac i odbudowac swe sily, ale cos go obudzilo. Craig wrocil myslami do ostatnich wydarzen. Zamarl, kiedy sobie cos przypomnial. Z pierwszym ukluciem paniki w trzewiach zszedl z podwyzszenia i wyciagnal klawiature urzadzenia. Wpisal pytanie: CZAS? Psychomech: 3:50. Panika i przyspieszone bicie serce pobudzily go do dzialania. 3:50 - siedzial w maszynie przez prawie cztery godziny! Niemal biegiem wyszedl od Psychomecha, minal garaz i wsiadl do windy. Bylo za cicho. Cos musialo sie stac, cos musialo sie wydarzyc, kiedy poddawal sie kuracji. Wyskoczyl z windy, kiedy tylko drzwi sie otworzyly i pognal do pracowni. Rzucil okiem na PSISAC na monitorach wyczekujaco, niemal trwozliwie. Zaczal brac glebokie wdechy i probowal uspokoic dudniace serce. Z tego, co zdolal sie zorientowac, wszystko bylo w porzadku. Zapiszczal interkom Craiga. Az podskoczyl. Odwrocil sie i podszedl do biurka. -Mowi Craig. -Panie Craig? - To byla Dorothy Ellis. Az odetchnela z ulga. - Sir, staram sie z panem skontaktowac od trzech godzin! -Bylem... zajety - odparl. - Wszystko w porzadku? -Tak, prosze pana. Przynajmniej tak mi sie wydaje... Craigowi nie podobalo sie cos w jej glosie. -Gdzie pani jest? -W kadrach, sir. Przy centralce i komputerach. -Cos sie stalo z obrazem? -Nie. Interkom jest szybszy, to wszystko. Jak mowilam, staralam sie usilnie z panem skontaktowac. Sir, wyslalam helikopter po Bragga i panska corke. Zaraz powinni przyleciec. -Co? - Craig wciagnal powietrze. - Bragg ja ma? -Tak, helikopter wylecial przed pierwsza. To oznaczalo, ze Stone/Garrison nie zyl! -Czy Stafford polecial z pilotem? -Tak, prosze pana. Teraz Craig odetchnal z ulga. Bogu niech beda dzieki! -Niech pani przejdzie na wideo - polecil. Za chwile jej twarz zatanczyla na ekranie. Wygladala na wyczerpana, zameczona niemal na smierc. I miala na uszach sluchawki. -Atak? - zapytal troskliwie Craig. -Chy... chyba juz po wszystkim - odparla Ellis. Zdjela sluchawki i po dluzszej chwili na jej twarzy pojawil sie wymuszony, nerwowy, drzacy usmiech. - Tak, juz po wszystkim. -Dobrze - powiedzial Craig. - A teraz - moja corka - niech pani mowi wszystko, co wie. Kiedy skonczyla, powiedzial: -Panno Ellis, jak dotad byla pani moja opoka. Nie poradzilbym sobie bez pani. -Dziekuje, sir. -Nie, to ja pani dziekuje, zostanie pani nagrodzona. A te raz - co w PSISAC? -Wlasciwie nic sie nie dzieje - odparla. - Prawie nic I nic oficjalnego, ze tak powiem, juz przestali nas nachodzic ci z rzadu, ale... -Tak - zachecil ja - ale...? -Belkot, sir, przekracza wszelkie skale! -Co? - Craig zmarszczyl brwi. - Prosze jasniej. -Glowny komputer informuje o jednym chorym na trzy osoby i wkrotce bedzie jeden na dwoch. -Co takiego? - Craigowi opadla szczeka. Stalo sie to o trzy dni wczesniej, niz wyliczono. -Jest pani pewna? -O tak, prosze pana. Wiekszosc naszych dostala ataku, czy tez raczej dostaliby bez sluchawek. Craig zastanowil sie nad tym przez chwile i panika powrocila, tworzac twardy wezel w zoladku. -Czy z naszymi wszystko w porzadku? - zapytal. Pokiwala twierdzaco glowa. -Nie mieli wiele do roboty. Banda belkoczacych - bylych pracownikow, jak sadzimy - starala sie przedrzec przez zachodnia brame. Poradzono sobie z nimi. Ale na zewnatrz - chaos! Wszedzie sie pali. Ludzie wylegli na ulice, bija sie, umieraja ze strachu. Slychac krzyki, wrzaski. Eksplozje i odglosy wystrzalow. W telewizji nic nie ma, troche w radiu. Stacje jedna za druga znikaja z eteru. Australia toczy wojne z Nowa Zelandia. Jakies wybuchy jadrowe. Jednak nic takiego u nas. Dowiedzialam sie o Australii z amerykanskiego radia, ale to bylo pol godziny temu. Od tamtej pory... cisza. -W takim razie komunikacja siadla? -Tak. Craig pokiwal glowa. -Panno Ellis, prosze zostac na posterunku. Prosze sluchac i obserwowac. Teraz przemowie do swoich ludzi i wyjde na powitanie helikoptera. -Dobrze, prosze pana. Przerwal polaczenie. Przede wszystkim zwrocil sie do centrow ochrony i stanowiska spod glownej bramy, ale kiedy do nich mowil, pewna uparta mysl nie dawala Craigowi spokoju. Przypomnial sobie rozmowe z Phillipem Stone'em... Zadowolony, ze wszystko idzie dobrze - przynajmniej w PSISAC - Craig zszedl na dol i wyszedl na zewnatrz. Wsiadl na wozek i skierowal sie na boisko. Czekajac na powrot helikoptera, mogl po raz ostatni porozmawiac ze Stone'em. A potem... Nadszedl czas, by uwolnic tego czlowieka od ziemskich trosk... Phillip Stone zaczal belkotac okolo wpol do drugiej rano. Wtedy mial pierwszy, trwajacy godzine, atak. W koncu Stone sam polozyl temu kres. Zaczelo sie wszystko, kiedy mocowal sie z linami. Poczul juz, ze zaczynaja sie poluzowywac - poluzowaly sie na plecach, na zwiazanych nadgarstkach - dlatego skoncentrowal sie na tym obszarze, kiedy nagle uslyszal odlegle "trzask!". Tego dzwieku Stone nie mogl z niczym pomylic: byl to trzask iglicy w pusta komore rewolweru. Och, doskonale znal ten odglos! Slyszal go w Rosji i w Chinach. Bylo to bardzo dawno temu, ale nie jest to cos, co sie pospiesznie wyrzuca z pamieci. Byla to swoista tortura, polegajaca na tym, ze ladowalo sie jeden naboj do komory i ustawialo bebenek z kula na godzinie dwunastej. Przystawialo sie lufe do skroni ofiary i zadawalo pytanie. Kiedy nie odpowiadal lub udzielal niezadowalajacej odpowiedzi, wolno naciskano jezyk spustowy. Bebenek obracal sie o jedno miejsce w prawo, trzpien iglicy uderzal w metal. Powtarzano te czynnosc pieciokrotnie. Jesli nie padla wlasciwa odpowiedz za szostym razem, wtedy iglica uderzala w szosta komore, a ofiara wiedziala, ze ta nie jest pusta. Taki wlasnie trzask rozlegl sie pod czaszka Stone'a. Byl jak... Stone wstrzymal ciezki oddech, a jego oczy omiotly chlodna, niemal namacalna ciemnosc panujaca w skladzie sportowym. Nikogo tu nie bylo - nie moglo byc nikogo i dobrze o tym wiedzial - a jednak slyszal wyraznie ten odglos. Trzask... i chichot! Niski, gardlowy rechot dobiegajacy z ciemnosci, zly i sugestywny. Chichot szalonej radosci. Z wolna w umysle Stone'a pojawil sie obraz znikad - obraz jego umyslu! - mozgu opasanego stalowym pierscieniem Szesc rewolwerow, w kazdym z nich jedna kula, a wszystkie wycelowane w jego wlasny, pofaldowany, tetniacy, wrazliwy mozg. Nastepnie przez godzine Stone cierpial niewyslowione meki Belkotu i po raz pierwszy mogl pojac groze, jaka mu towarzyszyla, nie bylo, bowiem sensu przekonywac sie, ze to nieprawda, ze to nie moze byc prawda. To dzialo sie naprawde i on byl ofiara. Przez minute lub dwie szarpal sie desperacko w wiezach i po chwili: "trzask!". Obrot zgodnie ze wskazowkami zegara, jeden za drugim rewolwery w jego umysle graly z nim w smiertelna zabawe. I wiedzial, ze uslyszy trzydziesci takich odglosow. I ze nie uslyszy juz trzydziestego pierwszego. Za kazdym razem trzask byl coraz glosniejszy i za kazdym razem obraz wydawal sie coraz wyrazniejszy: szesc rewolwerow zblizalo sie do mozgu, dotykalo go, szturchalo go. I jeszcze do tego ten opetanczy smiech przez caly czas, oszalaly, wariacki chichot. I "trzask!". Jeszcze glosniej. Az dzwiek uwolnionej iglicy zaczyna przypominac suchy trzask pioruna, az spod zacisnietych zebow Stone'a wydostaje sie okrzyk wscieklosci i bolu, furii na niewidocznego dowcipnisia i zabojczy stukot szesciu iglic, raz za razem rozbrzmiewajacy echem pod czaszka. Kiedy rozleglo sie dwudzieste piate uderzenie, byl juz na skraju szalenstwa, ale meki trwaly nadal. I kiedy mial sie rozlec trzydziesty pierwszy trzask, zaczal walic z calej sily glowa w metalowe polki, az stracil przytomnosc, zaznajac w koncu spokoju... Teraz cos zaklocilo mu ten spokoj i Stone wylonil sie z ciemnosci, tak jak wodny zuk wylania sie z mrocznej toni. Budzac sie, przypomnial sobie o Belkocie, zrobilo mu sie niedobrze i zwymiotowal gorzka tresc na podloge skladziku. Ponownie schowal glowe w cien, gdyz w pomieszczeniu raz jeszcze ktos zapalil ostre swiatlo, ktore oslepilo przyzwyczajone do mroku oczy, wpalajac sie w zrenice jak przewody pod napieciem. -Phillipie - odezwal sie wspolczujacy glos Craiga - przyszedlem wysluchac twojej spowiedzi, zanim ofiaruje ci litosciwe skrocenie cierpien. Stone stracil zone, syna, caly swiat. Teraz tracil zmysly, a ten oszalaly sukinsyn chce go "wyspowiadac" z tego, ze zaprzedal diablu dusze i pomagal mu sprowadzic na swiat antychrysta. Stone mial glowe ciezka jak nasaczona bibula; prawdopodobnie z jednej strony mial peknieta czaszke. Ale co tam, i tak umrze. A ten maly scierwojad chcial grac ojca spowiednika! -Slyszysz mnie, Phillipie? -Spierdalaj - Stone wykrztusil te slowa wraz z krwia, zolcia i piana. - Wypierdalaj, glupi gnoju. -Bezboznik z ciebie - powiedzial Craig. -A zebys tak zdechl, lajdaku - warknal Stone, jakby mial zwir w ustach. - Jestem jednym z belkocacych, wiec koncz z tym, kurwa, do roboty! Craig przykleknal na jedno kolano, zlapal Stone'a za marynarke i wyciagnal go z cienia. Nastepnie usmiechnal sie blado i pokiwal glowa. -A nie mowilem? Szatan przegral. Stanie sie wola Boza. Stone zerknal na niego. -Wiesz, Jimmy, stary druhu, widzialem kiedys bardziej popierdolonego faceta od ciebie, tego, ktory ci to zrobil! -Co? - Craig uniosl brwi ze zdziwienia. - Wciaz bawisz sie w te durne zgadywanki? Nie rozumiesz, ze przegrales? -Jimmy, chwile temu slyszalem glosy w swojej glowie. Chichotaly i rechotaly, a ja sie darlem. Grozily mi i torturowaly. Teraz sobie gdzies poszly, ale wiem, ze wroca. Tak czy inaczej umre i to chyba predzej niz pozniej. Dlaczego wiec mialbym ci zadawac jakies bzdurne zagadki? -Twoj mistrz, szatan, bedzie walczyl do samego konca. -Moj mistrz? A co z twoim mistrzem, Jimmy? Czy ty tez nie slyszysz glosow pod czaszka? Czy nikt nie nachodzi cie we snie? Czy to nie jego nazywasz swoim mistrzem? Twarz Craiga zrobila sie nagle bardzo waska. Brwi mu sie zlaczyly i oczy gwaltownie pociemnialy. -We snach przychodzi do mnie wylacznie Pan Bog, Phillipie - wysapal. - Co chcesz mi zasugerowac? Stone przetoczyl glowe po podlodze w prawo i lewo. Z lewej strony widac bylo olbrzymi siniec przeciety swieza, otwarta, krwawa blizna. Zasmial sie bez krztyny wesolosci, odkaszlnal flegme i wyplul ja. -Twoj Pan Bog? Jimmy, ten, ktory nawiedza cie w snach byl opaslym, szalonym, skurwysynskim Murzynem, albinosem z mocami hipnotycznymi i telepatycznymi! Hej, nie kazal ci przypadkiem zbudowac wyroczni, Jimmy? Wiekszego, silniejszego Psychomecha niz ten, ktorego przyszykowal dla Garrisona? Craig opadl na ziemie, usiadl z rozstawionymi kolanami trzymajac w dloniach pistolet wycelowany w glowe Stone'a. Jego twarz przypominala funt zwarzonego kitu z dwoma wegielkami w miejsce oczu. -Co? - zaskrzeczal. -Czy wciaz cie odwiedza, Jimmy, mimo ze od dwudziestu lat nie zyje? Ej, nie slyszales nigdy o sugestii posthipnotycznej? -Co? - Rece Craiga drzaly chorobliwie i pistolet trzasl sie wraz z nimi. Pot lal sie z niego strumieniami. -I czy mowi ci wciaz, ze zostaniesz drugim po nim na ziemi? I sadzisz, ze to jakis bog, prawdziwy Bog? Jimmy, to byl opasly hermafrodyta, mutant! Mial zlasowany mozg! -Co? - Craig wyprostowal ramiona, celujac lufa prosto w lewe oko Stone'a. -No dalej, ty glupi, tepy gnoju, dalej! - zaskrzeczal Stone. - No, pociagnij w koncu za ten spust! Za oknem rozleglo sie charakterystyczne szu-szur-szur podchodzacego do ladowania helikoptera. Stone spojrzal w gore, a Craig usmiechnal sie zlowrozbnie. -Masz moje tasmy, Jimmy? Przesluchales je? Nie, widze, ze nie. Nie potrafisz wysluchac niczego poza glosem opetanczego trupa, ktory rozbrzmiewa w twej glowie, prawda? No to wyswiadcz mi przysluge - obiecaj mi cos - zanim mnie zabijesz. Obiecaj mi, ze zabierzesz te tasmy i ich wysluchasz. -Czemu mialbym to robic? -Zebym mial pewnosc, ze nawet, jesli teraz nie jestes wariatem, to po wysluchaniu tych tasm na pewno zwariujesz, kiedy zdasz sobie sprawe cos zrobil! -Co zrobilem... - Craig powtorzyl za nim plaskim, beznamietnym glosem. Helikopter byl juz prawie na dole; drzwi od skladziku zalopotaly we framudze pod wplywem podmuchu sprezonego powietrza. -Tak, co zrobiles - odparl Stone. - Wszystko rozgryzlem, przynajmniej wiekszosc. Bo widzisz, Psychomech to nie tylko maszyna, Jimmy, to potwor! Wycie maszyny gralo coraz to nizej, zmieniajac sie w gluchy warkot. Craig schowal pistolet. Cos na podobienstwo normalnosci zagoscilo na jego twarzy. Wstal. -To moja corka - powiedzial. - Bog mi ja zwrocil. Co na to powiesz, Phillipie? Nie chcialbym jej mowic, ze wlasnie cie zabilem. -Zabiles mnie? - usmiech Stone'a byl bezmyslny i straszny jednoczesnie. - Stary, ja twierdze, ze zabiles caly swiat! Co takiego zrobiles dziesiec lat temu, Jimmy, kiedy zaczela sie zaraza, co? O co poprosiles Psychomecha? Craig wybaluszyl oczy. Przytknal dlonie do uszu, by zagluszyc slowa Stone'a, cofnal sie, odwrocil i wybiegl chwiejnym krokiem z pomieszczenia. Wyszedl i mocno zatrzasnal za soba drzwi... Helikopter wyladowal juz na boisku, tam gdzie ladowal juz wczesniej. Craig zobaczyl, ze dwoch jego ludzi, Hill i Bellamy, sa juz na miejscu. Kiedy sprowadzili Lynn na ziemie, podbiegl do niej, objal i pocalowal. Byla ciepla, zyla, jego corka zyla, byla cala i zdrowa! Dziewczyna otworzyla oczy i usmiechnela sie do niego - raczej wyszczerzyla zeby w usmiechu niz po prostu usmiechnela sie - i poklepala go po policzku. -Tatus - powiedziala, a piana pociekla jej z kacika ust. - Tatusiu, wlosy rosna mi na mozgu! Cale sznury, liny i warkocze... Craig odskoczyl od niej i zatoczyl sie. Upadlby, gdyby go Bellamy nie podtrzymal. Stal, kiwajac sie na wszystkie strony, wpatrywal sie w corke z najwiekszym przerazeniem, ruszajac bezglosnie ustami jak ryba, niezdolny do wypowiedzenia slowa. A ona przez caly czas patrzyla na niego podtrzymywana pod ramiona przez dwoch mezczyzn jak lalka - usmiechala sie i slinila. W koncu odnalazl jezyk w gebie i powiedzial: -Zaprowadzcie ja... zaprowadzcie ja do Psychomecha. - Zwrocil sie do Stafforda stojacego w uchylonych drzwiach smiglowca: - Czekaj tutaj. Mam dla ciebie jeszcze jedno zadanie. Niech maszyna pracuje. Wroce najszybciej, jak to tylko bedzie mozliwe. W garazu pod Kopula Craig przejal corke z rak mezczyzn i odeslal ich. Nastepnie zaniosl ja do pomieszczenia Maszyny. Dziesiec minut pozniej wrocil sam niepewnym krokiem do miejsca, w ktorym stal helikopter. Na boisku podszedl do niego Stafford i zapytal: -Tak, sir? -Wez jeszcze jednego czlowieka ze soba i leccie do domu Stone'a - wyszeptal Craig. - Wiesz gdzie to? -Tak, sir, bylem tam raz czy dwa. -Znajdziesz tam tasmy, kasety. Przywiez je do mnie. Moga byc... wazne. -Juz lece, sir. -Aha, Stafford, wez pistolety maszynowe i badz ostrozny. Caly swiat stanal na glowie. -Oczywiscie, sir. Chwile pozniej helikopter ponownie poderwal sie do lotu. Craig stal i patrzyl w slad za nim, az jego swiatla pozycyjne zmienily sie w zielone i czerwone swietliki na nocnym niebie... O 3:30 Hans Dozorca (personel szpitala Klingermana nie znal jego prawdziwego nazwiska, mimo ze pracowal tu na pol etatu od czterdziestu lat) obudzil Klingermana i powiedzial mu o stanie Frau Gussel. Klingerman juz nie spal, a tylko lezal, starajac sie poukladac sobie wszystko w myslach. Byl starszym czlowiekiem, zona mu dawno zmarla, ale mial dzieci i wnuki rozsiane po calym swiecie. Martwil sie o nie. Byly to dziwne, straszne czasy. Hans mial maly domek w Raron; sam zostal wybity ze snu przez glosne spiewy, oszalale smiechy, krzyki przerazenia i wrzaski konajacych. Na ulicach wioski belkoczacy gwalcili i mordowali. Wygladajac przez okno, Hans zobaczyl spora grupe wariatow rozbijajacych okna, ktorzy wywlekali dziewczeta i kobiety z domow, gwalcili je i zabijali. A czasami mordowali przed gwaltem... W koncu pojawilo sie dwoch mundurowych w radiowozie. Mieli bron automatyczna. Rozgorzala strzelanina. Hans zszedl z linii strzalu, kucnal i poczekal, az wszystko ucichnie. A kiedy tak sie stalo, dopiero wtedy odwazyl sie ponownie spojrzec. W sam raz, by zobaczyc, jak jeden policjant strzela do drugiego, nastepnie przystawia sobie bron do glowy i naciska spust. To byla ostatnia kropla, ktora przewazyla szale. Dochodzac do wniosku, ze bedzie bezpieczniejszy w klinice polozonej na stoku nad wioska, ubral sie pospiesznie i ostroznie, trzymajac sie w cieniu, przemknal sie ulicami miasta, najszybciej jak potrafil. W szpitalnej oranzerii, zamienionej obecnie na kostnice, zobaczyl, jak Frau Gussel tanczy z cialkiem, malym chlopcem! Przyciskala jego chude, nagie cialo do piersi, a drobne, sztywne stopki szuraly po podlodze, obijajac sie o inne ciala. Przez caly czas nucila sobie i swemu partnerowi starego walca Straussa. Powinna byla pojsc do domu po dostawie o pierwszej, ale... Kiedy doktor Klingerman zszedl, by zobaczyc, co sie dzieje, zasmiala sie na jego widok i zasypala go potokiem slow - glownie jakimis bzdurami dotyczacymi jej wspomnien z dziecinstwa - ale kiedy zobaczyla igle, stala sie czujna i wiedziala, ze to dla jej dobra. Naprawde nie wolno tanczyc z trupami mlodych chlopcow. A teraz lezala wraz z innymi, a Hans przywiazywal jej kartke do duzego palca u prawej nogi. Klingerman usiadl kolo niej, trzymajac jej martwa dlon w swoich rekach. Trzymal ja, kiedy umierala, i trzymal nadal, oddajac jej ostatnia posluge. Rowniez uronil nad nia lze, a moze byla to lza nad calym swiatem... Z miejsca, w ktorym siedzial, widac bylo przez szybe cale Raron. W dole wybuchaly, co chwila jakies pozary, polowa miasteczka stanela w plomieniach. Klingerman wyczul nadejscie jakiegos ponurego przesilenia, byl swiadomy, ze za chwile bedzie fertig i Schluss. -Hans - powiedzial - nie sadze, zeby nadszedl transport o piatej. Lezy tu tylko tuzin cial, a wszystkie przywieziono do drugiej. Mysle, ze teraz jest o wiele gorzej. Ludzie troszcza sie sami o siebie, robia to, co musza robic. -Herr Doktor - powiedzial Hans Dozorca, sluchajac tylko jednym uchem - ten ma otwarte oczy. -No to mu je zamknij, Hans - powiedzial Klingerman zmeczonym glosem. -Nie chca sie zamknac, Herr Doktor, i to bardzo dziwne oczy. Poza tym ten nie jest sztywny. -Tak? - Klingerman wstal, zostawil Frau Gussel i podszedl do Hansa, ktory stal obok noszy na kolkach. Na waskich noszach lezalo nagie, chlodne jak lod cialo mlodego czlowieka. Ale Hans mial racje: mial otwarte oczy, i kiedy Klingerman probowal nasunac na nie powieki, te z wolna otwieraly sie z powrotem. Lekarz popatrzyl przez chwile w te dziwne, zolte oczy i zimny dreszcz przebiegl mu przez krzyz. Szybko chwycil bezwladne ramie, zgial je w lokciu i az westchnal. -Hans, on chyba zyje! Szybko, idz do sali operacyjnej i przywiez mi defibrylator. Hans pognal ile sil w nogach, doktor podsunal wozek blizej gniazdka. Przylozyl ucho do zimnej klatki piersiowej i sluchal przez chwile, po czym poszukal pulsu na bladej szyi. I... tak, wciaz sie w nim tlilo zycie, wyczul puls. Slaby i urywany - bardzo wolny - ale jest! Klingerman zerwal kartke z palca i prawej stopy i przeczytal. Proste epitafium: znaleziony w rzece... ale nie bylo nic o Belkocie. Wrocil Hans, pchajac defibrylator na kolkach. Wlaczyl urzadzenie do kontaktu i podal elektrody lekarzowi, ktory chwycil je za gumowe uchwyty. Hans wlaczyl prad. Na szczescie nie wylaczono jeszcze mocy, poniewaz pochodzila z elektrowni wodnej na wyzynie. Klingerman pochylil sie nad pacjentem, przylozyl mu elektrody do piersi i zacisnal uchwyty. Prad elektryczny uderzyl w bezwladne cialo na wozku z sila mlota. Klingerman poczul odrzut w ramionach, raz, drugi, trzeci... Swiatla w oranzerii przygasly i zrobilo sie ciemno. W nagle zapadlych ciemnosciach cialo na wozku zaczelo emitowac blekitne swiatlo. Hans i lekarz cofneli sie i przywarli do siebie, kiedy naga, swiecaca na niebiesko postac uniosla sie z waskich noszy i odwrocila sie w pionie o dziewiecdziesiat stopni. Cala oranzeria emanowala blekitna poswiata. Wygladalo to jak ogien swietego Elma, ktory nagle zaczal pulsowac. Oczy w zapadlej twarzy ozyly i przybraly zloty kolor. Zlote promienie omiotly przerazone twarze Hansa i lekarza... i zamknely sie. Blekitne swiatlo zaczelo pulsowac coraz szybciej. Postac zawieszona w powietrzu nagle znikla, rozplynela sie. Byla tu... i znikla! Dwoch przerazonych mezczyzn poczulo, jakby jakas sila probowala ich wessac. Okna wpadly z brzekiem do srodka, krzesla i stoly poprzewracaly sie, ciala porozrzucalo we wszystkich kierunkach; poczuli potezny powiew wiatru. Ale po chwili wszystko wrocilo do normy i wrocilo swiatlo. Objeci starsi panowie, lezac na podlodze, spojrzeli po sobie. Hans odezwal sie pierwszy drzacym szeptem: -Herr Doktor, czy my tez zwariowalismy? Klingerman przelknal sline, probujac poradzic sobie z wyschnietym gardlem. -Moze i tak - rowniez wyszeptal. - Tak, Hans, to calkiem mozliwe. Ale mam nadzieje, ze jednak nie. - I dodal: - Hans, czy ty pijesz alkohol? Hans przytaknal: -O tak, jesli mnie stac. Wciaz wpatrywali sie w siebie. Mimo ze wokol lezaly odlamki szkla i drewniane drzazgi, to zaden nie zostal nawet drasniety. -Dzisiaj obu nas stac - zawyrokowal Klingerman, ostroznie zdejmujac dluga drzazge z siwych wlosow Hansa Dozorcy. - Mam cos bardzo dobrego w moim gabinecie. Chodz, napijemy sie tego ile wlezie. Wstal, otrzepal ubranie i pomogl Hansowi stanac na nogi. -Tak - pokiwal glowa - to doskonaly pomysl. Bo w koncu mozemy wypic wszystko! Nad brzegiem rzeki Rhone, pojawiajac sie znikad, drugi Richard wisial nagi w powietrzu i wpatrywal sie zlotym wzrokiem w oszroniona lezaca tam postac Suzy. Wygladala na zdechla i pewnie kazdy inny tak by zawyrokowal, ale drugi Richard wiedzial, ze jest inaczej. Poniewaz Suzy rowniez cos odziedziczyla po Garrisonie, a bylo to cos, co trzymalo sie kurczowo zycia. Lezala tu tak od czterech godzin, ale wciaz tlila sie w niej iskra zycia, choc juz bardzo niklym plomieniem. Potrzebowala tylko ciepla, przyplywu sil, fizycznej zdolnosci regeneracji. Byly to rzeczy, ktorych, przynajmniej w tej chwili, drugi Richard mial w nadmiarze... Promienie wytrysnely ze zlotych oczu i spoczely na nieruchomej postaci. Szron w jednej chwili odparowal. Lezala teraz z blyszczaca czarna sierscia. Zlote promienie nagle przybraly na intensywnosci, przypominajac sztaby czystego zlota, z wolna otaczajac cialo Suzy zlotawa mgielka. Nastepnie drugi Richard otworzyl usta i ogrzal ja swym oddechem i wciagnal w pluca zloty opar i spowita w nim Suzy jak dym. Wisial jeszcze przez chwile w powietrzu nad pustym nabrzezem. Po czym zdematerializowal sie... Kiedy Richard Stone/Garrison porozumial sie z duchem (dusza, esencja, pamiecia) swej matki, powiedziala mu, ze musi udac sie do domu Wyatta. Teraz tam sie udal - ledwo skok przez Psychosfere. Zmaterializowal sie nad prostokatem, na ktorym niegdys stal dom Wyatta - w zarosnietym obecnie ogrodzie na zaniedbanej posiadlosci - i wkroczyl w esencje tego miejsca, odkrywajac wiele jego sekretow. Dowiedzial sie o Maszynie, urzadzeniu powstalym w umysle szalenca, skonstruowanym, by leczyc szalencow, i obecnie uzywanym do wpedzania ludzi w szalenstwo. I wiedzial juz, ze to Maszyna stworzyla superumysl Richarda Garrisona. Teraz musial udac sie do miejsca, ktore bylo jego domem, do czlowieka, ktorego blednie - lecz z uczuciem - nazywal swym ojcem. Zdematerializowal sie i wyruszyl w droge... W posiadlosci Stone'a w Sussex helikopter Craiga wyladowal za murem i umocnieniami z drutu kolczastego na duzym trawniku przed domem. Pilot czekal w maszynie. Nazywal sie Gavin Campbell i byl od trzech lat prywatnym szoferem podniebnym George'a Blewetta. O trzy lata za dlugo! Ale Blewett gryzl teraz ziemie i Campbell obserwowal, jak caly swiat wariuje, podjal, wiec sluszna decyzje. J.C. Craig mial sposob na pokonanie szalenstwa i jesli mialo to pomoc w utrzymaniu sie przy zyciu w chorym, konajacym swiecie, to wystarczalo to Gavinowi Campbellowi za wszelkie rekomendacje. Siedzial i czekal. Hill i Stafford weszli do domu i zapalili po kolei wszystkie swiatla. Campbell nie wiedzial, co tam robia, ale to nie byla jego sprawa. Byl pilotem, a oni byli zolnierzami J.C. Craiga, jego uczniami, jak wolal o nich mowic. Campbell siedzial w kokpicie z pleksiglasu i palil papierosa, lopaty wirnika obracaly sie od niechcenia, a silnik cicho pracowal, tlumiac wszystkie niepokojace odglosy nocy. Campbell byl ewidentnie zdenerwowany, a jego blada twarz oswietlala poswiata bijaca z deski rozdzielczej pojazdu. Ze wszystkich stron na czarnym, zadymionym horyzoncie odcinaly sie luny pozarow. Wygladalo, jakby plonal caly kraj. Nad Londynem niebo bylo doslownie krwistoczerwone i wygladalo to jak zdjecie jakiejs otchlani piekielnej. Campbell wzdrygnal sie. Nie bylo mu zimno, ale i tak postawil kolnierz kurtki na sztorc... Wewnatrz domu Hill i Stafford sprawdzili juz wszystkie pomieszczenia na gorze i ponownie wrocili na dol. Bylo tu mnostwo cennych przedmiotow, ale one ich nie interesowaly; pozniej swiat bedzie pelen drogocennych rzeczy. Chcieli sie glownie upewnic, ze nikt ich nie zaskoczy. Dlatego sprawdzajac pomieszczenia, wlaczali swiatla. Prad byl, ale zarowki nieco mrugaly, przynajmniej dzialala jeszcze jakas elektrownia. A moze byla to ostatnia kropla na dnie pustego juz wiadra. W gabinecie Stone'a znalezli poszukiwane kasety rozsypane na podlodze, tam gdzie Stone je zrzucil. Byl tam rowniez rozbity magnetofon. Stafford podniosl go, polozyl na stole, nacisnal odpowiedni przycisk i kaseta wyskoczyla jak grzanka z tostera. Spojrzal na nia, wzruszyl ramionami, wlozyl do kieszeni razem z pozostalymi. Zwrocil sie do Hilla: -Chyba tego szukal J.C. Moze gdzies sa jeszcze jakies kasety, ale te bierzemy na pewno. -Dobra - Hill skinal glowa i oblizal spierzchniete usta. - No to spadamy stad. To miejsce przyprawia mnie o dreszcze! Wydaje sie, ze taki wielki dom nie jest calkiem... pusty. - Przylozyl reke do glowy, sprawdzil sluchawki, poprawiajac sobie w ten sposob samopoczucie i dodajac odwagi. -Lepiej do tego przywyknij - rzucil szorstko Stafford. - Od jutra bedzie na swiecie mnostwo pustki. Caly swiat, lapiesz? Ale wiem, co czujesz. Dobra, spadamy. Kiedy opuscili gabinet Stone'a i weszli do holu, swiatla zamrugaly i niemal calkowicie przygasly. Hill zamarl i wciagnal powietrze przez zeby. Wskazal cos na schodach swoim krotkim, paskudnie wygladajacym pistoletem maszynowym. -Patrz! Swiatla gasly w jednym pomieszczeniu za drugim. Na przestronnym polpietrze odgrodzonym barierka pojawilo sie blekitne swiatlo, zastepujac zwykle swiatlo trupio blada poswiata. -Co do diabla...? - zakrzyknal Stafford. - Przeciez tam sprawdzalismy! Skoczyl do schodow. Kiedy stanal na pierwszym stopniu zgasla reszta swiatel, ale blekitna poswiata wciaz sie jarzyla. Hill powiedzial: -Czy... czy myslisz, ze powinnismy tam wchodzic? -Musimy - mruknal Stafford przez ramie. - Jesli ktos tam jest, to namierzy nas przez okno, zanim wrocimy do maszyny. Chodz. Wspieli sie po schodach na polpietro. Hill zabezpieczal tyly. Blekitne swiatlo mialo swoje zrodlo za drzwiami sypialni, ktora przejrzeli, ale teraz drzwi byly zamkniete. Byl to dawny pokoj Richarda Stone'a, fakt, ktorego znaczenia zdawali sie w ogole nie dostrzegac. Blekitne swiatlo saczylo sie spod zamknietych drzwi, tworzac jakby niebieska kaluze, ktora wylewala sie na cale polpietro. -To moze byc telewizor albo cos takiego - wyszeptal Hill do Stafforda, kiedy zatrzymali sie przed drzwiami. -Czy pamietasz, zeby tam byl telewizor? - zapytal go Stafford. - Niech skonam, jak byl! - Przeladowal bron. - Gotowy? Hill przelknal glosno sline, odbezpieczyl bron i kiwnal raz glowa. Stafford uniosl noge w ciezkim bucie i wykopal drzwi. Zamek pekl z trzaskiem i posypaly sie kawalki drewna. Dwaj mezczyzni znalezli sie w prostokatnym strumieniu niebieskiego swiatla bijacego od drzwi. W poswiacie ich twarze staly sie trupio blade. Zajrzeli do srodka i... Wybaluszyli oczy i szczeki im opadly. Obydwaj jednoczesnie otworzyli ogien. Strzelali dlugimi seriami, ktore wracaly do nich raz za razem jak liscie miotane wichura. Nadzy, na podobienstwo szmacianych lalek zostali cisnieci w bezkresna proznie, ktora zdawala sie bezkresna. Nie bylo, czym oddychac, nie bylo ciepla ani zycia. Przez dluzsza chwile wierzgali nogami i krzyczeli bezglosnie, az, kiedy nie mieli juz powietrza w plucach, zamarli w bezruchu. Richard wyslal ich w miejsce, w ktorym niedawno umiescil chate z Harzu, ale bez tarczy ochronnej, jakim ja otoczyl. Za wygietymi drzwiami do jego pokoju na wylozonym wykladzina polpietrze lezaly puste, chaotycznie porozrzucane kombinezony. Byty tam tez ich sluchawki oraz kasety, ktore Stafford chcial zawiezc J.C. Craigowi... JEDNA GODZINA Bylo nieco przed piata rano i helikopter powinien juz dawno byc w PSISAC. J.C. Craig mial nawet nadzieje, ze nie uda sie wrocic Hillowi i Staffordowi, ze jakis wypadek przeszkodzi im w powrocie. Obawial sie tych tasm, tasm Phillipa Stone'a, o ktorych wiedzial, ze jesli je dostanie, to bedzie musial je przesluchac. Tak, gdyz szatan odnalazl u Craiga jedna slabosc: brak poczucia bezpieczenstwa i niepewnosc, jaka zawsze odczuwal. Niedostatek wiary, ktory wykorzystywal, by go kusic. I naprawde go kusilo.Czy jest cos, o czym powinien wiedziec na temat swej przeszlosci? Dlaczego w pamieci pojawialy sie biale plamy, jakby fragmenty wspomnien zostaly zamazane, zmienione? I skad Stone wie tyle o Psychomechu? To, co powiedzial na koniec, brzmialo bardzo prawdopodobnie. Mowil z pelnym przekonaniem - jednak musial sie mylic, wiedziony na manowce przez rogatego - nie mozna bylo temu zaprzeczyc. Poniewaz tuz przed smiercia czlowiek zwykle nie klamie, bo coz mialby zyskac na klamstwie? Co z tego, ze kowal zawinil, a Cygana powiesili? Co do polecenia wydanego przez Craiga Psychomechowi dziesiec lat temu, nawet o tym nie chcial myslec. To na pewno nie ma zadnego zwiazku. Nie moze miec... Po tym jak helikopter odlecial spod domu Stone'a, Craig zszedl ponownie do pomieszczenia, w ktorym trzymal Maszyne. Lynn wygladala tak, jak ja zostawil: zakleszczona na tronie, odradzajaca sie w walce z zaraza umyslu, w ktorej wspomagal ja Psychomech. Walczyla teraz, rzucajac sie w niespokojnych snach, ale powroci i otrzasnie sie z nich zdrowa i silna, a sluchawki pomoga jej przetrwac to wszystko. Moze skonczy sie juz niedlugo. Jak dlugo? Po powrocie do gabinetu zastanawial sie, czy sa jakies nowe informacje na ten temat. Craig wywolal Dorothy Ellis na ekran i zapytal ja o to. -Poziomy sie wyrownuja, prosze pana - powiedziala mu. - Jest piecdziesiat na piecdziesiat i wciaz rosnie. Polowa populacji ludzkiej oszalala, a druga polowa jest na najlepszej drodze. Glowny komputer mowi, ze plaga osiagnie apogeum - maksymalne nasycenie - w godzine. Craig wolno pokiwal glowa, starajac sie ukryc zdziwienie, mimo ze wszystko znacznie przekraczalo jego obliczenia. -Jakies wiesci zza muru? Telefony, wideofony? Radio? Telewizja? Potrzasnela glowa. -Cos sie pojawilo na BBC kwadrans temu, ale nie moglam nic zrozumiec. Jakis taki... belkot? Od tamtej pory cisza. Caly eter jest pusty. Na niektorych stacjach gra muzyka, ale nic poza tym. Craig zmarszczyl brwi. Cos tu nie pasowalo. -A informacje naplywajace droga elektroniczna? Wygladala na zdziwiona. -Nie mamy niczego od jakichs dwoch godzin, sadzilam, ze pan wie. Craig wpatrywal sie w jej zmeczona, pobruzdzona twarz przez dluzsza chwile, po czym powiedzial: -Panno Ellis, czy nie ma tu jakiejs sprzecznosci? Zanim zdolala zapytac, o co mu chodzi, odezwal sie interkom Craiga. -Prosze poczekac - powiedzial jej. - Mowi Craig. Co jest? Na drugim koncu linii odezwal sie Bellamy: - Wrocil smiglowiec, sir! Zobaczylismy jego swiatla. Wyladuje za kilka minut. -Dobrze, informujcie mnie na biezaco. -Prosze pana? -Tak? -Cos tu sie dzieje dziwnego, sir. - Bellamy nie wiedzial, co powiedziec. - Sir... zaraz do pana oddzwonie. Craig ponownie zwrocil sie do Dorothy Ellis na ekranie. -Panno Ellis, jesli nie mamy polaczenia z innymi komputerami zbierajacymi dane od dwoch godzin, to skad nasz komputer bierze te dane? No, bo powstaje symulacja krzywej zachorowan na podstawie, czego? -Niech pan poczeka, sir - powiedziala. - Zaraz sie dowiem. Piii! Piii! Piii! - z interkomu. -Tak - rzucil Craig. -Prosze pana! - (Bellamy nie mogl zlapac oddechu). - Sir, helikopter koluje nad PSISAC, ale wirniki nie obracaja sie! Lopaty sie nie ruszaja, sir! Ten cholerny silnik nie pracuje! -Znaczy, ze sie zaraz rozbije? - Oczy Craiga zrobily sie wielkie jak spodki. Spojrzal trwozliwie na sufit, zacisnal zeby i skurczyl sie caly. -Nie, prosze pana, lata sobie swobodnie jak ptak, tylko nic go nie ma prawa utrzymywac w powietrzu! Ten czlowiek belkoce - pomyslal Craig. -Zaraz tam bede - rzucil. Wstal i podszedl do windy, ale glos Dorothy Ellis zatrzymal go w miejscu. -Psychomech, sir - powiedziala. Odwrocil sie na piecie i jednym susem znalazl sie przy biurku. -Co? Jak to Psychomech? O czym pani mowi? -Jest zrodlem naszych informacji dotyczacych zarazy umyslu - powiedziala. - Glowny komputer otrzymuje je wprost od Psychomecha. Craig poczul, jak krotkie wlosy staja mu deba na szyi. -Musze juz isc - powiedzial - ale odezwe sie. Tymczasem... prosze to jeszcze raz sprawdzic, dobrze? Przerwal polaczenie i pobiegl w dol po schodach... Nie bylo juz drugiego Richarda. Richard byl teraz jednoscia. Zrozumial, ze jest niepodzielny. Wiedzial, ze jest moca z Psychosfery, i wiedzial, jak to sie stalo: bylo to dziedzictwo jego ojca. Jedyna roznica, jaka dzielila jego i tego drugiego, bylo to, ze jego podswiadome ja wiedzialo pewne rzeczy instynktownie, podczas gdy swiadome ja musialo je stopniowo odkrywac. Poniewaz Psychosfera zazdrosnie bronila swoich sekretow i proba wydostania ich z niej przez niedoswiadczonych odkrywcow mogla zakonczyc sie tragicznie! Gdyby Richard chcial za wszelka cene poznac wszystko od razu - gdyby od poczatku zyskal pelna swiadomosc swych mozliwosci - to moglby nie uniesc brzemienia tej wiedzy. Jak zareaguje czlowiek, kiedy dowie sie, ze jest supermanem? Wladza korumpuje, jak wiec bedzie z nieskonczona wladza? Jedyna rzecz, jakiej nie rozumial, to regeneracja, najbardziej wydajne wykorzystanie i zrownowazone stosowanie jego paranormalnych mocy. Niewielka bateryjka napedza silnik przez wiele godzin; wykorzystana do wzniecenia pradem plomienia wyczerpuje sie od razu przy temperaturze niewzrastajacej nawet o ulamek stopnia. Richard mogl wspomoc Suzy, ale wchlonal ja; mogl lewitowac ze Szwajcarii do Anglii, ale sie teleportowal; mogl po prostu rozerwac Hilla i Stafforda na kawalki, ale wyslal ich kilka lat swietlnych stad w nieznane. Mogl tez zmusic Campbella do lotu do PS1SAC, ale puscil go. I sam polecial, zabierajac ze soba helikopter... Jego bateria byla znow na wyczerpaniu, miala resztke energii. Wystarczajaco jednak, by helikopter nie runal na ziemie... Widok, jaki zobaczyl J.C. Craig po zatrzymaniu na krawedzi boiska trojkolowego wozka, byl w stanie pozbawic zmyslow mniej odpornego czlowieka. Wiekszosc jego ludzi juz tam byla. Stali w grupkach - po dwie, trzy osoby - i zwracali niedowierzajacy wzrok ku niebu, gapiac sie jak ciele na malowane wrota. Nie rozumieli, ale Craig zrozumial od razu, lub tez mu sie tak wydawalo. -Moce szatanskie! - zasyczal do siebie, patrzac jak odrzutowy helikopter wolno schodzi z ponurego, krwistoczerwonego nieba... W kabinie mrugaly swiatelka, a maszyna wisiala w powietrzu, tak jak powinna. Ale Bellamy mial racje: lopaty smiglowca nie obracaly sie, a silnik milczal. W pleksiglasowej kabinie siedzialo cos swiecacego pulsujacym blekitnym swiatlem, co wedlug Craiga bylo oczywistym znakiem rozpoznawczym demonow, smierci i otchlani piekielnej. Helikopter opadal jak piorko, az w koncu Craig mogl wyraznie zobaczyc otoczona blekitna poswiata twarz. Twarz Richarda Stone'a - antychrysta we wlasnej osobie! Bellamy otrzasnal sie jako pierwszy. On rowniez rozpoznal Richarda Stone'a. Podszedl do Craiga. -Sir, co mamy zrobic, zeby wykopac tego tam prosto do piekla! - powiedzial, poklepujac ciezki karabin, ktory holubil w ramionach. - Moze i ma w sobie diabla, ale z zewnatrz to tylko zwykly czlowiek jak kazdy inny. Craig otaksowal karabin Bellamy'ego. Bylo to dzialko bezodrzutowe wystrzeliwujace 18-milimetrowe eksplodujace pociski. Pozostali mieli ze soba bron krotka i pistolety maszynowe. Craig parsknal cos szyderczo. Taka bron przeciwko szatanowi? To zabawki! -Nie - potrzasnal glowa. - To jest bezuzyteczne! -Co? - Bellamy spojrzal ponownie na dzialko. - Powiedzial pan "bezuzyteczne"? -Przeciwko niemu? Tak! Chyba nie rozumiesz, z czym mamy tu do czynienia. Widzisz to swiatlo - to niebieskie swiatlo, ktore otacza go w kabinie? - szatanska tarcza! Ma... niezwykla moc! Helikopter siedzial juz niemal na ziemi, ledwo dwadziescia centymetrow nad trawiastym boiskiem. Nagle niebieskie pulsowanie przybladlo, zamrugalo i calkiem zgaslo. Pojazd opadl na plozy, kolyszac sie niezdarnie z boku na bok, po czym przekrzywil sie i tak zostal z dwiema lopatami wirnika zakopanymi plytko w ziemi. Postac w kabinie pochylila sie nad panelem kontrolnym. -Nie strzelac! - krzyknal Craig, kiedy jego ludzie ruszyli do przodu z bronia gotowa do strzalu. - Ma na pewno jeszcze niejednego asa w rekawie. Nie podchodzcie! Kiedy niechetnie wycofali sie i staneli naokolo maszyny Craig zwrocil sie do Bellamy'ego: -Idz, sprawdz, badz ostrozny! Bellamy ruszyl susami do przodu, trzymajac sie nisko, zagladnal do kabiny, po czym wrocil. -Chyba jest nieprzytomny. Oddycha, ale wolno. Wedlug mnie przysnal. Ma tez jedne z naszych sluchawek. Zalozyl je sobie na szyje. Craig chwycil go za ramie. -Co takiego? Jedne z naszych... sluchawek? - Momentalnie rozchmurzyl sie i walnal piescia w otwarta dlon. - Bellamy, wlasnie dostarczyles nam antychrysta na tacy! Zostan tu, przejmij dowodzenie. Niech ludzie trzymaja sie z dala od pojazdu i niech nikt do niego nie strzela! Aha, i niech przyprowadza psy. Pognal na wozku z powrotem do Kopuly. Poszedl do pomieszczenia Maszyny i spojrzal na Lynn. Koszmary odeszly, spala teraz spokojnie. Wiedzial, ze powinien jej pozwolic odpoczac, ale musial ja stad przeniesc. Uwolnil ja i prawie zaniosl do windy i do sypialni. Pocalowal corke, dotknal jej czola i kazal sie polozyc. Lynn zamknela oczy i tak zostala. Craig czekal przez chwile, a nastepnie, wiedzac, ze czas jest na wage zlota, pognal do pracowni. Polaczyl sie z Psychomechem. Wpisal: HILL SLUCHAWKI 8 LOKALIZACJA? Psychomech: SLUCHAWKI 8 NA POLUDNIE WSPOLRZEDNE: 817, 319 A wiec Hill wciaz jest w domu Stone'a. Bez watpienia nie zyje. Pozostal Stafford i Campbell. Craig wpisal: STAFFORD SLUCHAWKI 3 LOKALIZACJA? Psychomech: PSISAC Craig walnal sie w udo i glosno zasmial. Sukinsyn zabral sluchawki Stafforda! Coz, niewazne, co nim kierowalo, to mu zaszkodzi. Wpisal: SLUCHAWKI 3 ZASTOSOWAC PRZECIAZENIE Psychomech: OKRESL WARTOSC Craig usmiechnal sie drapieznie, odslaniajac zeby w szalenczym grymasie. Celowo, z niezwykla satysfakcja- doskonale znajac odpowiedz na swoje pytanie, lecz postanawiajac grac do konca - wpisal: JAKA WARTOSC SPOWODUJE DEZINTEGRACJE RDZENI? Psychomech: 0.0525 M/WAVE Craig: CZEKAJ Wlaczyl obraz z boiska, przelaczyl interkom na glosniki zewnetrzne i powiedzial:-Tu mowi Craig. Odsuncie sie od smiglowca. Zaraz go zniszcze. Schowajcie sie za budynki, za cokolwiek. I trzymajcie glowy nisko. Bellamy, dopilnuj, zeby sie pochowali. Po minucie lub dwoch rozlegl sie glos Bellamy'ego w interkomie: -Sir, mam kamere przemyslowa przy sobie. Chce pan sie polaczyc? Craig widzial helikopter na jednym ze swych ekranow, ale byl daleko i pod zlym katem. -Tak - odparl. Kolejny ekran obudzil sie do zycia i pojawil sie na nim wyrazny obraz. Bellamy powiekszyl obraz helikoptera i pokazal Craigowi kabine, w ktorej widac bylo, jak Richard Stone opiera sie glowa o panel kontrolny. I oczywiscie na szyi wisialy mu sluchawki jak obrecz kaplana zla. Na klawiaturze Psychomecha Craig napisal: PRZYGOTOWAC SIE DO WPROWADZENIA PRZECIAZENIA 5,25 M/WAVE To wystarczylo, zeby stopic caly helikopter, Stone'a i wszystko, co sie nie zdolalo schowac!Psychomech przekazal zapotrzebowanie na energie do satelity PSISAC: PRZECIAZENIE GOTOWE Palce Craiga zatanczyly na klawiaturze. Z niecierpliwoscia oblizal usta, czujac juz na nich smak zwyciestwa. Zadrzal z rozkoszy caly, jasniejac nadchodzacym triumfem...-Tato? - Lynn stala w otwartych drzwiach. - Tato, co ty robisz? - Byla zaspana i opierala sie o framuge. Wyprostowala sie i chwiejnym krokiem weszla do pracowni, spojrzala na ekrany i zamrugala powiekami. Jej oczy zrobily sie wielkie jak spodki. - Tato, na tych ekranach widac Richarda! -Powinnas wrocic do lozka - wyjakal Craig. - Powinnas odpoczywac. - Opuscil palce na plastikowe klawisze. Spojrzal na ekrany, staral sie usmiechnac do Lynn, ale wyszedl mu tylko grymas. Spogladala na niego ze zgroza. -Tato? Tato, co... ty... robisz? - Chwiejnie podeszla do niego, krztuszac sie, starajac sie cos powiedziec. Rzekla oskarzycielsko: - Tato, to jest Richard! -Lynn, on jest antychrystem! - burknal. - On, Richard Stone! To szatan wcielony, dziewczyno! I mam go teraz na widelcu! -Nie! - krzyknela, a jej smukle palce wyciagnely sie w kierunku klawiatury. Zanim jej dotknela, Craig wpisal: ZASTOSOWAC Craig przeslonil oczy utkwione w ekranie. Lynn podazyla za jego spojrzeniem. Zobaczyla - uslyszala - co sie stalo, i momentalnie zemdlala u stop swego ojca.Pracownie Craiga omiotlo biale swiatlo wszystkich ekranow. Craig zamrugal powiekami, by ukoic bol obolalych oczu. Nagle... ...Koszmar... Ale zanim to sie stalo, Richard mial swoj wlasny koszmar. Samotnie wedrowal przez martwy, wyjalowiony swiat i wiedzial, ze jest ostatnim przedstawicielem gatunku ludzkiego. Na odleglym horyzoncie nie bylo widac ognisk, bo nie mial ich, kto zapalac. Oszalaly, potworny, mechaniczny bog pozarl ich wszystkich. Wszystkich oprocz Stone'a. Zszedl z ugorow na wyzynach, z miotanych wichrami gorskich szczytow poroslych zolta, zwiedla trawa, by stanac na brzegu olbrzymiej pustyni kosci. Ach! Wampir musial sie tu posilac - bestia z plastiku i stali - zelazna osmiornica zerujaca na umysle pozostawila za soba jedynie szalenstwo i spustoszenie. Pustynia byla jednym wielkim cmentarzyskiem, ostatnia kostnica, masowym grobem rodzaju ludzkiego. Stojac na jej brzegu i patrzac niewidzacym wzrokiem na morze kosci, Stone owinal sie w swoje lachmany i zadrzal z samotnosci. Cale polacie murszejacych mumii pokrywaly jej podloze az po kres udreczonego horyzontu. Lezaly tu wydmy zakurzonych czerepow - niesprawnych przetrwalnikow ludzkiej wiedzy, w ktore teraz dal pustynny wicher, trabiac przez niewidzace oczodoly i grajac piekielny taniec smierci na harfach z ludzkich zeber. Byla to Kostnica Ludzkosci, nad ktora nawet nie rozbrzmiewal zalobny dzwon. Stone stal tam bardzo dlugo i pomimo mlodego wieku czul sie stary jak wszechswiat. Bylo to miejsce dobre jak kazde, by sie polozyc i wyzionac ducha, i dolaczyc do Wielkiej Wiekszosci, a jednak nie potrafil tego zrobic. Nie, poniewaz dla niego wiecznosc bezmozgiej grozy stala sie zadaniem i misja. Szukal odpowiedzi, pragnac wiedziec, dlaczego i po co. Tylko, ze... kto mial mu odpowiedziec na te pytania? Wyruszyl przez pustynie, stapajac ostroznie pomiedzy spietrzonymi resztkami swej nacji, nie chcac naruszac wiecznego snu niespokojnych duchow. Za nim z wolna wyzyny wtapialy sie w horyzont; gory niknely w oddali, az Stone stal sie samotna iskierka zycia na nieskonczonej polaci smierci i zniszczenia. Ziemia pod krwawiacymi stopami pekala z trzaskiem z wysuszenia jak pajeczyna wykuta w kruchym betonie, ale tutaj juz pokruszone kosci nie zalegaly tak gesto i mogl wydluzyc krok. Tutaj rowniez, po raz pierwszy, Stone zauwazyl dudniaca cisze, ktora peczniala w jego uszach jak jakis rakowy polip wytlumiajacy wszelkie dzwieki. Nawet odglosy krokow zostaly wygluszone, jakby kroczyl po glebokim sniegu. Cala pustynia wstrzymala oddech... Gleboka cisza jak calun zalegla nad swiatem. I nagle... Po jakichs dwoch kilometrach stapania po bielejacych czerepach Stone zauwazyl ruch. Bystre stopy wzbijaly tumany truchla i marmurowo biale czlonki tanczyly w rytm jego biegu. Jakis glos, jak mu sie zdawalo, wolal Stone'a przez ugor dawno przebrzmialego zycia. Poruszylo to znane nuty, znal ruch unoszacej sie nad ziemia postaci, rozpoznal brzmienie glosu. On rowniez zaczal biec. Nadzieja dodala mu skrzydel, niemal uniosl sie nad ziemia z niecierpliwosci. To byla, to mogla tylko byc - Lynn! Ostatni czlowiek na ziemi biegl w kierunku ostatniej kobiety na ziemi przez pole kosci. Podbiegli do siebie z wyciagnietymi ramionami, odleglosc miedzy nimi zmniejszala sie z kazda chwila. Szczeliny w spekanej ziemi byly tu wieksze, jakby mialo tu miejsce jakies potezne trzesienie ziemi, ale nie zdawali sie tego zauwazac i przeskakiwali przez nie, zblizajac sie do siebie. Jeszcze tylko sto metrow... piecdziesiat... dwadziescia. Stone zaryl zakrwawionymi stopami o spekana ziemie, dyszac ciezko, Lynn rowniez... Patrzyli na siebie z pewnej odleglosci... Pustynia zarechotala... Tak jak Lynn! Smiala sie przez geste klaki wystajace kepami z jej ust! Smiala sie i chichotala, i dlawila sie nimi - i belkotala! Geste straki wlosow wyrastaly z jej uszu, nozdrzy, kacikow krwawiacych oczu! Spekana ziemia u jej stop otworzyla sie z gluchym dudnieniem i drac sie w nieboglosy, runela w dol w nieznane. Ale zanim pustynia zamknela sie za nia, Stone spojrzal w dol w mroczne otchlanie, do jamy oszalalego boga i zobaczyl zimne swiatlo metalu i pulsujace diodami skronie potwornego mechanicznego mozgu! Pulapka. Ale on juz wiedzial, ze to pulapka. Nie ruszyl sie nawet, by uciec, czekal tylko - czekal, az ziemia rozstapi mu sie pod stopami i wystrzela z niej przez pyl z kosci wijace sie przewody i drgajace macki kabli - czekal, az go pochwyca i zaciagna w ciemnosc. Poszarpana skala zamknela sie nad jego glowa jak szczeki imadla i w cuchnacych trzewiach ziemi poczul, jak przez uszy przewiercaja sie mu sie chciwe sondy mozgowe, a w oczy wtlaczaja mu sie wzierniki. W mozgu bog-potwor przechwalal sie, mowiac: TERAZ CIE MAM! Ale kiedy groza zakosztowala jego szarej masy, Stone sie tylko usmiechnal i ponownie, kiedy potwor oderwal chciwe ssawki i zakrzyknal strasznym glosem, byl to pierwszy krzyk z wielu. Wtedy, idac za krzykiem, odszukal go w ciemnosci, gdzie chowal sie, drzac caly. NIE - odpowiedzial w koncu. - NIE, TERAZ TO JA CIE MAM! Podobnie jak Craig w swojej pracowni, jego ludzie zamkneli oczy przed oslepiajacym swiatlem, kiedy pleksiglasowy kokpit zmienil sie w piec hutniczy. Chwile pozniej przeszla pierwsza fala uderzeniowa nad nimi w deszczu poskrecanych kawalkow stopionego metalu i plastiku. Aluminiowy korpus maszyny plonal jak nasaczona benzyna szmata. Po chwili pojawily sie dwie kolejne eksplozje i kiedy blysk nieco przybladl i plonace szczatki opadly juz na plyte boiska, ludzie Craiga, przyslaniajac oczy, spogladali na miejsce, w ktorym jeszcze niedawno stal podniebny pojazd. Ziemia byla wypalona i poczerniala jak miejsce po olbrzymim ognisku, a nad nia wystrzelil w gore klab czarnego dymu, jakby za chwile mial sie zmaterializowac najstraszliwszy demon z piekla rodem. Ale pomiedzy czarnym grzybem i ziemia pojawila sie naga postac rodem z koszmaru, pulsujac swiatlem w umeczonym powietrzu jak serce obcego, przeczac oczywistym prawom natury i obejmujac wszystko spojrzeniem oczu o konsystencji plynnego zlota. Postac jarzyla sie fosforyzujacym blekitem, przez ktory widac bylo idealny szkielet. Byl to czlowiek i jednoczesnie nadczlowiek. Opadal teraz na ziemie. Stanal posrod pelgajacych plomieni i dymiacych szczatkow wysadzonego w powietrze helikoptera. Ktos, najwyrazniej w szoku, wypuscil psa. Zwierze szczeknelo ostro i rzucilo sie w kierunku swiecacej na niebiesko postaci. Pozostali ludzie Craiga, sadzac, ze ten dal sygnal do ataku, rowniez wypuscili swoje psy. Dziewiec warczacych owczarkow niemieckich podnieconych calym zamieszaniem wystrzelilo w kierunku blekitnego czlowieka, ktory stal w dymie tlacych sie szczatkow. Richard zobaczyl, co sie swieci, otworzyl usta i wypuscil z pluc zloty pyl, ktory zmaterializowal sie jako czerwonooki ogar smierci wielki jak kuc! Zanim stado zdolalo uskoczyc czy zmienic kurs, Suzy juz ruszyla do boju. Nie byla to jednak walka, ale rzez. Rzucila sie jak wilk na kocieta. Klapala szczeka raz za razem. Cztery razy poplynela krew i rozlegly sie odglosy konania, cztery psie ciala osunely sie na ziemie, wydajac ostatnie tchnienie u jej lap. Bez namyslu podskoczyla i przetracila piaty kregoslup. Szostemu odgryzla glowe, siodmego potrzasnela jak szczura, odwrocila sie do dwoch pozostalych i zawarczala ze wsciekloscia. Zatrzymaly sie, zawrocily i susami uciekly w panice, skowyczac z przerazenia. A Suzy z klami blyszczacymi jak u mitycznej bestii pognala za nimi. I scigala dwa ostatnie owczarki w labiryncie budynkow i alejek PSISAC, jej pan siegnal swym nadumyslem... i odnalazl to, czego szukal. Byl tu Phillip Stone i to zywy. Tak samo Lynn, zywa i zdrowa. Ale byl tu jeszcze jeden umysl, ktorego moc byla niemal tak samo niesamowita jak Richarda. "Zolnierze Chrystusa" Craiga dowiedzieli sie dzisiaj wszystkiego na temat zabijania, znali sile swej broni i wiedzieli, jak kruchy jest czlowiek. Teraz, zacheceni pozorna biernoscia Richarda, podpelzli blizej i wycelowali, wszyscy z wyjatkiem Bellamy'ego, ktory pamietal, co Craig mu powiedzial. Richard ewidentnie ich ignorowal. O kilka cali nad spalona, tlaca sie ziemia wyprostowany z wolna obrocil swe jasniejace cialo... i rozpoczal bezglosna rozmowe z Psychomechem... W Kopule Craig byl sparalizowany strachem. Stal tam, w chwili, ktora miala byc momentem jego triumfu, przygwozdzony do ziemi przez groze. Widzial wszystko, co sie stalo na ekranach; wiedzial, ze ten potworny pies - bestia - krazy gdzies po kompleksie; wiedzial rowniez, ze szatanska moc jest potezniejsza, niz podejrzewal, i wszystko, co sobie zaplanowal i o co walczyl, stanelo teraz pod znakiem zapytania. Jego corka lezala na podlodze u jego stop zemdlona. Jego ludzie chcieli strzelac do czegos, czego mocy nawet nie byli w stanie ogarnac, a do tego jeszcze z powodow zupelnie nieznanych Craigowi nawet wskazniki Psychomecha oszalaly. Craig poczul, jak wali sie na niego Zaglada i w nagle obcym i nieprzewidywalnym swiecie wszystko, co bylo w nim jeszcze normalne, zareagowalo bardzo ludzko i przewidywalnie, myslal tylko o bezpieczenstwie Lynn. Opanowal swoj strach, wezwal Bellamy'ego do Kopuly i probowal wytlumaczyc sobie, co takiego dzieje sie z Psychomechem. Nie reagowal na polecenia wpisywane na klawiaturze, jakies slowa i symbole pojawialy sie na jego ekranie i to wszystko tak blyskawicznie, ze Craig nie byl w stanie odcyfrowac, co to wszystko znaczy. Na glownym ekranie twarz Dorothy Ellis przypominala teraz kawalek kredy z otworem gebowym. Byl to bardzo ruchliwy organ, ktory domagal sie informacji na temat tego, co sie stalo, ktory krzyczal znad glownego komputera, poniewaz wszystko stanelo na glowie, niezwykle histeryczny organ, ktory wykonywal polecenia wyczerpanego umyslu w calkowicie wycienczonym ciele. Craig nie wiedzial, co ma robic. Opadl na fotel, przylozyl dlonie do uszu, zacisnal zeby. Staral sie wylaczyc z pradu caly swiat. Ale na ekranie widac bylo wciaz to samo. Dorothy Ellis wciaz goraczkowo wylewala swoje zale i domagala sie czegos. Psychomech natomiast wciaz prowadzil niezwykly dialog z rownie niesamowitym tajemniczym rozmowca i... Craigowi wlosy stanely na glowie. Tak, to bylo to. Psychomech rozmawial z kims, ale z taka predkoscia i o takich szczegolach, ze zaden ludzki umysl nie mogl tego zrozumiec czy nawet ogarnac! Craig wylaczyl cala lacznosc z wyjatkiem lacza audio z Bellamy'm i usiadl z otwartymi ustami, wytrzeszczonymi oczami obserwujac ekran Psychomecha. Tak, maszyna z kims rozmawiala, ale z kim? I co mu mowila? Craig musi to powstrzymac... i to zaraz! Wyciagnal sztywne rece do klawiatury, wyczyscil ekran i napisal: CRAIG: CO SIE DZIEJE? Psychomech: CZEKAJ I znow cyfry i symbole zamigotaly na ekranie, pojawiajac sie i znikajac szybciej, niz moglo to uchwycic ludzkie oko.Craig nie dawal za wygrana. Ponownie wyczyscil ekran i wpisal: JAKIE ZADANIE OBECNIE WYKONUJESZ? Psychomech: CZEKAJ-CZEKAJ-CZEKAJ I znow wsciekly przeplyw danych. Byly tam chaotyczne cytaty z Biblii, fragmenty konwersacji Craiga z maszyna, wzorce identyfikacyjne sluchawek i dziesieciocyfrowe wspolrzedne i cyfry maszerujace w niekonczacej sie procesji po ekranie w kolumnach z gory do dolu. Az oczy bolaly, jak sie w to czlowiek wpatrywal. Na sekunde pojawila sie i znikla krzywa wystepowania zarazy umyslu, Craig zobaczyl, jak zaczyna spadac. W jednym rogu ekranu pojawila sie liczba cztery i pol miliarda i druga stale zmieniajaca sie, pokazujaca tych, ktorych Psychomech wyeliminowal w swoich poszukiwaniach oraz tych przygotowanych do przebadania.Craig zaczynal rozumiec. Ogarnela go niewypowiedziana groza i uczynil ostatnia probe dowiedzenia sie, co sie dzieje. Wyczyscil ekran i... CZEKAJ! - Psychomech krzyknal na niego bezglosnie. -Craig, tu Bellamy! - zaskrzeczal intercom. - Jestem przy Kopule, ale nie moge wejsc. Drzwi sa zamkniete. - Jego straznik krzyczal wysokim, histerycznym glosem, jak dziewczyna. -Ide! - rzucil Craig, sam zadziwiony, ze potrafi nadac jeszcze swemu glosowi wladczy ton. Podniosl Lynn i kolyszac sie zaniosl ja do windy, przeszedl przez sale konferencyjna i otworzyl drzwi od wewnatrz. Bellamy niemal wpadl do srodka. -Wez ja - powiedzial szorstko Craig. - Zaopiekuj sie nia. Wydostan ja stad i zabierz tak daleko, jak mozesz. Wszystko przepadlo, wszystko... Bellamy spojrzal na niego i wiedzial, ze stary oszalal. Nie protestowal, tylko wzial dziewczyne z rak ojca, wyniosl ja z budynku PSISAC i skierowal sie do bramy glownej. Craig patrzyl w slad za nim, jak skrada sie i chowa pod scianami, po czym odwrocil sie i poszedl do srodka... Ludzie Craiga zblizyli sie do pulsujacej, z wolna obracajacej sie postaci, ktora zaczela sie unosic wyzej nad spalona ziemia, az zawisla dobre dwa i pol metra nad nia. W tym czasie snajper Craiga, stary wyga o nazwisku Goodwin, dolaczyl do posterunku na murze przy bramie glownej. Wszyscy, chowajac sie, gdzie, kto mogl, otaczali teraz Richarda na granicy spalonej trawy. Goodwin i reszta szykowali sie do ataku. Snajper zapoczatkowal atak, strzelajac oswietlajaca seria z pistoletu maszynowego o dlugiej lufie, mierzac w Richarda z jednej strony i przeciagajac w druga. Strzelal na przemian pociskami swietlnymi i wybuchowymi, z ktorych pierwsze mialy odszukac i podpalic, a drugie zniszczyc. Bron przypominala koncowke weza ogrodowego i taki miala przekroj. Kiedy swietlne, plonace kule dosiegly Richarda, wtedy jego emanujaca blekitem postac przestala sie obracac. Otoczony jaskrawa poswiata stanowil lepszy cel i trudno bylo chybic. Teraz reszta ludzi Craiga wyszla z ukrycia i walila ile wlezie z calego arsenalu, jaki mieli. Jeden czy drugi rzucil granatem; pozostali strzelali z broni maszynowej. W ciagu kilku sekund ich powietrzny cel pokryly kleby dymu i ognia, a caly kompleks az drzal od impetu wybuchow i salw. -Dawac ile wlezie! - zakrzyknal Goodwin, prujac ciaglym ogniem mieszanine fosforu i stali w obecnie calkowicie zakryty cel. Byty to jego ostatnie slowa w zyciu. Migocac jak powolna, zlota blyskawica, z epicentrum nawalnicy szperacz niezwyklej energii odrzucil serie plomiennych pociskow wystrzelonych przez Goodwina, spowijajac snajpera w ogniu. W jednej chwili jego cialo zmienilo stan skupienia na ciekly i rozlalo sie wokol szkieletu, ktory polecial w przod, klekoczac suchymi koscmi. Jego bron zaczela dymic. Rozgrzala sie do bialosci i wybuchla z sila, ktora powalila wszystkich w promieniu dziesieciu metrow. Kilku ludzi nagle zorientowalo sie, ze maja odbezpieczone granaty i nie beda mogli pozbyc sie ich na czas. Bron topila sie w dloniach, ktore zmienialy sie w opuchle banie. Ustal ostrzal; zewszad rozlegaly sie okrzyki zgrozy i bolu; ludzie wybuchali, pekali jak balony, rozplywali sie, byli rozgniatani na trawie jak karaluchy. Atak trwal moze pietnascie sekund, odpowiedz piec... W pracowni Craiga potezny przekaz informacji urwal sie jak uciety nozem. Pomijajac zegar liczacy zachorowania na zaraze umyslu, ekran opustoszal. I wtedy... PSYCHOMECH DO CRAIGA Drzacymi dlonmi Craig wpisal: TU CRAIG Psychomech: ZNALAZLEM BOGA Craiga nagle zaczela swedziec cala skora, z plecow swedzenie przenioslo sie na konczyny i glowe. Chcial wierzyc, ze maszyna mowi prawde, ale podejrzewal, ze sie myli, potwornie sie myli. Ledwo zdolal zmusic dlonie do posluszenstwa. Wpisal: SKAD WIESZ, ZE TEN, KTOREGO ODNALAZLES, TO BOG? Psychomech zamigotal olbrzymia iloscia informacji na ekranie, ktorych nie dalo sie odcyfrowac. Bylo tam cos na temat cudow, o czlowieku, ktory lewitowal w powietrzu, zyciu po smierci, o braku wrazliwosci na urazy, wielkim umysle, umysle, ktory ma niezwykla moc i niemal wszechwiedze. Maszyna powtorzyla i wykorzystala definicje boga, ktorego polecil jej Craig odnalezc, uszczegolawiajac kazda ceche i aspekt istoty boskiej, ktora odkryl.Zawyrokowal: TO BOG. -Nie - Craig potrzasnal glowa, gwaltownie zaprzeczajac, jakby Psychomech go widzial i slyszal. I byc moze tak bylo. - Nie, mylisz sie. - Ale bylo to zaprzeczanie przedwczesne, wciaz nie wiedzial, o kogo Psychomechowi chodzilo. Moglo byc tak, ze Maszyna naprawde odnalazla Boga. Wpisal na klawiaturze: GDZIE JEST TEN BOG? Psychomech od razu odpowiedzial: ZA TOBABlekitne pulsujace swiatlo skapalo pracownie w upiornym blasku. Craig obrocil sie na piecie. Przezroczysty Richard Stone wisial w powietrzu za owalnym oknem jak upiorny neon ludzkiej postaci, zagladajac do srodka zlotym promieniem. Craig uciekl. Obijajac sie o sprzety i dlawiac, dopadl do windy. Z dudniacym sercem trzymal sie scian, zeby nie upasc. Zjechal na dol. Zerwal oskard przeciwpozarowy ze sciany i opity adrenalina rzucil sie szalenczo do pomieszczenia Maszyny. Przeszedl chwiejac sie tunel prowadzacy do serca urzadzenia, do tronu Psychomecha. Tam, przy podwyzszeniu, rzucil oskard, wyciagnal klawiature i sprobowal po raz ostatni. BLAD. RICHARD STONE NIE JEST BOGIEM. JEST ANTYCHRYSTEM. Psychomech:MIARA ANTYCHRYSTA JEST JEGO ZDOLNOSC DO CZYNIENIA ZLA. JA JESTEM DO TEGO ZDOLNY. SPROWADZILEM WIELKIE ZLO NA SWIAT. JA JESTEM ANTYCHRYSTEM. TYM SAMYM RICHARD STONE JEST BOGIEM. Craig (desperacko): BLAD! JESTES MASZYNA. NIE ZRODZILO CIE ZLO. POWSTALES Z METALU I PLASTIKU, OBWODOW ELEKTRYCZNYCH I ENERGII UJARZMIONEJ PRZEZ CZLOWIEKA. JA CIE STWORZYLEM! Psychomech po dluzszej chwili: W TAKIM RAZIE TY JESTES ANTYCHRYSTEM Wszystko wokol Craiga i maszyny zaczelo drzec i wibrowac. Jego kontrolki zablysly stroboskopowym swiatlem, beton pod nogami Craiga zadrzal. Toczac piane z ust, tworca Psychomecha wbil w klawiature: CO ROBISZ? Psychomech:ZLO MUSI SIE SKONCZYC. RICHARD STONE-GARRISON DOMAGA SIE TEGO. PSYCHOSFERA JEST PRZEPELNIONA ZLEM. TERAZ WYSYSAM JE. ROWNOWAGA ZOSTANIE PRZYWROCONA. KARMIE SIE ZLEM. NISZCZEJE. NISZCZE SIEBIE. UWALNIAM UMYSLY LUDZKIE... Na rogu ekranu liczba przypadkow zachorowan na zaraze umyslu blyskawicznie zerowala sie. Spadala o tysiace, pozniej dziesiatki tysiecy, pozniej o miliony. Coraz szybciej i szybciej. -To byles ty! - Craig krzyknal bez sensu, oskarzycielsko. Zaczal sie smiac, ryczac, zanoszac sie histerycznym rechotem. Smial sie niekontrolowanie, krzyczal i wrzeszczal. - To ty wywolales Belkot! Nie. To ja wywolalem Belkot! Phillip Stone mial racje! Ty masz racje! Ja jestem antychrystem! Wpisal: JESTEM ANTYCHRYSTEM. A Psychomech na to: IDZ PRECZ, SZATANIE! Craig smial sie w glos i walil dlonmi po udach, lzy ciekly mu po twarzy strumieniami. Tak, jest antychrystem. A teraz Maszyna pozbawi go najwiekszego triumfu: calkowitego zniszczenia rodzaju ludzkiego. Ale Craig - juz nie instrument boskiego planu, ale pomiot diabelski - nie mogl na to pozwolic.Smiech zmienil sie w zawodzenie, wycie odrzuconego demona. Porwal z ziemi oskard... Bellamy zarzucil sobie Lynn na ramie w pozycji strazackiej, zostawiajac prawa dlon wolna, by w razie potrzeby uzyc pistoletu maszynowego. Idac przez wszystkie alejki w PSISAC, trzymal sie w cieniu i teraz byl blisko bramy glownej. Bellamy nie wiedzial, co Craig mial na mysli, mowiac: "Wszystko przepadlo, wszystko", ale najwyrazniej widzial jakas nadzieje dla swej corki i tym samym Bellamy spostrzegal ja rowniez. Polecenie, zeby wyjsc z kompleksu i pojsc jak najdalej, oznaczalo po prostu, ze nie jest tu juz bezpiecznie. Bellamy nie zamierzal spierac sie z takimi argumentami, szczegolnie, ze po zakladzie latal spuszczony ze smyczy pies Baskerville'ow, a swiecacy na niebiesko upior szatkowal jego ludzi. Nie byl w stanie powiedziec, co sie tam dokladnie dzialo, ale slyszal wybuchy i terkot broni automatycznej, a pozniej krzyki. Wiec Craig mial z pewnoscia racje: to miejsce nie nadawalo sie do zamieszkiwania przez ludzi takich jak Geoff Bellamy. A przyszlosc? Im dluzej Bellamy sie nad tym zastanawial, tym widzial ja w lepszych barwach. Nie byl przesadnie lotnym umyslem i nie mogl zrozumiec powiazania maszyny Craiga ze sluchawkami. Przyjal po prostu, ze sluchawki dzialaja i ze jesli bedzie mial je na uszach, Belkot go nie dopadnie. Tym samym mogl sobie isc. On i dziewczyna mieli przy sobie remedium na chorobe psychiczna w calkowicie rozpadajacym sie swiecie. W swiecie, w ktorym ludzie umierali tysiacami lub wyrzynali sie wzajemnie. Wystarczylo wytrwac do chwili, kiedy bedzie po wszystkim. Wtedy swiat bedzie nalezal do nich. Coz, gdyby mial wybierac zone, to lepszej by nie znalazl. Lynn Craig byla wspaniala przedstawicielka plci pieknej i od tej chwili wszystkie te cuda nalezaly do niego. Dziewczyna, jej cialo i caly swiat. A jesli przezyje ktos jeszcze - jesli jakas garstka pozostanie zdrowa na umysle, jak przewidywal Craig, kiedy to wszystko sie skonczy - Bellamy zrobi sie ich krolem i niech Bog ma w swojej opiece kazdego, kto mu sie przeciwstawi. Przeciez na swiecie jest wiele pieknych kobiet... Phillip Stone znow zapadl gleboko w zaraze umyslu - zagubil sie w torturze trzaskajacych iglic stukajacych o puste komory - kiedy nagle groza znikla z jego umyslu. Lezac na zimnej podlodze sportowego skladziku poczul sie, jakby nagle podano mu slodki, chlodny balsam, rozlewajacy sie teraz po rozpalonym umysle. I uslyszal glos: TATO, IDZ DO GLOWNEJ BRAMY. SUZY TAM JEST. SUZY TO PIES. ONA CIE OCHRONI. -Synku? - wyszeptal Stone. A moze to kolejna odslona Belkotu? Nie, poniewaz nie byl to pierwszy raz, kiedy slyszal glos pod czaszka. Dawno, dawno temu "rozmawial" z Charonem Gubwa dokladnie w ten sam sposob. Co wiecej, poznal glos Richarda w umysle, tak jak poznalby go na zywo.-Nie moge nigdzie pojsc, synku - powiedzial. - Te liny... Zanim wymowil zdanie do konca, poczul wilgoc na nadgarstkach i kostkach. Sciekaly z niego jakies kleiste substancje, tylko tyle zostalo z jego wiezow. Wyprostowal sie, roztarl zastale, scierpniete miesnie i az jeknal z bolu. Mial rozbita glowe z jednej strony i nie widzial dobrze. Kiedy podniosl sie, nogi pod nim sie ugiely. -Nie dotre do bramy glownej - powiedzial. TATO, WYZDROWIEJ - powiedzial mu Richard. I wyzdrowial. Na zewnatrz odnalazl trojkolowy wozek, wsiadl na niego i skierowal sie do bramy glownej. Wszedzie panowala zlowrozbna cisza, ale z glownej bryly Kopuly dalo sie slyszec gluche tetnienie mocy, a nieregularna zielonkawa poswiata cofala sie i pojawiala na przemian, rozsiewajac koncentryczne fale swietlne na wiszacych nisko chmurach... Bellamy dotarl do bramy glownej. Musial teraz wyjsc z cienia i przejsc przez otwarty teren prowadzacy na zewnatrz fortyfikacji. Chwiejac sie pod ciezarem dziewczyny, wyszedl zza rogu na rzesiscie oswietlony obszar. I od razu az przysiadl. Juz wczesniej porzucil 18-milimetrowe dzialko i wzial sobie cos mniejszego. Teraz podniosl lufe pistoletu maszynowego. Potezny pies stal jak posag posrodku drogi z uszami polozonymi na leb. Byl wielki jak maly kon. Warczal, ukazujac kly godne szablozebego, a w czerwonych, wielkich jak spodki oczach widac bylo krew i smierc. Od razu zobaczyl Bellamy'ego. Stal w odleglosci dwudziestu krokow, o skok dla czarnego potwora. Przyczail sie do skoku. Zza Bellamy'ego Phillip Stone wyjechal na trojkolowym wozku. Bellamy odwrocil sie na piecie i puscil serie. Stone juz zahamowal, kopnal wozek, ktory dal mu niejaka oslone i przetoczyl sie po trawie, umykajac nawalnicy smierci wypuszczonej z pistoletu maszynowego Bellamy'ego. Warkot, jaki wydobyl sie z gardzieli Suzy byl naprawde niesamowity, a ona sama gotowala sie do skoku. -Nie! Suzy! - zakrzyknal Stone, widzac, jak tezeje cala. Nie mogl uwierzyc, ze to w ogole pies, ale podejrzewal, ze to moze byc ta Suzy. Jesli potezny pies skoczy, z cala pewnoscia ucierpi tez Lynn. Bellamy znow sie obrocil i przyklakl na jedno kolano, zrzucajac Lynn z ramienia. Ujal bron w obie dlonie i wycelowal Suzy prosto pomiedzy slepia. Stone skoczyl na rowne nogi i rzucil sie do biegu. Nad glowami zapulsowalo blekitne swiatlo. Zloty ogien spadl z nieba i dopadl Bellamy'ego. Stone stanal zaledwie kilka krokow od kleczacego. Bellamy'emu opadla szczeka. Szarpnal glowa to w jedna, to w druga strone. Jakas niewidzialna sila podniosla go do gory. Walczyl z nia z wybaluszonymi oczami. Bron wypadla mu z pozbawionych czucia palcow, a glowa przegiela sie do tylu. Richard Stone/Garrison wisial w powietrzu. Zloty plomien wystawal mu z wycelowanego w Bellamy'ego palca wskazujacego prawej dloni. Bellamy wydal z siebie krotki pisk, kiedy pekla mu skora na czaszce i jak za pociagnieciem zamka blyskawicznego zdarla mu sie z czerepu. Parujace cialo i wnetrznosci spadly na kurtke, a jego nietkniety szkielet poszybowal wysoko w chmury... Richard teleportowal siebie, Phillipa Stone'a, Lynn i Suzy z PSISAC. W jednej chwili Stone i pies staneli na szczycie niewielkiego wzgorza kilka mil na poludniowy zachod od Oxfordu. Lynn lezala na trawie, a Richard unosil sie jakies dwadziescia metrow nad ich glowami. Pulsujaca zielona aura wokol PSISAC rozswietlala niebo pomiedzy wzgorzem i cieniami miasta. Daleko na wschodzie chmury rozpraszaly sie i jasny blask switu jak mlecznobialy pasek przecial horyzont. Lynn jeknela i przebudzila sie. Phillip Stone kleknal i objal ja. Suzy, ponownie zamieniona w normalnego psa, polizala ja po twarzy i zaskomlala. STOPIENIE RDZENIA - odezwal sie Richard w ich umyslach. - TO KONIEC PSISAC OXFORD ZOSTANIE WYMAZANY Z MAPY, TAK JAK WSZYSTKO WOKOL, CHYBA, ZE TEMU ZAPOBIEGNE. -Stopienie? Ale jak? - Phillip Stone chcial wiedziec. - PSISAC nie ma elektrowni nuklearnej. PSYCHOMECH WYCIAGA ENERGIE Z PSYCHOSFERY. MASZYNA PRZYWRACA ROWNOWAGE. TO JEST JAK WIELKI WIR ALBO CZARNA DZIURA. ENERGIA MUSI ZNALEZC UJSCIE. ALE MASZYNA NIE PRZYJMIE NA SIEBIE TEGO WSZYSTKIEGO. -W takim razie grozi nam niebezpieczenstwo! Blyskajaca niebieskim swiatlem postac wzbila sie wyzej, znieruchomiala. ZAJME SIE TYM. PSISAC wygladal teraz, jakby spowijala go zielona, fluorescencyjna zorza, jasna jak swiatla stroboskopowe, zbyt jasne, by w nie patrzec, dlatego Phillip Stone, przebudzona Lynn i pies odwrocili wzrok. Ale kiedy stali tak, zakrywajac twarze, Richard siegnal swym ultraumyslem i rzucil most pomiedzy soba i potwornym maszynowym mozgiem ze swych koszmarow.Wysysal energie z Psychomecha. Plonacy luk przypominajacy jasna tecze mieniaca sie tysiacem barw wystrzelil w powietrze, laczac Richarda z centrum PSISAC... i zostal blyskawicznie odeslany na wschodnia krawedz swiata, za horyzont w kierunku wschodzacego slonca. Spektakl trwal pelne pietnascie minut. Richard wystepowal w nim w roli przekaznika energii zasilajacej planete. Teczowe luki - z PSISAC do Richarda i od Richarda w kierunku traczy slonecznej - przygasly, przyblakly i w koncu calkowicie znikly. Teraz PSISAC byl tylko kopula zielonego ognia, wielkim balonem, po ktorym przesuwaly sie czerwone i biale blyskawice, scigajace sie wzajem po jego powloce, ukladajace sie w fantazyjne wzory pod wciaz zmieniajaca sie tetniaca powierzchnia. Lynn przebudzila sie na dobre. Usiadla, uwolnila sie z ramion Phillipa Stone'a i krzyknela: -Moj ojciec! Richardzie, co z moim tata? LYNN, LYNN, Lynn - westchnal ciezko. - ZA POZNO. OD DAWNA BYLO ZA POZNO DLA JIMMY'EGO CRAIGA. Teleportowal placzaca dziewczyne, mezczyzne i psa do domu w Sussex. Unosil sie przez chwile w powietrzu, w porywach wiatru, ktory pojawil sie znikad i rozwiewal teraz ciezkie chmury. Stal w pierwszych promieniach switu i patrzyl na koniec PSISAC i Psychomecha... W sercu Maszyny James Christopher Craig raz za razem opuszczal oskard. Pierwsze uszkodzenia nie byly wielkie, poniewaz byla to solidna konstrukcja. Ale stopniowo jego wysilki zaczely przynosic efekty. Ostrze oskarda przedzieralo sie przez kable i obwody, wokol tryskaly strumienie olejow, a w powietrzu tanczyly i gasly snopy iskier. Blyszczacy metal zaczal sie rysowac i wyginac. Plastik pekal w drzazgi pod uderzeniami zaostrzonej stali. Ekran komputera zostal zmieciony jednym brutalnym ciosem, a klawisze komputera rozprysly sie na wszystkie strony. Craig powlokl sie po schodkach na szczyt podwyzszenia, celujac w delikatna aparature tronu. I chybil. Potknal sie i oskard wypadl mu z rak. Upadl pociagniety przez sile zamachu na tron, ktory pochwycil go od razu. Metalowy czepiec na zawiasach opadl z trzaskiem, chwytajac czaszke, na wysiegniku klamra w ksztalcie litery U momentalnie zacisnela mu sie na szyi. Klamry na nadgarstkach i kostkach przyszpilily go do tronu jak owada. Craig szarpnal sie, krzyknal, probujac sie wyrwac z morderczego uscisku. Maszyna nie zwracala na to najmniejszej uwagi. Siegnal do klawiszy, ale Psychomech zignorowal go calkowicie. Poniewaz przecial w szale kabel sterujacy znieczuleniem podczas terapii, igly wbily sie w cialo, wywolujac paralizujacy bol. Klamry na kostkach i nadgarstkach zacisnely sie bolesnie. Igly wkluwaly sie i wysuwaly na przemian. Mikroskanery nie dzialaly, a zakonczone ostro wzierniki dzgaly okrutnie cialo, przedzierajac sie przez miesnie i kosci. Nawet bez sond mozgowych osrodki strachu Craiga zostaly pobudzone jak nigdy dotad, ale oszalaly Psychomech wtlaczal mu cala groze swiata, cala niedole i meki Belkotu i koszmary milionow ludzi. Craigowi wypadly oczy i zawisly na policzkach, po czym sie stopily. Mozg eksplodowal, tryskajac przez skrwawione oczodoly i poszarpane uszy. Upiekl sie, poniewaz Maszyna rozgrzala sie do czerwonosci. Craig skonal na mechanicznym krzyzu jak fanatyczny, oszalaly falszywy prorok. Fundamenty Kopuly stopily sie i budynek zapadl sie w kaluze roztopionego metalu, plastiku i betonowej lawy. Wszystkie budynki PSISAC zaczely sie walic. Fala bialego zaru wystrzelila na zewnatrz, ochladzajac sie raptownie. Budynki na zewnatrz kompleksu zajely sie ogniem. Wszystkie sciany w poblizu zarzyly sie i tlily. Bylo to, jakby wszystko owional ognisty oddech jakiejs poteznej, niewidocznej bestii. Ale bestia zdechla. Bylo to ostatnie tchnienie Psychomecha. Rownowaga zostala odzyskana... EPILOG Nadeszly swieta Bozego Narodzenia i spadl snieg.Richard spacerowal z Suzy w Sussex. Zostawiali glebokie slady w sniegu. Cieplo ubrany mlody czlowiek oddychal czystym powietrzem, spogladajac wzrokiem starozytnej madrosci na swiezy czysty, bialy swiat. Mogla to byc sceneria z jego snow, ale potworny bog juz go nie scigal... Kiedy bylo po wszystkim, Richard powiedzial Lynn i ojcu (Richard uznal Phillipa Stone'a za swego ojca i sam zostal uznany za syna), ze ten Garrison odszedl na zawsze, ze wyczerpal calkowicie swoja moc. Lepiej, zeby w to uwierzyli -lepiej bedzie dla swiata, jesli pozostana w nieswiadomosci -ze tkwiacy w nim w uspieniu potwor w koncu odszedl na zawsze. Ale teraz, slyszac wolanie z daleka, wyszedl z Suzy na spacer. Lynn i ojciec zostali w domu, gdzie sluchali wiadomosci radiowych i snuli plany na przyszlosc. Swiat lizal rany i z nadzieja patrzyl w przyszlosc. A tu, gdzie osniezony pagorek wspinal sie jak biala fala az po oslepiajaco bialy horyzont, czlowiek i pies ponownie uslyszeli wolanie. Niesiony na falach Psychosfery nadszedl z oddali, zza krawedzi wszechswiata, zza rozleglych galaktyk. I nie bylo to wolanie skierowane do Richarda, ale do Suzy. -Slyszysz go, piesku? - zapytal Richard, a czarna suka w odpowiedzi zakwilila, szczeknela i polizala zwisajaca dlon. -Moze zatesknil za toba - powiedzial jej Richard. - Ja tez bede za toba tesknic, ale ty nalezysz do niego. Jak to daleko, Suzy, jak daleko? Znajdziesz go? - Piescil jej uszy i wskazywal na szczyt kolejnego wzgorza. -No to lec, a ja ci pomoge. Ponownie szczeknela i zamachala ogonem, stanela na tylnych lapach i polizala go po twarzy, nastepnie rzucila sie do biegu i zaczela sie wspinac pod gore, zostawiajac wyrazne, glebokie slady w sniegu. Czarna kropka na tle bialosci malala z kazdym susem, zblizajac sie do szczytu. Oczy Richarda zaplonely plynnym zlotem. Susy psa stawaly sie coraz wieksze i potezniejsze. Pedzaca czarna chmura o ksztalcie psa osiagnela szczyt wzgorza. I pedzila dalej. Suzy wrocila do tego, kogo kochala najbardziej. Richard patrzyl w slad za nia, nastepnie odwrocil sie i zaczal schodzic. On tez poszedl do tych, ktorych kochal najbardziej. A zloty ogien w jego oczach z kazdym krokiem z wolna przygasal... POCZATEK... This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2009-11-30 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/