Mike Carey Przebierancy Przelozyla Paulina Braiter Wydawnictwo MAG Warszawa 2009 Tytul oryginalu: Dead Men's Boots Copyright (C) 2007 by Mike Carey Copyright for the Polish translation (C) 2009 by Wydawnictwo MAG Redakcja: Joanna Figlewska Korekta: Urszula Okrzeja Ilustracja i opracowanie graficzne okladki: Jarek Krawczyk Projekt typograficzny, sklad i lamanie: Tomek Laisar Frun ISBN 978-83-7480-143-0 Wydanie I Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel. (22) 813-47-43, fax (22) 813-47-60 e-mail kurz@mag.com.pl www.mag.com.pl Wylaczny dystrybutor: Firma Ksiegarska Jacek Olesiejuk Sp. z o.o. ul. Poznanska 91, 05-850 OzarowMaz. tel. (22) 721-30-00 www.olesiejuk.pl Druk i oprawa: drukarnia@dd-w.pl Mojemu bratu, Dave'owi, z miloscia. Jestes tam, maly? PODZIEKOWANIA Dziekuje Jockowi za pierwsza lekcje zapisu perkusyjnego. Jesli cos pokrecilem, to nie jego wina. Dziekuje Ade i Joelowi za pokazanie mi dziwnych i tajemniczych zakamarkow Londynu, ktory to proces trwa zreszta nadal. Dziekuje Gabrielli Nemeth i Nickowi Austinowi za zredagowanie i korekte tego monstrum, a takze Meg, Darrenowi i George'owi za niezlomne wsparcie. Spis tresci: TOC \o "1-3" \h \z \u 1. PAGEREF _Toc253686687 \h 6 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F00630032003500330036003800360036003800370000000000 2. PAGEREF _Toc253686688 \h 21 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F00630032003500330036003800360036003800380000000000 3. PAGEREF _Toc253686689 \h 31 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F00630032003500330036003800360036003800390000000000 4. PAGEREF _Toc253686690 \h 52 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F00630032003500330036003800360036003900300000000000 5. PAGEREF _Toc253686691 \h 65 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F00630032003500330036003800360036003900310000000000 6. PAGEREF _Toc253686692 \h 71 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F00630032003500330036003800360036003900320000000000 7. PAGEREF _Toc253686693 \h 77 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F00630032003500330036003800360036003900330000000000 8. PAGEREF _Toc253686694 \h 92 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F00630032003500330036003800360036003900340000000000 9. PAGEREF _Toc253686695 \h 107 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F00630032003500330036003800360036003900350000000000 10. PAGEREF _Toc253686696 \h 124 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F00630032003500330036003800360036003900360000000000 11. PAGEREF _Toc253686697 \h 142 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F00630032003500330036003800360036003900370000000000 12. PAGEREF _Toc253686698 \h 157 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F00630032003500330036003800360036003900380000000000 13. PAGEREF _Toc253686699 \h 168 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F00630032003500330036003800360036003900390000000000 14. PAGEREF _Toc253686700 \h 176 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F00630032003500330036003800360037003000300000000000 15. PAGEREF _Toc253686701 \h 187 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F00630032003500330036003800360037003000310000000000 16. PAGEREF _Toc253686702 \h 205 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F00630032003500330036003800360037003000320000000000 17. PAGEREF _Toc253686703 \h 219 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F00630032003500330036003800360037003000330000000000 18. PAGEREF _Toc253686704 \h 235 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F00630032003500330036003800360037003000340000000000 19. PAGEREF _Toc253686705 \h 250 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F00630032003500330036003800360037003000350000000000 20. PAGEREF _Toc253686706 \h 265 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F00630032003500330036003800360037003000360000000000 21. PAGEREF _Toc253686707 \h 277 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F00630032003500330036003800360037003000370000000000 22. PAGEREF _Toc253686708 \h 289 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F00630032003500330036003800360037003000380000000000 23. PAGEREF _Toc253686709 \h 310 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F00630032003500330036003800360037003000390000000000 24. PAGEREF _Toc253686710 \h 321 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F00630032003500330036003800360037003100300000000000 25. PAGEREF _Toc253686711 \h 334 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F00630032003500330036003800360037003100310000000000 26. PAGEREF _Toc253686712 \h 346 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F00630032003500330036003800360037003100320000000000 27. PAGEREF _Toc253686713 \h 350 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F00630032003500330036003800360037003100330000000000 28. PAGEREF _Toc253686714 \h 355 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F00630032003500330036003800360037003100340000000000 1 Niezbyt czesto bywam na pogrzebach, a kiedy juz sie zjawiam, to zazwyczaj albo pijany w trupa, albo nafaszerowany ziolowa bomba ogluszajaca w rodzaju salwinoriny, do tego stopnia, ze zaczynam tracic czucie od stop w gore; przypomina to stopniowe wygaszanie centralnego ukladu nerwowego. Dzis bylem trzezwy jak swinia, a to dopiero poczatek moich zmartwien. Na cmentarzu panowal przerazliwy ziab - tak mocny, ze czulem go nawet przez rosyjski wojskowy szynel (nigdy nie walczylem, ale szara piechota to stan umyslu). Slonce wciaz tkwilo w zimowej przechowalni, porywisty wschodni wiatr szorowal mi twarz ostrym pilnikiem, a poczucie winy atakowalo umysl niczym ostry drut, powoli przegryzajacy sie przez bryle lodu.-Z prochu powstales i w proch sie obrocisz - powiedzial ksiadz, a przynajmniej do tego wlasnie sprowadzaly sie jego slowa. Na pazdziernikowym mrozie jego wlosy i skora byly jasne jak popiol. Zalobnicy niosacy trumne ruszyli do przodu w chwili, gdy wiatr znow powial mocniej i oslaniajacy ja calun wydal sie jak zagiel. Czekal go jednak krotki rejs: wystarczyly dwa kroki, by znalezli sie obok rownej, prostokatnej dziury w ziemi. Tam pochylili sie rowno jak jeden maz i ulozyli trumne na dwoch parcianych pasach, przytrzymywanych przez czterech roslych grabarzy. Ci jednoczesnie ruszyli naprzod i trumna bezszelestnie zniknela w ziemi. Spoczywaj w spokoju, Johnie Gittingsie. A przynajmniej smiertelna czesc ciebie: co do reszty, bedziemy musieli zaczekac i zobaczyc. Moze dlatego wlasnie wdowa po Johnie, Carla, stojaca naprzeciw mnie w eleganckiej zalobie, sprawiala wrazenie tak wyczerpanej i spietej. Jej kostium uzupelniala broszka ozdobiona pekiem czarnych jak noc pior. Gdy tak na nia patrzylem, przez moment wyobrazalem sobie, ze spogladam na wszystko z wielkiej wysokosci, i czern jej sukni stala sie czernia asfaltowanej drogi, na srodku ktorej spoczywaly szczatki martwego, zabitego przez samochod ptaka. Ksiadz znow zaczal, wiatr jednak porywal jego slowa i rozdawal na chybil trafil posrod nas tak, ze kazdemu przypadla zaledwie mizerna czastka madrosci i pociechy. Zatopiony we wlasnych myslach, skupionych na smiertelnosci i zmartwychwstaniu bez mozliwosci odkupienia, rozejrzalem sie po twarzach innych zalobnikow. Przypominalo to "Who is Who" londynskich egzorcystow. Byli tam miedzy innymi Reggie Tang, Therese O'Driscoll i Greg Lockyear, przedstawiciele Kolektywu z Tamizy; Burbon Bryant i jego nowa zona Cath, o rysach ostrych jak brzytwa; Larry Tallowhill i Louise Beddows - Larry sam wygladal jak chodzacy trup, jego biale kosci policzkowe przeswitywaly przez skore niczym plomien przez papierowa latarnie; Bill Schofield, znany z powodow zarowno skomplikowanych, jak i obscenicznych, jako Jonasz; Ade Underwood, Sita Lovejoy, Michelle Mooney - wszystkie z pieknego Poludnia (czyli z okolic dzielnicy Elephant Castle), a posrod "i innych" dziewczyna - niezwykle ladna, niezwykle mloda, o siegajacych ramion niemal bialych wlosach, ktora przygladala mi sie podczas calej ceremonii. Jej twarz miala w sobie cos znajomego i niepokojacego, ale nie potrafilem tego okreslic, i niepewnosc ta bynajmniej nie poprawiala mi nastroju. Podobnie jak nieobecnosc jedynej londynskiej egzorcystki, ktora mialem nadzieje ujrzec na tej imprezie. Ale tez Juliet Salazar nigdy nie nalezala do osob przesadnie sentymentalnych. Szczerze mowiac, watpie, by znalazla w sobie jakikolwiek sentyment, nawet gdyby jej za to zaplacono. Poniewaz bylismy na cmentarzu, zjawilo sie tez sporo zmarlych. Zebrali sie w grupki wokol nas, w bezpiecznej odleglosci, wyczuwajac zgromadzona tu moc i to, co moglaby z nimi zrobic, ale byli tak zlaknieni jakichkolwiek wrazen, ze nie mogli sie powstrzymac. Trudno bylo nie zerkac na owa zalosna zbieranine, choc patrzac na duchy, czesto zachecamy je, by podeszly blizej, zupelnie jakby nasza uwaga dzialala jak przyciagajacy je magnes. Byly ich tu dziesiatki, moze nawet setki, stloczonych tak ciasno, ze nakladaly sie na siebie, ich glowy przenikaly przez konczyny i torsy innych, byle tylko lepiej sie nam przyjrzec, a moze tez obejrzec nowego. Najnowsze duchy wciaz nosily na sobie slady smierci: wychudzone ciala, nogi i rece wyginajace sie pod osobliwymi katami, a w jednym przypadku wielka rane na piersi, niemal na pewno stanowiaca pozostalosc po kuli. Mieszkancy o dluzszym stazu albo nauczyli sie dosyc, by ukryc pamiatki po smierci, albo tez dosyc zapomnieli, i bardziej przypominali siebie samych za zycia. Inni powoli dogasali i rozplywali sie, tak ze co paskudniejsze szczegoly calkiem zniknely. Ksiadz najwyrazniej nie dostrzegal licznie zgromadzonych sluchaczy. Moze i dobrze, bo biorac pod uwage jego wiek i mizerna kondycje, moglby nie zniesc wstrzasu. Jednakze ludzie uprawiajacy moj zawod nic nie moga poradzic na swoj szosty zmysl, nie da sie go wlaczac i wylaczac wedle woli. W pewnym momencie mowy pogrzebowej Burbon Bryant siegnal do kieszeni i wysunal z niej ksiazeczke zapalek, ktora zawsze tam nosi - to jego narzedzie, sluzace do poskramiania mieszkancow niewidzialnych krolestw, tak jak moim jest prosty metalowy flet ("Clarke's Original" w tonacji D). Polozylem mu dlon na ramieniu i pokrecilem glowa. -Nie teraz - wycedzilem z naciskiem samym kacikiem ust. -Wypale tylko pare sztuk, Fix - wymamrotal. - Reszta ucieknie jak sploszone golebie. -Jesli to zrobisz, zlamie ci szczeke - odparlem pogodnie. Burbon obdarzyl mnie zaskoczonym, urazonym spojrzeniem, wlasciwie odczytal wyraz mojej twarzy i schowal zapalki. Czemu nie upilem sie przed przyjsciem? Sadzac po zebranych wokol twarzach, nie bylbym jedyny. Egzorcysci czesto siegaja po wodke, by uciszyc swoj zmysl smierci, wielu z nich uzywa tez speedow, kiedy chca go wyostrzyc. Ale ja starannie dobieram chwile, kiedy siegam po sztuczne wsparcie: dzis mialbym wrazenie, ze probuje sie ukryc przed czyms, czemu sie wstydze stawic czolo, a nie jedynie stepiam nieprzyjemne bodzce. Kiepski precedens. Staralem sie jak najmocniej zdekoncentrowac, patrzac poprzez zbiorowisko zmarlych w strone wysokiego, cmentarnego ogrodzenia z kutego zelaza, zwienczonego wybitnie niechrzescijanskim drutem kolczastym. Nawet tam jednak nie znalazlem wytchnienia: demonstranci z Tchnienia Zycia napierali na prety niczym turysci w zoo, wykrzykujac wyzwiska pod naszym adresem. Na szczescie stalismy dosc daleko, by nie dalo sie ich zrozumiec. Zyciowcy, jak nazywamy ich lekcewazaco, to radykalni obroncy praw zmarlych. Dla nich my, ducholapy, jestesmy tym samym, co dla wiernych katolikow lekarze aborcjonisci. Zawsze pojawiaja sie na pogrzebach egzorcystow, jesli tylko zwesza okazje. Najpewniej ksiadz badz jeden z grabarzy potajemnie z nimi sympatyzowal i przekazal informacje. Ceremonia powoli dobiegala konca. Carla rzucila garsc ziemi na trumne meza, pare osob ustawilo sie w kolejce, by uczynic to samo. Potem grabarze zaczeli na dobre machac lopatami. Teraz, gdy poklonilismy sie juz rytualnie obrzedowi orania ziemi, moglismy sie rozejsc, odczekawszy przyzwoita chwile. Carla tuz przed pogrzebem odwolala planowana stype w swoim domu w Mill Hill, nie podajac zbyt jasnych powodow, a sam pogrzeb, ktory ozdobione czarna obwodka zaproszenia zapowiadaly na trzecia, zostal bez wyjasnienia przesuniety na wpol do drugiej. Moze dlatego Juliet sie nie zjawila. W chwili, gdy juz sobie gratulowalem, ze latwo mi sie upieklo, krzyk od strony bramy glownej sprawil, ze odwrocilem sie w tamta strone. Jakis czlowiek biegl ku nam zwawym krokiem, dziwnie kontrastujacym z nieskazitelnie skrojonym wloskim garniturem. Zazwyczaj ludzie nie wkladaja ciuchow od Enzo Tovare do joggingu, bo pot i bloto nie wplywaja zbyt dobrze na delikatne szwy. Pod innymi wzgledami ow spoznialski takze wygladal nietypowo. Kasztanowe wlosy zaczesal do tylu w staroswieckim stylu, przypominajacym Errola Flynna, mial tez pasujaca do niego hollywoodzka twarz - owoc albo wspanialych genow, albo pracy swietnego chirurga plastycznego. Na oko liczyl sobie trzydziestke, ale cos w jego rysach przywodzilo na mysl albo przedwczesna dojrzalosc, wynikajaca z bogatych doswiadczen, albo tez wewnetrzny spokoj i powage. Wygladal staro jak na swoj wiek i bylo mu z tym calkiem do twarzy. A w dloni trzymal zlozona kartke papieru, ktora unosil tryumfalnie, demonstrujac wszem wobec. To plus eleganckie ciuchy sprawilo, ze zwatpilem w pierwotne zalozenie, ze to jeden z Zyciowcow, probujacy zaklocic uroczystosc ogluszajaca petarda albo workiem z farba. Kiedy znalazl sie miedzy nami, zwolnil, i gdy mnie mijal, zauwazylem, ze wcale nie dyszy, mimo szybkiego biegu. Zastanawialem sie, czy do cwiczen takze wklada wloskie plotna. -Pani Gittings - rzekl, wreczajac papier Carli. - To nakaz wydany dzis rano przez sedziego Tilneya z sadu dzielnicowego w Hendon. Zechce pani przeczytac? Carla wytracila kartke z dloni mezczyzny, ktory siegnal szybko, by ja zlapac, nim wyladuje w grobie. -Niech pan stad idzie, panie Todd - powiedziala lodowato. - Nie ma tu pan nic do roboty. Absolutnie nic. -Pozwole sobie sie nie zgodzic - odparl uprzejmym tonem facet we wloskim garniturze. Rozlozyl kartke i zademonstrowal Carli. - Wie pani, co tu robie, pani Gittings, i dlaczego nie moge na to pozwolic. To wszystko jest nielegalne. Nakaz zabrania pani grzebania doczesnych szczatkow swietej pamieci Jonathana Gittingsa i nakazuje pojawienie sie w... Nagle zabraklo mu pary. Patrzyl na grob i wyraznie dotarlo do niego, ze jest juz zasiedlony i do polowy zasypany ziemia. Moze na sekunde stracil watek: wystrojony, z nakazem w reku, i wszystko na prozno! Potem ponownie zlozyl nakaz i zdecydowanym gestem wsunal do kieszonki na piersi. Mine mial powazna. -Najwyrazniej przyszedlem za pozno - oznajmil. - Mialem wrazenie, ze ceremonia ma sie odbyc o trzeciej. Z pewnoscia to wlasnie mi powiedziano, kiedy dzis rano zadzwonilem do zakladu pogrzebowego. Moze w ostatniej chwili przesunieto godzine? - Carla zarumienila sie, otworzyla usta, by cos powiedziec, ale Todd gestem poddania uniosl obie rece. - Nie zamierzam przerywac pogrzebu, ktory juz sie toczy, i przepraszam za zaklocenie powagi chwili. Gdybym zjawil sie przed pogrzebem, mialbym obowiazek zapobiec mu. Teraz... wroce do siebie i rozwaze inne dostepne srodki. Wkrotce znow porozmawiamy, pani Gittings, i moze sie pani spodziewac nakazu ekshumacji... Carla wydala z siebie bolesny okrzyk, jakby te slowa zranily ja fizycznie. Wowczas Reggie Tang - nietypowy Galahad - stanal miedzy nia a prawnikiem i przygwozdzil go morderczym spojrzeniem. -Czy moge zobaczyc panskie zaproszenie? - rzucil. Zauwazylem, ze zwodniczo chuderlawy kumpel Reggiego, Greg Lockyear, podkradl sie do Todda od tylu, patrzac na przyjaciela i czekajac na sygnal. Nie moglem uwierzyc, ze zamierzaja zrobic cos prawnikowi na oczach piecdziesieciu swiadkow, lecz ponura zawzietosc na twarzy Reggiego mowila sama za siebie. Podobnie jak wiekszosc nas, znal Johna od wiekow i kilka razy pracowal z nim, kiedy nie znalazl lepszej oferty. Tak to zwykle dzialalo i przypuszczalem, ze moze podobnie jak ja, czul teraz spoznione wyrzuty sumienia na mysl, ze zawsze traktowal Johna jak ostatnia deske ratunku. Moze wiec uznal pobicie faceta w garniturze za latwy sposob zrownowazenia zlej karmy. Wystapilem naprzod, zaskoczony tym faktem rownie mocno jak inni zebrani, i polozylem dlon na ramieniu Reggiego. Zwrocil ku mnie gniewne spojrzenie, zdumiony i oburzony tym, ze ktos mu przeszkadza, kiedy on sie dopiero rozgrzewa. -Zachowuj sie, Reggie - powiedzialem. - Nikomu sie nie przysluzysz, wywolujac tu bojke, a juz na pewno nie Carli. Jeszcze chwile patrzylismy sobie w oczy i zaczynalem juz podejrzewac, ze zaraz mnie rabnie. Przesunalem sie w lewo, by miec na oku Grega Lockyeara - tak przynajmniej nie musialbym walczyc na dwoch frontach - ale chwila minela i Reggie odwrocil sie, z niesmakiem wzruszajac ramionami. -Pierdzielone pasozyty - rzekl. - Niech ci bedzie, Fix. Ale jesli sie stad, kurwa, nie zabierze, przyfanzole mu w twarz. Poslalem Toddowi spojrzenie, pytajace, na co jeszcze czeka. -Pani Gittings bedzie w kontakcie - rzeklem. -Z pewnoscia - zgodzil sie. - Ale naprawde musze juz zaczac... -Musi pan lepiej dobierac chwile. Bedzie w kontakcie. Na razie prosze to zostawic, dobrze? Todd powiodl wzrokiem po otaczajacych go ponurych twarzach i pewnie dokonal w myslach szybkich obliczen. Rozejrzal sie w poszukiwaniu Carli, ona jednak cofnela sie miedzy zyczliwy tlumek i sluchala slow pociechy Cath i Therese. -Jestem gotow zaczekac dzien lub dwa - oswiadczyl w koncu. - Z szacunku dla wdowy. Dzien lub dwa, nie wiecej. -Dobry plan - zgodzilem sie. Pozdrowiwszy mnie szybkim skinieniem glowy, Todd obrocil sie na piecie. Tym razem poruszal sie znacznie wolniej i dopiero po minucie zniknal mi z oczu, pogarszajac jeszcze i tak juz ponury i nerwowy nastroj. Rozpraszalismy sie powoli, bez entuzjazmu wymieniajac sie uwagami na placyku obok parkingu, bo nikt nie chcial sie oddalic w nieprzystojnym pospiechu. Przywitalem sie z Louise - nie widzialem jej od ponad roku - i przez chwile gralismy w "czyz to nie okropne", wymieniajac sie historyjkami na temat Zyciowcow. -Ostatnio organizuja zasadzki - oznajmila Louise z leniwym, przeciaglym akcentem z Tyneside i przypalila papierosa zlota zapalniczka w ksztalcie malego rewolweru. - Zalatwiaja nas kolejno. Uwierzylbys? Do Stu Langleya zadzwonili nad ranem. Jakas kobieta mowila, ze wlasnie wprowadzila sie do nowego domu i w cholernym kiblu na parterze zobaczyla ducha. Stu kazal jej przyjsc rano, ale babka rozplakala sie i zaczela blagac coraz glosniej i natarczywiej, a Stu byl zbyt uprzejmy, zeby rzucic sluchawka. W koncu ubral sie i pojechal do niej. Na jego miejscu kazalabym jej sie powstrzymac albo sikac przez okno. W kazdym razie przyjechal na miejsce, gdzies w Gypsy Hill. Dokladnie tam, gdzie mowila, zobaczyl dom z tabliczka na sprzedaz. Drzwi frontowe staly otworem i jak ostatni kretyn wszedl do srodka. Nie zastanowil sie, czemu w oknach nie swieci sie swiatlo ani dlaczego na trawniku wciaz stoi znak na sprzedaz, skoro babka juz sie wprowadzila. Bylo ich czterech, mieli bejsbole. Zalatwili go tak, ze wyladowal w szpitalu, w spiaczce. Przezyl jeszcze tydzien, potem lekarze odlaczyli respirator. Powiadam ci, Fix, nie przestana, poki nie wykoncza nas wszystkich. -Nawet jesli, nic to im nie da. - Pokrecilem glowa, gdy Louise zaproponowala mi sztacha. - Egzorcyzmy sa teraz czescia ludzkiego genomu. Pewnie zawsze byly, tyle ze nie objawily sie, dopoki nie pojawilo sie cos do egzorcyzmowania. Zabicie nas wszystkich nie rozwiaze problemu. Gwaltownie wydmuchnela dym nosem. -Nie, ale pobicie kilkorga z nas daje reszcie sporo do myslenia. Obok przeszla kolejna grupka zalobnikow zmierzajacych do samochodow, jedna z nich byla ostra blondynka. Towarzyszylo jej dwoch facetow, ktorych nie znalem. Przechodzac obok, poslala mi kolejne mordercze spojrzenie. -Wiesz moze, kto to? - spytalem Louise, zerkajac w bok i wskazujac kobiete tak, by nikomu nie rzucilo sie to w oczy. -Kto? -Ta dziewczyna. Louise wypuscila z ust powietrze w glosnym westchnieniu i skrzywila sie ze znuzeniem. -Dana McClennan. -McClennan? - Cos wewnatrz mnie szarpnelo sie i opadlo pod dziwnym katem. - Jakas krewna nieswietej pamieci Gabriela McClennana? -Corka - wyjasnila Louise. - I pozostala wierna rodzinnej tradycji, Fix. Jest nawet wredniejsza niz jej stary. Kiedy sie dowiedziala, ze Larry ma HIV-a, uciekla z predkoscia stu mil na godzine. Myslalby kto, ze probowal ja pocalowac z jezyczkiem czy cos takiego. A moze babka uwaza, ze do zarazenia sie wystarczy sama rozmowa, tak jak moja mama. Nie odpowiedzialem. Wzmianka o Gabie McClennanie przywolala cala game bardzo nieprzyjemnych wspomnien, w wiekszosci wywodzacych sie z nocy, gdy go zabilem. No dobra, moze posrednio: tak naprawde bardzo ulatwilem komus innemu zabicie go. I tak nie pozostawil mi wyboru, bo sam chcial mnie zalatwic, sam tez sprowadzil na impreze wilka, ktoremu rzucilem go na pozarcie. Mozna rzec, ze kto mieczem wojuje, od miecza ginie. Calkiem sporo przekonujacych argumentow, ale zaden nie sprawil, ze poczulem sie lepiej. Z cala tez pewnoscia nie potrafilbym sie wytlumaczyc wdowie i dzieciom. -Co ona tu robi? - spytalem. -Przyjechala z Burbonem. Chyba rozeslal wici w Oriflammie, ze dzis pogrzebia Johna. Mowil, ze zalatwil samochody wszystkim egzorcystom, ktorzy zechca przyjechac. -Jest ducholapka? Louise wzruszyla ramionami. -Owszem, tak sama twierdzi. Poszla w slady ojca. Nie mam pojecia, czy jest w tym dobra. Przyjalem to po mesku, ale te wiesci mnie nie ucieszyly. Jesli corka Gabe'a dziala w tej samej branzy co ja, w dodatku w Londynie, wciaz bedziemy na siebie wpadac, czy nam sie to podoba, czy nie. Niezbyt radosna perspektywa. Odprowadzilem dziewczyne wzrokiem az do bramy. Zobaczylem jak sie zatrzymuje, nie zwazajac na dwoch oddalajacych sie towarzyszy, i zamienia kilka slow z Zyciowcami pikietujacymi cmentarz. Ktos powinien z nia o tym porozmawiac: zachecanie tych swirow to kiepski pomysl. -Jak tam muzyka? - spytalem, niezbyt delikatnie probujac rozluznic nastroj. Louise grala na basie w zespole o wiekszej liczbie nazw niz koncertow. Zdawalo mi sie metnie, ze ich obecne nom de sound-stage brzmi jakos punkowo, jak "Gwiazdy i Buce", ale jutro z pewnoscia znow sie zmieni. -Calkiem dobrze - odparla Louise. - Calkiem dobrze. Mamy nowego menedzera, twierdzi, ze da rade wkrecic nas do Spitza. W tym momencie podszedl do niej Larry Tallowhill i objal w talii ramieniem. -Feliksie Castorze - rzekl z udana surowoscia. - Odczep sie od mojej pieprzonej kobiety. -Coz moge poradzic na to, ze zadna mi sie nie oprze? - odparlem. - Jak sie sprawdzaja nowe leki? Larry lekcewazaco wzruszyl ramionami. -Swietnie - powiedzial. - Pozyje, dopoki nie zabije mnie cos innego. Czego wiecej moglbym zadac? Larry zawsze zdumiewajaco pozytywnie podchodzil do swojej choroby, bedacej wynikiem tak wybitnego pecha, ze wiekszosc ludzi na jego miejscu toczylaby piane z pyska w atakach rozpaczy. Zarazil sie HIV od ugryzienia loup-garou, z ktorym wlasnie walczyl - moglibyscie go nazwac wilkolakiem, tyle ze jego zwierzeca czesc byla czyms wiekszym, bardziej dlugonogim i znacznie dziwniejszym niz sugerowaloby to miano. W dodatku nikt mu nawet za to nie placil: zobaczyl, jak potwor ugania sie za dzieciakami na parkingu przy Sainsburym, i bez namyslu wkroczyl do akcji. Stwor chcial sie tylko posilic, ale skupil sie na Larrym, gdy tylko pojal, ze mu zagraza, a jak mowilem, byl silny, szybki i bardzo, bardzo wredny. Larry zniosl atak, dokonczyl robote z jedna reka wiszaca w strzepach, a potem przeszedl pol mili do szpitala, zeby go polatali. Spisali sie rewelacyjnie: podali leki, wzieli urwany palec, ktory ze soba przyniosl i przyszyli, nie pozwolili, by sie wykrwawil na smierc albo dostal tezca, i w koncu przywrocili mu dziewiecdziesiat piec procent sprawnosci nerwow. Jakies dziesiec, jedenascie miesiecy pozniej dostal wiadomosc. Dla egzorcystow to ryzyko zawodowe: niewielu z nas umiera ze starosci. Zmienilem temat, bo wczesniej czy pozniej doprowadzilby nas do jeszcze bardziej bolesnej kwestii tego, jak umarl John Gittings - zamkniety w lazience, z lufa dubeltowki w ustach. Trudno mnie nazwac przewrazliwionym, ale cale popoludnie staralem sie o tym nie myslec. -Jak ida interesy? - spytalem, raz jeszcze siegajac po wytarte, bezpieczne banaly. -Super - odrzekl Larry. - Nigdy nie bylo lepiej. -Wczoraj dostalismy trzy zlecenia - potwierdzila Louise. - Jest szybki - skinieniem glowy wskazala Larry'ego - wiesz dobrze jaki szybki, ale nawet on nie dalby rady trzem w jeden dzien. Przeszkadzalyby sobie nawzajem: drugie jest ciezsze niz pierwsze, a trzecie niemozliwe. Sama wiec zalatwilam srodkowe i oczywiscie okazalo sie prawdziwym skurwysynstwem. Staruszka, twarda jak cholera. Walczyla i wyrzygalam klientowi caly lunch na dywan. -Sniadanie - poprawil Larry. - Byla zaledwie jedenasta. -Drugie sniadanie. A ten gosc, dyrektor duzej firmy czy cos takiego, mieszka w Regent Quater, mowi: "Mam nadzieje, ze przed wyjsciem pani posprzata". Nawet bym to zrobila, ale nie po tym, jak sie odezwal. Przywalilam mu standardowymi warunkami i wyszlam. Teraz mowi, ze nie zaplaci. Ale zaplaci, tak czy inaczej. Choc udana, proba zmiany tematu nie odciagnela nas zbytnio od smierci. Ale tak to juz jest u egzorcystow. Po jeszcze paru uprzejmostkach, Lou i Larry odeszli, trzymajac sie pod reke, a ja wrocilem w poblize grobu, by sie pozegnac. Carla stala pograzona w rozmowie z ksiedzem. Moze nawet zanadto pograzona. Kiedy podszedlem, wykorzystala okazje i uwolnila sie, dziekujac mu wylewnie. -Bede juz jechal - oznajmilem. - Uwazaj na siebie, Carla. Odezwe sie niedlugo, dobrze? Ona jednak wyciagnela do mnie reke z czyms, co okazalo sie jej kluczykami. -Fix - odezwala sie przepraszajacym tonem - odwieziesz mnie do domu? Naprawde kiepsko sie czuje i chcialabym cie o cos poprosic. Zawahalem sie. Mowia, ze nieszczescia chodza parami, ale ja naleze do nieszczesc najlepiej czujacych sie w samotnosci. Z drugiej strony, nie zalapalem sie na karawane Burbona i potrzebowalem podwozki do miasta. Przytaknalem jakies pol sekundy za pozno, by wygladalo to szczerze, i wzialem kluczyki. -Raz jeszcze dziekuje, ojcze! - zawolala przez ramie Carla. Ksiadz odprowadzil nas wzrokiem; sprawial wrazenie nieco poruszonego. -Spytal, czy mam jakiekolwiek watpliwosci - powiedziala Carla, dostrzeglszy, ze sie ogladam. - Czy chcialabym z nim pomowic o fragmentach doktryny. A potem, nim zdolalam sie odezwac, zaczal mnie zasypywac slowami, jakby probowal wyciagnac informacje. -Duchowni sa najgorsi - zgodzilem sie. - Nie aprobuja tego, co robimy, ale i tak musza sprawdzic. Ta sama zasada, co w tabloidach. Moze zabrzmialo to lekko niesprawiedliwie, ale czesto sie z tym spotykalem. Ludzie zakladaja, ze ukrywamy jakas wielka tajemnice. Musimy, bo w przeciwnym razie jak moglibysmy robic to, co robimy, nie wiedzac jak to dziala? Ale to nie tak. Czy prosilibyscie Steve'a Daviesa o wyjasnienie ruchow Browna, albo Torvill i Deana o wytlumaczenie, jak powstaja krysztalki lodu? Dysponujemy pewnym zestawem umiejetnosci, nie ksiega wiedzy wszelakiej. Na parkingu zostal juz tylko woz Carli: wielka, przestronna stara vectra GLS w odcieniu ciemnej szarosci, na ktorej doskonale odcinaly sie rozbryzgane plamy ptasiego lajna. Otworzylem przed Carla drzwiczki - samochod nie mial centralnego zamka - i przeszedlem na strone kierowcy, po drodze przygladajac sie jej uwaznie. Teraz, po wszystkim, wydawala sie spokojniejsza, ale tez zmeczona i troche stara. Nic dziwnego - samobojstwo kogos, kogo kochamy, musi byc jednym z najbolesniejszych ciosow, jakie moze zadac nam zycie. Pod innymi wzgledami nadal jednak pozostawala kobieta, ktora poznalem na poczatku lat dziewiecdziesiatych, nim jeszcze spotkala Johna, kiedy byla glosna, zadziorna blondynka, z ktora zagralem w pokera i o malo nie poszedlem do lozka. Powstrzymal nas moj strach przed bliskoscia i jej upodobanie do starszych mezczyzn, ktore zadzialaly niemal jednoczesnie i zamienily obiecujacy numerek w niezreczna rozmowe o rozgrywkach micro-limit hold'em. W jednym z wierszy Yeatsa jest taki fragment, w ktorym pyta on czytelnika, czy w jego pamieci dluzej pozostaje kobieta, ktora zdobyl, czy tez kobieta, ktora stracil. A kiedy bedziecie sie nad tym zastanawiac, mozecie tez specjalnie dla niego ocenic, gdzie sie zgina dziob pingwina. Gdyby wszystko potoczylo sie inaczej, Carla moglaby zostac moja pania Robinson, choc nawet w tamtych czasach mniej przypominalem bohatera "Absolwenta", a bardziej "Nocnego kowboja". Uruchomilem silnik i ruszylem, zauwazajac, ze ksiadz wciaz nie spuszcza z nas spojrzenia smutnych oczu. W pewnym sensie nawet mu wspolczulem: w dzisiejszych czasach nielatwo zarobic na zycie poslugami duchowymi. Powoli manewrowalismy pomiedzy pikietami Zyciowcow, obrzucani hojnymi porcjami wyzwisk i drwin, wsrod ktorych na szczescie zabraklo grozb i pociskow materialnych. Wiekszosc zebranych wymachujacych transparentami i skandujacych nie przekroczyla jeszcze dwudziestki. Co mogli wiedziec o smierci? Tak naprawde nie zaznali jeszcze nawet zycia. Cmentarz lezal az w Waltham Abbey, podczas gdy John i Carla mieszkali - czy raczej Carla mieszkala, a John juz nie - w Aldermans Hill, tuz za Southgate, w mieszkaniu nad sklepem z kostiumami. Czekala mnie dluga droga, a vectra poruszala sie ciezko, jak zalana tratwa. Dolaczywszy do ruchu, przypomnialem sobie o oproznionej do polowy butelce metaxy w wewnetrznej kieszeni, wylowilem ja jedna reka i podalem Carli. Bez slowa wziela flaszke, odkrecila i pociagnela dlugi lyk. Az zadrzala. Zapewne to alkohol sprawil, ze do oczu naplynely jej lzy, choc istnialo wiele innych wyjasnien, tlumaczacych czemu szybko otarla twarz grzbietem dloni. Zerknalem w lusterko wsteczne i zauwazylem, ze ktos siedzi nam na ogonie. Zaklalem pod nosem. Byla to jedna z furgonetek, ktorymi przyjechali Zyciowcy - duzy woz dostawczy, zapewne wypozyczony z pracy, ciemnogranatowy, z literami ukladajacymi sie w nazwe "Uslugi porzadkowe Bowyera", wypisanymi odwrotnie na przedniej szybie, bo dobry pomysl to dobry pomysl, nawet jezeli pierwsze wpadaja na niego sluzby ratownicze. Nie wspomnialem o niczym Carli: zmienialem tylko pasy kiedy moglem, zeby utrudnic im zycie. Bylem pewien, ze zdolam ich zgubic na dlugo przed powrotem do Londynu. -O co chodzilo w tej awanturze z prawnikiem? - spytalem. Sposob, w jaki to ujalem, byc moze zabrzmial nietaktownie, ale zawsze uwazalem, ze gniew stanowi swietne antidotum na rozpacz. Rozpacz paralizuje czlowieka, a porzadne wkurzenie dodaje energii i utrzymuje na nogach, choc troche utrudnia rozeznanie, dokad wlasciwie zmierzamy. Carla pokrecila glowa, jakby nie chciala o tym rozmawiac, i juz mialem dac spokoj, potem jednak pociagnela drugi lyk koniaku i zmienila zdanie. -John zawsze powtarzal, ze chcialby byc pochowany w Waltham Abbey, obok swojej siostry, Hailey - mruknela. - Zawsze. Oprocz mnie na calym bozym swiecie kochal tylko ja. Ale nie byl soba, Fix. Od miesiecy przed smiercia. Zupelnie go juz nie poznawalam. Westchnela gleboko i nieco ochryple. -Istnieje taka choroba, nazywaja ja wczesna postacia Alzheimera. Ojciec Johna zapadl na nia, kiedy mial czterdziesci osiem lat, i nim skonczyl piecdziesiat, nie potrafil nawet sam sie ubrac. John byl przekonany, ze Hailey zaczela chorowac tuz przed smiercia, i strasznie sie bal, ze jego tez to dopadnie. Kiedys chcial, zebym mu przyrzekla, ze jesli go to spotka, dam mu pigulki. Gdyby dotarl do etapu, kiedy... no wiesz, kiedy juz nic by z niego nie zostalo. Ale nie moglam mu tego obiecac, i powiedzialam to. Poza tym fakt, ze dopada to czlonkow rodziny nie znaczy, ze musza zachorowac wszyscy. Bo przeciez nie wiadomo, prawda? Nie ma sensu wybiegac naprzeciw klopotom. Ale Johnowi zawsze zdarzaly sie dni, kiedy prawie nie mogl sie ruszyc, bo za bardzo o tym myslal. Gdy wpadal w taki nastroj, staralam sie go rozweselac i czekalam, az sie otrzasnie. Wowczas zazwyczaj przepraszal za to, ze mnie zdenerwowal, i tyle. Ale pare miesiecy przed swietami stalo sie z nim cos zlego. Mial wtedy robote - cos, za co swietnie placili, ale co go najwyrazniej nieustannie dreczylo. -Jaka robote? - wtracilem znacznie lzejszym tonem niz sie czulem. Bo jesli sie zastanawiacie, wlasnie stad braly sie moje wyrzuty sumienia. Slyszalem juz co nieco o ostatnim wielkim numerze Johna i mialem spore powody do solidnych watpliwosci. -Nie chcial powiedziec. Ale raz, gdzies w listopadzie, wsadzil mi do reki tysiac funtow i kazal wplacic do banku, po czym dodal, ze bedzie tego wiecej. Sam wiesz, jak to jest, Fix. Bez urazy, ale najczesciej zarabiacie tylko na czynsz. Jasne, u mlodych facetow to swietna sprawa, dwiescie, trzysta funtow za pare dni pracy, doskonala zabawa. Ale z czasem sprawy zaczynaja wygladac inaczej, a tobie wciaz nie udaje sie nic odlozyc. Totez bylam naprawde zachwycona, powaznie. Spytalam go nawet: "Czyzby w Buckingham Palace mieli jakiegos ducha? Czy mozemy oglosic cie egzorcysta z nadania krolewskiego?". A on sie rozesmial i powiedzial cos na temat krolow East Endu, ale choc pytalam, nie rozwinal tematu. Mysle, ze tak naprawde niewazne, o co chodzilo w tej pracy, po prostu nie wiedzial, czy sam da sobie rade. Zadzwonil do tych dwoch gosci z Kolektywu, Reggiego i jego kumpla, ktory nigdy sie nie myje, ale nie chcieli juz z nim pracowac. Powiedzieli, ze zrobil sie zbyt nieuwazny i nie moga na nim polegac, jesli podczas roboty cos pojdzie nie tak. Zawahala sie, jakby czekala, ze sie odezwe i zaczne bronic reputacji Johna. Ja jednak tego nie skomentowalem - bo jesli Reggie tak powiedzial, to mial racje. John nigdy nie nalezal do osob przesadnie zorganizowanych, a z wiekiem tylko mu sie pogarszalo. Jego obecnosc podczas roboty bynajmniej nie dodawala otuchy: zazwyczaj stanowila raczej kolejny powod do zmartwienia. Nie czulem sie jednak zbyt dobrze z ta mysla, bo John dzwonil nie tylko do Reggiego. Do mnie takze, trzy razy w ciagu tygodnia. Wiadomosci wciaz tkwily na mojej sekretarce, bo nigdy nie chce mi sie niczego kasowac. Trzy razy siedzialem i sluchalem, jak John mowi, ze moze miec dla mnie prace, i trzy razy nie podnioslem sluchawki, bo zycie jest zbyt krotkie i zazwyczaj staram sie unikac spraw, ktore moglyby jeszcze je skrocic. A potem zadzwonil Burbon, de facto ojciec chrzestny londynskich ducholapow, z wiescia, ze John ucalowal lufe dubeltowki. -Wspominal moze, dla kogo pracuje? - spytalem, zmieniajac ostro biegi i skrecajac na wjazd na M25. Niebieska furgonetka wciaz jechala za nami, ale nie przejmowalem sie: jeszcze nawet nie zaczalem walczyc. Carla pokrecila glowa. -Spytalam go. Nie chcial o tym gadac. Powiedzial tylko, ze to wielka sprawa i ze kiedy skonczy, trafi do podrecznikow historii. "To numer do podrecznikow", powtarzal. Cos, czego nikt przed nim jeszcze nie dokonal. I ta praca go zmienila. Wyraznie cos go gnebilo, mial paranoje na punkcie zapominania. Robil notatki, listy nazwisk, miejsc, i ukrywal je w calym domu. Otwieralam puszke z herbata i pod przykrywka znajdowalam zlozona karteczke. Wylacznie nazwiska. Potem, nastepnego dnia, krazyl po domu, wszystko zbieral i palil. I po raz pierwszy zaczelam myslec, ze moze jednak mial racje. No wiesz, co do Alzheimera. Pomyslalam, ze moze wywolal go stres czy cos w tym stylu. Znow otarla oczy. -To byl straszny okres, Fix, nie mialam nawet z kim o tym pogadac. Gdyby Hailey zyla, zadzwonilabym do niej i razem bysmy na niego wsiadly. Ale w ogole nie moglam do niego dotrzec. Zaczal wpadac w szal za kazdym razem, gdy chocby wspomnialam, ze zachowuje sie dziwnie. Doszlo do tego, ze udawalam, ze wszystko jest w porzadku, nawet gdy skradal sie po domu niczym szpieg na filmie i zbieral tajne lisciki, ktore sobie zostawial. Potem, jednej nocy, przyszedl do lozka i zaczal mowic o smierci. Oznajmil, ze ma przeczucie, ze jego czas wkrotce nadejdzie, i zmienil zdanie co do pozegnania. "Zapomnij o Waltham Abbey, Carlo. Musisz mnie skremowac". Nie wiedzialam, co na to odpowiedziec. A co z Hailey? Co z kwatera, ktora juz wykupil tuz obok niej? To choroba przez niego przemawiala, nie on. Zrobilam zatem to co wtedy, kiedy probowal mnie przekonac, bym obiecala, ze go otruje. Siedzialam cicho. Nie odezwalam sie ani slowem. Nie chcialam przyrzec czegos, czego nie zamierzalam dotrzymac. A pozniej, po tym jak... Carla ujrzala przed soba to slowo i skrecila gwaltownie, by je wyminac. -Po tym jak to zrobil... dostalam list od adwokata, Maynarda Todda z jakiejs firmy z trzema nazwiskami, jedno z nich nalezalo do niego. Oznajmil, ze John przyszedl do niego przed smiercia i napisal nowy testament. Nadal zostawial caly spadek mnie, ale chcial zyskac pewnosc, ze zostanie spalony, nie pogrzebany. Wybral nawet jakies miejsce na East Endzie, Grace cos tam. Zapisal wszystko czarno na bialym. A na koncu dodal fragment, ze musi sie zwrocic do nieznajomego, bo nie moze zaufac wlasnej zonie, ze spelni jego wole. -I co zrobilas? -Nic - oswiadczyla z gorzka satysfakcja Carla. - Zignorowalam to. Pomyslalam: pierdole, moze mnie gosc zaskarzyc. Zrobie to, czego pragnal moj John, kiedy wciaz jeszcze byl soba, zdrow na umysle. Zalatwilam zatem pogrzeb, choc Maynard Todd mowil, ze mnie powstrzyma, i przelozylam z trzeciej na wpol do drugiej, zeby zjawil sie tam za pozno. I tak sie stalo. - Mowila coraz bardziej zdlawionym glosem i nagle sie rozplakala. - Ale to juz nie ma znaczenia, Fix. Nie obchodzi mnie, co zrobia z cialem Johna. Chce tylko, by odnalazl spokoj. Boze, pozwol mu znalezc spokoj. Na to nie moglem juz nic odpowiedziec, wiec nawet nie probowalem; skupilem sie na paskudzeniu zycia kierowcy niebieskiej furgonetki. Liga przeciwnikow okrutnych sportow nie bylaby zachwycona, ale jesli czlowiek wie, ze go sledza, moze sie solidnie poznecac nad swoim przesladowca. Nim dotarlismy do zjazdu w Stag Hill, zgubilem go, a przy okazji nieco rozladowalem dreczace mnie napiecie. W milczeniu zjechalem z autostrady i prowadzilem nieskory do wspolpracy samochod przez ulice Cockfosters i Southgate. Tymczasem Carla zuzyla trzy chusteczki i wiekszosc zawartosci butelki. Kiedy zajechalem na Aldermans Hill, byla juz mocno podchmielona. Zaparkowalem przed sklepem z kostiumami, zamknietym w niedziele, stawiajac woz na podwojnej ciaglej linii, bo w tym momencie za najwazniejsze uznalem dostarczenie jej do domu calo i mniej wiecej zdrowo. Do mieszkania na pietrze wiodly zewnetrzne, ostro skrecajace schody. Na framudze wisialo pol tuzina amuletow chroniacych przed umarlymi - od galazki srebrzystej brzozy obwiazanej biala nicia po niezgrabnie nakreslony magiczny krag ze slowem Ekpiteim, zapisanym greckimi literami. Mozna to przetlumaczyc jako "spieprzajcie stad, poki was nie zaprosze, wy bezcielesne dranie"; greka to bardzo zwiezly jezyk. Carla grzebala w torebce, szukajac kluczy; zauwazylem, ze trzesa jej sie rece. Teraz, kiedy spelnilem juz swoj obywatelski obowiazek, chcialem jedynie wyniesc sie stamtad jak najszybciej. Zupelnie sie nie sprawdzam w roli ramienia do wyplakiwania. -Z pewnoscia juz znalazl - powiedzialem nieporadnie i z duzym opoznieniem. - To znaczy, spokoj. John byl dobrym czlowiekiem, Carlo, na calym swiecie nie mial ani jednego wroga. Wiesz, ze nie wierze w niebo, ale jesli ktokolwiek zasluzyl sobie... Urwalem, bo patrzyla na mnie z mina, jaka zwykle rezerwuje sie dla niebezpiecznych szalencow. -Nie - przerwala mi ostro. - John nie jest w niebie, Fix, ani gdziekolwiek indziej. Jest tutaj. Wciaz tu jest. Przekrecila klucz i pchnieciem otworzyla drzwi, ale nawet nie probowala wejsc do srodka. Wyminalem ja i znalazlem sie w ciasnym przedpokoju. Nozdrza wypelnil mi zastaly zapach, jakby od paru dni nikogo nie bylo w domu. Po trzech krokach znalazlem sie w salonie i zastyglem niczym trup, jesli wybaczycie mi to okreslenie. Przede mna roztaczal sie obraz nedzy i rozpaczy. Wiekszosc mebli lezala wywrocona na podlodze. Telewizor spoczywal w kacie, niczym pobity pijak, patrzacy slepo w sufit: ekran strzaskaly trzy mocne uderzenia, wokol ktorych rozciagal sie podobny rybiej lusce wzor drobnych pekniec. Pod stopami chrzescilo stluczone szklo. I wtedy zdjecie w ramkach, przedstawiajace usmiechnietych, trzymajacych sie za rece Johna i Carle, zeskoczylo z toaletki o polamanych nozkach i wystrzelilo w powietrze, wirujac niczym szuriken, by eksplodowac w zderzeniu ze sciana dziesiec centymetrow od mojej glowy. Zmellem w zebach przeklenstwo i cofnalem sie do drzwi. Obrocilem sie, patrzac na Carle z niedowierzajacym oszolomieniem. Raz jeden skinela glowa, jej twarz wyrazala rozpacz i gorycz. Mimo swych wad, o wiekszosci ktorych juz wspomnialem, John w gruncie rzeczy byl bardzo milym, lagodnym facetem. A przynajmniej za zycia. Natomiast po smierci najwyrazniej zgeistowal. 2 Pewien apostol, nieslynacy z taktu i uroku osobistego, poinformowal kiedys zasluchana publicznosc nieopodal Morza Galilejskiego, ze ubodzy zawsze pozostana wsrod nas. To samo mogl powiedziec o umarlych. Oczywiscie w czasach Jezusa zylo na swiecie najwyzej sto milionow ludzi, ale nawet wtedy ta czesc rasy ludzkiej, ktora spoczela juz w ziemi, miala nad nimi przerazajaca przewage liczebna. Dokladne procenty zmieniaja sie wraz ze wzlotami i upadkami karuzeli demograficznej, jednakze w dzisiejszych czasach, kiedy postawi sie dwadziescia do jednego, raczej nie straci sie kasy.Dwudziestu z nich na jednego z nas. Dwadziescia duchow na kazdego mezczyzne, kobiete i dziecko zyjacych na tej planecie. Jednakze dopiero pod koniec drugiego tysiaclecia liczby te przestaly byc pusta statystyka. Do tego czasu wiekszosc umarlych zostawala tam gdzie ich umieszczono: wedle slow wypisanych na milionach nagrobkow "Jedynie spali". A potem, niedawno temu, odezwal sie budzik i zaczeli wstawac. No dobrze, troche przesadzam. Nawet teraz mnostwo ludzi umiera i pozostaje martwymi - wyrusza w wedrowke do nieodkrytej krainy, rozplywa sie w powietrzu albo idzie usiasc po prawicy w bezgrzesznych bialych pizamach czy czyms tam. Ale calkiem sporo tego nie robi: budza sie w ciemnosci wlasnej smierci i zmierzaja z powrotem ku swiatlu swiata, ktory wlasnie opuscili, bo to jedyny znany im kierunek. Zazwyczaj powracaja jako wizualne echa swego dawnego ja, pozbawione substancji, masy, ciezaru. Wtedy nazywamy ich duchami. Czasami wnikaja we wlasne martwe cialo i kaza mu sie poruszac: wowczas nazywamy ich zombie. Od czasu do czasu wdzieraja sie w cialo zwierzecia i swa przewazajaca sila poskramiaja umysl gospodarza, odmieniajac cialo i kosc tak, by przypominaly bardziej to, co kiedys ogladali w lustrze. Wowczas zwiemy ich wilkolakami czy tez loup-garou, i jesli jestesmy rozsadni, czym predzej schodzimy im z drogi. Oto jednak prawdziwy cud: mimo wszystkich postaci przyjmowanych przez powracajacych zmarlych istnieja tez ludzie tacy jak ja, niosacy sztandar zywych i dysponujacy umiejetnosciami oraz zdolnosciami pozwalajacymi ich pokonac. Egzorcysci. Zapewne my takze zawsze tu bylismy - jak powiedzialem Louise, uspiona cecha w ludzkiej puli genowej, czekajaca na swoj dzien. Cokolwiek robimy, nie ma to nic wspolnego z boskoscia czy Pismem Swietym. To jedynie wewnetrzny talent, wyrazajacy sie poprzez inne, ktorych nabywamy za zycia. Jesli dobrze sobie radzisz ze slowami, krepujesz umarlych zakleciem. Jesli jestes artysta, uzywasz szkicow i pieczeci. Jakis czas temu poznalem hazardziste, milego goscia, Dennisa Peace'a, ktory w tym celu stosowal karciane sztuczki. Ja natomiast posluguje sie muzyka. W dziecinstwie zawsze mialem dobry sluch, ale brakowalo mi cierpliwosci i sily woli, niezbednych do przetrwania lekcji muzyki. Musicie zrozumiec, ze dzialo sie to w Walton w Liverpool - a choc wizja upiornej Polnocy, w ktora wciaz wierza mieszkancy stolicy, jest dosc karykaturalna, grozne ulice, ktorymi wedrowalem w dziecinstwie, bylyby niewatpliwie znacznie grozniejsze, gdybym maszerowal po nich, dzwigajac wiolonczele. Ostatecznie wybralem flet prosty, bo odkrylem, ze potrafie zagrac na nim melodie bez szczegolnego przygotowania. Wiekszosc ubogiej wiedzy muzycznej, jaka dysponuje, gromadzilem powoli, albo grajac z lepszymi od siebie, albo tez nie wstydzac sie zadawania glupich pytan, kiedy spotkalem sie z kims, kto potrafil na nie odpowiedziec. Czytania nut nauczylem sie z programu telewizyjnego adresowanego do szesciolatkow, starannie wykonujac cwiczenia wyznaczane przez usmiechniety, animowany klucz wiolinowy. A gdzies przy okazji, kiedy dokonalem gorzkiego odkrycia, ze nie mozna grac na flecie w zespole rockowym, przypadkiem natknalem sie na jedno zastosowanie muzyki, jakie nigdy nie przyszlo mi do glowy. Podczas pierwszych egzorcyzmow nie uzylem zadnego instrumentu procz wlasnego glosu. Mialem wowczas szesc lat, dopiero je skonczylem, a kiedy moja niezyjaca siostra Katie wrocila z grobu i odwiedzila mnie po polnocy w sypialni, ktora dzielilismy za jej zycia, odprawilem ja, wyspiewujac glupie drwiny, jakimi dzieciaki wzajemnie doprowadzaja sie do placzu na podworkach. Zrobilem tak, bo to zadzialalo. Znacznie pozniej odkrylem, czemu zadzialalo, czy raczej jak - i podobnie jak wielu innych poznanych w tym czasie, przeksztalcilem dziwny talent w jeszcze dziwniejszy zawod. Im czesciej to robilem, tym stawalo sie latwiejsze. Odkrylem, ze dysponuje czyms w rodzaju dodatkowego zmyslu, bardziej przypominajacego sluch niz cokolwiek innego. Kiedy dostatecznie dlugo przebywalem w poblizu ducha, zaczynalem go wyczuwac, a to uczucie przekladalo sie latwo na dzwiek i zazwyczaj na melodie, muzyke. A kiedy odgrywalem te melodie na flecie, duch splatal sie z dzwiekami, po czym, gdy przestawalem grac, wraz z ostatnia nuta znikal, niczym oddech na lustrze. Potem zaden z nich juz nie wrocil. To co robilem, choc dziwaczne i niewytlumaczalne, bylo tez najwyrazniej nieodwracalne. Teraz jednak, gdy spogladam wstecz na ow okres mojego zycia, dziwniejszy wydaje mi sie fakt, ze ani razu nie zadalem sobie pytania, dokad odchodza duchy, kiedy im zagram. Gdzie je posylalem? Dokad odeslalem Katie? Ku wiekuistej nagrodzie, swiatoduszy, a moze w ostateczna nicosc? Odpowiedzi prosimy przesylac na kartkach pocztowych, tyle ze w nieodkrytej krainie poczta jak dotad nie dziala. Musialo sie sporo wydarzyc, by w koncu wybudzic mnie z owego transu samozadowolenia. Ponad dziesiec lat pracowalem jako egzorcysta i zdazylem odegrac co najmniej tysiac melodii. Tymczasem swiat wokol mnie sie zmienial i martwi powracali coraz czesciej i czesciej. Stawiali pierwsze niesmiale kroki, zmierzajace do stworzenia wlasnej infrastruktury - zwlaszcza zombie, majacy bardzo wyspecjalizowane potrzeby - a zywi, co latwo przewidziec, zareagowali podzialem na wojujace ze soba obozy. Ruch Tchnienie Zycia wzywal do uznania praw zmarlych, a grupy takie jak katolicka Anathemata glosily nadejscie apokalipsy i zaczynaly gromadzic bron. Tymczasem fachowcy od przeganiania duchow coraz czesciej wspominali o spotkaniach z innymi stworzeniami, takimi, ktore nigdy nie byly ludzmi, ani tez w ogole nie zyly w scislym znaczeniu tego slowa: stworami pasujacymi do portretow demonow, opisywanych w sredniowiecznych grimoirach. Mnie tez zdarzylo sie spotkac kilka z nich i wciaz przezywam te wspomnienia w koszmarnych snach; zapewne juz nigdy mnie nie opuszcza. W koncu musialo dojsc do dwoch wydarzen, bym pojal, ze strategia "Najpierw graj na flecie, potem zadawaj pytania" nie nalezy do najszczesliwszych. Po pierwsze, spierdolilem czyjes zycie w stopniu uniemozliwiajacym jakakolwiek naprawe, a po drugie, moje wlasne ocalila i oddala mi na talerzu martwa kobieta, ktora probowalem egzorcyzmowac. W dzisiejszych czasach nie zajmuje sie juz przepedzaniem duchow: znak nad drzwiami mojego biura informuje, ze zapewniam USLUGI DUCHOWE. Nie, ja tez nie wiem, co to znaczy, i nie sciaga to do mnie zbyt wielu klientow. Ale pod wieloma wzgledami to mi odpowiada: jesli mam jakas zyciowa filozofie, to taka, ze aby zyc spokojnie zrobie wszystko, oprocz samej pracy. *** Jakiej zatem uslugi duchowej potrzebowal moj stary znajomy John Gittings? Uskakujac z drogi odlamanej nodze od krzesla, ktora pozostawila w scianie dziure na wysokosci mojego krocza, dokonywalem w myslach szybkiego przegladu wszystkich mozliwosci - od humanitarnych po ekstremalne. W tym momencie zadna z nich nie wygladala zachecajaco, procz jednej: zatrzasnac za soba drzwi i spieprzac stamtad. Geist! Zupelnie jakbym nagle odkryl, ze moj najlepszy przyjaciel to kanibal, i to po tym jak wlasnie poczestowal mnie kanapka z kurczakiem.No, moze nie do konca - dokladnie rzecz biorac, John nigdy nie byl moim przyjacielem. Lacznie z pamietnym starciem z wilkolakiem w zoo w Whipsnade - podczas ktorego zmienil w biegu nasz szkicowy plan bitwy, co o malo nie kosztowalo mnie zycia - w ciagu ostatnich trzech lat widzialem go moze z piec razy. Nadal jednak byl to szok i na razie nie potrafilem go sobie przyswoic. Jak wspominalem, wiekszosc duchow jest pasywna i nieszkodliwa, jedynie najbardziej udreczone dusze zamieniaja sie po smierci w poltergeisty. Ich umeczona jazn podlega wowczas straszliwej metamorfozie i zamienia sie w nieumarly huragan gniewu i frustracji. Ale John Gittings? By zacytowac Denisa Healeya, to jakby zostac poturbowanym przez martwa owce. Obrocilem sie do Carli, nagle pojmujac, przez co przechodzi, dlaczego poprosila, zebym wrocil z nia do domu, i co bez powodzenia usilowala mi powiedziec podczas jazdy. Polozylem dlon na jej ramieniu i pchnalem stanowczo w strone wyjscia. Po jej oczach widzialem, ze zaraz znow sie rozplacze, i balem sie, ze tym razem nie zdola przestac. -Zaczekaj w wozie - polecilem. Spojrzala na mnie z mieszanina przerazenia i nadziei, i wiedzialem, ze co najmniej czesciowo dotycza tego samego. -Co zamierzasz zrobic? - spytala. -To, o co mnie prosilas. Zapewnic mu spokoj. -Ale nie...? -Egzorcyzmuje go? Odesle na zawsze? Nie, Carlo. Nie zrobie tego. Obiecuje. Zaczekaj w samochodzie. To powinno potrwac najwyzej dwadziescia minut. Jeszcze raz spojrzala nade mna w glab pokoju, gdzie niewidzialna istota wlokla czesc siebie po stluczonym szkle na dywanie, tak ze odlamki poruszaly sie i stroszyly. Potem kiwnela glowa, cofnela sie za drzwi, caly czas tam patrzac, jakby odwrocenie sie plecami uwazala za zdrade. Zamknalem je za nia lagodnie, a potem uklaklem i dobylem fletu. Trzymam go w kieszeni, ktora sam wszylem w podszewke plaszcza, wysoko po lewej stronie. Pod tym wzgledem szynel jest bardzo praktyczny - tak obszerny, ze mozna pod nim nosic cala szuflade sztuccow, samowar i karabin, nie psujac linii. Ja zwykle zadowalam sie fletem, srebrnym sztyletem, starym kielichem, z ktorego jak dotad nigdy nie mialem okazji skorzystac, i flaszka trunku, z ktorym akurat flirtuje. Najpierw zagralem sekwencje przypadkowych nut, by sie dostroic - tyle ze nawet wtedy, z poczatku, nie byla ona tak calkiem losowa. Kryl sie w niej element echolokacji: posylania dzwiekow, by sprawdzic, jak do mnie powroca, przekonac sie, ktore duch wchlonal, a ktore odbily sie od niego i pomknely w eter. Rozumiecie chyba, ze to tylko przenosnia, ale wszystko co robie jest rodzajem przenosni. Moze to my wybieramy najlepsze narzedzia, a moze one wybieraja nas. Czasami idzie mi ciezko i powoli, czasami latwo i szybko. Ten duch byl tak wielki i tak wsciekly, ze jego obecnosc wypelniala caly pokoj: nuty wyplywaly mi z wnetrznosci do piersi i pluc przez ustnik fletu, poza smigajace palce, i dalej, w powietrze, bez cienia namyslu z mojej strony. Narastaly niczym fala i zalamywaly sie jak fala, a istota, ktora kiedys byla Johnem Gittingsem zderzyla sie z nimi w pelni przyplywu. Na chwile sila owego zderzenia mnie oszolomila: zawahalem sie w polowie frazy, zagralem slabe, niezgrabne staccato, potem jednak znow poczulem prad i po raz drugi rozpoczalem mozolne crescendo. To byla czesc wiezaca ducha: skurcz, po ktorym zazwyczaj nieuchronnie nastepowal rozkurcz - przegnanie. Ale nie tym razem. Na tym etapie zycia mialem juz spore doswiadczenie z inna melodia, dzialajaca w inny, bardziej podstepny sposob. Pozwolilem teraz nowej frazie zakrasc sie do gry w tonacji molowej. Opracowalem ja dla mojego najlepszego przyjaciela, Rafiego, po tym, jak dalem ciala i pozwolilem, by jeden z najpotezniejszych piekielnych demonow zlaczyl sie z jego dusza. Tym, co teraz gralem, wiekszosc egzorcystow zwykle nie zawraca sobie glowy, bo wiekszosci nie oplaca sie miec tego w swoim repertuarze. To byla kolysanka. Stopniowo pozwalalem drugiej frazie narastac ponad pierwsza, przenikac ja, podbijac. Odegralem melodie do konca, az wreszcie pozostaly trzy opadajace nuty, kazda trwajaca dopoty, dopoki wystarczylo mi oddechu. Cisza, jaka zapadla, brzmiala w mych uszach niczym gromkie oklaski. W zrujnowanym pokoju nic sie nie poruszalo. Duch wciaz tam byl, ale jego przygniatajacy ciezar zniknal. Pozostalo jedynie slabe, odlegle echo, a nie ogluszajacy dysonans, w ktory wkroczylem wczesniej. Zszedlem na dol, na ulice. Carla opierala sie o samochod i palila papierosa, miedzy jej stopami lezal rozdeptany niedopalek drugiego. Spojrzala na mnie, w jej oczach krylo sie nieme pytanie. -Nic mu nie jest - odparlem z braku lepszego okreslenia. - Uspilem go, tak samo jak robie z Asmodeuszem, kiedy zanadto psoci. Carlo, od jak dawna to trwa? Pokrecila glowa i odwrocila wzrok. -Od dnia smierci Johna, Fix. Szesc dni. Zaczelo sie niemal natychmiast, moze dwie, trzy minuty po tym, jak uslyszalam strzal. Glosno wypuscilem powietrze z pluc. -Jezu! -Stad wlasnie wiedzialam, ze nie zyje. Zamknal sie w lazience i nie moglam wejsc. Walilam w drzwi, wykrzykujac jego imie. I wtedy cos... nie potrafie tego opisac... Cos zeszlo po schodach za moimi plecami. Slyszalam kazdy krok, skrzypienie desek na sam dol, jakby, cokolwiek to bylo, bylo bardzo ciezkie. I wtedy zrozumialam. Pomyslalam: "To John. To moj maz odchodzi ode mnie. Nie zyje". Tyle ze on nie odszedl. Zostal. Zostal i... Jej ramiona zaczely drzec i pospiesznie spuscilem wzrok. -Trzeba bylo zadzwonic... - zaczalem. Ale do kogo? Do mnie? To o jeden most hipokryzji za daleko, bo przeciez stalem tu i tylko marzylem, zeby zniknac. - Do kogos z nas - dokonczylem. -Nie wiedzialam co powiedziec - odparla Carla zdlawionym, ochryplym glosem. - Fix, co ja mam zrobic? Nie moge tak zyc. -Nie musisz. Nie moglabys sie gdzies zatrzymac? Cofnela sie o krok, jakbym ja odepchnal. Gdy na mnie spojrzala, w jej oczach dostrzeglem wstrzas i bol. -Mialabym zostawic go samego? Nie moge mu tego zrobic. Rozlozylem szeroko rece, szukajac wlasciwych slow. -Carlo, sama powiedzialas, ze przed smiercia John nie byl soba. Ze balas sie, ze traci zmysly. Mysle, ze to sie wlasnie stalo. Powinnas myslec o Johnie takim, jakiego znalas kiedys, a o tym czyms jak o... -Nie. Nie, Fix... - Uniosla rece, jakbym wlasnie uczynil jej nieprzystojna propozycje. - To nadal on. Nawet jesli sam tego nie wie, to wszystko, co po nim zostalo. Nie zamierzam po prostu zamknac drzwi, uciec i sie ukryc. Zostane z nim tutaj, cokolwiek sie stanie. Spojrzalem jej w oczy. Mowila powaznie, z cala swiadomoscia, nie pozostawiajac miejsca na dyskusje. -Dobra - mruknalem w koncu, przeklinajac sie, ze brak mi jaj, by po prostu uscisnac jej dlon i odejsc. Nonszalancja i obojetnosc takze wymagaja odwagi, w przeciwnym razie bez ustanku dajemy sie wciagac w gowno, ktore pozostawiaja po sobie inni. Jednakze duch romantycznej przygody, do jakiej nigdy nie doszlo, zacmiewal moj osad. -Ekspres do kawy nadal dziala? *** Troche trwalo, nim przywrocilismy pokoj do stanu uzywalnosci. Ja podnosilem ciezkie rzeczy, Carla szla za mna, ustawiajac nieliczne ocalale ozdoby na miejscach, zmiatajac stluczone szklo i wyrzucajac to, czego nie dalo sie juz naprawic albo bez czego mogla zyc.Kiedy skonczylismy, salon nadal wygladal jak po huraganie, ale takim, ktory zostal dluzej na herbatke i ciasteczka. W kazdym razie widac bylo, ze ktos sie postaral; na razie nie moglismy zrobic nic lepszego. Ku swej ogromnej uldze odkrylem, ze kuchnia pozostala nietknieta. Patrzac na stojak na noze, ucieszylem sie, ze to nie z jego zawartoscia zetknalem sie po przekroczeniu progu. Z pewnoscia bylaby to pamietna przygoda: jak cos z kreskowki o Tomie i Jerrym, tylko ze bez wesolego podkladu muzycznego. -To znaczy, ze trzyma sie glownie salonu? - spytalem Carle. Wlasnie wsypywala kawe do ekspresu "Cona". Wyskrobala lyzeczka resztki z dna opakowania. Kiedy skonczyla, odebralem je jej i wrzucilem do kosza. Po drodze przypadkiem wywrocilem stojaca na podlodze czerwona plastikowa miske. Na kafelki wysypala sie sucha, zwierzeca karma. -W salonie. Na schodach. W lazience - odpowiedziala z napieciem w glosie. Najwyrazniej za ta krotka lista kryl sie caly katalog grozy. - W sypialni jestem bezpieczna. A takze w korytarzu przed sypialnia i tutaj. - Wlaczyla ekspres, odwrocila sie ku mnie ze spieta twarza. - Zle powiedzialam. Bezpieczna. On nigdy nie zrobil mi krzywdy. Rzuca przedmiotami po pokoju, ale nigdy we mnie. To wciaz moj John, Fix. Boi sie, a poniewaz sie boi, jest zly. Ale nigdy nawet by mu sie nie snilo, zeby mnie skrzywdzic. Przez chwile przetrawialem jej slowa i nie znajdowalem odpowiedzi. Pocisk, przed ktorym uskoczylem na wycieraczce, z pewnoscia przelecial dosc blisko, by wzbudzic niepokoj. Ale tez John wiedzial, czym jestem i co moge z nim zrobic: mial powazny powod, by trzymac mnie na dystans. A jesli Carla mieszkala z nim szesc dni i nie odniosla najmniejszych obrazen, nawet zadrapania, trudno podwazac jej wnioski. Geistom zdarzalo sie wywracac szafy ludziom na glowy i wypychac ich przez okna. Ewidentnie to, co zostalo z Johna Gittingsa, powstrzymywalo ciosy, przynajmniej wobec wdowy. Zgarnalem chrupki z powrotem do miski, wykorzystujac ja, zeby zmienic temat. -Zdawalo mi sie, ze nie znosisz zwierzat. -Bezpanski kot - mruknela Carla. Postukala paznokciem w ekspres, ktory zaczal juz wydawac glosne siorbniecia. - Pewnego dnia wszedl przez okno, John nakarmil go tunczykiem. Potem juz ciagle przychodzil. Prosilam, zeby go nie zachecal, ale John nie sluchal. Od paru dni go nie widzialam. Moze to prawda, ze zwierzaki czuja, ze sie ich nie lubi. Przy kawie wrocila do pytania o to, co moze zrobic. -Bede musiala im na to pozwolic, prawda? - spytala ponuro, wpatrujac sie w smietanke rozplywajaca sie na powierzchni kawy w kubku. - Wykopac go i spalic? Zastanowilem sie. -Jesli testament jest tak szczegolowy jak mowilas... Pozostaje tylko mozliwosc udowodnienia, ze kiedy John go sporzadzal, nie byl przy zdrowych zmyslach. W tym momencie zawahalem sie, myslac o tym, gdzie bede nastepnego ranka i jak bardzo pokrecony jest ow problem. Przy zdrowych zmyslach? Jasne. Ale czasami wszystko zalezy od towarzystwa. -Jak mozna dowiesc czegos takiego? - Carla jakby uslyszala moje mysli. Pociagnalem lyk kawy. Oba kubki hojnie doprawilem tym, co jeszcze zostalo z brandy, totez przyjemnie palila podniebienie. Ale gorycz tez w niej pozostala i wniknela w glab gardla. -Nie wiem - przyznalem. - Zazwyczaj trzeba sie odwolac do opinii ekspertow. Wedlug mojego doswiadczenia, zawsze mozna znalezc eksperta, ktory powie co tylko zechcesz, tyle ze to kosztuje. A skoro John przed smiercia w zaden sposob sie nie leczyl, trudniej bedzie przekonac sad... - Zawiesilem glos, po czym bardzo ostroznie zadalem pytanie: - Jak bardzo to dla ciebie wazne, by pozostal tam, gdzie jest? Carla westchnela i machnela reka, bezradnie, slabo. -Sadzilam, ze tego wlasnie chcial. - Jej glos znizyl sie do gardlowego pomruku. - Myslalam, ze pod tym wszystkim... tym i tamtym, no wiesz, ze to wszystko choroba, ale reszta to nadal on. Prawdziwy on. Nie moglam uwierzyc, ze nie chcial spoczac obok Hailey, bo mowil o tym tyle razy... - Zajaknela sie i zerknela w strone zrujnowanego salonu. - Ale teraz, przy tym wszystkim, sama nie wiem. Moze zle to zrozumialam, Fix. I moze dlatego jest na mnie taki wsciekly. Myslalem tak samo, ale ulzylo mi, ze Carla doszla do tego na wlasna reke. -Tak - mruknalem. - To calkiem mozliwe. Kiedy wlasciwie zmienil zdanie, no wiesz, co do pogrzebu? -Juz mowilam. Pod koniec zeszlego roku. Gdzies tak przed swietami, nie pamietam dokladnie. -Rozmawial kiedys z toba o tym? Podal jakies powody? Pokrecila glowa. -Fix... - Urwala i zapadla dluga cisza. Dostrzeglem zarys tego, co zaraz uslysze, i to pomoglo mi zachowac obojetna mine. -Nie sadze, bym zdolala sie zmusic do rozmowy z tym czlowiekiem, Toddem. Nie dam rady, zaczne na niego wrzeszczec. -Coz, w kontaktach z prawnikami zawsze najpierw trzeba sie upewnic, czy ostatnio szczepilas sie przeciw wsciekliznie. Kolejna cisza. Przypuszczam, ze Carla miala nadzieje, ze pojme aluzje i nie bedzie musiala prosic; blaganie przyjaciol niezyjacego meza o przyslugi musi byc trudne. Ale uwazalem, ze moje odruchy humanitarne i tak juz zawiodly mnie za daleko. Wypilem resztke kawy, odstawilem kubek i wstalem. -No dobrze - powiedzialem. - Sprobuj sobie powtarzac, ze facet robi tylko to, co do niego nalezy. Bo w gruncie rzeczy to prawda. Dzieki za kawe, Carlo. Jesli zmienisz zdanie, zadzwon do Pen. Ma wolny pokoj i ucieszy sie z towarzystwa. Carla skinela glowa, w jej oczach dostrzeglem jedynie lekki cien bolu. -Mam cos dla ciebie - oznajmila, blokujac moj pozegnalny manewr w chwili, gdy sie rozkrecal. Poniewaz nie mialem wyboru, zatrzymalem sie i zaczekalem. Ona tymczasem wstala zza stolu i zaczela grzebac w szufladzie duzego kredensu za plecami. W koncu znalazla to, czego szukala, i przyniosla do stolu. W dloniach trzymala antyczny zegarek kieszonkowy, w stylu Savonnette, ze srebrna koperta i lancuszkiem, poczernialym, lecz nadal pieknym. Koperte zdobil delikatny filigran, a srebrny precik, sluzacy do mocowania zegarka do kamizelki, nie byl wcale precikiem, lecz malenka figurka ukrzyzowanego Jezusa, ktorego wyciagniete rece zapewnialy odpowiednia blokade. Wspaniala robota. Kiedy odruchowo otworzylem koperte, odkrylem, ze zegarek spoczywa w rozpolowionej lupinie jako oddzielny mechanizm. Musial miec co najmniej dwiescie lat i byl wart fortune. Spojrzalem na Carle. -Nie moge tego przyjac. -Nalezal do jego ojca. Chcial, bys go dostal - odparla tonem nieznoszacym sprzeciwu. - To jedna z ostatnich rzeczy, jakie mi powiedzial, nim... kiedy wciaz myslal jasno. "Jesli cokolwiek mi sie stanie, daj to Fiksowi". To nie zalezy ode mnie ani od ciebie. Jest twoj. Schowalem zegarek do jednej z wewnetrznych kieszeni szynela, ustepujac przed nieuniknionym. -Dzieki - rzeklem speszony. - Ja... bede myslal o Johnie za kazdym razem, gdy na niego spojrze. W danej chwili byla to wyjatkowo nieprzyjemna wizja. -Dzieki, ze odwiozles mnie do domu - powiedziala Carla. -Cala przyjemnosc po mojej stronie. I w koncu cios. -Fix, strasznie cie przepraszam, juz tyle dla mnie zrobiles. Ale jesli maja wykopac i spalic Johna, musze wiedziec gdzie i kiedy. A naprawde nienawidze tego czlowieka. Wiec jesli to nie klopot... No prosze, dobry uczynek nigdy nie uniknie kary. Kiedy sie nad tym zastanowic, pewnie wiekszosc ludzi napadnietych i pobitych na poboczu drogi to dobrzy samarytanie, ktorzy zatrzymali sie jak idioci, bo zobaczyli kogos, kto bezradnie w rozpaczy zalamywal rece. -No... - odparlem. - Tak, jasne, moge sprawdzic u niego szczegoly. Dam ci znac. Oto minimalne zobowiazanie, ktorego wymagala sytuacja. Staralem sie nie pokazywac po sobie, jak niechetnie skladam obietnice. -Och, Fix, strasznie ci dziekuje. Jestes naprawde cudowny. Dzieki. Pocalowala mnie w policzek, znow sie uscisnelismy, jeszcze niezgrabniej niz wczesniej. Kiedy odprowadzala mnie przez salon do drzwi, przystanalem na moment, spojrzalem w przestrzen i wytezylem zmysly, szukajac ducha. Wciaz tam byl, slaba, nieruchoma obecnosc, niczym plama w powietrzu. Uspiony. Sniacy. -Muzyka powinna uciszyc Johna na co najmniej pare dni - poinformowalem Carle. - Potem... sama zobaczysz jak bedzie. Jesli sie zlosci, bo nie wypelnilas jego ostatniej woli, to moze kiedy Todd juz zrobi co musi... -Dlaczego Pen ma wolny pokoj? - spytala nagle Carla, zbijajac mnie z tropu. -Uch... Bo troche sie poklocilismy - przyznalem. -Wy dwoje? Co moglo sprawic, ze sie pozarliscie? -Rafi - wyjasnilem i natychmiast zostawila ten temat. Wszyscy tak robia. Jesli chodzi o rozmowy, to jedno slowo przebija wszystko niczym as. 3 Jesli wyjdziecie ze stacji metra High Barnet i ruszycie wzdluz Great Noth Road, po lewej miniecie sad magistracki, wcisniety miedzy sklep ze sprzetem lazienkowym a biuro posrednika w handlu nieruchomosciami. Mozecie tez sie tam zatrzymac i oszczedzic sobie wysilku, bo Barnet nie ma do zaoferowania nic ciekawszego.To byl dzien po poprzedniej nocy, a poprzednia noc plywala we wszystkich jednostkach alkoholu, ktorych nie zdazylem spozyc przed pogrzebem. Z pulsujaca glowa i ciezkimi powiekami skrecilem z ulicy i znalazlem sie w wylozonym czerwonym dywanem holu. Rozciagniete miedzy slupkami liny odcinaly czesc pomieszczenia i kierowaly ludzi w inna. Wygladalo to jak w kinie, tyle ze w poblizu nie dostrzeglem nikogo sprzedajacego popcorn. Nikt mnie o nic nie pytal. Wejscia pilnowal samotny portier, ale rozmawial wlasnie z udawana cierpliwoscia z oburzonym chlopakiem w kurtce z kapturem, stojacym pod drzwiami sali numer jeden, i nawet sie nie obejrzal, kiedy przeszedlem obok. Podazylem za strzalkami do sali numer trzy, z tabliczka informujaca, ze rozprawie przewodniczy czcigodny Montague Runcie, i przecisnalem sie cicho do tylnego rzedu. Wygladalo na to, ze stracilem jedynie rozgrzewke. Sedzia, gosc przed szescdziesiatka, o chudej, cierpkiej twarzy i trzech koncentrycznych pierscieniach zmarszczek na policzkach, zupelnie jakby jego oczy byly studniami, do ktorych ktos wlasnie wrzucil kamyk, nadal przegladal papiery i prowadzil cicha rozmowe z urzednikiem sadowym. Pen siedziala z przodu, zwrocona do mnie plecami; sadzac po ulozeniu ramion, spieta jak diabli. Ale jeszcze nie zaczela krzyczec, wiec i tak bylo niezle. Zajalem puste miejsce w glebi sali. Bylo ich mnostwo - choc sprawa z latwoscia mogla zainteresowac miejscowe gazety, na razie jednak najwidoczniej jej nie zweszyly. W erze cyfrowej poczatkujacy reporterzy nie obstawiaja juz sadow i komisariatow - drukuja informacje prasowe przychodzace przez siec, szybko zmywaja sie z pracy i moga dluzej naduzywac najrozniejszych substancji. W koncu sedzia uniosl glowe, powiodl wzrokiem po sali, jakby ktos z tylu sie odezwal, a on probowal ustalic kto, by moc mu wymierzyc kare. -Panna Bruckner? - zapytal. Pen wstala z miejsca, zupelnie zbytecznie unoszac reke. Burza czerwonozlotych wlosow sprawia, ze trudno ja przeoczyc, nawet kiedy siedzi. Jak zawsze, wydawala sie znacznie wyzsza niz jej mizerne sto piecdziesiat piec centymetrow wzrostu. Efekt ow jest jeszcze wyrazniejszy, kiedy stoi sie naprzeciwko i patrzy wprost w przerazajaco zywe, zielone oczy, ale jest widoczny nawet z tylu. Pen moze i jest drobna, ale to co w niej tkwi, zostalo tak ciasno upakowane, ze przez wiekszosc czasu pokrywka niebezpiecznie podryguje. -I profesor Mulbridge? Po drugiej stronie sali sadowej inna kobieta, dotad piszaca cos z zajeciem w kolonotatniku, uniosla glowe, zamknela notes i wstala. Byla starsza od Pen i pod wieloma wzgledami stanowila jej przeciwienstwo. Matowoszare wlosy - w tym samym odcieniu szarosci co u matki Whistlera i na niemieckich helmach - ostrzyzone starannie na pazia, szare oczy z delikatnym odcieniem blekitu, surowa twarz o waskich wargach, ale calkiem rumianych policzkach, sugerujacych cieply usmiech ukryty pod maska powagi. Na sobie miala oficjalny, elegancki, granatowy kostium, w ktorym wygladala jak kuratorka badz poslanka konserwatystow. Pen tymczasem ubrala sie w barwne afrykanskie jedwabie. Pod dobrotliwym usmiechem i uprzejmym skinieniem glowy wyraznie wyczuwalo sie lodowate opanowanie starszej kobiety. A przynajmniej ja je wyczuwalem, ale tez od bardzo dawna znam Jenne-Jane Mulbridge i wiem, gdzie pogrzebala wiekszosc swoich trupow. Do diabla, w paru przypadkach sam wykopalem groby. Ludzie, ktorzy nie znaja jej tak dobrze, po pierwszym spotkaniu pozostaja z lekkim wrazeniem surowego rodzicielskiego ciepla, i musze uczciwie przyznac, ze gdybym mial opisac Jenne-Jane komus, kto jej nie zna, wsrod uzytych slow z pewnoscia znalazloby sie odwolanie do rodzicielstwa. -Jestem, wysoki sadzie - powiedziala lagodnie Jenna-Jane. Ton jej glosu mowil "zaufaj mi, jestem lekarzem", i faktycznie nim jest. Pamietajmy jednak, ze lekarzami byli takze Crippen i Mengele i w swoich czasach obaj wciskali ludziom swe leki. Sedzia postukal palcem w lezacy przed nim stos papierow. -Zakladam, ze sa tez obecni doktor Smart i pan Prentice. Odpowiedzialo mu "tak, wysoki sadzie" i "jestem, wysoki sadzie" dochodzace gdzies z mojej prawej. Sedzia odpowiedzial szybkim skinieniem glowy. -Dziekuje - powiedzial sucho. - Wszyscy moga usiasc. Z tego co rozumiem, chodzi o kwestie rozporzadzenia losem pacjenta szpitala psychiatrycznego, trzymanego tam wbrew wlasnej woli. Sprawa z paragrafu czterdziesci jeden, pana... Rafaela Ditko. Ktos wygladajacy jak statysta w serialu sadowym, niewiarygodnie mlody, sliski i odziany w ciemny garnitur, zerwal sie jak na komende po stronie Jenny-Jane. Sedzia zerknal na niego, ale ciagnal dalej, nie dajac mu nawet szansy otwarcia ust. -Czy odbylo sie posiedzenie trybunalu? - spytal, przeciagajac slowo "trybunal", jakby niezwykle mu zasmakowalo. -Wysoki sadzie. - Adwokat uniosl wlasny plik papierow, jakby chcial dowiesc, ze zasluzyl na honorarium. - Michael Fenster, reprezentujacy Wydzial Zdrowia w Haringey. Owszem, trybunal odwolawczy spotkal sie trzy tygodnie temu. Do dokumentow sadowych zalaczylismy dokladne sprawozdanie z owych obrad. Odbyly sie w Domu Opieki Charlesa Stangera w Muswell Hill. Udzial wzieli doktor Smart, pan Prentice i panski kolega, sedzia Lyle. -A zalecenia? - Sedzia znow zaczal grzebac w dokumentach. Sprawial wrazenie poirytowanego. -Tematem bylo przeniesienie pana Ditko z osrodka Stangera na odrebny, bezpieczny oddzial pod kierownictwem profesor Mulbridge, do Kliniki Ontologii Metamorficznej w Saint Merris w Paddington. -Dobrze wiem, jaki byl temat tego spotkania, panie Fenster. Pytalem o zalecenia. -Oczywiscie, wysoki sadzie. Ale jak przedstawiono w dokumencie, trybunal w istocie nie zdolal zakonczyc obrad. Panna Bruckner, ktora reprezentuje tu sama siebie - zerknal na Pen - takze w nich uczestniczyla i twierdzila z wyraznym naciskiem, ze sklad trybunalu nie zostal odpowiednio dobrany. Czcigodny sedzia Runcie znalazl wlasciwe miejsca i zaciskajac wargi, przebiegl wzrokiem stronice. -Tak - mruknal. A potem, nieco pozniej: -O tak. Po kolejnej polminucie czytania, podczas ktorej reszta z nas ogladala paznokcie i farbe na scianach, odlozyl kartke i spojrzal na Pen. -Zaklocila pani przesluchanie, panno Bruckner - oznajmil z nieco zbolalym naciskiem. - W rezultacie postawiono pani zarzuty kryminalne. Pen znow wstala. -Musialam, wysoki sadzie - odparla spokojnie. - Zamierzali zlamac prawo. Musialam ich powstrzymac. Sluchalem uwaznie jej slow, czy raczej tonu, probujac ocenic, jak mocno jest spieta. Ocenilem nacisk na okolo trzystu do czterystu funtow - nie tak zle na tym etapie rozprawy. Udalo jej sie nawet przemycic do swego tonu przepraszajaca nutke, a mowiac, lekko sklonila glowe, dyskretnie odgrywajac wyrzuty sumienia. Wiedziala, ze dala ciala na przesluchaniu u Stangera i probowala naprawic poczynione wowczas szkody. -Musiala ich pani powstrzymac - powtorzyl sedzia Runcie. - Istotnie. Coz, nie watpie, ze zywi pani w tej kwestii zdecydowane poglady. Jednakze protokol sugeruje, ze krzyczala pani, rozrzucala dokumenty i ze oskarzono pania o grozenie doktorowi Webbowi, dyrektorowi osrodka Stangera. -Bardzo mi przykro z tego powodu - odparla miekko Pen. - To znaczy: grozb. Owszem, wszystko to powiedzialam, ale polowy nie mowilam serio. Przez chwile obawialem sie juz, ze procedura skreci nagle, zajmujac sie szczegolowym ustalaniem, ktore grozby Pen traktowala serio: polamania Webbowi rak i nog czy tez bardziej wyrafinowane, obejmujace rozne przedmioty i otwory ciala? Ale adwokat wtracil sie gladko, by nie przeciagac sprawy. -Ta sprawa jest w toku, wysoki sadzie, i zostanie rozstrzygnieta gdzie indziej. Tu rozmawiamy o tym, ze panna Bruckner oglosila sie samowolnie opiekunka prawna pana Rafaela Ditko, rozporzadzajaca jego sprawami i majatkiem, a takze osoba. -Na jakiej podstawie? - Sedzia nadal wpatrywal sie w Pen, najwyrazniej probujac pogodzic przedstawiony przez nia obrazek pokornej, lagodnej owieczki, z pisemnym opisem ekscytujacych przygod u Stangera. Zupelnie do siebie nie pasowaly. Pen odpowiedziala sama, ponownie z imponujacym opanowaniem i uprzejmoscia. -Na podstawie faktu, ze to ja podpisalam dokumenty upowazniajace osrodek Stangera do przyjecia Rafiego, wysoki sadzie. Place tez jego rachunki, wraz z panem Feliksem Castorem. Doktor Webb przez dwa lata wzywal mnie do siebie co dwa tygodnie, kiedy potrzebowal podpisu. Jedyny powod, dla ktorego nie chce, bym dluzej pelnila obowiazki opiekuna prawnego, to jego wlasna wygoda. Bo teraz Webb chce przekazac Rafiego tej kobiecie i nie zyczy sobie, by ktokolwiek mogl powiedziec "nie". Mowiac "tej kobiecie", zerknela na Jenne-Jane Mulbridge. Na moment potulna maska zniknela i oczy Pen zwezily sie niebezpiecznie. Jenna-Jane w odpowiedzi sklonila glowe, w jej oczach zamigotal ledwie dostrzegalny ironiczny blysk. -Rozumiem - powiedzial sedzia i odwrocil sie do adwokata. - Jesli to rzeczywiscie sprawa z paragrafu czterdziestego pierwszego, glowny czynnik rozstrzygajacy stanowi bezpieczenstwo publiczne. Zgoda moze w ogole nie odgrywac roli. Czy to jedyna istotna kwestia, panie Fenster? -Nie, wysoki sadzie. - Adwokat znow pomachal plikiem papierow. - Panna Bruckner sugeruje takze potajemne porozumienie pomiedzy doktorem Webbem, profesor Mulbridge i doktorem Smartem, ktory jako czlonek trybunalu z ramienia wladz medycznych mial dokonac wstepnego zalecenia co do decyzji. Stad moja obecnosc, poniewaz wladze, ktore dokonaly wyboru skladu trybunalu, uznaly za stosowne odeprzec te zarzuty. -Zarzuty porozumienia? -Zgadza sie, wysoki sadzie. Sedzia znow spojrzal na Pen, marszczac brwi. -Panno Bruckner - powiedzial, starannie wymawiajac kazde slowo. - Czy moge spytac na jakiej podstawie kwestionuje pani uprawnienie i wiarygodnosc - przebiegl wzrokiem wciaz trzymany w dloni papier - sedziego, lekarza i wyszkolonego psychologa? Uznalem, ze czas juz zdjac troche nacisku z Pen, zanim znow eksploduje. Wstalem i przyjaznie pomachalem reka. -Czy ja moglbym odpowiedziec, wysoki sadzie? - spytalem. Sedzia spojrzal na mnie z lekkim zdumieniem. Jenna-Jane takze odwrocila glowe i z wynikajaca z niskich pobudek przyjemnoscia zauwazylem, ze na moj widok jej waskie wargi zacisnely sie jeszcze mocniej. -A pan to... -Felix Castor. Jak wspominala panna Bruckner, jestem druga strona monety, jesli chodzi o oplacanie kosztow pobytu Rafiego u Stangera i podpisywanie comiesiecznych raportow. -Rozumiem. A czym sie pan zajmuje, panie Castor? Uczciwa praca, pomyslalem, co wyklucza wiekszosc twojej roboty. -Jestem egzorcysta, wysoki sadzie. -Eg... -Egzorcysta. Ducholapem. Zapewniam - z lekkim wahaniem zmellem w wargach eufemistyczna fraze - uslugi duchowe. Sedzia spojrzal na mnie oczami wielkimi jak u puszczyka, teraz zmarszczki siegaly juz prawie jego szyi. -Rozumiem. I zgadza sie pan ze stwierdzeniem panny Bruckner, ze czlonkowie trybunalu nie byli w pelni bezstronni? Skinalem glowa. -Tak - powiedzialem. - Zgadzam sie. Doktor Smart pracowal w KOM pod kierownictwem Jenny-Jane, profesor Mulbridge, przez piec lat. Jedyna praktyke nadal prowadzi na Praed Street. A ten gosc, Prentice, zasiadajacy w trybunale jako czlonek z ramienia spolecznego, jest moze spolecznikiem w sensie spolecznych uslug, ale to moj kolega po fachu, a profesor Mulbridge jest jego stalym pracodawca. Nie moze oficjalnie angazowac egzorcystow, totez zatrudnia ich jako ochrone i przepuszcza place przez odrebny budzet. Prentice jest w Saint Mary's rownie trwalym elementem wyposazenia jak grzyb za kiblem. Prentice, patrzacy na mnie wrogo od chwili, gdy wymowilem jego nazwisko, zerwal sie z miejsca i otworzyl usta. -Prosze wybaczyc mi to okreslenie - dodalem drobiazgowo. - Nie porownalem go do grzyba w sensie osobistym ani moralnym. -Wysoki sadzie! - wykrztusil z oburzeniem Prentice. Sedzia Runcie przerwal mu, surowo marszczac czolo. -Panie Castor, jesli jeszcze raz uslysze powtorke tego zaczepnego tonu, potraktuje to jako obraze sadu. I uwaza pan owa znajomosc za dowod porozumienia? -Nie - przyznalem. - Nie automatycznie. Ale profesor Mulbridge rozpaczliwie pragnie dostac w swe rece Rafiego, poniewaz - lepiej starannie dobierac tu slowa - jego stan jest bardzo rzadki i bardzo dokladnie pasuje do jej wlasnych badan. Sedzia musi sam przyznac, ze sprawa nieco smierdzi, jesli instytucja probujaca wykrasc Rafaela Ditko, zabrac go wbrew jego wlasnym zyczeniom i woli jego najblizszych, potrafi wypelnic trybunal wlasnym personelem. Wyglada to troche jak falszowanie wyborow. Jenna-Jane uniosla reke i sedzia zwrocil ku niej wzrok. -Wysoki sadzie - powiedziala, z ledwie wyczuwalna nutka wyrzutu - czy moglabym cos zauwazyc? Nie w celu odparcia zarzutow panny Bruckner i pana Castora, lecz wskazania istnienia problemu, z ktorym musi sie zmierzyc trybunal? Sedzia Runcie zezwolil jej gestem. Jenna-Jane w podziece skinela glowa. -Osrodek, ktorym kieruje w Saint Mary's - zaczela, niczym czyjas babcia wspominajaca koronacje krolowej - sluzy badaniu, leczeniu i lepszemu zrozumieniu osob cierpiacych na bardzo szczegolne dolegliwosci. Wielu moich pacjentow swiecie wierzy, ze sa opetani przez zmarlych, albo tez, ze sa martwymi duszami zasilajacymi zwierzece ciala. Jak pan wie, nie dysponujemy zbyt bogata wiedza naukowa w podobnych kwestiach. Probujac ja powiekszyc, musze siegac po wielu ludzi dysponujacych wiedza natury bardziej empirycznej niz akademickiej. Dobrze znalem gadke Jenny-Jane i wiedzialem, do czego prowadzi, totez sluchalem z obojetnym zainteresowaniem. Musialem jej przyznac 5.9 za efekt artystyczny, ale jedynie 5.6 za wartosc techniczna - dobrze dobrala pelen szacunku ton, ale przesadzila z oglednoscia. -Prosze do rzeczy, profesor Mulbridge - upomnial ja sedzia. -Bardzo przepraszam, wysoki sadzie. Chodzi o to, ze Rafael Ditko twierdzi, ze zostal opetany przez demona. Wstepna diagnoza doktora Webba zakladala schizofrenie paranoidalna, teraz jednak przyznaje, ze istnieja pewne anomalie podajace ja w watpliwosc. Chce przeniesienia Ditko zarowno dlatego, ze stanowi on zagrozenie dla personelu osrodka Stangera, jak i dlatego ze nie dysponuje odpowiednimi srodkami pozwalajacymi leczyc pacjenta. Decyzja w sprawie pana Ditko wymaga zatem znajomosci czynnikow nie tylko psychologicznych, ale tez paranormalnych. A w calym Zjednoczonym Krolestwie trudno znalezc jakiegokolwiek specjaliste w tych dziedzinach, scislej mowiac egzorcyste, ktory w ciagu ostatnich dziesieciu lat w jakims momencie ze mna nie pracowal. Nawet sam pan Castor - odwrocila sie ku mnie z tolerancyjnym usmiechem, po raz drugi spojrzelismy sobie w oczy - jeszcze do wzglednie niedawna byl bardzo cenionym wspolpracownikiem Kliniki Ontologii Metamorficznej. Sedzia popatrzyl na mnie z lekkim zdumieniem. -Czy to prawda, panie Castor? Cholera. Czasami, jesli nie walczy sie co dzien na noze z Jenna-Jane, czlowiek zapomina, jak bezblednie trafia ona prosto w serce. Nie bylo sensu stosowac unikow i zaprzeczen. -Owszem, to prawda - przyznalem. - Prawda jest tez, ze wielu egzorcystow w przeszlosci bylo zwiazanych z KOM. To jednak co innego, niz pozostawanie nadal w stanie czynnej wspolpracy. Latwo mozna tez znalezc psychiatre, ktory nie siedzi w kieszeni Jenny-Jane. -Psychiatre zajmujacego sie behawioralnymi i psychologicznymi aspektami zmartwychwstania cielesnego? - wtracila Jenna-Jane, stukajac kciukiem w notatnik. -Nie macie monopolu na... - wtracila Pen. -Prosze! - W glosie sedziego Runcie dzwieczala wyrazna nuta rozdraznienia. - Musze nalegac, by wszystkie uwagi kierowano do mnie, i prosic o odpowiadanie wylacznie na moje bezposrednie pytania. Prosze usiasc. Wszyscy usiadzcie. Nie prosilem nikogo, by wstawal. Posluchalismy, ale sedzia juz zdazyl sie zjezyc i nie sprawial wrazenia zadowolonego. -Dziekuje. Wyglada na to, ze mamy do czynienia z dwiema odrebnymi kwestiami, jedna dotyczaca domniemanej opieki prawnej panny Bruckner, druga wiazaca sie z wlasciwym doborem czlonkow trybunalu. Panie Fenster, czy istnieja inne aspekty tej sprawy, o ktorych mnie pan nie poinformowal? -Nie, wysoki sadzie - odparl adwokat, przyjmujac na klate zawarta w tych slowach krytyke. - To dwie najwazniejsze sprawy. Sedzia zerknal na Pen. -Zgadza sie pani z tym podsumowaniem, panno Bruckner? Czy dosc dokladnie okreslono charakter kwestii podstawy zalozonej sprawy? Pen zawahala sie, po czym przytaknela. -Tak, wysoki sadzie. Zapadla cisza. Czcigodny sedzia Runcie nie wygladal na uszczesliwionego. -A trybunal nie ma zajmowac sie warunkami przymusowego zamkniecia Rafaela Ditko, lecz jedynie jego przeniesieniem z jednego osrodka do drugiego. -Wysoki sadzie. - Adwokat przybral przejmujaco smutna mine. - W ciagu ostatniego roku pan Ditko bral udzial w pieciu wypadkach w osrodku Stangera, w wyniku ktorych doszlo do uszkodzen ciala i napasci na personel. Obecnie, poza zwyklym, periodycznym zatwierdzeniem stanu faktycznego, nie ma planow zmiany jego statusu i leczenia. Nikt nie twierdzi, ze mozna mu pozwolic bezpiecznie dolaczyc do reszty spoleczenstwa. Runcie poslal Jennie-Jane wyjatkowo przeciagle i twarde spojrzenie. -Profesor Mulbridge, zakladam, ze pani sama nie miala nic wspolnego z wyborem czlonkow trybunalu? Jenna-Jane z rozmachem rozlozyla rece. -Wysoki sadzie, to zadanie miejscowych wladz, w tym wypadku wydzialu z Haringay. Jesli chodzi o ich procedury wewnetrzne, nie pytam i nie dostaje odpowiedzi. Sedzia przytaknal. -Tak. Rozumiem. Ja jednak mam mozliwosc spytania i zapewne otrzymam odpowiedz. Na razie jednak stwierdzam wstepnie, ze istnieje mozliwosc wystapienia konfliktu interesow. Zachowuje otwarty umysl, ale zamierzam zarzadzic trzydniowe zawieszenie postepowania, podczas ktorego przyjrze sie procedurom wyboru czlonkow i upewnie, czy przestrzegano wszystkich stosownych przepisow. - Zastanowil sie. - W kwestii opieki prawnej to problem wykraczajacy poza stan obecny. Nie moge zadecydowac, kierujac sie przyjetymi a priori zalozeniami. Nawet jesli doktor Webb traktowal panne Bruckner i pana Castora jako posiadajacych odpowiednie uprawnienia, nie oznacza to, ze je maja w oczach prawa. Uwazam, panno Bruckner, ze powinna pani zasiegnac porady prawnika i moze przemyslec kwestie zatrudnienia adwokata. - Odruchowo pogladzil grzbiet nosa. - Biorac pod uwage, ze pan Ditko nie moze legalnie udzielic swiadomej zgody, poki pozostaje zamkniety z powodu choroby psychicznej, niemal na pewno bedzie musiala sie pani zwrocic do sadu wyzszej instancji. -Ale wysoki sadzie... - wtracila wzburzona Pen. Sedzia uniosl dlon. -Doskonale rozumiem pani pozycje, panno Bruckner, i wspolczuje. Niewatpliwie wierzy pani, ze postepuje zgodnie z najlepszymi interesami Rafaela Ditko. Jednakze opieka prawna dalaby pani szeroki zakres uprawnien dotyczacych zarzadzania jego majatkiem, a takze wszystkimi przyszlymi decyzjami w kwestii leczenia. Zabezpieczenia musza istniec i nalezy ich przestrzegac. Przykro mi. Musze jednak dodac, ze ma pani mocne argumenty. Prosze znalezc sobie dobrego pomocnika i przygotowac pelna argumentacje prawna. Ja tymczasem skupie sie na skladzie trybunalu. Wstal, calkowicie zaskakujac urzednika, tak ze okrzyk "prosze wstac" zabrzmial nieco panicznie. Sedzia zebral papiery. -Oglaszam przerwe trwajaca trzy dni - oswiadczyl. - Nastepne posiedzenie odbedzie sie w czwartek na sesji popoludniowej. Zechce pan zapisac, panie Farrier? Wymaszerowal z sali, nie ogladajac sie za siebie. Jenna-Jane wlozyla zakiet. Pen tylko stala, wygladajac jakby zgubila pieniadze i zamiast nich znalazla wrzody dzumy. Wiedzialem, co jej chodzi po glowie: po przestawieniu watku opieki prawnej na boczny tor musielismy wyeliminowac pomagierow Jenny-Jane z trybunalu, albo klepna wszystko bez mrugniecia powieka. Z drugiej strony, czcigodny sedzia Runcie - choc niewatpliwie pompatyczny i gleboko zadowolony z siebie - nie wydawal sie glupi. Nadal uwazalem, ze mamy szanse. Z sadu prowadzily dwa wyjscia, totez Jenna-Jane musiala z rozmyslem wybrac dluzsza droge, by moc przystanac przed Pen. -Tak mi przykro, Pamelo - powiedziala z oblesnie szczera mina. - Chce zebys wiedziala, ze jesli Rafi trafi pod moja opieke, oddam do jego dyspozycji wszystkie srodki, jakimi dysponuje moj oddzial. Jesli da sie przywrocic mu zdrowie, zrobimy to. Pen przez chwile przygladala sie jej oszolomiona, w milczeniu. Potem gwaltownym gestem cofnela reke i zacisnela piesc. Ja ruszylem do akcji, nim zdazyla wyprostowac lokiec. Wsliznalem sie miedzy nie, zwrocony plecami do Pen. Felix Castor. Zywa tarcza. -Jenno-Jane - powiedzialem - wciaz umiesz zawrocic mi w glowie. Choc, moze ujme to inaczej, na twoj widok robi mi sie niedobrze. Mam przy sobie dyktafon, wiec moze przestaniesz sie mieszac w nie swoje sprawy i pojdziesz sie pobawic w elektrowstrzasy? -Felix. - Jenna-Jane pokrecila glowa z udana desperacja. - Zdecydowales sie mnie nienawidzic, ale ja darze cie wylacznie szacunkiem i uznaniem. Mam nadzieje przyjac cie ktoregos dnia z powrotem. Czeka nas wojna i chce cie miec u boku. Bardzo mi na tym zalezy. Moze twoj przyjaciel Rafi stanie sie mostem, ktory nas polaczy. -Chcesz powiedziec, ze zamierzasz polozyc go na ziemi i po nim deptac? - spytalem. - Powtorz to sadowi. Uniosla rece w gescie poddania i odeszla. Odwrocilem sie do Pen, dygoczacej jak tracony kamerton. -No coz, poszlo tak, jak moglismy przewidziec. -Odwal sie, Felix. - Oczy Pen wezbraly lzami, ktore plynely po policzkach. - Odwal sie i nigdy wiecej nie odzywaj sie do mnie. Odwrocila sie na piecie i ruszyla wzdluz pustych krzesel, potykajac sie o czyjas aktowke i odrzucajac ja na bok kopniakiem. Nie bylo to moze dramatyczne wyjscie, ale zadzialalo. Jak brzmi ten stary cytat z Groucho Marksa? Zreszta niewazne: mam wielu wrogow. Ale jesli kiedykolwiek zacznie ich brakowac, wiekszosc moich przyjaciol czeka za kulisami, gotowa sprobowac. *** "Czeka nas wojna i chce cie miec u boku". Jenna-Jane Mulbridge naprawde wierzy w te pierdoly, i nie tylko ona.Ich teoria glosi, ze martwi powstali jedynie po to, by przygotowac nadejscie demonow, ktore teraz zaczely sie pojawiac same. W scianach stworzenia otwarla sie dziura; pieklo poslalo w nia swoje legiony, a nasza strona jak dotad nie tylko nie dysponowala armia, ale nawet plakatem z chwytliwym haslem. Pierwszy i najwiekszy z egzorcystow, Peckham Steiner, takze w to wierzyl, i pod koniec zycia poswiecil caly osobisty majatek tworzeniu ochrony dajacej zywym szanse w wojnie, kiedy w koncu wybuchnie: stworzyl Kolektyw z Tamizy, koszary dla ducholapow na plynacej wodzie, ktorej nie mogli przekroczyc martwi i potepieni, bezpieczne kryjowki, otoczone walami wody, ziemi i powietrza. Uwazalem, ze to miejska legenda, dopoki sam jednej nie obejrzalem i nie odgadlem jak dziala; a takze dziesiatki innych, szalonych pomyslow przyprawionych cala gama oblakanczych wizji. Klasyczne objawy paranoi, na tym etapie zycia, jednak znacznie trudniej mi bylo wysmiac je wszystkie. Jesli faktycznie nadciagala wojna, to Rafi Ditko byl juz terenem podbitym. Zabawiajac sie czarna magia, otworzyl drzwi do piekla wewnatrz wlasnej duszy, i wielkie, paskudne, wredne cos, nazywajace siebie Asmodeuszem, przekroczylo ich prog. Teraz Rafi siedzial zamkniety w celi trzy na trzy w szpitalu dla wariatow, bo prawo nie zdazylo jeszcze uznac nowych faktow i jedyna diagnoza pasujaca do jego objawow pozostawala schizofrenia. A cele wylozono srebrem, bo, niezaleznie od prawa, trzeba bylo robic to, co dziala. Srebro oslabialo Asmodeusza i nie pozwalalo mu przejac pelnej wladzy nad Rafim - przez wiekszosc czasu. Melodie, ktore mu gralem, mialy ten sam skutek, spychaly demona glebiej w tylomozgowie Rafiego, dajac swiadomosci wlasciciela nieco wiecej pola manewru. Niestety, fakt, ze Asmodeusz w nim utkwil, byl takze czesciowo moja wina. Przybywszy na wezwanie spanikowanej dziewczyny Rafiego, Ginny, znalazlem go zzeranego goraczka. Zrobilem co moglem, by ja powstrzymac, ale pierwszy raz mialem do czynienia z demonem i, mowiac brutalnie, spieprzylem sprawe. W istocie spieprzylem ja tak doglebnie, ze Rafi i Asmodeusz zlaczyli sie ze soba w sposob, ktorego jak dotad nikt nie zdolal zrozumiec, a co dopiero odwrocic. A potem, pare miesiecy temu, kiedy mialem szanse na zawsze przerwac laczaca ich wiez, wycofalem sie, bo cena - wypuszczenie Asmodeusza na Ziemie - wydala mi sie zbyt wysoka. Nadal uwazam, ze mialem racje, ale nie potrafilem tego wytlumaczyc tak, by Pen zrozumiala: w istocie nigdy nie zdolalem powiedziec do niej wiecej niz dwoch slow, zanim albo mi przywalila, albo odeszla. Pen - Pamela Elisa Bruckner - to byla kochanka Rafiego i moja byla gospodyni, byla przyjaciolka - oraz byla wobec wielu innych spraw. A nasze i tak juz napiete stosunki pogarszalo jeszcze to, ze przez problemy ze Stangerem wciaz musielismy sie spotykac. Od czasu gdy pol roku wczesniej demon uwolnil sie i o malo nie zabil dwoch czlonkow personelu Stangera, Webb, probowal sie pozbyc Rafiego. Teraz zawiazal zlowieszcze przymierze z Jenna-Jane, zamierzajac przekazac go w prezencie KOM w Paddington. A KOM byla obozem koncentracyjnym dla nieumarlych. Jenna-Jane duzo gadala o opiece klinicznej i obowiazkach lekarskich, jednoczesnie przeprowadzajac na swych bezradnych pacjentach eksperymenty coraz bardziej sadystycznej i ekstremalnej natury. Rozpaczliwie pragnela dopasc Rafiego, bo w jej menazerii - pelnej duchow, zombie, wilkolakow, byl nawet jeden biedak uwazajacy sie za wampira - jak dotad brakowalo demona. Musielismy wiec pracowac z Pen razem, by zablokowac jej machinacje, czy nam sie to podoba czy nie. Tymczasem wojna - jesli w ogole byla to wojna - wciaz pozostawala w fazie "zimnej" - zreszta trudno sie spodziewac czegos innego, skoro wrogiem sa umarli. *** Tego dnia mialem juz powyzej uszu prawnikow, ale obietnica to obietnica. Nawet jesli skladamy ja w obawie, ze zlamia nam reke. Moglem po prostu zadzwonic, ale i tak musialem odebrac amalgamat srebra od sprzedawcy materialow dentystycznych z Manor Hause.Okazalo sie, ze biura kancelarii Ruthven, Todd i Clay mieszcza sie w zaadaptowanej do tego celu wiktorianskiej czynszowce z czekoladowobrazowej cegly, na koncu lekko zapuszczonego rzedu szeregowcow z pozniejszej epoki. Po obu stronach drzwi wisialy pomalowane na jaskrawoniebiesko skrzynki, wypelniala je tylko gola ziemia. To nie pora roku na kwiaty. Drzwi frontowe takze byly puste - zadnych amuletow, pieczeci, czarow blokujacych i ochronnych. Moze zli umarli unikaja prawnikow z zawodowej uprzejmosci, jak podobno czynia to rekiny. Zszedlem z ulicy i znalazlem sie w niewielkiej recepcji, ktora, sadzac po skromnych rozmiarach, pierwotnie musiala byc wejsciowym holem domu. Dobra polowe dostepnej przestrzeni zajmowaly szerokie krete schody, reszte zagarnela wielka, czcigodnie staroswiecka fotokopiarka. Ktos zdjal oslony z maszyny i oparl je o sciane: niewiarygodnie gruby i blady lysy mezczyzna kleczal przed nia, jedna reke wpychajac po lokiec w mechaniczne wnetrznosci. Wygladal jak weterynarz starajacy sie pomoc przy trudnym porodzie. Kiedy wszedlem, zerknal na mnie i patrzyl dalej, jakby probowal umiejscowic moja twarz. Czolo pokrywala mu lsniaca warstewka potu, kaciki polotwartych ust wyginaly sie w dol, niczym miekki zegar z obrazu Salvadora Dalego. Mloda brunetka, siedzaca za biurkiem pod schodami, z zainteresowaniem obserwowala jego prace. Nie przypuszczalem, ze zepsuta kopiarka zasluguje na taka uwage. Moze nie mieli akurat zbyt wielu klientow? -Chcialbym porozmawiac z panem Toddem - poinformowalem, gdy oderwala wzrok od pokazu mechanicznego poloznictwa. - Dzwonilem wczesniej. Felix Castor. Dziewczyna przesunela palcem po bardzo pelnej kolumnie szerokiego rejestru spotkan. -Felix Castor - potwierdzila. - Tak. Prosze usiasc. Mialem do wyboru kilka krzesel, wybralem zatem stojace najdalej od pana zlotej raczki, podnioslem wczorajszego "Timesa" i zaczalem go przegladac. Tymczasem recepcjonistka zadzwonila na gore. Raz jeden zerknalem na tlusciocha katem oka: nadal kleczal na ziemi i wciaz na mnie patrzyl, choc kiedy go na tym przylapalem, z lekkim grymasem wbil wzrok w ziemie i wrocil do przerwanej pracy. -I co, Leonardzie? - spytala recepcjonistka. Facet ponuro pokrecil glowa. -To nie jest zwykla blokada - odpowiedzial glosem wyzszym niz oczekiwalem i lekko piskliwym, zupelnie jakby polknal male urzadzonko zamieniajace slowa doroslego w piskliwy skrzek lalki. - Chyba jedna z rolek spadla z mocowan. Pochylil sie i siegnal w glab maszyny - tym razem obiema rekami. Kopiarka poruszyla sie w posadach i zatrzeszczala zlowieszczo. -Panie Castor... Unioslem wzrok. Todd schodzil ze schodow z wyciagnieta reka. Byl ubrany w inny garnitur - niebieski zamiast szarego, w subtelny rzucik. Moze mial po jednym na kazdy dzien tygodnia. Wstalem i uscisnelismy sobie rece. Ten gest to dla mnie zawsze drobny skok w nieznane. Ta sama upiorna wrazliwosc, ktora pozwala mi wyczuwac obecnosc umarlych, czasami umozliwia takze odbieranie plytkich wrazen psychicznych poprzez kontakt z czyjas skora. Tym razem nie wyczulem nic, a przynajmniej nic ciekawego: Maynard Todd promieniowal jedynie chlodna aura opanowania i fachowosci, rownie nieskazitelna jak robota jego krawca. -Dziekuje, ze pan przyszedl - powiedzial, a potem spojrzal ponad moim ramieniem i jego czolo zmarszczylo sie w lekkim zdumieniu. - Uch, Leonardzie, na pewno wiesz, co robisz? -Tak - mruknal nerwowo Leonard. Widzialem, ze Todd zastanawia sie nad dalszym zglebianiem tematu, i zobaczylem tez, jak sie poddaje. Odwrocil sie do recepcjonistki. -Carol - polecil - wezwij pomoc techniczna. -Tak, panie Todd. -Moge to naprawic. - Leonard nie patrzyl na nas. -Prosze na gore - rzekl Todd, nie zwracajac na niego uwagi. - Napije sie pan moze kawy albo herbaty? -Nie, dziekuje - odparlem i podazylem za nim szerokimi schodami. Kiedy skrecilismy wraz z nimi, Leonard nadal kleczal na ziemi, skupiony na obowiazkach weterynaryjnych. -John Gittings. - Todd obejrzal sie na mnie, nie zwalniajac. - To w jego sprawie pan dzwonil, prawda? -Zgadza sie - przytaknalem. -I widzialem pana na pogrzebie. -Znow sie zgadza. -Tak tez sadzilem. To pan wkroczyl, kiedy tubylcy zaczeli sie niepokoic. Dziekuje za to. Nie odpowiedzialem. Troche niezrecznie zabrzmialoby wyjasnienie, ze bardziej martwilo mnie mozliwe oskarzenie Reggiego i Grega o napasc, niz dobre samopoczucie Todda. Schody ciagnely sie w gore i ciagnely, i stracilem rachube zakretow, nim dotarlismy do biura Todda. Okazalo sie zaskakujaco male, ale tez czynszowki to najtansze wiktorianskie domy robotnicze i ich tworcy wydzielali przestrzen jak zloto. Todd wskazal reka krzeslo, po czym okrazyl biurko i uniosl rolety w oknach, wychodzacych na przypominajace studnie podworko. Ow gest nie poprawil zbytnio wpadajacego do srodka szarego swiatla. Wygladalo na to, ze w tym pokoju nawet w poludnie w srodku lata trzeba zapalac lampe. Siadajac, moj gospodarz otworzyl zielona teczke, czekajaca juz na biurku; wewnatrz tkwil gruby plik papierow. Zajalem miejsce naprzeciwko. -John Gittings - powtorzyl, przegladajac dokumenty na wierzchu teczki szybkimi, wycwiczonymi ruchami. - Sporo myslalem o tej sprawie. -Czyzby? - spytalem z uprzejmosci. Przytaknal. -A scislej, o odczuciach pani Gittings - wyjasnil. - Jak mowilem, zamierzam zdobyc nakaz ekshumacji, wykopac Johna i zabrac do Mount Grace, gdzie zostanie skremowany. Nie mam w tej kwestii wyboru. -Z pewnoscia. Musial wylapac ironiczny ton mego glosu, bo spojrzal na mnie z lekka uraza. -Naprawde. Sadzi pan, ze z przyjemnoscia zjawilem sie na pogrzebie, odgrywajac czarny charakter z niemego filmu, straszac wdowe, przeszkadzajac w uroczystosci? Bynajmniej. Zupelnie mi sie to nie podobalo. Ale moj klient bardzo jasno wyrazil swe zyczenia. Nie odpowiedzialem natychmiast. Przyszedlem tylko po to, by potwierdzic daty, skoro jednak sam zaczal, uznalem, ze glupio byloby przynajmniej troche nie pogrzebac. -Carla uwaza, ze John cierpial na rodzaj demencji. Todd skrzywil sie bolesnie. -Pani Gittings ma ten luksus, ja nie. Chyba ze dowiedzie tego w sadzie. W przeciwnym razie musze zakladac, ze John wyrazal swe zyczenia, bedac przy zdrowych zmyslach, i odpowiednio do tego postepowac. -Jest jeszcze cos, co powinien pan wiedziec - oswiadczylem. - Pania Gittings nawiedza duch jej meza. Umilklem, patrzac mu w twarz. Jak mowilem, prawo potrzebuje czasu, by doscignac zmieniajacy sie swiat, a wielu ludzi obdarzonych racjonalnymi umyslami w jakis sposob przechodzi przez zycie, nie widujac niczego, co mogloby podwazyc przyjete przez nich zasady. Calkiem mozliwe, ze Todd byl jednym z nich: Pen nazywala ich westalkami. Kims, kto nigdy nie widzial ducha ani innej postaci wskrzeszonych umarlych i nie potrafil zmusic sie do dokonania skoku w nieznane bez wczesniejszego poznania dowodow. On jednak mnie zaskoczyl. -Przykro mi to slyszec - rzekl. Wygladal tak, jakby to byla prawda. -Jest jeszcze gorzej. Nie wiem czy John w chwili smierci byl zdrow na umysle, ale teraz z cala pewnoscia juz nie jest. Duch sie niepokoi i okazuje to. Gwaltownie. On... -Zgeistowal - dokonczyl Todd, a ja przytaknalem. Zaimponowal mi znajomoscia technicznego okreslenia. Wydal policzki. - Cholera - mruknal, a potem dlugi czas wbijal wzrok w podloge, przesuwajac z roztargnieniem kciukiem po krawedzi blatu. - Coz, to... tak, to bardzo niepokojace. Musi jej byc bardzo ciezko. Ujrzec kogos, kogo sie kochalo, i pewnie nadal kocha... Zapadla dluga cisza. W koncu Todd spojrzal na mnie i pokiwal glowa, jakbym przedstawil mu jakis nieodparty argument. -Chce jej oszczedzic mozliwie jak najwiecej stresow - oznajmil. - Zwlaszcza po tym, co mi pan powiedzial. Proponuje zatem czuwanie. Wydalo mi sie, ze zle uslyszalem. -Czuwanie? - Powtorzylem. - To znaczy przyjecie? Todd krotko pokrecil glowa. -Nie, nie przyjecie. Jedna noc, gdy trumna wroci do domu, a pani Gittings bedzie mogla przy niej posiedziec. Byc moze wowczas duch Johna pogodzi sie ze swoja... gwaltowna smiercia. Sadzi pan, ze to dobry pomysl? Przez chwile przetrawialem jego slowa i musialem przyznac - przynajmniej przed soba samym - ze owszem. Nie wiedzialem, czy pozwoli to Carli zamknac pewien etap zycia, ale kiedy duch Johna zobaczy, ze jego ostatnie zyczenie zostalo wypelnione co do joty, powinien zaznac spokoju. W teorii powinno to zakonczyc nawiedzenie. Jesli da sie zmarlym to, czego pragna, nie potrzeba egzorcyzmow. Zamiast tego powiedzialem jednak: -Moje zdanie tak naprawde nie ma znaczenia. Porozmawiam o tym z Carla. Zobaczymy co powie. Todd wsunal papiery z powrotem do teczki, zamknal ja i wstal. -Prosze tak zrobic - rzekl. - Jesli istnieje sposob zalatwienia sprawy pozwalajacy oszczedzic jej uczucia, ten wlasnie sposob wybierzemy. Dziekuje, ze pan przyszedl, panie Castor. Ciesze sie, ze mi pan powiedzial. -Kremacja - przypomnialem. - Kiedy ma sie odbyc? -Najpewniej we srode. Ale wszystko zalezy od tego, jak szybko zdolamy dokonac ekshumacji. Mozliwe, ze w czwartek. Prosze pomowic z pania Gittings i dac mi znac, co zadecyduje. Och, i gdyby pan mogl zostawic Carol swoj numer... Sadze, ze w tych okolicznosciach pani Gittings wolalaby, zebym do niej nie dzwonil. Totez jesli zechce pan nadal sluzyc za posrednika... -Chetnie - powiedzialem pogodnie. - Dzieki, ze mnie pan wysluchal. Wrocilem na dol i podalem moj adres oraz numery telefonow znudzonej brunetce. Fotokopiarka byla jeszcze bardziej rozmontowana. Leonard zniknal bez sladu. Wyszedlem na ulice. Dochodzila piata i choc wiszace nisko na niebie leniwe slonce dawalo jeszcze nieco swiatla, sklebiony wal szarych chmur polykal je cale, niczym pyton morska swinke. Chodnikiem zblizal sie ku mnie chudy jak szkielet staruszek, pokryty brudem lat spedzonych na ulicy i odziany w dlugi, powloczysty plaszcz, tak brudny i wystrzepiony, ze nie dalo sie odgadnac nie tylko jego pierwotnej barwy, ale nawet kroju. Odruchowo odsunalem sie na bok, ale jednoczesnie nim zarzucilo i wpadl prosto na mnie. Jego szalone, metnobrazowe oczy spojrzaly w moje. -Przy wodopoju - rzekl suchym, ochryplym, raniacym gardlo szeptem. - Z cala reszta za toba. Popychaja. Popychaja. Nie ma dokad isc. Zasmial sie glosno, zachwycony naglym objawieniem, i smrod jego oddechu uderzyl mnie w twarz jak policzek. Skrzywilem sie i odchylilem, uciekajac przed palacym odorem, on jednak juz sie oddalal - teraz spiewal, tym samym ostrym, zbolalym tonem. -Diabel zdolal wyprzedzic Pana, czas juz, bysmy wszystko naprawili... Nie rozpoznalem melodii, ale tak czy inaczej, ow ochryply glos zamienial ja w strzepy. Wstrzasnal mna nagly, mimowolny dreszcz, a wraz z nim poczulem dreczace uklucie gdzies na skraju swiadomosci - drobne wrazenie nacisku, ktore zwykle pojawia sie, kiedy patrzy na mnie jeden z powstalych umarlych. Rozejrzalem sie i nie dostrzeglem nikogo, procz rozkladajacego sie wloczegi, ktory oddalal sie zwrocony do mnie plecami, i kobiety po drugiej stronie ulicy, wiozacej dziecko w wozku. Moze ostatnie wydarzenia sprawily, ze stalem sie przewrazliwiony: wsunalem dlon pod plaszcz, sprawdzajac, czy flet tkwi na miejscu, i zapomnialem o psychicznym ostrzezeniu. Pewnie to nic, ale jezeli jednak, mialem przy sobie wszystko, czego potrzebuje. Skierowalem sie na polnocny zachod, zamierzajac zlapac pociag na stacji Finsbury Park. To dawalo mi wybor - albo potezne nadlozenie drogi przez Stanford Hill i Seven Sisters Road, albo boczne uliczki. Zdecydowalem sie na te drugie, skrecilem z glownej trasy i zaglebilem sie w labirynt czynszowych zaulkow i waskich alejek. Poczucie, ze jestem obserwowany - obserwowany i sledzony - narastalo i slablo. Nigdy wczesniej nie zdarzylo mi sie nic podobnego i zastanawialem sie nawet, czy to moze nie spozniony efekt spotkania z duchem Johna Gittingsa. Wszystkie duchy poruszaja moj zmysl smierci, lecz geisty maja wyjatkowo intensywna, namacalna obecnosc, z ktorej trudno sie potem otrzasnac. Moze od tamtego dnia przyczaila sie gdzies w zakatku pola mojej percepcji. Skrecilem w kolejna ulice, kolejna alejke, kierujac sie na zmiane na polnoc i zachod, tak by w koncu wyjsc na Seven Sisters Road, gdzies za zbiornikiem. Tymczasem ciemnosc sciekala z nieba, pokrywajac ziemie, a mrowienie w glebi umyslu zamienilo sie w swedzenie, wkrotce przyprawione pieczeniem, jak na skorze zbyt dlugo wystawionej na slonce. Znow skrecilem, podazajac uliczka wiodaca miedzy dwoma podworkami rzedu szeregowcow i wysoka, slepa sciana, za ktora zapewne miescil sie zbiornik. Postapilem dziesiec krokow naprzod, po czym obrocilem sie na piecie i czekalem, patrzac w strone, z ktorej przyszedlem. Teraz, gdy sie nie poruszalem, powinienem uslyszec kroki kazdego, kto zblizalby sie do pokonanego wlasnie winkla. Lecz wokol panowala absolutna cisza. Przede mna rozciagala sie rozlegla plama cienia, tak gestego, ze gdyby cos umarlego badz nieumarlego wynurzylo sie zza zakretu, moglbym stracic inicjatywe, bo nie zdolalbym sie przyjrzec i stwierdzic co to. Niecierpliwie cofnalem sie kilka krokow i moja stopa natrafila na cos ruchomego. Obok ze swistem powietrza przemknela czarna sylwetka; poczulem powiew na twarzy, gdy krzyknalem i odskoczylem w bok. Chwile pozniej mych uszu dobieglo oburzone miaukniecie. Kocur, wielki i tlusty, walesajacy sie po dworze. Ze stlumionym przeklenstwem pobieglem na rog, skrecilem i wrocilem na ulice. W poblizu nie widzialem nikogo ani niczego. Zdumialbym sie, gdyby bylo inaczej po ostrzezeniu, jakim ich poczestowalem. W kategorii zasadzek te ostatnia dzielilo wiele klas od Little Big Horn. Jakby na potwierdzenie bezuzytecznosci mych wysilkow, ponadzmyslowe mrowienie znow oslablo i zniknelo. Co, biorac pod uwage, ze od poczatku bylo jedynie sladowe i ledwo dostrzegalne, nie wymagalo zbyt duzo. *** Mialem wlasnie powiedziec, ze wrocilem do domu. Ale kiedy uzywam tego slowa, nadal mysle o zapuszczonej chalupie Pen przy Turnpike Lane, wraz z jej Arka Noego, pelna szczurow i krukow i Moebiusowa architektura. (Wbudowano ja w zbocze wzgorza, totez parter od frontu, z tylu jest piwnica).Obecnie jednak - od kilku tygodni czy moze miesiaca - zajmowalem mieszkanie w wysokosciowcu przy Wood Green High Road - miescilo sie tak wysoko, ze z okna widzialem wieze Centre Point, pokazujaca mi palec z drugiej strony Londynu. Mieszkanie nalezalo do kumpla kumpla - goscia nazwiskiem Ronald "Ropey" Doyle, ktory wrocil do Republiki Irlandii z powodu niecierpiacych zwloki spraw rodzinnych i nie chcial stracic mieszkania komunalnego podczas nieobecnosci. Potrzebowal lokatora, kogos, kto w razie potrzeby moglby go udawac, a ja potrzebowalem miejsca, gdzie moglbym zostawic rzeczy, dopoki nie przyjdzie mi do glowy cos lepszego. Wszystko wygladalo pieknie. Stalo sie nieco mniej piekne, kiedy zgasly swiatla i odkrylem, ze wszystkie media sa podlaczone do licznika na monety, a zupelnie zbrzydlo, gdy za pierwszym razem zepsula sie winda. Samo mieszkanie smierdzialo gotowanymi jarzynami, a kiedy padal deszcz, sciany plakaly odbarwionymi lzami, pozostawiajacymi na farbie slady w brazowych obwodkach. Wnetrze urzadzono w czarnej skorze i grubych, pomaranczowych dywanach. Ale przynajmniej mialo cztery sciany i dach nad glowa. Zebracy nie moga grymasic. Dzis jednak, maszerujac Lordship Lane ze stacji metra Wood Green, czulem przemozna potrzebe, zeby znalezc sie gdzie indziej. Uczucie to jedynie wzroslo, kiedy skrecilem w Vincent Road i przekonalem sie, co parkuje przed blokiem: wysoka, niebieska furgonetka z widocznym na szybie odwroconym napisem "Uslugi porzadkowe Bowyera". Sukinsyny! Bylem pewien jak zloto, ze zgubilem Zyciowcow na M25. Wygladalo jednak na to, ze nie tylko towarzyszyli mi przez cala droge do Southgate, ale wciaz mnie sledzili, kiedy wyszedlem od Carli i wracalem do domu metrem. Wiedzieli, gdzie mieszkam. W polaczeniu z opowiescia Louise Beddows o zasadzkach i pobiciach nie byla to zachecajaca mysl. Przede wszystkim jednak porzadnie sie zawstydzilem. Jak moglem dac sie nabrac bandzie amatorow? Zwykle moj instynkt sprawdza sie lepiej. W fotelu kierowcy furgonetki siedzial facet. Rozproszony sodowy blask latarni odbijal sie od krzywizny szyby, widzialem zatem jedynie zarys sylwetki, nieruchomy, zlowieszczy. Nie potrafilem powiedziec, czy na mnie patrzy, czy nie. Zwalczylem pragnienie szarpniecia drzwi i zalatwienia sprawy tu i teraz - z tylu furgonetki czyhala pewnie banda jego kolesi. A jeszcze milsza niespodzianka czekala na mnie, kiedy wrocilem do mieszkania. Ktos wymalowal na drzwiach grubymi krechami wciaz kapiacej czarnej farby slowa "egzorcysta = chory = trup". Przez pol minuty przygladalem sie napisowi w martwym milczeniu, zastanawiajac sie co robic. Oczywiscie nie byly to moje drzwi frontowe, nalezaly do Ropeya, ale jednak mieszkalem za nimi i to moj tylek Ropey zechce skopac, kiedy w koncu wroci. Czy jednak warto za cos takiego podkladac glowe pod bejsbola? Po namysle chyba jednak nie. Zaczekam, az bede mial nieco wieksze szanse, a potem popracuje troche nad tymi pierdzielcami. Pierwsza rzecza, jaka zrobilem po wejsciu, byl telefon do Carli. Poinformowalem ja o pomysle Todda ze stypa. Z poczatku miala watpliwosci, ale potem sie przekonala. Oznajmilem, ze zadzwonie do niego i powtorze, ze moze dzialac. Po drugiej stronie zapadla ciezka cisza, ktora podkreslil jeszcze samotny, zduszony szloch. -Fix? -Tak. -Czy moglbys... Czy moglbys przyjsc i byc tu ze mna? No wiesz, kiedy przyniosa cialo Johna? Zastanawialem sie nad odpowiedzia cale dwie sekundy. -Chetnie bym to zrobil, Carlo - sklamalem - ale nie moge. Mam teraz zbyt wiele pracy. Zabiore jednak komorke i gdyby geist, to znaczy, gdyby John zbytnio sie podniecil, zadzwon, a wpadne i znow zagram mu do snu. Rozlaczylem sie, nim zdazyla podjac kolejna probe ataku. Drugi telefon, do biura Todda, polaczyl mnie z automatyczna sekretarka. Zostawilem wiadomosc. To powinno uwolnic mnie od poczucia winy i obowiazku i polepszyc mi nastroj. Ale tak sie nie stalo. Wloczylem sie z pokoju do pokoju, poirytowany, niespokojny. Mialem ochote wdac sie w bojke, ktora moglbym wygrac, ale zadna nie przychodzila mi do glowy. Wciaz wial silny wiatr, i glos, jaki wydawal, zalamujac sie na polnocno-wschodnim narozniku bloku, przypominal skowyt bolu zsamplowany i odegrany przez wietrzny syntetyzator. Slyszac go, znow pomyslalem o swietej pamieci Johnie Gittingsie, niewidzialnym i krazacym po wlasnym salonie, niczym schwytane w potrzask zwierze. Co gorsza, parka za sciana oddawala sie wlasnie glosnej namietnosci, co oznaczalo, ze najdalej za godzine zaczna sie przeklinac i rzucac w siebie przedmiotami. Czulem zew krwi, wlozylem zatem plaszcz i poszedlem do Lorda Nelsona. Niech sobie Zyciowcy leza tam za mna i oby weszli do srodka, to wowczas wyleca przez pierdzielone okno. No dobra, zew krwi to pojecie wzgledne, bo mowa tu o pubie w Wood Green. Ale jak nie zachwycic sie knajpa pomalowana jak woz strazacki, nawet jesli podaja gowniane piwo? A alternatywa byla winiarnia Yatesa, ktora u kogos urodzonego w Liverpoolu budzi gleboki atawistyczny lek i podejrzliwosc. Tego wieczoru nie grali meczu, totez w pubie panowal spokoj i tego wlasnie laknely teraz moje skolatane nerwy. W kacie grupka studentow grala w bilard o kufle, a w szafie grajacej Mike Skiner opowiadal o swych kolejnych milosciach. Zaczekalem przy barze, az Paul podlaczy nowa beczke, a potem, kiedy podszedl, wskazalem glowa kranik z jasnym ale. -To co zwykle - rzucilem. -Ktos chce sie z toba spotkac, Fix - oznajmil, nalewajac. -Jaki ktos? -Kobieta. -Mloda? Stara? Zakonnica? Policjantka? -Sam zobacz. Wreczajac mi szklanke, ledwie dostrzegalnie skinal glowa w prawo. Podalem mu piataka, pociagnalem lyk piwa, po czym od niechcenia zerknalem w tamta strone. Przy stoliku niedaleko drzwi siedziala samotna kobieta, ubrana w elegancko skrojona marynarke, koszule i spodnie, wszystko w odcieniach rdzawej czerwieni i czerni. Cos w niej skojarzylo mi sie z Carla: nienamacalna sugestia wdowiej zaloby, dziwna i niepokojaca, bo na oko nieznajoma miala najwyzej trzydziestke. Ciemnokasztanowe wlosy, skrecone po mocnej trwalej, pokryte brazowym cieniem powieki i metaliczny blyszczyk na wargach. Wbijala wzrok w sciane, ale bylem niemal pewien, ze jej nie widzi. Nawet nie tknela stojacego przed nia dzinu z tonikiem. Moglem odgrywac niesmialego, ale bylem ciekaw, jak mnie tu znalazla i czego chce. I moze rzucilem sie na szanse oderwania sie od mysli ciazacych mi w tej chwili w glowie. Podszedlem do stolika, pozdrowilem ja skinieniem, kiedy na mnie spojrzala. -Paul mowil, ze pytala pani o mnie - oznajmilem. Wyprostowala sie gwaltownie, wyrwana z zamyslenia. -Felix Castor? -To ja. -Jestem Janine. Jan. Jan Hunter. - Wyciagnela reke, a ja ja uscisnalem. - Dostalam panskie nazwisko od Cheryl Telemaque. Mowila, ze jest pan dobry. Chcialabym pana wynajac. -Moge usiasc? - spytalem, a ona zabrala torebke ze stolu, robiac mi miejsce na szklanke. Starannie unikalem pytania, co takiego zachwalala we mnie Cheryl - zwazywszy, jak zakonczyl sie nasz zwiazek, uznalem, ze lepiej nie poruszac tego tematu. Zajalem miejsce naprzeciw Janine Hunter, ktora obrocila sie ku mnie. -Co sie dzieje? - spytalem. To bylo standardowe otwarcie lekarzy, mechanikow i ducholapow. -To moj maz - zaczela, po czym zawahala sie wyraznie. - On... Cisza przeciagala sie. Jakkolwiek mialo brzmiec nastepne slowo, nie mogla go wykrztusic. Sprobowalem pomoc. -Umarl? - podsunalem. Zamrugala zdumiona. -Nie! Jest w areszcie w Pentonville. - Kolejna dluga pauza. - Za napasc seksualna i morderstwo. -Rozumiem. - Czekalem na reszte. -Ale on tego nie zrobil, panie Castor. Doug wyglada na twardziela, ale nie skrzywdzilby nawet muchy. To znaczy, musze znalezc prawdziwego zabojce. Chce, zeby powiedziala wszystkim, co zrobila. Zeby wypuscili Douga. W przelocie zauwazylem rodzaj zenski. Z kazda sekunda sprawa stawala sie dziwniejsza, a takze oddalala sie zgrabnie od mojej podstawowej specjalizacji. -Jestem egzorcysta, pani Hunter - przypomnialem najlagodniej jak umialem. - Moglbym znalezc zabojczynie tylko, gdyby ona... I nim zdazylem dokonczyc, Jan Hunter podebrala mi nieunikniona pointe. -Bo tak jest, panie Castor. Ona nie zyje. Nie zyje od czterdziestu lat. 4 Przez chwile wpatrywalem sie w Jan Hunter, przyswajajac te mysl.-No dobra - mruknalem w koncu. - Przyjmijmy wstepnie to zalozenie. Wstepnie. Prosze lepiej opowiedziec mi cala historie. A potem powiem, czy moge jakos pomoc. Zamiast odpowiedziec, Jan pogrzebala w torebce i wyciagnela zdjecie, ktore nastepnie mi wreczyla. Przedstawialo mezczyzne - w tym samym wieku co ona, no, moze pare lat starszego - o gladko przylizanych wlosach i nieco za duzych oczach, patrzacego z niemadrym usmiechem wprost w obiektyw i unoszacego na haczyku dwie ryby. Tlo stanowily akcesoria wedkarskie, brzeg rzeki, brezentowe krzeselko i siatka. Mezczyzna mial na sobie kraciasta, flanelowa koszule, na palcu obraczke i tyle potrafie wam powiedziec z pamieci. Nie byla to twarz pozostajaca w niej na trwale. -Doug - rzeklem. -Prosze spojrzec na jego twarz. - Glos Jan zadrzal lekko. - Wyobraza pan sobie, by kogokolwiek skrzywdzil? A co dopiero zabil? -Zabil te dwie ryby - sprobowalem przywolac ja nieco do rzeczywistosci. Poslala mi zbolale spojrzenie, a ja przepraszajaco wzruszylem ramionami. -Moze po prostu opowie mi pani, co sie stalo. Raz jeszcze spojrzala na zdjecie, glosno wciagajac powietrze. Umysl zwyciezyl nad materia: zobaczylem, jak odpycha gdzies gleboko targajace nia emocje i zamyka je. Kiedy znow na mnie popatrzyla, byla niemal klinicznie spokojna. -Tylko fakty, psze pani? - spytala, zapewne nasladujac raczej Dana Ackroyda niz Jacka Webba. -Na poczatek. No i mi opowiedziala. I nalezaly do najpaskudniejszych, jakie zdarzylo mi sie uslyszec. *** Dwudziestego szostego stycznia, kilka minut po czwartej po poludniu, niejaki Alastair Barnard, czterdziesci dziewiec lat, wynajal pokoj w hotelu w King's Cross, wraz z drugim, mlodszym mezczyzna - opisano go jako krotko ostrzyzonego szatyna o piwnych oczach, ubranego w czarna robocza kurtke, poplamiona zielona farba na lewym rekawie. Wzmiankowany hotel to Paragon: wynajmuje pokoje na godziny, bo jego klienci to glownie prostytutki pracujace w bocznych uliczkach przy Goods Way i Battlebridge Road.Recepcjonista, niejaki Christopher Merrill, wreczyl im klucz - pokoj siedemnascie, z pieknym widokiem na stacje przeladunkowa. Zakladal, ze mlodszy mezczyzna to chlopak do wynajecia sprowadzajacy frajera z ulicy. Ale nie zadawal pytan ani ich nie zagadywal, bo lepiej nie przeszkadzac w pracy najwazniejszym klientom. Zwykle widywal klientow z powrotem pol godziny pozniej, kiedy to wychodzili razem i potem kazdy szedl w swoja strone. W tym przypadku tak sie nie stalo, ale recepcjonista nie dostrzegl w tym nic niezwyklego, bo calkiem o nich zapomnial. Byl piatkowy wieczor, w hotelu co chwila zjawiali sie inni ludzie - to i tak bylo nic w porownaniu z godzinami wieczornymi, ale nadal mial sporo pracy. Kiedy jednak minela dziewiata i popyt na pokoje zaczal wzrastac, Merrill zauwazyl, ze wciaz nie ma klucza. Piec godzin? Nawet przy podwojnej dawce viagry i kuflu azotanu amylu nikomu nie stoi tak dlugo. W dodatku byli mu winni pieniadze, bo zaplacili tylko za godzine. Dreczony przykrym podejrzeniem, ze faceci przedupczyli sie i uciekli, wezwal sprzatacza, Josepha Ogunete, procz niego jedynego czlonka personelu Paragonu na dziennej zmianie. Razem zabrali na pierwsze pietro klucz uniwersalny i otworzyli drzwi. -Barnard lezal na podlodze - oznajmila Jan, marszczac lekko brwi, jakby recytowala z pamieci. - Spadl z lozka, sciagajac ze soba posciel i kape. Byl w nie zaplatany, totez widzieli go tylko od pasa w gore. Glowe mial strzaskana na miazge. Recepcjonista zaczal krzyczec, co zwabilo ludzi z sasiednich pokojow. Wiekszosci wystarczylo jedno spojrzenie i rzucili sie do ucieczki. Od tej pory zaden sie nie zglosil. To sprzatacz wezwal policje, wyjasniajac mocno akcentowanym angielskim, ze doszlo do jakiegos wypadku i nie zyje czlowiek. Policjanci odrzucili hipoteze wypadku, gdy tylko przekroczyli prog. Barnarda uderzono ponad dwadziescia razy czyms twardym i ciezkim, w dodatku z potezna sila. Zrobiono mu tez inne rzeczy - okrutniejsze i obrzydliwsze - zapewne przed smiercia. Umarl, czolgajac sie po podlodze i probujac dotrzec do drzwi. Stwierdzono dwa rodzaje uszkodzen czaszki i ran. Czesc zadano czyms tepym i zaokraglonym, a czesc byla wezsza i przebila kosc, zamiast ja zgniesc. Wyprzedzajac kryminalistykow, ktorzy jeszcze nie przybyli, jeden z mundurowych - jedyny dosc odporny, by obejrzec wszystko z bliska - natychmiast i z absolutna pewnoscia oznajmil, ze kiedy znajda narzedzie, ktorym zabito pana Barnarda, okaze sie nim mlotek ciesielski, rozwidlony na jednym koncu. -Mial racje? - wtracilem. Jan przerwala recytacje, ktora znow brzmiala obojetnie, niemal automatycznie. -Jeszcze go nie znalezli - odparla. - A czemu? -Jezeli bronia byl mlotek - powiedzialem, starannie dobierajac slowa - to mowa tu o pewnym stopniu premedytacji. Nie mogla to byc... zbrodnia w afekcie, bez wczesniejszych przygotowan. Zabojca przyniosl ze soba bron. Bylem swiadom, ze uzylem rodzaju meskiego, nie zenskiego. Ale o ile czegos nie przeoczylem, jak dotad w sprawie nie pojawila sie kobieta. W istocie, jesli dobrze pamietalem... -Wspominala pani o wykorzystaniu seksualnym - rzeklem. - Wykorzystaniu seksualnym i morderstwie. Jan przytaknela. -Ten czlowiek, Barnard, odbyl, jak to nazywaja, "bierny stosunek analny". Bardzo brutalny. -Dosc brutalny, by uznac go za wymuszony? -Dosc brutalny, by miec watpliwosci. Doszlo do uszkodzen... Nadeszla pora na najwazniejsze pytanie. -Gdzie w tym wszystkim miejsce dla Douga? Jan wbila wzrok w blat stolu, na ktorym wciaz lezalo zdjecie meza. -Nie odszedl nawet sto metrow - powiedziala niemal obojetnie. - Nadal byl umazany krwia, totez ludzie gapili sie na niego i schodzili mu z drogi. Ktos wezwal policje, a centrala przekazala wezwanie do jednego z radiowozow wyslanych do Paragona. Kiedy woz skrecil w Cheney Road, nie musieli nawet pytac - ludzie widzieli jak idzie, pokazali im droge. Znalezli Douga siedzacego na skraju chodnika, przecznice od dworca. Siedzial tam i wpatrywal sie w swoje dlonie, jakby nie mogl uwierzyc w to, co widzi. Natychmiast go aresztowali. Potem dopasowali DNA i oskarzyli go. -Dopasowali DNA? - powtorzylem. - Ale... Nie wzdrygnela sie. W tych okolicznosciach uznalem to za naprawde imponujace. -Tak. To nasienie mego meza znalezli wewnatrz Alaistara Barnarda. Kilka razy obrocilem w myslach fraze "sprawa zamknieta", sprawdzajac, czy nie kryje w sobie zadnego podwojnego znaczenia, ktore nie pozwoliloby mi jej uzyc. Nim jednak zdazylem cokolwiek powiedziec, Jan podjela pospiesznie. -Temu akurat nie da sie zaprzeczyc. Doug uprawial seks z tym czlowiekiem. Przypuszczam, ze poszedl tam, do hotelu, specjalnie po to. Ale nie wierze, by kogokolwiek zabil, panie Castor. Nie wierze, zeby byl do tego zdolny. Od trzech lat jestesmy malzenstwem i Doug, mimo tego jak wyglada, mimo swego wychowania, to najlagodniejszy mezczyzna jakiego znam. Naprawde. Ma metr dziewiecdziesiat piec, pracuje jako murarz i kiedys sie boksowal. Ale tak naprawde, jesli sie zlosci, zwraca wszystko ku sobie. Nigdy nawet nie krzyczy. Doug nie moglby nikogo zabic, nie bylby do tego zdolny, tak jak pan czy ja. Nie podjalem rzuconej przynety. To prawda, ze nigdy nie wycelowalem do nikogo z broni i nie nacisnalem spustu. Nie rozwalilem tez nikomu glowy mlotkiem, ale robilem rzeczy, ktore doprowadzily do smierci innych. Robilem je z otwartymi oczami. To wystarczylo, bym z pewnym niepokojem sluchal, jak Jan Hunter probuje mnie przekonac o niewinnosci meza na podstawie faktu, ze zawsze byl dla niej mily. -Wiedziala pani, ze jest bi? - spytalem. Jan gwaltownie pokrecila glowa. -Nie. Nie, nie wiedzialam. Ale przez ostatnie miesiace zdawalam sobie sprawe, ze go nie zadowalam. Prawie ze soba nie sypialismy, nie chcial mnie dotknac, choc nadal... nadal sprawial wrazenie, ze mnie kocha. Czulam, ze jest cos, czego nie moze mi powiedziec. Czasami budzilam sie w srodku nocy i slyszalam jak placze w ciemnosci. Czasami zasypialam i znow sie budzilam, kilka godzin pozniej, lecz nadal slyszalam te same dzwieki. Plakal calymi nocami. Cos zzeralo go od srodka. Cos, czym nie mogl sie ze mna podzielic. Zaczelam myslec, ze spotyka sie z kims innym. Bylo to jedyne wyjasnienie, ktore wygladalo sensownie. Pracowal na wielkiej budowie we wschodnim Londynie - wznosza tam jedno z nowych superkasyn - i coraz pozniej wracal do domu. Nadgodziny, mowil, ale zima na budowach rzadko sie one zdarzaja. Po ciemku nie mozna mieszac cementu. A potem, przed morderstwem, przez tydzien nie wracal do domu. W ogole go nie widzialam. Nie zadzwonil ani... - Jan zalamal sie glos, spojrzala na mnie nieobecnym wzrokiem. - Czekalam na zle wiesci... ale nie takie. Siedzac twarza w twarz z jej cierpieniem i bolem, otwieralem juz usta, by powiedziec, ze raczej nie zdolam jej pomoc. Ze nie przychodzi mi do glowy nic, co mogloby oczyscic jej meza z tak dobrze uzasadnionych zarzutow. Dostrzegla wyraz mojej twarzy i mnie wyprzedzila. -Mam dowody - powiedziala szybko. - Musi mnie pan wysluchac, panie Castor. Prosze nie odmawiac, dopoki mnie pan nie wyslucha. -Jakie dowody? - spytalem, czujac, jak ogarnia mnie coraz wieksza niechec. Nim odpowiedziala, wziela ze stolu szklanke z dzinem z tonikiem i wychylila jednym haustem. Skrzywila sie, gdy mocny drink splynal jej do gardla. -No dobrze - rzekla i jej ton stwardnial, brzmial teraz gniewnie, uparcie. Studenci grajacy w bilard obejrzeli sie, zapewne brzmialo to jak klasyczna klotnia malzenska. - Cos mnie spotkalo. Jakies dwa tygodnie po aresztowaniu Douga siedzialam w domu. Szczerze mowiac, mimo wczesnego popoludnia bylam dosc pijana. Po prostu... - zaskoczyl mnie jej szybki gest - rozsypywalam sie. Mialam nerwy w strzepach. W ogole nie moglam myslec. Tak wiele musialam zrobic. Nie tylko rozmawiac z prawnikami, ale jeszcze... rachunki, listy. Zawsze Doug zajmowal sie tym wszystkim, a teraz go nie bylo. Nie radzilam sobie. Nawet nie probowalam. Siedzialam tam tylko i uzalalam sie nad soba. Wedlug mnie brzmialo to calkiem rozsadnie, ale twarz Jan wykrzywil niesmak. -Siedzialam tam i czekalam az cos sie wydarzy. Jakby, no wie pan, z nieba miala splynac jasnosc i jakis glos powiedzialby mi co mam robic. Zalosne. I wtedy zadzwonil telefon. To byl Amerykanin. Podal mi swoje nazwisko, ale go nie uslyszalam. Myslalam, ze jest kolega Douga, ze moze dzwoni z budowy. Jakis majster czy cos. Ale on oswiadczyl, ze chce rozmawiac ze mna o sprawie Douga. "Pani maz tego nie zrobil", rzekl. "Jest niewinny. Moze nawet zdola to pani udowodnic". Teraz sluchalam uwaznie, ale nadal myslalam, ze moze to, no wie pan, jakis swir. Jak ten wariat od telefonow od Rozpruwacza. Jeden z tych ludzi, ktorych kreci bliskosc soczystego morderstwa, nawet z drugiej badz z trzeciej reki. Spytalam kim jest i ponownie podal mi nazwisko. Brzmialo Paul Sumner. Paul Sumner Junior. Pamietalem, ze slyszalem gdzies to nazwisko, ale nie potrafilem go umiejscowic, dopoki Jan nie podjela. -On pisze ksiazki. Dokumentalne, o zbrodniach. Napisal historie mafii, te, ktora przerobili na serial. I biografie Johna Wayne'a Gacy'ego. Tego typu rzeczy. Zadnej z nich nie czytalam, ale orientowalam sie kim jest. Powiedzial, ze przeczytal o sprawie Douga w sieci. Ma w komputerze programy wylapujace informacje o dziwnych zbrodniach na calym swiecie, bo dzieki temu zarabia na zycie. Przeczytal o sprawie Douga i natychmiast zapiszczal mu radar. Oznajmil, ze czekal na cos podobnego i gdy tylko uslyszal wiesci, pojal co sie swieci. Pamieta pan Myriam Seaforth Kale? Kobieta gangster z lat szescdziesiatych. Cos jak Bonnie Parker z lat trzydziestych. Unioslem brwi. Oczywiscie, ze o niej slyszalem: byla jedna ze zlych dziewczynek, takich jak Belle Starr czy Beulah Baird, ktore trafily do kultury popularnej dzieki wiezom laczacym je z gwaltownymi mezczyznami albo poniewaz same zrobily cos, co tamci robia co dzien. Bylem niemal pewien, ze pojawila sie w jednym z kiepskich filmow rezyserowanych przez Rogera Cormana badz kogos mu podobnego. Cory krwi? Dzieci krwi? Krwawa rodzinka? -Mafia z Chicago - powiedzialem. - Byla zdaje sie dziewczyna Jackiego Cerone, a on dawal jej zlecenia. Jan pokiwala energicznie glowa. -Zgadza sie. Calkowicie sie zgadza. Przyjechala z miasteczka na glebokim Poludniu, Brokenshire w stanie Alabama. Ale zabojczynia zostala, nim jeszcze dotarla do Chicago. Pierwszy mezczyzna, ktorego zabila, zatrzymal sie i zabral ja z drogi, kiedy uciekla z domu. Podobno probowal ja zgwalcic, a ona zabila go kluczem do opon. Pozniej, kiedy pracowala dla mafii, zabijala wylacznie mezczyzn. To byla jedna z jej zasad. Najwyrazniej tez, tak samo jak zabijac, lubila ich ponizac. Miala wlasny rytual. Fragmenty tej historii zaczynaly powracac do mnie, mieniac sie jaskrawymi barwami. Myriam Kale: porzadna wiejska dziewczyna, ktora przyjechala autostopem do Illinois i zgubila sie w wielkim miescie, tylko po to, by znow wyplynac na powierzchnie jako jedna z zaledwie kilku kobiet, ktore zostaly kontraktowymi zabojcami mafii. Prawdziwa femme fatale, bedaca natchnieniem setki wykastrowanych imitacji filmowych. Zabila dziewieciu ludzi, nim FBI osaczylo ja w chicagowskim hotelu Salisbury i wyprowadzilo zywa, by moc ja osadzic, skazac i poslac na krzeslo elektryczne. A moze zaaplikowac smiercionosny zastrzyk? Nie do konca pamietam szczegoly. Zaczynalem miec cien podejrzenia, do czego zmierzamy. -Kale zmarla w latach szescdziesiatych - oznajmilem. - Ponad czterdziesci lat temu. Po drugiej stronie swiata. Wiedzialem, ze nie byl to absolutny sprzeciw, jedynie zakladka, cos, do czego bedziemy musieli wrocic. Ale to bylo w innym kraju, a poza tym dziewka nie zyje. -Wspominalam, ze Barnarda torturowano przed smiercia. - Tym razem Jan bez ogrodek uzyla niewypowiedzianego wczesniej slowa. -Prosze mowic dalej. -Kiedy wplynal raport z sekcji, okazalo sie, ze tylko jedno z obrazen powstalo pozniej niz pozostale. Posmiertnie. To bylo oparzenie od papierosa, na twarzy, tuz pod okiem. To byl jej znak, panie Castor, jej podpis. Robila to wszystkim ludziom, ktorych zabila. Pierwszego, tego, ktory ja podwiozl, oparzyla zapalniczka z samochodu. Wszystkich pozostalych przypalala papierosem. Robila to na koncu, zawsze kiedy juz nie zyli. Jakby... podpisywala zabojstwo. Staralem sie nie napotkac pelnego napiecia spojrzenia Jan. -Wszelkie tego typu rzeczy - rzeklem ostroznie - wszelkie szczegoly kojarzace sie ze stylem danego mordercy, chetnie przejmuja nasladowcy i oczywiscie takze wykorzystuja. Jan znow przytaknela. Przewidziala ten sprzeciw i zupelnie jej nie wzruszyl. -To juz trzeci raz Kale zabila po swej smierci. I wszystkie trzy morderstwa nastapily tutaj, w Anglii, nie w Stanach. Paul Sumner ja sledzil - dlatego wlasnie zrozumial co sie stalo, gdy tylko przeczytal o sprawie Douga. Za pierwszym razem zrobila to w tysiac dziewiecset osiemdziesiatym, w Edynburgu. Za drugim, w tysiac dziewiecset dziewiecdziesiatym trzecim, w Newcastle. A teraz to. Za kazdym razem ofiara to mezczyzna w srednim wieku, wybrany z ulicy i zaprowadzony gdzies, by uprawiac seks. Cala trojka zostala torturowana, zabita, a potem przypalona. Czy zabojcy nasladowcy odpoczywaja miedzy wystepami ponad dziesiec lat, panie Castor? -Nigdy zadnego nie znalem - przyznalem. - Moze dzialaja w cyklach, jak szarancza. -Jest cos jeszcze. - Jan miala mine kogos, kto wlasnie odwraca karte z dolka i pokazuje mocnego asa. - Sprzatacz z hotelu Paragon, Joseph Oguneta, zeznal na policji, ze okolo piatej przechodzil kolo pokoju numer siedemnascie. Bylo to godzine po tym, jak do srodka weszli Doug i Barnard. Oguneta uslyszal glosy - sprzeczajacych sie ludzi, dwoch mezczyzn i kobiete. Z cala pewnoscia byly to trzy glosy, bo jeden z mezczyzn mial wyrazny, elegancki akcent BBC - to Barnard - a drugi mocny akcent, ktorego sprzatacz nie rozumial. -Doug byl... - wtracilem. -Byl z Birmingham i nigdy nie stracil akcentu. Kiedy sie rozkrecal, ja sama nie moglam go zrozumiec. Kiedys bywalo mi z tego powodu okropnie glupio. A trzeci glos, glos kobiety, takze przemawial z akcentem. "Jak w telewizji albo kinie" powiedzial pan Oguneta. Mysle, ze to oznacza akcent amerykanski. To byla Myriam Kale, panie Castor. To byla Myriam Seaforth Kale i cokolwiek innego zrobil moj maz, nie moze trafic do wiezienia za morderstwo dokonane przez pieprzonego ducha. Zalozylem, ze Jan, mowiac "cokolwiek innego", ma na mysli czyny lubiezne i sodomie. Czyli zdolala jakos zniesc to, ze jej maz krazyl po londynskich ulicach, szukajac anonimowego seksu z innymi mezczyznami. Bylem rozdarty miedzy podziwem dla jej wiary i zastanawianiem sie, jakie niewiarygodne pieklo musialby jej zgotowac Doug, nim w koncu by uznala, ze ich statek zaczyna tonac. Nie powiedzialem nic. Spytalem tylko, czy wspomniala o swej teorii policji. Parsknela z pogarda. -O tak. Oczywiscie, ze wspomnialam. Detektyw prowadzacy sledztwo - Coldwood - nawet mnie nie wysluchal. Juz wczesniej podjal decyzje i nie obchodzilo go, co mam do powiedzenia, nie zamierzal... -Coldwood? - przerwalem, upewniajac sie, czy dobrze uslyszalem. -Tak. Coldwood. To sierzant. - Zauwazyla wyraz mojej twarzy. - Zna go pan? -Kilkakrotnie pracowalismy razem. Kiedys, gdy nie mialem zbyt wielu zlecen, pare razy robilem konsultacje dla policji. To lekko wstrzasnelo Jan. -Policja uzywa egzorcystow? Skinalem glowa. -Czasami mozemy namierzyc, jak badz gdzie, ktos zginal. Czasami potwierdzamy, ze zaginiona osoba nadal zyje. Obecnie to standardowa praktyka, choc nie mozemy skladac zeznan w sadzie. Wiekszosc sedziow nienawidzi nas jak morowej zarazy, bez zadnych szczegolnych powodow. Wiekszosc gliniarzy tez, gdy sie nad tym zastanowic. Ale zawsze niezle sie dogadywalem z Garym Coldwoodem. Tu lekko przesadzilem. Laczace nas stosunki staly sie lekko napiete, kiedy oskarzono mnie o zamordowanie trzynastolatki, choc w istocie poznalem ja dopiero po jej smierci. Obecnie moje zwiazki z policja nie istnialy i od czterech miesiecy nie widzialem Coldwooda. Ale rozstalismy sie w zgodzie - mniej wiecej - i co najmniej raz nadstawil za mnie karku, choc latwiej byloby mu zostawic mnie dyndajacego na wietrze. Jak na gliniarza mial umysl bardziej otwarty niz wiekszosc jego kolegow. Wszystko to popychalo mnie w strone decyzji. Skoro Coldwood bral w tym udzial, moglem przynajmniej z nim porozmawiac, zyskac ogolny oglad sprawy, jesli takowy istnial. -Jesli zgodze sie na te prace - powiedzialem do Jan - bedzie to kosztowalo tysiac, z tego co najmniej trzysta z gory. To jakis problem? -Alez nie. - Znow siegnela po torebke. - Spodziewalam sie, ze zazada pan zaliczki. Przynioslam tylko dwiescie piecdziesiat, ale... -Dwiescie piecdziesiat wystarczy - przerwalem jej. - I zwroce, jesli zmienie zdanie. Zamarla z reka w torebce, wyciagajac wlasnie portmonetke. -Jesli...? -Jesli przyjrze sie sprawie i okaze sie, ze nic nie moge zrobic. Wowczas oddam pani pieniadze. Przyjrzala mi sie twardo. -A co, jesli pogada pan ze starym kumplem ze Scotland Yardu i uzna, ze lepiej w tym nie mieszac? -Victoria Street - poprawilem. Zupelnie ja zaskoczylem. -Slucham? -Glowna komenda jest teraz przy Victoria Street. Przeniosla sie tam mniej wiecej w tym czasie, w ktorym Myriam Kale zabijala gangsterow w hotelu. Ludzie uzywaja starej nazwy wylacznie z nostalgii. - Unioslem szklanke, by pociagnac ostatni lyk piwa, ale zmienilem zdanie, czujac, jak bardzo zblizylo sie do temperatury pokojowej. - Powiedzialem, ze znam Coldwooda. To nie znaczy, ze w wolnych chwilach razem wybieramy zaslony. Niechetnie skinela glowa, bez watpienia wspominajac osobista rekomendacje Cheryl Telemaque. Moze lepiej, ze nie wiedziala, jak sie zachowywalismy w czasach, kiedy skrzyzowaly sie nasze drogi. Ow okres nie nalezy do moich szczytowych osiagniec W dziedzinie etyki zawodowej. 123 Wymienilismy kontakty, Jan odliczyla mi do reki pieniadze, wiekszosc w banknotach dziesieciofuntowych. Kiedy schowalem je do kolejnej kieszeni zawsze gotowego szynela, przyjrzala mi sie przenikliwie. -Zamierzal pan odmowic - rzekla. - Widzialam to w pana oczach. Dlaczego zmienil pan zdanie? Sam musialem sie zastanowic. -Z dwoch powodow - odparlem w koncu. - Jednym jest Coldwood. W takiej pracy dobrze jest poznac przynajmniej czesc faktow, a wiem, ze Coldwood bedzie ze mna szczery, jesli tylko bedzie mogl. A poza tym... - Zawiesilem glos, zastanawiajac sie, jak to ujac najlepiej. -A poza tym? -Jest jeszcze mlotek. Z tego, co pani powiedziala, zakladam, ze Doug nie mial go przy sobie, kiedy go aresztowano? Pokrecila glowa, nieco szerzej otwierajac oczy. -Nie. I zaloze sie, ze chlopcy w niebieskich ubrankach przeczesali kazdy centymetr kwadratowy Battlebridge Road, czyli cale King's Cross. Gdyby tam byl, znalezliby go. - Wstalem, kierujac sie do wyjscia. - Zatem nie znalezli go przy Dougu ani na ulicy. Co oznacza, ze zabral go ktos inny, zapewne z pokoju. -Pan mi wierzy. - Glos Jan zadrzal. Skrzywilem sie lekko. Naprawde nie zamierzalem jej podpuszczac, wiedzialem jeszcze za malo o tym, w co sie pakuje. -Jestem gotow uwierzyc, przynajmniej na razie, ze w tamtym pokoju byl ktos jeszcze. - Oproznilem szklanke, zbrojac sie przed starciem z nocnym chlodem. - A jesli ow "ktos jeszcze" okaze sie duchem amerykanskiej seryjnej zabojczyni, to jestesmy w domu. *** Maszerujac do domu, znow poczulem znajome mrowienie: poczucie, ze jestem obserwowany, ktore przesladowalo mnie cala droge ze Stoke Nevington. Lecz tym razem znajdowalem sie na dworze, na ruchliwej ulicy. Obok przechodzilo mnostwo ludzi, droga jechaly samochody. Poczucie zdawalo sie dziwnie pozbawione kierunku, w zaden sposob nie moglem niczego zawezic. Niechetnie zrezygnowalem. Bede musial wybrac lepszy czas i lepsze miejsce.Furgonetka Zyciowcow wciaz parkowala w tym samym miejscu: teraz siedzialo w niej dwoch ludzi, z daleka widocznych jedynie jako ciemne, niewyrazne sylwetki. Nie poczulem najslabszego uklucia, nie odezwal sie moj zmysl pajaka. Cokolwiek to bylo, ktokolwiek mnie obserwowal, nie mial nic wspolnego z tymi fajfusami. Mijajac ich, pomachalem, a oni ze stoickim spokojem zignorowali moj gest. Niemal pozalowalem, ze nie sprobowali wysiasc i rzucic sie na mnie - z prawdziwa rozkosza rozladowalbym napiecie. Juz w mieszkaniu rzucilem plaszcz na oparcie fotela, nalalem sobie whisky i zostawilem ja, zajety odgrywaniem bluesowych akordow na flecie. Para zza sciany juz sie nie pieprzyla - dobre wiesci. Lecz choc przeoczylem kulminacje, to nie epilog, ktory jak zwykle przybral forme otwartej klotni. Seks i przemoc, zawsze w tej samej kolejnosci: najwyrazniej preferowali styl zycia sprowadzony do podstaw. Po jakichs dziesieciu minutach odpuscilem sobie cwiczenie muzyki, bo wywrzaskiwane przeklenstwa i brzek tluczonych naczyn wybijaly mnie z rytmu. Zamiast tego nastawilem jedna z death-metalowych plyt Ropeya, nie dlatego, ze lubie Krwotok Wewnetrzny - malymi badz wielkimi literami - lecz z czystej samoobrony. Lecz odglosy zniszczenia skojarzyly mi sie z duchem Johna Gittingsa i moj nastroj znow zaczal sie pogarszac. A potem mysli o Johnie przypomnialy mi zegarek kieszonkowy. Wrocilem do plaszcza, wylowilem go z kieszeni, sprawdzajac, czy nic mu sie nie stalo. Byl naprawde przepiekny: nawet przez warstwe czarnego nalotu widzialem, ze filigranowe ozdoby w srebrze - motyw kwiatu lilii - wykonano niezwykle misternie. Naturalnym skojarzeniem postanowilem go nakrecic i sprawdzic, czy wciaz dziala. To oznaczalo wyjecie z zewnetrznej koperty, bo w zegarkach Savonnette, dopoki czasomierz tkwi w podwojnej oslonce, nie zawsze da sie zbyt mocno uchwycic trzpien, by nakrecic mechanizm. Kiedy wyjalem zegarek, ze srodka wypadl maly kawalek papieru. Podnioslem go i obrocilem w dloni. To byl bardzo cienki i lekki, blekitny papier, na ktorym zwykle pisano listy lotnicze w czasach, nim powstalo cos takiego jak e-mail. Pokrywalo go pochyle, zgrabne pismo i zlozono go kilka razy. Zaczalem rozwijac: trzy zgiecia, cztery, piec. Kiedy doszedlem do konca, odkrylem, ze to cala strona listu - srodka listu, bo nie bylo naglowka, a tekst zaczynal sie w polowie zdania. Zaczalem czytac, z narastajaca, lekko niepokojaca fascynacja: ...mogl zalatwic nieco szybciej, ale stanowczo nie warto ryzykowac. Gdyby polapali sie, ze sie orientujesz, co naprawde robia, zalatwiliby cie, tak czy inaczej. Bedziesz mial tylko jedna szanse, to musi sie stac w noc INSKRYPCJI, zeby dalo sie dopasc wszystkich razem. Wez wsparcie: wez solidne wsparcie. I ostrzez, ze gdy tylko tamci poznaja nazwiska, stana sie celem. Skonczy sie twoja smiercia albo ich, to jedyny sposob. Nie popelnij blendu i nie probuj zwiadow: sciana to nie sciana, jesli rozumiesz, co mam na mysli. Nie do konca. Moga siegnac znacznie dalej i zaatakowac cie nawet, gdy jestes daleko i sadzisz, ze w poblizu nie ma nikogo. Jesli wejdziesz przez budynek, spodziewaj sie silnej ochrony. Mozesz uznac, ze to najmniejszy z twoich problemow, ale nie lekcewasz go. Pamietaj, ze nadal mozesz im zagrozic. To znaczy fizycznie. Jesli zamachniesz sie do kopniaka, przeciwnik zasloni jaja. Wiem, ze to brzmi wulgarnie, ale jesli przyjrzysz sie sprawie pod tym katem, to... I to juz wszystko - albo prawie wszystko. Na marginesie, obok zdania "wez wsparcie", ktos nabazgral jeszcze dwa slowa czerwonym dlugopisem: Felix Castor Nadal wpatrywalem sie w nie tepo, kiedy zadzwonil telefon. Czy raczej uswiadomilem sobie, ze dzwoni: sam dzwiek juz od jakiegos czasu czail sie gdzies pod bezlitosnym basem Krwotoku Wewnetrznego i rownie nieustepliwymi odglosami czynionymi przez sasiadow rozwalajacych mieszkanie na kawalki. Nie moja komorka: telefon Ropeya. Odruchowo odebralem, choc nie pamietalem, bym komukolwiek podawal numer. -Halo? - rzucilem. -Pan Castor? - Glos meski, lekko zdyszany i slaby, nie znalem go. -Tak. -Firma kurierska Inter-Urban. Moglby pan zejsc i podpisac odbior przesylki? -Przesylki? - powtorzylem nieco zbity z tropu. - Od kogo? Krotka chwila ciszy. -Adres to E14, ale nie ma nazwiska. Jedynym gosciem, jakiego znalem w tamtych okolicach, byl Nicky Heath: spec od danych, ktorego czasem zatrudniam do wyszukiwania pewnych informacji, ale chwilowo nad niczym dla mnie nie pracowal, a poza tym i tak nie skorzystalby ze zwyklej firmy kurierskiej. Jako paranoik, w dodatku niezywy, ma wlasne, osobliwe metody pracy. -Panie Castor? -Tak, dobrze, zaraz zejde. Wstalem, otworzylem drzwi frontowe mieszkania i wyszedlem na korytarz. Pare krokow doprowadzilo mnie do wind: zaczalem naciskac guziki, az w koncu znalazlem jedna dzialajaca - w mieszkaniach komunalnych to ichnia wersja gry w trzy karty. Byla na piatym pietrze, tylko trzy pode mna, ale zamiast ruszyc w gore, zjechala w dol. Ktos inny musial ja wezwac w tym samym momencie. Czekajac, az statecznie wzniesie sie szybem, sluchalem - nie majac zbytniego wyboru - krzykow i przeklenstw dochodzacych z drugiego konca korytarza. Zdumiewalo mnie, ze inni mieszkancy pietra nie wystawiaja za prog glow i nie dodaja wlasnych okrzykow protestu do szalejacej klotni; sadzac po ich zywym zainteresowaniu moimi poczynaniami, z pewnoscia nie wynikalo to z przesadnego poszanowania prywatnosci innych. W koncu cos we mnie peklo, zawrocilem w glab korytarza i z irytacja kopnalem w drzwi moich psychopatycznych sasiadow. -Na milosc boska, ciszej! - wrzasnalem. - Jesli chcecie sie pozabijac, to uzyjcie trucizny czy czegos w tym stylu. Za moimi plecami otwarly sie drzwi. Obrociwszy sie, ujrzalem kobiete spod osiemdziesiatki trojki, patrzaca na mnie gniewnie. -To przez ten halas - oznajmilem w ramach wyjasnienia. Nadal patrzyla wrogo. - Przepraszam - dodalem. Zatrzasnela mi drzwi przed nosem. Wciaz wpatrywalem sie w tabliczke z napisem "Nie wrzucac ulotek", gdy uslyszalem dzwonek dobiegajacy od strony, z ktorej przyszedlem, a potem stlumiony zgrzyt: sygnal ostrzegawczy windy i odglos otwieranych drzwi. Pobieglem z powrotem korytarzem, zdecydowany zlapac ja, nim zmieni zdanie. Wszedlem do srodka, przekonalem sie, ze jest pusta, i nacisnalem P. I wtedy, w chwili gdy zaczela sie zamykac, przez zwezajaca sie szczeline zauwazylem, ze drzwi mieszkania Ropeya stoja otworem. W ciagu pieciu minut, jakie spedze na dole, sasiedzi zdazyliby zwinac telewizor, wieze i komplet wypoczynkowy. Rozdrazniony, nacisnalem wolna reka guzik otwierania drzwi, ktore zamarly, szarpnely sie, zamarly, pozostawiajac przeswit szeroki na jakies trzydziesci centymetrow. Nim jednak zdazyly sie zdecydowac, czy sie zamknac, czy otworzyc, cala winda szarpnelo, podloga nachylila sie gwaltownie. Zaskoczony, polecialem na bok i o malo nie upadlem. Z gory dobiegl mnie odglos rozdzieranego metalu. Mialem pol sekundy na reakcje. W chwili, gdy winda zadrzala i znow szarpnela, ocierajac sie z mdlacym, przeszywajacym uszy zgrzytem o sciany szybu, ja, walczac z sila odsrodkowa i ledwie trzymajac sie na nogach, rzucilem sie przez uchylone drzwi z powrotem na korytarz. Tuz za mna podazyla gwaltowna fala powietrza. Obejrzalem sie blyskawicznie za siebie i zobaczylem winde spadajaca w glab szybu niczym tona cegiel. Jakis ukryty instynkt przetrwania kazal mi cofnac prawa noge w chwili, gdy tuz obok przemknal jej dach, jak ostrze gilotyny, calkowicie odrywajac podeszwe i wykrecajac mi kostke tak bolesnie, ze przez moment obawialem sie, ze stracilem stope. Nie krzyknalem, no, niedokladnie, lecz moj ryk bolu narastal szybko, wiec to chyba wylacznie kwestia semantyki. Tym razem wszystkie drzwi w korytarzu otworzyly sie i wszyscy na calym pietrze wybiegli, patrzac co sie dzieje. Wszyscy oprocz dwoch osob. Moi sasiedzi zostali za wlasnymi, zamknietymi drzwiami i nadal wrzeszczac w nieboglosy, obrzucali sie najgorszymi, wulgarnymi wyzwiskami. Pewnie musieli wyrobic jakas norme. I kiedy tak siedzialem, patrzac w ciemnosc szybu, w glowie dzwieczala mi jedna uporczywa, oczywista mysl: kurwa, niewiele brakowalo. Po niej jednak pojawila sie nastepna, zupelnie inna w tonie. No dobra, skurwiele, sami zaczeliscie. Zatanczmy. 5 Zbiegalem po schodach, przeskakujac trzy stopnie naraz i tylko lekko kulejac, az do pierwszego pietra, ktore pokonalem kilkoma szalenczymi, kroliczymi skokami.W przedsionku, tuz po prawej stronie drzwi, wisiala duza czerwona gasnica. Czerwien oznacza wode i to cholerstwo wazylo chyba ze dwadziescia kilo. Dzwignalem ja oburacz, kopniakiem otworzylem drzwi i wyszedlem na ulice. Niebieska furgonetka wciaz tam stala. Podbieglem od przodu i zajrzalem do srodka. Swiatlo latarni odbijalo sie od szyby, totez ujrzalem jedynie dwie ciemne, mniej wiecej ludzkie sylwetki w srodku. Lecz jedna z nich, ta w fotelu kierowcy, wyraznie wzdrygnela sie na widok mojej osoby dzwigajacej gasnice. Moze w ciemnosci facet wzial ja za jaskrawoczerwony granatnik polowy. I sekunde pozniej wlasnie sie nim stala, kiedy cisnalem nia w szybe furgonetki. Nie przebila jej - nie do konca - ale uslyszalem huk, jakby olbrzymie jajo wyladowalo na betonie i cala szyba stala sie nieprzejrzysta, gdy nietlukace szklo wyzionelo ducha i zapadlo sie w glab, zmienione w mozaike z miliona kawalkow wielkosci paznokcia. Drzwi kierowcy i pasazera trzasnely jednoczesnie, dwaj mezczyzni, wrzeszczac z wscieklosci, wyprysneli na ulice. Byli mlodzi i szybcy, ale najwyrazniej powaznie zaniedbali nauke bojek. Pierwszy, ktory do mnie dobiegl, ten od strony pasazera, wymierzyl cios, ktory rownie dobrze mogl nadac zwyklym listem. Uskoczylem i kopnalem go w krocze. Zgial sie wpol, a jego wszechswiat skurczyl sie do paru centymetrow kwadratowych intymnego cierpienia. Tymczasem dolaczyl do nas jegomosc od strony kierowcy. Nim zdazyl sie zaslonic, oberwal moim lokciem w twarz. Potem wpadlem na niego i wywrocilem, ladujac na nim ciezko, z kolanem na piersi, na wypadek gdyby wciaz jeszcze pragnal walki. Ale nie pragnal. Wydal z siebie odglos przypominajacy swist resztki powietrza uchodzacego z balonika, a potem kilka razy otworzyl i zamknal usta, nie mogac wydusic ani slowa. Unioslem piesc, by zalatwic sprawe - dzieki pomocy chodnika moglem byc pewny wyniku - ale sie zawahalem. Faceci padli tak latwo, ze niemal czulem sie glupio. Oczami duszy widzialem wymachujacych bejsbolami bandziorow z opowiesci Lou Beddows i dlatego wlasnie zaatakowalem tak twardo i tak szybko. Dopiero teraz zaczalem sie zastanawiac, czy tym razem przypadkiem bejsbol nie tkwil w innej rece. Siegnalem pod sztruksowa marynarke faceta i przeszukalem wewnetrzne kieszenie, od razu trafiajac na portfel. Otworzylem go i znalazlem legitymacje studencka na nazwisko Stephen Bass z londynskiego University College. Wilki w owczej skorze? Jak trudno byloby podrobic legitymacje? Obejrzawszy sie przez ramie, stwierdzilem, ze pierwszy koles - ten, ktorego aktywnosc seksualna przez nastepne kilka tygodni pozostanie czysto teoretyczna - jeszcze nie wstal. Ten, na ktorym kleczalem, znow probowal cos powiedziec, ale udalo mu sie wykrztusic tylko pierwsza sylabe. -Woz-woz-woz - jeczal, chwytajac powietrze. Cofnalem kolano i wstalem. Facet przeturlal sie na bok i glosno wciagnal powietrze. -Woz-mojego-brata! - Wydyszal. - Ty... eeeuugh! Ty draniu! Woz... mojego... -Myslisz, ze obchodzi mnie wasza furgonetka? - warknalem. - Probowaliscie mnie zabic, wy popierdolone swiry! Macie szczescie, ze nie podpalilem jej z wami w srodku! Sprobowal usiasc - bez powodzenia. Sprobowal ponownie, wciaz jednak nie byl w stanie zmusic poobijanych miesni brzucha, by dostatecznie sie wyprostowaly. Patrzyl na mnie ze zgroza, teraz zaczal krecic szybko glowa, trzasl sie caly. -Nie! - Jeknal. - My nie... nie... Wciaz napedzal mnie swiety gniew, ale z kazda sekunda tracil na sile. -A graffiti? - naciskalem. - Egzorcysta rowna sie trup! Zostawiliscie mi, kurwa, wizytowke! Chcieliscie, zebym wiedzial, kto to zorganizowal. Facet w koncu zdolal usiasc wzglednie prosto. Spojrzal na swego towarzysza, wciaz zwinietego w ciasny klebek niczym martwa stonoga. -Mowilem ci, Martin! - zaskowyczal. - Mowilem, ze bedziemy miec klopoty. I to w zasadzie rozstrzygnelo sprawe. Zimni jak glaz mordercy po prostu sie tak nie zachowuja. Poczulem zawod zalewajacy mnie mdlaca fala. Ktokolwiek uszkodzil winde, zdazyl juz uciec daleko, a ja skopalem wlasnie dwoch studentow maminsynkow, zapewne winnych jedynie wypisania paru slow farba. Z lekko drzacymi kolanami podszedlem sprawdzic stan drugiego klienta. Powoli zaczynal dostrzegac swiat zewnetrzny. Pomoglem mu wstac. Tymczasem kierowca - Stephen Bass, esq., jesli wierzyc legitymacji studenckiej - skupil uwage na furgonetce i usilowal wyciagnac gasnice, nie rozwalajac jednoczesnie do konca przebitej szyby. Szybko zrezygnowal, bo kazda proba ruszenia jej wywolywala krotki deszcz tluczonego szkla. -On mnie zabije - jeczal. - On mnie zabije. - Potem odwrocil sie i ze lzami w oczach wycelowal we mnie palcem. - Dzwonie na policje, sukinsynu. To ci nie ujdzie plazem. Wzruszylem ramionami. -Przykro mi, koles. Kiedy grozisz komus smiercia, mozesz wywrzec niewlasciwe wrazenie. A zwazywszy na okolicznosci, watpie, by policja okazala wam wyrozumialosc. Usiadl na stopniu furgonetki, zbolaly i nieszczesliwy. -Moj brat potrzebuje tego wozu do pracy - wykrztusil zdlawionym glosem. - Pozwala mi go pozyczac tylko kiedy moj nie dziala. Nie ma nawet auto casco. Te zalosne uzalania sie zdusily w zarodku moje wszelkie odruchy wspolczucia. Frajerzy, ktorzy bawia sie w przesladowcow w czasie, gdy powinni pisac prace semestralne, nie maja prawa sie uskarzac, gdy ich swiat wywraca sie do gory nogami. Chcialem tylko zyskac absolutna pewnosc, ze to nie ci idioci wlasnie probowali mnie zabic - potem bardzo chetnie pozwole im samotnie oplakiwac wszystko, co stracili. Rzucilem portfel Bassa na ziemie, by zwrocic jego uwage. -Czemu w ogole mnie sledziliscie? - spytalem ostro. -No jasne, bo niby nie wiesz - prychnal Bass, unoszac glowe i patrzac na mnie oskarzycielsko. - Wiemy o tobie wszystko i wiemy co planujesz. -Co planuje? - powtorzylem, wbrew wszystkiemu zaciekawiony. - To znaczy, co dokladnie? -Masowe egzorcyzmy w calym Londynie - odparl zza moich plecow drugi koles slabym, trzesacym sie glosem. - Duchowe oczyszczenie - jednoczesne pozbycie sie wszystkich zmarlych. To ty wszystkim krecisz, prawda? Felix Castor. -To jakis zart? - Poczulem sie tak, jakbym nagle trafil do swiata rownoleglego, w ktorym Frank Spencer jest bogiem, a windy jezdza tylko w dol. - Owszem, jestem Castor, ale niczym nie krece ani nikt mna nie kreci. Kto wam nakladl do glowy tych bzdur? -Porucznik... - zaczal tamten, lecz Bass uciszyl go szybkim gestem. -Mielismy spotkanie - oznajmil. - Moze nie wiesz, ale Tchnienie Zycia obserwuje cie od wiekow. Na tamtym pogrzebie tez mielismy swoja agentke, jest z naszego tajnego oddzialu specjalnego. Potem nawiazala kontakt i polecila nam cie pilnowac. To wlasnie robilismy. Gdziekolwiek sie udasz, bedziemy z toba. Z kimkolwiek sie spotkasz, my tez ich zobaczymy, opiszemy dokladnie i przekazemy opis wszystkim czlonkom ruchu. Jestes nasz, Castor, i mozemy cie zalatwic kiedy tylko zechcemy. Tajna agentka? Zyciowka dzialajaca w ukryciu wsrod londynskich ducholapow? Obrocilem ten obraz w myslach, potem przekrecilem do gory nogami i odkrylem, ze tak pasuje znacznie lepiej. Dana McClennan. Dana McClennan, ktora, wychodzac z cmentarza po pogrzebie Johna Gittingsa, zatrzymala sie, zeby pomowic z czlonkami pikiety. "Widzicie tamtego czlowieka? Tak naprawde to nie czlowiek. To okropnie zly wilk". -Ty kretynie - powiedzialem surowo. - Ta tajna agentka, slodka, seksowna, zlotowlosa, jakze szczera i wiarogodna, ktora zdradzila wam wielka tajemnice i dzieki ktorej poczuliscie sie tacy wazni, nazywa sie Dana McClennan i nawet nie nalezy do waszej pierdzielonej organizacji. Po prostu was wykorzystala, zeby zalatwic mnie. Bass spojrzal na mnie z litoscia. -Nie nabierzesz mnie. Nie wyciagniesz ode mnie podstepem nazwisk naszych ludzi. Jestescie skonczeni, Castor, ty i tobie podobni. Po prostu jeszcze o tym nie wiecie. Ruszylem ku niemu. Wzdrygnal sie, ale ja mialem juz dosyc walki. Minalem go, chwycilem raczke gasnicy i wyszarpnalem z resztek szyby, ktorej odlamki posypaly sie na przednie siedzenia jak ryz na slubie. Bass jeknal rozpaczliwie. Oparlem gasnice na ramieniu i odwrocilem sie ku niemu i jego kumplowi o sinych jajach. -Stephen Bass. UCL, prawda? Nie wiem, ktory wydzial, ale raczej nietrudno cie bedzie znalezc. Jesli zobacze gdzies jeszcze twoja parszywa gebe, wpadne z kumplami do akademika i razem wygnamy twoja dusze z ciala. Bedziesz jak zombie, tylko bardziej bezwolny. Bass o malo nie polknal jezyka. -Nie odwazylbys sie! - rzucil z mniejszym przekonaniem niz Bart Simpson, mowiacy: "Juz tak bylo, kiedy przyszedlem". -Sprawdz mnie - zasugerowalem. - Posluchaj, siedzieliscie tu i obserwowaliscie budynek. Widziales, jak ktos wchodzil do srodka? Bass sie zawahal, wyraznie rozdarty miedzy pragnieniem odgrywania twardziela, ktory nikogo sie nie boi, a niechecia do wkurzania faceta, ktory mniej wiecej wie gdzie go szukac. -Byl tu taki jeden. Wielki, gruby gosc. -A widziales moze, jak wychodzil? -Co? - Bass wyraznie odpadal w przedbiegach. -Czy widziales, jak wychodzil? - powtorzylem powoli. - Widziales, jak wyszedl z powrotem na ulice? -Nie. Ciekawe. Bardzo. -Dobra, dzieki za poswiecony mi czas. - Bass podskoczyl, gdy upuscilem mu u stop gasnice. - Jesli odczuwasz palace pragnienie rozmowy z policjantami, to wlasnie zamierzam ich wezwac. Wystarczy tylko chwile zaczekac. Zaraz tu beda. Wchodzac do domu, uslyszalem trzasniecie drzwi furgonetki. Nim dotarlem do schodow, odezwal sie silnik. Wrocilem do mieszkania i zadzwonilem na 999. Policja zajechala jakas godzine pozniej: najwyrazniej przyslali jednostke szybkiego reagowania. Na oczach zachwyconej publicznosci w osobach moich sasiadow sprawdzili mechanizm windy i spisali moje zeznanie. W koncu, zgodnie z moimi oczekiwaniami, uznali cale wydarzenie za wypadek. Liny sie zerwaly, oswiadczyl sympatyczny konstabl, co wykluczalo manipulacje pilami czy cegami. Zapewne zmeczenie materialu. Dwie rzeczy sprawily, ze ta diagnoza nie przekonala mnie w stu procentach. Po pierwsze, dwie pozostale windy, mimo zawieszonych na nich tabliczek z napisem "Uszkodzona", okazaly sie doskonale sprawne. Po drugie, czekajac na niebieskich chlopcow, sprawdzilem nazwe firmy kurierskiej - Inter-Urban - i okazalo sie, ze taka nie istnieje. Ale tez nie spodziewalem sie niczego innego - by zacytowac papuge Jagona, o malo nie dostalem zawalu z braku zaskoczenia. Cala akcje przygotowano zbyt sprawnie, zbyt dobrze wyliczono czas. Po odjezdzie policji odczekalem pol godziny, by ostatni gapie odeszli do przerwanych wieczornych zajec, a potem zszedlem do piwnicy, zeby obejrzec szczatki dzwigu. Rabnal w dno szybu z dostateczna sila, by kompletnie zniszczyc oslone silnikow, a ich resztki nie pozwolily sie zamknac drzwiom. Nie zwazajac na tasme policyjna i znaki ostrzegawcze, wszedlem do srodka i obejrzalem widoczna czesc dachu - okazalo sie to latwe, bo wlaz techniczny w chwili, gdy metal wygial sie od uderzenia, wyskoczyl z obramowania. Kable faktycznie sie zerwaly, jak mowil tamten gosc. Lecz te, ktore pozostawaly przyczepione do dachu windy, nie zdradzaly oznak korozji. Rzecz jasna zmeczenia materialu nie da sie wykryc golym okiem. Ale slady stop, owszem. W czarnym smarze w kacie dachu zachowal sie jeden, na oko jedenasty numer buta, doskonale odbity. Gdyby chlopcy z policji go znalezli, pewnie uznaliby za slad technika, ale w blokach komunalnych windy sprawdza sie co drugiego swietego nigdy. Fakt, ze wszystko zdarzylo sie tuz po tym, jak odczytalem ukryty w zegarku list, wstrzasnal mna bardziej niz odrobine, "...Ostrzez, ze gdy tylko tamci poznaja nazwiska, stana sie celem". I moje nazwisko nabazgrane na marginesie. Czy zatem ktos jeszcze oprocz mnie odczytal te slowa? Czy to dlatego o malo nie zginalem, zatluczony sila przyciagania? Najpewniej nie. Carla mowila, ze John na dlugo przed smiercia zaczal tracic rozum, jedna z oznak byl dziwaczny nawyk ukrywania liscikow do samego siebie w calym mieszkaniu. Calkiem mozliwe, ze ten list napisal rowniez do siebie - nie znalem charakteru jego pisma dosc dobrze, by to stwierdzic. Lecz tak czy inaczej, ktos pragnal mojej smierci. I nie mial nawet dosc przyzwoitosci, by wbic mi noz w plecy, jak zwykli ludzie - zapewne dlatego ze chcial, by moj tragiczny zgon, zamiast za morderstwo, zostal uznany za argument na rzecz doglebnego odnowienia miasta. A mnie coraz bardziej ciekawilo, nad czym wlasciwie pracowal John, kiedy zginal. Moze jednak zjawie sie na czuwaniu. Pewnie zepsuje nastroj, ale coz poradzic. 6 Detektyw sierzant Gary Coldwood mial na rekach krew, i to nie wlasna. Nie tylko krew: z jego palcow i klingi zlowieszczo cienkiego noza do filetowania, trzymanego w prawej dloni, zwisaly strzepki czerwono-czarnej tkanki, w lewej rece trzymal serce, ktore juz nigdy nie zabije.-Licznik stuka - rzucil. Coldwood lubi takie powiedzonka, bo pasuja do jego wymyslonego obrazu twardego, bezwzglednego gliny, tropiacego zloczyncow w kanionach i nad rzekami miejskiej pustyni. Jego twarz pasowala do tego obrazu - kanciasty podbrodek, przesadnie bujne brwi - i wykrzywil ja teraz, patrzac na mnie. -Nie jestem ci nic winien, Castor. I nie powiem ci nic, czego nie napisali juz w gazetach, wiec nie pytaj. -Bo fanga w nos moze stac sie kamieniem obrazy - dokonczylem za niego. -Wlasnie. -To czemu spotykamy sie tutaj, a nie na glinowie? "Tutaj" oznaczalo kuchnie w jego mieszkaniu w East Sheen. Bylo popoludnie nastepnego dnia, a biorac pod uwage stylizacje Coldwooda na Wiktora Frankensteina, bardzo cieszyly mnie elementy normalnosci, takie jak zlew pelen brudnych naczyn, magnesy z Homerem Simpsonem do ubierania i kalendarz Maxima na scianie. Zamiast odpowiedzi, Coldwood wlozyl serce - sadzac po rozmiarach nalezace do owcy - z powrotem do miski i otarl wolna reke o i tak juz ohydnie brudny fartuch. Potem wzial olowek i w skupieniu, marszczac brwi, zapatrzyl sie w zalosny, czesciowo rozkrojony kawal truchla. -Spotykamy sie tutaj, bo obawiam sie, ze nie potrafisz sie zamknac w sytuacji, w ktorej siedzenie cicho to jedyne rozsadne wyjscie - warknal. Przylozyl rysik do kartki otwartego notatnika A4 i zaczal szkicowac serce, z wielka starannoscia, lecz bez szczegolnego talentu. Kiedy jego przegub przesuwal sie, ciagnal za soba po papierze - niczym odkosy - pare rozowych, rozmazanych plam. -Pytasz o rzeczy, o ktore nie powinienes pytac, rzucasz durne domysly, probujac wywnioskowac cos z moich reakcji, i ogolnie kompromitujesz mnie w oczach ludzi, na opinii ktorych mi zalezy. Nie bylo sensu zaprzeczac, totez nawet nie probowalem. Uznalem jednak, ze na wszelki wypadek sprobuje zagrac karta wspolczucia. W koncu nigdy nic nie wiadomo. -Basquiat wciaz trzyma cie za jaja? Coldwood rozesmial sie bez cienia rozbawienia. -Kiedy uslyszelismy o sprawie hotelu Paragon, detektyw sierzant Basquiat przebywala w srodkowej Anglii, przedstawiajac calej sali miejscowych burakow zalety wykorzystania modeli behawioralnych w pracy detektywa. Moge zatem z pelna stanowczoscia stwierdzic, ze jesli ktos kogos trzyma tu za jaja... - Urwal, swiadom, ze przenosnia nagle sie wyczerpala: Ruth Basquiat jest twarda jak gwozdzie z tungstenowymi koncowkami, ale jej jaja - chyba ze lubi je sobie z kogos robic - to czysta teoria. Na dowod tego, ze przychodze w dobrej wierze, nie wykorzystalem sposobnosci do zartu. -I tak nie pytam o zadne tajemnice sluzbowe - poinformowalem Coldwooda, gladko wypowiadajac to stuprocentowe klamstwo, bo nastepne zdanie i tak je demaskowalo. - Chce tylko wiedziec, jak mocne sa dowody przeciw Dougowi Hunterowi. -A dlaczego chcesz wiedziec, Castor? -Przykro mi, Gary. Tajemnica klienta. Pokrecil glowa. -Gadasz bzdury, i to w calej gamie wzorow i kolorow. -Powaznie - upieralem sie. - Potrzebne mi tylko podstawy, nic, co choc odrobine naraziloby twoja pozycje sluzbowa. - Wskazalem jedna zyle sterczaca z serca. - Przeoczyles to - dodalem usluznie. -Nie przeoczylem - wymamrotal Coldwood. - Po prostu jeszcze do tego nie doszedlem. Chcesz, zebym ci opisal cala sprawe? Powaznie? I nie sadzisz, ze to mogloby mi zaszkodzic? - Nie musial nawet klasc na ostatnie slowo tak sarkastycznego nacisku, bo wiedzialem, ze zle do niego podszedlem. -No dobra, Gary - powiedzialem. - W takim razie spotkajmy sie w pol drogi. Wiesz, ze tego chcesz. W glebi duszy wciaz czujesz sie winny, bo pozwoliles mnie aresztowac za morderstwo, a potem stales i patrzyles, jak Basquiat daje mi wycisk. -Nie - odparl, rysujac dodatkowy element sercowej hydrauliki. - Wcale nie czuje sie winny, bo cala ta sprawa z Abbie Torlington to byla wylacznie twoja wina. A jesli dobrze pamietam, bardzo szybko wydostales sie z tego aresztu. Przejezdzajac karetka przez sciane frontowa szpitala Wittingtona. Zgadza sie? -Nie ja prowadzilem. -Mimo wszystko. Coldwood wyprostowal sie i krytycznie przyjrzal swemu rysunkowi - najwyrazniej uznal, ze jest wystarczajaco dobry, bo odlozyl olowek. Zdawalo mi sie, ze widze jeszcze pare kawalkow oslizlej anatomii, ktorych nie uwzglednil na szybkim szkicu, ale moze z punktu widzenia policji nie mialo to znaczenia. Wieczorowe zajecia Coldwooda z kryminalistyki sadowej to kolejna proba wyprzedzenia reszty rozszczekanego stada z Albany Street i awansowania na inspektora, dopoki jest dosc mlody, by jeszcze sie tym cieszyc. Przez dwa wieczory w tygodniu chodzi do Keighley College, co dwa tygodnie dostaje dzien wolnego, by w teorii za dwa lata dostac dyplom, ktorym z radoscia bedzie mogl pomachac przed nosem wspomnianej juz detektyw sierzant Basquiat - zwiewnej blondynki, lobuzersko lekcewazacej protokol przesluchan. Tymczasem w wolnym czasie rozkrawa organy wewnetrzne, ktore - przynajmniej pod wzgledem anatomicznym - nie naleza do niego. -Nie macie narzedzia zbrodni - oswiadczylem, decydujac sie na atak bezposredni. Czasami istnieje cos takiego jak zbytnia subtelnosc. -Znajdziemy je. Wciaz uwazamy, ze Hunter je wyrzucil w czasie pomiedzy wyjsciem z Paragonu i zgarnieciem go. -Wyrzucil? Gdzie? Na ulice? -Owszem, moze. Albo do bagaznika samochodu. Albo kontenera za sklepem. To zakrwawiony mlotek z koncowka do wyciagania gwozdzi, Fix, i szesciocentymetrowa glowka. Latwo go poznamy, kiedy juz znajdziemy. -A jesli nie znajdziecie? Czy jestes gotow przyznac, ze w pokoju hotelowym mogl byc ktos jeszcze? Coldwood wywrocil oczami i pokrecil glowa, jakby z niesmakiem. Uniosl miske i przechylil, pozwalajac sercu wysliznac sie i wyladowac w kuble. -Jakis tysiac ktosiow - parsknal. - Wiesz przeciez, o jakim lokalu mowa. Obrotowe drzwi, kurwy do wyboru, do koloru. Kraza tam bez konca, jak pieprzony Tom i Jerry. Z samej ramy lozka zdjelismy ze trzy tuziny zestawow odciskow. -Mowie o kims, kto mogl nie zostawic odciskow - rzeklem cicho. To go wreszcie zainteresowalo. Pogrozil mi palcem i pokiwal glowa na znak, ze zrozumial. -A, jasne. To teoria Janine Hunter o msciwym duchu, tak? - spytal z pogarda. - Myriam Kale powraca z martwych. Jak sie dostala do Anglii? Liniami telefonicznymi? -Przyznasz jednak - naciskalem, nie zwazajac na jego ton - ze bez broni wiekszosc waszych dowodow to tylko poszlaki. -Poszlaki? - powtorzyl z niedowierzaniem Coldwood. - Slady DNA z gwaltu analnego? -Gwalt to kwestia interpretacji, zwlaszcza jesli ludzie wynajmuja pokoj w kurwidolku i zamykaja za soba drzwi. Tu mowa o morderstwie, nie seksie, -Przejrzyj raport z sekcji i powiedz mi, ze to tylko interpretacja - zaproponowal Coldwood. - Barnard zostal pobity, poparzony, zerzniety i zniewolony. A potem zmiekczony pierdzielonym mlotkiem. Niewazne, czy przyszedl tam szukajac seksu. Mozemy raczej bezpiecznie zalozyc, ze to, co go spotkalo, nie bylo czescia programu. Walczylem z silna reakcja obronna, ale nie zamierzalem sie jeszcze poddac. -Poparzony? - powtorzylem. - Chcesz powiedziec na twarzy? Wedlug Jan Hunter to sie zdarzylo po smierci, nie... Coldwood lekcewazaco machnal reka. -Nie probuj mnie lapac w semantyczne pulapki, Fix. Nie jestesmy w sadzie. Posluchaj, mozemy tam umiejscowic Huntera. Mozemy go umiejscowic w pokoju. Mozemy go umiejscowic - wybacz okreslenie - w dupie Barnarda. Czego jeszcze chcesz? Odwrocil sie do mnie plecami, sciagnal z rolki na scianie spory kawal papierowego recznika i wytarl zakrwawione rece. -Odrobilismy zadanie domowe - podjal. - Miedzy innymi rozmawialismy z chlopcami do wynajecia z okolic St. Pancras. Mowili, ze Hunter przez ostatnie trzy miesiace bywal tam regularnie. Nienawidza takich jak on - dajkow, tak ich nazywaja. Gejow, ktorzy przychodza i lapia frajerow, ale nie biora kasy. Raz wdal sie w bojke z jednym z chlopcow i paskudnie go pokiereszowal. A zaatakowal twarz, tak ze tamten nie mogl pracowac. Potem dali mu spokoj. Tylko przeklinali go i z daleka pokazywali palcami. Coldwood wytarl rece z krwi i poszedl je umyc pod kranem, po czym osuszyl sciereczka. Otworzyl lodowke, wyjal dwie puszki piwa "Asda" i jedna podal mnie. Wzialem ja na znak solidarnosci. -A poza tym - dodal i w jego glosie uslyszalem lekka, ledwie wyczuwalna, obronna nutke - sciagnelismy kogos, kto odczytal dla nas scene zbrodni. -Kogos? - Nieco zaskoczony pstryknalem dyngsem, nie otwierajac puszki. - Jakiego kogos? Chcesz powiedziec egzorcyste? -Ta - przytaknal. - Dokladnie. Takiego kogos. Sukinsyn. Rzucilem puszke Coldwoodowi. Nagle stracilem ochote na jego dalsza goscinnosc. -Powiedziales, ze wciagniesz mnie z powrotem, gdy tylko smrod minie! -To nie takie latwe, Castor. Stawiles opor podczas aresztowania. -Nieslusznego aresztowania - odparlem. - Wycofaliscie zarzuty. -Owszem, ale pozostaja jeszcze uszkodzenia u Wittingtona, warte osiemdziesiat tysiecy funtow. A kiedy wychodziles, zostawiles za soba dwoch rannych policjantow. -Kiedy mnie wyniesiono... -Fix, co mam ci powiedziec? Smrod jeszcze nie minal. W oczach szefostwa wciaz jestes symbolem syfu i malarii. Szczerze mowiac, pewnie chetniej zatrudniliby Osame bin Ladena niz ciebie. On przynajmniej spelnialby wymagania co do mniejszosci etnicznych. Poza tym to ktos, kogo znasz. Twoja stara kumpela. Sam mozesz ja spytac i powie ci chuj wiecej niz ja. Ona? Moja znajoma? Nagle gdzies wewnatrz mnie, zrodzilo sie podejrzenie, zajmujace miejsce zoladka, ktory scisnal sie gwaltownie. -Czy to...? -Poznalem ja w zeszlym roku, kiedy przesluchiwalem Sue Book, zakrystianke z kosciola Swietego Michala. No wiesz, po tym, jak podpalila go banda amerykanskich satanistow. Piekna kobieta. Niewiarygodna. Zatkalo mnie, kiedy uslyszalem, ze ona i Book... -Mowisz o Juliet Salazar - dokonczylem ponuro, przerywajac, nim zdazyl mnie poinformowac jaka to strata, ze Juliet jest lesbijka, albo co gorsza, zaczac rozwazac, co mogloby sprawic, by zmienila orientacje. -Salazar - powtorzyl z roztargnieniem, patrzac gdzies w dal w sposob swiadczacy wyraznie, ze nadal widzial ja w osobistym teatrze swego plata czolowego. - Tak. Zgadles bezblednie. Zaczekalem cierpliwie, az Coldwood otrzasnie sie z radosnego zamyslenia. Kosztowalo go to troche wysilku. -No dobra - rzekl. - Mowiles, ze chcesz ze mna porozmawiac w dwoch sprawach. Jaka jest ta druga? -Ktos probuje mnie zabic. -Ach tak? -Ach tak. Opowiedzialem mu o spadajacej windzie i odcisku buta w smarze i syfie na dachu. Zainteresowalo go to, ale nie chcial tego po sobie okazac. -Nie znosze, kiedy sie bawisz w mlodszego detektywa, Castor - rzekl z wyrzutem. - W koncu zawsze obrywa za to jakis inny biedak. -Chyba kazdy ma prawo do zasiegniecia porady, Gary. Zmeczenie materialu? Co za pierdoly. -No coz, jesli ktos majstrowal przy kablach, latwo da sie to sprawdzic - przyznal Gary. - Wysle tam ekipe, zeby zabezpieczyla odcisk stopy. Pewnie zdejma tez cos z kabla, jesli gosc nie nosil rekawiczek. Orientujesz sie, kto to mogl byc? Komu tym razem grasz na nerwach? Wolalem nie wspominac o liscie Johna, bo za bardzo przypominal paranoiczne fantazje Nicky'ego Heatha. Jedynie wzruszylem ramionami. -Twoi Zyciowcy wspomnieli o wielkim tlusciochu. Wkurzyles ostatnio jakiegos grubasa? -Zaden mi nie przychodzi do glowy. -A poznales jakiegos? -No owszem, jednego - rzeklem z wahaniem. -Mow dalej. -Gosc ma na imie Leonard. Nie znam nazwiska. Pracuje w kancelarii prawnej w Stoke Nevington. Ruthven, Todd i Clay. Widzialem go w sumie przez piec minut, czekajac na rozmowe z jednym ze wspolnikow. Ale ciagle sie na mnie gapil. -To prawnik? -Nie przypuszczam. Moze jakis urzednik. Naprawial fotokopiarke. -Dobra. - Coldwood przyjrzal mi sie z namyslem. - Ruthven, Todd i Clay. Sprawdze to. Powiem ci, jesli cokolwiek znajde. -Oficjalnie czy nieoficjalnie? -To drugie. Pamietaj, ze zajmuje sie zabojstwami, Fix. Nie zmeczeniem materialu. 7 Jest cos, co powinniscie wiedziec o Juliet, po to, by - w odroznieniu od chocby detektywa sierzanta Coldwooda - od poczatku miec w glowie wlasciwy obraz. Och, nie zrozumcie mnie zle: jest faktycznie tak zabojczo piekna jak mowil. Tyle, ze w przypadku Juliet "zabojczo" to cos wiecej, niz zwykle podkreslenie.Juliet jest sukubem: seks-demonem. Naprawde nazywa sie Ajulutsikael, wiec rozumiecie chyba, dlaczego nie uzywa juz pelnej formy imienia. Karmi sie, podkrecajac meskie zadze do punktu, w ktorym czlowiek zaczyna tak bardzo sie slinic, ze grozi mu utoniecie, a potem pozera jego cialo i dusze. Probowala mi kiedys wytlumaczyc, dlaczego pozadanie jest niezbednym skladnikiem: sluzy za przewodnik, psychiczna slomke, przez ktora moze wyssac ducha, niczym cieply jak krew mleczny koktajl. Przez pewien czas, gdy stawiala pierwsze kroki w biznesie, pracowalismy razem przy wielu sprawach. Mozna powiedziec, ze pokazalem jej, czym to sie je, a przynajmniej nauczylem trzymac nowe sztucce. Ale szczerze mowiac, tak naprawde przede wszystkim staralem sie oswoic wielkiego, przerazajacego drapieznika, tak by zachowywal sie jak domowy kotek. Byl to burzliwy proces i po drodze zdarzylo nam sie sporo pamietnych wpadek. A jeszcze wczesniej, pewnego razu Juliet probowala pozrec takze mnie, ale zatrzymala sie w pol drogi. I w pewnym sensie od tej pory tam wlasnie zostalem: nie potrafilem nawet zdecydowac, czy to, ze nie dokonczyla dziela, przyjalem z ulga, czy raczej z frustracja. Tak czy inaczej, dziwnie trudno jest mi zniesc fakt, ze obecnie mieszka z kims innym - kims, kto (poniewaz to kobieta, a Juliet jest nastrojona wylacznie na meskie hormony) moze zabawiac sie z nia cielesnie, nie pobudzajac innych apetytow. Wszystko to czesciowo tlumaczy, dlaczego nie posluchalem rady Gary'ego Coldwooda i natychmiast po wyjsciu z jego mieszkania nie poszedlem pogadac z Juliet. Cialo jest w stanie zniesc tylko ograniczona dawke meczarni, a poza tym mialem cos do zalatwienia. Stchorzylem, wmawiajac sobie, ze wazniejsze sa moje zobowiazania wobec niespokojnego ducha Johna Gittingsa: no, one i ciekawosc co do tego, o co chodzilo w ukrytym w zegarku liscie. Uznalem, ze jesli ma to cokolwiek wspolnego z moja niedoszla wycieczka winda do piwnicy Ropeya Doyle'a, to lepiej, zebym o tym wiedzial. Wchodzilem wlasnie po schodach do mieszkania Carli, gdy zobaczylem schodzacego z gory Todda. Za jego plecami maszerowalo czterech mezczyzn, w identycznych, pogrzebowoczarnych garniturach, z imponujaco beznamietnymi minami. Sam Todd wystroil sie w jasnoszary prazek. -Rozumiem, ze wlasnie dostarczyliscie zwloki - powiedzialem. Prawnik powiodl z lagodnym zdumieniem wzrokiem od mojej twarzy ku zwinietemu spiworowi, ktory nioslem na ramieniu. -Tak - rzekl. - Trumna stoi w salonie. Zamierza pan zanocowac, panie Castor? -Owszem, panie Todd. Tamten kiwnal glowa. -To dobrze - rzekl. - Pani Gittings chyba nie powinna dzis byc sama. - Ruszyl naprzod, probujac mnie minac. -Jedno szybkie pytanie - rzucilem. - Kiedy John przyszedl do pana, by zmienic testament, jak wygladal? Todd odwrocil sie, patrzac na mnie. Jego twarz stezala, znow byl zimnym profesjonalista. -W jakim sensie? Mialem nadzieje uniknac szczegolow, szukajac przypadkowych strzepow i fragmentow informacji, lecz najwyrazniej prawnicy maja wbudowany radar wykrywajacy podobne manewry. -No - machnalem niedbale reka - w sensie... Czy wydawal sie panu w pelni przytomny? Rozsadny? A moze nieco zdezorientowany? Todd odpowiedzial bez nawet mikrosekundy wahania. -Myslal jasno. Calkowicie przytomnie, by uzyc panskiego okreslenia. W przeciwnym razie nie moglbym przyjac od niego instrukcji prawnych. Sprawial wrazenie zmeczonego. Zestresowanego. Kogos, kto ma za duzo na glowie. Ale jesli jego samobojstwo bylo skutkiem... choroby umyslowej, to kiedy z nim rozmawialem, jeszcze sie nie ujawnila. A przynajmniej nie w tym, jak mowil i jak sie zachowywal. Powiedzialbym, ze byl rownie normalny jak pan czy ja. -Czyli nie wspominal o planach wlamania? O kopaniu ludzi w krocze? -Oczywiscie. A czemu? Jest jakis powod, dla ktorego sadzi pan, ze powinien? Nie musialem odpowiadac, ale w jakis dziwnie niesprecyzowany sposob czulem, ze jestem cos winien Toddowi. Szczerosc to zapewne jedyna zaplata, na jaka mogl liczyc z mojej strony. -Cos takiego pojawilo sie w jego korespondencji. Mysle... ze moze to miec zwiazek z tym, co go gryzlo, kiedy przyszedl sie z panem zobaczyc. Pracowal nad czyms i zaczynal miec na tym punkcie obsesje. Bardzo chcialbym wiedziec, co to bylo. -Dlaczego? - spytal ponownie Todd. Przygladal mi sie z nieufnoscia, jaka zazwyczaj okazujemy swirom w autobusach. Wzruszylem ramionami. -Powiedzial Carli, ze to wazne. Moze... to zawodowe zobowiazanie, ktore powinni uwzglednic jego spadkobiercy. Dosc wykretna odpowiedz, ale najlepsza, jakiej moglem udzielic Toddowi, nie mowiac o wypadku z winda i nie zapuszczajac sie dalej niz chwilowo mialem w planach. Na szczescie wyraznie byl sklonny uznac, ze to cos, o czym nie chce slyszec nic wiecej. Pozegnal sie ze mna z niemal nieprzyzwoitym pospiechem i poprowadzil swoj czteroosobowy orszak w strone wielkiego karawanu parkujacego na zewnatrz. Ja ruszylem na gore schodami. Carla zamknela drzwi na klucz i zaryglowala je u gory i dolu, totez chwile potrwalo, nim mnie wpuscila. Na moj widok jej twarz sie rozpromienila: pewnie sadzila, ze to Todd wrocil po jakis zapomniany drobiazg. -Fix! - wykrzyknela. - Zmieniles zdanie! Objela mnie mocno i poczulem sie jak cyniczny, samolubny skurwiel, bo powody, dla jakich sie tu znalazlem, nie mialy nic wspolnego z jej osoba, tylko z moim otarciem sie o smierc. Trumna stala na dwoch koziolkach posrodku salonu, wyczyszczona i wypolerowana jak nowa. Wygladala, jakby brakowalo jej tylko zawieszonej na srodku tabliczki z napisem: "Droga zamknieta". W pokoju bylo cicho jak w grobie - a moze bardziej, jesli wierzyc memu doswiadczeniu. Urok, ktory rzucilem dzien wczesniej na Johna, nadal dzialal, choc na samym skraju mojego radaru wewnetrznego wyczuwalem od czasu do czasu lekkie poruszenie, niczym robaka w fasolce, ktory sprawia, ze ziarnko lekko podskakuje. Zaproponowalem, ze zaparze kawe, ale okazalo sie, ze zadnej juz nie ma: paczka, ktora oproznilismy poprzedniej niedzieli, byla jedyna w domu. Carla wyraznie ostatnio nie miala glowy do zakupow. -Chcialabys wyskoczyc i cos przekasic? - zaproponowalem. -Przepraszam, Fix. - Pokrecila glowa. Jej wzrok na moment powedrowal ku trumnie i z powrotem wrocil na neutralne terytorium mojej twarzy. - Nie moge go tu zostawic samego. -No tak, rozumiem - przyznalem. - Jezu, Carlo, nie musisz przepraszac. To czlowiek, z ktorym spedzilas dwadziescia lat zycia. Mysle jednak, ze stanowczo powinnas cos przekasic. Przegryziesz cos na wynos? Usmiechnela sie slabo. -Przegryzanie niszczy zeby, ale moglabym cos zjesc. Zajalem sie tym. Wyskoczylem do Romna Gate na Southgate Circus, a po drodze uzupelnilem zapasy w minimarkecie. Nad gosht kata marsala i keema naan Carla wyraznie sie rozpromienila. Popila szklanka wysokoprocentowego belgijskiego piwa. Jedlismy w kuchni, gdzie choc na pare minut mozna bylo zapomniec o zlowieszczej obecnosci trumny. Przynajmniej teoretycznie, bo z niewiadomych przyczyn nasza rozmowa ani na chwile nie zbaczala zbyt daleko od Johna. Powiedzialem Carli o liscie w kopercie zegarka, ale nie o windzie. Przytaknela z rezygnacja. -O tym wlasnie mowilam - rzekla. - Chowal rozne rzeczy, potem je gubil, znajdowal i znow chowal. Znosilam to od miesiecy, Fix. Sadzilam, ze poznalam wiekszosc jego kryjowek, ale to cos nowego. Zawahalem sie. Wszystko, co wiedzialem na temat smierci Johna, uslyszalem od Burbona Bryanta - nagie fakty, ze pewnego niedzielnego wieczoru John wstal, podczas gdy Carla ogladala kompletna edycje Eastenders, zamknal sie w lazience i ozdobil sciany zawartoscia wlasnej glowy. Po przeczytaniu listu odkrylem, ze chce sie dowiedziec czegos wiecej. Nie mialem natomiast ochoty przywolywac u Carli wspomnien, do ktorych wolalaby nie wracac. -Czy przetrwaly moze jakies jego notatki? - spytalem. - Lisciki, ktore pisal do siebie? Zastanawiala sie chwile. -Nie - rzekla wreszcie. - Jestem niemal pewna, ze nie. Jak mowilam, co rusz zmienial zdanie. Caly dzien bazgral na kawalkach papieru i kopertach, a potem palil je wszystkie, darl na strzepki, by nastepnego dnia zaczac od nowa. -A kryjowki, o ktorych mowilas? Sprawdzalas je moze po smierci Johna? Spojrzala na mnie nierozumiejacym wzrokiem. -Po co mialabym to robic? -Nie wiem. Bo moze kryje sie w nich cos, co powiedzialoby nam, czym sie zajmowal. "Numer do podrecznikow historii", pamietasz? Moze naprawde bylo to cos tak wielkiego. Moze istnieje powod, dla ktorego okazalo sie zbyt ciezkie do strawienia. Carla odlozyla widelec i odsunela talerz. Zamrugala kilka razy, szybko, jakby do oczu naplynely jej lzy, ktorych wolala nie wypuszczac na zewnatrz. -Przepraszam. - Unioslem rece w gescie poddania. - Zapomnij, ze o to prosilem, Carlo. I bez tego masz dosc na glowie. -Nie - rzekla. - Wszystko w porzadku, Fix. Po prostu to nagle powrocilo. -No wlasnie. Juz sie zamykam. -Nie musisz. - Wstala. - Przeciez i tak przed tym nie uciekne. Jest kilka miejsc, ktore mozemy sprawdzic, jesli chcesz. Weszla do salonu, a potem ruszyla krotkim korytarzykiem, prowadzacym do sypialni. Podazylem za nia nieco niespokojnie, w duchu przepraszajac bezdzwiecznie uspiony cien Johna. Posciel na lozku byla z czerwonej satyny, na koldrze widnial kroliczek Playboya; dwie poduszki, dla niego i dla niej - dla niej z aureola, dla niego z rogami. Myslimy, ze dobrze znamy ludzi, ale to tylko zludzenie. Carla wyciagnela spod lozka z "jego" strony pudelko po butach, pogrzebala w srodku, ale znalazla jedynie zestaw czcigodnie zestarzalych odcinkow czekow. Nastepnym celem okazal sie sejf na scianie, za obrazem przedstawiajacym jednorozca z naga kobieta na grzbiecie. Sejf mial zamek cyfrowy. Carla otworzyla go, szesc razy naciskajac jedynke. -Ustawienie fabryczne - wyjasnila, zerkajac na mnie i wywracajac oczami. - Nawet nie chcialo mu sie go zmienic. Po kolejnym zawodzie przeszla do zaluzjowego biurka obok okna. Mialo jedna pusta szuflade, lecz Carla nawet do niej nie zajrzala - wyciagnela ja tylko, polozyla na lozku, a potem uklekla i wsunela reke w dziure po niej. Ciche trzaski i stukniecia swiadczyly o tym, ze maca w pustym miejscu w glebi biurka. Nagle znieruchomiala, jej brwi powedrowaly w gore. -Bingo - mruknela. Z pewnym trudem wyciagnela reklamowke od Sainsbury'ego, okrecona wielokrotnie brazowa tasma klejaca. Podala mi, a ja ja wzialem i zwazylem w dloni. Nie wygladalo na to, by w srodku moglo kryc sie zbyt wiele. Zaczalem odklejac tasme, lecz Carla polozyla mi dlon na rece, powstrzymujac mnie. Potem, jakby nagle uswiadomila sobie gdzie jestesmy i jak dwuznaczne moze byc nawet chwilowe dotkniecie u stop podwojnego lozka z wystrojonym w muszke krolikolakiem Hugh Hefnera, patrzacym na nas jednym okiem, cofnela reke. -Otworz to gdzie indziej - poprosila. - Albo... jutro. Nie teraz. W tej chwili byloby to chyba dla mnie zbyt wiele do zniesienia. Kiwnalem glowa i opuscilem dlon z paczuszka. Nadal stalismy zbyt blisko siebie. Uznalem, ze musze wykonac jakis gest, by rozladowac napiecie. -Napijesz sie jeszcze piwa? - spytalem. - Ma okolo osmiu procent, jak "Tennants Extra", ale dodatkowo smakuje. Dzieki niemu latwiej zasniesz. -Nie sadze, zebym pospala dzis zbyt dlugo. - Carla odwrocila sie i podeszla do lozka. Jednym wycwiczonym ruchem sciagnela posciel i koldre. - Fix, poloze sie w salonie, obok... to znaczy z Johnem. Ty mozesz spac w lozku. Na gornej polce szafy znajdziesz posciel i powloczki, a w szufladzie z boku zapasowa koldre. - Wskazala reka. -Przynioslem spiwor - odparlem. - Rozloze go po prostu na materacu. Chyba ze chcesz tez materac. Pokrecila glowa, patrzac na mnie z wyrazem rezygnacji na twarzy. -Wystarczy mi koldra - odparla. - Zloze ja jak kanapke i bede spac w srodku. Nagle, jakby podjela decyzje, upuscila posciel i wrocila do mnie. -Dziekuje, ze przyszedles tu dzisiaj - powiedziala. - I ze wszystko zalatwiles. Nie wiem, co bym bez ciebie zrobila. Pocalowala mnie w policzek i tym razem w tym gescie nie bylo ani sladu niezrecznosci i napiecia, przynajmniej ze strony Carli. Musze przyznac, ze jej podziekowania w tej chwili mocno mi ciazyly, zwazywszy, ze znalazlem sie w tym mieszkaniu glownie dlatego, ze sadzilem, ze dzieki temu moze odgadne, kto probuje mnie zabic. -To czesc naszej uslugi podstawowej - zapewnilem lekko. - Wersja luksusowa obejmuje pielegnacje trawnika. -Ja nie mam trawnika. -Czyli wersja podstawowa powinna ci wystarczyc. Pomoglem jej zaniesc posciel i wrocilem na dol po reszte rzeczy, ktore przywiozlem. Bylo juz ciemno - ale tez ciemnoszare, sklebione gory cumulonimbusow przez caly dzien nie dopuszczaly do nas swiatla. Wiatr zdazyl juz przegnac wiekszosc chmur na zachod, a sierp ksiezyca, waski i ostry niczym klinga, rozcinal reszte na poszarpane strzepy. Jutrzejszy dzien bedzie ladny i zimny jak milosierdzie. Zostalem tam chwile, bo wschodni wiatr, niosacy tchnienie niezrodzonego mrozu, mial w sobie cos czystego, odswiezajacego. Zadzwonilem do Juliet, ale odebrala Susan Book. Spytalem, czy moglaby przekazac wiadomosc: musze porozmawiac z Juliet o robocie, jaka wykonala dla policji. Susan odparla, ze powie jej, gdy tylko Juliet wroci. -W ogole ostatnio cie nie widujemy, Fix - upomniala mnie. - Gdzie wlasciwie teraz pracujesz? W straszliwej gluszy na skraju cywilizacji? -W Southgate - odparlem. - Najblizsza cywilizacja to chyba centrum handlowe Wood Green. -Wielkie nieba, to tylko dwadziescia minut jazdy od nas! Musisz wpasc do nas na obiad. Juliet ucieszy sie na twoj widok. -Dobrze, przyjde. -Jutro. Miala mnie. -Dobra, jutro. -Po namysle, moze lepiej w czwartek? Jutro wieczorem mam spotkanie modlitewne. -A zatem w czwartek. Dzieki, Sue. Do zobaczenia. Rozlaczylem sie, znow zadziwiony tajemnicami ludzkiego ducha. Z pozoru to zupelnie niepojete, ze ktos zyjacy w grzechu z sukubem - doroslym i pelnoletnim demonem tej samej plci - moze nadal pozostawac bardzo aktywny na lonie Kosciola i nie dostrzegac zadnej wewnetrznej sprzecznosci w tym wszystkim. Susan Book byla wyjatkowa. Zaczynalem ja lubic, choc ukradla mi moja kobiete. Nie spieszylem sie. Schowalem telefon, pozbieralem rzeczy i znow ruszylem na gore. Kiedy wrocilem, wyczulem roznice, nim jeszcze zobaczylem Carle, zastygnieta na podlodze w pozycji obronnej. Na dywanie, pomiedzy nia a trumna rozlewala sie plama piwa w ksztalcie wydluzonej lzy, w najwezszym miejscu spoczywaly rozprysniete szczatki stluczonej butelki. Najwyrazniej w ciagu owych paru minut, ktore spedzilem na dworze, John sie obudzil, i to w wybitnie kwasnym nastroju. Carla plakala. Podszedlem do niej, uklaklem i objalem reka jej ramiona. Wtulila sie we mnie, a glosne szlochy wstrzasaly calym jej cialem. -Ja tylko... - zdolala wykrztusic - powiedzialam mu... dobranoc. Niezbyt dobrze sobie radze w podobnych sytuacjach. Wiem, co powinno sie mowic, ale ludziom, ktorzy mnie znaja i orientuja sie, jak zarabiam na zycie, trudno czerpac ode mnie pocieche. To jakby dodawal ci otuchy zawodowy kat. Mimo wszystko sprobowalem. -Carlo... - zaczalem. - John jest tak przerazony i wsciekly, poniewaz w tej chwili strach i gniew to jedyne co ma. Stracil cialo - spoczywa w trumnie, tutaj. Jego pociag sie wykoleil. W tej chwili zostal z niego tylko klebek emocji, tak silnych, ze nie pozostawiaja nawet miejsca na wspomnienia. To dlatego tak wiele duchow raz po raz odtwarza moment wlasnej smierci: tkwia w petli czasowej, odtwarzajac te same wydarzenia, bo wiaze sie z nimi tak wiele strachu i bolu. John nie probuje cie zranic. Sama mowilas, ze zaden z przedmiotow, ktorymi rzucal, nigdy cie nie dotknal. Wscieka sie, bo nie rozumie, co go spotkalo, i nie wie, jak sie uwolnic. Ale jesli cisnal butelka, kiedy dotknelas scianki trumny - tulac mi glowe do piersi probowala przytaknac i bardziej poczulem niz ujrzalem jej reakcje - to dobry znak. Oznacza, ze rozpoznaje cialo jako nalezace do siebie i chce je chronic. To znaczy, ze pamieta dosc przeszlosci, by je rozpoznac. Na jakims poziomie wie, kim jest. Kim nadal jest. Slusznie zatem postapilas, zgadzajac sie na to. Mysle, ze mu pomoglas. Carla musiala sie wyplakac, ale moje slowa chyba do niej dotarly, bo powoli sie uspokajala. Po jakiejs minucie puscilem ja i wyjalem z kieszeni flet. -Zagram mu cos jeszcze - oznajmilem. To znow ja wystraszylo. Wynurzyla sie z lekko wilgotnych objec moich klap z przerazona mina. -Fix, jesli teraz go odeslesz... -Za pierwszym razem go nie odeslalem - przypomnialem. - Jedynie nieco... uspilem. To melodie, ktore stosuje u Rafiego, totez mialem mnostwo czasu, by je udoskonalic. Tym razem nie chce nawet, by zasnal, tylko sie uspokoil, zebys nie musiala klasc sie do lozka w pelnej zbroi. Czekalem az odpowie. W koncu niemal niedostrzegalnie skinela glowa, jakby nie ufala wlasnemu glosowi. Zagralem melodie stanowiaca bardzo dowolna wariacje na temat "Lady Pilot" Neko Case, chyba glownie z powodu fragmentu tekstu o niebaniu sie smierci. W podobnych przypadkach czesto wyjsciowa piosenka nie ma zbytniego znaczenia - kiedy wypuszczam ja na swobode, zaczyna sie rozrastac i zmieniac, jakby wibracje muzyki stanowily niematerialne przedluzenie mojego wlasnego ukladu nerwowego. Staje sie czyms, za pomoca czego dotykam swiata - niewidzialnego swiata, ktory trwa obok naszego na biegu jalowym, zatrzymany na miedzywymiarowym czerwonym swietle - a takze wplywam na rzeczy, ktore w nim widze i wyczuwam. Tym razem nieco szerzej otworzylem umysl i ruszylem wprost na spotkanie ducha, czekajacego w ciemnosci. Natychmiast uderzyla mnie potega jego furii: byla niczym wrzaca woda wypelniajaca pokoj, do tej pory niewidzialna i niewyczuwalna. Jej sila - sila kryjacej sie za nia woli - kompletnie mnie zaskoczyla. Po wszystkich kontaktach z Johnem nigdy nie podejrzewalbym, ze moglby byc zdolny do takiej gwaltownosci. Dopasowujac sie do niej, dzwiek w dzwiek, ton w ton, pozwolilem, by muzyka wniknela w nia niczym rozrastajacy sie lodowiec i powoli, stopniowo odebrala jej moc ranienia kogokolwiek. Kiedy robie takie rzeczy, trace poczucie czasu. A moze uczciwiej byloby rzec, ze czas staje sie jednym z wymiarow muzyki i postrzegam go wylacznie jako cos, co porusza sie w mojej piersi i pod palcami, wyplywa z wzoru, ktory tworze. Tak czy inaczej, gdy w koncu sie ocknalem, odkrylem, ze Carla spi obok mnie. Geist nie spal, ale sie uciszyl - przez jakis czas nie bedzie juz rzucal butelkami. Znow zrobilo mi sie nieprzyjemnie na mysl o kontrascie pomiedzy niepozornym i w gruncie rzeczy zyczliwym czlowiekiem, ktorego znalem przez ostatnie pietnascie lat, i tym wscieklym klebkiem nienawisci i gniewu. Smierc nas zmienia - w niektorych przypadkach wydobywa z nas wszystko co najgorsze - ale ta swiadomosc wcale mi nie pomagala. Zwlaszcza ze zastanawialem sie, czy John Gittings przypadkiem nadal by nie zyl, gdybym odebral jego telefony. W tym momencie zadzialaly moje obwody logiczne. Nie mozna uratowac kogos przed samobojstwem, jesli podchodzi do sprawy powaznie. John pragnal i zamierzal umrzec: musialo tak byc. Nawet w Nowym Jorku, gdzie ponoc w kanalach zyja olbrzymie aligatory, ludzie zazwyczaj nie biora ze soba do kibla naladowanej dubeltowki. A jesli to bylo morderstwo upozorowane na samobojstwo...? Naprawde brzmialo to, jakby zlozyla mi wizyte Pani Paranoja. Na papierze, w teorii, w zimnym blasku dnia, nie mialem nic, co powinienem sobie wyrzucac. Ale to byla ciemna noc duszy Johna Gittingsa; nie tak latwo moglem sobie odpuscic. Zgarnalem swoje rzeczy i poszedlem do sypialni, gdzie rozlozylem na lozku spiwor. Nagi materac ma w sobie cos zimnego i nieprzyjemnego: staralem sie na niego nie patrzec, rozpakowujac reszte sprzetu z obszarpanej i sfatygowanej torby, kiedys nalezacej do Rafiego. Potem zsunalem buty, usiadlem na lozku, podwijajac nogi, i w koncu zaczalem zdzierac warstwy tasmy klejacej okrecone wokol reklamowki z Sainsbury'ego, ktora John tak starannie zachomikowal. Folia sie darla i nim skonczylem odwijanie, ze srodka wypadlo pare drobnych przedmiotow: maly klucz na zasuplanej sznurowce i oddarty kawalek ksiazeczki zapalek z baru "Reflections Cafe". W srodku pozostal tylko jeden wiekszy, prostokatny przedmiot. Z tego, co mowila Carla, nie spodziewalem sie zbyt wiele. Lecz duzy przedmiot z torby okazal sie tak niewiarygodnie banalny, ze mimo wszystko w chwili, gdy sciagnalem folie i ujrzalem okladke, poczulem gwaltowny zawod i zniechecenie. To bylo "Londynskie A do Z" - plan miasta, jeden z wiekszych, ze spiralnym grzbietem. Pstryknieciem unioslem okladke i zaczalem przewracac strony. Niemal na kazdej odnajdowalem zapiski zrobione czarnym flamastrem - naszkicowane kreski i kolka, a takze dodatkowe notatki, tak ze w wiekszosci nie bylo widac miejsc, ktore pierwotnie podkreslaly. Co najmniej jedno z nich bylo kosciolem. I to juz wszystko. Na pierwszy rzut oka niewiele: nic z tego nie wskazywalo, co mogl miec na mysli John, mowiac, ze ta sprawa trafi do podrecznikow, chyba ze chodzilo mu o podreczniki londynskiej geografii. Po uwazniejszym przyjrzeniu sie odkrylem jednak, ze korzystal tez z "A do Z" jako z notesu. Wewnetrzne okladki i puste miejsca na stronie tytulowej i copyrightowej zapelnialy geste, dlugie listy. Wygladaly na spisy nazwisk. Ten z przodu obejmowal sporo osob, ktore znalem - bylo tam moje nazwisko, a takze Juliet, Carla, Burbon Bryant, Reggie Tang. Czesc odhaczono, inne nie. Jeszcze inne odhaczono, przekreslono haczyki i znow odptaszkowano. Inne nazwiska, zapisane w kolejnej kolumnie, stanowily dla mnie nowosc albo tez poruszaly w mym umysle slabe echa, ktorych znaczenia nie potrafilem przyszpilic. Silver. Cornell. Moulson. Lathwell. Richardson. Lambrianou. Hart. Na tylnej okladce widniala lista miejsc, nie ludzi: Abney Park, Eastcote Lane, St. Andrews Old, St. Andrews Gardens, Stray Field. Ciagnely sie w pieciu kolumnach, zapisane drobnym, ciasnym pismem, niektore zaznaczone symbolami, inne zakreslone roznokolorowymi tuszami, jeszcze inne skreslone i znow zabazgrane. Przypomnialem sobie Carle, opowiadajaca, jak John pisal lisciki do samego siebie, a potem je darl - wygladalo na to, ze tu robil mniej wiecej to samo. Przeskakiwalem tam i z powrotem pomiedzy listami. Moj wzrok odruchowo przyciagaly najczytelniejsze miejsca. Innych, tak gesto pokreslonych i pobazgranych, ze nie dawalo sie odczytac pierwotnych zapiskow, podswiadomie unikalem. W koncu litery zaczely plywac mi przed oczami i sie poddalem. Siegnalem zatem po klucz, zawieszony na zaimprowizowanym breloczku ze sznurowadla, i przyjrzalem mu sie z pewnym zawodowym zainteresowaniem, poniewaz w roznych okresach mojego zycia wlamania stanowily dla mnie ulubione hobby. Byl maly, z pustym trzonkiem i liczba 167 wytrawiona na glowce w ksztalcie rombu. To byl Lycett, bardzo charakterystyczny produkt firmy slusarskiej ze srodkowej Anglii, choc brakowalo nazwy producenta. Ciekawe, w latach osiemdziesiatych i dziewiecdziesiatych Lycett mial mnostwo zlecen, glownie z fabryk i biur, ale bardzo nieliczne w Londynie. Ktos dysponujacy kupa czasu i obdarzony niezdrowa ciekawoscia prawdopodobnie moglby znalezc zamek, do ktorego pasowal ten klucz. Ale po co sie wysilac, jesli mialoby sie okazac, ze w srodku krylyby sie kolejne, nabazgrane, niemal nieczytelne palimpsesty, podobne do tych, ktore wlasnie obejrzalem? Schowalem trzy przedmioty do wypatroszonej torby, myslac, ze musi istniec latwiejszy sposob rozwiazania zagadki Johna Gittingsa. Dopiero teraz zauwazylem, ze na spodzie zapalek wypisano czerwonym dlugopisem serie liczb. Numer karty kredytowej? Nie, tylko jedenascie cyfr, karta wymagalaby szesnastu. Numer zaczynal sie od 832, wiec nie wygladal na telefon - ale na wszelki wypadek, choc bylo juz sporo po polnocy, dodalem zero na poczatku i wybralem. Odpowiedzial jedynie piskliwy, ciagly sygnal oznaczajacy brak polaczenia. Jeszcze chwile wpatrywalem sie w cyfry, zastanawiajac sie, czy przypadkiem nie umyka mi cos oczywistego. Ale gesta mgla, wypelniajaca moj umysl, sprawiala, ze nie moglem sie skupic - dlugi dzien, mocne piwo. To bedzie musialo zaczekac do rana. Wybralem jeszcze jeden numer, przyjaciela, Nicky'ego Heatha. Jego nazwisko takze figurowalo w "A do Z" Johna, ale nie dlatego zadzwonilem - Nicky jest jak lasica, wyszkolona w wyszukiwaniu cyfrowych informacji. Jesli ktokolwiek mogl zrozumiec zapiski Johna Gittingsa, to wlasnie on. A poza tym, poniewaz sam zaliczal sie do grona umarlych - podgrupy zombie - moze potrafilby wczuc sie w obecna sytuacje Johna. Zalatwiwszy to, rozebralem sie do bokserek, zamiast pizamy naciagnalem T-shirt i wpelzlem do spiwora. Spodziewalem sie, ze zasne natychmiast, ale atmosfera tego miejsca nie pozwalala uwolnic sie od napiecia calego dnia. Po mojej grze w pokoju pozostala strefa ciszy, podczas gdy zazwyczaj otacza mnie ciche, psychiczne brzeczenie nieuformowanych energii. Przypominalo to chwile, kiedy siedzimy w kuchni i lodowka nagle przestaje mruczec, wypelniajac nam zmysly nieobecnoscia dzwieku, w dziwny sposob glosniejsza niz on sam. Myslalem o zalosnej smierci Alastaira Barnarda i absolutnym przekonaniu Jan Hunter, ze jej maz jest niewierny. Gdzie byl mlotek? Dlaczego uznano, ze warto zabrac go z miejsca zbrodni, mimo ze dowody przeciwko Dougowi Hunterowi byly i tak bardzo mocne? Moze dlatego ze nie pasowal do reszty? Moze zostaly na nim niewlasciwe odciski palcow? W takim przypadku wyniosl go prawdziwy zabojca albo tez zjawil sie jeszcze ktos i podwedzil go po tym, jak znaleziono cialo, ale nim na miejsce dotarla policja. Bardzo waskie okienko. Tak czy inaczej, Coldwood zdecydowanie nie mial racji, mowiac, ze zabral go Hunter. Wedrujac ulicami miasta w zakrwawionym ubraniu, wzbudzil wsrod ludzi zainteresowanie dostatecznie wielkie, by zatrzymywali sie i odprowadzali go wzrokiem, a potem wskazali policji. Niemozliwe, by caly czas niosl w rece mlotek i nikt nie zauwazyl, gdzie i kiedy go upuscil. W koncu osunalem sie w niespokojny, plytki sen, w ktorym na pewnym poziomie zdajemy sobie sprawe, ze czas plynie, i to bardzo wolno. Nawiedzaly mnie niewyrazne, meczace wizje. Wedrowalem dlugimi ulicami, ktorych nie znalem, szukajac dworca kolejowego, bo musialem gdzies pojechac i konczyl mi sie czas. Zapadala noc. Gdybym spoznil sie na pociag, ugrzazlbym tam, a we snie wydawalo mi sie to wyjatkowo zlym rozwiazaniem. Losowo wybieralem zakrety, pewien, ze w koncu zobacze dworzec z daleka, ale za kazdym razem trafialem w slepy zaulek, albo tez na ulice ciagnaca sie w dal, bez sladu stacji. A potem minalem mezczyzne siedzacego na poboczu - w takim samym stanie jak Doug Hunter, kiedy gliniarze znalezli go i zgarneli. Tyle ze to nie byl Doug Hunter, ktorego jeszcze nie znalem: byl to John Gittings. Usiadlem obok niego. Nieuprzejmie byloby po prostu go wyminac. Spojrzal na mnie oczami pelnymi bardziej smutku niz wscieklosci, co przyjalem z lekka ulga, biorac pod uwage sklonnosc do przemocy, jaka okazywal na poziomie duchowym. Mial na sobie znoszona brazowa kurtke i plowe spodnie, te same, co owego dnia w zoo w Whipsnade rok wczesniej, kiedy podczas dwuosobowych egzorcyzmow na moment spuscil z oka cel, ktory o maly wlos nie odgryzl mi glowy. Wowczas po raz ostatni widzialem go zywego. Pokazal mi rece umazane krwia. Moja podswiadomosc bez watpienia siegnela do historii Douga Huntera, w poszukiwaniu wskazowek. -Niewiele ze mnie zostalo, Fix - rzekl ze smutkiem. Psycholodzy twierdza, ze w snach tak naprawde nie slyszymy glosow, ale ten brzmial jak John, ktorego pamietalem: podobny ton nieco komicznego uzalania sie nad soba, jak u Morrisseya, tyle ze John, przeganiajac duchy, gral na perkusji, a zaden zespol, do ktorego sie przytulil, nie przetrwal zbyt dlugo, totez pod wieloma wzgledami bardziej przypominal Johnny'ego Marra. -Nie, brachu - zgodzilem sie. - Z cala pewnoscia bywalo lepiej. Poniewaz to byl moj sen, sprawdzilem kieszenie w poszukiwaniu wodki. Nie znalazlem niczego, oprocz galazki srebrnej brzozy. No dobra, to amulet zawieszony na drzwiach Johna, by nie dopuszczac niespokojnych zmarlych. Niemal sie zawstydzilem: jak na sen, ten za bardzo przypominal urlop spedzony w pracy. Podalem Johnowi galazke: byla juz nieco sfatygowana, a oplatajaca ja biala nitka zaczynala sie zsuwac, on jednak najwyrazniej nic nie zauwazyl. Pokrecil glowa i wpatrywal sie ponuro w rynsztok, ktorym teraz plynela struzka czarnej wody, okrazajac noski jego butow. -Nikt nie chce wiedziec, prawda Fix? -Wiedziec czego, John? -Jak ci skurwiele mnie zabili. Schowalem galazke do kieszeni. -Uhm... Ty sam sie zabiles, John - rzeklem, starajac sie, by zabrzmialo to taktownie. - I nie ryzykowales, ze ci sie nie uda. Wsadziles sobie w usta lufe dubeltowki i nacisnales spust. Carla przez dwa dni zmywala twoj mozg ze scian. John spojrzal na mnie z lekkim wyrzutem. -Moze nie musialbym tego robic - rzekl - gdybys odebral tamten telefon. Spodziewalem sie tego: nie trzeba Freuda, by zgadnac, czemu snilem o Johnie Gittingsie, spiac w jego lozku, obok pokoju, w ktorym spoczywalo jego martwe cialo. -Tak, bardzo mi przykro - odparlem. - Naprawde. Z drugiej strony, mogles zostawic wiadomosc majaca chocby cien sensu. Nie uprzedziles mnie, o co toczy sie gra, John. Nie probowales wyjsc mi naprzeciw. John zaczal grzebac w kieszeniach, poklepywac sie po kurtce, krzywiac sie z roztargnieniem. -Sadzilem, ze sam sobie poradze - przyznal. - A kiedy uznalem, ze musze kogos sciagnac, tkwilem juz w tym za gleboko. Zawsze bylem aroganckim bucem, Fix. Niemal tak okropnym jak ty. Chyba mialem cos ci dac. -List? Dostalem go. -Nie, nie list. Zapis. Ostatni zapis, nim zadzwieczal gwizdek. -Gwizdek? -Albo bebny. Zapomnialem. To jak szkielet, Fix. Szkielet melodii. -No coz, dzieki, ze o mnie pomyslales, John. Chyba bede musial przezyc bez niego. A tak w ogole, co to jest noc inskrypcji? Brzmi jak impreza w miejscowym kolku brydzowym. John westchnal i wstal, bardzo powoli, z wielka niechecia. Plusnelo, gdy poruszyl wode w rynsztoku, rozchodzace sie po powierzchni kola przetrwaly dluzej, nizbym sie spodziewal. Spojrzalem prosto w jego blagalna, zalosna twarz. -Musze juz isc - powiedzial. - To bedzie musialo poczekac do nastepnego razu. Nie pozwolisz im mnie dopasc, prawda, Fix? Przynajmniej w tej sprawie moge na tobie polegac? Jesli bedziesz musial, zdmuchnij mnie. Zagraj mi i zdmuchnij jak swiece. To mi nie wadzi. Nie pozwol tylko, by mnie dostali. Ja tez wstalem, bo ulica zaczela zapelniac sie woda. Strumyczek w rynsztoku nagle zamienil sie w potop i woda siegala nam juz do kolan. Byla zimna i metna - jak wzbierajacy przyplyw tuszu. -Kto, John? - spytalem. - Kto chce cie dopasc? -Ci sami co przedtem - odparl, wzruszajac ramionami. Patrzyl mi w oczy, zaciskajac zeby. - Zawsze ci sami, raz po raz, bez konca. W tym wlasnie rzecz. Zabij mnie, jesli bedziesz musial, Fix. Bog jeden wie, lepiej ty niz oni. Odszedl kilka krokow na jezdnie, a potem zatrzymal sie, spojrzal w prawo i w lewo, jakby nie wiedzial dokad ma pojsc - albo jakby sprawdzal, czy nic nie nadjezdza. Przechodzac przez ulice w Londynie, trzeba bardzo uwazac - zupelnie jakby chcial podkreslic te slowa, potknal sie i upadl, znikajac w wodzie niemal do ramion. Posrodku ulicy otwierala sie dziura. Moze roboty drogowe? Dobrze wiedzialem, ze nie. Wszedlem do wciaz wzbierajacej wody, czujac rwacy prad, probujacy zbic mnie z nog. Ruszylem naprzod, ostroznie stawiajac kroki, macajac palcami w poszukiwaniu niewidzialnych pulapek. Droga zamienila sie w cmentarz, woda skrywala otwarte groby tak, ze czlowiek nie widzial ich, dopoki w jakis nie wpadl. Kto kopie groby posrodku drogi? Moze to tak jak z mieszkaniami - najwazniejsza jest lokalizacja - i nieboszczyk majacy na glowie wazne sprawy moglby zechciec, by go pochowano gdzies w poblizu sklepow i metra. Obszedlem jeden z grobow i o malo nie wpadlem do kolejnego. Woda siegala juz Johnowi po szyje, rozgladal sie na wszystkie strony oczami wytrzeszczonymi ze zgrozy. Nim sie do niego zblizylem, cos go wciagnelo. Jeknal przerazliwie i ow dzwiek urwal sie gwaltownie, gdy jego glowa zniknela pod powierzchnia. Kiedy dotarlem w to miejsce, nie pozostalo juz nic procz cienkiego strumyczka babelkow, wyplywajacego z czarnego jak noc strumienia miejskiej rzeki. Cos otarlo mi sie o nogi pod powierzchnia - cos wystarczajaco duzego, by mnie odepchnac, kiedy przeplywalo obok. Odskoczylem, widzac pozostawiony przez nie slad wzburzonej wody. To cos zakrecilo leniwie i skierowalo sie z powrotem ku mnie. Cofnalem sie o krok, potem drugi, przy trzecim moja stopa natrafila na pustke. Zesliznalem sie z krawedzi podwodnego grobu i zanurzylem, zaciskajac usta. Ocknalem sie, glosno chwytajac powietrze, jakbym naprawde o malo nie utonal. Niczym bohater filmu usiadlem na lozku, zlany juz stygnacym potem. Zaczalem macac w poszukiwaniu lampki, znalazlem jedna i po paru sekundach wysilku zdolalem zapalic. Wielki, pregowany kot siedzacy w nogach lozka zamiauczal w protescie. Zeskoczyl na podloge i podbiegl do drzwi. Wychodzac, obdarzyl mnie spojrzeniem pelnym chlodnej dezaprobaty. Niewatpliwie byl to przybleda, o ktorym wspominala Carla. Cholera! To byl najgorszy koszmar, jaki nawiedzil mnie od lat. Lekko trzesacymi sie rekami odpialem spiwor i opuscilem nogi na podloge. Nie ma mowy, zebym znow zasnal, dopoki serce nie zwolni mi do normalnego tempa. Podszedlem do drzwi, pomaszerowalem krotkim korytarzem i zajrzalem do salonu. Zapaliwszy swiatlo, odzwyczailem oczy od ciemnosci, totez nie widzialem zbyt wielu szczegolow: slyszalem jednak miarowy oddech Carli i widzialem ciemniejszy ksztalt jej sylwetki. Trumna stala niewzruszona na koziolkach. Kot podszedl do niej, potarl policzkiem o nogi blizszego kozla i ruszyl dalej z iscie krolewska obojetnoscia. Pare ostroznych krokow w mrok doprowadzilo mnie do stop trumny. Polozylem dlon na jej wieku, pod palcami poczulem gladkie, zimne drewno. No dobra, brachu, powiedzialem w duchu. Nic oficjalnego, zadnych obietnic, bo kiedy sie nad tym zastanowic, niczego nie jestem ci winny. Ale zrobie co w mojej mocy. 8 Todd poczynil takze wszystkie przygotowania do kremacji. Poinformowal Carle, ze karawan zajedzie o dziesiatej rano, lecz on sam zjawil sie o wpol do dziesiatej, by wszystkiego dopilnowac. Carla brala prysznic, wiec ja otworzylem mu drzwi. Czulem sie jak dywan zwiniety na mokro i tak wysuszony.Musialem tez marnie wygladac, bo wchodzac do srodka, Todd obdarzyl mnie niemal wynioslym spojrzeniem. -Dobrze pan spal? - spytal beznamietnie. Podnioslem kubek z kawa, ktory, zeby otworzyc drzwi, odstawilem na wieko trumny, i nim odpowiedzialem, pociagnalem gleboki lyk gorzkiego espresso Carli. -Jak trup. Todd autentycznie sie skrzywil. Powiadaja, ze jesli ktos potrafi zmusic prawnika do rumienca, dostaje przepustke do nieba; zastanawialem sie, czy ta reakcja nie zasluzyla na co najmniej calodniowa wycieczke do czyscca. Opisal mi trase, choc tym razem mielismy podrozowac jednym z wynajetych samochodow, totez nie bylo sensu uczyc sie jej na pamiec. -Krematorium Mount Grace miesci sie w Bow Common, za szpitalem Swietego Clementa. Pojedziemy do Primrose Hill, okrazajac Okreg Zewnetrzny, a potem na wschod, az do konca. Czy pani Gittings jest juz gotowa? Slyszal szum prysznica rownie wyraznie jak ja, totez udzielilem jedynej odpowiedzi, na jaka zaslugiwalo to pytanie. -Prawie. Tak czy inaczej nie sluchal. Krazyl po pokoju, przygladajac sie szkodom poczynionym przez ducha, ktore rzecz jasna widzial po raz pierwszy. Ocenial je profesjonalnym okiem, jakby szacowal, ile moga byc warte jako element procesu. Dokonczylem kawe i obserwowalem go w milczeniu. Sprawial wrazenie podenerwowanego, jakby mial ochote juz z tym skonczyc i pewnie tak wlasnie sie czul. Nie mialem pojecia, ile sobie spiewal za egzekucje testamentu, ale powaznie watpilem, by John zaplacil mu dosc za pokrycie dwoch wizyt w Waltham Abbey i probe przerwania pogrzebu na East Endzie. A moze nie docenialem sily determinacji Johna i pragnienia, by spelniono jego ostatnie zyczenie? Moze wyplacil Toddowi dosc hojna zaliczke, by pokryla wszystkie ewentualnosci? W koncu trasa wokol pokoju doprowadzila prawnika z powrotem do drzwi. Nadal staly otworem, bo nie zamknal ich za soba. Przyjrzal sie starym amuletom Johna z tym samym klinicznym zainteresowaniem, po czym zerknal na mnie. -Powinno sie to zdjac - oznajmil. - Zanim wyniesiemy cialo. Ze wstydem przyznam, ze o tym nie pomyslalem. Oczywiscie mozliwe, ze wlasnie amulety sprawily, ze duch Johna odlaczyl sie od ciala i pozostal w mieszkaniu. Martwym trudno jest przekroczyc magiczne bariery, jesli wlasciwie je przygotowano - a choc zazwyczaj sluza do niedopuszczania duchow i zombie w miejsca, w ktorych nie sa mile widziane, rownie skutecznie moga tez je wiezic. Pogodnie sadystyczne eksperymenty Jenny-Jane w KOM w Paddington dowiodly tego setki razy. Wzialem galazke brzozy i przywolala mi ona na mysl obrazy ze snu, wyrazniejsze niz mi sie to podobalo. "Niewiele ze mnie zostalo...". Todd starl dlonia wypisane slowo ekpipteim, a ja polozylem na ziemi mezuze. Wspolnie w niecala minute oczyscilismy wyjscie. Todd taktownie nie zauwazyl, ze jako jedyny obecny egzorcysta powinienem byl to zrobic sam, nim wszedlem do srodka. Carla nadal sie nie pojawiala, a samochody jeszcze nie podjechaly, totez wrocilem do kuchni i zaparzylem swieza porcje kawy - kupilem paczke poprzedniego wieczoru, w czasie tej samej wyprawy, ktora zaowocowala przyniesieniem do domu curry i piwa. Todd przyjal kawe - czarna, bez cukru - i zostawil do ostygniecia. Jeszcze chwile krazyl po pokoju. -Czy John wspominal kiedys, czemu tak bardzo zalezalo mu na kremacji akurat w Mount Grace? Czy to miejsce ma w sobie cos szczegolnego? - zapytalem. Todd odwrocil sie, patrzac na mnie z lekkim zdumieniem. -No coz, moze mialem w tym pewien udzial - przyznal. - Zdawalo mi sie, ze juz wspominalem, ale moze w rozmowie z kims innym. Mount Grace to pewna osobliwosc. Wlasciciele - rodzina Palance - sa naszymi klientami. Odkupili krematorium od hrabstwa w latach dwudziestych i choc ustanowili odrebny fundusz, zabezpieczajacy jego biezace potrzeby, traktuja je jak zabytek. W dzisiejszych czasach rzadko korzysta sie z niego do pierwotnych celow, procz nielicznych przypadkow - glownie rodziny i przyjaciol. Kiedy John zjawil sie u mnie w biurze, mialem akurat na biurku papiery. Wspomnial o kremacji, a ja opowiedzialem mu o Mount Grace. Idea krematorium stanowiacego cos w rodzaju klubu dla wybrancow najwyrazniej mu sie spodobala. A zatem Johnowi nie zalezalo na wzgledach geograficznych. Obchodzilo go, co sie stanie z cialem, a nie gdzie sie tego dokona i co spotka jego szczatki. Spalenie, nie pogrzeb. Dlaczego? Zeby zamknac drzwi i nie dopuscic do powrotu? Ale to tak nie dziala. Choc sporo duchow trzyma sie w poblizu swych doczesnych szczatkow, znacznie wiecej pozostaje w miejscu smierci, podobnie jak sam John. Kremacja wykluczala jedynie powrot w postaci zombie - nie powrot jako taki. -Czy mial pan jakis powod, by zaproponowac mu akurat Mount Grace? - naciskalem dla zachowania pozorow. - Moze John prosil o jakis szczegolny sposob pozbycia sie ciala? Todd stanowczo pokrecil glowa. Wygladal na znudzonego i nieco poirytowanego moimi pytaniami. -Nic z tych rzeczy. Po prostu chcial zalatwic wszystko jak najszybciej. Z powodu powiazan mojej firmy z Palance'am i moglem zaaranzowac wszystko w Mount Grace jednym telefonem. Pod innymi wzgledami krematorium takze spelnialo wymagania Johna. Koszt jest symboliczny, bo jak mowilem, fundusz traktuje Mount Grace glownie jako zabytek, a zapis testamentowy pokrywa w pelni wszelkie koszty biezace. Maja tam tez ogrod pamieci, w ktorym spoczna popioly pana Gittingsa, i jest bardzo piekny. A raczej byl i z pewnoscia znow bedzie, kiedy zakonczy sie budowa na parceli obok. Krematorium ma takze wlasne ogrody, zaprojektowane chyba przez Inigo Jonesa. Wlasnie dlatego Palance'owie w ogole je kupili: budynki i teren sa niezwyklej urody, a w miescie mowilo sie o tym, by je zburzyc i zbudowac tam domy. Michael Palance, obecnie juz niezyjacy, probowal przekonac National Trust, w owych czasach raczkujacy, by zajal sie Mount Grace, a kiedy mu sie nie udalo, sam je kupil. W tym momencie do pokoju weszla Carla, wygladajaca oszalamiajaco w zalobnym stroju. Wyraznie nie zachwycila jej obecnosc Maynarda Todda w salonie, ale niemal w tym samym momencie ktos zastukal do drzwi - to czterej grabarze zglosili sie na sluzbe. Dzwigneli trumne i niemal natychmiast ruszylismy w droge, unikajac tym samym nieprzyjemnej sceny. Paru sasiadow patrzylo zza lekko falujacych firanek, jak John rozpoczyna nastepny etap posmiertnej wedrowki. Carla maszerowala po schodach godnie jak krolowa, nie zaszczycajac ich nawet zerknieciem. Poniewaz cala nasza trojka jechala razem w karawanie, zamienilismy jedynie kilka wymuszonych slow. Dzieki temu mialem sporo czasu, by rozmyslac nad zmiana testamentu Johna i scigac wlasne teorie po malejacych spiralach, az w koncu mialem ich powyzej uszu. Kremacja. Czemu Johnowi zalezalo na niej tak bardzo, ze przygotowal nowy testament i poszedl do nowych prawnikow, byle tylko dopilnowali wypelnienia jego instrukcji, niewazne jak bardzo uraziloby to Carle? Nicky Heath, ktory jako zombie podchodzi do takich kwestii z zywym (sic) zainteresowaniem, powiedzial mi kiedys, ze we wczesnych cywilizacjach kremacja byla skutkiem patriarchatu. "Jesli chcesz, mozesz traktowac dym jak widmowego fallusa", rzekl. "Ostatni bastion nieboszczyka, cos w tym stylu. Albo tez, jesli uwazasz to za nieco przegiete, zawsze pozostaje ci oficjalny symbolizm. Widzisz dusze wstepujaca do nieba, by zasiasc po prawicy boga. Matriarchaty nie przejmowaly sie zbytnio niebem - preferowaly pogrzeb, bo oznacza on powrot do lona Matki Ziemi. Zamkniecie kregu zycia. Nie mozesz narodzic sie na nowo, jesli wczesniej nie wrocisz". Nie musze chyba dodawac, ze w tej materii Nicky opowiada sie po stronie matek. Kazdy, kto zblizylby sie do niego z banka nafty, najpewniej wrocilby do Matki Ziemi w mnostwie odrebnych kawalkow. Ale John byl stuprocentowym, urodzonym ducholapem: bardzo niewielu sposrod nas wyznaje jakakolwiek religie. Kiedy latami zajmujecie sie sama mechanika zycia i smierci, eleganckie teorie przestaja wygladac pociagajaco. Moze zatem Carla miala racje: moze John faktycznie tracil rozum, i to wyjasnialo zarowno jego osobliwe zachowanie w ostatnich tygodniach zycia, jak i przerazajaca przemiane po smierci. A moze dzialo sie tu cos zupelnie innego - choc nie bardzo potrafilem sobie wyobrazic, co to moglo byc, jesli wymagalo spalenia ciala po smierci, jakby zawieralo ono w sobie tajna wiadomosc. Przez chwile jakas mysl poruszyla sie w mglistych glebinach mojej glowy, lecz znow sie zanurzyla, nim zdazylem po nia siegnac. Todd wyrwal mnie z zamyslenia, pochylajac sie i kazac kierowcy skrecic w lewo: nieoczekiwany dzwiek sprawil, ze Carla zesztywniala. I wlasnie ta chwila dowiodla, jak bardzo napieta byla wczesniejsza cisza panujaca w wozie. Todd, uznawszy najwyrazniej, ze lody zostaly przelamane, obrocil sie ku Carli i usmiechnal przyjaznie. -Nie poczynilem zadnych szczegolowych przygotowan co do ceremonii, pani Gittings - rzekl. - Ale z tego, co mi wiadomo, na miejscu bedzie obecny duchowny. Jesli zatem chcialaby pani, by odmowil nad trumna modlitwe albo zaspiewal hymn... - Nie dokonczyl, bez watpienia uswiadamiajac sobie, jak zalosnie zabrzmielibysmy, intonujac we trojke refren "Prowadz mnie, moj Zbawicielu". -Chce po prostu miec to juz z glowy - odparla Carla niskim, stanowczym tonem, niepozostawiajacym miejsca na dalsze gladkie slowka. Nasza trasa wiodla przez czesc Londynu nalezaca do moich ulubionych: Mile End to dzielnica zanurzona w historii pelnej wydarzen tragicznych i tragikomicznych, jak marynowana swinska raciczka w occie. To tutaj na miasto posypal sie pierwszy deszcz latajacych bomb Hitlera. To tutaj, podczas wybitnie spieprzonego wodowania HMS "Albion", zginely dziesiatki miejscowych dzieciakow, ktore urwaly sie ze szkoly, by zobaczyc, jak statek zsuwa sie do wody; to tutaj rezurekcjonisci handlowali trupami, a Bishop i Williams zabili Wloskiego Chlopca. Wskrzeszanie umarlych to wzglednie nowa sprawa, lecz w Mile End kazdy kamien jest przesiakniety duchami. Przejechalismy przez Stepney do Bow Common i tuz za dworcem Mile End, omijajac ksztaltne tyly Swietego Clementa, skrecilismy z glownej drogi wprost w brame krematorium Mount Grace. Nie mielismy zreszta szczegolnego wyboru, bo koniec Ropery Street byl zablokowany: budowa, o ktorej wspominal Todd, obejmowala obie strony jezdni i za ogrodzeniem ze sklejki gigantyczne spychacze krazyly tam i z powrotem, niczym nakrecane dinozaury z mechanicznej wersji "Parku Jurajskiego". Mount Grace od strony ulicy wydawalo sie niewielkie, lecz za brama rozciagal sie zaskakujaco duzy teren. Kiedy skrecilismy na podjezdzie, obsadzonym po obu stronach wysokimi cisami, otworzyl sie przed nami widok na budynek i ogrody po lewej - ladne, lecz nieco ponure, zdominowane przez pogrzebowe cyprysy i ciezkie, surowe, kamienne balustrady. Dwie masywne kamienne urny czuwaly przy sklepionej bramie, z obu stron porosnietej pnaczami meczennicy i stanowiacej wejscie do ogrodu pamieci. Dziwny dobor roslin, pomyslalem odruchowo, potem jednak przypomnialem sobie, ze ktos wspominal mi, ze ta nazwa odwoluje sie do Meki Panskiej. Wygladalo zatem na to, ze jednak wszystko pasuje do schematu. Smierc i zmartwychwstanie: plac teraz, zyj pozniej. Krematorium okazalo sie cholernie imponujace. Wzniesiony z kremowego kamienia gmach wysuwal sie naprzod, na spotkanie podjazdu, podczas gdy dwa skrzydla siegaly ku tylnej czesci ogrodow. Masyw wienczyly blanki, tworzace zamiast linii prostych lagodne luki - dawalo to taki efekt, jakby budynek zlozono z kawalkow ukladanki. Zachwycalem sie nim dopoki moglem. Gdy sie zblizylem, poczulem obecnosc umarlych - najpierw jako nacisk, potem cos w stylu ciaglego, basowego pulsowania na samym skraju percepcji. Chyba wspominalem juz wczesniej, ze nienawidze cmentarzy. Krematoria nie sa lepsze ani gorsze: to miejsca, w ktorych moj zmysl smierci budzi sie niczym wrazliwy nerw w zebie. Procesja zajechala na zwirowy podjazd, sam karawan zajal czolowe miejsce przed ciezkimi debowymi drzwiami krematorium. Z bliska moglem lepiej przyjrzec sie detalom architektonicznym. Okna wienczyly misterne rzezbione korony, a w naroznikach dostrzeglem pozostalosci bardzo zwietrzalych plaskorzezb - pozbawione twarzy kariatydy, podtrzymujace narozniki na zgietych plecach, poczerniale i pobruzdzone przez dziesieciolecia deszczow do stanu, w ktorym nie dalo sie nawet zgadnac, kogo mialy przedstawiac. Cztery wiatry? Cztery zywioly? Cztery asy? Nasi tragarze jechali samochodem za nami. Wysiedli pierwsi, otworzyli tylne drzwi karawanu i wsuneli podporki, gotowi do dzialania na sygnal Todda. W tym samym czasie mezczyzna stojacy na frontowych stopniach krematorium zszedl, by nas powitac. Z jego wygladu domyslilem sie, ze to nie duchowny, o ktorym wspominal Todd: na oko mial kolo trzydziestki, wlosy tak jasne, ze niemal biale, i przystojna, flegmatyczna twarz o ostrych rysach. Z figury przypominal napastnika rugby, lecz na jego obliczu malowal sie powazny, spokojny wyraz i zastanawialem sie nawet, czy moje pierwsze wrazenie nie bylo aby bledne. Moze faktycznie przyjal swiecenia gdzies na wzgorzach Beverly Hills? Jasnoszary plocienny garnitur dorownywal klasa strojowi Todda, a moze nawet go przewyzszal. Ten, ktory mialem na sobie, pochodzil od Burtona. Zazwyczaj kupuje na wyprzedazach, kiedy dorzucaja dodatkowa pare spodni, rozumiecie zatem, ze mam spore braki w krawieckim wyksztalceniu: po przekroczeniu poziomu tysiaca funtow moje oczy nie potrafia juz rozpoznac drobnych roznic. Wysiedlismy z karawanu. Todd i nowy przybysz przygladali sie sobie z otwarta wrogoscia - gorzka, gleboka wrogoscia, wyciekajaca z kazdego skrawka ich skory, mimo powagi sytuacji. -Maynard. - Jasnowlosy wyciagnal reke. Todd przez chwile przygladal sie jej zaskoczony. Potem, przyparty do muru, ujal ja z nieszczesliwa mina, uscisnal raz i puscil. -Panie Covington - odparl. - Nie spodziewalem sie tu pana zobaczyc. To bardzo mile, ze pan przyszedl. - Mowil to wszystko lekko zdlawionym glosem, najwyrazniej wypowiedzenie tych slow sporo go kosztowalo. Blondyn lekko wzruszyl ramionami. -Bylem w sasiedztwie - rzekl. - Uznalem, ze niemadrze byloby oddawac klucze Fenwickowi badz Digby'emu, skoro sam moglem przyjsc i otworzyc. Zapadla krotka cisza. -Tak - mruknal Todd. - Rozumiem. To jest pani Gittings, to Felix Castor, a to, uhm... - odwrocil sie do nas - to jest Peter Covington. Covington pozdrowil mnie niemal niedostrzegalnym skinieniem glowy i skupil uwage na Carli. Widzialem, ze zrobil na niej wrazenie. Nawet z miejsca, w ktorym stalem, poczulem nagle cieplo, przyplyw pogodnej sily, od ktorej powietrze wokol nas zafalowalo jakby w powiewie wirtualnego goraca. -Przykro mi z powodu pani straty - powiedzial, a ona chyba mu uwierzyla. Z cala pewnoscia pozwolila, by ujal reke Carli i uscisnal. Spojrzal jej gleboko w oczy i przez dluga chwile patrzyla na niego bez slowa. Jak mowilem, Carla zazwyczaj leci na starszych facetow, ale kiedy w koncu odzyskala dlon, wydalo mi sie, ze przynajmniej z jej strony dostrzeglem lekki zawod. Mialem nadzieje, ze Blondas powita mnie tak samo. Kierowala mna czysta ciekawosc - jak na goscia dziesiec lat mlodszego ode mnie byl bardzo pewny siebie i chetnie bym go odczytal, ale on tylko sie cofnal i gestem przypominajacym niemal uklon wskazal drzwi. -Zakladam, ze w srodku wszystko jest juz gotowe - oznajmil. - Nie zdazylem sprawdzic, mam mnostwo spraw do zalatwienia i juz jestem spozniony. W zadnym tez razie nie pozwolilbym sobie na wziecie udzialu w samej ceremonii. Zycze wam jednak wszystkiego co najlepsze, zwlaszcza pani, pani Gittings. Jesli moglbym jakos pomoc, prosze nie wahac sie i zadzwonic. Wyjal z kieszeni wizytowke i wreczyl Carli z eleganckim uklonem. Wziela kartonik, nawet na niego nie patrzac. - Dziekuje - wymamrotala gardlowo. Sympatyczny mlodzieniec omiotl nas wszystkich szczerym spojrzeniem blekitnych oczu, po czym, rzuciwszy krotkie pozegnanie pod adresem Todda, ruszyl w strone niewielkiego czarnego sportowego wozu zaparkowanego na drugim koncu podjazdu. Todd odprowadzil go wzrokiem, skupiony tak bardzo, ze nie dostrzegal niczego innego. -Wlasciciel? - spytalem, gdy grabarze ze zgrzytem wsuneli trumne Johna na podporki i wyrwali adwokata z zamyslenia. Todd przez moment patrzyl na mnie ze zdumieniem, po czym rozesmial sie nieco dziwnym tonem. -Nie, panie Castor. Wlasciciel nazywa sie Lionel Palance. Mieszka daleko stad, w Chingford Hatch i ostatnio prawie nie opuszcza domu. To byl Peter Covington, ktorego pan Palance zatrudnia jako kogos w rodzaju osobistego asystenta. - Wyrecytowal te fakty z prawnicza precyzja, jakby zalezalo mu, bym dokladnie wszystko zrozumial. Potem najwyrazniej otrzasnal sie i jego glos przybral bardziej oficjalny, powazny ton. - Pani Gittings, wejdziemy do srodka? Przeszlismy przez podjazd, podazajac za grabarzami. Carla nadal trzymala w palcach wizytowke Covingtona, bo torebke zostawila w wozie. -Fix - szepnela - moglbys...? Wzialem wizytowke i schowalem do sfatygowanego, skorzanego portfela, w ktorym trzymam najbardziej bezuzyteczne karty kredytowe. Drzwi frontowe krematorium otwarly sie i ujrzalem waski hol, niemal tak dlugi, ze mozna go bylo uznac za korytarz. Ciemne drewniane boazerie i sklepiony sufit potwierdzaly wrazenie starosci, jakie ogarnelo mnie juz na zewnatrz. Nad pomieszczeniem dominowaly cztery wielkie intarsjowane panele, po dwa po obu stronach drzwi: lew i orzel po lewej, wol i aniol w dlugiej szacie po prawej. Symbole czterech ewangelistow. Na ciemnogranatowej wykladzinie setki stop pozostawily miejscami jasnoniebieskie przetarcia. Przed nami czekaly kolejne drzwi. Po obu stronach stali mezczyzni w czarnych garniturach, zapewne takze wynajeci przez Todda. Uklonili nam sie z szacunkiem, kiedy podeszlismy. Wygladali jak bramkarze z nocnego klubu. Znalezlismy sie w pomieszczeniu o wysokim sklepieniu. Wszystko tu wygladalo jak w kosciele, oprocz drzwiczek na dalszym koncu i nieco zlowieszczego postumentu umieszczonego przed nimi: postumentu o powierzchni z prostych plastikowych rolek. Zle reaguje na paleniska, pewnie dlatego, ze kiedy ojciec pracowal przy piecach w piekarni, pare razy musialem zanosic mu drugie sniadanie. Podobne miejsca zawsze kojarza mi sie z szatnia samego Szatana. Grabarze umiescili trumne na postumencie i cofneli sie. W tym samym momencie z ukrytych za zaslona drzwi z boku wylonil sie bardzo niski mezczyzna w czarnej sutannie. Todd ruszyl naprzod i znizonym glosem zamienil z nim pare slow, pewnie cos w stylu: "To powtorka, ale dajmy sobie spokoj z odtwarzaniem w zwolnionym tempie i zalatwmy to jak najszybciej". Tamten skinal glowa. Mial pociagla twarz o bardzo dlugim, ostrym nosie kojarzacym sie z lisem albo wilkiem. Kiedys widzialem japonska figurke z kosci sloniowej - maly posazek, niewiele wiekszy od gornego czlonu mojego kciuka - przedstawiajacy lisa przebranego za kaplana, w dlugiej szacie, z laska i pobozna mina: moze to niesprawiedliwe, bo nos sam w sobie musial stanowic dla niego ciezkie brzemie, lecz ow mlody duchowny natychmiast skojarzyl mi sie z tamta figurka. Todd zapewne uprzedzil go, ze Carla nie zyczy sobie zadnych modlitw, lecz tamten najwyrazniej nie mial ochoty przepuscic okazji do chocby krotkich rozwazan nad smiertelnoscia. Sila przyzwyczajenia, pomyslalem, choc na silnego akurat nie wygladal. -W samym srodku zycia - zaczal - dopada nas smierc. Hip, hip, hurra dla madrosci czerpanych z brewiarza. Siedzac w pierwszym rzedzie, z Carla po lewej i Toddem po prawej, pozwolilem myslom wedrowac. Niestety, powedrowaly w strone drzwi pieca, gdzie nie znalazly otuchy, i szybko umknely na bok. Nadal czulem sie slaby i zmeczony - bylo jeszcze gorzej niz rano. Chlod pomieszczenia wnikal we mnie, pol kwiatowy, pol chemiczny zapach budzil mdlosci. Fakt, ze za scianami gromadzily sie tlumy martwych dusz, ktorych glosy moje nadwrazliwe zmysly odbieraly niczym brzek roju pustynnej szaranczy, nie polepszal sprawy. Byla tu tez inna dusza: silniejsza, a w kazdym razie blizsza. Unosila sie nad naszymi glowami niczym niewidzialna chmura. Swiatlo w sali wydalo mi sie nagle odrobine ciemniejsze. Lecz chmura sugeruje cos mglistego, rozproszonego, ta obecnosc zas byla skupiona. Moj wzrok wedrujacy bez celu po sali dotarl do trumny i zatrzymal sie, jakby zamienila sie w czarna dziure, wsysajaca swiatlo, materie i wszystko inne. Glos ksiedza zabrzmial nagle glucho niczym echo. Gdzies w jego glebi dzwieczala arytmiczna wibracja, pulsujaca i tanczaca na powierzchni mojej skory, atakujaca falami, jakby chciala przedostac sie do srodka. Ani Carla, ani Todd najwyrazniej niczego nie zauwazali: oboje obserwowali ksiedza, ktorego wargi wciaz sie poruszaly, choc teraz nie slyszalem juz ani slowa. Przez chwile zastanawialem sie, czy nie wyobrazam sobie tego wszystkiego - czy to nie efekt nocnych koszmarow i potwornego niewyspania - ale potem ow ogolny, wszechogarniajacy nacisk zwezil sie i skupil z przodu mojej czaszki, przeradzajac sie w ostry bol. Todd wsunal mi cos do reki. Odkrylem, ze patrze tepo na piersiowke, nieco podobna do mojej, tyle ze smuklejsza i obszyta czarna skora. Odruchowo unioslem ja do ust i pociagnalem lyk. Trunek byl bardzo mocny i bardzo gorzki, z duzym wysilkiem powstrzymalem odruch wymiotny. Oddalem piersiowke Toddowi, a on wsunal ja w zakamarek garnituru tak, ze ani odrobine nie skazila jego idealnej linii. Ksiadz nacisnal przycisk na katafalku i trumna ruszyla naprzod na rolkach. Fale nacisku w mojej czaszce narastaly do nowego crescendo, w miare jak cialo Johna Gittingsa przesuwalo sie ku podwojnym drzwiom, niczym krociutki pociag jadacy przez czarna, plastikowa prerie. Drzwi rozsunely sie na boki, odslaniajac goscinne palenisko. Bol byl tak potezny, ze sapnalem w glos. Zupelnie jakby John, probujac utrzymac sie na tym swiecie, wyrzucil niewidzialny hak, i jeden jego koniec wbil mi sie w czaszke. Carla obejrzala sie na mnie zdumiona. Polozyla mi dlon na ramieniu, ale ja odtracilem. Musialem sie stamtad wydostac. Mozliwie najdyskretniej dzwignalem sie na nogi i wyszedlem na srodek. Zmierzalem w strone drzwi, ale nagle poczulem, ze nie jestem pewien nawet tego, gdzie sie znajduja. Odruchowo oddalalem sie od sily, ktora tak mocno mnie przyciagala: byle dalej od trumny. Czulem sie jakbym ja wlokl za soba niczym kotwice, bo wrazenie ciezaru i oporu bylo niezwykle namacalne. W moim polu widzenia ukazaly sie drzwi, postapilem kolejny krok. Carla zerwala sie juz z miejsca i podbiegla do mnie, podobnie Todd. Gorace powietrze, ktore musialem sobie wyobrazic, omiatalo mi plecy. Hak wbil sie glebiej i nie moglem juz sie ruszyc, nie moglem nawet drgnac, nie moglem sie zmusic do postawienia kroku dalej, bo sila, nieublagana niczym grawitacja, sciagala mnie ku rozpalonej paszczy z tylu - ciagnela w glab, w mrok. Ktos wykrzyknal imie - pojedyncza sylabe. Moje imie? Mozliwe. W tym momencie wolalem nie wypowiadac sie kategorycznie, bo ja sam nie mialem juz imienia, jedynie niewyrazne poczucie przestrzeni bedacej mna i przestrzeni bedacej wszystkim innym. A palace goraco paleniska sprawialo, ze przestrzen bedaca mna kurczyla sie, niczym warstewka wilgoci, ktora oddech pozostawia na szybie. I wtedy nagle drzwi przede mna otwarly sie szeroko i ujrzalem cos niewiarygodnie, cudownie pieknego. To byla Juliet. Pelna zycia, nieopisana, nieograniczona Juliet, zakladka w nudnym, monotonnym scenariuszu swiata, ktora zawsze pozwala ci odnalezc swoje miejsce. Padlem jej w ramiona niczym tonacy, nawet poprzez rozsadzajacy bol w czaszce swiadom jej sily, niewiarygodnej latwosci, z jaka przyjela moj ciezar. Ostatnia rzecza, jaka ujrzalem, nim przed oczami zaplonelo mi czerwone palenisko, byla jej twarz. Juliet patrzyla na mnie z lekkim zdumieniem. Wypowiedziala cos zbyt dlugiego i skomplikowanego, bym to zrozumial. Ale bylem niemal pewien, ze gdzies w tym krylo sie moje nazwisko. Castor. Tak, oczywiscie: wiedzialem. *** Gdzies spoza fraktalnego krajobrazu pulsujacych wszystkimi zmyslami cieni dobiegly mnie glosy. Podniesione, jak podczas klotni.Todd mowil Juliet, ze to prywatna uroczystosc i ze nie moze tak sobie wchodzic z ulicy i przeszkadzac w ceremonii. Juliet odpowiadala spokojnym, obojetnym tonem, ze jesli Todd sie nie cofnie i nie da jej spokoju, zaraz straci jakis niezbedny organ wewnetrzny. Todd nie odzywal sie juz wiecej. Ksiadz o lisiej twarzy prosil, zeby wszyscy zechcieli usiasc, by mogl kontynuowac kremacje. Juliet odpowiadala, ze moze sobie palic, kogo tylko zechce - nie przyszla tu, by to ogladac. Carla pytala Juliet, kim, do diabla jest, a Juliet odpowiadala, ze to zabawne pytanie. Bylem nieprzytomny najwyzej dziesiec sekund. Ale dziesiec sekund to az nadto czasu, jesli Juliet jest w kiepskim nastroju. Na szczescie dla nas wszystkich - a glownie dla Todda - tego ranka wstala z lozka Susan Book prawa noga. Lezalem na ziemi - zly znak. Jesli Juliet mnie odlozyla, by uwolnic rece, lada moment moglo dojsc do eskalacji. Probowalem usiasc, zoladek scisnal mi sie lekko, gdy sila ciazenia zafalowala wokol niczym stygnaca zupa. -Fix, nic ci nie jest? - Carla uklekla obok i podtrzymala mnie, gdy sprobowalem uniesc do pionu gorna polowe ciala. -Wszystko w porzadku, Carlo - odparlem. I rzeczywiscie, krwistoczerwona mgielka odplywala juz w kaciki moich oczu. Znow moglem myslec, nie czujac sie przy tym, jakby mozg mial eksplodowac mi uszami niczym balonik. Niewatpliwie moglem myslec. I to wlasnie robilem: myslalem o nogach Juliet, znajdujacych sie dokladnie na poziomie mojej twarzy. Nogi Juliet sa dlugie i zgrabne i zasluguja na duzo powaznych mysli - zwlaszcza kiedy, tak jak teraz, okrywaja je obcisle spodnie z czarnej skory i kozaki na szpilkach. Lecz powadze sytuacji niewatpliwie zaszkodziloby, gdybym zaczal wyc jak wilk. Wstalem, jedynie katem oka dostrzegajac reszte jej stroju. Wiecej czerni - to jej ulubiony kolor, we wszystkich mozliwych odcieniach. Rece i ramiona miala gole, jej koszula tak naprawde byla zaledwie kamizelka, uszyta z czegos przeswitujacego, co pozwalalo dostrzec ksztalty ukrytego pod nia ciala. Czasami u Juliet nawet kat oka to zbyt wiele. Todd jednak przyjal ja spokojnie - imponujacy wyczyn. Grozba wyprucia flakow uciszyla go, ale wciaz patrzyl na nia z zimnym opanowaniem, na jakie mnie nie udalo sie dotad zdobyc. Moze prawnicy sa unerwieni inaczej niz zwykli smiertelnicy. -Panie Castor - spytal - to panska znajoma? -Tak - odparlem. - Juliet, to jest Carla Gittings, wdowa po Johnie. I Maynard Todd, adwokat Johna. To Juliet Salazar, moja dawna wspolniczka. Juliet zaszczycila ich oboje spojrzeniem, ktore zasluguje jedynie na nazwe minimalnego. -Zostawiles Sue wiadomosc - powiedziala do mnie. - Chciales mnie o cos spytac. -Tak, ale... Juz mialem zapytac, jak mnie znalazla, ale w ostatniej chwili uswiadomilem sobie, ze to tak, jakby pytac psa, jak odszukal kosc, ktora niegdys zakopal, Juliet byla drapieznikiem i znala moj zapach. Mogla mnie znalezc zawsze i wszedzie, nie potrzebujac do tego numeru, adresu ani mojej zgody. -To znaczy... potem - dokonczylem niezgrabnie, swiadom faktu, ze niski ksiadz przyglada mi sie z rosnaca niechecia. - Moglabys zaczekac na zewnatrz? To potrwa najwyzej dziesiec minut, nie wiecej. Juliet zastanowila sie, po czym skinela glowa. -Dziesiec minut - odparla, odwrocila sie i odeszla bez slowa. I znow, odchodzaca Juliet to cos, co pozostaje w myslach bardzo, bardzo dlugo. Ale nie chcialbym, zebyscie odniesli wrazenie, ze mam na jej punkcie jakakolwiek obsesje: to efekt uboczny tego czym jest, nic wiecej. Oderwalem od niej wzrok, przeprosilem Carle i odkrylem z cierpkim rozbawieniem, ze ona takze wpatruje sie w oddalajace sie plecy Juliet. Oblubienica slubu swego zapomina, I oblubieniec takze, gdy przechodze mimo. To jednak nie byl slub, tylko pogrzeb, a ja dostatecznie juz go zaklocilem. Wrocilismy na swoje miejsca. Spojrzalem na trumne i zaczalem nasluchiwac na czestotliwosciach, z ktorych zywi zazwyczaj nie korzystaja. Nic. Umarli nadal cwierkali i brzeczeli w ogrodzie pamieci, lecz sam John nawet nie pisnal. Przynajmniej znalem juz odpowiedz: msciwy duch Johna ponownie zwiazal sie z cialem i towarzyszyl nam w ostatniej drodze. Jednakze moja nadzieja, ze wypelnienie jego planow dotyczacych wiecznego spoczynku zlagodzi jego temperament, najwyrazniej zawiodla. Ow ostatni atak, jesli w ogole byl to atak, mial tez jednak pewien plus: wyczerpal go - kiedy ksiadz znow nacisnal guzik, John Gittings w solidnej mahoniowej trumnie bez pozegnania przekroczyl drzwi paleniska wiodace do wiecznosci. To, co sie mialo stac dalej, bylo polaczeniem banalu z niewiadomym. Jego cialo splonie: reszta rozpocznie inna podroz, w ktorej nie przydadza sie mapy ani drogowskazy. W pewnym sensie bylo mi przykro, ze moje ostatnie pozegnanie przybralo forme psychicznych zapasow. Jeszcze bardziej zalowalem faktu, ze poslal mnie na deski. Kiedy drzwi pieca sie zamknely, spytalem Carle, czy poradzi sobie dalej beze mnie. Odpuscila mi, bo juz wczesniej zdecydowala sie urwac i wezwac taksowke. Uznala, ze krotkie spotkanie z Toddem wystarczy jej na dlugo, a fakt, ze adwokat usilnie staral sie z nia zaprzyjaznic, tylko pogarszal sprawe. Z jej punktu widzenia nadal odgrywal wazna role w koszmarze ostatnich kilku dni i - niewazne co robil - mial u niej przechlapane. Uscisnalem ja, obiecalem, ze odezwe sie jutro i sprawdze co u niej, po czym ruszylem do drzwi. Todd przechwycil mnie i zatrzymalem sie, bo w przeciwnym razie musialbym go zdeptac. Mocno uscisnal mi reke, patrzac na mnie twardo, przenikliwie. -Dziekuje za pomoc, panie Castor - rzekl. -Cala przyjemnosc po mojej stronie. -Czuje sie pan lepiej? -Nic mi nie jest. -Reakcja nerwowa? -Cos w tym stylu. Przecisnalem sie obok. Nawet lubilem goscia, ale w tym momencie nie mialem ochoty o tym rozmawiac. Juliet opierala sie o sciane pomiedzy lwem Swietego Marka i orlem Swietego Jana. Wygladala jak kruk wsrod golebi. Kiedy sie zjawilem, znaczaco zerknela na zegarek. Slodkie - Juliet nie obchodzi czas mierzony dniami, godzinami i minutami. Ale to dokladnie ludzki manieryzm z rodzaju tych, jakie ja fascynuja - i patrzenie, jak go odtwarza, przypomina nieco sluchanie, jak ktos przemawia z seksownym, cudzoziemskim akcentem. -Spieszysz sie? - spytalem. -Owszem, musze jeszcze zajrzec w pare miejsc - potwierdzila, odpychajac sie od sciany i stajac obok mnie. - Przyjechalam az tutaj, bo Sue mowila, ze wydales jej sie niespokojny. Pomyslala, ze to moze cos pilnego. Jesli nie, po prostu powiedz; wroce tam gdzie moje miejsce, a ty mozesz przyslac mi list. -Tam gdzie twoje miejsce? - Unioslem brwi. - To dosc dwuznaczne stwierdzenie w ustach uwiezionego na ziemi demona. -Wiesz co mam na mysli. Zeszlismy po stopniach i znalezlismy sie w jasnym, zimowym sloncu: kiedy bylismy w srodku, chmury odplynely i pogoda zupelnie sie zmienila. Przywitalem te zmiane niemal z ulga. -Chodzi o miejsce zbrodni, ktore odczytalas dla Gary'ego Coldwooda - powiedzialem, maszerujac podjazdem w strone ulicy. W ogrodach panowala cisza: umarli zwarli szeregi, byc moze witali w nich nowego przybysza. -Alastair Barnard - domyslila sie Juliet. -Zgadlas. -Gary dzwonil. Powiedzial, ze interesuje cie ta sprawa, i przypomnial, ze kiedy zawarlam umowe z policja, podpisalam klauzule tajnosci. -Dobrze placa? -Robiles to trzy lata, Castor. Zakladam, ze to retoryczne pytanie. -Czyli zabronil ci ze mna rozmawiac? -Nie doslownie. Ale bardzo mu zalezy, by robic wszystko zgodnie z przepisami. Kiedys z toba wspolpracowal, a teraz przyjales zlecenie od kogos - zony oskarzonego? - komu bardzo zalezy na podwazeniu oskarzenia. Nie chce ci utrudniac zycia, ale tez niespecjalnie ci ufa. Slyszac to, rozesmialem sie. -I ma racje - przyznalem. - Ale podobaja mi sie delikatne niuanse. Mowi, ze gdyby chcial, moglby utrudnic mi zycie? Juliet wzruszyla ramionami. -To policjant. -Powiedz: gliniarz - poradzilem. -Czemu? -Po prostu to zrob. Dla mnie. -No dobra. To gliniarz. -Lepiej. To jak patrzenie na zegarek, kiedy mowisz, ze sie spieszysz. Brzmi autentyczniej. Poslala mi rozbawione spojrzenie. -Dziekuje, Castor. -Cala przyjemnosc po mojej stronie. Wyszlismy przez brame na ulice i przez kilka chwil halasy dobiegajace z budowy uniemozliwily nam dalsza rozmowe. Kiedy skrecilismy w prawo, w strone drogi glownej, dokladnie miedzy nami przeszedl bardzo wysoki i bardzo chudy mezczyzna w dlugim brazowym ortalionowym plaszczu. Juliet maszerowala naprzod, ja jednak skrecilem, by uniknac zderzenia, i moje nozdrza zaatakowal ostry smrod, dziwnie niepasujacy do wygladu i chodu tego goscia. Przeszedlem jeszcze pare krokow, po czym zatrzymalem sie jak wryty. Cos w owym smrodzie i okolicznosciach wywolalo niewielka lawine pamieci. Wloczega, ktory zaczepil mnie na ulicy przed biurem Todda. Wygladal zupelnie inaczej, ale otaczala go chmura identycznego ostrego odoru potu i choroby. Na swiecie nie mogly istniec dwa takie same: musialyby spotkac sie i walczyc na smierc i zycie. Odwrocilem sie i obejrzalem, lecz facet juz zniknal - ciekawe, bo oznaczalo to, ze mogl jedynie skrecic w brame krematorium. Podczas gdy Juliet patrzyla na mnie zdumiona, pobieglem z powrotem w strone, z ktorej przyszlismy, wychylilem sie zza slupka i wyjrzalem na dlugi podjazd. Nikogo nie zobaczylem. -Zapomniales czegos? - spytala. Pokrecilem glowa, wracajac do niej. -Nic, czego bym potrzebowal - odparlem. - To moze zaczekac. No dobra, udawalas juz, ze zalezy ci na czasie. Chcesz tez poudawac, ze musisz cos zjesc? Skinela glowa. -Jasne. Wsunela dlon do kieszeni, a kiedy ja wyjela, miedzy palcami migotalo jej cos malego i ciemnego. Nacisnela to kciukiem i samochod stojacy obok na chodniku - maly, jaskrawozolty model, smukly i wydluzony z przodu w sposob sugerujacy potezne stado koni mechanicznych ukrytych dyskretnie pod maska - zaswiergotal radosnie. Juliet otworzyla drzwi. -Wsiadaj - polecila. Z niedowierzaniem zagapilem sie na jej srodek transportu. Nie jestem fetyszysta samochodow, ale wiem, ze cos wykracza poza moj zasieg, kiedy to zobacze. Tabliczke na masce ozdabial charakterystyczny trojzab maserati - uroczy symbol dla wozu demona. Samochod mial niskie zawieszenie, wal metalu pod przednim blotnikiem niemal dotykal drogi. Wygladal jak woz, w ktorego nazwie mozna znalezc slowko "Gran Sport", a moze nawet "Spyder". -Cos nie tak, Castor? - spytala Juliet z lekkim zniecierpliwieniem. -Nie - zapewnilem. - Nic mi nie jest, tylko... ty umiesz prowadzic? -Oczywiscie. Od ponad roku zyje wsrod istot ludzkich, Castor. Nie oniesmiela mnie wasza technika. -Jezdzisz tym? -To prezent - odparla z prostota Juliet, wslizgujac sie za kierownice z gibka gracja kota ukladajacego sie do snu. Nie pytalem. Ale nie myslcie, ze nie chcialem wiedziec. 9 Strojenie sobie zartow z diety Juliet to nie najlepszy pomysl, biorac pod uwage, ze raz o maly wlos nie stalem sie jej czescia. A moja uwaga o udawaniu, ze musi jesc, nie byla do konca scisla, poniewaz Juliet potrafi czerpac odrobine energii i nawet przyjemnosci z rzeczy, ktore wy czy ja nazwalibysmy jedzeniem. Po prostu, kiedy odrzucic wszystkie ozdobniki i przejsc do rzeczy, skladnikami paliwa, ktore napedza ja najlepiej - tym, do ktorego ja stworzono - sa cialo, krew i dusze seksualnie podnieconych mezczyzn. Jej oszalamiajaca uroda to przystosowanie podobne do slodkiej wydzieliny w kielichu dzbanecznika, kuszacego swym zapachem pszczoly i osy, po czym trawiacego je, kiedy wpadna w pulapke.Oczywiscie swiadomosc tego nie sprawia bynajmniej, ze pragne jej mniej. Przez wiekszosc czasu trudno nie myslec, ze pozarcie w trakcie stosunku to cena warta zaplacenia za chwile calkowitej uwagi Juliet. Ale nic z tego. Mezczyzni budza w niej wyjatkowo niebezpieczny glod i teraz, gdy odkryla sposob rozdzielenia zaspokojenia seksualnego i potrzeb odzywczych, twierdzi, ze zamierza sie go trzymac. -Co u Susan? - spytalem, rozdrapujac rane (rzecz jasna swoja, nie jej), gdy rozkroila na pol cwierckilowy stek i wsunela do ust jedna polowe. Jazda byla ostra - Juliet prowadzila ze skupiona agresja, w porownaniu z ktora wiekszosc przypadkow wscieklosci na drogach wyglada niczym niewinne igraszki, i maltretowala smukly, potezny samochodzik, jakby wyrzadzil jej straszna krzywde - w zaden sposob jednak nie zaszkodzilo to jej apetytowi. Mialem wrazenie, ze nie zmierzamy do okreslonego celu, caly czas jednak kierowalismy sie na zachod, az w koncu przekroczylismy zygzakowate granice King's Cross i zatrzymalismy sie w bistro noszacym nazwe "Fontaine" czy "Fontanelle", czy cos w podobnie eurogastrycznym stylu. Zdecydowalem sie na makaron. Juliet jak zwykle interesowaly jedynie wielkie kawaly miesa. Przelknela calosc bez gryzienia, po czym starannie otarla usta serwetka. -Przepracowana - odparla. - W bibliotece przydzielili jej nadzor nad imprezami dla dzieci, ale bez dodatkowego budzetu. Caly dzien wisi na telefonie, probujac znalezc autorow, ktorzy zechca wystapic za darmoche. A co wieczor wymysla konkursy z nagrodami, ktore kupuje za wlasna pensje. Powtarzam jej, zeby to rzucila. Potrafie zarobic dosc dla nas obu. -Nikt nie chce byc utrzymanka - zauwazylem taktownie. - To powoduje wiele napiec w zwiazku. -Podobnie jak bycie zbyt zmeczona na seks - warknela Juliet. -Wrocmy do rzeczy - zaproponowalem nieco sztucznie pogodnym tonem. - Alastair Barnard. Mlotki. Chcesz pogadac, czy wolisz sie trzymac wielkiej ksiegi policyjnej etykiety Gary'ego Coldwooda? Juliet wzruszyla ramionami i przebila widelcem druga polowke steku. -Nie interesuje mnie polityka. Coldwood to przyjaciel, ale ty takze. Nie stawiaj mnie w sytuacji, w ktorej musialabym wybierac, a wszystko bedzie dobrze. -Mnie to pasuje - odparlem. - Zamowic ci jeszcze jeden? Zadzialalem impulsywnie. Nadal mialem w kieszeni resztki kasy Jan Hunter, przepalajace w niej dziure, ale zwazywszy, ze byla chwilowo moja jedyna klientka, lepiej byloby przyoszczedzic. Juliet jednak i tak pokrecila glowa. -Mam sie ograniczac - oznajmila. - Susan zupelnie przeszla na wegetarianizm, nie lubi zapachu miesa w moim oddechu. Zagapilem sie na nia. -I... co? Bedziesz jadla salatki? -I tluste ryby. Tak naprawde to nie ma znaczenia, Castor. Miesa, ktore faktycznie chcialabym zjesc, juz nie jadam. Zobowiazalam sie do tego jedenascie miesiecy i dziewiec dni temu i w gruncie rzeczy radze sobie niezle. -Ale nadal liczysz. Obdarzyla miejsce, gdzie niedawno jeszcze lezal stek, bardzo dlugim, bardzo powaznym spojrzeniem. -Tak - odparla z prostota. - Nadal licze. -Jak myslisz, co sie stalo z mlotkiem? Nawet nie mrugnela okiem na zmiane tematu, ale tez wedlug mojego ograniczonego doswiadczenia, mozg demona przypomina troche huragan zamkniety w pudelku. Zludzenie spokoju da sie zachowac tylko z calych sil przytrzymujac pokrywke. -Najprawdopodobniej ukryl go gdzies Hunter. - Zjadla kawalek brokula podany razem ze stekiem, lecz wedlug mnie temu gestowi brakowalo przekonania. -Gdzies w hotelu czy gdzies na ulicy? -Czemu? -Po prostu chcialbym wiedziec, co myslisz. Juliet przyjrzala mi sie z namyslem. -Malo prawdopodobne, by wyniosl go na ulice - przyznala. - Ktos by zobaczyl i do tej pory policja juz by go znalazla. Kiwnalem glowa. -A gdyby ukryl go w hotelu, policjanci znalezliby go w ciagu dziesieciu minut. Juliet odlozyla widelec, rezygnujac z brokulow. -Ciekawa obserwacja, Castor - przyznala. - Jednakze w rownym stopniu dotyczy kazdego, kto mogl zabic Barnarda. Nie swiadczy zatem o niewinnosci Douglasa Huntera. -Wiem - mruknalem. - Nie twierdze, ze Hunter jest niewinny. Tyle ze w tej historii moze sie kryc cos wiecej, niz dostrzega Coldwood. Mialem nadzieje, ze opowiesz mi, co odczytalas w tamtym pokoju. To mogloby mi dac lepsze pojecie, czy przypadkiem nie trace czasu. Juliet postukala w kly czubkiem idealnie wymanikiurowanego paznokcia. -Mysle, ze owszem - odparla. - Tracisz czas. Ale tak, moge to zrobic. -Dzieki. Kiedy znajdziesz troche czasu? -Teraz. - Zdecydowanym ruchem odepchnela pelen jarzyn talerz i wstala. - Mam czas teraz. To dlatego nas tu przywiozlam. Paragon jest tuz za rogiem. *** Hotel Paragon wypelnial z nawiazka wszystkie moje oczekiwania - czy raczej ich brak. Podobnie jak wiele okazow wczesnodwudziestowiecznej, londynskiej architektury, wyglada tak, jakby go zaprojektowano z mysla o wykorzystaniu negatywnej przestrzeni; innymi slowy wpasowal sie w miejsce pomiedzy starszymi budynkami, ktore ktos postanowil wykorzystac, choc brakowalo mu rozsadnego ksztaltu. Zrozumialem, czego moge sie spodziewac, gdy tylko skrecilismy w Battle Bridge Road i ujrzalem przed soba front budynku: waskie pasmo poczernialych od sadzy, brudnomorwowych cegiel, elegancko wcisnietych pomiedzy przysadzisty magazyn i wiekszy hotel, ktory staral sie wygladac szacownie - trudne zadanie, kiedy Paragon uczepil mu sie nogi niczym roznamietniony pies.Wnetrzu udalo sie zachowac pozory jednoczesnie ciasnoty i przestronnosci. Hol, wciaz dlugi, byl idiotycznie waski i skrecal ostro, a biurko recepcji wbijalo sie w wysoko sklepione pomieszczenie, nie szersze niz korytarz i jakby odsuwajace sie od niego nerwowo. Wiem, to naiwna antropomorfizacja, ale kiedy na co dzien ma sie do czynienia ze zmartwychwstalymi duszami, czlowiek zaczyna dostrzegac zycie niemal we wszystkim. I smierc takze. To chyba podstawowa wada. Slyszac nas, recepcjonista uniosl wzrok znad monitora, jego spojrzenie powedrowalo od Juliet do mnie i z powrotem ku niej. Pospiesznie nacisnal jakis klawisz. Mozliwe, ze ukrywal jedynie pasjansa, ale cos w jego wystudiowanie obojetnej minie kazalo mi sadzic, ze okno, ktore zamknal, krylo cos nieco bardziej kompromitujacego. Z drugiej strony, bylismy w kurwidolku, a kiedy ostatnio widzial Juliet, nalezala do wedrownego cyrku detektywa sierzanta Coldwooda. Mial dobre powody do ostroznosci. Przeczesal dlonia rzednace ciemnoblond wlosy - ktore widzialem we wspanialej perspektywie dzieki wiszacemu za jego plecami wielkiemu lustru. Mial chyba problemy z tarczyca, a w kazdym razie charakterystycznie wybaluszone oczy, czasami towarzyszace jej nadczynnosci. Wielki, haczykowaty nos i gwaltowne mruganie skojarzyly mi sie natychmiast z niezyjacym komikiem, Martym Feldmanem. Na ramieniu prazkowanej marynarki lezala oderwana nitka, uczepiona materialu niczym lont. -Moge w czyms pomoc? - spytal nas nieco nosowym glosem. -Wspolpracuje z policja - oznajmila Juliet; ot drobne klamstewko. - Badamy sprawe Barnarda. Pamieta pan? Bylam tu tydzien temu, zeby odczytac pokoj. Recepcjonista skinal glowa. Oczywiscie, ze pamietal. Nikt, kto widzial Juliet, ot tak jej nie zapomina. -Musimy go sprawdzic jeszcze raz - oswiadczyla. - Zakladam, ze nadal jest zamkniety. -O tak. - Recepcjonista juz siegal po klucz. Wszystkie lezaly za jego plecami w przegrodkach, kazdy z przyczepiona gruba, drewniana galka. -Jesli spotkacie po drodze innych naszych gosci - powiedzial, wreczajac z lekka niesmialoscia Juliet klucz - mam nadzieje, ze bedziecie dyskretni. Ostatnie dni byly dla nas bardzo ciezkie i wspolpracowalismy na wszelkie mozliwe sposoby. Bardzo chcielibysmy zostawic to juz za soba. -Z pewnoscia - odparla Juliet. Gdy skrecalismy za rog do schodow, recepcjonista odprowadzil nas nieszczesliwym spojrzeniem. Znow przeczesal palcami wlosy. Nie bylo windy, ale tez Paragon mial tylko trzy pietra, a celem jego istnienia bylo zapewnienie ludziom zdrowych cwiczen aerobowych. Pokonalismy jedno i znalezlismy sie w korytarzu nieco szerszym niz hol wejsciowy. Gruba wykladzina w odcieniach ciemnej czerwieni tworzyla wlasciwa, zmyslowa atmosfere. Lecz nagie sciany pokryte zielonym, szpitalnym tynkiem psuly to wrazenie. Wokol panowala cisza, po drodze nie spotkalismy nikogo. Juliet wiedziala, gdzie znalezc pokoj numer siedemnascie, wiec szla pierwsza. -Czy to byl Merrill? - spytalem, maszerujac za nia i przywolujac nazwisko z relacji Jan Hunter. - Gosc, ktory wezwal policje w dniu morderstwa? -To byl Merrill - potwierdzila Juliet. - Ale to nie on zadzwonil, tylko sprzatacz, Joseph Oguneta. -No tak, przepraszam, masz racje. Chetnie bym z nim porozmawial. Musze spytac, czy tu jest. Juliet zatrzymala sie przed drzwiami na gwalt potrzebujacymi odmalowania - albo moze chirurgicznej skrobanki. Ich ciemnobrazowa powierzchnie pokrywala rozmazana, oblazaca farba, wygladajaca, jakby nalozono ja zbyt grubo i pociekla przed zaschnieciem. -Zdaje sie, ze obaj sa tu codziennie - powiedziala. - We dwoch kieruja calym biznesem. Wlasciciel mieszka gdzies w Belgii i zjawia sie tylko co kwartal, zeby sprawdzic ksiegi. Przekrecila w zamku klucz i pchnela. Na spotkanie wyplynela nam chmura kwasnego, ciezkiego zapachu. Zawahalem sie, nim przekroczylem prog, niepewny jak wiele dowodow fizycznych pozostawiono in situ. Juliet po prostu weszla do srodka i kiedy szerzej otworzyla drzwi, przekonalem sie, ze pokoj jest niemal pusty. Pod jedna ze scian stala rama lozka, zajmujaca wiekszosc dostepnej przestrzeni. Brakowalo materaca, poscieli i poduszek, pozostaly jedynie dwie prostokatne dziury w tapczanie, niegdys mieszczace w sobie szuflady, a obecnie patrzace na nas niczym puste oczodoly w czaszce. Na jasnobezowej wykladzinie widnialy ciemne, rozlegle plamy: wycieto w nich kwadratowe okienka, przez ktore wygladaly nagie deski w miejscach, gdzie ekipa kryminalistykow zabrala fragmenty do badan. Wokol tapczanu rozlewaly sie identyczne, rdzawobrazowe plamy. Alastair Barnard moze i odszedl, lecz "odszedl" to pojecie wzgledne. Powietrze wibrowalo bezdzwiecznie jego cierpieniem i strachem - emocjonalnymi wyziewami przypominajacymi ducha poteznej migreny. -A zatem tu sie to stalo? - spytalem niepotrzebnie, glownie po to, by zagluszyc owe milczace echa. Juliet skinela glowa w strone zabrudzonego tapczanu. -Trafiony, zatopiony - powiedziala chlodno. -Kiedy odczytalas pokoj dla Coldwooda - spytalem, rozgladajac sie po zimnym, klaustrofobicznym pomieszczeniu - czy tak wlasnie wygladal? Czy lezalo w nim jeszcze cialo? -Lezalo - odparla Juliet tym samym, obojetnym tonem. - Niczego nie tknieto. Chcial, bym odczytala wszystko, dopoki jest swieze. -Opowiedz mi, co widzialas. Spojrzala na mnie, szukajac potwierdzenia. -Ktorymi oczami, Castor? Machnalem szeroko reka. -Wszystkimi. Co bylo tu fizycznie, przed toba, i co zobaczylas. Juliet zapatrzyla sie w podloge. Zastanawiala sie pare chwil, po czym wskazala miejsce niemal u moich stop - w polowie drogi miedzy drzwiami i lozkiem. -Kiedy weszlam, Barnard lezal tutaj - oznajmila. - A raczej to, co z niego zostalo. Jego cialo pokrywaly bardzo rozlegle rany. Rozpoznalam, ze to mezczyzna, glownie po zapachu. Z jego glowy zostalo za malo, by okreslic, jak wygladal za zycia. Ale kiedy spojrzalam wstecz, w przeszlosc, ujrzalam go wyraznie. Ton jej glosu zmienil sie, sprawil, ze oderwalem wzrok od misternej, organicznej geografii wykladziny i popatrzylem Juliet w twarz. Wylapalem nieco nienaturalny nacisk polozony na jedno ze slow. -Czy bylo tam cos jeszcze, czego nie widzialas? - spytalem ostro. Juliet jakby nie uslyszala. Patrzyla przeze mnie na drzwi i widzialem jasno, ze oglada nie mnie, lecz wydarzenie z dwudziestego szostego stycznia. Mruzac oczy, wpatrywala sie w dal, w glab wymiaru nieistniejacego dla czlonkow mojego gatunku. -Wchodza razem - powiedziala powoli. - Barnard jest oczywiscie starszy, ma na sobie garnitur. Poczerwienial z wysilku, wchodzac po schodach. Hunter to ten wysoki, mocno zbudowany, porusza sie jak fajter. -W mlodosci boksowal - podsunalem. -Tak. Wie, gdzie ma srodek ciezkosci: stoi mocno w rozkroku, jakby sie bal, ze ktos skoczy na niego i sprobuje wywrocic. Podchodzi do lozka, kladzie torbe, ktora przyniosl - dluga, z zielonego brezentu, wyglada jak na narzedzia - obraca sie i mowi cos do Barnarda. Usmiecha sie przy tym szeroko. Jedno ze slow to "juz". Barnard jest zdenerwowany, ale to zdenerwowanie wynikajace z podniecenia. Zamyka drzwi, jakis czas majstruje przy zamku. Wyraznie nie chce, by im przeszkadzano. Hunter zdejmuje juz ubranie. Barnard podchodzi do lozka, tez zaczyna sie rozbierac, lecz Hunter go powstrzymuje. Popycha Barnarda na kolana... -Mysle, ze nastepna czesc mozemy uznac za odczytana - przerwalem. Juliet pokiwala glowa. -Kopuluja - potwierdzila. - Bardzo, bardzo dlugo. Hunter przyjmuje role dominujaca i to bardzo agresywnie. Przemoc stanowi czesc seksu. Barnardowi to nie przeszkadza. Jeszcze nie. Jest podniecony. Rozkoszuje sie tym. A potem... Jej glos umilkl, teraz wpatrywala sie w lozko zwezonymi oczami. -A potem? -Potem zaczyna bolec. Okrazyla lozko, nadal wbijajac w nie wzrok, namierzajac przeszlosc swymi cudownymi, przywyklymi do ciemnosci oczami. -To, co robi teraz Hunter, zostawi slady. Barnard tego nie chce. Zaczyna odczuwac strach, a wraz z nim oburzenie. Mowi cos, probuje usiasc. Hunter uderza go mocno w bok glowy. Barnard znow pada. Jest oszolomiony. Krwawi mu warga, nie w miejscu uderzenia, lecz tam, gdzie ja przygryzl w chwili upadku. Znow probuje. Hunter dosiada go, przyciska calym swym ciezarem. Tlucze Barnarda zacisnietymi piesciami i w tej samej chwili znow w niego wchodzi. Bije go i gwalci jednoczesnie. Otworzylem usta, by sie odezwac, moze poprosic Juliet, aby znow skoczyla naprzod i oszczedzila mi co krwawszych szczegolow. Lecz wlasnie je musialem poznac: nie bylo sensu przychodzic do tego pokoju, jesli nie przyjrze sie bardzo uwaznie temu, co tu sie stalo. Jednoczesnie slowa Juliet wyostrzyly me wlasne reakcje na to miejsce. Nie widzialem jego historii tak jak ona, ale wyczuwalem emocjonalne poklosie wydarzen ze straszliwa wyrazistoscia - i wszystko co mowila wskakiwalo na miejsce z glucha, ciezka oczywistoscia, przygwazdzajac emocje, nadajac im ksztalt. -Wykreca prawa reke Barnarda za plecami, w gore i w tyl, az do oporu. Kladzie sie na niej calym ciezarem. Wciaz go gwalci. A potem... Zapadla dluga cisza. Nie zdawalem sobie sprawy, ze wstrzymuje oddech, dopoki nie wypuscilem ustami powietrza. -...a potem wyciaga z torby mlotek i rozwala Barnardowi czaszke - dokonczylem. Lecz twarz Juliet miala osobliwy, nieprzenikniony wyraz. Czekalem, opierajac sie pokusie zarzucenia jej pytaniami. Wciaz wpatrywala sie w przeszlosc, z gleboka, niemal wsciekla koncentracja. -Nie widze tego - powiedziala w koncu. -Nie widzisz... -Konca tortur, opadajacego mlotka. Chwili smierci. Cos przesuwa sie przez pokoj. Cos bardzo duzego. Bylo tu caly czas, ale stalo nieruchomo. Widze to tylko, gdy sie porusza. -Jakie cos? - Slowa zabrzmialy banalnie, ale musialem spytac, bo brakowalo mi punktu odniesienia do tego, co opisywala. - Slon udajacy lampe pokojowa? Krazownik niezgrabnie wyplywajacy z lazienki? -Nie wiem - przyznala niechetnie Juliet. - Nie jest to nic materialnego, fizycznie go tam nie ma. Ciemnosc. Ciemnosc pozbawiona ciala. Nie wiem, czy sprowadzili ja ze soba, czy tez czekala na nich. Ale nie przerywa tego co sie dzieje. Kilka minut wisi tak, niemal wypelniajac pokoj. Widze przez nia, ale przypomina to nieco patrzenie przez gesta mgle. Dwaj mezczyzni nadal tam sa. Wciaz leza na lozku i poruszaja sie razem, a Hunter jest na gorze. Potem rozlaczaja sie i znow lacza. Robi sie ciemniej. Coraz slabiej widac. Kiedy cien znika, Huntera nie ma. Barnard lezy tam - wskazala reka - na podlodze, nie na lozku. Z jego glowy zostala tylko krwawa miazga. -A mlotek? -Tam. Znow wskazala miejsce tuz pod oknem. Drobne skupisko starych krwawych plam doskonale oznaczylo to miejsce, znajdujace sie w poblizu lozka, po przeciwnej stronie niz ta, w ktora poczolgal sie Barnard w ostatniej, zalosnej probie ucieczki przed brutalna, nagla smiercia. Umilklismy oboje. Juliet wodzila wzrokiem od lozka do okna i drzwi, odmierzajac odleglosci i katy z abstrakcyjnym zainteresowaniem zawodowca. -Co potem stalo sie z mlotkiem? - naciskalem. - Mozesz go dalej obserwowac? -Nie. - Pokrecila glowa. - To intensywnosc uczuc pozwala mi wejrzec w przeszlosc. Po smierci Barnarda i odejsciu Huntera intensywnosc slabnie bardzo szybko. Mozna powiedziec, ze sie wyciemnia. Zastanowilem sie nad tym, co wlasnie powiedziala. -Mozliwe zatem - podsumowalem - ze kiedy to wszystko sie dzialo, w pokoju byl obecny ktos jeszcze? Mozliwe, ze ktos wszedl w stosownej chwili, wzial mlotek i posluzyl sie nim, podczas gdy Doug... robil co innego? Juliet patrzyla na mnie dlugo, w koncu pokrecila glowa. -Nie. Nie sadze. -Ale ten cien... -Juz mowilam, to nie byla istota materialna. Raczej przypadkowe uksztaltowanie terenu. -Nie rozumiem, do czego zmierzasz, Juliet. Zmarszczyla brwi. -Probuje opisac to co niewidzialne, Castor. Wiekszosc tego co mowie to metafory. -Jestes absolutnie pewna, ze nie bylo nikogo innego? - naciskalem z uporem. - Sama powiedzialas, ze cos zablokowalo twoja... percepcje. Cos weszlo ci w droge, materialne czy nie, i nagle, jesli zostaniemy przy tej przenosni, ujrzalas wszystko jak przez ciemne zwierciadlo. Za ta mgla moglo sie dziac cokolwiek. -Gdyby tam byl ktos jeszcze, na jakims poziomie bym go wyczula - oznajmila chlodno Juliet. -A nie czujesz? - Znalazlem sie w slepym zaulku. Stanalem naprzeciw niej, wytrzymalem jej ciemniejsze niz czern spojrzenie. Nie przyszlo mi to latwo: przypominalo stanie posrod wichury, ktora zamiast odpychac, zasysa nas ku sobie. - Nie czujesz nic wiecej? Czegokolwiek, co sprawia, ze choc przez ulamek sekundy zwatpisz, czy Coldwood dopadl wlasciwego czlowieka? Barnard i Hunter mieli tu byc sami, lecz sprzatacz, Onugeta, mijajac drzwi, uslyszal glos kobiety. Trzy glosy, oznajmil, dwoch mezczyzn i kobiety. Czy sie mylil, czy naprawde tu byla? Czy w pokoju pozostal emocjonalny slad, ktorego nie potrafisz wyjasnic obecnoscia dwoch mezczyzn, przychodzacych na ostre pieprzenie, od ktorego paruje mozg? Gdy tylko wypowiedzialem te slowa, przypomnialem sobie strzaskana czaszke Alastaira Barnarda i nagle zapragnalem cofnac je i wyszorowac srodkiem odkazajacym. Ale Juliet nie znizyla sie nawet do dodania upiornej pointy. Ani nie zaprzeczyla. -W tym pokoju bylo wiele kobiet - powiedziala powoli. - Bardzo, bardzo wiele, w wiekszosci smutnych. Wiekszosc nienawidzila tego, co im tu robiono, albo mezczyzn, ktorzy to robili. Moze tym wlasnie byl ow cien: sladem pozostawionym przez ich smutek. Pierwszy odwrocilem wzrok: ostatecznie jestem tylko czlowiekiem. Ale to Juliet robila uniki i nie musialem jej o tym przypominac. Czekalem tylko, az doda brakujace elementy, wbijajac wzrok w okno wychodzace na rampy rozladunkowe King's Cross, poki moje tetno nie powrocilo do zwyklego tempa. -Jest cos jeszcze - przyznala w koncu. - Bardzo silny, bardzo wyrazny slad. Moze to faktycznie kobieta. Zapachy fizyczne pozostawilo dwoch mezczyzn, ale moze... Kobiece uczucia. Gniewne, negatywne. Niesmak, strach, wyzwanie - wszystkie podsycajace gniew. -Czy to cos juz tu bylo? - spytalem. - Czy tez zjawilo sie razem z Hunterem i Barnardem? Moze ich sledzilo? Odeszlo wraz z nimi? Moze jeden z nich byl nawiedzony przez ten... slad? Zerknalem na Juliet, wymawiajac ostatnie slowo. Wymownie wzruszyla ramionami, jej piersi poruszyly sie pod kuszaco przejrzystym materialem koszuli. -Nie wiem - przyznala z wyrazna niechecia. Nie moglem sie oprzec pokusie wykorzystania przewagi. -Chce odwiedzic Douga Huntera w wiezieniu - oznajmilem - i wysluchac jego wersji wydarzen. Pojdziesz ze mna? Spojrzala na mnie dziwnie. -Po co? -A spotkalas go kiedys? -Nie. -Nie chcialabys go poznac, skoro twoje zeznanie ma go poslac do pierdla na dwadziescia, trzydziesci lat? -Nie. Jej odmowa zdumiala mnie i nieco sfrustrowala. -Nie jestes ani troche ciekawa? -Ani troche - potwierdzila pogodnie Juliet. - Ale przyznam jedno. Ewentualnosc, ze moglam popelnic blad, niepokoi mnie. Bardzo powaznie traktuje swoja reputacje. -A zatem to oznacza zgode? Pojdziesz ze mna? Po ulamku sekundy Juliet przytaknela. -Tak. Zgoda. Ale nie dzis. Dzis mam inne plany. -Tak czy inaczej, musze najpierw zaaranzowac to z Jan Hunter. Zadzwonie. -Dobrze. Jesli nie bedzie mnie w domu, zostaw wiadomosc Sue. Odwrocila sie na piecie i bez slowa wyszla z pokoju. U ludzkiej kobiety uznalbym to za wyjatkowo bezceremonialne, ale w kontaktach z przyjaciolmi z otchlani trzeba brac poprawke na odmienne zwyczaje - ostatecznie Juliet zyla na ziemi zaledwie nieco ponad rok i trzeba zalozyc, ze w piekle mnostwo zasad rzadzacych zwyklymi rozmowami nie obowiazuje w znany nam sposob. Na przyklad urwanie komus glowy i spluniecie na kikut szyi znaczy tam pewnie cos zupelnie innego. Zostalem w pokoju jeszcze pare minut, szukajac z zamknietymi oczami. Lecz zewszad dobiegal mnie szum strachu i okrucienstwa. Przypominalo to proby echolokacji na paradzie w deszczu konfetti. W koncu poddalem sie, wyszedlem i zamknalem drzwi. Mialy zamek zatrzaskowy, a Juliet zabrala ze soba klucz, totez skonczylem juz badac miejsce zbrodni: w zaden sposob nie moglem tam wrocic. Kiedy znalazlem sie w holu, recepcjonista Merrill stal odwrocony do mnie plecami, bo wlasnie odkladal klucze do przegrodek - lacznie, jak zauwazylem, z numerem siedemnascie. Zaczekalem, az zauwazy moja obecnosc. Kiedy sie odwrocil, spytalem: -Moglbym pogadac z Josephem Onugeta? Chcialbym sprawdzic pare szczegolow z jego zeznan. -Dzis go nie ma - oswiadczyl Merrill. -Zdawalo mi sie, ze pracuje co dzien. -Zadzwonil, ze jest chory. -To moge wrocic jutro i z nim porozmawiac? -Mnie to nie wadzi. Zmiane zaczyna o szostej. Postanowilem zaryzykowac. -Czy w dniu morderstwa zameldowala sie tu jakas samotna kobieta? Merrill wygladal na zaskoczonego i przez chwile obawialem sie, ze urazilem jego dume zawodowa. -Przyjmujemy pary - odparl krotko. -Tak. Wiem. Po prostu sie zastanawialem, czy... -W tym pokoju nie bylo zadnej kobiety. Nie obchodzi mnie, co ponoc uslyszal Joseph. Poczulem ciezar niewypowiedzianych slow. -Ale? - Nacisnalem. Merrill przez pare chwil wpatrywal sie we mnie w milczeniu. -Przyszedl ktos sam, ale mezczyzna - przyznal w koncu. - Bylem na zapleczu i zobaczylem, jak przechodzi obok recepcji. Pomyslalem, ze moze to taksowkarz, ktory przyjechal po kogos. Ale potem, dziesiec minut pozniej wyszedl. Sam. Jesli wiec byl to taksowkarz, to przyjechal w niewlasciwe miejsce. -Kiedy to sie dzialo? - spytalem. - Przed przybyciem Barnarda i Huntera czy po? -Chyba po. Ale na pewno, nim tam poszlismy i otworzylismy pokoj, bo pozniej zjawila sie policja i na cala reszte dnia zamkneli bude. -Jak ten czlowiek wygladal? Merrill zastanawial sie chwile. -Byl dosc stary - powiedzial w koncu. - To wszystko co pamietam. Nie przyjrzalem mu sie z bliska. Podrzucilem mu jeszcze kilka pytan, ale nie dorzucil zadnych konkretnych informacji. Nie zartowal, ze wylaczyl mu sie mozg - wiecej ubocznych szczegolow wyciagnalbym z szesciolatka. Z drugiej strony kazdy radzi sobie ze stresem na swoj wlasny sposob, a Merrill wygladal mi na goscia, ktory latwo sie stresuje. Zostawilem mu swoj numer i poprosilem, by zadzwonil, gdyby przyszlo mu do glowy cos jeszcze. Aby nieco zmniejszyc nieprawdopodobienstwo takiego wydarzenia, podsunalem mu pare dziesiatakow: w ten sposob dowiodlem jasno - jesli w ogole potrzebowal potwierdzenia - ze cokolwiek laczylo mnie z Juliet, z cala pewnoscia nie jestem glina. Z drugiej strony, to raczej zaleta niz wada, zwlaszcza w oczach goscia, ktory pracowal na najgorszym zadupiu przemyslu seksualnego. Watpilem, by od Londynu po jedwabna Samarkande dalo sie znalezc wieksze zadupie niz hotel Paragon. *** Przed powrotem do Wood Green zajrzalem na Charing Cross Road i pogrzebalem w kilku tamtejszych ksiegarniach, az w koncu znalazlem biografie Myriam Seaforth Kale piora Paula Sumnera. Naklad miala wyczerpany, totez w Borders i Foyles nie mogli mi pomoc. W koncu znalazlem jeden egzemplarz w antykwariacie w glebi ulicy, za Cambridge Circus. Byla to edycja amerykanska. Kiepsko sklejone strony oderwaly sie od okladki, wiec sprzedano mi ja za okazyjna cene: siedem piecdziesiat.Przed wejsciem do bloku Ropeya nie czekala niebieska furgonetka. Niestety, dwie windy, ktorych nie uzyto niedawno do proby morderstwa, w ciagu dnia przestaly dzialac. Dowloklem sie na osme pietro, zamknalem drzwi, odcinajac sie od swiata, i nastawilem kojaca muzyke - tym razem byl to chyba "Primordial" Rudry, opisany na okladce jako "wybitne dzielo wedyckiego thrash metalu". A potem polozylem sie na lozku, otworzylem rozpadajacy sie tom i zaglebilem sie w ostatnich smiertelnych drgawkach amerykanskich mafii. Sumner pisal oszczednym, niemal surowym stylem, uzywajac przymiotnikow tylko w miejscach, gdzie stanowily czysty banal i tym samym nie przekazywaly zadnych informacji. Farma w Alabamie, na ktorej Kale - wowczas jedynie Myriam Seaforth - przyszla na swiat i spedzila wczesne lata zycia, byla "skromna", a bieda, w jakiej zyla rodzina, "dotkliwa". Ja sama natomiast opisal jako "swieza" i "atrakcyjna". Zgoda, nad lewym okiem miala blizne po ospie wietrznej i niektorzy uwazali ja za szpecaca, nadal jednak pozostawala posagowa, rudowlosa kobieta, bardzo wysoka i o bardzo pelnych ksztaltach - wiekszosc relacji zgadza sie, ze zasluzyla na miano stuprocentowej seksbomby. "Wyfrunela z rodzinnego gniazda" w wieku pietnastu lat, poslubiajac (w Arizonie to legalne od czternastego roku) Tuckera Kale'a, zamoznego wlasciciela sklepu z pasza z sasiedniego Ryland. Nastepne siedem lat jej zycia nie zostalo zbyt dobrze udokumentowane i Sumner zalatwil je na kilku stronach. Tucker Kale zginal w wypadku samochodowym, kiedy Myriam miala dwadziescia dwa lata. Wowczas ruszyla na polnoc, aby zakosztowac innego zycia w wielkim miescie. Po drodze zajrzala tylko do rodzinnego domu, by pozegnac sie czule z bliskimi. Wybranym przez nia wielkim miastem bylo Chicago, lezace niemal siedemset mil dalej - dluga podroz, nawet z pieniedzmi w kieszeni i czekajacym noclegiem. Myriam Kale nie miala ani jednego, ani drugiego. Pewnego dnia spakowala po prostu walizke i rzucila sie na gleboka wode, jadac autostopem autostrada 65 bez pojecia dokad zmierza i co zrobi, gdy juz tam dotrze. Po drodze doszlo do calkiem niezle udokumentowanego spotkania Myriam z niejakim Lukiem Paulsonem, ktorego Sumner opisal jako komiwojazera, i do jednej z dwoch rzeczy. Albo, jak sama Kale opowiadala pozniej przyjaciolom z mafii, Paulson probowal ja zgwalcic i zasluzyl na krotkie, owocne i smiertelne bliskie spotkanie z lyzka do opon. Albo tez Kale skusila go propozycja seksu, od poczatku z zamiarem zabicia i okradzenia, gdy tylko znajda sie na otwartej drodze. Tak czy inaczej, starannie i entuzjastycznie zatlukla Paulsona na smierc i ukradla mu samochod. Lecz nim odjechala, rozgrzala samochodowa zapalniczke i przypalila policzek mezczyzny, niczym wlasciciel rancza znakujacy bydlo. Od tej pory kazdy zabity przez nia mezczyzna nosil podobne pietno, zazwyczaj, odkad zaczela palic, robione koncowka zapalonej cygaretki "Padre Gigli". Przez ostatni rok przed smiercia zyskala w chicagowskim podziemiu przydomek Goracej Marchewy. Czesciowo stanowilo to uklon pod adresem jej uroku fizycznego, ale tez zartobliwa sugestie, ze ci, ktorzy po nia siegna, moga zostac poparzeni. Po dotarciu do Chicago, Kale porzucila samochod Paulsona i wyszla na ulice - doslownie. Pare lat pracowala jako prostytutka na Pigalaku South State Street. Krotki czas pozostawala pod ochrona alfonsa, Laudera Cappa, potem wybrala kariere solowa (Capp ponoc przysiagl poderznac jej gardlo za nielojalnosc). Potem, w klubie "Czerwone Pioro" poznala Jackiego Cerone i zabrala go do pokoju hotelowego, nierozniacego sie zapewne zbytnio od tego w Paragonie, na noc namietnosci, ktora stala sie poczatkiem nowej kariery. Kale wiedziala, kim jest Cerone. Widziala jego zdjecia w gazetach i skojarzyla. Mezczyzna, ktory zatrudnil ja na cala noc, byl waznym graczem w Organizacji, obecnie na fali, odkad Sam Giancama uciekl za granice, pozostawiajac Battagli (mianowanemu przez Cerone'a) zadanie pozbierania szczatkow, jakie pozostaly po chicagowskich gangach. Wedlug Sumnera, zwiazek Kale z Ceronem stal sie punktem zwrotnym w jej zyciu. Zaimponowala mu swym entuzjazmem i duchem przedsiebiorczosci i po dwoch nastepnych platnych randkach zatrudnil ja w innym charakterze - jako przynete dla jednego z ostatnich porucznikow Giancamy, zajmujacego wysoka pozycje na jego czarnej liscie. W ksiazce zamieszczono jej zdjecie mniej wiecej z tego okresu i odnioslem metne wrazenie, ze juz je widzialem: niewyrazna, czarno-biala fotke zrobiona w zatloczonym nocnym klubie, ukazujaca Kale wiszaca na ramieniu Jackiego Cerone. Oboje szczerzyli sie do kamery, z butelkami szampana w dloniach. Kale miala otwarte usta, wyraznie sie smiala, glosno, tubalnie. Lecz nie zamknela ani nie zmruzyla oczu z rozbawienia: szeroko otwarte patrzyly czujnie przed siebie. Skojarzyly mi sie z oczami dzikiego zwierzecia, wygladajacego na swiat zza zarosli jej wlasnej twarzy, gdzie ukrywala sie albo szukala ofiary. Trzecia widoczna na zdjeciu osoba, jasnowlosy mezczyzna o ciele kulturysty obleczonym w garnitur z podwojnymi klapami, krzyczacy wszem wobec "gangster", spogladal na nia z zachlannym podziwem. Wkrotce, jak zapewnil czytelnikow Sumner, ta autentyczna femme fatale sama zaczela zabijac na zlecenie - Jackie dostarczyl jej bron i zapewnil niezbedne szkolenie. Przez nastepne piec lat Kale zyskala sobie w kregach mafii spora slawe, nie zwracajac na siebie uwagi policji. Miala na koncie co najmniej dziewiec ofiar (Sumner z zapalem argumentowal za wyzsza i przez to bardziej atrakcyjna liczba trzynastu) i zarabiala za nie sumy siegajace osiemdziesieciu tysiecy dolarow. W pewnym momencie Phil Alderisio podobno placil jej stala pensje. Tymczasem motyw oparzen papierosem stal sie legenda tabloidow i nieskazitelny szef policji, Art Bilek, publicznie zobowiazal sie aresztowac "zabojce mafii, ktory w tak ohydny sposob podpisuje swoje dziela". W 1968 roku dopadl ja w kolejnym pokoju hotelowym, na gornym pietrze Salisbury'ego: tym razem w otoczeniu bogatym, nie obskurnym. Kale byla wlasnie gosciem Tony'ego Accardo. Lecz ani ekskluzywny wystroj, ani czcigodny opiekun nie ocalily jej, kiedy ludzie Bileka otoczyli budynek i weszli, by ja aresztowac. Kiedy policjanci wywazyli drzwi apartamentu i wpadli do srodka, Kale dodala do listy ofiar jeszcze jedna. Wedlug gazet byla naga - swiezo po kapieli, wymanikiurowana, pachnaca "Madame Rochas". Zastrzelila pierwszego czlowieka, ktory przekroczyl prog, dwudziestodwuletniego konstabla Dermota Callistera. Strzelila mu prosto w twarz, zabijajac na miejscu, by wciagu nastepnych sekund zarobic siedem kulek (pozniej pociski usunieto, przeliczono, ponumerowano, skradziono i sprzedano jako pamiatki), lecz zdolala jeszcze zranic kolejnych trzech funkcjonariuszy, nim w koncu ujeli ja zywcem. Jej wola zycia musiala byc doprawdy zdumiewajaca, bo, jak zauwazyl Sumner, jeden z pociskow uszkodzil jej watrobe, a drugi przebil lewe pluco. To cud, ze przetrwala dosc dlugo, by trafic do sadu, dosc dlugo, by spedzic trzy lata w celi smierci, dosc dlugo, by w koncu zginac w czasie i miejscu wybranym przez wladze stanowe. Oto ogolny zarys historii opowiedzianej przez Sumnera, ktory jednak ozdobil ja po drodze bardzo dokladnymi rekonstrukcjami seksualnych przygod Kale z co wazniejszymi aktorami chicagowskiej sceny mafijnej. Zastanawialem sie, z jakich zrodel czerpal co barwniejsze detale: moze Kale prowadzila dziennik. "Drogi dzienniczku, nigdy nie zgadniesz z jakim budzacym powszechna groze, psychopatycznym szefem gangu odbylam dzis szybki numerek w windzie u Nordstroma - i czym chcial, zebym go laskotala". Jedynie przerzucalem kartki, ale i tak zaczalem sie nudzic na dlugo przed koncem. Nie dlatego, ze zaliczalem sie do grona pruderyjnych swietoszkow czy nawet ludzi cnotliwych, ale pornografia zapisana jako seria pozycji seksualnych i zamiast przecinka poslugujaca sie slowkiem "nabrzmialy", szybko zaczyna mnie meczyc. Zajrzalem do ostatniego rozdzialu, ktory okazal sie opisem dwoch ostatnich zabojstw - tych dokonanych juz ponoc zza grobu. W 1980 mezczyzna mieszkajacy przy George Street w Edynburgu zostal zamordowany we wlasnej lazience. Zabezpieczone slady sugerowaly, ze zabito go tuz po stosunku seksualnym. Policzek i skron mial pokryte posmiertnymi oparzeniami koncowka papierosa. W 1993 sytuacja sie powtorzyla: handlowiec w srednim wieku wyszedl z pracy w Newcastle, oznajmiajac wszem wobec, ze ma zamiar "podupczyc, popic i polozyc sie wczesnie". Znaleziono go nastepnego dnia w pralni hotelu przy Callerton Lane, wepchnietego w jeden z koszy. I znow, twarz mial poparzona, znaleziono tez dowody na to, ze przed gwaltowna smiercia odbyl stosunek seksualny. Przyczyna smierci w obu przypadkach byly urazy zadane tepym narzedziem, ktorego nigdy nie odnaleziono. Sumner nie probowal nawet wyjasnic, dlaczego Kale wybrala akurat Wyspy Brytyjskie na miejsce posmiertnych przygod: przedstawil tylko fakty, skromnie i dokladnie, wnioski pozostawiajac czytelnikom. Zeby chwile odetchnac, wyciagnalem torbe drobiazgow, ktore Carla znalazla za szuflada biurka Johna. Znow przerzucilem kartki "A do Z", polozywszy obok na lozku moj wlasny, duzo-formatowy plan Londynu w twardych okladkach. Tym razem udalo mi sie znalezc cos wiecej. Lista nazw miejsc - Abney Park, Eastcote Lane, St. Andrews Old, St. Andrews Gardens, Stray Field i reszta - byla lista londynskich cmentarzy. I to bardzo wyczerpujaca, bo obejmujaca dobrze ponad sto lokalizacji. Wiekszosc albo przekreslono jedna szybka kreska, albo tez obok w linii narysowano duzy krzyzyk. Czegokolwiek szukal John, wygladalo na to, ze mial bardzo wyrazne wymagania. Na dole strony, oddzielone od reszty listy kilkoma centymetrami razaco pustej kartki, widnialo jedno slowo: smashna. Nie zostalo przekreslone, ale John kilka razy zakreslil wokol niego kolko czerwonym dlugopisem. Potem dodal trzy zielone znaki zapytania. Mocne podkreslenie, tyle ze dla mnie kompletnie nic nie znaczylo. Pozostale listy - te zlozone z nazwisk ludzi - okazaly sie jeszcze bardziej tajemnicze. Sprawdzalem pierwsze litery imion i nazwisk, ostatnie litery i kilka innych rzeczy, upewniajac sie, czy nie ukrywa sie w nich wiadomosc zaszyfrowana akrostychem. Ale byly to tylko nazwiska: kilku przyjaciol, kilku przeciwienstw przyjaciol, wiekszosci nieznajomych. Pozostawaly klucz i zapalki. Podnioslem je i raz jeszcze przyjrzalem sie liczbie. I tym razem, moze dlatego, ze tuz przedtem zajmowalem sie roznymi szyframi, natychmiast zrozumialem co widze. Rzucily mi sie w oczy ostatnie cyfry: 76970. To rzeczywiscie mogl byc numer telefonu - jesli to byla komorka i jezeli napisano go od tylu. Wystukalem sekwencje na mojej wlasnej komorce, zaskoczyla. Przez moment niemal zakrecilo mi sie w glowie, jakbym w ataku leku wysokosci spojrzal w dol pionowego urwiska umyslu poddanego niewiarygodnym stresom. Przed kim John ukrywal swoje sekrety? Co sprawilo, ze zachowywal sie z tak obsesyjna ostroznoscia. Nicky Heath, ktory wie o tym najlepiej, powiedzial mi kiedys, ze paranoja to nie tylko stan kliniczny, ale i cecha umozliwiajaca przetrwanie. W przypadku Johna sie nie sprawdzila, wygladalo jednak na to, ze ze wszystkich sil staral sie uchronic to, nad czym pracowal, przed wpadnieciem w niepowolane rece. Czy w ogole w jakiekolwiek obce rece. Sygnal zabrzmial trzy razy, a potem ktos odebral. -Halo? - Meski glos, pogodny, energiczny. - Co jest? -Czesc - odparlem. - Jestem przyjacielem Johna Gittingsa... Z drugiej strony uslyszalem tylko ciche "kurwa!", a potem polaczenie zostalo przerwane z cichym szczeknieciem. Ciekawe. Sprobowalem ponownie, tym razem telefon po drugiej stronie dzwonil szesc, siedem, osiem razy, nim podniesiono sluchawke. Nikt sie nie odezwal, uslyszalem tylko cisze. -Naprawde jestem przyjacielem Johna - oznajmilem, starajac sie, by zabrzmialo to spokojnie, pewnie i wrecz promieniowalo szczeroscia. - Nazywam sie Felix Castor. Pare razy pracowalem z Johnem, jakis czas temu. Wdowa po nim, Carla, oddala mi czesc jego rzeczy i wsrod nich znalazlem pana numer. Zadzwonilem, bo probuje sie dowiedziec, nad czym pracowal przed smiercia. Uznalem, ze to wystarczy na poczatek, i czekalem na ponowne przerwanie polaczenia. Zamiast tego ten sam meski glos zadal krotkie pytanie: -Po co? - Tym razem nie brzmial pogodnie, byl raczej spiety, krylo sie w nim wyzwanie. Wlasciwie musialem przyznac, ze to doskonale pytanie. -Poniewaz najwyrazniej sadzil, ze to cos bardzo waznego - odparlem powoli, starannie dobierajac slowa, na wypadek gdyby ktores nioslo ze soba ukryte znaczenie. - Ale nie powiedzial nikomu, co to bylo. Pomyslalem, ze moze dokonczenie dziela pozwoliloby mu spoczac w spokoju. Bo w tej chwili w ogole nie spoczywa. Odpowiedziala mi dluga, ciezka cisza. -Nie dzisiaj - rzekl w koncu mezczyzna. - Jutro. O dwunastej - W zwyklym miejscu. Rozlaczyl sie, nim zdazylem zadac oczywiste pytanie, i tym razem, kiedy wybralem numer, telefon dzwonil i dzwonil, az odezwala sie poczta glosowa. Sprobowalem jeszcze dwa razy, z tym samym skutkiem. Z jakichs przyczyn - byc moze mna takze kierowala paranoja - wolalem nie zostawiac wiadomosci. Lecz tak czy inaczej, zdawalo mi sie, ze wiem, co to za zwykle miejsce: musial istniec powod, dla ktorego John zapisal ten numer na zapalkach z baru "Reflections Cafe", i na szczescie, kiedy oddzieral kawalek pudelka, pozostawil na nim kod pocztowy. To plus ksiazka telefoniczna, powinno wystarczyc, by mnie tam doprowadzic. Moglem miec jednak problemy z czasem: o drugiej musialem sie znalezc w sadzie w Barnet, na popoludniowym posiedzeniu w sprawie Rafiego. Bede musial sie postarac szybko odbebnic to spotkanie. 10 Sto piecdziesiat lat temu krolewskie wiezienie Pentonville uwazano za model pierdla doskonalego. Politycy wyglaszali na jego czesc pelne peanow przemowienia - specjalisci od wieziennictwa zjezdzali sie z calej Europy, by cmoktac nad nim z podziwu, i bez watpienia wielu starych frajerow popelnilo wymyslone zbrodnie tylko po to, by dac sie w nim wydymac.Bylo to pierwsze angielskie wiezienie zbudowane wedlug amerykanskiego systemu zwanego separacyjnym. Stanowil on udoskonalenie wiktorianskich panoptikonow, w ktorych przebiegle sztuczki architektoniczne pozwalaly na obserwowanie wiezniow w kazdej sekundzie kazdego dnia, niewazne gdzie sie schowali. W systemie separacyjnym okrucienstwo bylo jednak bardziej wyrafinowane. Projektanci nadal bardzo pilnowali zachowania widocznosci i pamietali o rozmieszczonych wysoko platformach strazniczych. Lecz glowny nacisk kladziono na pozbawienie wiezniow woli walki poprzez odmowienie im jakiegokolwiek kontaktu z ludzmi. Nie tylko cale wiezienie podzielono na serie rozmaitych skrzydel, niemajacych ze soba lacznosci, ale tez te sama separacje narzucano podczas posilkow, w kaplicy, a nawet na podworzu. Wewnatrz sciany dzielily pomieszczenia na plastry miniaturowych cel, tak ze nawet wtedy, kiedy tuz obok przebywalo tysiac ludzi, czlowiek pozostawal sam. Na zewnatrz wiezniowie nosili specjalnie zaprojektowane czapki z dlugimi, opuszczonymi daszkami, ukrywajacymi twarze. Nikt nigdy nie uzywal ich nazwisk. Podobnie jak Jean Valjean i Patrick McGoohan, stawali sie tylko numerami. Jesli nie odpowiedzieli na wywolany numer, zarabiali tydzien w karcerze. Ujawnienie nazwiska innemu wiezniowi oznaczalo dodanie kolejnego roku odsiadki. Caly system odniosl niewiarygodny sukces, przynajmniej jesli chodzi o uspokojenie wiezniow: po paru miesiacach podobnego traktowania wiekszosc zachowywala sie potulnie jak jagnieta po lobotomii. No dobra, kilku - moze wiecej niz kilku - zanurzylo sie nieco glebiej pod powierzchnie normalnosci i ich pasywnosc zamieniala sie w apatie, a potem w wycofanie psychiczne badz katatonie. Ale niektorych nigdy nie da sie zadowolic, niewazne jak wiele dla nich robimy. Po slynnej sprawie wytoczonej przez rodzine niejakiego Williama Balla, ktory trafil do Pentonville zdrow na umysle, a wyszedl jako oblakany maniak, wladze zaczely lagodzic rezim i cala idea kontroli poprzez odczlowieczanie stracila w Anglii na popularnosci, az do otwarcia Belmarsh w 1991. Dzis Pentonville nie jest nawet takie zle, zwlaszcza w porownaniu z Brixton czy Scrubs. Ma nawet wlasny pokoj bilardowy i wielka, pusta sale, w ktorej mozna wyswietlac filmy, a jego oslepiajaco biala fasada jest tak nieskazitelna, ze powoduje regularne stluczki - kiedy kierowcy jadacy Caledonian Road nieostroznie zerkaja na nia w chwili, gdy slonce wylania sie zza chmur. Mimo wszystko jednak, gdy nastepnego ranka przechodzilismy z Juliet kolejno przez brzeczace bramki i trzaskajace drzwi, nie wygladalo na najweselsze miejsce na ziemi. Akustyka wiezienna rozni sie od normalnej: kazde echo brzmi jak drwina badz oskarzenie, a zawsze otacza nas mnostwo ech. Fakt, ze niebo na zewnatrz bylo sinoszare i zaczynaly spadac pierwsze krople deszczu, nie polepszal sprawy. Podobnie procedury bezpieczenstwa, stosowane nawet w przypadku odwiedzin u aresztantow, za bardzo przypominaja protokol odkazania: zupelnie jakby goscie przynosili ze soba swiat zewnetrzny, a straznicy nie zyczyli sobie, by nawet jego drobina dotarla do wiezniow. Wytypowano nas do przypadkowego przeszukania osobistego, lecz biorac pod uwage to, jak Juliet dziala na ludzi wszystkich plci i orientacji, watpilem w calkowita przypadkowosc owego wyboru. Policjantki, ktore ja przeszukiwaly, wyraznie sie nie spieszyly i musialem czekac przed pokojem straznikow dlugo po tym, jak ich koledzy skonfiskowali mi piersiowke i ceremonialny sztylet i wreczyli pokwitowanie. Kiedy drzwi sie otwarly i ze srodka wymaszerowala Juliet z dlonmi nonszalancko wsunietymi do kieszeni, stapajace za nia strazniczki sprawialy wrazenie nieco oszolomionych i poruszonych. To byla zwykla rewizja, bez rozbierania, ale kiedy zerkasz w otchlan, otchlan zerka takze w ciebie. Znow razem, przeprowadzono nas przez kolejne drzwi - do wtoru trzaskow, hukow i zgrzytow kojarzacych sie z poczatkiem filmu z wiezieniem w roli glownej - i w koncu znalezlismy sie w sali spotkan. Aresztanci mieli wlasny pokoj widzen, i choc nadal z boku czuwal straznik, traktowano ich nieco swobodniej niz innych. Zamiast ujrzec szklana sciane i telefony, znalezlismy sie w pokoju przypominajacym szkolna swietlice: nagie sciany ozywione kilkoma zolknacymi plakatami reklamujacymi dawno juz zakonczone publiczne kampanie informacyjne, niezbyt wygodne krzesla ustawione wokol niskich stolow i automat z kawa. Pokoj byl pusty. Spojrzalem pytajaco na straznika, ktory z wyraznym wysilkiem oderwal wzrok od Juliet. -Juz tu idzie, prosze pana - oznajmil. - To nie potrwa dluzej niz minute, dwie. Juliet podeszla do grupki krzesel i usiadla. Nim do niej dolaczylem, kupilem sobie kawe. Obserwowala mnie z lekkim zainteresowaniem. -Troche sztywno chodzisz - skomentowala, gdy usiadlem. - Zauwazylam to juz wczoraj, ale zapomnialam spytac. -Pare dni temu ktos probowal zrzucic mnie do szybu windy. Nic sie nie stalo. Uskoczylem. Podobne teksty zupelnie nie wzruszaja Juliet. Zauwazyla moja niechec do rozmowy na ten temat i nie pytala wiecej. Po prawdzie, caly incydent z uszkodzona winda wciaz nie dawal mi spokoju. Jesli ktos probuje zabic prywatnego detektywa, to niemal oznaka szacunku: znaczy, ze dotarl on blisko czegos i przeciwnik traktuje go powaznie. Kiedy jednak ktos probuje zabic zawodowego egzorcyste, a rzeczony egzorcysta nie ma bladego pojecia dlaczego, tak jak ja wtedy, to zapewne jedynie oznaka skazy na charakterze. A moze dotarlem blisko czegos, ale bylem zbyt tepy, by dostrzec to, co mam pod nosem? Ta mysl otrzezwila mnie i nadal rozmyslalem nad nia trzezwo, kiedy do pokoju wszedl mezczyzna. Niewatpliwie nie byl to Doug Hunter: po pierwsze, za stary, po drugie, w ogole nie pasowal do opisu, jaki podala mi Jan - chudy i watly, niemal calkiem lysy i bardzo blady. Mial na sobie nieciekawy, jasnoszary garnitur, ktory wydawal sie rownie wyblakly jak jego skora. Lecz ze szczuplej twarzy, wyrazajacej pelne irytacji zniecierpliwienie, spogladaly ciemniejsze, zimne szare oczy powiekszone przez szkla mocnych okularow. -Pan Castor? - spytal. Spodziewalem sie, ze na widok Juliet zareaguje jak niemal kazdy facet, czyli komicznym wzdrygnieciem, ale najwyrazniej z miejsca, w ktorym stal, musial jej nie dostrzec. -To ja - odparlem. -Nazywam sie Maxwell. Doktor Maxwell. Jestem jednym z czlonkow tutejszego personelu medycznego. Douglas Hunter to moj pacjent i musze z panem pomowic, nim go pan zobaczy. Ma pan chwilke? Skinalem glowa, ale gosc przyjal moja zgode za oczywista i juz mowil dalej. -Stan Douglasa wciaz sie pogarsza. Chocby w ciagu ostatnich kilku dni zaszla wyrazna zmiana, i to nie na lepsze. Moje zdumienie musialo sie odbic na twarzy. -Jest chory? - spytalem. - Nie zdawalem sobie sprawy. Maxwell uniosl rece dlonmi do gory, w gescie oznaczajacym: "prosze nie wkladac mi w usta czegos, czego nie powiedzialem". -Sytuacje medyczna dodatkowo komplikuje sytuacja prawna - oswiadczyl. - Choc tutaj akurat to dosc czeste. Postawilem diagnoze, wybaczy pan jednak, ze jej panu nie ujawnie. Chodzi o to, ze podajemy Douglasowi bardzo silne leki. Arypriprazol, jesli to cos panu mowi. -Nie mowi - przyznalem. Maxwell bardzo znaczaco uniosl brwi. -Ale bedzie wiele mowil obronie, wspomni pan moje slowa. Chodzi o to, ze poniewaz to panska pierwsza wizyta, z pewnoscia przekona sie pan, ze troche dziwnie sie z nim rozmawia. Jest senny i milczacy, lecz jednoczesnie widac po nim niepokoj i dyskomfort. To efekty uboczne leku, nie jego stanu. -A jego stan to...? - naciskalem. Maxwell powtorzyl ten sam gest. -W tej chwili nie moge o tym z panem rozmawiac - oswiadczyl - choc omowilem to dokladnie z pania Hunter. Mam tez drugi powod, dla ktorego zdecydowalem sie przyjsc tu i uprzedzic pana: radze bardzo stanowczo, by w zaden sposob nie podniecal pan ani nie denerwowal Douglasa. To moze miec negatywny wplyw na jego stan, a takze byc bardzo nieprzyjemne - fizycznie nieprzyjemne - dla pana. Dyrektor bardzo nalegal, by pan dobrze zrozumial te warunki. Chetnie dalby panu do podpisania oswiadczenie, ale zdaje sobie sprawe, ze wszystko, co tu mowie, zawiera niuanse, mogace odgrywac wazna role w sadzie. Pokrecilem glowa, kompletnie oszolomiony. Odnioslem nieprzyjemne, nietypowe wrazenie, ze prawdziwe znaczenie jego slow przelatuje mi gdzies swobodnie nad glowa. -Chce pan powiedziec, ze jest chory psychicznie? - spytalem, macajac na oslep w ciemnosci. -Dyrektor? Nie, jest bardzo zrownowazony, nawet biorac pod uwage jego wrodzona sklonnosc po popadania w depresje. -Doug Hunter. -To podlega pod tajemnice lekarska - oswiadczyl z nieprzenikniona mina Maxwell. W tym momencie u mojego boku zjawila sie Juliet i Maxwell zbladl. Imponujacy wyczyn, biorac pod uwage jego wczesniejsza bladosc. -Co to dokladnie jest arypriprazol, doktorze? - zamruczala gardlowo. - Zawsze sie zastanawialam. Maxwell wygladal jak ogluszona ryba - jednoczesnie wyrzucona z wody i zlapana na haczyk. -Te informacje mozna znalezc w powszechnie dostepnych zrodlach - migal sie. - Moga to panstwo latwo sprawdzic. -A jesli to zrobimy? - naciskala bezlitosnie Juliet. - Co znajdziemy? -To czesciowy... czesciowy agonista receptora D2. Modulator dopaminergiczny w ukladzie mezolimbicznym... -A po angielsku? -Lek przeciwpsychotyczny! - wypalil Maxwell. - Naprawde musze... To podpada pod... -Tajemnice lekarska - dokonczyla Juliet. - Oczywiscie. Dziekuje, doktorze. Odrobine sklonila glowe i Maxwell jakby przebudzil sie z transu. Pozegnal sie najbardziej bezsensowna zbitka sylab, jaka kiedykolwiek slyszalem, i uciekl za drzwi, ktorymi przyszedl. -Moglas mu troche odpuscic - upomnialem Juliet. - Staral sie robic co do niego nalezy. -Prosilam jedynie o wyjasnienie, Castor. -Tak, jasne. -I bardzo szanuje fakt, ze trzymal sie standardow zawodowych. Podziwiam ludzi o wysokich walorach intelektualnych i moralnych. Naprawde mnie to podnieca. Spojrzalem na nia, probujac sprawdzic, czy sie ze mnie nabija, ona jednak skromnie pochylila glowe i usiadla, tak bym nie mogl przyjrzec sie jej twarzy. W tym momencie drzwi znow sie otwarly i na progu stanal Doug Hunter, kroczacy miedzy dwoma roslymi straznikami. Nawet w wieziennych ciuchach wywieral silne wrazenie. Jan uprzedzila mnie juz, ze jest wysoki i umiesniony: zakladalem tez, ze przystojny, bo twarz mial symetryczna, o kwadratowej szczece i jaskrawoblekitnych oczach, a to dwie najczesciej wymieniane cechy. A moze trzy, jesli liczyc kazde oko z osobna. Jego wlosy wygladaly jakby pierwotnie byly ciemniejsze, lecz wyplowialy po latach pracy na swiezym powietrzu, tak ze wygladaly teraz jak mieszanka lnu i slomy. Poruszal sie nieco sztywno, nogi trzymal zlaczone, niemal jakby stal na bacznosc. Lecz wzrok mial metny, pusty, jakby kryjacy sie za nim silnik dzialal na biegu jalowym. Uniosl reke i podrapal sie po skroni, tuz nad okiem. Paznokcie pozostawily na bladej skorze wyrazny slad: trzy rownolegle linie, podobne do goraczkowych skreslen w "A do Z" Johna Gittingsa. -Panie Hunter. Wstalem i wyciagnalem dlon, kiedy ruszyl ku nam przez pokoj. Towarzyszacy mu straznik odszedl na bok, lecz trzymal sie blisko, nie spuszczajac zen wzroku. Drugi, czekajacy z nami, zajal pozycje naprzeciwko, w tej samej odleglosci. Aresztant nie aresztant, wiedzieli o co oskarzaja Douga - pewnie znali tez diagnoze doktora Maxwella - i nie zamierzali ryzykowac. Doug zignorowal moja dlon. Jego wzrok przeskoczyl ze mnie na Juliet i pozostal tam dluga chwile. Oczywiscie nie bylo w tym nic dziwnego, ale moze w jego przypadku warto to podkreslic. Niewazne jaki rodzaj seksu zazwyczaj preferowal, najwyrazniej na jakims poziomie reagowal na urok Juliet. Zapamietalem ten fakt na przyszlosc. -Wie pan, dlaczego tu jestesmy? - spytalem. Powoli skinal glowa, obracajac sie i znow patrzac na mnie lekko rozszerzonymi oczami, jakby zdazyl juz zapomniec o mojej obecnosci. -Jestescie tutaj - rzekl z prostota. Glos mial zupelnie inny niz oczekiwalem. Czy Jan nie wspominala o akcencie z Birmingham? W tym glosie nie dzwieczal zaden wyrazny akcent, brzmial tez bardzo plasko, niemal jak nalezacy do robota. Tyle ze w dzisiejszych czasach wiekszosc robotow uzywa sampli z wypowiedzi ludzi, totez brzmia zywiej i znacznie cieplej niz Doug Hunter. W tym momencie niemal uwierzylem w hipoteze o psychopacie seksualnym, stawiana przez Coldwooda. Doug sprawial wrazenie czlowieka, ktorego mozg dziala na minimalnym biegu, przechodzac generalny remont. Ale z drugiej strony, ile w tym bylo czlowieka, a ile lekow? -Wlasnie. Zgadza sie. Jestesmy tu, by z panem pomowic. Zechce pan usiasc? Powiem czego sie dotad dowiedzialem, czyli niewiele, i zaczniemy od tego miejsca. Nie przyjal zaproszenia i obaj stalismy dalej naprzeciw siebie. Ja czulem sie nieco niezgrabnie, Hunter przyjmowal wszystko z tepa obojetnoscia. Juliet jak dotad nie podniosla sie z miejsca ani nie odezwala. Obserwowala czujnie Huntera, ani razu nie mrugnawszy. -Tego miejsca - powtorzyl Hunter. Przez sekunde uznalem, ze jest tak nacpany lekami przeciwpsychotycznymi, ze moge po nim oczekiwac wylacznie echolalii. Potem jednak lekko pokrecil glowa, w lewo, w prawo i znow w lewo. - Nigdy nie wyjde z tego miejsca - skomentowal, bez cienia smutku, lecz raczej zaskoczony, ze w ogole poruszylem ten temat. - Nie teraz. Nie po tym... wszystkim. Wszystkim innym. Bedzie mi tego brakowalo. Zostaly juz tylko trzy dni. Do nowiu. Powiedzieli mi, ze nie moge sie zgubic. Nie moge tego przeoczyc. Nie beda zadowoleni. Zmarszczyl brwi i powoli z ponura dezaprobata pokrecil glowa. -No coz - odparlem, jakby jego slowa mialy dla mnie jakikolwiek sens. - Wie pan, po co zatrudnila mnie Jan. Nie wierzy, ze zabil pan Barnarda, i uwaza, ze najlepsza proba obrony podczas procesu bedzie ustalenie, ze w pokoju procz was dwoch byl ktos jeszcze. Ktos martwy, dlatego wlasnie zwrocila sie do mnie. Lecz oczywiscie bardzo chcialbym uslyszec panska wersje wydarzen. -Moja wersje. - Hunter na moment spojrzal na swoje rece, przekrecone dlonmi do gory, jakby sprawdzal, czy sa czyste. - Nic - wymamrotal najwyrazniej do siebie. - Nic. Widzialem juz, ze rozmowa coraz szybciej zmierza donikad. Usiadlem obok Juliet, z nadzieja ze Hunter zechce mnie nasladowac, ale on nawet na mnie nie spojrzal. Wbijal wzrok w sufit. -Moja wersja jest starsza - wymamrotal tak cicho, ze ledwie go uslyszalem. -Czy byl tam ktos jeszcze, Doug? - sprobowalem ponownie. - Czy ktos jeszcze przyszedl z wami do tego pokoju? Albo zjawil sie potem? Jak zginal Barnard? Doug powoli opuscil glowe i pod koniec owego dlugiego, powolnego luku niemal przypadkiem spojrzal mi w oczy. -Mlotek - powiedzial. - Czy nie tego uzyla? Sam juz nie jestem pewien, ale to pamietam. Jego glowa byla bardzo... moge ja spytac. Jesli chcecie. -A zatem byl tam ktos jeszcze? - powtorzylem. Niesamowite rozdwojenie, jakiego bylismy swiadkami, wisialo w powietrzu jak cos, czym mozna odetchnac i sie zarazic. Musialem zwalczyc pragnienie odsuniecia krzesla i zmusic sie do normalnego oddychania, a nie plytkiego saczenia skazonej atmosfery. Hunter pokrecil glowa. -Tylko ja - wymamrotal. - Tylko ja i ona. Nikt inny. Moze jeszcze nieboszczyk. Moze ludzie, ktorzy nie zyli. Nikt inny. - Po jego twarzy przebiegla zmarszczka, niczym fala po metnej wodzie. - Chyba mnie ssal. Mojego kutasa. Ale nie pamietam juz czemu. To naprawde obrzydliwe. - Westchnal, przeciagle, gleboko i w koncu usiadl naprzeciw mnie. - Skrecilem noge w kostce - oznajmil z lekkim smutkiem. - I zabrali mnie obok. Do kosciola. Gdyby mieli apteczke... ale to robota na czarno, kasa do reki, zadnych zabezpieczen. Nikt nie pilnowal przepisow. Pomyslalem, ze moze maja cos przeciwbolowego albo bandaz elastyczny. Kretyn. Zapadla dluga cisza, nie probowalem jej zapelnic. Mialem wrazenie, ze jesli pozwole mu na swobodne skojarzenia, doprowadzi mnie do czegos istotnego. Lecz po minucie czy dwoch zorientowalem sie, ze wycofal sie z powrotem do wlasnej glowy i nie wyjdzie bez zachety. -Kiedy to bylo, Doug? - spytalem. - Gdy pracowales na budowie? Mrugnal - raz, drugi, trzeci. -Dali mi... szklanke wody - rzekl. - Wezwali karetke. Kazali czekac. Ale bylo juz za pozno. Bo wtedy przyszla ona, rozumiesz? Po to to bylo. Cos w wodzie. Tak mysle. Cos w wodzie. Nagle jego oczy jakby pojasnialy, otworzyly sie tak szeroko, ze musialy zabolec: teraz przygladal mi sie z intensywnym uczuciem, ktorego nie potrafilem odczytac. Czekalem az znow zamruga, ale nie. -Nic nie wiesz - powiedzial z bolesna gorycza w glosie. -Nie - zgodzilem sie, czujac coraz wiekszy niepokoj. Nie podobal mi sie kierunek, w jakim zmierzalismy. - Nie wiem. Ale probuje sie dowiedziec. Jestem egzorcysta. Twoja zona zatrudnila mnie, zebym sprawdzil, czy to mozliwe, ze duch Myriam Kale mial cos wspolnego ze smiercia Alastaira Barnarda. Wierzy, ze jesli zdolamy znalezc dowody na to, ze duch Kale przebywal w pokoju w czasie morderstwa, to moze wzbudzimy uzasadnione watpliwosci co do twojej winy. Masz na ten temat jakies zdanie? Zakladalem, ze wiekszosc tego w ogole nie dotrze do Huntera, lecz ku memu zdumieniu zareagowal dosc rozsadnie. Wciaz czulem na twarzy drazniace spojrzenie jego blekitnych oczu, teraz jednak sie zwezily i przyznam, ze przyjalem to z ulga. -To chyba byloby niezle - rzekl. - Gdyby komus sie udalo. Ale nie w pokoju. Nie kiedy tam lezal. Gdybys widzial jak to bylo, kiedy nad nim pracowala, nie pytalbys. Nie chcialbys wiedziec. Ona nie jest duchem. Nigdy nie byla duchem. -A zatem czym jest? - spytalem, walczac z pragnieniem odepchniecia krzesla i odsuniecia sie od tych umeczonych, nieustepliwych oczu. Ku memu zdumieniu Hunter rozesmial sie. Nie zabrzmialo to przyjemnie. -Mowi, ze jest czyms, czego nigdy nie chcieli. Bo dla niej to nie jest gra. To nie jest praca. Nie moze przestac. Chca ja zmusic, zeby przestala, ale nie wiedza jak. I ona tez nie wie. Pracuje wiec i pracuje, i pracuje nad kazdym kolejno. Uzyla mlotka, wydaje mi sie, ze jednego z moich. Ale na calym cholernym swiecie nie ma dosc mlotkow, by... Nagle zmarszczyl brwi, zupelnie jakby swiatlo pod jego twarza zgaslo. -Egzorcysta? - zapytal ostro i uswiadomilem sobie, ze powtarza moje slowa sprzed jakiejs minuty. -Tak - potwierdzilem. - Jestem egzorcysta. Hunter z bolesnym zdumieniem pokrecil glowa. -To sie nie uda. - W jego glosie dzwieczaly gniew i zniecierpliwienie. - Gdyby to bylo takie proste, zalatwiliby ich wiele lat temu. Ale i tak im sie to nie spodoba. Na twoim miejscu, a wierz mi, ze wolalbym byc na miejscu lajna na twoim bucie, zaczalbym juz uciekac. Wsiadlbym w pociag jadacy gdzies bardzo daleko i zmienil nazwisko na... pieprzony Smith czy jakos tak. Ty idioto. Jak myslisz, co mozesz zrobic? Niczego nie mozesz. -Nadal zamierzam sprobowac - odparlem, zeby cos powiedziec. -Jan cie przyslala, prawda? - Glos Huntera unosil sie i opadal w dziwnej modulacji, podkreslajac niewlasciwe slowa tak, ze walczyly z zawartym w nich sensem. - Nie moze mi juz pomoc. Wy... po prostu idzcie. Odejdzcie stad. I powtorz jej... powtorz, zeby o nim zapomniala. Nie prosil nikogo z was, zebyscie sie angazowali - zawahal sie, mrugajac bardzo szybko - w moje zycie, w to co sie ze mna dzieje. Przeciwnie, zabraniam wam. Nie macie prawa. Straznicy podeszli czujnie blizej, dostrzeglszy zmiane w tonie glosu Huntera. On jednak nawet nie drgnal. Wygladal jakby procz gniewu trawil go bol. -Przykro mi z powodu Jan - oznajmil i lekkie zalamanie jego glosu, gdy wymowil to imie, jasno dowodzilo, ze mowil szczerze. - Naprawde bardzo przykro. Wiem... jak bardzo bedzie za mna tesknic. Ale on nie wroci. Nie po tym, co sie stalo. Nic juz nie moge poradzic. Nie moge nawet zrobic inskrypcji. Powinna sobie znalezc kogos innego. Musi. Slowo inskrypcja sprawilo, ze zerwalem sie z miejsca, ale Hunter znow sie odezwal nim zdazylem cokolwiek rzec. Kopnal pieta krzeslo, miesnie jego szerokiego karku napiely sie, gdy zazgrzytal zebami. -On nie wroci - powtorzyl. - Zalatwie to bez pomocy i na swoj wlasny sposob. Nie probujcie mnie ratowac. Ona zabila czlowieka. Nie zasluguje na ratunek i go nie chce. Otworzylem usta, zeby cos powiedziec, lecz Juliet wstala bardzo szybko, okrazyla stol i podeszla do Huntera, tak ze jej twarz znalazla sie zaledwie o centymetr od jego. Patrzyli sobie w oczy w niemej probie sil. Na moment zamarl, potem wstrzasnal nim dreszcz. Widzialem wszystko dokladnie z dolu, totez dostrzeglem jak zaciska piesc. Straznicy takze to zauwazyli i zareagowali jednoczesnie. Ja jednak bylem blizej, wiec dopadlem go pierwszy. Zlapalem piesc oburacz w chwili gdy uniosla sie w tyl i wykorzystalem sile rozpedu, by wybic Huntera z rownowagi, tak ze zachwial sie i musial przeniesc ciezar ciala naprzod, by nie upasc. Probowal wyrwac mi reke, ale zdolal jedynie podniesc mnie na rowne nogi. Jak najdluzej utrzymywalem obureczny uscisk, a potem straznicy zlapali Huntera za ramiona i przedramiona i odciagneli poza moj zasieg. Nawet wtedy przeszedlem za nimi pare krokow, puszczajac w ostatniej chwili, kiedy tamci na wpol wypchneli, na wpol wyniesli go z pokoju. -Zostaw mnie! - krzyknal do mnie. - Nie zblizaj sie! Wiecej juz tego nie zrobie! Mam dosyc! Pozwol mi odejsc! Pozwol... Drzwi trzasnely nieublaganie, zagluszajac reszte slow. Usiadlem znowu, bardzo gwaltownie. Czulem sie jak marionetka, ktorej ktos przecial sznurki. Juliet patrzyla na mnie z lekkim zaciekawieniem. -Poczules to - rzekla. To nie bylo pytanie. Przytaknalem. Kiedy jednak otworzyla usta, by znow przemowic, unioslem reke. -Na zewnatrz - powiedzialem. - Nie tutaj. Tak naprawde nie chcialem oblekac tego w slowa. Nie chcialem jeszcze na to patrzec, choc, siedzac tam i dopijajac zimna kawe, zrozumialem, ze nie bede mogl odwrocic wzroku. Juliet czekala w milczeniu, nie probujac ukrywac zniecierpliwienia. Straznik - jeden z dwoch, ktorzy przyszli z Hunterem - zjawil sie w koncu i wypuscil nas drzwiami dla gosci. -Wszystko z nim w porzadku? - spytalem. -Nie do konca, prosze pana - wysapal straznik. - Ale juz sie troche uspokoil. Niedlugo przyjdzie doktor Maxwell i da mu kolejny zastrzyk. Tak, pomyslalem. Zaloze sie. Przebylismy kreta droge, pokonujac drzwi, bramki i przejscia, odebralismy nasze rzeczy przy frontowej ladzie i ucieklismy na szeroki, wielki swiat, gdzie okowy sa jedynie przenosnia i latwiej sobie z nimi radzic. -Co teraz zrobisz? - spytala Juliet, kiedy szlismy w strone stacji metra w lodowatej, mrozacej dusze mzawce. -Nie wiem. Jesli Hunter traci rozum, znaczna czesc sprawy staje sie akademicka. Nawet gdyby udalo mu sie uniknac wyroku za morderstwo, trafi do bezpiecznego szpitala psychiatrycznego i nie wyjdzie stamtad bardzo dlugo. -Ale czy naprawde traci rozum? - naciskala Juliet. -Mowie tylko o tym, co pomysli lawa przysieglych - rzeklem. - Nikt, kto go uslyszy, nie uwierzy, ze ma wszystko po kolei. Juliet zatrzymala sie, ja tez musialem przystanac. Patrzylismy na siebie i nie cieszylo mnie to tak jak zazwyczaj. -No dobrze - przyznalem. Czulem sie dziwnie oderwany, jakby ktos inny wymawial te slowa. - Kale jest tam z nim. On jest opetany. Juliet szybko pokiwala glowa. -Choc oboje wiemy, ze to niemozliwe - dodalem, czujac potrzebe chocby nominalnego wystapienia w obronie zdrowego rozsadku. -Dla takich jak ja to mozliwe. Dla takich jak ja to latwe. -Owszem, ale nie dla ludzkich duchow - przypomnialem. - Wiesz, czym sa loup-garous, Juliet, i czemu sa tacy. A takze zombie. Gdyby ludzkie duchy umialy opetac zywe ciala, nie trzymalyby sie wlasnych zwlok albo nie eksmitowaly dotychczasowych lokatorow z cial zwierzecej halastry. Demon walczacy z ludzka dusza to jedno, ale dusza z dusza - to zupelnie inna sprawa i zawsze wygrywa ten, kto gra na wlasnym boisku. Nie znam ani jednego potwierdzonego przypadku czegos... takiego. Martwej duszy wypedzajacej zywa. Juliet przelala w swoje slowa wielka dawke sarkazmu. -Przykro mi, Castor, ty tu jestes ekspertem. Ale sam powiedziales, ze sytuacja jest bardziej skomplikowana. Ona go nie wypedzila, jedynie zamieszkala razem z nim. Jak mowiles, dziela sie tym cialem. Czasami mowil jako Hunter, czasami jako Kale. Zapewne bez wielkiego wysilku zdolalbys ja wyrzucic. Ta lekka, brutalna uwaga kompletnie mnie zaskoczyla. -Mialbym ja egzorcyzmowac? Jasne, moglbym to zrobic. Ale musialbym zblizyc sie do Huntera i zostac tam calkiem dlugo, dopoki nie wyczulbym Kale dosc dobrze, by ja przepedzic. Nie pozwolilby mi na to, prawda? -Albo ona by nie pozwolila. Skrzywilem sie i ruszylem naprzod. Juliet porusza sie zupelnie bezdzwiecznie, chyba ze zechce inaczej, totez musialem zerkac katem oka, by sie upewnic, ze nadal mi towarzyszy. Jakis czas szlismy w milczeniu, a potem odbilem do niej jej wlasne pytanie. -A co ty zamierzasz zrobic? Bo chyba nic nie musisz. Wskazalas Huntera Gary'emu Coldwoodowi i teraz wiemy oboje, ze Hunter faktycznie to zrobil. A przynajmniej cialo Huntera. A jesli Kale wciaz w nim mieszka, to wskazalas wlasciwego faceta. Kobiete. Niewazne. I nagle znow zaczelo dreczyc mnie cos, co na moment przyszlo mi do glowy, kiedy sluchalem Huntera. Co sie stalo z zaginionym mlotkiem? Moja hipoteza, ze ktos go zabral, by chronic prawdziwego zabojce, wygladala kiepsko, skoro prawdziwym zabojca byl czlowiek, na ktorego wskazywala reszta dowodow. Rownie dobrze mozna by ukrasc poduszke z lozka albo recznik z lazienki. Chyba ze... -Uwazam, ze powinnismy dowiedziec sie wiecej - oznajmila otwarcie Juliet, przeplaszajac kryjaca mi sie w glowie mysl. -O Hunterze? - spytalem ostro. - Czy o Kale? -Zapewne o obojgu. Coldwood zatrudnil mnie, zebym mu powiedziala, co sie stalo w pokoju numer siedemnascie hotelu Paragon. Zdawalo mi sie, ze to zrobilam, ale teraz musze tam wrocic i powiedziec, ze sie mylilam. Ze oprocz zywego mordercy zgarnal tez martwego. Kiedy to zrobie, chce moc odpowiedziec na wszelkie pytania, jakie mi zada. -I to wszystko? Z emfaza pokrecila glowa. -Nie, nie wszystko. Duchow nie lapie sie tak jak kataru, Castor. Jesli Kale tkwi wewnatrz Huntera, istnieje wyjasnienie, jak sie tam dostala i powinnismy je poznac. Musimy je poznac. Poniewaz to zmienia zasady gry dla nas wszystkich. Wszystkich ducholapow. Kazdego, kto zarabia na zycie, krepujac martwych i nieumarlych. Ulzylo mi, ze Juliet chce mi pomagac, bo nie moglem jeszcze sie poddac. Poza wszystkim innym, oznaczaloby to, ze musialbym ogladac sie przez ramie za kazdym razem, kiedy wsiadalbym do pieprzonej windy. Poza tym Hunter - czy tez stwor przemawiajacy ustami Huntera - uzyl tego slowa. Inskrypcja. To samo slowo pojawilo sie na kartce z notatnika, ukrytej w zegarku kieszonkowym Johna Gittingsa. A takze, co pewnie mniej znaczace, w moim snie. -Mozemy odtworzyc ruchy Huntera - zaproponowalem. - Sprawdzic, czy uda nam sie ustalic, gdzie i kiedy zdobyl pasazerke. -Rozmawiajac z jego zona? -Na poczatek, owszem. I jest jeszcze cos, czego mozemy sprobowac. Cos nieco bardziej radykalnego, ale wymaga czasu do przygotowania. -Mow dalej. -Mozemy wywolac ducha Myriam Kale. Juliet spojrzala na mnie i rozesmiala sie - plynnie, melodyjnie. -Wywolac? Nie uwazasz, ze sama mogla zajsc nieco dalej? -Mam na mysli przyciagniecie, zamiast odepchniecia - warknalem. Chlodne rozbawienie Juliet urazilo mnie zapewne mocniej niz zamierzala. - To inna droga wiodaca do tego samego celu. Jesli znajdziemy cos, co nalezalo do niej za zycia - cos, z czym laczyla ja dostatecznie silna wiez - nie bedzie potrzeby zblizania sie do Huntera. Bedziemy mogli wezwac ja z daleka. Wywabic z niego i kazac przyjsc do nas. Dwie pieczenie przy jednym ogniu: uwalniamy Huntera i zyskujemy szanse poznania calej historii z ust samej Kale. -To niewatpliwy powrot do zrodla - zauwazyla cierpko Juliet. - Podoba mi sie. Ale pozostaje jeszcze oczywiste pytanie: myslisz, ze dasz rade zdobyc cos, co kiedys do niej nalezalo? W rozmowie z Juliet mozna bezkarnie uzywac sztampy i banalu, bo wiekszosc owych banalow w dziewiatym kregu piekla nie jest az tak banalna. -Nie - przyznalem nonszalancko. - Ale znam kogos, kto da. *** Zgodzilem sie spotkac z Nickym Heathem w St. James's Parku - to byl jego pomysl i biorac pod uwage autora, wygladal bardzo dziwnie.Nicky mieszka w opuszczonym budynku kina w Walthamstow i stara sie jak moze unikac slonecznego swiatla. Nie boi sie go, ale zaciekle pilnuje temperatury ciala, starajac sie utrzymac jak najnizsza. To oznacza siedzenie w ciemnosci kiedy tylko mozna, uzywanie ekologicznych zarowek, bo wydzielaja mniej ciepla niz zwyczajne, spedzanie czesci kazdego dnia w wielkiej zamrazarce ze spuszczonym wiekiem i nie zblizanie sie do nikogo, kto zyje i oddycha. Dla Nicky'ego smierc to styl zycia. Kiedy spotkalem go po raz pierwszy, byl znakomitym analitykiem danych i sprzedawal tajna historie przyszlosci zachlannym prezesom korporacji, ktorzy nie mogli wyjsc z podziwu dla jego zdolnosci przewidywania cen akcji wylacznie na podstawie przeplywu informacji na cyfrowych gieldach. Byl tez aroganckim sukinsynem i dla czystej rozrywki potwornie wkurzal ludzi, przy kazdej okazji bezsensownie popisujac sie swoja fachowoscia. Po tym jak przyjaciel przedstawil nas sobie na imprezie, pare razy skorzystalem z jego uslug do zdobycia informacji, ktorych oficjalnie nie mialem prawa poznac: nie moglem mu zaplacic nawet jednej dziesiatej tego, ile byl wart, ale i tak to dla mnie robil, bo stanowilo przyjemna odmiane od jego codziennej pracy. Zmarl mlodo na atak serca, co nikogo nie zaskoczylo. A potem wrocil, co zaskoczylo wielu. W owym czasie po swiecie krazylo juz sporo zombie, totez nie sam fakt, ze Nicky wykopal sie z grobu, zdumiewal najbardziej, lecz to, jak zrecznie poradzil sobie z zaistniala sytuacja. Zmarli, mimo niekonczacych sie debat parlamentarnych i kilku osieroconych projektow ustaw, wciaz nie maja zadnych praw. Teoretycznie, zyjacy brat i siostra Nicky'ego mogli zgarnac wszystkie jego doczesne dobra i zostawic go stygnacego w rynsztoku. Tyle ze tego nie zrobili, bo tak znakomicie ukryl swoje pieniadze, ze procz paru tysiecy na rachunku biezacym, zaden prawnik nigdy nie zdolal odnalezc chocby pensa. A podczas gdy probowali, Nicky ustanawial gaszcz slepych funduszy powierniczych i firm w rajach podatkowych, dajacy mu pelna kontrole nad tym, co sie stanie z pieniedzmi, nie przekazujac przy tym zadnych niezbednych praw wlasnosci. A potem zaprzagl do dzialania swoj umysl zdobywcy faktow, zajmujac sie tylko jedna kwestia: przetrwaniem. Zombie maja spora przewage nad duchami: cielesna powloka umozliwia im interakcje ze swiatem niemal identyczne, jak za zycia. Wciaz czuja smak, zapach i tak dalej. Natomiast wada jest taka, ze cialo, z ktorym sa zwiazani, to w gruncie rzeczy kawal gnijacego miesa. Stawiaja zagle na tonacym statku i wiekszosc czeka jedynie krotka podroz - choc zapewne to raczej sila woli, niz impulsy nerwowe, porusza ich nerwami, rozklad i gnicie stopniowo sprowadzaja cialo do stanu, w ktorym doslownie zaczyna sie rozpadac. Zamieszkujacy je duch moze nadal trzymac sie kurczowo coraz bardziej cuchnacego truchla, albo tez porzucic nierowna walke i samotnie wyruszyc w dalsza droge. Tak czy inaczej, na tym etapie statek tkwi juz na mieliznie: nie da sie poruszac nogami, ktore rozpadly sie w stawach, ani patrzec przez oczy, ktore zamknely sie niczym martwe kwiaty. Nicky'emu niezwykle zalezalo, by nie osiagnac tego etapu, i szybko uswiadomil sobie, ze sekretem dlugotrwalego przetrwania jest dowiedzenie sie jak najwiecej na temat wlasnej mechaniki wewnetrznej. Zgromadzil zatem sterte podrecznikow biologii i przerobil fragmenty traktujace o anatomii czlowieka, uzupelniajac swa wiedze pytaniami zadawanymi na forach medycznych i niemilosiernie dlugimi rozmowami z prawdziwymi lekarzami - najczesciej niezyjacymi. Wkrotce stal sie ekspertem w dziedzinie wszelkich odmian rozkladu - suchego, wilgotnego, maslowego. A potem wyruszyl z nimi na wojne, z determinacja, ktorej za zycia nigdy nie doswiadczyl. Przestal jesc i pic, rezygnujac z rozrywki uprawianej przez wiele zombie, z powodow nostalgii i emocjonalnej tesknoty - po smierci uklad trawienny nie rozklada juz pozywienia, ktore jedynie gnije w brzuchu, tworzac kolejny czynnik infekcji. Zamiast tego zaczal zazywac - glownie wstrzykiwac - cala game gwaltownych trucizn. Zamarynowal swoje cialo: nie w formalinie, lecz w skladnikach srodkow do balsamowania, ktore przygotowywal sam z przepisow znalezionych w Internecie. Nasaczal swe komorki tak mocnym koktajlem zwiazkow nieorganicznych, ze w pewnym momencie zaczal sie pocic trucizna, zabijajaca samym dotykiem. Wiedzialem, ze kryje sie w tym cos jeszcze. Nicky nawiazal scisle kontakty z Imelda Probert, znana ogolnie pod ksywka Lodownia - uzdrowicielka oferujaca swe uslugi zywym trupom - i odwiedza ja pare razy w miesiacu, dokonujac przegladow mistyczno-religijnych. Opanowal techniki medytacji i twierdzi, ze potrafi odwiedzac rozne czesci swego ciala na poziomie komorkowym, naprawiajac zastane uszkodzenia cementem niezlomnej wiary w swe zdolnosci. No i, jak juz wspominalem, nie wychodzi na slonce, zeby nie zasmiardnac. Dzis jednak siedzial pod golym niebem na lawce w parku, po stronie Pall Mall. Rece rozlozyl szeroko na oparciu, skrzyzowane nogi wyciagnal przed siebie odprezony. No dobrze, niebo zasnuwala gruba warstwa chmur i wial mrozny wiatr, ale mimo to widok Nicky'ego w blasku dnia naprawde mna wstrzasnal. Usiadlem obok niego na skraju lawki, bo nawet sie nie ruszyl, zeby zrobic mi miejsce. Jego spojrzenie umknelo w bok, ku mnie, potem jednak powrocilo ku bezlistnym galeziom i widocznym miedzy nimi ciemnoszarym ciezarnym chmurom. Mial na sobie czarne dzinsy i jaskrawa czerwona koszulke. Stroj ten jeszcze bardziej podkreslal jego niezwykla bladosc i pewnie wlasnie o to chodzilo. Zwazywszy na pore roku i nieprzyjemna pogode, podkreslal takze fakt, iz Nicky nie ma ukladu krazenia. Odchylilem glowe, podazajac za jego wzrokiem. Nie bylo czego ogladac, jedynie czarna koronke galezi na tle nieba - zebra potwora czekajacego na dzien odrodzenia. -Czyz nie cudownie byc synem Matki Natury? - zauwazylem. Nicky prychnal sucho. Oczywiscie wszystko robi sucho, bo w jego ciele nie kraza juz plyny. -Castor - mruknal - jedynym synem w okolicy jestes ty. Nie probuj luznych gadek i mnie nie wkurzaj, bo nie jestem w nastroju. -Dobra, nie bede. Nie zamierzam psuc ci nastroju, Nicky. -To co, chcesz czegos czy nie? Nie przyjechalem az tutaj po to, by sluchac zwyklych bzdetow. -Proponowalem, ze przyjade do ciebie - przypomnialem. - Sprawdziles mnie, przebiles, a ja spasowalem. I musze przyznac, ze to zupelnie nowy ty. Spojrzal na mnie ponownie, tym razem sekunde czy dwie dluzej i wzruszyl ramionami, odwracajac glowe. -Przeprowadzam u siebie drobny remont - oznajmil z prostota. Mial w ten sposob zamiar mnie uciszyc i udalo mu sie. Od dnia swojej smierci Nicky zamieszkal w opuszczonym kinie w Walthamstow: calkiem niedawno zostalo zniszczone przez bande szalonych amerykanskich satanistow, ktorzy dowiedzieli sie o istnieniu Nicky'ego poprzez jego kontakty ze mna. Udalo mu sie wyciagnac mnostwo kasy od firmy ubezpieczeniowej i poinformowal mnie, ze ma w zwiazku z tym wielkie plany, ale nie dal sie przyszpilic co do szczegolow. Cale to wydarzenie odmienilo go subtelnie - czy moze nawet nie tak subtelnie. Powoli zmienial sie w stworzenie, ktorego dom stanowi czesc ciala, jak slimak albo zolw: teraz jednak najwyrazniej rozpoczal nowa faze zycia po zyciu. Aby zmienic temat - i przejsc do rzeczy - wreczylem mu klucz i "A do Z", ktore nosilem przy sobie caly dzien. Klucz schowal bez slowa. Nie musial pytac, by wiedziec, ze chcialbym dopasowac go do serii i jesli sie da, okreslic polozenie zamka. Cala uwage skupil na ksiazce. Obrocil ja w rekach, jakby sprawdzal, czy nie ma robakow, a potem otworzyl na pierwszej stronie i zaczal przebiegac wzrokiem spis nazwisk na wyklejce. -Nalezaly do Johna Gittingsa - oswiadczylem. - Jestes w srodkowej kolumnie. Masz jakis pomysl dlaczego? Nicky z wyraznym znudzeniem odczytywal nazwiska. -Git-John byl jednym z moich stalych klientow - oswiadczyl. -Szukales dla niego danych? -Od czasu do czasu. -Ostatnio? -Nie. -Ale widziales go niedawno? -Za kogo ty sie masz, Castor, za mojego spowiednika? Tak, widzialem sie z nim. -Sluzbowo? -Tak. I nim zapytasz, nie, nie powiem ci, o co chodzilo. To jego sprawa, a teraz moja. Wpadlbys w szal, gdybys uslyszal, ze rozpowiadam o twoich biznesach na prawo i lewo kazdemu, kto pomacha mi pod nosem piecdziesiatka. Pokiwalem glowa. Racja, mial mnie. -Dobra - mruknalem. - Szanuje twoj kodeks zawodowy. Ale moglbys przejrzec reszte tych zapiskow i sprawdzic, czy maja jakikolwiek sens? Ostatnie kilka tygodni przed smiercia John spisywal te nazwiska i miejsca wiele razy, wiec musialy cos dla niego znaczyc. A moze tkwi w tym jakis szyfr, ktorego nie zauwazylem. Tak czy inaczej, bede wdzieczny za twoja opinie. Nicky przeskoczyl na tyl planu i przyjrzal sie tamtejszemu spisowi. Ostatnie slowo SMASHNA patrzylo na nas ze srodka gniazda zawijasow. -Smashna - powiedzialem na glos. Nie brzmialo to jak prawdziwe slowo. Moze jakis skrot. -To po rosyjsku - wyjasnil Nicky. - Rosyjski slang. Znaczy: swietnie, super, wspaniale. Zamknal ksiazke i pochylil sie lekko ku mnie, tak by moc schowac ja do kieszeni dzinsow. Nozdrza wypelnil mi ostry zapach wody po goleniu polaczony z jeszcze ostrzejsza, lecz slabsza wonia chemiczna, ktorej nie potrafilbym okreslic, nawet gdybym tego chcial. -Jak zamierzales mi to wynagrodzic? -Na razie pozostawmy kwestie otwarta - odparowalem - bo potrzebuje czegos jeszcze. To duza sprawa. -Tak? - Lekki ton Nicky'ego sugerowal, ze na calym swiecie nie ma zbyt wielu zadan, ktore bylyby dla niego zbyt wielkie. - Co takiego? -Zastanawialem sie, czy zdolasz mi cos zorganizowac - oswiadczylem. - Cos z rodzaju rzeczy, ktore rzadko zmieniaja wlasciciela. -Mow dalej. -Pamiatke. -Zwiazana z...? -Kims z kregow gangsterskich. Ten ktos juz nie zyje. Od bardzo dawna. Glowa Nicky'ego obrocila sie blyskawicznie i kilka chwil wpatrywal sie we mnie w martwej, zdumionej ciszy. Jego reakcja wydala mi sie dosc przesadzona: no dobra, moze zabrzmialo to nieco oblesnie, ale znalem go dosc dlugo, by wiedziec, ze nie mial zadnych oporow moralnych. Cos jednak poruszylo nim tak bardzo, ze nie zdolal tego ukryc. -Zdawalo mi sie, ze umowilismy sie na koniec z pierdolami, Castor - powiedzial nieprzeniknionym tonem. -Uwazasz, ze to pierdoly, Nicky? -A nie? Dajesz mi ksiazke Gittingsa, probujesz wyciagnac ze mnie, co dla niego robilem, a teraz... - Zawahal sie i wzruszyl ramionami, jakbym sam mial polaczyc wszystkie elementy. -Tu nie chodzi o Johna. To zupelnie inna sprawa. Wyciagnalem ku niemu reke dlonia do gory, w gescie otuchy, ale go nie dotknalem. Nienawidzi, kiedy dotykaja go zywi, bo ich skora to fabryka zarazkow, w ktorej tasmy montazowe pracuja bez chwili przerwy. A ze nie znosi zadawac sie z innymi zombie z przyczyn estetycznych, juz od dawna nikt nie naruszyl jego przestrzeni osobistej. -Wyluzuj, Nicky. Przysiegam, nie probuje cie zmusic do zlamania etyki zawodowej, choc az do dzis nie wiedzialem, ze jakakolwiek masz. Nie odpowiedzial, ale nadal gapil sie na mnie jak ryba, totez podjalem bez chwili przerwy: -Mozliwe zreszta, ze i tak nie zdolasz mi pomoc. W latach szescdziesiatych wsrod gangsterow dzialala niejaka Myriam Seaforth Kale. Nie wiem, czy kiedykolwiek o niej slyszales. Zabila z tuzin ludzi, samych facetow, a potem FBI otoczylo hotel, zeby ja zlapac i poslac na krzeslo. -Amerykanskich gangsterow. - Nicky podkreslil pierwsze slowo. -Tak. Przepraszam, zdawalo mi sie, ze wspominalem. W kazdym razie wiesz, jak to dziala, pewnie lepiej ode mnie. Zawsze istnial rynek na pamiatki po slawach. I wyglada jak gora lodowa - drobny fragment nad powierzchnia, cala reszta pod. -Jasne. - Nicky sprawial wrazenie uspokojonego. Cokolwiek tak nim poruszylo, to albo juz sie otrzasnal, albo tez zostawil sobie na pozniej. Nadal nie mialem pojecia, co tak bardzo go uklulo, ale uznalem, ze na razie lepiej bedzie nie pytac. -To co? - zakonczylem, oslaniajac oczy, bo zza chmur nagle wyszlo slonce. - Myslisz, ze zdolasz cos dla mnie znalezc? Pare razy pokiwal glowa, nie w odpowiedzi na pytanie, lecz uznajac, ze to ciekawe wyzwanie. -Zabawne - rzekl, znow zerkajac na mnie spod zmruzonych powiek, jakby ostrzegal przed zlosliwymi komentarzami. - Ale mam pewne kontakty w tych kregach. -Powaga? -Powaga. - Nicky przesunal sie na lawce, opuszczajac plame slonca. Moze i polubil swiatlo dnia, ale najwyrazniej podchodzil bardzo selektywnie do jego zrodla. - Niczego nie moge obiecac, bo takie rzeczy rzadko trafiaja na rynek, a kiedy trafiaja, osiagaja zawrotne ceny. Popyt i podaz. Na swiecie zyje cala kupa zbokow, a martwych seryjnych mordercow nie ma az tak wielu. Mozesz nie zechciec zaplacic zadanej ceny. -Tak - zgodzilem sie. - Dlatego wlasnie zaproponowalem, zebysmy na razie pozostawili kwestie zaplaty otwarta. Chcemy dostac te rzecz na najwyzej dzien. Moze moglibysmy ja wynajac? -Albo kupic i znow sprzedac - zastanawial sie glosno Nicky. Najwyrazniej perspektywa wydala mu sie obiecujaca: dwie szybkie transakcje, podwojne honorarium. - Tak, moze. A przy okazji, co to za my i po co wam ten bibelocik? Wstalem. -Zadzwon do mnie, jesli cos wynajdziesz - poprosilem. - Albo jesli polapiesz sie, co, do kurwy nedzy, znacza te bazgroly. Im szybciej, tym lepiej, Nicky. W obu sprawach mam noz na gardle. -Takie zycie - zauwazyl Nicky. W ustach umarlaka te slowa oznaczaja, ze to nie jego problem. 11 Czasami zbieznosc bywa naszym przyjacielem. Wszystko zlewa sie razem i cos, czego szukamy, nagle znajduje sie w pierwszym miejscu, na ktore natrafia nasze chciwe palce. Choc zwykle uskarzam sie na mojego pecha, nawet mnie przytrafiaja sie podobne chwile. Ale ten dzien na taki nie wygladal.O dwunastej bylem umowiony w "Reflections Cafe", ktora, sadzac po kodzie pocztowym, miescila sie gdzies w okolicy dworca Victoria. Nie mialem pojecia, z kim sie tam spotkam i czy ow ktos rzuci jakiekolwiek swiatlo na dziwne notatki Johna Gittingsa, ale wolalem sie nie spoznic. Tymczasem jednak zostalo mi troche wolnego czasu. Ruszylem zatem spacerkiem na Trafalgar Square, z czystej radosci zycia mojej i polujacych na golebie sokolow. Po drodze zadzwonilem do Jan Hunter, by opowiedziec o spotkaniu z Dougiem. Nie probowalem wyjasniac roli Juliet, powiedzialem jedynie, ze zabralem ze soba kolezanke, by uzyskac druga opinie. Nie wspominalem tez o Kale, nie z poczatku - balem sie dac Jan chocby cien nadziei, bo bylem niemal pewien, ze cokolwiek znajde, nadal nie uchroni Douga przed oskarzeniem o morderstwo. Zamiast zatem oznajmic, ze jej maz ma w sobie pasazerke, spytalem, czemu nie wspomniala o diagnozie lekarza wieziennego, ze Doug cierpi na psychoze. Na moment w sluchawce zapadla cisza. -Poczatki psychozy - poprawila w koncu Jan. - Nie w pelni rozwinieta chorobe. - Wyraznie sie bronila, lecz za nic nie przepraszala. - Pomyslalam po prostu, ze gdybym powiedziala, ze Doug traci rozum, moglby pan nie zgodzic sie mi pomoc. A poza tym to nie ma znaczenia - nie dla sprawy. Wszystko zaczelo sie dopiero po aresztowaniu. Chodzilo o to miejsce. I stres zwiazany ze wszystkim, co sie stalo. Wczesniej byl calkiem zdrow. -Zdawalo mi sie, ze wspominalas, ze stawal sie coraz odleglejszy i trudniejszy do rozszyfrowania - przypomnialem. - I ze zniknal na tydzien, nawet nie dzwoniac. -Ale nadal byl soba. - W jej glosie slyszalem zapowiedz placzu. - Przynajmniej przez wiekszosc czasu. A kiedy nie byl soba, wciaz nie sprawial wrazenia szalenca. Po prostu... jakby chcial sie znalezc gdzie indziej. Nie wierze, ze tydzien wystarczyl, by zamienic go w morderce. Nie wierze, zeby wystarczylo cale zycie! -Moze i nie - przyznalem. - Tak czy inaczej, uwazam, ze doktor Maxwell sie myli. Cokolwiek spotkalo Douga, watpie, by to byla choroba psychiczna. -Naprawde? - Posrod lez zalsnily nadzieja i ulga, niczym blyszczaca krawedz piecdziesieciopensowki w mulistej, brudnej wodzie scieku. Kurwa. Powinienem uwazac co mowie. - A zatem co to? Co sie z nim dzieje? -Nie jestem pewien - krecilem. - I, Jan, przykro mi to mowic, ale to moze niczego nie zmienic w jego sprawie. Przynajmniej w kwestii wyroku sadu. Kryje sie w tym jednak znacznie wiecej, niz zdolala dostrzec policja, i bez wzgledu na to, czy to pomoze, czy nie, znajde odpowiedzi. Mamy okienko, potrwa pewnie co najmniej kilka tygodni, moze wiecej. Z tego co mowil Gary - detektyw sierzant Coldwood - nie wyznaczono jeszcze daty procesu. Policjanci wciaz szukaja narzedzia zbrodni i nie idzie im zbyt dobrze, totez nikt nie nalega na szybka rozprawe. Jesli znajde cos namacalnego... - Slowo to zabrzmialo nieco osobliwie wobec mych niewyraznych, zwiewnych podejrzen. - Jesli cokolwiek sie pojawi - dokonczylem niezgrabnie - przekaze ci to, a ty sama ustalisz, co z tym zrobic. -Uwaza pan zatem, ze Doug jest niewinny, panie Castor? Skrzywilem sie. Wolalbym w tym momencie nie opowiadac sie jednoznacznie, bo, prawde mowiac, nie mialem bladego pojecia. -Wierze, ze Myriam Kale byla w tym pokoju hotelowym - oswiadczylem. - Ale niezmiernie pragnalbym sie dowiedziec jak i dlaczego, a przynajmniej zorientowac sie... -Dlaczego nie jest wazne - przerwala mi z wyraznym gniewem Jan. - Juz za zycia zabila dziesiatki mezczyzn. Nie wiadomo dokladnie ilu. I nadal to robi. Nie potrzebujemy tez wiedziec, jak sie tam dostala. Jesli jest duchem, moze dotrzec gdzie zechce. Nie musi stukac do drzwi, jezdzic pociagiem, taksowka, latac samolotem. Moze przenikac sciany i zniknac nim przybedzie policja. Nawet kamery jej nie zarejestruja. -I diablo ciezko byloby jej uderzyc kogos mlotkiem. Nagla cisza po drugiej stronie. Czekalem, az Jan zada oczywiste pytanie, na ktore musialbym udzielic oczywistej odpowiedzi. Dusza twojego meza uciekla z inna kobieta... Tymczasem moj wzrok wedrowal po placu, zupelnie jakbym podswiadomie szukal drogi ucieczki od tej rozmowy. Japonski turysta, pare krokow dalej, rozwijal mape Londynu tak wielka, ze jej brzeg upadl na ziemie. Wielki, bezdomny kot, czarny z brudnobialymi plamami na grzbiecie, obserwowal golebie przefruwajace z jednego konnego pomnika na drugi. Jego ogon zataczal ciasne luki, niczym przeciety kabel wysokiego napiecia, z ktorego wylewa sie tysiac voltow. Studentka sztuki, albo moze jedynie hobbystka, szkicowala pastelami Karola I. Siedziala ze skrzyzowanymi nogami na kamieniach, a obok niej stala butelka piwa "Red Stripe". Lecz Jan jakby ujrzala otchlan otwierajaca sie przed nia i instynktownie skrecila. -Nic z tego nie rozumiem - powiedziala. - Cokolwiek pan znajdzie, panie Castor... Cokolwiek mi pan powie... Moglem skorzystac z tego zaproszenia, lecz ja takze skrecilem jak tchorz. Z zasmieconego biurka mej pamieci wyciagnalem pytanie i pomachalem nim jak Chamberlain slynnym autografem Adolfa Hitlera. -Doug wspominal, ze skrecil noge w kostce. Czy to sie zdarzylo naprawde? -Tak. - W glosie Jan zabrzmialo zdumienie. - Kilka miesiecy temu. Schodzil z drabiny i zesliznela mu sie noga. Potwornie go bolalo. Debile kierujacy budowa nie mieli nawet apteczki, a to znaczylo, ze nie pozwola wezwac karetki, bo wtedy ktos moglby sie zorientowac, ze nie przestrzegaja przepisow. Doug musial pokustykac za rog - dwoch kumpli nioslo go wieksza czesc drogi - zeby zadzwonic skadinad i nie narobic im klopotow. Pieprzeni kowboje. Zawsze pracowal dla pieprzonych kowbojow! Zerknalem na zegarek. Bylo wpol do dwunastej, naprawde musialem juz ruszac. Powiedzialem Jan bardzo szybko, co zamierzamy z Juliet, i dodalem, ze poinformuje o ewentualnych wynikach. Potem rozlaczylem sie i zszedlem pod ziemie. *** Okazalo sie, ze bar "Reflections Cafe" miesci sie przy Wilton Road, dokladnie naprzeciwko glownego wejscia dworca Victoria i z jego okien rozciaga sie wspanialy widok na dworzec autobusowy.Nazwa zapowiadala cos eklektycznego i kosmopolitycznego. W istocie ujrzalem waskie, szklane akwarium wysuniete na chodnik i zawierajace w sobie ekspres do kawy, lodowke pelna piwa "Carling Black Label", lade i szesc krzesel. Nastolatka w mundurku pokojowki, wygladajacym jak zamowiony ze sklepu dla fetyszystow, z usmiechem przyjela moje zamowienie na podwojne espresso i usiadlem. Oprocz przysadzistego, lysiejacego faceta w kiepskim brazowym garniturze byla jedyna zywa istota w barze. Zlany potem facet pochylal sie nad sudoku z "Timesa", zupelnie jakby bylo ono ekscytujaca, zakazana rozrywka. Usiadlem w polu jego widzenia, ale nie zareagowal, jakby w ogole mnie nie widzial. Bylo piec po dwunastej, istniala zatem mozliwosc, ze moj czlowiek zjawil sie juz i odszedl. Kiedy dostalem kawe, a jego wciaz nie bylo, wydalo mi sie to jeszcze bardziej prawdopodobne. Pociagnawszy lyk letniego plynu, wyjrzalem przez okno na przystanek po drugiej stronie, z roztargnieniem ogladajac twarze osob czekajacych na siedemdziesiatke trojke. Nikt z nich nawet nie zerknal w strone baru, nikt nie wygladal, jakby probowal zebrac sie na odwage, zeby wejsc do srodka. Kelnerke calkowicie pochlonelo misterium czyszczenia tacy ekspresu. Lysy nadal rozwiazywal sudoku. Nikt nawet nie probowal nawiazywac ze mna kontaktu. Moglem spokojnie postawic krzyzyk na tym spotkaniu, ale uznalem, ze najpierw dokoncze kawe. I, popijajac powoli, znow przebieglem wzrokiem po twarzach ludzi na przystanku. Wiekszosc byla nowa, lecz jeden facet stal tam caly czas, choc zdazylo juz przyjechac kilka autobusow. Chudzielec, na oko przed trzydziestka, w podkoszulku z LL Cool J, czarnej kurtce i dzinsach. Jego nos mial ksztalt i rozmiar steru, w zestawieniu z nim reszta twarzy wygladala jak ulozona wokol w nieco zbyt waskiej przestrzeni. Mial zoltawa, niezdrowa cere, a z jego uszu zwisaly kable sluchawek. Pokryta ciasnymi lokami glowa kolysala sie lagodnie w tempie na cztery, gdy tak chlonal wibracje tego, co akurat odtwarzal na iPodzie. Nadal na mnie nie patrzyl - a moze patrzyl, ale tego nie zauwazylem. W zwyklym miejscu. Moze wysnulem wnioski zbyt pochopnie? Moze swietej pamieci John Gittings znow okazal sie lepszym paranoikiem. Zostaw pudelko zapalek i numer telefonu, ale nie lacz wszystkich elementow, bo wowczas inni dostrzega ksztalt tego, co chcesz narysowac. Moze zwykle miejsce to miejsce, z ktorego widac "Reflections"? Dokonczylem kawe, zaplacilem przy ladzie i wyszedlem na ulice. W tym samym momencie facet na przystanku ruszyl naprzod; z tego co widzialem, wciaz nie patrzyl na mnie. Podazylem za nim srednio szybkim krokiem, przecinajac ulice, podczas gdy on maszerowal na poludnie w strone Bridge Place. Teraz znajdowalismy sie w labiryncie podjazdow autobusowych i slupkow przed dworcem Victoria. Myslalem juz, ze skreci w prawo i wejdzie do srodka, ale nie, nie ogladal sie tez za siebie. Po prostu szedl naprzod, nadal lekko kiwajac glowa w rytm osobistej sciezki dzwiekowej. Dotrzymywalem mu kroku, maszerujac zaledwie trzy metry za nim. Siegnalem za pazuche, znalazlem komorke i wyjalem. Zauwazylem, ze prawie sie rozladowala, wskaznik juz pokazywal pusta baterie, ale na to powinno jeszcze wystarczyc. Nacisnalem guzik ostatnich rozmow i znalazlem numer, ktory wybralem poprzedniej nocy - zapisany przez Johna na pudelku zapalek. Podswietlilem go i wybralem. Sekunda. Dwie. A potem dokladnie sprzede mnie dobiegly metaliczne, zwawe, potwornie irytujace dzwieki "Crazy Frog". Glowa chudzielca uniosla sie gwaltownie, reagujac z lekkim opoznieniem. Jego dlon zniknela w kieszeni dzinsow, zeby wylaczyc telefon. Odwrocil sie i spojrzal na mnie, po raz pierwszy patrzac mi w oczy. Musial nastawic telefon takze na wibracje, albo moze w jego sluchawkach od poczatku nie grala zadna muzyka. I nagle, bez cienia ostrzezenia, zaczal uciekac. Pobieglem za nim, odruchowo skrecajac w prawo, zeby przeciac mu droge, jesli skieruje sie w strone dworca - gdyby dostal sie do srodka, majac chocby pare sekund przewagi, nigdy bym juz go nie znalazl. Ale on nawet nie probowal - pedzil prosto przed siebie przez Bridge Place, o malo nie wpadajac pod autobus, ktory kosztowal mnie pare sekund, gdy zwolnilem, przepuszczajac go. A potem zniknal w bocznej uliczce. Teraz dzielilo mnie od niego prawie dziesiec metrow i nim dotarlem na rog, zniknal mi z oczu. Bieglem dalej, rozgladajac sie na wszystkie strony i szukajac wskazowek, gdzie mogl sie podziac. Tylko jeden skret, w lewo. Pobieglem tam i zdazylem jeszcze zobaczyc, jak chudzielec znika za kolejnym zakretem. Moze nie cwicze tak duzo jak powinienem. Wiem, ze spece od fitnessu zalecaja pol godziny dziennie: cwiczylem raz tyle w tysiac dziewiecset dziewiecdziesiatym, ale potem troche sie zaniedbalem. To przez podniecenie towarzyszace nadejsciu nowego millenium i rozne takie. Dotarlszy na rog, juz sie zdyszalem. Tymczasem gosc, ktorego gonilem, jeszcze przyspieszal. Potem jednak dopisalo mi szczescie. Tuz przed nim otwarly sie drzwi i na ulice wyszla kobieta, prowadzaca za rece dwoje dzieci. Skrecili ku nam, tworzac bariere blokujaca caly chodnik i dajac mu wybor: mogl albo ich zdeptac, albo wyminac. Zatrzymal sie w poslizgu, niemal wpadajac na zdumiona kobiete, a potem skrecil na ulice, wymijajac kontener pelen czyichs starych mebli z salonu i umknal w kolejna uliczke. Ja pobieglem po przekatnej i zyskalem dosc czasu, by przebiegajac obok smietnika, wyciagnac z niego podstawe standardowej lampy. Aeorydnamicznie byla do dupy, ale nie mialem czasu na wybrzydzanie. Ostatnim desperackim zrywem przyspieszylem, wyciagnalem przed siebie lampe niczym tyczke do skoku, a potem cisnalem nia jak oszczepem. Brakowalo jej wywazenia oszczepu i ciezka koncowka natychmiast zaczela opadac ku ziemi. Jeszcze metr i wyladowalaby nieszkodliwie na chodniku, turlajac sie na bok. Ja jednak pochwycilem szczescie i nie dawalem mu umknac - trzonek trafil dokladnie miedzy rozpedzone stopy chudzielca, ktory potknal sie, ladujac ciezko na kamiennych plytach chodnika. Byl zdyszany, zdolal jednak sie dzwignac i pokustykac jeszcze pare krokow. Do tego czasu jednak zdazylem go doscignac. Rabnalem ramieniem i znow go przewrocilem, po czym skoczylem nan, wbijajac mu kolano w krzyz i przyszpilajac do ziemi. Szarpnal sie, probujac wstac, ale mialem przewage masy i pozycji. -Co, do kurwy nedzy! - wykrztusil. - Puszczaj mnie! Popierdolilo cie? -Jeszcze sie nie poznalismy - wydyszalem. Serce walilo mi w piersi, oddech wyrywal sie z ust chrapliwa czkawka. - No, tylko przez telefon. Ale mam nadzieje, ze sie zaprzyjaznimy. Jestem Castor, a ty? -Zaczne krzyczec - warknal chudzielec, wciaz sie nie poddajac. Obrocil glowe, patrzac na mnie wsciekle. Jego nos wygladal jak dziob drapieznego ptaka. - Myslisz, ze mozesz napadac ludzi na oczach wszystkich? Na srodku ulicy? -Mysle - odparlem nadal dyszac - ze chciales... przyjrzec mi sie bez... zwracania na siebie uwagi. I z jakiegos powodu stchorzyles. Juz ci mowilem, nie chce cie skrzywdzic. Jestem tylko przyjacielem Johna. -To mnie pusc. Puscilem. Wygladal, jakby nadawal sie do dalszej gonitwy jeszcze mniej niz ja, a poza tym widzialem juz, ze uliczka konczy sie slepo: nie mial dokad uciec. Wstalem i cofnalem sie, pozwalajac mu powoli sie podniesc. -Jak sie nazywasz? - spytalem ponownie. - I gadaj prawde, do cholery. Juz kiedy tu przyszedlem bylem w kiepskim nastroju i jakos mi sie nie poprawil. Potarl kolano i obdarzyl mnie szyderczym usmiechem. -Czemu mnie to nie dziwi - zadrwil. - Siedziales tam w kafejce, jakbys czekal na randke w ciemno. Brakowalo ci tylko bialego kwiatka w... Chesney - dodal pospiesznie, gdy postapilem krok ku niemu. - Vincent. Vincent Chesney. - Uniosl rece w obronnym gescie. Ku jego zdumieniu zlapalem go za prawa i uscisnalem mocno. Zapewne wygladalo to absurdalnie oficjalnie, zwazywszy, ze wlasnie gonilem go jak ogar zajaca, ale zupelnie sie tym nie przejmowalem. Przyszedlem, zeby zdobyc informacje, i odpowiadal mi kazdy sposob. Czasami wrazenia, jakie odbieram po dotknieciu czyjes skory, sa ulotne i niewyrazne. Ale czasem bywaja ostre i blyskawiczne jak film z dzwiekiem w dolby. Vincent Chesney nie mial zadnych znaczacych barier psychicznych i jego emocje pojawily sie w mojej glowie bez wysilku, niemal bolesnie wyrazne. Usmiech byl tylko przykrywka, pod spodem Chesney sie bal. Przede wszystkim mnie. Ale nie tylko tego, co moglbym mu zrobic fizycznie. W glebi jego umyslu krylo sie cos jeszcze - cos zupelnie innego. Wypuscilem jego dlon, a on cofnal ja szybko, podejrzliwy i nieco oburzony. -No dobra - mruknal. - Tak, chcialem najpierw ci sie przyjrzec. Co w tym zlego, stary? Zadzwoniles do mnie w nocy; to mogl byc, kurna, kazdy. Musze bardzo uwazac. Moja pozycja jest dosc delikatna. -Naprawde? - spytalem uprzejmie. - A czemuz to, Vincencie? -Vince. -Ponawiam pytanie. -No dobra - powtorzyl niechetnie, z nieszczesliwa mina. - Przyszedles po rzeczy, tak? - Polozyl na to slowo ten sam ciezki, aluzyjny nacisk, jak kasjer w aptece mowiacy "cos na weekend". -Rzeczy, ktory zostawil u ciebie John? - zaryzykowalem. Chesney przytaknal z jeszcze bardziej ponura mina. -To jeden z powodow, dla ktorych przyszedlem - sklamalem. -No dobra. Tak. Tak tez myslalem. To jest tuz za rogiem. Zmiana z liczby mnogiej na pojedyncza zaskoczyla mnie. -Co takiego? - spytalem. -Miejsce, w ktorym pracuje. Dam ci te rzeczy, jasne? To tuz za rogiem. Ale bedziesz musial zaczekac, az... - Urwal, bo z mojej miny jasno odczytal, ze tego nie kupuje. - No, dobra, jesli pojdziesz ze mna - warknal nadasany - bedziesz robil to co ja, jasne? Cokolwiek powiem, potwierdzisz. I tak nie bedzie to wygladalo najlepiej. Nie chce stracic pierdzielonej roboty, kumasz? -Bede cie sluchal - obiecalem. Odsunalem sie, wypuszczajac go na ulice, a potem poszedlem za nim - nie w strone Bridge Place, lecz dalej na poludnie. Powoli moj oddech zwalnial, a Chesney odzyskiwal czesc zadziornej pewnosci siebie, ktora uslyszalem w jego glosie, kiedy za pierwszym razem odebral telefon. -Kim wlasciwie jestes? - spytal po drodze. - Mowiles, ze pracowales z Gittingsem. Czy to znaczy, ze tez jestes ducholapem? Precz maro i te rzeczy? Ja tam nic do was nie mam, troche to macho, troche paternalistyczne. Nie moja broszka, ale ktos musi to robic. Ten ktos to ty? -Tak - potwierdzilem, kiedy w koncu rozszyfrowalem co mowi. - Ten ktos to ja. -No dobra. I dorabiasz sobie, czytajac w herbacianych fusach. Kumam. Z poczatku to brzmialo jak wariactwo. Ale potem czlowiek przeglada dowody i mysli sobie: o kurwa, to straszne. Te same schematy w trzecim i czwartym pokoleniu i tak dalej. A potem umarl i zaczalem sie zastanawiac. -Zastanawiac nad czym? - spytalem beznadziejnie, nie liczac na choc jedno spojne zdanie. -Czy moze nie zanadto zblizyl sie do ognia - rozwinal, gestykulujac niewyraznie i pokazujac lecaca cme. - No wiesz, jesli dalej w tym weszyl i dotarl do zrodla, ktos mogl potraktowac to osobiscie. Tego wlasnie sie balem. To dlatego, kiedy zadzwoniles, rozlaczylem sie. Bo przeciez nie wiedzialem, mogles byc kazdym. Mogles byc jednym z tych zimnych, starych drani, majacych najwiecej do stracenia. Nagle zjawia sie ktos i chce kupic cos z twoimi odciskami palcow. Co sobie pomyslisz? Moze po prostu wyjmiesz spluwe i bum. Moze zaczniesz obserwowac fora, nasluchiwac wiesci. Co za koles grzebie w moich rzeczach? Czego chce? Sprowadzcie tu jego cialo. Najpewniej nie, ale hej, chwytasz co mowie? Skinalem glowa, ale tylko z uprzejmosci. Gosc albo zakladal, ze wiem znacznie wiecej niz wiedzialem, albo tez zawsze tak gadal - a w takim przypadku uznalem, ze bede musial pobic go na smierc jego wlasnym iPodem. Zatrzymalismy sie przed anonimowym budynkiem z poczatku wieku, niegdys czyims domem, obecnie mieszczacym trzy rozne biura. Mowie trzy, bo na scianie obok drzwi wisialy trzy niewielkie tabliczki: "Klinika Patologii Weterynaryjnej Nexus", "Wydawnictwo Edukacyjne Deacon Lloyd", "Vitastar Films". Drzwi nie byly zamkniete na klucz, ale prowadzily jedynie do malego westybulu. Drzwi wewnetrzne wyposazono w zamek na karte, jedna z nich dyndala na lancuszku u pasa Chesneya. Przesunal ja przez czytnik i pokazal dwa palce zamontowanej na framudze kamerze ochrony. -Nikogo tam nie ma - rzekl lekcewazaco. Faktycznie, stanowisko ochrony w holu bylo puste. - Nocami przychodzi straznik, ale nigdy nie sprawdza materialu z kamer. To tylko pour encourager les cretins. Jak wiekszosc tego syfu. Gdybym chcial oszukac ten zamek, moglbym to zrobic stara karta autobusowa. Wspinalismy sie na schody, Chesney prowadzil. Na pierwszym pietrze miescily sie Vitastar Pictures, ale my szlismy dalej. -Porno - oswiadczyl Chesney, najwyrazniej przyjmujac na siebie role przewodnika. - W kazdy poniedzialek rano czeka tu jedna dziewczyna i dziesieciu facetow. Mam wrazenie, ze kreca tu mnostwo tytulow bukkake. Slowo bukkake wymowil jak "bukke", dzieki czemu zabrzmialo jakby przyzwoiciej. Przez moment pomyslalem o Muminkach. Potem bardzo szybko przegnalem te wizje. Na drugim pietrze miescila sie Klinika Patologii Weterynaryjnej Nexus. Drzwi byly otwarte, Chesney wszedl do srodka. W duzym otwartym pomieszczeniu pozbawionym recepcji unosil sie w powietrzu nieprzyjemny chemiczny odor. Kilka krzesel ustawionych w najblizszym kacie stanowilo uklon w strone idei poczekalni, reszte przestrzeni zajmowaly szafki: ze szklanymi drzwiami, stalowe i zamykane, oraz typowe biurowe, oliwkowo-zielone. Pod sciana po lewej staly trzy biurka roznej wielkosci, jak miski owsianki z bajki o Zlotowlosej. Mosiezna tabliczka na najwiekszym glosila: "John J. Moreton, dr wet.". Po drugiej stronie pomieszczenia mloda Azjatka w bialym fartuchu lekarskim, siedzac w kucki, ustawiala butelki na nizszych polkach jednej z szafek. Z tak daleka nie widzialem napisow na etykietach, lecz znaczek zagrozenia chemicznego na skrzynce wystarczyl az nadto. Obok niej ujrzalem zamkniete drzwi, pokryte matowoszarym metalem z napisem: osobom nieupowaznionym wstep wzbroniony. Kiedy weszlismy, obejrzala sie i obdarzyla Chesneya surowym spojrzeniem. -Dzieki, Vince - rzucila z typowym akcentem z Luton i Dunstable. - Zalatwiles mi polowe pieprzonej przerwy na lunch. Skad to bloto na twoich kolanach? -Przepraszam, Smeet - odparl Chesney. - Cos mnie zatrzymalo. Dziewczyna przeniosla wzrok na mnie, jakby sie spodziewala powitania badz wyjasnienia. -Pan Farnsworth - rzekl Chesney po nieco zbyt dlugiej pauzie. - W zeszlym roku przyniosl tu pudla, tak? Nim jeszcze sie tu zatrudnilem. A teraz inny, z tego samego miotu, ma podobnego raka, albo moze innego, i potrzebna mu kopia raportu dla firmy ubezpieczeniowej, bo w polisie jest klauzula dotyczaca sklonnosci genetycznych. Obiecalem, ze mu go znajde. Smeet przytaknela, stracila juz zainteresowanie - chyba gdzies w okolicach slowa Farnsworth. Chesney swietnie sie spisal - nawet mnie samego o malo nie zanudzil na smierc. Wskazala skrzynke, wciaz do polowy wypelniona butelkami. -Mozesz to dokonczyc - polecila. - Ja nie powinnam nawet ich dotykac, poki nie dostane uprawnien. -Jasne, nie ma sprawy. - Chesney rzucil kurtke na jedna z szafek. - Mozesz juz isc. Jesli chcesz, wez sobie cala godzine. Morpork nie wroci przeciez do czwartej, nie? Jest na balandze RSPCA. Podszedl do jednej z szafek, otworzyl gorna szuflade i bez zbytniego przekonania zaczal w niej grzebac. Nie byl najlepszym aktorem, a Smeet nie spieszyla sie do wyjscia - zdjela bialy fartuch, powiesila na wieszaku za jednym z biurek, a potem zaczela wkladac do torebki liczne przedmioty z biurka. -Duzo pracy? - spytalem, zeby odciagnac jej uwage od Chesneya. -Duzo pracy? - powtorzyla. - O tak. Zazwyczaj pracujemy do dziesiatej wieczor. W tym momencie najwiecej zarabiamy na ptasiej grypie. Odkad wprowadzili paszporty dla zwierzat wscieklizna zamienila sie w niszowy rynek i ptasia grypa doskonale ja zastapila. Sprzedaje sie nawet lepiej niz psia trombocytoza. Powiedzialabym, ze przecietnie Vince co drugi dzien odgrywa skecz o papudze Monty Pythona. Do tej pory skonczyla juz pakowac torebke i zmyla sie, nie patrzac na nikogo, po drodze sciagajac z wieszaka brazowa zamszowa kurtke i wkladajac ja w biegu. Chesney, uciszajac mnie gestem, przez chwile sluchal oddalajacych sie krokow na schodach. -Suka - powiedzial, kiedy dwa pietra nizej trzasnely drzwi. Z przesadna sila zamknal szuflade, zamiast tego otworzyl najnizsza i ostroznie wyciagnal z niej pudelko rozmiarow pudelka po butach, tyle ze zrobione z drewna i wyposazone w wieczko na zawiasach. Pomalowano je na zielono-zloto, tak ze wygladalo jak wieksza wersja puszki na tyton "Golden Virginia". -Zakablowalaby mnie bez sekundy wahania, wiesz? Wszystko musze robic po cichu. Chodz, to dam ci te rzeczy. Szczerze mowiac, pozbede sie ich z radoscia. Otworzyl drzwi, za ktore nie mialy wstepu osoby nieupowaznione, i wszedl do srodka. Podazywszy za nim, znalazlem sie w pomieszczeniu idealnie pasujacym do moich wyobrazen o prosektorium. Posrodku stal wielki stol operacyjny, z zestawem oswietleniowym na podwojnie lamanym, metalowym wysiegniku. Podloge i sciany pokrywaly biale kafelki, z boku staly oslepiajaco biale, porcelanowe zlewy, wbudowane w biale powierzchnie robocze, na ktorych ustawiono sterty stalowych naczyn w ksztalcie nerki. Zawsze sie zastanawialem, czemu ciesza sie one tak wielka popularnoscia w kregach medycznych, biorac pod uwage fakt, ze jedynym organem wewnetrznym w ksztalcie nerki jest wlasnie nerka. Tu won chemiczna byla znacznie silniejsza, niemal lzawily od niej oczy. Ale Chesney jakby tego nie zauwazyl. Zamknal za nami drzwi i zaciagnal zasuwe. Uznalem to za przegiecie, zwazywszy ze bylismy sami. -Dobra - rzucil. Postawil drewniane pudelko na stole operacyjnym, lewa reka odsuwajac wysiegnik z lampami. Potem poslal mi znaczace spojrzenie, ale zepsul efekt, znow otwierajac usta. -Kontrolujemy transmisje - oswiadczyl z udawanym, mocnym amerykanskim akcentem. - Prosimy nie regulowac odbiornikow. Strefa zmierzchu, jasne? Tam wlasnie miejsce tego wszystkiego. Tak naprawde Chesney cytowal wstep z "Po tamtej stronie", ale uznalem, ze to nie najlepszy moment na rozdzielanie wlosa na czworo. Otworzyl skrzynke i zaczal wypakowywac zawartosc. Na gorze stosiku lezala plyta - CD+RW z nabazgranym czarnym markerem jednym slowem: ostat. Pod nia dostrzeglem co najmniej tuzin plastikowych torebek z zatrzaskami, identycznych jak te, ktorych policja uzywa do pakowania dowodow. W srodku tkwil nieco surrealistyczny zestaw przedmiotow: wypatrzylem scyzoryk; samochodzik "Matchbox"; wielka pamiatkowa monete z zapomnianego krolewskiego swieta, karte do gry - asa pik - ktora ktos podpisal nieczytelnie; wieczne pioro; obcazki; szklany przycisk do papierow; spinke do krawata i dziwnie niepasujacy do reszty niewinnego towarzystwa pocisk. -Nie jestem paranoikiem - zapewnil Chesney, jakby bardzo zalezalo mu na zaprzeczeniu krazacym pogloskom. - Schowalem to tylko dlatego, ze wiedzialem, ze gdyby Smeet cokolwiek znalazla, od razu by doniosla. Bo widzisz, nie wolno mi wykorzystywac sprzetu laboratoryjnego do celow prywatnych. Jasne? Mozna za to wyleciec, a w tej chwili moj szef nie potrzebowalby dodatkowych powodow. Przejrzalem dziwna kolekcje w torebkach i odkrylem jeszcze kilka niespodzianek - zolnierzyka, ktory wygladal bardzo staro: pod oblazaca farba ujrzalem metal i paczke papierosow "Woodbine", podpisana podobnie jak karta. Tym razem nazwiskiem Jimmy Rick czy moze Pick, ktore nic dla mnie nie znaczylo. -I to wszystko nalezalo do Johna? - spytalem, upewniajac sie, ze dobrze zrozumialem. -Tak - przytaknal Chesney. Przygladal mi sie bardzo uwaznie, probujac odczytac moje reakcje. - Jest tez sporo warte - zauwazyl z lekkim zalem. I to wyjasnilo mi az za dobrze jego dziwna reakcje przez telefon i pozniejsza plochliwosc. Kiedy uslyszal o smierci Johna, uznal pewnie, ze w tym roku Gwiazdka przyszla dwa miesiace pozniej. -Tak, pewnie tak - zgodzilem sie. - Wyobrazam sobie sporo ludzi, ktorzy rzuciliby sie na to. Chesney przytaknal z zapalem. -Tak, a ja moglbym to dla ciebie spuscic. John w sumie obiecal mi, ze dostane towar kiedy z nim skonczy. Zawsze powtarzal, ze jemu chodzi o dane. Jasne? Nie o przedmioty. Nie byl zbokiem ani trupojadem, ani niczym takim. Po prostu mial takie hobby - swoje wlasne Idaho, cos w tym stylu. Nie przypuszczalem nawet, ze ktos moglby sie zjawic po te rzeczy. -Sa cenne z powodu tego, do kogo wczesniej nalezaly? - spytalem, upewniajac sie, ze wlasciwie rozumiem te coraz bardziej smierdzaca sytuacje. Chesney przez moment gapil sie na mnie tepo. Mysle, ze do tej pory nie przyszlo mu nawet do glowy, ze moglbym dzialac na oslep, ale teraz bylo juz za pozno na uniki. -No tak - rzekl. - Oczywiscie. To, no wiesz... - Zawahal sie, najwyrazniej szukajac lagodnego okreslenia. -Pamiatki po mordercach - dokonczylem. To slowa zboczeniec i trupojad w tym samym zdaniu ostatecznie otworzyly mi oczy. No, one i fakt, ze wlasnie prosilem Nicky'ego, by znalazl mi dokladnie cos takiego: banalny przedmiot, ktoremu magii i wartosci dodal fakt, ze kiedys znajdowal sie w rekach zabojcy. Wielki odlot. Ja sam znajdowalem sie w rekach zabojcow tyle razy, ze juz nawet mnie to nie bawilo, a jakos nikt nie probowal sprzedac mnie na eBayu. Wlasciwie to moze blogoslawienstwo: lepiej chyba nie znac dokladnie swej wartosci rynkowej. Chesney sprawial wrazenie mocno podlamanego, bo po mojej minie widzial jasno, ze nigdy wczesniej nie ogladalem zadnego z przedmiotow ukrytych w jego skarbczyku. Liczyl teraz w myslach stracona kase. Wspolczulbym mu, ale czas to pieniadz, a w tej chwili zalezalo mi wylacznie na zysku. -Tak - odparl ponurym tonem. - As pikowy jest z talii, ktora Ronnie Kray gral w pokera w swojej celi w Parkhurst. Drobny zlodziejaszek, Alan Starky, poprosil, zeby go podpisal, i zabral zamiast wygranej. Jest wart fortune. Les Lathwell wystrzelil ten pocisk podczas napadu na bank - to jeden z nielicznych, ktore chybily. George Cornell uzyl przycisku w bojce - rozwalil nim glowe jakiegos kolesia - a tym piorem Tony Lambrianou podpisal swoje przyznanie sie do winy. Nadal jest na nim krew, ponoc dlatego, ze policjanci, nim pozwolili mu zlozyc podpis, strasznie go pobili. Koronowka nalezala do Aarona Silvera... Gadal dalej, kolejno opisujac zawartosc torebek, ale ja sluchalem jednym uchem, bo wymienione wczesniej nazwiska sprawily, ze przeciazone polki mojej pamieci niebezpiecznie zatrzeszczaly. Cornell. Lambrianou. Lathwell. Silver. Wszystkie bez wyjatku pojawialy sie w spisach z notatnika Johna Gittingsa. Gdyby Kray tez tam byl, sam bym skojarzyl. Nagle przyszlo mi do glowy pytanie: skad do diabla John bral forse? Skoro te rzeczy byly tak cenne, jak mowil Chesney, zapewne pozostawaly poza zasiegiem finansowym kogos zarabiajacego na zycie jako egzorcysta. -I co? - spytalem, z wysilkiem powracajac myslami do chwili obecnej. - John skupywal te rzeczy na fanowskim rynku? -Mial dealera. Jakiegos zombie. Tak, oczywiscie. Nicky, ty fiucie, pomyslalem. Musze zamienic z toba pare ostrych slow. -Jasne. I przekazywal ci je, zebys...? - Moj jezyk wyprzedzil umysl, lecz Chesney wspominal cos o danych, a fakt, ze znajdowalismy sie w prosektorium - choc wiekszosc rozcinanych tu trupow miala na imie Burek - stanowil powazna wskazowke. - Zebys je badal? - dokonczylem niezgrabnie. - O jakie dokladnie badania chodzilo, Vince? -Komplecik - odparl Chesney z lekka, zawodowa duma. Sprobowal odebrac mi pudelko, ale nie oczekiwal powodzenia, a ja tego dopilnowalem, opierajac caly ciezar ciala na prawej dloni spoczywajacej na wieczku. Wyprostowal sie szybko, udajac, ze nic nie zauwazyl. - Odciski palcow. Od chuja innych rzeczy. Hematografia, kiedy zdolal dopasc cos ze sladami krwi. I DNA. Umiem przeprowadzac testy DNA. Jasne, teraz pracuje z psami, ale to tylko staz. Uczono mnie patologii ludzkiej i gdy tylko skoncze robote w tej dziurze, zatrudnie sie w laboratorium kryminalistycznym. Dziewietnastowieczna teoria Johna, ze kryminalisci to goryle, to totalna bzdura, ale z mojego punktu widzenia stanowila swietna praktyke. -I niezle na niej zarabiales - odgadlem. Chesney sie zjezyl. -Hej, sluchaj, to on do mnie przyszedl. Robilem mu... -Przysluge. Jasne. Czemu mowisz o fizjonomice kryminalistycznej, Vince? To o to chodzilo Johnowi? Teorie rozpoznawania? Nie widze, by to mialo rece i nogi. -Ja tez nie. - Chesney wciaz przemawial z urazona, zawodowa duma; najwyrazniej trafilem go w punkt, w ktorym etyka zawodowa krepowala go najmocniej. - Ale klient ma zawsze racje, a John mial swojego konika. -Jakiego konika? -Konika z rodzaju antropometrycznej taksonomii kryminalistycznej Cesare Lombroso. -Mow dalej. Zerknal tesknie w strone skrzynki i przybral zalobna mine. -Pracowal nad wielka baza danych - oznajmil. - Przestepcow. Chwytasz? Zwlaszcza zabojcow. Chcial ich zmierzyc na wszystkie mozliwe sposoby. A ja przeprowadzalem badania i przekazywalem mu wyniki, nic wiecej. Nie musialem klaskac w dlonie i wierzyc we wrozki. -Wrozki w tym przypadku to...? -O Chryste, sam przeciez wiesz. Idea, ze istnieje typ przestepcy. Ze gromadzac dane tysiaca ludzi, ktorzy dokonali juz zlych rzeczy, mozna przewidziec, kim bedzie nastepny gwalciciel badz seryjny morderca, nim jeszcze zacznie dzialac. To nie tylko bzdury, ale bzdury wyrzucone na smietnik sto lat temu. Postukalem palcem w pudelko. -Nie brzmi to przekonujaco - zgodzilem sie. - Ta plyta to wszystkie dane, ktore zebrales dla Johna przed jego smiercia? Chesney kiwnal glowa, teraz chcial juz tylko sie mnie pozbyc. Skinienie glowy nie wystarczylo. -Wszystkie? - naciskalem. - Wszystkie wyniki dotyczace tych rzeczy? -Jest tam wszystko - odparl z oburzeniem. Widzial, ze jego skarbczyk zaraz zniknie za progiem i zdawal sobie sprawe, ze nic nie zdola na to poradzic. Wyprostowalem sie. -No coz, dzieki za pomoc, Vince - rzeklem. - Jesli na plycie znajde cos, czego laik nie zrozumie, wolisz, zebym zadzwonil tutaj czy gdzie indziej? -W ogole nie dzwon - odparl nadasany Chesney. - Nic ci nie jestem winien, koles. Nie musialem nawet dawac ci plyty. To moja wlasnosc intelektualna. -Faktycznie - przyznalem. - Ale ujmijmy to inaczej. Jesli dotre do miejsca wymagajacego interpretacji i bede potrzebowal wskazowek, mam przyjsc do ciebie czy do twojego szefa? -Kurwa mac! - Chesney szalenczo zamachal rekami. - Zaluje, ze w ogole dalem sie wciagnac w to wszystko. Wcale tak dobrze nie placil. Odpuscilem mu troche, bo zwykle latwiej poprowadzic konia do wodopoju, niz przytrzymac go pod woda tak dlugo, az utonie. -Mozliwe, ze w pewnym momencie pojawi sie troche gotowki - rzeklem. - Zobacze, co da sie zrobic. -Mozesz do mnie zadzwonic na komorke - odparl nieco pocieszony. - Na numer, ktory dostales od Johna, jasne? Odezwe sie, kiedy nikt nie bedzie podsluchiwal. -Dobra. - Dzwignalem skrzynke. - Dzieki za pomoc, Vince. Jesli to cie pocieszy, John usmiecha sie do ciebie z nieba. Sam znalazlem wyjscie, Chesney tymczasem przeklinal mnie pod nosem. Kiedy schodzilem, Smeet wlasnie wracala po schodach. Spojrzala z zaciekawieniem na skrzynke. -Martwy pies - wyjasnilem, nie zwalniajac kroku. Wlasne Idaho Johna, powiedzial Chesney. Moze i tak, ale wolalbym, zeby nie przypominal mi tej piosenki: pogodny numer 052S o straszliwej niespodziance w bezdennym jeziorze az za dobrze pasowal do snu, ktory nawiedzil mnie poprzedniej nocy. Mialem wrazenie, ze podazam szlakiem, ktory doprowadzil Johna do ostatniego spotkania z lufa dubeltowki. I po raz pierwszy zastanowilem sie, skad wlasciwie ja wzial. Moze to kolejna pamiatka. 12 Nicky'ego zaskoczyla moja szybka wizyta, a mnie, kiedy przekroczylem prog dawnej pustej skorupy starego kina Gaumont, zaskoczyl widok grupy szesciu robotnikow tynkujacych sciany i montujacych z powrotem siedzenia. Nicky nadzorowal wszystko glosno i wyniosle, nie zwazajac na pyl gipsowy w powietrzu, bo nie musial go wdychac. Obrocil sie, zobaczyl mnie i gdy sie zblizylem, uniosl rece, jakbym mial go przeszukac.-Czego? - rzucil. - Castor, do kurwy nedzy, minely dopiero cztery godziny. Nie zdazylem jeszcze nawet przyjrzec sie twoim rzeczom. Zadzwonie, kiedy bede mogl rzucic ci jakas kosc. Zamiast odpowiedzi unioslem wieczko drewnianej skrzynki, ktora wciaz trzymalem pod pacha jak glowe Henryka VIII i zademonstrowalem mu zawartosc. Nie zbladl - zombie sa z natury tak blade, ze przy nich albinosi wygladaja jak fanatycy solariow, ale wyraznie zrobilo mu sie slabo. -Moze kilka pogryziemy razem? - zaproponowalem. Nicky powoli skinal glowa, wyciagnal reke do wieczka i pchnal je tak, ze ukrylo przed naszym wzrokiem zawartosc pudelka. Obrocil sie, patrzac przez ramie na swoja druzyne. -Reszte siedzen zalozcie tam, panowie - polecil, wskazujac reka. - Jesli zabraknie z fioletowym pluszem, zamontujcie na zmiane fioletowe i niebieskie. Albo moze ulozcie je w gwiazde czy cos. Tylko gustownie, nie chce miec tu czegos, co wyglada jak nedzna prowizorka. Ruszylismy do kabiny operatora, nasze kroki dzwieczaly na nagim betonie. To bylo sanktuarium Nicky'ego, serce jego swiatyni, zaslane tym, na punkcie czego mial akurat obsesje, a takze bogatymi, roznorodnymi pozostalosciami poprzednich zainteresowan. Zwykle trudno sie tam bylo ruszyc, lecz dzis wygladalo jeszcze gorzej, bo przeniosl tu sporo rzeczy z dolu, by nie przeszkadzaly budowlancom. Kiedy znalezlismy sie w srodku, zamknal stalowe drzwi przypominajace wrota skarbca i odwrocil sie do mnie, wyniosly i wkurzony: zapewne uznal, ze najlepsza obrona jest atak. -Musze utrzymywac kontakty zawodowe z tymi ludzmi - oznajmil, wskazujac podloge. - Pracuja dla mnie. I bardzo trudno mi pokonac ich wzruszajaco naiwna wiare, ze zombie to zwykli debile, ktorych mozna totalnie, bezkarnie naciagac. Kiedy wiec znowu bedziesz mial do mnie sprawe, Castor, to zalatw to na osobnosci. Jasne? Entre, kurwa, nous. A teraz o co chodzi? I, tak dla porzadku, zanim zaczniesz, nic do mnie nie masz. Nie oklamalem cie. Po prostu nie wspomnialem ci o sprawach innych ludzi. W tym momencie moglbym odpowiedziec zlosliwa uwaga - w istocie w zwyklych okolicznosciach czulbym sie zobowiazany - ale patrzylem ponad ramieniem Nicky'ego i na moment moja uwage przykul kolosalny, siedemdziesieciomilimetrowy projektor, zamontowany w miejscu, gdzie wczesniej tkwily smierdzace zbiorniki hydroponiczne. -Zamierzasz znow otworzyc kino? - spytalem ze zdumieniem. -Jasne, czemu nie? -To podchwytliwe pytanie, Nicky? Moze dlatego, ze nienawidzisz ludzi. Nicky wzruszyl ramionami. -No tak, to prawda. Zywi sa zbyt ciepli, a martwi zazwyczaj sie sypia i ociekaja samouzalaniem. Pierdolic ich wszystkich, oto moje motto. -Kiedy wiec otworzysz kino, to jakbys sam wzywal do siebie wszystkie swoje leki, nie sadzisz? Nicky spojrzal na mnie z irytacja. -Nie powiedzialem, ze sie ich boje, Castor. Po prostu ich nienawidze. Nie mowilem tez, ze kiedy otworzymy to cudo, ktokolwiek inny przekroczy jego prog. To bedzie kino dla jednoosobowej widowni. Cinema paradiso. Tylko ja, ciemnosc i czarno-biala maszyna snow. Nadal nie moglem ogarnac tej wizji i na moment odlozylem na boczna polke opierdol, jaki szykowalem dla Nicky'ego. -A co z zostawianiem sladow? - spytalem. - Bedziesz musial zamawiac kopie filmow. Trafisz do baz danych dystrybutorow. Bedziesz uzeral sie z dostawcami. Jeszcze przed smiercia Nicky zawsze staral sie nie rzucac nikomu w oczy. Byl to jego najwyzszy priorytet: czesto powtarzal, ze swiat jest jak siec i za kazdym razem, gdy dotykasz jednego z pasemek, informujesz pajaki, gdzie moga cie znalezc. Kiedy wchodzil do Internetu, robil to przez serie serwerow proxy, dluga niczym wielki chinski mur, i podobnie jak Chiny, traktowal informacje jak jednoczesnie bron i tarcze. Nicky'ego nie da sie namierzyc, nie znajdzie go zadna wyszukiwarka. Nawet elektrycznosc czerpal recznie z glebokich studni artezyjskich, a nie ze zwyklej, ogolnokrajowej sieci. Byl najblizszym znanym mi odpowiednikiem niewidzialnego czlowieka, a jego paranoja imponowala i przerazala swoja potega, glebia i czystoscia. A zatem to nie mogl byc prawdziwy Nicky, lecz cos w rodzaju zywej - czy raczej martwej kopii. -Nadal zalezy mi na pozostawieniu jak najmniejszych sladow - odparl niemal lekcewazaco. - Ale zastanow sie chwile, Castor. Od lat to robilem, ale Franke i jego pierdzieleni satanisci i tak rozwalili moj dom na strzepy. Teraz wiec pracuje nad nowa strategia. -Jaka? -To juz moja sprawa. Kiedy stanie sie twoja, opowiem ci o niej. -Dobra. Poddalem sie. Z tego co widzialem, najprawdopodobniej wyrwanie ze skorupy przez bande swirow sprawilo, ze psychoza Nicky'ego zmutowala, przybierajac nowa postac. Poza tym mial racje. W pewnym momencie wszystkiego sie dowiem, nie bylo zatem sensu przejmowac sie tym teraz. Rzucilem skrzynke na mebel przypominajacy stolik do przewijania niemowlat i mijajac Nicky'ego, wszedlem w glab pomieszczenia. Nicky przesunal sie, dotrzymujac mi kroku i caly czas zagradzajac mi droge do nowego, blyszczacego projektora. Najwyrazniej moglem patrzec, ale nie dotykac. -Przejdzmy do rzeczy - zaproponowalem. - Spytalem, co robiles dla Johna Gittingsa, a ty zasloniles sie pierdolami o tajemnicy zawodowej. Potem poprosilem, zebys znalazl mi pamiatke nalezaca do martwej zabojczyni, i o malo nie wyskoczyles ze swej wygarbowanej skory. Zauwazylem to, owszem, ale nie wiedzialem, co dokladnie znaczylo. Teraz wiem. To dlatego, ze John prosil cie o to samo, tyle ze na wieksza skale. Hurtowa dostawa pamiatek po mordercach - i sadziles, ze pogrywam sobie z toba, probuje zmusic cie, zebys sie zdradzil. Nicky rozlozyl rece w gescie: no dobra, masz mnie. -I zupelnie nie wiem, co w naszych wczesniejszych kontaktach moglo sprawic, ze tak slabo ci ufalem - dodal sardonicznie. -Tu nie chodzi o zaufanie. - Polozylem dlon na zakrzywionym obiektywie projektora. Nicky odtracil ja szybko. - Chodzi o to, zebym nie uganial sie w kolko za wlasnym ogonem, bo zycie i tak jest dosc krotkie. Czy istnial jakis powod, dla ktorego nie zdradziles mi, na czym polegalo hobby Johna? Ktos, czyim interesom zaszkodziloby ujawnienie prawdy? -Nie moja sprawa - odparowal swobodnie Nicky, przecierajac obiektyw mankietem w miejscu, gdzie skazila go moja dlon. - Moze wdowa po nim? Jego dzieci? Skad mam, kurwa, wiedziec? Po pierwsze, nie szkodzic, oto moje motto. -Od kiedy, Nicky? -Od tej chwili. -Jasne. A moze wpadles na ten sam pomysl co Chesney, ze jesli nikt sie nie dowie o tym towarze, w swoim czasie urzadzisz wyprzedaz i sam zgarniesz zyski? -Chesney? -Niewazne. Przygladalem sie projektorowi. Nie znalem sie na tym sprzecie az tak, by wiedziec, czy jest superdrogi i bajerancki, czy raczej kiepski. Patrzylem tylko, jak potencjalny klient w komisie samochodowym. Teraz przenioslem wzrok na Nicky'ego. -Usiadz - powiedzialem. -Wole postac. -Nie - wyjasnilem cierpliwie. - To nie jest "usiadz sobie wygodnie i rozgosc sie". To "usiadz, albo posadze cie sila i wtedy mozesz cos sobie zlamac". W zasiegu mojej wyciagnietej reki stalo biurowe krzeslo na kolkach; zlapalem je i przeciagnalem do niego. Potrzebowal chwili namyslu, ale kiedy postapilem krok naprzod, usiadl pospiesznie. -Przestan sie wydurniac, Castor - rzucil gniewnie. - Komus zywemu nie wycinalbys takich numerow. Podturlalem krzeslo do przewijaka, na ktorym zostawilem skrzynke Johna. Ponownie unioslem wieczko, wyjalem plyte Vince'a Chesneya i wcisnalem mu w reke. -Przejrzysz to dla mnie - powiedzialem. -Ach tak? A niby dlaczego? -Bo cie prosze. Jak dotad grzecznie. Nicky obrocil w palcach plyte, ogladajac ja z demonstracyjnie znudzona mina. -Cesare Lombroso. Znasz to nazwisko? - spytalem. -Jasne. Grywam z nim w golfa. -To dziewietnastowieczny antropolog. -Tak - przytaknal Nicky. - To ten sam. Zaczyna juz mocno smierdziec. A kiedy bierze zamach, wyskakuje mu lokiec. -Lombroso wymyslil teorie fizjonomiki kryminalnej - powiedzialem. - Nazwal ja antropometria i dzieki niej stal sie pionierem wczesnej eugeniki. Nicky wrzucil plyte do pudelka. -Eugeniki? To Annie Lennox i Dave... Bardzo szybko zatrzasnalem wieczko, przygniatajac reke Nicky'ego. Wrzasnal, choc nie z bolu - jego nerwy juz dawno oglosily upadlosc i bol nie wchodzil w gre. Ale to wlasnie sprawilo, ze dostal obsesji na punkcie uszkodzen organicznych, widzial bowiem, ze brak mu systemu wczesnego ostrzegania, ktory zywi uwazaja za cos oczywistego. Nie mial tez systemow samonaprawczych: bialych krwinek, plytek krwi, podzialu komorkowego. Tak wiec, podczas gdy ktos zywy probowalby wyrwac dlon z pudelka, Nicky zastygl w bezruchu niczym sploszony opos. -Castor, skoncz z tym pierdzielonym gowniarskim zachowaniem! - wrzasnal. Krzyk oznacza calkowite wypelnienie pluc powietrzem i ich oproznienie - nielatwe zadanie dla truposza - i wiaze sie z kilkoma chwilami absolutnego milczenia po fakcie. -Antropometria - podjalem, jakby w ogole mi nie przerwal - to zarzucony koncept, ale brzmial calkiem seksownie, dopoki Darwin nie przegonil przez niego stada zieb i zolwi z Galapagos. -O czym ty, kurwa...? -Idea jest taka, Nicky... - Naparlem nieco mocniej na wieczko i jego wolna dlon zacisnela sie, jakby mial zamiar rabnac mnie piescia. Ale to dobry sposob na zlamanie kostki, totez wiedzialem, ze tego nie zrobi. - Plod w lonie przechodzi przez wszystkie wczesniejsze etapy ewolucyjne, nim w koncu osiagnie postac w pelni ludzka. Zupelnie jakby Matka Natura musiala przejrzec wszystkie wczesniejsze wzorce, nim dotrze do ludzkiego, jako najbardziej rozwinietego. Jak mowilem, to bzdury, ale na razie chwytasz co mowie? -Do kurwy nedzy, pusc moja pieprzona reke, Castor! -Lecz Lombroso uwazal, ze w tym programie trafiaja sie bledy. Czasami dzieci zatrzymuja sie na jednym z wczesniejszych, bardziej prymitywnych etapow i zamiast przyjsc na swiat jako stuprocentowi ludzie, rodza sie z cechami malpimi, nalezacymi do wczesniejszych modeli. Bo widzisz, rozejrzal sie uwaznie i zauwazyl, ze wielu najgorszych przestepcow ma wypukle, nisko osadzone luki brwiowe, jak orangutany, albo nietypowo dlugie palce, jak goryle, i wtedy go olsnilo. Przestepcy sa tacy, bo zatrzymali sie na etapie rozwoju naszych nieludzkich przodkow. A kiedy juz to wiadomo, mozna od razu ich wyszukac i przechwycic. Nie trzeba nawet czekac, az popelnia jakas zbrodnie. - Skinieniem glowy wskazalem skrzynke. - Kiedy ktos pytal, John wyjasnial, ze do tego wlasnie potrzebuje tych rzeczy. Ale to byla tylko przykrywka i mam nadzieje, ze orientujesz sie, co ukrywala. Bo widzisz, wiem, ze tu nie chodzi o twoja przysiege Hipokratesa, Nicky. Chodzi o ochrone zrodla dochodow. Dlatego wlasnie nie chcesz ujawniac za darmo jakichkolwiek informacji, za ktore pozniej moglbym zaplacic. Skoro zatem chcesz pieniedzy, dobra, podaj mi cene wyjsciowa i mozemy sie potargowac. Ale czas to pieniadz, a w tej chwili jestem mocno przewrazliwiony na punkcie ludzi marnujacych moj czas - bo poprzedniej nocy ktos probowal mnie zabic, zrzucajac w glab szybu windy. To sprawa osobista i jest na pierwszym miejscu mojej listy rzeczy do zalatwienia. Zrozumiano? -Tak! -Co tak? -Tak, kurwa, zrozumialem. Otworz pudelko, ty pierdzielony fiucie! Zabralem reke z wieczka i Nicky cofnal dlon, sprawdzajac w lodowatej ciszy, czy niczego nie uszkodzilem. Ale nie, bylem bardzo ostrozny. -Zaczal je zbierac gdzies pod koniec pazdziernika - wymamrotal niechetnie. - Szastal kasa na prawo i lewo, jakby zblizala sie data jej waznosci. Nie tylko u mnie - zatrudnil cala duza grupe pracujaca na procencie i kupujaca wszystko, co wpadlo nam w rece. -Wszystko co nalezalo do zabojcow? -Widzisz te paczke papierosow? To jedno z moich najfajniejszych znalezisk. Jimmy Pick torturowal policyjnego kabla Deggy'ego Wheatona zapalona fajka z tej wlasnie paczki, po tym, jak Wheaton wskazal glinom Lesa Lathwella jako odpowiedzialnego za masakre w banku Barclays. To swiadek historii. Kosztowala trzy tysiace, jesli dobrze pamietam. -Ciebie czy Johna? - spytalem dla jasnosci. -Handlarz zazadal dwoch i pol - ustapil Nicky. - Dodalem moja dzialke. To bylo oczywiste. Hej, zwykle nie robie takich rzeczy, ale zgodzilem sie w ramach osobistej przyslugi dla Johna, bo wolal dzialac przez posrednikow. -Prawdziwy z ciebie przyjaciel w biedzie, Nicky. -To dobrzy samarytanie, Castor. Ja pracuje dla zysku. -Tony Lambrianou. Ronnie Kray. George Cornell. Les Lathwell. Aaron Silver - odliczalem na palcach nazwiska. - Wszyscy sa w notatniku Johna. Co jeszcze ich laczy, Nicky? Skrzywil sie, jakby z trudem przelknal to pytanie. -Jeszcze nie ustalilismy ceny - przypomnial. -Odloz to na razie. -Mowiles co innego. Powiedziales, ze moge podac... Unioslem wieczko pudelka i zawiasy zaskrzypialy - bardzo znaczaco i przekonujaco. -Wszyscy sa z East Endu. - Nicky uniosl rece jakby sie poddawal. A moze po to, by trzymac je jak najdalej od skrzynki? - Takie byly zalozenia, jasne? Lambrianou i Lathwell nalezeli do gangu Krayow. Cornell pracowal dla Charliego Richardsona, zostal zamordowany przez Krayow. To pozostawia Aarona Silvera, tylko on nie pasowal. -Czemu? -Bo jest o pare pokolen starszy. Jeszcze sprzed wojny. To byl szalony i wredny zydowski imigrant, ktory przyjechal z Polski i probowal zarabiac na zycie jako krawiec. Ale kiepsko radzil sobie z igla i nie mogl sie zaczepic. Pewnego dnia ruszyl glowa i zaczal odwiedzac innych krawcow, przyjmujac dobrowolne skladki na straz ogniowa z Brick Lane. Jesli zaplacisz z gory, nie spala ci domu. -Inna liga niz Krayowie. -Mylisz sie. Byl proto-Krayem. Krayem przed Krayami, wielkim prekursorem. Ochrona stanowila tylko poczatek, dzieki niej wszedl do gry. Wkrotce zajmowal sie juz prostytucja, hazardem, maczal palce w handlu opium, wszystkim o czym zamarzysz. A tak w ogole, naprawde nie nazywal sie Silver. Urodzil sie jako Aaron Berg, ale przezwal sie Silver, by nie przyniesc hanby rodzinie. Mily chlopak. Kochal swoja matke. Kiwnalem glowa, obracajac w myslach owe zakurzone, stare fakty. Od spotkania z Chesneyem zastanawialem sie, czy cokolwiek z tego moze w jakikolwiek sposob laczyc sie z teoria Jan o msciwym duchu Myriam Kale, krazacym po Londynie czterdziesci lat po jej smierci. Ale najwyrazniej nie. Amerykanska zawodowa zabojczyni raczej nie pasowala do bandy gangsterow z East Endu. -Widze, ze sie przylozyles - powiedzialem do Nicky'ego. Spojrzal na mnie, czubkiem srodkowego palca odciagnal dolna powieke - u zombie ten gest daje dosc nieprzyjemny efekt, bo oczy maja wysuszone i niezbyt mocno tkwiace w oczodolach. -Zeby nie dac sie oszukac, trzeba znac sie na rzeczy - wyjasnil - Git-Johnowi zalezalo na wszystkim, co mialo zwiazek ze zlymi chlopcami z East Endu. Placil duze premie za rzeczy, ktore niezbyt czesto zmienialy wlascicieli, a takze nalezace do nich w dziecinstwie. To wyjasnialo olowianego zolnierzyka i samochodzik. Ale nadal nie mialem nawet cienia pojecia, czego wlasciwie szukal John. Wiedzialem tylko - z absolutna pewnoscia - ze gadanina o Lombroso stanowila zaslone dymna. John rzucil studia przed zrobieniem magisterki, tak samo jak ja - o ile jednak ja studiowalem anglistyke, on specjalizowal sie w biologii. Wszystko, co wiedzialem o Lombroso, pochodzilo z jednego nocnego picia, podczas ktorego John bardzo dlugo tlumaczyl mi, jakim tamten byl palantem. -Czego zatem szukal? - spytalem Nicky'ego. -Moze ty mi powiesz? - W tych slowach kryla sie drwina. Nicky odepchnal skrzynke i wstal. -Zatrudnil zwierzecego patologa, ktory przeprowadzal badania tych przedmiotow. Szukal odciskow palcow, krwi, DNA w przypadkach kiedy bylo to mozliwe. Pewnie takze mnostwa innych rzeczy. -Zatem przypuszczam, ze szukal korelacji. Prawidlowosci w danych. -Na przyklad? -Na przyklad, bede musial sam przejrzec te plyte i dac ci znac. Juz najwyzsza pora na ustalenie ceny, Castor. -No to ustalaj. -Piecset. I zatrzymam wszystko, co masz w tym pudelku. -Jezu. - Staralem sie, by w moim glosie zabrzmialo szczere oburzenie. - Wlasnie mi powiedziales, ze zaledwie jeden przedmiot jest wart trzy tysiace, Nicky. Czemu do diabla mialbym ci pozwolic na zgarniecie calej sumy? Wyrzucil rece w powietrze. -Bo to cie nic nie kosztuje. -Piecset, owszem. Sam nie dam rady tyle wylozyc. Carla mi nie placi, a sprawa z Myriam Kale jest na razie w zawieszeniu. -No dobra, powiedzmy dwie stowy - ustapil dobrodusznie. - I towar z pudelka. -Zgoda na dwie stowy. Co do pudelka, sprzedasz wszystko i podzielisz sie zyskami pol na pol z Carla Gittings. -Stoi. -Ale wszystko zostanie tutaj, dopoki nie powiem ci, ze mozesz zaczac sprzedawac. Nadal nie wiem, dokad z tym wszystkim zmierzamy. Wolalbym nie wrocic tu, szukajac czegos szczegolnego tylko po to, by odkryc, ze spyliles to juz na eBayu. -No dobra - ustapil Nicky. - To uczciwy uklad. Bardziej niz uczciwy. Mimo numeru, ktory mi wyciales, Castor, przyjmuje te sprawe. I, aby pokazac ci, ze dzialam w dobrej wierze, zdradze ci cos za darmo. -Tak? - spytalem. - Co takiego, Nicky? -Nabrali cie. W tym pudelku powinno byc jeszcze co najmniej trzydziesci, czterdziesci innych rzeczy. Zamrugalem. -Jestes pewien? -Czy jestem pewien? Jesli chcesz, moge ci podac pelna, pierdzielona liste. W dodatku brak najlepszych okazow - glownie pamiatek zwiazanych z Krayami. Lacznie z para szpilek, ktora kiedys nalezala do Barbary Windsor. Kupilem ja od ksiedza we Flitwick w Bedsfordshire. To dluga, surrealistyczna historia. A to wylacznie rzeczy, ktore ja kupilem dla Johna. Sporo zdobyl przez innych posrednikow albo wyszukal sam. Sukinsyn. Zatem to dlatego Vince Chesney ustapil tak szybko - dal mi tanioche, a smietanke zatrzymal dla siebie. -Reszte tez ci dostarcze - obiecalem. - Tymczasem przejrzyj cokolwiek, kurwa, znajdziesz na tej plycie i przedstaw mi wyciag. Wszystko, co moze wydawac sie interesujace. W tej sprawie bladze w absolutnej ciemnosci, Nicky. Przyda mi sie nawet jedna swieca. -Jasne, jasne. Popchnal mnie w strone drzwi. Teraz, kiedy uzgodnilismy warunki, nie mogl sie juz doczekac kiedy sobie pojde. Ale kiedy bylem w polowie schodow, zawolal do mnie. Zatrzymalem sie, a on podszedl, grzebiac w kieszeni dzinsow. -Masz - powiedzial, wreczajac mi klucz. Zapomnialem nawet, ze mu go dalem. - O malo nie zapomnialem. Skrytki bagazowe, dworzec Victoria. Kilometr od miejsca, w ktorym spotykali sie John Gittings i Vince Chesney. Owszem, pasowalo. -Dzieki - rzucilem. -Bardzo prosze. Czekam na pokorne przeprosiny. -Doczekasz sie - odparlem. - Wczesniej czy pozniej. To moze sprawic, ze wczesniej. - Schowalem klucz do jednej z wielu ukrytych kieszeni mojego plaszcza. - Co puscisz na swoj pierwszy seans, Nicky? -Ten film Friedkina. - Pstryknal palcami, udajac, ze szuka w pamieci. - Ten, w ktorym egzorcysta wylatuje przez okno i wykrwawia sie na smierc na chodniku. Polacze to z "Dniem zywych trupow". Znasz mnie. Uwielbiam szczesliwe zakonczenia. -Zadzwon - przypomnialem. Kiwnal glowa. -Jedna swieca. Jasne. Pamietaj tylko, zeby nie odkrecac gazu, Castor. Igranie z ogniem bywa niebezpieczne. Hej, wylaczyles moze komorke? -Nie - odparlem odruchowo, nie sprawdzajac. - A czemu? -Bo powoli zaczynam zamieniac sie w twoja pierdzielona automatyczna sekretarke. Ten twoj kumpel, gliniarz, dzwonil i powiedzial, ze za pare dni moze miec dla ciebie soczysty kasek. I wcale mi sie nie podoba, ze podales mu moj numer. -I? -I od naszego dzisiejszego spotkania juz trzy razy dzwonila Pen Bruckner. Chciala wiedziec, gdzie jestes. Mowila, ze miales sie zjawic w sadzie, czy cos takiego. *** Z Walthamstow do Barnet nie jest daleko, przynajmniej lotem ptaka. Jednakze taksowka wlokaca sie po zatloczonej Obwodnicy Polnocnej potrzebuje sporo czasu, by pokonac te odleglosc. Z czystej desperacji zaproponowalem kierowcy dodatkowa dwudziestke, jesli zdola skrocic droge i w odpowiedzi zjechal w boczne uliczki, w ktorych co prawda poruszalismy sie szybciej, ale chyba tez pokonywalismy krotszy dystans.Mialem racje co do telefonu: nadal byl wlaczony, ale bateria, stara i wymagajaca wymiany, kompletnie zdechla, totez niczego to nie zmienialo. Czasami moge wycisnac z niej jeszcze minute czy dwie, wyjmujac ja i wkladajac z powrotem. Ale tym razem padla na amen. Kiedy dotarlem do sadu, musiala dochodzic juz czwarta. Mialem nadzieje, ze sprawa zacznie sie pozniej, ale gdy tylko ujrzalem Pen siedzaca na zewnetrznych schodach pojalem, ze nie ma sie juz po co spieszyc. Po jej minie zorientowalem sie tez, jak poszlo. Usiadlem obok niej. Nie obejrzala sie, zupelnie jakby mnie nie zauwazyla. -Co sie stalo? - spytalem ostro. Nie odpowiedziala, wiec powtorzylem: - Pen, co sie stalo? -Powiedzial, ze przyjrzal sie skladowi trybunalu - odparla powoli Pen, jakby odczytywala kolejne slowa ze slabo zadrukowanej kartki. - I ze nie byl wlasciwy. Mieli dopilnowac, by trybunal byl calkowicie niezalezny, bez mozliwych konfliktow interesow i niczego takiego, ale tego nie zrobili. Totez wszelkie podjete przez niego decyzje nie sa wiazace. Zamrugalem. Na razie wszystko brzmialo dobrze. -W takim razie... -Ale powiedzial tez, ze przemyslal kwestie opieki prawnej i zmienil zdanie co do tego, ze nie podlega jego jurysdykcji. - Spojrzala na mnie, blada, wyczerpana. - Oswiadczyl, ze ktos musi dbac o Rafiego, i to ktos dzialajacy wylacznie w jego najlepszym interesie. Ktos, kto rozumie kwestie medyczne, wie co wchodzi w gre i nie kieruje sie emocjami i uprzedzeniami. Ktos o niezaleznym umysle, fachowiec znajacy sie na rzeczy. Przewidzialem pointe, ale moj rozsadek zbuntowal sie przeciw niej. Podobnie moj zoladek. -Nie chcesz mi, kurwa, powiedziec...? - zaprotestowalem. Pokiwala glowa. -Przyznal ja Jennie-Jane Mulbridge. Teraz to ona jest opiekunka prawna Rafiego i podpisala juz wszystkie wymagane formularze. Przyniosla je ze soba, Fix. Wiedziala, co sie stanie. Potem Runcie pozwolil im kontynuowac obrady na miejscu, bo caly sklad byl obecny. Raz, dwa, trzy zalatwili wszystko. - Zamrugala, walczac z lzami. - Sadzilam, ze ma na wzgledzie dobro Rafiego, ale po prostu nas wykiwal. Ta krowa jutro zabiera Rafiego do KOM. A tam bedzie mogla z nim robic, co tylko zechce. -Po moim trupie - przyrzeklem. Byla to jednak instynktowna reakcja, na ktora lepiej uwazac. Potrzebowalem zaledwie paru chwil spokojnego namyslu, by ja zmienic. -Albo lepiej - poprawilem - po jej trupie. 13 Doskonale wiedzialem, ze czeka mnie kolejna dluga noc. Mialem jeszcze przed soba ostateczna torture w postaci kolacji z Juliet i urocza pania Julietowa. Ale najpierw musialem zalatwic kilka spraw.Do Paragona dotarlem kolo szostej. Wedlug recepcjonisty, Merrilla, wtedy wlasnie zaczynala sie zmiana Josepha Onugety. Kiedy wszedlem, Merrill siedzial za biurkiem, czytajac "Evening Standard". Machnal kciukiem, wskazujac za plecy. -Jest w schowku - oznajmil i wrocil do przerwanej lektury. Schowek okazal sie pomieszczeniem na parterze, tej samej wielkosci co sypialnie - a przynajmniej ta, ktora ogladalem - wypelnionym regalami i stosami pudel ze srodkami czyszczacymi. Kiedy zapukalem i wszedlem, Joseph Onugeta przebieral sie wlasnie w kombinezon roboczy. Wczesniej sadzilem, ze Onugeta to nazwisko wschodnioafrykanskie, ale skore mial w odcieniu ciemnej, niemal fioletowej czerni kast nietykalnych z Indii wschodnich. Glowe porastaly mu szare jak popiol wlosy, tak mocno skrecone, ze wydawaly sie niemal przejrzyste, tworzace wysokie zakola nad blyszczacymi, niemal czarnymi oczami o grubych powiekach. Wargi zaciskaly sie w ponurym grymasie kogos, kto widzial juz wiele syfu i spodziewa sie zobaczyc jeszcze wiecej. Czesto tak dzialam na ludzi. Przedstawilem sie i poinformowalem, po co przychodze: ze interesuje mnie to, co widzial i slyszal w dniu morderstwa. Sluchal z ponura obojetnoscia; kaciki ust opadly mu, jakby moje slowa go zasmucily. -Powiedzialem juz policji - zauwazyl. -Wiem o tym - zgodzilem sie. - Ja tylko sprawdzam szczegoly, zwlaszcza ten o glosie kobiety, dobiegajacym z pokoju. Na slowo kobieta zaszla w nim wyrazna zmiana, cialem wstrzasnal dreszcz. Onugeta powstrzymal go z trudem, zaciskajac dlonie w piesci. -Moze mi pan powiedziec o niej cos wiecej? - poprosilem. - Nie widzial pan, jak wchodzila do pokoju? Bez slowa pokrecil glowa. -Pamieta pan, co mowila? Kolejny ruch glowy uznalem za przeczacy, ale nim zdazylem zaatakowac nastepnym pytaniem, Onugeta przemowil napietym, monotonnym glosem. -Nienawidze was - wymamrotal. - Nienawidze was, kurwa, wszystkich. Gdyby tylko dalo sie zabic was wszystkich, skurwysyny, jednego za drugim, po kolei, zrobilabym to. Potrzebowalem sekundy, zeby pojac, ze nie mowi do mnie, ale cytuje z pamieci. -Chce, zeby cie, kurwa, bolalo, i to bardzo. Chce widziec w twoich oczach, jak bardzo cie boli. A kiedy zdechniesz, chcialabym moc cie ozywic i zadac jeszcze wiecej bolu. Umilkl, odwrocil sie do mnie plecami i zdjal z jednej z polek pare slonecznie zoltych rekawic. -Cos takiego. Raz po raz, bez konca. Jeden mezczyzna powtarzal: "Nie mowisz serio, nie mowisz serio". Bal sie, bardzo sie bal. A potem drugi powiedzial: "Zrob cos, zeby przestala". Musialem bardzo uwazac z nastepnym pytaniem. Uwazac, by nie zabrzmialo oskarzycielsko. -Nie pomyslal pan, zeby tam zajrzec? Joseph obdarzyl mnie pelnym goryczy spojrzeniem. -Co dzien slysze tu gorsze rzeczy - oznajmil. - Znacznie gorsze. Kocham cie, nienawidze cie, zerzne cie. Wszyscy tutaj to mowia. Albo mysla. A ja po prostu ide dalej. To nie moja sprawa. Ja tylko oprozniam kosze na smieci. Jest w nich dosc koszmarow dla kazdego. Ale kiedy przekrecilismy klucz i zajrzelismy do pokoju... - Teraz patrzyl w pustke, jego twarz stezala, zapomniane rekawice dyndaly w dloni. - To nie milosc do tego doprowadzila - mruknal. - Milosc potrafi zmienic sie w rozne rzeczy, ale na jego ciele nie zostal nawet kawalek, ktorego by nie... - Nie dokonczyl, potrzasajac glowa, jak pies probujacy sie wysuszyc. - Trzeba mnostwa nienawisci, by zrobic cos takiego. By nienawidzic kogos nawet po smierci. Nagle przypomnial sobie o tkwiacych w rece rekawicach, nalozyl je i naciagnal kolejno na palce z mechaniczna, wycwiczona precyzja. Jego oczy zniknely pod powiekami, wargi drgnely lekko, jakby z bolu. I wtedy dostrzeglem prawde, dostrzeglem to, co sprawilo, ze poczul sie tak zle, ze musial wziac wolne. On mowil o chorobie duszy. -Josephie - powiedzialem, choc nade wszystko pragnalem skonczyc z tym i wydostac sie na swieze powietrze. - Nie widziales jej? Nawet katem oka, jak wchodzila badz wychodzila z pokoju? - Juz wczesniej zadalem to pytanie, ale biorac pod uwage stan jego umyslu, warto bylo raz jeszcze rzucic koscmi. Poniewaz nie mogl uwolnic sie od tych wspomnien, moze jesli bede krazyl wokol nich, doczekam sie jakiejkolwiek wskazowki, oswiecenia. -Poznam ja, jesli zobacze. - Joseph postukal palcem w rekawiczce w prawa skron. - Tamtej nocy snilem o niej. Snie o niej prawie codziennie. Moj tato mial dar, ja tez go mam, czy tego chce, czy nie. Ale to nie jest kobieta. Nie prawdziwa kobieta. Wiem, ze to brzmi glupio, ale mnie to nie obchodzi. I tak powiem. Ma diabelska twarz. Dlugie rude wlosy. Wysoka jak mezczyzna, silna jak mezczyzna. A tu, nad okiem, ma kolko jak krater. Jakby trafila ja mala bomba i zostawila lej. Albo jakby ja ktos postrzelil i kula sie odbila. Sluchajac go, poczulem, jak wlosy jeza mi sie na karku. Opisywal Myriam Kale: widzial nawet blizne po ospie. Jednakze wyraz jego twarzy swiadczyl, ze kontynuowanie tej linii dochodzenia doprowadzi do paskudnego wybuchu, ktorego zdecydowanie wolalem uniknac. -Josephie - powiedzialem, zmieniajac temat - twoj szef, Merrill, wspomnial mi o czyms, co nie znalazlo sie w raportach policyjnych. Mowil, ze niedlugo po Barnardzie i Hunterze do hotelu wszedl inny mezczyzna. Starszy czlowiek. Zupelnie sam. Przypominasz cos sobie? -Tak. Wpadlem na niego na korytarzu. Wychodzilem wlasnie z pokoju z nareczem poscieli i nim sie obejrzalem, polecialem do tylu zamiast naprzod. Wpadlem na niego i odbilem sie. - Podniosl plastikowy kubel, powiesil na nim dwie szmaty. - Ale wcale nie byl stary. Nie wiem, skad panu Merrillowi wzial sie ten pomysl. Nie przyjrzalem mu sie, ale byl bardzo mocny. Silny. I chodzil, no wie pan, jak rosly, silny mezczyzna. Rozkolysany. To nie byl starzec. Na te slowa cos poruszylo sie w moim umysle, ale nie probowalem wyciagnac tej mysli do swiatla. Jeszcze nie. Wiedzialem, ze jesli po nia nie siegne, w stosownej chwili sama sie wynurzy. Podziekowalem Josephowi za jego czas i zaproponowalem dwudziestke z malejacego zapasu. Wzial ja, nawet na nia nie patrzac. Tam, gdzie w tej chwili przebywal, pieniadze nie dawaly pociechy. *** Teraz musialem dostac sie do Kingsbury, bo bylem umowiony na kolacje z Juliet i Sue Book. Najlatwiej byloby mi dojechac do Baker Street i przesiasc sie na linie Jubilee. Przysiegam na Boga, ze to wlasnie mialem zamiar zrobic, ale klucz Johna tkwil w mojej kieszeni, przepalajac ja na wylot. Ile czasu trzeba, zeby otworzyc skrytke i zabrac zawartosc? Gora piec minut. Nadal moglbym to zalatwic i luznym sikiem zdazyc do Juliet. Odkrylem zatem, ze kieruje sie na poludnie, choc nie przypominalem sobie, bym swiadomie podjal taka decyzje.Skrytki na bagaz na dworcu Victoria sa rozrzucone przypadkowo po calej stacji, lecz najwieksze ich skupisko miesci sie obok Pret r Manger, na poludniowym koncu glownego przejscia. Najpierw sprawdzilem tam, ale nie znalazlem skrytki numer 167. Zawrocilem zatem zygzakiem w strone ruchomych schodow prowadzacych do metra, przegladajac kolejne rzedy skrytek i w czwartym czy piatym w koncu trafilem. Tyle ze "trafilem" to okreslenie wzgledne, bo kiedy otworzylem skrytke 167, okazala sie pusta. Poczulem nagle uklucie zawodu; przepelniajace mnie podniecenie ulatywalo niczym powietrze z przebitego balonu - ale tylko przez moment. Potem przypomnialem sobie, jak John rozgrywal wczesniejsze posuniecia w tej grze. Najpierw foliowa torba, przyklejona za szuflada biurka. Potem zapisany od tylu numer telefonu na pudelku zapalek baru, ktory okazal sie nie miejscem kontaktowym, lecz takim, z ktorego dobrze je widac. Zawsze ten dodatkowy akcent paranoi, wynalazki umyslu zdecydowanego przechytrzyc nie tylko innych, ale i samego siebie. Opadlem zatem na czworaki i, przeznaczywszy w duchu spodnie na smietnik historii, przyjrzalem sie blizej wnetrzu skrytki. Nadal niczego nie widzialem, ale kiedy wetknalem do srodka rece i obmacalem wszystkie powierzchnie, cos wyczulem - cos przyczepionego do gornej scianki, co ustapilo lekko pod moim dotykiem i co roznilo sie faktura od metalu. Zdolalem zlapac naroznik tego czegos i oderwac. To byla duza gruba koperta, przylepiona do sciany skrytki tasma klejaca. Szukalem nadal, wolalem zyskac absolutna pewnosc, ze niczego nie przeoczylem, ale nie odkrylem zadnych innych skarbow. Zostawilem klucz w zamku i zanioslem moje znalezisko do baru dworcowego. Tam zamowilem whisky z woda i otworzylem koperte, czekajac na drinka. Po "A do Z", pudelku zapalek i kluczu spodziewalem sie kolejnego przedmiotu rodem z tanich powiesci sensacyjnych. Lecz koperte wypelniala muzyka. A raczej gruby plik papieru nutowego - zapiski na owym papierze na moje oko nie mialy cienia sensu. Sekwencje nut - jesli nimi byly - zapisano jedynie pionowymi kreskami markera, bez informacji o tym, jak dlugo nalezy je utrzymac. Odbijaly sie rykoszetami po calej skali, bez cienia sensu ani rytmu. Jesli przypominaly cokolwiek, to to, jak mowi ptaszek Woodstock w komiksie "Fistaszki". Z cala pewnoscia nie byla to muzyka. A w gaszczu pionowych linii dostrzeglem takze litery alfabetu, gwiazdki i poziome kreski. Zrozumialem ze znuzeniem, ze musi to byc kolejny szyfr. Nastepna tajna wiadomosc od Johna dla niego samego, ktora po odszyfrowaniu wskaze najpewniej polozenie kolejnej tajnej wiadomosci i tak dalej, az do szczelin zaglady. Dostalem swoja whisky i popijajac, przegladalem kartki, probujac ustalic, czy mozna ulozyc je na sobie albo odczytac pod katem tak, by otrzymac cale slowa. Nic z tego: jedynymi literami byly D, T i K, rozrzucone najwyrazniej przypadkowo na kolejnych stronach. Z tego co widzialem, nic sie tu nie krylo: co oznaczalo, ze brakuje mi jeszcze zbyt wielu elementow ukladanki, by odgadnac, co przedstawia obrazek. Brakujace elementy. O tak, bylo ich mnostwo. Chocby reszta pamiatek po mordercach: te, ktore Chesney zwedzil dla siebie, kiedy uslyszal o smierci Johna, nim jeszcze smiertelnie go wystraszylem moim telefonem. Nagle w mojej glowie znikad zrodzil sie pomysl. Siegalem juz po telefon, kiedy uswiadomilem sobie, ze jeszcze nie zdolalem doladowac dranstwa. Zamiast tego pogrzebalem w kieszeni, wylowilem resztki drobnych, znalazlem wlasciwa monete. Z pewnoscia dosc na miejscowa rozmowe telefoniczna, a ta byla bardzo miejscowa. Podszedlem do aparatow. Bylo kretynsko pozno, ale czy kolezanka Chesneya - Smeet - nie wspominala, ze pracuja do dziesiatej? Istniala szansa, ze zastane go w laboratorium. W kazdym razie warto sprobowac. Wybralem numer komorki Chesneya - ten z pudelka zapalek Johna. Odebral po trzecim dzwonku. -Tu Vince - rzucil wesolo. - Co sie urodzilo? -Zabawne, ze pytasz - odparlem. -Castor! - Nagle cala radosc zniknela z jego glosu. -Czesc, Vince. Pracujesz do pozna? -Tak. - Teraz mowil kwasnym tonem, ostroznie. - A co? -A to, ze zastanawialem sie, kiedy najlepiej bedzie podejsc i odebrac reszte rzeczy Johna. -Jaka reszte? Dalem ci wszystko co mialem. -Prosze, Vince. - Bardzo sie staralem przemawiac z wynioslym znuzeniem. - Nie kaz mi czytac ci pierdzielonej listy. Po pierwsze, bylyby na niej szpilki Barbary Windsor, a nie chce, by jakis przechodzien pomyslal sobie, ze jestem zboczencem. Zakladam, ze zatrzymales rzeczy, ktore uznales za najcenniejsze. Zakladam tez - bo cie lubie i nie chcialbym poodrywac ci ani polamac kawalkow ciala - ze wciaz je masz. Jesli oba te zalozenia sa trafne, nastepnym slowem, jakie wypowiesz, bedzie "tak". Dluga cisza, podczas ktorej musialem nakarmic automat zalosnymi resztkami moich drobniakow. -Tak - powiedzial w koncu Vince z glucha rezygnacja. -Swietnie. Dziekuje. A oto kolejne pytanie. - Probowalem mowic lekkim tonem, lecz to wlasnie byl wazny, natchniony pomysl, ktory przyszedl mi do glowy, kiedy popijalem whisky. Prawdziwy powod, dla ktorego dzwonilem do Chesneya teraz, a nie jutro rano. Zdecydowalem sie na blef, bo instynkt podpowiadal mi, ze powinienem dac mu mozliwie jak najmniej pola do manewru. - Czy wyciagnales cos uzytecznego z pamiatki po Myriam Kale? Cisza po drugiej stronie linii ciagnela sie nieznosnie. Odczekalem, ile tylko moglem, lecz w koncu musialem nacisnac. -No? -Wlasnie sprawdzam - warknal nadasanym glosem Chesney. - Oddalem ci przeciez plyte, pamietasz? Zostaly mi tylko pliki zapasowe i w ogole ich nie zindeksowalem. Och. Dobra. Tak, mam. Tylko odcisk palca. Ta plama to nie byla krew, tylko szminka czy cos w tym stylu. Wosk, karnauba, lanolina, wazelina... Tak, zwykla szminka. Odcisk jest wyrazny, ale policja ma je przeciez w aktach. A co? Nie odpowiedzialem, bo znaczenie jego slow na moment oslepilo mnie i ogluszylo. Strzal w dziesiatke. Teraz nie tylko mielismy przedmiot Kale, niezbedny do przywolania ducha, ale takze brakujace ogniwo dowodzace tego, co wydawalo mi sie coraz bardziej prawdopodobne, odkad Doug Hunter wymowil slowo inskrypcja, gdy odwiedzilismy go w Pentonville. Martwi zabojcy Johna i odrodzona Myriam Kale. Nie dwie sprawy, lecz jedna. Trudno sobie wyobrazic, jak nieprawdopodobny lancuch wydarzen badz przypadkow mogl powiazac grupe twardzieli z East Endu z lat szescdziesiatych i wczesniejszych z niezyjaca panienka amerykanskich gangsterow, pojawiajaca sie w pokoju hotelowym w King's Cross, by raz jeszcze zakosztowac rozkoszy cielesnych. Istnial tu jednak potezny, podziemny lancuch skutkow i przyczyn, musial istniec, tyle ze jeszcze go nie widzialem. Czulem sie jakbym spacerowal brzegami Loch Ness i moje zdumione oczy dostrzegly wlasnie niewielki fragment splotow ukrytego w jeziorze potwora. -Castor? Jestes tam jeszcze? - Glos Chesneya wyrwal mnie z transu. - Pytalem, czemu chcesz wiedziec? Sprawdzilem godzine. No dobra, bedzie ciasno. Nawet jeszcze ciasniej - dotre do Juliet spozniony, a Sue Book spojrzy na mnie ze lzami wyrzutu w oczach i spalona zapiekanka w okrytych rekawicami kuchennymi dloniach. A potem Juliet wypruje mi flaki za to, ze doprowadzilem Sue do placzu. -Bo potrzebuje tego natychmiast - oznajmilem. - Przygotuj to dla mnie, jasne? Jestem na Victorii, powinienem dotrzec na miejsce za gora dziesiec minut. -Nie! - zaprotestowal. - Nie jestem tu sam, Smeet przeprowadza wlasnie sekcje. To nie najlepsza pora. -Chesney, ni cholery mnie to nie obchodzi. Zaraz bede. -Kurwa! Dobra, zaczekam na schodach. Przed studiem porno, jasne? Na pierwszym pietrze? -Dobra. Do zobaczenia. Rozlaczylem sie i ruszylem do wyjscia. Dopiero wtedy uswiadomilem sobie, ze powinienem takze zadzwonic do Juliet, zawiadomic ja, ze sie spoznie. Ale moglem to zrobic, wracajac - a przynajmniej wowczas moglbym jej powiedziec z reka na sercu, ze juz jade. A moze zdobycz, ktora przywioze, oslabi nieco jej demoniczny atak zlosci? Wyszedlem z dworca na druga strone ulicy, odruchowo ogladajac sie za siebie. Nikt mnie nie sledzil i niczego nie wyczuwalem, zadnego zlowieszczego mrowienia na karku czy w glebi umyslu. Jesli nawet w ciagu ostatnich kilku dni cos martwego krecilo sie w poblizu, to juz zniknelo. Skrecilem w waski zaulek, w ktorym rzucila kotwice Klinika Patologii Weterynaryjnej Nexus: z drugiego konca ulicy widzialem, ze drzwi stoja otworem. Pewnie dlatego, ze Vince zszedl juz na dol i uchylil je dla mnie. Ale czy nie wspominal, ze nocami pracuje tam straznik? Pusty hol za drzwiami byl jasno oswietlony i wygladal na pusty. Ostroznie podszedlem do drzwi i przekroczylem prog. Hojnie szafuje grozbami, ale tak naprawde nie chcialem, zeby Vince dostal nagane badz wylecial z pracy. O ile niczego bym przez to nie zyskal. Stanowisko ochrony bylo puste, lecz wlaczony monitor za lada pokazywal kawalek klatki schodowej. Moze straznik wlasnie robil obchod. A moze nie. Mijajac lade w drodze do schodow, dostrzeglem za nia cos ciemnego, tuz przy ziemi. Sklebiona masa mokrych wlosow na ludzkiej glowie. Zatrzymalem sie i nachylilem, patrzac w dol. Straznik lezal na podlodze, oparty o tylna scianke swego ciasnego krolestwa. Trudno bylo dostrzec jego twarz, bo opuszczona glowa spoczywala na piersi, lecz sadzac po ilosci krwi sciekajacej na korpus i rozlewajacej sie wokol po podlodze, z jego twarzy nie pozostalo zbyt wiele. Krew wciaz kapala. Wciaz sie rozlewala. Pragnienie ucieczki przed niebezpieczenstwem to jeden z filarow trzezwego umyslu, a sam lubie myslec, ze jestem rownie trzezwy jak inni - choc w Londynie nie znaczy to wiele. Istnialy dwa powody, dla ktorych pobieglem na gore, zamiast umknac na ulice: po pierwsze, przekonanie - moze nierozsadne - ze ktokolwiek to zrobil, wczesniej probowal zrzucic mnie w glab szybu windy. I po drugie, pragnalem odpowiedzi, a wsadzenie glowy w paszcze lwa wydawalo sie jedynym sposobem zdobycia ich. Mysl, ze Vince i Smeet moze wciaz jeszcze zyja, przyszla mi do glowy, gdy dotarlem na pierwsze pietro, nie moge wiec twierdzic, ze byla czescia pierwotnego impulsu, ktory mnie tam poslal. Moze jednak dodawala mi sil, gdy pokonalem biegiem nastepne schody, pedzac w strone drzwi weterynarza, nie tyle otwartych, ile wyrwanych z zawiasow. Zwolnilem na progu, bo w nozdrza uderzyla mnie fala smrodu - ostrych, goracych, zwierzecych feromonow, tak mocnych, ze zgestnialo od nich powietrze. Loup-garou, to musialo byc to. Nic naturalnego tak nie pachnie. Siegnalem za pazuche po flet i przekroczylem prog, obracajac sie powoli, by zminimalizowac mozliwosc ataku z tylu. Cokolwiek to bylo, dzialalo szybko, bezlitosnie: straznik na dole zginal na posterunku i padl na miejscu, bez sladow walki ani proby ucieczki. Tu, na gorze, ujrzalem mnostwo sladow walki. Pomieszczenie zdemolowano z imponujaca dokladnoscia i przemoca: przewrocone biurka i szafki lezaly na podlodze, z polamanych polek wylewaly sie na ziemie krwotoki ksiazek i akt. Pod moimi stopami zachrzescilo stluczone szklo. Najpierw zobaczylem Vince'a. Czy, dokladniej mowiac, jego glowe, patrzaca na mnie slepo z wieszaka, na ktory ja nabito. Struzka krwi nakreslila prosta linie, schodzaca od kacika ust na brode, a twarz wyrazala lagodne zdumienie i konsternacje. Reszta ciala lezala jakis metr dalej, pod rozerwanym kaloryferem, odrzuconym na bok z nonszalancka sila. Po sekundzie zobaczylem Smeet: kucala pod jedynym nadal stojacym biurkiem, dlonie zacisniete w piesci przyciskala do ust. W jej niewiarygodnie wytrzeszczonych oczach odmalowywal sie szok. Dopiero po chwili zorientowalem sie, ze wciaz zyje. -Juz dobrze - powiedzialem bezmyslnie. Nim jednak zdazylem wykombinowac cos jeszcze glupszego, swiatla zgasly, pograzajac pokoj w nieprzeniknionej ciemnosci. W mroku, metr ode mnie, uslyszalem dzwiek. Syk? Tak, nazwijmy go sykiem. Pewnie natychmiast pomysleliscie o wezach, ale to nie byl glos weza, lecz syk, jaki wielki drapieznik - powiedzmy tygrys - wydaje instynktownie, otwierajac paszcze jak najszerzej. W tym momencie dzwiek ow bynajmniej nie dodal mi otuchy. 14 Ewangelia wedlug Castora, rozdzial I, wiersz I: w razie watpliwosci uskakuj.Rzucilem sie naprzod na rumowisko i cos przelecialo mi nad glowa tak szybko, ze poczulem towarzyszaca mu fale powierza. Wyladowalem ciezko na strzaskanym drewnie i stluczonym szkle, kaleczac dlonie, gdy wyciagnalem przed siebie rece, by powstrzymac upadek. Pokojem wstrzasnal ogluszajacy hurgot, gdy napastnik nieplanowo wyladowal gdzies po prawej. Potem przeturlalem sie i uklaklem na kolanie, unoszac do ust flet i wyrzucajac z niego rozdzierajaca dysharmonie. Tak naprawde stanowila jedynie wstepny znacznik, nic wiecej - nie znalem tego zmiennoksztaltnego dosc dobrze, by zagrac melodie specjalnie dla niego. Sa jednak pod jednym wzgledem wrazliwsze od duchow i demonow, dokladnie z powodu swej dwoistej natury: ludzkich dusz, zakladajacych zwierzecym cialom niematerialnego podwojnego nelsona. Aby je oslabic, wystarczy wbic lom pomiedzy czlowieka i zwierze i zaczac naciskac. Oczywiscie zakladajac, ze beda siedziec spokojnie i pozwola nam to zrobic. Niewidoczny stwor, z ktorym walczylem, ryknal glebokim basem i podloga zadygotala: a moze to tylko ja? Potem rozlegl sie szum, uslyszalem chrobot pazurow na drewnianej podlodze. Zamierzalem znow uskoczyc, ale nie dotarlem tak daleko - cos bardzo twardego uderzylo mnie w lewe ramie, posylajac na ziemie i wytracajac z dloni flet, ktory polecial w ciemnosc. Wykorzystalbym sile rozpedu, by sie odturlac, oddalic od stwora, ale tuz za soba mialem wywrocony mebel. Uderzylem w niego mocno, wywinalem koziolka i wyladowalem glowa naprzod po drugiej stronie. Kat mojego upadku i sila uderzenia sprawily, ze nie zdolalem ochronic glowy, ktora rabnela o ziemie. Przed oczami zatanczyly mi swiatelka, z rozpaczliwa desperacja walczylem z nadchodzacym omdleniem - bo gdybym nawet na sekunde stracil przytomnosc, bylby to koniec. Macalem w ciemnosci w poszukiwaniu broni, wiedzac, ze nie znajde tej, ktora dziala najlepiej; wiedzac, ze potrzebuje szczescia, swiatla i wsparcia, zeby choc troche dopiec napastnikowi, a malo prawdopodobne, bym mogl liczyc na choc jedno z nich. Lecz moja reka na cos natrafila, cos zaokraglonego, o fakturze drewna: prawdopodobnie byla to noga od krzesla albo biurka. Tak czy inaczej, mialem tylko ja, a kiepski to robotnik, ktory sprzecza sie ze swoimi narzedziami. Znow uslyszalem chrobot dochodzacy dokladnie z przodu: to niewidzialny napastnik wspinal sie na to, przez co przelecialem. Przez jedna, mordercza sekunde zmusilem sie do czekania, a potem z calych sil, jakie mi jeszcze zostaly, oburacz zamachnalem sie zaimprowizowana palka, modlac sie w duchu, by stwor skakal wlasnie na mnie, kiedy ta opadnie. Jego wlasny rozped i waga nadalyby ciosowi znacznie wiecej mocy, niz moje obolale miesnie. Sila zderzenia wstrzasnela moimi rekami az do ramion. Cos chrupnelo i stwor ryknal z bolu, spadajac na mnie. Poczulem szpony przebijajace mi ramie. Ja takze wrzasnalem, kopiac i przekrecajac sie, probujac wydostac sie spod niego, nim otrzasnie sie z bolu i szoku. Nic z tego. Zdolalem uniesc tulow pare centymetrow nad ziemie, potem jednak szpony zacisnely sie, posylajac blyskawice meki w glab mego uwiezionego ciala, a goracy, cuchnacy oddech omiotl mi twarz niczym podmuch zaru z palnika. Odchylilem glowe, nie przejmujac sie juz mozliwym wstrzasem mozgu, i szczeki klapnely nade mna dosc blisko, bym uslyszal ow dzwiek. Na twarz pocieklo mi cos cieplego i mokrego - ale przynajmniej nie byly to kawalki mnie. Kierujac sie czystym instynktem, bez cienia jakiegokolwiek planu, wbilem kolek w miejsce, w ktorym musiala znajdowac sie paszcza. Nagrodzil mnie kolejny, gwaltowny wstrzas. Tym razem stwor nie ryknal z wscieklosci: trudno wydawac z siebie mordercze wrzaski z trzydziestocentymetrowa wykalaczka wbita w paszcze. Kopnalem, szarpnalem sie i uwolnilem spod niego, wyrywajac sie z zacisnietych szponow i probujac nie myslec, jak wiele wlasnej, cennej skory w nich zostawiam. Wiedzialem az za dobrze, ze to jeszcze nie koniec. Zranilem go i dalem mu troche do myslenia, przynajmniej nie tylko na moj temat, ale w tej walce nie moglem zwyciezyc - nie bez fletu i czasu dluzszego niz pare sekund, ktory zapewne mi zostal. Moje oczy zaczynaly przywykac do ciemnosci, przynajmniej odrobine, i dostrzeglem przed soba krzywy czworobok wyrwanych drzwi. Pol biegnac, pol potykajac sie, rzucilem sie ku nim - przynajmniej jesli skurwiel poleci za mna, odciagne go od Smeet i dam jej chocby cien szansy. Dotarlem na zewnatrz, lecz w glowie wciaz jeszcze krecilo mi sie od wczesniejszego wstrzasu i omal nie polecialem w glab klatki, nim zatrzymalem sie w poslizgu i rozejrzalem. Gora czy dol? Zero wahania. Gdybym pobiegl na gore, znalazlbym sie w potrzasku w chwili, gdy zabrakloby mi schodow. Na dole czekala ulica i niewielka, lecz realna szansa, ze jakos sie z tego wykaraskam. To, co sie stalo potem, moglem uznac za blogoslawienstwo w przebraniu. Loup-garou wypadl z drzwi tuz za mna i calym ciezarem uderzyl mnie w sam srodek plecow tak, ze runalem po schodach, koziolkujac szalenczo. Oznaczalo to, ze dotarlem tam, gdzie chcialem, znacznie szybciej: niestety, znaczylo tez, ze znalazlem sie na ziemi, poobijany, z bolesnie wykrecona reka. Przy drugim czy trzecim odbiciu od stopni stracilem oddech, moglem zatem tylko lezec bez ruchu, wciagajac w pluca powietrze glosnymi, chrapliwymi haustami. Szczesliwy traf sprawil, ze wyladowalem na wznak, patrzac w miejsce, z ktorego przybylem, i w swietle padajacym z ulicy po raz pierwszy ujrzalem stwora, ktory mial zaraz mnie zabic. Mimo imponujacych rozmiarow, loup-garou zbiegal po stopniach z zupelnie niepasujaca don lekkoscia i wdziekiem, najpierw powoli, potem przyspieszajac, bo strome schody zbudowano z mysla o dwoch, nie czterech nogach. Byl smukly i czarny - albo moze tak ciemny, ze w slabym swietle wydawal sie czarny - a z ksztaltu przypominal pantere: ramiona i przednie lapy masywniejsze niz tylne, szpony dlugie jak ostrza scyzoryka, srodek ciezkosci blisko ziemi. Glowa natomiast wygladala nieco bardziej eklektycznie: pysk zbyt szeroki i wypelniony zbyt zroznicowanymi rodzajami zebow, by moc udatnie nasladowac kota. Nad nim wznosilo sie wysokie, niemal ludzkie czolo, metne wspomnienie ludzkiej twarzy ukrytej pod obliczem bestii. I przez sekunde w mroku ta twarz skojarzyla mi sie z juz kiedys widziana. Pokonawszy polowe schodow, stwor wyprysnal w powietrze pelnym gracji, leniwym skokiem, ktory mial go doprowadzic wprost do mnie. Niezdolny przywolac dosc sil, by sie ruszyc, spialem sie caly, bezsensownie zaciskajac piesci do walki, do ktorej i tak nie mialo dojsc. Jesli nie zabije mnie sila zderzenia, zrobia to szpony - i, tak czy inaczej, nie zdolam wyrazic swej opinii w tej sprawie. Lecz skok loup-garou zakonczyl sie przedwczesnie, bo z nocy smignelo cos innego, wyskakujac i zderzajac sie z nim w powietrzu. To nowe cos bylo znacznie mniejsze: zmiennoksztaltny musial wazyc okolo dwustu kilogramow, a w dodatku na jego korzysc przemawiala sila ciazenia. Logicznie rzecz biorac, powinien dalej opadac, a intruz uderzyc w niego nieszkodliwie i dac sie poniesc w dol wiekszej masie i rozpedowi. Zamiast tego obaj przez moment jakby zawisli w powietrzu, gdy niesamowita przeciwwaga zrownowazyla energie skoku potwora, a potem przelecieli razem przez delikatna balustrade i wyladowali na ziemi posrod sykow i warkotow, piec metrow ode mnie. Intruz okazal sie czlowiekiem: dlugonogim, dlugorekim, chudym jak szkielet i ubranym w dlugi plaszcz, ktory rozpostarl sie na moment niczym skrzydla. Szpony loup-garou chlasnely, rozcinajac ubranie i biala skore oraz ukryte pod nia czerwone mieso. Lecz przybysz nie zwracal na nie uwagi. Jego wlasne ciosy posypaly sie na stwora, ciezkie i mocne jak uderzenia mlota. Slyszalem jak trafiaja, a zmiennoksztaltny parsknal i warknal, szamoczac sie pod nim. Tak powiedzialem: pod nim. Nieznajomy jakims cudem zdolal wyladowac na gorze i w pelni wykorzystywal te przewage. Zakrzywiony szpon rozcial mu gardlo, on jednak tylko sie rozesmial, wesolo, gulgotliwie, gdy krew trysnela z rany. A jego piesci wciaz unosily sie i opadaly, jak tloki, grzmocac cialo loup-garou, miazdzac i lamiac, wdzierajac sie nielegalnie do srodka. I pod tym bezlitosnym deszczem zdarzylo sie cos groteskowego i nieoczekiwanego. Loup-garou zaczal sie dzielic i rozpadac, jego cialo zapadalo sie i rozlaczalo, ludzka postac znikala. Glowa sturlala sie z ramion, wypuscila nogi i umknela, cudownie przemieniona w wielkiego, czarnego kocura. Koty odrywaly sie od jego roslych ramion, rozrzuconych nog, zlamanego grzbietu i rozbiegaly na wszystkie strony. Ponownie poczulem dreszcz dejr vu. Chudy jak szkielet mezczyzna zlapal kilka umykajacych kotow i z wyrazna radoscia wykrecil je w dloniach tak mocno, ze ich kregoslupy pekly, a one same zalaly sie krwia. Przytrzymywal je nad glowa tak, ze krew sciekala mu do ust. Wciaz sie smial, odchylajac glowe z maniakalna radoscia. Wiekszosc kotow uciekla, lecz pol tuzina zakonczylo zycie w strzepach, w owych niewiarygodnie silnych dloniach o smuklych palcach. I nagle wszystko sie skonczylo. Mezczyzna rzucil na ziemie ostatnie martwe zwierze, patrzac na nie z wyrazem bliskim zalu, i w szkieletowatym grymasie odslonil dlugie brazowe zeby. To byl wloczega, czy raczej czlowiek, ktorego wzialem za wloczege podczas spotkania przed biurem Maynarda Todda, a potem przed krematorium Mount Grace, gdzie wystapil w nieco elegantszym stroju. Teraz nie przypominal bezdomnego. Jego plaszcz polyskiwal czarna skora, a chuda twarz miala surowe, patrycjuszowskie rysy. Wydatny nos i wielkie miesiste usta sprawialy, ze wygladal jak bezrobotny aktor szekspirowski. Ubranie i skora wisialy na nim w strzepach, w miejscach gdzie dosiegly go szpony loup-garou. Ale najwyrazniej mu to nie przeszkadzalo. -Kurwa! - wykrzyknalem slabo. Zerknal na mnie, jakby sobie przypomnial o moim istnieniu. -Porozmawiamy - rzekl suchym, bolesnie ochryplym glosem, identycznie takim samym, jaki uslyszalem podczas pierwszego spotkania, gdy zaspiewal oblakancza piosenke o niebie i piekle. - Ale nie teraz. Jeszcze nie. Dopoki nie dowiesz sie, o czym mowa. Nie lubie tracic czasu. -Ki... kim...? - wybelkotalem niewyraznie, probujac usiasc i zarazem nie czyniac zbytnich postepow w tym kierunku. Lanca rozzarzonego do bialosci bolu przeszyla mi plecy od ramienia az po kosc ogonowa, zatrzymujac mnie w miejscu: szlag by to, mozliwe, ze zlamalem kregoslup. -Przyjacielem - odparl chudzielec i zasmial sie szyderczo. - Poniewaz to los zsyla nam przyjaciol, prawda, Castor? A z cala pewnoscia jestem wrogiem twojego wroga. Podszedl do mnie i spojrzal z gory z zimnym, klinicznym zainteresowaniem. -Troche juz podlapales - wymamrotal. - Musiales, bo nie jestes glupcem. A tylko glupiec odmowilby przyjecia oczywistego jedynie dlatego, ze wydaje sie niemozliwe. Ale musisz siegnac do zrodla. W przeciwnym razie zabija cie, nim ty bedziesz w stanie zabic ich. - Zmarszczyl brwi. - Sekwencja. Kadencja. Rytm. Wszystko musi pasowac. Nazywam sie Moloch, mozesz przekazac moje najlepsze zyczenia - z ironicznym podtekstem - siostrze Bafometa. -Komu? -Twojej sojuszniczce. Pani. Mamy wspolna... przeszlosc. Przeszedl nade mna i zniknal w mroku, a ja nie bylem w stanie go powstrzymac. Z najwyzszym trudem dzwignalem sie na nogi - kregoslup okazal sie caly, jedynie potwornie poobijany - i wykustykalem stamtad, nim w oddali zawyly syreny. Obejrzalem sie tesknie na gore, gdzie wciaz mogla lezec reszta notatek i zdobyczy Chesneya, bez watpienia z jego wlasna krwia uzupelniajaca patyne historycznej przemocy, dzieki ktorej tak wielu ich pozadalo. Teraz jednak nic mi po nich - nawet gdyby nie po nie przyslano loup-garou, a bylem niemal pewien, ze jednak one stanowily jego cel - nie moglem sobie pozwolic na to, by tu zostac i ich poszukac. Mimo niechetnej pomocy Gary'ego Coldwooda, tego akurat miejsca zbrodni wolalbym nie odczytywac dla policji, jesli tylko zdolam cos na to poradzic. *** Dzwonek Susan Book odegral cztery pierwsze takty "Jerusalem" - z jakichs przyczyn ich dzwiek tak mnie rozbawil, ze zasmialem sie glosno, choc w tym momencie smiech bardzo bolal.Drzwi otworzyla Juliet. Przez chwile stala nieruchomo w progu, przygladajac mi sie bez slowa i rejestrujac wszystkie szczegoly - since na mojej twarzy, rozwalona warge, krew na koszuli. Powoli skinela glowa, jakby w uznaniu, ze pewnie mialem wazny powod. Mimo to... -Spozniles sie poltorej godziny, Castor - oznajmila surowym tonem. -Wiem - odparlem. - I bardzo mi przykro. Cos mnie zatrzymalo. -Pod bronia? -Pod szponem. Moge wejsc, zanim upadne? Zastanawiala sie jeszcze chwile. -Tak - rzekla. - No dobrze. Ale zjadlysmy bez ciebie. Przytrzymala przede mna drzwi, a ja wkustykalem do srodka, zostawiajac za soba noc. Susan Book wypadla z kuchni ubrana w kwiecisty fartuch - widniala na nim nazwa i wizerunek passiflory - i otworzyla usta, by cos powiedziec, potem jednak zmienila zdanie, zaciskajac wargi. Patrzyla na mnie tylko, mrugnawszy kilka razy, jakby chciala przegnac zasnuwajaca jej oczy mgle. -Naprawde mi przykro, Sue - powiedzialem. - Mam nadzieje, ze nie zepsulem wam wieczoru. Wlasnie tu szedlem, kiedy cos mi wypadlo. -Napijesz sie czegos? - spytala Juliet, ktora zna mnie calkiem dobrze. Kiwnalem glowa. -W takim razie chodz do salonu - dodala. Wymowila te slowa z ostroznym naciskiem, jakby nadal brzmialy dla niej obco. Niektore koncepcje trudniej jej przyjac niz inne. -Mysle - wtracila pospiesznie Susan - ze najpierw powinnysmy zabrac Feliksa do lazienki Juliet spojrzala na nia, zaskoczona. Sue wskazala reka zaschnieta krew na moim ramieniu, w miejscu gdzie szpony loup-garou przebily szynel i wniknely gleboko w ukryte pod nim cialo. -Ach - mruknela Juliet. Rany to kolejna rzecz, o ktorej trzeba jej przypominac. Glownie dlatego, ze jej cialo (jesli mozna je nazwac cialem) w rzadkich przypadkach, kiedy cos je uszkodzi, po prostu staje sie plynne jak woda, naprawiajac wszelkie ubytki. - Tak, oczywiscie. Mamy jakies srodki dezynfekujace i bandaze? Okazalo sie, ze mialy jedno i drugie. Susan swietnie sie spisala, oczyszczajac moje rany, choc na ich widok gwaltownie wciagnela powietrze, a jej oczy sie rozszerzyly. Przygladajac sie sobie z obrzydliwa fascynacja w lazienkowym lustrze, doskonale zrozumialem jej reakcje: wygladalo to jakby olbrzymi, drapiezny ptak chwycil mnie za ramie, probujac uniesc w gore, a potem - sadzac po sincach pokrywajacych caly tulow - zrezygnowal i zrzucil mnie z wysokosci na skaly. -To byl jeden ze zmiennoksztaltnych - oznajmila Juliet. Nie musiala pytac. -Tak - oznajmilem. - Pamietasz Scruba? Zmarszczyla brwi, siegajac do zasobow pamieci. -Szczurolaka, ktory pracowal dla Lucasza Damjohna - odparla, nie zdradzajac zadnych emocji, choc nienawidzila Damjohna tak mocno, ze przedluzyla jego konanie, uzupelniajac je o kilka artystycznych dodatkow. - Zabiles go w porcie w Chelsea. -Przygwozdzilem go w porcie w Chelsea - poprawilem. - Trafilem sekwencja akordow dosc mocna, by przegnac go z ciala, w ktorym sie ukrywal. Ale wiesz, jak to jest z lakami. To zwykle stare dusze, twarde jak diabli. Wiekszosc przywykla do przenoszenia sie w nowych nosicieli, kiedy starzy umieraja. - Skrzywilem sie, gdy Susan nieco zbyt entuzjastycznie posmarowala jodyna wrazliwe, rozdarte miejsce. -Chcesz powiedziec, ze to byl Scrub? - spytala ostro Juliet. Wzruszylem ramionami i zacisnalem zeby, bo ow ruch sprawil, ze jodyna glebiej wniknela w rany. -Nie wiem. Przez sekunde wygladal troche jak Scrub. A potem jak ktos inny. Ale Scrub to jedyny znany mi loup-garou bedacy kolonia. Zbudowal sobie cialo ze szczurow, nie z jednego szczura. Stwor, ktorego dzis spotkalem, byl w ten sam sposob zrobiony z kotow. Na to wspomnienie musialem powstrzymac fizyczny dreszcz - na poly niesmaku, na poly strachu. Nagle oczami duszy ujrzalem cala parade kotow, przyblede krecacego sie po mieszkaniu Gittingsow, kocura, na ktorego o malo nie nadepnalem, wracajac do domu z biura adwokata w Stoke Nevington; dzikusa na Trafalgar Square, spotkanego, gdy rozmawialem przez telefon z Jan Hunter. Zalozylbym sie o co chcecie, ze pod skrytkami bagazowymi na dworcu Victoria tez czail sie kot, ze podsluchal moja rozmowe z Chesneyem i w jakis sposob zdolal dotrzec tam pierwszy. Skazalem Chesneya na smierc, dzwoniac do niego. Juliet uniosla brew. -Jesli jeden zmiennoksztaltny dokonal przejscia od monady po gestalt, to mozna zalozyc, ze inne tez na to wpadly. -Mozna zalozyc. Wiekszosc... au! Wiekszosc jednak tego nie robi. Bardzo chcialbym wiedziec na pewno, bo jesli to faktycznie Scrub, pewnie zdolam przypomniec sobie melodie, za pomoca ktorej go poskromilem. -Przepraszam, jesli boli - wtracila Susan, odrywajac wzrok od pracy. - Ale masz paskudne, poszarpane rany. Latwo moglyby sie zakazic. Skinalem glowa. Juz to przerabialem i malo prawdopodobne, bym zapomnial. Przynajmniej jednak tym razem mialem aktualne szczepienia przeciwtezcowe. -Nie przejmuj sie, Sue - wymamrotalem, usilnie starajac sie przegnac z mysli widmo Larry'ego Tallowhilla. Podczas gdy Susan przeszla od odkazania ran do ich opatrywania, opowiedzialem im obu, co sie stalo w Neksusie. Kiedy skonczylem, zbladla jak sciana. Juliet tez wygladala na poruszona, chociaz w inny sposob. -Moloch - powiedziala, a potem splunela na podloge. Susan Book wziela bez slowa kawalek papieru toaletowego i wytarla plame. -Tak. Mowil mi, ze cie zna. Prosil, zebym przekazal ci najlepsze zyczenia, z wyrazna sugestia, ze nie sa szczere. -Bo nie sa. - Juliet wyszczerzyla zeby. Zazwyczaj w obecnosci Susan, ktora latwo wystraszyc, potrafi panowac nad soba. Lecz najwyrazniej wzmianka o Molochu ruszyla ja na poziomie nizszym niz udawane opanowanie. - Kiedys, dawno, dawno temu, pozostawilam na nim moje pietno. Ale to siega glebiej. Jego gatunek i moj - bylismy starymi wrogami nawet przed wielkim projektem. -Przed czym? Najwyrazniej przypomniala sobie, gdzie jest. -Przed niczym - uciela nieco zbyt szybko. - Wspominalam rzeczy dziejace sie przed twoim urodzeniem. Powiedzmy po prostu, ze jego gatunek to koty, a moj psy. Albo odwrotnie. Tam gdzie sukuby i inkuby osiadaja i buduja domy, shedim zyc nie moga. Chetnie by mnie zranil, gdyby sadzil, ze zdola. Ale co robi na Reth Adoma? -Wiesz - poskarzylem sie - jesli nadal bedziesz tak gadac, poprosze o tlumacza symultanicznego. Co robi gdzie? -Na Ziemi. Wsrod zywych. Nie ma tu niczego, co moglby jesc. Jesli zostanie zbyt dlugo, umrze z glodu. -Wygladal, jakby juz byl tego bliski - zgodzilem sie. - A przynajmniej wtedy, gdy spotkalem go po raz pierwszy, pare dni temu. Dzis wydawal sie nieco zaokraglony. I mial dosc sil, by przegonic loup-garou. Juliet zmarszczyla brwi, jej oczy zamglily sie lekko, gdy podazala tokiem myslenia, ktorego nie chciala wypowiedziec. Szczerze mowiac, wolalem by tak zostalo: trudno jest myslec o piekle jak o rzeczywistym miejscu, a jeszcze trudniej wyobrazac sobie ja w nim. Mialo to posmak kiepskich opowiesci biblijnych i nieprzetrawionych metafor. -To sprawa wieksza niz sadzilismy - oznajmila Juliet, znow na mnie patrzac. - Byc moze w gre wchodzi cos... cos waznego. Cos wywiodlo go poza bramy i sprawilo, ze zostal tak dlugo, by utkac sobie cialo. Chyba... -Co? - nacisnalem. - Chyba co? Wzruszyla ramionami. -Nic. Sadzisz zatem, ze Kale odegrala jakas role w smierci Johna Gittingsa? -Nie wiem - przyznalem. - Na pewno nie bezposrednio. Zabil sie sam. Ale ta wielka sprawa, nad ktora pracowal - ta, ktora, jak powtarzal, miala trafic do podrecznikow - miala cos wspolnego z martwymi zabojcami. A teraz wiemy, ze wsrod nich znajdowala sie takze Kale. Juliet zastanowila sie. -A problem z Kale polega na tym, ze nie jest dosc martwa - dokonczyla, wypowiadajac moje mysli. - Czy istnieja jakiekolwiek legendy o wielkich gangsterach z East Endu, powracajacych zza grobu? -Nigdy zadnej nie slyszalem. Moze to cos w rodzaju wymiany zagranicznej? Kale dziala w Londynie, a Krayowie w Chicago? Juliet kiwnela glowa. -Mozliwe - zastanawiala sie glosno. - Ale sprzeciwia sie wszystkiemu, co nam wiadomo o umarlych. I rodzi znacznie wiecej pytan niz odpowiedzi. -Tylko zartowalem - wtracilem. -W takim razie trzeba sie bylo usmiechnac. -Skonczylam. - Susan wstala i z wyraznym, glebokim powatpiewaniem obejrzala swoje dzielo. - Ale powinienes jak najszybciej zglosic sie do szpitala, Feliksie, i pokazac to lekarzowi. -Tak zrobie - sklamalem. - Dzieki, Sue, jestes aniolem milosierdzia. Zyjacym z demonem seksu, dodalem w myslach. Zycie czasami zabawnie sie toczy. -Zostawilam ci troche ratatouille - oznajmila zaklopotana Susan. - Jesli chcesz, mozesz ja zjesc na tacy. Na dole w salonie zjadlem, napilem sie i zaczalem czuc sie nieco mniej jak ciskany wiatrem smiec. Pokoj bardzo sie zmienil od mej ostatniej wizyty. Wowczas wypelnialy go jeszcze drobiazgi niezyjacej matki Susan: bibeloty, kapy na meble, oprawione w szklo hafty, nadajace mu wyglad wystawy w muzeum wiktorianskiej sztuki uzytkowej. Obecnie wystroj byl minimalistyczny, z czerwonymi chinskimi kaligrafiami wiszacymi na bialych scianach. Wiedzialem dosc o guscie Juliet, by go rozpoznac. Zastanawialem sie, co mysli Susan na temat zmiany wystroju. Wygladalo na to, ze czula sie z tym dobrze. -Jak tam praca? - spytalem. - Juliet mowi, ze jestes zarobiona. Kiedy Susan spotkala Juliet, byla zakrystianka w kosciele w zachodnim Londynie. Rzucila to jednak, gdy zamieszkaly razem, i wrocila do dawnego zawodu bibliotekarki. Kierowaly nia wylacznie zasady, majace wiecej wspolnego z tym, ze weszla w zwiazek z osoba tej samej plci, niz z faktem, ze ta osoba to demon. Wspolczesny Kosciol anglikanski uwaza pieklo za stan umyslu i oficjalnie nie wierzy w demony (w odroznieniu od katolikow, ktorzy poluja na nie za pomoca poblogoslawionych przez papieza miotaczy ognia), ale nadal ma problemy z otwarcie homoseksualnymi przedstawicielami Kosciola. Jako ateista z pretensjami musze przyznac, ze strasznie mnie to cieszy. Usmiechnela sie teraz, szczerze zadowolona z tego, ze spytalem. -Nie, naprawde wszystko w porzadku - odparla. - Swietnie sie bawie. Czasami bywa trudno, bo probuje przepchnac sporo ambitnych projektow bez zadnych pieniedzy. Ale cudownie jest pracowac z dziecmi. Sa takie otwarte, spontaniczne. I zdziwilbys sie, jak wielu autorow ksiazek dla dzieci zgadza sie wystapic z czystej przyjemnosci. W zeszlym tygodniu odwiedzil nas Antony Johnston. Napisal komiksowa wersje Alexa Ridera. Byl cudowny. Bardzo zabawny i... jakie jest przeciwienstwo wynioslego? Bardzo prozaicznie podchodzi do tego co robi. Jak dotad przyciagnal najwiecej gosci. -Alex Rider to...? - Nacisnalem, czujac sie nieco zagubiony. -Jedna z najlepiej sprzedajacych sie ksiazek dzieciecych ostatniej dekady, Feliksie - skarcila mnie Susan z mina nauczycielki. -Ach, ten Alex Rider - zablefowalem. -Na jego podstawie nakrecili film. -Nie siega ksiazce do piet. -Nie musisz pracowac - rzekla Juliet do Susan, wbijajac kij w szprychy mojej towarzyskiej pogawedki. Zapadla niezreczna cisza. -Lubie pracowac, Jules - odparla Susan. Juliet zareagowala chlodnym, obojetnym "czemu?". Susan nie spodobalo sie to pytanie - zazwyczaj wszystko, co moglo kojarzyc sie z klotnia na horyzoncie, sprawialo, ze podwijala ogon pod siebie i uciekala. Ale tym razem nie ustapila. -Bo to czesc tego, kim jestem. Gdybym jedynie gotowala ci posilki, sprzatala dom i ogrzewala lozko, wowczas... stalabym sie kims bardzo nudnym. A wtedy ty chcialabys spotykac sie z innymi i bys mnie rzucila. A ja bym sie zabila. Juliet zastanowila sie. -Tak - mruknela w koncu. - Dostrzegam w tym logike. Nigdy dotad nie bylam w nikim romantycznie zadurzona, totez trudno mi przyjac, ze moje uczucia do ciebie moglyby sie zmienic. Dysponuje jednak mnostwem dowodow z innych zwiazkow ludzi, wiec zapewne masz racje. Mow dalej. Ale Susan nie byla w stanie. Zapomniala, co wczesniej powiedziala, probowala znow zaczac, zajaknela sie i umilkla. Po raz pierwszy od wielu, wielu miesiecy pozalowalem jej tak bardzo, ze zapomnialem, jak jej zazdroszcze. Na sile zmienilem temat, powracajac do zagadnien zawodowych, i w koncu uraczylem je kilkoma z moich ulubionych historii o duchach, z ktorych wiekszosc spotkala innych ludzi, nie mnie, ale dla lepszego efektu nagialem nieco prawde. Chwila minela. Lzy, ktore ujrzalem w oczach Sue Book, nie poplynely. -Moloch mowil, ze powinienem siegnac do zrodla - powiedzialem do Juliet, w polowie czwartej szklanki szkockiego zajzajeru. -Naprawde? - Glos Juliet zabrzmial ostro i zimno. Kiedy jednak Susan jej dolala, Juliet na moment dotknela dloni towarzyszki: bardzo delikatnie, wyrazajac jednoczesnie uczucie i cos jak prawo wlasnosci. Po tym, co sie zdarzylo wczesniej, ow dotyk mial moc uzdrawiajaca. No, prawie. -Wyjasnil co przez to rozumie? Pokrecilem glowa. -Nie - przyznalem. - Nie wyjasnil. Ale mam kilka wlasnych pomyslow. Jestes zajeta jutro po poludniu? -Nie. A dlaczego? -Rano w Muswell Hill stanie sie cos, przy czym chcialbym byc obecny. Ale potem bede wolny i zastanawialem sie, czy nie mialabys ochoty nacisnac na kilka osob, gdy bede im zadawal mnostwo waznych pytan. -Jakich osob? -Powiem ci, kiedy je zobacze - odparlem wymijajaco. Juliet wywrocila oczami. -Gdzie? - spytala. - Gdzie mieszkaja te osoby? Zakrecilem szklanka, patrzac na wirujaca whisky i starannie unikajac jej wzroku. -W Alabamie. 15 Mozliwe, ze nieco naruszy to moj obraz twardziela macho, ale nastepnego ranka czulem sie fatalnie. Zostalem u Juliet dosc dlugo, by zaplanowac, co zrobimy i z kim sie spotkamy, a potem wykonalem pare telefonow, nim zmienila zdanie: jeden do agenta, by zarezerwowac dwa tanie bilety do Birmingham w stanie Alabama, i kolejny do Nicky'ego, by poinformowac go o najnowszych wydarzeniach i spytac, czy moglby opracowac nam plan zajec. Odrzekl, ze chcialby ze mna pogadac przed wyjazdem, ale nie dodal nic wiecej.Trzeci telefon, do Gary'ego Coldwooda, polaczyl mnie z automatyczna sekretarka. -Co to znaczy smaczny kasek? - spytalem i rozlaczylem sie. Mialem do zalatwienia jeszcze jedna sprawe, nim bede mogl pokustykac do domu. I zdolalem to zrobic minimalnym wysilkiem, choc wymagalo to sporego szantazu - zarowno emocjonalnego, jak i takiego, za ktory mozna beknac w sadzie. Kiedy budzik zadzwonil o siodmej, czulem sie, jakby mozg mi sie rozplynal, przeciekl przez pipetke i stal w szalce Petriego mojej czaszki tak dlugo, az znow zgestnial. Jedyna rzecza, jaka mogla zmusic mnie do wstania, byla mysl o tym, co sie dzis stanie u Stangera, i swiadomosc, ze musze sie tam znalezc, by dopilnowac, by wszystko potoczylo sie po mojemu, nie tak jak zechce Jenna-Jane. Osrodek opieki Charlesa Stangera w Muswell Hill nie zostal zaprojektowany do obecnych zastosowan. Pierwotnie stanowil kompleks robotniczych domkow wiktorianskich, ktory nastepnie przerobiono na zamkniety osrodek dla niebezpiecznych szalencow, po tym, jak dawny wlasciciel - Charles Stanger, ktorego nazwiskiem go ochrzczono, sam takze pelen entuzjazmu psychopata - przekazal je Koronie. Wnetrza wypatroszono i zastapiono brzydkimi, funkcjonalnymi celami, a w miare rosnacego popytu dobudowano znacznie wiekszy aneks - wyglada na to, ze wariaci, podobnie jak duchy, to jedna z najszybciej rosnacych galezi przemyslu na poczatku XXI wieku. Lecz Rafael Ditko nie jest wariatem, jedynie kims, komu system sadowniczy i psychiatryczny nie potrafia przydzielic lepszej etykietki. No i ostatecznie faktycznie slyszy glos w swojej glowie, mowiacy mu, co robic: glos demona Asmodeusza, ktory zamieszkal tam jakies cztery lata temu i - w znacznym stopniu dzieki mnie - nie wrocil juz do domu. Dochodzila osma, kiedy dotarlem do Stangera - mialem nadzieje, ze zdolam wyprzedzic ekipe Jenny-Jane. Skinieniem glowy pozdrowilem pielegniarke siedzaca w recepcji, z ulga stwierdziwszy, ze to Lily - znala mnie i Webba dosc dlugo, by nie miec zludzen co do sprawy, i przepuscila, nie zadajac, abym wpisal sie do ksiegi gosci. Jeden z pielegniarzy, Paul, ktory wiedzial, ze sie zjawie (kolejny wieczorny telefon) czekal na mnie przed cela Rafiego. Spogladajac nan z pytajaca mina, unioslem i opuscilem kciuk. W odpowiedzi wzruszyl poteznymi ramionami. -Jest spokojny - rzekl. - Mniej wiecej. Mial ciezka noc, teraz chyba odpoczywa. Ale nadal jest przytomny. - Mowiac, otwieral juz drzwi, zamarl jednak z reka na klamce i spojrzal mi prosto w oczy. - Nie spodoba ci sie to, co mu zrobili - ostrzegl. - Sprobuj zachowac spokoj, dobrze? -Dobrze. Paul otworzyl szeroko drzwi i wszedlem do srodka, zapowiadajac przybycie glosnym lomotem, bo podloge celi Rafiego zrobiono z nagiego metalu: glownie stali, ale ze sporym dodatkiem srebra. Wiem, bo sam zaplacilem za jej instalacje - kosztowala majatek, ale bylo warto, bo przynajmniej czasami powstrzymuje pasazera Rafiego przed zbytnim brykaniem. W tej chwili jednak brykanie nie stanowilo problemu, bo, przygotowujac sie do przekazania pacjenta, Webb kazal zwiazac Rafiego mocniej niz swiatecznego indyka. Zbudowali - albo moze zadzialala tu Jenna-Jane - ciezka, stalowa rame wysoka na okolo dwa i pol metra i szeroka na poltora, stojaca na trzech parach kolek, niczym ruchomy wieszak na ubrania. Na tym nie konczylo sie podobienstwo: Rafi wisial wewnatrz tej konstrukcji w obejmujacym cale cialo kaftanie bezpieczenstwa, wyposazonym w tuzin stalowych kolek, do ktorych doczepiono kawalki elastycznych kabli. Niczym pajak zaplatany we wlasnej sieci, dyndal posrodku ramy pod lekkim katem. Jedyna widoczna czescia jego ciala pozostawala twarz. Spodziewalem sie, ze ujrze na niej wyraz demonicznej furii. Zamiast tego jednak byla niemal calkowicie obojetna, a oczy - same zrenice bez sladu bialek - patrzyly na mnie i przeze mnie. -OPG? - spytalem Paula. -Tak. -Gaz czy zastrzyk? -Oba. -Skurwiele. Teraz czulem w powietrzu znajomy zapach, choc nie byl to sam gaz, a jedynie nosniki - OPG jest zbyt niestabilny, by pozostac dluzej niz sekunde czy dwie po uzyciu. Stworzono go jako bron - neurotoksyne, pochodna slabszego tabunu - ale juz kilkadziesiat lat temu zakazano stosowania go w wojsku. Nadal jednak mozna go uzywac wobec chorych psychicznie, dzieki uroczej luce prawnej - dowiedziono, ze w niewielkich, niemal homeopatycznych dawkach, potrafi spowolnic postepy choroby Alzheimera i dziala uspokajajaco na pacjentow w fazie maniakalnej. Moglem sie jednak zalozyc, ze dawki zastosowane tutaj podlegaja raczej pod kategorie hurtowych. -Zostawie cie samego - powiedzial Paul. - A jesli ktos spyta, sklamie i powiem, ze cie nie widzialem. Przykro mi, Castor. Owszem, to dranie, ale chwilowo nadal tu pracuje. Za pare minut mamy go stad wywiezc, wiec lepiej sie streszczaj. - Przekroczyl prog i przymknal za soba drzwi. -Czesc, Castor - rzekl Rafi. Mimo nieprzytomnego spojrzenia glos mial normalny. -Czesc, Rafi - odparlem. Dopoki nie mialem pewnosci, ze jest inaczej, zakladalem, ze rozmawiam wlasnie z nim. Podszedlem nieco blizej, ale niezbyt, nie wiedzialem bowiem, jak bardzo naciagaja sie elastyczne pasy. - Jest tam moze Asmodeusz? -Owszem, jest tutaj. I w tej chwili niezbyt cie lubi. -Nie dziwie sie. Moge zamienic slowko? Zapadla dluga cisza. Czekalem, wiedzac z doswiadczenia, ze nie da sie tego przyspieszyc. Asmodeusz wynurzal sie i znikal o wlasnymi silach, we wlasnym rytmie, a potezna dawka OPG, losowo przelaczajaca obwody ukladu nerwowego Rafiego, nie ulatwiala sprawy. Powoli jednak po twarzy Rafiego przeplynely zmarszczki i kazda odmieniala ja odrobine. Efekt byl tak powolny, ze mozna bylo sobie wmowic, ze to zludzenie optyczne. Ale niewazne jak to tlumaczy - minelo pol minuty i patrzylem juz w inna twarz. Nowa, odziana w rysy Rafiego niczym ironiczna maske, spojrzala na mnie z kwasnym grymasem unoszacym kacik ust. -Nie slysze kawalerii - powiedzial Asmodeusz. Brzmialo to jakby zgryzal garsc szklanego pylu. -Nadjezdza - odparlem z wieksza pewnoscia niz czulem. - A tymczasem chcialem cie prosic o przysluge. -Uwielbiam ci robic przyslugi, Castor. Podejdz troche blizej. Pocaluj mnie w usta. -Chce, zebys ukryl sie mozliwie jak najglebiej. Jesli zdolasz, postaraj sie zasnac. Zagram dla ciebie, posluchaj muzyki, zamiast starac sie jej unikac. Pozwol jej dzialac poprzez siebie i wykorzystaj do jak najwiekszego oddalenia sie od Rafiego. Asmodeusz usmiechnal sie uprzejmie. -A czemu wlasciwie mialbym to zrobic? -Bo ktos, kto wyglada jak czlonek mojego gatunku, lecz zachowuje sie jak ktos z twojego, zjawi sie po ciebie. A potem rozbierze cie na kawalki pesetami, ulozy na szkielkach i opisze kazdy fragment. Wiesz, ze to prawda. Przez chwile w celi panowala cisza, zaklocana tylko sykiem oddechu Asmodeusza, glosnym jak powietrze ulatujace z przebitej opony. -Ta suka - rzekl w koncu bez sladu emocji. - Suka z wedka i wielkimi ambicjami. Kiedy rabnie o sciane, zabrzmi to slodko. -Moze - przyznalem. - Moze nie. To cwana graczka, Asmodeuszu, i kurewsko mocna. W tej chwili za mocna dla ciebie. -Dla ciebie tez, Castor. -To oczywiste. Wiedzac, czym jest Asmodeusz, czulem sie z tym wszystkim bardzo zle: zupelnie jak, jesli to okreslenie w ogole cos znaczy, zdrajca wlasnego rodzaju. Rozmawialem o taktyce z demonem, probujac uchronic go przed stworzonym przez ludzka rase najblizszym odpowiednikiem drapiezcy zerujacego na demonach. Do tego wlasnie pchnela mnie Jenna-Jane Mulbridge i w tym momencie nienawidzilem jej za to. -Ludzie na zewnatrz musza zobaczyc Rafiego - oznajmilem, wyjmujac z kieszeni flet, nowy nabytek, jeszcze sie z nim nie oswoilem. - Nie powinni zobaczyc ciebie. Jesli zobacza ciebie, pomysla, ze ona ma racje. Rozumiesz? -Ludzie nie umieja myslec, Castor. Jedynie mysla, ze mysla. -To i tak niczego nie zmienia. Moze zobaczymy sie pozniej, ale w zadnym razie nie chce cie, kurwa, widziec teraz. I powiedzialem juz wszystko, co mialem do powiedzenia. Przestalem gadac i zagralem. Zaczalem od znanej melodii, ktora wkrotce zamienila sie w szalencza mieszanine, najpierw szybka, stopniowo zwalniajaca, z zalobnym napieciem opadajaca w dol skali. Asmodeusz kiwal glowa w rytm, z senna mina, pokazujac, ze dotrzymuje mi kroku. Spiewal zaimprowizowane slowa gluchym glosem, ktory nigdy nie powinien wydostac sie z ludzkiej krtani. I mialem nadzieje, ze nie spotkam nikogo, kto moglby mi je przetlumaczyc. Lecz jego powieki opadaly, a glos sie zalamywal. Ruchy glowy przestaly dotrzymywac kroku muzyce, potem w ogole ustaly. Kiedy drzwi za moimi plecami w koncu sie otwarly, wisial bez ruchu. -Musimy zabrac pacjenta - oznajmil szorstko Paul. Odwrocilem sie, chowajac flet do kieszeni. Nie byl sam, po obu jego bokach stali Walijczyk imieniem Kenneth i trzeci pracownik Stangera, ktorego nie znalem. Za ich plecami ujrzalem doktora Webba, dyrektora osrodka, dyrygujacego ruchem wraz z lysym, surowym chudzielcem w ciemnoszarym garniturze. Twarz Paula nie wyrazala niczego, ledwie na mnie spojrzal. Webba natomiast najwyrazniej oburzyl moj widok. -Castor! - ryknal, wypluwajac moje imie jak kot klebek wlosow. - Kto go tu wpuscil? On nie ma wstepu! Zabierzcie go! -Przepraszam. - Z determinacja zagrodzilem droge trojce, ktora poslusznie ruszyla naprzod. - Gdzie dokladnie musicie przeniesc pacjenta? Z czyjego polecenia? O czym wy mowicie? Jestem najblizszym krewnym pacjenta, czemu nic mi o tym nie wiadomo? -Nie jestes jego najblizszym krewnym! - warknal Webb. Pstryknal palcami pod nosem Kennetha i pokazal na mnie wladczo. Kenneth polozyl mi dlon na piersi i popchnal mocno na bok, pozwalajac Paulowi i drugiemu pielegniarzowi przejsc i chwycic rame z obu stron. Obrocili ja tak, ze mogla przejechac przez drzwi. Ale ja jeszcze nie skonczylem. Zanurkowalem pod lokciem Kennetha, podbieglem do drzwi i zatrzasnalem je. Zamek zaskoczyl, co oznaczalo, ze Paul bedzie musial puscic rame, wyciagnac klucze i znow go otworzyc. A wczesniej przejsc przeze mnie. Webb laskawie zyskal mi kolejne kilka sekund. Z twarza w gustownym odcieniu ciemnego fioletu ruszyl w moja strone i stanal tuz przy mnie, zaciskajac piesci, tak bolesnie sparalizowany wizja nadciagajacego, nieuniknionego konfliktu, ze nie moglem od niego oderwac oczu. Chcial mnie uderzyc. Wiedzial, ze sa swiadkowie. Ale chcial mnie uderzyc. Ale ci cholerni swiadkowie... -Przykro mi - powiedzialem - ale dokonuje obywatelskiego aresztowania. Kenneth ze zbolala mina znow ruszyl ku mnie, omijajac poczciwego doktora. -Czego dokonujesz, moj sliczny? - spytal. -Obywatelskiego aresztowania. Aresztuje cala wasza piatke za probe porwania umyslowo chorego pacjenta wbrew jego... Kenneth zacisnal potezna lape na moich klapach. Odtracilem ja energicznie. Wrocil z obiema i choc znow odparowalem, tym razem zdolal zlapac mocniej i utrzymac chwyt. Wazyl co najmniej dwadziescia kilo wiecej ode mnie - moglbym go pokonac, ale tylko grajac nieczysto, a na tym etapie gry nie moglem sobie pozwolic na ryzyko aresztowania za napasc. Pozwolilem mu sie odciagnac i przyszpilic w kacie celi. Paul tymczasem otworzyl drzwi i wraz z kolegami przepchneli przez nie metalowa rame. Niepotrzebne instrukcje i ciagla obecnosc Webba bardziej im w tym przeszkadzaly, niz pomagaly. -W prawo, Paul. Nie w lewo... -Uwaga na nogi, doktorze Webb - zagrzmial Paul, a potem uslyszalem wrzask bolu, ktory wyrwal sie z ust doktora i ucieszyl moje serce. W koncu jednak wyszli na korytarz i nabierali rozpedu: moja opozniajaca taktyka zawiodla. -No dobra, chloptasiu, lepiej tu zostan - warknal Kenneth, grozac mi palcem. Kiedy sie odwrocil, by pojsc za pozostalymi, przepchnalem sie obok i pierwszy dotarlem do drzwi. Dreptalismy korytarzem, tworzac dziwny, niezgrabny pochod: Paul i drugi pielegniarz popychali rame tuz za doktorem Webbem, najbrzydsza majoretka w dziejach. Z jednej strony mial kieszonkowego prawnika Jenny-Jane, a z drugiej mnie. Procesje zamykal Kenneth. Kiedy dotarlismy do recepcji, zatrzymali sie gwaltownie, wygladajac przez podwojne drzwi na niewielki, betonowy placyk podjazdu. Wiedzialem, ze teoretycznie powinna tam czekac furgonetka z otwartymi tylnymi drzwiami i przygotowana rampa oraz wesola gromadka stazystow psychiatrycznych i roslych opiekunow, gotowych przyjac Rafiego na podklad i powiezc ku nowemu zyciu w Paddington. Tyle ze furgonetki tam nie bylo. Zapewne wciaz tu jechala albo tez utknela w bramie Stangera. Podjazd tymczasem skolonizowaly trzy, cztery setki mlodych mezczyzn i kobiet spiewajacych: "nie zabijecie ducha" z energia i zapalem, jakby naprawde wiedzieli o czym mowia. Wiekszosc nosila codzienne stroje, wsrod ktorych przewazaly czarne podkoszulki, na wielu z nich zdolalem odczytac slogan "Smierc to nie koniec". -Ja pierdole - wymamrotal Paul. -Co sie...? - rzucil ostro Webb. Na moment zabraklo mu slow. - Co to za ludzie? -W wiekszosci miejscowy oddzial Tchnienia Zycia - poinformowalem usluznie; ulzylo mi odkrycie, ze dotarli na czas. - Poznalem kilku z nich pare dni temu. Naprawde mili goscie, kiedy juz przeszlismy przez etap glodnych gadek i wzajemnego strachu i wstretu. Sluchali zafascynowani, gdy im opowiedzialem co planujecie z J-J. Nie wspomnialem o naciskach, jakie wywarlem na Stephena Bassa, o tym, jak zagrozilem, ze poinformuje opiekunow naukowych i policje o jego hobby obejmujacym wandalizm, przesladowanie i wykroczenia kryminalne, zanim w koncu zgodzil sie to zorganizowac. Uznalem, ze podpada to pod tajemnice zawodowa. -A tamci goscie - podjalem - sa z krajowej sieci telewizyjnej. Widzicie litery z boku kamery? Oznaczaja Bezwolne, Bezmozgie Ciamajdy i odnosza sie do was. Webb poslal mi spojrzenie pelne przerazenia i niedowierzania. Otworzyl usta, zeby cos powiedziec, lecz potomnosc stracila szanse wysluchania jego slow, bo w tym momencie podwojne drzwi Stangera otwarly sie i do srodka wmaszerowala Pen, idealnie wybrawszy moment. -Gdzie jest moj maz?! - zawolala, grajac cudownie wprost do kamer i stajac w drzwiach tak, ze bezradnie probowaly sie zasunac i cofaly raz po raz. - Co zrobiliscie z moim mezem, dranie? Chce go odzyskac! Webb zamrugal, opadla mu szczeka. Odwrocil sie jak osaczony ku Pen i postapil krok naprzod, potem jednak zastygl, bo na podjezdzie blysnely flesze - jeden, drugi, w koncu cala seria. Paparazzi zajmowali miejsca po obu stronach drzwi, by moc uwiecznic kazdego, kto z nich wyjdzie, pod wszystkimi mozliwymi, fotogenicznymi katami. -Panno Bruckner! - Z trudem wykrztusil przez zacisniete zeby te uprzejme slowa. - Nie wiem, o czym pani mowi! Nie jestescie z Ditko malzenstwem. Nie jestescie nawet... -De facto jest moim mezem! - zawolala Pen. - Jestesmy poslubieni w oczach Boga! I nie pozwole wam zamknac go w obozie koncentracyjnym! Webb z najwyzszym trudem wydawal z siebie jakies dzwieki, jego twarz z kazda sekunda niepokojaco ciemniala. -Ale... Ale KOM w Paddingtonie... nie... -Och, spojrzcie, co z nim zrobili! - zawodzila Pen, wskazujac rame i ponura, bezwladna postac Rafiego dyndajaca posrodku. - On nie jest przestepca! Nie jest potworem! Dlaczego go torturuja?! -Prawa dla zmarlych i nieumarlych! - ryknal Stephen Bass z pierwszego szeregu Zyciowcow. - Dusza i cialo to przyjaciele! Dusza i cialo zlacza sie! Smierc nie jest koncem! Jego niezdyscyplinowani, lecz entuzjastyczni pomagierzy podjeli zaspiew. Wedlug mnie te slowa nic nie znaczyly, ale brzmialy swietnie. -Twoj ruch - mruknalem do Webba, wykorzystujac chwile ciszy pomiedzy dwudziesta pierwsza a dwudziesta druga powtorka. - Moja rada to... -Nie potrzebuje twoich rad, Castor! - wybulgotal Webb, kilka fazy przelykajac gwaltownie. - A to... To niczego nie zmieni. -Coz, to nie do konca prawda - odparlem skromnie, lekko wzruszajac ramionami. Paul spojrzal na mnie i mrugnal uroczyscie ponad ramieniem Webba. -Mysle, ze zmieni to wiele przez najblizsze powiedzmy cztery, piec dni, moze nawet tydzien. Zalezy, jak zimno zrobi sie noca i jak wiele zapalu maja te dzieciaki. Sa mlodzi, nastawieni idealistycznie, wiec zdziwilbym sie, gdyby nie wytrwali do weekendu. A potem bede musial wymyslic inny sposob, by uprzykrzyc ci zycie. Odszedlem, nim zdolal odpowiedziec. W drzwiach minalem Pen. -Dasz sobie rade dalej? - mruknalem. - Utrzymasz ich w stanie wrzenia? Dopilnujesz, zeby nie wywiezli Rafiego za te drzwi? -Zaufaj mi - warknela Pen. W jej wpatrzonych w metalowa rame oczach dostrzeglem niebezpieczny blask. Nie udawala. Naprawde byla wsciekla. -Ale rozgrywaj wszystko na zimno - ostrzeglem z lekka obawa. - Juz raz oskarzyli cie o napasc. Badz ofiara, niech to Webb bedzie potworem. -Poradze sobie - uciela Pen. - A dokad sie tak w ogole wybierasz? -Do Stanow Zjednoczonych. Do Alabamy. -Zmiana scenerii? -Szukam martwej kobiety. -Sciagnij tu Jenne-Jane Mulbridge, a dostarcze ci jedna. Polozylem jej dlon na ramieniu i uscisnalem, ale tylko na moment: nie chcialem przedobrzyc. Mialem nadzieje, ze tlum rozstapi sie przede mna, ale daleko mi do Mojzesza. Przepychalem sie zatem przez zwarte szeregi Zyciowcow, starajac sie nie nadepnac nikomu na palce i nie patrzec w oczy. Tworzyli bardzo zapalczywy tlumek, niechaj Bog blogoslawi ich male, wsciekle serca. *** Samolot, na ktory zarezerwowalem bilety, startowal z Heathrow pare minut po dwunastej. Odprawilem sie z bagazem recznym po dziesiatej i poszedlem zaczekac na Juliet w barze nazwanym groteskowo "Kran i Czop".Juz tam byla i czekala na mnie. Podobnie Nicky, od stop do glow odziany w czern i noszacy ciemne okulary jak kandydat na wampira. Na moj widok pomachal z drwiaca mina. Na stole przed nim stal kieliszek czerwonego wina, przed Juliet ujrzalem identyczny, tyle ze pusty. W dloniach trzymala brytyjski paszport. Ulzylo mi - Nicky nie byl pewien, czy zdola w tak krotkim czasie zalatwic cos, co nie wzbudziloby zastrzezen sluzb celnych. -Jeszcze jeden? - spytalem Juliet, wskazujac pusty kieliszek. Pokrecila glowa. -Troche kojarzy mi sie z krwia - oznajmila. -To zle? -Mam wlasnie spedzic dziesiec godzin w zamknietej przestrzeni z trzema setkami ludzi, Castor. Sam mi powiedz. Odpuscilem i zamowilem sobie whisky z woda. Zanioslem ja do stolika i usiadlem miedzy nimi. Nicky skinieniem glowy wskazal zlozona kartke, lezaca na blacie. -Lista nazwisk i adresy - oswiadczyl. - Juliet tez taka ma, na wypadek gdybyscie sie rozdzielili. Rozlozylem kartke. -Bardzo slusznie. Kto tu jest? Machnal lekcewazaco. -Kazdy, kogo znalazlem, a kto mogl pamietac Myriam Kale albo miec cos ciekawego do powiedzenia na jej temat. Macie tam adres farmy Seeforthow - na ktorej zyla, dopoki nie wyszla za maz - ale nie znalazlem numeru telefonu, wiec podejrzewam, ze nikt tam nie mieszka. Miala tez wuja ze strony matki - Billy'ego Myersa. Tu jest jego ostatni adres. Zadzwonilem tez do miejscowej gazety, "Brockenshire Picayune". -Jak? - Skrzywilem sie, skosztowawszy kiepsko zmieszanej whisky. -Picayune. To znaczy blahy, codzienny. Swietna nazwa dla gazety, co? "Nie ma to zadnego znaczenia, ale i tak przeczytaliscie o tym u nas". W kazdym razie redaguje ja gosc nazwiskiem Gale Mallisham. Powiedzialem mu, ze szukacie informacji na temat Kale i moze macie cos w zamian. -A on co na to? -"Kurwa. Jeszcze jedni? Czemu nie pozwolicie jej lezec spokojnie w pierdolonym grobie?". -Dzieki, ze go dla nas przygotowales, Nicky. -Nie ma sprawy. Przysunal kieliszek do nosa i zamykajac oczy, wciagnal gleboko powietrze. Od dnia smierci to najbardziej zmyslowa przyjemnosc, na jaka sobie pozwala, totez dalem mu sie nia rozkoszowac tak dlugo jak chcial. Juliet obserwowala wszystko z obojetna, niemal znudzona mina, ale wiedzialem, ze dostrzega kazdy szczegol. Nie dozywa sie jej wieku zbyt latwo sie rozpraszajac. Kiedy Nicky odstawil kieliszek, spojrzalem na niego wyczekujaco. W odpowiedzi rozsiadl sie wygodniej na krzesle. -Przedmioty z pudelka - nacisnalem. -Jasne. - Wciaz mu sie nie spieszylo. - Zauwazylem, ze maly pomocniczek Johnny'ego nie zyje. -Mowisz o Chesneyu? - Zmarszczylem brwi. - Owszem, to prawda. Skad wiesz? Nicky sprawial wrazenie gleboko zadowolonego z siebie. -Dwa do dwoch, Castor. Torebeczki, w ktore zapakowano pamiatki Gittingsa, mialy nadrukowana nazwe: Pracownia Patologii Zwierzecej Nexus. A dzis rano Nexus znalazl sie we wszystkich dziennikach, bo zeszlej nocy stracil jednego z pracownikow, w tajemniczej, krwawej napasci na ich siedzibe w Victorii. Pilnujacy budynku straznik takze dolaczyl do chorow anielskich. Zadnych swiadkow ani tropow, przynajmniej w czasie, kiedy o czwartej rano wlamalem sie do sieci policyjnej. Juliet mowi, ze tam byles. -Tak, bylem tam. - Zerknalem na Juliet, ktora wzruszyla ramionami. Nie uprzedzalem jej, ze to tajemnica, ale nadal wolalbym miec prawo weta, nim powiadomi o tym Nicky'ego. -To byl loup-garou, tak? -Tak. Nicky, masz cos dla mnie czy nie? Bo dwadziescia pytan to nie moja specjalnosc. Usmiechnal sie rozmarzony, z uporem odmawiajac przejscia do rzeczy. -Wiem jaka jest twoja specjalnosc, Castor. Slepy blef. Otworzylem usta, zeby zaklac, a on uniosl reke, uciszajac mnie. -No dobra, nie zaczynaj, jestem po prostu w przyjemnym nastroju. Lubie dni, kiedy rzucam pytanie i natychmiast otrzymuje odpowiedz. -Mowisz zatem... -Przejrzalem materialy z plyty i sam je sprawdzilem w paru miejscach. Wiekszosc to bzdury: twoj czlowiek zmierzyl wszystko, do czego mogl przylozyc linijke, niewazne, z sensem czy nie, ale jesli szukasz dymiacej spluwy, to chyba mam ja dla ciebie. -Mow dalej. Po usmieszku na jego twarzy widzialem, ze Nicky ma dla mnie prawdziwa bombe albo przynajmniej tak sadzi. Siegnal do kieszeni i wreczyl mi mala torebke na dowody. Doskonale pamietalem tkwiacy w niej przedmiot, bo wyroznial sie sposrod wiekszosci niewinnych rzeczy w skarbczyku Chesneya, niczym wibrator w szafce zakonnicy. -Kula - powiedzialem z rezygnacja, przyjmujac role szczerego glupka. -Scislej mowiac: luska. Pochodzi z pocisku dziesieciomilimetrowego i wedlug od niedawna niezyjacego psiego patologa zostala wystrzelona ze Smith Wessona 1096. Jest na niej piekny, wyrazny odcisk palca - Lesa Lathwella. No wiesz, gangstera z East Endu. Tego, ktorego nazywano nastepca Krayow. -Szczerze mowiac - przyznalem - niezbyt dobrze znam sie na najnowszej historii. Slyszalem nazwisko, ale... -Cos w rodzaju biznesmena dzialajacego w branzy przemocy i zastraszania. Pojechal do Ameryki, by uczyc sie od najlepszych. Potem wrocil do domu i stworzyl swa wlasna mafie przy Mile End Road. Powinienes o tym poczytac, to bardzo budujace. Tak czy inaczej, wszedlem do sieci i troche pogrzebalem - dlatego wlasnie wlamalem sie do krajowej sieci policyjnej. Odcisk zgadza sie z ich baza danych. Nie jestem fachowcem, ale mam wrazenie, ze dane balistyczne takze. I tu wlasnie robi sie ciekawie. -Ach tak? A czemu? -Lathwell umarl w tysiac dziewiecset siedemdziesiatym dziewiatym. Pociski dziesieciomilimetrowe wprowadzono na rynek w tysiac dziewiecset osiemdziesiatym trzecim - w szwedzkim pistolecie, ktory kopal jak niezabezpieczona armata i lamal ludziom rece, jesli sie na to nie nastawili. Nie zyskal sobie popularnosci - a slowa tego uzywam w cudzyslowie - dopoki FBI nie zainteresowalo sie nim w tysiac dziewiecset osiemdziesiatym osmym. Innymi slowy Lathwell nie mogl wystrzelic tej kuli, ani naladowac pistoletu, bo zmarl, nim zaczeto go produkowac. Oto twoja pointa. Powodzenia. Nicky pozwolil sobie na kolejne glebokie zachlysniecie sie zapachem wina, przeciagajac je dla zwiekszenia efektu dramatycznego. Wlasciwie to dobrze, bo ja tymczasem staralem sie dopasowac ten dziwny fakt do tego, co juz wiedzialem - i udalo mi sie tylko dlatego, ze wiedzialem gowno. Kiedy jednak spojrzalem na to pod innym katem, nabralo nieprzyjemnego sensu. -Sadzisz, ze Lathwell zmartwychwstal we wlasnym ciele? - spytala Juliet, wypowiadajac na glos moje mysli. - Jako zombie? Nicky odstawil kieliszek, napawajac sie nasza pelna uwaga. -Mozliwe. A moze ktos po prostu zdarl mu skore z palcow i zalozyl dla zabawy. W zapiskach na plycie znalazlem jeszcze kilka podobnych drobiazgow. No wiecie, anachronizmow. Moj ulubiony to list Tony'ego Lambrianou do jego brata Chrisa. Wiecie, ze karawan, ktory powiozl na cmentarz cialo Lambrianou, ozdobiono wiencem wielkosci centrum handlowego z wiadomoscia od Chrisa? Brzmiala ona: "Do zobaczenia po drugiej stronie". List jest datowany pol roku pozniej i liczy sobie dokladnie trzy slowa: "Udalo mi sie". Chory dowcip czy mistyczne objawienie? Sami zdecydujcie. Pochylil sie, nagle bardziej ozywiony. -No dobra, to jest na dysku, czyli wlasnie to twoj niezyjacy kumpel Chesney powiedzial twojemu niezyjacemu kumplowi Johny'emu G. Ale dam ci cos jeszcze, za darmo, w ramach uslugi Nicky'ego Heatha. Dostajesz to, bo jestem obsesyjnie dokladny i martwy. Innymi slowy: bo jestem upartym draniem, ktory nie musi sypiac, jesli cos go dreczy. Popatrz na to. I na to. Spodziewalem sie, ze da mi kolejne torebki z dowodami, ale zamiast tego uniosl dwie kiepsko odbite karty z odciskami palcow - kopie kopii kopii. Przyjrzalem im sie najuwazniej jak moglem, starajac sie je porownac, mimo plam. Juliet patrzyla mi przez ramie, a jej zdolnosci rozpoznawania wzorow najwyrazniej znacznie przewyzszaly moje. -Sa takie same - oznajmila. - Czy niemal takie same. Roznice sa nieliczne i bardzo drobne. W tym wlasnie rzecz? -Tak, w tym rzecz. Chcecie poznac pointe? Ten po prawej to znow Les Lathwell. Ten po lewej, rozniacy sie zaledwie trzema liniami i jedna drobna petla, to Aaron Silver, prapradziadek wszystkich psychopatow z East Endu. Dzieli je od siebie okolo osiemdziesieciu lat i podobno to dwaj rozni goscie. Tyle ze nie. To ten sam facet. Zagwizdalem cicho, przeciagle. Nicky mial racje - oto prawdziwa dymiaca spluwa, a nawet wiecej, cala sala pelna dymiacych karabinow maszynowych. Nagle przypomnialem sobie cos, co powiedzial mi John w owym koszmarnym snie. -Kto chce cie dopasc? -Ci sami co przedtem. Zawsze ci sami, raz po raz, bez konca. -Oni wracaja - podsumowalem. - Wszyscy chlopcy z East Endu, najwieksi dranie. -Ale jak wracaja? - spytala Juliet, z powrotem podtykajac mi pod nos niezaprzeczalne fakty i wciskajac w nie twarz. - Duchy potrafia opetac zwierzeta, ale placa za to. Z czasem traca swoje czlowieczenstwo, coraz bardziej przypominajac cialo, ktore zamieszkuja. W koncu ludzka swiadomosc calkowicie zanurza sie w zwierzeciu i rozplywa tak, ze tak naprawde juz nie istnieje. Co do zywych trupow - zombie - ich ciala rzadko sa w stanie przetrwac dluzej niz rok, najwyzej dwa. A utrata funkcji jest postepowa. Nieunikniona. Kiedy zaczynaja sie sypac, nic nie moze tego odwrocic. Cisza, ktora zapadla po jej slowach, byla nieco napieta. Juliet spojrzala na Nicky'ego i zobaczyla, ze wpatruje sie w nia z ponura mina. -Przepraszam, jesli zachowalam sie nietaktownie - dodala. - Mowilam ogolnikowo. -Jasne - odparl glucho Nicky. - Doceniam to. Pomijajac tu obecnych, tak? Juliet uniosla doskonala brew. -Nie, oczywiscie ty takze temu podlegasz. -Zamknij sie, do kurwy nedzy, prosze. - Glos Nicky'ego zamienil sie w grozny warkot. Tuz przedtem wciagnal w pluca spory haust powietrza, wylacznie w tym celu. - Przekazuje wam informacje, a nie prosze o prognoze. Po prostu... nic nie mow, dobrze? Nie mow o rzeczach, o ktorych gowno wiesz. Jego poza twardziela nagle wydala sie dosc falszywa. Istnieja dwie kwestie, na ktorych Juliet na sie doskonale: seks i smierc - ich deklinacje, koniugacje i nieublagana metafizyka, ktora nimi rzadzi. Bardzo taktownie jednak nie odpowiedziala. Sprobowalem skierowac rozmowe ku mniej kontrowersyjnym tematom. -Nadal maja wlasne odciski palcow - powiedzialem, odpowiadajac na pytanie Juliet. - Wiec w jakis sposob to musi byc ich wlasne cialo. Jesli Les Lathwell byl Aaronem Silverem, to znaczy, ze urodzil sie przed koncem dziewietnastego wieku. Zmarl w... -Tysiac dziewiecset osmym - podpowiedzial nadasany Nicky. -Tysiac dziewiecset osmym. Jezeli wiec zostawial odciski palcow w latach szescdziesiatych i siedemdziesiatych, jego cialo musialoby zostac niewiarygodnie dobrze zakonserwowane. Juliet pokrecila glowa. -Tak czy inaczej, to nie pasuje - oznajmila. - Ten drugi czlowiek, Les Lathwell, mial przyjaciol? Rodzine? -Dwoch braci, obaj juz nie zyja - podpowiedzial Nicky. - Siostre, nadal zyjaca. -I istnieja dokumenty z czasu jego dorastania? Nicky skinal powoli glowa, widzac, dokad zmierza. -Jasne. Mnostwo. Szkolne zdjecia. Domowe filmy. I tym podobne smieci. -Zatem jak - i kiedy - Aaron Silver wcisnal sie na miejsce Lathwella? Bylo to wiecej niz rozsadne pytanie. Cos mnie dreczylo - cos, co moglo stanowic czesc odpowiedzi - ale nie potrafilem wyciagnac tego na swiatlo dzienne. -Nie dzieki chirurgii plastycznej - powiedzial Nicky. - Dzis mogliby to zrobic, lacznie z odciskami. Ale w latach szescdziesiatych nie dysponowali tak zaawansowana technika. Chyba ze w "Mission: Impossible". No wiecie, z gosciem w roznych maskach. -Cialo samo w sobie jest dosc plastyczne - zauwazyla Juliet i o malo nie zrozumialem. Wowczas jednak Nicky znow sie odezwal i stracilem skojarzenie, ktore probowala podpowiedziec mi podswiadomosc. -Nie zdolalem znalezc zadnych pamiatek po Myriam Kale. Okazuje sie, ze gangsterzy z East Endu to latwizna w porownaniu z seksownymi amerykanskimi zabojczyniami do wynajecia. Natrafilem na pare drobiazgow, ale wygladaly mi na falszywki. Wciaz szukam. Poniewaz jednak jedziecie tam, gdzie mieszkala, moze po drodze sami cos znajdziecie. W takim przypadku rzuccie to mi, kiedy juz skonczycie, a ja znajde im nowy dom. Zatem okaz Chesneya pochodzil z innego zrodla. Uznalem, ze nie wspomne o tym - Nicky byl juz dosc przewrazliwiony, nie musial wiedziec, ze ktos inny zdolal go przebic. -Tak zrobie, Nicky - odparlem obojetnie. - A tymczasem moglbys sprawdzic dla mnie cos jeszcze? -Zawsze jestem do twojej dyspozycji, bo najwyrazniej nie mam, kurwa, wlasnego zycia - zauwazyl cierpko Nicky, posylajac lodowate spojrzenie Juliet. -Moglbys sie dowiedziec, gdzie sa pochowani ci wszyscy faceci? -No pewnie, to latwizna. A co, chcesz im polozyc kwiaty na grobach? -Chce sie dowiedziec, czy istnieje jakies powiazanie z lista cmentarzy zrobiona przez Johna Gittingsa. Jesli kryje sie w tym jakis wzor... jezeli wszyscy trafili w to samo miejsce... -Tak, jasne, rozumiem, Castor. Ta gadka o kwiatach to byl zart. Czy twoja komorka jest trojpasmowa? -Nie mam bladego pojecia. Ale tak czy inaczej, zdechla bateria. Nicky wstal i z niezadowolona mina odsunal na bok nietkniete wino. -Nazbieraj zatem garsc dziesieciocentowek i zadzwon do mnie. Wiem, ze rzadko podrozujesz, wiec dodam dla jasnosci, ze dziesieciocentowki to amerykanska waluta. Zycze wam milego lotu. Zobaczymy sie, kiedy sie zobaczymy. - Juz mial odejsc, ale jeszcze sie odwrocil i uniosl reke dlonia do gory. O malo jej nie uscisnalem, zle rozumiejac ow gest, on jednak zaklaskal niecierpliwie jezykiem. - Luska. Jesli sprobujesz przejsc z nia przez wykrywacz metalu, moze dojsc do serii zabawnych nieporozumien. Oddalem mu ja. -Dzieki za wszystko, Nicky. -Bardzo prosze. - W jego tonie i twarzy krylo sie cos, czego nie potrafilem rozszyfrowac. - Jesli chcesz mi sie odplacic, to mnie informuj. Chce sie dowiedziec, jak to sie skonczy. A tak przy okazji, ktos jeszcze wie, ze przylatujesz. Rzucil mi te informacje ze starannie wystudiowana lekkoscia, liczac na gwaltowna reakcje. -Co takiego? Co masz na mysli, Nicky? -Kiedy przepuscilem wasze nazwiska przez lotniskowy system komputerowy, znalazlem nastawiony potykacz. Zobaczylem go, bo wszedlem z poziomow kodow maszynowych. -Potykacz? -Tak, cos jakby przekaznik. Jesli na liscie pasazerow pojawia sie twoje nazwisko, ktos dostaje wiadomosc. -Moje? Czy Juliet? -Tylko twoje, Castor. Kiedy ktos zechce poznac miejsce pobytu demona, wystarczy, ze poweszy na wietrze. Odszedl, nie czekajac na odpowiedz. -Urazilam go? - spytala Juliet. Nie czula pokory, pytala jedynie z ciekawosci: kolejne informacje uzupelniajace baze danych na temat ludzkich slabostek. -Rzucilas mu w twarz jego wlasna smiertelnosc - odparlem. - Nikt tego nie lubi. -On juz nie zyje. -I wcale nie jest mu latwiej sie z tym pogodzic. Pare chwil pozniej glosnik poinformowal nas, ze pasazerowie naszego lotu proszeni sa do odprawy przy bramce numer siedemnascie. Akurat wystarczylo mi czasu na dokonczenie whisky; wino Nicky'ego pozostalo na stole nietkniete. *** W poczekalni odlotow Juliet stanela przy drzwiach, przygladajac sie startujacym samolotom. Sprawiala wrazenie zafascynowanej, a zarazem nieswiadomej pozadliwych spojrzen pasazerow plci meskiej, siedzacych wokol. Wczesniej nawet o tym nie pomyslalem, ale mial to byc jej pierwszy lot.Dolaczywszy do niej przy oknie, opowiedzialem o niektorych efektach ubocznych, jakich mogla sie spodziewac. Nie przejela sie zmianami cisnienia i tym, co moga zrobic jej z uszami. -Przystosuje sie - odparla jedynie. Wyraznie nie mogla sie juz doczekac. Wsiedlismy jako jedni z ostatnich, bo Juliet wolala jak najpozniej znalezc sie w ciasnej kabinie. Mielismy miejsca tuz przed toaletami, na samym koncu, tam gdzie kiedys wyznaczano czesc dla palacych - a wyjasnienie Juliet idei miejsc dla palacych trwalo akurat tyle, co caly wyklad stewardesy o bezpieczenstwie. Bardzo bawily ja ogrodzenia i barykady, ktore ludzie wznosili wokol swych przyjemnosci. Ale tez sama idea opoznionej gratyfikacji niezmiernie ja smieszyla. "Demony", powiedziala, "zazwyczaj preferuja strategie: siegaj i lap". Jako ze jestem dzentelmenem, nie dodalem: "No, kiedy tylko poczuja ochote". Z niemal dzieciecym zainteresowaniem sledzila start, zamienila sie nawet ze mna na miejsca, by moc wyjrzec przez okno i obserwowac wszystko z gleboka fascynacja. Kiedy jednak znalezlismy sie w powietrzu, jej nastroj ulegl gwaltownej zmianie. Jakby wycofala sie wewnatrz siebie, twarz miala stezala i obojetna. Sprawdzilem dostepne filmy - zaden nie wygladal szczegolnie pasjonujaco - i znow sie rozejrzalem: Juliet siedziala z pochylona glowa i zamknietymi oczami, dlonie zaciskala - sadzac na oko, bardzo mocno - na kolanach. -Dobrze sie czujesz? - mruknalem. -Nic mi nie bedzie - odparla z napieciem. Zostawilem ja w spokoju, do czasu, gdy stewardesy zaczely rozwozic darmowe napoje. Zamowilem kawe, swiadom ryzyka zakrzepicy, ale pozwolilem sobie na prosbe o doprawienie jej koniakiem. Kiedy stewardesa spytala, czy napilaby sie czegos, Juliet jedynie pokrecila glowa, nawet nie uniosla wzroku. Czy bylo jej niedobrze? Czy demony moga cierpiec na chorobe lokomocyjna? Zaczekalem jeszcze troche, sprawdzajac, czy sama nie dojdzie do siebie. Nie chcialem jej draznic zbytnim zainteresowaniem. Ale po polgodzinie w powietrzu jej twarz zamienila sie w sztywna maske skrywanego cierpienia. Juliet nie potrafi zblednac, bo sama z siebie jest tak blada, ze przy niej wiekszosc albinosow wydaje sie zdrowo rumiana. Lecz cos sie dzialo takze z jej cera: zupelnie jakby promienna biel skory tracila swa intensywnosc, definicje. Mozliwie najbardziej taktownie i neutralnie pokazalem jej torebki na wymiociny i wyjasnilem, do czego sluza. -Nie jest mi niedobrze - odparla cicho, ale ostrym tonem. -No dobrze - ustapilem. - Ale nie jestes tez wesola, promienna soba. Co sie dzieje? Pokrecila glowa, zaledwie pol centymetra w obie strony, tak ze ledwo to zauwazylem. -Nie wiem. Nie zamierzalem naciskac dalej, wiedzac, jak gwaltownie Juliet broni swej prywatnosci, lecz po niemal minucie znow sie odezwala. -Czuje sie... rozciagnieta - wymamrotala. - Napieta, jakby... czesc mnie wciaz przebywala tam w dole. Na ziemi. Slyszalem napiecie w jej glosie i widzialem w ukladzie ramion. Cale jej cialo napinalo sie jak piesc, paznokcie splecionych palcow wbila w grzbiety dloni. -Moze to choroba lokomocyjna, na ktora cierpia wylacznie demony - zasugerowalem z wahaniem. - Jesli tak, pewnie wkrotce ci przejdzie. To tylko cialo przywykajace do dziwnej sytuacji - napiecia w kabinie, ruchu samolotu. -Tak - warknela Juliet. - Najprawdopodobniej. Ale nie polepszylo jej sie, tylko pogorszylo. Po dwoch godzinach ujrzalem na jej czole krople potu, slyszalem jak oddycha. Oba te objawy mocno mnie zaniepokoily, bo mimo swej przerazajacej seksownosci, Juliet nosi ludzkie cialo swobodnie i zawadiacko. Nie jest czlowiekiem, dla niej cialo to tylko przebranie, sprytnie przygotowana przyneta, jak swiatelko ryby glebinowej. Jesli nie chce, nie musi oddychac ani sie pocic. Oczywiscie istnieja chwile, gdy pragnie jednego i drugiego - to jednak wydawalo sie mimowolne. Jakis czas pozniej, gdy znow spojrzalem na nia katem oka, starajac sie nie okazywac po sobie zdenerwowania, odkrylem, ze albo zasnela, albo zemdlala. Tak czy inaczej, lezala krzywo w fotelu, z glowa tak przechylona, ze niemal spoczela mi na ramieniu. Potem na moich oczach opadla jeszcze nizej, gladko, nieublaganie. Kiedy wyszeptalem jej imie, Juliet nie zareagowala, a jej ostry, slodki zapach - won, ktora przede wszystkim okreslala ja w moim umysle - zniknal. Teraz pachniala jedynie czyms slabym, cierpkim, nieorganicznym, niemal chemicznym. Co sie z nia dzialo? Zaczalem analizowac w glowie mozliwosci. Moze dzialo sie tak dlatego, ze demony sa mocami chtonicznymi, powiazanymi z sama ziemia - zupelnie jakby oprocz biosfery, o ktorej wiedza wszyscy, istniala tez druga, metabiosfera, obejmujaca faune piekla. Moze demony sa jak dzieci Gai z greckiej mitologii, niezwyciezone, dopoki stoja na terra firma, ale slabe jak kociaki, jesli zdola sie je oderwac od ziemi. A moze chodzilo o cos zupelnie innego: zaklecie antydemoniczne, w ktore wlecielismy, podobne do urokow ochronnych i przeganiajacych, jakie ludzie zawieszali nad drzwiami, by nie pozwolic zmarlym na przekroczenie swego progu. Moze cale Stany Zjednoczone otaczaly zaklecia, dzialajace juz nawet z takiej odleglosci. Byc moze moglem cos na to poradzic. Zaczalem gwizdac cichutko, tak slabo i cicho, ze dzwiek nie docieral poza nasz rzad siedzen. Gwizdalem melodie Juliet: sekwencje dzwiekow i kadencji opisujaca ja w moim umysle. Nie bylo to przywolanie ani uwiezienie, z cala pewnoscia nie przegnanie - jedynie sam nagi opis. Liczylem na to, ze zadziala, jak antyegzorcyzmy: nieco wzmocni jej uklad odpornosciowy i pomoze walczyc z tym, co sie z nia dzialo. Juliet przespala caly lot. Kiedy stewardesa rozdala posilki, zjadlem jedna reka, zeby jej nie przeszkadzac. Bylo to dziwne, niepokojace doswiadczenie. Zazwyczaj jakikolwiek kontakt cielesny z Juliet, chocby sladowy dotyk, bylby tak bolesnie podniecajacy, ze nie potrafilbym myslec o niczym innym. Po paru sekundach trzaslbym sie caly. Teraz jednak wygladalo to jakby cos wewnatrz niej sie wylaczylo: jakby stala sie jedynie modelem Juliet wielkosci naturalnej, a gdybym w nia postukal, zadzwieczalaby glucho. Podczas drugiej polowy lotu ja takze drzemalem - niespokojnie i lekko, budzac sie co chwila i sprawdzajac ekranik z opisem postepow lotu na oparciu fotela przede mna, tylko po to, by odkryc, ze pokonalismy kolejne kilkaset mil. Juliet nawet nie drgnela, lecz jej piers unosila sie nierytmicznie i opadala. Zostawilem ja w spokoju, uznawszy, ze lepiej pozwolic jej spac. Nawet zmiany cisnienia, gdy zaczelismy schodzic do ladowania, jej nie obudzily. Lecz gdy tylko siedlismy na pasie w Birmingham jej powieki sie uniosly. A potem pochylila sie w fotelu i bardzo dlugo wymiotowala. 16 Birmingham w Alabamie wzielo swa nazwe od angielskiego miasta. Lecz gdy tylko wyszlismy z terminalu w geste, wilgotne jak zupa, dlawiace powietrze, zrozumialem, ze wszelkie porownania to jedynie zarty.Nicky, z typowa dla siebie, niemal mistyczna dokladnoscia, zalatwil wynajem samochodu. Wystarczylo tylko, zebym zglosil sie do biura Hertza i pomachal im przed nosem paszportem. Nasz woz, maly Chevrolet cobalt w twarzowym odcieniu czerwieni, parkowal zaledwie kilometr od wejscia na lotnisko. Przez wiekszosc owego kilometra Juliet opierala sie calym ciezarem na moim ramieniu, stapajac niczym krucha osiemdziesieciolatka. Mnie takze nieco krecilo sie w glowie. Bylo wczesne popoludnie i w goracym powietrzu wisiala codzienna porcja potu i lez. W samochodzie Juliet klapnela ciezko na fotel pasazera i znow zamknela oczy. -Moge cos zrobic? - spytalem. -Nie - odparla slabo. - Gdy tylko znalezlismy sie na ziemi, poczulam sie lepiej, ale potrzebuje czasu, by odzyskac sily. -Uwazasz zatem, ze ma to cos wspolnego z lataniem? Powoli skinela glowa. -Musi. Nigdy wczesniej nie slyszalam o czyms takim. Ale tez wasz gatunek bardzo niedawno oderwal sie od ziemi, i mozliwe, ze jestem pierwsza z mocy, ktora tego sprobowala. -A demony o wielkich, skorzastych, nietoperzych skrzydlach? Usmiechnela sie i byl to najmniej przekonujacy usmiech, jaki kiedykolwiek ogladalem. -One lataja nisko - wymamrotala. -Chcesz poszukac motelu i polozyc sie na troche? To przynajmniej wywolalo lekka reakcje. -Coz za swietny pomysl. A ty bedziesz czuwal nad moim lozkiem? -Jak matka kwoka. -Jedz, Castor. Nic mi nie bedzie. Brokenshire lezy na poludniowy zachod od Birmingham, w strone Tuscaloosa. Pokonalismy labirynt krzyzujacych sie ulic i dotarlismy na autostrade miedzystanowa 59, przecinajaca serce miasta. Po lewej widzialem wiezowce dzielnicy finansowej Birmingham, okolone woalem rozedrganej od upalu mgielki niedostepne wieze odleglego Camelotu. My tymczasem przejezdzalismy miedzy zrujnowanymi fabrykami o slepych oczach okien i bezkresnych plaszczyznach parkingow porosnietych chaszczami wyzszymi od najroslejszych ludzi. Wiekszosc miast ma co najmniej dwa oblicza: ja widzialem jednoczesnie Czarodziejskie Miasto i popioly, z ktorych od czasu do czasu sie odradza. Bylem swiadom, ze zaden z owych obrazow nie odpowiada w stu procentach prawdzie, ale wiedzialem tez, ze innej nie zdaze odkryc. Na poludnie od Birmingham lezy Bessemer, ale nie zorientowalem sie nawet, kiedy jedno sie skonczylo i zaczelo drugie. Po paru godzinach jazdy z Juliet, swiadoma lecz milczaca i nieruchoma w fotelu, skrecilismy z miedzystanowki, a potem ze zwyklej autostrady w boczne drogi. Miejskie krajobrazy zastapilo cos bardziej wiejskiego i przytulnego. Domy, ktore teraz mijalismy, zbudowano z drewna i mialy wielkie frontowe werandy. Niektore byly bardzo eleganckie, wysokie na dwa pietra; wypolerowane do polysku balustrady polyskiwaly w promieniach niewzruszonego popoludniowego slonca. Inne kojarzyly sie raczej z ciasnymi bungalowami, ktorych werandy sluzyly tym samym celom co garaze w Anglii, wypelnione po dach rumowiskiem zycia, rzeczami, ktorych nigdy sie nie uzywa ani nie wyrzuca. Na jakims podworku wielki czarny pies, uwiazany do slupka, obszczekal nas, uganiajac sie szalenczo w kolko. Mezczyzna wygladajacy jak meska czesc obrazu Granta Wooda "Amerykanski gotyk" zatrzymal sie z sekatorem w dloniach i - choc panowal nad soba znacznie lepiej niz pies - takze obserwowal nas czujnie, dopoki nie rozplynal sie w dali we wstecznym lusterku. Jechalismy przez male osady i rozlegle pola, od czasu do czasu przetykane kawalkami lasow. Tu na drogach panowal znacznie mniejszy ruch, totez moglem rozpedzic cobalta. Moglem tez ostatecznie zidentyfikowac samochod, ktory nas sledzil. Juz zmieniajac pasy w Birmingham, bylem pewien, ze ktos nam towarzyszy - z cala pewnoscia ktos z tylu skrecal w lewo, gdy my skrecalismy w lewo, i w prawo, gdy kierowalismy sie w prawo. Ale miejski ruch i koniecznosc pelnego skupienia na drodze w obcym miescie i samochodzie oznaczaly, ze nie zdolalem mu sie przyjrzec. Teraz widzialem, ze to wielka ciemnoszara furgonetka z paskudnym matowoczarnym zderzakiem. Kierowca i pasazerowie kryli sie przed naszymi oczami za przyciemnionymi szybami. Byla za nami, gdy jechalismy na poludnie i zachod. A choc trzymala sie daleko, mogla sobie na to pozwolic: oprocz nas, tu na drogach nie bylo nikogo, a zjazdy dzielilo od siebie co najmniej piec mil. *** Brokenshire to miasto liczace dwadziescia osiem tysiecy mieszkancow, polozone w dolinie niedaleko linii kolejowej, obslugujacej obecnie zamknieta kopalnie miedzi. Doslownie i w przenosni to koniec trasy. Podczas gdy w Birmingham entropia i bogactwo mieszaja sie w mniej wiecej rownych proporcjach, Brokenshire wyglada jakby spokojnie przezylo swa date przydatnosci do spozycia - tak cicho i niepozornie, ze nikt nawet tego nie zauwazyl. Na mapie przeplywa przez nie niewielki strumien, ale gdy jechalismy ku centralnemu placowi, mijajac powojenne domy, male jak pudelka jajek, czesto mieniace sie roznymi odcieniami srebra i czerwieni na wpol przerdzewialych, aluminiowych sidingow, nie dostrzeglem ani sladu rzeki. Moze i dobrze: przeprawa przez plynaca wode stanowilaby problem logistyczny dla Juliet. Przy obecnym oslabieniu najpewniej nie udaloby jej sie tego dokonac.Zaparkowalismy na placu przed wynioslym, granitowym budynkiem sadu, wygladajacym jak zywcem przeniesiony z "Przeminelo z wiatrem" i wysiedlismy, zeby sie rozejrzec. Samochod przyciagal wzrok przechodniow, podobnie my sami. Juliet zaczynala powoli odzyskiwac sily, co oznaczalo, ze malo subtelna aura seksualnej obietnicy spowila ja znow niczym niewidzialna suknia slubna. Nie zwazajac na wyglodniale spojrzenia, wolnym krokiem przespacerowalismy sie po centrum. Zabralo nam to cale pol godziny. Nie zdziwilem sie, odkrywszy, ze Myriam Kale stala sie czyms w rodzaju miejscowego przemyslu. Miejska ksiegarnia cala wystawe poswiecila ksiazkom na temat wielkich amerykanskich gangsterow, posrod ktorych krolowala najpewniej pochodzaca z drugiej reki biografia piora Paula Sumnera, w tym samym wydaniu co moje - byc moze istnialo tylko jedno. Obok stala reprodukcja zdjecia, przedstawiajacego Kale i Jackiego Cerone w nocnym klubie, ktory Sumner umiescil w ksiazce. Ponownie uswiadomilem sobie, jak niewiele znamy faktow i obrazow zwiazanych z Kale. Plakat na wystawie ksiegarni reklamowal mapy wycieczki Szlakiem Kale, obejmujace ulice, gdzie wciaz stal pierwszy dom, w ktorym zamieszkala po slubie, szkole podstawowa w pobliskim Gantts Quarry i stara farme Seaforthow, gdzie sie wychowala. Znalezlismy tez lokalne muzeum: dziewiecdziesiat procent Kale, dziesiec procent nagradzanych na wystawach swin. Nic ciekawego: te same znajome zdjecia, ta sama znajoma, okrojona historia. -Chyba jestesmy gotowi na cos mocniejszego, nie sadzisz? - spytalem Juliet. -Chodzi ci o mocniejsze informacje, Castor? - spytala lagodnie, przygladajac sie zdjeciom ze zmruzonymi oczami. - Czy mocniejszy alkohol? -Ani to, ani to - ruszylem do drzwi. - To tylko aluzja seksualna. Ale mily facet w kasie mowi, ze przecznice stad znajdziemy redakcje "Picayune". Skoro zas tam nas oczekuja... Po pokonaniu zaledwie pol kilometra dotarlismy do skromnego, dwupietrowego ceglanego budynku, nad ktorego drzwiami widnial szyld z napisem "Picayune", ulozonym z pseudogotyckich liter. Wygladalo to na redakcje gazety, w ktorej mlodziutki Mark Twain mogl pracowac jako chlopiec na posylki. Pusty hol pachnial kurzem i bardzo slabo rybami: okazalo sie, ze to z powodu biurowego kota, chudego i pasiastego. Na jego widok wzdrygnalem sie odruchowo, bo w glowie ozyly mi niedawne wspomnienia. Kot uniosl sie z poduszki lezacej obok otwartych drzwi wiodacych do newsroomu. Wyraznie niezrazony otarl mi sie o noge, po czym spojrzal na Juliet i wydal z siebie przeciagly, glosny miauk. Juliet zamiauczala w odpowiedzi, a kot odwrocil sie i uciekl. -Rozmawiasz z kotami? -Tylko kiedy zagaduja pierwsze - odparla krotko. Poprowadzila mnie do newsroomu. Okazal sie malym pomieszczeniem z zaledwie dwoma biurkami i mnostwem regalow i szafek. Regaly wypelnialy segregatory, biurka jeczaly pod ciezarem papierow i gotow bylem sie zalozyc, ze szafki takze pekaja w szwach. Najwyrazniej idea biura bez papierow nie dotarla jeszcze do Brokenshire. Mieli jednak takze komputery i jedyna obecna w pomieszczeniu osoba, wygladajaca na dziennikarza, tlukla w klawiature ze zdecydowanie przesadna sila. Byl to mocno zbudowany czarnoskory facet o rzednacych szpakowatych wlosach. Kiedy uniosl glowe, zeby na nas spojrzec, ujrzalem twarz pofaldowana jak u buldoga. -Co moge dla was zrobic? - warknal, jakby wcale nie chcial wiedziec, ale odtwarzal z gory narzucony scenariusz. Przemawial ze znacznie slabszym akcentem niz gosc z muzeum. Zastanawialem sie, czy to dlatego, ze pochodzil skadinad i nie przywykl jeszcze do miejscowego dialektu, czy tez to pamiatka ze studiow odebranych w innym stanie. -Nazywam sie Castor - oznajmilem. - A to jest Juliet Salazar. Nicky Heath skontaktowal sie chyba z panem i spytal, czy mozemy zlozyc wizyte. Zmarszczyl brwi, probujac zlokalizowac to nazwisko. -Nicky Heath. - I wtedy go oswiecilo, jego twarz jakby sie rozprostowala, czesc bruzd zniknela, gdy brwi uniosly sie i opadly z powrotem. - A, tak, jedna chwilke. Truposz z koncowka co.uk? -Tak, to wlasnie on. Mezczyzna wstal i wyciagnal reke. -Przepraszam za to - rzekl. - Gale Mallisham, milo mi was poznac. Przychodzi tu mnostwo ludzi, w blednym przekonaniu, ze ich zycie kwalifikuje sie do gazety. Juz dawno odkrylem, ze nie nalezy dawac im najmniejszego pola do manewru. Ujalem dlon i uscisnalem ja, odbierajac zwykly, blyskawiczny przekaz na temat jego nastroju - spokojnego, jedynie lekko zabarwionego ciekawoscia. Przy okazji zmiazdzyl mi palce, bo mial mocny uchwyt. Gestem pokazal, zebysmy usiedli, uswiadomil sobie, ze po naszej stronie biurka stoi tylko jedno krzeslo, i poszedl ukrasc drugie sprzed sasiedniego, pustego. -Truposz mowil, ze mozecie dac mi cos w zamian. Ale wyraznie wolal nie wdawac sie w szczegoly. -No coz - odparlem ostroznie. - Pewnie uprzedzil, ze szukamy informacji na temat Myriam Kale. I owszem, mamy cos na wymiane. Bardzo swieze informacje, jesli rozumie pan, co mam na mysli. Cos, co nadaje sie na niezla historie. Gale Mallisham podsunal do nas drugie krzeslo; Juliet usiadla z usmiechem i skinieniem glowy. Przyjal jej pelny usmiech na twarz i nawet sie nie zachwial, wyraznie zatem widzialem, ze Juliet nie odzyskala jeszcze pelnej mocy - lecz wracajac na swoja strone biurka, wciaz nie odrywal od niej oczu. Nawet bez smiertelnie uzalezniajacych feromonow jest dosc piekna, by ludzie w jej obecnosci wpadali na meble, nie czujac najmniejszego bolu. -Cos, co nadaje sie na niezla historie - powtorzyl, przenoszac wzrok na mnie. - Czy przypadkiem to nie historia Paula Sumnera? -To znaczy? -Prosze mi wyjsc naprzeciw, panie Castor. Nie bede sie krygowal, jesli potraktujecie mnie szczerze i otwarcie. Westchnalem i pokiwalem glowa. -Tak - przyznalem. - To tego rodzaju historia. Kale siega zza grobu po kolejna ofiare. Mallisham usiadl, oparl rece na brzuchu, splatajac palce. -Nie publikujemy podobnych historii - oznajmil. - Przynajmniej zazwyczaj. Owszem, macie teraz pod gorke, ale slucham. Opowiedzialem mu skrotowo o morderstwie Alastaira Barnarda i wydarzeniach ostatnich kilku dni - wspominajac nie tylko zeznanie Josepha Onugety, ale takze dziwna kolekcje gangsterskich pamiatek Johna Gittingsa i to, co Nicky z niej wydobyl. Mallisham sluchal w milczeniu, odzywajac sie tylko, kiedy chcial, bym powtorzyl badz rozwinal jakis detal. Mniej wiecej w polowie, w balaganie panujacym na biurku znalazl notatnik formatu A5 i olowek. Spojrzal na mnie, czekajac na zgode i machajac olowkiem w powietrzu. Przytaknalem, nie zajaknawszy sie nawet. Potem caly czas bazgral, sluchajac mojej opowiesci. Kiedy skonczylem, odlozyl olowek i pomasowal przegub. -Starzeje sie i stenografowanie coraz bardziej boli - mruknal. Spojrzal na swoje zapiski, odczytujac je bezdzwiecznie: jego wargi poruszaly sie, jakby recytowal pod nosem moja opowiesc. -Niezla historia - rzekl. -To tylko polowa historii - odparlem. - Teraz szukam drugiej polowy. -Zeby uchronic przed wiezieniem tego goscia, Huntera? Poruszylem sie niezrecznie na krzesle. Wolalbym nie okreslac na razie powodow, ktore mna kierowaly. -Mysle, ze Doug Hunter tak czy inaczej trafi do wiezienia - odparlem ostroznie. - Nawet jesli zdobedziemy dowody, ze Myriam Kale byla w tym pokoju - cialem badz duchem - istnieje duza szansa, ze sedzia ich nie przyjmie. Poza tym jest niemal pewne, ze to reka Huntera trzymala mlotek, niezaleznie do tego, kto siedzial za kierownica. -Czy zatem warto bylo leciec na druga strone Atlantyku? -Tak, bo jesli cos laczy Myriam Kale i gangsterow z East Endu, ktorymi zajmowal sie moj niezyjacy przyjaciel John, to ona tam nie pasuje. A niepasujacy element stanowi czesto najkrotsza droge do rozwiazania lamiglowki Mallisham przygladal mi sie z namyslem. Moze uslyszal lekkie wahanie w moim glosie, gdy okreslalem Johna Gittingsa mianem przyjaciela. Moze zastanawial sie, jak wiele z tego to przygotowane wczesniej bzdety, majace jedynie otworzyc mu usta i szafki z aktami. Ale kiedy sie odezwal, to po to, by znow wszystko podsumowac. -Macie tam wielu nieboszczykow, i to zlych nieboszczykow, ktorzy znow ozywaja - oznajmil. - A przynajmniej jednego czy dwoch. A panski przyjaciel tracal wielu wiecej kijem, zeby sprawdzic, czy sie przypadkiem nie porusza. Zgadza sie? Ale wszyscy pochodza z waszej czesci stawu. Myriam to jedyna kobieta, jedyna Amerykanka. -Tak. Wlasnie. -A zatem tu chodzi o panskiego przyjaciela i jego... niedokonczone sprawy. - Mallisham zdjal okulary i pomasowal pozostawione przez nie odciski na grzbiecie nosa. - Czy mialbym racje, mowiac, ze dokonczenie owych spraw moze zwiekszyc prawdopodobienstwo, ze ow przyjaciel spocznie w spokoju, zamiast nekac swych najblizszych? -Tak - powtorzylem. Pomyslalem o Carli i uswiadomilem sobie, ze nie zadzwonilem do niej przed wyjazdem. Nie wiedzialem nawet czy potwornie nieszczesliwy duch Johna powrocil po kremacji. Musialem przyznac, ze kierowaly mna inne powody, procz czystego altruizmu. Chocby taki, ze kiedy ktos probuje mnie zabic, by nie pozwolic dokonczyc zadania, traca siegajaca gleboko, uparta strune. -W porzadku. - Mallisham z powrotem zalozyl okulary, zmruzyl oczy i skrzywil sie, poprawiajac je. - Na razie to kupuje. Jedno z was dwojga ma uczciwa twarz: w dzisiejszych czasach to wynik duzo przewyzszajacy srednia. -Jedno z nas dwojga? - spytala obojetnie Juliet. Mallisham obdarzyl ja twardym spojrzeniem. -Coz, ty, panienko, z cala pewnoscia nie jestes tym, na co wygladasz - powiedzial. - Nie jestem pewien, czy nie zyjesz, czy tez jestes czyms, co nigdy sie nie narodzilo. Ale to cialo, ktore tak swietnie wyglada, to nie ty naprawde. Mam racje? Zapadla cisza. Nie spieszylem sie, by ja wypelnic; to bylo pytanie do Juliet i uznalem, ze sama musi sobie z nim poradzic. -Nie - mruknela w koncu, spuszczajac wzrok. - To nie ja. I nawet nie cialo. -Tylko cos, co wyszykowalas sobie na te okazje. - Brwi Mallishama poruszyly sie szybko. - Coz, w pewnym sensie nawet mnie pocieszylas. Czym wlasciwie jestes? Kore aperigrapta? Moze sukubem? Juliet uniosla gwaltownie glowe i spojrzala mu prosto w oczy. Zamrugala. -Chcesz odgadnac moj rodowod? - rzucila wyzywajaco. Jej glos zabrzmial niebezpiecznie. Nie zrozumialem starozytnej greki, ale wyraznie slowa Mallishama trafily w czuly punkt. Dziennikarz rozesmial sie i pokrecil glowa. -Nie, nie. Nie mam wcale zamiaru grac z toba w dwadziescia pytan. Kiedys, w mlodosci, dorabialem na boku egzorcyzmami: stad wiedzialem czym jestes. Rzucilem to dawno temu, bo tak naprawde chcialem zostac dziennikarzem. Moj tato powtarzal czesto, ze Bog wlozyl mi w rece miecz do karania nieprawych, ale istnieje wiele sposobow, by tego dokonac. - Znow pokrecil glowa, tym razem z lekkim zalem. - No, no. Sukub. Ale nie polujesz? -Nie. Nie poluje. -Udajesz czlowieka. Juliet wzruszyla ramionami. -Jestes drugim mi znanym, ktory wybral te droge. - Mallisham przygladal sie jej z gleboka, bezwstydna, ciekawoscia. - Zastanawiam sie... Mam nadzieje, ze cie nie uraze, ale zastanawiam sie, czy w otwartym starciu mialbym z toba jakies szanse. -W tej chwili nie jestem w najlepszej formie - odparla z zimnym usmiechem Juliet. Mallisham usmiechnal sie rozbrajajaco. -Trudno w to uwierzyc. No dobrze, Myriam Kale. Czego dokladnie chcieliscie sie dowiedziec? Przejalem paleczke. -Wszystkiego, czego brak w oficjalnej historii - oznajmilem. - Moze zna pan cokolwiek, co laczy ja z Anglia? Jakis element mogacy wyjasnic, dlaczego, zywa czy martwa, zjawila sie w Londynie. To byloby super. Ale tak naprawde chcemy po prostu zrozumiec ja lepiej jako czlowieka, nie legende. -To bardzo szczytny cel - zastanawial sie Mallisham. - Ale raczej nielatwy do zrealizowania po czterdziestu latach dezinformacji. Zakladam, ze czytaliscie Sumnera... niektorzy nazywaja to ksiazka. -Wewnatrz Myriam Kale? Tak - odparlem. - Czytalem. -Teraz zatem najlepiej bedzie, jesli wszystko pan zapomni - zagrzmial Mallisham, krzywiac sie. - Nie lubie mowic zle o zmarlych, ale ten facet zarabial na zycie, opowiadajac klamstwa, od ktorych nos Pinokia zamienilby sie w pieprzony pomnik narodowy. Gdyby go posluchac, mozna by sadzic, ze Myriam Kale byla w dwoch trzecich nimfomanka, w jednej trzeciej zabojczynia mafii. -A to niedokladny opis - zaryzykowalem. Lysiejacy mezczyzna prychnal z rozbawieniem i oburzeniem. -Nie, prosze pana - odparl krotko. - Bardzo niedokladny. W ogole nie uwzglednia tego, co sprawilo, ze stala sie taka, jaka sie stala, i nie bierze tez pod uwage sposobu, w jaki zabijala, i powodu, dlaczego to robila. Paul Sumner zaklada z bloga naiwnoscia, ze wiekszosc zabojstw przypisywanych Myriam Kale zostala zamowiona i oplacona wylacznie dlatego, ze mezczyzni, bedacy ofiarami, byli znani w kregach mafijnych. Ale po tym, jak poderwal ja Jackie Cerone, wiekszosc spotykanych przez nia mezczyzn nalezala do mafii. To raczej niereprezentatywna probka. -Skoro nie chodzilo o pieniadze - spytala Juliet - to o co? Mallisham znow pomasowal grzbiet nosa, tym razem pozostawiajac okulary in situ. -Coz - rzekl, przygladajac sie balaganowi na biurku. - Nie twierdze, ze jestem ekspertem, ale kiedy przyjrzymy sie poczatkowi tej historii, mozemy wyciagnac zupelnie inne wnioski. Albo w ogole sie od nich powstrzymac. Zamierza pan notowac, panie Castor? -Nie - odparlem. - Nie zamierzam. -Nagrywac? -Nie. -To dobrze. Wolalbym, by wszystko pozostalo miedzy nami. Oczywiscie mozecie uzyc tych informacji, ale nie moich slow. A jesli przypadkiem mnie oklamaliscie i nalezycie do zawodu, ktory wykonuje, zaprzecze wszystkiemu, co wlozycie mi w usta, i zaskarze was. -Zgoda. -Dobra. - Usadowil sie na krzesle, jakby szykowal sie do dlugiej przemowy. - Po pierwsze, powinniscie wiedziec, ze Myriam Seaforth - jak sie wtedy nazywala - byla niemal na pewno molestowana przez ojca i jednego badz kilku braci. Nie moge niczego dowiesc, ale z cala pewnoscia tak bylo. Spotkalo to jej siostre Ruth i ja sama. Oczywiscie, wszyscy mezczyzni Seaforthow juz nie zyja, totez nie ma nikogo, kto moglby zarzucic mi klamstwa, ale miejscowi bardzo sobie cenia dobre imie. Nic z tego nie trafi nigdy na pierwsza strone "Picayune". Nawet dodatku niedzielnego. -Skad ta pewnosc, ze byla molestowana? - wtracila Juliet. Wyczuwalem u niej niepokojacy bezruch - niemal grozna intensywnosc skupienia. Jest bardzo wrazliwa na punkcie dreczonych kobiet. To kwestia sentymentow. -Skad mam pewnosc? - powtorzyl Mallisham. - Powiedzmy, ze znam kilka osob w szpitalu okregowym w Sprott, a takze ludzi z biura szeryfa. Kiedys przywieziono tam Myriam, na zalozenie szwow w miejscu, w ktorym cialo nie powinno zostac rozerwane, a innym razem Ruth powiedziala w szkole cos, czego dwunastolatka nie miala prawa wiedziec. Mnostwo ludzi dysponowalo fragmentami informacji i nigdy nie probowalo dowiedziec sie wiecej. Ja jednak przede wszystkim jestem reporterem. Zbieram owe fragmenty, szukajac historii. Lecz dobrze wiem, ze niektorych nie moge opowiedziec. -To znaczy - powiedziala niebezpiecznie spokojnie Juliet - ze wiedzial pan, ze ktos robil krzywde tym dziewczynkom, i nie probowal go powstrzymac? -Nie. - W glosie Mallishama nie zadzwieczal nawet slad gniewu czy obronnej nuty. - Dowiedzialem sie pozniej, kiedy juz dorosly, ze ktos skrzywdzil je w dziecinstwie. Nie osadzaj tak szybko, panienko. Nie siedzialbym cicho, gdyby wszczecie alarmu cokolwiek dalo. Ale jak mowilem, rod Seaforthow wygasl. Lucas Seaforth zmarl trzydziesci lat temu, a bracia zgineli w roznych wypadkach i pijackich bojkach. Pokolenie Myriam bylo ostatnim. -Ruth nie wyszla za maz? - wtracilem. Mallisham zacisnal wargi. -Nie - rzekl. - Wciaz mieszka na ich farmie. Jedyna, ktora pozostala z Seaforthow. A ze ma siedemdziesiat lat, troche juz za pozno myslec o zalozeniu rodziny. Ale tez, kiedy przyjrzec sie malzenstwu Myriam, mozna zrozumiec, ze podchodzila z mocna rezerwa do wizji zadzierzgniecia wiezow. Tucker Kale byl pijakiem, i to niebezpiecznym pijakiem. Niektorzy mowia, ze kupil Myriam od Lucasa Seafortha za gotowke. Watpie, by wygladalo to tak prosto, ale Lucas byl farmerem, a Kale prowadzil sklep z karma, totez przypuszczam, ze w gre nie wchodzila milosc, ale czysta wymiana handlowa. Calkiem niezle go znalem - moj dom stoi zaledwie pol mili od dawnego sklepu - i osobiscie nie dalbym mu nawet kociaka, gdyby moja kotka urodzila ich dziesiec. Bez watpienia bil Myriam, lubil tez chwalic sie nia przed innymi. Byl wielowymiarowym sadysta, czerpal przyjemnosc z dreczenia nie tylko fizycznego, ale i intelektualnego. Totez stal sie kolejna cegla w murze, jesli moge tak rzec. Ale Myriam byla juz nieodwracalnie skazona, gdy dostal ja w swoje lapy. Jej wlasna rodzina zadala jej wiecej bolu, niz ktokolwiek powinien znosic. Mowil to wszystko ze znuzeniem i smutkiem i poczulem nagly wstyd, ze moje wlasne zainteresowanie Myriam jest jedynie uboczne. -Jak dlugo byli malzenstwem? - spytalem, swiadom groznego milczenia Juliet. -Mniej wiecej siedem lat. -A potem zginal w wypadku samochodowym. Mallisham wzruszyl ramionami. -Jesli chcecie. -Jesli chcemy? -Wspominalem juz, ze tutejsi bardzo powaznie podchodza do czyjegos dobrego imienia. Wstal, odepchnal krzeslo i podszedl do jednej z szafek. Zaczal przegladac segregatory, przysuwajac do nich twarz, unoszac okulary, a nastepnie mruzac oczy i odczytujac napisy na grzbietach. -Powiadali, ze tak wlasnie zginal. I faktycznie, znaleziono go martwego w samochodzie, ktory przypominal niezly wrak. Ale tez przypominal wrak, kiedy go kupil i jezdzil nim po miescie. Nie zadawalem pytan, bo w tamtym czasie nie widzialem powodow, by watpic w oficjalna wersje wydarzen. Ale duzo pozniej, po tym, jak Myriam zyskala sobie slawe, postanowilem obejrzec raport z sekcji. Jestem niemal pewien, ze gdzies go tu mam. Mallisham przez sekunde stukal palcem w segregator, jakby jego dotyk mial mu pomoc przypomniec sobie, co jest w srodku. Ale potem wyjal zupelnie inny, z nizszej polki. Przyniosl na biurko i otworzyl. -Jesli stary Tucker upil sie i wjechal do rowu, jak twierdzila policja, to niektore obrazenia jego glowy budza pewne watpliwosci. Wedlug mnie wyglada to, jakby sie cofal i kilka razy wjezdzal do rowu, dopoki nie trafil jak nalezy, bo glowe mial powgniatana w wielu roznych miejscach. - Uniosl bardzo stary wydruk na blyszczacym papierze, ktorego uzywaly wczesne modele fotokopiarek. - Tak, jest tutaj, jesli chcecie, mozecie obejrzec sami, ale wolalbym, zebyscie go nie kopiowali. Mozna po nim trafic do mnie, a jak mowilem, nie zamierzam niczego potwierdzac oficjalnie. -Prosze po prostu strescic - zaproponowala Juliet. Mallisham kiwnal glowa. -Byly tez obrazenia odbytu. Nie wspomniano o nich nawet, gdy koroner wydal orzeczenie, ale mam wszystko czarno na bialym. Tuckera Kale'a zgwalcono analnie po smierci. -Zgwalcono? - powtorzylem. Przed moimi oczami mignely nieproszone i niechciane obrazy Alastaira Barnarda, ktorego zwlok na szczescie nigdy nie ogladalem. -Zgwalcono jakims przedmiotem - poprawil Mallisham. - Zwykle nie wspominalbym o tym w obecnosci damy, ale ty jestes... tym czym jestes, wiec to dla ciebie nic nowego. Przypuszczam, ze nic, co jedno cialo moze zrobic drugiemu, nie jest dla ciebie nowina. Cos w niego wsadzono. Z duza sila. I to cos zrobionego z drewna, bo lekarze znalezli drzazge. Raczke mlotka? Slupek z ogrodzenia? Nie wiem, ale zalozylbym sie, ze czymkolwiek Myriam go zabila, pozniej wykorzystala to w inny sposob. Ale ostatecznie przekonal mnie slad po oparzeniu na czole Tuckera. -Podpis Myriam - wymamrotalem. Mallisham lekcewazaco machnal reka. -Nie o to mi chodzilo - ucial. - Owszem, potem stal sie czescia jej modus operandi, ale mysle, ze wtedy po raz pierwszy zabila czlowieka. I stawiam wszystko co mam, ze nie uczynila tego z zimna krwia, nie cwiczyla wczesniej, nie planowala. Nie miala w tej kwestii zadnego wyboru. To bylo cos, co przyszlo z jej wnetrza i musialo sie wydostac. "Uzasadniony bunt jej duszy", jak to ujal pewien poeta z waszej strony stawu. Nie uwazalem zatem tego za dowod, ze to Myriam zabila starego Tuckera Kale'a. Wiedzialem o tym od czasu, gdy w latach szescdziesiatych opisalem jej historie - dla tej gazety, gdzie siedem tygodni wczesniej zaczynalem jako reporter. Ale musialem troche pozyc na tym swiecie i poznac ludzi z ich najgorszej strony, by zrozumiec, co wlasciwie robila Myriam. - Mallisham wzruszyl szerokimi ramionami. - Moze to tylko glupie domysly. Ale sadze, ze chciala cos sobie udowodnic. Robila to dla wlasnej satysfakcji. Wielu mezczyzn wykorzystywalo ja seksualnie i chyba podobalo jej sie, ze tym razem znalazla sie po przeciwnej stronie. Gwalt analny to czesc tego. Oparzenie takze. Przypalila go papierosem. Zapalila papierosa i zgasila mu na czole. Czy to wam cos sugeruje? Sam bym sie domyslil, ale Juliet, dla ktorej rytualy seksualne stanowia druga nature, zgadla pierwsza. -Papieros po - rzekla i Mallisham skinal glowa. -Papieros po. Tak. Wedlug mnie to czysty symbol. A symbolizowal seks. Zly seks. Seks, podczas ktorego nie szanuje sie drugiej osoby, jedynie wykorzystuje wedle woli, a potem wstaje i odchodzi. Zapadla cisza, kiedy przetrawialismy jego slowa. To Mallisham naruszyl ja pierwszy. -Wydaje mi sie jasne - zauwazyl bardziej rzeczowym tonem, chowajac kartke papieru z powrotem do segregatora i zamykajac go - ze Luke Paulson, mezczyzna, ktorego Myriam spotkala i zamordowala na autostradzie, nie byl jej pierwsza ofiara, lecz druga. Schemat utrwalil sie, kiedy zabila swego meza. I powtarzala go przy kazdym kolejnym zabojstwie. -Jezu - mruknalem odruchowo, po czym dodalem: - Przepraszam, Juliet. Nie znosi, kiedy ludzie posluguja sie takim jezykiem. -Jezus nie stanowi czesci tej ukladanki, panie Castor. -Zapewne nie. Ale mowi pan, ze Myriam Kale do zabojstw pchnely jej przezycia z dziecinstwa i jej pochodzenie. Ze po tym, jak przybyla do Chicago, stala sie seryjna zabojczynia, tak jak Aileen Wuornos, a nie cynglem mafii? Czy moze historie z Chicago to jedynie czesc legendy? -Nie, ta czesc jest prawdziwa - potwierdzil Mallisham. - Faktycznie pojechala do Chicago i pare lat pracowala jako prostytutka. Mysle, ze zabila paru klientow, ale oficjalna lista ofiar ich nie obejmuje i teraz nie da sie juz tego sprawdzic. Mowie wylacznie na podstawie dokumentow sadowych koronera z Chicago, opisujacych zwloki z posmiertnymi oparzeniami. Wierze jednak, ze porownanie z Aileen Wuornos jest bardzo trafne. Myriam Kale nie byla gangsterka, tylko psychopatka, ktora zabijala, bo musiala. Poniewaz bol, ktorego doswiadczala cale zycie, uszkodzil jej umysl tak bardzo, ze nie znala niczego poza nim. Nie istnieje nawet cien dowodu, ze Cerone placil jej za zabojstwa. Moim skromnym zdaniem zabijala bandytow, bo zadawala sie z bandytami. A w jednym czy dwoch przypadkach zabila ludzi, ktorych Sumner uwaza za gangsterow, poniewaz Kale ich zabila. To troche opaczne wnioskowanie, ale tak wlasnie wyglada. Fakty sa takie, ze zabila wiekszosc mezczyzn, z ktorymi spala. Tylko kobietom, ktore zaciagala do lozka, sie upieklo. -Byla biseksualna? - spytala Juliet. Mallisham spojrzal na nia z niemal komicznym zdumieniem. -Dobry Boze, nie. Byla lesbijka. Mysle, ze nawet wtedy, kiedy mieszkala z Tuckerem Kale'em, choc zapewne nic w tej mierze nie zrobila, dopoki go nie zabila i nie wyjechala na polnoc. Mezczyzni czasami wymuszali u niej seks, a ona uzywala ich czasami do zdobycia tego, czego pragnela. Seks z mezczyznami nigdy nie sprawial jej przyjemnosci, chyba ze dawalo jej ja gwalcenie ich roznymi narzedziami. Kiedy sama wybierala sobie partnerow, zawsze byly to kobiety. A teraz, jesli nie macie dalszych pytan, musze wracac do pracy. Mam do przepisania pare artykulow i musze tez sprzedac jeszcze troche powierzchni reklamowej. Jak pewnie zgadliscie, w dzisiejszych czasach praktycznie sam wydaje "Brokenshire Picayune". To, czego nie kupuje z agencji, pisze wlasnorecznie, a mialem dlugi dzien. Wstalem, Juliet poszla w moje slady. Wyciagnalem reke, Mallisham znow ja ujal i niemal zmiazdzyl w uscisku. Jego wczesniejszy pogodny spokoj jakby sie ulotnil - powrot na stare smieci nieco popsul mu nastroj. Podziekowalem, ze znalazl dla nas czas, on jednak machnal lekcewazaco reka. Juliet takze podala mu dlon. Po chwili wahania pokrecil glowa. -Wolalbym nie - rzekl. - Bez urazy. To tylko wrodzona ostroznosc. Na moment spialem sie, zastanawiajac sie, jak Juliet to przyjmie. Jej jednak najwyrazniej zaimponowal zdrowy rozsadek Mallishama. Pokiwala glowa. -Rozumiem - mruknela. - Gdybym to ja byla na twoim miejscu, tez nie chcialabym, by jedna z siostr Bafometa poczula na swych dloniach moj pot. Mallisham wzdrygnal sie wyraznie, po czym z lekkim zalem skinal glowa, dziekujac za niespodziewane informacje. -Te teorie sprawdzilbym jako druga - przyznal. - Ale oczywiscie, gdybysmy spotkali sie w polu, nie mialbym czasu na sprawdzanie teorii. Mam zatem szczescie, ze sie nie spotkalismy, prawda? Milej reszty dnia. Ruszylismy do drzwi, lecz tuz przed wyjsciem przypomnialem sobie cos, o czym wspomnial, a co chcialem wyjasnic. Odwrocilem sie na progu, zupelnie jak Columbo, i spojrzalem na niego. Siedzial juz przy klawiaturze, ale zamarl z uniesionymi palcami, czekajac, az sie odezwe. -Panie Mallisham - powiedzialem. - Kiedy wspominal pan o Paulu Sumnerze, dodal pan, ze nie chce zle mowic o zmarlych. Jak dawno temu umarl? -Z tego co mi wiadomo - odparl Mallisham - pare lat temu. A czemu? Mial pan zamiar skorzystac z okazji i zajrzec do niego? -Istniala taka mozliwosc - rzeklem. - Teraz juz nie. I rzeczywiscie, ale myslalem raczej o innej niemozliwosci. Jan Hunter mowila, ze Sumner zadzwonil do niej w styczniu, niecale dwa miesiace wczesniej i ze to wlasnie z powodu owej rozmowy zaczela zadawac pytania o Myriam Kale. Zwrocila sie do mnie i zapewnila moja pomoc w owych niezwyklych poszukiwaniach. Jeszcze jeden otwarty grob do kompletu? A moze cos innego? Kiedy wyszlismy na slonce, w duszne powietrze, wyobrazilem sobie sznurki opadajace z nieba i przyczepione do moich rak i nog. Jesli dowiem sie kiedys, kto za nie pociaga, okrece mu je wokol gardla w milosnym wezle i zaciagne mocno. 17 Farma Seaforthow lezala siedemnascie mil za miastem, ale byly to wiejskie mile, a mnie ogarnialo coraz wieksze zmeczenie. Podskakujac na wyboistych drogach, mierzac postepy liczba dziur i grubych korzeni, zastanawialem sie nad tym, co powiedzial Mallisham. Z jednej strony, jesli Myriam Kale faktycznie byla psychopatyczna, seryjna zabojczynia, a nie platna morderczynia, zarabiajaca na zycie rzeczonymi zabojstwami, to moglo tlumaczyc straszliwa sile i zdecydowanie, potrzebne, by powstrzymac ja przed odplynieciem z pradem wiecznosci, do przywolania jej zza grobu czterdziesci lat po smierci, by mogla nadal kontynuowac mordercze dzielo. Lecz z drugiej oslabialo to wiezy laczace Kale z chicagowska mafia i tym samym wyroznialo jeszcze bardziej, niczym sledzia w salatce owocowej Johna Gittingsa.-Czegos tu nie rozumiem - wyznalem Juliet, ktora cala droge milczala. - Jest jeszcze cos, czego nie dostrzegamy i musi to byc cos wielkiego. -Kolejne smierci - zastanawiala sie glosno. -Slucham? -Kolejne smierci - powtorzyla. - Ojciec Myriam Kale. Jej bracia. Paul Sumner. Wszyscy, ktorzy ja dobrze znali i mogli nam o niej opowiedziec. -Nie wszyscy - zauwazylem. - Zostala jeszcze Ruth. -Tak - przyznala Juliet. - Jest jeszcze Ruth. Moze powinnismy spytac czemu... -Nie wiem, jakie mialo byc nastepne slowo, bo w tym momencie cos rabnelo nas mocno od tylu. Cobalt wierzgnal i podskoczyl jak sploszony kon, metal zazgrzytal mocno o metal. -Kurwa! - wybuchnalem, walczac z samochodem i probujac nad nim zapanowac, bo tylne kola usilowaly zjechac z drogi. Moj wzrok pomknal ku wstecznemu lusterku. Rosla w nim szara furgonetka, co oznaczalo, ze juz przyspieszala, szykujac sie do drugiego uderzenia. Na waskiej trasie brakowalo miejsca, zeby skrecic, a gdybysmy zjechali na bok i sprobowali szczescia miedzy drzewami, na pewno bysmy sie rozbili: zbyt wiele grubych, splatanych korzeni, zbyt wiele ukrytych pod liscmi dziur i rowow. Zrobilem jedyna rzecz, jaka mi zostala - wcisnalem gaz do dechy i oderwalem sie od furgonetki, nabierajac predkosci. Ale tamci juz zmniejszali dzielacy nas dystans, a na poteznych, czarnych zderzakach nie dostrzeglem nawet zadrapania po pierwszym uderzeniu. Mieli nad nami przewage masy, rozpedu i pozycji: mogli zepchnac nas z drogi i nawet tego nie poczuc. Przyciemnione szyby furgonetki nie pozwalaly mi stwierdzic, kto siedzial za kierownica, lecz ktokolwiek to byl, przeklalem jego imie i ray-bany. Juliet takze ogladala sie przez ramie. -Powinnismy stanac i rozprawic sie z nimi - zauwazyla ze zdumiewajacym spokojem. -Super - warknalem, rzucajac wozem z boku na bok, w nadziei na stanie sie nieco trudniejszym celem. - Jedyny problem jest taki, ze jesli sie teraz zatrzymamy, wprasuja nas w drzewo i zlozymy sie jak akordeon. Juliet spojrzala na mnie pytajaco. -Jak co? -Akordeon. Instrument muzyczny. Wydaje dzwiek, wciagajac powietrze przez miechy i wypuszczajac je przez... Kurde, moglbym wyjasnic pozniej? -Tak - powiedziala Juliet w chwili, gdy furgonetka znow nas doscignela. Poczulem kolejne potezne szarpniecie i nasz tyl na moment uniosl sie w powietrze, po czym wyladowal tak ciezko, ze zagrzechotaly mi zeby. Jechalem dalej, nieco sprawniej niz za pierwszym razem, poniewaz wiedzialem, co nas czeka. Ale nozdrza wypelnil mi smrod palonej gumy. Nie mialem pojecia, co to znaczy: przypuszczalem, ze wyladowalismy z taka sila, ze zawieszenie na moment nie zadzialalo i opony otarly sie o tarcze kol, pocierajac o nie pare tysiecy obrotow na minute. Jesli mialem racje, kolejne podobne uderzenie prawdopodobnie rozwali co najmniej jedna. Ale Juliet opuszczala juz szybe ze swojej strony, nie spieszac sie, jakby chciala wypluc gume do zucia. Zdazyla juz rozpiac pas, dobieglo mnie ledwie slyszalne westchnienie materialu tracego o metal, gdy wsunal sie z powrotem w uchwyt. -Jedz dalej - polecila lakonicznie. A potem wysliznela sie za okno i na dach samochodu, poza moje pole widzenia, zgrabnie, jakbysmy nie jechali waska polna droga z predkoscia dziewiecdziesieciu pieciu mil na godzine. Skok ogladalem w bocznym lusterku. Bylo na co popatrzec: w tym momencie furgonetka jechala dziesiec metrow za nami, lecz Juliet pokonala te odleglosc jednym, mrozacym serce baletowym susem, ktory zakonczyl sie na zderzakach. Wyladowala tak gladko, ze nie uderzyla nawet o przednia szybe. Zamiast tego wybila w niej piescia dziure. Potem siegnela do srodka i przez poszarpany otwor w nietlukacym szkle wywlokla kierowce, jakby przyjmowala porod przerosnietego dziecka. Rzucila go pod kola furgonetki, ktora podskoczyla i przejechala po nim, a on zamachal i zalopotal rekami; wygladal jak koszula suszaca sie na sznurze. Zginal, nie wiedzac nawet co go spotkalo. Furgonetka zaczela skrecac w lewo, tracac szybkosc, bo nikt nie naciskal juz na pedal gazu. Nadal jednak sunela sila rozpedu i nie miala gdzie jej wyladowac. Uslyszalem grzmot, powtorzony jeszcze dwukrotnie - Juliet obrocila sie, gdy ktos poruszyl sie wewnatrz furgonetki, unoszac pistolet do kolejnego strzalu. Jesli nawet ja trafil, nie pokazala tego po sobie. Bok furgonetki otarl sie ze zgrzytem o gruby pien starego drzewa i pojazd odskoczyl na druga strone waskiej drogi, slizgajac sie coraz mocniej i przechylajac na bok pod coraz ostrzejszym katem. Juliet wspiela sie na dach, przez chwile balansowala tam z instynktowna gracja i juz zeskakiwala, w chwili gdy ciezarowka rabnela bokiem w ziemie i zaczela koziolkowac. Nacisnalem hamulec, swiadom, ze powinienem byl obserwowac droge przede mna, a nie to, co dzialo sie z tylu. W poblizu nie dostrzeglem zadnych samochodow, ale stanowczo zbyt ostro wszedlem w szeroki zakret i zatrzymalem sie w poslizgu posrodku drogi. Samochod obrocil sie gwaltownie. Wygladaloby to elegancko i fachowo, gdyby przy okazji nie strzelily obie opony z lewej strony. Wszystko dzialo sie tak szybko, ze kiedy wyskoczylem z samochodu, echa dachowania furgonetki jeszcze nie ucichly. Drzewa przez pare sekund zaslanialy ja przed moimi oczami i nim z powrotem pokonalem zakret, akcja nieco sie posunela. Juliet stala na drodze, ocaleli pasazerowie furgonetki wyczolgiwali sie oknami i drzwiami. Jeden z nich - sadzac po broni w reku, pewnie ten, ktory strzelal do Juliet - uniosl reke, by wypalic jej prosto w twarz. Zanurkowala i zawirowala w piruecie tak szybkim, ze rozmazala sie przed moimi oczami: potezny kopniak, ktory trafil go wysoko w piers, musial polamac polowe zeber. Facet zgial sie wpol, runal na ziemie i juz sie nie poruszyl. Zostalo troje: dwoch mezczyzn i kobieta. Zobaczylem ja teraz po raz pierwszy - drobna, wymoczkowata, ubrana w beze, tu i tam poplamione jaskrawa czerwienia, bo wlasnie przecisnela sie przez stluczone okno i wstala z ziemi akurat w chwili, gdy Juliet zaledwie metr dalej zalatwila jej kolege. Zdumiewajace, ale byla boso - moze to powinno mnie ostrzec. Dwaj mezczyzni byli ubrani z klasyczna mafijna elegancja, lecz czarne garnitury i ciemne okulary w obecnej sytuacji wygladaly znacznie mniej groznie. Jeden z nich odpelzal na czworakach od furgonetki w strone poszycia, poruszajac sie w rozpaczliwym, niestrudzonym zwolnionym tempie. Drugi stal niepewnie naprzeciw Juliet, zaciskajac piesci, lecz wyraznie nie wiedzac, co robic. Postapila krok ku niemu, rozkladajac szeroko rece, jakby chciala chwycic go w objecia. Odskoczyl chwiejnie, zbyt pozno siegajac do pasa w poszukiwaniu noszonej tam broni. I wtedy kobieta zaatakowala. Czekala tylko, az Juliet zwroci sie ku niej: teraz wkroczyla do akcji, poruszajac sie blyskawicznie. Podstawa jednej dloni uderzyla Juliet w lewa skron, a kiedy tamta spojrzala na nia, chlasnela na odlew druga. Glowa Juliet odskoczyla na bok, w nieruchome, rozslonecznione powietrze wzleciala krwista mgielka. Kobieta juz sie zmieniala - czy raczej zmienila. Bardziej przypominalo to ostrze wyskakujace z pochwy, niz powolne, fotogeniczne metamorfozy rodem z horrorow. Stala sie wyzsza, bo jej tulow zwezil sie i wydluzyl, jednoczesnie lokcie i kolana ugiely sie i przybraly nowe konfiguracje, ktorych czlowiek nie zdolalby odtworzyc, nie wyrywajac ze stawow co najmniej tuzina kosci. Z ciala wystrzelily wlosy, grube jak kolce jezozwierza, zjezone jak u kota, ktory, syczac i prychajac, szykuje sie do ostatniej walki. Juliet uderzyla loup-garou, lecz oslepila ja wlasna krew i gibki potwor przeskoczyl ponad rozpedzona reka, ladujac jej na ramionach. Jego lapy, dlugie, chude, zakonczone dwoma zjezonymi gaszczami nieprawdopodobnie dlugich szponow, smignely w gore, rozdzierajac twarz Juliet. Kolejny skok i stwor umknal, nim przeciwniczka zdolala go chwycic. Juliet zachwiala sie jak pijana. Loup-garou wyladowal na czterech lapach, wzbijajac pyl, i obrocil sie do kolejnego ataku. Ja tymczasem bieglem juz ku nim jakby scigaly mnie wszystkie ogary piekiel. Nie mialem czasu do namyslu. Wyciagnalem reke, chwycilem z krzakow po lewej garsc czegos i oderwalem, nie zwalniajac kroku. -Benedicite, domine meus - wydyszalem pod nosem. - Hunc florem, et noli oblivisci... W moich ustach to byly czyste bzdury, ale musialy wystarczyc. Tym razem loup-garou skoczyl nisko, nurkujac pod machajacymi na oslep rekami Juliet i poteznym kopnieciem tylnej lapy rozszarpujac jej brzuch. Ale ja dotarlem juz niemal do celu, musialem tylko dotknac naladowana roslina stwora, nim ten zawroci i mnie zobaczy. Ostatni stojacy facet, o ktorego istnieniu kompletnie zapomnialem, skoczyl na mnie z boku i wywrocil, ladujac na gorze. Sila zderzenia pozbawila mnie tchu i poczulem palce zaciskajace sie na gardle. Jego spocona, czerwona twarz byla zwrocona ku mojej, rozchylone wargi ukazywaly zacisniete zeby. Nie moglem uniesc prawej reki, by poluzowac palce - rana na ramieniu zanadto ja oslabila i usztywnila, bym cokolwiek zdzialal. Ale lewa - ta wciaz pelna zieleniny - dzialala w pelni sprawnie. A ze laskawie tak bardzo sie zblizyl, zarzucilem mu ja na kark, przyciagnalem blizej i rabnalem glowa prosto w gebe, zgniatajac nos. Facet oklapl. Przeturlalem sie, tak ze znalazl sie pode mna, po drodze walac go kolanem w jaja, zeby miec pewnosc, ze zbyt szybko nie wstanie. Podnioslem sie i zdolalem wyprostowac, pozostawiajac go skulonego, sam na sam z bolem. Juliet kleczala na jednym kolanie, z twarza zalana krwia. Lecz mimo potwornych obrazen, wciaz sie oslaniala; loup-garou tanczyl wokol niej, szukajac jakiegos otwarcia. Podtanczyl tak wprost w moje otwarte ramiona i dzgnalem go kwitnaca galezia prosto w pysk. -Hoc fugere - warknalem. Bestia zlozyla sie wpol, jej glowa odskoczyla, szeroko rozwarte oczy patrzyly slepo przed siebie. Cialem wstrzasnela fala bolu, przez pare sekund nogi nie wytrzymaly ciezaru ciala, gdy porazone miesnie szarpaly sie konwulsyjnie w ataku bolesnych drgawek. Wykorzystalem te cenne sekundy, by rozstawic szerzej nogi i rabnac ja obiema piesciami w gardlo. Mimo swej zylastej sily nie wazyla az tak duzo i efekt byl calkiem zadowalajacy. Uderzyla mocno o ziemie pod dziwnym katem, przeturlala sie w chmurze pylu przez cala szerokosc drogi. Moje poczucie tryumfu nie trwalo jednak dlugo, bo bestia wyladowala na czterech lapach jak kot i znow smignela w moja strone, zupelnie jakbym nawet jej nie tknal. Wiedzialem, ze cios nic jej nie zrobi, ale liczylem na wiecej ze strony zaimprowizowanego amuletu. Pewnie jego nieskutecznosc miala cos wspolnego z moim brakiem wiary: chrzescijanskie blogoslawienstwo w ustach ateisty nie podziala tak mocno, jak wymowione przez arcybiskupa cholera wie czego. Loup-garou skoczyl w powietrze z miaukotem, ktory przyszpilil mnie do ziemi. Ujrzalem wzniesione do ciecia szpony. Gdyby wyladowal tam gdzie zamierzal, pewnie jednym zlanym krwia ruchem wydlubalby ze mnie polowe narzadow wewnetrznych. Ale Juliet zlapala go w powietrzu i wykorzystujac jego wlasny rozped, ponownie cisnela mocno o ziemie. Naprawde mocno: tym razem zobaczyl gwiazdy i potrzebowal kilku sekund, by znow sie poruszyc. Lecz Juliet zdolala juz ukleknac obok, chwycila loup-garou w mocne objecia w chwili, gdy probowal sie podniesc, i powoli, niemal czule zaczela wyginac go w tyl, dopoki nie pekl mu kregoslup. Bestia osunela sie na ziemie, jej glowa drzala slabo, cialo znieruchomialo. Juliet uniosla stope w bucie na szpilce i szybko odwrocilem wzrok. Pozalowalem tylko, ze nie przyszlo mi do glowy, by zatkac tez uszy, bo dzwiek pekajacej pod naporem czaszki trudno zapomniec, gdy juz raz sie go uslyszalo. -Suka mnie zaskoczyla - warknela Juliet, scierajac krew z oczu, czy raczej z oka, bo drugi oczodol miala pusty. Na jej wargach pienila sie krew, krwawila tez wszedzie indziej. Prawa reke miala rozplatana do kosci. Podeszla na skraj drogi i powoli usiadla na pniaku. -Niezla sztuczka z zakleciem przeganiajacym - wymamrotala. Spojrzalem na obsmyczone szczatki galazki, nadal sciskane w lewej dloni. Rozprostowalem palce, wypuszczajac ja. -Poszczescilo mi sie - przyznalem. - Ogolna zasada glosi, ze nadaje sie wszystko co kwitnie, ale wiesz, ze niektore rosliny dzialaja lepiej niz inne. Nigdy nie moglem sie polapac w sekretach magii sympatycznej. Przyciskajac dlon do pustego oczodolu, Juliet zerknela znaczaco na jedynego z naszych przeciwnikow, ktory wciaz byl obecny, zywy i przytomny - faceta, ktoremu zlamalem nos. -Z kim wlasciwie walczylismy? - spytala. Podszedlem do goscia, usiadlem na nim okrakiem, schylilem sie, zlapalem go za klapy i dzwignalem. Bardzo cierpial i potrzebowal kilku sekund, by skupic na mnie wzrok. -Dwa slowa - warknalem. - Kto? Dlaczego? I lepiej, zeby zabrzmialy przekonujaco, albo nakarmie toba sukuba. -Am... Ame... - wykrztusil. - Amer... -Nie rozumiem. Postaraj sie lepiej. -Amerykanski Kosciol... Sa... satanistyczny. -Kurwa! - Puscilem go i uderzyl ciezko o ziemie. - Jaja sobie robisz! Juliet, ci goscie to... -Slyszalam. - W jej glosie dzwieczalo napiecie. - Nie ogladaj sie, Castor. Przemieniam sie. Kiedy to powiedziala, musialem zwalczyc pragnienie zerkniecia ukradkiem. Podczas dachowania boczne lusterko furgonetki odpadlo i lezalo na ziemi u moich stop. Wystarczylo tylko pochylic sie i spojrzec. Ale w glowie wciaz dzwieczal mi niestrawny odglos pekajacej czaszki. Uznalem, ze wole, by nie towarzyszyly mu inne niestrawne obrazy. Amerykanski Kosciol Satanistyczny. A zatem ci goscie nie mieli nic wspolnego z Myriam Kale i nasza obecna misja rozpoznawcza. To chlopcy i dziewczeta Antona Fankego: kolejny oddzial tej samej armii dupkow, z ktora rok wczesniej starlem sie w zachodnim Londynie, kiedy szukalem ducha Abbie Torlington. Musieli nas sledzic od lotniska. Ale wczesniej? Pochylilem sie i znow potrzasnalem facetem, nad ktorym stalem. -Sledziliscie moj paszport? - spytalem ostro. - To stad wiedzieliscie, ze przyjezdzam? Szarpnal sie. Wygladalo na to, ze ow ruch zapoczatkowala proba pokrecenia glowa. -Powiedzial nam - wybelkotal. Jego oczy krazyly po roznych orbitach, byl zapewne w jeszcze gorszym stanie, niz na to wygladal. -Kto wam powiedzial? -Przyjaciel. Zainteresowany przyjaciel. Powiedzial, kiedy. Gdzie. -Podaj nazwisko - zazadalem. -Nie... znam. -Podaj nazwisko, albo rzuce cie sukubowi i bede patrzyl, jak cie wykancza. Jeknal zalosnie. -A-Ash! Mowil, ze nazywa sie... Ash! -Korzystaliscie z jego uslug wczesniej? Przeczacy ruch glowy. -Po prostu zadzwonil znikad? Zeby przekazac wiesci? Skinienie. -Mozesz sie juz odwrocic - powiedziala cicho Juliet tuz za moimi plecami. Znow upuscilem faceta, ktory skulil sie ze zgrozy na sam dzwiek jej glosu - byl jednak za slaby, by odpelznac. Przyjrzalem sie jej od stop do glow. Spojrzala wyzywajaco, wiec zagryzlem warge, tlumiac przeklenstwo, ktore pchalo mi sie na usta. Dobrze sie spisala, ale wyraznie nie przyszlo jej to latwo. Oko z powrotem tkwilo w oczodole, a przez rozdarta koszule widzialem, ze ramie ma cale; nie dostrzeglem znajomego blysku nagiej kosci. Ale trzymala sie sztywno, co sugerowalo, ze nadal czuje bol. Nie wyleczyla tez rozdarc ubrania i nie usunela krwawych plam, a poczucie blakniecia, jakie odnioslem, patrzac na nia w samolocie, powrocilo jeszcze mocniej - wygladala jak akwarelowy portret samej siebie, ktory wystawiono na deszcz. Nie miala jeszcze dosc sil, by spokojnie przyjac to, co przed chwila zrobila. -To co, ruszamy? - wymamrotala. -Jasne - odparlem. - Daj mi tylko chwilke. Uklaklem obok Pana Nochala i zaczalem przetrzasac mu kieszenie. Byl leciwie przytomny i w zaden sposob nie mogl stawic oporu. W spodniach znalazlem komorke, rzucilem na ziemie i rozdeptalem na kawalki. -Latwiej byloby po prostu go zabic - zauwazyla Juliet. -Ale po co, skoro nie ma potrzeby - odparowalem. - Nie ma wozu ani telefonu i wlasnie spieprzyl standardowe zlecenie. Zapewne zechce zniknac z widoku, chyba ze satanisci wuja Sama sa znacznie bardziej wyrozumiali niz ich rodzimy odpowiednik. Tak czy inaczej, nim pozbiera sie do kupy, nas juz dawno tu nie bedzie. Ruszylem naprzod, zmuszajac sie, by nie patrzec za siebie. Napinalem sie wewnetrznie w obawie przed zlowieszczo wilgotnym chrzestem miazdzonej czaszki. Lecz Juliet albo przekonalo moje rozumowanie, albo tez uznala, ze nie ma ochoty sie klocic. Chwile pozniej zjawila sie u mego boku i minela mnie szybkim krokiem. -Jestes zbyt sentymentalny - warknela przez ramie. -Wiem. Kocham szczeniaczki i perfumowane listy. Wrocilismy do naszego okulalego samochodu; z trudem go obrocilem. Ciezko sie prowadzil z dwoma kapciami, a zgrzyt, ktory slyszalem, prawdopodobnie wydawala przednia os, robiaca cos czego nie powinna. Wciaz jednak trzymal sie drogi, a zreszta, do diabla z tym, byl przeciez ubezpieczony. Zgrzytajac i podskakujac, dotarlismy do malenkiej wioski Caldwell i ruszylismy dalej droga, w porownaniu z ktora poprzednia wygladala jak superautostrada. -Ktos uprzedzil tych gosci, ze sie zjawimy - poinformowalem Juliet. -Wiem. -Ten sam ktos, kto zalozyl czujki na numer mojego paszportu. Wystawili nas. Nie tutaj. W Anglii. Skinela glowa. Z odlegla, chlodna mina spogladala na przeplywajace obok pola. Z poczatku farme Seaforthow trudno bylo odroznic od otaczajacych ja lasow i zarosli, bo pola porastala gesta platanina chaszczy i mlodych drzewek, spomiedzy ktorych wynurzal sie stary, splowialy i sfatygowany strach na wroble, z glowa zrobiona z wyblaklego worka. Wygladal jak rozbitek, ktory za chwile po raz trzeci zatonie wsrod fal. Dostrzeglszy fragment domu miedzy roslinami, zmusilem niechetny do wspolpracy samochod do zjazdu z drogi i zaparkowalem pare metrow od zelaznej bramki dla bydla. Pokrywajaca ja biala farba w dwoch trzecich oblazla. -To musi byc tutaj - oznajmilem. - A przynajmniej nie ma tu niczego innego. Chcesz sie rozejrzec? Juliet zerknela na mnie. Wyraz jej twarzy sugerowal, ze to pytanie nie wymaga odpowiedzi. Wysiedlismy i podeszlismy do bramki. Ciezki lancuch i zardzewiala klodka swiadczyly wyraznie, ze nie uzywa jej sie co dzien. Juliet bez zadnych wstepow wdrapala sie na bramke, ja powoli poszedlem w jej slady. Pochylilem sie nad zapuszczonym zywoplotem, by lepiej przyjrzec sie domowi. Byl w rownie kiepskim stanie jak brama. Deski wypaczyly sie i rozeschly, pokryty dachowkami dach zapadl sie, tworzac krzywa, wklesla mise. Na poreczy werandy niczym rzygajacy pijak wisial stary materac. Obok ujrzalem drewniana hustawke, wygladajaca jakby przetrwala tu stulecia. Trudno uwierzyc, ze ktos moglby tutaj mieszkac. Z trudem przedzieralem sie przez siegajace ramion chaszcze: gdzies musiala byc inna brama i prawdziwy podjazd, lecz Juliet wyprzedzila mnie, totez szedlem za nia, pozwalajac, by oczyscila mi sciezke. W teorii byl to dobry pomysl, tyle ze Juliet okrazala kolczaste jezyny i lepkie diabloszpony, zamiast przez nie przechodzic, przeciskala sie przez szczeliny wyjatkowo waskie jak dla doroslej kobiety. Nadal zatem musialem sie sporo nabiedzic. Nim dotarlismy na werande, bylem caly podrapany, potargany i solidnie wkurzony. Nie znalezlismy dzwonka ani kolatki, zabebnilem zatem w siatkowe drzwi. Tymczasem Juliet obrocila sie dokola osi, ogladajac otaczajace nas ruiny. Z tego miejsca nie bylo widac zadnej innej budowli stworzonej rekami czlowieka. Rownie dobrze moglismy spasc z nieba wraz z domem do wesolej krainy Oz. Ponownie zastukalem, tym razem mocniej. Nikt nie odpowiedzial. Echa loskotow brzmialy glucho, sugerujac pustke. Juz mialem zawrocic, ale z lewej strony dostrzeglem ruch i obrocilem sie. Okazalo sie, ze weranda okrazala dom. Na jej koncu, zza rogu wylonila sie bardzo stara kobieta w bialej sukience o rabku poplamionym ziemia. Twarz miala niemal tak blada jak Juliet, ale tylko to jedno je laczylo. Miedzy rzadkimi, srebrzystosiwymi wlosami przeswiecala naga czaszka. Rece zwisaly bezwladnie niczym kawalki sznurka z suplami w miejscu lokci. Stopy takze miala gole i zauwazylem, ze jedna stawia pod dziwnym katem, opierajac ja na zewnetrznej krawedzi. W rekach trzymala pomaranczowa plastikowa miske. Twarz kobiety znaczyly glebokie bruzdy. -Kim jestescie? - spytala. W glosie kobiety dzwieczal najmocniejszy poludniowy akcent, jaki slyszalem od chwili ladowania, brzmial jednak tak cicho i slabo, ze stracil wiele ze swego efektu. Przypominal raczej westchnienie. -Panna Seaforth? - spytalem, podchodzac mozliwie najwolniej, i wyciagnalem reke. - Nazywam sie Felix Castor, to jest Juliet Salazar. Przepraszam, ze wpadlismy tak bez zapowiedzi, ale mielismy nadzieje, ze zechce pani pomowic z nami o swojej siostrze... Urwalem. Ruth Seaforth patrzyla na mnie wielkimi, okraglymi oczami. Nagle usiadla na hustawce, ktora poruszyla sie i zatrzeszczala. -O Boze - jeknela, patrzac na mnie jak na telegram przynoszacy cala litanie uprzejmie zaszyfrowanych zlych wiesci. - Och... - Zabraklo jej slow, choc wargi nadal sie poruszaly, formujac bezdzwieczne sylaby. Juliet podeszla i usiadla obok niej. -Nie chcielismy pani przestraszyc - powiedziala. Stara kobieta wciaz wpatrywala sie we mnie i owe puste, oszolomione spojrzenie krolika schwytanego w reflektory zaczynalo mnie niepokoic. Juliet polozyla dlon na rece Ruth i poklepala ja lekko, dzieki czemu staruszka przynajmniej oderwala ode mnie wzrok. -Przyjechalismy z Londynu. Zamordowano tam czlowieka w sposob, w jaki wczesniej zabijala pani siostra, Myriam. To dlatego przyszlismy. Brutalna szczerosc zadzialala. Ruth wyraznie sie pozbierala, pokiwala drzaca glowa i z delikatna pomoca Juliet stanela na nogach. Zamrugala trzy, cztery razy... zapewne nie przeganiala lez, ale tak to wlasnie wygladalo. -Nie widzialam siostry, odkad umarla - oznajmila. W innych okolicznosciach moze zabrzmialoby to dziwnie, ale teraz bylem wdzieczny za wyjasnienie. -Ale my tak - odparla Juliet. - Widzielismy ja i rozmawialismy z nia zaledwie pare dni temu. Nadal trzymala staruszke za reke, i dobrze, bo, slyszac to, Ruth zachwiala sie i o malo nie upadla. Juliet musiala objac ja druga reka i podtrzymac. -Widzieliscie ja? -Tak - potwierdzilem. - Widzielismy. Wygladala... zupelnie inaczej niz za zycia, ale to jednak byla ona. Ruth Seaforth powiodla wzrokiem ode mnie do Juliet i z powrotem. -Macie moze ochote na ciasteczka i lemoniade? - spytala po dlugiej, niezrecznej ciszy. *** Salon na farmie Seaforthow byl bardzo przestronny i bardzo niski - dziwne polaczenie, ktore wraz z faktem, ze wiekszosc okien przeslanialy okiennice, sprawialo, ze poczulem sie jak w piwnicy. Spodziewalem sie ujrzec podobna ruine jak na zewnatrz, lecz pokoj byl bardzo czysty i panowal w nim porzadek: choc deski podlogi spaczyly sie i rozeschly tak samo jak te na werandzie, brzoskwiniowy dywan calkiem skutecznie to ukrywal, oprocz katow, do ktorych nie siegal. Na dywanie stal stolik kawowy, jedynie na brzegach poznaczony kolkami pozostawionymi kiedys przez kubki, a takze trzyczesciowy komplet wypoczynkowy i pianino. Trzy papuzki nierozlaczki plotkowaly cicho w klatce przyczepionej do solidnego metalowego wieszaka. Na pianinie stalo stare, oprawne w ramki zdjecie rodziny - zapewne Seaforthow - pozujacej niezrecznie przed fotografem, ktorego nie znali i ktory nawet nie probowal ich upozowac.-Usiadzcie, prosze - powiedziala Ruth Seaforth i zniknela za kolejnymi drzwiami. Zamiast tego podszedlem do zdjecia i przyjrzalem mu sie. Jesli przedstawialo Seaforthow, to musialo pochodzic z polowy lat piecdziesiatych. Ojciec i matka z tylu, trzymajacy sie za rece bez cienia prawdziwej czulosci - mezczyzna sie usmiechal, choc jego oczy patrzyly z powaga, surowo. Dalej trzej nastoletni chlopcy, tworzacy srodkowy szereg: podobni do siebie, postawni, pyszni, pewni siebie. Wygladali jakby uchwycono ich w rzadkiej chwili bezruchu i rownowagi. I wreszcie Ruth i Myriam, patrzace z powaga ze swych krzesel w pierwszym rzedzie. Zapewne tylko to sobie wyobrazalem, ale nie wygladaly na szczesliwe. Zwlaszcza wyraz twarzy dziewczynki po lewej przypominal list ukryty w butelce: "Ratunku, siedze na bezludnej wyspie i potrzebuje pomocy". Mialy na sobie identyczne, blekitne krynoliny: najlepsze odswietne stroje. Wygladaly jak lalki i bardzo nie spodobalo mi sie to porownanie. Juliet usiadla na kanapie od kompletu, podszedlem i dolaczylem do niej. -Lepiej sie czujesz? - spytalem. Zerknela na mnie kwasno. -Castor, nastepnym razem, gdy spytasz mnie, jak sie czuje, zlamie ci maly palec prawej reki. -Jestem leworeczny - przypomnialem. -Musze miec pole do eskalacji w przypadku recydywy. Ruth Seaforth wrocila, dzwigajac tace z trzema szklankami, dzbankiem, talerzem ciasteczek i stosikiem starannie zlozonych serwetek. Postawila to wszystko na stole przed nami, nalala lemoniady i usiadla w jednym z foteli. -Czestujcie sie - powiedziala, wskazujac przysmaki lekko drzaca dlonia. Siegnalem po ciastko i ugryzlem - smakowalo mniej wiecej jak zeschniety kit - po czym popilem lykiem lemoniady, lodowato zimnej, odswiezajacej i tak kwasnej, ze wciagnelo mi wargi az do gardla. Juliet zignorowala zarowno jedzenie, jak i napoj. -To musialo byc straszne - rzekla - kiedy stracili Myriam. Wzdrygnalem sie na te brutalne slowa, lecz Ruth przyjela je po mesku. Pokiwala glowa. -Najgorzej zniosl to ojciec - oznajmila. - Co dzien musial spotykac sie z ludzmi i mial wrazenie, jakby wszyscy patrzyli na niego inaczej - jakby rozmawiajac z nim widzieli Myriam. Mowil... - Zawahala sie i pokrecila glowa, jakby zaprzeczajac tym slowom w chwili, gdy je wypowiedziala. - Mowil, ze lepiej by bylo, gdyby nigdy sie nie urodzila. -To straszne slowa w ustach ojca - zauwazyla Juliet. Zakonotowalem w myslach, by w swobodniejszej chwili spytac, czy sama w ogole miala jakiegos ojca - ostatecznie, jesli byla czyjas siostra, to zapewne takze corka. Malenka Juliet: coz za przerazajaca wizja. -Tak. - Ruth nadal przemawiala spokojnie, niemal obojetnie. - To byly straszne slowa. Ale bardzo w jego stylu. Moj ojciec byl niezwykle zimnym czlowiekiem. Uznalem, ze czas sie wtracic. -Niektorzy sa zimni wobec obcych, lecz zupelnie inni dla rodziny. Ruth usmiechnela sie ze zbolala mina i siegnela po ciastko, lecz ani na moment nie oderwala wzroku od mojej twarzy. -Moj ojciec bardzo serdecznie traktowal obcych - oswiadczyla. - To dla zony i dzieci byl... surowy. -Czy rozmowa o tym sprawia pani przykrosc? - spytala Juliet, jak zawsze bezposrednia. Ruth pokrecila glowa. -Juz nie - oznajmila. - Nie. Kiedys bolalo, gdy on i moi bracia wciaz zyli. Teraz, kiedy zostalam sama i wiem, ze to wszystko umrze wraz ze mna, nie ma to juz takiego znaczenia. Ale bardzo chcialabym wiedziec, po co pytacie mnie o te sprawy. I chcialabym wiedziec, gdzie widzieliscie Myriam. Opowiedzialem jej o Dougu i Janine Hunter, a przynajmniej to, co nadawalo sie do druku. Bardzo pobieznie wspomnialem szczegoly kryminalistyczne. Sluchajac, Ruth Seaforth wzdychala raz po raz i znow, kiedy skonczylem. -Rzeczywiscie to wyglada jak ona - oznajmila, zupelnie jakby wiesci o powrocie siostry zza grobu wcale jej nie zaskoczyly. - To znaczy... ta przemoc. Musi pan zrozumiec, panie... Przepraszam, nie zapamietalam nazwiska... -Castor. Felix Castor. -Panie Castor. Nie wierze, ze przemoc to cos, z czym sie urodzila. Mysle, ze byl to dar mojego ojca dla niej. - Po chwili dodala: - Dla nas wszystkich. -Nie sprawia pani na mnie wrazenia gwaltownej kobiety, pani Seaforth - powiedzialem niesmialo. -Nie? - Ruth wytarla usta koronkowym rabkiem serwetki. - No, moze i nie. Ale pewnie to dlatego, ze jestem stara, prawda? Starzy ludzie zawsze wydaja sie nieszkodliwi. Chyba to dlatego, ze poruszaja sie wolno i czasami sprawiaja wrazenie nieco otepialych. Nie oznacza to wcale, ze ogien w ich wnetrzu plonie slabiej. Po prostu nie daja tego po sobie poznac. - W jej glosie dzwieczala gorycz, ktora mnie zaskoczyla. Sprobowalem powrocic do interesujacego nas tematu. -Czy zatem mozna powiedziec, ze pani i Myriam mialyscie nieszczesliwe dziecinstwo? To znaczy, czy sadzi pani, ze... Juliet przebila sie przez moje miekkie, ogledne slowa. -Czy pani ojciec was molestowal? Ruth z przesadna starannoscia trzy razy zlozyla serwetke i odlozyla na talerzyk. -Tak - powiedziala. - Molestowal. -Seksualnie? Czy po prostu was bil? -Jedno przechodzilo w drugie. Ucieszylam sie, kiedy umarl, bo byl zrodlem przemocy w tym domu. Cala wyplywala z niego. Do naszych braci, Zacka, Paula i Tylera. Do Myriam. I do mnie. -Jak umarl? - spytalem. Ruth siegnela w glab pamieci - a przynajmniej chwile milczala, wpatrujac sie w szklanke z lemoniada. -No coz - rzekla w koncu niemal z rozmarzeniem. - Posliznal sie i spadl z dachu stodoly, kiedy szykowal ja na zime. Napisalam do Myriam, zeby przekazac jej wiadomosc; odpisala, ze wiedziala wczesniej. Pisala, ze ucieszylo ja, ze nie zmarl w lozku, ale zaluje, ze nie cierpial bardziej. -A pani bracia? - spytala Juliet. Kolejna chwila ciszy. -Tyler odszedl pierwszy. Jacys ludzie spoza miasta odwiedzili bar samochodowy w Caldwell. Podobno bylo ich trzech, w tym blondyn w bialym garniturze. Sprowokowali go do bojki i wyciagneli na dwor. Pobili go na smierc, choc pare dni przezyl w szpitalu pod aparatami. Zack utonal w blocie nad rzeka Caldwell Creek. Jest tam jeziorko, bardzo glebokie. Wpadl do niego i juz nie wyszedl. Mozliwe, ze byl pijany. Na trzezwo latwo sie stamtad wydostac. A Paul zmarl po przedawkowaniu heroiny. Zapewne wyobrazacie sobie, jaki to byl skandal. W tamtych czasach nikt nawet nie wiedzial, ze mozna tu gdzies kupic heroine. Lekarz stwierdzil, ze Paul musial sprobowac jej po raz pierwszy, bo na ciele nie znaleziono zadnych innych nakluc. Przypuszczam zatem, ze nie wiedzial, jak silna bierze dawke, i wstrzyknal sobie wiecej, niz mogl zniesc. Podobno to sie czesto zdarza. Kiedy Ruth zakonczyla recytacje litanii nieszczesc, przez chwile nikt sie nie odzywal. -Kiedy dokladnie to sie stalo? - spytalem, przerywajac pelna napiecia cisze. -Dawno temu - rzekla. Spojrzala mi w oczy i odwrocilem wzrok. -Myriam wtedy jeszcze zyla? -Tak. Tak dawno temu. -Mozliwe zatem...? - Moje pytanie zawislo w powietrzu. Ruth odstawila ciezko szklanke na tace, uderzajac w bok dzbanka. Brzek szkla przez moment wibrowal wokol nas. Napiela miesnie, jakby chciala wstac, lecz ow odruch wyladowal sie w dreszczu, ktory nia wstrzasnal. Nadal jednak nie unikala naszych oczu, najwyrazniej na pewnym etapie zycia podjela decyzje, by przed niczym sie nie uchylac. -Bog dziala czasem w niezbadany sposob - powiedziala bardzo cicho. - Tak przynajmniej mowia. Ale On nie ma na to monopolu, prawda, panie Castor? To bylo okropne. Oczywiscie. Ale mnie uratowalo. Wszystkie te smierci... uratowaly mnie. Mialam dwadziescia lat, liczylam, ze uciekne z tego domu poprzez malzenstwo. Lecz ojciec by mi nie pozwolil. Nie dopuszczal tez do mnie zadnych chlopcow. Mowil, ze jedna corka mu sie rozbrykala i drugiej na to nie pozwoli. Totez zostalam tu z nim. I z moimi bracmi. Bylam tu cale dnie i cale noce. - Przyjrzala sie swoim dloniom, powoli rozcapierzajac palce, jakby szukala niedoskonalosci i blizn. - Ktos musial przyjsc i mnie uratowac. I ktos to zrobil. Ruth zawiesila glos. Po paru minutach podjela watek innym tonem, lagodniejszym, przesyconym smutkiem. -Odwiedzila mnie tylko pare razy i zawsze w sekrecie, bo bala sie, ze ja aresztuja za zabojstwo Tuckera. Ale pisala do mnie. O Chicago. O rzeczach, ktore tam robila. Listy byly pelne klamstw - ale milych klamstw. Klamstw, ktore mialy mnie ucieszyc. I cieszyly, tak jak mysl, ze uciekla z tego miejsca. -A wlasciwie dlaczego pani tu zostala? - spytala Juliet. Jej glos nie sugerowal zadnych emocji, rozpoznalem jednak wyraz twarzy. Lucas Seaforth i jego trzej synowie mieli szczescie, ze juz nie zyli. Brwi Ruth uniosly sie i znow opadly. -To moj dom - rzekla. - Jedyne miejsce, jakie znam. Jedyne miejsce, w ktorym mogla mnie odnalezc, gdyby zechciala tu wrocic. Poza tym jestem juz za stara, by zaczynac wszystko od nowa. Gdybym chciala, moglabym sie przeprowadzic. Dostalismy spora sume z ubezpieczenia po smierci ojca, a kiedy pozostali odeszli, wszystko przypadlo mnie. Ale tak naprawde niepotrzebne mi pieniadze. Niepotrzebne mi podroze. Jestem szczesliwa tu, gdzie jestem. Ostatniemu stwierdzeniu zadaly klam lzy, ktore wezbraly w jej oczach i nagle poplynely po policzkach. Woda na pustyni: Ruth zamrugala, niemal gniewnie, one jednak plynely dalej. -Bedziecie musieli juz pojsc - powiedziala wyraznym, dzwiecznym glosem, mimo deszczu lez. -Bardzo mi przykro, panno Seaforth - odparlem szczerze. - Nie chcielismy pani niepokoic. Ale skoro juz tu jestesmy, bardzo pragnelibysmy zrobic jeszcze jedno. Gdyby zechciala nam pani wskazac miejsce, gdzie pochowano Myriam, za pani pozwoleniem odwiedzilibysmy je przed wyjazdem. Ruch wstala i z wrogoscia splotla na piersi rece. -Nie. -Nie? -Nie. Nie macie mojego zezwolenia. Jak mowilam, musicie juz isc. Przykro mi. To nie dlatego, ze mnie uraziliscie. Jestem po prostu bardzo zmeczona i musze sie zdrzemnac. Mam nadzieje, ze uszanujecie moj wiek i zrobicie to, o co prosze. -Oczywiscie. - Wstalem. Juliet poszla w moje slady. - Dziekujemy pani za pomoc, panno Seaforth. I bardzo mi przykro, ze tak tu wtargnelismy. Sami znajdziemy droge do wyjscia. Ruth odprowadzila nas wzrokiem do drzwi, nie poruszajac sie nawet o centymetr. Otworzylem je i przepuscilem Juliet, ona jednak machnela reka, kazac mi isc samemu. -Zaraz do ciebie dolacze - rzekla. Obrocilem sie, patrzac na nia. -Co? -Zaraz do ciebie dolacze, Castor. Zaczekaj na werandzie. -Ujela klamke i zatrzasnela mi drzwi przed nosem. Mysle, ze to wzmianki o molestujacych kobiety mezczyznach tak bardzo ja poirytowaly - a ze upokorzenie bylo czysto symboliczne i nadal stalem o wlasnych silach, przyjalem je spokojnie. Usiadlem na hustawce, czekajac, az Juliet zakonczy to, co robila z Ruth bez mojej obecnosci. Pojawila sie kwadrans pozniej. W przelocie poslala mi spojrzenie i zeszla po stopniach w geste, splatane poszycie. Zerwalem sie z miejsca i dogonilem ja. -To tedy? - spytalem, zrownujac sie z nia. Nie spojrzala w moja strone, nawet nie zwolnila. -Co tedy? - spytala. -Do grobu Myriam. -Nie. -A zatem...? -Opowiem ci w samochodzie. W milczeniu odtworzylismy nasza trase i wrocilismy do zakrwawionego, przekrzywionego cobalta. Otworzylem drzwi kluczykiem. W srodku siedzielismy przez chwile w milczeniu, potem, poniewaz Juliet wciaz sie nie odzywala, uruchomilem silnik i wyjechalem na droge. Nie bylo mowy, zebysmy dotarli do Birmingham tym truposzem, ale moglismy dojechac do Brokenshire i stamtad zadzwonic, sprawdzic, gdzie mozemy go podrzucic i wynajac kolejny, na ostatni etap podrozy. Pomyslalem jednak, ze lepiej bedzie wybrac inna droge: ta, ktora przyjechalismy, z pewnoscia wciaz jeszcze byla zablokowana. 18 Kelnerce w Golden Coffee House najwyrazniej spodobala sie Juliet - talerze kurczaka, ktore nam przyniosla, byly wielkie, nawet wedle standardow amerykanskich, co oznaczalo, ze dla Brytola tak wrazliwego i delikatnego jak ja, niemal rownaly sie samobojstwu. Dziubalem powoli swe danie, pozwalajac Juliet mowic.-Blondyn spoza miasta - zaczela. - Ten, ktory zabil Tylera Seafortha, pierwszego brata. -Tak. - Odtworzylem w pamieci rozmowe i znalazlem odpowiedni fragment. - Facet w bialym garniturze. Co z nim? -Byl nie tylko spoza miasta. Pochodzil z Anglii, a scislej z Londynu. Dlatego wlasnie Ruth o malo nie dostala zawalu, slyszac twoj akcent. Teraz, gdy sie nad tym zastanowilem, nabralo to sensu. W owym czasie sadzilem, ze to wzmianka o Myriam sprawila, ze pod Ruth ugiely sie kolana. Ale zapewne nie istnialo wiele powodow oprocz Myriam, dla ktorych mogli ja odwiedzic nieznajomi, totez cos tu nie pasowalo. Jednak wersja z akcentem takze miala swoje wady. -Kiedy opowiedziala nam te historie - probowalem ulozyc wszystko logicznie - nie odnioslem wrazenia, ze byla na miejscu, kiedy zginal Tyler. Jestem niemal pewien, ze wspomniala, iz uslyszala o wszystkim po fakcie. Juliet przegryzla kurze udko, mieso i kosc, i zaczela przezuwac. Przytaknela z pelnymi ustami, ale na rozwiniecie musialem poczekac, az przelknie. -Nie bylo jej tam - rzekla. - Lecz spotkala tego czlowieka pozniej. To oczywiste, ze Myriam przyslala go, by zabil Tylera. Zapewne zaaranzowal tez pozostale smierci - Lucasa i dwoch kolejnych braci. Ruth zawsze wiedziala, ze ma aniola stroza i wiedziala kim on jest. Nie istnial jednak powod, dla ktorego Myriam nie moglaby dzialac przez posrednikow. Mezczyzna zjawil sie na farmie w dniu egzekucji Myriam i sie przedstawil. Zwazywszy okolicznosci, ktorych z pewnoscia nie musze ci opisywac, fakt, ze pomogl pobic na smierc Tylera Seafortha, nie stanowil przeszkody w uprzejmej rozmowie. Ruth byla znacznie bardziej sklonna ucalowac mu rece, niz wezwac policje. -Jak sie nazywal? - wtracilem. -Nazwisko, ktore jej podal, brzmialo Bergson. O malo nie wybuchnalem smiechem. -Coz za wyrafinowana gra slow - mruknalem. - Bergson byl francuskim filozofem z lat trzydziestych. Zastanawial sie nad istnieniem wszechswiata czystego ducha. Cos jak Platon, tylko z mocniejszym akcentem. -Ruth nie wierzyla, ze to jego prawdziwe nazwisko. Ale rzecz w tym, ze jej powiedzial - i zdolal dowiesc prawdziwosci swoich slow - iz pracowal dla Myriam, czy tez w przeszlosci robil jej rozne przyslugi. I ze wciaz dla niej pracuje. Upieral sie przy tych slowach: caly czas chodzilo o dobro Myriam. Podal Ruth adres i telefon wiezienia stanowego Illinois i wyjasnil dokladnie jak ma zazadac wydania zwlok Myriam. Dodal, ze miala do tego pelne prawo, wystarczylo z niego skorzystac. Cialo powinno trafic na farme, a ona ma odmowic wszelkiej pomocy przy pogrzebie. Gdyby ktos pytal, miala oznajmic, ze juz wszystko zalatwione. A kiedy tylko zostanie sama - gdy tylko cyrk gliniarzy, dziennikarzy i milosnikow trupow wyniesie sie z farmy - miala zadzwonic do niego pod numer, ktory jej podal. Ruth wciaz dreczyly watpliwosci, ale tez miala dobre powody, by zaufac owemu czlowiekowi. Dlugo spierala sie sama ze soba, lecz w koncu zrobila to, co jej kazal. Zadzwonila i powiedziala, ze moze bezpiecznie przyjechac. Zjawil sie w ciezarowce z naczepa i z dwoma pomocnikami. Zaladowali trumne na ciezarowke i przywiazali. Potem pokryli brezentem. Juz mieli odjezdzac, kiedy Ruth zebrala sie na odwage i spytala blondyna, dokad zabieraja jej zmarla siostre. Nie chcial odpowiedziec, ale wybuchnela placzem i zaczela go blagac. Powiedziala, ze zostanie zupelnie sama, bardziej samotna niz kiedykolwiek przedtem. Zupelnie nie tesknila za ojcem czy bracmi, ale teraz odeszla Myriam i nikt juz jej nie zostal. Moglby przynajmniej jej powiedziec, dokad zabiera jej siostre. I w koncu odpowiedzial. "Do nowego zycia". Porcja puree ziemniaczanego spadla mi z widelca na potezna gore, z ktorej ja oderwalem. -Kurwa - mruknalem glucho. Moze to nie Oskar Wilde, ale swietnie wyrazilo moje uczucia. - O czym my w ogole mowimy? O gangsterach wskrzeszajacych gangsterow? Po co? Z zawodowej uprzejmosci? I jak mogl jej to przyrzec, jesli wczesniej nie probowal? Wyglada to jak pierdolona tasma montazowa rezurekcjonistow. Umarli wyciagajacy sie z grobow za sznurowki... -Moze nieco przesadzasz ze skala - przerwala mi chlodno Juliet. - Na razie wiemy na pewno o dwoch przypadkach, Kale i mezczyzny bedacego zarowno Aaronem Silverem, jak i Lesem Lathwellem. Miala racje, ale wcale nie poczulem sie przez to lepiej. -Najbardziej przerazajacy jest odcisk palca - wymamrotalem, odsuwajac wciaz niemal pelny talerz. - Jesli znalezli sposob, zeby oszukac smierc, Juliet - ukrasc ciala zywym, tak samo jak robia to twoi bracia i siostry - jesli moga to robic na zawolanie raz za razem... -Dwa wielkie jesli - zauwazyla Juliet. Ja jednak ledwie jej sluchalem. Ci sami co przedtem, powiedzial do mnie John, kiedy spotkalem go we snie. Zawsze ci sami, raz po raz, bez konca. Odpychajac te nieprzyjemna mysl, znalazlem inna, ktora nie dawala mi spokoju. -Czy pan X wyjasnil, czemu to robi? - spytalem. - No wiesz, ze wszystkich dostepnych dowodow wynika jasno, ze nie sypial z Myriam, boby sie nie obudzil. Dlaczego zatem probowal ja zrekrutowac? Byl jej winien przysluge? O co mu chodzilo? Juliet przygwozdzila mnie lodowatym spojrzeniem. -Ruth uwaza, ze on ja kochal. Namietnie. -To dlaczego wciaz zyl? -Moze nigdy jej nie zgwalcil. -Alastair Barnard tez jej nie zgwalcil - przypomnialem. - Mozna rzec, ze wrecz przeciwnie, a jednak nie zyje. I nie dlatego, ze molestowal kobiety. Byl pierdzielonym gejem. -Zonatym gejem. -Juliet, tu nie chodzi o seksualna etykiete. Chodzi o recydywe. Kale jest najgorszym rodzajem recydywisty: takim, ktorego nie powstrzyma nawet przepuszczenie przez niego dwunastu tysiecy voltow. -I nadal to wlasnie chcesz zrobic, Castor? Powstrzymac ja? Zamrugalem. -To ma byc podchwytliwe pytanie? Tak, oczywiscie, ze tak. -Egzorcyzmujac ja? -Jesli bedzie trzeba. Wiem, ze to wieksza sprawa, ale jej egzorcyzmy wciaz stanowia czesc programu. -Nie dla mnie. Nagla cisza, ktora zapadla w barze, nie miala nic wspolnego ze slowami Juliet: byl to jeden z owych statystycznych wybrykow, jednoczesnych przerw w kilkunastu rozmowach. Ale nadal jej slowom dodatkowej mocy, gdy rabnely mnie znienacka w zoladek. Sprawil tez, ze sam znizylem glos, jakby sluchali nas wszyscy w pomieszczeniu. -Co takiego? Juliet wzruszyla ramionami w przerazajaco obojetnym gescie. -Opowiesc Mallishama o zyciu Kale sprawila, ze ujrzalam to, co robi, w innym swietle. Morduje wylacznie mezczyzn. Mezczyzni ja zniszczyli, wiec teraz odplaca im bolem. Dobrze to rozumiem, co wiecej, dostrzegam w tym pewna elegancje. Pokrecilem glowa. -Ale ja nie - rzeklem. - Gdzie masz elegancje w przypadkowych morderstwach, obejmujacych pol wieku? Zemsta na ludziach, ktorzy cie dreczyli, to jedno, a zarzynanie calej meskiej polowki ludzkosci to cos zupelnie innego. Z wyrazu twarzy Juliet widzialem jasno, ze moja przemowa odbila sie od niej, nie czyniac najmniejszego wrazenia. Z niebezpiecznym szarpnieciem w zoladku, jak podczas jazdy winda, zobaczylem, do czego to zmierza. Jesli Juliet przystapi do krucjaty Myriam Kale, zrobi sie bardzo niebezpiecznie. Tak niebezpiecznie, ze wolalem o tym nie myslec. -A co z twoja reputacja? - sprobowalem podejsc od innej strony. - Mowilas, ze bardzo ci zalezy na dotrzymywaniu obietnicy. Doug Hunter nie zabil Barnarda. Teraz to wiemy. Byl opetany. -To jego dlon trzymala mlotek. -Ale nie jego umysl nia kierowal. Jak powiedzialas, zaplacono ci za odkrycie prawdy o tym, co sie zdarzylo w tamtym pokoju hotelowym. Czy teraz zatrzymasz sie w pol drogi, bo nagle zaczelas kibicowac prawdziwej morderczyni? A co z innymi, panem X i jego przyjaciolmi? Cala banda rozrywkowych bandziorow, pogrzebanych w trumnach z obrotowymi drzwiami? Oprocz Myriam to sami mezczyzni. Mozliwe, ze wykorzystali ja we wlasnej grze. Z cala pewnoscia pozwolili, by odpowiedzialnosc za te nowe zbrodnie spadla wylacznie na nia. Juliet wrocila do przerwanego posilku. Sluchala mnie, ale nie trafialem do niej. Wstrzasnela mna obojetnosc jej nieruchomej jak maska twarzy. Zazwyczaj Juliet nie przejmuje sie ukrywaniem uczuc, bo wyplywaja z niej niczym woda pod cisnieniem z weza. W tym momencie jednak niczego nie potrafilem odczytac. A w moim magazynku zostal tylko jeden pocisk. -Myslisz, ze jest szczesliwa? - spytalem. Juliet odlozyla koncowke kosci, jedyne co pozostalo z kurzego udka. Przygwozdzila mnie wzrokiem. -Co? -Kale. Myslisz, ze jest szczesliwa? Bo na mnie nie sprawiala wrazenia szczesliwej, kiedy patrzyla na nas z twarzy Douga Huntera. Jedno wiezienie w drugim, tak to odebralem. Wygladala jak ktos, kto utknal w koszmarnym snie i nie moze sie obudzic. A Jan mowila, ze slyszala, jak Doug calymi godzinami plakal w nocy. -No dobra - uciela chlodno Juliet. - I co z tego? -Tylko jedno: dalej pracuj ze mna. Dowiedzmy sie przynajmniej, co sie, kurwa, naprawde dzieje i skad ona sie w tym wziela. Moze zdolamy odkryc, czego naprawde chce. Co sprawia, ze wciaz chodzi po ziemi, zabija i gwalci, czterdziesci lat po tym jak ja usmazyli. Wtedy zdecydujesz, co zamierzasz zrobic. Unioslem wzrok i ujrzalem kelnerke stojaca tuz przy mnie z kartami dan. Przygladala mi sie wielkimi, zdumionymi oczami - bez watpienia uslyszala wieksza czesc mojej przemowy. -Uhm... moze podac kawe i deser? - baknela. - Czy mam po prostu... - Gestem pokazala, jak zawraca i odchodzi. -Chyba niczego juz nie potrzebujemy. Dzieki. Tylko rachunek. Kelnerka uciekla, Juliet wstala. W jej ruchach dostrzeglem lekka sztywnosc, sugerujaca, ze nadal nie do konca doszla do siebie po wczesniejszym wybebeszeniu. -Raczej nie - odparla. - Ale przyjmuje twoj punkt widzenia. Moze istotnie nie jest szczesliwa. I moze chocby czesciowo ja za to odpowiadam, bo dostarczylam dowodow, ktore pozwolily Coldwoodowi ja aresztowac. Zerwalem sie z miejsca i zlapalem ja za przegub. -Juliet, nie! - rzucilem wstrzasniety. - Wiem, co sobie myslisz i Kale nie tego potrzebuje. Jest uwieziona w petli powtarzajacych sie wydarzen. Nadal msci sie za cos, co jej zrobiono pol wieku temu. Myslisz o niej jak o jednym z demonow, ale ona nim nie jest. Nie jest taka jak ty. Zywa czy umarla, pozostaje czlowiekiem. A wsrod ludzi obowiazuje jedno prawo: kazdej akcji odpowiada reakcja. To, co robisz, zostaje z toba i staje sie czescia ciebie. Im wiecej zabija, tym bardziej jest zagubiona i pochrzaniona. -Pusc moja reke, Castor. -Nie, dopoki nie powiesz, ze nie wyciagniesz Douga Huntera z wiezienia. -Zrobie, co uznam za stosowne. Juliet nadal wpatrywala sie we mnie. Postaralem sie przygwozdzic owe czarne jak noc oczy, nie wpadajac w nie i nie osuwajac sie bezwladnie na podloge. -Nie moge ci na to pozwolic - rzeklem z prostota. - Posluchaj, kiedy spotkalismy sie po raz pierwszy, kiedy mnie uwiodlas i o malo nie polknelas w calosci, zostalem... uwarunkowany. Uslyszalem cie jako melodie. I nie moge jej zapomniec, bo slysze ja kazdego pierdzielonego dnia, czy jestes ze mna, czy nie. Jesli uwolnisz Myriam Kale, zginie wiecej ludzi - w ten sam sposob co Barnard, a to ohydna, straszliwa smierc. Nie moge na to pozwolic. Wypedze cie, Juliet. Zrobie to. Egzorcyzmuje cie. Nie odpowiedziala. Przez chwile stalismy jak dwa posagi, moja dlon trzymala jej przegub nad stolem. A potem Juliet wyrwala reke, uniosla, zamachnela sie szybciej, niz byly w stanie zarejestrowac oczy, i spoliczkowala mnie mocno. Scislej mowiac, "mocno" to dalece niewystarczajace slowo. Najpierw poczulem wstrzas, a potem uslyszalem dzwiek. Wstrzas przypominal przelecenie przez przednia szybe samochodu przy predkosci osiemdziesieciu kilometrow na godzine i rabniecie o ceglana sciane - tyle ze to sciana, nie ja, sie poruszala. Koziolkujac, polecialem do tylu. Dzwiek zabrzmial jak wystrzal - ostry, wyrazny i bardzo, bardzo glosny. Nic innego jednak nie dorownywalo mu wyrazistoscia. Nagle, bez zadnych rozsadnych przyczyn, jakie mogl podac moj oszolomiony umysl, lezalem na plecach posrod szczatkow czyjegos stolika, odlamkow drewna i porcelany, wciaz wirujacych w zwolnionym tempie w nieruchomym powietrzu. W uszach dzwonilo mi, jakby milion Manczkinow swietowalo smierc Zlej Czarownicy. A potem, rownie nagle, zostalem dzwigniety z ziemi. Juliet trzymala mnie jedna reka tuz przy swym gibkim, niewzruszonym ciele. Czesto marzylem, by znalezc sie tak blisko, lecz rozdzierajacy bol plecow, ramion i palce zaciskajace sie niczym imadlo wokol gardla, odbieraly tej chwili wieksza czesc uroku. -Najpierw musialbys mnie skrepowac - warknela. - Przekonajmy sie, kto jest szybszy, Castor. Bo jesli uslysze pierwszy dzwiek tej melodii, niewazne jak bedziesz daleko, kiedy go zagrasz, rozszarpie ci gardlo, nim zdazysz wygwizdac drugi. Tym razem cisza, ktora zapadla wokol nas, byla prawdziwa - wszyscy zastygli w nienaturalnych, dziwacznych pozach, jakby w obawie przed zwroceniem na siebie uwagi Juliet jakimkolwiek ruchem czy odglosem. Z trudem otworzylem usta i zdolalem wykrztusic kilka slow. -Placimy... dzis... po polowie? Skrzywila sie i puscila mnie. Nogi mnie nie utrzymaly, wiec runalem na ziemie. Oczami przekrzywionymi o dziewiecdziesiat stopni wobec pionu zobaczylem jak Juliet odwraca sie i wychodzi z baru. Potem, po paru sekundach napawania sie czystym luksusem oddychania, przekrecilem sie na czworaki i podnioslem. Przez sekunde zdawalo mi sie, ze zaraz zemdleje: rana ramienia, zadana przez loup-garou w laboratorium Nexus palila, jakby otwarla sie po upadku. Caly moj prawy bok trawil ogien. Nikt nawet do mnie nie podszedl - wszyscy tylko patrzyli wyczekujaco, z gleboka fascynacja ludzi, ktorzy wlasnie wezwali gliny i nie moga sie doczekac tego, co bedzie, kiedy sie zjawia. Rzucilem na stol pare dwudziestek, skinieniem glowy podziekowalem kelnerce i kustykajac, wyszedlem. Cobalt jakims cudem dotarl do Birmingham, przez ostatnie dziesiec mil krzeszac iskry z asfaltu. Zdumialo mnie, ze po drodze nikt mnie nie zatrzymal. I dopiero wysiadajac z wozu na lotniskowym parkingu, uswiadomilem sobie powod. Juliet sciaga na siebie spojrzenia ludzi i przytrzymuje je tak dokladnie, ze nikt w Golden Coffee House w ogole nie zarejestrowal mojej obecnosci. Kiedy gliniarze w koncu sie zjawili i spisali zeznania, zaloze sie, ze wiekszosc opisow obejmowala warianty frazy: "Jakis facet". W wypozyczalni musialem wypelnic kilka formularzy, ale konsekwencje okazaly sie zaskakujaco znosne. Wymyslilem historyjke o zderzeniu z betoniarka: urzednik za lada spisal je wiernie i podsunal mi do podpisu. Zazadal studolarowej nawiazki, ktora zaplacilem bez slowa sprzeciwu. Uznalem, ze przynajmniej tyle moge zrobic. Potem znow siedzialem w sali odlotow, czekajac na nastepny samolot na Heathrow, a tymczasem wielki siniec na moim prawym policzku rozlewal sie i ciemnial. Zastanawialem sie, jak Juliet zamierza wrocic - bylem pewien, ze tym razem nie opusci ziemi, ale nie mialem pojecia, co wlasciwie zrobi. Ani czy bedzie to szybsze, czy wolniejsze niz lot transatlantycki. *** Nim wyladowalem na Heathrow, przejasnilo mi sie w glowie, totez pierwsza rzecza, jaka zrobilem, bylo znalezienie automatu i wykonanie telefonu, ktory powinienem byl zalatwic jeszcze w Stanach. Niewiele to jednak dalo - w Pentonville najwyzsza osiagalna w hierarchii osoba byl nocny oficer dyzurny i cos w jego glosie mowilo, ze nie traktuje mnie powaznie.-Kobieta? - powtarzal za kazdym razem, gdy pozwolilem mu wtracic choc slowo. -Nie - rzeklem ponownie, z krucha, napieta cierpliwoscia, ktora zazwyczaj rezerwujemy dla debili i swiadkow Jehowy. - Tylko wyglada jak kobieta. Ale tak naprawde to demon. Sukub. -Demon. Jasne. - W jego glosie takze slyszalem te sama wymuszona cierpliwosc i zupelnie mi sie nie podobala. - I kogo zamierza odwiedzic? -Douga Huntera. Tyle ze jesli przyjdzie, to nie z wizyta. Zamierza go uwolnic. -Coz, prosze pana, bardzo dziekuje za informacje. Z pewnoscia bedziemy na nia uwazac. -Musicie przygotowac amulety ochronne - nalegalem bez wiekszej nadziei. - Na drzwiach i na murach, bo ona wcale nie musi korzystac z drzwi. Dobrze tez byloby miec pod reka ksiedza, jesli pracuje u was taki. Moglby nakreslic woda swiecona linie wokol cel albo je poblogoslawic. -Bedziemy na nia uwazac - powtorzyl oficer dyzurny i sie rozlaczyl. Zaklalem gorzko pod adresem niewinnej, trzymanej w reku sluchawki. -Dobra miales podroz, Castor? Obrocilem sie akurat w chwili, gdy w moje objecia - i na brzuch - wpadla ciezka aktowka. Zachlysnalem sie, patrzac w zimne, twarde oczy Nicky'ego Heatha: zlapalem aktowke, a on ja puscil. Nicky z czyms bliskim satysfakcji przyjrzal sie mojej spuchnietej, posiniaczonej twarzy. W dloni trzymal zrolowana gazete i wlasnie nia wskazal stluczony policzek. -Nie - rzekl. - Widze, ze nie byla dobra. Swietnie! Jakze sie ciesze, ze krag cierpienia sie rozszerza. Gdzie striptizerka z piekla rodem? -Wraca o wlasnych silach. A co? Masz cos dla nas, Nicky? Spojrzenie, jakie mi poslal, graniczylo z histeria. -Tak, Castor, pierdolone wiesci. Znow mi to zrobiles, skurwielu. Wciagnales mnie w swoje durne, gowniane gierki i ludzie zaczeli stukac do moich drzwi, bo chca sie dobrac do ciebie. Tu zatem sie rozstajemy. Przyszedlem, zeby wycofac sie z tej roboty i powiedziec, zebys nie probowal, kurwa, pisac. Przygladalem mu sie jak ogluszony. Lecialem juz na oparach, a nie chcialem probowac wlasnej interpretacji. -Ktos probowal na ciebie naciskac? - spytalem. -Ktos probowal mnie spalic. Ten ktos jest teraz karma dla pieskow, ale wiedza gdzie mieszkam, wiec zakladam, ze przysla kogos innego, by dokonczyl dziela. Cala ta scena miala w sobie cos surrealistycznego. Nicky przemawial spokojnym, lekkim tonem, by ludzie nie ogladali sie i nie probowali podsluchac naszej rozmowy, lecz jednoczesnie szczerzyl zeby, a jego blada, woskowa twarz wygladala jak maska wscieklego ducha w Teatrze Noh. -Dobra - mruknalem. - Wyglada na to, ze przeciwnik jest nieco lepiej zorganizowany niz oczekiwalem. Przykro mi. Naprawde mi przykro. -Tak? - Nicky usmiechnal sie ponuro. - No to zachowaj te przykrosc, az uslyszysz reszte historii, Castor. Znajdz nam taksowke. Pojade z toba do miasta i powiem ci wszystko, co mam. A potem, kurwa, zostaniesz sam. Najechalem bankomat, wyskrobujac resztki z dziury bedacej moim kontem. Dochodzila polnoc, lecz na zewnatrz czekalo kilka taksowek. Jedna z nich podpelzla ku nam, gdy wyszlismy z terminalu na podjazd. Nicky, mruzac oczy, przyjrzal sie kierowcy i stuknal mnie w piers, gdy wystapilem naprzod. -Nie te. -Co? Dlaczego? Taksowkarz, potezny facet o stanowczo zbyt wlochatych przedramionach, patrzyl na nas wyczekujaco. -Zmywaj sie, bucu - rzucil Nicky. Twarz taksiarza najpierw stezala ze zdumienia, a potem poczerwieniala. -Ty skurwysy... Zaczal otwierac drzwi, lecz z wyjscia tuz za nami wylonila sie parka w srednim wieku, minela nas i wsiadla do taksowki. Drzwi sie zatrzasnely i samochod odjechal. Gdy kierowca sie obejrzal, jego wzrok ociekal jadem. -Nicky - powiedzialem - jesli zamierzasz wdawac sie w bojki z facetami wiekszymi ode mnie, moglbys przynajmniej uprzedzic. -Pierwsza taksowka mogla byc podstawiona - powiedzial. - Druga tez. Mowiac to, szedl juz w strone nastepnej taryfy. Otworzyl szeroko drzwi trzeciej. -Musicie panowie zaczac z przodu kole... - zaczal kierowca. -Jedz, koles - warknal Nicky. - Nie place ci, kurwa, za gadanie. Wsunal sie do srodka, a ja usiadlem obok, stawiajac aktowke miedzy stopami. Ten taksowkarz byl na szczescie starszy i mniej masywnie zbudowany niz poprzedni. Lysiejaca glowa, kepki cieniutkich wlosow sterczace za uszami i bulwiasty nos nadawaly mu wyglad dorabiajacego po godzinach klowna. Spojrzal z powaga najpierw na Nicky'ego, potem na mnie, dokonujac wyboru miedzy godnoscia a zarobkiem, i zdecydowal sie na latwiejsza opcje. Ruszylismy, nie zwazajac na trabienie pierwszej taksowki w daremnym protescie. -Dokad? - spytal nasz kierowca. -Walthamstow - odparl Nicky. - Na koncu Hoe Street. I prosze wlaczyc radio. Taksowkarz pochylil sie i kabine wypelnila brzeczaca muzyka country. -Glosniej - warknal Nicky. - Do oporu. Po latach nauczylem sie dosc dobrze rozpoznawac jego nastroje, totez paranoja mnie nie zaskoczyla. Fakt, ze wyszedl mi na spotkanie, mimo ze uwazal mnie za zrodlo swych klopotow, byl bardziej znaczacy - trzeba czegos naprawde mocnego, by zrownowazyc jego niewiarygodnie rozwiniety instynkt przetrwania. Jedyna znana mi rzecza bylo jego niewiarygodnie rozwiniete ego. Chcial - bardzo chcial - mi powiedziec, co znalazl. -No to chodz - zaprosilem, czujac w uszach echo gitarowych brzdekow. -Mam ci uprzyjemnic dzien? -Jesli sadzisz, ze potrafisz, Nicky. Jasne, uprzyjemnij mi dzien. Ale uprzedzam, latwo nie bedzie. -Co powiesz na taki poczatek? Rzucil mi na kolana gazete, ktora, kiedy zabral reke, zaczela sie rozwijac. Przygladzilem ja i przeczytalem naglowek. "Pierwszoligowy trener, zamieszany w afere lapowkarska". Nie, to dzial sportowy. Odwrocilem gazete. "Dwie ofiary piekla na Ml". I zdjecie. Stare zdjecie, przystojniejsze o jakies pietnascie kilogramow, przedstawiajace Gary'ego Coldwooda. -O Chryste - mruknalem. -Gosc byl twoim przyjacielem, prawda, Castor? I chyba zaledwie wczoraj obiecywal ci "soczysty kasek". Zakladam, ze wiazalo sie to z praca, a nie z dziwacznymi wybrykami milosnymi. A potem o pierwszej w nocy przebil barierke na polnocnym odcinku Ml i wpadl na woz jadacy z naprzeciwka. Zderzenie z predkoscia dwustu kilometrow na godzine. Bum. Dymiace swiece polecialy pol mili dalej. W drugim wozie jechaly dwie osoby, matka i corka. Obie zginely na miejscu. Coldwooda wyciagneli z wraku z polamanymi nogami, na kilometr smierdzial woda. Zabawne, jak to sie ulozylo. Nie bylem w stanie odpowiedziec. Nadal gapilem sie na zdjecie. Coldwood mial na nim mine, ktora widywalem co najmniej ze sto razy: usmieszek twardziela, skopiowany z filmow Johna Woo, ale niezbyt przekonujacy. Naprawde pragnal byc postrachem zloczyncow. Gdyby tylko pozwolili mu w pracy wkladac peleryne i maske, z pewnoscia by to robil. Nicky wciaz mowil. -Rozumiesz chyba, ze potem wszystko sprawdzilem. Kiedy juz wlamali sie do mnie w srodku pierdolonej nocy. Dwaj goscie, obaj z bronia bez numerow seryjnych. Zadnych dokumentow, niczego, co mogloby pomoc ich zidentyfikowac. Jednego zalatwila pulapka, drugi zginal, kiedy podlaczylem prad z sieci do zamka, ktory probowal otworzyc, by sie do mnie dostac. Przypadek? - spytalem sam siebie. Starzy przyjaciele za mna zatesknili? Moja popierdzielona, nienormalna rodzinka znow postanowila sprobowac? Ale nie. Po pieciu minutach w sieci znalazlem tekst o Coldwoodzie i zrozumialem, ze to ty. -Nicky... - Nie wiedzialem nawet, co zamierzam rzec. Czulem w piersi mocny, narastajacy tepy ucisk, siegajacy coraz wyzej. To byla moja wina. Johna Gittingsa i Vince'a Chesneya mozna uznac za ofiary poprzez zaniedbanie, ale to bylo gorsze. Wypchnalem Gary'ego na linie ognia, a sam uskoczylem. -Teraz powaznie sie zainteresowalem - mowil Nicky. - Hej, koles, mozesz zglosnic radio? Tu z tylu nic nie slyszymy. Zaczalem szukac prawidlowosci i wkrotce znalazlem pierwsza. Tej nocy Coldwood nie byl jedynym upartym sukinsynem, ktorego zmietli jak smiecia. -Ktos jeszcze siedzial z nim w wozie? -Nikt. Ale tej nocy zgineli inni gliniarze, jego kumple. Detektyw konstabl i spec od kryminalistyki, Marchioness. Co to w ogole za nazwisko dla faceta? Jeden wyskoczyl przez okno, drugiego wepchnieto pod pociag. Zeszlej nocy kostucha miala sporo roboty, i to w najgorszych godzinach. Powinna pogadac z szefem swojego zwiazku. Odwrocilem sie do Nicky'ego, zeby kazac mu przejsc, kurwa, do rzeczy. Ale suche czarne kamyki jego oczu spojrzaly na mnie z nieprzeniknionym spokojem. -Jeszcze jedno i skoncze. Slyszales kiedys o facecie nazwiskiem Stuart Langley? -Oczywiscie - odparlem. - To ducholap. Pracuje w dokach. Nagle przypomnialem sobie historie, ktora opowiedziala mi Lou Beddows w dniu pogrzebu Johna: nocny telefon, zasadzka, pobicie. "Przezyl jeszcze tydzien, potem lekarze odlaczyli respirator...". -Pracowal z Johnem - dodalem. - Prawda? -Nie wiem, Castor. JG stukal do wszystkich drzwi w poszukiwaniu partnera do swej wielkiej sprawy, wiec jasne, mozliwe, ze Stu Langley sie zgodzil. To mogloby wyjasnic kolejny dziwny zbieg okolicznosci. -Jaki dziwny... -Matke i corke. W samochodzie, z ktorym zderzyl sie Coldwood. Elsperh Langley i mala Niamh Langley. Nie masz wrazenia, ze wylania sie tu pewien wzor? Wiem, ze mam tendencje do dostrzegania wzorow, nawet kiedy ich nie ma: na tym wlasnie polega paranoja. Ale w tym przypadku przygotowalem chyba grunt pod najwieksza rewelacje, ktora mam dla ciebie. -Tak. - Ucisk dotarl juz do gardla. - Przygotowales. -Swietnie. Prosiles, zebym wycisnal jakis sens z zapiskow w "A do Z" Johnny'ego. Nie tego sie spodziewalem. -To juz dawne dzieje - przypomnialem krotko. - Ostatnie, o co cie prosilem, to sprawdzenie, gdzie pogrzebano ciala. Nicky przytaknal, lekko zniecierpliwiony. -Owszem i wypuscilem czulki. Z poczatku niczego nie znalazlem. Mnostwo niczego, bo wypuscilem mnostwo czulek. Wrocilem zatem do punktu wyjscia. -List w notatniku Johna. -Wlasnie. Ale tym razem zastosowalem logike rozmyta. Bo uznalem, ze kluczowe slowo to to na samym koncu. Ostatecznie na nim wlasnie skonczyl Gittings. Jesli probowal rozwiazac lamiglowke, istnieje spora szansa, ze ostatnie slowo stanowi odpowiedz: calosc zlozona ze wszystkich popieprzonych skladowych. Wrocilem myslami do list w "A do Z": calych stronic gestych bazgrolow, uzupelnianych i podkreslanych tak, ze niemal osiagnely mase krytyczna. -Ostatnie slowo brzmialo "smashna" - rzeklem. -Tak - odparl Nicky. - Tyle ze nie. John nawet po angielsku mial chujowa ortografie, a to nie byla angielszczyzna. Przepuscilem je zatem przez sieciowe programy tlumaczace i znalazlem slowo, o ktore naprawde mu chodzilo. - Spojrzal na mnie na znak, ze zbliza sie pointa i ze kiedy ja uslysze, nie chce przeoczyc zadnego szczegolu mojej reakcji. - To nie bylo smashna - swietnie, super, wspaniale, bombowo, tylko smashana - po hindusku miejsca calopalenia. Oczywiste. Kurwa, oczywiste. Nie slowo, ktorego nigdy wczesniej nie slyszalem, ale sens. Nie chodzilo o cmentarz: sprawdzil cmentarze i wykreslal je jeden po drugim, poki nie dotarl do prawdy. Klepnalem sie w czolo. Kiepski pomysl, bo natychmiast poczulem uklucie morderczego bolu, rozchodzace sie po potluczonej twarzy i szyi. -I tak uzbrojony - Nicky promieniowal ponurym samozadowoleniem - zawezilem pole poszukiwan i uzyskalem znacznie lepsze rezultaty. Wszyscy, procz kilku drogich zmarlych lobuzow z listy Gittingsa... -Zostali skremowani - dokonczylem. Nicky przebil mojego asa. -Skremowani w tym samym, pieprzonym miejscu. Mount Grace. To prywatne krematorium we wschodnim Londynie. Ale juz to wiesz, prawda, Fix? Bo tam wlasnie zabrano Git-Johna, kiedy Carla postanowila ustapic w cmentarnym starciu. Mount Grace. Owszem, wszystko pasowalo - przynajmniej do pewnego stopnia. -Ale w takim razie, czemu John...? - spytalem i pozwolilem, by ostatnie slowa rozplynely sie w ciszy. To wlasciwie nie bylo pytanie. Mielismy co najmniej dwie osoby, ktore z cala pewnoscia powstaly z martwych. Odciski palcow Lesa Lathwella na lusce sugerowaly, ze powrocil we wlasnym ciele, bo nadal mial swoje palce. Lecz Myriam Kale opetala cialo kogos innego, choc teoretycznie to przeciez niemozliwe. Moze Johnem takze zawladnieto? Moze dziwne rzeczy, ktore robil w ostatnich tygodniach zycia, stanowily jedynie przygotowanie, by, kiedy w koncu nadejdzie pora samobojstwa, uznano je za naturalne? A moze bylem zbyt subtelny? Moze John zakonczyl sledztwo, przechodzac na druga strone - zmieniajac konie w samym srodku rzeki Styks. Zgadywalem nawet, jak moglo do tego dojsc. Gdyby przy Mile End Road istniala brama do niesmiertelnosci i gdybym wiedzial dokladnie gdzie sie miesci, sam moglbym poczuc pokuse, by stanac w kolejce i zaryzykowac. Poniewaz to co mieli, czy zdawalo sie, ze maja Lathwell i jego przyjaciele, bylo znacznie lepsze niz inne mozliwosci. Duchy spijaja tylko wino z oddechow; zombie, takie jak Nicky, musza z fanatyczna ostroznoscia walczyc z podstepnym rozkladem albo doslownie rozpadna sie na kawalki. A loup-garous tocza beznadziejna wojne, probujac pozostac ludzmi zyjacymi w skorze zwierzat. Na dluzsza mete wszystkie w niej przegrywaja. Powrocic w swojej osobie - w zywym ludzkim ciele - to naprawde cos. A powracanie raz po raz (bo odciski palcow Lesa Lathwella byly identyczne z odciskami Aarona Silvera) to prawdziwa wisienka na torcie wiecznosci. Tak czy inaczej, Mount Grace stanowilo klucz. To tam trafiali zabojcy. Tam trafil John, po tym jak zatrudnil Todda do zmiany testamentu. I bylem gotow postawic rupie przeciwko skumulowanej wygranej w totka, ze tam zabrano Myriam Kale, po tym jak Ruth przekazala doczesne szczatki siostry panu Bergsonowi, czarujacemu zabojcy o platynowych wlosach. -Dzieki, Nicky - mruknalem. - Jestem twoim dluznikiem. -Owszem, jestes. I to wiekszym, niz myslisz. Ta aktowka jest pelna drobiazgow Gita. Nie ma mowy, zebym teraz probowal je sprzedac: schodze pod ziemie, a je zbyt latwo wytropic. Zatrzymaj je zatem na pamiatke po mnie. -Schodzisz pod ziemie? - Probowalem odczytac wyraz jego twarzy. - Chcesz powiedziec doslownie czy...? -Nie zadawaj pytan, Castor, a nie uslyszysz, kurwa, klamstw. Wyjrzalem przez okno. Mialem wrazenie, ze zegary tykaja, a wydarzenia przyspieszaja, wymijajac mnie w szalenczym pedzie. Zalozylem, ze pojedziemy Obwodnica Polnocna, tak ze po drodze do nory Nicky'ego w Walthamstow bede mogl wyskoczyc w Wood Green. Ale taksowkarz zjechal na M25 i jechalismy droga A10, przez Enfield i Ponders End. Nagle w mojej glowie przebudzilo sie wspomnienie. Zerknalem na zegarek. Bylo bardzo pozno, ale co tam. Jesli nikogo nie zastane, zawsze bede mogl wrocic innym razem. To wiecej niz przypadek, ze przejezdzalem tak blisko tuz po tym, jak Nicky przekazal mi swoja bombe. Z drugiej strony przypadki zawsze tak wlasnie wygladaja. Ale najpierw najwazniejsze. Mialem na glowie zbyt wiele niedokonczonych spraw - jesli pozbede sie choc czesci bagazu, poczuje sie lzej. -Moglbys przekazac komus wiadomosc? - poprosilem Nicky'ego. - Po drodze tam, dokad sie wybierasz? -Moze - powiedzial ostroznie. - Jakiemu komus? -Dyrektorowi Pentonville. Zasmial sie sardonicznie. -Jasne. Co mam mu przekazac? Ze go jednak kochasz? -Ze w ciagu najblizszych dwudziestu czterech godzin zapewne zjawi sie u niego demon z piekla rodem i sprobuje wypuscic na ulice seryjnego zabojce. Faceta w bloku dla aresztantow, Douglasa Huntera. Nicky zapatrzyl sie na mnie. -Demon z piekla rodem? -Tak. W ludzkim ciele. Odpowiada opisowi mokrego snu nastolatka. -Juliet? -Oczywiscie. -Wystawiasz im Juliet? -Akurat. Posluchaj, nie sadze, by mieli tam kogokolwiek, kto ma dosc jaj i umiejetnosci, by ja egzorcyzmowac. Chce po prostu, zeby jej nie wpuscili. W przeciwnym razie gowniana sytuacja podplynie jeszcze wiekszym gownem. Nicky sie zastanowil. -Moge przeslac mu mejla przez slepe proxy. To ci wystarczy? -Idealnie, Nicky. Dzieki. -Bardzo prosze. Tam, dokad sie udaje, nawet ona mnie nie znajdzie, wiec co mi, kurwa, zalezy? -Hej! - zawolalem do taksowkarza. - Moglby pan skrecic w lewo przy Nags Head Road? -I tak zamierzalem - mruknal. -Super. Moze mnie pan wysadzic po drugiej stronie zbiornika. To Chingford Hatch, zgadza sie? -Chingford Green. Chingford Hatch jest troche dalej. -Wystarczy mi - mruknalem. - Dzieki. -Kogo znasz w tamtej okolicy? - zdziwil sie Nicky, autentycznie ciekawy. Wszystko go ciekawi, bo gdzies w glebi ducha wie, ze wielki, globalny spisek, w ktorym wszyscy uczestniczymy, opiera sie na nawet najdrobniejszych detalach. Mam wrazenie, ze wierzy, ze byc moze jeden z owych detali stanie sie wskazowka, ktora pozwoli mu wszystko zrozumiec. -Goscia zarzadzajacego krematorium - odparlem. 19 Taksowka odtoczyla sie w noc, pozostawiajac mnie samotnego na blyszczacym od deszczu chodniku, posrodku dziwnie krzywej ulicy. Przed soba mialem nieciekawy szereg blizniakow o bialych fasadach - z tylu rozciagal sie zbiornik Lea Valley, szeroka szrama czarnej jak noc nicosci, ledwie zamknieta za siatkowym ogrodzeniem.Na polnoc lezalo King's Head Hill, na poludnie wieksza czesc Chingford. Korzystajac ze swiatla ulicznej latarni, wylowilem z kieszeni portfel i zaczalem w nim grzebac, dopoki nie znalazlem tego, czego szukalem: wizytowki, ktora Peter Covington wreczyl Carli w dniu kremacji jej meza, a ktora Carla przekazala mnie, bo nie miala jej gdzie schowac w swych odswietnych, pogrzebowych szatkach. Adres przy New Road, w Chingford Hatch, bez numeru, jedynie z nazwa: "Slodownia". Niecala mile ode mnie, nawet jesli bylo to na drugim koncu ulicy, przy torze golfowym. Ruszylem naprzod. Po drodze obracalem w glowie wszystko, co wiedzialem i czego nie wiedzialem. Krematorium stanowilo osrodek biznesu reinkarnacyjnego, ktorego implikacji jak dotad nie ogarnialem. John Gittings badal je tuz przed smiercia i wiedzial, co sie dzieje, na dlugo przed tym, nim odkryl gdzie. Przez wiele dni i tygodni sprawdzal wszystkie pieprzone cmentarze w Londynie, wykreslajac je starannie ze swej listy, az w koncu dokonal wielkiego odkrycia, ze w ogole nie szuka cmentarza. Smashna. Nagly przeblysk. A co zrobil potem? Dwie rzeczy, o ktorych wiedzialem i ktore zupelnie do siebie nie pasowaly. Zmienil testament, nalegajac, by po smierci spalic go w Mount Grace, a nie pogrzebac w Waltham Cross. Zrobil to, choc zapewne wiedzial juz - byc moze od poczatku - ze impreza w Mount Grace byla wylacznie na zaproszenia, a wiekszosc klienteli tworzyli bandyci, mordercy i byli gangsterzy. W tym samym czasie zaplanowal inwazje. List, ktory znalazlem w kopercie zegarka, gdzie go ukryl ze starannoscia paranoika, nie dopuszczal innej interpretacji: Bedziesz mial tylko jedna szanse, to musi sie stac w noc INSKRYPCJI, tak zeby dalo sie dopasc wszystkich razem. Wez wsparcie: wez solidne wsparcie. Czy zatem dokonal owej proby? Najpewniej nie. Zamiast tego sie zabil i powierzyl czulej pieczy odrodzonych zabojcow, ktorych sledzil. Nie dostrzegalem w tym cienia logiki. Nawet u czlowieka, ktorego umysl rozpadal sie niczym zamek z piasku podczas przyplywu, za zadne skarby nie pojmowalem, co chcial osiagnac. Jedno jednak widzialem: cokolwiek sie dzialo, Maynard Todd byl w samym centrum. Powiedzial, ze zajmuje sie wiekszoscia spraw Lionela Palance'a, co oznaczalo, ze de facto zarzadzal krematorium, jesli Palance nie zadawal zbyt wielu pytan. Powiedzial tez, ze to on zasugerowal Johnowi Gittingsowi Mount Grace, kiedy ten zdecydowal sie na kremacje, a potem poruszyl niebo i ziemie, by do tego doprowadzic, uciszajac leki Carli i zachecajac ja do wspolpracy z taktem i wrazliwoscia, ktore w moim osobistym slowniku zupelnie nie pasowaly do slowa "prawnik". A Gary Coldwood mial wypadek - ironiczna emfaze mozna przyjac za oczywista - po tym, jak wskazalem mu biuro Todda. No dobra, czyli Ruthven, Todd i Clay stanowili nastepny punkt programu. Ale na razie musialem sie skupic na najblizszym zadaniu. Kiedy dotarlem do frontowej bramy, zrozumialem, ze Slodownia to nie zwykly dom, tylko rezydencja, cofnieta daleko od ulicy, za gesta barykada dojrzalych, rozrosnietych cisow. Bramki otwierano elektronicznie - poznalem to po grubych ramionach hydraulicznych, zamontowanych na wysokosci pasa, w poprzek obu. Byl tam tez przycisk dzwonka i kratka domofonu, ale chwilowo je zignorowalem. Mialem mnostwo znacznie ciekawszych obiektow zainteresowania. Po drodze przyszlo mi do glowy, ze tylko trace czas: ze zastane cichy, ciemny dom, w ktorym wszyscy leza w lozkach i spia snem mniej wiecej sprawiedliwych. Nie musialem sie martwic. Wszystkie swiatla plonely, a po trawniku za cisowym zywoplotem krazyly bez przerwy nawolujace sie postaci. Nie slyszalem co mowia, ale w tonie ich glosu dzwieczal niepokoj. Nacisnalem dzwonek, odczekalem chwile, znow nacisnalem, nikt nie odpowiedzial. Kryzys w domu, czy raczej na terenie otaczajacym dom, nie pozostawil nikogo, kto moglby przyjac nocnego goscia. Gdzie sie podzialo dobre wychowanie? Posluszny impulsowi, ktory wiecej niz raz stawial mnie przed obliczem malo wyrozumialych sedziow, schowalem torby za kepa krzakow i wspialem sie na brame. Juz wczesniej przyjrzalem sie i ocenilem, ze powinno pojsc latwo, a na gorze nie zastalem zadnych nieprzyjemnych niespodzianek, jakie czasem stosuja wlasciciele: drutu kolczastego czy lepu na ptaki; po najwyzej siedmiu sekundach zeskakiwalem juz po drugiej stronie, na skraj wylozonego kamiennymi plytami podjazdu, ktory ciagnal sie przede mna i powoli przechodzil w szeroki taras przed odleglym, bajerancko oswietlonym domem. Ludzie krazacy po wielkim trawniku wydawali sie zajeci czyms w rodzaju nocnych poszukiwan. Niektorzy potrzasali krzakami, czy raczej przeczesywali je, jakby mieli nadzieje znalezc niesmiale lesne stworzonka, przycupniete wsrod korzeni. Inni patrolowali wyznaczone odcinki trawnika, od czasu do czasu swiecac innym w oczy latarkami i wykrzykujac przeprosiny. Wkrotce znalazlem sie wsrod nich. Byc moze mialem nadzieje, ze spotkam Petera Covingtona i wyjasnie, co wlasciwie tu, do diabla, robie, po czesci po prostu bylem ciekaw, czego wlasciwie szukaja. Nikt mnie nie zaczepil, nikt w ogole mnie nie zauwazal. Raz jeden na moja twarz padl promien latarki, szybko jednak umknal w bok, gdy wlasciciel odkryl, ze nie jestem tym, za kogo mnie wzial. -Przepraszam - dobieglo z ciemnosci. -Nic sie nie stalo - odparlem. Teren wokol domu okazal sie jeszcze wiekszy, niz sadzilem. Zauwazylem ozdobny staw, letni domek i plame ciemnosci - zapewne w miejscu altanki posrodku trawnika. Wokol wszystkich trzech krazyly ulotne postaci. Trzy szerokie, plytkie kamienne stopnie wiodly do frontowych drzwi domu, otwartych na osciez. Wszedlem do srodka i zatrzymalem sie w holu, u stop schodow, ktore na pierwszym pietrze rozszczepialy sie, skrecajac w prawo i w lewo niczym architektoniczny odpowiednik bomby odlamkowej. -Jest tu kto?! - zawolalem. - Covington?! Brak odpowiedzi. Dla zabicia czasu zaczalem sie rozgladac, grajac w myslach w "kto moze mieszkac w takim domu?". Ktos, kto ma kurewsko duzo forsy, to na bank. Hol byl wiekszy niz salon Ropeya, zewszad otaczal mnie wypolerowany do polysku mahon. Nad glowa wisial potezny kandelabr - nowoczesny, asymetryczny i brzydki jak kupa. Coz, milosc mozna kupic po cenie rynkowej, ale z dobrym gustem trzeba sie urodzic. Zaczalem zliczac moje blogoslawienstwa i prawie doszedlem do jednego. Gdzies w poblizu rozlegl sie dzwiek, raz. Potem ponownie. Stlumione szuranie, jakby szczurow za listwami. Podazylem jego tropem i dotarlem do szafy pod schodami, z drzwiczkami wielkosci trzech czwartych zwyklych drzwi. W podmiejskim blizniaku w takim miejscu chowa sie odkurzacz i smietniczke. W tym wynioslym dworzyszczu pewnie miescily sie tu kwatery sluzby. Kolejne szurania. Otworzylem drzwi i zajrzalem do srodka. Przez chwile widzialem tylko pionowa kolumne szafek z bezpiecznikami i skladane krzesla. W powietrzu unosil sie ostry odor moczu. Nagle, wstrzasniety, uswiadomilem sobie, ze zza krzesel wyglada para ludzkich oczu: szafa byla glebsza niz sadzilem i w ciemnosci ktos w niej siedzial. Stary czlowiek o lekko oszolomionej i bardziej niz lekko sennej twarzy. Nie przestraszyl sie tym, ze go znalazlem. Jedynie zamrugal i oslonil oczy, gdy jego kryjowke zalalo swiatlo. -Chowaj sie - powiedzial. Glos mial wysoki i slaby, z lekko przeciagla intonacja, brzmiaca nieco blagalnie. -Jasne - zgodzilem sie. I wtedy pomarszczona twarz wygladzila sie w niepokojacym usmiechu, ktory wygladal na niej zupelnie nie na miejscu. -W chowanego. Wstrzasnal mna dreszcz, ale bardziej wywolaly go wspomnienia - ostatnie dni Johna Gittingsa w relacji Carli - niz szalona zabawa tego nieszkodliwego staruszka. On przynajmniej zapewnial swemu az nazbyt licznemu personelowi jakies zajecie. -Moze powinienes stad wyjsc? - zasugerowalem mozliwie lagodnym glosem. - Potrzebujesz pomocy? Staruszek wyraznie potrzebowal dlugiej chwili, by to przemyslec, ale w koncu sie odezwal. -Ta-a-ak - rzekl, przeciagajac sylabe w przenikliwe beczenie. Odsunalem krzesla i pomoglem mu wstac, uwazajac, by nie zmusic go do ruchow szybszych, niz mu to odpowiadalo. Byl tak kruchy, ze zdawalo sie, ze lada moment moze rozpasc sie na kawalki. Mial na sobie jedwabna pizame, odrobine za duza. Na nogawkach i wokol krocza rozlewala sie wielka, ciemna plama, co wyjasnialo smrod jak z pisuaru. Cofnalem sie o krok, potem kolejny, pochylajac glowe, gdy przechodzilem pod framuga. Staruszek wyszedl za mna, szurajac nogami. Sam nie musial sie schylac, byl bowiem bardzo drobny i zgarbiony. Kiedy zamykalem drzwi szafki, uslyszalem dobiegajace z tylu kroki. Z trudem obrocilem glowe - bo staruszek wciaz trzymal mnie mocno za reke - zeby sprawdzic, kto sie zbliza. Znienacka zjawila sie jedna z ekip poszukiwawczych, na jej czele ujrzalem znajoma twarz, okolona znajoma burza bialych jak snieg wlosow. -Drzwi byly otwarte, panie Covington - oznajmilem - wiec pozwolilem sobie wejsc. Mam nadzieje, ze nie ma pan nic przeciw temu. Popatrzyl na mnie, potem na staruszka wspartego o moje ramie i znow na mnie. -Drzwi byly otwarte - zgodzil sie. - Ale z tego co pamietam, zamknelismy brame. Wciaz jest zamknieta. Czy ja pana znam? Pana twarz wyglada jakby znajomo. -Felix Castor. Poznalismy sie w Mount Grace. W srode, podczas uroczystosci kremacji Johna Gittingsa. Do tej pory dwojka poszukiwaczy - mezczyzna w nieskazitelnie bialej koszuli i szarych spodniach od garnituru i kobieta, bez watpienia pielegniarka - zdazyla lagodnie i ostroznie odgiac palce staruszka sciskajace moje przedramie. Teraz wyprowadzali go, a kobieta mruczala mu pocieszajaco do ucha, ze zaraz go umyja i podadza pyszna herbatke. Odprowadzilem ich wzrokiem, po czym odwrocilem sie do Covingtona. Ten powoli skinal glowa, nadal z czujna mina. -Faktycznie. Tak. Pamietam pana. Ale co pan tutaj robi? -Mialem nadzieje pomowic z panem Palance'em - oznajmilem i przewidzialem riposte pelna sekunde przed tym, nim padla. -No coz. - Covington skinieniem glowy wskazal drzwi, za ktorymi zniknal stary mezczyzna. - Wyglada na to, ze juz sie poznaliscie. *** -Pan Palance - Lionel - jakies dziesiec lat temu mial wylew. Covington poprowadzil mnie korytarzem, w ktory smialo mozna bylo wjechac ciezarowka. Zniszczylaby jednak perski dywan i pewnie stracila jedna czy dwie olbrzymie lampy od Tiffany'ego, osadzone w uchwytach z kutego zelaza.-Ciezki? - spytalem. -Nie. - Pokrecil glowa. Jego twarz, a przynajmniej ta czesc, ktora widzialem, byla jak maska, nieprzenikniona. - Nie taki ciezki. Niespecjalnie. Nie stracil wladzy w nogach, a po trzech miesiacach jego mowa wrocila do normy. Ale towarzyszyly temu rozne inne problemy. Wiekszosc, dodam, natury psychologicznej. Zalamanie nerwowe w wieku piecdziesieciu dwoch lat, po ktorym nigdy do konca nie doszedl do siebie, i coraz czestsze ataki demencji. Do tego czasu wiodl bardzo szczesliwe - niemal blogoslawione - zycie, ale wtedy wszystko zaczelo sie sypac. Wowczas mnie zatrudnil, zebym zajal sie codziennym zarzadzaniem majatkiem. -Przed zalamaniem? - wtracilem. - Czy po? Blondyn obejrzal sie na mnie przez ramie, jego oczy zwezily sie lekko. -Przed - wyjasnil. - Nieco ponad rok. Wciaz bylem dosc nowy, kiedy do tego doszlo. A czemu pan pyta? Sam nie wiedzialem. -Po prostu zastanawialem sie nad sytuacja prawna - odrzeklem gladko, przypominajac sobie Alzheimera Johna Gittingsa i watpliwosci, jakie mogl zasiac w kwestii zmienionego testamentu. - Gdyby zaangazowal pana, bedac nie w pelni wladz umyslowych... Covington wzruszyl ramionami. -Jest jeszcze fundusz powierniczy. Jesli chodzi o inwestycje Lionela, to oni podejmuja decyzje. Ja jestem tylko administratorem. I czyms w rodzaju osobistego asystenta. Zajmuje sie prowadzeniem domu, przegladam i odpowiadam na listy, posrednicze w kontaktach z personelem medycznym. Tego typu rzeczy. Czlonkowie funduszu zarzadzaja portfelem inwestycyjnym i wyplacaja mi pensje. -A kto zarzadza krematorium? Covington otworzyl debowe drzwi; wszedlem przez nie do najwyrazniej jednego z pokojow rodzinnych. Natychmiast poczulem zapach dyskretnego luksusu - skory, swiezych kwiatow i bardzo starego drewna. Pod jedna ze scian stal szescdziesieciocalowy telewizor, probujacy bezskutecznie zdominowac pokoj. Dywan pod moimi stopami pochlanial odglos krokow. Zaslony ozdobiono wzorem z kwiatow lilii, a na kanapie obitej czarna skora mozna by rozegrac niewielki mecz pilkarski. Byl tam tez bar: w pelni wyposazony, z lustrami i neonami na scianach i blyszczacym, chromowanym kranikiem. -Napije sie pan czegos? - spytal Covington, na moment zbaczajac z tematu. - Whisky? Brandy? -Whisky. Dziekuje. -Czysta czy z lodem? -Czysta. Przeszedl za bar i przygotowal drinki, poruszajac sie niespiesznie, z wyciszona fachowoscia, jakby jego specjalnosc stanowilo podawanie w pubie, nie zarzadzanie majatkiem. Whisky okazala sie Springbank Local Barley, rocznik 1966, co zupelnie mnie nie zaskoczylo, ale sprawilo, ze serce zabilo mi szybciej. Covington nalal dwie hojne porcje, jedna szklanke przesunal do mnie po ladzie na zlozonej serwetce. Unioslem ja i obrocilem w dloni. Bogaty aromat wzniosl sie i przez chwile napawalem sie wechowym odpowiednikiem pocalunku z jezyczkiem. -Krematorium - przypomnialem. -Tak. - Covington pociagnal lyk, przytrzymal pare sekund na jezyku i przelknal. - Czemu wlasciwie pan pyta, panie Castor? Dopoki mozna, mow prawde, oto zawsze sprawdzajace sie motto z galaktycznych przewodnikow dla dziewczat. -Z powodu Johna - wyjasnilem. - Zaledwie miesiac przed smiercia zmienil testament; wdowa po nim, Carla, nie wie dlaczego. Pomyslalem, ze latwiej jej bedzie pogodzic sie ze smiercia Johna, jesli zrozumie, czemu zmienil zdanie. Covington wyszedl zza baru, po drodze odstawiajac drinka, jakby juz go zmeczyl. -A jak to sie przeklada na panskie przybycie tutaj? - spytal ostro. Minal mnie i usiadl na kanapie, wskazujac mi miejsce naprzeciwko, nadajace sie jedynie na trzyosobowa rozgrywke. Zajalem je, bo dalo mi to pare chwil na przemyslenie odpowiedzi, -Po prostu zastanawialem sie, czy samo to miejsce ma w sobie cos wyjatkowego, unikalnego. Cos, co moglo go zainteresowac. Lezy daleko od miejsca zamieszkania Johna. Gdyby po prostu chcial, zeby go spalic, zamiast pogrzebac, krematorium w Marylebone jest znacznie blizej. Covington przytaknal, ale patrzyl na mnie pytajaco. -To pierdoly - rzekl w koncu. Jego rozbrajajaca bezposredniosc zaskoczyla mnie. -W jakim znaczeniu tego slowa? - spytalem smialo, lecz niezbyt przekonujaco. -To slowo ma tylko jedno znaczenie, panie Castor. Pierdoly to pierdoly. Prosze mi powiedziec, o co naprawde panu chodzi. Przez chwile, wygnany z kryjowki, rozwazylem mozliwe skutki zrobienia dokladnie tego. Trudno bylo odczytac tego czlowieka. Mimo ostrego jezyka, nie wygladal na rozgniewanego: byl spokojny i moze lekko zniecierpliwiony tym, ze go bajeruje. A to moglo znaczyc, ze wiedzial juz o calej sytuacji wiecej niz zakladalem. Moze nawet wiecej niz ja sam: mimo sledztwa, ktore przeprowadzilem na obu kontynentach, nie byloby to zbyt trudne. Wahalem sie dosc dlugo, by zauwazyl, najwyrazniej jednak mu sie nie spieszylo: czekal w milczeniu, az podejme decyzje. -No dobrze - rzeklem w koncu, probujac sformulowac najwazniejsze punkty tak, by nie zabrzmialy smiesznie i melodramatycznie. - Tam cos sie dzieje. Cos naprawde dziwnego i naprawde niebezpiecznego. Moze takze nielegalnego, ale prawo tak naprawde nie obejmuje podobnych kwestii, poniewaz wiekszosc ludzi uwaza je za niemozliwe. Lecz wszyscy, ktorzy zblizaja sie do sedna, gina. Uznalem, ze to wystarczy na poczatek. Rzucilem mu quid, zobaczmy czy poczestuje mnie quo. Covington skinal glowa i jakby odprezyl sie odrobine. -Swietnie - rzekl. - A zatem pan wie. Nie potrafilbym tego wyjasnic, ale panska wiedza wiele ulatwia. Tak, ma pan racje. W Mount Grace rzeczywiscie cos sie dzieje. I sadze, ze panski niezyjacy przyjaciel, Gittings, badal to przed swoja smiercia. W istocie uwazam, ze dlatego wlasnie zginal. - Spojrzal na mnie przenikliwie. -John popelnil samobojstwo - przypomnialem, odgrywajac pierwszego naiwnego i zastanawiajac sie, czy owe slowa protestu Covingtonowi wydaly sie rownie blahe jak mnie samemu. Wzruszyl ramionami. -Tak - zgodzil sie. - Istotnie. -W zamknietym pomieszczeniu. Strzalem z dubeltowki. Covington przyznal mi racje, spokojnie kiwajac glowa. -Nielatwo cos takiego zaaranzowac - zaryzykowalem. -Przypuszczam, ze to zalezy. - Wstal i przeszedl przez pokoj, zeby zamknac drzwi, ktore zostawilem otwarte. Dodatkowo przekrecil sterczacy z zamka wielki, ozdobny klucz. Nie chcial mnie wypuscic czy tez wpuscic kogos innego? - Dla kogos z zewnatrz, owszem, byloby to trudne. Dla kogos od wewnatrz... Szklanka zmierzala wlasnie do moich ust: o malo nie wylalem bezcennego trunku za koszule, gdy z trudem stlumilem gwaltowne wzdrygniecie. -Od wewnatrz? - powtorzylem. Covington stal nade mna, patrzac w dol, dlonie trzymal w kieszeniach. Odnosilem nieodparte wrazenie, ze jestesmy po tej samej stronie, ale nadal musialem walczyc z impulsem nakazujacym zerwac sie z miejsca i zajac pozycje obronna. Widzac go z tak bliska, uswiadomilem sobie, ze to bardzo grozny czlowiek: mial w sobie poczucie masy, solidnosci, sugerujace dlugie godziny spedzone na silowni. -Tak. Wie pan, co mam na mysli, panie Castor. Pewnie ma pan wlasne powody, kazace udawac, ze nie, ale pan wie. Umysl innego czlowieka - dusza innego czlowieka, kierujaca cialem panskiego przyjaciela - mogla zrobic wszystko, co przypisuje sie Johnowi Gittingsowi. Zamknac drzwi. Wsunac do ust lufe dubeltowki. Nacisnac spust. Wiedzialby przeciez, ze czeka go zmartwychwstanie. O ile tylko mialby pewnosc, ze cialo Johna trafi do Mount Grace. Swiadomie nie doszedlem do owego wniosku, dopoki nie powiedzial tego glosno, ale kazde slowo bylo niczym zapadka zaskakujaca na wielkim automacie do gry: brzdek, brzdek, brzdek, brzdek. A potem donosny hurgot glownej wygranej. -Ale po co mialby to robic? - spytalem. - Jesli on - oni - opanowali juz Johna, nie musieli przejmowac sie jego dochodzeniem. Gdyby chodzilo im o uciszenie go, i tak by je sobie zapewnili. Po co mieliby go zabijac? -Niech pan mi powie - podsunal Covington, nadal patrzac na mnie z gory. -Bo nie wybieraja sobie steranych zyciem facetow w srednim wieku - wymamrotalem. Brzdek. Brzdek, brzdek, brzdek. - Bo ten, komu przypadlo to zadanie - kto opetal Johna - zrobil to tylko po to, by sie go pozbyc. Wymuszone samobojstwo. Nie mial powodu tkwic w nim dluzej. Covington przytaknal. -Taka jest moja teoria. Z pewnoscia, wybierajac nowa garderobe, wyszukuja mlodych i zdrowych ludzi. John nie wydal mi sie ani mlody, ani zdrowy. Niektore kolka wciaz wirowaly, zapadki nadal zaskakiwaly na miejsca: tu dzwonek, tam cytryna. Fragmentaryczne notatki Johna i szalenczy, paranoiczny taniec, w ktory mnie wciagnal, dowodzily, ze Carla miala racje: jego umysl faktycznie zaczynal sie zalamywac. Ale czesci zachowan, ktore widziala i opisala, w ogole nie zrozumiala. Bo niby jak? Kiedy John krazyl po domu, piszac lisciki do samego siebie i ukrywajac je, a potem wracal i je palil albo darl na strzepy, wydawalo jej sie to czystym obledem. Ale nim nie bylo, jesli uznamy, ze w tej grze uczestniczylo dwoch graczy: ze John walczyl z pasazerem tlamszacym jego cialo i ducha i prawie wygrywal. Oczywiscie nie byla to uczciwa walka: a przynajmniej nie po tym, jak tamten zalatwil go za pomoca pierdolonej strzelby. Dzwignalem sie z fotela: nie moglem dluzej siedziec, gdy moj mozg pedzil jak oszalaly, probujac ogarnac nowe fakty. -Skad pan wie o tym wszystkim? - spytalem, mimowolnie przenoszac ciezar ciala na jedna noge i stojac w lekkim rozkroku, jakbym wciaz sie obawial, ze Covington sie schyli i mi przywali. -Do niedawna - przyznal tamten, jego twarz zachmurzyla sie nieco - nie wiedzialem prawie nic. To znaczy podejrzewalem, ze Mount Grace stanowi przykrywke dla nielegalnej dzialalnosci. Zbyt wiele rzeczy tu nie pasowalo. Dziwne, ze fundusz powierniczy nie pozbyl sie udzialow, skoro ich portfel skladal sie w glownej mierze z azjatyckich tygrysow i zachodnioafrykanskiego zlota. Krematorium nie przynosilo zadnych zyskow. -Todd wyjasnil mi, ze pan Palance je zatrzymal, bo to zabytek - wtracilem. Covington parsknal. -Powaznie? Lionel nigdy nie interesowal sie podobnymi sprawami. W dodatku tam wlasnie sie spotykaja - to znaczy zarzad, administratorzy funduszu powierniczego - raz w miesiacu, co oznacza, ze to miejsce musi stanowic wazny osrodek. Naiwnie jednak zakladalem, ze wiaze sie to z narkotykami albo nielicencjonowanym hazardem - ze w ten sposob zarzad szykuje sobie wygodne gniazdko na emeryture. I niespecjalnie ciazylo mi to na sumieniu. Zawsze uwazalem, ze jesli umiejetnie rozegrac wlasne karty, to, czego staramy sie nie wiedziec, nam nie zaszkodzi. -A potem? -A potem zjawil sie John Gittings i opowiedzial mi czesc tego, co odkryl w zwiazku z tym miejscem. To bylo w styczniu. A ja pomyslalem o pewnych rzeczach, ktore slyszalem na posiedzeniach zarzadu albo czytalem w starych aktach. I wszystko ulozylo sie w jedna calosc. Uswiadomilem sobie, ze pod znana mi organizacja kryje sie kolejna, znacznie starsza, calkowicie niewidzialna, realizujaca wlasne cele. - Zmarszczyl brwi i sie odwrocil. - Powiedzialem, ze wszystko zaskoczylo - mruknal. - Ale nie stalo sie to od razu i natychmiast. Tak naprawde trwalo kilka tygodni. A wczesniej powiedzialem Gittingsowi, ze oszalal, i wyrzucilem go stad. Potem zaczalem sie zastanawiac i zrozumialem, ze wszystko, co wczesniej ignorowalem - wszystko sprowadza sie do tego. Biznes reinkarnacyjny dzialajacy w Mount Grace. Biznes, ktorym nie kieruja czlonkowie zarzadu, ale ludzie, ktorych popioly tam przechowuja. W takim ujeciu to brzmi wariacko, ale taka jest prawda. -I co pan zrobil? - spytalem. Spojrzal na mnie, jakbym zaczal udawac kaczke spiewajaca hymn panstwowy. -Nic nie zrobilem - odparl z przesadnym niedowierzaniem. - I wciaz nic nie robie. Zadzwonilem do Gittingsa, zeby go ostrzec, ale juz wowczas nie zyl. Jesli potrzebowalem dowodu na to, w jakim gownie moglem sie znalezc, to go mialem: ci ludzie moga zabic kazdego, sprawiajac, ze wyglada to - nawet nie jak wypadek, ale jak cos, co zrobilo sie samemu. Trzymalem zatem gebe na klodke. - Westchnal. - I pilnowalem, by od tej chwili nigdy nie wchodzic do krematorium. Jak pan widzial, bylem w poblizu. Otwieralem drzwi i zamykalem. Ale nie przekroczylem jego progu i nie zamierzam. Jesli to brzmi irracjonalnie, to musi mi pan wybaczyc. Dluga chwile milczalem. Myslalem o Dougu Hunterze i o tym, jak podczas naszego spotkania opowiadal o skreconej kostce. To tak go dopadli. Skrecil noge w kostce, a poniewaz na budowie nie bylo apteczki, poszedl do "kosciola obok". A kiedy z niego wyszedl, na plecach dzwigal bestie, ktora okazala sie Myriam Kale. Na Ropery Street zauwazylem budowe. Jak moglem nie skojarzyc? Nie. Srodki ostroznosci stosowane przez Covingtona brzmialy irracjonalnie. Wciaz przeciez podejmowal zbedne ryzyko, podchodzac do drzwi tego przekletego budynku. Covington spojrzal na zegarek. -Prosze posluchac. Musze isc sprawdzic, co u Lionela. Do tej pory Kim juz go umyla i pewnie wlasnie kladzie. Mamy stale zwyczaje, ktorych przestrzegamy. Bedzie mu sie spalo lepiej, jesli go odwiedze. Jesli pan chce, moze pan zaczekac. -A moglbym pojsc z panem? - spytalem, kierujac sie naglym impulsem. Zapadla dluga, lodowata cisza. -Od ponad dziesieciu lat Lionel nie ma nic wspolnego z Mount Grace - oznajmil Covington. - Niczego panu nie powie. -Byc moze zdolam cos odkryc bez koniecznosci rozmowy z nim - odparowalem. Covington nie wygladal na przekonanego. -Jest bardzo slaby. I potrzebuje snu. Nie chce, by jeszcze bardziej sie ekscytowal. -Nie zadam mu zadnych pytan - obiecalem. - Ani nawet nie wspomne o tym wszystkim, dopoki z nim bedziemy. Wzruszyl ramionami. -No dobrze. Skoro pan nalega. Piec minut. Potem musimy wyjsc i pozwolic Kim go polozyc. Kiedy klepne pana w ramie, wyjdziemy, nawet jesli nie bedzie pan gotow. -Jasne - zgodzilem sie. Pokonalismy kolejne kilometry osmiopasmowego korytarza, wspielismy sie po schodach, innych niz te, ktore widzialem z holu, i znalezlismy sie w sypialni wygladajacej bardziej na oddzial szpitalny. Sprawialo to przede wszystkim lozko, sterowane elektronicznie, wielopozycyjne, dla ludzi z problemami ruchowymi. Ale zauwazylem takze cala apteke pigulek i fiolek na nocnym stoliku obok lozka, butle z tlenem dyskretnie ustawiona pod sciana i flotylle foteli inwalidzkich, zaparkowanych tuz za drzwiami: recznych i z silniczkami, skladanych i nie, zrobionych z ciezkiej stali badz lekkiego aluminium - cos na kazda okazje. Pod innymi wzgledami sypialnia przypominala pokoj dziecinny: na podlodze walaly sie zabawki, lacznie ze starenka kolejka Hornby i jej ulozonymi w kolo torami. Biblioteczke wypelnialy bardzo duze ksiazki o wielobarwnych grzbietach. Kim - pielegniarka, ktora widzialem wczesniej - wlasnie poprawiala lozko. Lionel Palance lezal na stosie poduszek, oddychajac przez nebulizator, ktory drugi pielegniarz przytrzymywal mu przed twarza. Jego spojrzenie omiotlo mnie, nie rejestrujac niczego, kiedy jednak spoczelo na Covingtonie, usmiechnal sie. Wargi sie poruszyly, ulecial z nich belkotliwy dzwiek, mogacy oznaczac powitanie. -Witaj, Lionelu - powiedzial lagodnie Covington, siadajac na lozku. - Widze, ze bierzesz lekarstwa. To mi sie podoba. Pielegniarz zabral nebulizator i polozyl na stoliku. -Peter - odparl staruszek piskliwym, lamiacym sie glosem. A potem: - Zazywam... moje, moje lekarstwa. Covington przytaknal, odgrywajac aprobate. -Tak, widzialem. A Kim ci poczyta, dopoki nie zasniesz. "Takie sobie bajeczki", zgadza sie? Wciaz je czytacie? -"Noddy'ego" - mruknela Kim. - Wrocilismy do "Noddy'ego". Covington sie skrzywil. -"Noddy" jest dla niego za prosty. - W jego glosie uslyszalem nowy ton, jak u rodzicow klocacych sie po raz tysieczny o dziecko, wobec ktorego zywia wielkie ambicje. Kim nie ustapila. -Ale on go lubi. Wprawia go w dobry humor. Covington uniosl rece w gescie kapitulacji - przypuszczam, ze bardziej dlatego, ze tam bylem, niz ze przyjal jej argumenty. -W kazdym razie - rzekl - posluchasz bajki i pojdziesz spac, prawda? Wszystko bedzie dobrze. -Dobrze, Peter - zgodzil sie staruszek. -Dobranoc, Lionelu. Niech cie Bog blogoslawi. Do zobaczenia rano, jesli Bog zechce. Wyrecytowal to szybko, jak zaklecie. -Dobranoc, Peter - rzekl piskliwie staruszek. - Niech cie Bog blogoslawi. Do zobaczenia rano. Jesli Bog zechce. Covington wstal i zaczal sie obracac, lecz stary czlowiek wciaz patrzyl na niego. Nadal probowal mowic, choc na chwile zabraklo mu tchu. -Bawilismy sie w cho... w chowanego. Potezny, przystojny blondyn spojrzal na swego teoretycznego pracodawce, ktory w ultranowoczesnym lozku i w ultraluksusowym domu wydawal sie bardzo maly. W jego twarzy cos sie zmienilo, przez moment wygladal, jakby zarobil cios w szczeke. Zamrugal dwa razy - za drugim dluzej. A kiedy znow otworzyl oczy, byly wilgotne. -Tak - odparl z wysilkiem. - Tak wlasnie bylo, Lionelu. Bawilismy sie. Szybko wyszedl z pokoju, nie patrzac na mnie. Zostalem jeszcze chwile, nasluchujac ciszy. Nie do konca ciszy: oddech Lionela Palance'a brzmial chrapliwie, niepewnie, a pielegniarska para krzatala sie obok - Kim ukladala leki na stoliku, podczas gdy mezczyzna zwijal zasikana pizame staruszka i chowal do plastikowego worka. Cos zahuczalo niepokojaco, ale nie wiedzialem co i gdzie. Nie byla to zatem cisza, ale tez nie do konca sluchalem, a przynajmniej nie tego wszystkiego. Sluchalem Lionela: rytmu jego duszy i jazni, muzyki, ktora bym zagral, gdybym kiedykolwiek chcial go przywolac badz odeslac. Byla bardzo slaba, ale obecna. Co wiecej, brzmiala wlasciwie: tonacja, harmonia, akordy, tempo i niuanse - wszystkie pasowaly do siebie. Byl soba - nie cialem opetanym przez obcego ducha, nie demonem bawiacym sie zywa marionetka. Jedynie kruchym staruszkiem, dozywajacym ostatnich dni drugiego dziecinstwa w otoczeniu wszelkich luksusow, jakie moga zapewnic pieniadze. A jednak stanowil czesc tego wszystkiego - czesc tego, co dzialo sie w Mount Grace. Musial - byl przeciez jego wlascicielem. Covington mowil, ze Palance od ponad dziesieciu lat nie mial nic wspolnego z krematorium, ale tu wchodzily w gre wydarzenia rozgrywajace sie na przestrzeni stulecia, wiec kilka lat to zaledwie kropla w oceanie. Oczywiscie nie moglem go wypytac i wygladalo na to, ze z Covingtona tez nie wyciagne wiecej. Ale wiedzialem bez cienia watpliwosci, ze kiedy w koncu poznam cala historie Mount Grace i odrodzonych zabojcow, okaze sie takze historia Palance'a. A przeczucie graniczace z pewnoscia podpowiadalo mi, ze bedzie to historia pozbawiona szczesliwego zakonczenia. Cicho wycofalem sie z pokoju i dolaczylem do Covingtona na polpietrze. Nic w jego twarzy i zachowaniu nie wskazywalo, ze pare minut wczesniej tak bardzo sie wzruszyl - teraz znow byl chlodny i oficjalny, niemal szorstki. -Co wlasciwie pan zamierza? - spytal, gdy razem schodzilismy po schodach. - Przyszedl pan tu przeciez z jakiegos powodu, prawda? Zajmuje sie pan ta sprawa, i to nie tylko dlatego, zeby pomoc wdowie po Johnie pogodzic sie z jego odejsciem. -Tak - przyznalem. - Przyszedlem tu nie bez powodu. Zbyt wielu ludzi zginelo, Covington. A liczba ofiar jest dzis wyzsza niz wczoraj. Wybieram sie do Mount Grace, a poniewaz beda mieli nade mna przewage stu do jednego, kurewsko powaznie traktuje wczesniejsze rozpoznanie. -To nie wystarczy - odparl glucho. - Cokolwiek pan odkryje i jakkolwiek to rozegra, samemu nigdy sie panu nie uda. -Ofiaruje sie pan z pomoca? - spytalem. Covington rozesmial sie z lekkim rozbawieniem. -Nie. Kategorycznie nie. Po prostu mowie, to wszystko. Nie ma sensu wkladac sobie w usta lufy, jesli nie chce sie popelnic samobojstwa. Prosze poszukac wsparcia - fachowej pomocy. Moze innych kolegow po fachu? -Bede to mial na wzgledzie - wymamrotalem. - Czy moglby pan jakos pomoc ze swojej strony? Na przyklad zdobyc dla mnie plan budynku. I liste wszystkich skremowanych osob na przestrzeni ostatnich piecdziesieciu, szescdziesieciu lat. -Byc moze. Ale musialbym poprosic Todda, a watpie, by okazal sie sklonny do wspolpracy. Nie przepada za mna. -Todda prawnika? -Todda prawnika, Todda syna i Todda ducha swietego. Todda, prezesa zarzadu funduszu powierniczego. Brzdek, brzdek, brzdek. -Niewazne - rzeklem. - Sam go poprosze. *** Poszedlem pieszo do Obwodnicy Polnocnej, z nadzieja ze zlapie taksowke. Ale pierwszy zjawil sie nocny autobus. Pojechalem nim do New Southgate, przez wiekszosc czasu sam. Dopiero na ostatnim odcinku dolaczyla do mnie niewielka gromadka przyjaznych pijaczkow. Ich stary, kompletnie idiotycznie, kazal im jechac za ta furgonetka. Osobiscie wolalbym wepchnac ich pod nia, ale poniewaz byli to duzi chlopcy, zamknalem oczy, pozwalajac, by zasypala mnie walaca sie sciana dzwiekow.Wpol do trzeciej nad ranem, z bolaca glowa maszerowalem w strone Wood Green. Moja migrena byla przede wszystkim dzielem Juliet i rak, ktore lecza, ale dolaczyly tez implikacje tego, co opowiedzieli mi Nicky i Covington. Bede musial odwiedzic Mount Grace, ale gdybym przyszedl tam z ulicy, stalbym sie latwa zdobycza. Ostatecznie nie mialem pojecia, z czym przyjdzie mi sie zmierzyc i czy w ogole zorientuja sie, ze sie zblizam. Musialem przygotowac mape terenu, ale nie wiedzialem jak. Bylem potwornie zmeczony i kiedy dotarlem do bloku i wspialem sie na niekonczace sie schody - bo windy oczywiscie nie dzialaly - do mieszkania Ropeya, moj zwykly, pogodny nastroj ulotnil sie nieodwracalnie. Moze to zmeczenie sprawilo, ze nie zauwazylem, iz drzwi otwarly sie po jednym przekreceniu klucza, podczas gdy, wychodzac, jak zawsze zamknalem na dwa razy. Lecz gdy tylko przekroczylem prog, zorientowalem sie, mimo nieprzeniknionej ciemnosci, ze nie jestem sam. Poczulem mrowienie skory na glowie i karku, a potem reszty ciala - w ciemnosci obserwowalo mnie cos nie do konca zywego i nie do konca martwego. Pospiesznie cofnalem sie od drzwi, by nie byc widocznym na tle plamy swiatla z korytarza. Lecz oczy tego, kto na mnie czekal, zdazyly juz przywyknac do ciemnosci i jesli chcial, wciaz mogl mnie sledzic. Powoli, bezszelestnie wsunalem dlon za pazuche i wyciagnalem flet. Milczaca obecnosc miala w sobie cos charakterystycznego i zaczynala ukladac sie w dzwieki - na razie fragmentaryczne, ale jesli dosc dlugo pozostane przy zyciu, zlacza sie w jedna calosc. -Rownie dobrze mozesz zapalic swiatlo - uslyszalem suchy, chrapliwy, calkowicie nieludzki glos. - Gdybym chcial rozszarpac ci gardlo, zrobilbym to, gdy tylko wszedles. Nie musialem zapalac swiatla - ten glos odcisnal sie na moim umysle niemal tak mocno, jak zapach Juliet. -Moloch - warknalem. W ciemnosci zadzwieczal lekki smieszek, niczym odglos przykrecanej na palcach sruby. -Uznalem, ze juz czas, bysmy polaczyli sily - oznajmil demon. 20 Zapalilem swiatlo, zdjalem plaszcz i rzucilem na oparcie kanapy. Potem zdjalem buty i wszedlem do pokoju. Zdolalem zrobic to wszystko swobodnie i nonszalancko - ostatecznie, jak powiedzial potwor w ludzkiej postaci, nie wystrzelil, choc stanowilem idealny cel. Cokolwiek zamierzal, nie byla to zwykla zasadzka.-Jak tam wycieczka? - spytal Moloch swym zgrzytliwym glosem, przypominajacym tarcie metalu o kosc. Machnalem lekko reka. -Zbyt wielu satanistow. Wspolczujaco pokiwal glowa, lecz jego usmiech ukazywal zbyt wiele zebow, zeby dodawac otuchy. -Nasza mala piata kolumna. Tak. Jesli to cie pocieszy, w koncu i tak wszyscy zostana zjedzeni. Siedzial na obrotowym krzesle, zabytku z lat siedemdziesiatych, najcenniejszym skarbie Ropeya, oprocz jego zbiorow muzycznych. Wygladal dobrze: jego skore zabarwial rumieniec, przybral tez nieco na wadze. Stroj takze sie poprawil: zamiast szmat, w ktore byl odziany, gdy zobaczylem go po raz pierwszy przed siedziba firmy Ruthven, Todd i Clay, teraz mial na sobie czarne spodnie, czarne buty i czarna koszule z zabotem, z czerwonymi, drogocennymi zapinkami pod szyja i na mankietach. Wygladalby jak osiemnastowieczny ksiadz grajacy w gre "moja parafia jest wieksza od twojej", gdyby nie dlugi do ziemi, skorzany plaszcz. Sprawial wrazenie kogos, kto nieco zbyt powaznie potraktowal film "Matrix". Miedzy splecionymi palcami dloni tkwilo cos malego, polyskujacego biela, od czasu do czasu obracal to lekko. Poza tym w ogole sie nie ruszal. Kiedy ujrzal, ze przygladam sie jego dloniom, rozprostowal palce i pokazal, co w nich trzyma: mala czaszke wielkosci niemowlecia, ale o dluzszej szczece, oczyszczona z ciala. Gotow sie bylem zalozyc, ze to czaszka kota. -Po pierwsze i najwazniejsze - rzekl pogodnie - nie chcemy, by nam przeszkadzano, wiec zaciagnijmy zaslony. Nie bedziemy tu wpuszczac holoty. Teatralnym gestem rozcapierzyl palce, pozwalajac, by czaszka sturlala mu sie z dloni. Poleciala w dol, ale pietnascie centymetrow nad dywanem zatrzymala sie w powietrzu. -Normalne uslugi zostana przywrocone - wymamrotal Moloch. - Kiedys. Do tego czasu sciany nie beda miec uszu i nikt nie zdola wpasc tu nieproszony. Nie mogac oderwac wzroku od dziwacznie zawieszonej czaszki, usiadlem na najdalszym skraju kanapy, starajac sie utrzymac mozliwie najwiekszy dystans do demona. W lewej dloni mocno sciskalem flet, gotow do dzialania. Moloch zauwazyl to i udatnie odegral zranionego. -Tamtej nocy ocalilem ci zycie - przypomnial z wyrzutem. - Walczymy po tej samej stronie, Feliksie. -Czyzby? - spytalem bez ogrodek. Powoli, z emfaza pokiwal glowa. -O tak. Wierz mi. -A z kim dokladnie walczymy? -Z niesmiertelnymi. Zabojcami, ktorzy znalezli wyjscie na drugim koncu piekla. Pamietasz, ze wspominalem ci o rytmie. Sekwencji. Kadencji. Ja znam zakonczenie tej historii, a ty jej poczatek. Czy zatem obejmiemy sie jak bracia i podzielimy swa wiedza? -Nie - odparlem. - Lepiej tego nie robmy. Powiedz mi, czego ode mnie chcesz i co mozesz mi dac, bez zadnej sciemy, a ja odpowiem, czy jestem zainteresowany. Demon zacisnal wargi. -Przyznam - rzekl - ze wolalbym ujrzec pewne zaangazowanie. Co najmniej obietnice. Nie musi byc przypieczetowana krwia. Jesli powiem ci, co wiem, wykorzystasz to do nie tylko swoich, ale i moich celow. Przysiegnij na cos, na czym ci zalezy. Formalnosci nie sa najwazniejsze. Przygwozdzilem go wzrokiem. -Feliksie. - Wydal z siebie westchnienie zasuszonej, powstalej z grobowca, nienaturalnie ozywionej mumii. - Musimy wepchnac razem glaz na bardzo wysokie wzgorze. Bez odrobiny zaufania bedzie nam ciezko. Wzruszylem ramionami. -Nie wiem nawet, co to za glaz - przypomnialem. - I raczej nie napre na niego ramieniem, a na pewno nie kierujac sie slepa wiara. -Wiara? - Demon machnal reka w niemal obscenicznym gescie. - Nie, nie radzilbym ci pertraktowac ze mna, powolujac sie na wiare. Czy w ogole wspominales o mnie pani? -Juliet? Owszem, wspomnialem. - I jak zareagowala? Pogrzebalem w pamieci. -Splunela. Przytaknal z pewna satysfakcja. -Natychmiast po tym, jak wymowila moje imie, zgadza sie? -Tak. -A ty z pewnoscia zauwazyles, ze ja nie wymienilem jej imienia. Jedynie jej brata, ktory juz nie zyje. To przydatne srodki ostroznosci wsrod takich jak my. Naszych imion nie wybiera sie i nie podaje przypadkiem. Maja wyjatkowe wlasciwosci i ich wymowienie ot tak, bez pewnej... - zawahal sie, starannie dobierajac nastepne slowo - profilaktyki moze prowadzic do bardzo powaznych konsekwencji. A ona ma dobre powody, by mnie nienawidzic i sie bac. -Zaloze sie - odparlem znudzonym tonem. - I wiesz, doceniam twoja szczerosc. Rzeklbym, ze jest jak tchnienie swiezego powietrza, tyle ze to powietrze cuchnie gnijacym miesem. To nas do niczego nie prowadzi, prawda? -Nie - zgodzil sie Moloch. - Istotnie. - Usmiechnal sie paskudnie. - Jestes bardzo zabawny, Feliksie, wiesz? Twoja instynktowna nieufnosc. To, jak zawsze szukasz innych podejsc, korzysci, nawet kiedy takowych nie ma. Postrzegasz samego siebie jako palec zatykajacy tame, zgadza sie? A mnie jako wzbierajaca fale. Ale przyrzekam ci uroczyscie, na dluzsza mete jestes - zlaczyl czubki palcow i rozlozyl, skazujac mnie na nicosc - niewazny. -A czy istnieje wzbierajaca fala gowna? - spytalem uprzejmie. -Technicznie zapewne odpowiedz brzmi tak, ale to dosc obrzydliwa wizja. Na twoim miejscu wybralbym sobie inna przenosnie. Cos bardziej w stylu Dawida i Goliata. Co do mnie, to jestem jak wynajety samochod: staram sie bardziej niz inni. Mialem nadzieje oslabic nieco otaczajaca Molocha aure wyzszosci, on jednak tylko usmiechnal sie szerzej. -Czy ty w ogole wiesz, Castor, czemu martwi powstaja? Dlaczego porzadek rzeczy ulegl odwroceniu tak, ze groby otwieraja sie i wydaja na swiat ludzi? Wstrzasnal mna mimowolny dreszcz. Demon musial go zauwazyc, bo usmiechnal sie ze skromna satysfakcja. -Odpowiedz chyba brzmi: nie - wymamrotal. - Biedny maly Holender, wytezajacy w ciemnosci wszystkie sily, podczas gdy woda unosi sie wokol jego kostek, potem kolan, a potem... -No coz, kazdy ma jakas teorie - przecialem te potwornie irytujace wywody. - Wez numerek i stan w kolejce. Moloch pokrecil glowa. -Ja nie mam teorii. - Odslonil zeby w grymasie bardziej przypominajacym pogarde niz rozbawienie. - Ja tam bylem, czlowieku. Widzialem poczynione szkody. Wielki projekt. O tak. Shedim wiedzieli, co naprawde oznaczal. Wielki projekt. Juliet tez o nim wspominala, a potem wycofala sie bez zadnych wyjasnien. Poczulem nagly zawrot glowy, jakbym mial przeskoczyc przez niski murek i w ostatniej chwili odkryl, ze po drugiej stronie otwiera sie przepasc. -W takim razie czyj to byl projekt? - spytalem, nadal tym samym glosem niewiernego Tomasza. - Wasz czy czyjs inny? Jak to o mnie swiadczy, ze zaledwie pare godzin po tym, jak uslyszalem o bliskim spotkaniu Gary'ego Coldwooda z kostucha, przegnalem te wiedze w najdalszy kat umyslu, zeby zagrac w dwadziescia pytan z demonem? Ze tak bardzo pragnalem uslyszec, co ma mi do powiedzenia, ze odstawilem na boczny tor nawet Mount Grace? Moloch wstal, jego stawy zatrzeszczaly niepokojaco. -Mow dalej - rzucilem. Demon zwrocil ku mnie oczy i w powietrzu miedzy nami cos sie poruszylo. Zafalowalo i zgestnialo, jakby wrzucono w nie cos, co sprawilo, ze zaczelo sie warzyc. A potem nagle Moloch zniknal sprzede mnie, jego dlon zacisnela sie na moim lewym ramieniu - z tylu. Potrzebowalem calej silnej woli, by nie zeskoczyc z kanapy, pasc na ziemie i sie odturlac. Obrocilem glowe, patrzac w jego niemrugajace oczy. Niewatpliwie byl to bardzo skuteczny pokaz sily: serce walilo mi szalenczo, w gardle zaschlo. -Wole nie - wychrypial. - To tylko... przeszlosc. Wspomnienia dobrych, starych czasow. Ale te czasy minely. Nie moge juz zasiadac w fotelu zrobionym z wnetrznosci wrogow, ucztowac, napawajac sie duszami twych zalosnych pobratymcow. To lato nigdy nie wroci. -Kiepska sprawa - zgodzilem sie, starajac sie mowic spokojnie. - Ach, gdziez sa niegdysiejsze flaki? -Pani - podjal Moloch, puszczajac mnie i podchodzac do okna - wiesz, co jada i jak. Podniecenie seksualne to dla niej cos jak enzym trawienny: pozwala pochlonac cialo i dusze. Rozpala, a potem sie zywi. Moze to robic zarowno tutaj, jak i w krainach ponizej, bo w ostatecznym rozrachunku wszelkie pozadanie kryje sie w umysle. - Wygladajac w noc, z roztargnieniem przesunal szponiastymi palcami po framudze. - Ja, niestety, nie mam tyle szczescia. Moja strawa sa dusze ludzi, ktorzy zabijali innych mezczyzn i kobiety. Tylko dusze, nie ciala. Ale nawet dusze moge chwytac i pozerac jedynie w szczegolnych, bardzo okreslonych okolicznosciach. Shedim sa gatunkiem wysoce wyewoluowanym i wyspecjalizowanym. Brak nam mechanizmow dobywania zycia, duszy, jazni z rozszarpanego miesa. Kiedy zatem pieklo sie zmienilo - gdy granice sie przesunely - zaczelismy glodowac. I nie istnialo zadne latwe lekarstwo. W subtelnych krainach tworzymy... - Machnal reka. - Nie znam wlasciwego slowa: takie male stworzenia, ktore buduja pulapki, a potem czekaja, az ofiara do nich przyjdzie, zamiast polowac. Pulapki, ktore tkaja z wydzielin wlasnego ciala. -Sieci - podsunalem. Moj glos zabrzmial ochryple i niepewnie, bo gardlo wciaz mialem bolesnie suche. - Pajecze sieci. -Wlasnie. W piekle snujemy sieci. Ale teraz sieci staly puste, a lata mijaly. W desperacji zaczelismy walczyc. Z sukubami. Ze spiewakami kosci. Ze soba nawzajem. A im slabsi sie stawalismy, tym bardziej goraczkowo walczylismy. Niczym szczury w worku, rzucalismy sie na siebie i pozeralismy swa substancje, choc nas nie odzywiala. Moloch umilkl, nadal wygladajac przez okno. -Wiec sie urwales? - wtracilem, by zachecic go do dalszych zwierzen. Uniosl rece przed twarz, przygladajac im sie z glebokim niesmakiem. -Przypadkowe zaklecie pozwolilo mi zjawic sie na Reth Adoma - oznajmil. - Jakis czarnoksieznik nie potrafil nawet wlasciwie sformulowac przywolania, totez powstalem z ziemi w kwaterze rodzinnej na cmentarzu w srodkowym Essex. Szukalem go - tego, ktory mial czelnosc mnie przywolac - ale go nie znalazlem. Wielka szkoda, bo bardzo chcialbym pokazac mu, co o tym mysle. Tak czy inaczej, utkalem sobie cialo fizyczne, by moc tu zostac. Naprawde fizyczne, nie takie jak symulacja ciala, ktora nosi pani. To cialo jest prawdziwe, materialne, a ja zyje wewnatrz niego jak krab pustelnik w pozyczonej muszli. Potrzebowalem wielu lat, by je stworzyc z kawalkow miesa zdobywanych tu i owdzie. Alternatywa byl powrot do domu i smierc. - Moloch opuscil rece i odwrocil glowe, znow na mnie patrzac. - Zatrzymala mnie tu bardziej rozpacz niz nadzieja. - Ognie w jego oczach mrugaly niczym odlegle ogniska na wzgorzach innego kraju. - Moje potrzeby nie sa wielkie, ale jak mowilem, wysoce wyspecjalizowane. Strawa, ktorej potrzebuje, to dusze tych z twojego gatunku, ktorzy zabili wielu i radowali sie owym zabijaniem. A podczas gdy sukuby - takie jak twoja pani - to lowcy, ja chwytam w pulapki. W skarlowacialej solidnej krainie Reth Adoma, zmiazdzonej potworna piescia grawitacji, trudno budowac pulapki na dusze. -Ale zabojcow latwo przeciez znalezc - wtracilem z wymuszona lekkoscia. -Owszem - zgodzil sie demon - bardzo latwo. Znalazlem i pozarlem wielu, ale to jak jedzenie snu o posilku i budzenie sie nadal glodnym. W piekle - jego glos zadrzal tesknie - dusze lezaly latami na naszych tarasach. Kruszaly, dojrzewaly i gnily, przybierajac ostateczna forme. A wtedy, och, jakze ucztowalismy. Zasmial sie cieplo na to wspomnienie, i byl to dzwiek, ktory naprawde szczerze pragniemy zapomniec, ale wiemy, ze nigdy nie przegnamy go z pamieci. -Stare dusze, odlaczone od ciala w sposob niepozostawiajacy sladow na wrazliwym duchu - wymamrotal. - Tego wlasnie lakne. Lecz tu, w waszym ubogim, bezbarwnym swiecie, podobny posilek to wielka rzadkosc. Przez dziesieciolecia uzbieralem dosc, by przezyc. Ledwie. A ty zapewniles mi dwie przekaski dajace nieco strawy. Ow zmiennoksztaltny, budujacy cialo z kotow... Starlem sie z nim dwa razy. Za pierwszym razem, gdy cie sledzil po wyjsciu z biura prawnikow, za drugim, kiedy probowal cie zabic w laboratorium. W obu przypadkach zdolalem wchlonac czesc jego esencji, gdy dusza w stanie przejsciowym na chwile opuszczala cialo. Nie bylo to idealne, ale odzywcze. Dzieki temu od wielu lat nie bylem rownie silny. Mnie jednak chodzi o skarbiec, Castor. Chce, zebys mnie zabral do wodopoju, do ktorego przychodza wielcy, wiecznie zyjacy zabojcy, chlonac ponownie zycie, mlodosc i sile. Zabierz mnie tam i wypusc, a ja pozre ich dla ciebie. Kiedy przyprawisz i przyrzadzisz dla mnie uczte muzyka. Moloch znow umilkl. Czar jego slow byl tak silny, ze dopiero po paru sekundach uswiadomilem sobie, ze czeka na odpowiedz. Szczerze mowiac, z trudem skupialem mysli na tym, co obecnie powinno byc najwazniejsze: odrodzonych zabojcach, przebierancach w cudzych cialach. Chcialem wycisnac z drania, co mial na mysli, mowiac, ze granice piekla sie przesunely, i czym byl ow wielki projekt. Lecz demon nadal patrzyl na mnie wyczekujaco. Z wysilkiem zdusilem w sobie pytania probujace przebic sie do gardla. Chcial, zebym udzielil mu odpowiedzi na jego propozycje, lecz w klasycznym stylu Castora wykonalem unik. Pozostawalem niebezpiecznie swiadom faktu, ze domagal sie obietnicy - nie chcialem powiedziec niczego, co ow stwor moglby pozniej wykorzystac przeciwko mnie. -Mowiac "skarbiec" - rzeklem ostroznie - masz na mysli Mount Grace? -Oczywiscie. -W takim razie mam jeszcze dwa pytania. Do czego cie potrzebuje? I do czego ty potrzebujesz mnie? Oczy Molocha lekko sie zwezily. -Wyjasnilem juz, na czym stoje. - Ostre tony dzwieczace w jego glosie ze zgrzytem ocieraly sie o siebie. - A ty zadajesz pytania tylko dlatego, ze chcesz jeszcze przez chwile utrzymac mnie na dystans. Za murami krematorium kryje sie dwiescie dusz. Dusz, ktore poznaly sztuczke podbijania zywych cial. Czy zdolalbys egzorcyzmowac je wszystkie, nimby cie powalily? Watpie. Pokonalyby cie i opetaly, a wowczas stalbys sie dla nich jedynie kolejnym garniturem. Potrzebujesz kogos takiego jak ja - kogos stojacego nad nimi w lancuchu pokarmowym. Kogos, kto zostal stworzony, by na nich zerowac. Obrocilem jego argumenty w glowie i nie znalazlem w nich zadnych luk. Ale nie dozywa sie mojego wieku, nie czytajac drobnego druku, nim sie cos podpisze. -Pytanie mialo dwie czesci - przypomnialem spokojnym glosem i z pokerowa twarza. Demon przyznal mi racje krotkim skinieniem glowy. -Tak. Oczywiscie. Potrzebuje cie, Feliksie, zebys otworzyl mi przejscie. Twoimi uroczymi sztuczkami mozesz przebic sie przez ich obrone: skrepowac ich i odwrocic ich uwage, sprawic, ze oslabna. Nie dopuszczaja mnie do siebie dluzej niz wole pamietac i, jak mowilem, jest ich bardzo duzo, sa starzy i silni. Znalezli sposoby niewpuszczania mnie poza swoj prog, choc probowalem tysiac razy. Poza krematorium wedruja w cialach, a w cialach nie moge ich tknac. Ale przeprowadz mnie przez drzwi, a zobaczysz, jaka rzez potrafi zrobic lis w kurniku. W pokoju znow zapadla cisza - plonace oczy przygwazdzaly mnie do miejsca. Moloch czekal az dam mu slowo. -Wszystko to brzmi swietnie - odparlem, z wysilkiem odrywajac od niego wzrok. Wysilek ow poszedl na marne, bo moja glowa jak przyciagana magnesem obrocila sie i reflektor jego spojrzenia znow padl wprost na mnie. Przypominal owa hipnotyczna fascynacje budzona przez Juliet, tyle ze pozbawiona pozadania: nagi przymus, bez zadnych pozorow uwodzenia. - Ale moja muzyka dziala tylko na jednego ducha naraz. Tego, o co mnie prosisz, nie da sie zrobic. Nie moge zagrac jednoczesnie dwustu melodii. Sam zreszta to mowiles. Moloch charknal i splunal z wielka starannoscia. -Zrob to, co musisz - rzekl. - Zbierz do pomocy armie egzorcystow - albo przywolaj wlasna odwage z kloaki, w ktorej ja ukrywasz. Zapros pania, by poszla z nami, jesli wciaz odbiera twoje telefony. Szczegoly zostawiam tobie. Moja oferta jest dokladnie taka jak powiedzialem. Pojdziemy do krematorium Mount Grace, ty i ja. Razem. W istocie musimy to byc ty, ja i pani, bo nawet z nia nasze szanse beda niewielkie, a bez niej nam sie nie uda. Ty pojdziesz, by pomscic smierc przyjaciela, ktora, jak slusznie podejrzewasz, byla w istocie dwiema odrebnymi smierciami. Ja pojde sie posilic. Pani - coz, pojdzie, bo ja poprosisz. Poniewaz stara sie udawac czlowieka i pod pewnymi wzgledami to czyni ja podatna na twe prosby, choc moglaby cie zabic, zaledwie napinajac wargi sromowe. Powiedz, ze tak sie stanie, i stanie sie. Albo odmow, a wowczas poszukam sobie innego jadla. Posilek, ktory laskawie mi przygotowales, dal mi dosc sily, bym mogl zaczekac jeszcze pare wiekow. A zatem stalo sie. Nadeszla chwila prawdy. Moze demon blefowal o pojsciu gdzie indziej: z drugiej strony wyraznie widzialem, ze zmienil sie i nie byl juz chodzacym szkieletem, ktorego spotkalem przed biurem Todda. Teraz, w razie potrzeby, zapewne moglby poczekac nieco dluzej. No dobra, jego towarzystwo byloby mniej wiecej tak bezpieczne jak spoconego dynamitu. Ale zbyt wielu ludzi juz zginelo i powaznie watpilem, bym dostal lepsza propozycje. -Zgoda - powiedzialem w koncu. - Pojdziemy tam. Razem. I zmieciemy z powierzchni ziemi cale to pieprzone gniazdo. -Przysiegasz? -Przysiegam. -Na co przysiegasz? -Na siebie samego, bo w nic innego, kurwa, nie wierze. Moloch sklonil sie z lekka, ironiczna emfaza. -A zatem tak sie stanie - rzekl. Znow odwrocil sie do okna i otworzyl je jak najszerzej. -Zaczekaj - rzucilem. - Najpierw musze cos zalatwic. Nim zajmiemy sie duchami, chce pojsc przycisnac prawnika, Todda. Siedzi w tym po uszy. -Czyzby? - Moloch nadal stal zwrocony do mnie plecami, totez nie moglem odczytac wyrazu jego twarzy. -Oczywiscie, ze tak. To on dokladal wszelkich staran, by ekshumowac Johna Gittingsa i przewiezc do Mount Grace. To on zajmuje sie interesami rodziny Palance'ow, co oznacza, ze dyryguje wszystkim. Zreszta, przeciez dlatego wlasnie kreciles sie przed jego biurem. Bo jest jednym z nich: jednym z zabojcow, ktorych tropem podazales. Mam racje, prawda? -Mozliwe - przyznal Moloch. - I znow, mozesz robic, co uznasz za stosowne. Uratowalem ci zycie i podalem informacje, ktorych inaczej nie zdolalbys zdobyc. W tej chwili uwazam, ze jestes moim dluznikiem. Cokolwiek zatem zrobisz, nie uwzgledniaj mnie w swoich planach. Jedyne, co nas laczy, to umowa, na ktora sie zgodzilismy. Kiedy bedziesz gotow do wyprawy do Mount Grace, wymow moje imie - na otwartym powietrzu, w ciszy i, jesli sie da, w ciemnosci. Uslysze cie. Sadzilem, ze po prostu wyjdzie przez okno w noc, ale zamiast tego to noc przyszla do niego. Czern wplynela do pokoju niczym fala, zalewajac Molocha i pochlaniajac go. Ulamek sekundy pozniej zniknela, a on wraz z nia. Uslyszalem cichy stukot - to czaszka upadla na dywan i odturlala sie, po czym rozkolysana zastygla do gory nogami. Odwrocone oczodoly patrzyly na mnie pusto, zapraszajac do studni niegdys pelnej po brzegi kocich mysli, a teraz wypelnionej nicoscia. Normalne uslugi zostaly przywrocone. Niemal w tym samym momencie telewizorem wstrzasnal niepokojaco organiczny dreszcz i ekran zaplonal, niczym oko otwierajace sie w ciemnym kacie pokoju. -...Nie wiemy nawet, skad sie wziela - uslyszalem meski glos, napiety i drzacy, jakby jego wlasciciel mial sie zaraz rozplakac. Mezczyzna na ekranie, rosly, w srednim wieku, mial na sobie stroj, ktory w pierwszej chwili wzialem za mundur policyjny. Nie wygladal na sklonnego do placzu. - Po prostu przeszla obok wartowni, a my, cala nasza trojka, wybieglismy za nia. Myslalem sobie: skad sie tam wziela? Bo jest przeciez mur. Ma siedem metrow wysokosci, i jeszcze siatke z drutem kolczastym. Nie da sie na niego wdrapac. Nikt nie dalby rady. Obraz zmienil sie gwaltownie i ujrzalem zewnetrzne ujecie jednego z pieciu skrzydel Pentonville. Zrozumialem wowczas, ze to nie gliniarz, tylko straznik wiezienny. -Nikt inny nie potrafil podac lepszego wyjasnienia - oznajmil prezenter powaznym, uroczystym glosem - tego, jak wiezien aresztowany za morderstwo zdolal uciec z jednego z najbezpieczniejszych londynskich wiezien, podczas najwyrazniej doskonale zaplanowanego i starannie wykonanego ataku. Tajemnicza kobieta weszla tedy... Potrzasnalem glowa, by oczyscic mysli. Okazalo sie to bledem: najrozniejsze, tepe bole w moim karku i miesniach twarzy zlaczyly sie nagle w rozspiewanym, roztanczonym, multimedialnym chorze. Na ekranie migaly kolejne zdjecia Pentonville z nalozonymi grafikami komputerowymi, przedstawiajacymi droge przez brame, obecnie wiszaca na zawiasach, wewnetrzny mur imponujacej wysokosci i korytarz naszpikowany posterunkami i zakratowanymi, zamknietymi drzwiami. Reporter nadal mowil, ale na moment moja uwage przyciagnely sliczne obrazki. Potem na ekranie pojawila sie kolejna gadajaca glowa, tym razem w garniturze i przemawiajaca w imieniu Home Office. Gosc zaprzeczyl sugestiom, ze jedna z przyczyn byly redukcje zatrudnienia. -Na miejscu bylo dosyc straznikow. Trzech na pierwszym posterunku, trzech kolejnych w skrzydle D. Dwaj z nich zostali powaznie poturbowani i trafili do szpitala. Reszte poddano dzialaniu narkotyku, neurogazu badz halucygenu, i nie potrafia sobie przypomniec, co zaszlo. Ciecie. Krecone z reki ujecie innego straznika w mundurze, siedzacego na stopniach karetki, z kocem na ramionach. Patrzyl w pustke, wokol blyskaly flesze. -Po prostu na mnie spojrzala - powiedzial. - Po prostu... a potem... ja... sam nie wiem. Nie wiem. Bylem tak... - Ukryl twarz w dloniach. Albo probowal uniknac owego spojrzenia z przeszlosci, albo tez znow je przywolac. Znow ciecie i przejscie na fotografie Douga Huntera: archiwalne ujecie, na ktorym wchodzil do sadu, zapewne w dniu rozprawy wstepnej. Jego obojetna twarz niczego nie zdradzala. -Oto czlowiek, ktory dzis wieczorem wyszedl frontowa brama Pentonville, pozostawiajac za soba chaos w wiezieniu i calym systemie, ktory ono reprezentuje. W koncu znalazlem pilota. Teraz nacisnalem guzik. Moloch dowiodl swego: Juliet byla w domu, mleczarnia zalala okoliczne pola, a jesli wczesniej mialem czas po swojej stronie, to z cala pewnoscia juz nie teraz. Pokustykalem do lazienki, tak potwornie zmeczony, ze czulem sie, jakby cialo stopilo mi sie i znow stezalo, tworzac bezksztaltna bryle. Ochlapalem twarz zimna woda, zrywajac jedna warstwe zmeczenia i ukazujac pod nia mnostwo kolejnych. Uznalem, ze przynajmniej na razie sprobuje zapomniec o Juliet. To, co zrobila, choc straszne, nie zaskoczylo mnie - i niezwykle szczesliwie zdolala przy okazji nikogo nie zabic. Trudno jednak orzec, jak dlugo to potrwa. Jesli po wyjsciu z wiezienia pozwolila Myriam Kale odejsc w ciele Douga Huntera, to tylko kwestia czasu, nim Kale pozna faceta, ktory zagra jej na nerwach. A wowczas moge sie spodziewac nastepnego Alastaira Barnarda, lezacego w pokoju hotelowym i czekajacego, az znajdzie go pokojowka przychodzaca zmienic posciel. Nic nie moglem na to poradzic. Pewnie nie powinienem nawet probowac: byloby to jak skierowanie gasnicy na plomien, zamiast podstawe ognia. Poniewaz Myriam Kale stanowila jedynie objaw czegos wiekszego, starszego i znacznie bardziej przerazajacego. Dlaczego sie w ogole zgodzilem? Dlaczego postanowilem zatanczyc z diablem? Znalem Asmodeusza dosc dlugo, by wiedziec, jakie kroki preferuja demony i gdzie najpewniej skoncze, gdy taniec dobiegnie konca. Ale nie mialem wyboru. Nawet gdyby Juliet mnie nie zostawila, Moloch mial racje co do potrzebnej nam pomocy - specjalisty, przystosowanego do terenu i sytuacji, dzieki piekielnemu odpowiednikowi darwinowskich bodzcow. Sil nadprzyrody. Pozostawalo tylko jedno pytanie, na ktore nie znalem odpowiedzi. Jak, na Boga i wszystkich pieprzonych swietych, mialem dotrzymac swojej czesci umowy? John Gittings probowal, najwyrazniej tez dysponowal informatorem wewnatrz - kims, kto pisal mu lisciki i udzielal wskazowek. Wez wsparcie: wez solidne wsparcie. Dokladnie to samo doradzal mi Covington i dokladnie po to dzwonil do mnie John. Do mnie i moze do Stu Langleya. Ale ja nie odebralem, Stu Langley oberwal smiertelnie w glowe i John musial radzic sobie sam. Przygladalem sie sobie w lazienkowym lustrze. Po mojej poobijanej twarzy sciekala woda, skapujac na pokrwawiona, wymieta koszule. Szukalem szczelin w slynnej, castorowskiej fasadzie, ale zamiast tego ujrzalem obca twarz: twarz Johna z mojego snu w nocy przed kremacja. Co takiego mi powiedzial? Ze mial mi cos dac. A kiedy odparlem, ze znalazlem juz list w kopercie zegarka, pokrecil glowa, jakby to nie mialo znaczenia. -Nie, nie list. Zapis. Ostatni zapis, nim zadzwieczal gwizdek. -Gwizdek? -Albo bebny. Zapomnialem. To jak szkielet, Fix. Szkielet melodii. Moze jednak mialem juz wsparcie? Moze John mogl mnie wspomoc dokladnie tak, jak ja nie wspomoglem jego? Nieco oszolomiony, wrocilem do salonu i grzebalem pod poduszkami kanapy - moja ulubiona kryjowka dla plaskich, cennych przedmiotow - dopoki nie znalazlem nut zabranych ze skrytki bagazowej na dworcu Victoria. Zanioslem je na stol, rozlozylem i wygladzilem najgorsze zgiecia. Szkielet melodii. Nie probowalem nawet odgadnac, co to znaczy: przykro mi, Zygmuncie, ale osobiscie nigdy nie wierzylem, ze sny to droga wiodaca dokadkolwiek. Lecz John byl perkusista, a oni roznia sie od normalnych ludzi. Szkielet melodii - nie to, co pozostaje, kiedy jej istota przegnije, lecz rama, rusztowanie, na ktorym mozna zbudowac reszte. Mozliwe, ze tak wlasnie perkusista mysli o rytmie. Zapisy na papierze nutowym byly dla mnie rownie nieczytelne, jak wtedy, gdy ujrzalem je po raz pierwszy. Pionowe, atramentowe kreseczki, rozmieszczone gesto, lecz z tego, co widzialem, zupelnie przypadkowo w poprzek pieciolinii i na calej kartce. Od czasu do czasu wsrod nich pojawialy sie znaki mogace byc literami badz symbolami. Pionowa linia z pozioma w poblizu wierzcholka, mogaca oznaczac "T" albo +; kolejna przypominajaca krzywa gwiazdke. Nic nie wskazywalo, jak pasuja do siebie i jak mozna je przelozyc na dzwieki. Czesc problemu stanowil fakt, ze nigdy nie zadalem sobie trudu, by nauczyc sie czytac nuty, nawet gdy probowalem opanowac wlasny instrument: melodie przyswajalem sobie najprymitywniejsza metoda, sluchajac tego, co sie dzieje w mojej glowie, bardziej niz czegokolwiek innego. Teraz zatem nie mialem z czym porownac owego belkotu. Jesli mam miec jakakolwiek szanse na rozszyfrowanie go, bede potrzebowal eksperta. Podnioslem sluchawke i wybralem z pamieci numer. Wyciagnalem z lozka wkurzonego staruszka, bo ledwie trzymalem sie na nogach i moj wykonczony umysl przestawil dwie cyfry. Sprobowalem ponownie. -Halo? - Glos kobiecy, niewyrazny, senny. -Louise? - spytalem. Ten sam glos nieco ostrzej: -Tak. Kto mowi? -Felix Castor. -Fix. Pojebalo cie? Popatrz na godzine. Nacpales sie czegos? -Jak sie nazywa twoj zespol, Lou? -Moj zespol? - powtorzyla ze zbolalym oszolomieniem. -Wciaz przeciez grasz, prawda? -Tak. -Wiec jak sie nazywa twoj...? -Dozorcy Anarchii. Fix, nie dzwonisz chyba w srodku nocy, zeby spytac... -Nie - przerwalem jej. - Nie dzwonie. Chce tylko poznac waszego perkusiste. 21 Naprawde nazywal sie Luke Pomfret, powiedziala Louise, ale gral pod wspaniale brzmiacym pseudonimem Speedo Plank. Umowilem sie z nim w poludnie, co pozwolilo mi na hojne siedem godzin odzywczej nieswiadomosci. Kiedy sie obudzilem, z lomotem w glowie i gardlem piekacym, jakby ktos wepchnal mi do niego pare workow piachu, bylo wpol do drugiej. Znow zadzwonilem do Louise, ktora tym razem poczestowala mnie znacznie zwawszym i bogatszym gradem wyzwisk, bo byla w pelni przytomna. Przeprosilem szczerze, przysiaglem na Boga i cala bande innych kolesi, ze nigdy juz nie wytne jej podobnego numeru, i poprosilem, by zadzwonila do pana Planka i przelozyla spotkanie.Potem zadzwonilem do domu Juliet, ale odebrala Susan. Brzmiala pogodnie, dopoki nie powiedzialem gdzie jestem i nie spytalem, czy nie widziala swojej drugiej polowy. -Ale przeciez Jules jest z toba! - zaprotestowala zdumiona. -Juz nie - przyznalem. Opowiedzialem jej o naszej drobnej roznicy zdan w Golden Coffee House w Brokenshire, pomijajac czesc co barwniejszych detali, na przyklad to, jak mnie skopala. Z kazdym slowem Susan robila sie coraz bardziej nieszczesliwa. -Ale jak ona wroci do domu! - zaprotestowala. - Feliksie, nie powinienes jej tam zostawiac. Nie potrafi sie zachowywac, nie ploszac badz denerwujac ludzi. Narobi sobie klopotow. Zdenerwowanie w jej glosie sprawilo, ze sie zawstydzilem, choc na zadnym etapie nie mialem wyboru. -Po prostu mnie zostawila - odparlem, slyszac wlasne slowa i orientujac sie, jak zalosnie i wymijajaco brzmia. - Byla bardzo zla i ostrzegla, zebym za nia nie szedl. A ja, tak czy inaczej, nie bylbym w stanie. To dluga historia, nie pytaj. -Ale czy ma bilet? Paszport? -Susan - powiedzialem, starajac sie ja uspokoic. - Juliet juz wrocila do kraju. Dotarla tu przede mna. Jesli nie zjawila sie jeszcze w domu, to dlatego ze byla... zajeta czyms innym. Mialem nadzieje, ze sie z toba skontaktowala... -Czyms innym, Feliksie? Co masz na mysli? Zawahalem sie. Nie chcialem mowic Susan Book, ze kobieta [sic], ktora kocha, uczestniczyla w napadzie na wiezienie po to, by uwolnic inna kobiete (niezyjaca od czterdziestu lat i bardzo przekonujaco udajaca mezczyzne), zeby tamta nie musiala stanac przed sadem oskarzona o morderstwo. O tym zapewne powinny porozmawiac w cztery oczy, moze nad kieliszkiem wina i kolacja przy swiecach. -To ma cos wspolnego ze zleceniem dla policji - rzeklem. Szczera prawda. - Z pewnoscia nic jej nie jest, ale bardzo jej na tym zalezalo i nie chciala czekac. Szczerze mowiac, o tym wlasnie musze z nia pogadac. Zdobylem nowe informacje i chce je z nia omowic. Jesli wroci do domu albo sie odezwie, mozesz ja poprosic, zeby zadzwonila? Susan obiecala, ze przekaze moja wiadomosc, lecz jej glos brzmial chlodno. Obwiniala mnie za to wszystko, mimo moich wykretow. W jej oczach wygladalo to prosto: zaprosila mnie na kolacje, a ja przywloklem ze soba wielki worek lajna i chaosu i rozrzucilem na jej podlodze. Choc nie znala calej historii, tyle przynajmniej wiedziala - i miala racje. Przyrzadzilem sobie szybkie sniadanie, tosta i suche platki - mleko w lodowce przeszlo transsubstancjacje, zamieniajac sie w cos zielonego i zlowrogiego. Szyja i plecy bolaly mnie tak mocno, ze poruszalem sie jak zreumatyzowany dziadek. Swietny poczatek dnia, nie ma co. Nicky mowil, ze Gary'ego Coldwooda trzymaja na wyciagu w szpitalu Royal Free. Krok, skok i znalazlem sie na ulicach Hampstead, w miejscu, w ktorym zawsze czulem sie mniej wiecej tak mile widziany, jak slimak w salacie. Fakt, ze zapomnialem sie ogolic, nie polepszal sprawy. A moze polepszal: przynajmniej ludzie nie wykazali checi naruszania mojej prywatnosci. Przed prywatnym oddzialem, na ktorym umieszczono Coldwooda, pelnilo straz dwoch mundurowych, ale nie zatrzymali mnie ani nie spytali o nazwisko: nie mialem pewnosci, czy sa tam, by powstrzymac Gary'ego przed ucieczka - a w takim razie powinni pokladac wieksza wiare w jego polamane nogi - czy tez przydzielono ich do ochrony Coldwooda przed oszalalymi fanami. Tak czy inaczej, zupelnie bezbolesnie wyrabiali nadgodziny. Coldwood takze nie czul bolu, ale to dlatego, ze nafaszerowali go lekami tak, ze byl zaledwie w jednej dziesiatej przytomny. Siedzialem tam dziesiec minut, zastanawiajac sie, czy ocknie sie na dosc dlugo, by pojac, ze nie jest sam. Nie wiedzialem nawet, po co przyszedlem, a przynajmniej jak zrownowazyc przeprosiny i wypytywanie. W koncu uznalem swoja porazke i wstalem. Coldwood wymamrotal cos, ale nie do mnie i kompletnie niezrozumiale. Jednakze w chwili, gdy ruszylem do drzwi, do srodka wmaszerowala zwawo pielegniarka, odcinajac mi droge ucieczki. Miala okolo czterdziestki i figure wiktorianskiej szafy trzydrzwiowej: masywny trapezoid z rowna grania piersi przypominajaca szelf kontynentalny. -Kim pan jest? - spytala szorstko. -Przyjacielem rodziny - odparlem wymijajaco. -Bedzie pan musial wrocic po tym, jak umyje sierzanta. -Mialem nadzieje, ze zdolam zamienic z nim slowko na temat... -Po kapieli. A teraz prosze znikac, albo wykapie was obu. Mialem juz oprotestowac podobne grozby, gdy dzwiek naszych glosow sprawil, ze Coldwood poruszyl sie i otworzyl oczy. Oboje zamknelismy sie blyskawicznie. -Fix - wymamrotal. - Czy to... kurwa, tak. Pospieszylem z powrotem do niego, nie zwazajac na jadowity wzrok pielegniarki. -To ja, Gary - oznajmilem, klekajac obok niego w pozycji znanej z miliona wyciskaczy lez. -Tak - mowil powoli, belkotliwie. - Myslalem, ze to tylko zly sen. -Snisz o mnie? W takim razie to, co mowia na glinowie przy Uxbridge Road, to prawda. -Zamknij... - Urwal w polowie zdania, jego oczy uciekly w bok. Kiedy znow mnie znalazly, skrzywil sie z wysilku, najwyrazniej niepewny, co, do diabla, tam robie. -Ruthven, Todd i Clay - przypomnialem. - Miales dla mnie soczysty kasek. Powoli skinal glowa. -Klientela. -Wielcy gangsterzy? Przeczacy ruch glowy. -Sedziowie. Politycy. Wazni biznesmeni. Dziesiec stron pierdzielonego who is who. -No i? -No i spotykaja sie raz w miesiacu na imprezie w pieprzonym krematorium. Jak myslisz, po co? -Wszyscy chodzili do tej samej szkoly. Gary, raz w miesiacu kalendarzowym czy...? Pielegniarka przerwala, stajac nade mna. -Chyba za bardzo denerwuje pan sierzanta Coldwooda - upomniala mnie zimno. -W miesiacu ksiezycowym - wymamrotal Coldwood. - Dwadziescia osiem dni. Co dwadziescia osiem dni, podczas... Nowiu. Noc inskrypcji. To musi sie stac w noc INSKRYPCJI, zeby dalo sie dopasc wszystkich razem. Klepnalem go w ramie, choc pewnie nic nie poczul, i wstalem. -Dzieki, Gary - rzucilem. - Zdrowiej. Kiedy wychodzilem, pielegniarka naciagala wlasnie gumowe rekawice. Zastanawiam sie, skad u niektorych fetysz na ich punkcie: mnie zawsze smiertelnie przerazaja. *** Z Lukiem/Speedo spotkalem sie w National Gallery, bo zarabia tam na zycie jako przewodnik: w jakis sposob nie pasowalo to do niego, ale moze mam w glowie niesprawiedliwy stereotyp perkusisty.Jego wyglad takze sprawial zawod. Po pierwsze, byl bardzo mlody, po drugie, bardzo krotkowzroczny. Nosil grube okulary, z rodzaju tych, w ktorych nie wyglada sie jak intelektualista, lecz krzyzowka czlowieka z obcym. Wlosy mial krotkie, starannie zaczesane, lekko polyskujace zelem badz pomada. Kiedy sie odezwal cichym, spokojnym tonem, pomyslalem, ze chyba ktos tu robi sobie ze mnie jaja. -Jestes kumplem Lou - rzekl. -Tak. -Co moge dla ciebie zrobic? Mam dwadziescia minut, potem przychodzi nastepna grupa. Bylismy w glownym holu galerii, miedzy lada szatni i sklepikiem z pamiatkami. Kiedy sie zjawilem, Pomfret czekal za biurkiem. Wyraznie chcial zalatwic to jak najszybciej i na pierwszy rzut oka nie zachwycilem go ani odrobine bardziej niz on mnie. Z drugiej strony, biorac pod uwage stan mojej twarzy, pewnie wygladalem jak barowy piesciarz, ktory zszedl na psy. Wyjalem z kieszeni nuty, rozprostowalem i podalem mu. Przyjrzal sie im krytycznym wzrokiem. -Co to za melodia? - spytal w koncu. -O to wlasnie chcialem zapytac ciebie - odparlem. - Czy jest tu jakas melodia? Grasz na perkusji, wiec chyba wiesz, nie? Uniosl wzrok znad nut i pokrecil glowa. -Nie. Nie wiem. To tylko mapa rytmiczna. Zapis hybrydowy, wiec nie najlatwiejszy do odczytania, ale uzywalem juz obu systemow i troche sie orientuje. Problem w tym, ze nie podaje melodii, jedynie rytm. W dodatku ten jest cholernie skomplikowany. Gdybym wiedzial, co to za melodia, potrafilbym wszystko dopasowac. -Gdybym ja wiedzial co to za melodia, Speedo - warknalem z irytacja - nie byloby mnie tutaj. To wlasnie melodii szukam. Pomfret poczerwienial. -Co to za gowno? - spytal podniesionym tonem. -Jakie gowno? - Obejrzalem sie przez ramie i z powrotem na niego, zupelnie jakby przypadkowy przechodzien cisnal w niego kawalkiem lajna. -Mowienie mi: Speedo. Tu jestem Luke. Luke Pomfret. Moj pseudonim sceniczny to nie kijek, ktorym mozesz mnie szturchac, gosciu. Nie chce uslyszec go wiecej podczas tej rozmowy. Nie, jesli sie spodziewasz, ze zrobie ci przysluge. W ogole cie nie znam, koles, i nie musze tego znosic. Jasne? -Jasne - mruknalem, wykonujac gest posredni miedzy wzruszeniem ramionami a podniesieniem rak. - Przepraszam. Poruszam sie kompletnie po omacku i dostaje od tego swira. Nie chcialem, zeby to zabrzmialo, ze sie z ciebie nabijam. Tylko czesciowo uglaskany, Pomfret kiwnal glowa. -Po prostu tego nie rob - rzekl. - Nie rob, a swietnie sie dogadamy. Pokaze ci, jak dziala ten system, co mozesz wyciagnac z tego zapisu, a czego nie. I na nic wiecej nie mam czasu, reszte bedziesz musial zrobic sam. Chodzmy do kawiarni. W kawiarni panowaly pustki, co swietnie mi odpowiadalo. Kupilem Pomfretowi cappucino, a sobie podwojne espresso, dorzucajac do tego paczke czipsow zastepujaca lunch - czy tez posilek, ktorego spodziewaly sie moje oglupiale po podrozy wnetrznosci. Pomfret pociagnal lyk kawy, starl pianke z gornej wargi grzbietem kciuka i rozlozyl na stole kartki. -Dobra - zaczal. - Czy potrafisz czytac zwykle nuty? -Leciwie - przyznalem. - Rzadko sie z nimi stykam, ale wiem, co znacza poszczegolne symbole. -Dobra. Przywykles zatem do tego, ze daszki oznaczaja sekwencje nut, tak? -Tak. -Ale nie w zapisie perkusyjnym. To zreszta oczywiste. Bo niby jak? Zatem w nutacji perkusyjnej na standardowym papierze nutowym daszki oznaczaja cos innego. Kazda linia okresla glos - jeden z bebnow w zestawie. Najwyzsza to hi-hat. Srodkowa czy gdzies wokol niej to werbel. Najnizsza - bas. Kazda z tych pionowych kresek to uderzenie w jeden z bebnow, chyba ze sie je skrzyzuje, o tak. - Wskazal jedna skrzyzowana linie, potem druga, trzecia. - To zapewne talerze. Zamrugalem. Nie bylo mi trudno to zrozumiec, ale prowadzil mnie w kierunku, w ktory nie spodziewalem sie wyruszyc. John Gittings uzywal podczas egzorcyzmow malego, recznego tamburynu: wszystko, co bylo wieksze, nie nadawalo sie do pracy w terenie. -A zatem to zapis na caly zestaw perkusyjny? - spytalem. Pomfret przytaknal. -Tak, najprawdopodobniej. To znaczy, linie moga oznaczac bardzo rozne bebny: nie musi to byc hi-werbel-bas-talerze. Ale zazwyczaj owszem. -W porzadku - mruknalem, na razie zostawiajac ten temat. - A wszystkie inne znaki? Czy to litery? To wyglada jak t, a ta prawie jak k. Mam tu tez gwiazdki, kropki i kreski, jak z alfabetu Morse'a i... -To nutacja ramowa - wyjasnil Pomfret. - Inny system. Rozne litery oznaczaja rozne dzwieki. D to "doum", czyli dzwiek basowy. Tik - "tek" i "ka". Oba oznaczaja werbel, w zaleznosci od tego, czy uderza sie go mocna reka, czy tez slaba. Gwiazdki albo kreski oznaczaja pauzy. Zazwyczaj tego systemu uzywa sie do zapisu bebna recznego, nie pelnego zestawu. To dziwne widziec je polaczone, zupelnie jakby... Zawahal sie, marszczac brwi, jak gdyby nie do konca pasowalo mu to, co mial zamiar powiedziec. -Jakby co? - spytalem. -No coz, jakby perkusista zrobil zapis dla roznych muzykow - co najmniej dwoch, moze trzech - ale chcial zaplanowac go na jednej kartce, bo tak go widzial w glowie. Jako jeden potwornie skomplikowany rytm, zlozony z odrebnych kawalkow. Wpatrywalem sie w nuty, probujac przelozyc gesto nabazgrane znaki na dzwieki. Wciaz nie potrafilem ich przejrzec. -Pokaz mi - poprosilem. Pomfret zacmokal. -Latwo powiedziec. Potrzebuje czegos, co posluzyloby za bebny - rozejrzal sie po stoliku. - No dobra - rzekl - sprobujmy. Wzial filizanke i postawil do gory nogami na spodeczku. -Hi-hat - oznajmil. Potem uczynil to samo z moja. - Werbel. - Za cukierniczke sluzyl stalowy cylinder, pelen paczuszek cukru, ktore Pomfret wysypal na blat. Sam pojemnik, odwrocony, stanal obok filizanek. - Bas. - Zostaly jeszcze dwie lyzeczki, ktore zlozyl razem zaglebieniami do siebie. - Talerze. Zademonstrowal kazdy z osobna. Tracanie spodeczkow sprawialo, ze filizanki grzechotaly krotko, glucho. Pacnieta cukierniczka wydawala nieco nizszy dzwiek. Uderzenie lyzeczki owocowalo metalicznym brzekiem. -Tak sie zaczyna - wymamrotal Pomfret. Grzechot grzechot lup. Grzechot grzechot brzek lup brzek. - Potem pojawia sie drugi rytm, o tak - tylko bas. - Lup pauza lup lup lup pauza lup pauza lup lup pauza. - Dobra, a teraz to. Bebny reczne. Uderzenie, przerwa. Uderzenie, dwie przerwy. Ty to zrob - o stolik. Sprobowalem, z poczatku niechetnie i czujac sie jak idiota. Kelnerka za barem patrzyla na nas albo z troska, albo z irytacja, a moze z jednym i drugim. Lecz Pomfret zupelnie sie tym nie przejal: teraz sluchal wewnetrznego glosu, lekko przechylajac glowe i wedrujac wzrokiem pomiedzy nutami i przestrzenia, i z powrotem. Rytm powoli przyspieszal - albo przynajmniej Pomfret gral go szybciej, jego palce tanczyly po stole tak szybko, ze stawaly sie niemal niewidzialne. I, o dziwo, zaczalem cos dostrzegac: kiedy tracalem stolik do wtoru jego serii grzechotow i brzekow, w moim umysle poczulem, jak oderwane elementy zaczynaja zblizac sie do siebie, laczyc i zyskiwac znaczenie - niczym pojedyncze nici kociej kolyski, naciagane miedzy dziecinnymi palcami: szum przechodzil w sygnal. Pomfret byl mniej zachwycony. -Nie, to do dupy - wymamrotal, przerywajac nagle. - Dzwieki sa zbyt zblizone. Wysunal z zestawu wieksza filizanke i zastapil pusta puszka po coli z sasiedniego stolika. Wyprobowal ja, uznal, ze mu odpowiada, sprobowal ponownie - i znowu. Rytm, z powolnego, stopniowego, stawal sie szybki, szalony, jakby kierowal sie wlasna logika wewnetrzna, dyktujaca tempo accelerando. Moj zaimprowizowany akompaniament stawal sie coraz pewniejszy, choc czytalem zapis do gory nogami: tak naprawde czytalem go coraz rzadziej, bo zaczynalem widziec, dokad prowadzi rytm, i przewidywac ksztalty, jakie powinna przyjac moja wlasna partia. Byl to zaledwie poczatek, ale z kazda mijana chwila wrazenie sie wzmacnialo. Choc wedrowalem daleko poza wlasnym ogrodkiem, dostrzegalem fale, ktora wzbudzil John: krepowanie, pierwsza faze egzorcyzmow. Ale Pomfret znow zwolnil i urwal. -Popatrz. - Postukal palcem w zapis. - Tu dodal dodatkowe linie. Teraz potrzebuje trzech perkusistow - jednego z pelnym zestawem i dwoch z bebnami albo tamburynami. To zupelne wariactwo, bo nowy gosc jest pol taktu za pozostalymi. Pakuje sie w gotowy rytm jak autobus. -Zamyka luke - wymamrotalem, wciaz slyszac rytm w glowie. - Zakrada sie za nich i zamyka luke. Niewiarygodne. Nie przerywaj. -Mam tylko dwie rece. - Pomfret zerknal na zegarek. - A zreszta i tak musze juz uciekac. Posluchaj, cokolwiek to jest, na twoim miejscu nie marnowalbym na to czasu. Po zagraniu bedzie brzmialo do dupy. Jesli to Lou cie napuscila, pewnie zrobila sobie dowcip. Niechetnie opuscilem strefe oddalona o krok od rzeczywistosci, w ktorej szybowalem. Wstalem, ostroznie zgarniajac kartki. -To nie dowcip - zapewnilem go. - Dzieki za pomoc. Kiedy gracie nastepny koncert? Pomfret zamrugal jak puszczyk za wielkimi okularami. -We wtorek - odparl. - W tawernie Lock w Chalk Farm. -Przyjde - obiecalem. - Chce cie uslyszec, kiedy bedziesz Speedo Plankiem. *** Sprawdzilem pare miejsc, w ktorych mogla przyczaic sie Juliet, porozmawialem z paroma osobami, ktore mogly ja widziec. Nie znalazlem niczego, a czas plynal.Nastepne kilka godzin zapowiadalo sie upiornie. Wloczylem sie po centrum Londynu, jak wypedzony duch, szukajacy nowego miejsca, w ktorym moglby straszyc. Czulem gniew i niepokoj, kwasny smak w ustach, bo nawet teraz - kiedy sie juz dowiedzialem, gdzie zyje moj wrog, a w rekach trzymalem naladowana bron - jeszcze nie moglem dzialac. Nie moglem wkroczyc, dopoki nie zapelnie przynajmniej czesci pustych plam na mej myslowej mapie: plam, na ktorych obecnie widnial jedynie napis: "Tu zyja potwory". Po pierwsze i najwazniejsze, pozostawala kwestia moich szans. Jak wielu odrodzonych zabojcow znajdzie sie w Mount Grace i czy spotkam ich w postaci cielesnej czy duchowej? Czynilo to spora roznice. Symfonia na bebny Johna mogla zrobic to, do czego ja zaplanowal, ale jesli po przekroczeniu progu zastane dusze zmarlych, latajace swobodnie wokol, zapewne dopadna mnie, nim ja dopadne ich. Jesli natomiast beda mieli na sobie ciala innych ludzi, beda mogli stawic inny opor, ale przynajmniej nie musialbym sie martwic perspektywa opetania i zamienienia w cielesnego robota, tak jak najprawdopodobniej spotkalo to Johna. Istnialo tez kolejne, jeszcze bardziej niepokojace pytanie: jak daleko siegala owa siatka diabelskich nieboszczykow? Nalezalo do nich Mount Grace, a takze rezydencja Palance'a i jego majatek, dzieki czlonkom rady nadzorczej, ktorzy zatrudnili Petera Covingtona i wydawali decyzje w imieniu biednego, zdziecinnialego, starego Lionela. Na milosc boska, mieli tez wlasna firme prawnicza. Na swiecie mogly ich dzialac dziesiatki, nawet setki, przyodzianych w ciala slawnych i bogatych i poslugujacych sie ich nazwiskami. A wtedy trzeba by wiekszego twardziela ode mnie, by rozgryzc te sprawe, jesli w ogole da sie ja rozgryzc. Dlatego wlasnie przed pojsciem do Mount Grace musialem odwiedzic Ruthvena, Todda i Claya. Pod innymi wzgledami byl to kiepski pomysl, ale nie potrafilem wymyslic nic lepszego. Musialem zdobyc dokumenty Maynarda Todda: musialem wiedziec, z jak wielka organizacja mam do czynienia i jak gleboko siegajaca. W przeciwnym razie, atakujac Mount Grace, jedynie poruszylbym gniazdo, z ktorego wyroilyby sie wsciekle osy. Musialem zatem dostac sie do biura Todda i nie moglem wykonac ruchu az do wieczornego zamkniecia. Tymczasem pozostawalo mi tylko czekanie - i zastanawianie sie, co kombinuje Juliet i czy Myriam Kale nie zdazyla juz zawiesic kolejnych skalpow na swoich podwiazkach. Mialem do zalatwienia jeszcze jedno i w pewnym sensie nawet mnie to cieszylo: bo nie mialo nic wspolnego z bagnem, w ktore sie wkopalem. Stanowilo czesc innego bagna, starszego i jeszcze glebszego. Moglem pojechac taksowka do kliniki Charlesa Stangera, ale w moich kieszeniach panowaly pustki, a konto bankowe wkraczalo w ostatni okres historycznego upadku. Musialem oszczedzac srodki. Pojechalem zatem metrem do East Finchley, a dalej poszedlem pieszo. Nim jeszcze dotarlem do bramy, ucieszylem sie, bo juz na Coppetts Road, przy zewnetrznym ogrodzeniu, moich uszu dobiegly rytmiczne zaspiewy. Nie rozumialem slow, ale zaspiewy to zaspiewy: podczas marszow, akcji protestacyjnych, okupacji, wszystkie kryja w sobie przeslanie stanowiace wariacje na temat "nas nie przepedzicie/powstrzymacie/zastraszycie/zmusicie do obciecia wlosow i przywdziania garniturow". Zatem blokada nadal dzialala, a morale bylo wysokie. To oznaczalo, ze przynajmniej na razie Jenna-Jane nie zdolala dorwac Rafiego w swoje lapy. Zyciowcy najwyrazniej uznali, ze zabawia tu dluzej: rozbili namioty i brezentowe szalasy i przechadzali sie miedzy nimi, niczym pierwsi widzowie na koncercie rockowym. Niektorzy gotowali na przenosnych kuchenkach badz malych, jednorazowych zestawach do grillowania sprzedawanych u Sainsbury'ego. Lecz kiedy w koncu zlokalizowalem Pen posrod radosnego tlumu, wygladala na tak zmeczona i przygnebiona, ze az to mna wstrzasnelo. Ujrzawszy mnie, najwyrazniej takze przezyla wstrzas, ale nie spytala, dlaczego moja twarz wyglada jak wielki surowy stek. W tym pytaniu kryloby sie znacznie wiecej niewypowiedzianych przeslan, ktorych wolala uniknac. -Jak wam idzie? - spytalem sztucznie lekkim tonem, gdy usiedlismy razem na szczycie malego pagorka, nieco na uboczu. Ramiona Pen uniosly sie niemal niedostrzegalnie. -Jak dotad zdolalismy ich powstrzymac - oznajmila. - O malo nie zabrali go zeszlej nocy, bo nie pilnowalismy kuchennego wejscia. Tego, ktorym przyjmuja dostawy jedzenia. Ma swoj wlasny parking i miesci sie po drugiej stronie budynku. Po prostu o nim nie pomyslelismy. -Ale teraz juz go pilnujecie. -O tak. Mielismy szczescie, ze kierowca okazal sie idiota: nie wpadl na pomysl, zeby wylaczyc swiatla. Ktos zobaczyl nadjezdzajaca furgonetke i dotarlismy na czas, by ich przegonic. Z roztargnieniem pociagnela zdzblo trawy rosnace miedzy stopami. -Ale teraz to juz tylko kwestia czasu. Probuja zdobyc nakaz sadu, ktory zmusi nas do ustapienia. Sedzia u Barneta - Runcie w jakis sposob przyspieszyl sprawe i jutro rano zapadnie decyzja. Mulbridge musiala dac mu w lape albo cos takiego. -To nie w stylu J-J - zauwazylem. - Predzej poczestuje cie nozem w brzuch niz dziesiatakiem. To kwestia niuansow. Pen spojrzala na mnie z ponura wrogoscia. -W tej chwili nie doceniam niuansow, Fix. Moze nie zauwazyles, ale ledwie jestem w stanie zapanowac nad logistyka. Mozesz mowic otwartym tekstem? Nie spalam od czasu naszego ostatniego spotkania. -Przespij sie teraz - zaproponowalem. - Za dnia niczego nie sprobuja, zwlaszcza jesli spodziewaja sie, ze jutro sady zgodza sie na usuniecie was stad. Zamrugala w zwolnionym tempie - jej okolone sincami oczy wyraznie nie mialy ochoty sie otwierac, kiedy raz sie przymknely. -Ale zostaniesz tu? - naciskala, z trudem wymawiajac slowa. - Nie moge zasnac, nie wiedzac, czy ktos bedzie czuwal. Ktos, komu na nim zalezy Nie mialem wcale ochoty: myslalem o czekajacej mnie walce, o Myriam Kale posylajacej Douga Huntera z powrotem w szeroki swiat, podczas gdy ja nie zabralem sie nawet za prawdziwych nieprzyjaciol. Gorzej, nie wiedzialem, kto to i ilu ich jest, i nie dowiem sie, dopoki nie odwiedze biura Maynarda Todda i nie przejrze jego akt. Czas nie byl po mojej stronie. Trudno bylo po prostu tam siedziec i czuc, jak moje szanse maleja. Ale widzialem, ze naturalna odpornosc Pen siegnela granicy: Pen wydawala sie napieta, krucha, w kazdej chwili mogla sie zalamac. -Zostane - obiecalem. - Poloz sie. Obudze cie za godzine. *** Dalem jej cztery godziny i kilka minut. Podczas gdy spala, cien kliniki Stangera siegnal ku nam, a potem rozciagnal sie wokol. Zyciowcy przychodzili i odchodzili, swietujac jednosc wszelkiego zycia po obu stronach grobu zaspiewami i zadziornymi haslami, ktorych nie sluchal nikt oprocz nich.-Dusza i cialo to przyjaciele! Dusza i cialo zlacza sie! Smierc to nie koniec! W jednej z tych trzech spraw mieli nawet racje. Zabijalem czas, ponownie przegladajac nuty, odczytujac je tak, jak nauczyl mnie Luke/Speedo i probujac uslyszec rytmy - uderzenia i pauzy, nakladki i przeskoki. Wyobrazalem sobie melodie, w ktora mozna by przyoblec ow perkusyjny szkielet: probowalem przelozyc symfonie na bebny na cos innego. Byla to ciezka praca i wciagnela mnie hipnotycznie, ponownie wyrywajac z ciala w otchlan, w ktorej dziala moj osobliwy talent. Faktycznie stracilem poczucie czasu i dopiero gdy Pen poruszyla sie na trawie obok mnie wrocilem do rzeczywistosci - przynoszac ze soba kilka kolejnych okruchow mozliwosci, pare skreconych wstazek nie do konca muzyki. Dla nieperkusisty symfonia Johna byla niczym ukladanka z pieciu tysiecy elementow, w ktorej trzeba ulozyc je wszystkie jednoczesnie bez zadnego wzoru, a potem sprawdzic czy maja sens. -Ktora godzina? - spytala Pen. Zerknalem na zegarek. -Po piatej - oznajmilem. - Jak sie czujesz? Troche bardziej jak czlowiek? -Jak zdechlak - wymamrotala, usiadla i przetarla oczy. - Ale idz juz, jesli musisz. Dam sobie rade. Nie bylem pewien, co w moim zachowaniu zasugerowalo, ze zaczynam sie spieszyc: znalismy sie tak dlugo, ze czasami w podobnych sprawach nasze porozumienie osiaga poziom telepatii. -Dobra. - Podnioslem sie z ziemi. - Pilnuj go dzis w nocy. Jutro wroce z zapasem sil. Pen przygladala mi sie, oslaniajac oczy przed promieniami slonca, ktore zachodzilo za moim ramieniem. -Jesli w ogole wrocisz - odparla. -Tego nie powiedzialem - zaprotestowalem. -Owszem, powiedziales. -Ona takze wstala i niemal wbrew woli postapila krok ku mnie. Przez moment myslalem, ze mnie uscisnie, bo wygladalo na to, ze unosi obie rece. Potem jednak zamarla, cofnela sie i splotla je na piersi. -Nigdy ci nie wybacze tego, co zrobiles Rafiemu - oswiadczyla. -Nie szukam przebaczenia, Pen. A gdybym szukal, to gdzie indziej. -Ale nie chce, zebys sie zabil, pracujac nad jakas durna sprawa. Wilkolaki moga cie pozrec. Demony oslepic, zgwalcic i wyssac ci dusze. Niemal wszystko na tym swiecie jest szybsze od ciebie, a ty masz tylko swoj durny flet. Cokolwiek planujesz, Fix, nie rob tego. Nawet stad widze, ze sam nie wierzysz, ze to sie uda. Odegralem pantomime przedstawiajaca krupiera rozdajacego karty w kasynie. Czesto uzywalem tego gestu w rozmowach z Pen, kiedy probowala wrozyc mi z tarota bez pomocy kart. Zawsze ja to wkurza i odpycha - a w tej chwili tego wlasnie chcialem, bo nieprzyjemnie zblizyla sie do prawdy. -W takim razie swietnie - warknela. - Idz i daj sie zabic. Nie martw sie tym, w jakim bagnie zostawiasz Rafiego. Niech ktos inny zaplaci rachunek. To przeciez standard, nie? -Bezmyslny hedonizm - zgodzilem sie. - A diabel zgarnia pule. -Ktory diabel, Fix? -Nastepnym razem przyniose ci katalog i probki kolorow. Odszedlem szybko, nim Pen zdolala stlumic irytacje i zaatakowac od innej strony. Nie chcialem wyjasniac wiecej niz juz powiedzialem, a jeszcze bardziej nie chcialem brac sie do rzeczy z przeczuciem, ze istnieje inny sposob, ale jestem zbyt glupi, by go dostrzec. Takie mysli sprawiaja, ze zaczynamy watpic we wszystko, a to prosta droga do smierci. Ja chcialem zyc. To zawsze jest moj problem. Mam za wysokie wymagania. 22 Stoke Newington po ciemku: hasydzcy ortodoksi z Chabad Lubawicz i lotrzykowie z bogatych domow kraza drapieznymi grupkami po ulicach. Ja jednak bylem w dosc paskudnym nastroju, by stawic czolo wszystkiemu, co moglem spotkac na drodze. Bog takze byl w kiepskim nastroju - zerwal sie silny wiatr, wlokacy po chodnikach plastikowe reklamowki i skrawki papieru, niebo zasnuwaly ciezkie chmury.W biurach firmy Ruthven, Todd i Clay panowala zachecajaca, nieprzenikniona ciemnosc. Okrazylem budynek z zewnatrz, szukajac najlepszej drogi do srodka i w koncu uznalem, ze wejde od tylu na pierwsze pietro. Mialem ze soba wytrychy i w mgnieniu oka moglem otworzyc drzwi od strony ulicy, ale istnialo zbyt wielkie niebezpieczenstwo, ze zobaczy mnie jakis przechodzien: nie moglem sobie pozwolic na strate czasu, gdyby moje wyczyny zainteresowaly strozow prawa. Od bocznej uliczki za biurem odchodzil slepy zaulek, zawalony kublami na kolkach i starymi lodowkami. Wierzcholka wysokiego muru bronilo stluczone szklo, osadzone w bardzo starym cemencie. Jedynych drzwi nie zamknieto na klucz, lecz zaryglowano od wewnatrz, ale cegly po obu stronach byly stare, pokruszone i dawaly calkiem niezle oparcie. Wspialem sie na drzwi, wykorzystujac szczeliny miedzy ceglami i przywierajac do sciany. Ich gorna krawedz dzielilo od framugi dobre kilkanascie centymetrow. Stanalem na niej, zwinalem plaszcz i polozylem na szkle. Musialem jedynie oprzec sie tam na sekunde i przeskoczyc na dach komorki. Potem pochylilem sie i pociagnalem plaszcz, tylko nieco bardziej sfatygowany. Niemal natychmiast znow mi sie przydal. Owinalem go wokol piesci, zeby stluc szybe w oknie na drugim koncu szopy, a potem, bardzo ostroznie, usunac stluczone szklo z ramy. Szczesliwie w budynku nie wymieniono okien na nowe, podwojne - choc gdyby to zrobili, zawsze moglbym zeskoczyc na ziemie i sprobowac szczescia z tylnym wejsciem. Bezpiecznie ukryty przed nieproszonymi oczami, moglem nad nimi popracowac. Wygladalo jednak na to, ze wszystko idzie po mojej mysli. Nawet macajac w ciemnosci, pod dziwnym katem, kleczac, bo szyba byla na wysokosci mojego kolana, niemal natychmiast znalazlem haczyk i zdolalem go odczepic. Potem podnioslem okno jak najwyzej i wcisnalem sie do srodka. Pod stopami poczulem dywan, ale bylo za ciemno, bym mogl sie zorientowac w ukladzie pomieszczenia. Walczac z impulsem nakazujacym przec na oslep naprzod, zaczekalem, pozwalajac oczom przywyknac do ciemnosci. I cale szczescie: kiedy otaczajaca mnie przestrzen powoli wylonila sie z morza cieni, uswiadomilem sobie, ze nie znalazlem sie wcale w pokoju, lecz na zakrecie klatki schodowej, tak ciasnej jak ja zapamietalem. Po pierwszym kroku polecialbym na dol. Probujac przypomniec sobie rozklad budynku z czasu jedynej zlozonej za dnia wizyty, ruszylem na gore, nie na dol. Mniej wiecej orientowalem sie, gdzie wzgledem schodow znajde drzwi Todda, ale nie jak wysoko. Pierwsze otworzyly sie, kiedy nacisnalem klamke, lecz pomieszczenie wewnatrz nie wygladalo jak trzeba - biurko stalo pod najdalsza sciana, nie pod oknem. Zamknalem je za soba i ruszylem wyzej. Na nastepnym pietrze kolejne drzwi okazaly sie zamkniete. Potem jednak z lekkim zdumieniem zauwazylem, ze sa zaryglowane od zewnatrz. Odsunalem zaslone i zajrzalem. Tym razem, nawet kiedy otworzylem szeroko drzwi, ciemnosc wewnatrz pozostala nieprzenikniona. Co gorsza, pokoj wydawal z siebie niski, basowy pomruk, bardziej przypominajacy wibracje niz dzwiek. W tych okolicznosciach istnial milion dobrych powodow, by nie zapalac swiatla, a jednak to wlasnie zrobilem. Zadzialalem niemal odruchowo: pomacalem sciane po lewej, sprawdzajac, czy jest tam wylacznik, i kiedy go znalazlem, pstryknalem. Poza filmami nie widzialem nigdy, jak zabojca rozklada swoj karabin snajperski i starannie umieszcza poszczegolne czesci w wycietych w piance otworach w niewielkiej czarnej walizeczce. Zakladam, ze faktycznie tak to wyglada, ale poniewaz brak mi doswiadczenia, musze to przyjmowac na wiare. Teraz jednak, kiedy rozmowa zejdzie na rozmontowane wilkolaki, moge sie wypowiedziec, bo gdy zaplonelo swiatlo, to wlasnie ujrzalem. Pokoj wypelnialy koty. Wszystkie spaly: na podlodze, na meblach, polkach, zapelniajac kazda widoczna powierzchnie. Owe wibracje okazaly sie polaczonym, nakladajacym sie mruczeniem. Odruchowo cofnalem sie o krok, wstrzasniety implikacjami tego co widze. I wlasnie w owym momencie, gdy probowalem podjac decyzje, kot posrodku pokoju, wielki, bialy pers, lezacy na antycznym sekretarzyku, otworzyl oczy. Tuz po nim uczynily to koty lezace obok, nastepnie ich sasiedzi i tak dalej, jakby ze srodka pokoju rozchodzila sie fala, jakby jedna wielka istota posylala polecenie, pelznace wzdluz starego, sfatygowanego ukladu nerwowego, ktory potrzebuje czasu, by przekazac je czlonkom. Teraz przygladalo mi sie okolo setki kotow, w ich oczach plonela pradawna, nieprzenikniona wrogosc. Wygladalo to upiornie, ale najgorsze mialo dopiero nadejsc. Pers miauknal przeciagle i dwa koty po jego bokach zblizyly sie i otarly mu o policzki, jakby chcialy go pocieszyc. Lecz ow lagodny dotyk stal sie mocniejszym naciskiem, trwajacym zbyt dlugo. A potem futro i miesnie na kocich pyszczkach zaczely sie zlewac w odrazajaca, bezksztaltna mase. Po chwili przyszla kolej na ciala. Wokol tloczyly sie inne koty, zeskakujace z zakurzonych polek pelnych starych ksiazek, wypelnionych precedensami, i przemykajace po podlodze, by dolaczyc do reszty. Z jednym cichym "kurwa!" rozchylilem poly plaszcza i wyjalem z wewnetrznej kieszeni flet. Przelotnie przyszlo mi do glowy, by sie wycofac i z powrotem zaryglowac drzwi. Ale co by to dalo? Kiedy koty zlalyby sie w stwora, ktorym mialy sie stac, drzwi by go nie zatrzymaly. Trzy koty posrodku zniknely bez sladu. Kolisty pagorek lepkiego ciala, w ktore sie zamienily, mial z przodu jakby zarys twarzy. Unosil sie z blatu w miare, jak do podstawy dolaczaly kolejne koty, rozplywajace sie coraz szybciej, jakby proces nabieral rozpedu. Siegnalem w glab pamieci, moje palce odnalazly otwory fletu i zaczalem grac. Juz dawno zapomnialem melodie, ktora skomponowalem, by zalatwic Scruba, kiedy spotkalismy sie po raz ostatni, a poza tym nie mialem pewnosci, ze ten stwor to ren sam loup-garou, ktory przybral to nazwisko i postac. Tak jak powiedziala Juliet, skoro jeden wilkolak nauczyl sie organizowac w zywa kolonie, prawdopodobnie potrafily to wszystkie, jesli tylko wpadly na ten pomysl. Na moja korzysc przemawialo jedno i tylko jedno. W miare jak loup-garou przybieral na wadze i wzroscie, jego poczucie w moim wewnetrznym oku, czy raczej uchu, narastalo. Z chwili na chwile melodia loup-garou stawala sie coraz silniejsza i wyrazniejsza. Pozwolilem, by jekliwe dzwieki wypelnily mi glowe, a potem wypuscilem je przez pluca, gardlo i koniuszki palcow, do kruchego kawalka lanego metalu trzymanego w dloniach. Gestniejaca masa przede mna ryknela z wscieklosci. Byla juz znacznie wieksza - obrzydliwie plynna, sciekala z biurka na podloge, dajac pozostalym kotom znacznie rozleglejsza powierzchnie, do ktorej mogly przywierac. Z bryly siegnela ku mnie prymitywna wypustka, na jej zewnetrznej powierzchni wyrosly pecherze, ktore zamienily sie w palce, rozprostowujace sie i zaciskajace spazmatycznie. Z ich koncow wystrzelily ostre szpony. Gralem dalej, walczac z narastajaca panika: chcialem przyspieszyc, lecz logika melodii ciagnela w przeciwna strone, zmuszajac mnie, bym zwolnil i przeciagal dzwieki jak najdluzej, pozwalajac, by przeplywaly po pokoju w opadajacych kadencjach. Wieza materii zadygotala, po jej powierzchni przebiegly zmarszczki. Kazda przypominala ruch reki magika, pozostawiajacej po sobie najpierw futro, potem nagie, ohydnie rozowe cialo, potem znow siersc. Z glownej masy wyplynely konczyny, niczym mieso z maszynki do mielenia. Gdy tylko nogi oparly sie o ziemie, ruszyly chwiejnie w moja strone. Twarz uniosla sie i odlaczyla od gory wiezy, niczym obsceniczny babel. Cialo pod nia zmarszczylo sie i zwezilo, tworzac glowe i szyje. Wciaz byly jednolite, oczy mialy ten sam kolor i fakture co cialo, ale z sekundy na sekunde zaczynaly sie przejasniac. Twarz wykrzywila sie szyderczo, moja panika wzrosla. Lecz melodia miala racje, a ja sie mylilem. Powolnie, miarowo, z kazda opadajaca nuta oplatala powstajacego przede mna stwora niczym lancuchy. I dzialala: pozostawalo tylko pytanie, czy zadziala dosc szybko, by uchronic mnie przed pozarciem zywcem. Loup-garou zwolnil, wygial grzbiet, jak pod wielkim ciezarem, ale sie nie zatrzymal. Postapil kolejny krok naprzod, szponiasta lapa na koncu reki napiela sie i zacisnela tuz przed moja twarza. Bezzebna paszcza otwarla sie, z dziasel wyrosly kly, z miekkiego rozu przeksztalcajace sie w lsniaca, twarda biel. Odruchowo szarpnalem sie w tyl, trafiajac lokciem we framuge i o malo nie upuszczajac fletu. To bylby koniec historii, ale zdolalem utrzymac rownowage, jedynie przez moment grajac falszywy ton. Loup-garou ogarnial zlowrogi paraliz, ale promieniowal od stop w gore: jego tulow nadal poruszal sie gietko. Pochylil sie i lapa smignela w strone mego gardla - cofnalem sie, opierajac ciezar na tylnej stopie, i ostre pazury zamienily przod mojego plaszcza w konfetti: ostry bol i nagle cieplo na piersi swiadczyly, ze co najmniej jeden skaleczyl mnie do krwi. Szurajac nogami jak slepiec, powoli cofalem sie na podest, az w koncu naparlem krzyzem na porecz i wiedzialem, ze dalej juz nie uciekne. Pozostaly mi tylko dwa wyjscia: umrzec albo grac. Gralem, przeganiajac mysl o drugiej opcji. Nogi loup-garou ugiely sie, runal na kolana, ale nadal probowal mnie dosiegnac. Kiedy szpony wyciagnietej lapy sieknely mnie w kostke, uskoczylem na bok i kopnalem go mocno. Loup-garou znow ryknal, lecz tym razem ow dzwiek zabrzmial glucho, bulgotliwie: byl to odglos czegos rozpadajacego sie od srodka. Oczy, teraz w pelni uformowanej twarzy, patrzyly na mnie z otwarta nienawiscia. Z poczatku byla to twarz Scruba, potem po oceanie ciala przeszla kolejna fala i ujrzalem oblicze Leonarda od kopiarki. Stwor probowal cos powiedziec, lecz zamiast tego z jego ust wytrysnela krew i czarna zolc. Sposrod owego plynnego rozkladu dobieglo mnie pare urywanych dzwiekow. -Ca... Cas...Cast... Oczy znow zmetnialy, plyn wypelniajacy otwarte szeroko usta nagle zgestnial blyskawicznie w cos, co smierdzialo i polyskiwalo jak stygnaca smola. W tym momencie loup-garou zapewne juz nie zyl, lecz dziwne drgawki poszczegolnych czesci owego poteznego, lezacego cielska zniechecily mnie do podejscia blizej i sprawdzenia. Po prostu zostawilem go tam na podescie, jak cos wielkiego, niechcianego, czekajacego na smieciarzy. Gabinet Maynarda Todda miescil sie za nastepnym zakretem schodow. Zrozumialem to, gdy tylko ujrzalem zapalone swiatlo. Uznalem, ze subtelnoscia niczego nie zyskam: walczac ze Scrubem, narobilem dosc halasu, by obudzic umarlych. Zakladajac, ze w poblizu bylo ich wiecej. Ktos, kto czekal w srodku, wiedzial, ze tu jestem. Zawsze moglem odwrocic sie i odejsc, ale uznalem, ze to nie jest wyjscie. Pchnalem zatem drzwi, otworzylem szeroko i przekroczylem prog. Todd siedzial za biurkiem, na lekko przechylonym krzesle, i opieral sie plecami o polki. Pistolet w jego dloni celowal mi w piers, a on sam sprawial wrazenie calkowicie odprezonego. -Pan Castor - rzekl, popychajac ku mnie stopa krzeslo z drugiej strony biurka. - Jak to jest, ze nigdy nie mozna ufac religijnym fanatykom, nawet w kwestii jednego, prostego morderstwa? Kiedy zabierze im sie pentagramy i mistyczne pieczecie, sa jak bezradne, male dzieci. Bardzo sie zawiodlem, slyszac, ze przezyl pan swa krotka wycieczke do Alabamy. Ale kazdy zawod staram sie traktowac jako nowe wyzwanie. Prosze wejsc i usiasc. Wszedlem do pokoju, ale nie siadlem na krzesle - dopoki stalem, istniala szansa, ze w ktoryms momencie zdolam go obezwladnic. Siedzac, juz bylbym trupem. -Pracujesz do pozna - zauwazylem. Wzrok Todda powedrowal ku srodkowi pomieszczenia. Tez tam spojrzalem i ujrzalem lozko polowe. -Ostatnimi czasy sypiam tutaj - oznajmil z lekka rezygnacja. - Pani Todd wystapila o rozwod. Mowi, ze nie jestem czlowiekiem, za ktorego wyszla. I wie pan co? Ma racje. Prosilem, zeby pan usiadl, panie Castor. Jeden strzal w kolano moze pana zmusic. Usiadlem. Zastanawialem sie, czemu jeszcze mnie nie zabil, skoro taki mial plan. Moze nie chcial poplamic krwia wykladziny - jesli tak, nie ucieszy sie, ujrzawszy, co zostawilem na podescie pierwszego pietra. -W krotkim czasie zaszedl pan bardzo daleko - podjal Todd. - To dobrze swiadczy o panskim talencie detektywistycznym. -Dzieki. -Tyle ze nie jest pan detektywem. - Glos Todda stwardnial, jego oczy spojrzaly na mnie ze szczerym niesmakiem. - Jest pan czlowiekiem, ktory pozbywa sie niechcianych duchow. To zaledwie krok od pokatnych aborcji. To, co ci znachorzy robia na poczatku cyklu zyciowego, pan robi na koncu. I podobnie jak im, chodzi panu wylacznie o forse. Brak panu rozumu i motywacji, by nas odkryc. Nawet nie probowalem odpowiadac, bo najwyrazniej nie oczekiwal odpowiedzi. Na jego biurku stalo zdjecie pieknej, choc nieco srogiej brunetki. Podnioslem je i przyjrzalem mu sie z namyslem. -Za kogo zatem wyszla pani Todd? - spytalem. -Za podrzednego prawnika, ktory nie umial o siebie zadbac. -A ty...? -Nie jestem nikim, o kim by pan uslyszal. Wedlug mnie, jesli przestepca zyskuje sobie slawe, to dlatego ze jest dosc glupi, by sie rzucac w oczy. Ale nie o tym traktuje nasza rozmowa, panie Castor. Moze tak wygladac, lecz tylko dlatego ze trudno jest zrzucic z siebie otoczke cywilizacji. Nieco juz odwyklem od fizycznego ranienia ludzi. To byla swiadoma decyzja z naszej strony - mozliwie pelna legalizacja - ale ma tez swoje wady. Czlowiek traci zawodowy sznyt. - Pochylil sie, opuszczajac na podloge przednie nogi krzesla, i wstal. - Prawde mowiac - dodal, okrazajac biurko - jeszcze na Mile End zamiast pistoletu, zawsze wolalem noz. Pewnie zatem, jesli nie ma pan nic przeciw temu, zaczne od noza. Tak, zeby sie oswoic. A poza tym w ten sposob lepiej panuje sie nad wszystkim. Bardzo bym sie wkurzyl, gdyby wykrwawil sie pan na smierc albo wpadl w szok, zanim dowiem sie wszystkiego, co musze wiedziec. Aha. Zatem tak to mialo wygladac. Spialem sie, gdy sie zblizyl. Szukalem okazji, ktora moglbym wykorzystac do szybkiego ciosu albo kopniaka w jaja. Ale Todd zachowywal ostroznosc, pozostajac poza moim zasiegiem. Pogrzebal w kieszeni. Spodziewalem sie, ze wyciagnie z niej noz, ale nie: trzymal w palcach solidne, lekko sfatygowane, policyjne kajdanki. W pewnym sensie byly to gorsze wiesci. -Wsun rece miedzy prety oparcia - polecil Todd. -Powiedz mi, co chcesz wiedziec. - Zagralem na zwloke, patrzac mu w zimne, surowe oczy. - Moze zalatwimy to po dobroci. Todd pokrecil glowa. -Ja umiem zalatwiac jedynie sila - rzekl. - Poza tym bardziej ufam temu, co zdolalem wycisnac sam. Ostatni raz prosze, panie Castor. Zawahalem sie. Istnieja sposoby zrzucenia kajdanek, ale latwiej tego dokonac, jesli gosc, ktory je zaklada, jest nieco tepawy. Ustapic czy stracic rzepke? Podjalem decyzje i zrobilem co kazal, bez specjalnego zachwytu. Niestety, Todd byl bardzo zreczny i ostrozny. Zapial kajdanki tak mocno, jak tylko pozwolily zawiasy, a choc zacisnalem piesci i napialem miesnie przedramion w najlepszym stylu Iana Fleminga, czulem, ze nie ustapia. Zostalem przymocowany do krzesla i moglem sie uwolnic, jedynie otwierajac zamek kajdanek - co da sie zrobic wylacznie wytrychem - albo rozwalajac krzeslo na kawalki. Malo prawdopodobne, by Todd spokojnie przyjal podobna probe. -Dobra - rzekl i nim sie wyprostowal, pociagnal mnie za rece, upewniajac sie, ze nie maja dosc luzu, by siegnac do kieszeni plaszcza badz spodni. Nawet nie probowal mnie przeszukiwac: zapewne uznal, i slusznie, ze nie mam przy sobie niczego, co zdolaloby przebic trzydziestke osemke. Wrocil za biurko, otworzyl gorna szuflade i wyjal bardzo powazny kawal metalu: ostrze mialo zaledwie dziesiec, dwanascie centymetrow dlugosci, ale nadano mu osobliwy ksztalt, z lekkim zgrubieniem centymetr od czubka i asymetryczna krzywizna. Rekojesc zrobiono z czarnej, polimeryzowanej gumy. Byl to noz zaprojektowany do morderczych dzialan w najtrudniejszych okolicznosciach: bron osobistej, jednostkowej zaglady. -Zaszedles daleko z Mile End - zauwazylem, zeby cos powiedziec. -O tak - zgodzil sie Todd, sprawdzajac ostrosc noza na opuszce kciuka. - Ale to latwy awans. Zaraz sie przekonasz jak latwy. -Myslisz, ze bylem dosc glupi, by przyjsc tu sam? -No coz, zjawiles sie sam, wiec owszem, tak wlasnie mysle. Jesli sie myle, porzadnie najem sie wstydu. Ale myslmy pozytywnie: nie myle sie i do tego nie dojdzie. Rozkolysanym krokiem wrocil na moja strone biurka i przysiadl na nim, pochylajac sie: pozycja czlowieka, ktoremu sie nie spieszy. -Dla kogo pracujesz? - spytal. Nie interesowaly mnie strategie ani zmylki, chcialem jedynie znalezc odpowiedz, ktora mozliwie jak najdluzej bedzie mnie chronic przed pokrojeniem zywcem: im dluzej bede zwlekac, tym wieksza szansa, ze znajde cos, czego moglbym uzyc przeciw Toddowi. No dobra, chwytalem sie brzytwy: wiedzialem, jak marna jest sytuacja, ale nadzieja - nawet zalosna, najtansza nadzieja - nie umiera nigdy. -Dla pewnej kobiety, Janine Hunter - oznajmilem. - Jej starego oskarzono o morderstwo i... Koniuszek noza smignal w dol przez moj policzek. Po twarzy splynelo mi cos cieplego i mokrego, poczulem w ustach smak krwi. -Janine - powtorzyl Todd. - Tak, wiemy o Janine. - Przemawial tak obojetnym tonem, ze pomyslalem, ze lada moment moze sie znudzic i znalezc sobie lepsze zajecie. - Niezle nadaje sie na przykrywke. Zasluzyles na najwyzsza ocene. Ale ja chce wiedziec, kto ci powiedzial o nas. O Mount Grace, Lionelu Palansie i calej operacji. O tym, jak wrocilismy. Widzielismy to u Gittingsa, a potem u ciebie. Troche macania na oslep, dla lepszego efektu, a potem zmierzasz wprost do zrodla. Bo ktos kieruje toba z tylnego siedzenia. I o to nazwisko wlasnie mi chodzi, panie Castor. Spowiedz dobrze zrobi pana duszy. I, powiedzmy, pana lewemu oku. - By podkreslic te slowa, przysunal mi noz do oczu i pokazal krew na klindze. - A potem prawemu, po krotkiej chwili do namyslu. A zatem prawda nie wystarczy. Pomyslalem: bede musial uciec sie do bajerow. -Nie znam jego nazwiska - powiedzialem. - Rozmawialismy wylacznie przez telefon. -W takim razie jak ci zaplacil? Sprawdzilem twoje konto i dzieje sie na nim chyba jeszcze mniej niz w twoim zyciu seksualnym. Podobno trudniej jest kogos oklamywac, kiedy patrzy mu sie w oczy. Zmusilem sie do gapienia wprost w twarz Todda, by nie zaczal watpic w moja wiarygodnosc jako informatora. -On mnie zabije - zaprotestowalem. Todd pokrecil glowa. -Nie - zapewnil mnie. - Nie zrobi tego. Ja cie zabije, gdy tylko uzyskam wszystkie szczegoly. Nie musisz sie nim przejmowac. Przejmuj sie mna i tym jak paskudnie sie zrobi, kiedy zaczniesz cos ukrywac. Jak on wygladal, ten czlowiek? Szczegoly. Wszystkie, ktore mozesz podac. Skulilem sie, jakbym ustepowal przed nieuniknionym. -Wysoki - zaczalem. - Wyzszy ode mnie. Mniej wiecej w moim wieku, moze troche starszy. Nosil garnitur jeszcze drozszy od twojego. Mial brode. Nie pelna, przystrzyzona. Gosc, ktory dba o swoj wyglad. -Oczy? -Nie zauwazylem. -Wlosy? -Blond. Z tej pozycji widzialem tylko dolna polowe ciala Todda, ale i tak dostrzeglem lekkie zesztywnienie miesni - wytezenie uwagi. Albo nie spodziewal sie tego, albo tez potwierdzilem jego najgorsze obawy. -Budowa? - spytal. Staral sie przemawiac znudzonym i obojetnym tonem, jak wczesniej, ale obecnie ow ton dzwieczal falszywie. Ciekawe. Milo byloby pozyc dosc dlugo, by sie dowiedziec, co to znaczy. -Mocnej postury - podjalem. - Troche jak rozrabiaka, choc oczywiscie z wyzszych klas. Nie jak te wasze uliczne szumowiny. -Spojrz na mnie - warknal Todd, i gdy znow unioslem glowe, wycelowal nozem w moje lewe oko. - Bylem tu, kiedy ty... - zaczal, ale najwyrazniej zmienil zdanie. - Akcent? - rzucil ostro. -Taki jak twoj. Z wyzszych sfer, ale to tylko warstwa farby, spod ktorej wygladalo cos innego. -Czyzby? - Usmiechnal sie drapieznie, jak rekin. - Przejrzales mnie, co, Castor? Jasne, jasne. Za bystry jestes dla takich jak ja. Noz smignal po raz drugi, a ja wrzasnalem z bolu i strachu. Kiedy jednak Todd sie wyprostowal, nadal patrzylem na swiat obojgiem oczu. Tym razem skaleczyl mi ucho; noz oddalal sie, zataczajac luk w gore, jakby rysowal nim ptaszka. Kosc policzkowa: ptaszek. Ucho: ptaszek. -Jak sie do niego zwracales? - spytal tym samym swobodnym tonem. - Musiales jakos nazywac tego wyrafinowanego silacza. Z jakichs przyczyn w moim umysle roilo sie od roztanczonych diablow. -Louie - odparlem, myslac o Louie Cypherze z filmu "Harry Angel". Co za pierdoly. Mam nadzieje, ze jesli diabel lubi slowne gierki, to pokaze w nich nieco wiecej klasy. - Louie... Rourke. -I jak sie z toba kontaktowal? Wzruszylem ramionami, starajac sie nie zdradzac po sobie ulgi. Jesli bez mrugniecia okiem lyknal Louiego Rourke'a, to istniala jeszcze dla mnie nadzieja. -Juz mowilem, telefonicznie. Powiedzial, ze chcialby mnie wynajac do egzorcyzmow. Naprawde duzych. Mowil, ze moga byc niebezpieczne, ale dobry ducholap poradzi sobie bez problemow. Zaplaci dobrze - bardzo dobrze - i przekaze mi wszystkie informacje niezbedne do bezpiecznego zakonczenia sprawy. Todd wytarl klinge o dlon i przyjrzal sie pozostawionej przez nia plamie krwi. Potem znow spojrzal na mnie. -Gratuluje - rzeki. - Wlasnie kupiles sobie jeszcze piec minut zycia. Opowiedz mi o tym. O tym, jak ten... Rourke cie przygotowal. Co juz o nas wiedzial. -Co cie to obchodzi? - spytalem. W glebi oczu Todda zaplonal niebezpieczny blask. Ryzykowalem, ale swiadomie: potrzebowalem kilku sekund do namyslu, by przypomniec sobie moje wczesniejsze posuniecia i wyszykowac odpowiedz, ktora go przekona. Faktycznie zyskalem kilka sekund, ale jak to mowia: nie ma czegos takiego jak darmowy lunch. Todd nieco mocniej zamachnal sie nozem i z czola do oczu poplynela mi krew. W czole jest mnostwo naczyn krwionosnych, ktore bardzo mocno krwawia: krew w ulamku sekundy zalepila mi powieki. Todd odsunal je, przyciskajac kciukami. Zamrugalem i spojrzalem wprost w jego szeroko otwarte oczy. -Obchodzi mnie, ty pierdolony debilu, bo to jego chce dorwac - warknal. - Nie ciebie. Ty sie, kurwa, nie liczysz. Juz jestes martwy. Powiedz mi, dosc zebym dorwal w swe rece goscia, ktory nazywa sie Rourke, a umrzesz nieco latwiej i tyle. Do tego wlasnie sprowadza sie twoje zycie, Castor. Trzeba bylo zostac zegarmistrzem. -No dobrze - wymamrotalem glucho. - Dobrze, tylko nie rob mi krzywdy. Tekst dosc kompromitujacy, ale zadzialal. Todd usadowil sie z powrotem na skraju biurka i machnal zachecajaco swym narzedziem do przesluchan. -W takim razie gadaj - poradzil. -On... powiedzial mi o inskrypcji - rzeklem i zobaczylem, jak ramiona Todda zesztywnialy nagle, gdy probowal zapanowac nad wyrazem twarzy. Przedobrzyles, skurwielu. Hunter mowil: trzy dni. Policzylem szybko w pamieci. - To dzisiaj, prawda? Mowil, ze to bedzie dzisiaj. Todd nawet nie zadal sobie trudu, by odpowiedziec. -Mow dalej. -Powiedzial, ze jest was okolo dwustu - podjalem, cytujac liczbe podana przez Molocha. - I ze cala operacja trwa juz ladne kilka lat, od czasow... - staralem sie zamaskowac lekkie wahanie, zeby Todd nie zauwazyl -...Aarona Silvera. Mowil, ze Silver byl czlonkiem zalozycielem. -Naprawde? Nie spuszczalem go z oczu. -A co, mylil sie? -To czlowiek z nozem zadaje pytania, Castor. Mow dalej, dopoki nie kaze ci przestac. -Wiedzial, ze Silver i Les Lathwell to ta sama osoba. To chyba mial na mysli, nie? Ze gosc zawsze tam byl i dogladal calej operacji. Wargi Todda uniosly sie w groznym grymasie: nie spodobalo mu sie takie ujecie. Nagle przyszlo mi do glowy cos jeszcze: czy Nicky nie wspominal, ze Silver naprawde nazywal sie Berg? A Les Lathwell byl w Ameryce w latach szescdziesiatych, uczac sie gangsterskiego fachu od mafii w Chicago; od Berga bardzo juz niedaleko do Bergsona. Zaryzykowalem. -To Silver, to znaczy Les Lathwell, sprowadzil tu Myriam Kale, prawda? Znow wzial sprawy w swoje rece. Zajal sie aktywna rekrutacja. Zaloze sie, ze prawdziwa, psychopatyczna zabojczym stanowila cenny okaz w waszych zbiorach. Todd z wsciekloscia uniosl noz w zacisnietej piesci, potem jednak zmienil zdanie i zamiast tego spoliczkowal mnie mocno. -Naprawde jestes tak skurwysynsko glupi? A moze probujesz mnie podpuscic, zebym cie zabil, zanim wszystko wygadasz? Kale? To od poczatku byla katastrofa. Powiedzialem mu: ma nie po kolei w glowie. Dla reszty nas zabijanie to jedynie srodek wiodacy do celu. Dla niej to nalog. Choroba. Nigdy nie przestanie i zawsze bedzie sciagac na siebie uwage niewlasciwych ludzi. Jest ostatnia rzecza, jakiej bysmy pragneli. Kims, kto sra do wlasnego gniazda, bo nie umie inaczej i nie da jej sie tego oduczyc. Pierdolona wariatka! Mial racje co do otoczki cywilizacji. Teraz, gdy zawladnely nim emocje, w jego akcencie pojawilo sie cos prostackiego, rodem z East Endu. Uznalem, ze slusznie bedzie dalej go podpuszczac: jesli sie wscieknie, straci rownowage i przestanie myslec jasno. A wtedy nie wiadomo, jakie pojawia sie mozliwosci. -Ale to Silver podjal decyzje - powiedzialem - bo on wszystkim sterowal. Pan Rourke mowil, ze gdybym zdolal wyeliminowac Silvera, cala reszta sama by sie rozsypala. Todd rozesmial sie, z niedowierzaniem krecac glowa. -Wyeliminowac Silvera? Kurwa, gdybym wiedzial, ze o to ci chodzi, zaczekalbym i pozwolil ci sprobowac. Sami bysmy to zrobili, ale zanadto sie pilnuje, by dac nam okazje. On i ta jego amerykanska zdzira nas zrujnowali. Przez nich znow stalismy sie widoczni, choc latami staralismy sie ukryc wszystkie wiodace do nas slady. Zyc wiecznie. Zyc wiecznie jak krolowie. Zbudowac imperium silniejsze i bezpieczniejsze niz wszystko, co mielismy za zycia. Taki wlasnie byl plan, i to, kurwa, jego plan! "To miasto moze nalezec do nas". I tak jest! Nalezy do nas! Zgarniamy swoja dzialke, bierzemy wszystko czego zapragniemy, i nikt nie ma o tym pojecia. A jesli sie dowiaduje, umiera, a takze jego zona i dzieci, a ogrody posypujemy pierdzielona sola. Mamy wszystko. Ale wiesz, jak to mowia: milosc zaslepia. Nie chcial sluchac rozsadnych argumentow. Od chwili, gdy ja spotkal, kompletnie sie zmienil. Wyeliminowac Silvera? - Znow sie zasmial, lecz w jego glosie brzmiala dlawiaca gorycz. - Trzeba bylo, kurwa, powiedziec. -Tak - zgodzilem sie, zmieniajac nieco temat. - Kale od poczatku byla waszym slabym punktem. Za kazdym razem, gdy dawaliscie jej nowe cialo, znow zabijala... Todd kiwal glowa, totez mowilem dalej. Robilem tylko to, co wszystkie media: wykorzystujac reakcje frajera, szlifowalem wlasne domysly, namierzajac prawde tak, by wygladalo, ze znalem ja od poczatku. -Za kazdym razem stara psychoza dawala o sobie znac. Ale nie mogliscie zostawic jej w ziemi. Silver by wam nie pozwolil. Wyglada zatem na to, ze pan Rourke mial racje co do hierarchii dziobania. -Jestesmy wspolnota - warknal Todd. - Demokratyczna i egalitarna. Wszystko odbywa sie uczciwie, wedlug jasnych, przejrzystych zasad. Spedzasz rok na szczycie w jednym z cial majacych wladze, wplywy i slawe - a potem rok na dole, zarabiajac na zycie i pilnujac interesu. Nie ufamy nikomu innemu, sami musimy zarzadzac krematorium i go pilnowac. Wszystko zostaje w rodzinie. Ale ten kutafon jest silniejszy niz cala reszta nas. Zaczal tworzyc wlasne zasady. A poniewaz jest najstarszy, musimy dzialac ostroznie. Czas to nie tylko pieniadz, ale tez sila. Nie wiemy, jakie przygotowal zabezpieczenia, kiedy byl jeszcze sam. Tak na wszelki wypadek. Nigdy nie pozwoli sie przylapac ze spuszczonymi spodniami. Gdybysmy go zabili... - Todd nie dokonczyl, ale jego wzruszenie ramion mowilo az nadto jasno: zabicie Aarona Silvera, ciala, ducha badz obu, stanowiloby poczatek czegos, nie koniec. - A zatem to byl twoj cel - powiedzial, wracajac do rzeczy. - Nie reszta nas. Tylko Silver. To po to pojechales do Alabamy? Po jego sladach? -Szukalem informacji na temat Kale. Wydaje sie, ze to jego slaby punkt. Todd przytaknal. -Tak, tu masz racje. Ale te okazy, ktore zabrales Chesneyowi. Wiekszosc nie miala nic wspolnego z Silverem. O co w tym wszystkim chodzilo? -Nie wiedzialem, co mial Chesney - zrobilem unik. - Musialem sie przyjrzec. Todd spojrzal na mnie zdumiony. I podejrzliwy. -To znaczy, ze nie pracowales z Gittingsem? Mialem wrazenie, ze cienki lod pode mna wlasnie zaczyna pekac. -Nie bezposrednio - wyjasnilem. - Gittings i Langley stanowili pierwszy zespol. Ja bylem w rezerwie. Rourke uruchomil mnie dopiero, kiedy tamci dali ciala. I oczywiscie najpierw musialem sie dowiedziec, jak daleko zaszli. Todd wpatrywal sie we mnie twardym wzrokiem. Cokolwiek dzialo sie w jego glowie, nie wygladalo dobrze. -To czemu tak dlugo weszyles wokol wdowy po Gittingsie? - spytal ostro. Udalem skrepowanie i zawstydzenie. -Jestesmy z Carla starymi przyjaciolmi - wyjasnilem. - A kiedys... moglibysmy byc czyms wiecej niz przyjaciolmi. Pomyslalem... no wiesz, nie zaszkodzi jej o tym przypomniec. Todd odprezyl sie lekko i usmiechnal pogardliwie. -To naprawde zabawne, Castor. Groves tkwil w tym domu razem z toba, a ty myslales tylko o tym, zeby zamoczyc? -Wiem - odparlem z gorzkim, nieskrywanym wyrzutem. - Pozniej sie domyslilem. To Groves opetal Johna, zgadza sie? -Opetal. Zrozumial, ze jego mozg zamienia sie w papke, i sie zastrzelil. To byl najgorszy moment. Jesli tkwisz w cudzym ciele, ktore zaczyna przezywac drugie dziecinstwo, co sie z toba stanie? Groves wolal nie czekac, zeby to sprawdzic. Uznal tez, ze jest bezpieczny z powodu testamentu. Zwrot do nadawcy. Tyle ze zapomnial o amuletach na drzwiach Gittingsa: byly dla niego za silne. Nie mogl sie stamtad wydostac. Musial odegrac atak szalu, zeby sciagnac ciebie. Wtedy nie bylem jeszcze pewien, co o tobie myslec. Uznalem, ze albo sie przydasz, albo bedziemy musieli cie zabic. Ale prawdziwe okazalo sie jedno i drugie. -Sadzilem, ze John wiedzial za duzo o waszej operacji, zeby wejsc w pulapke. - Staralem sie mozliwie w pelni wykorzystac hojny nastroj Todda. - Jak go dopadliscie? Todd jakby na moment zapomnial o swej regule czlowieka z nozem. Wzruszyl ramionami. -Sam przepis to tajemnica handlowa - rzekl. - Ale dorwalismy go tak samo jak wszystkich. Wszedl na nasz teren i go mielismy. Oczywiscie to samo planowalismy zrobic z toba, w dniu, kiedy spalilismy Gittingsa. Ale zjawila sie ta demoniczna suka i musielismy sobie odpuscic. Nie bylismy pewni, czy damy jej rade, i nie chcielismy miec na glowie kolejnej niezalatwionej sprawy. To jedyny powod, dla ktorego wyszedles z Mount Grace o wlasnych silach. Najlepsze plany i tak dalej. Posluchaj, ta rozmowa byla bardzo pouczajaca, ale nie chce jej przeciagac. Chcialbys kupic sobie jeszcze troche czasu czy tez skonczyly ci sie rewelacje? Wstal i podszedl do mnie z boku, trzymajac dlon na wysokosci pasa. Mniej wiecej domyslalem sie, jakie pchniecie zada: w gore, zapewne w gardlo, z tylu i z boku, by jak najmniej pochlapac sie krwia. -Rourke nie jest sam - zaczalem szybko. - Jest jeszcze dwoch innych. De Niro i Rampling... -Nie walcz z tym, Castor. Zwazywszy na okolicznosci, moglo byc znacznie gorzej. Kiedy jego reka uniosla sie, ja juz bylem w ruchu. Kopnalem obiema nogami, nie celujac w niego - nie byl tak glupi, by podejsc zbyt blisko - ale w biurko. Polecialem do tylu i na dol, ostrze chlasnelo mnie plytko w ramie. Mialem nadzieje, ze sila upadku roztrzaska oparcie, ale nie. Desperacko rzucilem sie w lewo, a potem w prawo, lancuchem kajdanek pilujac niewzruszone prety oparcia. Todd ze stlumionym okrzykiem pochylil sie nade mna, lecz w tym momencie oparcie peklo i odturlalem sie na bok, akurat gdy ku mnie siegal. Po drodze znow kopnalem na oslep, raz, drugi, chybilem o mile, ale przynajmniej zyskalem dosc czasu, by sie obrocic, oprzec kolana o ziemie i chwiejnie, potykajac sie, dzwignac na nogi. Rece wciaz mialem skute za plecami, ale przynajmniej mialem teraz szanse. Czy raczej mialbym, gdyby Todd po zmianie broni nie wsadzil pistoletu do kieszeni. Teraz cofnal sie, ponownie unoszac w rece spluwe. Sprawial wrazenie poirytowanego. -I co ci to, kurwa, dalo? Czyzby cos dzialo sie ze swiatlem, czy tez cos poruszylo sie za oknem za jego plecami? Postapilem krok w strone drzwi, a on mnie zablokowal, co przy okazji wyprowadzilo okno poza jego pole widzenia. -Nie zabijesz mnie - oznajmilem, probujac zyskac kolejne sekundy. -Nie? - Todd z lekkim sceptycyzmem uniosl brew. - A to dlaczego? -Przez halas - wyjasnilem. - Ktos cie uslyszy. A wtedy, oprocz mnie, musialbys wytlumaczyc, skad wzial sie caly pokoj pelen martwych kotow. Wycelowal mi w glowe, zmienil zdanie i opuscil bron, kierujac ja na moj brzuch: bolesniejsze, mniej czyste, ale pewniejsze. -Tlumik - wyjasnil i nacisnal spust. Obserwowalem jego reke i rzucilem sie na ziemie w chwili, gdy palec wskazujacy sie poruszyl, mimo ze i tak by mnie trafil. Nawet z grawitacja po mojej stronie, nie potrafie przegonic kuli. Lecz w tym momencie okno eksplodowalo do wewnatrz i z rozszalalej burzy strzaskanego szkla wyprysnela ludzka postac, wymachujaca rekami i nogami tak szybko, ze pozostawialy w powietrzu stroboskopowe powidoki. Rozlegl sie wilgotny, obrzydliwy trzask i reka Todda zlozyla sie wpol w miejscu, w ktorym w ludzkim ciele nie ma zadnych stawow. Postac wyladowala i obrocila sie bez cienia pospiechu, czy nawet rozmyslu. Bardziej przypominalo to ogladanie kogos cwiczacego kolejne kroki tanca. Przybysz kopnal Todda w brzuch: tym razem dzwiek byl bardziej gluchy, ale efekty rownie mordercze. Todd osunal sie w dol biurka, kulac sie niczym kwiat zamykajacy sie na noc, i powoli opadl na kolana. Moloch przygladzil mankiety niczym dandys po pojedynku, patrzac z zimnym rozbawieniem na czlowieka, ktorego wlasnie okaleczyl. Gapilem sie na niego, oszolomiony, oglupialy. -Nie takiego zbawcy sie spodziewales? - spytal demon, zerkajac na mnie z lodowatym, sardonicznym rozbawieniem. Todd kleczal na podlodze, skulony w pozycji plodowej, absolutnie cichy i nieruchomy. Mozliwe, ze nawet nie zyl - kopniak w brzuch byl z cala pewnoscia dosc silny, by uszkodzic niezbedne do zycia narzady. Ponownie dzwignalem sie na kolano i zrobilem sobie przerwe, bo trzesly mi sie nogi. -Nie do konca - przyznalem ochryple. - Przeciez powiedziales, ze masz juz dosyc ratowania mojego zycia. Mowiles tez, ze czas, zebym to ja zrobil ci dobrze, czy cos w tym stylu. -Owszem. To wlasnie powiedzialem. I tak tez zrobiles, Castor. Te zalosne szczatki na dole. - Cmoknal palce. - Doskonale dojrzale. Dusza pokrojona i bardzo delikatnie odlaczona od ciala. Nie pamietam, kiedy ostatnio rownie dobrze jadlem. Z trudem zwalczylem nagle mdlosci. Moloch okrazyl mnie i zajal sie kajdankami. Uslyszalem, jak ogniwa pekaja z glosnym zgrzytem metalu o metal. Rozprostowawszy rece, odkrylem, ze sa wolne, choc kajdanki nadal okalaly mi przeguby niczym bransolety - a prawe ramie pulsowalo bolesnie w miejscu, gdzie noz Todda wbil sie w miesien. Nieco niepewnie wstalem. -To czesc naszych uslug - oznajmilem. - A przynajmniej teraz. Choc nie tak to zaplanowalem. -Nie - zgodzil sie Moloch. - Ale odkrylem, ze warto cie sledzic. Szczesliwe odkrycia to twoja specjalnosc. Pomyslalem tez, ze przylozysz sie bardziej, sadzac, ze pracujesz bez zabezpieczenia. -Podnies go. - Wskazalem reka Todda. - Posadz na krzesle. Moloch pogodnie pokiwal glowa, schylil sie i dzwignal prawnika na nogi. Todd wciaz zyl: nawet nie stracil przytomnosci. Lecz twarz mial smiertelnie blada, a kiedy Moloch go podniosl, wrzasnal, wymachujac zdrowa reka, podczas gdy druga dyndala luzno pod niemozliwym katem. Moloch posadzil go sila na krzesle i spojrzal na mnie pytajaco. Podszedlem do stluczonego okna, chwytajac glebokie hausty czystego, nocnego powietrza. Mialem powyzej uszu grozy, ale nie wybila jeszcze nawet polnoc i wiedzialem, ze czeka mnie mroczniejsze zadanie. -Sprobuj poszukac jakiegos sznura - wymamrotalem, nie ogladajac sie. - Inaczej nie da sie go utrzymac w pionie. *** Papier nutowy ucierpial nieco, gdy Scrub/Leonard po raz ostatni chlasnal mnie lapa w piers i o malo nie ukazal swiatu moich wnetrznosci. Nie byly to jednak zbyt powazne obrazenia. Rozlozylem zapis na biurku i wygladzilem dlonia. Todd obserwowal mnie z calkowitym brakiem zainteresowania czlowieka w szoku. Ranna reke mial przywiazana do piersi, druga skrepowana za plecami. Okazalo sie, ze w pomieszczeniu, w ktorym ukrywal sie Scrub, stala potezna szpula liny budowlanej. Moloch zuzyl cala, mocujac Todda do krzesla. Praktycznie utkal wokol niego kokon, pozostawiajac na widoku niewiele poza blada twarza.Usiadlem na biurku, mniej wiecej tam, gdzie Todd podczas mojego przesluchania. Moloch stanal przy oknie, zwrocony do nas plecami, pozwalajac mi samotnie rozegrac sprawe. Moze po prostu ten aspekt misji zupelnie go nie ciekawil. -Wczesniej zaczales pewne zdanie - przypomnialem Toddowi. - Byles tam, kiedy ja cos tam, cos tam. Jak zamierzales to skonczyc. -Zapomnialem - odparl tamten szyderczym tonem, ktory zabrzmial nawet przekonujaco, mimo lekko belkotliwego glosu. Musial strasznie cierpiec. A czekal go jeszcze gorszy bol. -Dobra. To nie ma znaczenia - zapewnilem go. - Todd, wlamalem sie tu dzisiaj, zeby przejrzec twoje akta i dowiedziec sie czegos wiecej o ekipie z Mount Grace. Ale skoro jestes tu cialem - choc nie do konca swoim - mozesz dla mnie zrobic cos jeszcze. Bedzie to paskudne, nieprzyjemne, a pod koniec nie wiem, w jakim stanie z tego wyjdziesz, ale na pewno nie dobrym. Prawde mowiac chce mi sie rzygac na sama mysl, ale zrobie to, jesli bede musial. Bo jesli zadziala, byc moze dzis w nocy ocali mi zycie. Pomyslalem zatem, ze zaproponuje ci uklad. Opowiedz mi o tym, co sie dzieje w krematorium. O nocy inskrypcji. Jak wiele osob tam bedzie. Jakie srodki ochronne przedsiewzieli. Kiedy sie zacznie i kiedy najlepiej wejsc. Powiedz mi, czego mam sie spodziewac, a ja dam ci spokoj. Wyjde stad, zamkne drzwi, a rano znajda cie sprzatacze. Todd zerknal na mnie ponownie spod polprzymknietych powiek. Bol zlamanej reki wywolal u niego cos w rodzaju lagodnego szoku, albo moze panowal nad nim za pomoca technik medytacyjnych, bo w jego spokoju bylo cos niesamowitego. Wypuscil powietrze nosem z gleboko pogardliwa mina. -Kiepsko blefujesz, Castor - wymamrotal. - Ja juz nie zyje, wiec nie boje sie smierci. Mam tez poteznych przyjaciol. Mozesz mnie torturowac i zabic, a i tak wroce. -Skoro nie zyjesz, moge cie odeslac - odparowalem. - Tym wlasnie sie zajmuje. Slyszac to, Moloch uniosl glowe i obejrzal sie na mnie z drapieznym usmiechem. Idea schwytania duszy Todda najwyrazniej go nakrecila. -Ty - wycelowalem w niego palcem - nie wtracaj sie do tego, albo nici z naszej umowy. Sprobuj zlapac te dusze, a stracisz szanse pozarcia innych. Zrozumiales? Odpowiedz padla zza zacisnietych zebow. -Tak. -To dobrze. - Znow odwrocilem sie do Todda. - Wiesz, o czym mowie - dodalem. - Prawda? Jestem egzorcysta. Mam moc pozwalajaca skrepowac cie i zniszczyc. Tym razem zdolal usmiechnac sie slabo. -Czyzby? -Zabawne, ze pytasz - odparlem beznamietnie. - Zazwyczaj kiedy jestem tak blisko ducha, niewazne w co odzianego, moj radar zaczyna popiskiwac. Kiedy tu na dole spotkalem ciebie i Scruba - przepraszam, Leonarda - niczego nie poczulem. Za kazdym razem, kiedy spotykalismy sie poza tym budynkiem... znow nic. Musze przyznac, ze masz niezly kamuflaz. Bardzo chcialbym sie dowiedziec, jak to robisz. Ale tez grasz w to dosc dlugo, by sporo wykombinowac. Todd nie odpowiedzial, lecz kiedy na mnie spojrzal, w jego oku cos blysnelo: cos jakby wyzwanie badz drwina. Patrzac w nuty i powtarzajac w myslach pierwsze takty, ponownie wyciagnalem z wewnetrznej kieszeni flet i unioslem do pozycji roboczej. -Ale mam dla ciebie zle wiesci - podjalem. - John Gittings zdolal was namierzyc. Nie wiem, gdzie wtedy stal i jakich uzyl sztuczek. Wedlug mnie nie byl szczegolnie cwany, ale jakos to zrobil. Przygwozdzil was i zapisal na papierze. - Odchrzaknalem i splunalem na podloge. - I to wlasnie zagram ci dzis wieczorem - wymamrotalem, nie patrzac na Todda. Przylozylem flet do ust, probujac wyczuc melodie: odetchnalem gleboko, przytrzymalem powietrze sekunde, potem druga, az w koncu sekundy zamienily sie w rytm i melodia otwarla sie przede mna. Zaczalem goraczkowym trylem, przypominajacym swiergot szalonego ptaka: lecz ow ptak zanurkowal w locie, przecinajac kolejne akordy i wyrownujac lot pelna oktawe nizej, w wirze ostrych, zawadiackich dzwiekow. Potem odskok w C i przytrzymanie, pelne cztery takty, a potem znow nizej. Wszystko to byly wylacznie domysly: probowalem tez oddac jednoczesnie obie czesci wariackiego zapisu Johna, grajac dwuglos na jednym instrumencie. Todd spojrzal na mnie z tepym zdziwieniem, ale poza tym nie zareagowal. Zmiana tonacji, zmiana rytmu i od poczatku. Nadal brak reakcji Todda. Kiedy dotarlem do najtrudniejszej czesci, do ktorej wedlug Luke'a Pomfreta mial dolaczyc trzeci perkusista, zaczalem stukac pieta o drewniane biurko, wbrew rytmowi muzyki. Trudno bylo go zlamac, ale z zapisow Johna wynikalo jasno, ze nowy glos powinien nie zgadzac sie z reszta rytmu. Kontynuowalem do chwili, gdy dziwaczny brak synchronizacji sprawil, ze pomylilem sie, stracilem poczucie kierunku i umilklem w srodku akordu. -Co to ma byc? - spytal Moloch. -Zamknij sie - warknalem, probujac powtorzyc w myslach sekwencje, ktora mnie zmylila. I znowu, od poczatku, tym razem szybciej, bo wewnatrz mnie znow narastalo poczucie: ow zmysl, bedacy moim talentem, moja bronia, ktory odezwal sie w kawiarni w National Gallery, kiedy Pomfret gral na zastawie stolowej. Teraz moje palce same odnajdywaly wlasciwe otwory, a atonalne zawodzenie wyplywalo w powietrze niczym odpady toksyczne. Todd skrzywil sie obiecujaco. Mialem nadzieje, ze nie oznacza to wylacznie tego, ze zna sie na muzyce. Ponownie dotarlem do kluczowego miejsca; zaczalem uderzac najpierw jedna pieta, potem obiema. Zawodzenie fletu i gluchy loskot rytmu zderzaly sie i walczyly ze soba. Skrzywiony Moloch pokrecil glowa, ale Todd wyraznie zaczynal sie bac... -Castor... - wyszeptal. Nastepnego slowa nie uslyszalem, zagluszyla je muzyka, zobaczylem jednak, jak jego wargi sie poruszaja, i odczytalem je. Kolejna zmiana akordu wywolala grymas prawdziwego bolu. Zacisnal powieki. Zlowieszczy lek Johna dzialal. Symfonia na bebny, grana na slepo na flecie prostym. Ale skoro dziala, nie ma co krytykowac. -Castor! - powtorzyl Todd, tym razem glosniej. Jego glos zalamywal sie. Wywrocil oczami. Nadal gralem: logika nabazgranego rytmu wciagnela mnie tak gleboko, ze nie moglem przestac. Dalem mu wybor, ale teraz juz go nie mial. W muzyce pojawila sie samotna fraza z piosenki Davida Bowie "Sound and Vision", a potem rozplynela sie, zaskakujacy gosc z innego wymiaru. Lecac na autopilocie, zdziwilem sie bardziej niz ktokolwiek inny. Teraz muzyka pedzila do punktu kulminacyjnego, a rytm wtorny kulal za nia powoli - szybko - powoli. Todd krzyczal, po policzkach plynely mu lzy. -Popiol! To popiol! Popiol z naszych cial! Popiol to punkt naszego fizycznego skupienia, podajemy go ludziom, ktorych chcemy dopasc. Potem wdzieramy sie w nich razem, razem pokonujemy i jedna dusza zostaje wewnatrz. Prosze, Castor! To prawda! Inskrypcja nie pozwala duszy nosiciela ponownie sie wynurzyc. Wciaz tam jest, ale zbyt slaba, by z nami walczyc. Przyprowadzamy ja raz na miesiac, by miec pewnosc... Nie! Nie! Nadal cos belkotal, lecz nie slyszalem juz jego slow, bo zagluszalo je dudnienie mojej wlasnej krwi. Dudnienie. Tak. Ta symfonia potrzebowala perkusji - wymagala jej. Zeskoczylem z biurka i zaczalem tupac lewa stopa. Stopniowo zamienilo sie to w niezgrabny taniec. Zataczalem sie jak pijak, a dzwieki wzbieraly we mnie i poruszaly mna, gdy tylko tego potrzebowaly. Na dole gralem, walczac o zycie, lodowato skupiony, wydobywajac kazdy dzwiek ze swej glowy i z ciemnosci, wylacznie wysilkiem woli. To, co wyplywalo ze mnie teraz, bylo inne, a wola nie grala zbyt wielkiej roli. Ostatnie nuty niemal wydarly mi sie z gardla, a kiedy ucichly, odkrylem, ze klecze na podlodze obok krzesla Todda. Oszolomiony wyprostowalem sie i wstalem. Spojrzalem na prawnika, tkwiacego w konopnym kokonie. Jego glowa opadla na bok, zmetniale oczy patrzyly w pustke. Z kacika ust wyplynela na kolnierzyk koszuli struzka sliny. Myslalem, ze nie zyje, ale po kilku chwilach uswiadomilem sobie, ze jego jezyk porusza sie w ustach. Probowal cos powiedziec. Nachylilem sie, przykladajac ucho do jego warg. Przez chwile sluchalem. Niewyraznego, ale uslyszalem slaby dzwiek, wznoszacy sie i opadajacy, jak na wpol uslyszane glosy pomiedzy stacjami radiowymi, ktorych nie daje sie wyrazniej dostroic. -Przepedziles ducha intruza - powiedzial stojacy u mego boku Moloch. -Owszem. - Od mowienia zabolalo mnie gardlo. - I spojrz, ktos jeszcze jest w domu. -Pierwotny wlasciciel ciala - potwierdzil Moloch. - Wydaje sie... zdezorientowany. -Raczej bliski katatonii - wymamrotalem, odwracajac wzrok. - Zlapales uciekajacego Todda? -To jest Todd. Dusza, ktora teraz ozywia to mieso. To, co ucieklo, nie jest Toddem, lecz kims innym, zyjacym w tym ciele i poslugujacym sie nazwiskiem. Ale nie, nie pozarlem go. Nie pozwoliles mi. Zostawilem go w spokoju. Kiwnalem glowa. Musialem usiasc - po wystepie czulem sie pusty, jak wypestkowany owoc. Gdzies w glowie przebudzil sie tepy bol. Potykajac sie, ruszylem do pustego krzesla i usiadlem ciezko. Oddychalem szybko, chrapliwie, jakbym wlasnie przeplynal kanal La Manche, a panika przygniatala moj umysl niemal fizycznym brzemieniem. Stwor, ktory kiedys byl Toddem, spojrzal gdzies w dal, oczami widzacymi jedynie pustke. -Co on powiedzial? - spytalem demona. - Pod koniec cos krzyczal, ale nie moglem przerwac, zeby posluchac, bo zgubilbym melodie. Stracil jej poczucie. Moloch strescil, z chlodna precyzja odwracajac sie od powloki Maynarda Todda, jakby juz go nie interesowala. -Powiedzial, ze uzywaja popiolu z wlasnych kremacji jako nosnika fizycznego, umozliwiajacego opetanie nowych cial nosicieli. Nosicielowi podstepem badz sila podaje sie popioly. Nastepnie wszystkie dusze uczestniczace w tym... spisku... wdzieraja sie jednoczesnie w glab nowego nosiciela, obezwladniajac jego dusze tak, by jeden z nich mogl opetac cialo. -Tyle sam doslyszalem - odparlem. - Zdawalo mi sie, ze mowil cos jeszcze. -Powiedzial, ze z toba takze probowali to zrobic, kiedy poszedles do Mount Grace zeby spalic Johna Gittingsa. Todd poczestowal cie brandy z piersiowki. W plynie rozpuszczono popioly. Ale sukub zjawil sie, nim mogli dokonczyc proces, i musieli go przerwac. Przypomnialem sobie nagla, straszliwa slabosc, ktora ogarnela mnie w chwili, gdy trumna Johna potoczyla sie w strone pieca. Zupelnie nie w moim stylu i teraz zrozumialem dlaczego. Bo to nie bylem ja. -Mowil takze, ze ow proces - opetanie - jest tylko tymczasowy. Dusza opetanego probuje odzyskac panowanie - probuje uwolnic sie spod ich kontroli. Z czasem staje sie coraz silniejsza, chocby nie wiem jak probowali ja zdominowac. Musza spotykac sie w Mount Grace raz w miesiacu, zeby powtorzyc rytual, z braku lepszego slowa, i odnowic panowanie. Robia to w czasie nowiu i nazywaja... -Inskrypcja. -Tak. - Spojrzal na mnie z wyglodnialym napieciem. - Castor, w koncu, w desperacji, kiedy probowal cie przekonac, bys go oszczedzil, odpowiedzial na twoje pytania. Lecz tak czy inaczej, wystarczy tylko wyjrzec za okno. Dzisiaj mamy now. -Wiem. -Mamy ich. Mozemy zgarnac wszystkich. Pokiwalem glowa. -Tak. Moze zlowieszcze przeczucie, ktore mnie ogarnelo, to tylko paranoja. Przeprowadzilem wlasnie pelne egzorcyzmy - czy tez cos bardzo bliskiego. Duch, ktory uciekl z tego pomieszczenia, powinien albo zniknac w eterze, albo runac wprost do piekla. Tak podpowiadalo doswiadczenie. Ale jaki bylby najgorszy scenariusz? Ze twarda, stara dusza zostala przegnana, ale miala dosc sil, by oprzec sie unicestwieniu. Ze wiedziala, dokad zmierza, i wystarczylo jej mocy, by tam dotrzec. Jasne, duch tkwiacy w ciele Johna Gittingsa musial zostac dostarczony do Mount Grace i tam spalony - ale tez domu Johna strzeglo wiecej amuletow i zaklec niz Pentonville murow. W zamierzeniu mialy nie dopuscic umarlych do srodka, ale dzialaly w obie strony: dlatego wlasnie oszalaly, zdesperowany duch zgeistowal. Lecz tu, w biurze Todda - zauwazylem to podczas pierwszej wizyty - nie bylo niczego, co powstrzymywaloby zlosliwych nieboszczykow. Urzadzilem zatem probe przed wielkim przedstawieniem i dobrze, ale calkiem mozliwe, ze tym samym uprzedzilem drani o swojej wizycie. Beda mieli mnostwo czasu, by zgotowac mi paskudne powitanie. -Musimy juz isc - oznajmilem. Moloch przyjrzal mi sie z bezlitosna kalkulacja. -Myslisz, ze dasz rade utrzymac sie na nogach? -Tak - przemowilem z mgly wyczerpania i bolu. - Musze tylko zlapac wiatr w zagle. -Nie mozemy wejsc tam teraz - przypomnial tym samym, zimnym tonem. - Potrzebujemy pani. Niechetnie podnioslem sie z miejsca. -Wiem - wymamrotalem. -Dasz rade ja znalezc? Nie odpowiedzialem, bo nie wiedzialem. Istnialo jeszcze jedno miejsce warte sprawdzenia, ale wiedzialem z cala pewnoscia, ze nie bede tam mile widziany. Podreptalem na dol schodami. Nie slyszalem krokow Molocha, lecz mrowienie na karku swiadczylo, ze idzie za mna. Noc wznosila sie przed nami niczym olbrzymia gora. Tylko idioci wdrapuja sie na nie w ciemnosci. 23 Nie spodziewalem sie tak szybko wrocic do Royal Oak, a Susan Book takze mnie nie oczekiwala. Podczas czterech czy pieciu sekund, ktore minely od dzwiekow Jerusalem do otwarcia drzwi, zebralem sie w sobie, oczekujac burzy.Susan jednak nie byla w nastroju, by mnie nia powitac. Oczy zapuchly jej od nieprzelanych lez, a moze od snu. Kazdy jej gest i mina swiadczyly o tym, jak bardzo jest nieszczesliwa i ze przedwczesnie poddala sie rozpaczy. Najwyrazniej nieobecnosc Juliet sprawiala jej przejmujacy bol. Zwazywszy na fakt, ze nawet widok Juliet jest jak dawka nielegalnego narkotyku, tak nagle pozbawienie jej obecnosci musialo przypominac gwaltowne, przymusowe odstawienie. Patrzyla na mnie przez chwile. -Mowilam juz, ze jej tu nie ma - wymamrotala. -Wiem. Ale pomyslalem sobie, ze moze znam sposob, by ja sprowadzic. Moge wejsc i wyjasnic? Zgarbilem sie, czujac na plecach coraz silniejszy wiatr i probujac przemowic do jej litosci, gdyby slowa nie zadzialaly. Obok mnie Moloch odchylil glowe, poweszyl w powietrzu i warknal. -Ten chlew cuchnie pania - rzekl swym glosem, zgrzytliwym niczym wypadek samochodowy w zwolnionym tempie. Susan obrocila sie i spojrzala na niego, jej oczy sie rozszerzyly. Dopoki sie nie odezwal, w ogole go nie zauwazyla. Moze po tak dlugim zyciu z Juliet umiala sama rozpoznac, czym byl: to by wyjasnialo nagly strach na jej twarzy. Lecz nawet jesli sie tego nie wiedzialo, Moloch mogl budzic lek. A teraz patrzyl na nia nieprzeniknionymi, czarnymi oczami. Susan chwycila oburacz drzwi, jakby szykujac sie do zatrzasniecia ich nam przed nosem, zawahala sie jednak, rozdarta miedzy instynktem przetrwania a dobrym wychowaniem. Nie bylem pewien, jak ich sobie przedstawic, wiec nawet nie sprobowalem. Zamiast tego odwrocilem sie do Molocha, stanowil bowiem pilniejszy problem. -Juliet tu mieszka - poinformowalem go. - Ale teraz jej nie ma. Od powrotu ze Stanow nie odezwala sie do nikogo. No, oczywiscie oprocz Douga Huntera, a to nic nam nie daje. - Z powrotem spojrzalem na Susan. - A moze dzwonila? - spytalem. Jej nerwowe spojrzenie wedrowalo tam i z powrotem miedzy nami dwoma. -Nie - rzekla. - Ani slowa. Caly czas... siedze tu, przy telefonie. -Zapewne klamie - powiedzial z namyslem, beznamietnie Moloch. - Moglbys zadac jej bol i sprawdzic. Dysponujesz w tej dziedzinie imponujacym talentem. Susan pisnela jak pies, ktoremu nadepnieto na ogon, i sprobowala zatrzasnac drzwi. Moloch przytrzymal je lekkim, niespiesznym ruchem reki. Odtracilem ja, a on spojrzal na mnie uprzejmie, pytajaco, gdy drzwi sie zatrzasnely. -Nikt - powiedzialem z powolnym, mocnym naciskiem - tu nikomu nie zada bolu. W ogole tu nie wejdziesz. -Nie? - Teraz przemawial lagodnie, z nuta rozbawienia. -Nie. Zaczekasz po drugiej stronie ulicy, pod tamta latarnia. - Pokazalem reka. - I nie zblizysz sie do tych drzwi ani tego domu, dopoki nie wyjde. -A dlaczego mialbym to zrobic? -Bo w przeciwnym razie biedny piesek nie dostanie nawet jednej kostki. Jesli chcesz dzis cos zjesc, zrobimy to po mojemu. Przez dwie, trzy sekundy wpatrywal sie we mnie w milczeniu. Zdawalo sie, ze trwa to znacznie dluzej. -Jezeli zaproponuje ci herbate - rzekl w koncu z paskudnym usmiechem - odmow. I tak mamy malo czasu. Potem odwrocil sie do mnie plecami i odszedl. Ponownie zastukalem i odczekalem. Po jakiejs minucie nacisnalem dzwonek. W koncu drzwi uchylily sie odrobine i ze szpary wyjrzala Susan. Tymczasem zdazyla sie juz rozplakac. Policzki miala mokre, a twarz spogladajaca na mnie wykrzywiala sie w grymasie straszliwego cierpienia. -Powinienes juz isc, Fix - rzekla zdumiewajaco mocnym glosem, jakby, placzac, pozbyla sie czesci trucizny - Nie powinienes ze mna rozmawiac po tym, co zrobiles Jules. Powinienes byc dla niej lepszym przyjacielem. Juz otworzylem usta, by wyjasnic, ze to Juliet rozwalila mi na plecach stolik, a nie ja jej. Ale uznalem, ze to nie pora na tanie zdobywanie punktow. -Mysle, ze zdolam sprowadzic ja z powrotem - powtorzylem. - Jesli pozwolisz mi wejsc na chwile, wyjasnie, co chce zrobic. Potem, jezeli odmowisz, pojde sobie. -Nie. Nie chce, zebys tu wchodzil. Nie, dopoki jestem sama. -W takim razie pozwol wyjasnic tutaj - zaproponowalem. -Nie chce sluchac, co masz mi do powiedzenia. -Susan - sprobowalem po raz ostatni. - Ona musi sie o tym dowiedziec. Zrobila cos, co moze... utrudnic jej zostanie tu, na Ziemi. Albo przynajmniej w Londynie. Cos, co postawilo ja bardzo daleko poza granica prawa. Dokonala wyboru, wedlug mnie blednego. I to ja zrani. -Nic nie moze jej zranic. - Susan ponownie pokrecila glowa. Nie bylem pewien, czy to przechwalki, czy skarga. -Mysle, ze utrata ciebie by ja zranila. A jesli bedzie musiala uciekac w pospiechu, jesli wszyscy egzorcysci, ktorych zdola zatrudnic policja, juz ostrza noze, szykujac sie do walki i w miescie zrobi sie za goraco, to cie zostawi. - Zawiesilem na moment glos, pozwalajac, by ta mysl do niej dotarla, a potem zadalem ostatni cios. - A moze sadzisz, ze moglabys zamieszkac na troche z jej rodzina? Po twarzy Susan przetoczyla sie cala kawalkada emocji. Nade wszystko chcialem odwrocic wzrok. Slowa Molocha o tym, ze mam talent do zadawania bolu ludziom, nadal wisialy w powietrzu: w Abu Ghraib nie uznano by tego za tortury, lecz tu, na progu, w zachodnim Londynie, pod koniec zimy, z mroznym wiatrem wiejacym mi po twarzy, czulem sie jak kat. Susan patrzyla na mnie, krecac glowa, odrzucajac obraz, ktory przed nia nakreslilem - a moze odrzucajac mnie, przenikajac wzrokiem poprzez zmaltretowane cialo, az do mrocznego serca i mowiac: "nie". Bez slowa odsunela sie, wpuszczajac mnie do srodka, a potem zamknela drzwi, przekrecila klucz i zaciagnela obie zasuwy. Zaczekalem az skonczy i dalem sie poprowadzic do salonu. Byl to zaledwie gest, pozwalajacy udawac, ze Susan wciaz panuje nad sytuacja. Przypomnialem sobie nasza niedoszla kolacje i wszystko, co dzialo sie pozniej, i z trudem zwalczylem poczucie dojmujacego wstydu. Mimo wszystko miala racje: powinienem byc lepszym przyjacielem. Skinieniem reki, z wyraznym brakiem entuzjazmu, wskazala mi krzeslo. Nadal stalem - nie mialem prawa do jej goscinnosci. Sama usiadla w jednym z foteli. Zdziwilem sie, i to niemilo, widzac na stoliku obok na wpol oprozniona butelke whisky i pol szklanki trunku. -Zamierzalem - wyjasnilem - zagrac pierwsze pare dzwiekow egzorcyzmow. Egzorcyzmow Juliet. Oczy Susan rozszerzyly sie gwaltownie, zaczela cos mowic, ale ja parlem dalej, zagluszajac ja. -Nie czesci krepujacej i odsylajacej, Sue. Jedynie przywolania. Juliet mowila, ze niewazne, gdzie to zagram, zawsze uslyszy i przyjdzie, zeby... - "Rozszarpac ci gardlo", tak brzmialy jej slowa. Rozpaczliwie szukalem w glowie ogledniejszego odpowiednika. - Mnie powstrzymac. Susan patrzyla na mnie z glebokim, przejmujacym, odbierajacym mowe oburzeniem. Cala dygotala. -O tak, powstrzyma cie - zapewnila. -Wierz mi, Sue, to nie tak, ze jej nie doceniam. Po prostu mam nadzieje, ze zdolam wyjasnic, po co przyszedlem, zanim sie wtraci i zrobi ze mna cos nieodwracalnego. Dlatego wlasnie wolalbym to zalatwic tutaj. Pomyslalem, ze moglaby sie zawahac przed czyms bardzo gwaltownym w twojej obecnosci. Nie chcialaby cie zranic ani przestraszyc. Te slowa wcale nie pocieszyly Susan. Mimo potwornego wyczerpania i desperackiego pragnienia zalatwienia tego, co musze zrobic, zanim padne i oklapne jak przedziurawiony balon, probowalem tlumaczyc. -Jest pewna kobieta. Ktos, kogo poznala. Nie... romantycznie. W czasie pracy. Ta kobieta potrzebuje pomocy, taka jest prawda. I to wlasnie probuje zrobic Juliet, pomoc jej. Ale nie uwazam, by akurat jej pomoc byla czyms, czego tamta potrzebuje. O to wlasnie poklocilismy sie w Alabamie. Jest w tym cos wiecej, ale mam nadzieje, ze Juliet zgodzi sie na kompromis, ktory jej zaproponuje. - Wzruszylem ramionami. - To wszystko - dodalem. - Wszystko co chcialem powiedziec. Reszta zalezy od ciebie. I tak to zrobie, ale jesli kazesz mi stad zniknac, pojde gdzie indziej. Susan podniosla szklanke z whisky, ale sie nie napila. Jedynie obrocila ja w dloniach, wbijajac wzrok w plytka warstwe niedopitego alkoholu. -Ta kobieta... - zaczela. - Czy to sama, o ktorej rozmawialiscie przed wyjazdem? Zabojczyni? Ostroznie pokiwalem glowa. -Kogo zabila? -Ostatnio geja w srednim wieku, ktory mial ochote na ostrzejszy skok w bok. Wczesniej... - starannie dobieralem slowa - bardzo duzo ludzi, ale glownie takich, ktorzy ja skrzywdzili. Albo ktorzy wedlug niej mogli ja skrzywdzic. Jest chora. Zabijanie to jeden z objawow choroby. Susan uniosla szklanke do ust i oproznila. Skrzywila sie. -Nie jestem w tym dobra - mruknela. Zdziwilem sie, ze wczesniej przy drzwiach nie zauwazylem, jak belkotliwie mowi. - Nie lubie nawet tego smaku. Chyba zwymiotuje wszystko, zanim sie upije. -Susan... - zaczalem. Niecierpliwie pokrecila glowa. -Zagraj swoja melodie. Chce to miec za soba. Nie chce tego wszystkiego w moim zyciu. Po raz trzeci tego dnia dobylem fletu i przytrzymalem w dloniach, gotow do gry. Zmeczenie zacmiewalo mi umysl i choc wiedzialem, jakie dzwieki musze zagrac - dzwieki przywolania z odbitym w nich imieniem Juliet - nie moglem zmusic mysli, by powedrowaly w miejsce, w ktorym powinny sie znalezc. Czulem sie jak ktos, kto probuje dopasowac oko do okularu teleskopu, ale podchodzi pod niewlasciwym katem i widzi jedynie powiekszone odbicie zylek we wlasnej galce ocznej. Zagralem jeden dzwiek, wybrany losowo, z nadzieja ze szosty zmysl zadziala i muzyka poplynie. Ale nie. W glowie mialem pustke, nie slyszalem nawet jednej nuty, ktora polaczylaby sie z pierwsza w jakikolwiek sensowny sposob. Opuscilem flet, przygladajac mu sie i z trudem mrugajac. Bylo to dziwne, przerazajace uczucie. Miewalem dobre i zle dni, ale nigdy moj talent nie opuscil mnie tak nagle i calkowicie. Chcialem jedynie zagrac przywolanie, to najlatwiejsza czesc egzorcyzmow: tworzaca jedynie sciezke, linie najmniejszego oporu dla duszy, ktorej szukamy. Zazwyczaj szlo najlatwiej, jesli znajdowalismy sie blisko, a trudnosc rosla wraz z odlegloscia. Ale jedynym powodem, dla ktorego w ogole by nie zadzialalo, nie zadzwieczalo w mojej glowie dosc dlugo, by zasugerowac poczatek, byloby... gdyby... -Ona juz tu jest - powiedzialem. - Prawda? -Jest na gorze. - Susan pokazala reka. - W naszej sypialni. A przynajmniej to byla nasza sypialnia. Nie wiem, czym jest teraz. - Powoli, ostroznie, lecz nadal rozchlapujac nieco na stol, nalala sobie kolejnego drinka. Ruszylem naprzod, mijajac ja. Chcialem jakos ja pocieszyc, ale co moglbym rzec? Zly przyjaciel Felix znow ruszal do boju: nie ma mowy o zadnych dobrych wiesciach. Glowna sypialnia lezala wprost przede mna. Juliet siedziala na parapecie, przyciskajac kolana do piersi i unoszac stopy nad ziemie. W pewnym sensie wygladalo to dziwnie dziewczeco. Doug Hunter lezal przywiazany do lozka zaimprowizowana lecz imponujaca kolekcja sznurow i starych skorzanych paskow. Sprawial wrazenie spokojnego, byl to jednak ponury, niepewny spokoj: spokoj kogos, kto juz wczesniej zaciekle walczyl z wiezami i za kazdym razem przegrywal. Z owych metnych, jasnoniebieskich oczu wyjrzala na mnie Myriam Kale i usmiechnela sie niesymetrycznie. Zatrzymalem sie w drzwiach. -Czy wolno mi sie zblizyc? - spytalem. Juliet obdarzyla mnie czyms, co u normalnej ludzkiej kobiety byloby staroswieckim spojrzeniem. -Mozesz wejsc, Castor - rzekla. - Nie zamierzam cie atakowac. Nie mam ci za zle tego, ze miales racje. A przynajmniej nie az w takim stopniu. Wszedlem do pokoju, omijajac lozko, i stanalem obok Juliet, wygladajac przez okno. Pod latarnia naprzeciw czuwala ciemna postac z pochylona glowa, nieskonczenie cierpliwa: czekala na bankiet, ktory wynagrodzi jej sto lat glodowania. -Jak zdolalas wrocic do domu? - spytalem, wiedzac, ze z cala pewnoscia nie uslysze prawdy. - Przez kabel transatlantycki? Lodka rybacka? Na grzbiecie wieloryba? No jak? -Bardziej widowiskowa trasa - odparla. - To jedna z tych rzeczy, ktorych bys nie zrozumial. -Jasne, jasne. - Bylem zbyt zmeczony, by polknac haczyk. - Rozmawialem troche dluzej z twoim znajomym. No wiesz, tym ze starego kraju. - Skinieniem glowy wskazalem za okno, ale nawet sie nie obejrzala. -Poczulam jego zapach - odparla. - Powinienes bardziej uwazac na demony, Castor. Jestes przy nich bezpieczny tylko dopoki cie potrzebuja. -Teraz mi to mowisz. - Obrocilem sie, patrzac na postac na lozku. Doug Hunter usmiechnal sie i sugestywnie poruszyl biodrami. -Jak sie miewa Myriam? - zapytalem. -Jest w kompletnej rozsypce. Najwyrazniej zawsze sie tak dzieje. Po ostatnim razie blagala, zeby nie sprowadzali jej z powrotem, ale i tak to zrobili. Tyle ze teraz dali jej meskie cialo, bo sadzili, ze to moze pomoc zapanowac nad jej impulsami. -To znaczy...? Juliet wzruszyla ramionami i pokrecila glowa. -W tej chwili rzadko juz mysli racjonalnie. To prawie wszystko, co z niej wyciagnelam. Glownie mowi o Lesie. Lesie Lathwellu. I czasem do niego. Mowi mu, ze go kocha. Ze go zabije. Ze chce, zeby on ja zabil. Mowi tez duzo o czyms zwanym inskrypcja: nie chce jej, nie przyjmie jej, nie chce jej przepuscic. A potem placze. Albo przeklina. Albo gryzie sie w jezyk i pluje krwia na posciel. -Jeszcze w wiezieniu - przypomnialem - Dougowi podawano srodek antypsychotyczny. Lekarstwo powstrzymujace te ataki. Nie pomyslalas, zeby zabrac je ze soba? Juliet jedynie na mnie spojrzala. -Nie. Wiem. Twoj umysl tak nie dziala. A ja nie wpadlem na to, by o tym wspomniec, kiedy rzucalas mna po tamtym barze. Szkoda. To bylby lepszy tekst niz "bede na ciebie polowal i zabije jak psa". Niezle cie wtedy wkurzylem. -Nie moglibysmy dostac tego leku od lekarza? -Nie bez zabrania Douga do lekarza. A wtedy wszyscy skonczylibysmy w Pentonville. -Nie wroce do domu - oznajmila z lozka Myriam Kale. Przemowila umeczonym glosem z gardla Douga Huntera, jak z dna glebokiej jamy. - Nie mozecie mnie do tego zmusic. On przyjdzie i mnie zabierze. Zabierze mnie stamtad. Teraz on jest moim domem. Wyszlam w cicha noc na pobocze, a kiedy wrocilam, wszystko wciaz tam bylo. Krew na siedzeniach. Nadal nia smierdzi. -W takim razie co mamy zrobic? - spytala Juliet. - Zastanawialam sie, czy nie zadzwonic do Coldwooda, ale nie chce narobic klopotow Susan. Jesli znajda w jej domu Huntera... -Nie chodzi wylacznie o Susan - zauwazylem, walczac z pragnieniem zerkniecia na zegarek. Czas nie byl naszym przyjacielem. Musielismy dzialac. Ale Juliet mozna tylko zaprosic, nie przymusic. - O ciebie takze. Wyciagnelas Huntera z wiezienia. Nie przeszlas przed kamera, ale niewiele osob jest zdolnych do podobnego wyczynu. Jak dotad, uratowal cie tylko fakt, ze Gary Coldwood lezy w szpitalu, a to on wie, gdzie mieszkasz. Wyraznie zaskoczyla ja ta informacja. -W szpitalu? Co mu sie stalo? -Wciagnalem go w te sprawe po tym, jak ktos probowal mnie zabic. Pomyslalem, ze zdola potrzasnac drzewem lepiej ode mnie. Ale oni tylko zrujnowali mu kariere i polamali nogi. Juliet, musimy to zalatwic. Nie tylko Myriam Kale, ale wszystko. Mount Grace, impreze z reinkarnacjami, wszystko. -Pan mnie pusci - zasugerowala z lozka Myriam Kale, patrzac na mnie wielkimi, oblakanymi oczami. - Obciagne panu, obciagne i wszystko polkne. Najlepsza laska w pana zyciu. Juliet zmarszczyla brwi. -Mount Grace? Krematorium? Jaki to ma zwiazek z nim? Opowiedzialem jej wszystko najszybciej jak moglem, zaczynajac od pogrzebu Johna i omawiajac kolejne wazniejsze wydarzenia. Kiedy dotarlem do Molocha i roli, jaka odegral, wyszczerzyla zeby. A kiedy zasugerowalem, ze moglaby zechciec pojsc z nami i wziac udzial w niewielkim wlamaniu i hurtowej rzezi, z ponurym zdumieniem pokrecila glowa. -Mialabym walczyc u boku demona? - spytala. -W zasadzie tak. - Staralem sie, by zabrzmialo to pewnie. - Jesli masz problem ze szczurami, potrzebny ci terier. Wedle moich najlepszych ocen, tych skurwieli jest ze dwustu. Dalabys im rade sama? -Nie. Ci w ciele byliby latwa ofiara. Duchy... watpie, by zareagowaly na mnie jak nalezy. -Wlasnie. A ja moglbym egzorcyzmowac duchy, ale to morderczo ciezka praca. Raz juz dzis gralem te melodie, zupelnie jakby rzucilo sie na mnie paru gosci z bejsbolami. Poza tym istnieje szansa, ze nawet to nie wystarczy: nie samo w sobie. Ci goscie sa twardzi. Niektorzy od stu lat wymykaja sie smierci. Moglbym przegnac dusze z wypozyczonych cial, ale powaznie watpie, czy zdolalbym je usunac z tego padolu. Wciaz by tu byly, nadal niebezpieczne: pragnelyby zemsty i najprawdopodobniej by mnie dopadly. Natomiast Moloch to wyspecjalizowany drapieznik. Stalby obok nas z nozem i widelcem, by dokonczyc dziela. Widzisz, razem, we trojke moglibysmy... -Castor, co ja bym z tego miala? Powiedz wyraznie. Zawahalem sie. Mialem nadzieje, ze logistyka wciagnie ja do tego stopnia, by nie zadala trudnych pytan. -Zemste? - podsunalem. Szczerze sie zdziwila. -Za Coldwooda? -Tak. Dluga cisza. -Nie sadze - powiedziala w koncu. - To nie moja walka. A teraz jeszcze mniej niz kiedys. Nikt mi nie placi. Kiedy skonczymy, nikogo to nie obejdzie. Zemsta nie wystarczy. Powoli wypuscilem ustami powietrze. -No dobra... Moglbym odwolac sie do twojego poczucia obowiazku obywatelskiego, ale nie znosze, kiedy sie ze mnie smiejesz. Jesli o mnie chodzi, to kwestia zycia lub smierci. Wiedza, ze dowiedzialem sie o nich, i nie dadza mi spokoju. - Zawahalem sie. - A co do ciebie, z globalnej perspektywy, kiedy wszystko sie skonczy, mozesz zyskac to... -Ze zostaniesz ze mna - dokonczyla z progu Susan. Oboje obrocilismy sie ku niej, z idealnym, komicznym zgraniem. -Sue. - Ton Juliet byl lagodniejszy niz slowa. - Zaczekaj na dole. To ciebie nie dotyczy. Susan zamknela za soba drzwi i splotla rece na piersi. Nigdy wczesniej nie widzialem u niej podobnego wyrazu twarzy. Raz jeden zerknela nerwowo na zwiazana postac na lozku, a potem skupila cala uwage na Juliet. -Sprowadzilas do mojego domu zbiegla zabojczynie, Jules - rzekla tonem przywodzacym na mysl napieta do granic wytrzymalosci strune. - A ja ci pozwolilam, bo myslalam, ze nie zrobilabys tego, gdybys nie musiala. Ale jesli postapilas tak tylko dlatego, ze to kobieta, ktora zabija mezczyzn, a kiedys ty sama... sama to robilas, to nie wystarczy. Poza tym Felix ma racje co do jednego. Jesli tego nie naprawisz, bedziesz musiala odejsc. Strace cie. Nie chce cie stracic z powodu czegos takiego. Juliet nie zdziwilaby sie bardziej, gdyby slowa te wyspiewala przed nia kawalkada stepujacych myszy. Zamrugala, wyraznie probujac ogarnac myslami sytuacje. -Gdybym nawet musiala odejsc - oznajmila - wroce do ciebie. Nie moga mnie powstrzymac. Napieta struna pekla. -Moga cie odeslac do domu! - krzyknela Susan, podchodzac do Juliet z zacisnietymi piesciami, jakby zamierzala ja uderzyc. Znow sie rozplakala, ale tym razem nie scierala plynacych po policzkach lez, nawet ich nie dostrzegala. Palala tak ognistym gniewem, ze zdziwilem sie, ze nie paruja. - Moga cie schwytac i odeslac do piekla, niewazne, jaka jestes silna. Znajdziesz sie tam, w ciemnosci, i bedziesz musiala czekac, az znowu ktos cie wezwie. Tyle ze wezwie cie jako niewolnice, tak jak wczesniej. Albo ja bede musiala znalezc sposob, by cie przywolac. I co wtedy? Wtedy bylabys moja niewolnica! My... nie bylybysmy juz soba. Stalybysmy sie zalosnym, mizernym zartem. To musi sie skonczyc, Jules. Musisz polozyc temu kres, a potem wszystko wyjasnic i przeprosic. Mniej wiecej od polowy wywrzaskiwala te slowa, zamiast po prostu krzyczec. Jej piesci dygotaly jak kamertony. Juliet chwycila je w dlonie, lagodnie popchnela w dol, a potem objela Susan. Ta oklapla jej w ramionach, nagle pozbawiona wszelkiej woli walki. -Musisz - wymamrotala niemal nieslyszalnie, przyciskajac glowe do piersi Juliet. - Prosze. Dla mnie. Juliet patrzyla na mnie ponad glowa Susan. Nie sprawiala wrazenia uszczesliwionej. Wiecej, wygladala jakby sie bala, i to nie duchow z Mount Grace. -Taki masz plan? - spytala ostro z ponura, beznamietna mina. - Idziemy do krematorium. Wlamujemy sie do srodka. A ja utrzymuje nasza trojke przy zyciu dosc dlugo, bys zagral swoja melodie, a Moloch sie posilil? Nieco wstrzasnelo mna to, jak szybko sytuacja sie zmienila. Ku wlasnemu zdumieniu uswiadomilem sobie, ze nie spodziewalem sie wygrac w tym starciu. -Kryje w tym nieco wiecej - odparlem niezrecznie. - Ale tak, taki jest podstawowy plan. -To absurd. Nie znamy ich liczby ani sily. Juliet pocalowala Susan lagodnie w policzek, jeszcze chwile tulila ja do siebie, a potem bardzo stanowczo odsunela na bok. Susan przyjela to wszystko z wielkim stoicyzmem. Siegnalem do kieszeni i wyciagnalem z rekawa asa. To byla oddarta kartka papieru, ktora znalazlem w zegarku kieszonkowym Johna Gittingsa - gdy sie zastanowic, naprawde zadal sobie mnostwo trudu, by dopilnowac, ze dostane wszystko, czego mi trzeba. W czasie, gdy jego mozg odmawial wspolpracy, John wykazal sie wieksza przebiegloscia niz kiedykolwiek wczesniej. -John byl tam przed nami - oznajmilem. -I dlatego umarl? -Owszem, ale zostawil notatki. Nie mowia nic o ich mocnych stronach, ale jest tu pare fascynujacych sugestii co do slabosci. -A ty - Juliet przygwozdzila mnie zimnym, twardym spojrzeniem - mowiles, ze trudno zagrac te melodie, ze cie wyczerpala. Sadzisz, ze wystarczy ci energii, by zagrac ja dzis jeszcze raz? Prosze, nie bierz tego do siebie, ale wygladasz, jakbys mial miec problemy nawet z nadmuchaniem balonika. Myslalem dokladnie o tym samym, ale poniewaz nie mialem wyboru, jedynie wzruszylem ramionami. -Poradze sobie - oswiadczylem. - Zawsze sobie radze. Wyraz twarzy Juliet nie ulegl zmianie. -Jesli nie bedziesz w stanie tego zrobic - rzekla - to lepiej powiedz od razu. Nie ma sensu ruszac do walki z planem, ktory nie zadziala. -No dobra - przyznalem. - W tej chwili raczej nie bylbym w stanie. Ale dotarcie tam zabierze nam co najmniej godzine. Mam nadzieje, ze to dosc czasu, zebym odzyskal troche sil. -Zobaczymy - zapowiedziala ponuro. Zostawilem ja i Susan same na pare minut, zeby mogly sie pozegnac. Kiedy Juliet wyszla z sypialni, poslalem jej pytajace spojrzenie. Minela mnie bez slowa z nieprzenikniona mina, lecz w ulozeniu jej ramion wyczulem napiecie, ktorego nigdy wczesniej nie widzialem. Zazwyczaj Juliet posluguje sie mowa ciala, zeby zwabiac mezczyzn - to jej druga natura, czesc tego, jak sie zywi. Fakt, ze mogla stracic panowanie nad swym cialem, nawet w tak drobnej materii, byl zdumiewajacy i bardzo niepokojacy. Na nasz widok Moloch usmiechnal sie i ironicznie sklonil przed Juliet. -Siostro Bafometa - wychrypial - zaszczycasz mnie bardziej niz cale moje plemie. Nigdy nie sadzilbym, ze ktos z tak mizernych kregow moglby... Potezne uderzenie Juliet sprawilo, ze zachwial sie na nogach, jego glowa poleciala w tyl. -Trzeba bylo pozostac w swych mizernych kregach - warknela, przyszpilajac go wzrokiem. - To groteskowe, widziec sie tu, na Ziemi. Jedno slowo, Molochu. Jeszcze jedno slowo zuzyje resztki mojej skromnej cierpliwosci. Twarz demona nie jest wcale trudniejsza do odczytania niz czlowieka. Po jego zwezonych oczach i napietym usmiechu widzialem, ze mial na koncu jezyka cieta riposte - ale zabraklo mu jaj, by ja wyglosic. -Wszystko w porzadku? - spytalem, przerywajac napieta cisze. Oboje bez przekonania pokiwali glowami. -W takim razie ruszajmy dokonac dziela zniszczenia. 24 Podczas gorskiej wspinaczki pierwsza rzecza jest rozbicie obozu wyjsciowego. W naszym przypadku stala sie nim budowa na koncu Ropery Street, tuz obok krematorium, po drugiej stronie ziemi niczyjej z normalnego blota. No dobra, oprocz niej, od wypielegnowanych terenow Mount Grace oddzielalo nas takze wysokie ogrodzenie, ale widzielismy wszystko wyraznie. Dosc wyraznie, by dostrzec swiatla samochodow, jadacych podjazdem dwojkami i trojkami, a potem zatrzymujacych sie i gasnacych, gdy kierowcy wchodzili do budynku. Inskrypcja juz sie zaczela, albo moze zacznie wkrotce. Tak czy owak, mielismy na wyciagniecie reki wszystkich naszych wrogow, zywych i umarlych. Szczesciarze.Stalismy niemal na szczycie wiezy rusztowan, otaczajacej skorupe powstajacego budynku. Moloch i Juliet wpatrywali sie czujnie w ciemnosc, ktora nie miala przed nimi tajemnic. Osobiscie ni chuja nic nie widzialem: nie dosc, ze byl now, to jeszcze niebo nad nami pokrywala sklebiona masa czerni w czerni - tak wysoko wiatr wymierzal nam cale serie poteznych ciosow. Lecz na razie burza jeszcze sie nie rozpetala, moze czekala na bardziej dramatyczny moment. -Sa tam zbrojni - oznajmila w koncu Juliet. - Mnostwo zbrojnych. Niektorzy przy bramie, inni przy drzwiach. Kolejni zajmuja pozycje w ogrodach. Wyraznie wiedza, co robia. Grupki dwu-, trzyosobowe, kazda pozostajaca w kontakcie wzrokowym z co najmniej dwiema innymi. -Wynajeta ochrona - rzeklem. - Pewnie nielegalnie, skoro maja pistolety. -Karabiny - wymamrotal Moloch. - I pistolety za pasem. A takze granaty. Wzruszylem ramionami z mozliwie najwieksza nonszalancja. -To ma sens - przyznalem. - Tu wlasnie nasza mafia umarlakow jest najslabsza, pojedynczo i w grupie. -W jakim sensie? - spytala Juliet. -Wszyscy musza na nowo zwiazac i zakneblowac swych wewnetrznych zakladnikow, totez potrzeba co najmniej czesci ich sil, by utrzymac panowanie nad cialami. Po rytuale czeka ich miesiac spokoju. Sa tez narazeni, bo zebrali sie razem. Wiedza doskonale, ze gdyby ktos chcial sie ich pozbyc, to jest to najlepsza chwila. Stad ta paranoiczna ochrona. Wlasciwie powinna nas ucieszyc. Dowodzi, ze sie boja. -Dowodzi tez, ze nie sa glupi ani slepi - zauwazyla Juliet. - Gdyby byli, mielibysmy wieksza szanse powodzenia. Nie odpowiedzialem. Przygladalem sie deskom rusztowania pod stopami, chyboczacym sie lekko na wietrze. Teraz wiedzialem, ze to tutaj nastapil zwrot w zyciu Douga Huntera. Zadzwonilbym do Jan, by potwierdzic te hipoteze, ale nie watpilem, co mi odpowie. To bylo ostatnie miejsce, gdzie pracowal. W dniu, kiedy zwichnal sobie kostke, poszedl obok, do krematorium, zeby sprawdzic, czy zdola wyzebrac, porzucic badz podwedzic apteczke. I byla to ostatnia rzecz, jaka zrobil z wlasnej woli. Nagle wydalo mi sie to zlym omenem: przypuscic atak z miejsca o takiej historii. Zapragnalem sie stad wydostac i zaczac dzialac, bo im szybciej to zrobimy, tym szybciej bedziemy mieli wszystko za soba. Kiedy jednak postapilem krok w strone drabiny, Juliet wyciagnela reke i zacisnela mi ja na ramieniu, zatrzymujac mnie w miejscu. -Castor - powiedziala. - Jest jeszcze cos, co musisz tu zrobic. Ty - to do Molocha - zejdz na dol i zaczekaj na nas. Dolaczymy do ciebie za jakies piec minut. Moloch wyszczerzyl zeby. -Sojusznicy nie powinni miec przed soba tajemnic. Cokolwiek masz do powiedzenia, powinnismy uslyszec to wszyscy. -Nie mam nic do powiedzenia - poinformowala go Juliet. - A poza tym z pewnoscia masz dosc dobry sluch, by i tak wszystko uslyszec. Ale nie bedziesz ogladal. Moloch nie odpowiedzial. Z wyrazna niechecia postawil stope na drabinie i zaczal schodzic. Spojrzalem na Juliet. Odpowiedziala spojrzeniem. W moim brzuchu winda zerwala sie z kabli i runela na samo dno szybu. -Wciaz jestes slaby - rzekla. -Tak. - Moj glos nawet w moich uszach wydawal sie lekko zdlawiony. - Bywalo lepiej. -Moze tego nie wiesz, ale umiem nie tylko brac, ale i dawac. Przez kilka sekund wpatrywalem sie w nia, szukajac w glowie odpowiednich slow. Nie znalazlem ich. -Umiesz... -Kiedy sie posilam, odbieram mezczyznom, z ktorymi sie pieprze, ich sile, zycie i dusze. Kiedys zaczelam to robic z toba. Na pewno pamietasz. Skinalem glowa - przez wiekszosc nocy, kiedy budzilem sie w mroku z zimnym potem na twarzy i piersi i sercem tanczacym podkrecone mambo, pamietalem az za dobrze. -Nie zamierzam sie z toba kochac. Gdyby Susan sie dowiedziala, zraniloby ja to, a wolalabym jej nie oklamywac. Ale uzycze ci nieco sil potrzebnych do dzisiejszego zadania. Byc moze dzieki temu przezyjesz te noc. Dwa kroki i znalazla sie blisko mnie, jej oczy patrzyly wprost w moje. Niemal zerowy dystans. Niemal zerowa osobliwosc - czarne dziury jej zrenic wciagaly mnie, nie wbrew mej woli, lecz wykorzystujac wole, by wzmocnic jeszcze swoje przyciaganie. Polozyla mi dlon na karku i przyciagnela blisko. Nasze wargi sie zetknely. A przynajmniej zakladam, ze sie zetknely. Gdyby hipnoterapia gwarantowala, ze sobie przypomne, jeszcze dzis zapisalbym sie na kurs i chetnie zaplacil ile trzeba, lacznie z wlasna prawa reka. Lecz choc potrafie przywolac w pamieci kazdy morderczy szczegol owej nocy, kiedy Juliet probowala mnie zgwalcic i pozrec, z pocalunku pamietam tylko uczucie, jakby cale moje cialo stopilo sie, rozplynelo jak loj, zamienilo w pare, a potem spadlo jak deszcz dokladnie w to samo miejsce, w ktorym stalem. Nie wiem nawet, jak dlugo to trwalo: nie da sie okreslic trwania czegos podobnego. Bylo. Bylo wszedzie. A potem przestalo. Juliet cofnela sie ku drabinie, a ja zostalem sam, kazda komorka ciala z osobna czujac chlodne powietrze nocy. -To powinno wystarczyc - dobiegl z nieokreslonej odleglosci glos Juliet. - Wykorzystaj to madrze. Z ogromna niechecia dochodzac do siebie po euforii, ktora znikala juz z mojego umyslu, nie pozostawiajac sladow, obrocilem sie, by pojsc za nia. Moje cialo wypelnialo goraco, suche jak powietrze w palenisku. Gdyby nie ono, rozplakalbym sie. -A teraz - powiedzial z ironiczna emfaza Moloch, kiedy dotarlismy na dol - jesli poprawilas juz sukienke... - Ostrzegawcze spojrzenie Juliet uciszylo go. -My jestesmy szpica - poinformowalem go. - Wejdziemy od frontu. Juliet dolaczy do nas, kiedy zrobi to co konieczne. Sklonil sie, pokazujac gestem, abym poszedl pierwszy. Jeszcze raz obejrzalem sie na nia. -Zycze szczescia - rzucilem z braku czegos lepszego. -Nie ma czegos takiego - odparla beznamietnie, juz sie oddalajac. - Ufaj szczesciu, a dzis w nocy zginiesz. Skierowalem sie ku wyjsciu z budowy. Gdy sie zjawilismy, brame zamykala klodka. Moloch przekrecil ja miedzy palcem a kciukiem i pekla, a potem lekcewazaco odrzucil przez ramie. Teraz nic nam nie przeszkodzilo i z powrotem znalezlismy sie na ulicy. Brama krematorium stanowila duzo powazniejsza przeszkode. Mielismy ja po lewej, najwyzej pol kilometra dalej. W dniu kremacji Johna nie zdolalem sie jej przyjrzec, ale teraz widzialem, ze zbudowano ja tak, by wytrzymala powazne oblezenie. W miejscu, gdzie skrzydla sie stykaly, ujrzalem masywny lancuch i pek klodek, przypominajace olbrzymia bransoletke z wisiorkami. Nie spieszylismy sie, nie chcielismy dotrzec na miejsce zbyt wczesnie. Gdy sie zblizylismy, beznamietni mezczyzni w srodku spojrzeli na nas przez kraty. Bylo ich trzech, ubranych w zalobne, czarne mundury ksiezy badz pracownikow ochrony. Ale wiekszosc ksiezy nie moze sie pochwalic podobna budowa. Przyjrzalem im sie. Ani sladu broni krotkiej - jedynie atomowe palki w kaburach u pasow - ale tez nie chcieliby, by przypadkowy przechodzen zauwazyl cos podejrzanego i wezwal policje. Jesli tylko damy im pretekst, wkrotce ujrzymy tez karabiny. -Dobry wieczor, panowie - rzucilem, zatrzymujac sie tuz przy bramie. Mistyczne energie Juliet plonely we mnie, kipialem rozbawieniem. Trudno mi bylo nie rozesmiac sie w glos. Facet posrodku obdarzyl mnie znudzonym, neutralnym spojrzeniem. -Mozemy czyms panom sluzyc? - spytal tonem wyraznie nieoczekujacym potwierdzenia i sugerujacym, ze byloby niemile widziane. -Tak - odparlem pogodnie. - Przyszlismy zobaczyc wuja George'a. Lezy w ogrodzie pamieci, tuz obok kamiennego cherubina z faszystowskim graffiti na dupie. George Armstrong Castor. Sluzyl w kawalerii. Straznik nie odpowiedzial natychmiast, spojrzal na nas przeciagle, a jego brwi uniosly sie, kreslac na twarzy ciemne V kamiennej dezaprobaty. -Ogrod pamieci jest zamkniety - oznajmil. - Bedziecie musieli wrocic jutro rano. Stanowczo pokrecilem glowa. -Jutro rano nic nam nie da. Oplakujemy go teraz. Do jutra zapewne znow poczujemy sie cyniczni i samowystarczalni. Zechcecie otworzyc, zanim strace cierpliwosc? Slowa zawisly w powietrzu. Usmiechalem sie, kiedy je wypowiadalem: lekko oblakanym usmiechem, w zaden sposob nie oslabiajacym grozby. Ale zbolala mina straznika, ktory podrapal sie po uchu i uniosl ramiona, mowila niezwykle jasno, ze to malo wiarygodna grozba - i ze ma juz dosc uprzejmosci na te noc. -Wypierdalaj stad, koles - zaproponowal. - Mowilem juz, mamy zamkniete. Moloch minal mnie i chwycil oburacz prety, napinajac miesnie. Potrzasnal brama w zawiasach, sprawdzajac jej ciezar i trwalosc. Jeden ze straznikow z boku rozesmial sie szyderczo. Lecz dowodzacy nimi gosc wyraznie nie widzial w tym nic smiesznego. Postapil krok w strone bramy, siegajac reka do uchwytu palki. I wtedy wlasnie, szczesliwym trafem, zaczela sie zabawa. Z daleka z prawej dobiegl nas przerazliwy huk: trzej straznicy odwrocili glowy, zaskoczeni, sprawdzajac co to za halas. My natomiast, swiadomi, ze cos sie stanie, nie musielismy. Pamietalem, jak Todd mowil, ze wspolnota z Mount Grace wolala zatrzymac wszystko w rodzinie, wiec to, co zdarzylo sie pozniej, nie bylo niczym, na co owe bandyckie dusze operujace tych ludzi sobie nie zasluzyly. Niestety, pamietalem tez, ze ich ciala wciaz nalezaly do kogos innego, ze w kazdym z nich tkwil wiezien zamkniety w slepej celi i blagajacy o uwolnienie. Moloch spelnil ich zyczenie w wyjatkowo odrazajacy sposob. Pchnal brame w gore i do wewnatrz, zawiasy puscily z seria ostrych, metalicznych trzaskow, przypominajacych uderzenia mlota o kowadlo. A potem zamachnal sie oboma skrzydlami, jak gigantyczna packa na muchy i uderzyl trzech mezczyzn, przygniatajac ich do ziemi. Wstepujac na zaimprowizowany most, odwrocilem wzrok, probujac nie patrzec na czerwona ruine krwi i kosci pod mymi stopami. Powtarzalem sobie, ze nie mielismy wyboru: myslalem o Johnie Gittingsie, Vinsie Chesneyu i Garym Coldwoodzie. Nie pomoglo: nic nie moglo zrownowazyc podobnego ciezaru. Moloch maszerowal przodem, nawet nie probujac ogladac sie za siebie i sprawdzic, czy wciaz mu towarzysze. Wyjalem flet i przylozylem do ust. Sciana to nie sciana, widnialo w liscie Johna. Innymi slowy, duchow z Mount Grace nie ograniczaly bariery fizyczne i kazdy, kto sadzil, ze wytrzyma pod ich ostrzalem, poki nie dotrze do drzwi frontowych pomieszczenia z piecem czy do innego miejsca, ktore uzna za epicentrum, zapewne by nie przetrwal. Zaczalem grac. Tym razem nie musialem sie potykac i macac na oslep: czesciowo dlatego, ze muzyka nadal dzwieczala mi w duchu, po tym, jak za jej pomoca jak skalpelem odkroilem ducha od ciala w biurze Maynarda Todda; lecz glownie poniewaz soki, ktorymi wypelnila mnie podczas pocalunku Juliet, bulgotaly i plonely w mojej krwi. Nie sprawialy wrazenia pradu przeplywajacego przeze mnie: byly bardziej namacalne. Zupelnie jakbym to ja stal sie pradem plynacym przez swiat. Kolejny huk i po pokonaniu dlugiego zakretu podjazdu ujrzalem spychacz, pojawiajacy sie jakis kilometr przede mna. Umiejetnosci szoferskie Juliet nie poprawily sie zbytnio, ale buldozer to pojazd prosty do kierowania, jesli oczywiscie nie obchodzi nas, w co trafiamy. Pierwsza lawina dzwiekow - ta, ktora odwrocila uwage straznikow przy bramie - oznaczala chwile, gdy Juliet rabnela w ogrodzenie i przebila sie przez nie od strony budowy na teren krematorium. Teraz jechala ukosnie przed nami, pozostawiajac za soba szlak zbezczeszczonych urn i powyginanych slupkow. Uganiajacy sie dokola ludzie strzelali do niej, probujac jednoczesnie uniknac zmiazdzenia pod poteznymi gasienicami, niosacymi ja naprzod. Juliet nie zwracala uwagi na strzaly - zarowno te chybione, jak i kilka tych, ktore dotarly do celu. W ten sposob odciagnela od nas poscig i zaglebila sie w ozdobny, ligustrowy zywoplot na drugim koncu podjazdu, pochylona wsrod porywow wiatru przeradzajacego sie niemal w huragan; a jednak z nieba wciaz nie spadla nawet kropla deszczu. Szlismy dalej, przez nikogo nie zatrzymywani. Przed soba ujrzelismy drzwi budynku. Nie zapowiadalo sie ciekawie. Mezczyzni w czarnych uniformach, pelniacy straz na stopniach, zobaczyli nas z daleka i wlasnie klekali, unoszac karabiny. Moloch ruszyl ku nim biegiem, a ja tymczasem skrecilem ze sciezki miedzy drzewa, ani na moment nie przerywajac gry. Czesc mego umyslu szacowala prawdopodobne trajektorie pociskow, ktore moglyby go chybic i poleciec w moja strone. Zatoczylem szeroki luk posrod odglosow zderzajacych sie cial i zdlawionych krzykow ludzi na schodach, gdy demon wyladowal wsrod nich, nie zwazajac na kule, tak zlakniony czekajacej go uczty, ze chwilowo przestal go pociagac nawet sadyzm. Gdy wylonilem sie z kepy drzew, obracal sie juz, szukajac mnie wzrokiem, sztywny ze zniecierpliwienia. Jego piesci zaciskaly sie i rozluznialy. Wokol na ziemi, niczym liscie, lezeli ludzie, nieprzytomni badz martwi. Wciaz gralem i muzyka nabrala juz wlasnego rozpedu, tak jak wczesniej w biurze Todda. Grala sie sama, poprzez mnie, i mialem wrazenie, ze wystarczy, ze przytrzymam flet przy ustach, dajac jej soba kierowac. W przeciwnym razie mozg peklby mi od narastajacego cisnienia, niczym wielki, przepelniony woda balon. Przecialem podjazd i wspialem sie po schodach, moje stopy arytmicznie uderzaly o ziemie, tworzac zlozony, przesuniety w fazie podklad, ktorego potrzebowala muzyka, by zadzialac. Teraz czulem juz opor, ale nie w postaci, ktorej sie spodziewalem. Sadzilem, ze zli zmarli sprobuja mnie opetac i ze poczuje te sama slabosc i zawroty glowy, jak w dniu kremacji Johna. Ale to zupelnie ich nie przypominalo: nie z poczatku. Zaczelo sie jako spowolnienie, jakbym brodzil po uda w lodowatej wodzie i musial przec naprzod, powoli zwalniajac kroku. Kiedy dolaczylem do Molocha, ten odwrocil sie, uniosl rece i kopniakiem otworzyl drzwi, po czym, nie ogladajac sie, pomaszerowal do srodka. Tuz za progiem czekalo jeszcze dwoch straznikow: strzelili mu w piers i w glowe. Podniosl jednego - lewa reka za gardlo, prawa sciskajac krocze - i zamachnal sie ciasnym lukiem tak, ze jego czaszka zderzyla sie z glowa drugiego, z odrazajaca, niepowstrzymana sila. Byl to jeden ruch - jeden zatrzymany krok - a potem ruszyl dalej, pozostawiajac skulone ciala pod aniolem Swietego Mateusza, ktorego szate zaplamila krew i strzepy mozgu. Poszedlem za nim, lecz choc schronilismy sie juz przed wiatrem, kazdy krok stawal sie coraz trudniejszy. Teraz, w srodku, poczucie oporu narastalo: zimna woda siegala mi wyzej pasa i zastygala w lod, walczac z goracem, ktorym obdarzyla mnie Juliet. Uswiadomilem sobie nagle, nie wiedzac kiedy dokladnie sie pojawil, obecnosc dzwieku, pozostajacego niemal poza granica sluchu: atonalnego pisku, ktory skubal watek tkanej przeze mnie melodii, niszczac zaklecie, skladane mozolnie z miniaturowych porcji. Kiedy ostatni raz szedlem przez ten hol, wydawal mi sie dlugi na zaledwie dwadziescia krokow. Teraz sprawial wrazenie o wiele dluzszego, a kazdy krok raczej zwiekszal dystans, niz go pomniejszal. Jeden. Drugi. Trzeci. Perspektywa falowala i uginala sie, przestrzen ustepowala, krwawila. Unioslem lewa stope i poczulem mordercze wahanie, uskok w czasie, nim znow opadla. W mojej muzyce pojawila sie dziura, przez ktora zaczal wylewac sie umysl. Siedem. Osiem. Przedzieralem sie tunelem metra, powietrze zaciskalo sie wokol mnie, grunt pod nogami uciekal, oddalajac sie w bezdenna otchlan. Dziewiec. Spowil mnie kokon cienkich piskow, nieslyszanych glosow. Wiedzialem, czym sa: niepochowani zmarli, broniacy swego wewnetrznego sanktum, z zacietoscia i uporem, ktore za zycia stanowily ich charakterystyczna ceche. W owadzim chorze rozpoznawalem nawet poszczegolne glosy, bo moj zmysl smierci wlaczyl sie niczym pasywny radar, analizujac i identyfikujac zimne, okrutne intelekty, skupione na tym, by mnie zabic. Przede mna Moloch potknal sie, lecz moja percepcja tak bardzo sie wyostrzyla, ze poruszal sie w zwolnionym tempie. W drzwiach kaplicy stal kolejny straznik, pistolet w jego dloni celowal w tors Molocha, palec naciskal spust. W naciagnietej czarnej skorze, pokrywajacej plecy demona, rozkwitly poszarpane dziury, z ktorych niczym lzy wyplynal zielony sluz - drobne, niewazne przeszkody, zarowno dla mnie, jak i dla niego. Lecz powietrze wokol glowy i ramion Molocha gestnialo, jak zwarzone. Zli zmarli zbierali sily, probujac go nie wpuscic. Zwolnil, chylac glowe pod niewidzialnym ciezarem. Ja takze go czulem. Dziesiaty krok mial byc moim ostatnim: stopa opadala ciezko jak worek pelen kluczy francuskich i watpilem, czy wystarczy mi sil, by znow ja podzwignac. A nawet jesli, co wtedy? Kolejny krok i jeszcze jeden, jak u Syzyfa z jego glazem. Nastepny zyskany metr, nic wiecej: niewielka zmiana pozycji, pozbawiona znaczenia wobec organicznego rozrastania sie korytarza? Lepiej zatrzymac sie i odpoczac, sprawdzic co bedzie dalej. Moze nic. Nic byloby dobre. Moloch siegal oburacz w strone mezczyzny, ktory strzelal mu raz po raz w piers. Lecz demon macal przed soba niczym slepiec, a jego stopy, podobnie jak moje, pozostawaly wbite w posadzke. Metnie pojalem, skad ta slepota: mnie takze cos ohydnego wciskalo sie do glowy, zasypujac metna swiadomosc gestym, zywym, dlawiacym osadem, zbierajacym sie za moimi oczami niczym mul na brzegu rzeki. Odkrylem, ze przeciagam nute w ustach w pojedynczy oddech, ktory mogl juz tylko slabnac. Nie mialem pojecia, co nastapi po nim. Trudno mi bylo nawet sie przejmowac. Z mojego umyslu pozostal samotny promyk swiatla, migoczacy coraz slabiej, zaczynajacy gasnac. Uratowala mnie Juliet - Juliet i nasz pospiesznie naszkicowany plan. Na zewnatrz rozlegl sie kolejny apokaliptyczny huk, ktory wstrzasnal posadami budynku i w tym samym momencie moja swiadomosc znow wyplynela na powierzchnie, podskakujac i opadajac tak, ze swiat zachybotal sie mdlaco dokola i omal nie padlem na kolana. Naddzwiekowy skowyt w uszach oslabl, zmieniajac sie w gluchy, zawodzacy jek. Moloch rozesmial sie ochryple, tryumfalnie. Choc tego nie widzialem, wiedzialem, ze na zewnatrz Juliet wjechala wlasnie buldozerem z opuszczona gotowa lyzka na malownicze trawniki i sciezki ogrodu pamieci. Urny pogrzebowe eksplodowaly pod gasienicami, niczym przejrzale owoce, rozsypujac suche, pradawne popioly w objecia wyglodnialego wiatru. I czujac zbezczeszczone ziemskie szczatki, czujac inny wiatr, wiejacy z wiecznosci i atakujacy ich milionami palcow, nieboszczycy w koncu sie przerazili. Ich atak oslabl, bo nie spodziewali sie tak poteznej i celnej odpowiedzi. Natchnela mnie do niej rada, ktora przekazal mi John w kopercie zegarka, rada otrzymana wczesniej od tajemniczego informatora: Pamietaj, ze nadal mozesz im zagrozic. To znaczy fizycznie. Jesli zamachniesz sie do kopniaka, przeciwnik zasloni jaja. Nie mialem pojecia, co to znaczy, dopoki Todd nie powiedzial mi, ze wraz z martwymi kumplami uzywaja wlasnych popiolow jako przekaznika pozwalajacego przeskakiwac w nowe ciala. To wowczas ujrzalem przed soba mglisty ksztalt tego, co musielismy zrobic. A kiedy dotarlismy na budowe i Moloch znalazl w baraku, w sejfie o scianach grubosci zaledwie kilku centymetrow, kluczyki do buldozera, uznalem, ze to zrzadzenie losu. Chwila spokoju minela. Zmarli ponowili atak, choc bez watpienia kolejny oddzial ruszyl, aby dopasc Juliet, oglosic jej wyrok i wymierzyc kare wyznaczona przez oczyszczona przez dziesieciolecia zbiorowa nienawisc. W sumie mielismy zaledwie piec sekund oddechu. Ale to wystarczylo. Podchodzac tak blisko, zmarli niezwykle mi pomogli: ich esencja odcisnela sie na mym zmysle smierci tak wyraznie, ze moglbym zagrac dla nich po ciemku, w rekawiczkach. Znow zaczalem grac i melodia zwijala sie w powietrzu jak zywa istota, oplatajac i sciskajac wsciekle duchy, ktore smigaly ku mnie, znow probujac uderzyc. Spodziewaly sie latwej ofiary i wpadaly wprost w rozpedzona lawine. Moloch sie przeciagnal. Poniewaz wiekszosc mojej uwagi skupiala sie gdzie indziej, uznalem, ze dzwiek, ktory uslyszalem, to trzask jego kosci. Ale nie: byl to gluchy szczek pistoletu straznika, gdy iglica uderzyla w pusta komore. Mezczyzna wpatrywal sie w bron oszolomiony i przerazony. Potem zaczal siegac do pasa, gdzie zapewne ukrywal zapasowy magazynek. Cios Molocha zmiazdzyl mu niemal cala twarz, totez nigdy nie dokonczyl swego ruchu. Polecial do tylu, na drzwi kaplicy i zsunal sie po nich na podloge. Moloch otworzyl je pchnieciem i przekraczajac umierajacego, wmaszerowal do srodka. Ruszylem za nim, rozlewajac wokol siebie slodka muzyke, tak jak ninja rzucajacy szurikenami. W kaplicy roilo sie od zwijajacych sie duchow, widzialnych dzieki melodii, ktora wbrew ich woli zatrzymala je w miejscu. Przypominaly niezwykle zlozona, stale poruszajaca sie kocia kolyske, przeplywaly obok siebie i przez siebie, nawet sie nie dotykajac. W splatanej masie pojawialy sie twarze, rece, nogi i inne znieksztalcone, skape echa ludzkich postaci. A potem znikaly bez sladu. Moloch spojrzal na mnie. -Allegro - warknal. - I, jesli zdolasz, al pepe. Uklakl na jednym kolanie i pochylil glowe. Przez moment wygladal, jakby groteskowo sklanial sie przed wrogami, ktorych zamierza pozrec. Ale chodzilo o cos zupelnie innego. Cos znacznie obrzydliwszego. Wczesniej mowil mi, ze sam stworzyl dla siebie cialo, powoli, starannie. Gdybym zastanowil sie, co wlasciwie mial na mysli, zapewne wyobrazilbym sobie cos w rodzaju robienia swetra na drutach. Ale najwyrazniej wybralem zla przenosnie. Czarna skora plaszcza Molocha rozstapila sie w pionie, ukryte pod nia miesnie zaczely sie napinac i rozrastac: nagle w szerokiej szczelinie w plaszczu ujrzalem cos czerwonego i sklebionego, jakby wnetrznosci demona zamienily sie w rozpalona ciecz. Z owego kotla wzlecialo cos jakby para, a potem zmaterializowalo sie w powietrzu, przybierajac ksztalt, od ktorego scisnal mi sie zoladek, a w gardle wezbrala kwasna zolc. Mialo wiele konczyn i wiele paszczy. Konczyny siekaly powietrze, przenikajac przez sklebiona mase zawieszonych tam dusz, w zlozonym, powtarzajacym sie rytmie. Wkrotce dusze zaczely sie zmieniac, przeksztalcac w cos, co szybko stracilo wszelkie podobienstwo do czlowieka. I wtedy paszcze otwarly sie i Moloch zaczal pic. Trwalo to bardzo dlugo. Odwrocilem wzrok, skupiony na muzyce, probujac nie sluchac odglosow bankietu demona. Oznaczalo to jednak, ze musialem patrzec na straznika o zmiazdzonej twarzy, totez w koncu zamknalem oczy i jeszcze kilka minut gralem w ciemnosci, w abstrakcyjnym transie. Wyrwala mnie z niego dopiero reka na ramieniu. Kiedy otworzylem oczy, u mego boku stala Juliet. Od czola az po buty pokrywala ja krew. Zastanawialem sie, czy ktorys z zabitych przez nia mezczyzn zginal podniecony. Zapewne nie: poruszala sie zbyt szybko, zbyt gwaltownie, by moc uruchomic swe smiercionosne wdzieki. Z jakiejs przyczyny, ktorej nie umiem wyjasnic, ta mysl sprawila mi ulge. W kaplicy zapadla cisza. Wiekszosc duchow zginela. Nabrzmiala, ektoplazmatyczna bryla Molocha unosila sie i pulsowala w powietrzu nad nami, jak bluznierczy zeppelin, po jej powierzchni przelatywaly perystaltyczne zmarszczki, a niezliczone macki dygotaly. -Super - powiedzialem ochryple. - Tylko nastepnym razem, kiedy przekroczysz dziesiec mil na godzine, wrzuc drugi bieg. Zamierzalem ci to powiedziec juz kiedy podwiozlas mnie swym maserati. Juliet najwyrazniej nie byla w nastroju do przekomarzanek. -Musimy juz isc - wymamrotala, wpatrujac sie w upiorna, widmowa mase. Macki poruszaly sie wolniej, paszcze zamykaly kolejno. Jesli istnieje duchowy odpowiednik mietowki, demon osiagnal ten etap posilku, na ktorym mogl o nia poprosic. Zrozumialem, co ma na mysli Juliet, i ruszylem do drzwi. Ale bylo juz za pozno. -Ach! - jeknal przymilnie Moloch glosem, ktory docieral do nas poprzez wibracje kosci naszych czaszek, bez eterycznego posrednika. - Siostra Bafometa. Mowilem ci kiedys, jak go zabilem? Juliet spojrzala na obscenicznego, nazartego stwora o dziesiatkach wyszczerzonych w usmiechu paszczy. -Od tylu - rzekla. Fizyczne cialo, ktore porzucil demon po to, by sie posilic, nagle unioslo glowe i wstalo. -A czy mam ci powiedziec, jak zabije ciebie? - spytalo. Juliet uniosla brew, ktorej idealna linie skazil skrawek ludzkiej tkanki, przylepionej do czola ludzka krwia. - Shedim ere'fa minur - powiedziala. - Ehad iniru, ke rekol ha dith gerainou. Obaj Molochowie - balon i ten drugi, wygladajacy jak czlowiek - rykneli w odpowiedzi. Obaj jednoczesnie rzucili sie na Juliet. Juliet zderzyla sie z "czlowiekiem" i zatrzymala go w miejscu. Oboje poruszali sie tak szybko, ze niemal nie dostrzegalem ruchu: jakby przeskakiwali z jednej statycznej pozy w druga, niczym na pokazie slajdow. Moloch probowal tej samej taktyki wstrzasowej, ktora zastosowal w walce z loup-garou, zasypujac ja gradem ciosow i kopniakow, niczym konfetti na weselu. Juliet blokowala kazdy z nich, a nawet odpowiedziala kilkoma wlasnymi i nagle Moloch zaczal sie cofac, parujac, nie atakujac. Potem jednak macki balonu przeniknely jej przez glowe, ramiona i piers. Na ulamek sekundy zamarla w miejscu: Moloch dostrzegl szanse i wykorzystal ja. Uniosl nad glowe prawa reke, rozcapierzajac szponiaste palce. Sekunde pozniej uslyszalem odglos uderzenia. Juliet poleciala do tylu i z ogluszajacym lomotem rabnela o sciane. -Och, to tylko historyjki - warknal Moloch. - Nie jestem nawet pewien, czy w ogole by mi stanal przy takim oblesnym kawale przechodzonego miecha jak ty. Juliet pozbierala sie i wstala z widocznym wysilkiem. Jej twarz przecinaly trzy jaskrawe rany, biegnace ukosnie, rownolegle z lewej skroni. Splywala z nich krew, pulsujacymi, arteryjnymi strumieniami. Lecz to nie rana sprawiala jej problemy ani krew, ale marionetkowe sznurki dyndajace z balonowatego potwora, czepiajace sie coraz gesciej jej czola, rak, plecow i piersi. Postawila krok naprzod, szykujac sie do skoku, ale byla zbyt wolna i spoznila sie o bezlitosnie dluga czesc sekundy. Stopa Molocha trafila ja w brzuch i Juliet zgiela sie wpol. A potem demon obrocil sie jak tanczacy derwisz i drugi kopniak, wycelowany w opuszczona twarz uniosl ja z ziemi. Tym razem uderzyla o sciane dosc mocno, by pozostawic w jednej z drewnianych plyt zaglebienie w ksztalcie czaszki. Znow przylozylem do ust flet - przejmujaca zgroza sprawila, ze poruszalem sie niezgrabnie, pusty umysl nie reagowal. Moloch nawet na mnie nie spojrzal, jedynie machnal reka. Jedna z szybujacych macek baloniastego potwora przeplynela leniwie przez moje gardlo, ktore zacisnelo sie w naglej agonii. Sapnalem glucho w protescie - byl to jedyny dzwiek, jaki zdolalem z siebie wydac. Kolejna macka przeniknela mi przez piers i nogi ugiely sie pode mna tak, ze upadlem ciezko na kolana. -Sto lat - rzucil lekko Moloch. - To bardzo dlugo jak na czas miedzy posilkami. Bez watpienia dobrze zrobilo mi na figure, ale jednak. Nie bylo to mile. Zdecydowanie niemile. Juliet dzwignela sie na czworaki i na oslep siegnela ku jego kostce, moze zamierzajac go wywrocic. Nadepnal jej na przegub, przekrecajac stope, gdy wsparl sie na niej calym ciezarem. Uslyszalem glosny trzask. -Wielki projekt - warknal Moloch, stojac nad nia. - Shedim beda szczac na ruiny waszego wielkiego projektu i pogrzebia wasze dzieci na pustkowiu, ktore po nim zostanie. - Uniosl ja jedna reka i niemal czule spojrzal jej w twarz. - A kobiete, z ktora zyjesz - dodal - na jakis czas zatrzymam, jako zwierzatko. Dopoki mnie nie znudzi. Potem ja pozre, zujac dlugo, niespiesznie. Meiden agon, siostro Bafometa: nie tracmy umiaru. Moloch uniosl Juliet wysoko nad glowe, przytrzymal przez sekunde, a potem opuscil tak, ze jej kregoslup zlamal sie o uniesione kolano. Juliet sapnela z bolu. Ow dzwiek byl tak nieoczekiwany i tak niewlasciwy, ze moj organizm zalala fala adrenaliny. Nic nie moglo zranic Juliet - nic nie moglo przebic sie przez jej oslone. To przeciez czesc tego, czym byla. Moj mozg znowu pracowal leniwie, zaczalem wystukiwac szybki rytm dlonmi o zimne kamienie posadzki. Dzwiek byl bardzo cichy, zagluszaly go rzeznicze odglosy tego, co Moloch robil z Juliet. Ale mimo wszystko byl to rytm - a rytm, jak nauczyl mnie John Gittings, to szkielet melodii. Z poczatku Moloch nic nie zauwazyl. Nadal wyglaszal pelen pychy monolog, napawajac sie bolem i upokorzeniem smierci Juliet tak, by choc w czesci spelnic radosne fantazje, ktore podtrzymywaly go przy zyciu przez ostatnie stulecie. Oburacz pracowal nad jej twarza, mowiac niskim glosem kochanka, i jego slowa do mnie nie docieraly. Balon wisial nad nim i z tylu, macki przenikaly mu przez piers, wbijajac sie w cialo Juliet. Oczywiscie: jesli mordercy mieli swojego swietego patrona, to wlasnie ja. To musiala byc najlepsza czesc posilku. Nagi rytm jest podstepniejszy i bardziej niepewny niz gwizdana melodia. Przypomina waskie ostrze zaimprowizowanego noza, wbijajace sie miedzy zebra i niezadajace bolu, nim nie wniknie gleboko i nie zacznie ciac szerzej. Pozwolilem mu wbic sie glebiej, glebiej, jeszcze glebiej. Moj ochryply, syczacy oddech stal sie teraz czescia wzoru, podobnie odglosy tarcia przegubow o mankiety koszuli, skrzypienie kolan, gdy przenioslem na nie ciezar, unoszac sie na jednym. Wszystko to, wszystkie niewazne, ciche, powtarzajace sie wewnetrzne dzwieki zlewaly sie w cos niewiarygodnie subtelnego, nieprawdopodobnie smuklego i ostrego. Wysilek tak mocnego ich skupienia przypominal fizyczny bol wnetrznosci. Przytrzymalem go, jak dlugo moglem. A potem pozwolilem ostrzu rytmu rozlozyc sie, niczym druty parasolki, w samym srodku cuchnacego, miesistego serca demona. Moloch zesztywnial nagle i odwrocil sie, patrzac na mnie z oszolomieniem i zdumieniem. -Trzy... najbardziej bezuzyteczne rzeczy na swiecie - wychrypialem, zmuszajac dzwieki do przedarcia sie przez otarte gardlo. Czulem wraz z nimi smak wlasnej krwi. -Castor - wymamrotal z niedowierzaniem, niezrozumieniem. -Cycki zakonnicy... jaja mnicha... i oklaski dla zespolu. -Balon eksplodowal z wilgotnym, oblesnym, zalosnym beknieciem. Piers Molocha takze eksplodowala, w miejscu gdzie przebijaly ja macki: posrod poszarpanych strzepow ciala ujrzalem ostre zeby zeber. Jego ludzka postac wywrocila sie niczym drzewo i runela na podloge bez ruchu, wokol niej, na posadzce, leniwie rozlewala sie zielonoczarna plama. Wstanie na nogi wydawalo sie nieosiagalnym celem, ale wiedzialem, ze musze sprobowac. Odglosy strzalow, halas towarzyszacy slepemu zniszczeniu czynionemu przez buldozer i krzyki umierajacych nie pozostaly niezauwazone: ostatecznie nie bylismy w Kilburn. Niedlugo zjawia sie jasnoocy chlopcy w niebieskim, aby sprawdzic, co sie dzieje, i dobrze by bylo, gdyby nas tu nie znalezli. Juliet byla w strasznym stanie. Rozsadna czesc mego umyslu wiedziala, ze potrafi naprawic wszelkie obrazenia: to cialo bylo tylko strojem, ktory przywdziewala podczas wizyt tutaj. Mimo wszystko sam jej widok sprawial mi bol i podnioslem ja drzacymi rekami. Byla znacznie lzejsza niz na to wygladala, odkrylem to juz wczesniej. Zwisla mi bezwladnie w ramionach, jej wargi poruszyly sie, ale nie dolecial z nich zaden dzwiek. -Bede musial cie poniesc - oznajmilem. - Wiem, ze masz zlamany kregoslup, ale nie widze innego sposobu, by to zalatwic. Mam nadzieje, ze nie bedzie zbytnio bolalo. Odszukawszy resztki sily, ktora we mnie przelala, wynioslem ja za drzwi, korytarzem, na chlodne, nocne powietrze. To nie byl jeszcze koniec. Pozostal wciaz jeden czlowiek, ktorego musialem dzis odwiedzic: odwiedzic i moze zabic. Ponownie. Wiatr ani troche nie oslabl i teraz, w idealnie dobranej chwili, zaczal padac deszcz. Lzy z dwustu pogrzebow zachowane i przelane w jednej rzesistej ulewie. 25 Wielka zaleta maserati Juliet bylo przyspieszenie: woz wyposazono w naped warp i silniki impulsowe. Kiedy dotarlem do Obwodnicy Polnocnej - o trzeciej nad ranem szczesliwie pustej - i docisnalem gaz, szesc czy siedem korcow brutalnej sily g przycisnelo mnie do recznie zszywanej skory, a blask ulicznych latarni przesunal sie w strone blekitu. Mialem wrazenie, ze dotarcie do Chingford Hatch zabralo mi najwyzej poltorej minuty.Brama Slodowni stala otworem, podobnie drzwi frontowe. Tak jak ostatnio, gdy tu bylem, palily sie wszystkie swiatla: lecz tym razem zauwazylem brak ludzi uganiajacych sie wokol niczym bezglowe kury. Zaparkowalem i zerknalem na Juliet, lezaca bez ruchu na tylnym siedzeniu. Bylo za ciemno, by stwierdzic, czy proces leczenia juz sie zaczal. Gdyby odzyskala przytomnosc, spytalbym, jak sie czuje, a wowczas, gdyby zlamala mi maly palec, tak jak zapowiedziala w Alabamie, dostalbym dowod, ze zaczyna dochodzic do siebie. Ale tak czy inaczej, nie zabralbym jej tam, dokad sie wybieralem. Wysiadlem z samochodu i po kamiennych plytach ruszylem do drzwi. Nadal nikogo nie widzialem, a w holu powitala mnie martwa cisza. Wedrowalem z pokoju do pokoju, z poczatku spodziewajac sie zasadzki i zagladajac za wszystkie drzwi. Ale nie da sie zbyt dlugo utrzymywac tak wyostrzonej czujnosci. Po jakims czasie zmienilo sie to w nieco nerwowa przechadzke. Znalazlem Covingtona w sypialni Lionela Palance'a. Siedzial na stalowym krzesle obok lozka, czytajac staruszkowi bajke - i nie byl to "Noddy". Chyba faktycznie postawil na swoim. Wszedlem do srodka, czyniac mozliwie najmniej halasu i stanalem za jego plecami, a on czytal dalej. Calkiem przekonujaco odgrywal poszczegolne glosy. -"Taffy, co robilas przez caly czas? - ozwal sie Tegumai. Naprawil wreszcie swoj oszczep i zabieral sie do lowienia ryb. -Ach, zalatwilam pewna drobna sprawe. Nie pytaj o nic, drogi Tatku, bo niezadlugo dowiesz sie o wszystkim i ogromnie sie zdziwisz. No, przyrzeknij mi, Tatku, ze sie zdziwisz! -Dobrze! - rzekl Tegumai i poczal lowic ryby"*.Covington zerknal na swa jednoosobowa widownie. Palance juz spal, jego piers unosila sie i opadala. Zamknal ksiazke i polozyl na stoliku, pomiedzy lekami. Poruszal sie nieco sztywno, totez pare fiolek upadlo na podloge: zebral je i odstawil na miejsce. Pochylil sie, ucalowal Palance'a w czolo, nie budzac go, a potem znow sie wyprostowal i uniosl rece, jakby sie szykowal do morderczej proby. -Castor - rzekl, odwracajac sie. Sprawial wrazenie niewiarygodnie zmeczonego. - I jak ci poszlo? -Wlasciwie, Aaron, calkiem dobrze. -To znaczy? -To znaczy, ze gdybys teraz poszedl do Mount Grace, zastalbys prawdziwa kostnice. -To... dobrze. Dobrze. Przynajmniej zakladam, ze dobrze. A ty i twoj... zespol, wyszliscie z tego calo? Pokiwalem rozprostowana dlonia. -Stracilismy jednego z nas. Na szczescie. Wstal i spojrzal mi spokojnie w oczy. -A teraz przyszedles po mnie. -Owszem. -Napijesz sie whisky? -Owszem. Covington poprowadzil mnie w dol schodami, do tego samego pokoju, w ktorym siedzielismy poprzedniej nocy. Mialem wrazenie, ze dzialo sie to w innym zyciu. Podniosl butelke springbank, ale ja polozylem mu dlon na ramieniu i pokrecilem glowa. -Cos ostrzejszego - rzeklem. - Prosze. Zajzajerowego, jesli masz. Znalazl mieszana szkocka o nazwie, ktorej nie rozpoznalem, i uniosl, spogladajac na mnie. Pokiwalem glowa. -Barman, nalej dwa palce krwiooczki - zacytowal. Odegral pointe, kierujac dwa palce ku, lecz nie w moje oczy. Nie rozesmialem sie. Z niewiadomych przyczyn nie bylem w nastroju. Postawil dwie szklanki, do jednej nalal hojna porcje. Potem przyjrzal sie butelce, jakby zmienil zdanie, i zabral ja, pozostawiajac pusta szklanke na barze. -Usiadziemy? - spytal, wskazujac fotele. -Wszystko jedno. Poszedlem za nim do trzyczesciowego kompletu ze skory. Wyciagnal sie na sofie, ja wybralem jeden z foteli. Tracil butelka moja szklanke i pociagnal gleboki lyk whisky - nawet sie nie wzdrygnal, choc, Bog mi swiadkiem, lagodna to ona nie byla. -Nazwales mnie Aaron - zauwazyl, oblizujac powoli wargi. -Wolalbys, gdybym mowil ci Peter? Covington sie zastanowil. -Nie, raczej nie - przyznal. - Szczerze mowiac, w pewien osobliwy sposob, wydaje sie to sluszne. Silvera sam sobie wymyslilem, ale Aaron to imie, z ktorym przyszedlem na swiat. W koncu zawsze krag sie zamyka. Skad wiedziales? Poczulem, jak moje brwi unosza sie i opadaja. -Nieszczegolnie sie ukrywales. Odpowiedzia bylo wzruszenie ramion. -Mimo wszystko. John Gittings mnie nie przejrzal. A moze? Czy moje nazwisko znajdowalo sie w jego zapiskach? -Nie. Obrocilem szklanke, patrzac na zalamania swiatla w zlotym plynie, niczym duchy robakow. Cofnalem sie myslami, probujac odtworzyc w glowie sekwencje, bo wiedza ta docierala do mnie powoli, partiami. Nie istnial jeden okreslony moment, w ktorym nad glowa zablysla mi zarowka. -John tego nie wykombinowal. Ale przypuszczam, ze czesciowo przekonal mnie list, ktory mu wyslales. Powiedziales, zeby zabral wsparcie, mnie powtorzyles to samo, kiedy cie odwiedzilem. To tracilo strune. A przy okazji, skad taka pisownia? To znow instynkt maskowania? Covington skrzywil sie z lekkim zalem. -Nie umiem poprawnie pisac - przyznal. - Pewnie teraz maja na to nazwe - albo wkrotce ja wymysla. Aaron Silver nauczyl sie angielskiego dosc pozno i nigdy nie zdolal opanowac ortografii. Teraz odkrywam, ze kazde nowe cialo, ktore zasiedlam, ma te same ograniczenia co oryginal. Da sie je zmienic, ale to trudne. I nie trwa dlugo. Stare nawyki maja tendencje do powracania. Przeszlosc jest... wyrazniejsza niz terazniejszosc. Latwiej mi tak pisac, niz sprawdzac prawidlowa pisownie. To wszystko? Ten jeden zbieg okolicznosci? To, ze powiedzialem to samo, co napisalem Gittingsowi? -Nie. -W takim razie...? -Naprawde chcesz, zebym opisal ci wszystkie drobne tropy, ktore zostawiles? -Jesli nie masz nic przeciw temu, owszem. Nadal trudno mi uwierzyc, ze po tak ciezkiej pracy i tak dlugim czasie utrzymywania sie przy zyciu, przebudzilo sie we mnie pragnienie smierci. Zrob to dla mnie. Znow zanurkowalem pomiedzy rozproszone mysli. -Szczerze mowiac, szukalem cie - zaczalem. - A przynajmniej nie dokladnie ciebie, ale kogos za kulisami, kto pociagal za sznurki. Musiales tam byc. Ktos zatrudnil Johna i dal mu niewielka fortune do wydania na pamiatki po mordercach. Ktos mu powiedzial o tym, co sie dzieje w Mount Grace, lecz z jakichs powodow pozwolil tygodniami bladzic w ciemnosci i sprawdzac cmentarze, zamiast po prostu podac adres. Innymi slowy, ktos bawil sie w gierki. Podsuwal mu okruchy, ale nie chcial wylozyc kart. Moze dlatego, ze gdyby John udal sie wprost do Mount Grace, wszyscy martwi kumple wiedzieliby, kto go przyslal. Covington usmiechnal sie zimno - moze na slowo kumple. -Mow dalej. -Jan Hunter takze miala tajemniczego dobroczynce. Kogos, kto do niej zadzwonil, przedstawiajac sie jako Paul Sumner, tyle ze Paul Sumner juz nie zyl. Zgaduje, ze to znowu ty probowales pociagnac sprawe dalej, mimo smierci Johna, a moze takze szukales sposobu uratowania Douga Huntera przed kara za morderstwo, ktorego nie popelnil. I znow, sznurki z kazdej strony. Czy wezwales rowniez Molocha? Covington bez slowa pokiwal glowa. -Tak tez sadzilem. To byl zbyt duzy przypadek - ze demon o wlasnie takich preferencjach pokarmowych przybyl z piekla akurat w miejsce, gdzie wyweszyl Mount Grace, kuszace jak wielki, pelny grill. Ale nie sprawil tego przypadek: wszystko stanowilo czesc twojego planu. Pociagnalem porzadny lyk whisky. Przyjemnie zapiekla mnie w ustach. -To wlasnie bylo najwyrazniejsze - podjalem. - Sznurki. Nie ma sznurkow bez kogos, kto by za nie pociagal. Skad wiedzialem, ze to ty? Sprawilo to mnostwo drobiazgow. Twoje prawdziwe nazwisko - to znaczy prawdziwe nazwisko Aarona Silvera - brzmialo Berg. Ruth Kale przedstawiles sie nazwiskiem Bergson. Covington otworzyl usta, by cos powiedziec, ale przewidzialem jego protest. -Nie, masz racje. Nie wylapalbym tego, gdybym nie wiedzial juz wczesniej. To Paragon, Silver. Pokazales sie tam dwom osobom. Spojrzal na mnie ze zdumieniem. -Wiem. Tyle ze podnioslem kolnierz i poruszalem sie bardzo szybko. Watpie, by ktorys zdazyl mi sie przyjrzec. -Faktycznie. Ale podane przez nich zupelnie rozne opisy zaciekawily mnie. Recepcjonista, Merrill, mowil, ze byles stary. Ale Oguneta zderzyl sie z toba w korytarzu i poczul twoje twarde miesnie: wiedzial, ze to musial byc mlody, sprawny facet. Skad zatem wrazenie Merrilla? -Nie wiem, Castor. Oswiec mnie. Pokazalem palcem jego glowe. -Twoje snieznobiale kedziory. Minales recepcje ze spuszczona glowa i postawionym kolnierzem, totez zobaczyl wylacznie wlosy. Nie wiem, moze jest tez cos w twoim chodzie: kolejne echo. Cos, co wiaze sie z byciem stupiecdziesieciolatkiem. Tak czy inaczej, ten paradoks nie dawal mi spokoju. A kiedy moj mozg zaczal nad nim pracowac, dostrzeglem, ze pomniejsze pytanie - kim byl zamaskowany czlowiek? - jest tym samym, co znacznie wieksze: po co w ogole tam przyszedles? Dlaczego zabrales ze soba mlotek? Po co zamknales stajnie, skoro kon juz uciekl i wiedziales, ze Doug Hunter - oraz, tkwiaca wewnatrz niego Myriam Kale - i tak zostana aresztowani. Covington powoli pokrecil glowa. -Naprawde to przemyslales, prawda? I jak? Dlaczego to zrobilem? -Poniewaz cialo to glina. Kiedy ludzka dusza opetuje cialo zwierzece, nagina je jak tylko moze, zmuszajac do przyjecia ludzkiej postaci. Czasem dusza zwierzeca stawia opor i kiedy hustawka przechyla sie na druga strone, mozna obserwowac bardzo ciekawe - i dosc paskudne - rezultaty. To samo spotyka ciebie i twoich kumpli, prawda? Im dluzej tkwicie w cudzym ciele, tym bardziej przystosowuje sie do waszej obecnosci. Tym bardziej powraca do ksztaltow i postaci, ktore pamieta z przeszlosci. Dlatego jako Peter Covington jestes jasnym blondynem, dlatego byles jasnym blondynem jako Les Lathwell: poniewaz dusza Aarona Silvera pamieta snieznobiale wlosy. A mlotek, sciskany w dloni Douga Huntera, kiedy Myriam Kale wylonila sie z jego duszy i przejela stery... -...nosil odciski palcow Myriam. Jasne. Przy okazji, lezy za barem: zakladam, ze zechcesz go zabrac. Po dzisiejszej nocy nie zrobi to juz zadnej roznicy mnie ani Mimi. Moge ci dolac, Castor? Spojrzalem na pusta szklanke. -Chyba lepiej nie - mruknalem. - Jesli mam cie odeslac, musze myslec jasno. -Nie przejmuj sie, nie bede ci niczego utrudnial. Ale mam ochote wyspowiadac sie przed smiercia. I chce cie tez o cos poprosic. Napij sie ze mna. Pierdolic to. Wlasciwie, czemu nie? To byl jego dom i jego woda. Unioslem szklanke. Covington napelnil ja z flaszki, z ktorej popijal. Co tam, alkohol ponoc dobrze dezynfekuje. -Kiedy spowiadales sie po raz ostatni? - spytalem. Rozesmial sie. -Ponad sto lat temu. Poza tym jestem zydem, nie katolikiem. W kazdym razie urodzilem sie jako zyd: religia nigdy zbyt wiele dla mnie nie znaczyla i wlasnie dlatego kazalem sie spalic, nie pogrzebac. Nie wierzylem w zmartwychwstanie ciala. Cale zycie robilem to, co musialem, by przetrwac, i nie pozostawialo to zbyt wiele miejsca na rozmyslanie o Bogu. Ostatni raz poszedlem do schul w dniu swojej barmicwy. Trzy lata po tym zabilem pierwszego czlowieka. Zapewne obie te rzeczy w rownym stopniu stanowily wejscie w doroslosc. Nagle perspektywa wysluchania jego historii wydala mi sie znacznie mniej pociagajaca. -Czyli byles zlym czlowiekiem - wtracilem. - Jesli chcesz, mozemy to uznac za ustalone. Przejdz do pokuty i odkupienia. -Pokuta zajmowalem sie po swojemu, Castor. A dla twojej informacji, nawet nie zaczalem wyznawac ci grzechow. Nie sadze, by ludzie, ktorych zabilem jako Aaron Silver, mieli powody do narzekan. Gdybym dal im szanse, tak samo potraktowaliby mnie. I w koncu jeden faktycznie to zrobil. Henry Meyer-Lindeman zalatwil mnie w burdelu w Streatham. W czasie numerka. Zastrzelil mnie i lezaca pode mna panne, Ginny Tester. Oboje zginelismy na miejscu. -I twoj koniec stal sie nowym poczatkiem. Covington sie skrzywil. -Nie od razu. Bylem w szoku, gdy ocknalem sie po smierci i odkrylem, ze jestem uwieziony w Mount Grace. Uwiazany do wlasnych popiolow. Oczywiscie, tak naprawde nigdy nie jest sie uwiezionym. Wieza nas tylko wlasne nawyki. Nasz sposob myslenia. Ale wydawalo sie to bardzo rzeczywiste. Zupelnie jakbym mial spedzic cala wiecznosc na tym skrawku ziemi, a wiecznosc w tamtym miejscu trwalaby naprawde dlugo. Lecz rok pozniej umarl Stephen Kesel, ktory mial takie samo zdanie o pogrzebach. A cztery lata potem nadeszla kolej Rudolfa Gougha. To byla masa krytyczna. W krematorium mieszkal stary dozorca. Dopadlismy go pewnej nocy we snie: nasza trojka dzialajaca razem. Potem dosiadalismy go po kolei. Wrocilismy. Pierwsza rzecza, jaka zrobilem, bylo zlozenie wizyty Meyerowi-Lindemanowi i zaplacenie z nawiazka. Bardzo lubilem Ginny Tester, zasluzyla na cos lepszego niz tak niegodna smierc. Steve i Rudy mieli do zalatwienia podobne sprawy - dobre i zle. Lecz bardzo szybko zorientowalismy sie, ze to wykracza poza zalatwianie dawnych spraw. Odkrylismy takze, ze jeden z nas nie moze zdradzic pozostalych: Steve probowal uciec, ale trzy dni pozniej wrocil, kustykajac - dozorca walczyl i trzeba bylo calej naszej trojki, by znow go poskromic. I tak to wygladalo. Bylismy niesmiertelni, ale tylko dopoki trzymalismy sie razem. Wspolnota niesmiertelnych. Poki smierc nas nie rozlaczy, tyle ze nie mogla, czy tego chcielismy, czy nie. W ciagu nastepnych dwudziestu lat powstaly wszystkie zasady i udoskonalenia - to byly lata spedzone na rzucaniu o sciane wszystkim, co mielismy pod reka, i sprawdzaniu, czy spadnie, czy nie. Doswiadczenia i udoskonalenia. Odkrylismy, ze z popiolami idzie nam dziesiec razy lepiej, a opetanie trwa dluzej. Odkrylismy, ze noc jest lepsza od dnia, zwlaszcza kiedy dokonywalismy pierwszego wtargniecia w nowe cialo i ze now jest najlepszy. Zmienilismy to wszystko w bardzo sprawny proces. Sprawdzony i wyprobowany. Fakt, ze nikt nie wierzyl, ze to co robimy jest w ogole mozliwe, takze dzialal na nasza korzysc, bo oznaczal, ze nikt sie nie pilnowal. -A co z Myriam Kale? - wtracilem. - Skad ona w tym wszystkim? Przez chwile wydalo mi sie, ze Covington mnie nie uslyszal. Wpatrywal sie w skupieniu w sufit. -Slyszales placz Lionela? -Niczego nie slyszalem. Odprezyl sie lekko. -Dobra. To pewnie tylko wiatr. Wybralem ten pokoj, bo jest dokladnie pod jego sypialnia: jesli sie poruszy, uslyszymy. Zauwazyles, ze odprawilem pielegniarki, sam mam dzis... sluzbe. Myriam, no tak. Myriam byla nasza Yoko Ono. Femme fatale, ktora wini sie za rozbicie zespolu. Pociagnal kolejny dlugi lyk whisky. Podczas kazdej przerwy w rozmowie regularnie, ostro popijal i butelka byla juz niemal pusta. Szykowal sie do czegos, ale zastanawialem sie, czy przypadkiem nie przeoczyl juz wlasciwego przystanku. -W latach szescdziesiatych - podjal - zylem w moim osmym ciele, jesli potrafisz w to uwierzyc. Zuzywaly sie bardzo szybko: zmagania psychiczne powoduja przedwczesne starzenie. Nasze szeregi wzrosly do dwustu i na tym poziomie pozostaly. Wpadlismy juz na pomysl porzucenia zorganizowanej przestepczosci i przeksztalcenia jej w legalnie dzialajace biznesy - cos, co da nam rownie wielkie bogactwa, ale zmniejszy zagrozenie, ze jakis wscibski policjant przypadkiem trafi na nasz slad. Ja sam zaczynalem sie czuc dosc... klaustrofobicznie. Niespecjalnie odpowiadalo mi towarzystwo kolegow po fachu. Cwiczylem tez techniki medytacyjne. Odkrylem, ze przy zachowaniu wlasciwej dyscypliny moge zachowac kontrole nad cialem bez ograniczen i koniecznosci inskrypcji. Pojechalem do Stanow na dlugi urlop - chcialem znalezc sie jak najdalej od Mount Grace. Ale potrzebowalem pretekstu, totez wymyslilem durna historyjke o nawiazaniu kontaktow z amerykanska mafia. A potem, zeby wygladalo na to, ze faktycznie to robie, spedzilem troche czasu z rodzinami z Chicago. Tak wlasnie poznalem Myriam. Chyba ja pokochalem, bo stanowila absolutne przeciwienstwo wszystkiego, czym sie stalem. No dobrze, byla zabojczynia: pod tym wzgledem nie roznilismy sie od siebie. Ale w tym, co robila, nie kryla sie zadna kalkulacja. Byla spontaniczna, posluszna jedynie wlasnemu instynktowi, niewazne, dobremu czy zlemu. Tymczasem w Mount Grace kalkulacje staly sie naszym sercem i dusza. Bylismy jak czesci maszyny, ktora caly czas parla naprzod. My bylismy niesmiertelni i nietykalni, Myriam wrazliwa i okaleczona. Sam nie wiem. Nie potrafie analizowac wlasnej psychiki. Pociagala mnie. Chcialem jej pomoc. Zapewne milosc pojawila sie pozniej i nigdy nie zostala skonsumowana. Najblizej seksu bylismy w kinie dla zmotoryzowanych, kiedy ja masturbowalem. Gdy doszla, rozplakala sie, tak bardzo plakala. Jakby nie mogla tego zniesc. Boze, co oni jej zrobili! Nadal byla silna, ale... zlamana. Tak bardzo, ze nie dalo sie tego wyleczyc. Ale, jak mowilem, to byly jedynie wakacje. Wrocilem do domu i znow rzucilem sie w wir codziennych, zyciowych spraw. Krayowie, nigdy niebedacy czescia naszej malej kliki, zostali aresztowani i wywiezieni do Broadmoor, co oznaczalo, ze mielismy dla siebie caly East End. A potem przeczytalem o aresztowaniu i skazaniu Myriam i od razu podjalem decyzje, ze ja wprowadze. -Dotarlismy juz do twoich grzechow? - wtracilem. Covington usmiechnal sie bez cienia rozbawienia. -Prawie. Reszta komitetu od poczatku byla temu przeciwna. Widzieli mozliwe problemy, wynikajace z pojawienia sie w naszym klubie autentycznej psychopatki - i oczywiscie mieli racje. Sam takze dostrzegalem potencjalne klopoty, ale nie obchodzily mnie. Bylem zdecydowany sprobowac. W jakis sposob czulem sie za nia... odpowiedzialny. I wbrew wszelkim dowodom mialem nadzieje, ze w nowym ciele dojdzie do siebie. Pokona obled i stanie sie tym, kim miala zostac przed gwaltami i biciem. Nie udalo sie. I owszem, teraz docieramy do grzechow. Kiedy mysle o ludziach, ktorych zabila, czuje zal i wstyd. Nigdy nie przepadalem za torturami i z osobistych przyczyn nie znosze mieszania przemocy i seksu. Zawsze wowczas mysle o biednej Ginny. Ale szkoda juz sie dokonala. Czlonkowie komitetu smiertelnie sie bali, ze Myriam sciagnie na nas niechciana uwage. Zaplacili nawet za zalatwienie tego biednego grafomana, Sumnera, bo napisal o niej ksiazke. Coraz trudniej przychodzilo mi przekonywanie ich, zeby dali jej kolejna szanse - az w zeszlym roku, kiedy zaproponowalem danie jej ciala meskiego, po to, by wybic ja z wpojonych schematow zachowan, oznajmili, ze to juz ostatni raz. Zrobilo sie dosc goraco. Powiedzialem, ze sa jedynie zalosnymi echami tego, czym byli za zycia. Tak bardzo boja sie utraty obecnych wygod, ze w istocie w ogole nie zyja. Oni oskarzyli mnie, ze zrobilem sie zbyt wazny i probuje kierowac Mount Grace jak moim osobistym imperium. Grozili, ze mnie wygnaja, a ja odparlem, ze nie moga. Juz nie. Nie potrzebowalem ich, zeby panowac nad tym cialem. Moglem tez sprawic sobie nowe, w dowolnej chwili, bez ich pomocy. Zapewne niemadrze postapilem, ujawniajac to: kiedy zrozumieli, jak silny sie stalem, zerwali ze mna wszelkie kontakty. Lecz wowczas... sprawilo mi to ulge. Bo dreczylo mnie cos innego. Gorszego nawet niz Myriam. -Palance - zgadlem. -Tak - wyszeptal Covington. - Lionel. - Oproznil butelke jednym, potrojnym lykiem. -Kim on jest, Covington? -Moim synem. W martwej ciszy, ktora nastapila po owym prostym stwierdzeniu, policzylem szybko w glowie, ale wynik zupelnie mi nie pasowal. Covington odczytal zarowno wyliczenia, jak i ich efekty na mojej twarzy i machnal reka, przeganiajac wszelkie protesty. -Nie splodzilem go jako Aaron Silver - wyjasnil. - Bylem w ktoryms ciele, nie pamietam nawet ktorym: teraz wszystkie zlewaja sie w jedno. Po tym jak nosilem je rok czy dwa, wygladaly identycznie. Widzisz, Castor, kiedy opanowalismy juz mechanizm opetania, pozostaly jedynie problemy prawne. Mielismy spore majatki, ktore musielismy przekazywac sobie z pokolenia na pokolenie - z jednego ciala do nastepnego - i chcielismy to zrobic w sposob, ktory nie wydawalby sie dziwny obserwatorowi z zewnatrz. Niektorzy z nas zrobili studia prawnicze, co oznaczalo, ze na poziomie kontraktow moglismy przygotowac wszystko jak nalezy. Ale to musialo dobrze wygladac. Dosc dobrze, by uniknac czyjegokolwiek zainteresowania. W koncu Seb Driscoll - ten, ktorego poznales jako Todda - wpadl na genialny pomysl. Bedziemy mieli dzieci. Nie musialy pochodzic z malzenstw koscielnych ani z domkow z ogrodkami: po prostu od czasu do czasu musielismy zaplodnic jakas kobiete tak, by miec wlasne, biologiczne dzieci. Bo jesli ma sie dziecko - autentycznie, genetycznie swoje - wszystko staje sie latwe. Kiedy nadchodzi czas zmiany ciala, zapisujemy wszystko dzieciakowi. A potem sie zabijamy. Przeskakujemy. Teraz my jestesmy dzieckiem, mamy majatek i nikt nie zadaje pytan. Wszystko wyglada swietnie: porzadny facet, ktory do konca zycia robil co nalezy i jak nalezy. Koniec, kropka. Covington wstal powoli, ostroznie. Z wyrazu jego twarzy i lekko niepewnych ruchow wnioskowalem, ze alkohol zaczyna dzialac. -Co zatem poszlo nie tak? - spytalem. -Nic. - Jego glos ociekal gorycza. - Oprocz... moze ludzkiej natury. Nie zdziwilbys sie chyba, gdybym w owym czasie uznal, ze juz jej nie mam, prawda? Po wszystkim co zrobilem. Po aferach, zabojstwach, tylu latach. Zycie jest bardzo tanie. Ale nie nasze wlasne. A dzieci stanowia czesc naszego zycia, wyrastajaca w cudzym. Teraz, kiedy podniosl sie z kanapy, wyraznie nie wiedzial, co ze soba poczac. Probowal krazyc, ale jakos mu to nie szlo. Zatrzymywal sie po paru krokach, jakby staral sie sobie przypomniec wlasciwa sekwencje ruchow, tyle ze mu umykala, zmuszajac do przerwania i zaczecia od nowa. -Mielismy problemy z Lionelem - podjal, wbijajac wzrok w posadzke. - W bardzo nieodpowiedniej chwili musielismy dokonac transferu wlasnosci ziemi. Mial wtedy zaledwie dwa lata. Zrobilismy to, bo nie mielismy wyboru. Wowczas kobieta bedaca matka Lionela zaczela robic problemy - probowala wydawac nasze pieniadze - i Driscoll kazal ja zalatwic. Ale zabojca spieprzyl sprawe, kobieta wszystko rozglosila i potem nielatwo juz bylo do niej dotrzec. Czy raczej nielatwo w zwykly sposob. Lecz Driscoll znalazl rozwiazanie kwadratury kola. Opetal Lionela i zmusil, by ja zabil. Mimo wszystkiego, co widzialem i zrobilem tej nocy, w tym momencie poczulem nieprzyjemny ucisk w zoladku. -Swoja wlasna matke? -Tak. Trzy miesiace po drugich urodzinach. Slodkie, co? Ta kolejka na gorze - nie wiem czy ja widziales - ja mu ja poslalem. Durny prezent dla dwulatka: nie umial nawet zlozyc pieprzonych torow. Ale to nie mialo znaczenia, bo nie bylo mu pisane sie nia pobawic. A Driscoll bawil sie znakomicie. Do tego czasu nosil juz wiele cial, ale nigdy nie probowal dziecka. Zostal wiec kilka miesiecy. Popisywal sie, przychodzac na comiesieczne inskrypcje, w eleganckim garniturze i patrzac na mnie oczami mojego syna... Wybaczysz? Musze odetchnac swiezym powietrzem. Wycelowal butelka i cisnal nia o wielkie okno. Flaszka rozbila sie, szyba popekala, ale zostala w ramie. Zirytowany podszedl do baru, chwycil ciezka, szklana popielnice i cisnal nia jak dyskiem, Tym razem sie udalo: wyleciala, wirujac, przez okno, ktore eksplodowalo widowiskowo, i roztrzaskala sie na kamiennych plytach, w fontannie odlamkow, ktore przez moment zalsnily i zamigotaly w blasku jednego z reflektorow ochrony. Jak gdyby nigdy nic Covington odwrocil sie do mnie. Oczy mial suche, ale jego policzki powlokl rumieniec, a usta wykrzywialy sie w upiornym grymasie, przez co przystojna twarz zmienila sie w maske, ktorej wolalbym nie ogladac. -I tak zaczela sie nowa moda. Driscoll tak czesto o tym gadal, ze wszyscy musieli sprobowac. Oceniam, ze pomiedzy drugimi i dziesiatymi urodzinami Lionel mial czterdziestu do piecdziesieciu roznych pasazerow. A ja na to pozwolilem. Stalem z boku i... nic nie robilem. Nawet o tym nie myslalem. Nie obchodzilo mnie. W kazdym razie wmawialem sobie, ze mnie nie obchodzi. Zycie jest tanie, a reszta to tylko sentymenty, jeszcze tansze. Po dziesiatych urodzinach zostawili go w spokoju. Przestal ich interesowac. Ale do tego czasu bylo juz za pozno. Osrodki kognicyjne w mozgu... sam nie wiem. Slyszalem cztery czy piec roznych wyjasnien. W kluczowych momentach rozwoju mozgu Lionel... spal. Byl wiezniem we wlasnym ciele, ogluszonym, osiem lat nieprzytomnym. Nigdy juz nie mial stac sie normalny. Okazalo sie, ze tych lat nie da sie tak po prostu odzyskac. Covington odetchnal chrapliwie. -Musielismy zatem dokonac trudnego wyboru. Lionel nadal pozostawal legalnym wlascicielem sporych terenow - duzej czesci naszego majatku. Byl pod kuratela sadu, a ja pozostawalem jego opiekunem prawnym. Gdybym jednak zarzadzal jego majatkiem jak wlasnym, pojawilyby sie problemy. To by wygladalo na naduzycie, dokladnie cos, czego chcielismy uniknac. Zachowalismy zatem dyskrecje. Nadal opetywalismy Lionela i uzywalismy go jako marionetki - wedlug scisle okreslonej rozpiski, bo do tego czasu nowinka stracila juz swoj urok, a nikt nie mial ochoty po raz kolejny przechodzic wieku dojrzewania. Kontynuowalismy to, dopoki nie osiagnal pelnoletnosci. Potem stal sie rownie uzytecznym garniturem jak kazdy inny i problemy sie skonczyly. Zrobilismy co trzeba. Lecz szkody takze sie dokonaly. Teraz, gdy bylo za pozno, ujrzalem - po raz pierwszy naprawde zrozumialem - jaka potwornosc uczynilismy. Jaka stalismy sie ohyda. Nie moglem uratowac Lionela. Wiecej, stanowilem czesc tego, co mu zrobiono. Moglem natomiast postanowic, ze nie bedzie wiecej Lionelow. Ze operacja w koncu sie zakonczy. A kiedy stracili zainteresowanie - kiedy stal sie zbyt stary i w koncu go uwolnili - sprowadzilem go tutaj. Staralem sie zrobic wszystko, by zylo mu sie wygodniej: wiecej, szczesliwie, lecz najczesciej wygodnie to wszystko, na co mozemy liczyc. Niewiele pamieta, ale drecza go koszmary i stale jest zagubiony. Wciaz czuje tez panike, jakby zapomnial o czyms waznym, jakby mialo stac sie cos strasznego i to byla jego wina. Widzisz zatem, to nie Myriam sprawila. Wszyscy tak sadza i moze dla nich ona stanowila prawdziwy kryzys. Dla mnie do tego czasu czara przelala sie juz z naddatkiem. Na cokolwiek pozwalali mi i nie pozwalali z Myriam, skonczylem z nimi. Raz a dobrze. Spojrzal na mnie ponuro. -Jeszcze drinka? -Nie. -Nie. Dla mnie chyba tez nie. Widze, jak na mnie patrzysz, Castor. Kiedys zabilbym cie za to. -To twoje dzielo, Aaron. Od poczatku nim bylo. Przytaknal. -Owszem. Ktora godzina? -Kolo wpol do szostej. -Nastepna zmiana pielegniarek przychodzi o szostej. Musze dopilnowac, by wszystkie dotarly: jesli ktos sie nie zjawi, musze zadzwonic do agencji. Potem jestem twoj. Pojedziemy tam, gdzie jest Myriam. Zalatwimy to. -Swietnie. - Ciezko podnioslem sie z fotela. Covington mogl sobie oszczedzic wysilku, wybicie okna nie oczyscilo powietrza w tym pokoju. Podszedlem do baru, znalazlem mlotek owiniety w folie groszkowa i wsparlem na ramieniu. - Zaczekam w samochodzie. Wyjdz, kiedy bedziesz gotow. *** Pokonalem powrotna trase przez labirynt, wyszedlem na podjazd i wsiadlem do wozu. Miekka skora byla zbyt wygodna i zasnalem, dreczony niespokojnymi snami. Wystepowal w nich John Gittings, a takze Gary Coldwood. Kiedy poczulem na ramieniu - tym samym, w ktore wczesniej dzgnal mnie Todd - dlon przywolujaca z powrotem do swiata jawy, caly bylem zlany lodowatym potem.To Covington mnie obudzil, siedzial juz w fotelu pasazera. -Ladny samochod - zauwazyl bez wielkiego entuzjazmu. - Czy nalezal do martwej kobiety z tylu? -Demona - poprawilem. - Owszem, to jej woz. A pogloski o jej smierci sa zwykle mocno przesadzone. -Jestem gotow, Castor. A ty? Przekrecilem kluczyk w stacyjce. Nie sadzilem, bym kiedykolwiek byl gotow. Lecz nawet zimnym, wilgotnym, mglistym, wczesnym rankiem po nocy bolu i krwawej lazni mozna polegac na wloskich inzynierach. Maserati zapalil od razu. Wyprowadzilem go za brame. 26 Na widok kochanki, Sue Book wydala bolesny okrzyk. Potem wyrwala mi cialo Juliet i zaniosla je do innego pokoju - nawet Sue byla w stanie bez wysilku uniesc ten niewielki ciezar - po czym kopniakiem zamknela za soba drzwi. Uznalem, iz to oznacza, ze gdybysmy mieli ochote na herbate i ciasteczka, bedziemy musieli je przygotowac sami.Ale Covington laknal czegos zupelnie innego i nie byl w nastroju na dlugie czekanie. -Gdzie ona jest? - spytal ostro, rozgladajac sie po niewielkim holu. - Jest tutaj? -Na gorze - odparlem, a on pobiegl, przeskakujac po trzy stopnie, nim zdazylem zamknac usta. Nie poszedlem za nim od razu. Energia, ktorej uzyczyla mi Juliet, juz uleciala i wydarzenia ostatnich kilku godzin zebraly obfite zniwo. Czulem sie jak kawal wysuszonego lajna, ktore wiatr przyniosl z dworu i rzucil pod schody, skad nie moglo juz sie ruszyc. Przyniesione z wiatrem lajno nie potrafi walczyc z sila grawitacji: zna swoje miejsce. W koncu jednak przywolalem skads sile woli i zaczalem sie wspinac. Z sypialni naprzeciwko dobiegal mnie znizony glos Covingtona, a potem szalenczy smiech wyplywajacy z gardla Douga Huntera. Zawahalem sie na ostatnim stopniu, niepewny, czy nie wola zostac sami. "Zalatwimy to" Covingtona nie wskazywalo na to, co zaplanowal - ani nawet kogo dotyczylo owo my. Oparty o sciane, rozkoszowalem sie chwilowym poczuciem nieopisanej lekkosci, ktore pojawia sie, gdy przez dlugi czas dzwigamy cos bardzo ciezkiego i w koncu mozemy to zostawic. Jutro pojawia sie nowe ciezary, lecz jutro to inny dzien - przynajmniej technicznie, choc od wschodu slonca dzielilo nas najwyzej pol godziny. Lekkosc minela, nadal jednak czulem sie dziwnie oderwany od wlasnych emocji. Wyrzuty sumienia, ktore mnie ogarnely na wiesc o wypadku samochodowym Gary'ego Coldwooda, w koncu blogo ucichly. Nie odczuwalem jednak tryumfu ani satysfakcji, mimo rozprawienia sie z jego przesladowcami. Wrecz przeciwnie, opowiesc Covingtona sprawila, ze czulem sie, jakby czekala mnie jeszcze zaloba, ale na razie nie bylem na nia gotow. Glos Covingtona w sypialni wznosil sie i opadal, nadal nie slyszalem poszczegolnych slow. Slyszalem natomiast odpowiedzi Kale. -Nie. Nie widzialam cie. Szukalam cie i nie widzialam. Zostawiles mnie! Pomruk Covingtona. -No to pieknie! Cudownie! Niewazne, jak chcesz to nazwac. Pierdolone... kutasy! Gadajace kutasy, nazywajace sie ludzmi! Kochasz mnie? Jasne, zaloze sie. Zaloze sie, ze mnie kochasz! Pomruk. -Coz, teraz to jestem ja. Juz nie on, ja. Pomruk. -Nie wiem jak. Ale nawet gdybym wiedziala, nie moglabym tego zrobic. Nie sama, Les! Nie... Nie pokonalabym sama calej drogi. Nie kaz mi. Nie kaz mi tego robic. Pomruk. -Nie. Pomruk. -Nie mozesz. Nie klam! Nie bede nawet miala nikogo, kto moglby potrzymac mnie za reke. Pomruk. Dluga cisza. Kale rozesmiala sie, a po chwili smiech zamienil sie w placz. -Nie zostawiaj mnie. Nie zostawiaj mnie, Les. Tak bardzo sie boje. I teraz po raz pierwszy uslyszalem jego odpowiedz. -Ja odchodze, Mimi. Podjalem juz decyzje. A ty nie utrzymasz sie w tym ciele, nie beze mnie i pomocy pozostalych. Chodz teraz ze mna, albo pozniej sama. To jedyny wybor jaki masz. Kolejna dluga cisza. Covington stanal w drzwiach. -Jestes nam potrzebny - oznajmil. W innych okolicznosciach moglbym zaprotestowac na mysl o zagraniu dwom duszom jednoczesnie: dopiero co jednak zagralem dwustu i wyszedlem z tego z nietknietym umyslem, wiec nie wydalo mi sie to az tak trudne. Poza tym Covington nie chcial pelnych egzorcyzmow: jedynie odlaczenia. Czegos, co pozwoli im wyrwac sie z cial i poruszac swobodnie. Ze wstydem jednak przyznam, ze troche potrwalo, nim w mojej glowie zjawila sie muzyka. Tej nocy bardzo gleboko zaczerpnalem ze swego talentu i wciaz towarzyszylo mi dziwne poczucie oderwania, jak oszolomienie po znieczuleniu. Covington zdjal wiezy z rak i tulowia Kale, usiedli razem na lozku, obejmowal czule jej ramiona - czy raczej ramiona Douga. Przywarla do niego tak mocno, ze widzialem, jak zbielaly jej kostki. Oboje patrzyli na mnie bez slowa, jak skazani wiezniowie czekajacy na wynik ostatniej apelacji. W koncu zaryzykowalem i zagralem pierwszy dzwiek. Gdy tylko go uslyszalem, zrozumialem, ze nie jest odpowiedni. Przytrzymalem go jednak, a potem zaczalem modulowac w dol skali, az w koncu namierzylem cos, co sprawialo wrazenie ruchomego i zywego. Pozwolilem kolejnym dzwiekom samodzielnie odnajdywac droge przez otwor, niemal calkiem odsloniety, ksztaltujac je samym oddechem. To nie byla melodia, jedynie chaotyczne zawodzenie, udajace muzyke. Covington ucalowal Myriam Kale w czolo Douga Huntera, wyszeptal cos, czego nie uslyszalem posrod dzwiekow fletu, a potem zsunal sie bokiem z lozka. Kale wytrzymala pare chwil dluzej, po czym opadla ciezko na poduszki, jej zamykajace sie oczy zasnula mgla. Duch Covingtona byl rozmazana niewyrazna plama, wiszaca nad cialem - moze to efekt uboczny kamuflazu ochronnego, ktory stosowali powstali zmarli z Mount Grace w czasach swej chwaly, a moze chodzilo o to, ze byl tak cholernie stary i przez ostatnie sto lat przecieral sobie droge w tak wielu roznych cielesnych domach. Moze po prostu sie zmienil i pozostala z niego jedynie esencja, minimalny znacznik ludzkiej postaci. Kale natomiast byla wspaniala. Wowczas po raz pierwszy ujrzalem to, czego zdjecia nie zdolaly uchwycic: energie i drapiezny wdziek, ktore przyciagnely tak wielu mezczyzn i sprawily, ze wielki Aaron Silver wpadl po uszy i zginal. Dwie dusze - jedna bolesnie wyrazna, druga niemal nieobecna - zlaczyly sie nad lozkiem, a potem zaczely falowac, jak powietrze nad rozgrzanym asfaltem. Nigdy wczesniej nie widzialem czegos podobnego: to byly autoegzorcyzmy, swiadoma, upragniona abdykacja. Kale usmiechnela sie, gasnac, ale tez malpy usmiechaja sie, kiedy sie boja, a w jej oczach dostrzeglem cos bliskiego slepej grozie. Patrzyla na Covingtona - na czlowieka, ktory urodzil sie jako Aaron Berg, a potem nosil tak wiele innych nazwisk - i wydalo mi sie, ze jej twarz lagodnieje, znikajac bez sladu z mojego pola widzenia. Doug Hunter ocknal sie po zaledwie kilku minutach. Balem sie, ze moglby wyciagnac niewlasciwe wnioski, odkrywszy, ze lezy przywiazany do lozka w obcym domu, a obok siedzi kompletnie nieznany mu facet, ale przynajmniej ta komplikacja nie musialem sie przejmowac. Z poczatku byl zbyt slaby i chory, by przejmowac sie tym, gdzie sie znalazl. A potem wspomnienia powrocily z pelna sila. Peter Covington - zakladajac, ze tak pierwotnie nazywal sie jasnowlosy - nie mial tyle szczescia. Podobnie jak Maynard Todd, zbyt dlugo byl tylko powloka dla zmarlych z Mount Grace i uszkodzilo go to znacznie glebiej. Lezal na podlodze, swiadomy, lecz niezdolny do niczego. Jego wargi poruszaly sie bezdzwiecznie. Pomoglem Dougowi sie rozwiazac, a potem wstac. -Gdzie jest... Jan? - wybelkotal. -Czeka na ciebie w domu - poinformowalem. - Chcesz tam pojsc teraz? Sprobowal cos powiedziec, ale nie mogl uksztaltowac slow. Zamiast tego pokiwal glowa. -Nadal jestes oskarzony o morderstwo, Doug. Pewnie lepiej by bylo, gdybys sie poddal, zamiast czekac, az cie zlapia i sciagna. Znow pokiwal glowa. -Ju-jutro. Pewnie. Zawsze jest jeszcze jutro. 27 Swiat obracal sie pod moimi stopami, a ja obracalem sie wraz z nim.W owym czasie wydarzenia te przepelnily mnie strachem, zdumieniem i czcia, lecz sami wiecie, jak to jest: po jakims czasie i niezliczonych odtwarzaniach w pamieci traca wiele ze swej niegdysiejszej mocy. Pewnie sami miewaliscie podobne tygodnie. Juliet, strzezona przez Sue Book niczym przez rottweilera o czulym sercu, w ciagu paru tygodni niemal w stu procentach doszla do siebie. Ale w owym "niemal" kryje sie caly skarbiec znaczen. Moloch zranil ja na poziomie glebszym niz cialo, totez cialo nie zdolalo wszystkiego wyleczyc. Odmowila dyskusji o szczegolach, a kiedy naciskalem, jak przystalo na lubieznego drania, wreczyla mi zaproszenie w ozdobnej, dziewczecej kopercie ze srebrna obwodka. Przerwalem lekture, dotarlszy do linijki uroczystosc zawarcia zwiazku partnerskiego. Nadal mam nadzieje, ze kiedy dojde do nazwisk, beda nalezaly do dwoch nieznanych mi osob. Gary Coldwood takze wyzdrowial: przez szesc miesiecy pozostawal zawieszony, potem jednak przywrocono go do sluzby, bo stos dowodow swiadczacych o tym, ze go wrobiono, stal sie tak wysoki, ze lada moment mogl sie zawalic i zrobic komus krzywde - przy silniku jego samochodu ktos majstrowal, podobnie przy hamulcach. Mial otarcia po sznurach na rekach i rozwalona gorna warge, po tym jak ktos wmusil w niego alkohol znaleziono nawet odlamek szkla z butelki rumu "Bacardi" w podniebieniu. Wykorzystal pol roku przymusowego urlopu i ukonczyl kurs kryminalistyczny. Teraz nie da sie z nim normalnie porozmawiac, bo zawsze wczesniej czy pozniej wspomni o krzepliwosci, sladach posmiertnych i gwiazdzistych ranach wlotowych. Ale nadal kuleje, ma blizny, a kiedy sie spotykamy, w powietrzu miedzy nami wisi cos niewypowiedzianego. Nie oczekuje przeprosin, w niczym by nie pomogly. Moze bedziemy sie spotykac rzadziej i rzadziej, az w koncu albo to cos odejdzie w niebyt, albo nasza przyjazn. Pewnego ponurego, wtorkowego popoludnia, chylacego sie niebezpiecznie ku wieczorowi, w moim biurze w Harlesden zjawila sie Jan Hunter. Probowala zaplacic mi reszte umowionej stawki. Nie wyjalem nawet rak z kieszeni. -Ja tez czytuje gazety, Jan - powiedzialem. - Douga oczyszczono z zarzutu morderstwa, bo w koncu zdecydowali sie przyjac mlotek jako dowod. Ale nadal dostal trzy lata za ucieczke z wiezienia. Nic mi nie jestes winna. -Wie pan dokladnie, jak wiele jestem panu winna, panie Castor - upierala sie. - Ktokolwiek popelnil przestepstwo, to moj maz odsiedzi wyrok i to moj maz wyjdzie z wiezienia - jesli wszystko dobrze pojdzie, w przyszlym roku - a ja bede na niego czekac. Gdyby nie pan, moze juz nigdy bym go nie zobaczyla. Wiedzialem, ze to klamstwo, ale trudno jej bylo wyjasnic. Samotna Myriam Kale, bez wsparcia grupy z Mount Grace i comiesiecznych inskrypcji, wczesniej czy pozniej i tak musialaby opuscic cialo Douga. A jesli nawet to, co zrobilismy, zlagodzilo szok i zmniejszylo potencjalne uszkodzenia, podziekowania nalezaly sie czlowiekowi, ktory zmarl po raz drugi, by do tego doprowadzic. Kazalem jej odlozyc pieniadze na drugi miesiac miodowy: jesli madrze zainwestuje, moze nawet bedzie ich stac na intymny weekend w Clacton. Dlugo trwalo, nim przegryzlem sie przez wszystkie akta zabrane z biura Maynarda Todda, lecz wstepny przeglad nazwisk byl szybki i latwy - choc na widok czesci z nich moje brwi uniosly sie tak wysoko, ze pokonaly szczyt czaszki i zatrzymaly sie za uszami. Po pierwsze, znalazlo sie wsrod nich paru ministrow obecnego rzadu, szef waznego zwiazku zawodowego i prezesi trzech firm, o ktorych slyszalem nawet ja. Lecz najwieksza niespodzianke stanowil ktos inny. Zupelnie inne nazwisko sprawilo, ze wyprawilem sie na sam koniec linii Northern metra, piec dni po tym, jak bomba wybuchla i jej echa zaczely cichnac. Sad numer jeden w Barnet tego ranka mial bogaty plan zajec: nie przygladalem sie szczegolom, lecz z listy wynikalo, ze ma wymierzyc szybka sprawiedliwosc imponujacej liczbie ludzi. Jak to mowia, mniejsza o jakosc, liczy sie przebieg. Usiadlem w tylnej lawce, starajac sie nie rzucac w oczy, ale cos wyraznie gryzlo czcigodnego pana Montague Runciego w jego czcigodny tylek. Po pierwsze, nie wygladal na kogos w szczytowej formie: twarz mial blada, jego czolo lsnilo od potu, jakby trawila go mocna goraczka. I co chwila zerkal na mnie na srodek tylnego rzedu, za kazdym razem z coraz wieksza irytacja. Walczyl z tym jak mezczyzna w czasie pierwszej sprawy (wlamywacz recydywista skazany na trzy lata), ale w drugiej (niezaplacony podatek gruntowy) nieco stracil watek, a w trzeciej (niesplacone dlugi) byl juz wyraznie wsciekly. W koncu oglosil polgodzinna przerwe i wymaszerowal z sali tak szybko, ze nie zdazylismy nawet wstac i usiasc, nim trzasnely za nim drzwi. Po jakiejs minucie urzednik sadowy od niechcenia przecisnal sie na tyl sali i spytal, czy zechcialbym odwiedzic wysoki sad w jego pokoju. Odparlem, ze z rozkosza, i spytalem, czy moge zabrac ze soba pogrzebowa urne z brazu: w srodku tkwily doczesne szczatki mojego wuja George'a, z ktorymi trudno mi sie rozstac. Kiedy wszedlem, Runcie poslal mi wsciekle spojrzenie, ale zachowal dosc rozsadku, by odprawic urzednika, nim sie na mnie rzuci. Wykorzystalem te sposobnosc i usiadlem po drugiej stronie szacownej, mahoniowej barykady jego biurka. Runcie stal, do tego stopnia sztywny z oburzenia, ze lekko wibrowal, niczym tracony kamerton. Naprawde nie wygladal najlepiej - bladosc z szarawej stawala sie woskowozolta. -Jak pan smie zabawiac sie w gierki w sadzie? - rzucil, gdy tylko zostalismy sami, wskazujac trzesacym sie palcem urne. - Co to... ta rzecz ma znaczyc? Przetarlem urne reka, bo braz tu i owdzie lekko zasniedzial. -No coz - wyjasnilem - to przede wszystkim oznaka szacunku dla zmarlych, ale tez cos, co pozwala zywym skupic swoj zal. W przeciwnym razie mozna by po prostu spuscic prochy w kiblu, a pieniadze zuzyc no... -Prosze bez takich... bzdur - przerwal mi Runcie, cedzac slowa przez zacisniete zeby. - Czemu pan to tu przyniosl? Dlaczego mi pan to pokazuje? -Ach. - Pokrecilem glowa, na znak, ze zle go zrozumialem. - Tak, teraz chwytam. Nie chodzi o "co to, do diabla?", ale "co to, do diabla, robi w moim sadzie?". Coz, panie R., to wielkie, potezne, kurewskie memento mori. Co, jesli pana lacina nieco zardzewiala, znaczy... -Wiem co to znaczy. -"Pamiatka po smierci, poruszajace, przejmujace swiadectwo ludzkiej smiert...". -Wiem co to znaczy! - krzyknal Runcie. - Zabieraj to z mojego sadu, albo oskarze cie o obraze! Odsiedzisz trzydziesci dni, zrozumiales? Z namyslem pomasowalem grzbiet nosa. -Trzydziesci dni to bardzo dlugo - zauwazylem. Runcie pokrecil glowa, jego oczy blyszczaly szalenczo. -O nie. Trzydziesci dni to moja wstepna propozycja, panie... jak tam panu jest. Carson? Carter? Znam cie. Wiem, co probujesz zrobic. Nie mozesz zastraszyc sedziego. Ale z pewnoscia mozesz wpakowac sie w powazne klopoty, jesli sprobujesz. Nawet nie odpowiedzialem. Zamiast tego odwrocilem urne w jego strone. Widoczne na niej nazwisko nie brzmialo Runcie, ale sprawilo, ze jeknal i upadl ciezko na krzeslo, w ciagu sekundy pozbawiony calej woli walki. -Teraz - rzeklem lekko - wiemy, na czym stoimy. Ty na drodze wybrukowanej wylacznie dobrymi checiami, ktorych nie wykorzystales. A ja na twoich jajach. Runcie powiedzial cos, nie do konca uslyszalem co, ale bylo w tym nazwisko z urny, a takze jakis protest czy zaprzeczenie. Ponownie obrocilem lekko powgniatane naczynie z brazu i przyjrzalem sie tabliczce. -John Colmore - odczytalem. - Alias Jack Spot, krol Aldgate. To ty, prawda? Domyslam sie, ze byles jednym z wczesniejszych, i wcale nie najgorszych. Z tego co slyszalem, sciagales od zydowskich kupcow z Mile End spora kase za "ochrone", ale kiedy zjawily sie czarne koszule, wkroczyles do akcji i faktycznie ich ochroniles, a to raczej rzadkie. I oczywiscie od tego czasu bardzo nad soba pracowales. Aaron Silver mowil mi, ze czesc z was z przyczyn taktycznych skonczyla studia prawnicze, ale prosze, prosze! Prawdziwy sedzia. Wyglada na to, ze mozna jednak wyrwac sie z rynsztoka. Runcie poslal mi spojrzenie ociekajace jadem, ale wybaczylem mu, bo nie mial nic, czym moglby je wesprzec. -Nie zrozum mnie zle, Jack - zakonczylem. - Osobiscie nic do ciebie nie mam. Ale musze dbac o moich bliskich, a w tej chwili, tak jak ja to widze, stanowisz czesc problemu. Oto, co zatem zrobisz. Wydasz natychmiastowa decyzje, zakazujaca Jennie-Jane Mulbridge zabrania Rafiego Ditko z kliniki Stangera. Uznasz sie takze ultra vires w kwestii opieki prawnej i podrzucisz te sprawe jednemu z kumpli z sadu apelacyjnego, naciskajac dyskretnie tu i owdzie, by rozstrzygnal na rzecz Pen Bruckner. Zalatwisz to od razu, przy mnie. A potem moze zechcesz zrobic sobie przerwe i wypic drinka, bo z pewnoscia na niego zasluzysz. Runcie nadal patrzyl na mnie wsciekle, jakbym byl kawalkiem lajna, wdeptanym w perski dywan. -Nie da sie kupic prawa, panie Castor. -Nawet nie smialbym probowac - zaprotestowalem, unoszac rece w gescie urazonej niewinnosci. - Choc podejrzewam, ze Jenna-Jane owszem. Ale to nie lapowka. To wymuszenie. -Nie mozesz mi grozic. -Czyzby? Pozwol zatem, ze cos ci opowiem. Jestes duchem siedzacym w ciele, ktore, wedlug mojego osadu - wybacz ten zarcik - zaczyna juz cie odrzucac. Twoi przyjaciele nie moga ci juz pomoc nad nim zapanowac: koniec z inskrypcjami, nie ma powrotu. Co pozostawia ci trzy mozliwe wyjscia. Zaspiewaj ze mna, jesli znasz slowa. - Zaczalem odliczac na palcach. - Pierwsze. Trzymasz sie go desperacko, rozkoszujac sie kazda sekunda cielesnego istnienia, az w koncu ostatecznie stracisz oparcie i odplyniesz w wiecznosc jak balon, ktoremu odcieto sznurek. Drugie - najbardziej ryzykowne - wypuscisz. Odejdziesz teraz, poki wciaz jestes silny, zamiast marnowac sily na walke, ktorej nie mozesz wygrac. Znajdziesz sobie swieze gniazdko w trupie albo psa do remontu. Powrocisz jako zombie albo loup-garou, by doczekac kolejnego dnia. Jesli sie na to zdecydujesz, moge nawet udzielic ci pewnych wskazowek. Pare razy mialem do czynienia z wypozyczonym cialem. Ale istnieje tez wyjscie numer trzy. Jestes gotow na numer trzy? Runcie ukrywal twarz w dloniach, nie dawal zadnych oznak, ze moje slowa do niego dotarly, ale wiedzialem, ze slucha. -Oto trzy. Wkurzysz mnie, a ja zagram ci krotka, wesola melodie. I to bedzie koniec, Jack. Tu i teraz. Bo jestem krupierem z piekla rodem i znam twoje karty. A niektorzy moi przyjaciele zgineli, bo niektorzy twoi przyjaciele woleli strzelac, nim ktokolwiek zada im jakies pytania. Wiec nie jestem ci nic, kurwa, winien. Nawet jednej, drobnej przyslugi. Wstalem. -Wybor nalezy do ciebie. A poniewaz jestem dzis w radosnym, szczodrym, promiennym nastroju, dam ci czas, poki nie dotre do drzwi. 28 Wedlug moich standardow mozna to uznac za szczesliwe zakonczenie. Zamknalem sprawe, i uszedlem z niej z zyciem - co, jesli spojrzec w statystyki, lokuje mnie w kilku gornych procentach. Rafi, przynajmniej na razie, byl bezpieczny przed ciekawoscia naukowa Jenny-Jane: mogl sie odprezyc i rozpakowac w swej wyscielanej celi dla dwojga. A to z kolei zyskalo mi znowu zyczliwosc Pen do tego stopnia, ze byla w stanie rozmawiac ze mna cale kilka minut. Mialem nawet podstawy liczyc, ze sie zlamie i znow pozwoli mi zamieszkac na strychu, kiedy Ropey Doyle wroci z Irlandii ze snieznobiala opalenizna i mocniejszym akcentem.Cnotliwi dostana nagrode w Krolestwie Niebieskim. Reszta z nas, biednych sukinsynow, musi sie zadowolic tym, co zdola wyskrobac dla siebie na ziemi. Czasami, w wolnych chwilach, powracam myslami do mojego dziecinstwa w Walton w Liverpoolu. Latem, podczas upalow, chodzilismy w miejsce zwane Sisters. Byla to seria lejow po bombach na rozleglym pustkowiu obok zamknietej linii kolejowej. Wieksze leje z czasem napelnily sie woda i zamienily w stawy. Nawet w najgoretszy dzien lata woda w owych stawach byla lodowato zimna. Wsuwalo sie do niej noge, potem glosno klelo i cofalo ja do wtoru drwin dzieciakow, ktore albo juz weszly, albo nie mialy zamiaru probowac. Czlowiek wchodzil zatem troche glebiej, i znow glebiej - najpierw stopa, potem lydka, kolano, biodro - a lodowate zimno wgryzalo sie w nogi z mordercza zacietoscia. Potem zimna woda lizala ci brzuch i robilo sie jeszcze gorzej. Miales nadzieje, ze przywykniesz, ale im glebiej wchodziles, tym bardziej bolalo. Az w koncu zanurzales sie po ramiona i - ni z tego, ni z owego - robilo sie swietnie, chlodnie, odswiezajaco, wspaniale. A co najlepsze, mogles smiac sie z innych, biednych drani, ktorzy nadal pozostawali na etapie zanurzania stopy. Zawsze zazdroscilem nielicznym twardzielom, ktorzy po prostu rozpedzali sie, wpadali do wody zwinieci w klebek i prostowali sie ze smiechem juz po wszystkim, zalatwiajac cala stopniowa meke w jednej chwili czystej, nieskazonej odwagi. Oto, do czego zmierzam. Dobra, moze w grobie jest faktycznie zimno. Moze wychodzimy ze swiatla, myslac: "Ja pierdole, jest zle. Gorzej niz kiedykolwiek sadzilem". Ale cala sztuka polega na tym, by zacisnac zeby, rozpedzic sie i zanurkowac. Kiedy trafie do krainy, z ktorej nie wraca zaden podrozny, zamierzam zrobic to w biegu. Zaloze sie, ze pierwsze dziesiec sekund bedzie najgorsze. * Rudygard Kipling, "Takie sobie bajeczki", tlum. Maria Krzeczkowska Stanislaw Wyrzykowski, Nasza Ksiegarnia, Warszawa 1982. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-10-30 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/