LUDLUM ROBERT Program Hades ROBERT LUDLUM Tytul oryginalu THE HADESFACTOR. Przeklad Jerzy Kozlowski Copyright (C) 2000 by Robert Ludlum & Gayle Lynds All rights reserved For the Polish edition Copyright by Wydawnictwo Amber Sp. z o. o. 1999 ISBN 83-7245-336-5 Prolog. 19.14, Piatek, Pazdziernik, Boston, Massachusetts Mario Dublin przedzieral sie przez zatloczone ulice srodmiescia z jednym dolarem zacisnietym w drzacej dloni. Szedl chwiejnym krokiem, z determinacja czlowieka, ktory dokladnie wie, dokad zmierza. Reka, w ktorej nie trzymal banknotu, uderzal sie po glowie. Zataczajac sie, wkroczyl do taniej drogerii z obu witrynami oblepionymi ogloszeniami o przecenach.Trzesac sie, podsunal banknot sprzedawcy. -Advil. Aspiryna rozwala mi zoladek. Poprosze Advil. Sprzedawca pogardliwie wykrzywil wargi na widok zarosnietego faceta w podartym wojskowym mundurze. No coz, klient nasz pan. Siegnal do polki z lekami przeciwbolowymi i zdjal najmniejsze opakowanie advilu. -Do tego dolara musisz dolozyc jeszcze trzy. Dublin zostawil banknot na ladzie i siegnal po pudelko. Sprzedawca zlapal je. -Slyszales, koles? Jeszcze trzy dolce. Nie ma forsy, nie ma towaru. -Nie mam wiecej...leb mi peka. - Ze zdumiewajaca szybkoscia Dublin przechylil sie nad lada i chwycil pudeleczko. Sprzedawca probowal je wyrwac, ale Mario trzymal mocno. Szarpiac sie, przewrocili sloik cukierkow i zrzucili na podloge gablote z witaminami. -Daj spokoj, Eddie! - krzyknal z zaplecza aptekarz i siegnal po telefon. - Niech sobie wezmie! Aptekarz dzwonil po policje. Sprzedawca puscil Maria. Dublin z zapamietaniem rozerwal tekturowe opakowanie, pospiesznie zdjal zakretke i wysypal tabletki na reke. Kilka spadlo na podloge. Wpakowal je sobie do ust, krztuszac sie, probowal polknac wszystkie na raz. Nagle powalony bolem osunal sie na podloge. Sciskal skronie i szlochal.Chwile pozniej przed sklepem zatrzymal sie woz patrolowy. Aptekarz gestem ponaglal policjantow, zeby weszli do srodka. Pokazywal Dublina skulonego na podlodze w starym wojskowym mundurze. -Zabierajcie stad tego smierdzacego draba! Zobaczcie, co nawyprawial! Oskarze go o napasc i rabunek! Policjanci wyciagneli palki. Zauwazyli drobne szkody i rozsypane tabletki, wyczuli tez alkohol. Mlodszy pomogl Dublinowi podniesc sie. -No dobra, Mario, przejedziemy sie. Drugi policjant chwycil go za ramie. Bez trudu wyprowadzili go do wozu patrolowego. Starszy otworzyl drzwi samochodu, jego kolega polozyl reke na glowie Dublina, wpychajac go do srodka. Mario krzyknal i wymknal sie spod reki, ktora uciskala jego pulsujaca z bolu glowe. -Trzymaj go Manny! - zawolal mlodszy gliniarz. Manny chwycil Dublina, ale pijak zdolal sie wyrwac. Mlodszy policjant przygniotl go do ziemi, a Manny dolozyl mu palka. Dublin krzyknal. Gwaltowne konwulsje skrecily jego cialo. Policjanci zbledli i spojrzeli po sobie. -Nie uderzylem go az tak mocno - zaprotestowal Manny. -Jezus Maria. On tu zaraz wykituje! - mlodszy usilowal podniesc Dublina. -Laduj go do samochodu! Przerazeni mozliwoscia oskarzenia o naduzycie sily podniesli charczacego Maria i wepchneli na tylne siedzenie wozu. Manny pedzil ciemnymi ulicami miasta z wlaczona syrena. Z piskiem opon zatrzymal woz przed izba przyjec. Blyskawicznie wyskoczyl zza kierownicy i wpadl do szpitala, wolajac o pomoc. Drugi policjant okrazyl biegiem samochod i otworzyl drzwi od strony Dublina. Kiedy lekarze i sanitariusze pojawili sie z lozkiem na kolkach, mlodszy policjant stal bez ruchu, wpatrzony w tylne siedzenie wozu. Mario Dublin lezal w kaluzy krwi, ktora splywala ciurkiem na podloge. Lekarz wciagnal gleboko powietrze i wsunal sie do samochodu. Zbadal puls, przylozyl ucho do klatki piersiowej i wycofal sie, krecac glowa. -Nie zyje. -Niemozliwe! - Glos starszego policjanta zalamal sie. - Prawie nie tknelismy sukinsyna! Nie damy sie w to wrobic. Poniewaz w sprawe zamieszana byla policja, juz cztery godziny pozniej szpitalny patolog przygotowywal sie w kostnicy w podziemiach szpitala do sekcji zwlok zmarlego Maria Dublina, adres zamieszkania nieznany. Podwojne drzwi prowadzace do sali otworzyly sie na osciez. -Walter! Nie otwieraj go! Doktor Walter Pecjic podniosl wzrok. -Cos sie stalo, Andy? -Moze nic - odparl nerwowo doktor Andrew Wilks - ale ta krew w wozie patrolowym nie podoba mi sie. Zespol ostrych zaburzen oddechowych nie powinien prowadzic do krwotoku z ust. Taki krwotok widzialem tylko raz w Afryce, w przypadku goraczki krwotocznej. Bylem tam z Korpusem Pokoju. Ten gosc mial przy sobie inwalidzka legitymacje weterana. Moze stacjonowal w Somali albo gdzies tam w Afryce. Doktor Pecjic popatzyl na zwloki mezczyzny, ktore mial za chwile rozkroic. Odlozyl skalpel na tacke. -Moze lepiej zawiadomic dyrektora? -I zadzwon do Instytutu Chorob Zakaznych - dodal Wilks. Pecjic przytaknal. W jego oczach pojawil sie strach. 19.55, piatek, 10 pazdziernika Atlanta, Georgia Rodzice i przyjaciele aktorow zgromadzeni w szkolnym audytorium siedzieli cicho. Na jasno oswietlonej scenie, przed dekoracja przedstawiajaca knajpe z Przystanku autobusowego Williama Inge'a, stala sliczna dziewczyna. Poruszala sie niezgrabnie, a jej glos, zwykle swobodny i naturalny, teraz wydawal sie sztuczny.Ale dla pulchnej kobiety w pierwszym rzedzie nie mialo to znaczenia. Ubrana w srebrnoszara sukienke z przypietym bukiecikiem roz wygladala jak matka panny mlodej na slubie corki. Jej twarz promieniala szczesciem. Kiedy sztuka dobiegla konca przy umiarkowanym aplauzie, ona klaskala najglosniej. Po ostatnim spuszczeniu kurtyny zerwala sie z miejsca i bila brawo na stojaco. Potem podazyla ku wyjsciu, ktorym wychodzili dwojkami i trojkami aktorzy, dolaczajac do rodzicow, swych chlopakow i dziewczyn. Bylo to ostatnie przedstawienie przygotowanego przez uczniow corocznego spektaklu, wiec aktorzy promienieli triumfem i z wypiekami na twarzach spieszyli sie na przyjecie, ktore mialo potrwac do pozna w nocy. -Tak bym chciala, zeby ojciec mogl cie dzisiaj ogladac, Billie Jo - powiedziala dumna matka, kiedy szkolna pieknosc wsiadala do samochodu. -Ja tez, mamo. Jedzmy do domu. -Do domu? - Kobieta nie kryla zdziwienia. -Poloze sie na chwile, a potem przebiore na przyjecie, dobrze? -Zle wygladasz. Matka popatrzyla na nia badawczo, zanim wlaczyla sie do ruchu. Billie Jo juz od tygodnia pociagala nosem i kaszlala, ale uparla sie, zeby wystapic. -To tylko przeziebienie - odparla dziewczyna z irytacja w glosie. W drodze do domu Billie Jo zaczela trzec oczy i pojekiwac. Na paliczkach pojawily sie dwie czerwone plamy. Przerazona matka otworzyla drzwi domu i wpadla, zeby zadzwonic na pogotowie. Uslyszala, ze ma zostawic dziewczyne w samochodzie i zapewnic jej cieplo i spokoj. Nadjechali trzy minuty pozniej. W karetce pedzacej ulicami Atlanty na sygnale dziewczyna jeczala i wila sie na noszach. Nie mogla zlapac powietrza. Matka ocierala rozpalona twarz corki i zalewala sie lzami. W szpitalnej izbie przyjec pielegniarka wziela ja za reke. -Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, pani Pickett. Jestem pewna, ze corka niedlugo wyzdrowieje. Dwie godziny pozniej z ust Billie Jo buchnela krew i dziewczyna umarla. 17.12, Fort Irwin, BarstowKalifornia Na poczatku pazdziernika pogoda na kaliflifornijskiej pustyni byla tak niepewna i zmienna, jak pierwsze rozkazy swiezo upieczonego podporucznika wydawane plutonowi. Tego dnia na bezchmurnym niebie swiecilo slonce. Kiedy Phyllis Anderson zaczela przyrzadzac obiad w kuchni ladnego pietrowego domu w najlepszej czesci osiedla Panstwowego Centrum Szkoleniowego, poczula przyplyw optymizmu. Dzien byl goracy a jej maz Keith ucial sobie dluga drzemke. Od dwoch tygodni meczylo go ciezkie przeziebienie, a Phyllis miala nadzieje, ze slonce i cieplo poradza sobie z choroba raz na zawsze.Za oknami kuchni, na trawniku wsrod dlugich popoludniowych cieni pracowaly spryskiwacze. Na klombach rozkwitaly jesienne kwiaty jakby na przekor surowym, szarozielonym, ciernistym meskitom, jukkom i kaktusom, rosnacym dziko miedzy czarnymi skalami na bezowej pustyni. Pani Anderson nucila pod nosem, wstawiajac do mikrofalowki makaron. Nasluchiwala krokow meza. Dzis major mial nocne cwiczenia. Glosny tupot oznajmil jednak nadejscie zbiegajacego po schodach Keitha juniora, ucieszonego perspektywa wyjscia do kina. Obiecala to dzieciom, skoro ojciec wychodzil do pracy. W koncu zaczynal sie weekend. -Przestan halasowac! - zawolala. Ale to nie byl Keith junior. Do cieplej kuchni wtoczyl sie jej maz, w niekompletnym pustynnym drelichu. Ociekal potem i sciskal glowe, jakby miala zaraz peknac. -...szpital... pomocy - wydyszal. Na jej przerazonych oczach mocno runal na podloge, lapiac z trudem powietrze. Phyllis znieruchomiala, a potem wybiegla z kuchni, szybko i zdecydowanie jak zona wojskowego. Bez pukania wpadla do kuchni sasiedniego domu. Kapitan Paul Novak i jego zona Judy oslupieli. -Phyllis? Novak zerwal sie. - Co sie stalo? -Paul, jestes mi potrzebny Judy, zajmij sie dziecmi. Szybko! - Zona majora nie tracila czasu. Obrocila sie na piecie i wybiegla z kuchni, tuz za nia kapitan Novak z zona. Zolnierz wezwany do dzialania nie zadaje pytan. W kuchni Andersonow Novakowie od razu zrozumieli, co sie stalo. -Pogotowie? - Judy Novak siegnela po telefon. -Nie ma czasu! - krzyknal Novak. -Jedziemy naszym wozem! - zawolala Phyllis. Judy Novak pobiegla na gore do dzieci, ktore szykowaly sie do kina. Phyllis i Novak podniesli duszacego sie majora. Z nosa poplynela mu krew. Jeczal, nie mogac wykrztusic ani slowa. Przeniesli go przez trawnik do zaparkowanego samochodu. Novak usiadl za kierownica. Phyllis z tylu, przy mezu. Tlumiac szloch, wsparla glowe majora na swoim ramieniu i tulila go do siebie. Patrzyl na nia, w meczarniach walczac o oddech. Novak popedzil przez baze, naciskajac klakson. Pojazdy rozstepowaly sie jak kompania piechoty, ktora przepuszcza czolgi. Kiedy dotarli do szpitala wojskowego w Weed, major Keith Anderson byl juz nieprzytomny. Trzy godziny pozniej zmarl. W przypadku naglego, niewyjasnionego zgonu w stanie Kalifornia nalezy obowiazkowo przeprowadzic sekcje zwlok. Ze wzgledu na niezwykle okolicznosci smierci cialo majora pospiesznie przeniesiono do kostnicy. Gdy wojskowy patolog otworzyl jame klatki piersiowej, trysnela obficie krew, spryskujac lekarza. Jego twarz zrobila sie biala. Odskoczyl, szybkim ruchem zdjal gumowe rekawice i pobiegl do swego gabinetu. Podniosl sluchawke. -Polaczcie mnie z Pentagonem i Wojskowym Instytutem Chorob Zakaznych. Natychmiast! Sprawa najwyzszej wagi! Czesc 1 Rozdzial 1 14.55, niedziela, 12 pazdziernika, Londyn Zimny pazdziernikowy deszcz zacinal ostro na Knightsbridge, tam gdzie Brompton Road przecina Sloane Street. Niekonczacy sie strumien trabiacych samochodow, taksowek i czerwonych pietrowych autobusow sunal na poludnie, co chwila przystajac, w strone Sloane Square i Chelsea. Choc padal deszcz, a biura firm i instytucji rzadowych w czasie weekendu nie pracowaly, ruch na ulicach nie zmniejszal sie. Gospodarka swiatowa stala niezle, sklepy byly pelne, a laburzysci nie zamierzali organizowac nowej rewolucji. Turysci przyjezdzali teraz do Londynu przez okragly rok, wiec tego niedzielnego popoludnia samochody posuwaly sie jak kazdego dnia w prawdziwie zolwim tempie.Zniecierpliwiony podpulkownik armii amerykanskiej, doktor medycyny, Jonathan ("Jon") Smith, wyskoczyl lekko z sunacego powoli staromodnego autobusu linii dziewietnascie - dwie przecznice przed przystankiem, na ktorym mial wysiasc. Deszcz w koncu ustal. Smith ruszyl na piechote mokrym chodnikiem i po chwili zostawil autobus za soba. Wysoki, szczuply, choc muskularny mezczyzna tuz po czterdziestce mial ciemne, zaczesane gladko do tylu wlosy i szeroka twarz. Ciemnoniebieskie oczy automatycznie obserwowaly pojazdy i przechodniow. Nie bylo w nim nic nadzwyczajnego, kiedy tak szedl w tweedowej marynarce, bawelnianych spodniach i plaszczu przeciwdeszczowym, ale kobiety ogladaly sie za nim. Zauwazal to od czasu do czasu i usmiechal sie, nie zwalniajac kroku. Przy Wilbraham Place umknal mzawce, skrecajac foyer eleganckiego, "Wilbraham Hotel". Instytut wynajmowal mu tam pokoj, ilekroc wysylano go na konferencje do Londynu. Przeskakujac po dwa stopnie naraz, szybko dotarl do pokoju na pierwszym pietrze. W walizce poszukal raportu terenowego o epidemii, ktora wybuchla wsrod amerykanskich zolnierzy w Manili. Obiecal go pokazac doktorowi Chandra Uttamowi z Sekcji Chorob Wirusowych Swiatowej Organizacji Zdrowia. Znalazl papiery pod sterta brudnych ubran, wcisnietych do wiekszej walizki. Westchnal i usmiechnal sie do siebie. Nie pozbyl sie wcale nawykow z czasow kiedy pracowal w szpitalu polowym - mieszkal wtedy w namiotach, przerzucany z jednego zapalnego punktu do drugiego. Kiedy zbiegl na dol, wracajac na obrady konferencji epidemiologicznej Swiatowej Organizacji Zdrowia, zatrzymal go recepcjonista. -Pulkowniku? Mam dla pana list. Napisano, ze pilny. -List? Kto mialby pisac do niego tutaj? Zerknal na zegarek, ktory pokazywal nie tylko godzine, lecz takze dzien tygodnia. W niedziele? -Przyniosl go poslaniec. Zaniepokojony wzial koperte i rozerwal ja. W srodku znalazl pojedyncza kartke bialego papieru z wydrukowanym tekstem bez naglowka i bez adresu zwrotnego: Smithy, Spotkajmy sie w poniedzialek o polnocy przy mlynie Pierce Mill w parku Rock Creek. To pilne. Nie mow nikomu. B. Smith poczul ucisk w klatce piersiowej. Tylko jedna osoba nazywala go Smithy: Bill Griffin. Poznal Billa w trzeciej klasie podstawowki w Council Bluffs w stanie Iowa. Szybko sie zaprzyjaznili i razem przeszli przez gimnazjum, liceum i college na Uniwersytecie Stanu Iowa, a potem studia na Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles. Ich drogi rozeszly sie dopiero wtedy, gdy Smith uzyskal tytul doktora medycyny, a Bill obronil doktorat na psychologii. Obydwaj zrealizowali chlopiece marzenia o wstapieniu do wojska, z tym ze Bill sluzyl w wywiadzie wojskowym. Utrzymywali kontakt, lecz liczne wyjazdy i obowiazki sprawily, ze nie widzieli sie od ponad dziesieciu lat.Ze zmarszczonymi brwiami Smith stal bez ruchu w stylowym holu i wpatrywal sie w tajemniczy tekst. -Cos sie stalo, sir? - zagail uprzejmie recepcjonista. Smith rozejrzal sie. -Nie, nic. Musze leciec, jesli chce zdazyc na nastepne seminarium. Wcisnal list do kieszeni plaszcza i wyszedl na przesycone wilgocia popoludniowe powietrze. Skad Bill wiedzial, ze Smith jest w Londynie? I to wlasnie w tym zacisznym hotelu? I po co ta cala maskarada, lacznie z uzyciem dzieciecego przezwiska, ktore znal tylko Bill? Bez adresu zwrotnego, bez telefonu. Tylko inicjal, zeby zidentyfikowac nadawce. Dlaczego o polnocy? Smith lubil myslec, ze jest zwyklym czlowiekiem, ale wiedzial, ze prawda jest zgola inna. Swiadczyla o tym jego kariera. Pracowal jako lekarz wojskowy w szpitalach polowych, a teraz zajmowal sie praca naukowa. Mial na, swoim koncie krotka wspolprace z wywiadem wojskowym, czasami tez dowodzil oddzialem. Wieczna pogon za nowymi wrazeniami stala sie jego druga natura - do tego stopnia, ze przestal ja nawet zauwazac. Rok temu odkryl, ze spokoj i skupienie, jakich nigdy wczesniej nie zaznal, daja mu prawdziwe szczescie. Nie chodzilo tylko o trudna i fascynujaca prace w Instytucie. Przede wszystkim on, zatwardzialy kawaler, zakochal sie. Po same uszy. Skonczyl sie szczeniacki okres, kiedy kobiety pojawialy sie i znikaly jak na scenie.Sophia Russell byla dla niego wszystkim: kolezanka-naukowcem, partnerka w pracach badawczych i jasnowlosa pieknoscia. Czasami odrywal wzrok od mikroskopu elektronowego po to tylko, zeby na nia popatrzec. Nie przestawal sie dziwic, jak w tak delikatnej i slicznej glowce moze miescic sie tyle inteligencji i stalowej woli. Wystarczylo, ze o niej pomyslal, zeby do niej tesknic. Chcial wyleciec z lotniska Heathrow nazajutrz rano. Mialby wowczas wystarczajaco duzo czasu, zeby przyjechac do domu i zjesc z Sophia sniadanie przed wyjsciem do laboratorium. A tutaj ta dziwna wiadomosc od Billa Griffina. Wewnetrzne urzadzenia alarmowe ostrzegaly go glosnym wyciem. Jednoczesnie dostrzegl w tym szanse. Usmiechnal sie gorzko. Najwyrazniej niespokojny duch, ktory w nim tkwil, jeszcze sie nie wyszumial. Machajac na przejezdzajace taksowki, ukladal w glowie plan. Przelozy lot na poniedzialek i o polnocy pojdzie na spotkanie z Billem Griffinem. Znali sie zbyt dlugo, zeby mogl mu odmowic. W takim razie do pracy wroci dopiero we wtorek, o dzien pozniej. A to z kolei oznacza, ze Kielburger, general kierujacy Instytutem, znow sie wscieknie. Delikatnie rzecz ujmujac, general nie tolerowal nieposluszenstwa i braku dyscypliny Smitha. Zaden problem. Smith umial sobie z nim radzic. Wczoraj wczesnie rano zatelefonowal do Sophii, zeby uslyszec jej glos. W trakcie rozmowy dostala wiadomosc z poleceniem natychmiastowego stawienia sie w laboratorium - z Kalifornii nadszedl jakis wirus i trzeba go bylo zidentyfikowac. Pewnie pracowala bez przerwy przez nastepne szesnascie godzin lub nawet cala dobe. Byc moze zostala w laboratorium do pozna w nocy i jutro rano nie wstanie na wspolne sniadanie. Westchnal z rezygnacja. Dobrze chociaz, ze bedzie zbyt zapracowana, zeby sie o niego martwic. Moglby rownie dobrze zostawic jej wiadomosc na sekretarce w domu, ze przyjedzie dzien pozniej, zeby sie nie niepokoila. Mogla zawiadomic o tym generala Kielburgera albo nie, jej wola. Zmiana planow dawala mu pewne korzysci. Wyleci z Londynu nie rano, tylko w nocy. To zaledwie kilka godzin roznicy, lecz dla niego cala wiecznosc. Tom Sheringham kierowal brytyjskim zespolem mikrobiologow, ktory pracowal nad szczepionka przeciw wszystkim hantawirusom. Wieczorem nie tylko wezmie udzial w seminarium Toma, lecz rowniez namowi go na pozna kolacje z alkoholem. Wycisnie z niego wszystkie poufne szczegoly o pastepach najnowszych badan, ktorych Tom nie byl jeszcze gotow ujawnic publicznie. Wyludzi tez od niego zaproszenie do osrodka Porton Down, gdzie wstapi jutro przed odlotem do Stanow. Krecac glowa i usmiechajac sie do siebie, Smith przeskoczyl kaluze i otworzyl tylne drzwi czarnej londynskiej taksowki, ktora zatrzymala sie przed nim. Podal taksowkarzowi adres obrad konferencji Swiatowej Organizacji Zdrowia. Lecz kiedy opadl na siedzenie, usmiech zniknal mu z twarzy. Wydobyl z kieszeni list od Billa Griffina i ponownie go przeczytal, majac nadzieje, ze trafi na jakis trop, ktory wczesniej przeoczyl. Najbardziej intrygujace bylo jednak to, co nie zostalo powiedziane. Zmarszczka miedzy brwiami Smitha poglebila sie. Wracal pamiecia do minionych lat, usilujac dociec, co sklonilo Billa do skontaktowania sie z nim w tak dziwaczny sposob. Gdyby Bill potrzebowal porady lub jakiejkolwiek pomocy z Instytutu, postaralby sie o nia droga oficjalna. Bill byl teraz agentem specjalnym FBI i szczycil sie tym. Jak kazdy pracownik FBI mogl poprosic dyrektora Instytutu o kontakt ze Smithem. Z drugiej strony, gdyby chodzilo tylko o sprawe osobista, Bill nie urzadzalby takiej maskarady. Zostawilby wiadomosc w hotelu z numerem telefonu, zeby Smith mogl oddzwonic. W chlodnej taksowce Smith zadrzal pod cieplym plaszczem. To spotkanie bylo nie tylko nieoficjalne, ale tajne. Bardzo tajne. Co oznaczalo, ze Bill dziala poza FBI, poza Instytutem, poza wszelkimi instytucjami rzadowymi... a wszystko najwyrazniej po to, zeby wciagnac takze Smitha w jakas tajemnicza afere. Rozdzial 2 8.37, niedziela, 12 pazdziernika Fort Detrick, Maryland Baza Fort Detrick we Frederick, malym miasteczku polozonym wsrod zielonych wzgorz zachodniego Maryland, byla siedziba Amerykanskiego Wojskowego Instytutu Chorob Zakaznych. USAMRIID - United States Army Medical Research lnstitute for lnfectious Diseases - albo po prostu Instytut, stal sie obiektem gwaltownych atakow w latach szescdziesiatych. Cieszyl sie wtedy zla slawa jako rzadowa agenda do produkowania i testowania broni chemicznej i biologicznej. Kiedy w tysiac dziewiecset szescdziesiatym dziewiatym prezydent Nixon przerwal realizowane tam programy, Instytut przestal interesowac media i przeistoczyl sie w osrodek medycznych badan naowych.Nadszedl rok tysiac dziewiecset osiemdziesiaty dziewiaty. Okazalo sie, ze malpy zdychajace podczas kwarantanny w osrodku w Reston w Wirginii sa zakazone zarazliwym wirusem Ebola. Natychmiast sprowadzono wojskowych i cywilnych specjalistow z Instytutu, zeby powierzyc im zadanie powstrzymania czegos, co moglo zamienic sie w tragiczna w skutkach swiatowa epidemie. Wazniejsze jednak od powstrzymania epidemii byly badania, ktore dowiodly, ze choc wirus Reston tylko minimalnie rozni sie od niebezpiecznych odmian Ebola Zair i Ebola Sudan, jest nieszkodliwy dla ludzi. To niezwykle odkrycie sprawilo, ze naukowcy z Instytutu znowu stali sie obiektem zainteresowania mediow. Nagle Fort Detrick znalazl sie na ustach wszystkich, lecz tym razem jako czolowa amerykanska placowka wojskowa, zajmujaca sie badaniami medycznymi. Siedzac w swoim Calvinecie, doktor Sophia Russell wracala myslami do chwalebnej przeszlosci Instytutu, z nadzieja, ze splynie na nia natchnienie. Niecierpliwie czekala na rozmowe telefoniczna z czlowiekiem, ktory swoimi informacjami mogl pomoc im w zazegnaniu kryzysu i powstrzymaniu poteznej epidemii. Sophia byla doktorem biologii specjalizujacym sie w badaniach komorek, jednym z wazniejszych trybow machiny wprawionej w ruch po smierci majora Keitha Andersona. W Instytucie pracowala od czterech lat i podobnie jak naukowcy w tysiac dziewiecset osiemdziesiatym dziewiatym roku stanela w obliczu sytuacji kryzysowej wywolanej pojawieniem sie nieznanego wirusa. Tym razem jednak wirus zabijal ludzi. Zanotowano trzy zgony. Wszystkie ofiary - major i dwie osoby cywilne - zmarly nagle na skutek zespolu ostrych zaburzen oddechowych w odstepie kilku godzin. Ani czas, ani przyczyna zgonow nie przykuly uwagi Instytutu; w ciagu roku na calym swiecie zespol ostrych zaburzen oddechowych zabijal miliony osob. Ale nie mlodych osob. Ani zdrowych osob. Nie bez wczesniejszych problemow z ukladem oddechowym i innych waznych objawow. Poza tym choroba nie objawiala sie ostrym bolem glowy i krwotokiem z ust. Tymczasem w ciagu jednego dnia zmarly trzy osoby z identycznymi objawami choroby, kazda w innej czesci kraju: major w Kalifornii, nastolatka w Georgii i bezdomny w Massachusetts. Dyrektor Instytutu, general brygady Calvin Kielburger, nie byl sklonny wszczynac ogolnoswiatowego alarmu po trzech przypadkach zgloszonych poprzedniego dnia. Nie chcial bez powodu wywolywac zametu lub wyjsc na panikarza. A przede wszystkim nie chcial dzielic sie zaslugami z innymi laboratoriami, zwlaszcza z najwiekszym rywalem Instytutu, Centrum Kontroli Chorob Zakaznych w Atlancie. Mimo to atmosfera w Instytucie zrobila sie napieta, a Sophia, kierujaca zespolem naukowcow, pracowala bez przerwy. Pierwsza probka krwi dotarla do niej przed trzecia nad ranem w sobote. Sophia natychmiast wziela ja do laboratorium, zeby przeprowadzic badania. W niewielkiej szatni zdjela ubrania, zegarek i pierscionek zareczynowy od Jona Smitha. Przystanela na chwile, usmiechnela sie i pomyslala o Jonie. W myslach ujrzala jego przystojna twarz - niemal indianskie rysy z wydatnymi koscmi policzkowymi i bardzo ciemnymi niebieskimi oczami. Oczami, ktore od poczatku ja oczarowaly. Czasem wyobrazala sobie, jak cudownie byloby zanurzyc sie w ich glebi. Uwielbiala jego plynne ruchy dzikiego zwierzecia z dzungli, ktore poddalo sie udomowieniu z wlasnej woli. Uwielbiala sposob, w jaki sie z nia kochal: ogien i podniecenie. Ale przede wszystkim po prostu nieodwracalnie i nieprzytomnie kochala jego. Musiala przerwac rozmowe, ktora prowadzili przez telefon, zeby tu przybiec. -Kochanie, musze konczyc. Na drugiej linii mialam laboratorium. Cos pilnego. -O tej godzinie? Nie moga poczekac do rana? Musisz przeciez odpoczac. Zachichotala. -To ty zadzwoniles. Juz odpoczywalam, a wlasciwie spalam, kiedy zadzwonil telefon. -Ale ja wiedzialem, ze chcesz ze mna rozmawiac. Nie mozesz mi sie oprzec. Rozesmiala sie. -Jasne. Chce z toba rozmawiac o kazdej porze dnia i nocy. Tesknie za toba bez przerwy, odkad jestes w Londynie. Ciesze sie, ze wyrwales mnie z glebokiego snu, zebym mogla ci to powiedziec. Tym razem to on sie rozesmial. -Ja tez cie kocham, skarbie. Sophia westchnela, zamknela oczy i odpedzila mysl o Jonie. Czekala ja praca. I to pilna. Szybko ubrala sie w sterylny zielony kitel. Z trudem otworzyla drzwi do strefy drugiej, mocujac sie z cisnieniem ujemnym, ktore zatrzymywalo czynniki skazajace w strefie drugiej, trzeciej i czwartej. Minela boso kabine suchego natrysku i dotarla do lazienki, gdzie trzymano czyste biale skarpety. W skarpetach na nogach szybkim krokiem przeszla do sali przygotowawczej w strefie trzeciej. Zalozyla lateksowe rekawice chirurgiczne i szczelnie polaczyla je z rekawami kitla. Te sama procedure powtorzyla ze skarpetami i nogawkami spodni. Potem ubrala sie w swoj osobisty jasnoniebieski skafander, ktorego won przypominala nieco wnetrze plastikowego kubla. Sprawdzila, czy nie ma zadnych perforacji. Na glowe nalozyla plastikowy helm, zasunela suwak uszczelniajacy miedzy helmem i skafandrem i wyciagnela ze sciany zolty przewod powietrzny. Podlaczyla przewod. Powietrze z cichym sykiem napelnilo potezny skafander. Byla prawie gotowa. Odlaczyla przewod powietrzny i posuwajac sie ociezale, przeszla przez drzwi z nierdzewnej stali do sluzy powietrznej strefy czwartej, gdzie znajdowal sie szereg dysz doprowadzajacych wode i chemikalia do kapieli odkazajacej. Wreszcie otwarta drzwi do strefy czwartej, zwanej goraca strefa. Teraz nie mogla juz robic niczego w pospiechu. Stawiajac kazdy krok w pancerzu kilku ochronnych warstw, musiala bardziej uwazac. Jedyna bronia, jaka dysponowala, byla sprawnosc ruchow. Im sprawniej sie poruszala tym bardziej zyskiwala na szybkosci. Zamiast wiec wciskac sie na sile w pare ciezkich zoltych butow, z wprawa zgiela pod odpowiednim katem i wsunela do gumowego buta najpierw jedna, a potem druga stope. Najszybciej jak mogla, doczlapala waskim betonowym korytarzem do laboratorium. Tam wsunela na rece trzecia pare lateksowych rekawiczek, ostroznie wyjela z lodowki probki krwi i tkanek i przystapila do pracy nad wyizolowaniem wirusa. Przez caly dzien nie pamietala o snie i jedzeniu. Zamieszkala wrecz w laboratorium, gdzie badala wirusa pod elektronowym mikroskopem. Ku swemu zdziwieniu przekonala sie, ze nie jest to ani Ebola, ani Marburg, ani zaden inny filowirus. Jej zespol potwierdzil ten wynik. Jak wiekszosc wirusow mial on typowy ksztalt pierzastych kulek. Biorac pod uwage fakt, ze przyczyna smierci byl zespol ostrych zaburzen oddechowych, od razu pomyslala o hantawirusie, ktory zabil mlodych sportowcow w rezerwacie Navajo w tysiac dziewiecset dziewiecdziesiatym trzecim roku. Instytut specjalizowal sie w hantawirusach. Jeden z jego najlepszych pracownikow, Karl Johnson, wyizolowal i zidentyfikowal pierwsza odmiane hantawirusa juz w latach siedemdziesiatych. Pamietajac o tym, porownala nieznany patogen ze zgromadzonymi w zamrazarce probkami krwi ofiar roznych znanych hantawirusow z calego swiata. Bez rezultatu. Zaintrygowana przeprowadzila polimerazowa reakcje lancuchowa, zeby zidentyfikowac sekwencje genetyczna nowego wirusa. Nie przypominala zadnego znanego hantawirusa. Wtedy zapragnela, zeby Jon byl przy niej, a nie na konferencji w dalekim Londynie. Zdenerwowana brakiem konkretnej odpowiedzi zmusila sie do opuszczenia laboratorium. Kazdy przeciez potrzebuje snu. Juz wczesniej odeslala swoj zespol, a teraz i ona musiala przejsc te sama procedure: zdjac skafander, poddac sie odkazeniu i zalozyc wlasne ubranie. Wszystko, co miala sobie podczas pracy w laboratorium, zostawila do odkazenia. Po czterogodzinnej drzemce w Instytucie - probowala sobie wmowic, ze dluzej spac nie musi - pobiegla do gabinetu, zeby obejrzec wyniki badan. Kiedy pozostali czlonkowie zespolu obudzili sie, wyslala ich do laboratoriow. Bolala ja glowa i zaschlo jej w gardle. Z malej lodowki wyjela butelke wody i wrocila do biurka. Na scianie wisialy w ramkach trzy fotografie. Sophia popijala wode i przygladala im sie, pochylona jak cma, zwabiona kuszacym swiatlem. Na pierwszym zdjeciu Jon i ona byli w strojach kapielowych - zrobili je zeszlego lata na Barbados. Jakze wspaniale sie bawili podczas jedynego jak dotad wspolnego wyjazdu. Drugie przedstawialo Jona w galowym mundurze w dniu, kiedy zostal mianowany podpulkownikiem. Trzecie ukazywalo Jona sprzed kilku lat, mlodego kapitana o zwichrzonych czarnych wlosach, brudnej twarzy i przenikliwych niebieskich oczach. Stal w zakurzonym mundurze polowym przed namiotem szpitala polowego gdzies na irackiej pustyni. Tesknila za Jonem i potrzebowala jego pomocy, siegnela wiec po telefon, zeby do niego zadzwonic. Ale reka znieruchomiala w powietrzu. Przeciez do Londynu wyslal go general. A dla generala wszystko musi odbyc sie zgodnie z regulaminem. Kazde zadanie trzeba doprowadzic do konca - ani dnia pozniej, ani dnia wczesniej. Na Jona musi poczekac jeszcze kilka godzin. Teraz pewnie leci samolotem, a jej nie bedzie w domu, kiedy wroci. Odpedzila od siebie uczucie rozczarowania. Poswiecila sie nauce, ale gdzies po drodze napotkala ogromne szczescie. Nigdy nie przypuszczala, ze wyjdzie za maz. Zakocha sie, niewykluczone, ale ze postanowi wyjsc za maz? Nie. Niewielu mezczyzn chcialoby miec zone - pracoholiczke. Ale Jon rozumial ja. Zreszta cieszyl sie, ze Sophia potrafi barwnie, plastycznie widziec i opisac mu kazda komorke. Ja z kolei pociagala jak ozywczy powiew jego nieograniczona ciekawosc. Jak dwoje dzieci w przedszkolu znalezli w sobie ulubionych towarzyszy zabaw. Byli dobrze dopasowani nie tylko pod wzgledem zainteresowan, ale i temperamentu. Oddani i wrazliwi, kochali siebie i zycie. Nigdy wczesniej nie poznala szczescia. Zawdzieczala je Jonowi. Niecierpliwie pokrecila glowa i wrocila do komputera i wynikow badan, sprawdzajac, czy czegos nie przeoczyla. Nie znalazla nic godnego uwagi. Lecz gdy z laboratorium nadeszly wyniki trzeciej serii badan krwi dziewczyny z Atlanty, Sophia odniosla dziwne wrazenie. Gdzies juz widziala tego lub bardzo podobnego wirusa. Wysilala umysl, grzebala w pamieci, siegala w przeszlosc. Nic nie przychodzilo jej do glowy. Wreszcie przeczytala raport jednego z czlonkow jej zespolu, ktory sugerowal, ze nowy wirus moze byc zwiazany z Machupo, pierwsza odkryta rowniez przez Karla Johnsona goraczka krwotoczna. Afryka nie przypominala jej niczego. Moze Boliwia...? Peru, Studencka wyprawa antropologiczna... Victor Tremont! Tak sie nazywal. Byl biologiem. Podczas wyprawy do Peru zbieral rosliny i mineraly do potencjalnych lekarstw dla...jakiej firmy? Farmaceutycznej... Blanchard Pharmaceuticals! Odwrocila sie do komputera i weszla do Internetu. Szybko znalazla informacje o Blanchardzie. Firma miala siedzibe w Long Lake w stanie Nowy Jork, a Victor Tremont byl teraz jej dyrektorem i szefem operacyjnym! Siegnela po telefon i wybrala numer. Byla niedziela rano, lecz w wielkich korporacjach telefony sa czasem odbierane przez caly weekend. Tak bylo u Blancharda. Ktos odezwal sie po drugiej stronie i kiedy Sophia poprosila o rozmowe z Victorem Tremontem, kazano jej poczekac. Bebnila palcami o blat biurka, usilujac zapanowac nad swoim niepokojem i niecierpliwoscia. Po serii trzaskow i przerw znow ktos sie odezwal. Tym razem glos byl obojetmy, bezosobowy. -Czy moge spytac o pani nazwisko i w jakiej sprawie chce pani rozmawiac z doktorem Tremontem. -Nazywam sie Sophia Russell. Prosze przekazac, ze chodzi o wyprawe do Peru, podczas ktorej sie poznalismy. -Chwileczke. - Znow cisza. - Lacze z panem Tremontem. -Pani... Russell? - Najwyrazniej odczytal nazwisko, z podsunietej mu kartki. - Czym moge sluzyc? - Mial niski i przyjemny, lecz wladczy glos. Glos czlowieka, ktory przyzwyczail sie do wydawania polecen. -Wlasciwie teraz juz doktor Russell - poprawila go delikatnie. - Nie pamieta pan mojego nazwiska, doktorze Tremont? -Niestety nie. Ale wspomniala pani o Peru, a wyprawe do Peru pamietam. Jakies dwanascie, trzynascie lat temu, prawda? - Dal jej do zrozumienia, dlaczego z nia rozmawia, ale niczego nie ulatwial, na wypadek, gdyby okazalo sie, ze szuka pracy albo cala sprawa jest jakas mistyfikacja. -Trzynascie, i ja doskonale pana pamietam. - Probowala utrzymac rozmowe w lekkim tonie. - Interesuje mnie nasz pobyt nad rzeka Caraibo. Bylam tam wtedy z grupa studentow antropologii na wyprawie terenowej z Symcuse, a pan zbieral surowce lecznicze. Chcialabym porozmawiac o wirusie, ktorego znalazl pan w jednym z tych dzikich plemion, nazywanym przez innych plemieniem "Pijacych malpia krew". Victora Tremonta siedzacego w wielkim naroznym gabinecie ogarnela panika. Opanowal sie szybko. Obrocil fotel przy biurku, spojrzal na jezioro. W porannym swietle polyskiwalo jak rtec. Na drugim brzegu az do wysokich gor w oddali ciagnal sie gesty sosnowy las. Byl zly, ze zaskoczyla go wspomnieniami. Powoli obrocil fotel. -Teraz sobie przypominam. - Staral sie zachowac zyczliwy ton glosu. - Pelna entuzjazmu blondynka, ktora miala bzika na punkcie nauki. Zastanawialem sie czasem, jak potocza sie pani losy. Zostala pani antropologiem? -Nie, uzyskalam tytulu doktora biologii molekularnej. Dlatego potrzebuje panskiej pomocy. Pracuje w wojskowym osrodku badawczym w Fort Detrick. Trafilismy na wirusa, ktory bardzo przypomina tego z Peru. Nieznany typ. Wywoluje bole glowy, goraczke i zespol ostrych zaburzen oddechowych. Moze zabic zdrowe osoby w ciagu kilku godzin i doprowadzic do ciezkiego krwotoku pluc. Czy to panu cos przypomina, doktorze Tremont? -Prosze mowic do mnie Victor, a o ile pamietam, pani ma na imie Susan... Sally... cos jak... -Sophia. -Oczywiscie. Sophia Russell. Fort Detrick - powtorzyl, zapisujac dane. - Milo mi slyszec, ze pozostala pani wierna nauce. Czasem zaluje, ze zamienilem laboratorium na kierowniczy stolek. Ale co sie stalo, to sie nie odstanie. - Rozesmial sie. -Przypomina pan sobie tego wirusa? -Nie. Niestety nie. Po powrocie z Peru zajalem sie sprawami handlowymi i pewnie dlatego caly ten incydent wylecial mi z glowy. Jak mowie, minelo juz tyle lat. Z tego jednak, co wiem o biologii molekularnej, sugerowana przez pania wersja jest malo prawdopodobna. Mysli pani zapewne o kilku roznych wirusach, o ktorych slyszelismy podczas tej wyprawy. Nie brakowalo ich. Tyle to pamietam. Rozdrazniona przycisnela mocniej sluchawke do ucha. -Nie, jestem pewna, ze w plemieniu "Pijacych malpia krew" odkryto tylko jednego. Wtedy niezbyt sie tym interesowalam. Ale przeciez nie przypuszczalam, ze zostane biologiem, w dodatku molekularnym. Sprawa byla jednak na tyle niezwykla, ze zapadla mi w pamiec. -Plemie "pijacych malpia krew"? Dziwne. Jestem pewien, ze zapamietalbym taka barwna nazwe. W glosie Sophii zabrzmiala nuta zniecierpliwienia. -Doktorze Tremont, prosze mnie uwaznie posluchac. To sprawa zycia i smierci. Wrecz krytyczna. Wlasnie odnotowalismy trzy przypadki wirusa. Tamten byl do niego podobny. Indianie znali lekarstwo, ktore dzialalo niemal w osiemdziesieciu procentach przypadkow. Wypijali krew pewnego gatunku malpy. Pamietam, ze ten fakt bardzo pana zdziwil. -Zdziwilby mnie i dzisiaj - przyznal Tremont. Coz za irytujaca dobra pamiec! - Prymitywne plemie Indian zna lekarstwo na smiertelna chorobe? Alez nie przypominam sobie niczego - sklamal gladko. - Chociaz z pani slow wynika, ze powinienem. A co mowia pani koledzy? Niektorzy pewnie tez pracowali w Peru. Westchnela. -Najpierw chcialam skonsultowac sie z panem. Mielismy juz wystarczajaco duzo falszywych alarmow, a pobyt w Peru i mnie wydaje sie dosc odlegly w czasie. Ale jesli pan nie pamieta... - Jej glos zalamal sie. Byla potwornie rozczarowana. - Jestem pewna, ze byl taki wirus. Moze skontaktuje sie z Peru. Musza miec spis niekonwencjonalnych srodkow leczniczych stosowanych przez Indian. Jeszcze tego mu potrzeba! -Nie musi pani - powiedzial lekko zmienionym glosem. - Podczas wyprawy prowadzilem dziennik. Robilem notatki o roslinach i ludowych farmaceutykach. Moze zanotowalem tez cos o pani wirusie. Sophia przyjela propozycje z entuzjazmem. -Tak mi na tym zalezy, zeby go pan odszukal! Juz teraz. -Chwileczke! Tremont rozesmial sie dobrotliwie. - Dzienniki trzymam gdzies w domu. Pewnie na strychu. Albo w piwnicy. Skontaktuje sie z pania jutro. -Bede panu ogromnie wdzieczna, doktorze. A byc moze rowniez caly swiat. Prosze zadzwonic jutro z samego rana. Nie ma pan pojecia, jak bardzo moze to byc wazne. Podala mu swoj numer telefonu. -Oczywiscie, wiem - zapewnil ja. - Zadzwonie najpozniej jutro rano. Odlozyl sluchawke i znow obrocil sie w fotelu, zeby wyjrzec na roziskrzone jezioro i wysokie gory, ktore nagle wydaly mu sie bliskie i zlowrogie. Wstal i podszedl do okna. Byl to wysoki mezczyzna sredniej budowy ciala z charakterystyczna twarza, ktoremu natura splatala jeden ze swych figli. Z mlodzienca o wydatnym nosie, wielkich uszach i chudych policzkach wyrosl na przystojnego mezczyzne. Teraz, kiedy przekroczyl piecdziesiatke, jego rysy wyszlachetnialy. Gladka twarz o arystokratycznych rysach, prosty i mocny nos, teraz o idealnym rozmiarze, nadawaly mu bardzo angielskiego wygladu. Zwracal uwage ciemna karnacja i gestymi, szpakowatymi wlosami. Wiedzial jednak, ze ludzi pociaga nie tyle jego pelen godnosci widok, lecz pewnosc siebie. Emanowala z niego sila, ktora tak bardzo urzeka slabszych. Wbrew obietnicy zlozonej Sophii Russell Victor Tremont nie poszedl do domu. Patrzyl niewidzacymi oczyma na gory i probowal sie uspokoic. Byl zdenerwowany i poirytowany. Sophia Russell. Moj Boze, Sophia Russell! Kto by to pomyslal? Nie poznal nawet jej nazwiska. Zreszta nie rozpoznalby nazwiska ani jednego czlonka tamtej nic nie znaczacej grupki studentow. Nie przypuszczal, ze oni zapamietaja jego. Oprocz tej Russell. Jaki trzeba miec umysl, zeby zapamietac taki szczegol? Najwyrazniej zwracala uwage na drobiazgi. Pokrecil glowa zdegustowany. Nie byla wprawdzie problemem, tylko irytujaca przeszkoda, ktora nalezalo usunac. Otworzyl zamknieta na klucz szuflade w rzezbionym biurku, wyjal telefon komorkowy i wybral numer. Tak? - odezwal sie beznamietny glos z lekkim akcentem. -Musimy porozmawiac - powiedzial Tremont. - W moim gabinecie za dziesiec minut. Zakonczyl rozmowe, odlozyl telefon do szuflady, zamknal ja na klucz i podniosl sluchawke zwyklego sluzbowego telefonu. - Muriel? Polacz mnie z generalem Casparem w Waszyngtonie. Rozdzial 3. 9.14, poniedzialek, 13 pazdziernika Fort Detrick, Maryland W poniedzialek rano Instytut lotem blyskawicy obiegla wiadomosc o bezowocnych probach zidentyfikowania i zneutralizowania nowego zabojczego wirusa. Prasa nie wyweszyla jeszcze tej historii, a biuro dyrektora wydalo zakaz jakichkolwiek kontaktow z mediami. Nikomu nie wolno bylo rozmawiac z dziennikarzami i tylko pracownicy laboratorium znali szczegoly zmudnych badan.Tymczasem Instytut musial funkcjonowac jak co dnia. Trzeba bylo wypelniac formularze, naprawiac sprzet, odbierac telefony. W biurze starszej sierzant Helen Daughertyy technik czwartej grupy Hideo Takeda sortowal przy swoim biurku poczte. Jeden z listow nosil nadruk Departamentu Obrony. Przeczytal list dwa razy po czym wychylil sie przez scianke oddzielajaca jego stanowisko pracy od biurka kolezanki, technik piatej grupy: Sandry Quinn. -Przenosza mnie na Okinawe - wyznal podnieconym szeptem. -Chyba zartujesz. -A juz stracilismy nadzieje. - Usmiechal sie. Jego dziewczyna, Miko, stacjonowala na Okinawie. -Lepiej od razu powiedz szefowej - poradzila mu Sandra. - Bedzie musiala teraz nauczyc kogos nowego, jak uzerac sie z naszymi roztrzepanymi profesorkami. Wkurzy sie. Czlowieku, przeciez oni wszyscy dzisiaj odchodza od zmyslow przez tego nowego wirusa. -Mam ja w dupie - specjalista Takeda zaklal radosnie. -No, pieknie. Starsza sierzant Helen Daugherty stala w drzwiach swego gabinetu. -Zechce pan laskawie pofatygowac sie do mnie, Takeda? - powiedziala z przesadna uprzejmoscia. - A moze wolisz, zebym cie tutaj znokautowala? Starsza sierzant - okazala blondyna, ponad sto osiemdziesiat centymetrow wzrostu, z ramionami usuwajacymi w cien wszelkie inne wypuklosci - usmiechnela sie jak pirania, spogladajac na niewielkiego Takede. Technik wyskoczyl zza biurka, pozorujac nerwowy strach, choc nie byl on do konca udawany. Z ta Daugherty, jak na dobrego starszego sierzanta przystalo, nigdy nic nie wiadomo. -Zamknijcie drzwi, Takeda. I siadajcie. Takeda wykonal polecenie. Daugherty wbila w niego swidrujace spojrzenie. -Od jak dawna wiesz o tym przeniesieniu, Hideo? -Od dzisiaj. Sam jestem zaskoczony. List otworzylem przed chwila. -A podanie zlozylismy... kiedy? Prawie dwa lata temu? -Co najmniej poltora roku temu. Od razu, kiedy wrocilem z urlopu. Prosze posluchac, sierzancie, jesli pani chce, zebym tu jeszcze troche zostal, moge... Daugherty pokrecila glowa. -Chyba nie moglabym cie zatrzymac, nawet gdybym chciala. Postukala palcem w kartke na biurku. - Dostalam te wiadomosc e- mailem z Departamentu Armii mniej wiecej w tym samym czasie, kiedy ty otwierales list. Twoja nastepczyni juz jest w drodze. Przylatuje z dowodztwa wywiadu w Kosowie. Siedziala w samolocie, zanim ten list tutaj dotarl. Daugherty zamyslila sie nad czyms. -To znaczy, ze bedzie tu jeszcze dzisiaj? Helen zerknela na zegar stojacy na biurku. -Tak, za pare godzin. -O rany, ale tempo. -No wlasnie - zgodzila sie. - Twoja podroz tez juz jest zaplanowana. Masz dzien na to, zeby oproznic biurko i uporzadkowac stanowisko pracy. Odlatujesz jutro rano. -Jutro? -Lepiej zabieraj sie do pracy. I powodzenia, Hideo. Dobrze mi sie z toba pracowalo. Dolacze pozytywna opinie do twoich akt. -Tak jest, pani... sierzancie. Dziekuje. Nieco oszolomiony Takeda opuscil gabinet zamyslonej starszej sierzant Daugherty. I kiedy z zapalem porzadkowal swoje biurko, ona obracala miedzy dlonmi olowek i wpatrywala sie w przestrzen. Hideo z trudem powstrzymywal sie od okrzykow zwyciestwa. Bardzo tesknil za Miko i byl juz zmeczony samotnoscia, a zwlaszcza zwariowana praca w Instytucie. Przezyl tu wiele sytuacji kryzysowych, ale ta ostatnia wszystkich naprawde zaniepokoila. A nawet przestraszyla. Cieszylo go, ze zostawia to wszystko w diably. Trzy godziny pozniej technik czwartej grupy Adele Schweik stala na bacznosc w tym samym gabinecie przed starsza sierzant Daugherty. Byla drobna brunetka o niemal czarnych wlosach, prostej sylwetce i czujnych szarych oczach. Na nieskazitelnym mundurze dwa rzedy baretek mowily o jej sluzbie w wielu krajach i udziale w licznych kampaniach. Wsrod odznaczen byl nawet medal bosniacki. -Spocznij. Schweik wykonala rozkaz. -Dziekuje sierzancie. Daugherty przejrzala jej papiery i odezwala sie, nie podnoszac wzroku. -Troche szybkie to przeniesienie, prawda? -Kilka miesiecy temu poprosilam o transfer do Waszyngtonu. Z powodow osobistych. Dowiedzialam sie od pulkownika, ze w Detrick powstaje wakat, wiec skorzystalam z okazji. Daugherty spojrzala na nia. -Pani kwalifikacje sa chyba za wysokie na tak skromne stanowisko? Tu sie tak malo dzieje, nie ma wyjazdow zagranicznych. -Wiem tylko, ze zostalam przeniesiona do bazy w Detrick. Nie wiem, czym mam sie tu zajmowac. -Czyzby? - Daugherty uniosla jasna brew. Ta Schweik wydala jej sie troche za bardzo opanowana. - Znajdujemy sie w Wojskowym Instytucie Chorob Zakaznych. Prowadzone sa tutaj badania naukowe. Wszyscy nasi oficerowie to lekarze, weterynarze lub technicy medyczni. Mamy tu takze cywilow. Bez broni, bez poLilyonow, bez wojennej chwaly. Schweik usmiechnela sie. -To prawdziwa sielanka, sierzancie. Mila odmiana po Kosowie. Slyszalam kiedys, ze w instytucie prowadzi sie zaawansowane badania nad bardzo niebezpiecznymi chorobami. To moze byc ciekawe. Starsza sierzant podniosla glowe. -Owszem, dla lekarzy. Ale my mamy tylko rutynowa prace biurowa. Administrujemy ta placowka. Od weekendu mamy tutaj stan pogotowia. Prosze nie zadawac zadnych pytan. To nie powinno pani interesowac. I jesli skontaktuje sie z pania jakis dziennikarz, prosze go odeslac do rzecznika prasowego. To rozkaz. No dobrze, pani stanowisko sasiaduje ze stanowiskiem technik Quinn. Prosze sie przedstawic, zainstalowac, a Quinn we wszystko pania wprowadzi. Schweik stanela na bacznosc. -Dziekuje, sierzancie. Daugherty znow zaczela obracac olowek miedzy dlonmi, wpatrujac sie w drzwi, ktore zamknely sie za nowa pracownica. Westchnela. Nie byla z nia calkiem szczera. Wprawdzie jej praca miala przede wszystkim charakter rutynowy, zdarzaly sie chwile - tak jak teraz - kiedy wszystko stawalo na glowie. Wzruszyla ramionami. Widziala juz dziwniejsze rzeczy od nieoczekiwanej roszady personalnej, ktora uszczesliwila obie strony. Przez interkom poprosila Quinn o filizanke kawy i odpedzila natretne mysli o kryzysie w laboratorium i dziwnych przetasowaniach osobowych. Miala przeciez mnostwo pracy. O siedemnastej trzydziesci dwie starsza sierzant Daugherty zamknela na klucz drzwi do swego gabinetu, szykujac sie do wyjscia z opustoszalego biura. Ale biuro nie bylo calkowicie puste. -Chcialabym zostac dluzej, zeby sie ze wszystkim zapoznac - powiedziala Adele Schweik. -W porzadku. Powiadomie ochrone. Ma pani klucz do biura? Swietnie. Prosze zamknac drzwi na klucz, kiedy pani skonczy. Nie bedzie pani sama. Przez tego nowego wirusa nasi doktorzy swiruja. Przypuszczam, ze niektorzy zostana w Instytucie przez cala noc. Jesli to potrwa dluzej, beda nie do wytrzymania. Nie lubia tajemniczych chorob, ktore zabijaja ludzi. -O tym tez slyszalam. Drobna brunetka pokiwala glowa i usmiechnela sie. - Jak widac, w Fort Detrick nie jest az tak sielankowo. Daugherty rozesmiala sie. -Myslalam, ze da sie pani nabrac - odparla i wyszla z biura. Specjalistka Schweik jeszcze przez pol godziny czytala i robila notatki przy biurku w opuszczonym pomieszczeniu - na wypadek, gdyby starsza sierzant albo ochrona probowala ja sprawdzic. Otworzyla neseser, ktory wniosla podczas pierwszej przerwy na kawe. Kiedy rano wyladowala w bazie lotniczej Andrews, neseser czekal juz na nia w podstawionym samochodzie. Z neseseru wyjela schemat instalacji telefonicznej w budynku Instytutu. Glowna skrzynka, zawierajaca gniazda wszystkich numerow wewnetrznych i linii wychodzacych na zewnatrz, znajdowala sie w piwnicy. Studiowala schemat dlugo, zeby zapamietac polozenie skrzynki. Odlozyla go wreszcie, zamknela neseser i wyszla z nim na korytarz. Z niewinnym, ciekawym wyrazem twarzy rozejrzala sie ostroznie dookola. Straznik przed glownym wejsciem cos czytal. Nie wolno jej bylo zwrocic na siebie uwagi. Odetchnela pare razy, zeby sie uspokoic i przeslizgnela sie bezszelestnie korytarzem do wejscia do piwnicy. Odczekala chwile. Straznik nie wykonal zadnego ruchu, nie wydal zadnego dzwieku. Instytut zaliczano wprawdzie do budynkow pod scislym nadzorem, dotyczylo to jednak bardziej ochrony spoleczenstwa przed niebezpiecznymi toksynami, wirusami, bakteriami i innymi groznymi preparatami naukowymi, ktore badano w Instytucie. Wiec choc straznik byl dobrze wyszkolony, brakowalo mu agresywnej czujnosci zolnierza, broniacego dostepu do laboratorium, w ktorym pracuje sie nad tajna bronia. Odetchnela z ulga - straznik nie oderwal sie od lektury - i sprobowala otworzyc ciezkie metalowe drzwi. Byly zamkniete. Wyjela z neseseru pek kluczy. Trzecia proba zakonczyla sie sukcesem. Bezszelestnie zeszla po schodach i zaczela kluczyc miedzy ogromnymi maszynami, ktore ogrzewaly i chlodzily budynek, doprowadzaly do laboratoriow sterylne powietrze i podcisnienie, kierowaly poteznym systemem wentylacyjnym, doprowadzaly wode i roztwory chemiczne do prysznicow odkazajacych i zaspokajaly wszelkie inne potrzeby osrodka badawczego. Zanim zlokalizowala glowna skrzynke, spocila sie. Postawila neseser na ziemi i wyjela z niego mniejsza torebke z narzedziami, przewodami, kolorowymi zlaczkami, przyrzadami pomiarowymi, przelacznikami, urzadzeniami podsluchowymi i miniaturowymi urzadzeniami nagrywajacymi. Byl juz wieczor i w piwnicy panowala cisza, nie liczac sporadycznych trzaskow bulgotow i szumow dochodzacych z rur i szybow wentylacyjnych. Nie przestawala jednak nasluchiwac, chcac sie upewnic, czy nikt nie nadchodzi. Ze zdenerwowania czula na skorze dreszcze. Rozgladala sie czujnie. Wreszcie otworzyla glowna skrzynke i przystapila do pracy nad calym mnostwem polaczen. Dwie godziny pozniej po powrocie do biura sprawdzila telefon, podlaczyla do niego miniaturowe sluchawki z glosnikiem, wcisnela przycisk na ukrytym w szufladzie biurka urzadzeniu sterowniczym i zaczela nasluchiwac. -...Tak, obawiam sie, ze zejdzie mi tu jeszcze ze dwie godziny. Przepraszam, kochanie, ale nic na to nie poradze. Ten wirus to prawdziwa zagadka. Caly personel sie nad nim glowi. Dobrze, postaram sie wrocic, zanim dzieciaki pojda spac. Zadowolona z wynikow, wylaczyla urzadzenie i wybrala numer zewnetrzny. Odezwal sie meski glos, ktory wczoraj skontaktowal sie z nia i podal jej instrukcje. -Tak? -Instalacja zalozona. Jestem podlaczona do rejestratora wszystkich rozmow, a moj aparat zawiadomi mnie o kazdym polaczeniu z biur, ktorymi jest pan zainteresowany. Jestem przygotowana do przechwytywania rozmow. -Nikt nic nie widzial? Nikt niczego nie podejrzewa? Schweik szczycila sie doskonale wyczulonym sluchem i znala wszystkie glowne jezyki, nie liczac tych mniej popularnych. Glos nalezal do osoby wyksztalconej, ktorej angielski byl dobry, lecz nie doskonaly. Obca wymowa, drobny slad akcentu ze Srodkowego Wschodu. Na pewno nie Izrael, Iran ani Turcja. Byc moze Syria lub Liban, a najprawdopodobniej Jordania lub Irak. Zapamietala te informacje na przyszlosc. -Oczywiscie - odpowiedziala. -Doskonale. Prosze uwaznie sledzic wszelkie postepy w badaniach zwiazanych z nieznanym wirusem, nad ktorym pracuja. Prosze monitorowac wszystkie rozmowy telefoniczne z biurami doktor Russell, podpulkownika Smitha i generala Kielburgera. To zadanie nie moglo trwac dlugo. Staloby sie zbyt ryzykowne. Choc prawdopodobnie cialo prawdziwej technik czwartej grupy Adele Schweik nigdy nie zostanie odnalezione. Schweik nie miala krewnych i przyjaznila sie z niewielka garstka osob spoza armii. Z tych powodow wybor padl na nia. Ale obecna Schweik wyczula, ze starsza sierzant Daugherty cos podejrzewa. Nagle pojawienie sie Adele nieco ja zaniepokoilo. Jesli beda jej sie przygladac, moze zostac zdemaskowana. -Jak dlugo mam tu zostac? -Tak dlugo, jak bedzie trzeba. Prosze dzialac dyskretnie. Odlozyl sluchawke. Schweik pochylila sie nad biurkiem, zeby zapoznac sie z charakterem pracy w biurze starszej sierzant. Podsluchiwala rowniez rozmowy telefoniczne pracownikow Instytutu i sprawdzala, czy na aparacie nie zapala sie lampka, ktora miala ja zawiadamiac o rozmowach doktor Russell. Przez chwile zastanawiala sie, dlaczego doktor Russell jest tak wazna, ale szybko powsciagnela ciekawosc. O niektorych rzeczach lepiej nie wiedziec. Tak jest bezpieczniej. Rozdzial 4 24.00, Waszyngton Wspanialy waszyngtonski park Rock Creek jest oaza dzikiej przyrody w samym sercu miasta. Ciagnie sie waskim lukiem na polnoc od rzeki Potomac niedaleko Kennedy Center, a dalej przechodzi w szeroki lesny pas w polnocno-zachodniej czesci miasta. Park poprzecinany jest licznymi szlakami - pieszymi, rowerowymi i konnymi - nie brakuje tez terenow rekreacyjnych i zabytkow. Jedna z owych historycznych atrakcji jest Pierce Mill przy skrzyzowaniu Tilden Steet i Beach Drive. Stary mlyn zbudowano przed wojna secesyjna: wowczas nad zatoka stal ich caly rzad. Teraz miescilo sie w nim muzeum parku narodowego. W swietle ksiezyca mlyn wygladal jak upiorna pozostalosc po dawno minionych czasach.Na polnocny zachod od mlyna, gdzie geste zarosla nikly w cieniu wysokich drzew, czekal Bill Griffin z czujnym dobermanem na napietej smyczy. Bylo wprawdzie chlodno, ale Griffin pocil sie. Rozgladal sie przezornie. Lsniacy pies wachal powietrze, a jego postawione uszy obracaly sie, usilujac zlokalizowac zrodlo dzwieku. Z prawej strony ktos zblizal sie do mlyna. Pies wychwycil cichutki szmer deptanych lisci na dlugo, zanim odglos stal sie slyszalny dla Griffna. Na dzwiek krokow Griffin puscil zwierze. Pies poslusznie pozostal na miejscu, czekajac w pogotowiu z napietymi, rozdygotanymi miesniami. Griffin dal mu bezglosny sygnal reka. Doberman zniknal w ciemnosci jak czarna zjawa, okrazajac szerokim lukiem mlyn, niewidzialny wsrod groznych cieni drzew. Griffinowi potwornie zachcialo sie palic. Czul napiety kazdy nerw. W krzakach za nim przemknelo z szelestem cos malego i dzikiego. Gdzies w parku rozleglo sie pohukiwanie sowy. Ale on nie zwracal uwagi ani na lesne odglosy, ani na swoje zdenerwowanie. Byl doskonale wyszkolonym prawdziwym profesjonalista, czatowal wiec dalej, czujny i nieruchomy. Oddychal plytko, zeby obloczki bialej pary w zimnym nocnym powietrzu niee zdradzily jego obecnosci. I trzymal nerwy na wodzy. Byl wkurzony i zmartwiony. Kiedy podpulkownik Jonathan Smith wreszcie pojawil sie w polu widzenia, maszerujac przez parkowy trawnik w srebrnoniebieskim swietle ksiezyca, Griffin nadal nie dawal znaku zycia. Po drugiej stronie trawnika doberman przywarl do ziemi i stal sie niewidzialny. Ale Griffin wiedzial, ze zwierze tam jest. Jon Smith zatrzymal sie. -Bill? - zapytal ochryplym szeptem. Z mroku wsrod drzew Griffin nie przestawal lustrowac okolicy. Przysluchiwal sie ruchowi ulicznemu na pobliskiej szosie i dalszym odglosom miasta. Nic nie zwrocilo jego uwagi. W tej czesci ogromnego parku nikogo nie bylo. Odczekal chwile, zeby sie przekonac, czy pies potwierdzi jego przypuszczenia. Ale doberman tez byl najwyrazniej zadowolony i wznowil swoj obchod. Griffin westchnal. Wyszedl z cienia na skraj zalanego ksiezycowa poswiata trawnika. -Smithy. Tutaj - odezwal sie cichym, zdenerwowanym glosem. Jon Smith odwrocil sie z dusza na ramieniu. Widzial tylko zamazany ksztalt majaczacy w ksiezycowej poswiacie. Ruszyl w jego strone, czujac sie dziwnie bezbronny i odsloniety, choc nie wiedzial przed czym. -Bill? - wychrypial. - To ty? -Persona non grata - zazartowal Griffin i znow zanurzyl sie w cien. Smith poszedl w jego slady. Zamrugal, zeby szybko przyzwyczaic oczy do ciemnosci. Wreszcie zobaczyl przyjaciela, ktory usmiechal sie do niego. Bill Griffin mial te sama okragla, nijaka twarz jak niegdys. Ale schudl jakies piec kilo - nie mial juz pyzatych policzkow i byl szczuplejszy w pasie, przez co jego ramiona wydawaly sie masywniejsze. Brazowe wlosy opadaly miekko i niesfornie na kark. Krepy i dobrze zbudowany, byl nizszy od Smitha o jakies piec centymetrow. Ale Smith nieraz widzial, jak Bill Griffin przeistacza sie w szarego czlowieka, ktory albo wraca wlasnie z pracy w fabryce komputerow albo w miejscowym barze smazy kotlety. Taka twarz i sylwetka przydawaly sie w wywiadzie wojskowym i w FBI, gdzie kierowal tajnymi operacjami - pod nijaka powloka kryl sie bystry umysl i zelazna wola. Dla Smitha stary przyjaciel zawsze byl kims w rodzaju kameleona, ale nie tej nocy. Tej nocy Jon znow zobaczyl gwiazde szkolnej druzyny pilkarskiej i starego uparciucha. Wyrosl na uczciwego, porzadnego i odwaznego czlowieka. Prawdziwy Bill Griffin. Griffn wyciagnal reke. -Czesc, Smithy. Milo cie widziec po tylu latach. Najwyzszy czas. Kiedysmy sie widzieli po raz ostatni? Hotel "Drake" w Des Moines? -Tak. Knajpy i piwo Potosi. - Ale Jon Smith nie usmiechnal sie do tych wspomnien, gdy sciskal dlon Griffina. - Co za pomysl, zeby sie tutaj spotykac? W co sie wpakowales? Masz klopoty? -Mozna tak powiedziec - przytaknal Griffin, choc ton jego glosu pozostawal beztroski. -Ale na razie dajmy temu spokoj. Jak ci sie zyje, Smithy? -W porzadku - odparl Smith niecierpliwie. - Ale mowmy o tobie. Skad wiedziales, ze jestem w Londynie? - Zasmial sie cicho. - Mniejsza z tym. Glupie pytanie, co? Ty wszystko wiesz. Dobra, po co... -Slyszalem, ze sie zenisz? Wreszcie znalazl sie ktos, kto ujarzmil kowboja? Chcesz kupic dom na przedmiesciach, wychowywac dzieci i strzyc trawnik w ogrodku? -Nigdy w zyciu. Smith usmiechnal sie szeroko. - Sophia tez jest kowbojem. Jeszcze jednym lowca wirusow. -Ach, tak. Teraz rozumiem. Niezly duecik. Griffin kiwnal glowa i odwrocil wzrok. Jego oczy byl rownie niespokojne i czujne jak oczy niewidocznego teraz dobermana. Zupelnie jakby za chwile park mial stanac w plomieniach. - A propos, jak wam idzie z wirusem? -Jakim wirusem? Mamy ich w Detrick sporo. Bill Griffin wciaz omiatal wzrokiem ciemny park, jak artylerzysta, ktory namierza cel. Nie zwazal na pot, ktory ociekal pod ubraniem. -Z tym, nad ktorym pracujecie od soboty. Smith zdziwil sie. -Od wtorku bylem w Londynie. Przeciez wiesz. - Zaklal glosno. - Cholera jasna! Wiec to w tej sprawie wezwano Sophie do laboratorium, kiedy rozmawialismy! Musze wracac... - Przerwal, marszczac brwi. - Skad wiesz, ze w Detrick maja nowego wirusa? A wiec o to chodzi? Myslisz, ze kiedy bylem w Londynie, o wszystkim mnie powiadomiono, a teraz chcesz ze mnie cos wyciagnac? Twarz Griffina nie zdradzala niczego. Badal wzrokiem okolice. -Spokojnie, Jon. -Spokojnie? Smith nie wierzyl wlasnym uszom. - Ten wirus tak bardzo zainteresowal FBI, ze kazali mnie przemaglowac? Co za idiotyzm. Twoj szef moze zadzwonic do mojego szefa. Tak sie zalatwia te sprawy. Griffin spojrzal wreszcie na niego. -Nie pracuje juz dla FBI. -Nie...? -Smith utkwil wzrok w oczach starego przyjaciela, ale nie wyczytal z nich nic. Oczy Billa Griffina i w ogole cala nijaka twarz, stracily jakikolwiek wyraz. Zniknal stary Bill Griffin i Smith poczul krotki ucisk w dolku. Ogarnal go gniew. Zdobyta w wojsku i pracy naukowej intuicja podpowiadala mu, ze musi sie miec na bacznosci. -Co jest takiego niezwyklego w tym nowym wirusie? I dla boga te informacje? Pewnie dla jakiegos szmatlawego brukowca? -Nie pracuje dla zadnej gazety. -Wiec dla jakiejs komisji parlamentarnej? Chca obciac wydatki na badania naukowe i zatrudnili bylego agenta FBI - Smith wzial gleboki wdech. Nie poznawal czlowieka, ktorego kiedys uwazal za najlepszego przyjaciela. Cos odmienilo Billa Griffina, a Griffin nie zamierzal powiedziec co. Wygladalo na to, ze chce wykorzystac stara przyjazn dla prywatnych celow. Smith pokrecil glowa. -Nie, Bill, nie mow mi, dla kogo pracujesz. Nie jestem ciekaw. Jesli chcesz dowiedziec sie czegos o jakims wirusie, zrob to droga oficjalna. I nie dzwon do mnie wiecej, chyba ze jako moj przyjaciel i nikt inny. Zniesmaczony odwrocil sie. -Poczekaj, Smithy. Musimy porozmawiac. -Idz do diabla, Bill. -Jon Smith szedl dalej w strone swiatla ksiezyca. Griffin zagwizdal cicho. Przed Jonem wyrosl nagle wielki doberman. Stal i warczal. Smith zamarl. Pies, gotowy do skoku, podniosl pysk i wydal z siebie przeciagly, gleboki charkot. Jego biale, wilgotne zeby byly tak ostre, ze jednym chwytem mogly rozerwac czlowiekowi gardlo. Smith uslyszal lomot serca w piersiach. Patrzyl na psa, nie ruszajac sie z miejsca. -Przepraszam - uslyszal za soba niemal smutny szept Griffina. - Pytales mnie o klopoty. Rzeczywiscie chodzi o klopoty, ale nie moje. Pies nadal wydawal z gardla ostrzegawcze pomruki, a Smith stal nieruchomo. Jego twarz wykrzywil grymas pogardy. -Chcesz powiedziec, ze ja moge miec jakies klopoty? Daj spokoj. -Tak. Griffin kiwnal glowa. - Wlasnie to ci chce powiedziec, Smithy. I dlatego poprosilem cie o spotkanie. Nie moge ci nic wiecej powiedziec. Grozi ci niebezpieczenstwo. Prawdziwe niebezpieczenstwo. Jak najszybciej wyjedz z miasta. Nie pojawiaj sie w laboratorium. Wsiadz do samolotu i... -Co ty wygadujesz? Doskonale wiesz, ze tego nie zrobie. Mam uciec z pracy? Cholera, co sie z toba dzieje, Bill? Griffin zignorowal pytanie. -Posluchaj! Zadzwon do Detrick. Powiedz generalowi, ze potrzebujesz urlopu. Dlugiego urlopu. Za granica. Zrob to teraz i zwiewaj stad jak najdalej. Jeszcze dzisiaj! -To mi nie wystarczy. Powiedz, co jest takiego szczegolnego w tym wirusie? Jakie niebezpieczenstwo mi grozi? Jesli chcesz, zebym to zrobil, musze wiedziec dlaczego. -Na litosc boska! - Griffin tracil cierpliwosc. - Probuje ci tylko pomoc. Wyjedz! I to szybko! Zabierz ze soba te twoja Sophie. Zanim skonczyl, warczacy doberman raptownie obrocil sie o dziewiecdziesiat stopni na poludnie. Chyba zauwazyl cos po drugiej stronie parku. -Mamy gosci, piesku? - zapytal cicho Griffin. Dal znak reka i pies pognal w strone drzew. Griffin odwrocil sie do Smitha. -Uciekaj stad, Jon! Natychmiast! - wyrzucil z siebie. Ruszyl za dobermanem jak cien, poruszajac sie z niewiarygodna predkoscia. Mezczyzna i pies znikli wsrod gestych drzew mrocznego parku. Jon byl oszolomiony. Bill bal sie o niego czy o samego siebie? A moze o obu? Jego stary przyjaciel duzo ryzykowal, zeby go ostrzec i sprobowac namowic do czegos, co dawniej uznaliby za niedorzecznosc: do porzucenia pracy i odpowiedzialnosci. Zeby posunac sie tak daleko, musial juz nie miec odwrotu. W co, na litosc boska, wdepnal Griffin? Smitha przeszedl zimny dreszcz. Czul krew pulsujaca w skroni. Bill mial racje. Jonowi grozilo niebezpieczenstwo, przynajmniej tu, w tym ciemnym parku. I nagle jakby stare ubrania same okryly go jak dawno nie noszona peleryna. Zmysly wyostrzyly sie. Okiem zawodowca zlustrowal drzewa i trawniki. Ruszyl biegiem wzdluz ciemnej linii drzew, nie przestajac analizowac sytuacji. Przedtem sadzil, ze Bill odnalazl go dzieki FBI, ale powiedzial, ze nie pracuje juz dla FBI. O pobycie Smitha w "Wilbraham Hotel" wiedziala tylko jego narzeczona, szef i urzednik z Fort Detrick, ktory zajmowal sie rezerwacja. Nie bylo mowy, zeby ktoras z tych osob zdradzila miejsce jego pobytu obcej osobie, chocby i przekonujacej. Wiec jakim cudem Bill - czlowiek, ktory twierdzil, ze nie pracuje juz dla rzadu - zdolal dowiedziec sie, ze gdzie Smith bedzie mieszkal w Londynie?W cieniu starego mlyna, przy wejsciu do parku Rock Creek, od strony Tilden Street przyczaila sie czarna limuzyna z wylaczonymi swiatlami. Tylne siedzenie zajmowal samotnie Nadal al - Hassan, wysoki mezczyzna o ciemnej twarzy i ostrych, jakby wycietych toporem rysach. Sluchal relacji swego podwladnego, Steve'a Madduksa, ktory pochylal sie nad oknem samochodu. Maddux biegl, wiec jego twarz byla czerwona i spocona. -Jesli Bill Griffin jest w tym parku, panie al - Hassan, to musi byc chyba jakims pieprzonym duchem. Widzialem tylko doktorka na spacerze. Oddychal ciezko, usilujac zlapac oddech. Ostre wypuklosci kosci policzkowych i zapadla twarz wysokiego mezczyzny siedzacego wewnatrz luksusowego samochodu szpecily glebokie dzioby, znak, ze jako jeden z niewielu przezyl budzaca niegdys smiertelny strach czarna ospe. Czarne, zapadniete oczy patrzyly zimno i bez wyrazu. -Mowilem ci juz, Maddux: skoro pracujesz dla mnie, nie mozesz bluznic. -No tak, przepraszam. W porzadku? Jezu Chr... Reka wysokiego mezczyzny zaatakowala jak kobra. Dlugie palce zacisnely sie na gardle Madduksa. Maddux pobladl i wydal z siebie stlumiony dzwiek: bluznierstwo ugrzezlo mu w gardle, nie wypowiedziane slowa zawisly w zlowrogiej ciszy. Wreszcie dlon na gardle rozluznila chwyt. Z czola Madduksa splywal pot. Oczy w samochodzie byly jak zwierciadla - lsniace, nieprzeniknione powierzchnie. Glos brzmial zwodniczo spokojnie. -Chcesz umrzec tak mlodo? -Przeciez pan jest muzulmaninem - wychrypial przerazony mezczyzna. - Co w tym zlego... -Wszyscy prorocy sa swieci. Abraham, Mojzesz i Jezus. Wszyscy! -No juz dobrze, dobrze. Jez... - Maddux zadygotal, kiedy palce znow zacisnely sie na jego krtani. - Skad to mialem wiedziec? Wysoki mezczyzna jeszcze przez chwile trzymal go za gardlo, wreszcie puscil. Cofnal reke. -Moze masz racje. Za wiele wymagam od tepych Amerykanow. Ale teraz juz wiesz i nie zapomnisz. Nie bylo to pytanie. -Ma sie rozumiec, panie al-Hassan, oczywiscie - wycharczal Maddux. Al-Hassan przyjrzal mu sie zimnymi, lustrzanymi oczami. -Ale Jon Smith tam byl. Cofnal sie w mrok wnetrza samochodu. Mowil cicho, jakby do siebie. -Nasz czlowiek w Londynie dowiaduje sie, ze Smith przelozyl lot i na caly dzien zniknal. Twoi ludzie namierzaja go na lotnisku Dullesa, ale nie jedzie do domu w Maryland, tylko przyjezdza tutaj. W tym samym czasie nasz szacowny kolega wymyka sie z hotelu. Sledze go, a tu udaje mu sie zgubic mnie. Nie znalazles go w parku, ale nie sadzisz, ze to bardzo dziwny zbieg okolicznosci? Po co przyjechal tutaj wspolpracownik doktor Russell, jesli nie na spotkanie z naszym panem Griffinem? Maddux milczal. Wiedzial, ze wiekszosc pytan szef wypowiada na glos do jakiejs niewidzialnej czesci samego siebie. Pozwolil, zeby cisza przeciagnela sie. Park wokol limuzyny i obu mezczyzn zdawal sie zyc wlasnym zyciem. W koncu al-Hassan wzruszyl ramionami. -Moze sie myle. Moze to rzeczywiscie zbieg okolicznosci i Griffin nie ma nic wspolnego z obecnoscia pulkownika Smitha w parku. To chyba nie ma zadnego znaczenia. Twoi ludzie zajma sie pulkownikiem Smithem, tak? -Zalatwione.- Maddux kiwnal glowa na potwierdzenie swych slow. - Nie uda mu sie wydostac z Waszyngtonu. Rozdzial 5 01.34, wtorek, 14 pazdziernika Fort Detrick, Maryland Sophia Russell zapalila lampke na biurku w swoim gabinecie i opadla na fotel, zmeczona i sfrustrowana. Rano zadzwonil Victor Tremont i poinformowal ja, ze w dziennikach z Peru nie znalazl zadnej wzmianki o dziwnym wirusie i indianskim plemieniu "pijacych malpia krew". Wiazala z nim ogromne nadzieje, byla wiec zrozpaczona, ze nie mogl jej pomoc.Choc caly zespol mikrobiologow w Detrick pracowal okragla dobe, nie zdolano wyeliminowac zagrozenia, ktore stwarzal wirus. Kazda czasteczka nowego wirusa miala ten sam kulisty ksztalt z wloskowatymi wypustkami niektorych bialek - tak jak wirus grypy. Lecz ten byl o wiele prostszy od kazdej mutacji wirusa grypy i o wiele bardziej niebezpieczny. Kiedy nie udalo sie znalezc odpowiednika wsrod hantawirusow, ponownie sprawdzono wirusy Marburg, Lassa i Ebola. Nowy wirus nie wykazywal podobienstwa do tej zabojczej rodziny. Sprawdzono wszystkie inne znane goraczki krwotoczne. Sprawdzono dur brzuszny, dzume dymieniczna, dzume plucna zapalenie opon i tularemie. Bez rezultatow. Po poludniu Sophia zazadala, aby general Kielburger ujawnil istnienie wirusa i poprosil o pomoc Centrum Kontroli Chorob Zakaznych i inne osrodki medyczne na swiecie. General ociagal sie, zanotowano przeciez tylko trzy przypadki. Z drugiej strony wszystko wskazywalo na to, ze wirus jest zupelnie nieznany, szalenie niebezpieczny i jesli general nie podejmie odpowiednich krokow, moze zostac obarczony odpowiedzialnoscia za wybuch pandemii. Chcac nie chcac, ustapil wreszcie i rozeslal szczegolowe raporty i probki krwi do Centrum Kontroli Chorob Zakaznych, Sekcji Badania Patogenow Swiatowej Organizacji Zdrowia, Porton Down w Wielkiej Brytanii, Uniwersytetu Antwerpskiego w Belgii, Instytutu im. Bernarda Nochta, Instytutu Pasteura we Francji i wszystkich wazniejszych osrodkow badawczych na calym swiecie. Teraz nadchodzily pierwsze raporty z innych laboratoriow. Wszyscy zgodni co do tego, ze nowy wirus przypomina hantawirusa, ale nie znalezli zadnego odpowiednika w swoich bankach danych. Raporty z Centrum Kontroli Chorob Zakaznych i zagranicznych laboratoriow nie posunely sprawy ani o krok. Zawieraly tylko rozpaczliwe, choc bardzo profesjonalne, domysly. Smiertelnie zmeczona Sophia odsunela fotel od biurka. Pomasowala skronie, probujac odpedzic bol glowy. Zerknela na zegarek i przerazila sie. Dobry Boze - dochodzila druga nad ranem. Czolo pokryly jej bruzdy. Gdzie sie podziewa Jon? Gdyby zgodnie z planem przyjechal do domu ubieglej nocy, dzisiaj przyszedlby do pracy w laboratorium. W ciagu dnia w szalonym tempie pracy nie myslala o jego nieobecnosci. A i teraz, mimo zmeczenia, bolu glowy i niepokoju, usmiechnela sie wbrew sobie. Jej czterdziestojednoletni narzeczony byl ciekawy swiata i impulsywny jak dwudziestolatek. Wystarczylo pomachac mu przed nosem jakas medyczna zagadka, zeby zupelnie stracil glowe. Musial odkryc cos fascynujacego i dlatego sie spoznial. Ale powinien przynajmniej zatelefonowac. Wkrotce minie doba, odkad powinien wrocic. Moze Kielburger wyslal go gdzies w tajemnicy i Jon nie mogl zadzwonic. To podobne do generala. Coz z tego, ze byla narzeczona Jona. Jesli Kielburger gdzies go wyslal, dowie sie o tym z reszta personelu, kiedy general uzna to za stosowne. Wyprostowala sie na krzesle. Personel naukowy harowal przez cala noc, general tez. Nigdy nie przepuscil okazji, zeby zrobic dobre wrazenie. Ogarnela ja nagle zlosc. Pelna obaw o Jona ruszyla do gabinetu dowodcy. General brygady, doktor Calvin Kielburger, byl jednym z tych wielkich, silnych facetow o donosnym glosie i ptasim mozdzku, ktorych armia uwielbia awansowac do rangi pulkownika, ale nie wyzej. Ludzie ci sa czasem twardzi, zawsze malostkowi, nie maja talentow dyplomatycznych i nie potrafia dogadywac sie z innymi. Zwykle nazywa sie ich "bykami" lub "niedzwiedziami". Oficerowie o takich przezwiskach czasem awansuja wyzej, ale z reguly sa to niewysocy, zadziorni faceci o poteznych szczekach. Zdobywszy jeden stopien wyzej od tego, czego mogl sie w granicach rozsadku spodziewac, general brygady Kielburger porzucil badania medyczne dla upajajacej wizji awansu do stopnia pelnego generala i objecia stanowiska dowodczego w terenie. Ale na dowodcow szukano inteligentnych oficerow, ktorzy potrafia dobrze wspolpracowac takze z cywilnymi pracownikami. Kielburger byl zbyt zajety promowaniem wlasnej osoby, zeby dostrzegac koniecznosc korzystania z inteLilyencji i taktu. W rezultacie kierowal niesforna banda wojskowych i cywilnych naukowcow, z ktorych wiekszosc nie uznawala rozkazow, zwlaszcza od takich nadetych kretynow jak Kielburger. Z tego niesubordynowanego towarzystwa najbardziej rozwydrzony, swawolny i irytujacy okazal sie podpulkownik Jon Smith. Totez w odpowiedzi na pytanie Sophii Kielburger ryknal: -Nigdzie nie wyslalem pulkownika Smitha do jasnej cholery! Gdybysmy mieli jakies delikatne zadanie do wykonania, na pewno nie wyslalbym jego! Wlasnie przez takie numery! Sophia byla rownie opanowana, jak Kielburger wsciekly. -Jon nie robi zadnych numerow. -A kto spoznia sie o caly dzien, kiedy jest nam tutaj potzebny! -Jesli pan do niego nie dzwonil, skad mial wiedziec, ze jest tu potrzebny? Nawet ja nie zdawalam sobie sprawy, ze sytuacja jest tak powazna, poki nie zaczelam badac wirusa. Od tej pory prawie nie wychodzilam z laboratorium. Pracowalam. Chyba pamieta pan, co to znaczy.- Prawde mowiac, watpila, czy general zachowal jakiekolwiek wspomnienia o trudnej i fascynujacej pracy w laboratorium. Slyszala bowiem, ze nawet wtedy wolal grzebac w papierach i krytykowac osiagniecia innych naukowcow. - Musi byc jakis powod spoznienia Jona. Pewnie zatrzymalo go cos waznego. -Na przyklad co, pani doktor? -Gdybym wiedziala nie marnowalabym panskiego cennego czasu. Ani swojego. Ale to do niego niepodobne, zeby nie zawiadomic mnie o spoznieniu. Na rumiana twarz Kielburgera wyplynal szyderczy usmieszek. -A moim zdaniem bardzo podobne. Przeklety pirat ktory bez przerwy szuka skrzyni ze skarbem. On sie juz nie zmieni. Pewnie trafil na jakis "interesujacy" problem medyczny albo lekarstwo, albo obie rzeczy naraz i nie zdazyl na samolot. Niech pani spojrzy prawdzie w oczy, to przeklety rozlazly cywil. Kiedy sie pobierzecie, to pani bedzie musiala sobie z tym radzic. Nie zazdroszcze. Sophia zacisnela usta. Walczyla z silnym pragnieniem powiedzenia generalowi, co o nim mysli. Patrzyl na nia i rozbieral ja w myslach. Zawsze podobaly mu sie blondynki. Podniecal go sposob, w jaki spinala jasne wlosy. Zastanawial sie, czy wszedzie jest blondynka. Poniewaz nie odpowiadala, ciagnal dalej bardziej pojednawczym tonem. -Prosze sie nie martwic, doktor Russell. Na pewno wkrotce sie zjawi. W kazdym razie mam taka nadzieje, bo potrzebujemy kazdej pary rak do badan nad tym wirusem. Przypuszczam, ze nie ma pani nic nowego do zameldowania? Sophia pokrecila glowa. -Szczerze mowiac, zaczynaja mi sie konczyc pomysly, tak jak i reszcie zespolu. Inne laboratoria tez sie mocno glowia. Na razie nikt nie przeslal nic konkretnego. Kielburger bebnil palcami z niezadowoleniem. Byl przeciez generalem, musial dzialac. -Mowi pani, ze takiej odmiany wirusa jeszcze nie widziano? -Zawsze musi byc ten pierwszy raz. General jeknal. Ta sprawa mogla zniweczyc szanse na wyrwanie sie z medycznego getta i objecie dowodztwa w terenie. Sophia przygladala mu sie. -Czy moge cos zaproponowac, generale? -Czemu nie? - odparl gorzko. -Trzy przypadki, ktore znamy, wystapily w roznych rejonach geograficznych. Dwie ofiary sa mniej wiecej w tym samym wieku, trzecia jest duzo mlodsza. Dwaj mezczyzni, jedna kobieta. Zolnierz w czynnej sluzbie, weteran i cywil. Jak sie zarazili? Co bylo zrodlem infekcji? Gdzies musi byc jej ognisko. Szanse na zarazenie sie tym samym nieznanym wirusem w miejscach odleglych o tysiace kilometrow w ciagu jednej doby sa minimalne. General jak zwykle nie zrozumial. -Do czego pani zmierza? -Jesli nowe przypadki nie pojawia sie w jednym z tych trzech miejsc, musimy sie dowiedziec, co laczy te trzy ofiary. Musimy przeanalizowac ich zyciorysy. Moze na przyklad szesc miesiecy temu zamieszkali w tym samym hotelu w Milwaukee. Moze wtedy cala trojka zostala zainfekowana. - Przerwala na chwile. - Powinnismy przestudiowac dokumentacje medyczna w tych trzech rejonach, moze trafimy na slady dawnych infekcji, ktore mogly wytworzyc antygeny. Bylby to przynajmniej jakis pozytywny krok. Kielburger znow sprawialby wrazenie aktywnego i zdecydowanego. -Natychmiast wydam odpowiednie rozkazy. Poleci pani z pulkownikiem Smithem z samego rana do Kalifornii, zeby porozmawiac z ludzmi, ktorzy znali majora Andersona. Czy to jasne? -Calkowicie, generale. -Swietnie. Prosze mnie zawiadomic, kiedy Smith raczy wrocic do pracy. Dobiore mu sie do tylka! Sophia byla tak zdenerwowana, ze nie bawilo jej przedstawienie Kielbergera, ktory odgrywal role bohaterskiego twardziela rodem z Hollywood. Wstala i wyszla z gabinetu. Na korytarzu spojrzala na zegar scienny: pierwsza piecdziesiat szesc. Ogarnela ja nowa fala niepokoju. Moze Jonowi cos sie stalo? Gdziez on sie podziewa! 14.05, Waszyngton Jadac malym triumphem przez miasto, Jon walkowal w myslach slowa Billa Griffina, probujac zrozumiec nawet to, co nie zostalo powiedziane.Bill oswiadczyl, ze nie pracuje juz dla FBI. Odszedl sam czy zostal wyrzucony? W kazdym razie mial jakis niejasny zwiazek z nowym wirusem, ktory przeslano do Instytutu - prawdopodobnie w celu zidentyfikowania i okreslnia najlepszej metody leczenia. Wygladalo to na rutynowe zadanie, jedno z typowych zlecen dla zespolu z Fort Detrick. Mimo to Griffin twierdzil, ze Smithowi grozi niebezpieczenstwo. Wytresowany doberman mowil wiecej o stanie ducha Billa niz slowa. Griffin ewidentnie bal sie nie tylko o Jona, ale i o siebie. Gdy sie juz rozstali, Jon ostroznie przemknal pograzonymi w ciemnosci parkowymi sciezkami. Od czasu do czasu przystawal i sprawdzal, pod ostoja drzew, czy nikt go nie sledzi. Przy odremontowanym triumphie rocznik tysiac dziewiecset szescdziesiat osiem rozejrzal sie uwaznie. Wyjechal z parku kierujac sie na poludnie. Oddalal sie od Maryland i od domu, czego ewentualny przesladowca nie mogl przewidziec. Mimo poznej godziny ruch na ulicach byl spory. Dopiero okolo czwartej nad ranem ruchliwa metropolia usypiala i jej glowne ulice pustoszaly. Poczatkowo wydawalo mu sie, ze ktos za nim jedzie. Kluczyl, przyspieszal, zwalnial, poki nie dotarl do Dupont Circle i Foggy Bottom, skad znow ruszyl na polnoc. Krazyl po miescie jeszcze przez godzine, ale teraz byl pewien, ze nikt nie depcze mu po pietach. Nie tracac czujnosci, znow skrecil na poludnie, tym razem na Wisconsin Avenue. Ruch byl tam niewielki, lampy rzucaly na ziemie szerokie, zolte kaluze swiatla. Westchnal ciezko. Boze, jak bardzo chcial zobaczyc Sophie. Teraz mogl juz chyba bezpiecznie do niej jechac. Przetnie rzeke. Aleja George'a Washingtona dotrze do autostrady numer 495, i dalej, na polnoc, do Maryland. Do Sophii. Na mysl o niej usmiechnal sie. Im dluzej sie nie widzieli, tym bardziej za nia tesknil. Nie mogl sie juz doczekac, kiedy znow wezmie ja w ramiona. Zblizal sie do rzeki dluga ulica dzielnicy Georgetown, mijajac modne butiki, eleganckie ksiegarnie, popularne restauracje, bary i kluby, gdy nagle zauwazyl, ze olbrzymia, glosna ciezarowka zrownala sie z lewej strony z jego malym wozem. Szesciokolowa lora, jakich pelno na obwodnicach i autostradach wokol kazdego miasta od Wschodniego do Zachodniego Wybrzeza, przez chwile obudzila jego ciekawosc. Dostawy do restauracji i sklepow zaczna sie dopiero za trzy, cztery godziny. Co ciekawe, ani na kabinie, ani na bialej platformie towarowej nie widac bylo nazwy firmy, adresu, logo, sloganu reklamowego, numeru telefonu - niczego, co zdradzaloby, jaki wiezie towar i dla kogo. Rozmyslajac nadal o Sophii, nie zastanawial sie nad dziwna anonimowoscia ciezarowki. Wydarzenia tej nocy obudzily w nim jednak zmysl zagrozenia, tak wyostrzony w latach pracy na linii frontu, gdzie walki mogly wybuchnac w kazdej chwili, smierc byla czyms realnym i bliskim, a choroba czaila sie zza kazdego krzaka. A moze to jakis ruch czy dzwiek w ciezarowce zwrocil jego uwage? Cokolwiek to bylo, na ulamek sekundy przed tym, jak potezny woz wysunal sie do przodu i zaczal skrecac, zeby zagrodzic droge sportowemu samochodowi, Smith wiedzial, co sie stanie. Wstrzasnal nim przyplyw adrenaliny. Poczul scisniecie w gardle. Blyskawicznie ocenil sytuacje. Kiedy ciezarowka zagradzala mu droge, skrecil raptownie w prawo. Samochod podskoczyl na krawezniku i wtoczyl sie pusty chodnik. Nie jechal szybko - zaledwie piecdziesiat kilometrow na godzine - ale jazda chodnikiem, nawet szerokim, przy tej predkosci byla szalenstwem. Nie mial jednak innego wyjscia. Ciezarowka ryczala tuz obok, a on staral sie zapanowac nad samochodem. Z glosnym trzaskiem skosil skrzynke pocztowa i kosz na smieci, stracil stragan. Mijal w pedzie zamkniete, ciche drzwi sklepow barow i klubow. Zaciagniete okna migaly jak mrugajace do niego niewidome oczy. Spocony zerknal w lewo. Wielka ciezarowka caly czas jechala rownolegle i czekala na okazje, zeby przycisnac go do muru i zmiazdzyc jak robaka. Podziekowal w duchu Bogu za to, ze chodnik jest pusty. Omijajac pojemniki na smieci, zauwazyl, ze okno ciezarowki od strony pasazera opuszcza sie, a znad szyby wystaje lufa, wymierzona prosto w niego. Przez chwile ogarnelo go przerazenie: zepchniety na chodnik, z ciezarowka blokujaca powrot na jezdnie, nie mogl sie ani ukryc, ani wymknac. I nie byl uzbrojony. Bez wzgledu na to, jakie wczesniej mieli wobec niego plany, teraz zamierzali go zastrzelic. Wcisnal hamulec i lekko skrecil. Bandyta w szoferce zaczal walczyc z karabinem, jakby probowal odnalezc uciekajacy cel. Pot zalewal Smithowi czolo. I nagle przez chwile pojawila sie nadzieja. Zobaczyl przed soba skrzyzowanie. Zacisnal pobielale rece na kierownicy niemal popychajac triumpha. I wlasnie w chwili, gdy przyspieszyl, bron wypalila. Rozlegl sie potworny huk, lecz kula spoznila sie. Drasnela tylko tyl samochodu i roztrzaskala sklepowe okno. Szklo rozpryslo sie w powietrzu, a Smith odetchnal gleboko. Malo brakowalo. Spojrzal z niepokojem na lufe, podskakujaca w otwartym oknie ciezarowki. Na szczescie z kazda chwila zmniejszala sie odleglosc dzielaca go od skrzyzowania. Na jednym rogu stal bank, na pozostalych trzech sklepy. Nie mial juz czasu. Skrzyzowanie bylo tuz, tuz. To mogla byc jego jedyna szansa. Wciagnal gleboko powietrze, dokladnie oszacowal odleglosc i wdepnal hamulec. Samochodem zatrzeslo, a wtedy Smhh skrecil ostro w prawo. Mial tylko pare sekund, zeby zobaczyc, co stalo sie z ciezarowka, ale wszystko poszlo wedlug planu. Ciezarowka - ofiara wlasnej predkosci - pomknela prosto i znikla z pola widzenia. Cos w nim krzyczalo z radosci, wcisnal gaz do dechy, znow zahamowal i skrecil, tym razem w zielona ulice szeregowych domow. Jechal dalej. Kluczyl ulicami, caly czas zerkajac w lusterko, choc wiedzial, ze dluga ciezarowka nie mogla zawrocic pomimo niewielkiego ruchu. Dyszac z wysilku, zatrzymal wreszcie samochod w azurowym cieniu rozrosnietej magnolii na ciemnej willowej ulicy. Zaparkowane tam mercedesy, BMW i inne drogie zabawki wskazywaly, ze to jedno z ekskluzywnych osiedli w Georgetown. Z trudem zdjal rece z kierownicy i przyjrzal sie dloniom. Drzaly, ale nie ze strachu. Juz dawno nie mial takich klopotow - powaznych klopotow, ktorych nie przewidzial i nie chcial. Odrzucil glowe do tylu i zamknal oczy. Odetchnal glebobo. Dziwil sie - jak zawsze w takich sytuacjach - ze wszystko moze sie tak szybko zmienic. Nie lubil klopotow... choc dawna czesc jego osoby rozumiala je i dobrze sie z nimi czula. Sadzil wczesniej, ze zwiazek z Sophia polozyl kres temu wszystkiemu. Przy niej - tak mu sie przynajmniej wydawalo - nie byly mu potrzebne niebezpieczenstwa, ktore w przeszlosci utwierdzaly go w przekonaniu, ze zyje pelnia zycia. Ale teraz nie mial wyboru. Mordercy z ciezarowki musieli miec jakis zwiazek z tym, przed czym probowal go ostrzec Bill Griffin. Wrocily wszystkie pytania, ktore nie dawaly mu spokoju od nocnego spotkania z przyjacielem. Co jest takiego niezwyklego w tym wirusie? Co Bill przed nim ukrywal? Pelen zlych przeczuc wrzucil pierwszy bieg i ruszyl dalej. Nie znal odpowiedzi, ale moze Sophia mu ich udzieli. Poczul ucisk w klatce piersiowej. Zaschlo mu w gardle, strach zmrozil zyly. Jesli probowali zabic jego, byc moze ja tez chcieli zalatwic. Zerknal na zegarek: druga cztery. Musi do niej zadzwonic, ostrzec ja, ale komorke zostawil w domu. Nie widzial zadnych sensownych powodow, zeby zabierac ja do Londynu. Teraz powinien szybko znalezc telefon. Najwieksze szanse mialby na Wisconsin Avenue, ale nie chcial ryzykowac kolejnego spotkania z ciezarowka. Musi dostac sie do Fort Detrick. I to natchmiast! Wcisnal pedal gazu i pomknal w strone O Street. Wysokie drzewa rozmazywaly sie w pedzie. Stare wiktorianskie rezydencje z ozdobnymi slimacznicami i ostro zakonczonymi dachami majaczyly nad chodnikami jak zjawy. Dojezdzal do skrzyzowania zalanego srebrnoszarym swiatlem lamp. Nagle ujrzal przed soba reflektory samochodu - jasne punkciki posrod ciemnej nocy. Samochod dojezdzal do tego samego skrzyzowania, lecz z przeciwnej strony i dwa razy szybciej. Smith zaklal i spojrzal na pasy. Na jezdnie wszedl, kulac sie przed zimnym nocnym wiatrem, samotny pieszy. Bez pospiechu posuwal sie w strone drugiego kraweznika i spiewal falszywie pijacka piesn. Wymachiwal przy tym rekami jak olowiany zolnierz. Smith zaniepokoil sie. Mezczyzna zmierzal nieswiadomie wprost pod kola rozpedzonego samochodu. Pijany pieszy nie patrzyl na boki. Zapiszczaly hamulce. Smith patrzyl bezradnie, jak pedzacy samochod uderza blotnikiem w pieszego, a ten odbija sie i z rozpostartymi ramionami pada na wznak. Bezwiednie wstrzymal oddech. Zanim pijak wyladowal w rynsztoku, nacisnal na hamulec. Kierowca, ktory spowodowal wypadek, zwolnil na chwile, jakby zaklopotany, lecz zaraz popedzil dalej i zniknal za rogiem. Jon wyskoczyl z wozu i podbiegl do lezacego mezczyzny. Nocne odglosy ucichly. Sztuczne oswietlenie skrzyzowania tworzylo dlugie i grube cienie. Przykleknal, zeby zbadac ofiare. Wtedy uslyszal, ze zbliza sie nastepny samochod. Rozlegl sie pisk hamulcow i woz zatrzymal sie. Odetchnal z ulga. Podniosl glowe i pomachal reka, zeby wezwac pomoc. Z samochodu wyskoczyli dwaj mezczyzni i ruszyli w jego kierunku. Ranny poruszyl sie. Smith spojrzal na niego. -Jak sie pan czuje... Nie dokonczyl. Oslupial. Facet nie tylko taksowal go czujnym, trzezwym spojrzeniem, lecz takze trzymal wycelowany w niego samopowtarzalny glock z tlumikiem. -Chryste, strasznie trudno cie sprzatnac. Jestes niezly jak na doktorka. Rozdzial 6 3.32, Waszyngton Do Jona Smitha wrocila przeszlosc. Przypomnial sobie o Bosni i tajnym zadaniu w Niemczech Wschodnich, jeszcze przed runieciem muru. Cienie, wspomnienia, niespelnione marzenia, drobne zwyciestwa i wieczny niedosyt. Sadzil, ze ma to wszystko za soba.Za to teraz, gdy znow zetknal sie z przemoca, doskonale wiedzial, co ma robic. Dwaj nieznajomi biegli do niego przez oswietlone skrzyzowanie z wyciagnieta bronia. Smith chwycil lezacego przy nim bandyte za nadgarstek i ramie. Zanim mezczyzna zdazyl zareagowac. Jon wykonal kilka mistrzowskich ruchow, czujac, ze sciegna i stawy przeciwnika poslusznie poddaja sie jego woli. Uslyszal chrupniecie. Bandyta krzyknal, zatrzasl sie, pobladla twarz wykrzywil spazm bolu. Tracac przytomnosc, upuscil glocka na jezdnie. Wszystko to trwalo kilka sekund. Smith usmiechnal sie ponuro. Na szczescie nie musial go zabijac. Jednym ruchem podniosl bron, przeturlal sie na bok i przykleknal z odbezpieczonym pistoletem. Wystrzelil. Bron z tlumikiem wydala tylko pukniecie. Jeden z biegnacych mezczyzn runal do przodu i wil sie z bolu na zimnej nawierzchni jezdni. Trzymal sie za udo w miejscu, gdzie trafila go kula. Drugi padl na ziemie obok niego. Lezal na brzuchu z podniesiona glowa, jakby byl na strzelnicy i mierzyl do nieruchomego celu. Ale przeliczyl sie. Smith wiedzial dokladnie, co zamierza przeciwnik. Zrobil unik i kula napastnika smignela mu kolo skroni. Teraz nie mial juz wjscia. Zanim drugi mezczyzna zdazyl poprawic strzal, wystrzelil po raz drugi. Kula przeszla przez prawe oko napastnika, tworzac czarny krater, z ktorego trysnela krew. Padl na twarz bez ruchu. Smith byl pewien, ze nie zyje. Czul silne pulsowanie w skroniach. Ostroznie wstal i podszedl do lezacych. Nie chcial nikogo zabijac i byl wsciekly, ze sytuacja go do tego zmusila. Powietrze wciaz wibrowalo od strzalow. Rozejrzal sie szybko wokol siebie. Przed zadnym domem nie zapalilo sie swiatlo. Pozna godzina i tlumiki sprawily, ze wszystko otaczala tajemnica. Wyjal berete z bezwladnej dloni mezczyzny ktoremu przestrzelil oko, i bez wielkiej nadziei sprawdzil mu puls. Tak, nie zyl. Potrzasnal glowa, czujac niesmak i zal, gdy odbieral bron obu rannym mezczyznom. Facet ze zlamanym lokciem byl nadal nieprzytomny, ten drugi rzucal pod adresem Smitha przeklenstwa i wbil w niego pelne nienawisci spojrzenie. Jon nie zwracal na niego uwagi. Pospiesznie wrocil do samochodu. Nagle noca wstrzasnal huk nadjezdzajacej poteznej ciezarowki. Smith odwrocil sie. W strone skrzyzowania pedzila biala, nieoznaczona, szesciokolowa lora. W jakis sposob zabojcy znowu go znalezli, a przeciez powinien byc juz bezpieczny daleko stad. Ale jak? Podczas bitwy czasem trzeba stanac do walki, a czasem uciekac, gdzie pieprz rosnie. Jon pomyslal o Sophii i pobiegl wzdluz szeregu tonacych w mroku wiktorianskich domow. Gdzies na podworzu zaszczekal samotny pies. Natychmiast odezwal sie inny. Psia rozmowa odbijala sie echem w starej dzielnicy. Gdy ujadanie ucichlo, Smith wtopil sie w cien dwupietrowej wiktorianskiej rezydencji z wiezyczkami, kopulami i szerokim gankiem. Od skrzyzowania dzielilo go co najmniej sto metrow. Przykucnal i obejrzal sie za siebie. Zapamietal zaparkowane samochody i skoncentrowal uwage na ciezarowce. Z szoferki wyskoczyl niski, tegi mezczyzna i pochylil sie nad trzema cialami. Smith nie znal go, ale ciezarowke pamietal doskonale. Mezczyzna machnal niecierpliwie reka. Z kabiny wyskoczylo jeszcze dwoch. Podbiegli, zeby przetransportowac rannych kolegow, a grubas podniosl harmonijkowe drzwi z tylu platformy. Z ciezarowki wysypalo sie szesciu zbirow. Czekali na rozkazy i rozgladali sie po okolicy. Nawet w mdlym swietle ksiezyca Smith dostrzegl, ze twarz grubasa, ktory wydawal rozkazy, blyszczala od potu. Dwoch rannych i zwloki przeniesiono do samochodu, ktory zatrzymal sie nieopodal Smitha, a teraz odjechal szybko na polnoc. Wielka ciezarowka ruszyla na poludnie, w strone rzeki. Przywodca bandy rozeslal ludzi dwojkami, zeby przeczesali okolice. Przy odrobinie szczescia Jon mogl liczyc na to, ze nie baczac na swiadectwo dwoch pozostalych przy zyciu towarzyszy, zlekcewaza takiego jak on przeciwnika: flegmatycznego naukowca po czterdziestce, wymoczka przez przypadek ubranego w mundur, ktoremu dopisalo szczescie. Wielu popelnilo juz ten blad. Nasluchiwal z ukrycia. Nadchodzilo dwoch zbirow. Przeszukiwali wlasnie teren, na ktorym sie schronil, wiec musial ich jakos unieszkodliwic. Odwrocil sie i dal susa w glebszy cien. Staral sie, zeby go uslyszeli. Polkneli haczyk i ruszyli za nim. Coraz bardziej oddalali sie od towarzyszy. Przemykal przez ciemne podworza, rozgladajac sie na wszystkie strony, z nerwami napietymi jak struny. Cztery przecznice za skrzyzowaniem znalazl wreszcie to, czego szukal. Na koncu krotkiego podjazdu wznosila sie biala nieoswietlona rezydencja w stylu kolonialnym, a obok niej stala altanka - prawie niewidzialna pod oslona nocy i gestych drzew, i krzewow. Chrzakal i szural butami po podjezdzie, zeby przesladowcy uslyszeli go i pomysleli, ze zamierza tam sie ukryc. Wreszcie wslizgnal sie do altanki. Dobrze to wykombinowal: przez drewniana kratke doskonale widzial okolice. Polozyl glocka i berette na lawce; nie mial zamiaru ich uzyc, chyba ze do zastraszenia przeciwnikow. Nie, to zadanie musi wykonac cicho i sprawnie. Minela jedna dluga minuta. Czyzby przejrzeli jego plany i wezwali reszte grupy? W tej chwili moze wlasnie zachodzili go od tylu? Przesunal dlonia po czole, ocierajac pot. Serce lomotalo mu w piersi. Dwie minuty... Trzy minuty... Spomiedzy drzew wylonil sie jakis cien, a ktos biegl w strone wielkiego domu, okrazajac go z lewej strony. Drugi cien pobiegl na prawo. Smith odetchnal. Zachowanie zbirow wojskowych czy cywilnych daje sie zawsze przewidziec. Pozbawieni wyobrazni, stosuja prymitywna taktyke: bezposrednie natarcie jak szarza byka albo prosty fortel szkolnego futbolisty, ktory patrzy w jedna strone, a kopie pilke w przeciwnym kierunku. Ci dwaj, ktorzy go scigali, byli wyjatkowo rozgarnieci, ale podobnie jak general Custer pod Little Big Horn w czasie bitwy z Indianami czy baron Chelmsford pod Isandhlwana w starciu z Zulusami poszli mu na reke i rozdzielili sie, zeby mogl zajac sie kazdym z osobna.Na to wlasnie liczyl. Odwazniejszy z nich okrazal rezydencje z prawej strony, miedzy budynkiem a altana. Smith tylko na to czekal. Ukradkiem podszedl go od tylu. Nadepnal galazke. Trzask byl cichy ale zaalarmowal przeciwnika. Jon dzialal blyskawicznie. Potezny cios w gardlo prawa piescia sparalizowal struny glosowe bandyty. Zamaszysty ruch prawa noga i but rozmiar czterdziesci szesc zdzielil go w skron. Osunal sie cicho na ziemie. Smith wrocil bezszelestnie do altany. Jedna... dwie minuty. W kaluzy ksiezycowego swiatla miedzy altana a lezacym zmaterializowal sie jego bardziej ostrozny towarzysz. Starczylo mu rozwagi, zeby okrazyc partnera bokiem. Ale zasoby jego wyobrazni szybko sie wyczerpaly. Przypadl do nieprzytomnego kolegi. -Jerry? O Jezu, co... - Smith uderzyl w tyl pochylonej glowy przywlaszczona beretta. Zaciagnal obydwa ciala do altany. Przykucnal nad nimi i dyszac ciezko, nasluchiwal odglosow nocy. Jedynym rozpoznawalnym dzwiekiem byl pomruk odleglego samochodu jadacego na poludnie. Z ulga opuscil altane. Biegl susami w cieniu domow i drzew tym samym szlakiem, ktorym dotarl do rezydencji. Gdy zblizyl sie do skrzyzowania, gdzie zostal zaatakowany, zwolnil i znow nasluchiwal. Jedyny odglos wydawal ten sam samochod. Tym razem jechal w przeciwnym kierunku, na polnoc. Smith podczolgal sie blizej skrzyzowania. W obu rekach trzymal bron. Uklad zaparkowanych samochodow nie zmienil sie, jego triumph czekal przy krawezniku - tam, gdzie go zostawil, gdy spieszyl na pomoc falszywej ofierze. Nie widzial nikogo. Niemozliwe, zeby szesciokolowa lora znalazla go przypadkowo najpierw na Wisconsin Avenue, a pozniej tutaj. Nikt nie mial takiego szczescia. A jednak ciezarowka, samochod i pijak zastawili pulapke, zeby go zabic. Musieli dokladnie wiedziec, gdzie go szukac. Odczekal jakis czas. Ksiezyc schodzil coraz nizej, mrok gestnial, wsrod drzew polowala duza sowa, a odlegly samochod kontynuowal swa kaprysna podroz - na poludnie, na polnoc i znow na poludnie - powoli zblizajac sie do skrzyzowania. Upewniwszy sie, ze nikt na niego nie czyha, Smith wstal i podbiegl do triumpha. Wyjal ze schowka latarke i wpelzl pod tyl samochodu. Mial racje. Co za brak wyobrazni i oryginalnosci! Jasny slup swiata ujawnil obecnosc nadajnika wielkosci paznokcia. Byl przytwierdzony do podwozia za pomoca silnego magnesu. Czytnik urzadzenia naprowadzajacego znajdowal sie pewnie w ciezarowce albo mial go przy sobie grubas. Zgasil latarke, wlozyl ja do kieszeni i odczepil nadajnik. Podziwial pomyslowosc, z jaka wyprodukowano to malenkie cacuszko. Kiedy wyczolgiwal sie spod wozu, zauwazyl, ze samochod, ktory slyszal od pewnego czasu, zbliza sie do skrzyzowania. Kucnal przy samochodzie i obserwowal go. Woz sunal powoli, kierowca przez otarte okno rzucal gazety na trawniki i podjazdy okolicznych domow. Samochod zawrocil. Smith wstal i zagwizdal. Podbiegl do otwartego okna furgonetki, gdy zwolnila na skrzyzowaniu. Moge kupic gazete? -Jasne. Mam pare dodatkowych egzemplarzy. Smith siegnal do kieszeni po drobne. Upuscil monete, schylil sie, zeby ja podniesc i z szelmowskim usmieszkiem przyczepil mikronadajnik do podwozia samochodu. Wyprostowal sie. Odebral gazete i skinal glowa. -Wielkie dzieki. Samochod pojechal dalej, a Jon wskoczyl do triumpha. Ruszyl w droge z nadzieja, ze uda mu sie dotrzec do Sophii, zanim przeciwnicy odkryja fortel. Ale skoro proby zabojstwa mialy zwiazek z ostrzezeniem Billa Griffina, mordercy musieli wiedziec, kim jest i gdzie go moga znalezc. I gdzie moga znalezc Sophie. 4.07, Fort Detdck, Maryland Raport z Instytutu Medycyny Tropikalnej Ksiecia Leopolda w Belgii byl trzecim dokumentem, ktory przeczytala Sophia, gdy znow rzucila sie w wir pracy. Wszyscy juz wyszli, ale ona byla zbyt niespokojona, zeby zasnac. Jesli ten przeklety general ma racje i Jon zajal sie jakims medycznym odkryciem, zapominajac o bozym swiecie, powinna byc wsciekla. Z drugiej strony chciala, zeby Kielburger mial racje - wtedy nie mialaby powodow do obaw.Wrocila do lektury raportow, ale dopiero, kiedy wpadl jej w rece list z Instytutu Ksiecia Leopolda, odzyla w niej iskierka nadziei: doktor Rene Giscours przypomnial sobie doniesienie, ktore czytal wiele lat temu, gdy kierowal szpitalem w glebi boliwijskiej dzungli nad Amazonka. W tym czasie borykal sie z epidemia nowego wirusa Machupo, ktora wybuchla niedaleko miasteczka San Joaquin, tam gdzie Karl Johnson, Kuns i MacKenzie jako pierwsi odkryli jego wystepowanie wiele lat wczesniej. Nie mial glowy do tego, zeby zajmowac sie niesprawdzona pogloska z odleglego Peru, zrobil wiec tylko notatke i zapomnial o sprawie. Ale wiadomosc o nieznanym wirusie pobudzila jego pamiec. Przejrzal dokumenty i odnalazl tamta notatke, choc sam raport gdzies przepadl.W kazdym razie w zapiskach zwrocil uwage na polaczenie symptomow hantawirusa i goraczki krwotocznej, a takze wspomnial, ze choroba ma jakis zwiazek malpami. Sophie ogarnelo poczucie gniewnej satysfakcji. A jednak! Gdy okazalo sie, ze Victor Tremont nie moze jej pomoc, zwatpila w siebie. Teraz raport Giscoursa potwierdzal, ze pamiec nie splatala jej figla. Czy Instytut ma tam teraz swoich ludzi? Jesli sie nie mylila, od tamtej pory nie odnotowano nawet niewielkich epidemii choroby. Co oznaczalo, ze wirus nadal ogranicza sie do niewielkiego obszaru w glebi peruwianskiej dzungli. W dzienniku pracy zapisala uwagi o raporcie z belgijskiego instytutu, a takze przytoczyla to, co zapamietala o dziwnym wirusie w trakcie wyprawy studenckiej i z dwoch rozmow z Victorem Tremontem. Zapisala tez kilka sugestii, co do tego, jak moglo dojsc do wydostania sie wirusa z obszaru peruwianskiej dzungli. Drzwi uchylily sie. Kto to? W jej serce wstapila nadzieja. Uszczesliwiona obrocila sie na krzesle. -Jon? Kochanie. Gdzies ty... Przez ulamek sekundy, zanim jej glowa eksplodowala bolem i seria barw zobaczyla wokol siebie czterech mezczyzn. Zaden z nich nie byl Jonem. A potem nastala ciemnosc. Nadal al-Hassan przebrany w stroj laboranta metodycznie przetrzasal biurko doktor Sophii Russell. Czytal kazdy dokument, raport i notatke. Przestudiowal wszystkie akta. Choc chronily go gumowe rekawiczki, zadanie napawalo go wstretem. Wprawdzie podobne rzeczy zdarzaja sie w jego wlasnym, a takze w wielu innych muzulmanskich, a nawet arabskich krajach, ale nie zmniejszalo to jego obrzydzenia. Pozwalanie kobietom na nauke i prace razem z mezczyznami bylo nie tylko herezja, ale tez bezczescilo godnosc mezczyzny i czystosc kobiety. Dotykanie tych samych przedmiotow, ktore przedtem trzymala w rekach ta kobieta, kalalo go. Przeszukanie jej biura bylo jednak koniecznoscia, wiec prowadzil je skrupulatnie, niczego nie omijajac. Dwa dokumenty znalazl niemal od razu. Pierwszym byl lezacy na biurku raport z Instytutu Ksiecia Leopolda, od doktora Rene Giscoursa, drugim - sporzadzony przez nia comiesieczny spis rozmow telefonicznych, czego najwidoczniej wymagal od pracownikow dyrektor Instytutu. Nastepnie znalazl dziennik, w ktorym doktor Russell spisala uwagi na temat sprawozdania Belgow. Na szczescie nowy wpis zajmowal tylko jedna strone, zapisana od gory do dolu. Z malej skorzanej walizki wyjal osty jak brzytwa nozyk kreslarski w ksztalcie olowka. Ostroznie i delikatnie wycial kartke. Upewnil sie, czy naciecie nie zostawilo sladow, i schowal kartke do kieszeni fartucha. Pozniej nie znalazl juz nic godnego uwagi. Jego ludzie - takze w laboratoryjnych fartuchach - konczyli przeglad segregatorow. -Znalazlem nowa notatke w teczce o Peru - powiedzial jeden. -W paru starych dokumentach byla mowa o Poludniowej Ameryce - rzucil drugi. Trzeci tylko pokrecil glowa. -Przeczytaliscie wszystkie dokumenty? - warknal al-Hassan. - Wszystkie akta? Zajrzeliscie do wszystkich szuflad? -Tak jak pan kazal. -Niczego nie przeoczyliscie? -Nie jestesmy kretynami. Al-Hassan mial co do tego powazne watpliwosci. Przekonal sie, ze wiekszosc Amerykanow to osoby leniwe i niekompetentne. Ale balagan w gabinecie swiadczyl o tym, ze dobrze sie sprawili. -Doskonale. Teraz zatrzyjcie slady. Wszystko ma wrocic na swoje miejsce. Z kwasnymi minami wrocili do pracy, a on zalozyl druga, grubsza pare bialych, gumowych rekawiczek. Ze skorzanej walizki wydobyl maly metalowy pojemnik ze szklana fiolka w srodku. Wyjal ostroznie strzykawke, napelnil ja zawartoscia szczelnie zamknietej fiolki i zrobil Sophii zastrzyk, wbijajac igle w zyle na kostce lewej nogi. Sophia poruszyla sie i jeknela. Trzej mezczyzni odwrocili sie. Ich twarze przybraly popielaty kolor. -Zabierajcie sie do roboty - zazadal surowo al-Hassan. Odwrocili wzrok, glosno przelykali sline. Gdy skonczyli porzadki, al-Hassan wsunal zuzyta strzykawke do plastikowej torebki, zamknal ja szczelnie, odlozyl z powrotem do walizki i jeszcze raz rozejrzal sie po gabinecie. Byl zadowolony. Kazal wszystkim wyjsc. Po raz ostatni rzucil okiem na nieruchoma Sophie i zauwazyl, ze cialo ma mokre od potu. Jeknela. Usmiechnal sie i wyszedl za nimi. Rozdzial 7. 5.14, Thurmont, Maryland Lekki wiatr szumial w drzewach i krzewach, niosl ze soba won gnijacych na ziemi jablek.Pietrowy dom Jona Smitha stal przy wzgorzu Catoctin. Nie palilo sie nawet swiatlo przed wejsciem. Sophia nie wrocila jeszcze z pracy. Musial sie jednak o tym upewnic. Przyczail sie za furgonetka stojaca przecznice dalej i obserwowal dom, dziedziniec i ulice. Dostrzegl niepokojace znaki. Pien starej jabloni byl za gruby - ktos kryl sie za nia. Czarny mercedes niemal calkowicie zasloniety przez dwa wysokie deby stal na podjezdzie sasiadow. Smith wiedzial, ze sasiedzi maja buicka le sabre 2000 i zawsze trzymaja go w garazu. Biorac pod uwage szybkosc, z jaka jechal do domu z Georgetown niemal pusta autostrada, nikt nie mogl przyjechac tu przed nim. Co oznaczalo, ze ma do czynienia z drugim zespolem obserwacyjnym, a to powaznie go niepokoilo. Czlowiek przed domem mial widok na podjazd i drzwi do garazu. Ktos prawdopodobnie pilnowal domu od tylu. Ale Smith podejrzewal, ze nikt nie obserwuje garazu z boku. Strach sprawil, ze poczul znane kazdemu zolnierzowi uczucie pustki w zoladku, ale takze goracy przyplyw adrenaliny. Przemknal sie chodnikiem i okrazyl dom od tylu, niewidoczny dla przesladowcow. Znow zaczal sie pocic. Przedarl sie przez kepe figowcow i podszedl do bocznej sciany garazu. Przez ostatnie piec metrow czolgal sie. Nasluchiwal. Zza domu nie dochodzily zadne dzwieki. Podniosl sie, zeby zajrzec przez okno. Odetchnal z ulga. W srodku nie bylo starego zielonego dodge'a Sophii. A wiec byla w Fort Detrick. Nie mogla odsluchac jego wiadomosci, co tlumaczylo brak swiatla przed domem. Odetchnal gleboko. Poczul sie lepiej. Ta sama droga wrocil z powrotem do triumpha i podjechal do budki telefonicznej o pol kilometra dalej. Nie mogl sie juz doczekac, kiedy uslyszy jej glos. Wybral numer. Po czterech sygnalach wlaczyla sie automatyczna sekretarka: "Nie ma mnie w gabinecie. Prosze zostawic wiadomosc. Oddzwonie jak najszybciej. Dziekuje". Pogodny ton jej silnego glosu sprawil, ze zatesknil do niej jeszcze mocniej. Wywolal tez uczucie, ktorego me potrafil zdefiniowac. Samotnosci? Znow wybral numer. Glos w sluchawce byl rzeczowy. Podzialalo to na niego uspokajajaco, szczegolnie w tych okolicznosciach. -Baza wojskowa Fort Detrick. Ochrona. -Mowi podpulkownik Jonathan Smith z Instytutu Chorob Zakaznych. -Panski numer identyfikacyjny, pulkowniku? Podal dane. Nastapila chwila przerwy. -Dziekuje, pulkowniku. Jak moge panu pomoc? -Prosze mnie polaczyc z wartownikiem w Instytucie. Trzaski, pikniecia i nowy glos. -Wojskowy Instytut Chorob Zakaznych. Ochrona. Mowi Grasso. -Grasso, tu Jon Smith. Sluchaj... -Witam, pulkowniku, wrocil pan. Wszystko w porzadku? Doktor Russell pytala... -Wszystko w porzadku, Grasso. Dzwonie wlasnie w sprawie doktor Russell. Nie odbiera telefonu. Gdzie ja moge znalezc? -Kiedy zaczalem warte, miala nocny dyzur. Nie widzialem, zeby wychodzila. -Od ktorej pracujesz? -Od polnocy. Pewnie jest w laboratorium i nic nie slyszy. -Smith zerknal na zegarek: piata dziesiec. -Moglbys sprawdzic? -Jasne, pulkowniku. Oddzwonie. Smith podal mu numer telefonu w budce. Kazda sekunda ciagnela sie, z kazda minuta coraz trudniej bylo mu oddychac. Chlodna noc wydawala mu sie duszna. Czul, ze zaraz sie udusi. Kiedy telefon wreszcie zadzwonil, prawie podskoczyl. -Tak? -Nie ma jej, pulkowniku. Biuro i laboratorium zamkniete. -Zauwazyles cos podejrzanego? -Nie. Wszystko jest na miejscu i w calkowitym porzadku. - Grasso przekonywal go troche zbyt gorliwie. - Niech mnie drzwi scisna, nie moglem jej przegapic. Musiala wyjsc jakims innym wyjsciem. - Niech pan porozmawia z wartownikami przy bramie. -Dzieki, Grasso. Przelaczysz mnie? -Chwileczke, doktorze. -Odezwal sie inny i bardzo zaspany glos. -Fort Detrick. Brama. Schroeder. -Mowi podpulkownik Jonathan Smith z Wojskowego Instytutu Chorob Zakaznych. Schroeder, czy doktor Russell opuszczala w nocy baze? -Nie wiem, pulkowniku. Nie znam doktor Russell. Niech pan porozmawia z wartownikiem w Instytucie. -Smith zaklal pod nosem. Cywilni wartownicy ciagle sie zmieniali i mieli potwornie dlugie dyzury. Czesto zdarzalo sie, ze drzemali. Barierka zatrzymywala wozy wjezdzajace do bazy, a jesli nie, na pewno zbudzilby ich halas. Ale wyjezdzajacych nie zatrzymywal nikt. Odwiesil sluchawke. Pewnie Sophia byla zbyt zmeczona, zeby jechac az do Thurmont. Prawdopodobnie mogl ja teraz znalezc w jej mieszkaniu we Frederick. Niedawno je sprzedala, ale jeszcze sie calkowicie nie wyprowadzila. Moglby do niej zadzwonic, tyle ze nic by mu to nie dalo. Zawsze gdy pracowali dluzej, wylaczali telefon, zeby przespac sie choc kilka godzin. Pedzil samochodem, a w glowie kolataly mu sie mysli. Byla tak zmeczona ze wyszla z laboratorium jednym z bocznych wyjsc, nie chcac nikogo spotkac. Logiczne. Wlasnie tak by zrobila. Wartownik przy bramie nie pamietal jej, bo pewnie spal.Pojechala do mieszkania. Niedlugo wslizgnie sie do lozka, ona przez sen wyczuje jego obecnosc. Usmiechnie sie, mruknie, przytuli do niego. A on poczuje cieplo jej ciala. Usmiechnie sie, pocaluje ja leciutko w ramie i bedzie patrzyl na nia, jak spi, dopoki sam nie zasnie. Pozniej... Niewiele przewodnikow turystycznych wymienia Fort Detrick wsrod atrakcji historycznego miasta Frederick. Fort Detrick jest baza wojskowa pod umiarkowanym dozorem, polozona w samym srodku osiedla mieszkaniowego. Ma ogrodzenie z siatki i jedna budke wartownicza przy glownej bramie. Mieszkanie Sophii znajdowalo sie piec przecznic dalej. Smith zaparkowal w pewnej odleglosci, lecz nie zauwazyl, zeby ktoss obserwowal blok. Wysiadl z triumpha, zamknal cicho drzwi i nasluchiwal. Uslyszal odlegle pokaslywania spiacych ludzi. Od czasu do czasu smiech i glos podniesiony w pijackim ferworze. Pisk opon skrecajacego samochodu. Bezustanny szum miasta. Ale zadnych tajemniczych dzwiekow i ruchow, ktore nioslyby zagrozenie. Otworzyl kluczem drzwi wejsciowe trzypietrowego bloku i przeszedl wylozony dywanem i boazeria hol. O tej porze wszystkie windy byly puste. Na trzecim pietrze ostroznie wysunal sie z windy z glockiem w reku. Pusty korytarz odbijal echo jego krokow jak komnaty starego grobowca. Pod drzwiami Sophii znow zaczal nasluchiwac. W mieszkaniu bylo cicho. Przekrecil klucz. Delikatny odglos otwieranego zamka wybuchl w jego glowie jak eksplozja. Cicho uchylil drzwi i padl plasko na dywan w przedpokoju. W mieszkaniu bylo ciemno. Nic sie nie poruszylo. Przesunal reka po warstewce kurzu, ktora zebrala sie na stoliku przy drzwiach. Wstal i przeslizgnal sie przez mroczny salon do krotkiego korytarza, ktory prowadzil do dwoch sypialni. Obydwie byly puste - lozka nie uzywane. W kuchni nic nie wskazywalo na to, zeby ktos ostatnio w niej jadl czy chocby robil sobie kawe. Zlew byl suchy, a wylaczona przed dwoma tygodniami lodowka milczala. Sophii nie bylo. Smith popadl w otepienie. Przeszedl do salonu jak robot. Zapalil swiatlo. Szukal sladow walki czy chocby rewizji. Nic. Mieszkanie bylo czyste i nietkniete jak muzealny eksponat. Jesli ja zabili lub porwali, to nie tutaj. Nie bylo jej w laboratorium. Nie bylo jej w domu w Thurmont. Nie bylo jej tutaj. I nic nie wskazywalo na to, ze w ktoryms z tych trzech miejsc cos jej sie stalo. Potrzebowal pomocy, wiedzial o tym. Przede wszystkim musi zawiadomic baze o jej zniknieciu. Pozniej policje i FBI. Siegnal po telefon, zeby zadzwonic do Detrick. Reka zawisla w powietrzu. Z korytarza dobiegl go odglos krokow. Zgasil swiatlo i odlozyl telefon na stol. Przykleknal za sofa i wymierzyl pistolet w drzwi. Ktos chwiejnym krokiem zblizal sie do mieszkania Sophii, zataczajac sie na sciany. Co chwila przystawal i znow ruszal. Pijak wracajacy nad ranem do domu? Kroki ucichly, cos uderzylo mocno o drzwi. Smith uslyszal urywany oddech i nieporadne proby wlozenia klucza do zamka. Znieruchomial. Drzwi otworzyly sie z impetem. W snopie swiatla stala Sophia. Miala podarte i pobrudzone ubranie, jakby tarzala sie w rynsztoku. Smith doskoczyl do niej. -Sophia! -Zatoczyla sie, lecz zanim upadla, zdazyl ja przytrzymac. Otwierala szeroko usta, nie mogac zlapac powietrza. Twarz plonela goraczka. Popatrzyla na niego czarnymi oczami i probowala sie usmiechnac. -Wroci... les, kochanie. Gdzie... byles? -Przepraszam, Soph. Zostalem dzien dluzej. Chcialem... Podniosla reke, zeby mu przerwac. Mowila jak w maLilynie. -...laboratorium... ktos... uderzyl... Stracila przytomnosc i osunela sie w jego ramiona. Na policzkach plonely dwie purpurowe plamy. Piekna twarz wykrzywial grymas bolu. Bardzo cierpiala. Co sie stalo? To nie wygladalo na zwykle wyczerpanie. -Soph? Soph! Kochanie! Nie odpowiadala. Nie odzyskala swiadomosci. Wstrzasniety i przerazony przywolal cala swa wiedze medyczna. Przeciez byl lekarzem. Wiedzial, co trzeba robic. Polozyl ja na sofie, chwycil telefon i zadzwonil po pogotowie, sprawdzajac jednoczesnie jej puls i oddech. Puls byl slaby i szybki. Oddychala z trudem, ciezko. Byla rozpalona. Objawy zespolu ostrych zaburzen oddechowych i wysoka goraczka. -Ostre zaburzenia oddechowe - krzyknal do sluchawki. - Cholera jasna, mowi doktor Jonathan Smith. Przyjezdzajcie. Natychmiast! Niemal niewidoczna w cieniu drzew nieoznaczona furgonetka stala przed blokiem, w ktorym mieszkala Sophia Russell. Anemiczne swiatlo ulicznej lampy ledwie przenikalo mrok, zapewniajac pasazerom to, czego chcieli - ciemnosc i kamuflaz. Bill Griffin obserwowal karetke pogotowia z migajacym niebiesko-czerwonym kogutem, ktora czekala przy wejsciu do trzypietrowego rozswietlonego bloku po drugiej stronie ulicy. Nadal al-Hassan o ostrej twarzy odezwal sie z fotela kierowcy. -Nie powinna byc w stanie o wlasnych silach wyjsc z laboratorium i dotrzec az tutaj. -Ale zrobila to. - Okragla twarz Griffina miala obojetny wyraz. W ciemnosci jego brazowe, siegajace ramion wlosy przybraly hebanowa barwe. Barczyste i muskularne cialo sprawialo wrazenie odprezonego. Byl teraz twardszy i chlodny, calkiem inny niz mezczyzna, ktory rozmawial ze swym przyjacielem Jonem Smithem zaledwie kilka godzin wczesniej w waszyngtonskim parku Rock Creek. -Ja w kazdym razie wypelnilem rozkaz - powiedzial al-Hassan. - Tylko w ten sposob mozna ja bylo wyeliminowac, nie wzbudzajac podejrzen. Griffin milczeniem maskowal wewnetrzna rozterke. Nagle i niespodziewane wejscie Jona w cala sprawe zupelnie go zaskoczylo. Probowal ostrzec przyjaciela, ale al-Hassan poslal za nim Madduksa, zanim Jon zdazyl nawet pomyslec o ucieczce. Smith wprawdzie przekonal sie, ze ostrzezenie bylo prawdziwe, ale teraz, gdy zaatakowali jego kobiete, juz sie nie wycofa. Jak u licha ma ocalic starego przyjaciela? Griffin i al-Hassan czekali, az Smith znow zostanie namierzony. To wlasnie wtedy na telefon komorkowy al-Hassana zadzwonila ich wtyczka z Instytutu, podstawiona technik czwartego stopnia Adele Schweik. Zaalarmowal ja czujnik ruchu, ktory zainstalowala w Gabinecie Sophii Russell. Gdy wlaczyla ukryta kamere wideo, zobaczyla, jak Sophia wychodzi z Gabinetu, ledwo trzymajac sie na nogach. Natychmiast popedzila do Fort Detrick, ale zanim tam dotarla, doktor Russell zniknela. -W tym stanie nie mogla prowadzic - zapewniala al-Hassana Schweik - zajrzalam do jej akt i dowiedzialam sie, ze niedaleko bazy ma mieszkanie. Od razu tam pojechali, ale przed blokiem zastali karetke pogotowia. Zamieszanie obudzilo wszystkich mieszkancow. Nie mogli niepostrzezenie dostac sie do srodka. -Tak czy inaczej - powiedzial Bill Griffin - jesli Smith dowie sie czegos od niej, szef nie bedzie zadowolony. Popatrzcie. Czterej sanitariusze pchali lozko na kolkach przez glowne wejscie. Obok szedl pochylony Jon Smith i trzymal dziewczyne za reke. Nie zwracal na nic uwagi i bez przerwy cos do niej mowil. Al-Hassan przeklal po arabsku. -Powinnismy wiedziec o tym mieszkaniu. Griffin robil wszystko, zeby al-Hassan znienawidzil go jeszcze bardziej. Mial nadzieje, ze w ten sposob skloni Araba do popelnienia jakiegos bledu. -Ale nie wiedzielismy, a teraz oni ucinaja sobie pogawedke. Ona zyje. Pokpiles sprawe, al-Hassan. Dostanie ci sie za to. Co teraz robimy? -Jedziemy za nimi do szpitala - odpowiedzial cicho al-Hassan. - Tam dopilnujemy zeby przeniosla sie na tamten swiat. On tez. -Wbil wzrok w Griffina. Bill wiedzial, ze al-Hassan obserwuje jego reakcje, zeby sprawdzic, czy propozycja zlikwidowania Jona robi na nim chocby najmniejsze wrazenie. Nieznaczne zesztywnienie, mrugniecie okiem, ledwie zauwazalny dreszcz. Ale Griffin wskazal tylko na ambulans. Mial lodowaty wyraztwarzy. -Moze ich tez trzeba bedzie kropnac. Nie wiadomo, czy czegos nie podsluchali. Mam nadzieje, ze jestes na to przygotowany. Chyba teraz nie stchorzysz, nie rozkleisz sie, co? Al-Hassan zdenerwowal sie. -Nie pomyslalem o sanitariuszach. Oczywiscie, ze ich zabijemy, jesli bedzie to konieczne. - Przerwal, mruzac oczy. - Calkiem mozliwe, ze Jon Smith rozmawia teraz z trupem. Milosc oglupia nawet najbardziej inteLilyentnych. Zobaczymy, czy ta Russell wyzionie ducha bez naszej pomocy. Jesli tak, zostanie nam tylko Jon Smith. To ulatwi zadanie, prawda? Rozdzial 8 5.52, Frederick, Maryland Sophia lezala na zamknietym oddziale intensywnej terapii. Dali jej tlen, ale i tak oddychala z trudem. Podlaczona do nowoczesnych szpitalnych urzadzen, byla zdana na laske obojetnych maszyn, ktorych nie obchodzilo, kim jest i co jej dolega. Smith sciskal jej rozpalona reke i chcial do nich krzyczec: - To jest Sophia Russel. Rozmawiamy. Smiejemy sie. Pracujemy razem. Kochamy sie. Zyjemy! Na wiosne mamy sie pobrac. Sophia wyzdrowieje i za kilka miesiecy wezmiemy slub. Bedziemy zyc ze soba, az sie zestarzejemy. Wtedy tez bedziemy sie kochac.Przysunal sie do niej. -Soph, kochanie, wyjdziesz z tego - zapewnial ja z przekonaniem. Tak samo pocieszal wielu mlodych zolnierzy, ktorzy lezeli w wojskowym szpitalu gdzies na froncie. - Wkrotce wyzdrowiejesz. Wstaniesz i poczujesz sie duzo lepiej. - Nigdy nie dopuszczal do glosu strachu i niepokoju. Musial podtrzymywac ich morale; zawsze w koncu byla jakas nadzieja. Ale teraz to byla Sophia i jak nigdy dotad musial zmagac sie z soba, zeby ukryc rozpacz. - Trzymaj sie, skarbie. Prosze cie - szeptal. - Trzymaj sie. Gdy odzyskiwala przytomnosc, probowala sie do niego usmiechac, lapiac jednoczesnie oddech. Scisnela go slabo za reke. Goraczka i walka o tlen wycienczaly ja. Mimo wszystko usmiechnela sie. -...gdzie... byles... Czule polozyl jej palec na ustach. -Nic nie mow. Musisz oszczedzac sily. Spij, kochanie. Odpoczywaj, moja najpiekniejsza. Zamknela oczy, jakby powieki byly kurtyna, ktora opada po zakonczeniu przedstawienia. Wydawalo sie, ze jest skupiona i zbiera wszystkie zasoby sil do walki z atakujacym przeciwnikiem. Patrzyl na jej jasna skore, piekny ksztalt twarzy, uroczy zarys brwi. Jej twarz miala te subtelna urode, ktora staje sie jeszcze bardziej pociagajaca dzieki inteLilyencji. Lecz teraz Sophie trawila goraczka - wydawala sie watla i slaba na tle bialej szpitalnej poscieli. Skora byla niemal przezroczysta. Rozpalona twarz przerazajaco blyszczala. Pod nosem z lewej strony pojawila sie struzka krwi. Zaskoczony Smith przylozyl jej do nosa chusteczke i skinal na pielegniarke. -Prosze powstrzymac to krwawienie. Pielegniarka siegnela po pudelko z tamponami. -Biedactwo, musiala jej peknac wlosniczka. Nie odpowiedzial. Przeszedl miedzy urzadzeniami i mrugajacymi swiatelkami do miejsca, gdzie doktor Josiah Withers, specjalista od chorob pluc, konsultowal sie polszeptem z doktorem Ericiem Mukogawa, internista z Fort Detrick, i kapitanem Donaldem Gherinim, najlepszym wirologiem z Instytutu. Spojrzeli na niego z zatroskanymi minami. -I co? -Zastosowalismy wszelkie mozliwe antybiotyki, ktore, naszym zdaniem, moglyby jej pomoc - poinformowal go doktor Withers. - Ale wyglada na to, ze mamy do czynienia z wirusem. Wszystkie proby zlagodzenia objawow nic nie daly. Pacjentka nie reaguje. Smith zaklal. -Wymyslcie cos. Niech jej sie przynajmniej nie pogarsza! -Jon... - Kapitan Gherini polozyl dlon na ramieniu Smitha. - ...zdaje sie, ze to ten sam wirus, nad ktorym pracujemy od soboty. Wszystkie najlepsze laboratoria swiata badaja go, lecz jak dotad nie mamy pojecia, jak to leczyc. Wyglada jak hantawirus, ale nie jest nim. W kazdym razie my nie znamy takiego hantawirusa. - Skrzywil sie i pokrecil glowa ze smutkiem. Musiala sie jakos zarazic... Smith spojrzal na Gheriniego. -Sadzisz, ze popelnila blad w laboratorium, Don? W goracej strefie? -Bzdura! Nie przy jej kwalifikacjach, do cholery! -Robimy wszystko, co w naszej mocy, pulkowniku - powiedzial cicho internista wojskowy. - Wiec robcie wiecej! Lepiej! Wymyslcie cos, na litosc boska! -Panie doktorze! Pulkowniku! Pielegniarka stala nad lozkiem. Cialo Sophii wygielo sie w agonalny luk, jakby probowala odetchnac gleboko jeszcze tylko jeden, ostatni raz. Smith odepchnal lekarzy i podbiegl do niej. -Sophia! Probowala sie do niego usmiechnac. Wzial ja za reke. -Kochanie? Zamknela oczy, rozluznila uscisk. -Nie! - krzyknal. Lezala tak, jakby chciala odpoczac po dlugiej podrozy. Klatka piersiowa znieruchomiala. Po dlugich zmaganiach z oddechem nagle zapadla nieodwolalna cisza. I zanim sie zorientowal, z nosa i ust buchnela jej krew. Nie dowierzajac wlasnym oczom, Smith podniosl glowe, zeby spojrzec na monitor. Na ekranie ciagnela sie zielona plaska linia. Linia graniczna. Smierc. -Reanimacja! - zawolal. Pielegniarka, tlumiac szloch, podala mu elektrody. Walczyl z panika. Przywolal chwile, gdy leczyl rannych w krwawych starciach, we wszystkich zapalnych rejonach swiata. Byl dobrym lekarzem. Ratowal zycie. Na tym polegala jego praca. W tym byl najlepszy. Musi uratowac zycie Sophii. Potrafil to zrobic. Wpatrujac sie w monitor, zaaplikowal pierwszy wstrzas. Cialo Sophii wygielo sie cicho i opadlo. -Jeszcze raz! Probowal piec razy, za kazdym razem zwiekszajac natezenie pradu. Pare razy wydawalo mu sie, ze ja odzyskal. Byl niemal pewien, ze przynajmniej raz zareagowala. Nie mogla umrzec. To niemozliwe. Kapitan Gherini dotknal jego dloni. -Jon? -Nie! Znow przylozyl elektrody. Monitory blyszczaly obojetnie, milczaco. To pomylka. Wszystko mu sie przysnilo. To tylko zly sen. Sophia zyje. Piekna jak letni dzien, blyskotliwa. Uwielbia, kiedy sie z nia droczy... -Jeszcze raz! - zazadal. Doktor Withers objal go ramieniem. -Jon, oddaj elektrody. Smith spojrzal na niego. -Co? Oddal jednak przyrzady i Withers wzial je od niego. -Bardzo mi przykro, Jon. Wszyscy ci wspolczujemy - powiedzial doktor Mukogawa, internista. - To straszne. Niewyobrazalna tragedia. - Skinal na pozostalych. - Zostawimy cie samego. Potrzebujesz troche czasu. Wyszli. Wokol lozka Sophii spuszczono zaslone i niewyslowiony bol opadl mu na serce. Drzal. Osunal sie na kolana i przycisnal czolo do jej bezwladnego ramienia. Bylo jeszcze cieple. Wmawial sobie, ze Sophia zyje. Chcial, zeby sie poruszyla, zeby usiadla i rozesmiala sie, zeby powiedziala, ze to wszystko kiepski zart. Po policzku splynela mu lza. Otarl ja ze zloscia. Odsunal namiot tlenowy, zeby dobrze ja widziec. Wygladala wciaz jak zywa, miala rozowa, wilgotna skore. Usiadl na lozku obok niej. Wzial jej dlonie i trzymal w swoich. Calowal palce. Pamietam, kiedy zobaczylem cie pierwszy raz. Slicznie wygladalas. Suszylas glowe biednemu laborantowi za to, ze zle odczytal wyniki. Jestes wielkim naukowcem, Sophio. Moim najlepszym przyjacielem. I jedyna kobieta ktora kiedykolwiek kochalem... Siedzial i przemawial do niej w myslach. Przelewal w nia swa milosc. Czasem sciskal jej reke, jak wtedy, gdy chodzili razem do kina. Zobaczyl, ze lzy zamoczyly przescieradlo. To bylo duzo wczesniej, nim po raz ostatni powiedzial: "Zegnaj, kochanie". W szpitalnej poczekalni dluga noc dobiegala wreszcie konca, lecz poranna krzatanina nie rozpoczela sie jeszcze na dobre. Smith siedzial apatycznie w fotelu, pograzony w rozpaczy. Gdy Sophia po raz pierwszy zjawila sie w laboratorium Instytutu, zaczela mowic, zanim zdazyl odwrocic wzrok od mikroskopu. -Randi strasznie cie nienawidzi - oznajmila mu na wstepie. - Nie bardzo wiem dlaczego. Sposob, w jaki wziales cala wine na siebie, i twoja skrucha spodobaly mi sie. Byles przynajmniej szczery i widac, ze naprawde jest ci przykro. Wtedy odwrocil sie. Wystarczylo jedno spojrzenie, zeby upewnic sie, dlaczego chcial ja sprowadzic do Fort Detrick. Po raz pierwszy zobaczyl ja w laboratorium Narodowych Instytutow Zdrowia, gdzie karcila nieuwaznego laboranta. Ku jego zdumieniu znow sie spotkali - u jej siostry. Te dwa spotkania wystarczyly, zeby go przekonac, iz to z nia chce spedzac czas. Siedzial tam pod gniewnym spojrzeniem Randi i podziwial Sophie. Miala dlugie wlosy koloru pszenicy, zwiazane z tylu, i szczuple, ksztaltne cialo. Zauwazyla jego zainteresowanie. Pierwszego dnia w laboratorium Instytutu oznajmila: -Zajme tamto wolne stanowisko. Zabieram sie do roboty, a ty przestan sie na mnie gapic. Wszyscy mowia ze jestes wspanialym lekarzem polowym. Szanuje to. Ale jako naukowiec jestem od ciebie o niebo lepsza, i musisz sie do tego przyzwyczaic. -Bede pamietal. Popatrzyla mu prosto w oczy. -A swoje klejnoty trzymaj w spodniach, dopoki ci nie powiem, ze masz je wyjac. Kiwnal glowa i usmiechnal sie. -Jestem cierpliwy - odparl. Szpitalna poczekalnia byla wyspa na oceanie czasu. Przebywal teraz w innym swiecie. Po glowie krazyly najdziwniejsze wspomnienia. Chyba zwariowal. Bedzie musial odwolac slub. Wszystkich powiadomic. Bankiet, limuzyna... Boze, co sie ze mna dzieje? Pokrecil gwaltownie glowa. Probowal sie skupic. Byl w szpitalu. Promienie wschodzacego slonca zabarwialy na rozowo i zolto budynki po drugiej stronie ulicy. Odswietny mundur znow trafi do szafy miedzy naftalinowe kulki. Co robila przez ostatnie tygodnie? Powinien byc przy niej. Niepotrzebnie sciagnal ja do Instytutu. Ile osob zaprosili na slub? Musi napisac do wszystkich. Osobiscie. Powiadomic, ze ona nie zyje... nie zyje... Zabil ja. Zabil Sophie. To przez niego podjela prace w Instytucie. Postaral sie, zeby oferta byla nie do odrzucenia. Zabil ja. Pragnal jej od chwili, gdy spotkali sie u Randi. Probowal tlumaczyc Randi, jak jest mu przykro, ze jej narzeczony nie zyje, ale ona byla zbyt rozgniewana, zeby go sluchac. Sophia zrozumiala go. Widzial to w jej oczach - w czarnych oczach o tak intensywnym spojrzeniu, pelnych zycia... Musi powiadomic jej rodzine. Ale Sophia nie miala rodziny. Oprocz Randi. Musi powiadomic Randi. Wstal z fotela i chwiejnym krokiem ruszyl na poszukiwanie telefonu. Nagle wrocily do niego wspomnienia z Somali. Pracowal na statku szpitalnym w czasie niewielkiej operacji wojskowej, ktora miala przywrocic porzadek i zapewnic ochrone obywatelom amerykanskim w kraju rozdartym konfliktem miedzy dwoma dygnitarzami wojskowymi, ktory podzielil Somali na Magadisz i reszte. Wezwali go w glab buszu, zeby zajal sie pewnym majorem, zlozonym goraczka. Wyczerpany po dwudziestoczterogodzinnym dyzurze zdiagnozowal malarie, ale pozniej okazalo sie, ze jest to malo znana i o wiele grozniejsza goraczka Lassa. Major zmarl, zanim zdazono skorygowac diagnoze i zmienic leczenie. Armia nie postawila mu zadnych zarzutow. Podobne bledy zdarzaly sie i beda sie zdarzac wielu bardziej doswiadczonym lekarzom, ktorzy nie specjalizowali sie w wirologii. Zreszta choroba Lassa zabija nawet przy najlepszej opiece. Nie ma na nia lekarstwa. Ale Smith wiedzial, ze zachowal sie arogancko i wezwal pomoc dopiero wtedy, gdy bylo juz za pozno. Winil za to siebie. Do tego stopnia, ze nalegal, aby armia przeniosla go do Fort Detrick, gdzie moglby zostac specjalista z zakresu wirologii i mikrobiologii. Kiedy zrozumial, jak rzadko w porownaniu z malaria spotyka sie chorobe Lassa, uznal wreszcie, ze jego blad wiazal sie z ryzykiem, ktore zawsze niesie medycyna polowa w odleglych, nieznanych krajach. Ale major byl narzeczonym Randi Russell, a Randi nigdy nie wybaczyla Smithowi, nigdy nie przestala winic go za smierc ukochanego. Teraz musial jej powiedziec, ze zabil druga osobe, ktora kochala. Opadl na fotel. Sophia. Soph. Zabil ja. Kochana Sophia. Mieli sie pobrac na wiosne, ale ona nie zyje. Nie powinien byl sprowadzac jej do Detrick. Nigdy! -Pulkowniku Smith? Jon slyszal glos, lecz wydawalo mu sie, ze jest na dnie mrocznej laguny, a dzwiek przebija sie przez kilometry wody, ujrzal najpierw mglisty zarys, potem twarz. wyplynal na powierzchnie i zamrugal w jaskrawym swietle. -Smith? Co sie z panem dzieje? Stal nad nim general brygady Kielburger. Powrot do rzeczywistosci zmrozil go do szpiku kosci. Sophia nie zyje. Wyprostowal sie. -Musze wziac udzial w sekcji! Jesli... -Spokojnie. Jeszcze nie zaczeli. Smith spojrzal groznie. -Czemu, do diabla, nie zawiadomiono mnie o nowym wirusie? Wiedzial pan cholernie dobrze, gdzie jestem. -Wypraszam sobie ten ton, pulkowniku! Nie skontaktowano sie z panem, poniewaz poczatkowo sytuacja nie wydawala sie grozna: mielismy tylko jeden przypadek wojskowego z Kalifornii. Kiedy zameldowano nam o dwoch kolejnych przypadkach, mial pan i tak wrocic nastepnego dnia. Gdyby przylecial pan zgodnie z rozkazem, dowiedzialby sie pan. I byc moze... Zoladek Smitha zacisnal sie w wielka piesc, a dlonie poszly za jego przykladem. Czy Kielburger sugerowal, ze mogl ja uratowac, gdyby wrocil wczesniej? Znow opadl na oparcie fotela. General nie musial go wyreczac. Im dluzej siedzial w poczekalni, choc wstawal juz swit, tym bardziej obwinial sie za jej smierc. Wstal gwaltownie. -Musze zadzwonic. Poszedl do telefonow przy windach i wybral numer do Randi Russell. Po dwoch sygnalach wlaczyla sie automatyczna sekretarka. Uslyszal precyzyjna lakoniczna wiadomosc: "Randi Russell. Nie moge rozmawiac. po sygnale prosze zostawic wiadomosc... Dziekuje". "Dziekuje" zostalo wypowiedziane z oporami, tak jakby wewnetrzny glos podpowiedzial jej, ze nie moze byc zbyt oficjalna. Cala Randi. Zadzwonil do jej biura w Osrodku Informacyjnym Ministerstwa Spraw Zagranicznych, w ktorym zajmowano sie analiza problemow miedzynarodowych. Wiadomosc byla jeszcze bardziej zdawkowa: "Russell. Zostaw wiamosc". Tym razem bez "dziekuje", i to bez wahania. W przyplywie rozgoryczenia chcial zostawic rownie zdawkowa wiadomosc: "Mowi Smith. Zle nowiny. Sophia nie zyje. Przykro mi". Ale po prostu odlozyl sluchawke. Nie umial w ten sposob powiedziec jej o smierci siostry. Sprobuje zadzwonic pozniej, bez wzgledu na to, jak bardzo go to bolalo. Jesli do jutra nie skontaktuje sie z nia, powie jej szefowi, co sie stalo, i poprosi, zeby Randi zadzwonila do niego. Co innego mogl zrobic? Randi zawsze byla nieuchwytna, czesto wyjezdzala za granice, i to na dlugo. Wiec rzadko widywala sie z Sophia. W miare jak ich zwiazek sie umacnial, dzwonila coraz rzadziej i ani razu nie przyjechala z wizyta. Po powrocie do poczekalni natknal sie na Kielburgera, ktory siedzial w fotelu i machal niecierpliwie noga w wypolerowanym bucie i idealnie wyprasowanej nogawce. Smith usiadl w fotelu obok generala. -Co wiemy o tym wirusie? Gdzie sie pojawil? Jaki to rodzaj? Kolejna goraczka krwotoczna jak Machupo? -I tak, i nie - odparl Kielburger. - Major Anderson zmarl w piatek wieczorem w Fort Irwin na zespol ostrych zaburzen oddechowych, ale nie byl to typowy zespol. Nastapil potezny krwotok z pluc z wylewem do jamy klatki piersiowej. Zawiadomil nas o tym Pentagon. Dostalismy probki krwi i tkanek w sobote rano. Do tego czasu zanotowano dwa kolejne zgony w Atlancie i w Bostonie. Pana nie bylo, wiec badania zlecilem doktor Russell. Jej zespol pracowal dwadziescia cztery godziny na dobe. Kiedy przeprowadzilismy badanie DNA, okazalo sie, ze nowy wirus nie przypomina zadnego znanego wczesniej wirusa. Nie reagowal na przeciwciala innych wirusow. Powiadomilem Centrum Kontroli Chorob Zakaznych i najwieksze osrodki badawcze na swiecie, ale do tej pory nic nie osiagnieto. To nowy, smiertelnie niebezpieczny wirus. Korytarzem przeszedl szpitalny patolog, doktor Lutfallah, w asyscie dwoch sanitariuszy, ktorzy pchali wozek z przykrytym przescieradlem cialem. Doktor skinal na Smitha. General nie przerywal. -Chcialbym, zeby pan... Smith zignorowal go. Nie mial teraz glowy do spelniania zachcianek Kielburgera. Wstal i ruszyl za konduktem w strone sali, gdzie przeprowadzano sekcje zwlok. Sanitariusz Emiliano Coronado wymknal sie w ustronne miejsce za szpitalem, zeby zapalic papierosa. Dumny z odwagi i slawy swego dalekiego przodka, stal wyprostowany, ze skrzyzowanymi ramionami, i w wyobrazni omiatal spojrzeniem wyzyne Kolorado cztery wieki temu w poszukiwaniu "zlotych miast". Nagle poczul osty bol w szyi. Papieros wypadl mu z ust, a wizja chwaly rozwiala sie wsrod porozrzucanych dookola smieci. Z szyi, gdzie przylozono mu noz, poplynela struzka krwi. Ostrze zaglebialo sie w rane. -Ani slowa. -Ktos odezwal sie za jego plecami. Przerazony Emiliano jeknal. -Powiedz mi o doktor Russell. W ramach zachety Nadal al-Hassan, przycisnal mocniej ostry jak brzytwa noz. - Zyje? Coronado probowal przelknac sline. -Umarla. -Powiedziala cos przed smiercia? -Nie... nikomu nic nie powiedziala. Noz zatapial sie coraz glebiej. -Na pewno? Nawet narzeczonemu, pulkownikowi Smithowi? Czy to mozliwe? Emiliano byl zrozpaczony. -Byla nieprzytomna. Jak miala rozmawiac? -To dobrze. Noz dokonczyl dziela. Emiliano Coronado upadl nieprzytomny. Gdy konal, jego krew wsiakala w zasmiecona ziemie. Al-Hassan rozejrzal sie uwaznie. Zostawil sanitariusza, obszedl budynek i dotarl do czekajacej na niego furgonetki. -I co? - zapytal Bill Griffin, gdy al-Hassan wsiadal do srodka. -Sanitariusz twierdzi, ze nic nie mowila. -Wiec moze Smith nic nie wie. Moze dobrze sie stalo, ze Maddux nie zlikwidowal go w Waszyngtonie. Dwa morderstwa pracownikow Instytutu zwiekszylyby ryzyko, ze ktos zacznie weszyc. -A ja zaluje, ze go nie zalatwil. Nie byloby tej rozmowy. -Ale skoro Maddux nie zabil go, zastanowmy sie, czy to w ogole konieczne. -Nie wiemy na pewno, czy nie powiedziala mu czegos w mieszkaniu. -Chyba ze przez caly czas byla nieprzytomna. -Kiedy wchodzila do bloku, nie byla nieprzytomna - odparl al-Hassan. - Szef bedzie wsciekly, jesli opowiedziala mu o Peru. -Musze powtorzyc jeszcze raz - rzekl Griffin - ze zbyt wiele zgonow w niewyjasnionych okolicznosciach moze przyciagnac uwage. Zwlaszcza jesli Smith wygadal juz komus, co go spotkalo w Waszyngtonie. To jeszcze mniej spodobaloby sie szefowi. Al-Hassan zawahal sie. Nie ufal Griffinowi, ale byly agent FBI mogl miec racje. -Niech sam zdecyduje, jaka wersja najmniej mu sie podoba. Bill Griffin poczul, jak kamien spada mu z serca. Nie do konca, poniewaz dobrze znal Smithy'ego. Jesli Jon podejrzewa, ze smierc Sophii nie byl przypadkowa, nie wycofa sie. Mial jednak nadzieje, ze jego uparty przyjaciel uwierzy, iz Sophia popelnila jakis blad, a jego przygody w Waszyngtonie nie mialy zwiazku z jej smiercia. Jesli ataki ustana, on tez da sobie spokoj. Wtedy przestanie mu grozic niebezpieczenstwo, a Griffin nie bedzie musial martwic sie o niego. Sala sekcyjna szpitala we Frederick polyskiwala glazura i nierdzewna stala. Smith podniosl wzrok i spojrzal na patologa Lutfallaha, ktory odszedl juz od stolu. Zimne powietrze przesycone bylo ostra wonia formaldehydu. Obydwaj mezczyzni mieli zielone kitle. Lutfallah westchnal. -Nie ma zadnych watpliwosci, Jon. Smierc nastapila w wyniku potwornej infekcji wirusowej, ktora zniszczyla jej pluca. -Co to za wirus? - zapytal zza maski Smith, choc dobrze znal odpowiedz na swoje pytanie. Luftallah pokrecil glowa. -A tym to juz zajmujcie sie wy, geniusze z Detrick. Wlasciwie zaatakowane sa tylko pluca, nic innego, wykluczam jednak zapalenie pluc i gruzlice. Nigdy czegos takiego nie widzialem. Wirus jest szybki i zabojczy. Smith kiwnal glowa. Ogromnym wysilkiem woli wypieral z mysli fakt, kto lezy pociety na stalowym stole z kanalikami, do ktorych splywala krew. Razem z lutfallahem przystapil do ponurego zadania zbierania probek krwi i tkanek. Gdy sekcja zwlok dobiegla konca, gdy juz zdjal zielony czepek, maske, rekawiczki i fartuch i usiadl na dlugiej lawce przed sala - rozplakal sie. Za dlugo czekal. Pogon za nowinkami naukowymi i medycznymi po calym swiecie sprawiala, ze zbyt czesto sie z nia rozstawal. Wmawial sobie, ze przy Sophii przestanie byc kowbojem. Nieprawda. Nawet wtedy, gdy sie jej oswiadczyl, nie zrezygnowal ze swoich nawykow i wjazdow. Tego straconego czasu juz nie odzyska. Zal sprawial mu bol gorszy od fizycznych tortur. W ostatecznym wysilku sprobowal pogodzic sie z faktem, ze nigdy nie beda razem. Pochylil sie i ukryl twarz w dloniach. Tak za nia tesknil. Przez palce przeciekly grube lzy. Zal. Poczucie winy. Tesknota. Wstrzasal nim cichy szloch. Sophia umarla, a on pragnal raz jeszcze wziac ja w ramiona. O niczym innym nie mogl myslec. Rozdzial 9. 9.18, Bethesda, Maryland Wiele osob sadzi, ze Narodowe Instytuty Zdrowia (NIH) to jedna gigantyczna organizacja, co nie jest prawda. Polozone na trzystu zyznych hektarach w Bethesda, zaledwie pietnascie kilometrow od kopuly Kapitolu, NIH skladaja sie z dwudziestu czterech oddzielnych instytutow, osrodkow i oddzialow, ktore zatrudniaja szesnascie tysiecy osob. Wsrod nich imponujaca szesciotysieczna grupa ma tytul doktora. Takim skupiskiem naukowcow nie moze sie pochwalic zaden z uniwersytetow, a nawet niejedno panstwo.Glowna archiwistka Lily Loewenstein myslala o tym wszystkim, wygladajac przez okno gabinetu na ostatnim pietrze jednego z siedemdziesieciu trzech budynkow kompleksu. Bladzila wzrokiem po klombach z kwiatami, rozleglych trawnikach, parkingach ogrodzonych przycietymi zywoplotami i biurowcach, w ktorych pracowalo tylu wyksztalconych i inteLilyentnych ludzi. Szukala odpowiedzi tam, gdzie jej nie bylo. Jako dyrektor Federalnego Archiwum Dokumentow Medycznych Lily byla doskonale wyksztalcona i wykwalifikowana profesjonalistka. Wygladala przez okno, lecz nie widziala ani ludzi, ani budynkow, ani niczego innego. Myslala tylko o swoim problemie, ktory przez wiele lat niemal niepostrzezenie sie rozrastal, az wreszcie przygniotl ja jak tonowy glaz. Lily byla nalogowa hazardzistka. Uzalezniala sie od hazardu w dowolnej formie. Poczatkowo spedzala urlopy w Las Vegas. Pozniej, gdy podjela prace w Waszyngtonie, jezdzila do Atlantic City, bo miala blisko. Grywala tam w weekendy i swieta, a w ostatnich latach - nalog poglebial sie, a dlugi rosly - spedzala tam nawet noce. Gdyby skonczylo sie na wizytach w kasynie i sporadycznych wycieczkach na wyscigi w Pimlico i Arlingtonie - sprawa nie bylaby zbyt grozna. Nalog nadal by ja irytowal, pochlanial dosc duza pensje, wywolywal rodzinne klotnie. Dalej odwolywalaby wizyty i zapominala o prezentach dla siostrzencow i siostrzenic z okazji Bozego Narodzenia i urodzin. Zniechecilby do niej wiekszosc przyjaciol, ale nigdy nie zamienilby sie w przerazajaca bestie, ktorej teraz musiala stawic czolo. Robila zaklady u bukmacherow przez telefon, w barach i pozyczala pieniadze od tych, ktorzy wspomagali udreczone, bezimienne dusze takie jak ona. Teraz jej dlug wynosil ponad piecdziesiat tysiecy dolarow. Dziesiec minut temu zadzwonil do niej jakis czlowiek. Nie chcial sie przedstawic. Powiedzial tylko, ze skupil wszystkie jej dlugi i chcialby porozmawiac o rozliczeniu. Czula, jak po plecach przebiegaja jej lodowate dreszcze. Rece drzaly, jakby miala Parkinsona.Byl grzeczny, lecz w jego slowach pobrzmiewala grozba. Miala spotkac sie z nim punktualnie o dziewiatej trzydziesci w barze, ktory znala az nadto dobrze. Przyjmowano tam zaklady. Przerazona zastanawiala sie, co ma zrobic. Nie miala zludzen. Oczywiscie mogla pojsc na policje, ale wtedy wszystko wyjdzie na jaw. Straci prace, prawdopodobnie trafi do wiezienia: ominela paru posrednikow przy zakupie materialow biurowych i zgarnela roznice. Podbierala tez pieniadze z kasy. Tak zachowywali sie nalogowi hazardzisci. Nie miala juz przyjaciol ani krewnych, ktorzy pozyczyliby jej pieniadze, nawet gdyby chciala wyjawic im swoj problem. Jeden z jej dwoch samochodow, beemer, zostal skonfiskowany, hipoteka domu obciazona. Maz odszedl. Zalegala z oplatami za szkole syna, ktorymi dzielili sie z mezem. Wyzbyla sie akcji, obLilyacji, nieruchomosci. Nie mogla oczekiwac pomocy od nikogo nawet od lichwiarzy spod ciemnej gwiazdy. Juz nie. Nie mogla nawet uciec. Praca byla jedynym zrodlem jej dochodow. Bez pracy nie mialaby nic. Bylaby nikim. Bill Griffin obserwowal z glebi sali kobiete, ktora weszla do baru. Wygladala mniej wiecej tak, jak sobie wyobrazal. Przedstawicielka klasy sredniej w srednim wieku, oficjalna, wrecz nijaka. Kilka centymetrow wyzsza, niz myslal - jakies metr siedemdziesiat piec. Kilka kilogramow grubsza. Ciemne wlosy brazowe oczy trojkatna twarz, drobny podbrodek. Ubranie charakteryzowala wymowna niedbalosc: garsonka byla podniszczona i nie lezala tak, jak przystalo kierowniczce wielkiej rzadowej instytucji. W postrzepionych wlosach pojawialy sie siwe odrosty. Prawdziwa hazardzistka. Zachowywala sie wyniosle, gdy tak stala w drzwiach i czekala, az ktos do niej podejdzie - poza biurokraty sredniego szczebla. Griffin odczekal chwile, zeby spokorniala. W koncu wstal od stolika, przechwycil jej spojrzenie i kiwnal glowa. Ruszyla sztywno miedzy stolikami w jego strone. -Pani Loewenstein - powiedzial. Lily przytaknela, starajac sie nie wpasc w panike. -A pana godnosc? -To nieistotne. Prosze usiasc. Usiadla. Byla zdenerwowana i zaniepokojona, wiec przystapila od razu do ofensywy. -Skad pan wiedzial o moich dlugach? Bill Griffin usmiechnal sie blado. -Przeciez to pani nie obchodzi, pani Loewenstein, prawda? Kim jestem, jak wykupilem dlugi i dlaczego. To wszystko nie ma zadnego znaczenia, racja? Patrzyl na jej drzace policzki i usta. Zorientowala sie, ze jest obserwowana i jej twarz skamieniala.Ucieszyl sie w duchu. Byla przerazona, a wiec otwarta na rozne propozycje. - Mam pani kwity. - Patrzyl, jak niespokojnie wodzi brazowymi oczami po sali. - Spotkalismy sie, bo proponuje pani wyjscie z tego dolka. Prychnela szyderczo. -Wyjscie z dolka? Zaden hazardzista nie dba o dlugi. To hazard jest nalogiem i choroba, a dlugi jedynie klopotliwym ciezarem. Nie przejmuja sie nimi, dopoki wystarcza im gotowki, zeby grac dalej. Griffin wiedzial, ze Lily codziennie stara sie wysuplac tyle, by moc przy stoliku postawic wiecej niz piec dolarow. Wyciagnal wiec kosc, do ktorej miala zamerdac ogonem. -Moze pani zaczac od nowa. Likwiduje wszystkie dlugi. Nikt sie niczego nie dowie, a ja zapewnie pani spora sumke na dobry poczatek. Chyba to niezla propozycja? -Zaczac od nowa? - Twarz nad kolnierzykiem pani Loewenstein poczerwieniala z przejecia. Oczy rozblysly, choc rownie szybko zmarszczyla brwi. Miala klopoty, ale nie byla idiotka. -Wszystko zalezy od tego, co bede musiala zrobic. Kiedy Griffin pracowal dla wywiadu wojskowego, nalezal do najlepszych agentow werbujacych wspolpracownikow za zelazna kurtyna. Kusil ich korzysciami osobistymi, zasadami moralnymi i slusznoscia sprawy tak dlugo, az ulegali. A pozniej, jesli nie chcieli wykonac jakiegos rozkazu, wystawial przynete, zaciskal petle i ciagnal za sznur. Nie lubil tej strony swojej pracy, ale byl w tym dobry. Wlasnie nadszedl czas, zeby zacisnac petle wokol tej kobiety. -Nie - odpowiedzial o wiele chlodniejszym tonem. - To od niczego nie zalezy. Nie moze mnie pani splacic i nie moze sie pani skompromitowac. Jesli sadzi pani co innego, prosze odejsc. I nie marnowac mojego czasu. Lily poczerwieniala ze zlosci. -Posluchaj mnie, ty arogancki... -Wiem - przerwal jej. - Jest pani ciezko. Kieruje pani innymi, ale teraz ja wydaje polecenia. Albo jutro straci pani prace i szanse zdobycia innej. W kazdym razie nie w instytucji rzadowej, nie w tym stanie, a prawdopodobnie nigdzie. Lily poczula, jak zoladek zamienia jej sie w kamien, a chwile pozniej w miazge. Rozplakala sie. Nie! Nie bedzie plakac! Nigdy nie okazywala emocji. Zajmowala wysokie stanowisko... -W porzadku - powiedzial Griffin. - Prosze poplakac. Dobrze to z siebie wyrzucic. Jest pani ciezko, a bedzie jeszcze ciezej. Niech sie pani porzadnie wyplacze. Z im wiekszym wspolczuciem do niej mowil, tym gwaltowniej szlochala. Przez lzy dostrzegla, ze jest swobodniejszy, wygodniej sie rozsiadl. Skinal na kelnerke i pokazal na szklanke.Nie zapytal Lily, czy czegos sobie zyczy. To nie bylo spotkanie towarzyskie; mieli interes do omowienia. Nagle zdala sobie sprawe, ze to nie on ja szantazuje. Byl tylko posrednikiem. Wykonywal zadanie. Obojetnie. Osobiscie nic do niej nie mial. Kiedy kelnerka przyniosla mu piwo, Lily odwrocila glowe, wstydzac sie czerwonych oczu i lez. Nigdy jeszcze nie miala do czynienia z takim czlowiekiem, nie byla w takiej sytuacji. Poczula sie potwornie osamotniona. Griffin popijal piwo. Nadszedl czas, zeby znow wyciagnac przynete. -No dobrze, juz lepiej? Moze nie jest tak zle? Prosze pomyslec o w ten sposob: topor i tak musial spasc ktoregos dnia. Bedzie pani miala czyste konto, a ja dam pani cos ekstra powiedzmy piecdziesiat tysiecy, zeby mogla pani zaczac od nowa. A wszystko to za pare godzin pracy. Moze nawet mniej, jesli jest pani tak dobra, jak slyszalem. Wiec chyba nie jest tak zle, prawda? Czyste konto...piecdziesiat tysiecy... Te slowa zabrzmialy jak najslodsza muzyka. Zaczac od nowa. Koniec koszmaru. I pieniadze. Przeciez mogla zaczac wszystko od nowa. Zapisac sie na terapie. Juz nigdy nie wpakuje sie w takie klopoty. Nigdy! Przetarla oczy. Nagle zapragnela ucalowac tego mezczyzne, usciskac go. -Co... co mam zrobic? -No prosze, jest pani rzeczowa - pochwalil ja Griffin. - Wiedzialem, ze z pani inteligentna kobieta. To mi sie podoba. Do tego zadania potrzebny jest ktos inteligentny. -Prosze mi nie schlebiac. Nie w tej sytuacji. Griffin rozesmial sie. -I do tego porywcza. Odzyskala pani humor? Do diabla, nikomu nawet wlos nie spadnie z glowy. Chodzi tylko o wykasowanie kilku dokumentow. I bedzie pani mogla pojsc do domu. Dokumenty? Wykasowac? Jej dokumenty? Nigdy. Zadrzala, ale szybko sie opanowala. A czego sie spodziewala? Do czego by jej potrzebowali? Byla archiwistka. Dyrektorem Federalnego Archiwum Dokumentow Medycznych. Oczywiscie, ze chodzilo im o dokumenty. Griffin nie spuszczal z niej oka. Nadszedl krytyczny moment. Pierwszy szok swiezo zwerbowanego wspolpracownika, ktory dowiaduje sie, czego od niego wymagaja. Zdrady kraju. Zdrady pracodawcy, rodziny, zaufania. Patrzyl, jak toczy ze soba wewnetrzna walke. Opanowala sie. Pokiwal glowa. -To najtrudniejszy moment. Pozniej bedzie juz lepiej. Jest pewien raport, ktory wyslano do Fort Detrick, Centrum Kontroli Chorob Zakaznych i prawdopodobnie wielu innych miejsc na swiecie. Musi zniknac ze wszystkich archiwow. Wyparowac, zdematerializowac sie. Trzeba usunac wszystkie kopie, jakby go nigdy nie bylo. To samo nalezy zrobic ze wszystkimi raportami Swiatowej Organizacji Zdrowia na temat epidemii wirusowych w Iraku w ciagu ostatnich dwoch lat.I wszystkie slady paru rozmow telefonicznych. Chyba to wykonalne? Byla zbyt wstrzasnieta, zeby sie odezwac. Skinela tylko glowa. -Jest jeszcze jeden warunek. Trzeba to zrobic do poludnia. -Do poludnia? Teraz? W godzinach pracy? Ale jak... -To juz nie nasz problem. Mogla tylko jeszcze raz pokiwac glowa. -Doskonale. Griffin usmiechnal sie. - A moze napije sie pani czegos? Rozdzial 10. 13.33, Wojskowy Instytut Chorob Zakaznych, Fort Detrick, Maryland Smith pracowal goraczkowo w laboratorium, walczac ze zmeczeniem. Jak doszlo do smierci Sophii? Wciaz dzwieczalo mu w glowie ostrzezenie Billa Griffina, pamietal tez o probach zlikwidowania go w Waszyngtonie. Nie wierzyl w przypadkowosc jej smierci. Mimo to ustalono bez cienia watpliwosci, jak doszlo do zgonu: zespol ostrych zaburzen oddechowych wywolany smiertelnym wirusem.Lekarze w szpitalu kazali mu pojsc do domu i przespac sie. General polecil mu zastosowac sie do rady lekarzy. On jednak, nic nikomu nie mowiac, pojechal prosto do Fort Detrick. Kiedy mijal glowna brame, wartownik zasalutowal mu ze smutna mina. Zaparkowal tam, gdzie zwykle, przy monolitycznym, zoltym budynku Instytutu z cegly i betonu. Z dysz wylotowych na dachu plynal niekonczacy sie strumien silnie przefiltrowanego powietrza z laboratoriow trzeciej i czwartej strefy. Pokazal identyfikator wartownikowi przy drzwiach. On tez pokiwal glowa ze wspolczuciem. Smith poruszal sie jak w transie, wywolanym rozpacza i wyczerpaniem. Niosl schlodzone probki krwi i tkanek z sekcji zwlok. Szedl jak zaprogramowany robot, jak w niejasnym snie mijal dryfujaca platanine zakretow, drzwi i grubych okien szczelnie zamknietych laboratoriow. Zatrzymal sie przy Gabinecie Sophii i zajrzal do srodka. Poczul drapanie w gardle. Przelknal sline i ruszyl do strefy czwartej, gdzie przebral sie w skafander. Analizowal tkanki i krew Sophii, pracujac samotnie w laboratorium goracej strefy, wbrew radom, rozkazom i zasadom bezpieczenstwa. Powtorzyl te same badania, ktore przeprowadzila Sophia na probkach pochodzacych od trzech pozostalych ofiar: wyizolowal wirusa, obejrzal go pod mikroskopem elektronowym i przeprowadzil testy z probkami roznych wirusow z calego swiata.Ten, ktory zabil Sophie, nie reagowal na nic. Przeprowadzil jeszcze jedna polimerazowa reakcje lancuchowa, zeby zidentyfikowac sekwencje genetyczna nowego wirusa. Pozniej przeslal dane do komputera w swoim gabinecie i po siedmiominutowym prysznicu odkazajacym w sluzie powietrznej, zdjal skafander i ubrania do odkazenia. Ubral sie i wrocil do swojego gabinetu, gdzie porownal wyniki z rezultatami badan Sophii. Wreszcie zapatrzyl sie w przestrzen. Wirus, ktory zabil Sophie, nie byl podobny do zadnego znanego. Owszem, wykazywal pewne podobienstwa do innych typow, ale byl to odmienny wirus. Ten sam, nad ktorym pracowala. Choc mysl o smierci Sophii wyparla wszystkie inne, nagle przerazilo go zagrozenie, jakie stwarzal ten nowy, smiertelny wirus dla calego swiata. Cztery ofiary mogly byc poczatkiem epidemii. Jak sie zarazila? Gdyby miala bezposredni kontakt z nowym wirusem, natychmiast by o tym zameldowala. Tego wymagal od niej regulamin i szalenstwem byloby niezastosowanie sie do niego. Patogeny w goracej strefie sa smiertelnie nie bezpieczne. Nie ma na nie szczepionek ani lekarstw. Szybka hospitalizacja w celu wzmocnienia ukladu odpornosciowego i utrzymania organizmu w najlepszym zdrowiu oraz normalna procedura medyczna stosowana przy wszystkich zakazeniach wirusami uratowala jednak zycie wielu osobom. W Detrick znajdowal sie specjalny zamkniety oddzial szpitalny, gdzie lekarze wiedzieli wszystko o leczeniu wirusow. Mogli ja uratowac i Sophia dobrze o tym wiedziala. Do tego byla naukowcem. Gdyby wydalo jej sie, ze byc moze zarazila sie wirusem, na pewno chcialaby, zeby przebieg choroby zostal zarejestrowany i zanalizowany. W ten sposob przyczynilaby sie do poglebienia wiedzy, co byc moze pomogloby uratowac innych. Zameldowalaby o wszystkim. O kazdym szczegole. Pomyslal o niebezpiecznym incydencie w Georgetown i mogl wyciagnac tylko jeden wniosek: jej smierc nie byla przypadkowa. Slyszal zduszony glos: "...laboratorium,...ktos... uderzyl...". Wykrztuszone z trudem w chwili szoku slowa wtedy nic mu nie mowily, lecz teraz nie dawaly spokoju. Czy ktos wtargnal do laboratorium i zaatakowal ja, podobnie jak jego? Wzburzony zaczal znow wertowac jej notatki, uwagi i raporty w poszukiwaniu sladu, ktory podpowie mu, co sie naprawde stalo. Na poczatku przedostatniej zapisanej strony w dzienniku Sophii dostrzegl starannie wykaligrafowany numer. Sophia szczegolowo opisywala w dzienniku kazdy dzien pracy nad nieznanym wirusem. Zapis byl nastepujacy: IKL - 53-99. Znal stosowane przez nia symbole. Pod skrotem IKL kryla sie nazwa Instytutu Ksiecia Leopolda w Belgii. W ten sposob Sophia oznaczala raport z innego laboratorium, z ktorego korzystala przy badaniach. Numer odnosil sie do konkretnego eksperymentu, toku rozumowania lub porzadku chronologicznego. Cos jednak przykulo jego uwage: Sophia zawsze - zawsze wpisywala symbol z numerem pod notatka. Na koncu. A ten widnial u gory strony. Przed komentarzem, w ktorym zastanawiala sie, dlaczego trzy ofiary wirusa zmarly z identycznymi objawami w tym samym czasie, choc roznily sie wiekiem, plcia, zyciorysem, miejscem zamieszkania i nikt inny z sasiedztwa nie zostal zarazony. W tym komentarzu nie powolywala sie na zadne raporty, musiala wiec wpisac oznaczenie w zlym miejscu. Dokladnie obejrzal dwie ostatnie strony i rozlozyl kartki, zeby zbadac rowek, gdzie papier laczy sie z grzbietem notesu. Pod szklem powiekszajacym nie stwierdzil niczego. Zastanowil sie i umiescil otwarty dziennik pod wielkim mikroskopem. Przesunal rowek pod soczewke i zajrzal do okularu. Na widok tego, co zobaczyl, wciagnal gwaltownie powietrze - naciecie bylo tak proste i delikatne jakby zostalo wykonane laserowym skalpelem. Lecz prawdy nie dalo sie ukryc przed silnie powiekszajacym mikroskopem: ostrze noza bylo nieznacznie zabkowane. Jedna kartke wycieto. General brygady Calvin Kielburger stanal w otwartych drzwiach gabinetu Jona Smitha. Ze splecionymi z tylu rekami, rozstawionymi szeroko nogami, miesista twarza zastygla w surowym wyrazie, wygladal jak Patton podczas kampanii w Ardenach z wizyta u zolnierzy z "czwartej pancernej". -Wydalem panu rozkaz udania sie do domu, pulkowniku. Na nic sie pan nie przyda w takim stanie. Do tej pracy potrzebujemy wypoczetego, trzezwo myslacego zespolu. Zwlaszcza teraz, gdy zabraklo doktor Russell. Smith nawet na niego nie spojrzal. -Ktos wyrwal kartke z dziennika. -Prosze wracac do domu, pulkowniku. Smith podniosl wreszcie glowe. -Nie slyszal pan? W jej notatkach brakuje jednej kartki. Dlaczego? -Pewnie sama ja wyrwala. -Odkad pana awansowali, zapomnial pan chyba, co to sa badania naukowe. Nie niszczy sie notatek z badan. Wiem, ze wyrwana kartka dotyczyla jakiegos raportu z Instytutu Ksiecia Leopolda w Belgii. Nie znalazlem go w jej papierach. -Pewnie jest w komputerowej bazie danych. -Wlasnie tam zamierzam teraz zajrzec. -Zrobi to pan nieco pozniej. Teraz chcialbym, zeby pan odpoczal, a potem polecial do Kalifornii zamiast doktor Russell. Trzeba porozmawiac z rodzina, przyjaciolmi i wszystkimi osobami, ktore znaly majora Andersona. -Nie! - Niech pan wysle kogo innego. - Powinien powiedziec Kielburgerowi o tym, co go spotkalo w Waszyngtonie. Przekonalby go w koncu, ze musi wyjasnic, w jakich okolicznosciach Sophia zarazila sie wirusem. Ale general bedzie chcial wiedziec, co wlasciwie robil w Waszyngtonie, skoro mial wrocic do Detrick. I bedzie musial mu powiedziec o spotkaniu z Billem Griffinem. Nie moze zdradzic starego kumpla, dopoki nie dowie sie czegos wiecej. A to oznacza, ze trzeba w inny sposob przekonac generala, zeby pozwolil mu weszyc dalej. -Na pewno wiem, ze za smiercia Sophii cos sie kryje. I zamierzam dowiedziec sie co. General stracil cierpliwosc. -O nie, nie na sluzbie. Mamy tu wiekszy problem od smierci jednej pracownicy Instytutu, pulkowniku, bez wzgledu na to, kim byla. Smith zerwal sie z miejsca jak kon zaatakowany przez grzechotnika. -No to odchodze z wojska! Kielburger na chwile zamarl z zacisnietymi piesciami i oczyma, rzucajacymi wsciekle spojrzenie. Jego twarz przybrala barwe buraka. Mial ochote powiedziec Smithowi, zeby sie wynosil do diabla. Dosc juz tej niesubordynacji. Ale opanowal sie. To bedzie zle wygladalo w przebiegu sluzby - oficer nie potrafi zjednac sobie lojalnosci podkomendnych. W porzadku, za arogancje i niesubordynacje ukarze Smitha kiedy indziej. Nie teraz. Zmusil sie do przybrania swobodnej miny. -No dobrze, wlasciwie w tej sytuacji nie powinienem na pana krzyczec. Niech sie pan dalej zajmuje sprawa doktor Russell. Do Kalifornii wysle kogo innego. 14.02, Bethesda, Maryland Mimo pospiechu zlecone przez nieznajomego zadanie zajelo caly ranek. Teraz Lily Loewenstein konczyla zasluzony lunch w ulubionej restauracji w centrum Bethesda. Popijala drugie daiquiri. Za szyba wysokie budynki miasta, w ktorych odbijalo sie ostre pazdziernikowe slonce, znow przypomnialy jej Dallas w miniaturze.O dziwo, wejscie do sieci komputerowej Swiatowej Organizacji Zdrowia okazalo sie wyjatkowo proste. Nikt nie uznal za konieczne zablokowac dostepu do sieci z informacjami dotyczacymi dzialalnosci naukowej i humanitarnej.Wykasowanie z baz danych Swiatowej Organizacji Zdrowia wszystkich raportow dotyczacych ofiar i osob, ktore przezyly dwie niewielkie epidemie wirusowe w Bagdadzie i Basrze, bylo dziecinnie proste. Iracki system komputerowy byl przestarzaly od pieciu lat, wiec wlamanie sie do niego i usuniecie oryginalow tych samych raportow u zrodla bylo rownie latwe. Lily odkryla zreszta ze zdziwieniem, ze wiekszosc oryginalnych informacji w Iraku zostala juz wykasowana przez rezim Saddama Husseina. Najwidoczniej nie chcieli zdradzac zadnej ze swych slabosci. Usuniecie belgijskiego raportu z pamieci glownego serwera NIZ, z baz danych Wojskowego Instytutu Chorob Zakaznych, Centrum Kontroli i wszystkich innych archiwow na calym swiecie pochlonelo znacznie wiecej czasu. Najtrudniejszym zadaniem okazalo sie usuniecie zapisow telefonicznych z Fort Detick. Musiala skorzystac z pomocy wysoko postawionych znajomych z firmy telekomunikacyjnej, ktorzy winni jej byli przysluge. Probowala zrozumiec, jakie powody staly za zadaniami szantazystow, ale wykasowane dane nie mialy ze soba wiele wspolnego - tyle tylko ze wiekszosc dotyczyla jakiegos wirusa. W zakamarkach sieci elektronicznej miedzy osrodkami badawczymi na calym swiecie krazyly setki podobnych raportow, ale szantazysci nie interesowali sie nimi. W kazdym razie jej misja zakonczyla sie powodzeniem. Nie nakryto jej, nie zostawila zadnych sladow, wkrotce jej problemy finansowe skoncza sie na dobre. Obiecala sobie, ze juz nigdy nie wpakuje sie w takie bagno. Z piecdziesiecioma tysiacami dolarow w gotowce moze pojechac do Las Vegas lub Atlantic City i odbic sobie wszystko, co stracila. Z blogim usmiechem szybko postanowila, ze na poczatek postawi tysiac dolarow na druzyne Capitalsow. Usmiechala sie nadal, gdy wyszla z restauracji i ruszyla w strone baru, gdzie przesiadywal jej ulubiony bukmacher. Intuicja podpowiadala jej, ze nie moze przegrac. Nie tym razem. Juz nigdy. Uslyszala za soba krzyki, pisk opon i zgrzyt metalu. Odwrocila sie i zobaczyla wielka czarna furgonetke, pedzaca chodnikiem prosto na nia. Szeroki usmiech nie zniknal z jej twarzy. Wciaz na niej goscil, gdy samochod uderzyl w Lily, zjechal na ulice i zostawil martwa na chodniku. 15.16, Wojskowy Instytut ChorobZakaznych, Fort Detrick, Maryland Smith oderwal wzrok od ekranu. Znalazl piec raportow z Instytutu Ksiecia Leopolda, ale zaden z nich nie nadszedl ani wczoraj, ani dzisiaj rano. Wszystkie mowily tylko o dalszych niepowodzeniach prob sklasyfikowania nieznanego wirusa.Gdzies jednak musial byc raport z najnowszymi wiadomosciami. A przynajmniej z jedna, ktora sklonila Sophie zeszlej nocy do zapisania calej strony dziennika. Przeszukal bazy danych w Detrick i Centrum Kontroli, a potem podlaczyl sie do centralnego serwera armii, zeby przeszukac wszystkie najwazniejsze osrodki badawcze swiata z Instytutem Ksiecia Leopolda wlacznie. Nic nie znalazl. Z rozczarowaniem wpatrywal sie w ekran nieprzychylnego komputera. Albo Sophia sie pomylila, wstawiajac zly symbol do swojego oznaczenia i raport ten w ogole nie istnial, albo... Albo zostal wykasowany ze wszystkich baz danych na swiecie, lacznie ze zrodlem. Bylo to wykonalne, choc malo prawdopodobne, zeby ktos tak zapamietale zacieral slady wirusa, skoro wszystkim powinno zalezec na rozwiazaniu tej tajemnicy. Pokrecil glowa, probujac odpedzic mysl, ze na brakujacej stronie znajdowalo sie cos waznego. Bezskutecznie. Kartka zostala wycieta. Przez kogos, kto dostal sie i wyszedl z bazy niepostrzezenie. A moze jednak ktos go widzial? Znow siegnal po telefon, by dowiedziec sie, kto jeszcze przebywal tej nocy w laboratorium, ale mimo rozmowy z calym personelem i starsza sierzant Daugherty nie zblizyl sie ani o krok do odpowiedzi. Przed osiemnasta biuro opuscili wszyscy pracownicy sierzant Daugherty. Personel naukowy, nie wylaczajac Kielburgera, pracowal w Instytucie do drugiej w nocy. Pozniej Sophia zostala sama. Dowodca nocnej warty Grasso nie zauwazyl niczego, nawet wyjscia Sophii, o czym Smith juz wiedzial. Wartownicy przy bramie przysiegali, ze po drugiej nie widzieli nikogo, ale poniewaz nie zauwazyli Sophii, ktora opuscila baze pieszo, ich zeznanie nie mialo wiekszego znaczenia. Poza tym uwazal, ze ktos, kto potrafil tak precyzyjnie wyciac kartke z dziennika, nie zwrocilby na siebie uwagi. Tak wiec znalazl sie w slepym zaulku. I wtedy przypomnial sobie slowa Sophii. Zamknal oczy i znow zobaczyl jej piekna twarz wykrzywiona grymasem bolu nie do zniesienia. Slaniala sie na nogach i z trudem lapala powietrze, ale udalo jej sie wydusic: "...laboratorium... ktos... uderzyl...". 17.27, kostnica, Frederick,Maryland Doktor Lutfallah byl zniecierpliwiony.-Nie wiem, czego pan jeszcze chce, pulkowniku Smith. Sekcja zwlok nie pozostawia zadnych watpliwosci. Sprawa jest jasna. Niech pan da spokoj. Dziwie sie, ze pan w ogole moze funkcjonowac. Musi sie pan przespac... -Pojde spac, jak sie dowiem, co sie jej stalo - warknal Smith. - Nie kwestionuje tego, co ja zabilo, tylko jak. Juz wczesniej patolog niechetnie wyrazil zgode na ponowne spotkanie ze Smithem w szpitalnej kostnicy. Byl zly, ze oderwano go od wybornego martini. -Jak? Brwi doktora Lutfallaha uniosly sie do gory. Tego bylo za wiele. Nie probowal nawet ukryc zjadliwego sarkazmu w glosie. -Smiem twierdzic, ze tak, jak zabija kazdy smiertelny wirus, pulkowniku. Smith nie zwracal na niego uwagi. Pochylony nisko nad stolem usilowal zachowac zimna krew w obliczu bladego i nieruchomego ciala Sophii, ktore jeszcze tak niedawno tetnilo zyciem. -Prosze zbadac kazdy centymetr skory, doktorze. Moze cos przeoczylismy. Wciaz poirytowany lekarz przystapil do ogledzin. Pracowali w ciszy przez godzine. Doktor Lutfallah chcial juz dac wyraz najwyzszemu zniecierpliwieniu, gdy nagle wydal zza maski chirurgicznej stlumiony okrzyk. -A co to? Smith uniosl glowe zaalarmowany. -Co? Co pan ma? Prosze mi pokazac. Ale tym razem doktor Lutfallah nie odpowiedzial. Przygladal sie lewej kostce Sophii. Wreszcie zadal pytanie. -Czy doktor Russell chorowala na cukrzyce? -Nie. Co pan tam ma? -Przyjmowala jakies lekarstwa dozylnie? -Nie. Doktor Lutfallah pokiwal glowa. Podniosl wzrok. -A substancje odurzajace, pulkowniku? -Czyli narkotyki? Nie, skadze. -No to prosze tu spojrzec. Smith przeszedl na druga strone stolu i stanal obok patologa. Razem pochylili sie nad kostka. Slad byl doskonale widoczny - zaczerwienienie i spuchniecie tak male, ze nikt go przedtem nie zauwazyl. A moze po prostu go nie bylo, pozny objaw wirusa, ktory ujawnil sie dopiero teraz. W samym srodku zaczerwienienia widac bylo malenki slad od igly. Zastrzyk wykonano po mistrzowsku, z taka sama wprawa, z jaka wycieto kartke z dziennika. Smith wyprostowal sie gwaltownie. Ogarnela go wscieklosc. Zaciskal mocno pobielale piesci, dudnilo mu w glowie. Jego podejrzenia sprawdzily sie. Sophia zostala zamordowana. 20.16, Wojskowy Instytut ChorobZakaznych, Fort Detrick, Maryland Jon Smith zatrzasnal za soba drzwi i przypadl do biurka w swoim gabinecie. Nie usiadl. Nie moglby usiedziec w miejscu. Chodzil po pokoju jak dzikie zwierze miotajace sie w klatce. Mimo fizycznego zmeczenia jego umysl byl wyostrzony jak diament. Skoncentrowany do granic mozliwosci. W tej chwili, nie baczac na potrzeby calego swiata, mial tylko jeden cel: odnalezc zabojce Sophii.Dobrze, skup sie. Prawdopodobnie odkryla cos tak niebezpiecznego, ze musiala zginac, a wszystkie fizyczne dowody jej odkrycia zostaly zniszczone. Co robia naukowcy w trakcie badan zakrojonych na swiatowa skale? Rozmawiaja ze soba. Chwycil za sluchawke. -Prosze z szefem ochrony. Bebnil palcami po blacie jak dobosz wzywajacy niegdys zolnierzy do walki. -Mowi Dingman. W czym moge pomoc, pulkowniku? -Prowadzicie rejestr rozmow telefonicznych Instytutu? -Niezupelnie, ale mozemy sprawdzic, kto telefonowal do bazy i z bazy. O jakie rozmowy konkretnie panu chodzi? -Wszystkie rozmowy doktor Russell od soboty, takze telefony do niej. -Ma pan pozwolenie? -Prosze zapytac Kielburgera. -Skontaktuje sie z panem, pulkowniku. Pietnascie minut pozniej Dingman oddzwonil, podajac liste rozmow Sophii. Bylo ich niewiele: badania nad wirusem zamknely Sophie i reszte zespolu w laboratorium. Piec telefonow z Instytutu, w tym trzy z zagranica i tylko cztery telefony do Instytutu. Zadzwonil pod podane numery. Wszystkie dotyczyly porazki w pracach nad wirusem. Rozczarowany, odchylil sie do tylu na krzesle, ale znow szybko zerwal sie z fotela. Pobiegl korytarzem do Gabinetu Sophii, gdzie znow przejrzal wszystkie papiery na biurku. Sprawdzil szuflady. Mial racje - zaginal rowniez miesieczny spis rozmow telefonicznych, o ktory tak bardzo upominal sie Kielburger. Wrocil do siebie i znow zadzwonil. -Pani Curtis? Czy Sophia oddala wczesniej pazdziernikowy spis rozmow telefonicznych? Nie? Na pewno? Dziekuje. A wiec spis zabrali mordercy. Ale dlaczego? Dlatego ze Sophia przeprowadzila rozmowe, ktora mogla naprowadzic na ich trop. Zatarli slady, tak samo jak w przypadku raportu Instytutu Ksiecia Leopolda. Byli sprawni i inteligentni. A on napotkal mur nie do przebicia, probujac dowiedziec sie, co sklonilo kogos do podjecia decyzji, ze trzeba zabic Sophie.Co takiego zrobila, o czym wiedziala? Postanowil, ze dotrze do prawdy inna droga: zbada przeszlosc ofiar wirusa. Te osoby musialo cos laczyc, zanim zmarly. Cos tragicznego i smiertelnie niebezpiecznego. Znow podniosl sluchawke. -Mowi Jon Smith. General jest u siebie, pani Curtis? -Oczywiscie, pulkowniku. Chwileczke. Melanie Curtis pochodzila z Missisipi i lubila go. Ale dzis nie mial glowy do tradycyjnego flirtu. -Dziekuje. -Tu general Kielburger. -Czy nadal pan chce, zebym jutro polecial do Kalifornii? -Zmienil pan zdanie? Co sie stalo? -Moze zmadrzalem. Swiatu grozi epidemia. Trzeba sie tym natychmiast zajac. -Pewnie - prychnal z niedowierzaniem Kielburger. - No dobrze, zolnierzu. Wylatuje pan z Andrews juto o osmej rano. Prosze byc w moim biurze o siodmej. Przekaze panu instrukcje. Rozdzial 11 17.04, Adirondack Park, Nowy Jork Wbrew rozpowszechnionej w swiecie opinii dwie trzecie Nowego Jorku to nie drapacze chmur, zatloczone przejscia podziemne i zimne centra finansowe. Victor Tremont, dyrektor operacyjny firmy Blanchard Pharmaceuticals, stal na tarasie swojej rezydencji na terenie parku stanowego Adirondack i spogladal na zachod. Oczami wyobrazni widzial stan Nowy Jork, rozciagajacy sie od Vermont na wschodzie do jeziora Ontario na zachodzie, od Kanady na polnocy niemal do Albany na poludniu.Okolo szesciu milionow zyznych hektarow panstwowych i prywatnych ziem lezalo nad rwacymi rzekami i tysiacami jezior, miedzy czterdziestoma szescioma szczytami, ktore wznosily sie na tysiac dwiescie metrow nad dolinami Adirondack. Tremont wiedzial to wszystko, poniewaz mial ten rodzaj chlonnego umyslu, ktory wychwytuje, zapamietuje i wykorzystuje wazne informacje. Park Adirondack podobal mu sie nie tylko dlatego, ze tworzyly go przepiekne lasy, ale rowniez ze wzgledu na niska gestosc zaludnienia w tym rejonie.Lubil opowiadac gosciom przy kominku dykteryjke o urzedniku skarbowym, ktory kupil w tej okolicy lesny domek. Kiedy uznal, ze placi hrabstwu za wysokie podatki, postanowil zbadac sprawe. Wtedy - i tu Tremont zasmiewal sie serdecznie - wpadl na trop gigantycznej afery korupcyjnej. Urzednik wniosl odpowiedni pozew, ale sprawa nie trafila na wokande. Powod? Hrabstwo liczylo tak niewielu stalych mieszkancow, ze wszyscy albo byli bezposrednio zamieszani w afere korupcyjna, albo spokrewnieni z podejrzanymi. Nie mozna wiec bylo zebrac niezaleznej lawy przysieglych. Tremont usmiechnal sie. Odosobnienie i korupcja czynily z tego miejsca lesny raj. Dziesiec lat temu przeniosl Blanchard Pharmaceuticals do kompleksu z czerwonej cegly, ktory kazal wybudowac w lesie niedaleko miejscowosci Long Lake. A to lesne ustronie nad innym jeziorem wybral dla siebie na rezydencje. Tremont stal wiec teraz na oslonietej dachem werandzie, a slonce niczym ognista pomaranczowa kula zachodzilo za drzewami. Podziwial, jak znika za poszarpanymi sylwetkami gor, i upajal sie swoim bogactwem, wladza i smakiem, ktorych oznaka byl ten widok, rezydencja i styl zycia. Dom stanowil czesc jednego z wielkich kompleksow wypoczynkowych, wybudowanych przez bogaczy pod koniec dziewietnastego wieku. Siedlisko oblozone taka sama drewniana licowka jak posiadlosc Vanderbildtow w Great Camp Sagamore nad pobliskim jeziorem Raquette bylo jedynym ocalalym budynkiem dawnego kurortu. Dom osloniety od gory baldachimem wielkich drzew i oddzielony od jeziora gestym lasem byl calkowicie niewidoczny z zewnatrz. Tremont tak zreszta zaplanowal remont, zeby pozwolic roslinnosci na bujny rozrost. Na drodze nie bylo strzalki z adresem, a nad jeziorem przystani, ktore zdradzalyby obecnosc rezydencji. Nie zapewniono do niej dostepu, gdyz goscie nie byli tu mile widziani. O jej istnieniu wiedzial tylko Victor Tremont, kilku zaufanych partnerow z programu Hades i lojalni naukowcy ktorzy, pracowali w prywatnym nowoczesnym laboratorium na pierwszym pietrze. Pazdziernikowe slonce opadalo coraz nizej, a chlodne powietrze szczypalo Tremonta w policzki i przenikalo przez kurtke i spodnie. Mimo to nie spieszylo mu sie do srodka. Delektowal sie grubym cygarem i smakiem piecdziesiecioletniej whisky Langavulin. Rozgrzewala go i przyjemnie piekla w gardle. Langavulin to prawdopodobnie najlepsza whisky na swiecie, lecz jej dojrzaly torfowy smak i niezrownany aromat nie byly znane poza Szkocja. Tremont co roku wykupywal cala produkcje whisky z wyspy Islay. Ale kiedy tak plawil sie w ostatnich zlocistych promieniach zachodzacego slonca, na jego patrycjuszowskie wargi wyszedl usmiech, wywolany raczej dzika uroda natury niz smakiem whisky. Prastare jezioro tylko krotki przenos kajakow dzielil od przeludnionych terenow nad Raquette. Wysokie sosny kolysaly sie lekko, sycac powietrze silna wonia. W oddali nagi szczyt wysokiej na tysiac szescset dwadziescia dziewiec metrow gory Marcy lsnil jak palec wskazujacy na Boga. Gory pociagaly Tremonta juz wtedy, kiedy byl jeszcze niesfornym nastolatkiem w Syracuse. Jego ojciec, wykladowca ekonomii na miejscowym uniwersytecie, nie umial go nadzorowac, podobnie jak teraz tlusty prezes Blancharda. Obydwaj twierdzili zawsze, ze sa rzeczy, ktorych nie mozna osiagnac, i podkreslali, ze nie mozna miec wszystkiego. Nie rozumial takiej ciasnoty umyslu. Jakie sa bowiem granice poza ograniczeniami wyobrazni, zdolnosci i odwagi? Program Hades byl tego przykladem. Gdyby od poczatku wiedzieli, co wymyslil, obydwaj przekonywaliby go, ze to niewykonalne. Ze nikt nie moze tego dokonac. Prychnal z odraza. Byli malutkimi ludzmi o ciasnych horyzontach. Za kilka tygodni program okaze sie wielkim sukcesem. On sam odniesie wielki sukces. Pozniej latami bedzie zbieral jego owoce. Moze dlatego, ze program Hades znajdowal sie w koncowej fazie realizacji, Tremont od czasu do czasu pozwalal sobie na marzenia. Wracal wspomnieniami do dawno zmarlego ojca. Dziwnym zrzadzeniem losu byl on jedyna osoba, ktora darzyl szacunkiem. Staruszek nie rozumial swego jedynaka, ale zawsze bral jego strone. W dziecinstwie Tremonta zafascynowal film "Jeremiah Johnson". Widzial go kilkanascie razy. Pewnego dnia w samym srodku mroznej zimy wybral sie w gory i postanowil prowadzic zycie na lonie natury tak jak Johnson: zywic sie lesnymi jagodami i korzonkami, polowac, walczyc z Indianami, zmierzyc sie z zywiolami. Niewielu mialo tyle odwagi i wyobrazni, by podjac wyzwanie. Ale doswiadczenie nie okazalo sie udane. Ustrzelil dubeltowka ojca dwa jelenie poza sezonem lowieckim, przez pomylke zranil i niemal zabil kilkoro turystow, rozchorowal sie ciezko po zjedzeniu lesnych jagod i malo brakowalo, a zamarzlby na smierc. Na szczescie ojciec zauwazyl brak dubeltowki, parki i plecaka, a pamietajac fascynacje chlopca filmem, domyslil sie, gdzie go trzeba szukac. Gdy sluzby lesne chcialy zaniechac poszukiwan, ojciec wpadl w furie i wykorzystal wszystkie swoje znajomosci wsrod profesorow i politykow. W rezultacie, acz niechetnie, kontynuowano akcje i w koncu odnaleziono go zalamanego i przemarznietego w jaskini na snieznych stokach Marcy. Mimo to zaliczal te przygode do najwazniejszych w zyciu. Gorska wyprawa nauczyla go, ze natura jest twarda, nieublagana i nie sprzyja ludziom. Odkryl rowniez, ze wysilek fizyczny malo go neci: zbyt latwo mozna przegrac. Lecz najwieksza nauczka byla krytyczna analiza powodow, dla ktorych Johnson ruszyl w gory. Victor sadzil przedtem, ze chodzilo o walke z natura, z Indianami, o udowodnienie meskosci. Blad. Chodzilo o pieniadze. Ludzie z gor byli traperami i wszystkie ich dzialania podporzadkowane byly jednemu celowi: zeby sie wzbogacic. Nie zapomnial o tym nigdy. Jasnosc i prostota tego celu uksztaltowaly go na cale zycie. Gdy tak stal zamyslony na werandzie, uswiadomil sobie, ze zaluje, iz ojciec nie moze byc swiadkiem finalizacji programu Hades. Staruszek wreszcie przekonalby sie, ze czlowiek moze osiagnac wszystko, jesli nie brakuje sprytu i wytrwalosci. Czy bylby z niego dumny? Pewnie nie. Rozesmial sie glosno. Tym gorzej dla niego. Matka bylaby dumna, ale to nie mialo znaczenia. Kobiety sie nie liczyly. Cos wyrwalo go z zamyslenia. Podniosl glowe, nasluchujac. Coraz glosniejszy warkot helikoptera. Tremont dopil whisky, ulozyl cygaro w duzej, kretej popielniczce, zeby tam samo sie wypalilo i wrocil do olbrzymiego, wysokiego salonu. Ze scian spogladaly szklane oczy trofeow mysliwskich. Skorzane meble z Adirondack, rozstawione na recznie tkanych dywanach otaczaly wysoki kominek. Tremont obszedl ogien trzaskajacy w kominku i wyszedl do holu, gdzie rozchodzil sie zapach pieczonych w kuchni ciastek. Z drugiej strony rezydencji wyszedl na chlodne wieczorne powietrze. Smiglowiec Bell S-92 C Helibus ladowal wlasnie w odleglosci stu metrow. Wysiedli z niego czterej mezczyzni. Mogli miec po czterdziesci piec, piecdziesiat pare lat - tak jak Tremont. W przeciwienstwie do Tremonta, noszacego luzne, szyte na miare spodnie, szara sportowa koszule, kurtke z goreteksu i zawieszony na plecach kapelusz safari z szerokim rondem, ubrani byli w drogie, doskonale skrojone garnitury, symbol eleganckich, wytwornych przedstawicieli uprzywilejowanej klasy. Wirniki z helikoptera halasowaly nadal. Tremont wital przybylych szerokim usmiechem i energicznym, przyjacielskim uscisnieciem dloni. Ze smiglowca wyskoczyl pilot, zeby wyladowac bagaze. Tremont zaprosil gosci gestem do rezydencji i poprowadzil za soba. Kilka chwil po tym, gdy Helibus zniknal w mroku wieczornego nieba, do ladowania podszedl mniejszy 206B-3 JetRanger III. Dwaj mezczyzni, ktorzy z niego wyskoczyli, roznili sie bardzo od pasazerow pierwszego helikoptera. Mieli na sobie zwykle, gotowe garnitury, za ktorymi nikt by sie nie obejrzal. Pierwszy z nich, wysoki, sniady, w granatowym garniturze, mial dziobata twarz o ciezkich powiekach i zakrzywionym jak bulat, ostrym nosie. Drugi, o okraglej twarzy, nijakim wygladzie, szerokich barach i cienkich brazowych wlosach, nosil szary garnitur. Zaden z nich nie mial bagazu. Ale nie tylko pospolite ubrania i brak walizek roznily ich od tamtych. Cos w sposobie, w jaki sie poruszali... jakas oswojona drapieznosc, sprawialy, ze kazdy, kto zna sie na tych sprawach, poczulby grozace niebezpieczenstwo. Obydwaj ze schylonymi glowami przeszli pod obracajacym sie smiglem JetRangera i ruszyli za pozostalymi w strone domu. Victor Tremont nie obejrzal sie ani razu, ale czterej pasazerowie pierwszego helikoptera zauwazyli przybyszy i patrzyli po sobie niespokojnie, jakby juz skads ich znali. Nadal al-Hassan i Bili Griffin nie zwracali uwagi ani na obojetnosc Tremonta, ani na zaniepokojenie pozostalej czworki. W milczeniu omietli czujnym wzrokiem okolice i weszli do rezydencji innymi drzwiami. Przy dlugim stole bankietowym Victor Tremont i jego czterej goscie spozywali posilek, ktory moglby miec miejsce w Walhalli - dzika kaczka nadziewana grzybami shitake, gotowany pstrag z jeziora, dziczyzna upolowana przez samego Tremonta, duszona endywia, ziemniaki dauphin i sos renski. Zarumienieni i syci zasiedli potem w miekkich fotelach w przestronnym salonie. Przyszedl czas na koniak, Remy Martin Cordon Bleu, i kubanskie cygara, produkowane specjalnie dla Tremonta. Kiedy juz usadowili sie wokol paleniska, Tremont dokonczyl sprawozdanie na temat projektu, ktory przez ostatnie dwanascie lat angazowal ich wyobraznie, nadzieje i czas. -...zawsze sadzilismy, ze mutacja wystapi u amerykanskich obywateli rok pozniej niz u obcokrajowcow. Kwestia ogolnego stanu zdrowia, wyzywienia, sprawnosci fizycznej i genetyki. Coz... Zrobil dramatyczna przerwe, chcial tez przyjrzec sie twarzom zebranych. Byli z nim od chwili, gdy wszystko sie zaczelo rok po jego powrocie z Peru z nieznanym wirusem i malpia krwia. Pierwszy z prawej siedzial George Hyem. Wysoki i rumiany, byl wowczas mlodym ksiegowym, ktory od razu dostrzegl finansowe mozliwosci projektu. Teraz zajmowal stanowisko glownego ksiegowego u Blancharda, przy czym faktycznie pracowal dla Tremonta. Obok niego siedzial Xavier Becker, ostatnio przybierajacy na wadze geniusz komputerowy, ktory skrocil badania nad wirusem i szczepionka o piec lat. Naprzeciwko rozsiadl sie Adam Cain, wybitny specjalista w dziedzinie wirusologii, ktory po zapoznaniu sie z liczbami przedstawionymi przez George'a, zwiazal swoja przyszlosc z Tremontem i firma Blanchard, opuszczajac Centrum Kontroli Chorob Zakaznych. Udalo mu sie wyizolowac zmutowanego wirusa i utrzymac go w stanie stabilnym przez tydzien. Na prawo od Beckera siedzial szef ochrony Blancharda, Jack McGraw, ktory od samego poczatku oslanial wszystkim tylki. Czterej tajni partnerzy z niecierpliwoscia czekali na owoce swojej pracy. Tremont przedluzyl przerwe jeszcze o jedna chwile. -Wirus wyplynal w Stanach. Wkrotce pojawi sie na calym swiecie. Panstwo po panstwie. Epidemia. Prasa jeszcze o nim nie wie, ale to tylko kwestia czasu. Nic ich nie powstrzyma. Wirusa tez nie. Rzady beda mialy tylko jedno wyjscie: zaplacic nasza cene. Becker rozesmial sie. Pozostali trzej tez usmiechali sie szeroko. Ich oczy zamienily siew blyszczace monety, ale bylo w nich cos jeszcze: triumf, duma, oczekiwanie i zapal. Kazdy z nich mial na koncie sukcesy zawodowe. Teraz przyszedl czas na sukces finansowy, beda nieprzyzwoicie bogaci, osiagna szczyt "amerykanskiego marzenia". -George? - Tremont oddal glos ksiegowemu. Jego twarz gwaltownie zmienila wyraz. Wygladal teraz na smutnego, przygnebionego. -Symulacja zyskow dla akcjonariuszy jest dostepna w kazdej chwili. Zawahal sie. - Niestety, prognozy nie sa tak optymistyczne, jak zakladalismy. Tylko jakies piec, najwyzej szesc... miliardow dolarow. I rozesmial sie halasliwie z wlasnego zartu. Xavier, surowym zmarszczeniem brwi wyrazajac dezaprobate dla braku powagi George'a, nie czekal, az dojdzie do glosu. -A co z tajnym audytem, ktory odkrylem? -Jack twierdzi, ze tylko Haldane widzial jego wyniki - zapewnil ich Tremont - a Haldanem zajme sie przed dorocznym posiedzeniem rady. Co jeszcze, Xavier? - Mercer Haldane, o ktorym wspomnial, byl prezesem Blanchard Pharmaceuticals. -Manipulujac danymi komputerowymi, wykazalem, ze pracowalismy nad serum przez dziesiec lat. Po uzyskaniu patentu bez przerwy ulepszalismy produkt i po zakonczeniu ostatnich testow przedstawilismy lek do akceptacji przez Inspektorat Zywnosci i Lekow. Dane komputerowe wykazuja teraz, ze wydalismy na badania astronomiczne sumy. W glosie Xaviera pobrzmiewalo podniecenie. - Podaz wynosi kilka milionow dawek i rosnie. Cain rozesmial sie. -Nikt niczego nie podejrzewa. A jesli nawet, to nikt nie znajdzie zadnych dowodow. Jack McGraw, szef ochrony, zatarl z zadowoleniem rece. -Czekamy tylko na twoj sygnal! - zawolal George. Tremont usmiechnal sie i podniosl reke. -Nie martwcie sie, opracowalem szczegolowy plan dzialan. Wszystko zalezy teraz od tego, jak szybko zorientuja sie, ze maja do czynienia z epidemia. Przed posiedzeniem rady wezme sie za Haldane'a. Mezczyzni popijali alkohol, a przyszlosc z kazda sekunda wydawala sie im jasniejsza. Tremont odstawil kieliszek. Zasepil sie. Znow podniosl reke, zeby ich uciszyc. -Niestety, jest pewien problem, ktory moze stworzyc wieksze zagrozenie niz audyt. Jak duze jest to niebezpieczenstwo i czy w ogole nam grozi, tego jeszcze nie wiem. Podjalem pewne kroki zaradcze. Ale nie martwcie sie, wszystko jest pod kontrola i problem zostanie pomyslnie rozwiazany. Jack McGraw nachmurzyl sie. -Jaki to problem, Victorze? Czemu nic o tym nie wiem? Tremont spojrzal na niego przenikliwie. -Bo nie chce, zeby Blanchard byl chocby w najmniejszym stopniu zamieszany w te sprawe. Spodziewal sie tego, ze Jack bedzie chcial zmonopolizowac sprawy bezpieczenstwa, ale to on podejmowal decyzje. - To po prostu jedno z tych zdarzen, ktorych nie mozna przewidziec. Podczas wyprawy do Peru, kiedy odkrylem wirusa i potencjalna szczepionke, spotkalem grupe studentow na praktykach antropologicznych. Poza wymiana zwyklych uprzejmosci nie rozmawialismy, interesowaly nas rozne dziedziny. Pokrecil glowa z niedowierzaniem. Trzy dni temu zadzwonila do mnie jedna z tych studentek. Kiedy sie przedstawila, z trudem przypomnialem sobie dziewczyne, ktora bardzo ciekawila moja praca. Zostala biologiem molekularnym. Teraz jest pracownikiem Wojskowego Instytutu Chorob Zakaznych, ktory bada pierwsze przypadki zgonow. Jak przypuszczalismy, nie udalo im sie rozpoznac wirusa. Niezwykle zestawienie objawow choroby sprawilo jednak, ze przypomniala sobie o wyprawie do Peru sprzed lat. Pamietala moje nazwisko i zadzwonila do mnie. -Chryste! - rumiana zwykle twarz George'a pobladla. -Skojarzyla wirus z toba? - jeknal Jack McGraw. -Z nami! - wybuchnal Xavier. Tremont wzruszyl ramionami. -Wszystkiemu zaprzeczylem. Przekonalem ja, ze sie myli, ze nie bylo takiego wirusa. Ale nie moglismy ryzykowac, wiec wyslalem Nadala al-Hassana i jego ludzi, zeby ja zlikwidowali. W olbrzymim salonie nastapilo ogolne rozluznienie. Napiecie zelzalo i wszyscy odetchneli z ulga. Nie po to pracowali ciezko ponad dziesiec lat, stawiajac wszystko na jedna karte, zeby teraz stracic fortune, ktora znajdowala sie niemal w zasiegu reki. -Niestety - mowil dalej Tremont - nie udalo sie wyeliminowac jej narzeczonego i wspolpracownika. Uciekl nam, a niewykluczone, ze cos mu powiedziala przed smiercia. Jack McGraw wreszcie zrozumial. -Dlatego wezwales al-Hassana. Wiedzialem, ze cos sie swieci. Tremont pokrecil glowa. -Nie wyolbrzymiaj sprawy. Wezwalem go, zeby zrelacjonowal ostatnie wydarzenia. Ja mam najwiecej do stracenia, ale siedzimy w tym wszyscy. Cisza, ktora wkrotce zapadla w pokoju, byla glosniejsza od poprzedniego halasu. Przerwal ja Xavier. -Dobrze. Zobaczmy, co ma do powiedzenia. Ogien przygasl, wegle jarzyly sie jeszcze i blyskalo kilka jasnych plomykow. Tremont podszedl do kamiennego kominka. Nacisnal przycisk na rzezbionym obramowaniu. Do przestronnego pokoju wkroczyl najpierw Nadal al-Hassan, a za nim Bili Griffin. Al-Hassan podszedl do Tremonta stojacego przy kominku, Griffin pozostal skromnie w glebi salonu. Al-Hassan opowiedzial o telefonicznej rozmowie Sophii Russell z Tremontem, o jej smierci i usunieciu wszelkich sladow, ktore moglyby skojarzyc wirus z programem Hades. Opisal reakcje Jonathana Smitha, szantaz na Lily Loewenstein i wykasowanie wszystkich elektronicznych dowodow. -Nie pozostalo nic, co laczyloby nas ze smiercia Russell lub z wirusem. Pod warunkiem - dodal na zakonczenie al-Hassan - ze pulkownik Smith niczego nie podejrzewa. -To cholernie niebezpieczna niewiadoma - warknal Jack McGraw. -Tez tak sadze - zgodzil sie al-Hassan. - Cos podpowiedzialo Smithowi, ze smierc doktor Russel nie byla przypadkowa. Prowadzi na wlasna reke energiczne dochodzenie, zaniedbujac prace nad wirusem. -Moze nas znalezc? - zapytal nerwowo ksiegowy. -Mozna znalezc wszystko, jesli sie szuka odpowiednio dlugo i sumiennie. Dlatego uwazam, ze powinnismy go zlikwidowac. Victor Tremont spojrzal w glab pokoju. -Griffin, ty sie z tym nie zgadzasz? Wszyscy odwrocili glowy, zeby popatrzec na bylego agenta FBI, ktory stal z tylu oparty o sciane. Bill myslal o Jonie. Zrobil wszystko, zeby ostrzec przyjaciela. Wykorzystujac stare powiazania z FBI, dowiedzial sie, ze Jon wyjechal sluzbowo, a potem krok po kroku - zdobywal kolejne informacje: na jaka konferencje go wyslano i gdzie sie zatrzymal w Londynie. Kiedy wiec zobaczyl wpatrujaca sie w niego piatke, zrobil to, co musial zrobic, zeby sie nie narazic, probujac jednoczesnie oddalic niebezpieczenstwo od Jona. Wzruszyl obojetnie ramionami. -Smith z takim zapalem probowal dowiedziec sie, co naprawde przytrafilo sie doktor Russell, ze chyba nie powiedziala mu ani o Peru, ani o nas. Inaczej pukalby juz do drzwi pana Tremonta, zeby z nim porozmawiac. Tymczasem nasza wtyczka w Instytucie twierdzi, ze Smith przestal sie interesowac okolicznosciami smierci narzeczonej i powrocil do badan zespolu. Jutro wylatuje do Kalifornii, zeby przeprowadzic rutynowe rozmowy z rodzina i przyjaciolmi majora Andersona. Tremont pokiwal glowa w zamysleniu. -Al-Hassan? -Wedlug naszej wtyczki w Detrick general Kielburger kazal Smithowi poleciec do Kalifornii, ale on odmowil. Dopiero pozniej zglosil sie na ochotnika, a to juz zupelnie inna sprawa. Uwazam, ze bedzie szukal w Kalifornii potwierdzenia tego, co juz podejrzewa. -Jest lekarzem, wiec uczestniczyl w sekcji zwlok powiedzial Griffin. Ale niczego nie znalezli. Nic podejrzanego. Juz ty sie o to postarales. -Nie wiemy, co odkryl podczas sekcji - odparl al-Hassan. Griffin skrzywil sie. -No to zabij go. Rozwiazemy problem. Ale z kazdym kolejnym morderstwem sprawa bedzie budzila coraz wieksze podejrzenia, szczegolnie gdy zginie narzeczony i wspolpracownik doktor Russell. A juz na pewno, jesli powiedzial generalowi Kielburgerowi o tym, co sie stalo w Waszyngtonie. -Bedziemy zalowac, ze dlugo zwlekalismy - al-Hassan upieral sie przy swoim. Cisza w salonie byla tak gleboka, ze moglaby pochlonac cala rezydencje. Spiskowcy spogladali po sobie, a potem utkwili pelne obaw spojrzenia w swym arystokratycznym przywodcy. Tremont chodzil powoli tam i z powrotem przed kominkiem, marszczac w zamysleniu czolo. Wreszcie podjal decyzje. -Griffin ma chyba racje. Nie mozemy sobie pozwolic na kolejne morderstwo w Detrick. Znow spojrzeli po sobie. Tym razem pokiwali glowami. Nadal al-Hassan obserwowal to milczace glosowanie. Przeniosl wzrok na Billa Griffina, ledwie widocznego w mroku salonu. -No dobrze - usmiechnal sie Tremont - sprawa zalatwiona. Pora spac. Czeka nas pracowity dzien, mamy podjac ostatnie ustalenia. Kiedy wychodzili z okazalego salonu, Tremont kazdemu serdecznie uscisnal dlon, wspanialy gospodarz i przywodca. Al-Hassan i Griffin wychodzili jako ostatni. Tremont przywolal ich ruchem reki. -Nie wolno wam spuscic Smitha z oka. Macie wiedziec wszystko, lacznie z tym, kiedy, gdzie i jaka maszynka sie goli. Spojrzal na rozjarzone wegle, jakby chcial wyczytac z nich przyszlosc. Nagle podniosl glowe. Al-Hassan i Griffin wlasnie zamierzali wyjsc, ale zatrzymal ich. Kiedy podeszli blizej, odezwal sie sciszonym, surowym glosem. -Prosze mnie dobrze zrozumiec. Jesli doktor Smith okaze sie klopotliwy, musimy sie go pozbyc. Zycie to balansowanie miedzy ryzykiem i bezpieczenstwem, miedzy zwyciestwem i porazka. Niewykluczone, ze powstrzymujac go przed wyjawieniem okolicznosci smierci doktor Russel, zyskamy duzo wiecej, niz bysmy stracili przez kilka wscibskich pytan, dotyczacych zgonow dwojga naukowcow. -Chyba ze naprawde przestal weszyc. Tremont wbil przenikliwy wzrok w Billa Griffina. -Chyba. To twoje zadanie, zeby sie dowiedziec, Griffin. W jego glosie zadzwieczal zimny, ostrzegawczy ton. - I nie rozczaruj mnie. Rozdzial 12 10.12, sroda, 15 pazdziernika Fort Irwin, Barstow, Kalifornia Samolot transportowy C-130 z bazy lotniczej Andrews wyladowal na lotnisku zaopatrzeniowym pod Victorville o dziesiatej dwanascie. Dzien byl cieply, ale wietrzny. Na lotnisku czekal na Smitha funkcjonariusz zandarmerii, sierzant Hunwee.-Witamy w Kalifornii przywital go. Otworzyl przed nim drzwi wozu i odebral torbe. -Dziekuje, sierzancie. Do Irwin jedziemy samochodem? -Nie, tylko do rejonu ladowania helikopterow. Czeka tam na pana smiglowiec z Irwin. Kierowca wrzucil bagaz Smitha na tylne siedzenie, wskoczyl za kierownice i ruszyl przez plyte lotniska. Wielki bojowy woz podskakiwal, przejezdzajac przez wyboje i koleiny, az dotarl do helikoptera sanitarnego z emblematem Jedenastego Pulku Kawalerii Pancernej - stajacym deba czarnym ogierem na czerwono-bialym tle. Wirnik helikoptera juz sie obracal. Maszyna byla gotowa do startu. Spod dlugich lopat wylonil sie starszy mezczyzna ze zlotym listkiem majora i medycznym kaduceuszem na mundurze. Wyciagnal reke. -Doktor Max Behrens - krzyknal. - Ze szpitala wojskowego w Weed. Torbe Smitha zaladowano do srodka i obydwaj wsiedli do rozedrganego helikoptera sanitarnego. Maszyna wystartowala i przechylila sie przy ostrym zakrecie nisko nad pustynia. Smith patrzyl w dol, przelatywali nad dwupasmowymi szosami i budynkami malych miast. Wkrotce potem polecieli nad szeroka, czteropasmowa autostrada miedzystanowa numer 15. Doktor Behrens przysunal sie do Smitha i probowal przekrzyczec wiatr i halas. -Prowadzilismy scisla obserwacje wszystkich jednostek w bazie i nie wykrylismy zadnych nowych przypadkow wirusa. -Pani Andersen i inni sa zawiadomieni? - zawolal glosno Smith. -Tak jest. Rodzina, przyjaciele, wszyscy sa do panskiej dyspozycji. Pulkownik z OPFOR-u powiedzial, ze mamy spelnic wszelkie panskie zyczenia i sam chetnie sie z panem spotka, jesli uzna pan to za konieczne. -Z OPFOR-u? Behrens usmiechnal sie szeroko. -Przepraszam, zapomnialem, ze od dawna siedzi pan w Detrick. Tak nazywa sie nasza misje - Sily Nieprzyjaciela. Zadaniem "jedenastej pancernej" jest odgrywanie roli wroga przed wszystkimi pulkami i brygadami, ktore przechodza tutaj szkolenie. Niezle dajemy im w kosc. Dla nas to dobra zabawa, a oni dzieki temu staja sie lepszymi zolnierzami. Helikopter skrecil znad czteropasmowej autostrady i polecial w glab skalistej pustyni. Wreszcie Smith dostrzegl w dole szose, napis "WITAMY", a na szczycie wzgorza kopczyk z wymalowanymi kolorowymi emblematami jednostek, ktore stacjonowaly lub przejezdzaly przez Fort Irwin w ostatnich latach. Lecieli dalej nad kolumnami szybkich pojazdow, ktore wzbijaly tumany kurzu. Smith ze zdziwieniem zauwazyl, ze zmodyfikowane amerykanskie pojazdy przypominaja wozy bojowe rosyjskiej piechoty zmotoryzowanej BMP-2 i BRDM-2 oraz czolgi T-80 z dywizji pancernych. Smiglowiec przelecial nad glownym posterunkiem i osiadl na pustynnym podlozu w chmurze pylu. Na Jona czekal komitet powitalny, ktory uswiadomil mu, po co tutaj przylecial. Phyllis Anderson byla wysoka tegawa kobieta, jakby jadala zbyt czesto w zbyt wielu bazach. Siedzieli na paczkach w cichym salonie ladnego domu. Na pelnej twarzy malowal sie smutek. Przestraszone oczy Smith widzial u wielu stosunkowo mlodych wojskowych wdow. Co teraz pocznie? Od slubu zyli na walizkach, przemieszczali sie z jednego obozu do drugiego, z jednej bazy do drugiej, mieszkali w tymczasowych kwaterach. Teraz nie bylo takiego miejsca, ktore moglaby nazwac domem. -Dzieci? powtorzyla, odpowiadajac na pytanie Smitha. - Wyslalam je do moich rodzicow. Sa za male, zeby sie temu przygladac. Zerknela na spakowane rzeczy. - Za kilka dni do nich dolacze. Musimy znalezc jakis dom. To male miasteczko. Niedaleko Erie w Pensylwanii. Musze znalezc prace. Nie wiem tylko, jaka... Zamilkla. Smith czul, ze zachowuje sie brutalnie, wracajac do glownego tematu. -Czy major chorowal przedtem? Kiwnela glowa. -Miewal czasem wysoka goraczke. Trzymala go kilka godzin i przechodzila. Raz goraczkowal cala dobe. Lekarze byli zaniepokojeni, ale nie znalezli przyczyny, a on zawsze wracal do zdrowia bez zadnego problemu. Kilka tygodni temu zaczelo sie u niego ciezkie przeziebienie. Chcialam, zeby wzial kilka dni wolnego, a przynajmniej nie wychodzil na szkolenie, ale Keith nie chcial o tym slyszec. Mowil, ze wojen i bitew nie przerywa sie z powodu przeziebienia. Pulkownik twierdzi, ze Keith moze przetrzymac kazdego w terenie. Spuscila wzrok na pognieciona chusteczke, ktora miedlila w rekach. - Mogl. -Przypomina pani sobie cos, co moze miec jakis zwiazek z wirusem, ktory go zabil? Na dzwiek tego slowa wzdrygnela sie, ale nie mogl inaczej zadac pytania. -Nie. Podniosla wzrok. Kryl sie w nich ten sam bol, ktory odczuwal i on. Musial bardzo sie starac, zeby nie dostrzegla go w jego oczach. - Tak szybko bylo po wszystkim - ciagnela. - Wydawalo mi sie, ze przeziebienie ustepuje. Ucial sobie dluga popoludniowa drzemke. A kiedy sie obudzil, byl juz umierajacy. Zagryzla dolna warge, zeby stlumic szloch. Smith poczul, ze wilgotnieja mu oczy. Wyciagnal reke i dotknal jej dloni. -Tak mi przykro. Wiem, jak jest pani ciezko. -Czyzby? W jej glosie brzmial smutek, ale i powatpiewanie. Obydwoje wiedzieli, ze nie mozna wskrzesic jej meza, ale moze jest magiczny lek, ktory ukoi nieznosny, przejmujacy bol, przeszywajacy kazda komorke jej ciala? -Tak - odpowiedzial cicho. - Wirus zabil tez moja narzeczona. Popatrzyla na niego wstrzasnieta. Dwie lzy splynely rowno po policzkach. -To straszne, prawda? Odchrzaknal. Palilo go w piersiach i mial wrazenie, jakby w zoladku obracala sie zawartosc betoniarki. -Straszne - zgodzil sie. - Mozemy kontynuowac? Chce dowiedziec sie jak najwiecej o tym wirusie, zeby powstrzymac epidemie. W glebi ducha pozostala zona zolnierza, dla ktorej dzialanie jest pociecha. -Co jeszcze chce pan wiedziec? -Czy major Andersen byl ostatnio w Atlancie lub w Bostonie? -W Bostonie nie byl chyba nigdy, a Atlanty nie odwiedzalismy cale lata, odkad wyjechalismy z Bragg. -Gdzie jeszcze sluzyl major oprocz bazy w Bragg? -A wiec... Wyrecytowala nazwy baz polozonych od Kentucky do Kalifornii. - No i oczywiscie w Niemczech. Keith stacjonowal z "trzecia pancerna". -Kiedy to bylo? Goraczka krwotoczna Marburg, bliska kuzynka Eboli, zostala odkryta wlasnie w Niemczech. -Od osiemdziesiatego dziewiatego do dziewiecdziesiatego pierwszego. -Z "trzecia pancerna"? Wiec pozniej bral udzial w "Pustynnej Burzy"? -Tak. -Byl jeszcze gdzies za granica? -W Somali. Wlasnie tam Smith po raz pierwszy zetknal sie z choroba Lassa. Byla to niewielka operacja, ale przeciez nie wiedzial wszystkiego, co sie tam wydarzylo. Nieznany wirus mogl czaic sie gleboko w dzungli, na pustyni lub w gorach tego nieszczesnego kontynentu. Naciskal dalej. -Rozmawialiscie o Somali? Chorowal tam? Chocby krotko? Na jedna z tych naglych goraczek, ktore szybko przechodzily? Mial bole glowy? Pokrecila glowa. -Nic takiego nie pamietam. -A podczas "Pustynnej Burzy"? -Nie. -Byl narazony na dzialanie broni chemicznej lub biologicznej nieprzyjaciela? -Nie sadze. Ale kiedys powiedzial, ze wyslano go do szpitala polowego z niewielka rana. Lekarze twierdzili, ze szpital moze byc zaatakowany bronia biologiczna. Zaszczepili wszystkich po kolei. Smith poczul ucisk w zoladku, ale staral sie, zeby glos nie wyrazal niczego. -Majora tez? Usmiechnela sie blado. -Powiedzial, ze byla to najgorsza szczepionka w jego zyciu. Naprawde bolalo. -Nie pamieta pani przypadkiem numeru tego szpitala? -Przykro mi, ale nie. Wkrotce potem zakonczyl przesluchanie. Staneli w cieniu na ganku, rozmawiajac o blahostkach. Znajdowali ukojenie w zwyklych czynnosciach dnia codziennego. -Pan jest ostatni, pulkowniku? - zapytala go zmeczonym glosem, gdy schodzil z ganku. - Powiedzialam juz chyba wszystko. Smith odwrocil sie. -Ktos jeszcze wypytywal o majora? -Major Behrens ze szpitala w Weed, pulkownik, patolog z Los Angeles i ci straszni lekarze federalni, ktorzy zadzwonili w sobote i zadawali te straszne pytania: jakie mial symptomy, jak dlugo zyl, jak wygladal w... Zadrzala. -W sobote? Smith zdziwil sie. Jaki lekarz federalny dzwoni w sobote? W Detrick i Centrum Kontroli zaledwie rozpoczeto badania nad wirusem. - Powiedzieli, dla kogo pracuja? -Nie, powiedzieli, ze sa lekarzami federalnymi. Podziekowal jeszcze raz i odszedl. W oslepiajacym sloncu i silnym pustynnym wietrze szedl na nastepna rozmowe. Zastanawial sie nad tym, czego sie dowiedzial. Moze major Anderson zarazil sie wirusem w Iraku - albo tam go zainfekowano i przez nastepne dziesiec lat wirus byl uspiony, nie liczac niewyjasnionych lagodnych goraczek. W koncu zaatakowal, wywolujac najpierw objawy zwyklego przeziebienia, a potem... smierc. Nie znal zadnego wirusa, ktory tak sie zachowywal. Ale przeciez nie znano wirusa, ktory zachowywalby sie jak HIV-AIDS, dopoki choroba nie eksplodowala z serca Afryki i zalala caly swiat. I kim byli ci "lekarze federalni", ktorzy zadzwonili do Phyllis Anderson, zanim ktokolwiek spoza Centrum Kontroli i Instytutu wiedzial o istnieniu nowego wirusa? 20.22, Adirondack Park, Nowy Jork Kongresman Benjamin Sloat potarl dlonia lysiejaca glowe i pociagnal kolejny lyk whisky Victora Tremonta. Siedzieli w ciemnym pokoju, z ktorego roztaczal sie widok na taras i trawnik. Gdy rozmawiali, na taras weszla wielkooka sarna, jakby byla tu gospodynia. Victor Tremont usmiechnal sie. Kongresman Sloat juz dawno temu pogodzil sie z faktem, ze nigdy nie zrozumie Tremonta, zreszta nie bylo takiej potrzeby. Tremont zapewnial mu kontakty, fundusze na kampanie i znaczna porcje udzialow w Blanchard Pharmaceuticals - kombinacja nie do pobicia w czasach zdominowanych przez pieniadze i polityke.-Cholera jasna, Victor - narzekal kongresman czemu nie dales mi znac wczesniej? Moglem powstrzymac Smitha. Wyslac jego i te jego kobiete za granice. Nie musielibysmy teraz tuszowac morderstwa, a ten cholerny detektyw nie myszkowalby nam w szafie. Tremont poruszyl cygarem ze swego fotela. -Jej telefon tak mnie zaszokowal, ze myslalem tylko o jednym: jak sie jej pozbyc. Dopiero teraz wiemy, ze byla o krok od prawdy. Ona i ten Smith. Sloat popijal whisky ze skwaszona mina. -Czy nie mozemy go po prostu zlekcewazyc? Do licha, ta kobieta zostanie wkrotce pochowana i zapomniana, i wyglada na to, ze Smith nie wyweszyl za duzo. Moze wszystko rozejdzie sie po kosciach. -Chcesz ryzykowac? - Tremont przygladal sie spoconemu przewodniczacemu komisji do spraw sil zbrojnych. -Wkrotce na calym swiecie rozpeta sie prawdziwe pieklo, a my bedziemy tymi, ktorzy przybeda na ratunek. Chyba ze ktos natknie sie na cos kompromitujacego i nas zdemaskuje. Z mroku najdalszego z katow odezwal sie Nadal al-Hassan. -Doktor Smith przebywa teraz w Fort Irwin. Moze dowiedziec sie o naszych "lekarzach federalnych". Tremont zapatrzyl sie w gruby popiol cygara. -Smith zaszedl juz bardzo daleko. Nie tak daleko, zeby nam zaszkodzic, ale wystarczajaco blisko, aby go obserwowac. Jesli podejdzie za blisko, Nadal zlikwiduje go i dopilnuje, zeby nie powiazano jego smierci z nami ani ze smiercia Sophii Russell. To bedzie cos innego. Na przyklad tragiczny wypadek, prawda, Nadal? -Samobojstwo - zaproponowal Arab. - Na pewno rozpacza po stracie narzeczonej. -Niezle, jesli dobrze wszystko zaaranzujesz zgodzil sie Tremont. Tymczasem trzeba mu uniemozliwic dochodzenie. Zatrzymac w laboratorium. Przeniesc gdzies. Cokolwiek. -Zadzwonie do generala Salonena. On bedzie wiedzial, z kim sie skontaktowac - postanowil Sloat. - Przeciez sprawa wirusa musi byc trzymana w tajemnicy. Nalezy dzialac z najwyzsza ostroznoscia. Smith jest tylko lekarzem, amatorem, a sledztwo to robota dla zawodowcow. -Wlasnie. Sloat dopil whisky, cmoknal, pokiwal glowa z uznaniem i wstal. -Natychmiast zadzwonie do Salonena. Ale nie stad. Skorzystam z budki telefonicznej w Long Lake. Po wyjsciu kongresmana Tremont nadal palil cygaro. Odezwal sie, nie patrzac na Nadala al-Hassana. -Powinnismy wyeliminowac Smitha. To ty masz racje, nie Griffin. -Byc moze. A moze ze swojego punktu widzenia mial racje. Tremont odwrocil sie. -Jak to? -Zastanawialem sie, dlaczego doktor Smith od razu byl czujny wobec naszych atakow. Co robil w parku tak pozno w nocy z dala od domu w Thurmont? Dlaczego od razu zaczal podejrzewac morderstwo? Tremont przygladal sie Arabowi. -Myslisz, ze Griffin go ostrzegl? Dlaczego? Jesli zostaniemy zdemaskowani, Griffin straci tyle samo, co reszta. Zamyslil sie. - Chyba ze nadal pracuje dla FBI? -Nie, sprawdzilem to. Griffin jest niezalezny, to pewne. Ale moze w przeszlosci mial jakies zwiazki z doktorem Smithem. Moi ludzie badaja te sprawe. Zasepiona twarz Victora Tremonta rozpogodzila sie nagle. -Jest pewne rozwiazanie powiedzial. Eleganckie rozwiazanie. Badajcie nadal ich przeszlosc, ale jednoczesnie powiadom swojego partnera, pana Griffina, ze zmienilem zdanie. Chce, zeby osobiscie odnalazl Smitha... i zlikwidowal go. Tak, zeby szybko go sprzatnal. Pokiwal glowa i sie usmiechnal. - W ten sposob przekonamy sie, wobec kogo jest lojalny pan Griffin. Rozdzial 13 9.14, czwartek, 16 pazdziernika Wojskowy Instytut Chorob Zakaznych, Fort Detrick, Maryland Reszta wczorajszych rozmow w Fort Irwin nie wniosla nic nowego. Wszystkiego juz wczesniej dowiedzial sie od Phyllis Anderson. Po ostatnim spotkaniu odlecial z Victorville i po starcie zapadl w niespokojny sen. Wyladowali w Andrews, a potem pojechal prosto do Fort Detrick. Nie zauwazyl zadnych podejrzanych samochodow, ktore sledzilyby go lub czekaly na niego w Detrick. Raporty o wywiadach z rodzinami i przyjaciolmi pozostalych ofiar juz nadeszly. Przeczytal, ze bezdomny z Bostonu i niezyjacy ojciec zmarlej dziewczyny z Atlanty rowniez sluzyli w wojsku podczas wojny w Zatoce. Zbadal przebieg sluzby wszystkich trzech.Sierzant Harold Pickett walczyl podczas operacji "Pustynna Burza" w 1-502 batalionie piechoty Drugiej Brygady Sto Pierwszej Dywizji Desantowo-Szturmowej. Byl ranny i leczony w szpitalu polowym numer sto szescdziesiat siedem. Technik czwartej grupy Mario Dublin byl sanitariuszem w szpitalu polowym numer sto szescdziesiat siedem. Zadne dokumenty nie ujawnialy, czy porucznik Keith Anderson trafil do tego samego szpitala, lecz jednostki "trzeciej pancernej" stacjonowaly w poblizu, na granicy iracko-kuwejckiej. Jeszcze raz siegnal po telefon. Zadzwonil do Atlanty. -Pani Pickett? Przepraszam, ze dzwonie tak wczesnie. Mowi podpulkownik Jonathan Smith z Wojskowego Instytutu Chorob Zakaznych. Czy moge zadac pani kilka pytan? Kobieta byla bliska histerii. -Znowu? Blagam, pulkowniku. Ludzie, czy wy... Smith nie przestawal naciskac. -Wiem, ze jest pani bardzo ciezko, pani Pickett, ale nie chcemy dopuscic, zeby inne mlode dziewczyny, takie jak pani corka, zginely w ten sam sposob. -Blagam... -Dwa pytania. Cisza przedluzala sie. Smith pomyslal, ze jego rozmowczyni po prostu odeszla od telefonu. Ale po chwili znow uslyszal cichy i apatyczny glos. -Prosze. -Czy corka miala kiedys transfuzje krwi i czy dawca byl pani maz? Teraz za cisza kryl sie strach. -Skad... skad pan wie? -Musialo byc cos takiego. Ostatnie pytanie: czy w sobote dzwonili do pani "lekarze federalni" i wypytywali o sprawy zwiazane ze smiercia corki? Wyobrazil sobie, jak kiwa glowa. -Oczywiscie. Bylam wstrzasnieta. To jacys szakale. Rzucilam sluchawka. -Powiedzieli tylko, ze sa "lekarzami federalnymi", nic wiecej? -Tak. I mam nadzieje, ze wylejecie ich wszystkich. Rozmowa byla krotka, ale mial to, czego szukal. Wszyscy trzej zolnierze niemal na pewno zostali zaszczepieni przeciw "ewentualnemu zakazeniu w wojnie bakteriologicznej" w tym samym szpitalu polowym przy granicy iracko-kuwejckiej dziesiec lat temu. Wybral numer wewnetrzny do generala Kielburgera, zeby podzielic sie z nim wnioskami. -"Pustynna Burza" Kielburger niemal pisnal z niepokoju. Jest pan pewien? -Calkowicie? Niczego nie jestem teraz pewien tak, jak tego. -Do licha! Po tych wszystkich aferach medycznych i sprawach sadowych zwiazanych z wojna w Zatoce, ci z Pentagonu chyba wybuchna. Prosze z nikim o tym nie rozmawiac, dopoki wszystkiego nie sprawdze. Ani slowa. Zrozumiano? Smith odlozyl sluchawke z obrzydzeniem. Polityka! Poszedl na lunch, zeby zastanowic sie, co dalej, i postanowil, ze teraz musi namierzyc "federalnych lekarzy". Ktos kazal im przeprowadzic te rozmowy, ale kto? Po czterech dlugich godzinach bezowocnych poszukiwan to Smith byl bliski wybuchu, kiedy powtarzal do sluchawki: -...tak, chodzi o lekarzy, ktorzy dzwonili do Fort Irwin w Kalifornii, do Atlanty i prawdopodobnie do Bostonu. Wypytywali brutalnie o okolicznosci smierci ofiar wirusa. Rodziny sa oburzone, a ja tez zaczynam sie wkurzac! -Wykonuje tylko swoja prace, doktorze Smith. W glosie kobiety po drugiej stronie linii zabrzmialo zniecierpliwienie. - Nasza szefowa zginela wczoraj w wypadku i mamy tu prawdziwy kociol. Prosze jeszcze raz podac nazwisko i miejsce zatrudnienia. Wciagnal gleboko powietrze. -Podpulkownik Jonathan Smith. Z Amerykanskiego Wojskowego Instytutu Chorob Zakaznych w Fort Detrick. Zapadla cisza. Pewnie zapisywala jego dane. Odezwala sie wreszcie. -Prosze chwile zaczekac. Gotowalo sie w nim. Od kilku godzin spotykal sie z ta sama biurokratyczna drobiazgowoscia. Tylko Centrum Kontroli potwierdzilo, ze nie dzwonilo do rodzin ofiar. Biuro lekarza naczelnego kazalo mu zlozyc prosbe na pismie. Liczne oddzialy Narodowych Instytutow Zdrowia odsylaly go do ogolnodostepnych zrodel, a jeden z rozmowcow wyznal, ze otrzymal zakaz jakichkolwiek rozmow na temat zgonow. Nie pomoglo tlumaczenie, ze to wlasnie on prowadzi badania. Nic nie wskoral. Kiedy odprawiono go z kwitkiem z ministerstw marynarki, lotnictwa oraz zdrowia i opieki spolecznej, doszedl do wniosku, ze ma do czynienia z celowa obstrukcja. Ostatnie nadzieje wiazal z Federalnym Archiwum Dokumentow Medycznych w Narodowych Instytutach Zdrowia. Wszelkie inne mozliwosci zostaly wyczerpane. -Wicedyrektor Aronson z FADM. W czym moge pomoc, pulkowniku? Staral sie mowic spokojnie. -Dziekuje, ze zechcial pan ze mna porozmawiac. Podobno jakis zespol lekarzy federalnych zainteresowal sie wirusem w Fort Irwin, w Atlancie, i... -Marnuje pan tylko czas, pulkowniku. Wszystkie informacje o incydencie w Fort Irwin zostaly utajnione. Musi pan zdobyc pozwolenie. Smith wybuchnal wreszcie. -Przeciez to my pracujemy nad tym wirusem! Wszelkie informacje pochodza z naszego Instytutu. Chce tylko... Uslyszal sygnal. Co to do diabla znaczy? Wyglada na to, ze jakis idiota zablokowal wszelkie informacje zwiazane z wirusem. Nic sie nie uzyska bez pozwolenia. Ale od kogo? I dlaczego? Wybiegl na korytarz. Kipiac ze zlosci, wpadl do biura Kielburgera, minal Melanie Curtis i wtargnal do jego gabinetu. -Co sie dzieje, generale? Usiluje sie dowiedziec, z czyjego polecenia ci "lekarze federalni" zadzwonili do Fort Irwin i Atlanty. Wszedzie slysze: "scisle tajne" i nikt nie chce puscic pary z ust. Kielburger rozsiadl sie wygodniej w fotelu. Splotl grube palce na muskularnej klatce piersiowej. -Nie prowadzimy juz tej sprawy, Smith. Cale dochodzenie przeszlo w inne rece. Teraz my jestesmy scisle tajni. Robimy badania, a o ich wynikach informujemy lekarza naczelnego kraju, wywiad wojskowy i Rade Bezpieczenstwa Narodowego. Kropka. Koniec dochodzenia. -Ale tutaj my jestesmy detektywami. -Niech pan o tym przekona Pentagon. A wiec trzy godziny bezskutecznych prob zaczely nabierac sensu. To nie byla zwykla biurokracja. Za wiele instytucji wchodzilo w gre. I to wlasnie wydawalo sie nielogiczne. Nie odbiera sie dochodzenia tym, ktorzy wiedza, co jest grane. Na pewno nie w przypadku dochodzenia naukowego. Jesli istnial jakis zespol "lekarzy federalnych", nie bylo powodu, zeby trzymac ich dzialalnosc w tajemnicy przed nim i calym Instytutem. Chyba ze to nie byli lekarze federalni. -Niech pan poslucha, generale. Moim zdaniem... General przerwal mu, zirytowany. -Sluch panu odjelo, pulkowniku? Nie rozumie pan rozkazow? Wycofujemy sie. Sprawa smierci doktor Russell zajma sie zawodowcy. Proponuje, zeby udal sie pan do laboratorium i zajal wirusem. Smith wciagnal gleboko powietrze. Teraz byl juz nie tylko wsciekly, ale i przerazony. -Cos mi tu nie gra. Albo ktos bardzo wplywowy manipuluje wojskiem, albo samo wojsko cos kreci. Chca przerwac dochodzenie. Chca utajnic istnienie wirusa, a przez to moze umrzec cholernie duzo ludzi. -Zwariowal pan? Jest pan zolnierzem. I wlasnie dostal pan rozkaz! Smith patrzyl na Kielburgera oczyma pelnymi wscieklosci. Przez caly dzien tlumil rozpacz. Odpedzal od siebie mysli o Sophii. Rozklejal sie, gdy wzrok padal na cos, co do niej nalezalo - ulubione pioro, zdjecia na scianie w gabinecie, buteleczke perfum, ktora trzymala na biurku. Mial ochote upasc na kolana i wyc do nieuchwytnych mordercow Sophii. I mial ochote ich zabic. -Odchodze - burknal Smith. - Papiery dostanie pan jutro. Teraz nerwy puscily Kielburgerowi. -Nie moze pan sie zwolnic w samym srodku tego cholernego przypadku! Postawie pana przed sadem wojskowym! -Dobrze. W takim razie biore nie wykorzystany miesiac urlopu. Od jutra! -Zadnego urlopu! Albo stawi sie pan jutro w laboratorium, albo zamelduje o samowolnym oddaleniu! Obydwaj mierzyli sie wzrokiem nad biurkiem Kielburgera. W koncu Smith usiadl. -Oni ja zamordowali, generale. Zabili Sophie. -Zamordowali? - powtorzyl z niedowierzaniem Kielburger. - Co za bzdury. Raport z sekcji zwlok byl jasny. Zabil ja wirus. -Owszem, zabil ja wirus, ale nie zarazila sie przez przypadek. Poczatkowo umknelo to naszej uwagi, a moze zaczerwienienie pokazalo sie dopiero po kilku godzinach. W kazdym razie kiedy dokonalismy ogledzin po raz drugi, zauwazylismy slad po igle na kostce. Wstrzykneli jej wirusa. -Slad po igle na kostce? - Kielburger zmarszczyl czolo. Jest pan pewien, ze to nie... Oczy Smitha wygladaly jak dwa granatowe agaty. -Jedynym powodem iniekcji moglo byc umyslne zakazenie jej wirusem. -Na litosc boska, Smith, dlaczego? To nie ma sensu. -Owszem, ma, jesli wezmiemy pod uwage kartke wycieta z dziennika. Wiedziala lub podejrzewala cos, czego nie chcieli ujawnic. Pozbyli sie jej notatek, ukradli spis rozmow telefonicznych, a ja zamordowali. -Kto? -Nie wiem, ale zamierzam sie dowiedziec. -Smith, jest pan zdenerwowany. Rozumiem to. Ale mamy do czynienia z nowym niebezpiecznym wirusem. Moze wybuchnac epidemia. -Nie jestem wcale pewien. Odnotowalismy trzy odosobnione przypadki, ktore nie doprowadzily do dalszych zakazen. Czy slyszal pan o epidemii wirusowej, ktora atakuje tylko jedna osobe w danej spolecznosci? Kielburger zastanowil sie nad pytaniem. -Ja nie, ale... -Ani nikt inny - zapewnil go Smith. Ciagle odkrywamy nowe wirusy, natura caly czas nas czyms zaskakuje. Ale skoro ten wirus jest tak niebezpieczny, jak nam sie wydaje, dlaczego w zadnym z trzech stanow nie zanotowano dalszych ofiar? W najlepszym razie oznacza to, ze wirus nie jest bardzo zarazliwy. Rodziny ofiar i ich sasiedzi nie choruja. Ani nikt z personelu medycznego. Nie zarazil sie nawet patolog, ktory zostal spryskany krwia. Jedyna osoba, ktora na pewno zarazila sie od kogos innego, jest mala Pickett z Atlanty. Przed laty miala transfuzje krwi. Dawca byl jej ojciec. Wskazuje to na dwa fakty: po pierwsze, wirus ten, tak jak HIV, prawdopodobnie pozostaje w stanie uspienia w organizmie ofiary i atakuje nagle po kilku latach. Po drugie, zeby sie zarazic, trzeba go wstrzyknac w stanie uspionym lub nie bezposrednio do krwi. Nie ma powodu, zeby obawiac sie epidemii. -Chcialbym, zeby mial pan racje Kielburger skrzywil sie. - Ale tym razem grubo sie pan myli. Juz mamy kolejne przypadki. Ludzie choruja i umieraja. Ten szalony wirus moze nie jest wysoce zarazliwy normalna droga, ale wciaz sie rozprzestrzenia. -W poludniowej Kalifornii? W Atlancie? W Bostonie? -Nie, nie tam. W innych rejonach swiata: w Europie, Ameryce Poludniowej, Azji. Smith pokrecil glowa. -Wiec caly czas cos tu nie gra. Przerwal. Sophie zamordowano. Rozumie pan, co to znaczy? -No coz... Smith wstal i pochylil sie nad biurkiem. -To znaczy, ze ktos trzyma nieznanego, smiertelnego wirusa w probowce. Wirusa, ktorego nikt nie jest w stanie zidentyfikowac. Ktos jednak wie, co to za wirus i skad pochodzi. Ktos go ma. Miesista twarz generala poczerwieniala. -Jak to? Ale... Smith walnal piescia w biurko. -Mamy do czynienia z ludzmi, ktorzy zarazili wirusem innych! Miedzy innymi Sophie. Chca posluzyc sie nim jak bronia! -Moj Boze - Kielburger nie spuszczal z niego wzroku. Dlaczego? -Kto i dlaczego, tego wlasnie musimy sie dowiedziec! Potezne cialo Kielburgera dygotalo ze wzburzenia. Nagle wstal. Jego rumiana twarz pobladla jak nigdy dotad. -Skontaktuje sie z Pentagonem. Prosze napisac raport o tym, co mi pan powiedzial i jakie dzialania zamierza pan podjac. Musze pojechac do Waszyngtonu. -W porzadku. Niech pan robi, co chce. Wydam odpowiednie rozkazy. -Tak jest. Smith wycofal sie z ulga, nieco zdziwiony, ze tak gladko zdolal przekonac tepego Kielburgera. Moze general nie byl az tak uparty i glupi, jak przypuszczano. Przez chwile poczul nawet przyplyw sympatii do tego wyjatkowo irytujacego czlowieka. Wybiegajac na korytarz, uslyszal, jak Kielburger podnosi sluchawke. -Polacz mnie z biurem naczelnego lekarza kraju i z Pentagonem. Tak, z obydwoma. Nie, wszystko jedno z kim najpierw! Technik czwartej klasy Adele Schweik wcisnela przelacznik przy telefonie, jednoczesnie nasluchujac, czy starsza sierzant Daugherty nie wychodzi z gabinetu. -Biuro naczelnego lekarza kraju - sklamala gladko do sluchawki. - Nie, generale Kielburger, nie ma go w biurze. Gdy tylko wroci, poprosze, zeby do pana zadzwonil. Schweik rozejrzala sie. Na szczescie Sandra Quinn byla czyms zajeta, a starsza sierzant nie wychodzila z gabinetu. Biuro Kielburgera znow dzwonilo. -Pentagon. Prosze czekac - odpowiedziala zmienionym glosem. Szybko wybrala numer z listy, ktora trzymala w gornej szufladzie. -Poprosze z generalem Casparem. Tak, general Kielburger dzwoni w pilnej sprawie z Instytutu. - Zwolnila przycisk "HOLD", wrocila na wlasna linie i wybrala kolejny numer. Mowila cicho, ale szybko. Odlozyla sluchawke i wrocila do pracy. 17.50, Thurmont, Maryland Smith konczyl pakowanie w pustym domu pod zboczem Catoctin. Nie czul sie dobrze, zreszta wcale go to nie dziwilo. Zewszad otaczaly go slady Sophii: od butelki wody w kuchni po jej zapach w lozku. Pekalo mu serce. Pustka panujaca w domu przytlaczala go. Dom byl teraz grobem, grobem jego nadziei, w ktorym rozbrzmiewaly echa marzen i smiechu Sophii. Nie mogl tu zostac. Nie mogl dluzej mieszkac w tym miejscu.Ani w tym domu, ani w mieszkaniu Sophii. Nie mogl nawet myslec o miejscu, gdzie chcialby zamieszkac. Wiedzial, ze bedzie musial zmierzyc sie z tym problemem, ale nie teraz. Jeszcze nie teraz. Najpierw musi odnalezc mordercow. Dopasc ich, rozerwac na strzepy, zamienic w krwawa mase. Po rozmowie z Kielburgerem napisal i wydrukowal raport, a potem okrezna droga wrocil do siebie, co chwila zerkajac w lusterko. Nikt go nie sledzil po drodze do wielkiego domu, w ktorym tyle szczesliwych miesiecy spedzil z Sophia. Kiedy skonczyl pakowanie, upychajac ubrania na kazda pogode, naladowal sluzbowa berette, zabral paszport, notes i komorke, zalozyl mundur i czekal na telefon od Kielburgera z rozkazami z Pentagonu. Ale Kielburger nie zadzwonil. Robilo sie ciemno. Kolo osiemnastej Smith ruszyl z powrotem do Fort Detrick. Przy biurku nie bylo sekretarki Melanie Curtis, a pusty gabinet generala nie sprawial wrazenia posprzatanego. Bardzo dziwne. Zerknal na zegarek: osiemnasta dwadziescia siedem. Pewnie zrobili sobie przerwe na kawe. Ale oboje w tym samym czasie? Nie bylo ich w barze. Biuro Kielburgera wciaz stalo puste. Smith tlumaczyl sobie, ze Pentagon wezwal Kielburgera do Waszyngtonu, a on zabral Melanie Curtis. Ale Kielburger przeciez powiadomilby go. Nie. Jesli otrzymal zakaz z Pentagonu. Zaniepokojony, nikomu nic nie mowiac, wrocil do sfatygowanego triumpha. Za zgoda Pentagonu czy bez, zamierzal pojechac do Waszyngtonu. Nie byl w stanie spedzic jeszcze jednej nocy w domu w Thurmont. Wlaczyl silnik i przejechal przez brame. Nikt go nie obserwowal, ale zeby miec pewnosc, przez godzine kluczyl ulicami miasta. Zjechal w koncu na 1-270 i ruszyl na poludnie do stolicy. Krazyl myslami wokol Sophii. Wspominanie dobrych czasow przynosilo mu ulge. Bog jeden wie, ze tylko to mu pozostalo. Ostatniej nocy wreszcie po trzech dniach porzadnie sie wyspal. Zeby sie upewnic, czy nikt nie depcze mu po pietach, zjechal raptownie z autostrady w Gaithersburgu i obserwowal szose. Nikogo nie zauwazyl. Zadowolony zajechal przed hotel "Holiday Inn" i zameldowal sie pod falszywym nazwiskiem. W barze wypil dwa piwa, zjadl w restauracji kolacje i wrocil do pokoju, zeby obejrzec wiadomosci CNN. Zadzwonil do Kielburgera w biurze i w domu, ale nikt nie odbieral telefonu. Nagle usiadl sztywno, oszolomiony. To byla trzecia wiadomosc w dzienniku. "Bialy Dom donosi o tragicznej smierci generala brygady Calvina Kielburgera, kierownika Amerykanskiego Wojskowego Instytutu Chorob Zakaznych w Fort Detrick w stanie Maryland. Generala i jego sekretarke znaleziono martwych w ich domach. Prawdopodobnie padli oni ofiara nieznanego wirusa, ktory w Stanach Zjednoczonych zabil juz cztery osoby, miedzy innymi naukowca prowadzacego badania w Fort Detrick. Bialy Dom podkresla, ze przypadki zakazenia sa odosobnione i na razie nie ma niebezpieczenstwa epidemii". Smith usilowal szybko zebrac mysli: Kielburger i Melanie Curtis nie pracowali w "goracej strefie" nad wirusem. Nie mieli z nim bezposredniego kontaktu Nie zarazili sie ani przez przypadek, ani w wyniku naturalnego rozprzestrzeniania sie choroby. To bylo morderstwo... kolejne dwa morderstwa! Generala powstrzymano przed wizyta w Pentagonie, a Melanie Curtis przed wyjawieniem zamiarow generala. I co sie stalo z calkowita dyskrecja, ktora mieli zachowac wszyscy, ktorzy pracowali nad wirusem? Teraz wiedzial o nim caly kraj. Ktos gdzies dokonal pelnego zwrotu, ale dlaczego? "...w zwiazku z tragicznymi zgonami w Fort Detrick wladze wojskowe zwracaja sie z prosba do wszystkich lokalnych posterunkow policji o zatrzymanie podpulkownika Jonathana Smitha, ktory samowolnie oddalil sie z Detrick". Smith zamarl przed telewizorem. Mial wrazenie, jakby sciany zacisnely sie wokol niego. Pokrecil glowa. Musial to sobie wyraznie powiedziec: mial poteznych wrogow, ktorzy zamordowali Sophie, generala i Melanie Curtis. A teraz zaczaili sie na niego. Szukala go tez, policja. Byl zdany tylko na siebie. Czesc 2 Rozdzial 14 9.03, piatek, 17 pazdziernika, Bialy Dom, Waszyngton Prezydent Samuel Adams Castilla sprawowal urzad od trzech lat i rozpoczal juz kampanie wyborcza przed druga kadencja. W Waszyngtonie ranek byl chlodny i szary i prezydent liczyl na spora frekwencje podczas sniadania przedwyborczego zorganizowanego dla sponsorow w Mayflower Hotel. Musial jednak odwolac impreze, zostal bowiem wezwany na niespodziewane spotkanie.Poirytowany i zaniepokojony wstal zza ciezkiego sosnowego stolu, ktory sluzyl mu w Gabinecie Owalnym za biurko, i podszedl do skorzanego fotela przy kominku, gdzie zebrali sie wszyscy. Jak zawsze wystroj Gabinetu odzwierciedlal upodobania prezydenta. Castilla ani myslal zatrudniac jakiegos wymoczkowatego dekoratora wnetrz ze Wschodniego Wybrzeza. Sprowadzil za to meble w stylu rancza z poludniowego zachodu ze swojej gubernatorskiej rezydencji w Santa Fe, a artysta z Nowego Meksyku zestawil czerwono-zolte nawahijskie koce z zoltym dywanem, recznie pleciona niebieska pieczecia prezydencka, wazonami, koszami i indianskimi nakryciami glowy. Byl to najbardziej etniczny Gabinet Owalny w historii Stanow Zjednoczonych. -A wiec - powiedzial - wedlug CNN wirus zabil juz u nas szesc osob. Prosze mi powiedziec, z jakim zagrozeniem naprawde mamy do czynienia. Mezczyzni i kobiety zebrani wokol prostego sosnowego stolika do kawy byli powazni, ale tez cechowal ich ostrozny optymizm. Naczelny lekarz kraju Jesse Oxnard, ktory siedzial obok sekretarz zdrowia i opieki spolecznej, odpowiedzial jako pierwszy. -Mamy juz pietnascie zgonow wywolanych nieznanym wirusem, ktory zostal wykryty w zeszlym tygodniu. Oczywiscie, mowie tylko o Stanach Zjednoczonych. Niedawno dowiedzielismy sie, ze sposrod szesciu pierwszych zarazonych osob, trzy przezyly. Jest wiec jakas nadzieja. -Swiatowa Organizacja Zdrowia donosi, ze za granica zarazilo sie jakies dziesiec - dwanascie tysiecy osob. Kilka tysiecy zmarlo - dodal szef sztabu Charles Ouray. -Sadze, ze sytuacja na razie nie wymaga zadnych dzialan specjalnych z naszej strony.- Tym razem przemowil szef polaczonych sztabow, admiral Steven Brose. Stal oparty o rame kominka pod wielkim gorskim pejzazem pedzla Bierstadta. -Ale wirus moze sie rozprzestrzenic jak ogien - ostrzegla sekretarz zdrowia Nancy Petrelli. - Nie wiem, czy mozemy z czystym sumieniem bezczynnie czekac, az Centrum Kontroli lub Fort Detrick wynajda jakies srodki zaradcze. Musimy zwrocic sie do sektora prywatnego, poprosic o rade i pomoc wszystkie korporacje medyczne i farmaceutyczne. - Spojrzala ostro na prezydenta. - Sytuacja pogorszy sie, panie prezydencie. Jestem o tym przekonana. Kilka osob zaczelo protestowac, lecz prezydent uciszyl ich. -Czego do tej pory dowiedzielismy sie o wirusie? Prosze o szczegoly. Naczelny lekarz kraju Oxnard skrzywil usta. -Ani w Detrick, ani w Centrum Kontroli nigdy dotad nie spotkano sie z takim typem. Jeszcze nie wiemy, jaka droga przebiega zakazenie. Wszystko wskazuje na to, ze jest to wyjatkowo niebezpieczny wirus, skoro trzy osoby, ktore pracowaly nad nim w Detrick, juz nie zyja. Umieralnosc w pierwszych szesciu przypadkach wyniosla piecdziesiat procent. -Dla mnie trzy zgony na szesc przypadkow, to wystarczajace zagrozenie - oznajmil posepnie prezydent. - Stracilismy zatem trzech naukowcow w Fort Detrick? Kogo? -Jedna z ofiar jest szef osrodka, general Calvin Kielburger. -Dobry Boze. Prezydent pokrecil glowa ze smutkiem. - Pamietam go. Rozmawialem z nim zaraz na poczatku mojej kadencji. Co za tragedia. Admiral Brose przytaknal ze smutkiem. -Dlatego sprawa wyszla na jaw. Po pierwszych czterech zgonach utajnilem ja. General Caspar zameldowal mi, ze wirusem zainteresowalo sie zbyt wielu amatorow. Chcialem zapobiec wybuchowi paniki. Przerwal, czekajac na przyznanie mu racji. Wszyscy kiwali zgodnie glowami, nawet prezydent. General odetchnal z ulga. - Ale kiedy znaleziono generala i jego sekretarke martwych, wezwano policje. Lekarze stwierdzili, ze zaatakowal ich ten sam wirus, ktory zabil pierwsza ofiare z Instytutu. W ten sposob temat trafil do mediow. Musialem odtajnic sprawe, ale dziennikarze wiedza, ze moga uzyskac informacje tylko w Pentagonie. To wszystko. -Niezle posuniecie - zgodzila sie Nancy Petrelli. - Podobno jakis naukowiec oddalil sie bez pozwolenia z Detrick. To tez mnie martwi. -Zaginal? Wiadomo dlaczego? -Nie, panie prezydencie - powiedzial Jesse Oxnard. - Ale okolicznosci sa podejrzane. -Zniknal tuz przed smiercia Kielburgera i jego sekretarki - wyjasnil szef polaczonych sztabow. - Zawiadomilismy juz wojsko, FBI i policje. Znajda go. Poki co, mowimy tylko, ze chodzi o przesluchanie. Prezydent pokiwal glowa. -To rozsadne. I zgadzam sie z Nancy. Zobaczmy, co ma do zaproponowania sektor prywatny. Tymczasem prosze mnie o wszystkim informowac. Smiertelny wirus, o ktorym nikt nic nie wie, napedzil mi stracha. Panstwu chyba tez. Rozdzial 15 9.22, Waszyngton Adams-Morgan, to tetniaca zyciem, wielonarodowa dzielnica z mnostwem usytuowanych na dachach wiezowcow restauracji, z ktorych oglada sie miasto z lotu ptaka. Jej glowne arterie komunikacyjne - Columbia Road i Osiemnasta Ulica - oferuja zywa mieszanke ulicznych kafejek, barow i klubow, ksiegami, antykwariatow, sklepow muzycznych, sklepow z uzywana odzieza i modnych butikow. Egzotycznie ubrani przybysze z Gwatemali, Salwadoru, Kolumbii, Ekwadoru, Jamajki, Haiti, Konga, Kambodzy, Laosu i Wietnamu dodaja kolorytu i tak malowniczej okolicy.W kawiarni niedaleko Osiemnastej Ulicy, przy stole w glebi sali, na ktorym zaschniete okragle slady po kubkach z kawa pamietaly chyba czasy pierwszych kolonizatorow, agent specjalny FBI Lon Forbes czekal na spotkanie z podpulkownikiem Jonathanem Smithem. Niewiele o nim wiedzial, tyle tylko, ze - jak sam twierdzil - byl przyjacielem Billa Griffina. Informacja ta zainteresowala, ale tez zaniepokoila Forbesa. Nie mial czasu, zeby dokladnie zbadac przeszlosc Smitha, dowiedzial sie tylko, ze prowadzil badania naukowe w bazie Fort Detrick. Zaproponowal wiec, zeby spotkali sie w tym obskurnym lokalu. Przyszedl wczesniej i z drugiej strony ulicy obserwowal spoznionych amatorow sniadania. Wtedy zauwazyl Smitha. Podpulkownik w ciemnozielonym wojskowym mundurze przystanal na zewnatrz, zeby sie rozejrzec, od drzwi przyjrzal sie wnetrzu i w koncu wszedl do srodka. Agent FBI zauwazyl imponujaca sylwetke pulkownika, ktory sprawial wrazenie, jakby tlumil nadmiar energii. Przynajmniej na pierwszy rzut oka Smith nie wygladal i nie zachowywal sie jak jajoglowy naukowiec, specjalista w arcytrudnej dziedzinie biologii molekularnej i mikrobiologii. Smith popijal kawe, wyrazil zdziwienie, ze pogoda jest nadzwyczaj ciepla, jak na te pore roku, zapytal, czy Forbes chce ciastko - Forbes odmowil - i stukal butem pod miniaturowym stolikiem. Forbes patrzyl i sluchal. Podpulkownik mial silna, szeroka twarz o lekko indianskich rysach i czarne, zaczesane gladko do tylu wlosy. Granatowe oczy mialy w sobie jakis mrok, ktory nie mial jednak nic wspolnego z ich kolorem. Forbes wyczul w nim tlumiony gniew, ktory w kazdej chwili mogl wybuchnac. Ten czlowiek byl nie tylko rozdrazniony, lecz doprowadzony do ostatecznosci. -Musze sie skontaktowac z Billem - oznajmil wreszcie Smith. -Dlaczego? Smith zamyslil sie. Postanowil, ze zaryzykuje i ujawni czesc prawdy. W koncu przyszedl tutaj, zeby poprosic o pomoc. -Kilka dni temu Bill skontaktowal sie ze mna i zaaranzowal potajemne spotkanie w parku Rock Creek. Ostrzegl, ze grozi mi niebezpieczenstwo. Rzeczywiscie, jestem w niebezpieczenstwie i musze dowiedziec sie, skad o tym wiedzial i co jeszcze wie. -To oczywiste. - Powie mi pan, o jakie niebezpieczenstwo chodzi? -Ktos chce mnie zabic. -Nie wiadomo kto? -Z grubsza biorac, nie. Forbes rozejrzal sie po pustej kawiarni. -Moze mi pan podac jakies szczegoly, to, co nazywamy okolicznosciami niebezpieczenstwa? -Wolalbym tego nie robic. Po prostu chce znalezc Billa. -FBI to ogromna instytucja. Dlaczego wlasnie ja? -Bili mowil, ze byl pan jego jedynym przyjacielem. Jedynym, ktoremu by zaufal. Nie opuscilby go pan w biedzie. Co zreszta bylo prawda, o czym Forbes wiedzial. Kolejny plus dla Smitha. Bili powiedzialby o tym tylko zaufanej osobie. -Dobra. Opowiedz mi o was. Smith opisal wspolne dziecinstwo, szkole i studia, a Forbes porownywal jego wersje z tym, co slyszal od Griffina, i z tym, czego sie sam dowiedzial, zagladajac do teczki Griffina po jego zniknieciu. Wygladalo na to, ze wszystko sie zgadza. Forbes wypil lyk kawy. Pochylil sie nad stolikiem sennej kawiarni i zapatrzyl w swoje dlonie splecione wokol kubka. Gdy sie odezwal, jego glos byl cichy i powazny. -Bili uratowal mi zycie. Nie raz, dwa razy. Bylismy partnerami, przyjaciolmi i nie tylko. Laczylo nas duzo, duzo wiecej. Spojrzal na Smitha. - Jasne? Smith probowal wyczytac cos z jego oczu. Za slowem "jasne" opatrzonym znakiem zapytania moglo kryc sie miliony znaczen. Moze mieli na swoim koncie rzeczy, o ktorych nie wiedzialo FBI? Moze razem lamali przepisy?Jeden drugiego kryl? Naginali prawo? "Byly pewne sprawy, jasne? Nie zadawaj pytan. Zadnych szczegolow. Powiedzmy, ze jesli chodzi o Griffina, mozesz mi zaufac. Tobie tez mozna zaufac?" -Wiesz, gdzie on teraz jest? - sprobowal Smith. -Nie. -Potrafisz sie z nim skontaktowac? -Moze. Forbes wychylil lyk kawy, glownie po to, by zyskac na czasie. - Nie pracuje juz dla FBI. Pewnie o tym nie wiedziales. -Wiedzialem. Powiedzial mi w parku. Nie wiem tylko, czy powinienem mu wierzyc. Moze wykonuje jakas tajna misje. -Nie. Forbes zawahal sie. - Przyszedl do nas z wywiadu wojskowego, gdzie nikt nie przejmuje sie regulaminem. A w FBI reguly rzadza wszystkim. Wypytuja cie o kazdy krok bez wzgledu na rezultaty twojej pracy. Kazda czynnosc trzeba wpisac do formularza. Bili byl zbyt niezalezny, a nasi twardoglowi nie znosza nadmiaru wlasnej inicjatywy. Nie mowiac juz o potajemnej inicjatywie. W FBI oczekuje sie od agentow, ze o kazdym swoim oddechu beda meldowac na pismie w trzech egzemplarzach. Billowi nigdy to nie odpowiadalo. Smith usmiechnal sie. -Wyobrazam sobie. -Narobil sobie klopotow. Brak subordynacji. Nieumiejetnosc pracy w zespole. Sam mialem z tym problemy. Ale Bili posunal sie dalej. Omijal przepisy i nie zawsze potrafil wytlumaczyc sie ze swoich dzialan i wyliczyc sie z pieniedzy. Oskarzono go o sprzeniewierzenie funduszy. Kiedy zakonczyl pewna sprawe, nie uznano jego wydatkow na oplacenie roznych podejrzanych typow. Rzucali mu klody pod nogi i wreszcie Bill mial tego dosc. -Odszedl? Forbes siegnal do kieszeni po chusteczke. Smith zauwazyl wielkiego dziesieciomilimetrowego browninga zawieszonego w kaburze na ramieniu. FBI nadal sadzi, ze agenci powinni miec ogromne spluwy. Forbes otarl twarz. Byl najwyrazniej zaniepokojony. Ale martwil sie nie o siebie, tylko o Billa Griffina. -Niezupelnie - odparl. - Kiedy zajmowal sie oszustwami podatkowymi, poznal pewnego wplywowego i nadzianego goscia. Nigdy nie dowiedzialem sie, kto to jest. Bill przestal przychodzic na spotkania, a miedzy zadaniami w ogole nie pojawial sie w Gmachu Hoovera. Kiedy wysylano go do pracy w terenie, czasem nie dawal znaku zycia przez kilka dni. Wreszcie spartolil zadanie, a poza tym zaczely dochodzic sygnaly, ze zyje ponad stan. Dyrektor znalazl dowody, ze Bill potajemnie pracuje dla tego goscia od oszustw podatkowych, a jego dzialania czesto balansowaly na krawedzi prawa - zastraszanie, poslugiwanie sie odznaka do wywierania presji i inne rzeczy. W FBI uwaza sie, ze ktos, kto pracuje dla Biura, reprezentuje Biuro. I tyle. Wylali go. Zaczal dla kogos pracowac. Wydawalo mi sie, ze dla tego samego goscia od oszustw podatkowych. Pokrecil glowa z zalem. - Nie widzialem sie z nim od ponad roku. Smith probowal obserwowac ulice za oknami, ale brudna szybe oklejono licznymi ogloszeniami. -Moge zrozumiec, co go zniechecilo do pracy w FBI, dlaczego mial dosc. Ale zeby pracowac dla kogos takiego? Zastraszac ludzi? To do niego niepodobne. -Mozesz to nazwac, jak chcesz: zniecheceniem, wstretem, zdrada przekonan. Forbes wzruszyl ramionami. - Bili widzial to tak: nikomu w FBI nie zalezy na sprawiedliwosci. Wszystko kreci sie wokol przepisow. Prawa. A poza tym pewnie skusily go pieniadze i wladza. Nikt nie zmienia pogladow tak latwo, jak wierzacy, ktory stracil wiare. -I to ci nie przeszkadza? -I tak, i nie. Tak chcial Bill, a ja nie zadawalem zadnych pytan. Bedzie moim kumplem, chocby nie wiem co. Smith rozwazyl wszystko. Jego sytuacja byla podobna do tej, w ktorej znalazl sie Bill. Tyle ze zdradzilo go nie FBI, a wojsko. Tez stawal sie czarnym charakterem. W oczach Pentagonu juz pewnie nim byl. Samowolnie oddalil sie z jednostki. Czy mial wiec prawo oceniac Billa? Czyzby ten facet z FBI byl lepszym przyjacielem Billa niz on? Kwestie moralne nie zawsze sa tak jednoznaczne, jakbysmy tego chcieli. -Nie wiesz, gdzie teraz jest? Albo kim jest czlowiek, dla ktorego lub z ktorym pracuje? -Nie wiem. Nie wiem nawet, czy pracuje dla tego samego faceta. Tak mi sie tylko wydaje. Zreszta nigdy nie wiedzialem, kto to jest. -Ale mozesz skontaktowac sie z Billem? Forbes zamrugal oczami. -Powiedzmy, ze tak. Co mam mu powiedziec? Smith juz to sobie przemyslal. -Ze posluchalem ostrzezenia. Ze zyje, ale zamordowali Sophie. Ze wiem o wirusie. Ale nie wiem, co knuja i musze z nim porozmawiac. Forbes przygladal sie silnie zbudowanemu zolnierzowi - naukowcowi. Kilka dni temu powiadomiono FBI o niepokojacej sytuacji w zwiazku z nieznanym wirusem oraz o smierci doktor Sophii Russell. Dzis rano wojsko przeslalo wiadomosc, ze Smith samowolnie oddalil sie z jednostki i moze zaszkodzic sledztwu, ktorego szczegoly Bialy Dom utajnil. FBI proszono o odnalezienie Smitha i odeslanie go pod straza do Fort Detrick. Ale Forbes ufal swojemu instynktowi. Cale lata uczyl sie oceniac ludzi, czasem w ciagu kilku sekund - od tego zalezalo jego zycie. Smith nie byl wrogiem. Jesli cokolwiek moglo zaszkodzic sledztwu, to idiotyczny rozkaz odsuwajacy naukowcow od dochodzenia. Pentagon nie chcial kolejnych naglowkow w prasie mowiacych o wojnie biologicznej i jej ofiarach - amerykanskich zolnierzach bioracych udzial w "Pustynnej Burzy". Jak zwykle chronili swoje tluste tylki. -Jesli sie z nim skontaktuje, przekaze mu wiadomosc, pulkowniku. Forbes wstal. - Dam ci rade. Uwazaj, z kim rozmawiasz i cokolwiek planujesz, dzialaj ostroznie. Wydano na ciebie nakaz aresztowania - uznano cie za dezertera. Nie probuj sie ze mna wiecej kontaktowac. Smith czul ucisk w dolku. Nie byl zaskoczony, ale potwierdzenie tego, co juz wiedzial, i tak bylo ciosem. Zdradzono go i sponiewierano, odkad wrocil z Londynu. Najpierw stracil Sophie, a teraz prace, kariere. Ta swiadomosc ranila go jak okruchy potluczonego szkla. Agent Forbes ruszyl do wyjscia, a Smith rozejrzal sie po kawiarni, w ktorej nad kawa i herbata pochylala sie garstka klientow. Zdazyl zobaczyc, jak Forbes pchnal drzwi i wprawnym okiem ocenil klebiacy sie na ulicy tlum. Po chwili zniknal - jak para nad jego kawa. Smith zostawil pieniadze na stole i wymknal sie tylnymi drzwiami. Na zewnatrz nie zauwazyl nikogo podejrzanego, zadnych ciemnych limuzyn z siedzacymi w nich ludzmi. Zdecydowanym krokiem szedl w strone najblizszej stacji metra, a puls wybijal mu niespokojny rytm. Rozdzial 16 10.03, Waszyngton Smith wysiadl z metra przy Dupont Circle. Poranne slonce zalewalo jasnym i cieplym blaskiem samochody tloczace sie wokol parku. Rozejrzal sie ukradkiem i wmieszal w tlum urzednikow i biznesmenow, ktorzy wyszli na poranna kawe. Nie przestajac bacznie obserwowac, przedzieral sie przez labirynt ulic pelnych kawiarni, barow, ksiegami i butikow. Sklepy byly tutaj bardziej eleganckie niz w Adams-Morgan i choc byl juz pazdziernik, nie brakowalo turystow, ktorzy wyluskiwali banknoty i robili zakupy.Kilka razy, gdy przygladal sie twarzom przechodniow, mial wrazenie deja vu. Przez kilka radosnych chwil wydawalo mu sie, ze wlasnie mignela mu przed oczami Sophia... Nie umarla. Zyje i jest zdrowa. Kilka krokow dalej. Jakas brunetka miala ten sam rozkolysany, zmyslowy chod. Musial sie powstrzymac, zeby jej nie dogonic. Jakas blondynka czesala sie w konski ogon - tak samo jak Sophia, kiedy nie chciala, zeby wlosy przeszkadzaly jej przy pracy. Minela go inna kobieta, zostawiajac za soba zapach perfum, ktorych uzywala Sophia. Poczul dojmujacy bol. Musisz wziac sie w garsc. Masz zadanie do wykonania. Zadanie, ktore moze nada sens tragicznej smierci Sophii. Zaczerpnal powietrza i ruszyl dalej. Caly czas pilnowal, czy nikt nie depcze mu po pietach. Ruszyl na polnoc wzdluz Massachusetts Avenue w strone Sheridan Circle i Embassy Row. W polowie drogi do Sheridan Circle wykonal jeszcze jeden manewr, zeby pozbyc sie ogona. Wszedl nagle glownym wejsciem do niedawno otwartej galerii Phillips Collection, minal pospiesznie pusta o tej porze ekspozycje dziel Renoira i Cezanne'a, kontrowersyjnych prac Rothki i O'Keefe'a i wymknal sie wyjsciem awaryjnym. Stanal, oparl sie o mur i obserwowal przechodniow i samochody. Wreszcie uspokoil sie. Jesli ktos go sledzil, musial go zgubic. Wrocil na Massachusetts Avenue i dotarl do triumpha zaparkowanego przy bocznej ulicy. Wczoraj, po obejrzeniu w telewizji wiadomosci o Kielburgerze, Melanie Curtis i o liscie gonczym za nim samym wzmogl czujnosc. Obudzil sie w Gaithersburgu przed switem z wyjaca w glowie syrena ostrzegawcza. Byl zlany zimnym potem - cala noc snila mu sie Sophia. Zmusil sie do zjedzenia solidnego sniadania i obserwowal poranny ruch gestniejacy na autostradzie. Z gory kontrolowaly ruch helikoptery drogowki. Wzial prysznic, ogolil sie i przed siodma, calkowicie zdecydowany, wyruszyl w droge. Zadzwonil z budki do agenta Forbesa, przejechal przez Potomac i znalazl sie w Waszyngtonie. Przez jakis czas krazyl bez celu, w koncu zaparkowal woz niedaleko Embassy Row. Na spotkanie z Forbesem pojechal metrem. Teraz dojechal spokojnie do ruchliwej osiedlowej ulicy miedzy Dupont i Washington Circle. Znalazl sie przed waskim podjazdem otoczonym wysokim, rozrosnietym zywoplotem. U wlotu stala rzucajaca sie w oczy tablica: TEREN PRYWATNY. AKWIZYTOROM, DOMOKRAZCOM, ZEBRAKOM WSTEP SUROWO WZBRONIONY! Smith zignorowal ostrzezenie i wjechal na podjazd. Za zywoplotem kryl sie bialy, parterowy dom z czarnymi gzymsami. Zaparkowal przy ceglanym murze, ktory ciagnal sie od podjazdu do drzwi frontowych. Gdy tylko wysiadl, uslyszal mechaniczny glos. -Stoj! Podaj nazwisko i cel wizyty. Niezastosowanie sie do polecenia w ciagu pieciu sekund zaktywizuje srodki ochronne. Gleboki glos zdawal sie dochodzic z nieba, od samego Boga. Smith usmiechnal sie. Wlasciciel domu byl geniuszem w dziedzinie elektroniki. Powierzchnie podjazdu naszpikowano cala seria paskudnych pulapek, od dawki gazu lzawiacego po natrysk z cuchnacej cieczy. Gospodarza - starego przyjaciela Smitha, Marty'ego Zellerbacha - wielokrotnie podawali do sadu rozwscieczeni akwizytorzy, pracownicy elektrowni, listonosze i kusnierze. Ale Marty mial dwa doktoraty i nieodmiennie sprawial wrazenie osoby lagodnej, odpowiedzialnej, moze tylko nieco naiwnej. Byl tez szalenie bogaty i zatrudnial najlepszych adwokatow, ktorzy bronili go zaciekle i przekonujaco: poszkodowani nie mogli nie zauwazyc tablicy ostrzegawczej. Musieli wiedziec, ze wkraczaja na teren prywatny. To calkowicie zrozumiale, ze czlowiek niepelnosprawny, mieszkajacy samotnie, domagal sie od nich identyfikacji. I ostrzegl ich. Srodki ochronne, ktore stosowal, nie stanowily powaznego zagrozenia dla zdrowia, a tym bardziej zycia. Marty wygral wszystkie sprawy i po pewnym czasie policja zrezygnowala ze stawiania mu zarzutow. Radzila tez poszkodowanym, zeby zadowolili sie rekompensata i przestali go nachodzic. -Daj spokoj, Marty - powiedzial rozbawiony Smith - to ja, twoj stary kumpel, Jonathan Smith. Nastapilo pelne zdziwienia wahanie. -Podejdz do frontowych drzwi ceglana sciezka. Tylko z niej nie schodz. Inaczej uruchomisz inne srodki ochronne. W mechanicznym glosie zabrzmiala prawdziwa troska. -Ostroznie, Jon. Wolalbym, zebys nie smierdzial jak skunks. Smith posluchal wskazowki Marty'ego. Niewidzialne promienie laserowe penetrowaly cala posiadlosc. Krok poza ceglana sciezke lub proba wtargniecia uruchomilyby Bog wie jakie przeszkody. Dotarl do zadaszonego ganku. -Odwolaj psy, Marty. Jestem przy drzwiach. Otwieraj. Ze srodka uslyszal uprzejmy glos przyjaciela. -Musisz postepowac zgodnie z instrukcjami. Zaraz potem powrocil mechaniczny komunikat. - Stan przed drzwiami. Otworz pokrywe z prawej strony i poloz dlon na szklanej plytce. -I co jeszcze? Jon usmiechnal sie. Nad drzwiami uchylila sie groznie para metalowych klapek, ukazujac ciemne rurki, z ktorych mozna bylo wystrzelic wszystko, od kulek z farba do rakiet balistycznych. Marty cieszyl sie jak dziecko z rzeczy, ktorymi wiekszosc z nas przestala sie interesowac po okresie dojrzewania. Smith stanal odwaznie przed drzwiami, otworzyl metalowa skrzynke i polozyl dlon na szklanej plytce. Znal ten mechanizm: aparat robil cyfrowe zdjecie jego twarzy, a komputer Marty'ego natychmiast przetwarzal je na serie wartosci cyfrowych. W tym samym czasie szklana plytka rejestrowala linie papilarne Smitha i grupe krwi. Pozniej komputer porownywal zebrane dane z archiwizowanymi kodami kreskowymi wszystkich znanych Marty'emu osob. -Nazywasz sie Jonathan Jackson Smith - oznajmil sztuczny glos. - Mozesz wejsc. -Dzieki, Marty - odparl z przekasem. - Wlasnie sie zastanawialem, jak sie nazywam. -Bardzo smieszne, Jon. Po calej serii dramatycznych trzaskow, stukow i uderzen obite drewnem stalowe drzwi otworzyly sie ze zgrzytem. Marty zawsze wolal teatralne efekty od konserwacji zawiasow. Smith wszedl do holu, niemal przecietnego, gdyby niejeden istotny szczegol - znalazl sie w metalowej klatce. A ze drzwi frontowe zamknely sie juz za nim, poczul sie jak w wieziennej celi. -Czesc, Jon - powital go wysoki glos niewidocznego Marty'ego. Slowa wypowiedziane byly powoli i precyzyjnie. Drzwi klatki otworzyly sie, a w progu ukazal sie Marty. - Wejdz, prosze. Oczy blyszczaly mu lobuzersko. Drobny, pulchny czlowieczek przemieszczal sie tak, jakby nigdy nie nauczyl sie prawidlowo poruszac nogami. Smith poszedl za nim do ogromnego pokoju, w ktorym panowal nieopisany balagan. Prawie cale pomieszczenie zajmowal wielki procesor "Cray" i komputery najrozniejszego rodzaju. Meble w szczatkowych ilosciach przypominaly odrzuty z Armii Zbawienia. Okna byly zakratowane. Prawa reka Marty'ego poruszala sie chaotycznie, lewa wyciagnal do Smitha na powitanie. Odwrocil przy tym wzrok w lewo, w strone sciany zastawionej sprzetem komputerowym. -Kope lat, Marty - powiedzial Smith. - Ciesze sie, ze znow cie widze. -Dzieki, ja tez. Marty usmiechnal sie niesmialo. Roziskrzone zielone oczy spojrzaly przez chwile prosto w oczy Jona, ale szybko znow strzelily w bok. -Bierzesz leki? -Oj, tak. Nie wygladal na zbyt szczesliwego z tego powodu. - Usiadz. Przyniose kawe i ciasteczka. Martin Joseph Zellerbach, posiadacz dwoch doktoratow, byl pacjentem wuja Smitha, Teda, psychiatry klinicznego, od czasow, gdy obaj chlopcy chodzili do podstawowki. Smith byl duzo lepiej przystosowany spolecznie, wzial wiec Marty'ego pod swoje skrzydla. Chronil go przed okrucienstwem dzieci, a nawet niektorych nauczycieli. Marty nie byl glupi. Przeciwnie, testy wykazywaly, ze od piatego roku zycia mial cechy geniusza, a Smith zawsze uwazal go za zabawnego, milego i intelektualnie stymulujacego. Z uplywem lat inteligencja Marty'ego nadal rosla - a z nia jego samotnosc. W szkole nikt nie mogl mu dorownac w nauce, ale jednoczesnie Marty nie rozumial i nie przejawial zadnego zainteresowania ludzmi i zwiazkami miedzy nimi, ktore sa tak wazne dla dzieci i nastolatkow. Fascynowaly go nowinki naukowe, potrafil o nich mowic godzinami. Znal wszystkie odpowiedzi na pytania nauczycieli, wiec z nudow w czasie lekcji zajmowal sie dzikimi fantazjami i maniami. Nikt nie chcial uwierzyc, ze ktos tak inteligentny jak Marty przeszkadza i sprawia klopoty nieumyslnie. Nauczyciele czesto posylali go na dywanik do dyrektora. Pozniej Smith musial staczac prawdziwe boje z rozwscieczonymi kolegami, ktorzy sadzili, ze Marty zlosliwie wyraza sie o nich lub ich dziewczynach. Przyczyna tego zachowania byl zespol Aspergera, rzadka choroba bedaca lagodna odmiana autyzmu. W dziecinstwie zdiagnozowano u niego wszystko: od lekkiego autyzmu do zaburzen w zakresie natrectw myslowych i czynnosci przymusowych i zaawansowanego autyzmu. Dopiero wuj Ted postawil wlasciwa diagnoze. Charakterystycznymi objawami choroby Marty'ego byly obsesyjne zainteresowania, wysoka inteligencja, calkowita nieumiejetnosc zycia w spoleczenstwie i wybitny talent w jednej konkretnej dziedzinie - elektronice. Osoby, u ktorych choroba Aspergera wystepuje w lagodnej formie, opisywane sa czesto jako "aktywne, lecz zdziwaczale" lub "autystycznie ekscentryczne". Marty byl nieco ciezszym przypadkiem. Specjalisci robili, co mogli, zeby wyrwac go z calkowitej izolacji, ale on - nie liczac kilku krotkich wizyt w sadzie przed laty - od pietnastu lat nie opuszczal domu, ktory z troska i miloscia zamienil w komputerowy raj i miejsce, gdzie mogl realizowac najbardziej ekscentryczne pomysly. Choroba byla nieuleczalna i dla ludzi takich jak Marty jedynym ratunkiem byly lekarstwa, zwykle srodki pobudzajace centralny uklad nerwowy: adderal, ritalin, cylert, a ostatnio - mideral. Podobnie jak schizofrenikom leki pomagaly Marty'emu stac obu nogami mocno na ziemi. Powstrzymywaly jego fantazje i obsesje. Nie znosil ich, ale wiedzial, ze musi je zazywac, zeby moc wykonac "normalne" czynnosci - na przyklad oplacic rachunki - lub gdy grozilo mu, ze calkowicie straci kontakt z rzeczywistoscia. Pod wplywem lekow, jak twierdzil Marty, wszystko stawalo sie nudne, plaskie i odlegle, a on w znacznym stopniu tracil kreatywnosc. Dlatego chetnie przyjal nowy lek, ktory uspokajal go bardzo szybko - jak wiekszosc pozostalych - ale dzialal najwyzej przez szesc godzin. Oznaczalo to, ze mogl zazywac go czesciej. Odseparowany od swiata mogl odstawiac leki na dluzej niz wiekszosc osob cierpiacych na chorobe Aspergera. Gdybys ktos szukal komputerowego geniusza, kogos, kto wykona nielegalna hakerska robote, Marty Zellerbach po odstawieniu lekow bylby najlepszym kandydatem. Wystarczylo go wtedy kontrolowac i w odpowiednim momencie sciagac na ziemie, zeby nie odlecial na wlasna orbite. I wlasnie dlatego Smith znalazl sie tutaj. -Marty, potrzebuje pomocy. -Domyslam sie. Marty usmiechnal sie. Trzymal w dloniach brudny kubek kawy. - Zaraz przyjdzie pora na leki. Daruje je sobie. -Mialem nadzieje, ze to powiesz. Smith opowiedzial mu o tajemniczym raporcie z Instytutu Ksiecia Leopolda w Belgii, o rozmowach telefonicznych, ktore mogla przeprowadzic Sophia, choc zaginal po nich wszelki slad.O koniecznosci uzyskania informacji zwiazanych z nieznanym wirusem. - I jeszcze jedno. Chce, zebys namierzyl Billa Griffina. Pamietasz go ze szkoly. Zrelacjonowal Marty'emu wyniki wlasnego sledztwa: trzy ofiary wirusa braly udzial w wojnie w Zatoce i przewinely sie przez ten sam szpital polowy. - Moze uda ci sie czegos dowiedziec o tym wirusie w Iraku sprzed dziesieciu lat. Marty odstawil kubek i przypadl do glownego procesora. Usmiechal sie entuzjastycznie. -Wykorzystam moje nowe programy. Smith wstal. -Wroce za godzine. -Dobra. Marty zatarl rece. - Zapowiada sie niezla zabawa. Smith zostawil go przy klawiaturze, po ktorej poruszal slamazarnie i niezgrabnie palcami. Wiedzial, ze wkrotce lekarstwa przestana dzialac, a wtedy palce i umysl Marty'ego zaczna odlatywac, az osiagna orbite okoloziemska. Wtedy Marty bedzie musial zazyc mideral. Jon wyszedl. Halas ruchu ulicznego byl tak wielki, ze nie uslyszal helikoptera, ktory zawisl wysoko nad nim, zrobil szeroka petle i zrownal sie z nim, gdy odjezdzal w strone Massachusetts Avenue. Warkot wirnika i wiatr za otwartym oknem wprawial maszyne w drzenie. Nadal al-Hassan przysunal mikrofon do ust. -Maddux? Smith odwiedzil wlasnie dom niedaleko Dupont Circle. Zlokalizowal miejsce na planie i opisal podjazd z wysokim zywoplotem. -Dowiedz sie, kto tam mieszka i czego chcial Smith. Wylaczyl mikrofon i spojrzal w dol na starego, klasycznego triumpha, ktory zblizal sie do Georgetown. Po raz pierwszy poczul sie nieswojo. Nie bylo to uczucie, o ktorym zameldowalby Tremontowi, ale zamierzal miec Smitha na oku. Bill Griffin, nawet jesli jest godny zaufania, moze nie wystarczyc, by zlikwidowac to zagrozenie. Rozdzial 17 10.34, Waszyngton Bill Griffin byl kiedys krotko zonaty. Smith spotkal jego zone dwukrotnie, zanim jeszcze sie pobrali. Bawili sie czesto w halasliwych nowojorskich barach, gdzie Bill spedzal czas w swym wojskowym okresie. Bill lubil glosne bary, moze dlatego ze w dalekich krajach, gdzie pelnil sluzbe, kazdy jego krok mogl byc ostatnim, a kazdy dzwiek oznaczac nadchodzaca smierc. Smith prawie nie znal tej dziewczyny, niewiele wiedzial o ich malzenstwie - tyle ze trwalo niecale dwa lata. Slyszal, ze mieszka w ich dawnym wspolnym mieszkaniu w Georgetown. Jesli Billowi cos grozilo, mogl sie tam zaszyc. Niewiele osob wiedzialoby, gdzie go szukac,Strzal w ciemno, ale - oprocz Marty'ego - nie mial wielu mozliwosci. Zajechal na miejsce i zadzwonil do niej z telefonu komorkowego. -Marjorie Griffin - powiedziala krotko. -Moze mnie pani nie pamieta. Nazywam sie Jonathan Smith, jestem... -Pamietam pana, kapitanie. A moze jest juz pan majorem albo pulkownikiem? -Nie wiem, wszystko jedno, w kazdym razie jeszcze wczoraj bylem pulkownikiem. Widze, ze zatrzymala pani nazwisko Billa. -Kochalam Billa, pulkowniku. Niestety, on bardziej kochal swoja prace. Ale nie zadzwonil pan, zeby wypytywac o moje malzenstwo lub rozwod. Pewnie szuka pan Billa? Smith byl ostrozny. -Coz... -W porzadku. Mowil, ze moze pan zadzwonic. -Widziala sie z nim pani? Nastapila przerwa. -Gdzie pan jest? -Przed blokiem. W samochodzie. -Zejde do pana. Marty Zellerbach przysunal sie do ekranu komputera, wydal radosny okrzyk zwyciestwa i ryknal: -Mam cie, ty zgrozliwa bestio! Lekarstwa przestawaly dzialac. Zielone oczy Marty'ego blyszczaly, gdy czytal raport przeslany poczta elektroniczna z Instytutu Ksiecia Leopolda do najwiekszych laboratoriow na calym swiecie. Raport zostal pozniej wykasowany u kazdego odbiorcy i w centralnym komputerze samego Instytutu Ksiecia Leopolda. Tak przynajmniej mialo sie stac. Wiekszosc zwyklych hakerow, a nawet specjalistow od zabezpieczen komputerowych poprzestalaby na tym. Ale nie Marty. Zwracali sie do niego rozni czarodzieje cyberprzestrzeni ze swoimi problemami i prosili o zupelnie nowe rozwiazania. Nie mial zadnych tytulow - nie liczac doktoratu z fizyki kwantowej i matematyki oraz doktoratu z literatury - i nie byl nigdzie zatrudniony. Jak ryba wyrzucona na lad w normalnym swiecie miotal sie i dusil, budzac litosc i drwiacy smiech.Ale w glebokich wodach cyberoceanu poruszal sie zwinnie i bez trudu. Byl tam krolem - Neptunem - ktoremu zwykli smiertelnicy skladali hold. W dzisiejszych czasach najlepsi hakerzy potrafia wykrasc niemal kazde haslo, wlamac sie nawet do systemu komputerowego Pentagonu i smigac po Internecie jak dawni bandyci na Dzikim Zachodzie. Nawet nowicjusz moze kupic oprogramowanie, ktore umozliwi mu atakowanie systemow. Ale Marty sam tworzyl programy i dzieki nim przechwytywal hasla, odnajdywal slabe strony systemow i przebijal sie przez wszelkie zabezpieczenia. Kazdy intruz zostawia za soba slady. Idac po nich, Marty potrafil dotrzec do winowajcy. Szyfry rzadko go powstrzymywaly; programy, ktore sam zaprojektowal, pozwalaly mu wlamac sie do wiekszosci systemow. Jesli po wykasowanych danych pozostawal chocby najmniejszy slad, odnajdywal go i zwykle potrafil odbudowywac cala reszte. Nikt nigdy dotad nie przylapal go. Zadanie zlecone przez Smitha nie bylo dziecieca igraszka, ale tez nie musial wdrapywac sie na Mount Everest. Szybko odnalazl slady intruza w terminalu Instytutu. Trafil po nich do Narodowych Instytutow Zdrowia i terminalu, do ktorego dostep miala tylko Lily Loewenstein, dyrektor Federalnego Archiwum Dokumentow Medycznych. Stamtad slady zaprowadzily go do Instytutu Ksiecia Leopolda, gdzie zlokalizowal kopie raportu w zapasowym pliku ukrytym gleboko w systemie komputera. Dlatego wlasnie wydal z siebie radosny okrzyk Zabrolaka z powiesci Lewisa Carrolla. -Mam cie, ty zgrozliwa bestio! Zasmial sie radosnie i wywijajac palcem jak fechtmistrz szpada, skoczyl na rowne nogi. Wcisnal polecenie "Drukuj". Wykonal koslawy piruet, w tym czasie drukarka wyplula raport. Nic nie moglo mu sprawic wiekszej satysfakcji niz zrobienie czegos niewykonalnego dla innych. Byla to drobna rekompensata za samotne zycie i w chwilach zadumy pocieszal sie swoimi zwyciestwami. Przeciez nie czul sie gorszy od tak zwanych zwyklych ludzi, ktorzy oceniali go z "normalnych" pozycji tych, ktorzy zyja w zwiazkach. Absolutnie nie. Mimo choroby Aspergera, mimo zaleznosci od lekow, mimo iz w ciagu ostatnich pietnastu lat rzadko opuszczal cztery sciany swego domu, nawiazal wiecej znajomosci niz wiekszosc ludzi przez cale zycie. Co ci idioci z zewnatrz wiedzieli naprawde? Niby do czego jest e-mail? Tepaki! Chwycil raport i pomachal nim wysoko jak glowa pokonanego wroga. -Potworny wirusie, nikt nie pokona paladyna. A ja jestem paladynem! Zwyciestwo nalezy do mnie! Pol godziny pozniej slady z terminalu Federalnego Archiwum poprowadzily go prosto do anachronicznej sieci komputerowej rzadu irackiego i serii raportow sprzed roku dotyczacych przypadkow zespolu ostrych zaburzen oddechowych. Wydrukowal je i znow zaczal grzebac w irackiej sieci w poszukiwaniu informacji o wirusie. Cofnal sie az do "Pustynnej Burzy". Ale nic nie znalazl. Rozmowy telefoniczne Sophii Russell stanowily wieksze wyzwanie. Nie znalazl sladow intruza w systemie telefonicznym we Frederick. Jesli istnial zapis ewentualnej rozmowy telefonicznej Sophii Russell z abonentem zewnetrznym, zostal wymazany w samej centrali, a wszelkie slady usunieto. Proby odnalezienia Billa Griffma przez archiwa uniwersyteckie, ubezpieczeniowe czy jakiegokolwiek inne, dotyczace jego zycia prywatnego i zawodowego, konczyly sie ta sama wiadomoscia: adres nieznany. Marty zabral sie wiec za system FBI, do ktorego wlamywal sie tyle razy, ze jego komputer moglby zrobic to sam. Czas dostepu byl ograniczony. Biuro dysponowalo jednym z najlepszych systemow namierzania hakerow. Zdazyl jednak dowiedziec sie, ze FBI zakonczylo wspolprace z Griffinem. Nie znalazl nic, co wskazywaloby na tajna dzialalnosc - zadnych zaszyfrowanych raportow, rachunkow, hasel. Za to w pliku jego danych odkryl adnotacje: adres nieaktualny, FBI stara sie ustalic nowy. Niezly numer z tego Griffina. Nawet FBI nie wie, gdzie go szukac. Duzo ciezszy do sforsowania byl system wywiadu wojskowego. Kiedy Marty przedarl sie juz przez obronny mur zabezpieczen, musial jak najszybciej przeczytac plik Griffina i uciekac. Nie znalazl aktualnego adresu. Podrapal sie po glowie i wykrzywil wargi. Griffin nie tylko rozplynal sie we mgle, ale zrobil to z najwiekszym mistrzostwem. Szokujace. Wyczyn godny szacunku. Musi mu to przyznac, choc nigdy specjalnie go nie lubil. Odchylil sie na krzesle, zalozyl rece, usmiechnal sie i nie dotykal komputera przez cale trzydziesci dlugich sekund. W ten sposob okazywal szacunek Griffinowi. Potem otworzyl inny plik poswiecony Billowi. Marty nie byl przyzwyczajony do porazek w cyberswiecie. Denerwowaly go i pobudzaly jednoczesnie. Bill zas dal mu prztyczka w nos. Ale to jeszcze nie koniec. To dopiero poczatek! Nic nie cieszylo go tak bardzo, jak wyzwanie godnego przeciwnika, a Griffin udowodnil, ze nim jest. Usmiechal sie. Podrapal sie po brodzie i wytezyl umysl przed kolejnym skokiem w stratosfere. Zamierzal znalezc rozwiazanie w swojej rozigranej wyobrazni. Mogl to zrobic tylko wtedy, gdy lekarstwa przestawaly dzialac - wtedy odlatywal. Ale gdy juz mial wpasc na nowy pomysl, az podskoczyl ze zdziwienia. Komputer wydawal z siebie przenikliwy dzwiek, a na ekranie pojawil sie migajacy, czerwony napis: INTRUZI! INTRUZI! INTRUZI! Bardziej podekscytowany niz zaniepokojony Marty przycisnal klawisz. To moglo byc zabawne. Ekran informowal go:Strefa A i X Ochoczo wcisnal guzik i na scianie nad nim ozyly dwa monitory wysokiej rozdzielczosci. W strefie A za domem dwaj mezczyzni szukali dogodnego miejsca, zeby przecisnac sie przez zywoplot. Byl jednak zbyt gesty, zeby go sforsowac, i zbyt wysoki. Marty obserwowal ich zalosne wysilki, kwiczac ze smiechu. Inaczej mialy sie sprawy w strefie X. Przelknal sline i wlepil wzrok w ekran. Nieoznakowana szara furgonetka zatrzymala sie na podjezdzie. Wysiadlo z niej dwoch muskularnych zbirow z duzymi pistoletami maszynowymi w rekach. Rozgladali sie dookola. Marty'ego przeszyl strach, jego encyklopedyczny umysl sklasyfikowal jeden pistolet jako kolta czterdziestke piatke 1911, a drugi jako dziesieciomilimetrowego browninga, typ uzywany przez FBI. Tych intruzow nie pozbedzie sie tak latwo. Drobne, korpulentne cialo Marty'ego zadrzalo. Nie znosil nieznajomych i przemocy w jakiejkolwiek formie. Jego okragla twarz, jeszcze kilka sekund temu rumiana i radosna, teraz byla blada i skurczona. Obserwowal ekran, gdy mechaniczny glos ostrzegal mezczyzn na podjezdzie. Tak jak przewidywal, postanowili zignorowac ostrzezenie. Podbiegli do drzwi frontowych - atak. Po chwili Marty'emu poprawil sie nastroj. Przynajmniej przez krotka chwile bedzie mial dobra zabawe. Strzelil palcami i podskoczyl w fotelu, gdy automatyczny system obronny wypuscil chmure gazu lzawiacego. Obydwaj napastnicy ukryli twarze w dloniach. Odskoczyli do tylu, kaszlac i klnac. Marty rozesmial sie. -Nastepnym razem sluchajcie dobrych rad! Druga para zbirow przeniosla pojemniki na smieci z sasiedniego podworka i ustawila je pod zywoplotem. Marty przygladal im sie bacznie. W odpowiednim momencie... gdy znalezli sie na szczycie zywoplotu... wcisnal klawisz. Deszcz ciezkich gumowych kulek stracil ich na ziemie. Spadli ciezko po stronie sasiadow. Marty zdazyl tylko zachichotac. Dwaj mezczyzni przed domem doszli juz do siebie i przedarli sie do frontowych drzwi. -A teraz gwozdz programu! - mruknal Marty. Patrzyl z zadowoleniem, jak strumien cieczy z otworow nad drzwiami zmusil intruzow do odwrotu. Klasnal w dlonie. Nizszy i grubszy, ktory wygladal na przywodce, otrzasnal sie i siegnal reka do klamki. Marty pochylil sie jeszcze bardziej do przodu. W klamce krylo sie urzadzenie ogluszajace. Facet krzyknal i podskoczyl, uderzony w reke pradem. Marty zachichotal i obrocil sie na krzesle, zeby sprawdzic, co poczyna druga para. Wykazali sie pewna pomyslowoscia. Staranowali zywoplot samochodem i teraz zblizali sie do domu od tylu, przeslizgujac sie pod omiatajacymi teren laserami. Marty usmiechnal sie na mysl o tym, co ich czeka. Urzadzenia ogluszajace w drzwiach i oknach, klatki, do ktorych wpadna, jesli dostana sie do srodka. Ale wszystkie zabezpieczenia, choc piekielnie irytujace, nie stwarzaly zagrozenia dla zycia. Marty byl lagodnym czlowiekiem i nie mial powodow, zeby spodziewac sie powaznego niebezpieczenstwa. System obronny wymierzony byl przeciw lobuzom i zartownisiom - tym, ktorzy zaklocali mu spokoj. Wymyslil i skonstruowal dziecinna siec pulapek i tajnych przejsc rodem z komiksu. Zadna z nich nie byla w stanie powstrzymac prawdziwych zabojcow i Marty o tym wiedzial. Ogarnal go dlawiacy strach. Serce walilo jak mlotem. Ale genialny umysl mial swoje zalety. Kilkanascie lat temu zaplanowal wyjscie z tego typu sytuacji. Chwycil pilota i wydruki dla Jona i popedzil do lazienki. Po wcisnieciu przycisku wanna przy scianie uniosla sie. Inny przycisk otworzyl drzwi zapadowe ukryte pod wanna. Ze scisnietym ze strachu sercem Marty zszedl po drabince do oswietlonego tunelu. Za pomoca pilota zamknal drzwi nad soba i opuscil wanne. Odetchnal z ulga. Chwiejnym krokiem dotarl do nastepnej zapadni. Kilka sekund pozniej wylonil sie w prawie identycznym domu przy nastepnej ulicy. Dom byl pusty i nie zabezpieczony. Nikt w nim nie mieszkal. Obok stala wiecznie tablica z napisem "NA SPRZEDAZ". W srodku byl tylko telefon. Zza zywoplotu dochodzily go przeklenstwa i okrzyki bolu. Uslyszal tez zlowrogi odglos tluczonej szyby. Wiedzial, ze napastnicy wkrotce wtargna do jego domu i zaczna szukac tajnego przejscia. Przerazony siegnal po telefon i wybral numer. Rozdzial 18 11.07, Waszyngton Uniwersytet w Georgetown zostal zalozony przez jezuitow w tysiac siedemset osiemdziesiatym dziewiatym roku jako pierwszy katolicki uniwersytet w Stanach Zjednoczonych. Piekne osiemnasto- i dziewietnastowieczne budynki staly wsrod drzew i brukowanych uliczek, ktore pamietaly czasy, gdy niewiele wiedziano o wirusach. Jednak juz wtedy widziano w nauce srodek do rozwiazania problemow trapiacych owczesne spoleczenstwo. Smith myslal o tym, podziwiajac stare miasteczko uniwersyteckie przez okno pokoju nauczycielskiego.- Wiec tutaj pracujesz? - zapytal.-Wykladam historie. Marjorie Griffin wzruszyla smutno ramionami. - Bill pewnie nigdy ci nie powiedzial, czym sie zajmuje. Gdy sie poznalismy, pracowalam na uniwersytecie w Nowym Jorku. Pozniej przenioslam sie tutaj. -Nie mowil duzo o zyciu prywatnym - przyznal. - Zwykle rozmawialismy o pracy i naszej wspolnej przeszlosci, o dawnych czasach. Z roztargnieniem mieszala lyzeczka w kubku herbaty. -Kiedy ostatnio sie z nim spotykalam, mowil jeszcze mniej. Cos sie stalo z Billem w ciagu ostatnich kilku lat. Zrobil sie milczacy, ponury. -Kiedy go widzialas? -Dwa razy w ciagu ostatnich kilku dni. Zjawil sie u mnie we wtorek rano i wczoraj wieczorem. Upila lyk herbaty. - Byl zdenerwowany, rozdrazniony. Martwil sie tez o ciebie. Wszedl do mieszkania i od razu podszedl do okna, zeby wyjrzec na ulice. Zapytalam, czego szuka, ale nie odpowiedzial. Poprosil za to o herbate. Przyniosl ze soba rogaliki z francuskiej piekarni na M Street. -Niezobowiazujaca wizyta? Ale w jakim celu? Marjorie Griffin nie odpowiedziala od razu. Zasepila sie. Patrzyla przez okno, za ktorym brukowana sciezka przemaszerowala grupka studentow. -Moze chcial sie spotkac. Wole nie myslec, ze to bylo pozegnanie. Ale chyba po to przyszedl. Spojrzala na Smitha. - Myslalam, ze bedziesz wiedzial. Zdal sobie sprawe, ze jest piekna kobieta, i wywarlo to na nim wielkie wrazenie. Nie, nie byla podobna do Sophii. Miala lagodniejsze rysy. Byl w niej jakis spokoj i zadowolenie z tego, kim jest. Nie wydawala sie bierna, ale tez nie byla kims bezustannie poszukujacym. Ciemnoszare oczy, czarne wlosy uczesane we francuski warkocz opadajacy na kark. W swobodnym stylu. Wydatne kosci policzkowe i silnie zarysowana linia szczeki. Nie byla ani szczupla, ani tega. Smith poczul ozywienie, zauroczenie, ktore szybko odplynelo. Zgaslo, zanim moglo zamienic sie w cos wiecej oprocz przelotnego blysku - nieoczekiwanego i niechcianego - po ktorym natychmiast nastapilo ostre uklucie zalu. Uderzenie bolu, ktorym byla Sophia. -Dwa dni temu, prawie trzy - powiedzial - ostrzegl mnie, ze cos mi grozi. Opowiedzial jej o spotkaniu w parku, o atakach na niego, o wirusie i smierci Sophii. - Ktos ma tego wirusa, Marjorie. Zabili nim Sophie, Kielburgera i jego sekretarke. -Wielki Boze. Na delikatnej twarzy odbilo sie przerazenie. -Nie wiem, kto to zrobil i dlaczego. Nie chca, zebym sie dowiedzial. Bill pracuje z nimi. Zakryla usta dlonia. -Nie! To niemozliwe! -Tylko dlatego mogl mnie ostrzec. Usiluje ustalic, czy wykonuje tajna misje dla FBI, czy tez jest jednym z nich. Zawahal sie. - Jego najblizszy przyjaciel z FBI mowi, ze na pewno nie pracuje dla Biura. -Lonny Forbes. Zawsze lubilam Lonny'ego. Zagryzla usta i pokrecila smutno glowa. - Bill zrobil sie przykry, cyniczny. Podczas ostatnich dwoch wizyt naprawde cos go gryzlo. Wydawalo mi sie, ze chodzi o cos, z czego nie jest dumny, ale musi dalej to robic, bo tak juz jest urzadzony ten swiat. Podniosla kubek. Byl pusty, wiec zapatrzyla sie tylko w jego dno. - To tylko moje domysly. Juz nigdy nie wyjde za maz. Co jakis czas widuje sie z kims milym, ale na tym sie konczy. To Bill byl moja wielka miloscia. A on najbardziej kochal prace i zawiodl sie. Wiem, ze czuje sie zdradzony. Mozna powiedziec, ze stracil wiare. Smith zrozumial. -Uznal, ze w swiecie, w ktorym nie liczy sie nic poza pieniedzmi, nalezy mu sie jego dzialka. Nie on pierwszy. Za duze pieniadze mozna kupic naukowcow. Walke z chorobami, ratowanie ludzkiego zycia przeliczaja na forse. Nie maja skrupulow. -Ale ciebie nie moze zdradzic - powiedziala Marjorie. - Wiec pewnie jest wewnetrznie rozdarty. -Juz mnie zdradzil. Sophia nie zyje. Marjorie chciala zaprotestowac, ale zadzwonil telefon komorkowy Smitha. Kilka osob w pokoju nauczycielskim odwrocilo sie z irytacja. Wyjal komorke z kieszeni. -Tak? Dzwonil Marty, mial podniecony i jednoczesnie przerazony glos. -Jon, zawsze mowilem, ze swiat to niebezpieczne miejsce. Przerwal, zeby zlapac dech. - Teraz to udowodnilem. Na wlasnej skorze. Mam tu cala zgraje intruzow. Czterech. Wlamali sie do domu. Jak mnie znajda, to zabija. Teraz ty jestes fachowcem. Musisz mnie uratowac! Smith staral sie mowic cicho. -Gdzie jestes? -W drugim domu. Podal adres. Nagle jego glos zalamal sie. Drzal z przerazenia. - Pospiesz sie! -Juz jade. Smith przeprosil Marjorie, zapisal jej swoj numer telefonu komorkowego i poprosil, zeby dala znac, jesli Bill znow sie zjawi. Wybiegl z pokoju. Przejezdzajac obok domu Marty'ego, zauwazyl szara furgonetke zaparkowana na podjezdzie. Wygladala na pusta, a wysoki zywoplot i zaslony nie pozwalaly zajrzec do domu. Rozejrzal sie dookola, ale nie zauwazyl nic podejrzanego. Normalne odglosy ruchu ulicznego. Caly czas mial sie na bacznosci i w kazdej chwili spodziewal sie klopotow. Pojechal dalej, skrecil i stanal na podjezdzie parterowego domu przylegajacego od tylu do domu Marty'ego. Na trawniku stala biala metalowa tablica z napisem "NA SPRZEDAZ", pordzewiala na brzegach. Za frontowym oknem przesunal sie cien. Tuz nad parapetem wychynela przerazona twarz Marty'ego. Smith podbiegl do drzwi. Marty otworzyl je, przyciskajac do piersi plik kartek i pilota. -Wchodz szybko. Pospiesz sie. Rzucal przestraszone spojrzenia za Smitha. - Gdybys byl Florence Nightingale, juz bym nie zyl. Co tak dlugo? -Gdybys ty byl Florence Nightingale, mnie by tu nie bylo. Zylibysmy w innych stuleciach. Smith zamknal drzwi na zamek i rozejrzal sie po pustym pokoju. Marty wygladal przez okno. - Opowiadaj. Co sie stalo? Marty opuscil store w oknie, opisal czterech nieznajomych, ich bron i proby wtargniecia do domu. Smith chodzil po domu, sprawdzal zamki w drzwiach i oknach, a on kustykal za nim chwiejnym krokiem. W pokojach z zaslonietymi oknami bylo szaro, w powietrzu unosily sie pylki kurzu. Pusty dom byl zabezpieczony jak kazdy przecietny dom, czyli niezbyt dobrze. Marty zakonczyl wreszcie swoja opowiesc litania roznych przypuszczen. -Masz racje - przyznal posepnie Smith - wkrotce zaczna przeszukiwac okolice. -Swietnie. Wlasnie to chcialem uslyszec. Marty usmiechnal sie slabo. Wyszedl mu makabryczny grymas, ale w kazdym razie staral sie. Smith scisnal ramie przyjaciela i postaral sie, zeby w jego glosie nie zabrzmialo zdenerwowanie. -Jak sie o nas dowiedzieli? Mowiles cos komus? -Nigdy w zyciu. -Wiec musieli sledzic mnie, ale nie wiem jak. Szybko przypomnial sobie wszystkie wysilki, ktore podjal, zeby zgubic pogon, odkad wyjechal z Frederick. - Tym razem nie podczepili mi nadajnika. I wtedy uslyszal... dzwiek unoszacy sie nad wszechobecnymi odglosami miasta. Poczatkowo nie mogl go umiejscowic, ale po chwili wiedzial juz, co to bylo, i w jaki sposob go sledzono. Poczul, ze gardlo mu sie zaciska. Podszedl do okna, podniosl store i spojrzal do gory. -Cholera! Walnal piescia w sciane. Marty stanal tuz za nim. Helikopter unosil sie nisko nad szeregiem parterowych domow, potem zawrocil na poludnie i zaczal zblizac sie do domu. Smith przypomnial sobie, ze gdy odjezdzal spod domu Marty'ego, tez slyszal warkot smiglowca. Zaklal i jeszcze raz walnal piescia w sciane. Juz wiedzial: to triumph. Dopoki nie zjechal z autostrady miedzystanowej w Gaithersburgu, nikt go nie sledzil: nie mogli mu tez zalozyc w wozie pluskwy. Ale ile odremontowanych triumphow z szescdziesiatego osmego roku - i to z widocznymi sladami wydarzen zeszlej nocy - jezdzilo w tej okolicy? Na autostradzie miedzy Frederick i Waszyngtonem we wczesnych godzinach rannych? Na pewno niewiele. Smiglowiec, ktory widzial przy sniadaniu w Gaithersburgu i o ktorym myslal, ze nalezy do drogowki, nalezal do kogos zupelnie innego. Wystarczylo, ze przewidzieli, iz pojedzie do Waszyngtonu i obserwowali autostrade, wypatrujac triumpha. Numer tablicy rejestracyjnej potwierdzil identyfikacje. Z Gaithersburga lecieli za nim az do Waszyngtonu. Zdradzil go wlasny samochod. Niech to diabli! Glos Marty'ego zabrzmial surowo. -Jon, nie ma czasu na zlosc. I nie zycze sobie zadnych dziur w scianach, chyba ze je sam wywierce. Mow, co wymysliles. Moze bede mogl jakos pomoc. -Nie mamy czasu. Teraz ja jestem fachowcem, tak? Kiedys miales samochod. Masz go jeszcze? W triumphie czul sie zbyt pewnie. Teraz jego wrogowie beda sie czuli zbyt pewnie, liczac na to, ze nie straca go z oczu. Kazdy ma swoj slaby punkt. Marty skinal glowa. -Trzymam go w garazu niedaleko Massachusetts Avenue. Ale dobrze wiesz, ze nigdy nie wychodze z domu. Poszedl do nastepnego pokoju i wyjrzal nerwowo przez okno. Nadal sciskal pilota i plik papierow jak talizmany, ktore maja go uchronic przed niebezpieczenstwem. -A teraz wyjdziesz - stwierdzil stanowczo Jon. - Wyjdziemy frontowymi drzwiami i... -J-J-Jon! Spojrz! - Marty wskazywal pilotem na okno. Smith przypadl do niego z beretta w reku. Dwaj intruzi sforsowali zywoplot i teraz skradali sie do domu. Pochylali sie nisko i biegli z ostroznoscia i determinacja zawodowcow. Byli uzbrojeni. Smith poczul, jak wali mu serce. Marty zesztywnial ze strachu. Smith polozyl mu dlon na ramieniu i scisnal. Kucnal przy oknie. Poczekal, az napastnicy zbliza sie na odleglosc pieciu metrow. Uchylil okno, starannie wycelowal i strzelil im w nogi. Przez cale lata nie uzywal broni, ale nie zapomnial, jak sie nia poslugiwac. Byl jak dobrze naoliwiona maszyna, ktora nie poddaje sie rdzy. Mezczyzni padli na twarz, jeczac z bolu. Podczolgali sie pod dwa stare kasztanowce i tam znalezli schronienie. Smith wrocil do salonu. -Idziemy, Marty. Marty trzymal sie blisko niego. Obaj wyjrzeli przez okno. To, czego obawial sie Smith, spelnilo sie: od frontu nadciagali dwaj nastepni. W jednym rozpoznal grubasa, ktory dwa dni temu przygotowal na niego zasadzke w Georgetown. Na dzwiek strzalow tluscioch dal nura w trawe i wyciagnal z kurtki glocka. Padl ciezko na brzuch, nie wypuszczajac pistoletu z reki. Drugi mezczyzna zareagowal o trzydziesci sekund za pozno. Wciaz stal w polowie drogi do budynku na ceglanej sciezce z wielkim starym koltem kaliber czterdziesci piec. Smith nie trafil go w noge. Ale zanim mezczyzna zdolal wycofac sie na ulice, drugi strzal Jona ranil go w ramie i rozplaszczyl na ziemi.Marty obserwowal wszystko z niepokojem. -Dobrze strzelasz. Jon. Smith myslal szybko. Nieoczekiwane strzaly wyeliminowaly dwojke na tylach domu. Ale przed domem jeden nie byl nawet ranny, a jego kompan zostal zaledwie drasniety. Napastnicy wiedzieli juz, ze maja niebezpiecznych przeciwnikow i beda dzialali ostroznie, ale nie odejda. A helikopter przysle posilki. -Czy od tej strony tez mozna zejsc do tunelu? - zapytal Smith scisnietym glosem. Marty spojrzal na niego. Pokiwal glowa. Wiedzial, o co mu chodzi. -Jasne. To chyba logiczne. -No to idziemy! W sypialni Marty przycisnal guzik pilota. Lozko odsunelo sie cicho i ukazala sie zapadnia. Otworzyla ja kolejna elektroniczna komenda. -Za mna. - Sciskajac mocno pilota i plik kartek, Marty wsunal sie po drabince do jasno oswietlonego szybu, ktory prowadzil do betonowego podziemnego tunelu. Gdy tylko znalazl sie na dole, zniknal z pola widzenia. Kilka sekund pozniej Smith stanal obok niego. -To wspanialy pomysl. -I pozyteczny. - Nacisnal przycisk na pilocie. - Zamkne zapadnie i ustawie wszystko na swoim miejscu. Szybko przeszli na drugi koniec jasnego tunelu. Smith zdecydowal, ze wyjdzie pierwszy. Gdy juz dotarl do malej lazienki, doznal szoku: z holu do salonu przechodzil piaty mezczyzna. Puls tetnil jak oszalaly. Smith nasluchiwal. Nagle zrozumial, ze mezczyzna zmierza do lazienki. Zeskoczyl z powrotem do szybu. -Zamykaj! Z niepokojem na okraglej twarzy Marty zamknal zapadnie. Wanna opadla na podloge. Kilka sekund pozniej uslyszeli, jak ktos wchodzi do lazienki, a potem dobiegl ich odglos wody splywajacej do muszli klozetowej. Smith szepnal Marty'emu, co ma zrobic. Rozdzial 19 Z przygotowana do strzalu beretta Smith wspial sie na najwyzszy szczebel drabinki. Wzial gleboki wdech i podniosl pistolet. Drzwi zapadni byly zatarasowane stojaca na swoim miejscu wanna. Gdy jednak wanna ruszylado gory, zapadnia rozchylila sie szybko i w polu widzenia Smitha znalazla sie cala lazienka oraz kawalek holu i salonu. Stlumil ponury smiech. Sytuacja wygladala lepiej, niz sadzil.Odwrocony tylem mezczyzna stal przy muszli klozetowej. Patrzyl w lustro. Oszolomil go widok unoszacej sie wanny i bialej zjawy, ktora zmaterializowala sie za nim, nie tylko oszolomionym, lecz obnazonym. Nie mial nawet czasu zapiac rozporka. Byl jednak zawodowcem. Z rozpietym rozporkiem chwycil za bron, ktora polozyl wczesniej na spluczce, i odwrocil sie. -Swietnie, ale to nie wystarczy. - Smith poteznym ciosem rabnal go beretta w kolano. Uslyszal trzask kosci. Mezczyzna upadl na podloge, jeczac i trzymajac sie za noge. Bron upadla i potoczyla sie pod drzwi. Jon wyskoczyl z szybu, chwycil pistolet i zabral krotkofalowke ze spluczki. Teraz mezczyzna nie mogl ani strzelac, ani wezwac pomocy. -Hej! - ryknal. Waska twarz wykrzywial mu bol. Probowal sie podniesc, ale zmiazdzone kolano sprawilo mu nieznosny bol i upadl z powrotem na podloge. -O matko - powiedzial Marty, gdy juz wygramolil sie z tunelu. Minal pospiesznie rannego. Smith wyszedl za nim i zamknal lazienke. -Nie zastrzeliles go? Smith pchnal Marty'ego. -Wystarczylo go unieszkodliwic. Bedzie musial przejsc trzy, cztery operacje, zeby zlozyc to kolano. W tym stanie nie moze nam zrobic krzywdy i nigdzie sie nie ruszy. Idziemy, Marty. Naprawde musimy sie spieszyc. Gdy przechodzili przez pokoj komputerowy, Marty zatrzymal sie na chwile i westchnal ze smutkiem. Podszedl za Smithem do klatki przy frontowych drzwiach, w ktorej przestrzelono zamek. Smith uchylil lekko drzwi i wyjrzal na zewnatrz. Szara furgonetka wciaz stala na podjezdzie. Kusilo go, zeby uruchomic ja "na styk" - nauczyl sie tego w dziecinstwie od Billa Griffina - ale helikopter ciagle krazyl nad domami. -Idziemy na Massachusetts Avenue do twojego samochodu. Wez leki. -Nie podoba mi sie to. Marty wrocil do biurka, zabral mala skorzana saszetke i dolaczyl do Smitha. - W ogole mi sie to nie podoba. Zadrzal. - Swiat jest pelen obcych! Smith nie zwracal uwagi na lamenty przyjaciela. Teraz Marty bal sie nieznajomych, ale Jon wiedzial, ze o wiele bardziej bal sie smierci. -Trzymaj sie blisko budynkow, kryj sie pod drzewami, szukaj kryjowek. Nie biegnij, bo zwrocisz na siebie uwage. Jesli dopisze nam szczescie, helikopter nas nie zauwazy. W przeciwnym razie bedziemy musieli go zgubic, zanim dotrzemy do twojego samochodu. Na wszelki wypadek sprobuje unieruchomic furgonetke. Marty podniosl palec. Usmiechal sie od ucha do ucha. -Ja sie tym zajme! -Stad? Ale jak? -Puszcze z dymem jego komputer. Smith zawsze wierzyl Marty'emu w sprawach dotyczacych elektroniki. -Zobaczymy, co potrafisz. Marty przeszukal szuflady biurka i wyjal skorzane pudelko wielkosci duzego aparatu fotograficznego. Wysunal je przez drzwi w strone bocznej burty furgonetki. Otworzyl wieczko, pokrecil galkami i wcisnal przycisk. -Juz po wszystkim. Smith popatrzyl na niego podejrzliwie. -Nie widzialem, zeby cos sie stalo. -Naturalnie. Za pomoca KIE zniszczylem komputer odpowiedzialny za prace silnika. -Co to jest u diabla KIE? -Krotkotrwaly impuls elektromagnetyczny. Dziala na czestotliwosci radiowej. Cos jak elektrycznosc statyczna, tylko ze mocniejsze. Sam to zbudowalem. Jest lepszy od przecietnych urzadzen tego typu. Rosjanie sprzedaja wersje przemyslowa. Miesci sie w walizce i kosztuje jakies sto tysiecy dolarow. Jon byl pod wrazeniem. -Zabieraj to i idziemy. - Wyszedl na zewnatrz. Marty stanal nieruchomo tuz za progiem. Rozejrzal sie, oszolomiony blekitem nieba, zielenia trawy i ruchem ulicznym. Wygladal na zdruzgotanego. -To juz tyle lat - baknal i zadrzal. -Uda ci sie - powiedzial Smith. Marty przelknal sline i przytaknal. -No dobrze, jestem gotow. Ze Smithem na przedzie pobiegli do wysokiego zywoplotu i dalej wzdluz niego, do miejsca, gdzie laczyl sie z innym. Jon przecisnal sie miedzy krzakami, a za nim Marty. Na ulicy szli obok siebie szybkim krokiem. Byli po prostu dwoma rozbawionymi przyjaciolmi, zmierzajacymi w strone odleglej o dwie przecznice Massachusetts Avenue. Helikopter wisial nad blizniaczymi domami. Przed nimi widac bylo ruchliwa ulice. Smith mial nadzieje, ze gdy juz tam dotra, zmieszaja sie z tlumem przechodniow skuszonych pieknem Embassy Row i innych zabytkow miedzy Dupont i Sheridan Circle. Nie zdazyli. Gdy dochodzili do drugiej przecznicy, warkot helikoptera nasilil sie. Smith obejrzal sie. Smiglowiec lecial w ich strone. -O, matko! - Marty tez go zobaczyl. -Szybciej! - rozkazal Smith. Biegli boczna ulica, a helikopter lecial za nimi tak nisko, ze niemal kosil wierzcholki drzew. Popychaly ich podmuchy z poteznego wirnika. Rozlegly sie strzaly. Marty krzyknal cicho. Kule wzbily piasek i beton wokol nich, swistaly w powietrzu. Smith chwycil Marty'ego za ramie. -Nie zatrzymuj sie! - krzyknal. Pedzili dalej, Marty poruszal sie jak skrzyzowanie robota ze szmaciana lalka. Helikopter minal ich i probowal zawrocic. -Szybciej! - Smith zaczal sie pocic. Ciagnal za soba Marty'ego. Helikopter wykonal zwrot i podlatywal ku nim. -Nie zdazy! - krzyknal z radoscia Smith. Wpadli na Massachusetts Avenue i wmieszali sie w tlum. Bylo piatkowe popoludnie, ludzie wracali z restauracji, planowali weekend i spieszyli na umowione wizyty. -O, Boze - Marty opieral sie o Smitha, ale szedl dalej. Rozgladal sie na wszystkie strony i przygladal rozszerzonymi oczami ludzkiej masie. -Swietnie ci idzie - zapewnil go Smith. - Wiem, ze bylo ciezko, ale na razie jestesmy bezpieczni. Gdzie twoj samochod? -Przy nastepnej przecznicy - odpowiedzial Marty, dyszac z trudem. Smith patrzyl na helikopter, ktory zawrocil juz i krazyl nad strumieniem przechodniow. Przesuwal sie powoli, probujac wylowic ich z tlumu. Smith przyjrzal sie Marty'emu ubranemu w brazowa kurtke, niebieska koszule i workowate spodnie. -Zdejmij kurtke i zawiaz ja sobie na biodrach. -Dobra. Ale i tak moga nas wypatrzyc. A wtedy nas powystrzelaja. -Bedziemy dla nich niewidzialni. Klamal, ale w tych okolicznosciach klamstwo wydawalo sie najmadrzejszym wyjsciem. Maskujac strach, rozpial bluze munduru i zdjal ja, caly czas idac. Owinal ja wokol czapki i wcisnal zawiniatko pod pache. Nie bylo to wiele, ale moglo zmylic przesladowcow, ktorzy usilowali wypatrzyc ich wsrod ludzi. Mineli kolejna przecznice, helikopter zblizal sie coraz bardziej. Smith zerknal na okragla, spocona i nieszczesliwa twarz Marty'ego. Marty poslal mu wymuszony usmiech. Odpowiedzial tym samym, choc caly az drzal ze zdenerwowania. Helikopter zblizal sie. Byl juz prawie nad nimi. Glos Marty'ego brzmial podnieceniem. -To tutaj! Poznaje ulice. Skrecamy! Smith spojrzal na helikopter, -Jeszcze nie. Udawaj, ze zawiazujesz sznurowadlo. Marty kucnal i poruszal palcami przy swoich tenisowkach. Smith pochylil sie i zaczal strzepywac ze spodni niewidzialny brud. Niektorzy przechodnie rzucali w ich strone poirytowane spojrzenia. Tamowali ruch. Helikopter odlecial dalej. -Teraz. Smith przecisnal sie przez tlum, torujac droge Marty'emu. Po kilku metrach znalezli sie w waskim zaulku. Marty szedl w kierunku trzypietrowego budynku z zoltej cegly z szeroka garazowa brama. Widac bylo strozowke, ale zaden samochod nie wjezdzal, ani nie wyjezdzal. Smithowi nie podobal sie plaski dach. Mogl tam wyladowac helikopter. Marty wylegitymowal sie zdumionemu straznikowi, ktory najwyrazniej jeszcze nigdy nie widzial wlasciciela garazowanego samochodu. -Na jak dlugo zabiera pan woz, panie Zellerbach? -Nie wiemy dokladnie - odpowiedzial Smith, ratujac Marty'ego przed rozmowa z nieznajomym. Straznik jeszcze raz obejrzal dokumenty Marty'ego i zaprowadzil ich na drugie pietro, gdzie pod brezentowymi pokrowcami stal rzad zaparkowanych samochodow. Gdy zsunal pokrowiec z przedostatniego wozu, Smith wytrzeszczyl oczy. -Rolls-royce? -Nalezal do ojca - Marty usmiechal sie niesmialo. Trzydziestoletni silver cloud lsnil tak samo, jak w dniu, w ktorym wyszedl spod rak dawno zapomnianych rzemieslnikow. Straznik uruchomil woz i ostroznie wyjechal. Oryginalny silnik rolls-royce'a mruczal cicho. Smith zastanawial sie, czy w ogole pracuje. Zadnych zgrzytow, stukniec i trzaskow. -Prosze bardzo, panie Zellerbach - powiedzial z duma straznik. - To najpiekniejsza limuzyna w naszym garazu. Ciesze sie, ze wreszcie gdzies wyjezdza. Smith odebral kluczyki i kazal Marty'emu usiasc z tylu. Nie wlozyl bluzy, a tylko czapke, zeby upodobnic sie troche do szofera. Usiadl za kierownica i przyjrzal sie drewnianej tablicy rozdzielczej, przyrzadom pomiarowym i regulatorom. Z podziwem wrzucil pierwszy bieg i wyjechal elegancka maszyna na ulice. Prawie w calym kraju rolls-royce rzucalby sie w oczy tak samo jak triumph. Ale nie w Nowym Yorku, Los Angeles i Waszyngtonie. Tutaj byla to jedna z wielu drogich limuzyn, ktorymi wozono ambasadorow, zagranicznych dygnitarzy, wazne osobistosci i dyrektorow firm. -Podoba ci sie, Jon? - zapytal Marty z tylnego siedzenia. -Prowadzi sie jak latajacy dywan - powiedzial Smith. - Jest piekny. -Dlatego go zatrzymalem. Marty usmiechnal sie z zadowoleniem i rozsiadl jak tlusty kot. Zamknieta przestrzen samochodu dzialala na niego kojaco. Polozyl obok siebie papiery, czarna saszetke z lekami i zachichotal. - Wiesz, ten gosc w lazience powie reszcie o podziemnym przejsciu, ale nie beda wiedzieli jak je otworzyc. Podniosl triumfalnie pilota. -Kurcze! Maja przechlapane! Smith rozesmial sie i zerknal w lusterko. Helikopter krazyl bezradnie przecznice dalej. Wspaniala maszyna sunela Massachusetts Avenue. Mimo duzego ruchu w limuzynie bylo prawie cicho.- Wydrukowales to, o co cie prosilem? -Tak. Mam dobra i zla wiadomosc. Przejechali Dupont Circie, ruszyli na polnoc przez miasto w strone autostrady 1-95 i wjechali na Beltway. Marty opowiadal o swoich poszukiwaniach w cyberprzestrzeni, a Smith przez caly czas zachowywal czujnosc i sprawdzal, czy nikt ich nie sledzi. Nie opuszczalo go przeczucie, ze w kazdej chwili moga byc znow zaatakowani. Ze zdziwieniem spojrzal w lusterko. -Naprawde udalo ci sie sciagnac raport z Instytutu Ksiecia Leopolda? Marty kiwnal glowa. -I raporty z Iraku. -Niesamowite. Dziekuje. A co z Billem Griffinem i rozmowami telefonicznymi Sophii? -Niestety, klapa. Zrobilem wszystko, co w mojej mocy. -Wiem. Lepiej przeczytam, co tam dla mnie masz. Dojezdzali do zjazdu na Connecticut Avenue przy parku Rock Creek w Maryland. Smith zjechal z autostrady, wjechal do parku i zatrzymal rolls-royce'a przy zacisznej lace otoczonej gestymi drzewami. -Zostaly wykasowane przez szefowa Federalnego Archiwum Dokumentow Medycznych w Narodowych Instytutach Zdrowia - powiedzial Marty, podajac mu wydruki. -Cholerni urzednicy! - zaklal Smith. - Za tym wszystkim kryje sie ktos z rzadu albo z wojska. Albo ludzie, ktorzy sa potezniejsi, niz myslalem. -Boje sie, Jon - powiedzial Marty. -Ja tez i dlatego musimy przekonac sie, o co w tym wszystkim chodzi. Mruczac pod nosem, przeczytal najpierw raport z Instytutu Ksiecia Leopolda. Doktor Rene Giscours opisywal sprawozdanie z prac terenowych, ktore wpadlo mu w rece wiele lat temu, gdy pracowal w szpitalu w boliwijskiej dzungli nad Amazonka. Borykal sie wtedy z epidemia goraczki Machupo i nie mial glowy do tego, zeby zajmowac sie niesprawdzona pogloska z odleglego Peru. Ale zapamietal informacje o nieznanym wirusie, wiec przejrzal papiery i odnalazl stara notatke, choc samo sprawozdanie gdzies przepadlo. Zanotowal wtedy, ze wirus wywoluje jedyna w swoim rodzaju kombinacje symptomow hantawirusa i goraczki krwotocznej i ma jakis zwiazek z malpami. Smith zastanowil sie nad tym. Co zainteresowalo Sophie w tym raporcie? Niewiele w nim faktow, nic oprocz niejasnego wspomnienia o dawnym wydarzeniu, gdzies daleko w interiorze. Czy chodzilo o Machupo? Ale Giscours nie widzial tu zadnego zwiazku, a przeciwciala Machupo nie reagowaly na nowego wirusa. Sugerowal za to, ze nowy nieznany wirus rzeczywiscie istnieje w naturze, ale badacze zakladali ten fakt. Moze chodzilo o Boliwie. A moze o Peru. Tylko dlaczego? -Cos waznego? - dopytywal sie Marty. Chcial jakos pomoc. -Jeszcze nie wiem. Daj mi przeczytac reszte. Byly jeszcze trzy raporty - wszystkie z irackiego Ministerstwa Zdrowia. Pierwsze dwa dotyczyly trzech zgonow wywolanych zespolem ostrych zaburzen oddechowych, ktore zdarzyly sie przed rokiem w rejonie Bagdadu. Przypisano je hantawirusowi przenoszonemu przez pustynne myszy, przygnane do miasta brakiem pokarmu na polach sciagnal do miasta. Trzeci raport donosil o kolejnych trzech przypadkach zespolu ostrych zaburzen oddechowych w Basrze, ale tym razem chorzy przezyli. Wszyscy trzej w Basrze. Smitha zmrozilo. Tyle samo osob zmarlo, co przezylo. Kontrolowany eksperyment? Czy trzy ofiary w Stanach tez byly jego czescia? Przeczytal o zwiazku pierwszych trzech amerykanskich ofiar z "Pustynna Burza". Poczul, jak z serca spada mu ciezar. Mial wreszcie jasniejszy obraz sytuacji. Musi poleciec do Iraku. Chcial dowiedziec sie, kto zmarl, kto przezyl... i dlaczego. -Marty, jedziemy do Kalifornii. Mieszka tam pewien czlowiek, ktory moze nam pomoc. -Ale ja nie latam. -Teraz juz tak. -Ale Jon... - zaprotestowal Marty. -Daj spokoj. Jestes na mnie skazany. Poza tym w glebi ducha wiesz, ze lubisz zwariowane rzeczy. Pomysl, ze to jeden z twoich szalonych pomyslow. -Myslenie pozytywne w tym wypadku chyba nie wystarczy. Moze mi odbic. Nie chce tego, rozumiesz? Nawet Aleksander Wielki mial ataki. -Epilepsji. Ty masz chorobe Aspergera i leki lagodzace objawy. Marty zamarl. -Jest maly problem. Nie mam lekow. -Nie wziales saszetki? -Oczywiscie, ze wzialem. Ale zostala mi tylko jedna dawka. -Kupimy je w Kalifornii. - Marty skrzywil sie, a Smith uruchomil rolls-royce'a i wjechal z powrotem na autostrade. - Przydadza nam sie pieniadze. Wojsko, FBI, prawdopodobnie policja i ci od wirusa beda sprawdzac moje konta bankowe i karty kredytowe. Ale nie twoje. Przynajmniej na razie. -Masz racje. - Cenie sobie zycie, wiec przypuszczam, ze musze sie z tym zgodzic. Dobrze. - Potraktuj to jak darowizne. - Myslisz, ze dwadziescia piec tysiecy dolarow wystarczy? Smith zdumial sie, slyszac o takiej sumie. Ale kiedy zastanowil sie nad tym, pomyslal, ze pieniadze nie maja dla Marty'ego zadnego znaczenia. -Wystarczy - odpowiedzial. Probujac przekrzyczec warkot smiglowca i szum strumienia zasmiglowego, Nadal al-Hassan wydzieral sie do mikrofonu. -Zgubilismy ich. Wydawalo sie, ze ciemne okulary na spiczastym nosie sa czarnymi dziurami, ktore pochlaniaja swiatlo. Victor Tremont zaklal w swoim biurze nad jeziorem w Adirondack. -Cholera! - Kim jest ten Marty Zellerbach? - Dlaczego Smith zwrocil sie do niego? Al-Hassan zakryl drugie ucho, zeby lepiej slyszec. -Dowiem sie. - A co z wojskiem i FBI? -Smith jest oficjalnie uznany za dezertera i laczy sie go ze smiercia Kielburgera i tych dwoch kobiet, wszystkich troje widzial zywych jako ostatni. Wojsko i policja prowadza poszukiwania. - Odlegly ryk helikoptera w sluchawce sprawial, ze tez chcial krzyczec, jakby siedzial obok al-Hassana. - Jack McGraw kontroluje sytuacje dzieki swoim ludziom w FBI. -Swietnie. W domu Zellerbacha jest duzo sprzetu komputerowego. Bardzo nowoczesnego. Mozliwe, ze wlasnie dlatego Smith go odwiedzil. Dowiemy sie, czego szuka, jesli sprawdzimy, co przed ucieczka robil Zellerbach. -Wysle Xaviera do Waszyngtonu. - Niech twoi ludzie obserwuja szpitale, do ktorych przyjeto ofiary, zwlaszcza te, ktore przezyly. - Jak dotad rzad nie ujawnil, ze byly przypadki wyzdrowienia, ale zrobi to. - Gdy Smith dowie sie o tym, pewnie bedzie chcial do nich dotrzec. -Juz sie tym zajalem. -Swietnie. Gdzie jest Bill Griffin? -Nie wiem. - Nie meldowal sie dzisiaj. -Znajdz go! Rozdzial 20 19.14, Nowy Jork Mercer Haldane, prezes Blanchard Pharmaceuticals Inc., z trudem wymusil usmiech na widok pani Pendragon, ktora przyniosla mu porzadek jutrzejszego posiedzenia zarzadu. Rzucil jej tez - jak to mial w zwyczaju - pogodne "dobranoc". Znow zostal sam. Ubrany w elegancki smoking siedzial w fotelu zatopiony w myslach. Wieczorem czekala go kwartalna uroczysta kolacja dla czlonkow zarzadu. Ale on musial najpierw rozwiazac pewien bardzo trudny problem.Haldane byl dumny z firmy - z jej historii i przyszlosci. Zalozyli ja w garazu w Buffalo w tysiac osiemset osiemdziesiatym czwartym roku Ezra i Elijah Blanchardowie. Zamierzali wytwarzac mydlo i krem do twarzy wedlug oryginalnych receptur ich matki. Firma pod okiem Blanchardow rozwijala sie i poszerzyla asortyment o produkty fermentacyjne. Podczas drugiej wojny swiatowej Blanchard byl jednym z niewielu zakladow, ktore wytypowano do produkcji penicyliny, co dalo im status firmy farmaceutycznej. Po wojnie nastapil szybki rozwoj i w latach szescdziesiatych przy hucznych fanfarach weszli na gielde. Dwadziescia lat pozniej, na poczatku lat osiemdziesiatych, ostatni potomek rodziny Blanchardow przekazal kierownictwo Mercerowi Haldane'owi. Jako dyrektor wykonawczy Haldane wprowadzil Blancharda w lata dziewiecdziesiate. Dziesiec lat temu objal tez stanowisko prezesa zarzadu. Teraz byla to juz jego firma. Jeszcze dwa dni temu przyszlosc Blancharda wygladala tak rozowo, jak jego przeszlosc. Victor Tremont byl odkryciem Haldane'a - doskonalym biochemikiem z predyspozycjami kierowniczymi i instynktem tworczym. Haldane powoli szkolil go i zapoznawal ze wszystkimi stronami dzialalnosci. Przysposabial Victora, zeby kiedys przejal od niego paleczke. Cztery lata temu awansowal go nawet na stanowisko dyrektora operacyjnego, ale nie przestal sprawowac faktycznej kontroli nad firma. Wiedzial, ze Victor nie moze sie doczekac, kiedy przejmie ster. Ale Haldane cieszyl sie z tego. Ambitny pracownik, ktory marzy o kierowniczym stanowisku, nie traci ducha wspolzawodnictwa. Jednak tego wieczora Mercer Haldane kipial z gniewu. Rok temu nowy audytor doniosl, ze ksiegowanie wydatkow na badania i rozwoj wydaje mu sie dziwne. Audytor byl zaniepokojony, a nawet zdenerwowany. Nie mozna bylo wytlumaczyc operacji finansowych zwiazanych z wieloma projektami. Haldane doszedl wtedy do wniosku, ze niepokoj kontrolera wynika z faktu, ze nie zna sie na zawilosciach procesu badan i rozwoju w przemysle farmaceutycznym. Ale Haldane byl osoba przezorna, wiec zatrudnil druga firme audytorska, zeby zajela sie sprawa bardziej doglebnie. Rezultaty byly zatrwazajace. Dwa dni temu Haldane otrzymal raport. W ciagu ponad dziesieciu lat - droga zawilych operacji, ledwie zauwazalnych nieprawidlowosci, drobnych nadwyzek i deficytow, manipulacji dokumentami, pozyczek, nadmiernych wydatkow na zaopatrzenie i konserwacje, podkradania i wyciekow - z budzetu na badania i rozwoj zniknal prawie miliard dolarow. Miliard dolarow! Podobna sume wydano na tajemniczy program badawczy, o ktorym Haldane nigdy nie slyszal. Dokumentacja sprawy byla szalenie skomplikowana i audytorzy przyznali, ze nie sa calkowicie pewni swych rewelacji. Z cala pewnoscia stwierdzili za to, ze powinien zgodzic sie na dalsze dochodzenie. Haldane podziekowal im, obiecal, ze bedzie w kontakcie, i natychmiast pomyslal o Victorze Tremoncie. Ani przez sekunde nie wierzyl, ze mozna stracic miliard dolarow przez drobne malwersacje i ze Victor moglby ukrasc taka sume. Bylo za to calkiem mozliwe, ze jego ambitny zastepca zorganizowal tajny program badawczy i chcial ukryc go przed Haldanem. Tak, w to gotow byl uwierzyc. Nie zareagowal od razu. Umowil sie z Victorem w nowojorskim gabinecie przed kolacja, ktora co kwartal wydawal dla czlonkow zarzadu. Skonfrontuje Victora z tym, czego sie dowiedzial, i zazada wyjasnien. Tak czy inaczej okaze sie, czy tajny program rzeczywiscie istnieje. Jesli tak, bedzie musial go zwolnic. Ale moze warto ocalic projekt. Jesli nie istnieje zaden tajny program, a Victor nie bedzie w stanie wytlumaczyc utraty miliarda dolarow, tez z miejsca go zwolni. Haldane westchnal. Sprawa Victora byla przygnebiajaca, ale jednoczesnie czul, ze krew szybciej krazy mu w zylach. Choc posuwal sie w latach, perspektywa walki wciaz go cieszyla. Zwlaszcza jesli wiedzial, ze ja wygra. Na dzwiek wjezdzajacej na gore windy wstal i przeszedl przez luksusowy gabinet z poludniowa wystawa i widokiem na cale miasto, az do Battery i zatoki. Nalal sobie kieliszek koniaku XO i wrocil do biurka. Otworzyl pudelko, wybral cygaro, zapalil je i zaciagnal sie gleboko. Winda zatrzymala sie. Wyszedl z niej ubrany w smoking Tremont. Haldane odwrocil sie do niego. -Dobry wieczor, Victorze. Nalej sobie brandy. Tremont przyjrzal sie Haldane'owi, ktory siedzial za wielkim biurkiem i palil cygaro. -Wygladasz dzisiaj bardzo powaznie, Mercer. - O co chodzi? -Przynies sobie brandy, zaraz o tym porozmawiamy. Tremont napelnil kieliszek starym koniakiem, poczestowal sie cygarem, zasiadl w wygodnym skorzanym fotelu naprzeciw Haldane'a i zalozyl noge na noge. Usmiechnal sie. -Nie tracmy wiec cennego czasu. - Przed kolacja musze wstapic po pewna dame. - Co narozrabialem? Haldane zirytowal sie. Victor go prowokowal. Postanowil niczego nie owijac w bawelne i od razu pokazac Victorowi, gdzie jest jego miejsce. -Podobno w niewyjasniony sposob stracilismy miliard dolarow. Co zrobiles: ukradles te pieniadze czy przeznaczyles je na jakis prywatny program? Tremont saczyl brandy, odwrocil cygaro, zeby przyjrzec sie popiolowi. Pokiwal glowa, jakby spodziewal sie oskarzenia. W swietle lampy na dlugiej arystokratycznej twarzy kryly sie cienie. -Tajny audyt. - Myslalem, ze chodzi o to. - Odpowiedz jest prosta... i tak, i nie. - Rzeczywiscie wydalem te pieniadze na wlasny projekt. - Nie ukradlem ich. Haldane stlumil zlosc. -Jak dlugo to trwa? -Juz jakies dziesiec lat. Zaczalem pare lat po powrocie z wyprawy do Peru, na ktora mnie wyslales, gdy pracowalem w glownym laboratorium. - Pamietasz? -Dziesiec lat! - To niemozliwe! - Nie mogles zwodzic mnie tak dlugo. - Co naprawde... -Alez moglem i robilem to. - Nie dzialalem sam, rzecz jasna. - Zorganizowalem zespol z pracownikow firmy. - Z najlepszych ludzi, jakich mamy. - Dostrzegli korzysci finansowe plynace z mojego pomyslu i dolaczyli do mnie. - Troche tworczego ksiegowania, pomoc ochrony, kilku doskonalych naukowcow, wlasne laboratorium, wiele poswiecenia, wspolpraca z rzadem federalnym, wojskiem i voila!: program Hades. Wymyslony, zaplanowany, opracowany i gotowy do realizacji. Tremont usmiechnal sie i machnal cygarem jak czarodziejska rozdzka. - Za kilka tygodni, najwyzej pare miesiecy, moj zespol i Blanchard zarobia miliardy. - Prawdopodobnie setki miliardow. - Bedziemy bogaci: ja, moj zespol, zarzad, akcjonariusze, no i oczywiscie... ty. Cygaro Haldane'a zastyglo w powietrzu. -Jestes szalony. Tremont rozesmial sie. -Nie. - Jestem po prostu dobrym biznesmenem, ktory wymyslil sposob zrobienia gigantycznej fortuny. -Jestes szalony i wyladujesz w wiezieniu! - krzyknal Haldane. Tremont podniosl reke. -Uspokoj sie, Mercer. - Nie chcesz sie dowiedziec, na czym polega program Hades? - W jaki sposob zapewni nam wszystkim, razem z twoja niewdzieczna osoba, nieprzyzwoite bogactwo? Mercer Haldane zawahal sie. Tremont przyznal, ze wydal pieniadze firmy na tajne badania. Trzeba bedzie go wyrzucic i sprawe skierowac do sadu. Ale Victor byl tez doskonalym chemikiem i w swietle prawa jego projekt nalezal do Blancharda. Byc moze zapewni firmie duze korzysci. Jako prezes i dyrektor wykonawczy musial dbac o zyski. Haldane uniosl siwa glowe. -Wprawdzie niczego to nie zmieni, ale powiedz, co to za genialny pomysl. -Trzynascie lat temu wyslales mnie do Peru i tam w glebokiej dzungli odkrylem dziwnego wirusa. - Bardzo niebezpiecznego, smiertelnego w wiekszosci przypadkow. - Jedno z plemion potrafilo leczyc chorobe: pili oni krew pewnego gatunku malp, nosicieli wirusa. - Sprawa zaciekawila mnie, wiec sprowadzilem do kraju kolonie wirusa i krew kilku gatunkow malp. - To, co odkrylem, bylo zdumiewajace, a rownoczesnie elegancko logiczne. Haldane przygladal sie Tremontowi. -Mow dalej. Victor pociagnal dlugi lyk koniaku, cmoknal z uznaniem i usmiechnal sie do szefa znad krawedzi kieliszka. -Malpy byly nie tylko nosicielkami wirusa, ale tez chorowaly. I tu pojawila sie dziwna sprawa. Wirus nie ujawnia sie latami, podobnie jak HIV przed przemiana w AIDS. Czasem moze wystapic goraczka, bol glowy, nagle, lecz krotkie bole, az w koncu - najwyrazniej spontanicznie - wirus przechodzi mutacje, przez dwa tygodnie wywoluje objawy ciezkiego przeziebienia lub lagodnej grypy, a w koncu powoduje natychmiastowa smierc. Zarowno u ludzi, jak u malp. Lecz u malp - i tu lezy klucz do mojego odkrycia - wirus atakuje wczesniej i duzo lagodniej. Wiele malp zdrowieje, a w ich krwi roi sie od antygenow zmutowanego wirusa. Przypuszczam, ze Indianie droga prob i bledow odkryli uzdrawiajaca moc malpiej krwi. W wiekszosci przypadkow wracali do zdrowia, o ile oczywiscie wypili krew odpowiedniej malpy. Tremont pochylil sie do przodu. -Piekno tej symbiozy polega na tym, ze bez wzgledu na rodzaj mutacji, a moze ona przybierac rozne formy, zmutowany wirus zawsze najpierw atakuje malpy, dzieki czemu zawsze mozna uzyskac antygeny do kazdej mutacji. To prawdziwy dar natury. Zadziwiajace - przyznal oschle Haldane. - Ale w twojej anegdocie nie widze zadnych finansowych mozliwosci. - Czy ten wirus wystapil gdzies, gdzie nieznane jest antidotum? -Udalo sie ustalic, ze nie. - Na tym wlasnie opiera sie program Hades. -Oswiec mnie, prosze. - Nie moge sie doczekac. Tremont rozesmial sie. -Kpisz sobie ze mnie. Powoli dojdziemy do wszystkiego, Mercer. Wstal i podszedl do barku. Dolal sobie wybornego koniaku prezesa. Znow usiadl i zalozyl noge na noge. - Nie byloby dobrym pomyslem sprowadzanie milionow malp i zabijanie ich, zeby zdobyc krew. Zreszta nie wszystkie malpy maja antygeny, a krew i tak szybko by sie popsula. Najpierw wiec musielismy wyizolowac wirusa i antygeny we krwi. Potem trzeba bylo ustabilizowac antygeny, ustalic bezpieczna metode produkcji na duza skale i uzyskac odpowiednio szerokie spektrum, ktore pomiesci kilka spontanicznych mutacji. -Chcesz powiedziec, ze dokonales tego wszystkiego? -Tak. Wyizolowalismy wirusa i po roku bylismy gotowi do produkcji. Reszta zajela wiecej czasu. Prace nad szczepionka zakonczylismy dopiero w zeszlym roku. Teraz miliony dawek czekaja na transport. Uzyskalismy patent na lek przeciw malpiemu wirusowi, nie wspominajac oczywiscie o nieznanym wirusie atakujacym ludzi. Ma to wygladac na szczesliwy zbieg okolicznosci. Zawyzylismy wydatki, zeby zazadac wyzszej ceny i ubiegamy sie o akceptacje Inspektoratu Zywnosci i Lekow.Haldane nie dowierzal wlasnym uszom. -Nie macie jeszcze akceptacji Inspektoratu? -Po wybuchu pandemii natychmiast ja dostaniemy. -Pandemii? Tym razem Haldane rozesmial sie szyderczo. - Jakiej pandemii? Chcesz powiedziec, ze na razie nie ma epidemii wirusa i wasza szczepionka nikomu nie jest potrzebna? Moj Boze... Tremont usmiechnal sie. -Ale bedzie. Haldane wytrzeszczyl oczy. -Bedzie? -W Stanach odnotowano niedawno szesc przypadkow, z ktorych trzy zostaly wyleczone dzieki naszemu serum. Pojawia sie coraz wiecej chorych, a za granica sa ich juz tysiace. Za kilka dni caly swiat dowie sie o wiszacej nad nim grozbie. To nie bedzie przyjemne. Mercer Haldane siedzial nieruchomo przy biurku. Zapomnial o koniaku, cygaro spadlo z popielniczki i przypalalo blat. Tremont czekal z przylepionym do gladkiej twarzy usmiechem. Szpakowate wlosy i opalona skora jasnialy w swietle lampy. Gdy Haldane wreszcie przemowil, nawet Tremont spojrzal na niego z przykroscia. Glos mial jednak opanowany. -Jest pewien aspekt tego programu, o ktorym mi nie mowisz. -Byc moze - odparl Tremont. -Mianowicie? -Nie chcialbys o tym wiedziec. Haldane zastanowil sie. -To sie nie uda. Trafisz do wiezienia, Victorze. Juz nigdy nie bedziesz pracowal. -Zaufaj mi. Poza tym siedzisz w tym rownie gleboko, jak ja. Biale brwi Haldane'a uniosly sie ze zdziwienia. -Ale...! Tremont rozesmial sie. -Do diabla, nawet glebiej. Ja jestem kryty. Kazde zlecenie, kazde zamowienie, kazdy wydatek zostal przez ciebie zaaprobowany i podpisany. Mamy na wszystko twoja zgode na pismie. Wiekszosc podpisow jest autentyczna, bo gdy wpadasz w zly humor, podpisujesz wszystkie dokumenty, zeby sie ich pozbyc z biurka. Podsuwalem ci je, a ty skladales podpis i wyganiales mnie z gabinetu jak uczniaka. Pozostale podpisy sa sfalszowane, ale nikt tego nie rozpozna. Jeden z moich ludzi zatrudnil specjaliste. Jak stary lew Haldane stlumil wscieklosc wywolana przebiegloscia Tremonta. Przygladal sie swemu protegowanemu, oceniajac wartosc tego, co mu wyjawil. Choc niechetnie, musial przyznac, ze zyski mogly byc astronomiczne, a on powinien zadbac o wlasna dzialke. Ale rownolegle usilowal wykryc jakas usterke, blad, ktory moglby doprowadzic wszystkich do upadku.Znalazl ja. -Rzad bedzie chcial produkowac twoje lekarstwo na masowa skale. Ofiarowac je swiatu. Odbiora ci wynalazek dla dobra ogolu. Tremont pokrecil glowa. -Nie. Nie wyprodukuja szczepionki, jesli nie dostarczymy im formuly. Ale nie zechca nam jej odebrac. Przede wszystkim nie bedzie na to czasu, zwlaszcza ze mamy juz odpowiednie zapasy. Po drugie, zaden rzad nie odmowi nam godziwego zysku. Przeciez tego uczymy caly swiat. Zyjemy w kapitalistycznym spoleczenstwie, a my po prostu uprawiamy zdrowy kapitalizm. Zeby ocalic ludzkosc, pracowalismy dwadziescia cztery godziny na dobe, wiec zaslugujemy na nagrode. Co prawda, zawyzylismy koszty badan, ale nikt nie bedzie szperac tak gleboko. Osiagniemy imponujace zyski. Haldane skrzywil sie. -A wiec wybuchnie pandemia. Chyba jedyna pociecha w tym wszystkim jest to, ze masz lekarstwo. Moze straty nie beda zbyt duze. Cynizm mial ukryc to, ze Haldane probuje zmusic sie do kapitulacji. Jak zwykle Tremont dobrze przewidzial jego reakcje. Teraz rozgladal sie powoli po gabinecie prezesa, jakby probowal zapamietac kazdy szczegol. Potem skupil wzrok na swym bylym mentorze, przybral chlodny, surowy wyraz twarzy. -Ale zeby wszystko zadzialalo, ja musze przejac ster. Wiec na jutrzejszym posiedzeniu zarzadu podasz sie do dymisji. Przekazesz firme mnie. Bede dyrektorem wykonawczym, przewodniczacym komitetu wykonawczego, pelna kontrola. Ty mozesz pozostac prezesem zarzadu, jesli chcesz. Mozesz nawet miec wiekszy kontakt z codziennymi operacjami niz inni czlonkowie. Ale za rok przejdziesz na emeryture z bardzo wysoka odprawa, a wtedy ja zostane prezesem. Haldane oslupial. Wojowniczy stary lew zaczynal tracic ducha. Tego nie przewidzial. Nie docenil Tremonta. -A jesli sie nie zgodze? -Nie mozesz. Patent otrzymala grupa, ktorej jestem glownym akcjonariuszem. Licencje udzielono Blanchardowi za duzy procent w zyskach. Sam zaakceptowales ten uklad kilka lat temu, wiec wszystko jest jak najbardziej legalne. Ale nie martw sie. Blanchard dobrze zarobi i znajdzie sie duza premia dla ciebie. Zarzad i akcjonariusze oszaleja ze szczescia, nie mowiac juz o slawie. Bedziemy bohaterami, ktorzy ocala swiat przed apokaliptyczna katastrofa gorsza od dzumy. -Ciagle podkreslasz to, ile zarobie pieniedzy. Nie widze zadnego powodu, zeby odchodzic. Sam wszystko przeprowadze i dopilnuje, zebys i ty nie poczul sie poszkodowany. Tremont zachichotal. Delektowal sie wizja odegrania roli zbawcy i zrobienia fortuny rownej skarbom Midasa. Potem spojrzal posepnie na Haldane'a. -Program Hades odniesie oszolamiajacy sukces, najwiekszy w historii Blancharda. Ale mimo iz na papierze zaaprobowales wszystko, nic o nim nie wiesz. Jesli sprobujesz mi go wykrasc, w najlepszym razie wyjdziesz na idiote. W najgorszym ujawnisz swoj calkowity brak kompetencji. Wszyscy pomysla, ze chciales przywlaszczyc sobie owoce mojej pracy. Wtedy namowie zarzad i akcjonariuszy, zeby od reki cie wykopali. Haldane wciagnal gleboko powietrze. Takiego scenariusza nie przewidzial w najgorszych snach. Wydarzenia zamknely go w zelaznym uscisku. Stracil nad nimi kontrole. Ogarnelo go poczucie bezsilnosci, czul sie jak ryba schwytana w siec, z ktorej nie ma ucieczki. Nie wiedzial, co powiedziec. Tremont mial racje. Tylko glupiec walczylby w tej sytuacji. Lepiej przyjac reguly gry i zgarnac forse. Gdy tylko podjal decyzje, poczul sie zdecydowanie lepiej. Nie dobrze - lepiej. Wzruszyl ramionami. -No, to chodzmy na kolacje. Tremont rozesmial sie. -Oto Mercer, ktorego znam. Rozchmurz sie. Bedziesz slawny i bogaty. -Juz jestem bogaty, a na slawie nigdy mi nie zalezalo. -Przyzwyczajaj sie. Zobaczysz, bedzie fajnie. Pomysl tylko o wszystkich bylych prezydentach, z ktorymi bedziesz mogl grac w golfa. Rozdzial 21 16.21, piatek, 17 pazdziernika San Francisco Poznym piatkowym popoludniem Smith i Marty Zellerbach wyladowali na miedzynarodowym lotnisku w San Francisco. Przylecieli wynajetym samolotem, za ktory zaplacili karta kredytowa Marty'ego. Pamietajac o koniecznosci wykupienia lekow, Smith natychmiast wypozyczyl samochod, pojechal do srodmiescia i znalazl apteke. Aptekarz zadzwonil do lekarza Marty'ego w Waszyngtonie, zeby uzyskac od niego potwierdzenie, ale lekarz chcial koniecznie porozmawiac z Martym. Smith przysluchiwal sie rozmowie z drugiego aparatu.Lekarz zachowywal sie sztucznie i zadawal dziwaczne pytania. W koncu zapytal Marty'ego, czy jest z nim pulkownik Smith. Smith wyrwal przyjacielowi sluchawke i przerwal polaczenie. -Twoj lekarz probowal cie tu zatrzymac - tlumaczyl cicho Marty'emu, a aptekarz przygladal im sie zza szyby. - Poki nie przyjedzie FBI lub wojsko i aresztuje mnie. Albo bandyci, ktorzy sie do ciebie wlamali. Obydwaj wiemy, co z nami zrobia. Marty wybaluszyl oczy ze strachu. -Aptekarz podal nazwe i adres apteki. Teraz moj lekarz wie, gdzie jestesmy! -No tak. On i ci, ktorzy podsluchiwali. Zabierajmy sie stad. Wybiegli. Lek Marty'ego przestawal dzialac, musieli jednak zachowac ostatnia dawke na jutro, przed dluga podroza, ktora ich czekala. Marty pojekiwal cicho i trzymal sie blisko Smitha. Przecierpial wizyty w sklepach, gdzie zaopatrzyli sie w ubrania i niezbedne drobiazgi, a potem z niechecia zjadl kolacje we wloskiej restauracji w North Beach. Smith pamietal ja z krotkiego pobytu w Presidio, gdzie niegdys miescila sie baza wojskowa. Geniusz komputerowy robil sie coraz bardziej drazliwy i gadatliwy. O zmroku wynajeli pokoj w "Mission Inn" na Mission Street. Mgla klebila sie wokol stylowych latami i snula nad oknami. Marty nie dostrzegal uroku tego miejsca ani zalet malego motelu. -Chyba nie zamierzasz zamknac mnie w tej sredniowiecznej sali tortur. Kto na litosc boska bylby na tyle glupi, zeby spedzic noc w tym ohydnym lochu? W pokoju wyczuwalo sie zapach mgly. - Pojedzmy do "Stanford Court". Przynajmniej jakos wyglada i od biedy mozna w nim przenocowac. Mowil o jednym z najbardziej luksusowych hoteli w San Francisco. Smith zdziwil sie. -Byles tam kiedys? -Och, tysiace razy! - odparl Marty z przesadna emfaza, ktora ostrzegla Smitha, ze przyjaciel traci kontrole nad soba. -Wynajmowalismy tam apartament, gdy ojciec zabieral mnie do San Francisco. Bylem oczarowany. W holu bawilem sie w chowanego z bojami hotelowymi. -I wszyscy wiedza, ze tam sie zatrzymujesz w San Francisco? -Oczywiscie. -Jesli chcesz, zeby nasi porywczy przyjaciele cie znalezli, mozesz tam pojechac. Marty natychmiast zmienil zdanie. -Masz racje. Pewnie juz sa w San Francisco. Jestesmy tu bezpieczni? -O to chodzi. Motel znajduje sie na uboczu i zameldowalem nas pod falszywymi nazwiskami. Zostaniemy tylko na jedna noc. -Nie zmruze tu oka. Marty nie zgodzil sie rozebrac przed spaniem. - Moga zaatakowac w kazdej chwili. Nie zamierzam biegac po ulicy w nocnej koszuli, gdy te potwory albo FBI beda mnie gonic. -Musisz sie wyspac. Jutro czeka nas dluga podroz. Marty nie chcial o niczym slyszec. W czasie, gdy Smith golil sie i myl zeby, podstawil krzeslo pod drzwi. Zgniotl po kolei wszystkie strony gazety i ulozyl papiery przed drzwiami. -Teraz nas nie zaskocza. Widzialem cos takiego w filmie. Detektyw polozyl tez pistolet na szafce przy lozku, zeby moc po niego siegnac w kazdej chwili. Zrobisz to samo ze swoja beretta? -Jesli dzieki temu masz sie lepiej poczuc... - Smith wyszedl z lazienki i wycieral twarz. - Kladzmy sie spac. Wsunal sie pod koldre. Marty polozyl sie w ubraniu na drugim lozku. Patrzyl szeroko otwartymi oczami w sufit. Nagle spojrzal na Smitha. -Po co przyjechalismy do Kalifornii? Smith zgasil lampke nocna. -Zeby spotkac sie z kims, kto moze nam pomoc. Mieszka w gorach Sierra Nevada niedaleko Yosemite. -No tak. Gory Sierra. Kraina plemienia Modok! Znasz historie o kapitanie Jacku i Lava Beds? Byl wybitnym wodzem Modokow. Modokowie zostali zamknieci w tym samym rezerwacie, co ich smiertelni wrogowie, plemie Klamatow. - W ciemnosciach pokoju Marty zaglebial sie w niespokojne marzenia. - W koncu Modokowie zabili kilku bialych, wiec ruszyla na nich armia Stanow Zjednoczonych z armatami! Bylo ich moze dziesieciu, a przeciw nim caly pulk. I... Opowiedzial szczegolowo o krzywdzie wyrzadzonej niewinnemu wodzowi Modokow przez wojsko. Potem zaczal snuc opowiesc o wodzu Josephie i jego plemieniu Nez Perce w stanach Waszyngton i Idaho, o ich szalonej walce o wolnosc z polowa armii Stanow Zjednoczonych. Cytowal wlasnie rozdzierajaca serce ostatnia mowe Josepha, gdy nagle gwaltownie odwrocil sie do drzwi. -Sa na korytarzu! Slysze ich! Jon, bierz bron! Smith zerwal sie, chwycil berette i probowal bezszelestnie przedostac sie przez zmiete gazety, co bylo niemozliwe. Nasluchiwal przy drzwiach. Serce walilo mu w piersi. Czuwal przez piec minut. -Na pewno cos slyszales, Marty? -Jestem absolutnie pewien. Na sto procent. Zatrzepotal rekoma w powietrzu. Siedzial sztywno wyprostowany, a jego okragla twarz drzala. Smith przykucnal, chcac ulzyc zmeczonemu cialu. Nasluchiwal jeszcze przez pol godziny. Na korytarzu ludzie wchodzili i wychodzili. Ktos rozmawial, ktos rozesmial sie od czasu do czasu. Smith pokrecil glowa. -Nie slysze nic podejrzanego. Kladz sie spac. Wrocil po szeleszczacych gazetach do lozka.Marty potulnie zamilkl i polozyl sie. Dziesiec minut pozniej zaczal z werwa opowiadac kolejno historie wszystkich wojen z Indianami od czasow krola Filipa w siedemnastym wieku poczawszy. Nagle znow uslyszal kroki. -Ktos jest pod drzwiami, Jon! Zastrzel ich. Zastrzel ich! Zanim sie wlamia! Zastrzel ich! Jon blyskawicznie znalazl sie pod drzwiami. Nie dochodzil zza nich zaden dzwiek. Miarka sie przebrala. Marty przez cala noc bedzie co chwila wszczynal alarm i opowiadal o indianskich wojnach. Wejdzie na swoja orbite i jesli nie zazyje lekarstwa, sytuacja bedzie sie pogarszac. Smith wstal. -Sluchaj, Marty, lepiej wez ostatnia dawke. Usmiechnal sie dobrotliwie. - Miejmy nadzieje, ze gdy jutro zajedziemy do Petera Howella, zdobedziemy lekarstwa. Tymczasem potrzebujesz snu. Ja tez. Marty'emu huczalo i blyskalo w glowie. Slowa i obrazy pojawialy sie i znikaly w niewiarygodnym tempie. Glos Jona docieral do niego z daleka, jakby dzielil ich caly kontynent. Skoncentrowal sie i zobaczyl starego kumpla i jego usmiech. Jon chcial, zeby polknal lekarstwo, ale on buntowal sie przeciwko opuszczeniu tego fascynujacego swiata, gdzie zycie toczy sie szybko i dramatycznie. -Marty, tu jest twoje lekarstwo. Jon stal przy nim ze szklanka wody w jednym i znienawidzona pigulka w drugim reku. -Wolalbym raczej przejechac sie na wielbladzie po gwiezdzistym niebie i popijac niebieska lemoniade. A ty nie? Nie chcialbys posluchac wrozek grajacych na zlotych harfach? Nie chcialbys porozmawiac z Newtonem i Galileuszem? -Marty? Slyszysz mnie? Prosze, polknij pigulke. Marty patrzyl na Jona, przykucnietego przy nim z powazna i zmartwiona mina. Lubil go z wielu powodow, ale zaden nie mial w tej chwili znaczenia. -Wiem, ze mi ufasz, Marty - powiedzial Jon. - Uwierz, za dlugo nie bierzesz lekow. Czas, zebys wrocil. Marty mowil szybko i ze skarga w glosie. -Nie lubie tych pigulek. Nie jestem po nich soba. Nie ma mnie! Nie moge myslec, bo nie ma komu myslec! -Wiem, ze ci ciezko - powiedzial ze wspolczuciem Smith. - Ale nie chcemy, zebys przekroczyl granice. Jesli zbyt dlugo nie bierzesz proszkow, troche ci odbija. Marty pokrecil glowa ze zloscia. -Probowali mnie uczyc, jak byc "normalnym" w relacjach z innymi ludzmi, tak jak sie uczy kogos gry na fortepianie! Mialem uczyc sie normalnosci na pamiec! "Patrz w oczy, ale nie gap sie. Gdy witasz sie z mezczyzna, wyciagnij reke, a gdy to kobieta, poczekaj, az pierwsza wyciagnie dlon". Co za idiotyzm! Czytalem, ze pewien facet powiedzial: "Mozemy nauczyc sie udawac, ze zachowujemy sie jak wszyscy inni, ale naprawde nie wiemy po co". Ja tez nie wiem po co. Jon. Nie chce byc normalny! -I ja nie chce, zebys byl normalny. Podoba mi sie twoja blyskotliwosc. Bez tego nie bylbys Martym, ktorego znam. Ale chce, zebys byl zrownowazony, zebys nie odlecial tak daleko, ze nie bedzie cie mozna sciagnac z powrotem. Jutro u Petera pozwolimy ci odstawic pigulki. Marty wytrzeszczal oczy. Liczby i algorytmy smigaly mu w glowie. Zal mu bylo rozstawac sie ze swoboda nieskrepowanych mysli, ale wiedzial, ze Jon ma racje. Nadal jeszcze panowal nad soba, choc z najwyzszym trudem. Nie chcial ryzykowac calkowitego zerwania z rzeczywistoscia. Westchnal. -Jestes mistrzem. Przepraszam. Daj mi te przekleta pigulke. Dwadziescia piec minut pozniej obydwaj smacznie spali. 12.06, sobota, 17 pazdziernika miedzynarodowy port lotniczy w San Francisco Nadal al-Hassan po nocnym locie z Nowego Jorku wysiadl z samolotu DC-10 i poszedl do glownego terminalu. Tegi mezczyzna w wyswiechtanym garniturze, ktory do niego podszedl, nie znal go, ale zaden inny pasazer z Nowego Jorku nie odpowiadal podanemu mu rysopisowi.-Pan al-Hassan? Al-Hassan zmierzyl go wzrokiem z niesmakiem. -Jestes z agencji detektywistycznej? -Zgadza sie. -Co masz do zameldowania? -FBI przed nami dotarlo do goscia z apteki, ale i tak niewiele mozna z niego wyciagnac. Wie tylko, ze bylo ich dwoch, i ze odjechali taryfa. Sprawdzamy przedsiebiorstwa taksowkowe. Gliny i FBI tez to robia. Hotele, motele, zajazdy, wypozyczalnie samochodow, apteki. Jak na razie nic. Policji i FBI nie idzie lepiej. -Zatrzymam sie w hotelu "Monaco" niedaleko Union Square. Jesli czegos sie dowiecie, natychmiast dzwoncie. -Mamy weszyc cala noc? -Az ich znajdziecie. Wy albo policja. Niechlujny mezczyzna wzruszyl ramionami. -Wy placicie. Al-Hassan pojechal taksowka do swiezo odnowionego hotelu w centrum San Francisco z niewielkim, eleganckim holem i jadalnia, ktorej wystroj wystylizowano na lata dwudzieste. Gdy tylko zostal sam w pokoju, zadzwonil do Nowego Jorku i zdal relacje ze wszystkiego, czego dowiedzial sie od zaniedbanego detektywa. -Nie moze skorzystac ze srodkow wojskowych - donosil al-Hassan. -Obserwujemy wszystkich przyjaciol Smitha i Zellerbacha i wszystkie osoby powiazane z ofiarami wirusa. -Zatrudnij inna agencje detektywistyczna, jesli bedziesz musial - rozkazal ze swojego pokoju hotelowego w Nowym Jorku Victor Tremont. - Xavier dowiedzial sie, co ten Zellerbach robil dla Smitha. Wymienil, co odkryto w komputerze Marty'ego. - Wszystko wskazuje na to, ze Zellerbach odnalazl raport Giscoursa i informacje o wirusie w Iraku. Smith pewnie sie domyslil, ze mamy wirusa, i teraz chce sie dowiedziec, co z nim zamierzamy zrobic. Nie jest juz potencjalnym zagrozeniem, lecz prawdziwa grozba. Glos al-Hassana tchnal optymizmem. -Nie na dlugo. -Kontaktuj sie z Xavierem. Ten Zellerbach probowal wytropic rozmowe telefoniczna Russell ze mna. Podejrzewamy, ze ponowi probe. Xavier pilnuje komputera Zellerbacha. Jesli z niego skorzysta, Xavier zatrzyma go na tyle dlugo, zeby namierzyc jego telefon za posrednictwem miejscowej policji w Long Lake. -Zadzwonie do Waszyngtonu i podam mu numer mojej komorki. -Znalazles Billa Griffina? Al-Hassan nie odpowiadal zaklopotany. -Odkad zlecilismy mu zlikwidowanie Smitha, z nikim sie nie kontaktowal. Glos Tremonta zabrzmial jak trzasniecie z bicza. -Dotad nie wiesz, gdzie sie podziewa? Nie do wiary! Jak mogles zgubic jednego ze swoich ludzi! Al-Hassan staral sie nie podnosic glosu i okazywac szacunek. Victor Tremont byl jednym z nielicznych pogan w tym bezboznym kraju, ktorych szanowal. Zreszta mial racje. Powinien lepiej pilnowac bylego agenta FBI. -Szukamy go. Znalezienie Griffina to sprawa mojego honoru. Tremont milczal, probowal sie uspokoic. Odezwal sie wreszcie. -Xavier poinformowal mnie tez, ze Zellerbach szukal aktualnego adresu Griffina, niewatpliwie dla Smitha. Miales racje, cos ich laczy. Teraz mamy na to dowod. -Ciekawe, ze Griffin nie probowal sie skontaktowac ani spotkac z Jonem Smithem. Chociaz z drugiej strony Smith wczoraj odwiedzil w Georgetown byla zone Griffina. Tremont zamyslil sie. -Prawdopodobnie Griffin gra na dwa fronty. Moze sie okazac, ze jest naszym najgrozniejszym wrogiem albo nasza najlepsza bronia. Znajdz go! 7.00, San Francisco, MissionDistrict Marty i Smith obudzili sie i przed siodma wyjechali z motelu. Przed osma mineli blyszczaca w sloncu zatoke San Francisco i pojechali na wschod autostrada I-580. Za Lathrop skrecili na poludnie. Szosa numer 99 prowadzaca wsrod zyznych pol dotarli do Merced, gdzie zatrzymali sie na pozne sniadanie. Znow skrecili na wschod i trasa numer 140 zblizali sie do Yosemite. Dzien byl chlodny, ale sloneczny, Marty nadal spokojny. Im wyzej wjezdzali, tym blekit nieba wydawal im sie czystszy.Wjechali na niemal tysiacmetrowy szczyt Mid Pines, dotarli do rwacej rzeki Merced i w El Portal przekroczyli granice parku Yosemite. Marty wygladal spokojnie przez okno. Jechali wzdluz opadajacej gwaltownie rzeki i znalezli sie w slynnej dolinie. Gorskie widoki zapieraly dech w piersiach. -Chyba brakowalo mi przestrzeni - stwierdzil. - Jest przepieknie. -I ludzie nie psuja krajobrazu. -Jak ty mnie dobrze znasz. Mineli potezny wodospad Bridal Veil, spowity mgla pylu wodnego, i nagie skaly El Capitan. W oddali widac bylo legendarna skale Half Dome i potrojny wodospad Yosemite. Na rozwidleniu drog skrecili ostro na polnoc i dalej jechali droga Big Oak Flat Road do skrzyzowania z wysoko polozona Tioga Road, zamknieta dla ruchu od listopada do maja, a czesto nawet do czerwca. Podazali dalej na wschod wsrod sniegu, we wspanialej scenerii gor. W koncu po wschodniej stronie pasma zaczeli zjezdzac. Ziemia robila sie coraz bardziej sucha i szara. Marty spiewal stare kowbojskie piosenki. Lekarstwa przestawaly dzialac. Kilka kilometrow przed skrzyzowaniem Tioga Road z glowna autostrada 395, przed miasteczkiem Lee Vining, Smith skrecil w asfaltowa szose. Po jej obu stronach ciagnely sie wyschniete stoki, na ktorych ogrodzenia z drutu kolczastego wyznaczaly tereny prywatne. Bydlo i konie pasly sie pod drzewami. Czarne sylwetki zwierzat rysowaly sie wyraznie na tle zlocisto-aksamitnych gor. Marty rozspiewal sie na dobre. -Dom, dom na ranczo, gdzie sarny i jelenie hasaly! Gdzie zle slowo rzadko pada, a niebo bez chmur jest dzien caly! Smith manewrowal samochodem na kretych drogach, przejechal kilka rozklekotanych drewnianych mostkow nad strumieniami i zatrzymal na krawedzi glebokiego wawozu z szeroka rzeka ryczaca w dole. Nad wawozem rozpieta byla waska stalowa kladka, ktora prowadzila na polane, gdzie wsrod wysokich sosen i cedrow stala drewniana chata. W oddali na wysokosci czterech tysiecy metrow wznosil sie jak wieza osniezony szczyt Mount Dana. Smith zaparkowal. Marty nadal bujal w oblokach, pobudzony pieknem pejzazy - oceanu, gor, pastwisk. Nagle uswiadomil sobie, ze musza juz byc blisko celu i ze kaza mu tu zostac. Spac. A moze nawet przez jakis czas mieszkac. Smith obszedl woz i otworzyl drzwi. Marty wysiadl niechetnie. Na widok kolyszacej sie na wietrze kladki wzdrygnal sie. Pod nia byl gleboki na dziesiec metrow wawoz. -Moja noga nie postanie na tej lichej prowizorce. -Nie patrz w dol. No chodz, idziemy - nalegal Smith. Marty przez cala droge nie puszczal poreczy. -Co my w ogole robimy na tym odludziu? Tam stoi tylko jakas stara buda. -I w niej wlasnie mieszka nasz czlowiek - wyjasnil Jon, gdy zaczeli isc w strone chaty. Marty zatrzymal sie. -Po to przejechalismy tyle kilometrow? Nie zostane w tym prymitywie. Na pewno nie ma biezacej wody. I elektrycznosci, no i komputera. Chce do komputera! -Nie ma tu zabojcow - podkreslil Smith. I pamietaj, ze pozory myla. Marty prychnal. -Wytarty banal. -Idziemy dalej. Dotarli do sosen, pochlonal ich cien gestych galezi. Powietrze przesycone bylo sosnowym aromatem. Wsrod wysokich drzew stala chata. Marty krecil glowa z obrzydzeniem za kazdym razem, kiedy na nia spojrzal. Glosne warczenie zatrzymalo ich w bezruchu. Z galezi zeskoczyla dorosla puma i przyczaila sie w odleglosci trzech metrow. Walila dlugim ogonem o ziemie, mierzac ich zoltymi oczami. -Jon! - zawolal Marty i ruszyl do ucieczki. Smith chwycil go za ramie. -Czekaj! Gdzies z gory odezwal sie glos z angielskim akcentem. -Nie ruszajcie sie, panowie. Nie podnoscie broni, a nic wam nie zrobi. Ja moze tez. Rozdzial 22 13.47, okolice Lee Vining, Sierra Nevada, Kalifornia Z cienia nisko zadaszonego ganku wyszedl szczuply, drobny mezczyzna. Trzymal w reku brytyjski karabin samoczynny typu "bullpup" enfield.-Nie wspominales, ze przywieziesz kogos ze soba, Jon. Nie lubie niespodzianek. Mowil do Smitha, lecz nie spuszczal wzroku z Marty'ego Zellerbacha. -Z przyjemnoscia stad odjade - szepnal Marty. Smith zignorowal go. Peter Howell to nie Marty Zellerbach. Jego zabezpieczenia byly smiertelnie niebezpieczne i nalezalo traktowac je powaznie. Przemowil spokojnie do uzbrojonego mezczyzny. -Zabierz stad tego kota, Peter, i odloz bron. Znam Marty'ego dluzej od ciebie, a w tej chwili potrzebuje was obu. -Ale ja go nie znam - odparl rownie spokojnie mezczyzna. - W tym caly problem. Twierdzisz, ze wiesz o nim wszystko i ze jest czysty? -Czysciusienki, Peter. Przez minute Howell przygladal sie Marty'emu bladoniebieskimi oczami. Jego spojrzenie bylo chlodne i przenikliwe jak rentgen. W koncu wydal z siebie dziwny dzwiek - cos pomiedzy gwizdem a kaszlnieciem. -Ouisz, Stanley. Dobry kociak. Zmykaj - powiedzial cicho do zwierzecia. Puma odwrocila sie i podreptala za chate. Od czasu do czasu odwracala glowe, jakby miala nadzieje, ze zostanie wezwana z powrotem. Szczuply mezczyzna opuscil karabin. Marty'emu mocno blyszczaly oczy. Odprowadzil wzrokiem wielkiego kota. -Nigdy nie slyszalem o oswojonej pumie. Jak to zrobiles? Ma nawet imie. To urocze! Wiecie, ze afrykanscy krolowie szkolili lamparty do polowania? A w Indiach tresowano gepardy... Howell przerwal mu. -Porozmawiamy w domu. Nigdy nie wiadomo, kto podsluchuje. Dal znak karabinem, zeby weszli do srodka i odsunal sie, by ich przepuscic. Mijajac Smitha, uniosl brew i wskazal na Marty'ego. Smith uspokajajaco pokiwal glowa. W srodku chata wydawala sie wieksza i calkiem inna, niz wskazywalby prymitywny wyglad na zewnatrz. Znalezli sie w doskonale urzadzonym salonie, ktorego wystroj poza wielkim kamiennym kominkiem nie przypominal wnetrz typowych dla amerykanskiego Zachodu. Umeblowanie skladalo sie z wygodnych antykow z angielskiej rezydencji wiejskiej, skorzanych klubowych foteli i pamiatek z wiekszosci wojen dwudziestego wieku. Miejsca na scianach, ktorych nie zajmowaly strzelby, flagi pulkowe i oprawione zdjecia zolnierzy, wypelnialy ogromne malowidla ekspresjonistow: DeKooninga, Newmana i Rothki. Musialy byc warte majatek. Pokoj zajmowal cala szerokosc chaty, ale jej skrzydlo, niewidoczne od frontu, ciagnelo sie dalej miedzy wysokimi sosnami. Chata miala ksztalt litery L i skrzydlo stanowilo jej wieksza czesc. Drzwi z korytarza za salonem prowdzily do pokoju z nowoczesnym komputerem PC. Marty krzyknal z radosci. Peter patrzyl, jak podbiega do komputera, zapomniawszy o calym swiecie.- Co mu jest? - zapytal cicho. -Zespol Aspergera - wyjasnil Smith. - To geniusz, zwlaszcza w dziedzinie elektroniki, ale wsrod ludzi czuje sie jak w piekle. -Nie wzial lekow? Smith przytaknal. -Z Waszyngtonu musielismy wyjechac w pospiechu. Daj mi minute, zaraz porozmawiamy. Howell bez slowa wrocil do salonu. Smith zastal Marty'ego przy komputerze. -Dlaczego nie powiedziales, ze tu jest generator? Marty spojrzal na niego z wyrzutem. -Przez te pume jakos mi to wylecialo z glowy. Marty pokiwal glowa ze zrozumieniem. -Kot Stan to puma. Wiesz, ze w Chinach szkolili tygrysy syberyjskie do... -Pozniej o tym pomowimy. Smith wcale nie byl pewien, ze sa bezpieczni, choc wczesniej probowal to wmowic Marty'emu. - Sprawdz jeszcze raz, czy Sophia przeprowadzila jakies rozmowy telefoniczne. I postaraj sie zlokalizowac Billa Griffina, dobrze? -Wlasnie chcialem to zrobic. Musze tylko dostac sie do mojego komputera i oprogramowania. Jesli sprzet twojego kumpla nie jest tak prymitywny, jak otoczenie tego domu, za pare minut zabiore sie do roboty. -Nikt nie zrobi tego lepiej. - Smith poklepal go po plecach i wyszedl. Marty pochylil sie nad klawiatura, wchodzil w swoj wlasny komputerowy swiat. -Taka niepozorna maszynka, a tyle ma mocy - mruczal pod nosem. - Niewazne. Coraz bardziej mi sie tu podoba. Smith zastal Howella w salonie przed kominkiem. Czyscil czarny metalowy pistolet maszynowy. Ogien trzeszczal, strzelajac pomaranczowymi plomykami. Sielski obrazek, gdyby nie bron w rekach Anglika. Peter odezwal sie, nie podnoszac wzroku. -Usiadz. Ten stary skorzany fotel jest bardzo wygodny. Odkupilem go od klubu, gdy doszedlem do wniosku, ze jestem juz w kraju spalony i dobrze byloby prysnac tam, gdzie mnie nie znaja i gdzie moge lepiej o siebie zadbac. Mimo stu osiemdziesieciu dwoch centymetrow wzrostu Howell wydawal sie troche za szczuply w ciemnej niebieskozielonej flanelowej koszuli w krate i ciezkich wojskowych spodniach khaki wpuszczonych w czarne wysokie buty. Waska twarz ogorzala na wietrze i sloncu. Zmarszczki wokol przenikliwych i czujnych oczu tworzyly glebokie bruzdy. Bardzo geste czarne wlosy mocno juz posiwialy, rece przypominaly zakrzywione brazowe szpony.- Opowiedz mi o tym swoim przyjacielu. Smith rozsiadl sie w fotelu i w skrocie opowiedzial o wspolnym dziecinstwie, problemach malego Marty'ego i odkryciu, ze cierpi na zespol Aspergera. -To zmienilo wszystko w jego zyciu. Lekarstwa daly mu niezaleznosc. Dzieki nim mogl skonczyc szkole, a potem ciezko pracowac, by uzyskac swoje doktoraty. Pod wplywem lekow jest w stanie wykonywac nudne codzienne czynnosci. Wymienia zarowki, pierze i gotuje. Ma oczywiscie mnostwo forsy i moglby zatrudnic pomoc, ale obcy ludzie denerwuja go. Zreszta i tak musi zazywac lekarstwa, wiec moze zajac sie i soba. -Wcale mu sie nie dziwie. Mowiles, ze nie wzial lekow. -Tak. Mozna to poznac na przyklad po tym, ze nie mowi, tylko krzyczy. Wlasnie to slyszales. Poucza innych, bez przerwy trajkocze, nie chce spac i doprowadza wszystkich do szalu. Jesli pozostanie w tym stanie zbyt dlugo, zamknie sie w swoim swiecie, straci nad soba kontrole. Moze byc wtedy niebezpieczny dla siebie i innych. Howell pokrecil glowa. -Chcialbym, zebys dobrze mnie zrozumial. Zal mi chlopaka. Smith rozesmial sie. -I odwrotnie. Marty'emu zal jest i ciebie, i mnie. Wspolczuje nam, bo nigdy nie poznamy tego, co on. Nie potrafimy objac umyslem jego pomyslow. Szkoda, ze tak sie wyizolowal i skoncentrowal wylacznie na komputerach. Choc, o ile wiem, konsultuja sie z nim informatycy z calego swiata. Ale nigdy osobiscie. Zawsze przez poczte elektroniczna. Howell nadal czyscil bron: pistolet hecklerkoch MP5 sprawial wrazenie smiertelnie niebezpiecznego i rzeczywiscie byl. -Jesli po lekach jest powolny i apatyczny, a bez nich ma odlot, to jak udaje mu sie cokolwiek osiagnac? - zapytal. -Nauczyl sie wykorzystywac czas, gdy leki przestaja dzialac, a on nie odlatuje jeszcze na calego. Trwa to kilka godzin dziennie i wtedy czuje sie wspaniale. Nowe pomysly przychodza mu do glowy z predkoscia swiatla. Jest szybki, inteligentny i na wpol szalony. Niepokonany. Howell podniosl znad pistoletu poorana zmarszczkami twarz. Jego bladoniebieskie oczy rozblysly. -Niepokonany komputerowiec? To cos nowego. Znow zajal sie pistoletem. Kilka lat temu wybraly go do swego uzbrojenia brytyjskie specjalne sluzby powietrzne - SAS - i prawdopodobnie wciaz sie nim posluguja. -Zawsze przy gosciach czyscisz bron? Smith zamknal oczy. Byl zmeczony dluga podroza z San Francisco. Howell parsknal. -Czytales kiedys The White Company Conan Doyle'a? W dziecinstwie wydawala mi sie duzo ciekawsza od Sherlocka Holmesa. Dziwna historia.Przez chwile zamyslil sie. - No, w kazdym razie jedna z postaci jest pewien stary lucznik, Czarny Simon. Pewnego dnia bohater pyta go, dlaczego ostrzy miecz, skoro nie czeka ich walka. Czarny Simon odpowiedzial mu, ze przed bitwami pod Crecy i Poiters przysnila mu sie ruda krowa. Przysnila mu sie tez zeszlej nocy, wiec przygotowuje sie do bitwy. Oczywiscie tego samego dnia, jak przewidywal Simon, zaatakowali Hiszpanie. Smith rozesmial sie i otworzyl oczy. -Chcesz powiedziec, ze kiedy ja sie pojawiam, ty spodziewasz sie klopotow? Ogorzala twarz Howella zmarszczyla sie w usmiechu. -Wlasnie. -Jak zwykle masz racje. Potrzebuje pomocy i to moze byc niebezpieczne. -Do czego innego nadaje sie stary zolnierz i pustynny szczur, taki jak ja? Smith poznal Petera podczas operacji "Pustynna Tarcza", kiedy szpital z dnia na dzien bezczynnie czekal na rozpoczecie dzialan. Ale Howell nie narzekal na nude. Prawde mowiac, Peter i specjalne sluzby powietrzne same wkroczyly do akcji. Nigdy nie powiedzial, co wlasciwie robili, ale pewnej nocy pojawil sie w szpitalu jak zjawa, ktora powstala z piaskow. Mial wysoka goraczke i byl bardzo oslabiony. Niektorzy lekarze przysiegali, ze tej nocy slyszeli helikopter lub maly pojazd na pustyni, ale nikt nie byl pewien tego na sto procent. Jak do nich dotarl i kto go sprowadzil, pozostalo tajemnica. Smith natychmiast stwierdzil, ze nieznany pacjent w brytyjskim mundurze maskujacym bez dystynkcji zostal ukaszony przez jadowitego gada. Natychmiastowa pomoc ocalila mu zycie. Pozniej, gdy Peter przechodzil rekonwalescencje, poznali sie lepiej i zaczeli wzajemnie darzyc szacunkiem. Smith dowiedzial sie, ze major Howell nalezy do specjalnych sluzb powietrznych i ze uczestniczyl w jakiejs tajnej misji na terenie Iraku. Wiecej Peter nie powiedzial. Nie mogl byc zwyklym komandosem - wykluczal to jego wiek, wiec za historia musialo sie kryc cos wiecej. Minelo wiele lat, zanim Smith wycisnal z niego reszte, ale i tak sprawa pozostala dosc zagadkowa. Krotko mowiac, Peter byl jednym z tych niespokojnych angielskich awanturnikow, ktorzy w ciagu ostatnich dwustu lat pojawiali sie po kazdej stronie barykady podczas kazdego - malego lub wielkiego - konfliktu. Ksztalcil sie w Cambridge i Sandhurst, byl znakomitym lingwista, a w czasie wojny w Wietnamie wstapil do specjalnych sluzb powietrznych. Gdy konflikt wygasl, zostal agentem MI6 i wywiadu zagranicznego. Od tamtej pory prowadzil dzialalnosc szpiegowska, pracujac - w zaleznosci od tego, czy wojny byly zimne, czy gorace - dla jednej lub drugiej agencji, a czasem dla obydwu naraz. Po latach jedna agencja uznala, ze jest za stary, a druga, ze jego przydatnosc wyczerpala sie. Teraz po przejsciu na zasluzona emeryture, zamieszkal w odludnych i dzikich gorach Sierra Nevada. Tak przynajmniej to wygladalo. Smith sadzil w duchu, ze "emerytura" Petera jest rownie podejrzana, jak reszta jego zycia. Jon, uznany za dezertera, potrzebowal teraz pomocy, ktora mogly mu zapewnic MI6 i SAS. -Musze dostac sie do Iraku. I zdobyc kontakty. Howell zaczal skladac pistolet. -To nie jest niebezpieczne, chlopcze. To jest samobojstwo. Mowy nie ma. Jankes lub Angol nie maja tam czego szukac. Wiesz, co sie teraz dzieje. Niemozliwe. -Zamordowali Sophie. Musze tam pojechac. Howell wydal z siebie dzwiek podobny do tego, ktorym odwolal pume Stanleya. -Ot tak? Po prostu? A mozesz mi wyjasnic, co to za zamieszanie z dezercja? -Wiesz o tym? -Staram sie byc na biezaco. Sam kilka razy samowolnie sie oddalilem. Zawsze towarzyszyla temu jakas ciekawa historia. Smith opowiedzial, co sie dzialo od smierci majora Andersena w Fort Irwin. -Kimkolwiek sa, sa bardzo potezni, Peter. Moga manipulowac wojskiem, FBI, policja, a moze nawet rzadem. Cokolwiek planuja, sa gotowi zabijac ludzi. Musze sie dowiedziec, o co tu chodzi i dlaczego zabili Sophie. Howell wyczyscil juz, naoliwil i zlozyl pistolet. Siegnal brazowymi palcami do pudelka z tytoniem. Nabil fajke. Z glebi domu dochodzily okrzyki Marty'ego, ktory szalal przy komputerze i wrzeszczal cos w podnieceniu do siebie. Howell zapalil fajke i pykal powoli. -Tym wirusem - powiedzial cicho - jesli nie ma na niego lekarstwa ani szczepionki, moga zaszantazowac caly swiat. To musi byc ktos pokroju Saddama Husajna lub Kadafiego. Albo Chiny. -Pakistan, Indie, jakis kraj slabszy od Zachodu. Smith przerwal na chwile. - A moze nie chodzi o polityke. Moze chodzi o pieniadze. Aromat tytoniu unosil sie w pokoju. Peter zamyslil sie. - Przerzucenie cie do Iraku bedzie kosztowac wiecej niz moje zycie. Cena moze byc likwidacja calego podziemia. W Iraku opozycja jest slaba, ale istnieje. Nasze kraje probuja wzmocnic irackie podziemie, ktore czeka na swoja chwile. Jesli ich poprosze, przyjma cie, ale nie beda narazac siatki. Kiedy wpadniesz w tarapaty, zostaniesz sam. Amerykanskie embargo rujnuje zycie wszystkim oprocz Saddama i jego poplecznikow. Zabija dzieci. Nie mozesz oczekiwac wiele od opozycjonistow, a juz w ogole nie mozesz liczyc na zwyklych Irakijczykow. Smith poczul ucisk w dolku. Wzruszyl ramionami.- Musze podjac to ryzyko. Howell nadal palil fajke. -Wiec ci pomoge. Zorganizuje najlepsza mozliwa ochrone. Zaluje, ze nie moge ci towarzyszyc, ale bylbym kula u nogi. Znaja mnie tam az za dobrze. -Lepiej, jesli pojade sam. Zreszta dla ciebie mam zadanie tutaj. Howell ozywil sie. -Gadaj. Zaczelo mi sie troche nudzic. Spowszednialo mi karmienie Stanleya. -Jeszcze jedno - dodal Smith. Marty musi dostac leki, inaczej bedzie do niczego. Moge ci dac puste opakowania, ale kontakt z jego lekarzem w Waszyngtonie jest niemozliwy. Howell zabral fiolki i zniknal w korytarzu, mijajac pokoj, w ktorym szalal Marty. Smith siedzial sam i sluchal jego gadania. Na dworze wiatr szumial wsrod majestatycznych sosen. Byl to kojacy dzwiek, jakby ziemia oddychala. Jon pozwolil sobie na chwile odpoczynku w fotelu. Przestal myslec o Sophii, o tym, czy odnajdzie w Iraku to, czego szuka, a jesli tak, czy przezyje. Tylko Peter mogl go przeszmuglowac do tego nieszczesnego kraju. Wiedzial na pewno, ze wlasnie w Iraku znajdzie odpowiedz na dreczace go pytania - jesli nie wsrod zeszlorocznych ofiar wirusa, to wsrod tych, ktorzy przezyli. 17.05, Waszyngton W duzym pokoju komputerowym Marty'ego Zellerbacha w jego parterowym domu niedaleko Dupont Circle ekspert komputerowy Xavier Becker obserwowal z zapartym tchem, jak Zellerbach za posrednictwem swego domowego procesora szpera w pamieci komputerow firmy telefonicznej z delikatnoscia i wyczuciem chirurga.Hakerskie oprogramowanie Zellerbacha bylo czyms, czego Xavier nie widzial jeszcze nigdy w zyciu. Piekno i wdziek tego genialnego tworu wyobrazni sprawily, ze niemal zapomnial o swoich obowiazkach. A mial wodzic Zellerbacha za nos, podsuwajac mu falszywe tropy, zeby jak najdluzej zatrzymac go przy komputerze. W tym czasie policja w Long Lake namierzala Zellerbacha w labiryncie przekaznikow na calym swiecie. Martwil sie, ze Zellerbach zmieni sekwencje linii przekaznikowych, a wtedy policja go zgubi. Ale nie robil tego. Xavier nie mogl zrozumiec, jak geniusz mogl sie tak zapomniec. Zupelnie jakby nie dbal o to, ze moga go namierzyc, wiec nie pomyslal o zmianie sciezki. -Jeszcze kilka minut - Xavier uslyszal w sluchawkach spiety glos. - Przytrzymaj go, Xavier. Po glosie Jacka McGraw w Long Lake mozna bylo poznac, ze poci sie tak samo, jak Xavier. Juz dwa razy prawie mieli Zellerbacha, gdy probowal zlokalizowac Billa Griffina i gdy sprawdzal w komputerze Instytutu postepy prac nad wirusem, a Xavier zwodzil go falszywymi danymi. Za kazdym razem poruszal sie zbyt szybko, zeby mozna go bylo namierzyc. Ale nie tym razem. Moze falszywe dane Xaviera byly teraz lepsze, a moze Zellerbach zmeczyl sie i tracil koncentracje. W kazdym razie jeszcze dwie, trzy minuty i... -Mam go! - zawolal triumfalnie Jack McGraw. - Korzysta z komputera niedaleko malej miesciny Lee Vining w Kalifornii. Al-Hassan jest pod Yosemite. Zaraz go zawiadomimy. Xavier rozlaczyl sie. Nie udzielila mu sie radosc szefa ochrony, gdy patrzyl, jak Zellerbach nadal podaza falszywym tropem, ktory mial go doprowadzic do informacji o rozmowie telefonicznej Tremonta z doktor Russell. Kreatywnosc Zellerbacha byla czyms zbyt pieknym, by padla ofiara jego wlasnej nieuwagi. Ogarnal go smutek i zazenowanie. Wygladalo na to, ze Zellerbacha zgubil entuzjazm i pewnego rodzaju naiwnosc, ktora kazala mu zapomniec o istnieniu na tym swiecie Xavierow Beckerow i Victorow Tremontow. 14.42, okolice Lee Vining, SierraNevada, Kalifornia Smith wszedl do pokoju komputerowego. Frustracja Marty'ego siegala zenitu.-Cholera, cholera, cholera! Gdzie jestes, chimero! Nikt nie moze pokonac Marty'ego Zellerbacha, slyszysz? Wiem, ze tam jestes! Pieprzona, cholerna... -Marty? - Smith nigdy nie slyszal, zeby jego przyjaciel przeklinal. To kolejny znak, ze traci kontrole. - Marty! Przestan. Co sie dzieje? Marty dalej klal. Walil w klawiature, nieswiadomy slow Smitha i jego obecnosci w pokoju. -Marty! - Smith chwycil go za ramie. Obrocil sie jak dzikie zwierze z obnazonymi zebami. Zobaczyl Smitha. Nagle skulil sie i opadl bez sil. Popatrzyl na Jona zbolalym wzrokiem. -Nic! Nic. Nic nie znalazlem. Nic! -Nie szkodzi, Marty - Smith probowal go uspokoic. - Czego nie znalazles? Adresu Billa Griffina? -Nie ma nawet sladu. Bylem tak blisko, Jon. I nic. To samo z rozmowami telefonicznymi. Siedze w swoim komputerze, korzystam z wlasnego programu. Jeszcze jeden krok. Wiem, ze to tam jest! Tak blisko... -Wiedzielismy, ze mamy nikle szanse. A co z wirusem? Cos nowego w Fort Detrick? -Ach, na to wystarczylo mi pare minut. Oficjalnie zanotowano pietnascie zgonow i trzy przypadki wyzdrowienia tutaj w Ameryce. Smith zesztywnial. -Kolejne zgony? Gdzie? Ktos wyzdrowial? Jak? Jakie zastosowano leczenie? -Zadnych szczegolow. Musialem pokonac nowe zabezpieczenia, zeby zdobyc te informacje. Pentagon utajnil wszystkie dane, ale nie przede mna. Zachichotal. - Informacje maja byc udostepniane tylko przez wojsko. -Dlatego nie slyszelismy o tych, ktorzy przezyli. Mozesz ich zlokalizowac? -Ani slowa o tym, kim sa i gdzie mieszkaja. Przykro mi. -Ani w Detrick, ani w Pentagonie? -Nigdzie. To straszne. Podejrzewam, ze ci bandyci z Pentagonu nie wprowadzaja informacji do systemu! Smith zebral szybko mysli. Najpierw trzeba odnalezc tych, ktorzy przezyli, i porozmawiac z nimi. To chyba najlatwiejsza, najprostsza droga... Rzad prawdopodobnie utajnil informacje, zeby uniknac paniki - standardowa procedura operacyjna - wszystko wskazywalo na to, ze na pietnastu zgonach sie nie skonczy. Przed ujawnieniem czegokolwiek, trzeba dokladnie przebadac osoby, ktore wyzdrowialy. Oznaczalo to, ze zastosowane zostana wszelkie mozliwe srodki bezpieczenstwa - ludzkie i technologiczne. Westchnal. Ani on, ani nawet Peter Howell nie przebija sie przez ten mur. Poza tym wywiad wojskowy, FBI i mordercy beda oczekiwac, ze sprobuje dotrzec do tych, ktorzy wyzdrowieli. Beda na niego czekac. Wciagnal powietrze i kiwnal glowa. Nie mial wyboru. Tylko w Iraku mogl skontaktowac sie z pozostalymi przy zyciu ofiarami wirusa. Nie spodziewano sie go w tym niegoscinnym kraju i nie dysponowano nowinkami technicznymi, z ktorych korzysta rzad amerykanski. Zeby szybko dowiedziec sie, o co chodzi, musial tam pojechac - to byla jego jedyna nadzieja. -Niech to! Prawie cie mialem! Jeszcze minuta - pieklil sie Marty. Smith otrzasnal sie z zamyslenia i zobaczyl, jak rozhisteryzowany Marty, przysuwa sie do monitora jak mysliwy na widok odleglej o kilka metrow ofiary. Strach scisnal go za gardlo. Nagle pojal, co sie kryje za nieudanymi probami. -Ile czasu korzystasz z komputera w Waszyngtonie? - zapytal. W drzwiach pojawil sie Howell. Jego szczuple cialo zesztywnialo. -Podlaczyl sie do wlasnego komputera? -Ile czasu, Marty? - powtorzyl Jon w napieciu. Marty wyszedl z delirycznego transu. Zamrugal powiekami i spojrzal na zegar na ekranie.- Jakas godzine albo dwie. Ale spokojnie. Lacze sie przez serie przekaznikow na calym swiecie, tak jak trzeba. Poza tym to moj wlasny komputer... Smith zaklal. -Przeciez wiedza, gdzie jest twoj komputer! W tej chwili moga byc u ciebie w domu, przy twoim komputerze i bawic sie z toba w kotka i myszke! Czy slad prowadzil przez firme telefoniczna, jak wtedy, gdy weszyles za pierwszym razem? -Nie! Zlokalizowalem nowa sciezke. Znalazlem tez nowy trop Billa Griffina, ale prowadzil donikad. Ciagle otwieraja sie nowe sciezki. Wiem, ze moge... Glos Petera Howella brzmial szorstko. -Maja swoich ludzi w Kalifornii? -Zaloze sie, ze tak - odpowiedzial Smith. -Lekarstwa sa juz w drodze. Howell odwrocil sie na piecie. - Wasi mordercy moga trafic przez linie telefoniczna do Lee Vining i do mnie. Oczywiscie nie mieszkam tu pod prawdziwym nazwiskiem. Beda musieli zlokalizowac dom, znalezc droge i dojechac tutaj. W najgorszym wypadku zajmie im to godzine. Moze dwie, jesli dopisze nam szczescie. Mamy niecala godzine, zeby sie zwinac. Rozdzial 23 18.51, Nowy Jork Victor Tremont poprawil garnitur i wyprostowal krawat przed lustrem w apartamencie hotelu "Waldorf-Astoria". Za nim w zmietej poscieli lezala na lozku Mercedes Donoso. Byla piekna - same kraglosci i delikatna, zlocista skora.Utkwila ciemne oczy w jego odbiciu. -Wolalabym, zebys nie odwieszal mnie do szafy jak jeden ze swoich garniturow do czasu, gdy znow bede ci potrzebna, Victorze. Tremont zmarszczyl brwi. Ta wysoka kobieta - ani cierpliwa, ani dyskretna - z kaskada rudych wlosow opadajacych na piersi byla pomylka. Tremont znal sie na kobietach. Wlasciwie tylko raz dokonal zlego wyboru. Tamta popelnila samobojstwo, gdy oswiadczyl, ze sie z nia nie ozeni. -Mam spotkanie. Gdy wroce, pojdziemy na kolacje. Stolik w "Le Cheval", tam gdzie lubisz, jest juz zarezerwowany. Jesli ci to nie odpowiada, mozesz odejsc. Mercedes nie nalezala do kobiet, ktore mezczyzni moga doprowadzic do samobojstwa. Byla Chilijka, wlascicielka rozleglych winnic i znanej na calym swiecie winiarni w dolinie Maipo, czlonkinia rad nadzorczych dwoch kopalni, a takze parlamentarzystka. W przeszlosci piastowala stanowisko ministra w chilijskim gabinecie i zamierzala wrocic do rzadu. Ale jak wszystkie kobiety chciala z nim spedzac za duzo czasu i predzej czy pozniej zechce wziac z nim slub. Zadna z nich nie rozumiala, ze nie potrzebuje i nie chce miec towarzyszki zycia. -Tak? Nie przestawala mu sie przygladac. - Zadnych obietnic? Nie ma kobiet niezastapionych. Wszystkie jestesmy dla ciebie ciezarem. Victor moze kochac tylko Victora. Irytowala go. -Nie powiedzialbym... -Oczywiscie, ze nie - przerwala - musialbys najpierw zrozumiec. Siadla na lozku, spuscila dlugie nogi na podloge i wstala. - Chyba jestem toba zmeczona, doktorze Tremont. Przestal poprawiac krawat i z niedowierzaniem patrzyl, jak Mercedes zaczyna sie ubierac, ani razu na niego nie spogladajac. Nieoczekiwanie poczul przyplyw zlosci. Za kogo sie uwaza? Co za obrzydliwa arogancja. Wysilkiem woli stlumil gniew. Znow zajal sie krawatem. Usmiechnal sie do niej w lustrze. -Nie dramatyzuj, kochanie. Idz do baru i zamow sobie koktajl. Zaloz te zielona suknie, w ktorej tak ci do twarzy. Spotkamy sie w "Le Cheval" za godzine. Najwyzej za dwie. Ubrana w czarna garsonke od Armaniego, przy ktorej jej rude wlosy zdawaly sie plonac, rozesmiala sie. -Ale z ciebie zalosny czlowiek, Victorze. I do tego glupiec. Zanim zdazyl odpowiedziec, wyszla z sypialni, caly czas sie smiejac. Uslyszal trzasniecie drzwi. Wscieklosc porwala go jak gorska lawina. Zauwazyl, ze az sie trzesie. Ruszyl w strone otwartych drzwi sypialni. Nikt nie moze sie smiac z Victora Tremonta. Nikt! A tym bardziej kobieta. On ja... on ja... Twarz plonela mu jak w goraczce. Zaciskal piesci jak maly chlopiec. Nagle rozesmial sie. Glupia baba. Zwolnila go z przykrego obowiazku naprawienia bledu. Myslal, ze jest inteligentna, ale jak sie okazuje, zadna z nich nie grzeszy madroscia. Z ulga zdal sobie sprawe, ze nie bedzie dramatycznych i lzawych scen rozstania. Nie bedzie musial wydawac pieniedzy na kosztowne pozegnalne podarunki. Odeszla z niczym. Wiec kto jest glupi? Z szerokim usmiechem na twarzy wrocil do lustra, ulozyl wreszcie krawat, wygladzil garnitur, ocenil swoje odbicie po raz ostatni i odwrocil sie, zeby wyjsc na spotkanie. Zanim doszedl do drzwi, zadzwonil telefon komorkowy. Mial nadzieje, ze to al-Hassan z wiadomosciami o Smithie i Zellerbachu. -I co? Glos Araba brzmial uspokajajaco. -Zellerbach podlaczyl sie do wlasnego komputera, zeby szukac rozmowy Russel z panem. Xavier przytrzymal go wystarczajaco dlugo i MacGraw namierzyl go w Lee Vining w Kalifornii. Nastapila pelna zadowolenia przerwa. - Jestem tu teraz. -Gdzie na litosc boska lezy Lee Vining? -Po wschodniej stronie gor Sierra Nevada niedaleko Parku Narodowego Yosemite. -Skad wiedziales, ze trzeba tam pojechac? -Agenci FBI znalezli motel, w ktorym nocowali, a pozniej dowiedzieli sie, gdzie wypozyczyli samochod. Smith poprosil o mape pomocnej Kalifornii i pytal o pewna droge przez Yosemite. Wjechalismy na teren parku, a gdy McGraw skontaktowal sie z nami, po prostu pojechalismy dalej do Lee Vining. Sa u jakiegos Nicholasa Romanova. To na pewno falszywe nazwisko. Wlasnie tam jedziemy. Tremont odetchnal, zadowolony. -Swietnie. Cos jeszcze? Nareszcie mogl przestac sie martwic o podpulkownika Jona Smitha. Arab jeszcze bardziej sciszyl glos - konfidencjonalnie. W jego slowach brzmiala duma. -Tak, mam bardzo dobra wiadomosc. Cos, co sie panu moze bardzo spodobac i bardzo nie spodobac. Dochodzenie w sprawie Smitha wykazalo, ze Marty Zellerbach jest jego szkolnym kolega. Tak jak Bill Griffin. Tremont jeknal, -A wiec Griffin ostrzegl jednak Smitha w Rock Creek! -I bez watpienia nie ma zamiaru go zabijac. Co nie znaczy, ze nas zdradzil. -Myslisz, ze nadal zalezy mu na pieniadzach? -Wszystko na to wskazuje. Tremont kiwal glowa w zamysleniu. -Moze uda sie nam wykorzystac go do naszych celow. Dobrze, rozpraw sie z Jonem Smithem i jego kolega. W glowie zaczynal mu switac pewien plan. Tak, dobrze wiedzial, co ma zrobic. - Ja zajme sie Griffinem. Cztery osoby zebrane w prywatnym pokoju w Harvard Club na 44 Ulicy byly zdenerwowane. Znali sie od lat. W przeszlosci od czasu do czasu reprezentowali przeciwne obozy i rozbiezne interesy, ale teraz wszystkich laczyla ta sama zadza pieniedzy i wladzy i widoki na przyszlosc, ktore lubili nazywac "obiecujacymi". Najmlodszy z calej czworki, general major Nelson Caspar, zastepca szefa polaczonych sztabow prowadzil cicha rozmowe z kongresmanem Benem Sloatem, ktory kilkakrotnie goscil w ustroniu Victora Tremonta w Adirondack. General Caspar zerkal co kilka sekund w strone drzwi. Nancy Petrelli, sekretarz zdrowia i opieki spolecznej, w kremowej garsonce od St. Johna, chodzila tam i z powrotem pod zaslonietymi oknami. Emerytowany general porucznik Einar Salonen, glowny lobbysta amerykanskiego przemyslu zbrojeniowego, siedzial w fotelu z ksiazka w reku, ale jej nie czytal. Generalowie nie mieli na sobie mundurow. Na to tajne spotkanie ubrali sie w zwykle, lecz drogie garnitury. Wszystkie glowy rownoczesnie odwrocily sie ku otwieranym drzwiom. Victor Tremont energicznie wkroczyl do pokoju. -Przepraszam panow i pania - uklonil sie lekko pani sekretarz - ale zatrzymala mnie pewna sprawa zwiazana z pulkownikiem Smithem. Na szczescie ten problem bedziemy mieli niedlugo z glowy. W pokoju rozszedl sie szmer zadowolenia. -Jak sie udalo posiedzenie zarzadu Blancharda? - zapytal dudniacym glosem general Caspar. Wszyscy zadawali sobie to pytanie. Tremont przysiadl na oparciu skorzanej sofy. W ciemnym garniturze i czarnym krawacie wygladal bardzo elegancko. Emanowal pewnoscia siebie i wydawalo sie, ze przyciaga swych czterech znakomitych gosci jak magnes. Podniosl arystokratyczny podbrodek i rozesmial sie. -Teraz sprawuje kontrole nad cala firma. -Gratulacje! Glos generala Salonena brzmial najglosniej. -Wspaniala wiadomosc, Victorze - zgodzil sie kongresman Sloat. - To nas stawia na silnej pozycji. -Nie bylam pewna, czy ci sie uda - przyznala sekretarz Petrelli. -A ja nie mialem zadnych watpliwosci - usmiechnal sie general Caspar. - Victor zawsze wygrywa. Tremont znow sie rozesmial. -Dziekuje wam. Dziekuje wam za wasze zaufanie. Ale musze przyznac, ze zgadzam sie z generalem Casparem. Teraz wszyscy wybuchneli smiechem, nawet Nancy Petrelli. Ale w jej smiechu niewiele bylo wesolosci. Przeszla od razu do sedna sprawy. -Powiedziales wszystko zarzadowi? -Ze szczegolami. Tremont zalozyl rece, usmiechnal sie i czekal. Draznil sie z nimi. Napiecie w pokoju zaczelo iskrzyc. Wszyscy wbili w niego wzrok. -I? - ponaglila w koncu Nancy Petrelli. -Jak zareagowal ten cholerny zarzad? - chcial wiedziec general Salonen. Victor usmiechnal sie szeroko. -Rzucili sie na program Hades jak psy na kosc. Rozejrzal sie po spokojnych juz twarzach. Mozna bylo zobaczyc, jak w oczach blyszcza im dolary. - Wydawalo mi sie przez chwile, ze jestem w Las Vegas i mam przed soba automaty do gry. -Zadnych watpliwosci? - dopytywal sie Sloat. - Nie musimy sie martwic, ze ktos sie rozmysli, bedzie mial wyrzuty sumienia? Tremont pokrecil glowa. -Jak pamietasz, starannie ich dobralismy. Wspolnymi silami zgromadzilismy osoby o wlasciwych predyspozycjach. - Najwiekszym problemem bylo zyskanie aprobaty Haldane'a dla nowych nazwisk, gdy starzy czlonkowie zarzadu przechodzili na emeryture lub konczyla sie ich kadencja. - Oczywiscie pozostaje pytanie, czy dobrze ich ocenilismy. -Najwyrazniej dobrze - skomentowal z satysfakcja kongresman Sloat. -Wlasnie - powiedzial Tremont. - Troche sie zaniepokoili, gdy wspomnialem o szacowanych ofiarach wirusa bez naszej surowicy i ze skutkuje ona tylko w osiemdziesieciu procentach. Wyjasnilem, ze z drugiej strony nie leczony wirus nie jest smiertelny w stu procentach i zrozumieli, ze liczba ofiar nie przekroczy miliona osob na calym swiecie, jesli rzad szybko zastosuje nasza surowice. -A jesli rzad nie zaplaci naszej ceny? - zapytala wieczna pesymistka, Nancy Petrelli. W pokoju zapanowala cisza, jakby na wszystkich spadl czarny calun. Odwrocili wzrok od sekretarz Petrelli. Wszyscy zadawali sobie to pytanie. -No coz - zaczal Tremont - od samego poczatku zdawalismy sobie sprawe z ryzyka. Ale podjelismy je, a stawka byly miliardy dolarow, ktore zarobimy. Watpie, zeby nasz czy jakikolwiek rzad mial inne wyjscie. Jesli nie kupia surowicy, ludzie beda masowo umierac. Odpowiedz jest prosta. General Caspar pokiwal glowa ze zrozumieniem. -Kto ryzykuje, wygrywa. -A tak, haslo specjalnych sluzb powietrznych. Tremont sklonil sie generalowi z uznaniem. - Ale chcialbym wierzyc, ze podejmujemy ryzyko dla znacznie wiekszej i bardziej realistycznej nagrody niz kilka medali i klepniecie po ramieniu przez krolowa. Tremont zalozyl noge na noge i obserwowal, jak reszta probuje ogarnac ogrom czekajacej ich nagrody. "Rozwaga czyni nas tchorzami". Slowa Szekspira kolataly mu w glowie. "Ale uzbroimy sie w odwage i zwyciezymy". Ani odwaga, ani Szekspir nie sklonilyby ich do pogodzenia sie z masakra. Nie na poczatku dwudziestego pierwszego wieku. Chodzilo o wladze i bogactwo. -Nikt z nas i nikt z naszych rodzin nie umrze. Mamy surowice - stwierdzil general Salonen. Wszyscy o tym wiedzieli, ale tylko Salonen byl na tyle odwazny lub niewrazliwy, zeby powiedziec to na glos. Tremont nie odzywal sie. -Kiedy to sie zacznie? - zapytala Nancy Petrelli. Tremont zastanowil sie. -Przewiduje, ze za jakies trzy, cztery dni wiadomosc o pandemii obiegnie swiat lotem blyskawicy. Rozlegl sie szmer. Czy byl oznaka litosci, czy chciwosci, trudno stwierdzic. -Wtedy - ciagnal dalej Tremont - chcialbym, zeby kazdy z was podkreslil, jakie niebezpieczenstwo czeka ludzkosc. Podniescie alarm. A potem oglosimy, ze mamy surowice. -I przybedziemy na ratunek - zasmial sie chrapliwie general Caspar. Wszystkie watpliwosci pierzchly, gdy przed czworka konspiratorow roztoczyla sie wizja sukcesu, o ktorym marzyli od dawna. Byli blisko celu. Bardzo blisko. Byl tuz za horyzontem. Przez kilka chwil zapomnieli o obawach zwiazanych z przeszkodami, zdrada Billa Griffina i upartym dochodzeniem Jonathana Smitha. -Pieknie - ktos szepnal. Rozdzial 24 15.51, Sierra Nevada, Kalifornia Patrz - zawolal Marty. - Jak tu pieknie! Zatrzymal sie nagle na korytarzu, odwrocil i jego niezgrabne cialo wtoczylo sie do mrocznego pokoju w glebi gorskiej chaty Petera Howella. Patrzyl jak zaczarowany na sciane, a zielone oczy jasno blyszczaly.Na scianie na wysokosci trzech metrow nad podloga jarzyly sie przezroczyste elektroniczne mapy. Kazde panstwo oznaczone bylo innym kolorem. Malenkie migajace zarowki przesuwaly sie bezustannie po mapach. Rzedy wielokolorowych swiatel swiecily przy kazdej nazwie na tablicy obok map. Pod tym wszystkim stal przy scianie sprzet komputerowy najnowszej generacji. Na srodku pokoju czekal fotel dowodcy ze stali i skory. Z jednej strony stal wielki globus, z drugiej kartoteka. Smith przyjrzal sie mapom - Irak, Iran, Turcja i czesci tych trzech krajow, ktore historycznie nalezaly do Kurdow. Byl tez Timor Wschodni, Kolumbia, Afganistan, poludniowy Meksyk i Gwatemala. Salwador. Izrael. Ruanda. Miejsca konfliktow plemiennych, walk etnicznych, buntow chlopskich, sporow religijnych i ogolnych niepokojow. -Stanowisko kontrolne? - zapytal Petera. Tak - przytaknal Howell. - Dobrze jest czyms sie zajac. Taki sprzet przekraczal mozliwosci zwyklego obywatela. Najwyrazniej Peter Howell nadal dla kogos pracowal. Marty rzucil sie na komputery. -Wiedzialem, ze twoj PC ma zbyt wiele mocy jak na zwykly komputer. Musi byc podlaczony do tego olbrzyma. Rewelacja! Chce miec takie mapy u siebie w domu. Nadzorujesz dzialania w tych krajach? Masz bezposrednia lacznosc z osrodkami lokalnymi? Musisz mi pokazac, co robisz. Jak te mapy sa polaczone? Jak... -Nie teraz, Marty - Jon probowal byc cierpliwy. - Wlasnie wyjezdzamy. Ewakuujemy sie, pamietasz? Marty skrzywil sie zalosnie. -Czy to takie pilne? Chcialbym zamieszkac w tym pokoju. Smutek znikl z jego okraglej twarzy. Jasniala teraz jak mapy na scianie. - Zrobie tak! Tu jest idealnie. Caly swiat do mnie przyjdzie. Nie bede musial wychodzic... -Wychodzimy, i to juz - powiedzial stanowczo Jon, popychajac go w strone drzwi. - Pomozesz nam ladowac rzeczy do wozu, dobrze? -Skoro juz tu jestesmy, zabiore akta - Peter chwycil plik brazowych teczek z kartoteki. Wychodzac, przycisnal cos na futrynie. Jon uslyszal ciche klikniecie. - Zabierzcie z kuchni tyle jedzenia, zeby starczylo na dzien lub dwa. Przyda nam sie bron, amunicja, no i oczywiscie whisky. Jon skinal glowa. -Mamy troche rzeczy w naszym samochodzie. Jak to wszystko pomiescimy? -Nie martw sie. Z pokoju kontrolnego dobieglo ich ciche zawodzenie. Marty wymknal sie Jonowi i teraz siedzial w fotelu Petera przed wielka konsola. Kiwal sie i wpatrywal w migajace swiatelka na przezroczystych mapach. Zaczynal pojmowac, co oznaczaly i jak byly ze soba polaczone. Byl zafascynowany. Czul, ze jego mozg pulsuje w tym samym rytmie, co swiatla... Jon polozyl mu reke na ramieniu. -Marty? -Nie! - Odsunal sie jak oparzony. - Nigdy stad nie wyjde! Nigdy! Nigdy! Nig... Jon probowal go przytrzymac, lecz on kopal i wyrywal sie. -Musi zazyc lekarstwo, i to szybko. Rozwscieczony Marty wymachiwal piesciami i wykrzykiwal cos niezrozumialego. Jon poddal sie. Chwycil go od tylu, podniosl i odsunal od konsoli, ale Marty nie przestawal wierzgac i krzyczec. Peter zmarszczyl brwi. -Nie mamy na to czasu. Podszedl do Marty'ego i grzmotnal go w podbrodek. Marty wytrzeszczyl oczy i padl nieprzytomny w ramiona Jona. Zylasty Anglik wyszedl na korytarz. -Dawaj go. Jon westchnal. Cos mu sie wydawalo, ze Marty i Peter nie przypadna sobie do gustu. Podniosl Marty'ego. Na jego okraglej twarzy malowal sie teraz spokoj. Zarzucil go sobie na plecy i ruszyl za bylym komandosem SAS i agentem MI6 przez kuchnie do tylnego wyjscia i do pomieszczenia, ktore okazalo sie garazem. W srodku stal niewielki samochod turystyczny. -Jest jeszcze jedna droga - pojal nagle Jon. - Jasne. Musi byc. Nie zamieszkalbys w miejscu, z ktorego nie ma ucieczki. -Tak. Zawsze trzeba zostawic sobie awaryjna furtke. To lesna droga. Nie ma jej na mapie i nie jest w zbyt dobrym stanie, ale poradzimy sobie. Laduj Marty'ego. Jon polozyl przyjaciela na jednej z trzech prycz w tyle wozu. Wnetrze samochodu bylo zwyczajne: kuchnia, kacik jadalny, lazienka - wszystko w miniaturze oprocz salonu. W nim miescilo sie serce pojazdu: pomniejszona wersja pokoju kontrolnego z mapami, konsola i malenkimi kolorowymi swiatelkami, ktore rozblysly na oczach Jona. -Doladowuje akumulatory - wyjasnil Peter, gdy Jon wrocil do garazu. Anglik podlaczyl pojazd do domowej sieci. Przez nastepna godzine przenosili z domu zywnosc, whisky, bron i amunicje. Jon ukladal rzeczy, Peter zniknal w glebi domu. Marty jeknal na pryczy i machnal reka. Jon uslyszal warkot nadlatujacego samolotu. Wyciagnal berette i pobiegl do domu. -Spokojnie - powiedzial Peter. Staneli przed frontowymi drzwiami i spojrzeli na gorskie niebo. Jednosilnikowa cessna zapikowala nisko i przeleciala z hukiem nad chata. Na polane spadla mala metalowa tubka. -Lekarstwo dla naszego malego czlowieczka. Wrociwszy do samochodu, Jon kazal pojekujacemu Marty'emu usiasc na pryczy, podal mu pigulke i szklanke wody i dopilnowal, zeby polknal lekarstwo. Marty nie przestawal zrzedzic. W koncu zamilkl, polozyl sie i wlepil wzrok w sufit. Rzadko sie skarzyl na swoj los, ale czasem Jon przylapywal go w chwilach nieuwagi, jak zastanawial sie, co mysla i czuja inni ludzie, i czym jest naprawde "normalne zycie". Peter wsunal glowe w drzwi. Byl zmartwiony. -Mamy towarzystwo. -Nie ruszaj sie, Marty. Jon poklepal przyjaciela i wyskoczyl z samochodu. Peter mial na szyi lornetke, w jednym reku trzymal wyczyszczony pistolet HK MP5, druga rzucil Smithowi enfielda. Jego poryta bruzdami, ogorzala twarz jarzyla sie jakims wewnetrznym blaskiem, jakby to, kim jest, co naprawde lubi i co sprawia, ze szybciej plynie w nim krew, nagle ozylo. Jon wciagnal powietrze i poczul dreszcz podniecenia i strachu, bez ktorego kiedys nie mogl zyc. Moze przybyli mordercy. Byl gotow sie z nimi zmierzyc. A wlasciwie nie mogl sie juz doczekac. Przebiegli przez dom i zatrzymali sie na ganku. Ukryci za krzakami, ktore rosly dookola, obserwowali stalowa kladke przerzucona przez gleboki wawoz i piec postaci po drugiej stronie, ktore przeszukiwaly samochod Jona. Peter patrzyl przez lornetke. -Zastepcy szeryfa z hrabstwa. Dwaj sa ubrani w ciemne garnitury i kapelusze. To oni chyba kieruja akcja. -Nie wygladaja na naszych mordercow. Jon wzial lornetke i nastawil ostrosc. Trzej byli umundurowanymi policjantami, a dwaj pozostali wydawali rozkazy. Ci dwaj w ciemnych garniturach stali na uboczu i rozmawiali, nie zwracajac uwagi na policjantow. Jeden z nich wskazal na chate. -FBI - stwierdzil Jon. - Nie beda strzelac. Mam na sumieniu tylko samowolne oddalenie. -Chyba ze sa w zmowie z twoimi bandytami. Poza tym sytuacja mogla sie zmienic. Lepiej nie ryzykowac. Pokaze im cos, co ich zastanowi. Zostawil Jona i zniknal w glebi domu. Jon obserwowal przez lornetke agentow FBI, ktorzy instruowali policjantow, zeby szli za nimi. Cala piatka wyciagnela bron i zblizyla sie do kladki. Jeden z agentow mial ze soba megafon. Od mostu dzielilo ich juz tylko kilka krokow, gdy wszyscy staneli jak wryci, zaskoczeni. Jon zamrugal, nie dowierzajac wlasnym oczom. W ciagu sekundy kladka znikla. Uslyszal loskot i z wawozu wydobyl sie brazowo-bialy oblok kurzu. Intruzom opadly szczeki. Popatrzyli w dol, do gory i na druga strone. Dwoch policjantow podeszlo ostroznie na skraj wawozu. Jon widzial przez lornetke, jak usmiechaja sie i patrza z uznaniem w dol stromego wawozu. Zakpiono sobie z FBI. Wybuchneli smiechem. Peter wrocil i przykucnal przy Jonie. -Zaskoczylem ich troche? -Na pewno. Co sie stalo? -Mala sztuczka. Mostek ma po tej stronie diabelnie mocne zawiasy. Gdy zwalniam urzadzenie, ktore podtrzymuje ja z tamtej strony, kladka opada, opiera sie o stok i zwisa. Trzeba sie troche natrudzic, zeby znow ja umocowac, ale zaloga z Lee Vining zrobi to na moje zyczenie. Wstal. - To powinno ich zatrzymac na jakies pol godziny. Wawoz jest paskudnie stromy. Idziemy. Marty siedzial na stopniach wozu - wygladal na zmeczonego i zasmuconego.- Czesc, Jon. - Sprawialem klopoty? Mowil wolno. -Byles jak zwykle genialny, ale znow porzucamy nasze ubrania. Znalezli nas agenci FBI. Maja nasz samochod. Musimy zmykac. -Co mam robic? -Wlaz do srodka i czekaj. Jon znow wyszedl z wozu. Peter siedzial po turecku na usianej sosnowymi iglami ziemi pod drzewami. Przez galezie przebijalo sie slonce, pokrywajac licznymi plamkami Petera i zlocista pume, ktora siedziala na tylnych lapach przed Anglikiem. -Przepraszam cie, Stanley, ale znow musze wyjechac - mowil cicho Peter. - Wiem, ze to denerwujace. Wracaj wiec do zony i zatroszcz sie o siebie przez ten czas. Pilnuj domu. Ani sie obejrzysz, a bede z powrotem. Wielki kot patrzyl powaznie na Petera zoltymi oczami. Ogon lezal nieruchomo na ziemi. Jonowi wydawalo sie, ze zwierze rozumie slowa Petera. Nie wiadomo, czy pod wplywem slow, brzmienia glosu czy jezyka ciala, kocisko wyciagnelo szyje i delikatnie tracilo nos Petera. -Do widzenia, przyjacielu. Peter odpowiedzial mu tym samym. Wstal. Wymienili jeszcze raz spojrzenia i kot lekkim krokiem oddalil sie w strone drzew. Peter podszedl do Jona. -Nic mu nie bedzie? - zapytal Jon. - Poradzi sobie sam? -Stan jest na wpol dziki. Nie jest oswojony. Watpie, czy mozna oswoic jakiegokolwiek kota, ale to temat do osobnej dyskusji. Stanley pilnuje mnie i domu, ale wlasciwie prowadzi podwojne zycie. Ma wlasne terytorium, normalnie poluje, parzy sie i ma mlode, ale z jakiegos powodu zaliczyl mnie do swoich obowiazkow. Przyjmuje ode mnie jedzenie, pewnie jako rekompensate za czas, ktory mi poswieca, nie dlatego ze tego potrzebuje. Poradzi sobie. -Nie zaatakuje gliniarzy? -Zrobilby to, gdybym mu kazal. Normalnie jak kazda puma unika ludzi, chyba ze stwarzaja zagrozenie. Ale bedzie chronil domu przed innymi zwierzetami, na przyklad przed niedzwiedziami, ktore by go zniszczyly. Podniosl nagle glowe i nadstawil uszu. - Sa juz w wawozie i wspinaja sie do gory. Czas sie ulotnic. Kilka minut pozniej samochod turystyczny Petera - zaladowany i z pelnymi akumulatorami - oddalal sie wsrod wysokich sosen, cedrow i nielicznych czarnych debow. Z wnetrza chaty dobiegla ich seria stlumionych wybuchow. -Co to bylo? - Marty odwrocil glowe. -Sa juz w domu. Cholera - zaklal Jon. -Niezupelnie - wyjasnil Peter. - Male urzadzenie awaryjne. Przeciez nie moge im zostawic pokoju komputerowego i kontrolnego. Wlasnie eksplodowaly. Zostana calkowicie zniszczone, w przeciwienstwie do reszty domu, ktora pozostanie nietknieta. Sprytnie, co? Robota kolegi - sapera, specjalisty od elektroniki. Zima przychodzila pozno w gorach Sierra Nevada. Miedzy drzewami przebijaly biale plamy sniegu po wczesnych opadach. Samochod trzasl sie na wystajacych kamieniach i koleinach pozostalych po ulewach. Woz kolysal sie i podskakiwal na wybojach, ale poruszali sie dosyc szybko kreta droga. -Zalatwiles mi wyjazd do Iraku? - zapytal Jon. Peter siegnal do kieszeni kurtki, ktora wlozyl na flanelowa koszule. Podal mu koperte. -W srodku jest wydruk. Masz dzialac dokladnie wedlug instrukcji, inaczej cala wyprawa wezmie w leb, zanim zdazysz sie zorientowac. Pamietaj o tym. -Rozumiem. -Mowiles o jakims zadaniu dla mnie. Peter rzucil mu ukosne spojrzenie. -A co ze mna, Jon? - zapytal z tylu Marty. -Wiecie, co trzeba zrobic - powiedzial Jon. - Dowiedziec sie, skad sie wzial wirus, jak go leczyc, kto go ma, co planuje z nim zrobic i kto zabil Sophie. -I jak ich powstrzymac - dodal ponuro Peter. -Zwlaszcza tego. Woz wjechal w gleboki dol, rzucilo nimi w fotelach. Jon przytrzymal sie. - Wszystkie najwieksze osrodki na swiecie pracuja nad ustaleniem metody leczenia, wiec mamy pomoc z ich strony. Ale inne sprawy sa niewyjasnione. A wlasciwie jedna sprawa: kto ma wirusa? Pozostale informacje moga ulatwic uzyskanie odpowiedzi. Licze na to, ze w Iraku odkryje, skad wzial sie wirus i co maja zamiar z nim zrobic. -Odpowiedz na pytanie, kto zabil Sophie, tez moze nam duzo powiedziec - stwierdzil Peter. - To moje zadanie, tak? -Tak, twoje i Marty'ego. Obejrzal sie. - Caly czas probuj dotrzec do zaginionych rozmow telefonicznych i Griffina. Ale tym razem nie siedz na tej samej linii zbyt dlugo. Zmieniaj sciezki. To sa dwa najwazniejsze cele. -Tak mi przykro, Jon. Marty byl pelen skruchy. -Wiem. Urwal na chwile. - Musimy kontaktowac sie w jakis sposob. -Przez Intemet - zaproponowal szybko Marty. - Ale nie poczta elektroniczna. -Masz racje - zgodzil sie Peter. - Moze gdzies bedziemy mogli zostawiac wiadomosci. Jon usmiechnal sie. -Tuz pod ich nosem, gdzie nie beda szukac. Skorzystamy z witryny zespolu Aspergera. Marty pokiwal glowa entuzjastycznie. -Swietnie, Jon. Doskonale. Przystapili do omawiania szczegolow i ustalania kodu, gdy nagle Peter krzyknal. -Trzymac sie! Niebezpieczenstwo z lewej! Samochod skrecil ostro w prawo, przechylajac sie tak bardzo, ze przez moment jechal na dwoch kolach. Z lasu rozlegla sie seria strzalow. Z tylnej czesci wozu prysnelo szklo i kawalki metalu. Marty krzyknal. -Marty? - Jon obejrzal sie. Marty siedzial skulony na podlodze. Trzymal sie za lewa noge i staral sie, zeby nie rzucalo nim jak workiem maki. Zakrwawionym workiem maki. Jon dostrzegl powiekszajaca sie czerwona plame na nogawce spodni. Marty usmiechnal sie slabo. -Nic mi nie jest - powiedzial drzacym glosem. -Wez recznik - krzyknal Jon - zloz go i przycisnij mocno do rany. Jesli to nie powstrzyma krwawienia, krzycz. Musial zostac w kabinie. Tylko stad mogl posluzyc sie enfieldem Petera, gdyby ktorys z napastnikow odcial im droge. Peter byl zbyt zaabsorbowany prowadzeniem wozu, zeby uzyc broni. Niebieskie oczy byly lodowate. Niezniszczalny pojazd zjechal z drogi i przedzieral sie wsrod krzakow i drzew. Peter prowadzil z precyzja astronauty ladujacego na stacji kosmicznej. Dwukrotnie woz przecial strumienie, rozbryzgujac wode i podskakujac niepokojaco na lezacych na dnie kamieniach. Droga biegli dwaj mezczyzni z karabinami, usilujac trafic uciekajacy samochod, ale nieprzewidywalne zwroty i podskoki wozu utrudnialy im zadanie. Omijali drzewa i skakali przez kamienie. Szara furgonetka probowala zawrocic na waskiej drodze, zeby dolaczyc do poscigu. Napastnicy zostawali coraz bardziej w tyle. Jon zobaczyl, ze tuz przed nimi otwiera sie gleboki wawoz. -Peter! Uwazaj! -Widze! - Howell wcisnal hamulec i skrecil ostro. Wysoki pojazd o malo nie przewrocil sie na bok podczas gwaltownego manewru, otarl sie o dwa potezne glazy i wreszcie zatrzymal kilkadziesiat centymetrow przed przepascia. Dwaj scigajacy ich mezczyzni byli dosc daleko, ale odleglosc ta zmniejszala sie coraz bardziej. Furgonetce tez niemal udalo sie zawrocic. W wozie zrobilo sie goraco. Jon spojrzal na dno wawozu i otarl pot z czola. -W droge. Peter wdepnal gaz do dechy i wielki pojazd pomknal wzdluz wawozu w strone drogi. Jon obserwowal napastnikow, ktorzy probowali przeciac droge, biegnac miedzy drzewami. -Sa coraz blizej! Peter zerknal na scigajacych. Wawoz zakrecal ostro. Wyjechal spomiedzy drzew na trakt. Z usmiechem zadowolenia zakrecil i popedzil dalej, wzbijajac tumany kurzu.Rozlegla sie ostatnia seria strzalow - kule smigaly miedzy drzewami wokol uciekajacego wozu. Jon odetchnal gleboko i rozluznil uchwyt na broni. Zerknal w lusterko: do scigajacej dwojki dolaczyl trzeci mezczyzna. Stali na srodku drogi wsciekli i z opuszczona bronia. Jon rozpoznal grubasa. -To oni - powiedzial ze zloscia. - Ci sami, ktorzy probowali mnie zabic. Spojrzal na Petera. - Gdzies pewnie czeka reszta. -Oczywiscie. Peter patrzyl przed siebie na wyboista droge, na ktorej skakal i trzasl sie woz. - Pomoze nam strategia unikowa, znajomosc terenu i fakt, ze przeciwnik przecenil element zaskoczenia. Jon przedostal sie do Marty'ego, ktory chwytal sie wszystkiego, czego mogl sie przytrzymac. Rana na lewej nodze byla powierzchowna. Jon zaaplikowal antybiotyk i zalozyl opatrunek. Jedno z okien bylo przestrzelone, a zewnetrzna blacha w trzech miejscach porysowana kulami. Ale nic waznego nie zostalo zniszczone, zwlaszcza komputer, ktory nalezal do standardowego wyposazenia wozu Petera. Wrocil do kabiny i piec minut pozniej uslyszal odglosy samochodow. -Jak sadzisz - przyjrzal sie drodze, ktora wila sie miedzy drzewami - beda na nas czekac przy szosie? -Albo wczesniej. Ale rozczarujemy ich. Peter usmiechnal sie rozmarzony. Przed nimi od drogi odchodzila w lewo sciezka. Wezsza od tej, ktora jechali, jeszcze bardziej wyboista, zaledwie kilka centymetrow szersza od samochodu. Ale mozna nia bylo jechac. -Droga pozarowa - wyjasnil Peter. - Pelno ich w lesie. Sa tylko na mapach sluzb lesnych i strazy pozarnej. -Skrecamy w nia? - zapytal Jon. -Bedziemy podziwiac widoki - zasmial sie Peter i skrecil w lewo. Sosnowe galezie ocieraly sie i bily o metalowe boki pojazdu. Dzwiek byl nie do zniesienia - jak skrzyp paznokcia po tablicy. Pietnascie minut pozniej, gdy Jon myslal juz, ze zwariuje, ukazal sie koniec drogi. -Juz? - zapytal z nadzieja w glosie. -Naprawde chcesz przerwac te cudowna przejazdzke? Peter wjechal w nastepna droge pozarowa. - Zauwazyles, ze jedziemy w dol? Juz niedlugo - powiedzial wesolo. - Glowa do gory, chlopie. Droga byla rownie waska, jak poprzednia, zwisajace galezie nadal drapaly o metal. Jon zamknal oczy i westchnal. Probowal pozbyc sie gesiej skorki. Przynajmniej Marty sie nie skarzyl. Lekarstwa dzialaly. Dzieki Bogu chociaz za to. Gdy w koncu dojechali do szosy, Jon stal sie czujny. Peter zatrzymal woz miedzy drzewami na skraju drogi. Drapanie i skrzypienie ustalo. Cisze przepieknego lasu macil tylko warkot silnika i szum przejezdzajacych samochodow. Jon rozejrzal sie. -Widac ich? Ruch na szerokiej dwupasmowce przed nimi byl zaskakujaco duzy. - To nie jest trasa 120. -To autostrada stanowa 395. Najwieksza po tej stronie. Powinna wystarczyc. Widac, zeby ktos sie czail? Jon spojrzal w jedna i druga strone. -Nie. -Swietnie. Ja tez nikogo nie widze. W ktora strone? -Ktoredy szybciej dojedziemy do San Francisco? -W prawo, z powrotem na 120 i przez Yosemite. -Wiec w prawo i na 120. W bladoniebieskich oczach Petera pojawil sie blysk. -Krnabrny chlopiec. -Na pewno sie nie spodziewaja, ze bedziemy wracac droga, ktora przyjechalismy, a poza tym wszystkie samochody turystyczne wygladaja tak samo. -Chyba ze spisali nasze numery. -Zdejmij tablice. -A niech to, przyjacielu. Sam powinienem na to wpasc. Peter wyciagnal ze skrytki srubokret, pare tablic z numerami z Montany i wyskoczyl z wozu. Jon zlapal za berette i ruszyl za nim. Stal na warcie, gdy Peter zdejmowal stare i przykrecal nowe tablice. W lesie spiewaly ptaki i brzeczaly owady. Po paru minutach wskoczyli do wozu. Marty siedzial przy komputerze. Podniosl wzrok. -Wszystko w porzadku? -Jak najbardziej - zapewnil go Jon. Peter wrzucil pierwszy bieg. -Ruszamy w paszcze lwa - powiedzial z zapalem. Wtoczyl ciezki pojazd na szose i pomknal na poludnie. Na pierwszym skrzyzowaniu skrecil w trase numer 120 i znow jechali pod gore. Pol kilometra dalej mineli dwie furgonetki zaparkowane na skraju gestego lasu po obu stronach drogi, ktora prowadzila do chaty Petera. Przy jednym z wozow wysoki, dziobaty, ciemnooki mezczyzna w czarnym garniturze mowil cos do krotkofalowki. Wygladal na zdenerwowanego i z niepokojem spogladal na szose. Zignorowal podniszczony samochod turystyczny z numerami z Montany, ktory toczyl sie w strone Yosemite. -Arab - stwierdzil Peter. - Wyglada groznie. -Tez tak sadze. Jon przygladal sie przejezdzajacym samochodom. Byl powazny. - Miejmy nadzieje, ze dowiem sie czegos w Iraku, a wy zdolacie zlokalizowac Billa Griffona i wyjasnic okolicznosci smierci Sophii. Te wykasowane rozmowy telefoniczne moga miec decydujace znaczenie. Jechali dalej. Peter wlaczyl radio. Spiker czytal jednostajnym glosem wiadomosci z nieswiadomego swiata, a nadchodzacy zmierzch rzucal dlugie i grozne cienie na osniezone szczyty gor. Czesc 3 Rozdzial 25 20.00, wtorek, 21 pazdziernika Bialy Dom, Waszyngton Gazeta "Washington Post" lezala oskarzycielsko na wielkim owalnym stole w miejscu, gdzie zostawil ja prezydent. Zaden z siedzacych wokol blyszczacego blatu sekretarzy stanu i zaden z ich asystentow, ktorzy wypelniali sale, nie patrzyl na dziennik z wielkim naglowkiem, ale wszyscy dobrze znali bolesna prawde. Poranne gazety czekaly na nich pod drzwiami. Podobnie jak setki milionow Amerykanow znalezli w nich mrozace krew w zylach tytuly. Przez caly dzien mowiono o tym w radiu. A w telewizji nie mowiono o niczym innym.Od kilku dni naukowcy i wojsko informowali prezydenta i wysokich urzednikow o rozwoju sytuacji, ale dopiero teraz, gdy wiadomosc wstrzasnela tak zwanym cywilizowanym swiatem, rzad w pelni uswiadomil sobie, czym grozi rozprzestrzeniajaca sie epidemia. SMIERTELNY WIRUS WYWOLUJESWIATOWA EPIDEMIE W wypelnionej po brzegi sali narad sekretarz stanu Norman Knight poprawil na nosie okulary w metalowych oprawkach. Jego glos byl powazny.-Smiertelne ofiary wirusa odnotowano w dwudziestu siedmiu krajach, lacznie ponad pol miliona osob. We wszystkich przypadkach zaczynalo sie od symptomow ciezkiego przeziebienia lub lagodnej grypy, a po dwoch tygodniach nagle pojawial sie zespol ostrych zaburzen oddechowych. Smierc nastepowala w ciagu kilku godzin, czasem szybciej. Westchnal zalosnie. - Czterdziesci dwa kraje donosza o naglych przypadkach przypominajacych lagodna grype. Nie wiemy, czy nie jest to ten sam wirus. Ledwie zaczelismy liczyc ofiary, a juz sa ich miliony. Dane podane przez sekretarza spotkaly sie z pelna przerazenia cisza. W zatloczonym pokoju wszyscy znieruchomieli. Przenikliwy wzrok prezydenta Samuela Adamsa Castilli przesuwal sie powoli po ich twarzach. Szukal wskazowek. Musial wiedziec, na kogo moze liczyc, kto nie straci glowy i wykaze sie wiedza, madroscia i checia dzialania, a kto wpadnie w panike. Wiedza bez checi dzialania jest bezuzyteczna. Chec dzialania bez wiedzy jest slepa i chaotyczna. A jesli ktos nie ma nic do zaoferowania, musi byc zwolniony. Gdy przemowil, glos mial opanowany. -Dobrze, Norman, ile przypadkow stwierdzono w Stanach Zjednoczonych? Nad pociagla twarza sekretarza stanu pietrzyla sie biala grzywa niesfornych gestych wlosow. -Poza dziewiecioma przypadkami z poczatku zeszlego tygodnia Centrum Kontroli donosi o piecdziesieciu zgonach i co najmniej tysiacu przypadkow przypominajacych grype. Wszyscy sa teraz badani pod katem nowego wirusa, -Wyglada na to, ze nie jest az tak tragicznie - powiedzial admiral Stevens Brose, szef polaczonych sztabow. W jego glosie pobrzmiewal ostrozny optymizm. Zbyt ostrozny i zbyt optymistyczny - pomyslal prezydent Castilla. To dziwne, ale zauwazyl, ze wojskowi przejawiaja zwykle najmniej checi do szybkiego dzialania. Moze dlatego ze czesciej niz wiekszosc ludzi widzieli oplakane skutki nieprzemyslanych decyzji. -Na razie - przestrzegla zlowrogo Nancy Petrelli, sekretarz zdrowia i opieki spolecznej. - Co nie oznacza, ze nie zostaniemy zdziesiatkowani jutro. -Wlasnie - prezydent przyznal racje pani Petrelli, nieco zaskoczony jej pesymistycznym tonem. Zawsze sprawiala wrazenie optymistki. Prawdopodobnie ulegla panice, ktora nowy wirus wywolal wsrod ludzi i rzadow na calym swiecie. Potrzebne jest dzialanie - przemyslane i madre, zeby zlagodzic poczucie bezradnosci i panike, ktora mogla chwycic za gardlo wszystkich. Zwrocil sie do naczelnego lekarza kraju. -Czy wiadomo juz, gdzie szesc pierwszych ofiar zarazilo sie wirusem, Jesse? Czy cos ich laczy? -Poza tym, ze wszyscy brali udzial w "Pustynnej Burzy" lub byli spokrewnieni z uczestnikami operacji, ani w Centrum Kontroli, ani w Instytucie nic nie wykryto. -A za granica? -To samo - odparl naczelny lekarz kraju Jesse Oxnard. - Wszyscy naukowcy rozkladaja rece. Potrafia zidentyfikowac wirusa, znaja jego budowe.Ale nie ma on odpowiednika wsrod znanych wirusow, wiec moga tylko spekulowac, jak sobie z nim poradzic. Nie wiedza, skad przyszedl ani jak go leczyc. Moga tylko zaproponowac znane metody leczenia goraczek wirusowych i miec nadzieje, ze smiertelnosc nie przekracza piecdziesieciu procent, jak przy szesciu pierwszych przypadkach. -To juz cos - powiedzial prezydent. - Mozemy zmobilizowac wszystkie sluzby medyczne w krajach uprzemyslowionych i rozeslac pomoc. I lekarstwa. Wszystko, co moze pomoc. Prezydent zwrocil sie do Ansona McCoya, sekretarza obrony. - Niech wojsko bedzie do dyspozycji Jessego. Wszystko: transport, zolnierze, okrety, co tylko bedzie potrzebne. -Rozkaz, panie prezydencie - odparl Anson McCoy. -Tylko w granicach rozsadku - ostrzegl admiral Brose. - Pewne kraje moglyby wykorzystac fakt, ze angazujemy w te sprawe wszystkie srodki. Mozemy narazic sie na atak. -Jesli tak dalej pojdzie, Stevens - odparl cierpko prezydent - nie bedzie czego atakowac ani bronic. Przyszedl czas na nowe myslenie. Stare odpowiedzi juz nie wystarcza. Lincoln powiedzial cos takiego dawno temu, podczas jednej z kryzysowych sytuacji. Niewykluczone, ze i my mamy teraz do czynienia z taka sytuacja. Kenny i Norman od lat probuja nas o tym przekonac. Prawda, Kenny? Sekretarz spraw wewnetrznych Kenneth ("Kenny") Dahlberg przytaknal. -Efekt cieplarniany, degradacja srodowiska, wyrab lasow deszczowych, migracja ludnosci Trzeciego Swiata. Przeludnienie. Wszystko to prowadzi do pojawiania sie nowych chorob. A to oznacza smierc wielu ludzi. Ta epidemia moze byc tylko wierzcholkiem gory lodowej. -Dlatego musimy zrobic wszystko, zeby ja powstrzymac - powiedzial prezydent. - My i wszystkie kraje uprzemyslowione. Katem oka zauwazyl, ze Nancy Petrelli otwiera usta, jak gdyby chciala zglosic obiekcje. - Tylko mi nie mow, Nancy, ile to bedzie kosztowac. W tej sytuacji to nie ma znaczenia. -Zgadzam sie, panie prezydencie. Mialam zamiar zglosic pewna propozycje. -Prosze - prezydent usilowal zapanowac nad zniecierpliwieniem. W myslach prowadzil juz dzialania zakrojone na wielka skale. - Co masz nam do powiedzenia? -To nieprawda, ze wszyscy naukowcy nie widza zadnych rozwiazan. Niecala godzine temu do mojego biura zadzwonil doktor Victor Tremont, prezes i dyrektor wykonawczy Blanchard Pharmaceuticals. Powiedzial, ze nie moze byc absolutnie pewny, bo nie prowadzil testow z nowym wirusem, ale z opisu wynika, ze bardzo przypomina malpi wirus, nad ktorym firma pracuje od wielu lat. Zrobila pauze, zeby zwiekszyc wrazenie. -Opracowali surowice, ktora skutkuje w wiekszosci przypadkow. Wiadomosc wprawila wszystkich w chwilowe oslupienie. Potem rozlegl sie halas sprzecznych opinii. Nancy zasypano pytaniami. Odrzucali taka mozliwosc i jednoczesnie podniecala ich mysl o potencjalnym leku. Prezydent walnal w koncu piescia w stol. -Dosc tego, do cholery! Uciszcie sie! Cisza, ktora zapadla w jednej chwili, az dzwonila w uszach. Prezydent rzucal piorunujace spojrzenia, dajac im czas na opanowanie sie. Napiecie az iskrzylo, a tykanie zegara na kominku wydawalo sie glosne jak grzmot. Prezydent Castilla zwrocil w koncu wzrok na Nancy. -Powiedz to jeszcze raz, krotko i zwiezle. Ktos uwaza, ze ma lekarstwo na te chorobe? Gdzie? W jaki sposob? Pani Petrelli patrzyla gniewnie na kolegow z rzadu i doradcow, ktorzy byli gotowi znow ja zaatakowac. -Jak juz powiedzialam, panie prezydencie, ten ktos nazywa sie Victor Tremont. Jest dyrektorem wykonawczym i prezesem Blanchard Pharmaceuticals, duzej miedzynarodowej firmy biomedycznej. Twierdzi, ze zespol z Blancharda opracowal lek na wirusa spotykanego u malp w Ameryce Poludniowej. Testy na zwierzetach przyniosly pozytywne rezultaty, przyznano im patent weterynaryjny i teraz produkt bada Inspektorat Zywnosci i Lekow. Oxnard zmarszczyl brwi. -Wiec nie ma jeszcze zezwolenia Inspektoratu na podawanie go nawet zwierzetom? -I nie testowano go na ludziach? - zapytal sekretarz obrony McCoy. -Nie - przyznala sekretarz zdrowia - lek nie byl przeznaczony dla ludzi. Doktor Tremont sadzi jednak, ze nowy wirus moze byc identyczny z badanym przez nich malpim wirusem, ktorym teraz zarazili sie ludzie. Biorac pod uwage okolicznosci, sadze, ze popelnilibysmy kardynalny blad, nie interesujac sie tym. -Po co ktos opracowywal lek przeciw malpiemu wirusowi? - chcial wiedziec minister handlu. -Dla celow naukowych - wyjasnila Nancy Petrelli. - Slyszeliscie, co mowia Ken i Norman. Nowe wirusy stanowia coraz wieksze zagrozenie dla swiata, teraz gdy uzyskalismy dostep do jego najdzikszych zakatkow. Dzisiejszy malpi wirus moze jutro wywolac epidemie wsrod ludzi. Rozejrzala sie dookola ze zle skrywana pogarda. - Moze bysmy to wzieli pod uwage? - Moze powinnismy rozwazyc mozliwosc, ze lekarstwo przeciw malpiemu wirusowi leczy takze ludzi. Znow podniosl sie chor glosow. -To zbyt niebezpieczne. -Mysle, ze Nancy ma racje. Nie mamy wyboru. -Inspektorat Zywnosci i Lekow nigdy sie nie zgodzi. -Co mamy do stracenia? -Duzo. To moze sie okazac gorsze od samej choroby. -Czy to nie dziwne? Zupelnie znikad pojawia sie lek na nieznana chorobe? -Daj spokoj, Sam, pracowali nad tym od lat. -Czysto naukowe badania, ktore na poczatku nie maja zadnego zastosowania, a tu nagle znajduje sie zastosowanie. Prezydent znow uderzyl piescia w stol. -Dobrze! Jeszcze o tym porozmawiamy. Wyslucham wszystkich za i przeciw. Ale teraz niech Nancy i Jesse pojada do Blanchard Pharmaceuticals i zbadaja sprawe. Grozi nam katastrofa i chyba nie chcemy pogorszyc sytuacji. W tej chwili bardzo przydalby sie cud. Miejmy nadzieje, ze ten caly Tremont wie, o czym mowi. Modlmy sie, zeby mial racje, zanim wirus zgladzi polowe ludzkosci. Wstal. - Na tym skonczymy. Wszyscy wiemy, co mamy robic. Do roboty! Wyszedl z pokoju pewnym krokiem. W glebi ducha czul sie o wiele mniej pewnie. Mial male dzieci i po prostu bal sie. Na tylnym siedzeniu dlugiej czarnej limuzyny, za dzwiekoszczelna przegroda, Nancy Petrelli rozmawiala przez telefon komorkowy. -Tak jak radziles, Victorze, odczekalam, zeby sytuacja wydala sie jak najbardziej rozpaczliwa. I gdy wszyscy byli gotowi przyznac, ze mozna juz tylko rozdawac opatrunki i slowa pociechy, zrzucilam nasza bombe. Bylo mnostwo zgrzytania zebami, ale mozna powiedziec, ze prezydent jest gotow przyjac kazda pomoc. -Swietnie. Sprytnie. W odleglym gabinecie nad spokojnym, cichym jeziorem w Adirondack Tremont usmiechnal sie. - Co Castilla ma zamiar zrobic? -Wysyla mnie i naczelnego lekarza kraju na rozmowe z toba. -Jeszcze lepiej. Urzadzimy Oxnardowi przedstawienie pod tytulem "Nauka i poswiecenie". -Ostroznie, Victorze. Oxnard jest podejrzliwy, paru innych tez. Prezydent szuka pozytywnych rozwiazan, wiec moga tylko szemrac, ale jesli zorientuja sie, ze cos jest nie tak, podniosa rwetes. -Nic nie znajda, Nancy. Zaufaj mi. -A co z Jonem Smithem? Juz wyeliminowany? -Mozesz na to liczyc. -Mam nadzieje, Victorze. Naprawde. Rozlaczyla sie. W ciemnej limuzynie bebnila zadbanymi paznokciami o oparcie. Cieszyla sie, ale i bala. Cieszyla sie, ze wszystko szlo zgodnie z planem, i bala sie, ze cos... jakis drobiazg, o ktorym zapomnieli, ktory zignorowali... moglo im przeszkodzic. Victor Tremont spogladal na ciemne gory w oddali. Uspokajal Nancy Petrelli, ale sam nie umial sie uspokoic. Smith i jego dwaj przyjaciele wymkneli sie al-Hassanowi w Sierra Nevada. Cala trojka znikla. Mial tylko nadzieje, ze sie ukryli i nie beda stwarzac zagrozenia, ze zostali zastraszeni i boja sie o wlasne zycie. Ale on nie mogl ryzykowac. Wszystkie informacje dotyczace Smitha swiadczyly o tym, ze nie jest to typ, ktory latwo sie poddaje. Tremont zamierzal kontynuowac poszukiwania. Smith mial niewielkie szanse, zeby mu zaszkodzic ani w ogole przezyc, Victor pokrecil glowa. Przeszyl go zimny dreszcz. Niewielkie szanse to za duzo: czlowiekowi takiemu jak Smith lepiej nie zostawiac zadnych szans. Rozdzial 26 8.02, sroda, 22 pazdziernika Bagdad Uwazany kiedys za kolebke cywilizacji Bagdad rozciaga sie na suchej rowninie miedzy Tygrysem a Eufratem. Metropolia kontrastow zdawala sie pulsowac w porannym swietle. Nad dachami egzotycznego miasta niosly sie z turkusowych kopul i minaretow zawodzenia muezzinow, ktorzy wzywali wiernych do modlitwy. Ubrane w dlugie abaje kobiety snuly sie niczym czarne piramidy wzdluz waskich uliczek starego bazaru w strone szklanych wiezowcow nowego miasta.Legendarne miasto na przestrzeni wiekow bylo wielokrotnie celem najazdow - Hetytow, Arabow, Mongolow i Brytyjczykow - i za kazdym razem wychodzilo z nich zwycieska reka. Po dziesieciu latach amerykanskich sankcji dawne triumfy odeszly w cien. Zycie w zubozalym Bagdadzie Saddama Husajna bylo codzienna walka o rzeczy podstawowe: zywnosc, czysta wode i lekarstwa. Wysadzanymi palmami bulwarami toczyly sie pojazdy. Slodkie pustynne powietrze zatruwal smog. Jon Smith rozmyslal o tym, gdy jego taksowka mknela szarymi ulicami. Zaplacil kierowcy i rozejrzal sie po niegdys bogatej dzielnicy. Nikt nie wykazywal specjalnego zainteresowania. Byl przebrany za pracownika ONZ z oficjalna opaska na ramieniu i plastikowym identyfikatorem wpietym w kurtke. Poza tym taksowki nie byly rzadkoscia w tym ponurym, nekanym przez wrogow miescie. Prowadzenie taksowki bylo jednym z niewielu zajec, ktore sklonni byli wykonywac nalezacy do klasy sredniej Irakijczycy. Wiekszosc z nich wciaz miala przynajmniej jeden sprawny samochod, a Saddam Husajn utrzymywal niska cene benzyny: niecale dziesiec centow za litr. Kierowca odjechal. Smith jeszcze raz rozejrzal sie i ostroznie przeszedl przez ulice do budynku, w ktorym kiedys miescila sie ambasada amerykanska. Okna byly powybijane, a sam budynek i teren wokol niego znajdowaly sie w oplakanym stanie. Miejsce to sprawialo wrazenie opuszczonego, ale Jon nie zatrzymywal sie. Nacisnal dzwonek. Stany Zjednoczone nadal mialy swojego czlowieka w Bagdadzie, ale byl nim Polak. W tysiac dziewiecset dziewiecdziesiatym pierwszym, pod koniec wojny w Zatoce, Polska przejela kontrole nad okazalym budynkiem amerykanskiej ambasady. Od tamtej pory, nawet gdy na miasto spadaly amerykanskie bomby i pociski, polscy dyplomaci nie opuszczali gmachu. Reprezentowali w Iraku nie tylko interesy swojego kraju, lecz takze Ameryki. W wielkiej zniszczonej ambasadzie zajmowali sie sprawami paszportowymi, sledzili miejscowe media i od czasu do czasu przekazywali poufne wiadomosci miedzy Waszyngtonem a Bagdadem. Tak jak podczas wszystkich wojen czasem nawet wrogowie musza sie porozumiewac i tylko dlatego Saddam Husajn tolerowal Polakow. W kazdej chwili mogl zmienic zdanie i uwiezic wszystkich. Frontowe drzwi ambasady uchylily sie, ukazujac wysokiego mezczyzne z zadartym nosem, gestymi siwymi wlosami i krzaczastymi brwiami oslaniajacymi inteligentne brazowe oczy. Pasowal do opisu podanego mu przez Petera. -Jerzy Domalewski? - zapytal Smith. -We wlasnej osobie. Pan pewnie jest przyjacielem Petera. Drzwi uchylily sie szerzej i dyplomata zmierzyl go wzrokiem. Mial okolo czterdziestu pieciu lat. Brazowy garnitur zwisal na nim, jakby rozciagnal sie w praniu. Mowil po angielsku z polskim akcentem. -Prosze do srodka. Po co mamy robic z siebie lepszy cel, skoro i tak nim jestesmy. Zamknal za Jonem drzwi i zaprowadzil przez marmurowy hol do duzego gabinetu. - Na pewno nikt pana nie sledzil? Podobalo mu sie pewne spojrzenie ciemnoniebieskich oczu nieznajomego i sila, ktora emanowal. W pelnym niebezpieczenstw Bagdadzie przydadza mu sie obydwie te cechy. Smith natychmiast wyczul niepokoj swego rozmowcy. -MI6 wie, co robi. Nie bede zanudzal pana szczegolami, jak przemycili mnie do Iraku. -Dobrze. Niech pan nie mowi - zgodzil sie Domalewski, zamykajac drzwi gabinetu. - Sa tajemnice, o ktorych nikt nie powinien wiedziec. Nawet ja. Na jego twarzy pojawil sie wymuszony usmiech. - Prosze spoczac. Jest pan pewnie zmeczony. Tamten fotel z poreczami jest wygodny. Ma jeszcze sprezyny. Jon usiadl. Domalewski podszedl do okna i przez szpare w zaluzjach wyjrzal na zewnatrz. - Musimy bardzo uwazac. Jon zalozyl noge na noge. Rzeczywiscie byl zmeczony. Czul jednak potrzebe niezwlocznego kontynuowania dochodzenia. Myslal o Sophii i jej tragicznej smierci. Chwilami nie mogl zniesc mysli, ze juz jej nie ma. We snie i na jawie tesknil za nia. Musial dowiedziec sie, kto ma wirusa. Kimkolwiek byl ten czlowiek, na pewno to on zabil Sophie. Ale dlaczego? Trzy dni temu wczesnie rano wyladowal na londynskim lotnisku Heathrow, przebrany w nowe cywilne ubrania, ktore kupil w San Francisco. Byl to poczatek dlugiej, wyczerpujacej podrozy. Na Heathrow agent MI6 przemycil go do wojskowego ambulansu, ktorym dostal sie do bazy RAF-u we wschodniej Anglii. Stamtad odlecial do Arabii Saudyjskiej. Na pustynnym ladowisku odebral go bezimienny i malomowny kapral ze specjalnych sluzb powietrznych. Byl ubrany w dlugi beduinski stroj i doskonale mowil po arabsku. -Zaloz to. Rzucil Jonowi galabije. - Wykorzystamy postanowienia malo znanego przedwojennego porozumienia. Jak sie okazalo, mowil o iracko-saudyjskiej "strefie neutralnej", ktora umozliwiala wedrownym Beduinom korzystanie z historycznych szlakow handlowych. Jon i kapral, przebrani w grube szaty, byli przerzucani z jednego obozu Beduinow do drugiego przez czlonkow irackiego podziemia. Wreszcie dotarli do przedmiesc Bagdadu. Tam kapral zaskoczyl Jona, wreczajac mu falszywe dokumenty, irackie dinary, zachodnie ubranie, identyfikator i opaske pracownika ONZ z Belize. Nazywal sie teraz Mark Bonnet. Krecil glowa zdumiony sumiennoscia MI6. -Nie wspomniales mi o tym. -Pewnie, ze nie - odparl z oburzeniem kapral. - Nie wiedzialem, czy ci sie uda. Po co marnowac taki swietny kamuflaz na trupa? Uscisnal mu dlon na pozegnanie. - Jesli znow zobaczysz tego wariata, Petera Howella, powiedz mu, ze jest nam winien przysluge. Teraz Jon siedzial w bylej ambasadzie amerykanskiej, ubrany jak typowy pracownik ONZ w brazowe bawelniane spodnie, koszule z krotkimi rekawami, kurtke zapinana na suwak z opaska i identyfikatorem ONZ. W kieszeni mial pieniadze i dokumenty. -Prosze nie obrazic sie za te srodki ostroznosci - ciagnal dalej Domalewski, wygladajac caly czas na ulice. - Nie mozna nas winic za to, ze nie pomagamy panu z wiekszym entuzjazmem. -Oczywiscie. Ale prosze mi wierzyc: podjecie tego ryzyka moze miec szczegolne znaczenie. Domalewski pokiwal glowa. -Peter mowil mi o tym. Podal mi tez liste lekarzy i szpitali, ktore chcialby pan odwiedzic. - Polak odwrocil sie od okna. Uniosl krzaczaste brwi i znowu otaksowal spojrzeniem Smitha. Jego stary przyjaciel Peter Howell powiedzial, ze Amerykanin jest lekarzem. Czy poradzi sobie, jesli zostanie zaatakowany? To prawda, ze z ta szeroka twarza, silnymi ramionami i szczupla talia bardziej przypominal snajpera niz chirurga. Domalewski uwazal sie za znawce ludzi. Wszystko wskazywalo na to, ze Peter mial racje co do tego przebranego Amerykanina. -Zaaranzowal pan spotkania? - zapytal Jon. -Oczywiscie. Na niektore pana zawioze. Na pozostale sam bedzie pan musial dotrzec. Glos dyplomaty przybral ostrzegawczy ton. - Ale prosze pamietac, ze jesli wpadnie pan w ich rece, papiery z ONZ nie pomoga panu. To jest panstwo policyjne. Wielu obywateli jest uzbrojonych, kazdy moze byc szpiegiem. Prywatna policja Husajna, Gwardia Republikanska, jest tak potezna i brutalna, jak SS i gestapo razem wziete. Bez przerwy poluja na wrogow panstwa, dysydentow lub tych, ktorzy po prostu im sie nie podobaja. -Rozumiem, ze moga dzialac na oslep. -A wiec zna pan troche Irak. -Troszeczke - Smith posepnie kiwnal glowa. Domalewski uniosl glowe, nie przestajac taksowac spojrzeniem Amerykanina. Podszedl do biurka i wysunal szuflade. -Czasem najwiekszym niebezpieczenstwem jest przypadkowosc ich dzialan. Przemoc wybucha tu nagle, bez logicznych przyczyn. Peter powiedzial, ze to sie panu przyda. Usiadl w fotelu obok Jona i wyjal wojskowa berette. Smith wzial ja od niego z radoscia. -Peter mysli o wszystkim. -Ja i moj ojciec przekonalismy sie niegdys o tym. -Pracowaliscie razem? -Niejednokrotnie. I dlatego robie to dla niego. Smith zastanawial sie przed chwila, dlaczego Domalewski zgodzil sie mu pomoc. -Dziekuje wam obu. -Mam nadzieje, ze bedzie pan mogl nam dziekowac jutro i pojutrze. Peter twierdzi, ze potrafi sie pan poslugiwac beretta. Jesli zajdzie taka potrzeba, niech pan z niej skorzysta bez wahania. Prosze pamietac, ze kazdy cudzoziemiec schwytany z bronia jest aresztowany. -Dziekuje za ostrzezenie. Wolalbym uniknac wiezienia. -To dobrze. Slyszal pan o Zakladzie Karnym pod al-Rashid? Jona nie bylo w Iraku od czasu wojny w Zatoce i choc staral sie sledzic wydarzenia, nie znal wszystkich szczegolow. -Niestety, nie. Domalewski sciszyl glos, a jego slowa zdradzaly strach. -Dopiero niedawno potwierdzono jego istnienie. To szesc pieter pod ziemia. Prosze sobie wyobrazic: bez okien, przez ktore moglby ktos zajrzec, i bez scian, przez ktore slychac byloby krzyki torturowanych, zadnej nadziei na ucieczke. Zostal wybudowany przez iracki wywiad wojskowy pod szpitalem niedaleko obozu wojskowego w al-Rashid na poludnie stad. Podobno projekt i budowe nadzorowal Qusai, szalony syn Saddama. Oficerowie wojskowi i urzednicy, ktorzy naraza sie Saddamowi, maja dla siebie cale pietro z salami tortur i komorami egzekucyjnymi. Innych wiezniow mozna wyslac na poziom, gdzie oficjalnie przestaja istniec. Nie wolno o nich pytac. Nie wolno wymieniac ich nazwisk. Ci biedacy znikajana zawsze. Ale dla mnie najgorsza czescia budynku... najbardziej przerazajaca i dzika... jest najnizszy poziom. Tam Saddam ma nie tylko lochy, ale tez piecdziesiat dwie szubienice. Jon zadrzal. -Piecdziesiat dwie szubienice? To przeciez masowe egzekucje. To nie jest czlowiek, tylko zwierze! -Ma pan racje. Lepiej skorzystac z broni, niz dac sie z nia schwytac. W najlepszym przypadku zamieszanie da panu szanse ucieczki. Zawahal sie. Klasnal w dlonie i spojrzal na Jona. Oczy pociemnialy mu z niepokoju. - Jest pan tu nielegalnie, nieoficjalnie i bez ochrony. Moga pana aresztowac i jesli bedzie pan mial szczescie, szybko zabija. -Rozumiem. -Jesli sie pan nie rozmyslil, czeka pana duzy rejon do objazdu. Musimy zaraz ruszac. Przez krotki moment Jon Smith zobaczyl w myslach udreczona twarz Sophii walczacej o zycie. Pot lsnil na zaczerwienionych policzkach... splatane jedwabiste wlosy... drzace palce siegaly do gardla w rozpaczliwej probie zlapania oddechu. Cierpiala strasznie. Patrzyl na ponura twarz Domalewskiego i myslal o jedynej kobiecie, ktora kochal, i jej potwornej, niewyjasnionej, niepotrzebnej, zbrodniczej smierci. Dla Sophii mogl stawic czolo wszystkiemu. Nawet Irakowi i Saddamowi Husajnowi. Wstal. -Chodzmy. Rozdzial 27 10.05, Bagdad Z tylnego siedzenia jedynej sprawnej limuzyny nalezacej do ambasady Jon patrzyl na tetniace zyciem miasto. Zauwazyl z obrzydzeniem, ze wszedzie widac fotografie Saddama Husajna: na ogromnych billboardach, plakatach na murach, oprawione w ramki na obskurnych wystawach. Saddam z grubymi wasami i szerokim usmiechem. Saddam z dzieckiem na rekach. Saddam bohatersko stawia czolo nowemu amerykanskiemu prezydentowi. Saddam w gronie rodzinnym i wsrod biznesmenow. Saddam dumnie salutuje defilujacym zolnierzom.W Bagdadzie, starozytnym centrum nauki i kultury, zelazne rzady Husajna byly silniejsze niz kiedykolwiek przedtem. Zamienil wojne w zrodlo swojej potegi, a nieszczescie narodu w powod do patriotycznej dumy. Gdy miliony jego rodakow umieraly z glodu - winil za to Narody Zjednoczone i ich embargo - al-hissar - on sam i jego poplecznicy oplywali w bogactwa. Oburzenie Jona doszlo do zenitu, gdy dotarli do eleganckiej dzielnicy Jadiriya, w ktorej dostatnio urzadzilo sie wielu stronnikow i pochlebcow Husajna i wojennych spekulantow. Mijali pretensjonalne rezydencje, eleganckie kawiarnie i szykowne butiki. Przy chodnikach staly wypolerowane mercedesy, BMW, ferrari. Drogich restauracji pilnowali portierzy w liberiach. Miejsce powszechnej nedzy zajela tam ludzka chciwosc. Smith pokrecil glowa. -Za to powinno sie karac. -Biorac pod uwage to, jak wyglada reszta Bagdadu, wjazd do Jadiriyi mozna porownac do ladowania na innej planecie. Bardzo bogatej planecie. Jak ci ludzie sie nie wstydza? -Niepojete. -Racja. Domalewski zatrzymal samochod przed ladnym, pokrytym stiukami budynkiem z niebieska dachowka. - Jestesmy na miejscu. Silnik zamilkl, Polak obejrzal sie do tylu przez ramie. Byl powazny i skupiony. - Zaczekam. Chyba ze zobacze, jak wyprowadza pana Gwardia Republikanska. Nie sadze, zeby tak sie stalo, ale jesli tak - prosze sie nie obrazic - zobaczy pan tylko spaliny z rury wydechowej. Smith usmiechnal sie lekko. -Rozumiem. W domu z niebieska dachowka miescil sie gabinet doktora Husseina Kamila, wybitnego internisty. Rozgladajac sie ostroznie, Smith ruszyl szpalerem palm daktylowych, nieruchomych w upalnym powietrzu, do rzezbionych drewnianych drzwi. W poczekalni bylo chlodno i pusto. Obejrzal wzorzyste dywany, draperie i wyscielane meble. Popatrzyl na zamkniete drzwi gabinetu, zastanawiajac sie, czy jest bezpieczny i czy znajdzie tu odpowiedzi na nurtujace go pytania. Mimo zewnetrznych oznak bogactwa lekarzowi nie wiodlo sie chyba najlepiej. Izolacja gospodarcza Iraku i tutaj dawala o sobie znac. Draperie byly wyblakle, obicia na meblach wytarte. Kolorowe czasopisma na stolikach mialy piec, dziesiec lat. W drzwiach stanal doktor. Byl to mezczyzna sredniego wzrostu, po piecdziesiatce, ze sniada cera i nerwowymi, rozbieganymi oczami. Mial na sobie bialy lekarski fartuch, spod ktorego wystawaly wyprasowane szare spodnie. Pracowal sam - bez pielegniarki czy recepcjonistki. Najwyrazniej chcial sie spotkac ze Smithem bez swiadkow, Jon przywital sie, podajac falszywe nazwisko Marka Bonneta. Doktor pochylil uprzejmie glowe, ale odezwal sie cichym, pelnym niepokoju glosem. -Czy moge zobaczyc panski dowod tozsamosci? Mowil po angielsku z najlepszym brytyjskim akcentem. Jon podal mu podrobione papiery. Doktora Kamila powiadomiono, ze Jon jest czlonkiem miedzynarodowego zespolu, ktory prowadzi dochodzenie w sprawie nowego wirusa. Lekarz zaprowadzil go do gabinetu, gdzie obejrzal dokumenty tak dokladnie, jakby badal slady raka na skorze. Jon rozgladal sie po gabinecie. Biale sciany, chromowane narzedzia, dwa drewniane stolki i pomalowany na bialo stol, na ktorym w glinianej misce lezaly resztki olowkow. Sprzet medyczny nosil slady wieloletniego uzywania. Wszystko lsnilo czystoscia, ale tam, gdzie powinny stac probowki, czekaly puste podstawki. Biale przescieradlo na kozetce bylo cienkie i przetarte. Czesc przyrzadow byla przestarzala. To zreszta nie jedyny problem, z ktorym borykali sie iraccy lekarze. Domalewski powiedzial mu, ze wielu z nich ukonczylo najlepsze uczelnie medyczne na swiecie. Nadal stawiali dobre diagnozy, ale ich pacjenci sami musieli zdobywac lekarstwa. Leki mozna bylo kupic glownie na czarnym rynku i nie za dinary, tylko za amerykanskie dolary. Nawet elita miala problemy z ich zdobyciem, choc byli gotowi zaplacic astronomiczne sumy. Lekarz oddal mu w koncu papiery. Nie zaproponowal Jonowi, zeby usiadl, i sam tez nie siadal. Stali posrodku podniszczonego gabinetu. W koncu rozpoczeli pelna wzajemnej nieufnosci rozmowe. -Co konkretnie chcialby pan wiedziec? - zapytal lekarz. -Zgodzil sie pan ze mna rozmawiac, doktorze. Co pan chce mi powiedziec? Doktor machnal reka. -Ostroznosci nigdy za wiele. Jestem blisko naszego wielkiego przywodcy. Wielu czlonkow Rady Rewolucyjnej to moi pacjenci. Jon przyjrzal mu sie. Wygladal na kogos, kto cos ukrywa. Ciekawe, czy uda sie go naklonic do zwierzen. -Cos pana trapi, doktorze. Mysle, ze to jakis problem medyczny. Na pewno nie ma to nic wspolnego z Saddamem i wojna, wiec mozemy go spokojnie omowic. Moze - dodal ostroznie - chodzi o smiertelne ofiary nieznanego wirusa? Kamil zagryzl dolna warge. W czarnych jak heban oczach pojawil sie strach. Potoczyl niemal blagalnym spojrzeniem po gabinecie, jakby obawial sie, ze zdradza go same sciany. Byl jednak wyksztalconym czlowiekiem. Westchnal wiec i przyznal: -Rok temu leczylem pacjenta, ktory zmarl na nagly atak zespolu ostrych zaburzen oddechowych i krwotok z pluc. Dwa tygodnie wczesniej zapadl na ciezkie przeziebienie. Jon stlumil dreszcz podniecenia. Te same objawy, co w Stanach Zjednoczonych. -Byl weteranem "Pustynnej Burzy"? W oczach lekarza zaplonal strach. -Niech pan nie wymienia tej nazwy! - szepnal. - W szeregach Gwardii Republikanskiej mial zaszczyt walczyc w "chlubnej wojnie o wyzwolenie"! -Czy jego smierc mogla nastapic wskutek uzycia broni biologicznej? Wiemy, ze Saddam dysponowal taka bronia. -To klamstwo! Nasz wielki przywodca nigdy nie pozwolilby na jej zastosowanie. Jesli doszlo do uzycia bojowego srodka biologicznego, to tylko przez nieprzyjaciela. -No wiec, czy jego smierc mogla nastapic wskutek uzycia broni biologicznej przez nieprzyjaciela? -Nie. Wykluczone. -Ale panski pacjent zarazil sie podczas wojny? Lekarz przytaknal. Na jego smaglej twarzy nadal malowal sie niepokoj. -Widzi pan, to byl stary przyjaciel rodziny. Co roku dokladnie go badalem. W tak zacofanym kraju nie mozna byc zbyt ostroznym, jesli chodzi o zdrowie. Rozejrzal sie z niepokojem po gabinecie; wlasnie obrazil swoja ojczyzne. - Po wojnie jego krew wykazywala obecnosc wirusa, ktorego przedtem tam nie bylo. Sprawdzamy takie rzeczy - wirusy, pasozyty, bakterie. Nigdy nie widzialem takiego wirusa, ale skoro nie wywolywal powazniejszych chorob, nie przejmowalem sie. Przerwal i pokrecil glowa z mina winowajcy. - Owszem, mial wiele razy napady goraczki i symptomy lagodnej grypy. Pozniej wywiazalo sie ciezkie przeziebienie i nagle zmarl. -Czy ten wirus zabil jeszcze kogos w Iraku? -Tak. Dwie osoby tu, w Bagdadzie. -Tez wojennych weteranow? -O ile mi wiadomo, tak. -Czy ktos zostal wyleczony? Doktor Kamil zalozyl rece i pokiwal smutno glowa. -Slyszalem jakies pogloski. - Nie patrzyl na Jona. - Ale moim zdaniem ci pacjenci po prostu przezyli zespol ostrych zaburzen oddechowych. Poza nie leczonym wirusem wscieklizny zaden wirus nie zabija w stu procentach. Nawet Ebola. -Ilu przezylo? -Trzech. Znow trzy plus trzy. To kolejne dowody. Teraz Jon usilowal opanowac nie tylko podniecenie, ale i przerazenie. Coraz wiecej informacji wskazywalo na to, ze prowadzono eksperyment z ludzmi w roli krolikow doswiadczalnych. -Gdzie moge ich znalezc? Doktor cofnal sie. -Tylko nie to! Nie chce, zeby pan gdzies jezdzil. Pozniej wykryja, ze informacje pochodza ode mnie. Otworzyl drzwi i wskazal drugie, na koncu korytarza. -Prosze wyjsc! Jon nie ruszyl sie z miejsca. -Cos sprawilo, ze chcial pan ze mna rozmawiac, doktorze. Nie chodzi tylko o te trzy ofiary wirusa. Przez chwile lekarz wygladal, jakby mial wyskoczyc ze skory. -Ani slowa wiecej! Dosyc! Prosze wyjsc! Nie jest pan ani z Belize, ani z ONZ! Podniosl glos. - Wystarczy jeden telefon na policje... Jon zaniepokoil sie. Przerazony lekarz sprawial wrazenie, ze zaraz eksploduje, a on nie mogl narazic sie na konsekwencje tego wybuchu. Wymknal sie bocznymi drzwiami i ruszyl chodnikiem. Z ulga zauwazyl, ze limuzyna z ambasady czeka. Doktor Hussein Kamil trzasl sie ze strachu i zlosci. Byl wsciekly, ze dopuscil do takiej sytuacji, i bal sie, ze zostanie przylapany. Paradoksalnie ta straszna sprawa dawala mu pewna szanse, jesli tylko odwazy sie z niej skorzystac. Pochylil glowe, zalozyl rece i probowal opanowac drzenie. Mial na utrzymaniu duza rodzine, a jego ojczyzna rozpadala sie na jego oczach. Musial myslec o przyszlosci. Klepanie biedy zmeczylo go, a mogl odmienic swoj los. Podniosl w koncu sluchawke. Wykrecil numer, ale nie byl to numer policji. Wciagnal powietrze. -Tak, mowi doktor Kamil. Skontaktowal sie pan ze mna w sprawie pewnego mezczyzny. Opanowal glos. - Wlasnie wyszedl z mojego gabinetu. Wedlug dokumentow jest pracownikiem ONZ z Belize. Nazywa sie Mark Bonnet. Jestem jednak pewien, ze to ten, ktorego szukacie. Tak, wirus z "chlubnej wojny o wyzwolenie"... Pytal o to. Nie, nie mowil, gdzie sie wybiera. Ale bardzo zainteresowali go pacjenci, ktorzy przezyli. Oczywiscie. Bardzo dziekuje. Pieniadze i antybiotyki odbiore jutro. Odlozyl sluchawke na widelki i opadl na fotel. Westchnal i poczul sie lepiej. Na tyle dobrze, ze pozwolil sobie na slaby usmiech. Ryzykowal duzo, ale nagroda byla tego warta. Dzieki tej rozmowie stanie sie ewenementem w Bagdadzie. Bedzie mial wlasny zapas antybiotykow. Zatarl dlonie. Ogarnela go fala optymizmu. Bogaci beda przed nim sie plaszczyc, gdy zachoruja - oni albo ich dzieci. Obsypia go pieniedzmi. I to nie dinarami, bezuzytecznymi w tym ciemnym kraju, w ktorym tkwil uwieziony, odkad ci cholerni Amerykanie rozpoczeli wojne i embargo. Nie, chorzy bogacze obsypia go dolarami. Wkrotce zbierze wystarczajaca sume, zeby oplacic ucieczke swojej rodziny i zaczac nowe zycie gdzie indziej. Gdziekolwiek, byle nie tutaj. 19.01, Bagdad W Bagdadzie powoli zapadal zmierzch. Kobieta ubrana tradycyjnie od stop do glow w abaje przemykala niczym czarny pajak waska, brukowana uliczka pod oknami i balkonami, w ktorych palily sie swiece. Podczas upalnych letnich dni balkony dawaly cien mieszkancom najstarszych czesci miasta. Ale teraz byl chlodny pazdziernikowy wieczor i w waskim przeswicie nad glowa kobiety pojawily sie gwiazdy.Zerknela do gory tylko raz, skoncentrowana na dwoch czekajacych ja zadaniach. Wygladala na stara. Byla zgarbiona, prawdopodobnie ze starosci, ale tez z niedozywienia. Niosla postrzepiona plocienna sportowa torbe. Spowita czarna abaja, twarz miala dodatkowo zakryta tradycyjnym bialym puszi. Widac bylo tylko czarne oczy, ktore jednak nie byly ani spuszczone - jak nakazywal zwyczaj, ani nieruchome. Mijala w pospiechu okna - maszarabija - z rzezbionymi drewnianymi okiennicami, ktore pozwalaly wygladac na ulice, lecz szczelnie zakrywaly wnetrze. Skrecila w kreta ulice, oswietlona kiwajacymi sie na wietrze starymi lampami i wypelniona wrzawa sklepikarzy, rozpaczliwie probujacych sprzedac swe nieliczne towary, potencjalnych klientow z resztkami dinarow i rozbieganych, rozkrzyczanych bosych dzieci. Nikt nie zwracal na nia uwagi. Ludzie uwijali sie, zeby zdazyc przed dwudziesta, tradycyjna godzina zamykania sklepow. Znienacka pojawila sie trojka uzbrojonych funkcjonariuszy budzacej strach Gwardii Republikanskiej Saddama Husajna w charakterystycznych ciemnozielonych mundurach. Zesztywniala na ich widok. Po lewej stronie wsrod parujacych w chlodnym wieczornym powietrzu straganow stal chlop. Zachwalal glosno swieze wiejskie owoce. Wokol zebral sie tlumek, ludzie klocili sie, kto ma co kupic i za jaka cene. Wyciagnela z fald abaji dinary, wmieszala sie w tlum i dolaczyla do tych, ktorzy glosno dopominali sie o towary. Serce walilo jej jak mlotem, katem oka sledzila muskularnych gwardzistow. Cala trojka zatrzymala sie, zeby popatrzec. Jeden z nich cos powiedzial, a dwaj pozostali odpowiedzieli. Czuli sie bezpiecznie - mieli bron i zapewniona dostatnia egzystencje. Chwile potem wybuchli szyderczym smiechem. Kobieta spocila sie, ale nie przestawala blagac chlopa o owoce. Wokol niej inni ogladali sie nerwowo przez ramie. Niektorzy ukradkiem odchodzili. Gwardzisci wypatrzyli ofiare. Piekarz ze sterta bochenkow chleba na rekach, skrywajac za nimi twarz, wycofal sie i szedl skrajem ulicy. Kobieta nie znala go. Gwardzisci otoczyli mezczyzne i wyciagneli pistolety. Jeden z nich wytracil mu z rak bochenki, drugi uderzyl w twarz pistoletem. W plociennej torbie kobiety lezal karabin uzi. Kazda czasteczka jej ciala pragnela wyciagnac go i zabic gwardzistow. Ale gdyby to zrobila, nie wykonalaby juz zleconych zdan. Pod oslona puszi twarz kobiety plonela gniewem. Zagryzla warge. Chciala dzialac. Ale zbyt wielu ludzi zalezalo od niej. Nie mogla zwracac na siebie uwagi. Na ruchliwej ulicy zrobilo sie nagle cicho. Piekarz upadl, ludzie odwrocili wzrok i odsuneli sie. Nieszczescie moglo spotkac kazdego, policjanci byli nieprzewidywalni. Z twarzy pobitego plynela krew. Krzyczal. Kobieta patrzyla, jak dwaj gwardzisci chwytaja go pod ramiona i odciagaja. Moze zostal aresztowany, a moze po prostu pobity. Nie mozna tego ustalic. Jego rodzina na pewno zrobi wszystko, zeby go uwolnic. Minela minuta. Jak podczas ciszy przed burza powietrze wydawalo sie ciezkie i grozne. Swiadomosc, ze policjanci wybrali kogo innego, byla niklym pocieszeniem do nastepnego razu. Ale zycie toczylo sie dalej. Kreta uliczka znow rozbrzmiala glosami. Pojawili sie ludzie. Chlop wzial pieniadze od kobiety i podal jej pomarancze. Drzacymi rekami wrzucila ja do torby, obok uzi, i ruszyla dalej, rozgladajac sie niespokojnie. Wciaz miala przed oczami przerazona twarz piekarza. Skrecila w ulice Sadoun, handlowa arterie z wiezowcami wyzszymi od minaretow na drugim brzegu Tygrysu. Sklepy na szerokim bulwarze oferowaly niewiele towarow, a tych, ktorzy mogli sobie na nie pozwolic, bylo jeszcze mniej. Do Bagdadu nie przyjezdzali juz turysci. Hol nowoczesnego hotelu "King Sargon", gdzie weszla, byl pusty. Imponujacy niegdys, bogaty wystroj zostal zaprojektowany przez zachodnich architektow, ktorzy pragneli polaczyc elementy starozytnej kultury z najnowoczesniejszymi udogodnieniami z Zachodu. Teraz, w kiepskim swietle lamp, hol wydawal sie nie tylko obskurny, ale i opuszczony. Wysoki boj hotelowy z duzymi ciemnymi oczami i wasem Saddama szeptal ze zloscia do znudzonego recepcjonisty. -Co nasz wielki przywodca zrobil dla nas, Rashid? W jaki sposob geniusz z Tikrit zniszczyl diabelskie sily Zachodu i wzbogacil nas wszystkich? Jestem tak bogaty, ze majac tytul doktora, musze nosic te zniszczone lachy - walnal sie w piers ze zloscia - w hotelu, do ktorego nikt nie przyjezdza, a moje dzieci beda mialy szczescie, jesli przezyja, choc i tak nie maja zadnej przyszlosci! -Poradzimy sobie, Balshazar - odpowiedzial posepnie recepcjonista. - Zawsze sobie radzilismy, a Saddam nie bedzie zyl wiecznie. W Bagdadzie wszyscy nazywali swego przywodce Saddamem. Zauwazyli nagle przygarbiona staruszke, ktora bezszelestnie pojawila sie przed nimi. Przez chwile recepcjonista poczul sie nieswojo. Jak mogl ja przegapic? Nad zaslona dostrzegl pare czarnych i bystrych oczu. Kobieta szybko spuscila wzrok - jak przystalo w obecnosci obcych mezczyzn. Recepcjonista zmarszczyl brwi. Odezwala sie po arabsku, unizonym i przestraszonym tonem. -Najmocniej przepraszam. Przyslano mnie z szyciem dla Sundus. Uspokojony juz recepcjonista pogardliwie kiwnal glowa na drzwi dla personelu. -Nie wolno ci wchodzic do holu, kobieto. Nastepnym razem masz wejsc od tylu. Tam twoje miejsce! Wyszeptala slowa przeprosin, opuscila wzrok. Idac, otarla sie o boja hotelowego z tytulem doktora, imieniem Balshazar. Niewidoczna spod abaji reka wsunela do kieszeni jego wystrzepionej liberii zlozona kartke. Boj nie dal nic po sobie poznac. Zwrocil sie do wynioslego recepcjonisty z pytaniem: -A co z elektrycznoscia? O ktorej jutro maja wylaczyc? - Bezwiednie zakryl kieszen reka. Kobieta znikla za drzwiami dla personelu. Dochodzily do niej strzepy wznowionej rozmowy. Odetchnela z ulga. Pierwsze zadanie wykonala. Ale to nie koniec niebezpieczenstw. Miala do zalatwienia jeszcze jedna, bardzo wazna sprawe. Rozdzial 28 19.44, Bagdad Ostry wiatr z pustyni hulal wieczorem po miescie i wysylal do domow tych, ktorzy robili zakupy na ulicy Szejka Omara. W rzeskim powietrzu wyczuwalo sie intensywny zapach kadzidla i kardamonu. Niebo bylo czarne, temperatura spadla. Zgarbiona staruszka w czarnej abaji, z twarza zaslonieta puszi - ta sama, ktora zaniosla wiadomosc do hotelu "King Sargon" - przeciskala sie przez tlum przechodniow. Mijala stragany z uzywanymi rzeczami, przy ktorych klebili sie ludzie ze smykalka do napraw. Te nedzne stragany prowadzili czesto zamozni niegdys mieszkancy Bagdadu. Sprzedawali wszystko, od ziol i goracych posilkow do uzywanych rur.Gdy byla juz bliska celu, oniemiala ze zdumienia. Serce zabilo jak szalone. Nie dowierzala wlasnym oczom. W tym miejscu tlum przerzedzil sie, wyroznial sie wiec bardziej niz gdzie indziej. Wysoki, szczuply, muskularny, byl jedynym Europejczykiem na ulicy. Mial te same ciemnoniebieskie oczy, kruczoczarne wlosy i opanowana twarz, ktore przypomniala sobie z bolem i zloscia. Ubrany byl w kurtke i brazowe spodnie. Ale mimo iz mial na ramieniu opaske ONZ, wiedziala, ze wcale nie pracuje dla ONZ. Gdyby byl zwyklym Europejczykiem - a w Iraku jest to teraz niecodzienny widok - tez by mu sie przyjrzala. Ale ten mezczyzna nie byl jej obcy i zanim weszla do sklepu, zatrzymala sie na chwile. Najbardziej doswiadczone oko zauwazyloby w jej ruchach tylko lekkie wahanie, choc przezyla prawdziwy wstrzas. Co on robi w Bagdadzie? Byl ostatnia osoba, ktora chcialaby zobaczyc... lub wesprzec. Doktor medycyny, podpulkownik Jonathan Smith. Jon rozejrzal sie niespokojnie po ulicy pelnej tekturowych straganow i warsztatow. Przez caly dzien odwiedzal gabinety lekarskie i szpitalne archiwa, rozmawial ze zdenerwowanymi lekarzami, pielegniarkami i dawnymi sanitariuszami wojennymi. Potwierdzali, ze w zeszlym roku u szesciu osob stwierdzono zespol ostrych zaburzen oddechowych wywolany smiertelnym wirusem, ktorym sie zajmowal. Nikt nie mogl jednak nic powiedziec o trojce ozdrowiencow. Na ulicy odniosl wrazenie, ze ktos go obserwuje. Przyjrzal sie badawczo oswietlonej ulicy z nedznymi straganami i mezczyznom w dlugich luznych galabijach, ktorzy siedzieli przy porysowanych stolach, pili goraca herbate i palili nargile. Probowal zachowac obojetny wyraz twarzy. Ale wydawalo mu sie dziwne, ze spotkanie ze swiatowej slawy pediatra i chirurgiem, doktorem Radah Mahukiem, ma sie odbyc w tej starej dzielnicy. Instrukcje Domalewskiego byly jednak jasne. Jon popadal w rozpacz. Ten znany lekarz byl jego ostatnia nadzieja. Pozostanie w Bagdadzie przez kolejna dobe radykalnie pogorszyloby jego sytuacje. Kazda z osob, z ktorymi rozmawial, mogla doniesc na niego Gwardii Republikanskiej. Z drugiej strony nastepny informator mogl byc tym, ktory wyjawi mu, skad pochodzi wirus i jaki dran zainfekowal Irakijczykow i Sophie. Zatrzymal sie przed sklepem. Po obu stronach niskich ciemnych drzwi wisialy na lancuchach lyse opony. Domalewski kazal mu przyjsc do tego mrocznego warsztatu. Wedlug polskiego dyplomaty jego wlascicielem byl biznesmen, ktorego rozwijajaca sie firme zrujnowaly bezcelowe wojny Saddama Husajna. Obskurny wyglad sklepu nie uspokoil Jona. Zerknal na zegarek. Byl punktualny. Rozejrzal sie po raz ostatni i wszedl do srodka. Za zniszczonym kontuarem stal niski, lysiejacy mezczyzna. Mial szorstka skore i tak jak wszyscy czarne wasy. Czytal cos z kartki, ktora trzymal w grubych palcach poplamionych smarem. W glebi kobieta w tradycyjnej czarnej sukni ogladala opony. -Ghassan? zapytal Jon. -Nie tutaj. Irakijczyk odpowiedzial po angielsku z silnym akcentem i otaksowal Jona bystrym spojrzeniem. Jon sciszyl glos i zerknal na kobiete, ktora podeszla blizej, najwidoczniej po to, zeby obejrzec inna kupe opon. -Musze z nim porozmawiac. Farouk al Dubq powiedzial mi, ze ma nowe opony Pirelli. - Tak brzmialo haslo, ktore Domalewski przekazal Jonowi. Nie powinno wzbudzac zainteresowania, bo dawniej firma Ghassana na ulicy Rashida specjalizowala sie w sprowadzaniu najlepszych opon z calego swiata i wszyscy wiedzieli, ze Ghassan jest prawdziwym znawca. Ghassan uniosl brwi z aprobata. Usmiechnal sie lekko, zmial kartke w spracowanych dloniach i odpowiedzial serdecznie, duzo lepsza angielszczyzna. -Ach, Pirelli. Doskonale opony. Prosze za mna na zaplecze. Gdy odwrocil sie, zeby poprowadzic Jona, wymamrotal cos po arabsku. Jonowi zjezyly sie wlosy. Zdazyl zauwazyc, ze kobieta w dlugiej czarnej abaji wymknela sie jak cien przez frontowe drzwi. Zmarszczyl brwi. Intuicja podpowiadala mu, ze cos nie gra. -Kto...? - zaczal. Ale Ghassan przerwal mu. -Szybko, tedy - ponaglal. Przebiegli przez luk z ciezkimi zaslonami do mrocznego magazynu, gdzie stosy zuzytych opon niemal tarasowaly tylne wejscie. Jeden stos siegal sufitu. Na najnizszej stercie na srodku pokoju siedziala Arabka w srednim wieku z dzieckiem na rekach. Jej policzki i wysokie czolo byly pokryte siateczka cienkich zmarszczek. Z zaciekawieniem zwrocila na Jona czarne jak wegiel oczy. Miala na sobie dluga wzorzysta sukienke, czarny sweter i bialy szal owiniety wokol glowy i szyi. Ale wzrok Jona spoczal na wilgotnej, rozpalonej twarzy dziecka. Podszedl szybko do kwilacego niemowlecia. Bylo najwyrazniej chore. Jako lekarz chcial mu pomoc, bez wzgledu na to, czy byla to pulapka. Ghassan powiedzial cos szybko po arabsku i Jon uslyszal, ze wymienil jego nazwisko z falszywych dokumentow. Kobieta zmarszczyla brwi i zaczela zadawac pytania. Zanim Jon zdazyl podniesc dziecko, rozlegl sie glosny trzask od strony sklepu. Ktos kopniakiem otworzyl drzwi. Jon zamarl. Uslyszal stukot butow i glos wolajacy cos po arabsku. Poczul w zylach zastrzyk adrenaliny. Ktos ich wsypal! Wyciagnal berette i odwrocil sie. Ghassan wydobyl ze stosu lysych opon Goodyear stary karabin AK-47. -Gwardia Republikanska! - krzyknal. Poslugiwal sie bronia ze swoboda, ktora podpowiedziala Jonowi, ze nie po raz pierwszy korzystal z tego poteznego karabinu w obronie wlasnej lub sklepu. Jon ruszyl w strone sklepu. Ghassan zastapil mu droge. Z wsciekloscia wskazal ruchem glowy kobiete z chorym dzieckiem. -Wydostan ich stad. Reszte zostaw mnie. To moj sklep. Nie czekal na reakcje Jona. Podbiegl do luku, wsunal lufe karabinu miedzy zaslony i otworzyl ogien krotkimi seriami. Halas byl ogluszajacy. Sciany z dykty zadrzaly. Kobieta krzyknela. Dziecko rozplakalo sie. Jon podbiegl do nich z beretta w reku. Kobieta z dzieckiem biegla juz w strone tylnych drzwi. Nagle do magazynu wdarl sie deszcz kul z broni automatycznej. Ghassan cofnal sie i ukryl za stosem opon. Z rany na ramieniu saczyla mu sie krew. Jon wciagnal kobiete z dzieckiem za inny stos. Kule wpadaly do magazynu i ladowaly z gluchym odglosem w grubych oponach. W powietrzu fruwaly kawalki gumy. Ghassan modlil sie zarliwie za oponami. -Allach jest wielki. Allach jest sprawiedliwy. Allach jest milosierny... Kolejna seria z broni automatycznej przeszyla pokoj. Kobieta pochylila sie nad dzieckiem, zeby je oslonic, a Jon pochylil sie nad nimi. Kule trafialy w butelki i sloiki na polkach. Kawalki szkla rozprysly sie po calym magazynie. Gwozdzie, sruby i nakretki smigaly jak odlamki pociskow. Gdzies samoistnie zeszla woda w toalecie. Jon widywal to nieraz - bezmyslne przekonanie zle wyszkolonych zolnierzy, ze wroga pokona sie brutalna sila ognia. W rzeczywistosci taki atak nie szkodzi dobrze okopanemu lub ukrytemu przeciwnikowi. Przez caly czas Ghassan modlil sie z przejeciem. Znow rozlegly sie strzaly. Jon przykucnal na pietach i spojrzal z troska na kobiete, blada ze strachu. Poklepal ja po plecach - nie umial dodac jej otuchy w jej jezyku. Dziecko plakalo i kobieta probowala je zabawic, szczebioczac uspokajajaco. Nagle zapadla cisza. Z jakiegos powodu Gwardia Republikanska wstrzymala ogien. Jon szybko domyslil sie dlaczego. Glosne kroki zdradzily, ze zblizali sie do zaslonietego luku i zamierzali wtargnac do magazynu. -Chwala Allachowi! - Ghassan wyskoczyl zza stosu opon. Usmiechal sie fanatycznie, a jego czarne oczy plonely. Zanim Jon zdazyl go powstrzymac, sforsowal zaslone i otworzyl ogien z karabinu.Zza zaslony rozlegly sie krzyki i jeki. Odglosy chaotycznego odwrotu. Potem zapadla nagle cisza. Jon zawahal sie. Powinien zabrac stad kobiete z dzieckiem, ale moze... Podniosl sie i podbiegl do zaslonietego luku. W sklepie znowu rozpoczela sie strzelanina. Padl na podloge i podczolgal sie do zaslony. Strzaly ucichly. Wstrzymal oddech i wyjrzal przez szpare pod zwisajaca kotara. W tej chwili cisze rozdarla kolejna seria strzalow, jak krzyk na pustyni. Ghassan lezal za kontuarem. Nie poddawal sie. Smith patrzyl na niego z podziwem. Wtedy zobaczyl, ze policjanci skradaja sie, zeby zaskoczyc Ghassana od tylu. Bylo ich zbyt wielu i Irakijczyk nie mial szans. Jon chcial mu pomoc, moze we dwojke daliby sobie rade i umozliwili wszystkim ucieczke. Uslyszal, jak na waskiej ulicy przed warsztatem zatrzymuja sie samochody. Sciagneli posilki. To samobojstwo. Obejrzal sie na kobiete. Trzymala dziecko na rekach i czekala na jego decyzje. Ghassan prosil, zeby ja uratowal. Narazal zycie nie tylko po to, zeby bronic warsztatu, ale zeby pozwolic jej i dziecku na ucieczke. Poza tym Jon mial misje do spelnienia. Misje, ktora mogla ocalic od strasznej smierci miliony ludzi. Westchnal i pogodzil sie z faktem, ze nie uratuje Ghassana. Nie zwlekal dluzej. Przy wtorze ogluszajacych strzalow otworzyl popekane tylne drzwi. Krzyki rannych odbijaly sie echem po podziurawionym jak rzeszoto magazynie. Poslal kobiecie uspokajajacy usmiech, wzial ja za reke i wyjrzal na ciemna uliczke. Byla tak waska i gleboka, ze nawet wiatr nie mial gdzie wiac. Pociagnal ja za soba i wyszli na zewnatrz. Kobieta z dzieckiem ruszyla za nim. Pobiegli w lewo, ale zatrzymali sie. Po obu stronach waskiego przejscia stawaly z piskiem opon wojskowe pojazdy. Wyskakiwali z nich zolnierze. Smith wpadl w pulapke zastawiona przez Gwardie Republikanska. Rozdzial 29 1.04, Frederick, Maryland Technik Adele Schweik wyrwal ze snu przenikliwy, irytujacy sygnal. Czujnik podlozony w gabinecie doktor Russell w odleglym o kilometr Instytucie Chorob Zakaznych wlaczyl alarm. Natychmiast otrzezwiala, uciszyla denerwujacy sygnal, wyskoczyla z lozka i wlaczyla kamere, zainstalowana w gabinecie.Usiadla przy biurku w mrocznej sypialni i wpatrywala sie w ekran. W gabinecie doktor Russell pojawila sie ubrana na czarno postac. Z niepokojem przyjrzala sie intruzowi. On - lub ona - wygladal jak przybysz z kosmosu, lecz poruszal sie ze zwinnoscia kota i swoboda, ktora podpowiedziala Schweik, ze nie po raz pierwszy wlamal sie do strzezonego budynku. Mial na sobie przeciwodblaskowy kaptur z respiratorem i nowoczesna kamizelke kuloodporna, ktora mogla zatrzymac kule z wiekszosci pistoletow i karabinow. Wyprostowana w nocnej koszuli, jakby miala na sobie mundur, zostala przed rozjarzonym ekranem na tyle dlugo, by zorientowac sie w zamiarach intruza. Przeprowadzal dokladna rewizje w gabinecie. Potem wyskoczyla z koszuli nocnej, wlozyla mundur i pobiegla do samochodu. W samochodzie turystycznym zaparkowanym o jedna przecznice za wjazdem do Fort Detrick, Marty Zellerbach wpatrywal sie posepnie w ekran komputera. Mial strapiona mine i zgarbil sie na krzesle, manifestujac przesadna rozpacz. Lekarstwo zazyl siedem godzin temu. Gdy przestalo dzialac, wymyslil genialny program, ktory automatycznie zmienial sciezki przekaznikowe, dzieki czemu nikt juz nie mogl namierzyc jego elektronicznych sladow. Lecz ten sukces nie doprowadzil go do dwoch glownych celow: nieujawnione rozmowy telefoniczne Sophii Russell, jesli w ogole istnialy, pozostawaly nadal niedostepne, a trop Billa Griffina zostal zbyt dobrze ukryty. Musial znalezc jakies tworcze rozwiazanie. W innych okolicznosciach z radoscia przyjalby takie wyzwanie, ale teraz niepokoil sie. Mial malo czasu, a prawda byla taka, ze caly czas pracowal nad dwoma problemami i nie zanotowal zadnych postepow. Do tego bal sie o Jona, ktory z wlasnej woli przedostal sie do Iraku, kraju Saddama Husajna. No, a poza tym Marty - choc generalnie nie ufal ludziom - nie chcial dopuscic do zaglady milionow, a taki czekal ich los, jesli wirus nie zostanie powstrzymany. Wlasnie takich chwil unikal przez cale zycie: wybujaly egoizm scieral sie z czyms, co tkwilo na dnie jego serca. Nikt nie wiedzial, ze w Martym drzemie altruista. Nigdy o tym nie wspominal i oczywiscie nigdy sie do tego nie przyznawal, ale z czuloscia myslal o niemowletach, gderliwych staruszkach i doroslych, ktorzy bezinteresownie prowadza dzialalnosc charytatywna. Sam przeznaczal caly roczny dochod ze swojego funduszu powierniczego na rozne szczytne cele na calym swiecie. Codzienne wydatki pokrywal z pieniedzy, ktore dostawal za pomoc w rozwiazaniu problemow komputerowych od prywatnych osob, firm i instytucji rzadowych. Mial tez pokazne konto, z ktorego wyciagnal dwadziescia piec tysiecy dla Jona. Westchnal. Czul rozdraznienie i niepokoj, co podpowiadalo mu, ze niedlugo musi zazyc nastepna pigulke. Ale jego umysl az rwal sie do tego, by uciec w nieznane, gdzie mogl byc soba - wyzwolonym, niesamowitym soba, i niczego sie nie bac. Gdy o tym myslal, gdzies daleko na horyzoncie rozblysly jasne kolory, a swiat zdawal sie rozplywac w coraz wyzszych falach nowych mozliwosci. Zaczynal sie dla niego najplodniejszy okres, kiedy prawie tracil kontrole nad soba. Musial wymyslic, jak sprawdzic dokladnosc rejestru rozmow telefonicznych Sophii Russell i zlokalizowac Billa Griffina. Teraz przyszla na to pora! Zadowolony odchylil sie do tylu, zamknal oczy i radosnie rzucil sie w gwiazdzisty swiat poteznej wyobrazni. Nagle zaskoczyl go zimny, surowy glos, ktory dochodzil jakby z nikad. -Gdybym byl wrogiem, juz bys nie zyl. Marty podskoczyl. -Peter! - ryknal. Odwrocil sie. - Ty idioto! Jak bedziesz sie tak zakradal, dostane zawalu! -Alez z ciebie latwy cel - powiedzial z dezaprobata Peter Howell i pokrecil posepnie glowa. - Musisz bardziej uwazac. Rozsiadl sie w fotelu, ubrany wciaz w czarny stroj komandosa ze specjalnych sluzb powietrznych. Szary kaptur przeciwodblaskowy polozyl sobie na kolanach. Wrocil wlasnie z bezowocnej misji w Instytucie Chorob Zakaznych i jak duch wsliznal sie do samochodu. Marty byl zbyt zdenerwowany na zabawe w szpiegow. Chcial, zeby cale zamieszanie juz sie skonczylo, zeby mogl wreszcie wrocic do swojego spokojnego domu, gdzie najbardziej podniecajacym wydarzeniem dnia jest nadejscie poczty. Wykrzywil pogardliwie usta. -Drzwi byly na pewno zamkniete, kretynie. Jestes zwyklym wlamywaczem! -Niezwyklym wlamywaczem. Peter pokiwal glowa, nie zwracajac uwagi na pogardliwe spojrzenie Marty'ego. - Gdybym byl przecietnym rabusiem, ta pogawedka nie mialaby miejsca. Od czasu, gdy zostawili Jona na lotnisku w San Francisco, zmieniali sie przy kierownicy i zeby zyskac na czasie, spali i jedli w samochodzie. Peter wzial na swoje barki prowadzenie samochodu i zakupy, zeby Marty mial mniej powodow do narzekania. Musial tez poduczyc Marty'ego jazdy, co wystawilo powaznie na probe jego cierpliwosc. Nawet teraz, patrzac na komputerowego geniusza, dziwil sie, jak ten slaby czlowieczek moze czuc sie lepszy od innych, skoro w codziennym zyciu jest tak bardzo uposledzony. Poza tym byl cholernie drazliwy. -Mam nadzieje, ze dowiedziales sie wiecej ode mnie - burknal Marty.- Niestety, nie - na ogorzalej twarzy Petera pojawil sie grymas niezadowolenia. - Nie znalazlem nic waznego. Po dotarciu do Maryland postanowil, ze najlepiej zaczac poszukiwania od samego zrodla, czyli od laboratorium i gabinetu Sophii, zeby upewnic sie, czy Jon niczego nie przeoczyl. Zaparkowal wiec samochod, wlozyl stroj komandosa i dostal sie niepostrzezenie do Detrick. - Marty, moj przyjacielu - westchnal - obawiam sie, ze potrzebujemy twoich nieziemskich zdolnosci komputerowych, zeby pogrzebac w przeszlosci tej nieszczesnej dziewczyny. Mozesz wyciagnac jej akta osobowe z Detrick? Marty rozchmurzyl sie, uniosl rece nad glowe i strzelil palcami. -Wystarczy, ze poprosisz! Poruszajac palcami z wielka predkoscia, stukal w klawiature, obserwowal monitor i kilka minut pozniej odchylil sie do tylu, zalozyl rece i poslal Peterowi tajemniczy usmiech. - Prosze bardzo! Akta osobowe doktor Sophii Lilian Russell. Mam je! Peter obserwowal go z ciemnosci. Martwil sie, odkad Marty zaczal mowic z wykrzyknikami. Przeszedl przez samochodowy salon i pochylil szczuple, zylaste cialo nad komputerem. Wedlug Jona cos kryje sie za wykasowanym raportem z Instytutu Ksiecia Leopolda, ktory zwrocil uwage Sophii - powiedzial cicho. - Dlatego zostal wykasowany, a kartka z jej notatkami wycieta z dziennika. Spojrzal w roziskrzone zielone oczy Marty'ego. - Poszukajmy czegos, co mialoby zwiazek z tym raportem. Marty podskoczyl na krzesle. -Zaden problem! Wydrukuje caly plik. Elektryzujaca energia zdawala sie promieniowac ze wszystkich komorek jego ciala, na twarz wyplynal usmiech samozadowolenia. - Mam go! Mam go! Peter zacisnal mu dlon na ramieniu. -Lepiej wez pigulke. Przykro mi. Wiem, ze ich nie cierpisz. Ale glowa do gory. Nasze mozgi czeka wyjatkowo mozolne zadanie. Ty przynajmniej mozesz swoj znieczulic. Peter czytal glosno raport z Instytutu Ksiecia Leopolda, a Marty porownywal podane w nim informacje z danymi z akt Sophii. Marty analizowal kazda linijke, jego umysl pracowal metodycznie. Mideral byl cudownym lekiem. Blyskawiczne dzialanie specyfiku sprawilo, ze Marty mowil teraz wolniej i cierpliwie pracowal nad zmudnym zadaniem. Zachowywal sie jak wytworny, choc nieco posepny dzentelmen. Nadchodzil swit, a oni nadal nie znalezli ogniwa, ktore laczyloby przeszlosc Sophii z jej korespondencja w Instytucie. -Dobra - zaproponowal Peter. - Cofnijmy sie jeszcze dalej. Gdzie prowadzila badania po uzyskaniu doktoratu?Marty przestudiowal dane. -Na Uniwersytecie Kalifornijskim. -Ktorym? Gdyby Marty nie zazyl leku, zalamalby rozpaczliwie rece nad dyletanctwem Petera. Teraz tylko pokrecil glowa. -W Berkeley, rzecz jasna. -Ach, tak. Podobno to my, Brytyjczycy, jestesmy snobami. Wlamiesz sie do komputera tej nobliwej uczelni czy mamy jechac na Zachodnie Wybrzeze? Marty uniosl brwi zdegustowany dowcipem Petera. Odpowiedzial zrownowazonym, irytujaco powolnym glosem. -Powiedz mi, Peter, gdy lekarstwa nie dzialaja, tez tak bardzo sie nie lubimy? -Tak, moj przyjacielu. Oczywiscie. Marty zadarl dumnie glowe. -Tak myslalem. Dziesiec minut pozniej mial w rekach wyniki badan Sophii z Berkeley. Peter jeszcze raz przeczytal raport z Instytutu Ksiecia Leopolda. Marty sprawdzal dane z Berkeley. -Zadnych wspolnych nazw. Brak badan w terenie. Caly program badawczy poswiecony byl genetyce czlowieka, a nie wirusom. Oparl sie, kartki zsunely mu sie z kolan. - To beznadziejne. -Nonsens. Jak mowimy my, Brytyjczycy: "Walka jeszcze sie nie zaczela". Marty zmarszczyl brwi. -Te slowa wypowiedzial John Paul Jones, gdy walczyl przeciw Brytyjczykom. -Ale formalnie rzecz biorac, wtedy byl jeszcze Brytyjczykiem. Marty usmiechnal sie zlosliwie. -Wedlug ciebie ciagle jestesmy wasza kolonia? -Nigdy nie lubilem tracic dobrych inwestycji. No dobrze, a gdzie skonczyla studia doktoranckie? -W Princeton. -Zajrzyj tam. Praca doktorska Sophii byla zbyt obszerna i szczegolowa, zeby mogli z niej skorzystac. I nie miala zwiazku z wirusami. Badala grupe genow, ktore odpowiadaly za brak ogonow u kotow z wyspy Man. -Czesto wyjezdzala na wyprawy badawcze - zauwazyl Marty. - To moze naprowadzic nas na trop. -Zgoda. Wymieniono nazwisko jej promotora? -Doktor Benjamin Liu. Na emeryturze. Prowadzi jeszcze od czasu do czasu wyklady i mieszka w Princeton. -Dobra - odparl Peter. - Trzeba ruszyc te kupe zlomu. Jedziemy. 13.42, Princeton, New Jersey Im dalej na polnoc, tym liscie nabieraly coraz bardziej jesiennych kolorow. Peter i Marty prowadzili i spali na zmiane. Przejechali przez most Delaware Memorial Bridge na poludnie od Wilmington i mineli autostrada Jersey Turnpike Filadelfie i Trenton. Gdy dotarli do Princeton, popoludniowe slonce swiecilo jasno, a liscie drzew mienily sie roznymi odcieniami czerwieni i zlota.Princeton to stare miasto, swiadek bitwy podczas wojny o niepodleglosc. Tutaj mieli swoja kwatere Brytyjczycy. Zachowaly sie wysadzane drzewami aleje, trawiaste laki, stare domy i klasyczne budynki uniwersyteckie, a takze atmosfera spokoju, sprzyjajaca nauce i niespiesznemu stylowi zycia. Slynny uniwersytet i miasto zyja w symbiozie i jedno bez drugiego nie poradziloby sobie. Doktor Benjamin Liu mieszkal przy bocznej uliczce wysadzanej klonami, ktorych liscie plonely czerwienia. Stateczny, dwupietrowy dom pokryty byl gontami w typowym dla Wschodniego Wybrzeza kolorze drewna, posrednim miedzy ciemnobrazowym a ciemnoszarym. Taka barwa powstaje po wielu latach opierania sie zywiolom. Sam doktor Liu o ogorzalej twarzy odbiegal od stereotypu skromnego, wiecznie klaniajacego sie Chinczyka. Byl wysoki i muskularny, mial oczy i biale zwisajace wasy ascetycznego mandaryna, lecz silna szczeke, pelne policzki i czerstwa cere kapitana z Nowej Anglii. Byl wspanialym przykladem wymieszania rasy zoltej i bialej, a sciany gabinetu pomagaly ustalic jego pochodzenie. Wisialy na nich dwa portrety - przypuszczalnie jego rodzicow. Jeden ukazywal wysoka, atletyczna blondynke w marynarskiej czapce z wedka w reku, drugi dystyngowanego dzentelmena w tradycyjnych szatach mandaryna, siedzacego na dziobie jachtu. Po jednej stronie wisiala wypchana ryba, a po drugiej historyczne insygnia z chinskiego dworu. Doktor Liu wskazal im, gdzie maja usiasc. -W czym moge panom pomoc? Wspominaliscie przez telefon o Sophii Russell. Doskonale ja pamietam. Swietna studentka. Nie mowiac o tym, ze piekielnie atrakcyjna. Przez nia i tylko przez nia rozwazalem nawet mozliwosc nawiazania romansu profesorsko-studenckiego. Zaglebil sie w fotel. - Co u niej slychac? Pod dzialaniem lekow Marty przystapil do powolnej, skrupulatnej odpowiedzi. -No coz, Sophia Russell... Peter zniecierpliwil sie. -Ja to zrobie, Marty. Spojrzal przenikliwie na emerytowanego profesora. - Ona nie zyje. Przepraszam, ze wale prosto z mostu, ale mamy nadzieje, ze moze nam pan pomoc. Zabil ja ten nowy wirus. -Nie zyje? - Doktor Liu byl wstrzasniety. - Kiedy? Czy to mozliwe? Przenosil wzrok z Petera na Marty'ego. Krecil glowa, najpierw wolno, potem energicznie. - Przeciez byla taka... mloda. Zawahal sie, jakby przypomnial sobie jej zywotnosc. Po chwili dotarla do niego reszta. - Nowy wirus? Epidemia ogarnia caly swiat! Mam wnuki i strasznie sie o nie boje. Ta choroba moze zgladzic polowe ludzkosci. Co sie robi, zeby ja powstrzymac? Czy ktos moze mi na to odpowiedziec? Peter powiedzial uspokajajaco: -Wszyscy pracuja dwadziescia cztery godziny na dobe, profesorze. Doktor Russell tez prowadzila badania. -Badania? Wiec tak sie zarazila? -Byc moze. To jedna z rzeczy, ktore probujemy ustalic. Twarz profesora zastygla w ponurym wyrazie. -Nie sadze, zebym mogl jakos pomoc, ale sprobuje. Prosze mi powiedziec, o co chodzi. Peter podal profesorowi jednostronicowy raport. -Z Instytutu Chorob Tropikalnych Ksiecia Leopolda. Prosze to przeczytac i powiedziec, czy raport ma jakis zwiazek ze studiami doktor Russell w Princeton. Zajecia, wyprawy terenowe, badania, przyjaciele, cokolwiek przyjdzie panu do glowy. Profesor Liu kiwnal glowa. Zaczal czytac, czesto przerywajac, zeby sie zastanowic i odnalezc cos w pamieci. Stary zegar na kominku tykal glosno. Profesor przeczytal raport jeszcze raz. Potem jeszcze raz. W koncu pokrecil glowa. -Nie widze tu nic, co wiazaloby sie z praca i studiami Sophii. Zajmowala sie genetyka i z tego, co wiem, nie byla na zadnej wyprawie w Ameryce Poludniowej. Giscours nie studiowal w Princeton, a Sophia nie studiowala w Europie. Nie widze mozliwosci, zeby sie spotkali. - Zacisnal wargi i znow spojrzal na raport. Podniosl glowe. - Ale wiecie co, cos sobie przypominam... Tak, w czasie studiow magisterskich brala udzial w jakiejs wyprawie. Ale nie chodzilo o wirusy. Zawahal sie. - Do diabla, wspomniala o niej mimochodem podczas przyjecia w tym domu. Westchnal. - Chyba nic wiecej nie bede wam w stanie powiedziec. Marty sluchal go uwaznie. Nawet pod dzialaniem lekow jego genialny umysl, choc nieco przytepiony, wciaz przewyzszal inteligencja wiekszosc ludzi. Peter Howell denerwowal go. Zeby mu udowodnic, ze potrafi to zrobic szybko, zadal pytanie. -Gdzie studiowala? Profesor spojrzal na niego. -W Syracuse. Ale wtedy nie studiowala biologii. Nie rozumiem, dlaczego ta wyprawa mialaby miec zwiazek z Giscoursem i jego raportem. Peter otworzyl usta, zeby cos powiedziec, ale Marty byl szybszy. -Oby miala. Przeszyl go nagly dreszcz i spojrzal na Petera. Howell patrzyl na niego ze zrozumieniem. -To nasza ostatnia szansa. Technik Adele Schweik siedziala w swojej malej hondzie i obserwowala dom. Obok niej w fotelu pasazera rozsiadl sie gruby Maddux. Zobaczyla, jak ubrany na czarno intruz wymyka sie z Fort Detrick i wsiada do zaparkowanego w poblizu samochodu turystycznego. Przyjechala za nim do Princeton. Teraz musiala wracac na swoj posterunek w Instytucie. -To tamten woz - powiedziala Madduksowi. - Facet wyglada na niebezpiecznego. Badz ostrozny. Jest jeszcze jeden, ale z nim nie powinniscie miec zadnych problemow. Mozecie ich zdjac, gdy beda wychodzic. -Zameldowalas o tym panu al-Hassanowi? -Nie mialam czasu. Maddux kiwnal glowa. -Dobra, jedz juz. Zajmiemy sie nimi. Wysiadl z hondy i podbiegl do swojej furgonetki. Adele odjechala, nie ogladajac sie ani na niego, ani na samochod turystyczny. Rozdzial 30 9.14, Long Lake, stan Nowy Jork Gorskie powietrze w parku Adirondack bylo slodkie i swieze, a wysokie sosny rzucaly tego ranka cienie na rozlegly kompleks Blanchard Pharmaceuticals. Naczelny lekarz kraju Jesse Oxnard byl pod wrazeniem. Razem z sekretarzem zdrowia Nancy Petrelli zakonczyli obchod po laboratoriach i liniach produkcyjnych firmy, prowadzony osobiscie przez Victora Tremonta. Oxnard slyszal o Blanchard Pharmaceuticals, ale firma dbala o skromny wizerunek, totez nie mial pojecia o jej zasiegu i obecnosci na swiatowych rynkach.Dwoje urzednikow rzadowych spotkalo sie przy kawie z personelem kierowniczym firmy. Potem oboje dolaczyli do Tremonta w jego imponujacym, obitym drewniana boazeria gabinecie. Przez oszklona sciane roztaczal sie widok na okolone lasem jezioro, od ktorego wziela sie nazwa miejscowosci Long Lake. Zasiedli w fotelach przy kominku, cieplym blaskiem plonelo drewno. Sluchali uwaznie Tremonta, ktory z entuzjazmem opowiadal o pochodzeniu obiecujacej surowicy. -...nasi mikrobiologowie wystapili do mnie z ta propozycja ponad dziesiec lat temu. - Bylem wtedy szefem dzialu badawczo-rozwojowego. Przewidywali, ze w zwiazku z wiekszym dostepem do krajow Trzeciego Swiata i migracja ich ludnosci bedzie sie pojawialo coraz wiecej chorob. Innymi slowy, bedzie coraz mniej miejsc na tyle odizolowanych od reszty swiata, by zapobiec epidemiom, ktore dotad mialy ograniczony zasieg. Kraje uprzemyslowione nie zdolaja obronic sie przed nimi, a choroby te mogly byc straszniejsze w skutkach od AIDS. Moi pracownicy mieli nadzieje, ze pracujac nad najbardziej tajemniczymi wirusami, przyczynimy sie nie tylko do rozwoju nauki, lecz opracujemy lekarstwa na nieuleczalne dotad choroby. Jeden z wirusow, na ktorym sie skoncentrowali, atakowal pewien gatunek malp o kodzie genetycznym zblizonym do ludzkiego. Opracowalismy surowice przeciw temu wirusowi. Popatrzyl na nich powaznie. - W tej sprawie wlasnie telefonowalem do pani. Teraz okazuje sie, ze nasze ryzykowne przedsiewziecie moze pomoc swiatu. Przynajmniej mam taka nadzieje. Jesse Oxnard, duzy, krzepki mezczyzna o silnie zarysowanej szczece i grubych wasach, nie byl o tym przekonany. Zmarszczyl czolo. -Ale ten wynalazek... ta surowica... jest wciaz w fazie eksperymentow. Tak? Na smagla, arystokratyczna twarz Tremonta wyplynal wyrozumialy usmiech. W jego blyszczacych wlosach odbijaly sie blaski ognia, gdy krecil glowa. -Mamy juz za soba testy na zwierzetach i ssakach naczelnych. Wykazalismy, ze surowica leczy zainfekowane wirusem malpy. Dlatego postaralismy sie o patent, a teraz zwrocilismy sie do Inspektoratu Zywnosci i Lekow o przyznanie nam zezwolenia na wykorzystanie surowicy w weterynarii. Nancy Petrelli sledzila reakcje Oxnarda, a jednoczesnie podziwiala swade, z jaka Victor Tremont klamie. O malo sama mu nie uwierzyla. A to przypomnialo jej, ze trzeba zabezpieczac sobie tyly, gdy sie ma do czynienia z Tremontem. Nigdy nie dala sie przekonac, ze jest jej przyjacielem. Na poczatku potrzebowal pieniedzy, ktore zainwestowala, pozniej wykorzystywal jej wplywy jako czlonka Kongresu i sekretarza zdrowia. Dlatego zawsze byl dla niej taki mily. Nancy byla realistka. Swoje srebrne wlosy scinala krotko i wygodnie. Ubierala sie w kobiece, lecz praktyczne garsonki od St. Johna. I nigdy nie ryzykowala, chyba ze szanse wygranej byly bardzo duze. Popierala Victora Tremonta i jego wielkie oszustwo, bo wierzyla, ze mu sie uda. Ale tez zdawala sobie sprawe, ze jesli zostanie zdemaskowany, bedzie na nim ciazylo oskarzenie o zbrodnie ludobojstwa. Postanowila wiec zdystansowac sie od wszelkich podejrzen, jakoby miala cos wspolnego z jego dzialaniami. Jednoczesnie oczekiwala, ze Tremont odniesie sukces i uczyni ja bogata. -Malpy to nie ludzie, panie Tremont - wyreczyla Oxnarda, asekurujac siebie.Victor rzucil jej zdziwione spojrzenie. -To prawda - zgodzil sie. - Ale w tym przypadku uklad odpornosciowy malp jest bardzo podobny do ludzkiego. -Zaraz, zaraz, czy ja dobrze rozumiem? Oxnard gladzil sie po wasach. - W ogole nie wiemy, czy ta surowica leczy ludzi? -Oczywiscie, ze nie - odpowiedzial powaznie Tremont. Nie dowiemy sie tego, dopoki nie przeprowadzimy testow na ludziach. Ale jestem przekonany, ze surowica okaze sie pomocna. Naczelny lekarz kraju zmarszczyl brwi. -To wielka przeszkoda. Przeciez moze sie okazac, ze szczepionka nie pomaga, tylko szkodzi. Tremont splotl dlonie i wbil w nie spojrzenie. -Jedno moge zagwarantowac - oswiadczyl uroczyscie, podnoszac wzrok - jesli nie znajdziemy lekarstwa przeciw temu strasznemu wirusowi, umra miliony ludzi. Pokrecil glowa, jak gdyby nie mogl podjac decyzji. - Mysla panstwo, ze nie zastanawialem sie nad tym? Przez dwa dni wahalem sie, czy skontaktowac sie z panstwem. Musialem poczuc w glebi serca, ze postepuje slusznie. I odpowiedz brzmi: tak, jestem pewien, ze nasza surowica pokona te potworna epidemie. Alez drugiej strony, jak moge zagwarantowac, ze nie poglebi cierpien? Cala trojka zastanawiala sie nad tym. Jesse Oxnard wiedzial, ze nie moze zarekomendowac surowicy Tremonta bez szczegolowych testow. Jednoczesnie uswiadamial sobie, ze uznaja go za odwaznego i zdecydowanego, jesli surowica uratuje od smierci miliony chorych na calym swiecie. Nancy Petrelli byla zajeta wlasna osoba. Wiedziala, ze surowica jest skuteczna, ale polityka nauczyla ja przezornosci. Najlepiej przyjac postawe sceptyczna i dolaczyc do mniejszosci, ktora - byla tego pewna - zostanie w koncu przeglosowana i Victor uzyska poparcie. Victora Tremonta martwil Jon Smith i jego przyjaciele. Od czasu fiaska w gorach Sierra Nevada al-Hassan nie mial o nich zadnych wiadomosci. Ocknal sie z zamyslenia. Mial w zanadrzu smialy gest, ktory - jak mial nadzieje - przekona naczelnego lekarza kraju, a za jego posrednictwem prezydenta Castille. Musial jednak wybrac odpowiedni moment. Spojrzal na chmurne i zamyslone twarze Nancy Petrelli i Oxnarda i wiedzial, ze moment nadszedl. Musi przelamac impas. Jesli nie przekona Oxnarda, mozliwe, ze wysilki ponad dwunastu lat pracy pojda na marne. W glebi ducha wiedzial, ze nie moze przegrac. -Najlepiej przekonac sie, przeprowadzajac probe na czlowieku. Przysunal sie do nich, mowil wladczym i powaznym glosem. - Wyizolowalismy mala ilosc smiertelnej mutacji wirusa. Nie jest stabilny, ale mozemy go utrzymac przez mniej wiecej tydzien. Zawahal sie, jakby stanal wobec wielkiego dylematu moralnego. - Jest tylko jedno wyjscie. I prosze mnie nie powstrzymywac: stawka jest zbyt wielka. Musimy myslec o wyzszych celach, nie tylko o wlasnym bezpieczenstwie. Znow przerwal i wciagnal powietrze. - Wstrzykne sobie tego wirusa... Oxnard wzdrygnal sie. -Doprawdy, doktorze, nie musi pan. Tremont podniosl reke. -Nie, nie. Prosze dac mi dokonczyc. Wstrzykne sobie malpiego wirusa, a potem przyjme surowice. Moze nie jest to dokladnie ten sam wirus, ktory teraz sie rozprzestrzenia, ale chyba na tyle podobny, ze gdy przyjme surowice, bedziemy mogli ustalic wszelkie efekty uboczne. Wtedy bedziemy wiedzieli. -To absurd! - zawolala Nancy Petrelli, kontynuujac przewrotna gre. - Nie mozemy pozwolic, zeby narazal pan zycie! Jesse Oxnard zawahal sie. -Zrobilby pan to? -Oczywiscie. Tremont energicznie kiwnal glowa. - Skoro jest to jedyny sposob na przekonanie wszystkich, ze nasza surowica moze powstrzymac cos, co szybko zamienia sie w pandemie. -Ale... - zaczela Nancy Petrelli, ktora wziela na siebie role adwokata diabla. Naczelny lekarz kraju pokrecil glowa. Decyzja nie nalezy do nas, Nancy. Doktor Tremont sklada nam wspaniala humanitarna propozycje. Powinnismy to przynajmniej uszanowac i przedstawic ja prezydentowi. Nancy zmarszczyla brwi. -Jesse, nie mamy pewnosci, ze te dwa wirusy i surowica beda wspoldzialaly tak samo w ludzkim ciele. Zauwazyla, ze Tremont znow spoglada na nia ze zdziwieniem, jak gdyby nie wierzyl wlasnym uszom. - Jesli doktor Tremont zamierza odegrac role krolika doswiadczalnego, powinno sie go zarazic prawdziwym wirusem. Trzeba tez zbadac, czy oba wirusy sa identyczne. Tremont przytakiwal powoli. Zrozumial, ze Nancy Petrelli zmierza do podniesienia ryzyka. -Pani sekretarz ma oczywiscie racje. Tak bedzie najlepiej. Ale porownywanie wirusow moze niepotrzebnie opoznic sprawe. Zapewniam panstwa, ze jestem gotow zarazic sie prawdziwym wirusem. Nasza surowica wyleczy mnie. Jestem pewien. -Nie. Naczelny lekarz kraju klepnal sie po kolanach. - Zanim pozwolimy panu na to, zapytamy rodziny zarazonych wirusem osob, czy pozwola przetestowac surowice na chorych krewnych. W ten sposob dowiemy sie wszystkiego, co trzeba, i moze ocalimy komus zycie. Tymczasem zlece osrodkom w Detrick i Centrum Kontroli, zeby porownano wirusy. -Instytut nigdy sie na to nie zgodzi - zaoponowala pani Petrelli. -Zgodzi sie, jesli poprze nas prezydent. -Dyrektor prawdopodobnie poda sie do dymisji. -Mozliwe. Ale jesli prezydent wyrazi zgode na przetestowanie surowicy, tak sie stanie. Nancy Petrelli udala, ze sie zastanawia. -Nadal jestem przeciwna zastosowaniu surowicy przed seria standardowych badan. Ale jesli sie zdecydujemy, rzeczywiscie rozsadniej bedzie poddac probie kogos, kto jest juz zainfekowany. Oxnard wstal. -Skontaktujemy sie z prezydentem i przedstawimy mu obydwie propozycje. Im szybciej zaczniemy, tym wiecej ludzi mamy szanse uratowac. Gdzie moge skorzystac z telefonu? -Mam aparat w sali konferencyjnej. Za tamtymi drzwiami. Tremont skinal w strone drzwi po prawej stronie. -Nancy? - Oxnard zwrocil sie do pani Petrelli. -Wystarczy, ze ty bedziesz rozmawial. Powiedz, ze sie zgadzam. Gdy Oxnard zamknal za soba drzwi, Victor Tremont obrocil sie w fotelu i poslal sekretarz zdrowia i opieki spolecznej chlodny usmiech. -Kryjemy tylek, co, Nancy? -Musialam stworzyc przeciwwage dla Jessego - powiedziala pani Petrelli. - Ja mowie "nie", zglaszam watpliwosci, a on koncentruje sie na plusach i korzysciach. Glos Tremonta nie zdradzal gniewu. -Odwalilas dobra robote. Chociaz mysle, ze jednoczesnie probujesz sie asekurowac. -Masz mi to za zle? -Oczywiscie, ze nie. Ale okazujesz szokujacy brak wiary we mnie. Pozwolila sobie na nieznaczny usmiech. -Nie w ciebie, tylko w kaprysny los, Victorze. Nikt jeszcze nie przechytrzyl losu. Tremont przytaknal. -Prawda. Ale przeciez robimy wszystko, zeby sie zabezpieczyc. Bierzemy pod uwage wszelkie ewentualnosci. Zawsze jednak istnieje maly margines niepewnosci. Dokad zaprowadzilaby ich dalsza dyskusja, tego Nancy nie dowiedziala sie nigdy. W drzwiach sali konferencyjnej ukazal sie naczelny lekarz kraju - wielki niedzwiedz z usmiechem zadowolenia na twarzy. -Prezydent powiedzial, ze porozmawia z Instytutem, a tymczasem mamy zaczac szukac ochotnikow wsrod chorych. Jesli ich nie znajdziemy, przyjmiemy propozycje doktora Tremonta. Prezydent jest optymista. Tak czy inaczej, surowica zostanie przetestowana. Poradzimy sobie z tym przekletym wirusem. Victor Tremont rozesmial sie. Smial sie dlugo i glosno. Tak! Udalo sie. Beda bogaci, a to dopiero poczatek. Siedzial przy biurku, palil kubanskie cygaro, popijal szkocka whisky i trzasl sie ze smiechu. W dolnej szufladzie zadzwonil telefon komorkowy. -Al-Hassan? Krotkie opoznienie wynikalo z faktu, ze rozmowca dzwonil z bardzo daleka. W koncu uslyszal zadowolony z siebie glos. -Namierzylismy Jona Smitha. To byl jednak jego szczesliwy dzien. -Gdzie? -W Iraku. Ogarnelo go chwilowe zwatpienie. -Jak dostal sie do Iraku? -Moze pomogl mu ten Anglik z gor. Nie moge sie o nim niczego dowiedziec. Niewykluczone, ze Howell to nie jest jego prawdziwe nazwisko, tak jak Romanov. Chyba ma duzo do ukrycia. Tremont przytaknal ze zloscia. -Oczywiscie. Pewnie pracuje dla MI6. Jak zlokalizowales Smitha? -Przez jednego z moich informatorow, doktora Kamila. Przewidzialem, ze bedzie probowal odnalezc nasze obiekty doswiadczalne, wiec uprzedzilem wszystkich znanych mi lekarzy. Niewielu z nich nadal praktykuje w Bagdadzie. Kamil doniosl mi, ze Smith chcial wyciagnac informacje o tych, ktorzy przezyli. -Cholera! Nie wolno dopuscic, zeby do nich dotarl. -Nawet jesli tak sie stanie, nie ma to zadnego znaczenia. Nigdy nie wydostanie sie z Iraku. -Zdolal sie tam dostac. -Ale nie szukala go policja Saddama i Gwardia Republikanska. Gdy sie dowiedza, ze maja u siebie amerykanskiego intruza, uszczelnia granice i wytropia go. Jesli go nie zabija, my to zrobimy. -Do cholery, al-Hassan, tym razem dopilnuj sprawy! Byl zaniepokojony. Wlaczyl telefon i zapatrzyl sie przed siebie. Potem przypomnial sobie o sukcesach mijajacego dnia i usmiechnal sie. Bez wzgledu na to, czego Jon Smith dowiedzial sie w Iraku, program Hades byl realizowany wedlug planu. Pociagnal lyk whisky i usmiechnal sie jeszcze szerzej. Teraz mial po swojej stronie nawet prezydenta. Rozdzial 31 20.02, Bagdad Zgarbiona kobieta w czarnej abaji odeszla na odleglosc jednej przecznicy od sklepu z uzywanymi oponami, gdy uslyszala pierwsze strzaly. Zatrzymala sie przy starym zebraku, ktory siedzial ze skrzyzowanymi nogami na ulicy i wyciagal reke. Spojrzala na niego niewidzacymi oczami. Przekonywala sie w duchu, ze wypelnila juz obydwie misje i nie musi sprawdzac, co oznacza ta strzelanina.Znow uslyszala huk wystrzalow. Jej misja dobiegla konca w chwili, gdy wyszla ze sklepu. Dopilnowala, zeby amerykanski lekarz nawiazal kontakt z watlym irackim podziemiem. Potem - zgodnie z planem - wyszla, reszta zajal sie Ghassan. Strzelanina nie byla czescia tego planu. Ani mezczyzna, ktorym okazal sie amerykanski lekarz. Zesztywniala. Moze miala kilka wad, ale na pewno nie lekcewazyla rozkazow i nie narazala sie niepotrzebnie na niebezpieczenstwo. Szczycila sie swoja praca. Byla dokladna, odpowiedzialna i mozna bylo na niej polegac. Jeszcze raz spojrzala na zebraka. Wrzucila mu do reki kilka dinarow. Z lopoczaca wokol nog abaja pobiegla w strone sklepu tak szybko, na ile pozwalalo jej zgarbione cialo. W waskim przejsciu ciemnosc byla jedyna oslona dla Smitha, kobiety i dziecka. Przyciagnal ich blisko sciany, zeby byli jak najmniej widoczni. Strzaly dobiegajace z wewnatrz zagluszaly zwykle miejskie odglosy, lecz Jon mimo to nasluchiwal i obserwowal. Z cienia spogladal na oba konce przejscia. Dostrzegl okolo dwunastu funkcjonariuszy Gwardii Republikanskiej. Zblizali sie ostroznie, z wyciagnieta bronia. Poruszali sie pewnie i cicho. Usmiechnal sie uspokajajaco do kobiety. W swietle ksiezyca widzial jej zmartwiona twarz. Zaraz wracam - szepnal. Wiedzial, ze go nie rozumie, ale mial nadzieje, ze dzwiek jego glosu przywroci jej rownowage. Tulila dziecko do piersi. Przetoczyl sie w lewo i nacisnal klamke przy pierwszych drzwiach. Byly zamkniete. Potem sprawdzil drugie. To samo. Policjanci podchodzili coraz blizej. Zmienil kierunek i minal kobiete. Sprawdzil trzecie drzwi. Tez zamkniete. Odciagnal ja od sklepu z oponami do sasiedniego budynku i szarpnal za ramie, zeby przykucnela obok niego przy murze stykajacym sie ze starym brukiem uliczki. Chcial, zeby byli jak najmniej widoczni. Nie wiedzial, co jeszcze mozna zrobic. Zamierzal wszczac walke i sprobowac uciec. Mocniej chwycil berette i obserwowal skradajace sie cienie. Czul, jak pod ubraniem po ciele splywa mu pot, choc wieczorne powietrze bylo chlodne. Strzelanina w warsztacie ucichla. Pomyslal o Ghassanie, z nadzieja, ze udalo mu sie przezyc, po czym odpedzil wszystkie mysli i skoncentrowal sie wylacznie na grozacym im niebezpieczenstwie. Nasluchiwal. Jedynym dzwiekiem byl rytmiczny tupot butow zblizajacych sie zolnierzy. Oddychal gleboko, zeby sie uspokoic. Przypomnial sobie ostrzezenie Domalewskiego - lepiej zaryzykowac i strzelac, niz dac sie zlapac zywcem z bronia. Liczyl sie kazdy strzal, zwlaszcza ze chronil nie tylko siebie, ale tez kobiete i dziecko. Zamierzal otworzyc ogien dopiero wtedy, gdy zabojcy podejda blisko i nie bedzie mogl spudlowac. Musial zastrzelic jak najwiecej zolnierzy w jak najkrotszym czasie. Zalowal, ze ma tylko jeden pistolet. Podniosl berette. Dziecko jeknelo, za chwile rozplakalo sie na dobre. Rozdzierajacy placz odbijal sie echem w uliczce. Kobieta na prozno probowala uspokoic niemowle. Teraz gwardzisci wiedzieli, gdzie maja szukac. Serce zamarlo Smithowi w piersi. W mur uderzyly kule. W powietrzu fruwaly ostre jak igly drewniane drzazgi. Kobieta podniosla glowe, twarz pobladla jej ze strachu. Smith wysunal sie przed krzyczace dziecko i zaczal polkoliscie strzelac w mrocznej uliczce. Nagle rozlegl sie zduszony glos. -Uwaga. Nie ruszajcie sie, poki wam nie powiem! Byl to glos kobiety mowiacej po angielsku z amerykanskim akcentem. Dobiegal z magazynu, gdzie podziurawione kulami drzwi zwisaly na wpol otwarte na jednym zawiasie. Zanim zdazyl zareagowac, z drzwi wysunela sie postac w czarnej abaji i rozplynela w mroku. Widac bylo tylko dwie biale dlonie z krotko obcietymi paznokciami, z wprawa trzymajace karabin uzi. Kobieta z zaslonieta twarza sprawnie poslugiwala sie bronia. Nacisnela spust i ostrzelala zolnierzy z Gwardii Republikanskiej z obu stron. Odwrocila sie w lewo, zeby skoncentrowac ogien, a Jon przykucnal nisko, nie chcac wejsc w pole razenia jej kul. Nadal chronil kobiete z dzieckiem. Potem odwrocil sie w prawo i trafil z beretty dwoch biegnacych zbirow. Zmieniali sie w ten sposob, ostrzeliwujac obydwa wyloty uliczki jednoczesnie i po pieciu minutach wszyscy napastnicy lezeli na ziemi martwi, ranni lub smiertelnie wystraszeni. W ciemnej uliczce odbijaly sie echa jekow i okrzykow. Ale nie slychac juz bylo tupotu nog i ustal wszelki ruch. -Do srodka! Oboje - warknela ubrana w abaje kobieta. Jej glos wydal mu sie dziwnie znajomy. Pozniej sie nad tym zastanowi. Wciagnal kobiete z dzieckiem z powrotem do magazynu z oponami. Pobiegli za zgarbiona kobieta, ktora przeszla przez poszarpana zaslone do sklepu. Krew zbryzgala sciany i utworzyla kaluze na podlodze. Ghassan i czterej policjanci lezeli pod przeciwnymi scianami. Wszyscy byli martwi. Powietrze przenikala metaliczna won krwi i smierci. Jon poczul scisniecie w gardle. Ghassan zabil czterech zolnierzy, zanim sam nie otrzymal smiertelnej rany w klatke piersiowa. -Ghassan! - szepnela Irakijka. Nieznajoma zaczela z nia rozmawiac szybko po arabsku, sciagajac jednoczesnie puszi i abaje. Zadawala pytania i w tym samym czasie zdjela uprzaz, ktora utrzymywala jej cialo w zgarbionej postawie. Z ulga wyprostowala sie. Jon ze zdziwieniem patrzyl, jak zaklada opaske ONZ na rekaw tweedowej kurtki, wygladza szara spodnice i wpycha puszi i abaje do przegrody ukrytej w podwojnym dnie sportowej torby. Zrobila to wszystko w ciagu niespelna minuty, jednoczesnie rozmawiajac z druga kobieta. Ale jeszcze bardziej zdumial go jej wyglad. Miala takie same zlociste wlosy jak Sophia, choc krotkie i odgarniete za uszy, identyczne, zmyslowe wargi, prosty nos, mocny podbrodek, swietlista porcelanowa skore i ciemne, zalotne spojrzenie czarnych oczu. Chociaz gdy zadawala Irakijce ostatnie pytanie, jej wzrok byl przenikliwy i blyszczacy. Smith wciagnal gwaltownie powietrze. -Randi! Chryste, co ty tutaj robisz? -Ratuje ci tylek! - powiedziala Randi Russell, siostra Sophii, nawet nie spojrzawszy na niego. Jon prawie jej nie slyszal. Mial wrazenie, ze peka mu serce. Nie pamietal o tym, jak bardzo siostry byly do siebie podobne. Widok Randi przyprawil go o drzenie, choc jednoczesnie nie mogl oderwac od niej oczu. Wsparl sie na kontuarze i czul, jak skacze mu serce. Zamrugal oczami. Musi szybko wziac sie w garsc. Kobieta z dzieckiem odpowiedziala na ostatnie pytanie i Randi odwrocila sie do Smitha. Jej twarz byla zimna jak marmur. Zupelnie inna od twarzy Sophii. -W kazdej chwili moga sprowadzic posilki. Wychodzimy frontowymi drzwiami. To niebezpieczne, ale bezpieczniejsze od przejscia od tylu. Ona lepiej zna boczne ulice, wiec nas poprowadzi. Schowaj berette, ale trzymaj ja pod reka. Ja pojde na koncu. Beda szukac jednego Europejczyka i dwoch Irakijek, jednej w abaji. Jon z trudem zmusil sie do powrotu. Zrozumial. -Niedobitki w przejsciu zamelduja o nas. -Wlasnie. Opisza, co widzieli. Miejmy nadzieje, ze moja transformacja wystarczy, zeby nie zaczeli znowu strzelac. Nie znosza Europejczykow, ale nie chca tez miedzynarodowego skandalu. Jon kiwnal glowa. Byl juz opanowany. Wymkneli sie ze sklepu na ciemna ulice. To kolejne zadanie, wmawial sobie, a Randi jest kolejna profesjonalistka. Rozejrzal sie fachowo po ulicy. Zauwazyl pojazd wojskowy zaparkowany na drugim koncu. Wygladal jak rosyjski BRDM-2, samochod opancerzony z dwudziestopieciomilimetrowym dzialkiem, sprzezonymi karabinami maszynowymi i pociskami przeciwpancernymi. Drugi samochod opancerzony toczyl sie ulica w ich strone - niebezpieczne monstrum, wzbudzajace strach przechodniow, ktorzy musieli ustepowac mu z drogi. -Szukaja nas - jeknal Jon. -Idziemy! - powiedziala Randi. Kobieta z dzieckiem na rekach pospieszyla ulica i po kilku metrach wcisnela sie w przestrzen miedzy budynkami - tak waska, ze miescila sie w niej zaledwie jedna osoba. Jon biegl za nia waskim przejsciem, czul na twarzy pajeczyny. Czujny i zdenerwowany, z przygotowana do strzalu beretta, ogladal sie czesto na Randi, upewniajac sie, ze wszystko jest w porzadku. Dotarli do konca przejscia i skrecili w nastepna uliczke. Randi schowala uzi do torby, a Smith wsunal berette za pas pod kurtka. Kobieta z dzieckiem szla przodem, a Jon i Randi w bezpiecznej odleglosci za nia. Wygladalo to naturalnie: dwojka pracownikow ONZ na wieczornym spacerze. Jon czul sie dziwnie, tak jakby przeszlosc mieszala sie z terazniejszoscia, budzac w nim tesknote i smutek. Probowal zwalczyc bol, ktory wywolywala mysl o smierci Sophii. -Co u diabla robisz w Bagdadzie? - warknela Randi. Jon skrzywil sie. Randi wciaz byla subtelna i wyrozumiala jak kobra. -To samo, co ty, rzecz jasna. Pracuje. -Pracujesz? - Jej jasne brwi uniosly sie. - Nad czym? Nie slyszalam, zeby byli tutaj jacys chorzy zolnierze chetni do wyslania przez ciebie na tamten swiat. -Sa za to agenci CIA - powiedzial. - Teraz wiem, dlaczego nigdy nie ma cie w domu i w twoim "biurze". Randi rzucila mu gniewne spojrzenie. -Nie odpowiedziales, co robisz w Bagdadzie. Czy wojsko o tym wie, czy jest to kolejna z twoich nieudanych wypraw? Zdecydowal sie na polprawde. -W Instytucie pracujemy nad nowym wirusem. Smiertelnym. Doszly nas sluchy o przypadkach zachorowan w Iraku. -I wojsko wyslalo cie, zebys to sprawdzil? -Lepszego kandydata nie mogli znalezc - zazartowal. Najwyrazniej nie slyszala o jego samowolnym oddaleniu sie i o tym, ze jest poszukiwany w sprawie smierci generala Kielburgera. Westchnal w glebi ducha. Pewnie nie slyszala tez o smierci Sophii. Nie pora, zeby jej teraz o tym mowic. Ulice znow zrobily sie waskie, z okien bil zolty blask swiec. Sklepy na ciemnych uliczkach wygladaly jak kostki wpuszczone w grube, stare mury - na tyle niskie, ze nie mozna bylo sie w nich wyprostowac, i na tyle szerokie, zeby dorosly czlowiek mogl rozlozyc ramiona. W kazdym wejsciu siedzial sprzedawca i zachwalal swe kiepskie towary. Kobieta z dzieckiem weszla do zniszczonego, lecz nowoczesnego budynku - malego szpitala. Na lozkach stojacych pod scianami na korytarzu i w salach po jego obu stronach spaly lub pojekiwaly dzieci. Kobieta z goraczkujacym dzieckiem poprowadzila Jona i Randi przez zatloczone sale, w ktorych pacjentami byly wylacznie dzieci. Szpital pediatryczny, o ile Smith mogl sie zorientowac, byl niegdys nowoczesna i swietnie wyposazona placowka. Teraz jednak znajdowal sie w oplakanym stanie, a sprzet wymagal mniejszych lub wiekszych napraw. Moze tu wlasnie spotka sie ze znanym pediatra? Zajmowali sie tak roznymi dziedzinami medycyny, ze nie znal go osobiscie. Odwrocil sie do Randi. -Gdzie jest doktor Mahuk? Ghassan mial mnie do niego zaprowadzic. To pediatra. Wiem odparla cicho Randi. - Dlatego bylam w sklepie z oponami: zeby dopilnowac, by Ghassan bezpiecznie skontaktowal sie z tajnym emisariuszem, czyli jak sie okazalo - z toba. Doktor Mahuk jest podpora irackiego podziemia. Planowalismy, ze sie spotkacie w magazynie Ghassana. Sadzilismy, ze tam bedziecie bezpieczniejsi. Kobieta z dzieckiem na reku weszla do gabinetu z biurkiem i kozetka. Delikatnie polozyla na niej dziecko. Niemowle zakwililo, a ona wziela do reki stetoskop, zwiniety na biurku. Jon wszedl za nia, a Randi zatrzymala sie i rozejrzala po obskurnym korytarzu. Po chwili tez weszla do srodka i zamknela drzwi. W gabinecie byly drugie drzwi, wiec podeszla do nich szybko po wytartym linoleum. Otworzyla je ostroznie. Dobiegly ich dzieciece glosy i krzyki z innego oddzialu. Ze smutna mina zamknela i te drzwi. Wyciagnela uzi. Oparla sie o drzwi z karabinem w rekach. Jon widzial, jak jej twarz przybiera surowy i czujny wyraz. Prawdziwa profesjonalistka. Strzegla nie tylko Irakijke i dziecko, ale tez jego. Nie znal takiej Randi. Wiedzial tylko, ze jest calkowicie niezalezna i pewna siebie. Gdy poznal ja siedem lat temu, wydawala mu sie piekna i intrygujaca. Probowal rozmawiac z nia o smierci narzeczonego, o swoim poczuciu winy, ale bez skutku. Pozniej, gdy wybral sie do jej mieszkania w Waszyngtonie, zeby przeprosic ja za smierc Mike'a, zastal tam Sophie. Nigdy nie udalo mu sie zlagodzic zlosci i zalu Randi, ale milosc do Sophii sprawila, ze stalo sie to mniej wazne. Teraz bedzie musial powiedziec Randi o smierci Sophii, choc wcale mu sie to nie usmiechalo. Westchnal w glebi ducha. Tak bardzo chcial odzyskac Sophie. Ilekroc spogladal na Randi, pragnal tego jeszcze bardziej.Irakijka usmiechnela sie do Jona, gdy pomagal jej odwinac koc, w ktory opatulone bylo dziecko. -Prosze mi wybaczyc te maskarade - odezwala sie doskonala angielszczyzna. - Gdy zostalismy zaatakowani, balam sie, ze pana schwytaja. Wtedy byloby lepiej, zeby pan nie wiedzial, kim jestem. Doktor Radah Mahuk to ja. Dziekuje panu za pomoc w ocaleniu tego malenstwa. Usmiechnela sie do dziecka i pochylila, zeby je zbadac. Rozdzial 32 21.02,Bagdad Doktor Radah Mahuk westchnela.-Tak niewiele mozemy zrobic dla tych dzieci. I w ogole dla chorych w Iraku. Osluchala dziewczynke lezaca na sfatygowanej, zreperowanej gwozdziami i tasma kozetce. Zbadala jej oczy, uszy, gardlo i zmierzyla temperature. Jon przypuszczal, ze dziecko ma okolo szesciu miesiecy, ale nie wygladalo na wiecej niz cztery. Przyjrzal sie drobnemu cialku o przezroczystej rozpalonej goraczka skorze. Juz wczesniej zauwazyl, ze bialka oczu maja barwe kosci sloniowej i sa pozbawione zylek - oznaka niedoboru witamin. To dziecko nie dostawalo wystarczajacej ilosci pokarmu. Doktor Mahuk pokiwala glowa, otworzyla drzwi i zawolala pielegniarke. Przekazala jej dziecko, pogladzila dziewczynke po policzku i wydala polecenia po arabsku. -Wykap ja. Musi byc czysta. Zrob to w chlodnej wodzie, zeby zbic goraczke. Zaraz przyjde. Pokryta zmarszczkami twarz lekarki byla zmartwiona. Zmeczenie objawilo sie cieniami pod duzymi ciemnymi oczami. Randi, ktora zrozumiala polecenia, zapytala po angielsku: -Co jej dolega? -Miedzy innymi biegunka - odparla lekarka. Jon kiwnal glowa. -To normalne, zwazywszy na warunki zycia. Gdy scieki dostaja sie do zbiornikow wody pitnej, biegunka jest najlagodniejsza z dolegliwosci. -Ma pan oczywiscie racje. Prosze usiasc. Biegunka to zjawisko powszechne, zwlaszcza w starszej czesci miasta. Jej matka ma w domu jeszcze trojke dzieci, dwoje z nich cierpi na dystrofie miesni. Wzruszyla ramionami ze znuzeniem. - Powiedzialam jej, ze zabiore dziewczynke, i zobacze, co da sie zrobic. Jutro rano przyjdzie po nia, ale nie ma pokarmu - za slabo sie odzywia. Moze do tej pory zdobede dla dziecka troche dobrego jogurtu. Doktor Mahuk przysiadla na skraju kozetki. Spod prostej wzorzystej sukienki wystawaly jej nogi w tenisowkach i bialych skarpetkach. W Iraku wiekszosc ludzi prowadzi ubogie zycie. Ta kobieta, ktorej prace publikowano w wielu krajach i ktora niegdys objechala caly swiat, organizujac konferencje pediatryczne, teraz musiala uciekac sie do najbardziej prymitywnych metod leczniczych i jogurtu. -Dziekuje, ze zechciala pani zaryzykowac spotkanie ze mna. Jon usiadl na chybotliwym krzesle przy biurku, rozejrzal sie po nedznym gabinecie. Koniecznosc dzialania w pospiechu denerwowala go. Mimo to przybral lagodny wyraz twarzy i obojetny ton glosu. Byl wdzieczny, ze chciala mu pomoc i zmeczony wydarzeniami dlugiego dnia. Wzruszyla ramionami. -Musze ryzykowac. Tak trzeba. Odwinela bialy szal, spod ktorego rozsypaly sie dlugie czarne wlosy. Gdy opadly jak chmura na ramiona, wydala sie mlodsza i bardziej gniewna. - Kto by pomyslal, ze tak skonczymy? Ciemne oczy rozblysly. - Dorastalam w okresie, gdy do wladzy doszla partia Baas. To byly cudowne czasy, a Irak pelen nadziei. Baasisci wyslali mnie do Londynu na studia, a na praktyke do Columbia-Presbyterian Hospital. Po powrocie do Bagdadu zalozylam ten szpital i zostalam jego pierwszym dyrektorem. Nie chcialabym byc ostatnim. Ale gdy wybrali na prezydenta Saddama, wszystko sie zmienilo. Smith kiwnal glowa. -Prawie od razu wszczal wojne z Iranem. -Tak, to bylo straszne. Zginelo wtedy tylu naszych chlopcow. Po osmiu latach przelewu krwi i pustych sloganow podpisalismy uklad, ktory dal nam prawo do przesuniecia granicy o kilkaset metrow od srodka szlaku wodnego Szatt-el-Arab do wschodniego brzegu. Tyle ofiar pochlonal banalny konflikt o granice! Na domiar wszystkiego w tysiac dziewiecset dziewiecdziesiatym oddalismy Iranowi te ziemie, zeby nie zaangazowali sie w wojne w Zatoce. Szalenstwo. Skrzywila sie. - Po napasci na Kuwejt i wojnie w Zatoce przyszlo embargo. Nazywamy je "al-hissar", co oznacza nie tylko izolacje, lecz rowniez otoczenie przez wrogi swiat. Saddam cieszy sie z embarga, bo moze je obwinic za wszystkie nasze problemy. To potezne narzedzie, dzieki ktoremu utrzymuje sie przy wladzy. -A wy nie mozecie zdobyc lekarstw - powiedzial Jon. Doktor Mahuk przymknela oczy w poczuciu bezsilnosci. -Niedozywienie, rak, biegunka, pasozyty, schorzenia nerwowo-miesniowe... wszelkiego rodzaju choroby. Musimy karmic nasze dzieci, podawac im czysta wode i szczepic je. W tym kraju kazda choroba jest zagrozeniem dla zycia. Musimy cos zrobic, inaczej stracimy nastepne pokolenie. Otworzyla ciemne oczy. Byly wilgotne ze wzruszenia. - Dlatego dzialam w podziemiu. Spojrzala na Randi. -Jestem wam wdzieczna za pomoc. Musimy obalic Saddama, zanim nas wszystkich pozabija - szepnela. Zza drzwi, o ktore opierala sie Randi, dochodzily ciche glosy lekarzy i pielegniarek. Ich slowa pelne pociechy czesto byly wszystkim, co mogli dac chorym i umierajacym dzieciom. Czula wspolczucie dla dzieci i tego nieszczesnego kraju. Ale jednoczesnie bala sie. Zachowywala czujnosc, zeby ochronic ich przed kolejnymi atakami elitarnych formacji Saddama i przygladala sie zatopionej w rozmowie parze lekarzy. Widziala umeczona, sniada twarz siedzacej na kozetce Radah Mahuk. Doktor Mahuk dowodzila zagrozona grupa opozycyjna, ktora finansowala CIA. Zadaniem Randi i innych agentow bylo jej wzmocnienie. Jonathan Smith siedzial zgarbiony na niskim krzesle. Sprawial wrazenie odprezonego. Ale znala go na tyle dobrze, by stwierdzic, ze pod maska obojetnosci kryje sie napiecie. Pomyslala o tym, co jej powiedzial: przyjechal tutaj w sprawie jakiegos wirusa. A to znaczy, ze Sophia musi byc w jakims stopniu wtajemniczona w te sprawe. Randi usmiechnela sie w duchu na mysl o siostrze. Zaraz po powrocie do Waszyngtonu zadzwoni do Sophii. Co za glupota, zeby przez Jona oddalac sie od siebie. Jej wzrok znow padl na niego. Sposepniala. Mial sklonnosci do nieodpowiedzialnego zachowania, co moglo narazic na niebezpieczenstwo doktor Mahuk, a przez nia ruch oporu. Ogarnal ja niepokoj, scisnela mocniej karabin. -Dlatego zgodzila sie pani ze mna rozmawiac? - zapytal Smith. -Tak. Ale wszyscy jestesmy obserwowani, stad ten kamuflaz. Jon usmiechnal sie posepnie. -Im wiecej kamuflazu, tym lepiej, jak sadza ci z CIA. Randi zaniepokoila sie jeszcze bardziej. -Im dluzej jestescie razem, tym gorzej dla wszystkich. Pytaj, o co miales pytac. Jon nie zwracal na nia uwagi. Patrzyl na doktor Mahuk. -Wiem o trzech Irakijczykach, ktorych w zeszlym roku zabil nieznany wirus. Pod koniec wojny w Zatoce przebywali w poludniowym Iraku lub na granicy z Kuwejtem. -Tak, o ile mi wiadomo. Wirus nieznany w Iraku, co jest bardzo dziwne. -Cala sprawa jest dziwna - powiedzial Smith. - Wedlug jednego z moich informatorow w zeszlym roku zanotowano rowniez trzy przypadki wyzdrowienia. Czy wie pani o tym? Tym razem trzeba bylo przynaglic doktor Mahuk. -Pani doktor? - powiedziala Randi. Doktor Mahuk zsunela sie z kozetki i podeszla do zamknietych drzwi na korytarz. Otworzyla je szybko. Na zewnatrz nikogo nie bylo. Spojrzala w lewo i w prawo. W koncu zamknela drzwi i odwrocila sie, caly czas nasluchujac z podniesiona glowa. -Nie wolno nawet wspominac o ofiarach tego wirusa - powiedziala spietym glosem. - Ale rzeczywiscie, trzy osoby przezyly. Wszystkie w Basrze, ktora, jak wiecie, lezy na poludniu. Blisko granicy z Kuwejtem. Mysle, ze doszedl pan do takich samych wnioskow, jak ja. -To byl eksperyment? - zasugerowal Jon. Lekarka przytaknela. -Te trzy osoby braly udzial w wojnie i stacjonowaly niedaleko granicy z Kuwejtem? -Tak. -Dziwne, ze wszyscy zarazeni z Bagdadu zmarli, a ci z Basry przezyli. -Bardzo dziwne. Miedzy innymi dlatego zainteresowalam sie ta sprawa. Randi obserwowala rozmowcow. Prowadzili ostrozna dyskusje o sprawie, ktorej niezupelnie rozumiala, ale wyczuwala, ze to cos bardzo waznego. Patrzyli na siebie w skupieniu, napiecie miedzy wysokim Amerykaninem i drobna Irakijka bylo wrecz namacalne. Rozmawiajac, zapomnieli o bozym swiecie, stali sie bezbronni. Randi wzmogla czujnosc. -Czy moze pani wyjasnic, dlaczego ci z Basry przezyli? - zapytal Jon. -Tak sie sklada, ze moge. Pomagalam leczyc zarazonych wirusem w szpitalu w Basrze, gdy przyjechal zespol lekarzy z ONZ i zrobili kazdemu zastrzyk. Stan chorych nie tylko sie poprawil, cztery dni pozniej znikly wszystkie symptomy wirusa. Calkowicie wyzdrowieli. Przerwala na chwile. - To bylo cos niezwyklego - dodala powaznie. -Malo powiedziane. -Tak. Objela sie ramionami, jakby przeszyl ja dreszcz. - Nie uwierzylabym, gdybym nie widziala tego na wlasne oczy. Smith wstal i zaczal chodzic tam i z powrotem po gabinecie. Niebieskie oczy byly zimne, blyszczace i wsciekle. -Wie pani, co to oznacza? Ze ten smiertelny, nieznany wirus jest wyleczalny. Istnieje nie szczepionka, lecz surowica. Lek. -To jedyne rozsadne wytlumaczenie. -Lecznicze antygeny? -Na to wyglada. -Oznacza to, ze surowice maja ci, ktorzy podawali sie za lekarzy z ONZ. -Tak. Slowa padaly z ust Jona w blyskawicznym tempie. -Surowica leczaca wirus, ktory najpierw ujawnil sie w szesciu przypadkach w Iraku w zeszlym roku, a potem w tajemniczy sposob ponad tydzien temu w szesciu kolejnych przypadkach na drugim krancu swiata, w Ameryce. Kazda z dwunastu ofiar odbywala sluzbe na granicy iracko-kuwejckiej podczas wojny lub miala transfuzje krwi od kogos, kto tam sluzyl. -Tak - lekarka przytaknela energicznie. W dwoch krajach, w ktorych wirus nigdy nie istnial. Oboje stali naprzeciw siebie, rozdzieleni glebokim milczeniem. Wzbraniali sie przed wypowiedzeniem nastepnego zdania. Ale nie Randi. -Nie ma w tym nic nadzwyczajnego, to zaden cud. Odwrocili sie i patrzyli na nia, gdy wypowiadala slowa potwornej prawdy. - Ktos celowo zarazil ich tym wirusem. -I tylko polowie podano surowice. Przeprowadzili kontrolowany, niebezpieczny eksperyment na ludziach, ktorzy nie byli niczego swiadomi i nie wyrazili na to zgody - powiedzial Jon z oburzeniem. Lekarka zbladla. -To mi przypomina zdegenerowanych nazistowskich lekarzy, ktorzy wykorzystywali wiezniow obozow koncentracyjnych jako kroliki doswiadczalne. To ohydne. Potworne! Randi spojrzala na nia. -Kto to byl? -Czy ktorys z lekarzy z surowica podal swoje nazwisko? - zapytal Jon. -Nie przedstawili sie. Powiedzieli, ze pomagajac chorym, moga narazic sie wladzom i przelozonym w Genewie. Jestem przekonana, ze klamali. Nie mogli dostac sie do Iraku i pracowac w szpitalu wojskowym bez wiedzy rzadu. -Wiec co? Lapowka? -Przypuszczam, ze duza lapowka w tej czy innej formie dla samego Saddama. -Uwaza pani, ze wcale nie byli z ONZ? - zapytala Randi. Lekarka pokrecila nerwowo glowa. -Powinnam wczesniej do tego dojsc. Ale to teraz nasz wspolny problem. Zycie jest walka, wiec nie dostrzegamy pewnych rzeczy. Ale jesli pani pyta, to tak, nie byli pracownikami ONZ ani praktykujacymi lekarzami. Zachowywali sie jak naukowcy. Poza tym pojawili sie natychmiast, jakby wiedzieli, kto i kiedy zachoruje. Pasowalo to do teorii Jona, ze kazda z dwunastu ofiar byla czescia eksperymentu rozpoczetego pod koniec wojny w Zatoce w sto szescdziesiatym siodmym szpitalu polowym. Wspominali, skad pochodza? -Powiedzieli, ze z Niemiec, ale mowili podrecznikowym niemieckim i nie mieli na sobie europejskich ubran. Przypuszczam, ze byli Amerykanami, a rok temu przyjazd do Iraku bez zgody samego Saddama byl jeszcze bardziej niebezpieczny. Randi zmarszczyla brwi. Zacisnela reke na karabinie. -Domysla sie pani, kto ich przyslal? -Pamietam tylko, ze rozmawiali miedzy soba o jezdzie na nartach. To moglo byc gdziekolwiek. Jon chodzil po gabinecie, rozmyslajac o amerykanskich naukowcach, ktorzy dysponowali surowica do leczenia nowego wirusa. Nagle cos mu przyszlo do glowy. -Przez caly dzien wypytywalem o szostke, u ktorej wykryto wirusa rok temu. Czy od tamtej pory zanotowano w Iraku kolejne przypadki? Doktor Mahuk zacisnela ponuro usta. Cale zycie poswiecila leczeniu, a teraz nowa choroba ogarniala swiat, nie kontrolowana przez nikogo. W jej glosie slychac bylo gniew, bol i oburzenie. -W zeszlym tygodniu mielismy wiele nowych ofiar zespolu ostrych zaburzen oddechowych. Zmarlo co najmniej piecdziesiat osob. Nie znamy dokladnej liczby, sytuacja zmienia sie z kazda godzina. Dopiero zaczynamy sprawdzac, czy to ten sam nieznany wirus, ale ja nie mam watpliwosci. Te same symptomy: niegrozne goraczki, ciezkie przeziebienie lub lagodna grypa przez kilka tygodni, a potem nagle krwotok i smierc w ciagu kilku godzin. Nikt nie przezyl. Jej glos zalamal sie. - Ani jedna osoba. Smith przerwal nerwowy spacer po gabinecie. Duza liczba zgonow zaskoczyla go. Ogarnelo go wspolczucie. Wtedy zrozumial... to mogla byc odpowiedz. -Czy i te ofiary braly udzial w wojnie w Zatoce? W rejonie granicy z Kuwejtem? Doktor Mahuk westchnela. -Niestety, odpowiedz nie jest taka prosta. Tylko kilka osob bralo udzial w wojnie i zaden z nich nie sluzyl przy granicy. -Mieli jakis zwiazek z szescioma zmarlymi sprzed roku? -Zaden. W jej glosie zabrzmialo zniechecenie. Jon pomyslal o Sophii, o generale Kielburgerze, Melanie Curtis i sto szescdziesiatym siodmym szpitalu polowym sprzed dziesieciu lat. -Ale jak jednoczesnie i bez ich wiedzy zarazano piecdziesiat osob? Zwlaszcza w tak szczelnie zamknietym kraju jak wasz? Czy pochodzili z tej samej okolicy? Podrozowali za granice? Mieli kontakt z cudzoziemcami? Doktor Mahuk nie odpowiedziala od razu. Oderwala sie od swojego stanowiska nasluchowego przy drzwiach. Wsunela reke do kieszeni i wyciagnela cos, co wygladalo jak rosyjski papieros. Podeszla do stolu i zapalila. Byla zdenerwowana i spieta. Gabinet wypelnila gryzaca won rosyjskiego tytoniu. W koncu odezwala sie. -Poniewaz pracowalam z ofiarami wirusa w zeszlym roku, poproszono mnie, zebym zbadala nowe przypadki. Przeanalizowalam wszelkie mozliwe zrodla infekcji, ktore pan wymienil. Ale nic nie odkrylam. Nie znalazlam tez zadnych powiazan miedzy zarazonymi. Byli przypadkowa grupa przedstawicieli obydwu plci, roznych grup wiekowych, zawodowych, etnicznych i rejonow geograficznych. Zaciagnela sie i powoli wydmuchiwala dym, jak gdyby wciaz formulowala mysli. - Chyba nie zarazili sie od siebie wzajemnie ani od swoich rodzin. Nie wiem, czy ma to jakies znaczenie, ale to dziwne. -Ale logiczne. Dotychczasowe badania wykazaly, ze zarazliwosc wirusa jest bardzo niska. -Wiec jak sie zarazili? - Randi uwaznie przysluchiwala sie ich rozmowie. Choc nie studiowala ani chemii, ani biologii, orientowala sie w podstawach. Dwoje lekarzy niepokoilo sie mozliwoscia wybuchu epidemii. - I dlaczego dotyczy to tylko Iraku i Ameryki? - zapytala. - Moze to efekty wykorzystania ukrywanej w Iraku broni biologicznej podczas "Pustynnej Burzy"? Doktor Mahuk pokrecila glowa i podeszla do wyszczerbionego metalowego biurka w kacie. Dym papierosowy snul sie za nia jak duch. Wyciagnela z szuflady kartke papieru i podala ja Jonowi. Randi podeszla i odsunela karabin, zeby moc nachylic sie blizej. Z przerazeniem przeczytali wydruk komputerowy pierwszej strony "Washington Post". SMIERTELNY WIRUS WYWOLUJESWIATOWA EPIDEMIE W artykule podano, ze w dwudziestu siedmiu krajach liczba ofiar smiertelnych przekroczyla pol miliona. Wszystkie przypadki zaczynaly sie od przeziebienia lub grypy, po dwoch tygodniach nastepowal zespol ostrych zaburzen oddechowych, krwotok i smierc. Poza tym w czterdziestu dwoch krajach notowano wielomilionowe zachorowania przypominajace objawami ciezkie przeziebienie. Nadal nie bylo wiadomo, czy osoby te takze sa zarazone wirusem.Jona ogarnal zimny strach. Pol miliona ofiar! Miliony chorych! -Skad pani to ma? - zapytal. Doktor Mahuk zgasila papierosa. -Ukrywamy w szpitalu komputer. Najwyrazniej wirus nie ogranicza sie do Iraku i Stanow ani do uczestnikow wojny w Zatoce. Nie widze mozliwosci, zeby przyczyna tego wszystkiego bylo uzycie broni biologicznej w moim kraju. Tak wysoka smiertelnosc jest zatrwazajaca. Jej glos zalamal sie. - Dlatego chcialam z panem rozmawiac. Informacje z artykulu i rewelacje lekarki wstrzasnely Jonem. Jeszcze raz szybko przebiegl oczami strone "Washington Post", przeanalizowal to, czego sam sie dowiedzial. Doktor Mahuk wykluczyla ekspansje wirusa z Iraku; mimo to wywolywal on teraz swiatowa epidemie. Jeszcze dwa tygodnie temu wszystkie ofiary zyly, nie liczac trzech pierwszych przypadkow z Iraku sprzed roku. Szybkosc, z jaka wirus sie rozprzestrzenial, byla niewyobrazalna. Podniosl wzrok. -Wirus wymyka sie spod kontroli. Musze wracac do Stanow. Jesli w Ameryce ktos naprawde ma surowice, musze go znalezc. Do tej pory moi przyjaciele tez mogli sie czegos dowiedziec. Nie ma czasu do stracenia... -Zaczekaj - Randi zesztywniala nagle. Podniosla uzi i podbiegla do drzwi, ktore wychodzily na korytarz. Smith blyskawicznie znalazl sie przy niej z gotowa do strzalu beretta. Randi byla niespokojna. Z korytarza dobiegl ich chrapliwy glos pokrzykujacy cos po arabsku. W odpowiedzi odezwaly sie cichsze, przestraszone glosy. Do malego gabinetu zblizal sie zdecydowany tupot ciezkich butow. Jon spojrzal na doktor Mahuk. -Gwardia Republikanska? - zapytal. Przycisnela drzace dlonie do ust i nasluchiwala. W koncu pokrecila glowa. -Policja - wyszeptala. Jej ciemne, wyraziste oczy byly teraz otchlaniami strachu. Randi rzucila sie do drugich drzwi. Ze swoimi kreconymi blond wlosami i wysmukla sylwetka w obcislej spodnicy i koszuli, wygladala bardziej na modelke niz agentke CIA. Ale Jon widzial juz, jak ryzykowala zycie i bronila ich podczas starcia z Gwardia Republikanska w przejsciu za sklepem ze starymi oponami. Teraz emanowala z niej ta sama pelna inteligencji fizycznosc. -Gwardia czy policja, wszystko jedno. Beda chcieli nas zabic. Randi odwrocila sie i spojrzeniem ciemnych oczu przywolala ich do siebie. - Musimy ewakuowac sie przez oddzial. Szybko! Otworzyla drzwi, obejrzala sie i ruchem glowy pokazala, zeby Jon i doktor Mahuk wyszli pierwsi. To byl blad. Umundurowani policjanci czekali juz na nich. Zastawili pulapke, a oni w nia wpadli. Wyrwali Randi bron, zanim zdazyla zareagowac. Trzej inni wymierzyli w nich karabiny AK-47. Od strony korytarza dobieglo jeszcze dwoch. Rzucili sie na Jona, gdy probowal podniesc berette, i przygnietli go do podlogi. Mieli ich. Rozdzial 33 21.41, Bagdad Doktor Radah Mahuk stala przy scianie jak sparalizowana. Byla odwazna, ale nie szalona. Jej praca polegala na pomaganiu chorym, a przeciez martwa nie mogla tego robic. Nie przyda sie tez na nic swoim rodakom, jesli zamkna ja w oslawionym Zakladzie Karnym. Tak jak zabity Ghassan byla bojownikiem swietej sprawy, ale nie miala broni i nie potrafila walczyc. Jedyna bronia, jaka dysponowala, byl jej mozg i zaufanie, ktorym darzyli ja ludzie. Na wolnosci mogla nadal pomagac rodakom, a moze nawet Amerykanom. Przylgnela wiec do sciany za stolem, zalujac, ze nie jest niewidzialna. Pot zrosil jej czolo.Z korytarza weszlo jeszcze dwoch umundurowanych policjantow. Rozgladali sie przezornie na boki z przygotowanymi do strzalu karabinami. Za nimi do gabinetu wkroczyl drobny mezczyzna w doskonale skrojonym mundurze z pistoletem w reku. Przez chwile nikt nie patrzyl na doktor Mahuk. Nie byla dla nich wazna, przynajmniej na razie. Z dusza na ramieniu wymknela sie na korytarz i jak najwolniej ruszyla w strone telefonu. Oficer w doskonale skrojonym mundurze usmiechnal sie do Jona. -Pulkownik Smith, prawda? - zapytal po angielsku z lekkim akcentem. - Nareszcie. Bardzo trudno bylo pana znalezc. Odwrocil glowe do Randi z przesadna grzecznoscia. -A ta dama? Nie znam jej. Moze z CIA? Podobno tak bardzo sie nami fascynujecie, ze musicie bez przerwy przysylac tajnych agentow, zeby mierzyli temperature uczuc narodu do naszego przywodcy. Jon poczul ucisk w dolku. Byli nieostrozni. Cholera! -Nie znam jej - sklamal. - Pracuje w szpitalu. Nawet w jego uszach nie brzmialo to przekonujaco, ale warto bylo sprobowac. Oficer rozesmial sie z niedowierzaniem. -Europejka, w tym szpitalu? Nie sadze. Randi rzucila Jonowi zdziwione spojrzenie, wdzieczna za probe uratowania. Byla zla na siebie, niespokojna o przyszlosc irackiego podziemia i zastanawiala sie goraczkowo, co maja teraz zrobic. Oficer przestal sie usmiechac. Machnal pistoletem. Nadszedl czas, zeby wyprowadzic wiezniow. Rzucil rozkaz po arabsku i policjanci wypchneli Randi i Jona na korytarz. Drzwi zamykaly sie cicho po obu stronach. Przerazeni pracownicy szpitala probowali oddalic niebezpieczenstwo od siebie i malych pacjentow. Randi szukala wzrokiem Radah Mahuk. Odetchnela z ulga, gdy okazalo sie, ze slad po niej zaginal. Jeden z policjantow przytknal jej mocno do plecow lufe karabinu, przypominajac bolesnie, w jak niebezpiecznej sa sytuacji. Oblal ja pot. Policjanci wyprowadzili Amerykanow w gwiazdzista noc. Na chodniku czekala kryta plandeka rosyjska ciezarowka z wlaczonym silnikiem. Z rury wydechowej starego pojazdu wydobywaly sie kleby spalin i unosily do gory w zimnym, srebrno-siwym blasku ksiezyca. Nocne odglosy miasta byly bliskie i grozne. Policjanci opuscili tylna klape ciezarowki, podniesli plandeke i wepchneli Amerykanow do srodka. Wnetrze przyczepy bylo ciemne, wilgotne i przesiakniete smrodem oleju. Randi zadrzala i spojrzala z niepokojem na Jona. Odwzajemnil jej spojrzenie, probujac ukryc strach. -I kto tu mowil o nieudanych wyprawach? - zapytal cierpko. Usmiechnela sie slabo. -Przepraszam. Nastepnym razem lepiej wszystko zaplanuje. -Mam nadzieje. Ostroznie rozejrzal sie po wnetrzu przyczepy. - Jak sadzisz, jak nas znalezli? -Niemozliwe, zeby szli za nami od sklepu z oponami. Przypuszczam, ze zdradzil nas ktos ze szpitala. Nie wszyscy Irakijczycy zgadzaja sie z rewolucyjnymi pogladami doktor Mahuk. Poza tym tak to juz jest w tym kraju, ze ludzie zadenuncjuja cie w nadziei, ze zdobeda sobie przychylnosc policji. Dwaj gliniarze z Bagdadu wgramolili sie pod plandeke. Wycelowali w Amerykanow wielkie kalasznikowy. Gestami rak i pomrukiwaniami dali im do zrozumienia, ze maja sie cofnac jak najdalej. Z udawana rezygnacja Jon i Randi przesuneli sie w glab ciezarowki i usiedli na drewnianej lawce za kabina. Policjanci zajeli miejsca po obu stronach klapy, strzegac jedynego wyjscia. Od wiezniow dzielily ich mniej wiecej cztery metry - mieli ich w zasiegu ognia. Oficer z wymierzonym w nich pistoletem stal przy klapie. -Au revoir, kochani amerykanscy przyjaciele. Ucieszyl sie ze swojego zartu. Nie przestawal jednak mierzyc w nich groznie z broni. Wydal rozkaz zamkniecia klapy. -Gdzie nas zabieracie? - zapytal Jon. -Na plac zabaw. Na piknik. Na wczasy, jesli wolicie. Irakijczyk usmiechal sie pod nosem. Potem zmruzyl oczy i jego glos przybral oziebly ton. - A tak naprawde? Do Zakladu Karnego. Jesli bedziecie posluszni, moze przezyjecie. Jon z trudem panowal nad strachem. Pamietal slowa Domalewskiego, ktory opisal mu szesciokondygnacyjny kompleks, gdzie torturowano i zabijano wiezniow. Wymienil spojrzenia z Randi, siedzaca blisko niego z lewej strony. Jej twarz byla obojetna, ale zauwazyl, ze drzy jej reka. Tez slyszala o tym wiezieniu. Z tego przedsionka piekla z reguly nie wychodzilo sie. Spuszczono plandeke. Dwaj straznicy usiedli z wymierzona w wiezniow bronia. Slyszeli, jak oficer i reszta policjantow wsiadaja do kabiny. Ciezarowka ruszyla. Jon nie mowil nic. Zlapali Randi przez niego. Nie mial zadnych zludzen co do tego, co czeka szpiega CIA, zwlaszcza kobiete. I jak przekaze do Instytutu i Pentagonu wiadomosci o wirusie i lekarstwie? -Musimy sie stad wydostac - powiedzial cicho. Randi kiwnela glowa. -Mnie tez nie pociaga wiezienie. Ale straznicy sa uzbrojeni. Nie mamy szans. Popatrzyl na ukrytych w mroku Irakijczykow. Na ich twarzach zastygl wyraz czujnosci. Oprocz karabinow mieli w kaburach na biodrach pistolety. Ciezarowka wjechala w uliczke tak waska, ze burty samochodu ocieraly sie o kamienne mury. Musieli dzialac szybko, zanim bedzie za pozno. Odwrocil sie do Randi. -Co? - zapytala. -Prawda, ze zle sie czujesz? - powiedzial. Zacisnela wargi i po chwili zrozumiala. -Rzeczywiscie, czuje, ze potwornie zaczyna mnie bolec brzuch. -Jecz glosno. -W ten sposob? Jeknela i zlapala sie za brzuch. -Hej! - zawolal do straznikow. - Ona jest chora. Trzeba jej pomoc! Randi zgiela sie wpol. -Umieram! Pomozcie mi! - krzyknela po arabsku. Straznicy spojrzeli po sobie. Jeden z nich uniosl brwi. Drugi rozesmial sie. Zasypali ich slowami, ktorych Jon nie rozumial. Randi znow jeknela. Jon wstal, pochylajac sie pod plandeka i zrobil krok w strone straznikow. -Musicie... Jeden z nich cos krzyknal, drugi strzelil. Kula swisnela Jonowi blisko ucha. Poczul, jak mozg przeszywa mu przenikliwy gwizd. Pocisk przebil brezentowy dach ciezarowki, dwaj straznicy gwaltownymi gestami pokazywali mu, ze ma sie cofnac. Randi wyprostowala sie. -Nie uwierzyli. -Zartujesz? - Jon padl na lawke, przyciskajac reke do ucha. Dzwonilo mu w glowie. - Co powiedzieli? - Zamknal oczy, usilujac odpedzic pulsujacy bol. -Ze celowo spudlowali. Nastepnym razem oboje zginiemy. Jon kiwnal glowa. -Wierze im. -Przykro mi, Jon. Ale warto bylo chociaz sprobowac. Ciezarowka skrecila z jednej waskiej uliczki w druga, posuwajac sie zygzakowatym szlakiem. Od czasu do czasu ocierala sie o mury. Randi slyszala glosy sprzedawcow, ktorzy juz dawno powinni zamknac sklepy, ale mieli nadzieje na jeszcze jeden zakup - moze jedyny w ciagu calego dnia. Czasem slychac bylo odlegle, trzeszczace dzwieki starych odbiornikow radiowych. Wszystko wskazywalo na to, ze nie opuscili starego miasta. -Jada zbyt wolno i trzymaja sie bocznych ulic - szepnela. - Nie wiem, o co chodzi. Bagdadzcy policjanci jezdza, gdzie chca. Pokazywanie sie na miescie to czesc ich pracy, ci tutaj unikaj a glownych arterii. -Myslisz, ze to nie sa policjanci? - Opuscil reke. Bol w uchu mijal. -Maja mundury i rosyjska bron. Gdyby zostali zatrzymani i nie byliby policjantami, grozilaby im smierc. Nie wiem, kim sa. -Ale ja wiem. Gdy wypowiadal te slowa, wrocily do niego wspomnienia minionego tygodnia i stalo sie cos, z czym walczyl: miejsce Randi zajela Sophia. Serce przepelnilo mu uczucie milosci i kazda czastka ciala radowal sie na jej widok. Piekne czarne oczy patrzyly na niego z gladkiej jasnej twarzy otoczonej dlugimi wlosami koloru pszenicy. Pelne usta rozchylily sie w cudownym usmiechu, ukazujac drobne biale zeby. Jej nieuchwytne piekno przekraczalo wymiar fizyczny. Promieniowalo z jej wnetrza, uczciwosci, witalnosci i intelektu, ktory zamienial mechanike w estetyke. Byla niebiansko piekna pod kazdym wzgledem. W tej jednej chwili szalenstwa naprawde uwierzyl, ze Sophia zyje. Wystarczylo, ze wyciagnie rece, a przytuli ja do siebie, poczuje zapach jej wlosow i bicie serca. Sophia zyje. Ogromnym wysilkiem woli zebral sily. Zamrugal oczami. Potrzasnal glowa, zeby oczyscic jaz szalonych mysli. Musi przestac oklamywac samego siebie. Patrzy na Randi. Nie na Sophie. Grozi im powazne niebezpieczenstwo. Musi stawic czolo prawdzie. Poczul pustke w zoladku, jak podczas jazdy szybka winda. Mozliwe, ze nie uda im sie przezyc. Nie moze dluzej zwlekac. Musi jej powiedziec o Sophii. Musi wypowiedziec te slowa, w przeciwnym razie znajdzie sie w innym swiecie, w ktorym bedzie mogl wiecznie udawac, ze Randi to Sophia. Nie moze pozwolic uczuciom na te okrutna gre. Stawka byla przeciez nie tylko jego przyszlosc, ale przyszlosc Randi i milionow osob, ktore mogly pasc ofiara wirusa. Slyszal glos Sophii: "Wez sie w garsc, Jon. To, ze chcesz zyc, nie oznacza, ze mnie nie kochasz. Masz zadanie do wykonania. Jesli mnie kochasz, musisz je wypelnic". Randi przygladala mu sie badawczo. -Miales powiedziec, kim wedlug ciebie sa ci ludzie. Znow wciagnal powietrze. Pompowal do ciala tlen, a razem z nim rozsadek. -Poczatkowo nie zwrocilem na to uwagi. - Ale gdy nas zaatakowali, ich przywodca nazwal mnie prawdziwym nazwiskiem. Nie tym, ktorym poslugiwalem sie w Bagdadzie. Skad mialby wiedziec, ze jestem pulkownikiem Jonem Smithem, jesli on - a takze inni - nie zostali naslani przez ludzi od wirusa. Probuja przerwac moje dochodzenie od czasu, gdy... Zmusil sie do tego, zeby widziec ja, a nie jej siostre. Lecz w tym momencie jej twarz znieruchomiala, jakby zdala sobie sprawe, ze zaraz uslyszy cos strasznego, cos, co ma zwiazek bezposrednio z nia. Jeszcze jedna rzecz, ktorej nigdy mu nie wybaczy. -Randi, mam okropna wiadomosc - powiedzial lagodnie. - Sophia nie zyje. Zamordowali ja. Ci, ktorzy stoja za tym wszystkim. Rozdzial 34 Randi wyprostowala sie. Przez chwile Jon mial wrazenie, ze uslyszala cos innego... nie to, co powiedzial. Jej twarz zastygla w bezruchu, jakby miesnie doznaly paralizu. Nic innego nie swiadczylo o tym, ze wlasnie uslyszala tragiczna wiesc o zabojstwie siostry.W ciszy wywolanej szokiem, czul kazdy wstrzas i skret ciezarowki. Zmusil sie do zachowywania czujnosci - od tego zalezalo ich zycie. Samochod zwiekszyl predkosc. Budynki, odglosy ludzi i odbiornikow radiowych oddalaly sie. Wjechali chyba na szersza droge. Dochodzily go dzwieki ulicy i strzepy rozmow z kabiny, ale to wszystko. Czul w skroniach niespokojne pulsowanie. -Randi? Przez jej twarz przeszedl skurcz. Po policzkach splynely lzy, nadal siedziala sztywna i nieruchoma. Uslyszala jego slowa, ale nie rozumiala ich znaczenia. Przejmowal ja bol. Sophia? Nie zyje? Zamordowali ja? Nie dopuszczala tego do siebie. Niemozliwe. - Sophia nie zyje? Przez lzy jej glos brzmial obojetnie. -Nie wierze ci. -To prawda. Przykro mi. Wiem, jak ja kochalas. Ona tez kochala ciebie. Ogarnelo ja poczucie winy. Te slowa byly jak uderzenia. "Wiem, jak ja kochalas". Od wielu miesiecy nie widziala sie z Sophia. Byla zbyt zajeta, zbyt zapracowana. Inni bardziej jej potrzebowali. Myslala, ze pozniej beda mialy mnostwo czasu, zeby znow byc blisko siebie i cieszyc sie swoim towarzystwem. Pozniej - gdy juz zrobia to, co musza zrobic. Pozniej - gdy Jon Smith przestanie zajmowac w zyciu Sophii tak wazne miejsce. Czula, jak krwawi jej serce. Ze zloscia otarla lzy rekami. -Randi? Uslyszala jego glos. Uslyszala ciezarowke... pod kolami rozleglo sie nagle dudnienie. Mysli przebyly dluga droge do rzeczywistosci. Przejezdzaja przez most. Dlugi most, odglosy ciezarowki odbijaly sie echem od powierzchni wody. Uslyszala szum powietrza na otwartej powierzchni. Dalekie okrzyki ludzi, ktorzy pewnie lowili w nocy ryby. Ryk osla. I znowu atak bolu. Sophia. Skrzyzowala ramiona, usilujac wziac sie w garsc. Spojrzala na Jona. Na jego twarzy malowalo sie cierpienie. Ten zal wydawal sie tak gleboki, ze az niemozliwy do ukojenia. Jego twarz nie klamala: Sophia naprawde umarla. Sophia umarla. Wciagnela mocno powietrze, zeby sie uspokoic. Twarz siostry wciaz stala jej przed oczami. Jednoczesnie patrzyla na Jona. A juz myslala, ze moze mu zaufac. Chciala uwierzyc, ze nie ma z tym nic wspolnego, ale podejrzenia same cisnely sie do glowy. Slepa arogancja Jona doprowadzila do smierci Mike'a, ktorego leczyl. Teraz byc moze zabil jej siostre, tak jak wczesniej zabil Mike'a. -Jak to sie stalo? - zapytala. - Co jej zrobiles? -Nie bylo mnie, kiedy to sie stalo. Bylem wtedy w Londynie. Opowiedzial jej wszystko, od spotkania z Billem Griffinem do odkrycia brakujacej kartki w dzienniku i sladu po igle na kostce Sophii. - To byl ten sam wirus, ktory probowala zidentyfikowac i sklasyfikowac. Ten sam, ktory zaprowadzil mnie do Iraku. Ale smierc Sophii nie byla przypadkowa. Wirus nie jest az tak zarazliwy. Musialaby byc bardzo nieostrozna. Zarazili ja, bo cos odkryla. Zamordowali ja, Randi, a ja zamierzam dowiedziec sie, kim sa i powstrzymac ich. Nie daruje im... Randi zamknela oczy na mysl o cierpieniach Sophii. Stlumila szloch. Jon mowil dalej cichym, powaznym glosem. -...zamordowali tez naszego dyrektora i jego sekretarke, bo wiedzieli ode mnie, ze ktos wyizolowal wirusa i eksperymentuje na ludziach. Teraz mamy do czynienia ze swiatowa epidemia. Nie wiem, jak zarazily sie nowe ofiary. Nie wiem tez, jak udalo sie niektorych wyleczyc. Ale musze sie dowiedziec... Ciezarowka jechala coraz szybciej. Zostawili za soba odglosy miasta. Teraz wydawalo sie, ze znajduja sie na otwartej przestrzeni. Tylko od czasu do czasu slychac bylo warkot pojazdu mijanego na sasiednim pasie. Ogarnela ja kolejna fala bolu. Jon objal ja ramieniem, lecz odepchnela go. Otarla lzy rekawem. Nie moze plakac. Nie tutaj. Nie teraz. -...sa potezni - ciagnal dalej Jon. - Oczywiscie byli w Iraku. Moze nadal tu sa. Kolejny argument za tym, ze to oni przyslali "policjantow". Wplywy tych, ktorzy maja zwiazek z wirusem, siegaja chyba wszedzie. Ich ludzie sa nawet w naszym rzadzie i w wojsku. W samym Pentagonie. -W wojsku? W Pentagonie? Wpatrywala sie w niego z niedowierzaniem. -Jak inaczej wyjasnic fakt, ze Instytut zostal odciety od informacji, a nasze sledztwo przerwane? Poza tym za posrednictwem serwera Narodowych Instytutow Zdrowia wykasowano wszystkie dane. Za bardzo weszylem i musieli mnie powstrzymac. Tylko w ten sposob mozna wyjasnic smierc Kielburgera. Mial pojechac do Pentagonu, zeby powiedziec im o moich odkryciach, i wtedy zniknal. Wraz z sekretarka znaleziono go dopiero po kilku godzinach. Teraz szukaja mnie. Oficjalnie wiadomo, ze samowolnie oddalilem sie z jednostki, a poza tym chca mnie przesluchac w sprawie smierci generala i jego sekretarki. Randi powstrzymala sie od zlosliwego komentarza. Jon Smith, czlowiek, ktory zabil jej wielka milosc, twierdzi, ze armia amerykanska jest w jakis sposob zamieszana w smierc jej siostry, a on sam uciekl przed nimi, zeby kontynuowac prywatne sledztwo. Jak mogla mu uwierzyc? Zaufac? Moze cala ta historia byla jakas olbrzymia mistyfikacja. Z drugiej strony kazdy Amerykanin, ktory przybywal do Iraku, ryzykowal zycie. Widziala, z jaka odwaga bronil doktor Mahuk przed Gwardia Republikanska, a przeciez nie wiedzial jeszcze, ze to ona. No i ten wirus. Moglaby nie uwierzyc, gdyby on jej o nim powiedzial. Ale lekarka potwierdzala informacje, a Randi miala zaufanie do Radah Mahuk. Uslyszala, ze ciezarowka przejezdza przez nastepny most. Znow dalo sie slyszec dudnienie odbijajace sie echem od wody. Jakiej wody? Calkowicie otrzezwiala. -Ile przejechalismy mostow? -O ile pamietam, dwa. Miedzy nimi bylo jakies dwadziescia piec, trzydziesci kilometrow. Ten byl drugi. -Dwa przytaknela Randi. - Ja tez tylu sie doliczylam. - Wkrotce powinien byc trzeci. Wciagnela gleboko powietrze. I jeszcze raz. Wszyscy juz odeszli: ojciec, matka, a teraz siostra. Najpierw rodzice zgineli w wypadku na lodzi u wybrzezy Santa Barbara dziesiec lat temu. A teraz Sophia. Znow otarla oczy. Czekali w ciszy, zjednoczeni w smutku. Ciezarowka wjechala na trzeci most i Randi wrocila do rzeczywistosci. Do biezacej chwili. Do pracy. Byla teraz jej jedynym lekarstwem. -W Bagdadzie musielismy przejechac przez Tygrys - szepnela podekscytowana. - Drugi most byl nad Eufratem. I trzeci tez nad Eufratem. Nie jedziemy na poludnie, tylko na zachod. Jesli droga zacznie lagodnie sie wznosic, to znaczy, ze na pewno zmierzamy w strone Pustyni Syryjskiej i Jordanu. Jon spojrzal na dwoch policjantow, ktorzy rozmawiali ze soba po cichu. Karabiny spoczywaly w ich ramionach z lufami wycelowanymi niedbale w strone wiezniow. Minelo sporo czasu, odkad probowali ich oszukac. -Powiedz im, ze zdretwialem - poprosil Randi. - Ze chce sie rozprostowac. Zmarszczyla brwi ze zdziwieniem. -Po co? -Mam pewien pomysl. Znowu przyjrzala mu sie badawczo. W koncu kiwnela glowa. -Dobrze. Przemowila pokornie po arabsku do dwoch uzbrojonych straznikow. Jeden z nich odpowiedzial warknieciem, a wtedy dorzucila jeszcze pare slow. Mowi, ze sie zgadza, ale tylko ty mozesz wstac - poinformowala Jona. - Ja nie. Usmiechnela sie ponuro. -Tak myslalem. Wstal i wygial plecy w luk, jak gdyby zdretwialy mu konczyny. Czul na sobie badawcze spojrzenia policjantow. Gdy odwrocili sie, znudzeni i spiacy, prawym okiem obejrzal dluga szpare w plandece. Wyjrzal przez nia na zewnatrz. Nagle odezwal sie ostry glos jednego z policjantow. -Siadaj, Jon - przetlumaczyla Randi. Widza, co robisz. Smith opadl na lawke, ale zobaczyl juz to, co chcial. -Gwiazda polarna. Rzeczywiscie jedziemy na zachod. -Zaklad Karny jest na poludniu. -Tak slyszalem. Poza tym przejechalismy juz wiele kilometrow. Nie wioza nas do zadnego wiezienia. Masz przy sobie jakas bron, ktorej nie znalezli? Uniosla brwi. -Maly noz przy udzie. Spojrzal na jej skromna szara spodnice i kiwnal glowa. Moze szybko po niego siegnac. Rosyjska ciezarowka zahamowala nagle. Rzucilo ich do przodu. Kolejny gwaltowny manewr sciagnal ich znow pod kabine. Randi wpadla na Jona. Szybko sie odsunela. Woz zatrzymal sie. Rozlegly sie zdenerwowane glosy. Uslyszeli, ze ktos wysiadl z kabiny, odszedl od ciezarowki. Slychac bylo rozmowe. Z tylu dwaj policjanci przykucneli z karabinami gotowymi do strzalu. Randi podniosla glowe i przysluchiwala sie szybkim arabskim slowom. -Zdaje sie, ze oficer i jeden z jego ludzi wysiedli z kabiny. Jon potrzasnal ramionami, zeby zlagodzic napiecie. -Punkt kontrolny? -Tak. Cisza. Smiech. Znowu smiech i odglos poklepywania sie po plecach, kroki. Dwaj policjanci wsiedli z powrotem do kabiny. Kierowca wrzucil bieg i woz ruszyl do przodu, przyspieszajac. Glos Randi byl cichy i zamyslony. -Uslyszalam, ze zatrzymala ich Gwardia Republikanska, ale nie mieli problemow z przekonaniem ich, ze sa autentycznymi policjantami. Straznicy znali chyba nawet imie tego oficera.- Wiec sa prawdziwymi policjantami? -Tak mysle, a to znaczy, ze prawdopodobnie sa na garnuszku twoich amerykanskich przyjaciol. Jesli oboje mamy racje, ten, kto stoi za tym wszystkim, ma nie tylko wladze, ale i duze pieniadze. W tej sytuacji mozemy sie tylko cieszyc, ze nie wioza nas do wiezienia. Nie zmienia to faktu, ze jest ich szesciu i sa dobrze uzbrojeni. Kacik ust Jona uniosl sie w polusmiechu, lecz jego niebieskie oczy pozostaly chlodne. -Nie maja szans. Randi zmarszczyla brwi. -Co masz na mysli? -Zanim Gwardia Republikanska zatrzymala ciezarowke - szepnal - ci dwaj, ktorzy nas pilnuja, prawie zasneli. Przy odrobinie szczescia monotonna jazda znow ich uspi. Udajmy, ze tez zasypiamy, to ich uspokoi. -Nie mozemy dlugo czekac. Nie wywiezli nas tak daleko, zebysmy mogli delektowac sie pustynnym powietrzem. Siedzieli w ciszy z zamknietymi oczami i spuszczonymi glowami. Symulowali sen. Od czasu do czasu zmieniali pozycje, tak jak to robia spiacy ludzie. Z kiwajaca sie glowa Jon wydawal z siebie od czasu do czasu ciche chrapniecie, ale caly czas obserwowal spod oka straznikow. Pokonywali kolejne kilometry. Urywana rozmowa straznikow stawala sie coraz bardziej cicha i leniwa. Ciezarowka toczyla sie przez noc. Smith i Randi tez zrobili sie senni. Rozleglo sie ciche chrapanie, ale to nie byl Jon. -Randi. Glos Smitha byl matowy. Jeden z policjantow oparl sie o brezentowa scianke. Glowa drugiego opadla do przodu i kiwala sie - probowal walczyc ze snem. Wkrotce nadejdzie moment, na ktory czekali. Jon przycisnal palec do ust i pokazal Randi, ze ma podczolgac sie z lewej strony, a on z prawej. Kiwnela glowa. Pochylili sie i przyklekli. Ciezarowka nadal sie kolysala, a oni posuwali sie w mroku do przodu. Nagle ciezarowka zakrecila ostro. Wszystkich rzucilo w prawo, gdy zjechala z drogi na - jak sie wydawalo - wyboisty szlak. Ciezki woz podskakiwal i trzasl sie, przyprawiajac ich o szczekanie zebami. Smith znow oparl sie o sciane, a Randi szybko wrocila na miejsce. Przebudzeni straznicy narzekali na cos. -Cholera - wymamrotala. Ciezarowka zwolnila, ale ich plan wzial w leb. Teraz nie mogli sie juz wymknac obudzonym straznikom. Jon zaklal. Stracili najlepsza okazje. Byc moze ostatnia. Ciezarowka po raz kolejny zahamowala gwaltownie i znow rzucilo ich do przodu. Gdy sie zatrzymala, ktos w kabinie krzyknal ze zloscia. Z zewnatrz dobiegla odpowiedz. Nagle rozlegl sie warkot innego pojazdu. Ciemnosc przeszyly reflektory i zatrzymaly sie na plandece ciezarowki, rozswietlajac upiornym swiatlem wnetrze. Jon i Randi nasluchiwali. Rozmowa toczyla sie po arabsku. -Co mowia? - zapytal Jon. -Mamy kolejnych gosci. Randi przysluchiwala sie glosom. - Nasi policjanci nie sa z tego specjalnie zadowoleni. -Kto tym razem? -Nie jestem pewna. Moze znow Gwardia Republikanska. Moze cos im sie nie spodobalo w punkcie kontrolnym i maja do nich nowe pytania. -Swietnie. Wiec wdepnelismy jeszcze gorzej. Jon otarl pot z twarzy. -Ten ostatni glos! - szepnela goraczkowo Randi. - Mowil dobrze po arabsku, ale to nie byl iracki arabski. Pod plandeka dwaj policjanci przykucneli wyczekujaco z podniesionymi karabinami. Byli czujni. Cos ich przestraszylo. Wymienili po cichu kilka slow i siegneli do plandeki, ktora zakrywala tyl. Odwrocili sie plecami do wiezniow. -Teraz - wydyszal Jon bez wahania. Rzucil sie do przodu, ufajac, ze Randi zrobi to samo. Chwycil policjanta z lewej strony, szarpnal i zdzielil go piescia w prawa skron. Gdy padal nieprzytomny na podloge, wyrwal mu karabin. Randi zadarla spodnice, chwycila noz i skoczyla na drugiego policjanta. W chwili, gdy obracal sie, zeby pomoc przyjacielowi, zatopila mu noz w lewym ramieniu. Krzyknal, upuscil karabin i przycisnal reke do rany. Randi uderzyla go kolanem w brode. Glowa odskoczyla mu do tylu i rozciagnal sie na wznak, przygniatajac drugiego policjanta. Na zewnatrz rozlegly sie strzaly, glosne i niespodziewane jak grzmoty podczas burzy. Cisze pustyni zaklocily krzyki i jeki. Uslyszeli tupot biegnacych nog i kolejne strzaly. Wywiazala sie bitwa. Odglosy zblizaly sie coraz bardziej. Wkrotce mieli znalezc sie w samym jej srodku. Rozdzial 35 18.32, Long Lake, stan Nowy Jork Victor Tremont siedzial przy biurku w swoim naroznym gabinecie. Odsunal raport, nad ktorym pracowal, przetarl oczy i znow zerknal na zegarek. Zabebnil palcami o krawedz ogromnego biurka. Byl spiety i zdenerwowany. Nie otrzymywal wiadomosci od Nancy Petrelli i Oxnarda, a ponadto minelo juz ponad dziewiec godzin, odkad ostatnio odezwal sie al-Hassan. Zblizalo sie tryumfalne zakonczenie dwunastu lat ryzykownej pracy, a on byl juz tylko o krok od stania sie jednym z najbogatszych ludzi na swiecie. Nie mogl teraz przegrac.Niespokojny i zmartwiony wstal od biurka i z zalozonymi z tym rekoma podszedl po miekkim dywanie do szklanej sciany. Dalekie jezioro przypominalo w ostatnich promieniach slonca srebrny krater. Czul niemal zapach otaczajacych je gestych sosen, ktore ciemnialy i zmienialy barwe z niebieskiej w fioletowa, a teraz w czarna. Swiatla domow migotaly jak lawica zapalajacych sie gwiazd. Rozejrzal sie po rozleglym przemyslowym kompleksie, w ktorym miescilo sie Blanchard Pharmaceuticals, jak gdyby chcial sie przekonac, czy wszystko stoi na wlasciwym miejscu. Czy jest prawdziwe. I ze jest jego. Odezwal sie interkom. -Doktorze Tremont, przyjechal pan al-Hassan. -Swietnie. Wrocil za biurko i przybral odpowiedni wyraz twarzy. - Prosze go przyslac. Dziobata twarz Nadala al-Hassana jasniala triumfem. -Zlapalismy Smitha. -Gdzie? - Tremonta przeszyl dreszcz emocji. Al-Hassan zatrzymal sie przed biurkiem. Pochylil sie nad nim jak chart przed skokiem na krolika. Usmiechnal sie. -W Bagdadzie. Aresztowali ich przekupieni policjanci. -Ich? - Sytuacja przeszla jego oczekiwania. - Zellerbach i ten Anglik tez tam sa? Usmiech ulotnil sie z twarzy al-Hassana. -Niestety nie. Towarzyszyla mu agentka CIA. Podejrzewamy, ze pracowala dla tamtejszego podziemia. Tremont zaklal w duchu. Dodatkowa komplikacja. -Teraz wie juz wszystko, czego dowiedzial sie Smith. Zlikwidowac ja. A co z pozostala dwojka? -Ich tez wkrotce schwytamy. Dzis rano nasza wtyczka w Instytucie odnalazla Zellerbacha i Anglika... -Dzis rano? - Tremont rzucil mu grozne spojrzenie. - Dlaczego mi o tym nie powiedziano! Al-Hassan spuscil wzrok. -Nasza agentka w Detrick dzialala poczatkowo sama i byla zbyt zajeta sledzeniem ich. Gdy do akcji wkroczyl Maddux ze swoimi ludzmi, skoncentrowali sie na utrzymaniu kontaktu z Howellem i nie mieli okazji zadzwonic. Pelen raport otrzymalem dopiero godzine temu. Zbesztalem Madduksa i podkreslilem koniecznosc informowania mnie o wszystkim. Al-Hassan opisal wizyte Petera Howella w Instytucie, sciagniecie przez Marty'ego Zellerbacha danych komputerowych o Sophii i ich pozniejsza podroz do Princeton. - Maddux donosi, ze pojechali na polnoc i dojezdzaja do Syracuse. Tremont chodzil po gabinecie i rozmyslal. W koncu zrozumial. -Zellerbach i Howell badaja przeszlosc Sophii Russell - rzucil rozwscieczony. - Moga sie dowiedziec o studenckiej wyprawie do Peru i o jej spotkaniu ze mna. Probowal stlumic gniew. Szczycil sie znajomoscia ludzkiej natury i gdy spojrzal na Araba, uzmyslowil sobie, ze ten enigmatyczny czlowiek z obcej ziemi jest jedynym, ktory moze powstrzymac Jonathana Smitha i jego sprzymierzencow. Tak, musi dopilnowac, zeby al-Hassanowi udalo sie zniszczyc Smitha. Nagle wpadl na pomysl. - Juz dawno temu powinienes ich powstrzymac. Zawiodles mnie. Zgodnie z przewidywaniami al-Hassan skrzywil sie. Stal nieruchomo w milczeniu, niezdolny wykrztusic slowa i Tremont wyczuwal jego zazenowanie, niemal upokorzenie, wywolane niepowodzeniem. Wlasnie na taka reakcje liczyl. Glos al-Hassana byl lodowaty. -To juz sie nie powtorzy, doktorze Tremont. Wyprostowal sie. Bil z niego szacunek. - Mam pewien plan. Wyszedl z gabinetu bezszelestnie jak smierc. 20.21, okolice Syracuse, stan NowyJork Peter, ubrany znow w czarny stroj komandosa, lecz bez kaptura i pasa ze sprzetem, analizowal wszystko jeszcze raz, siedzac za kierownica wielkiego samochodu turystycznego, pedzacego ciemna autostrada w strone odleglych swiatel Syracuse. Za nim Marty pracowal w skupieniu przy komputerze. Nagla eksplozja wirusa na calym swiecie przerazila obu. Musieli znalezc w Syracuse cos, co ujawni wage raportu z Instytutu Ksiecia Leopolda. Marty musi znalezc skasowane rozmowy telefoniczne Sophii i kryjowke Billa Griffina.Jon nie odzywal sie do nich. Peter nie byl tym specjalnie zdziwiony, ale niepokoil sie. Milczenie Jona moglo oznaczac, ze wpadl w tarapaty i ze nie wrocil do ambasady w Bagdadzie. A moglo tez nic nie oznaczac. Wkrotce po wyjezdzie z Princeton, Peter odniosl niejasne wrazenie, ze sa sledzeni. Zeby sie upewnic, z New Jersey do stanu Nowy Jork jechal okreznym szlakiem, wybierajac drugorzedne drogi. Dopiero po jakims czasie wjechal na autostrade. Doszedl do wniosku, ze gdyby mieli "ogon", do tej pory juz by go zdemaskowal lub zgubil. Ale niepokoj nie opuszczal go. Ci ludzie byli doswiadczeni i wyszkoleni. Dwa razy zjechal na pobocze, zeby sprawdzic, czy do wozu nie podczepiono urzadzenia namierzajacego. Nic nie znalazl. Przeczucie wciaz nie dawalo mu spokoju, a on juz dawno nauczyl sie ufac instynktowi. Dlatego zjechal z autostrady i wybral gorsze, ale mniej uczeszczane drogi do Syracuse. Przez pierwsze osiem kilometrow widzial za soba niewiele swiatel. Za kazdym razem, gdy zjezdzal na pobocze, samochody mijaly go. Zmienial kierunek jazdy wiele razy, przez jakis czas jechal na zachod, potem na poludnie, na wschod, na polnoc i znow na zachod w strone miasta. Teraz przejezdzal przez dalekie przedmiescia. Nie bylo zadnych dowodow inwigilacji, zaczynal sie wiec uspokajac. Niebo bylo gwiazdziste i czarne, a ciemne chmury niskie i grozne z ksiezycem w tle. Po prawej stronie drogi rozciagal sie park stanowy, ktorego drewniane ogrodzenie przypominalo noca upiorne polamane kosci. Park wygladal na gesto zalesiony, na polanach ustawiono stoly i paleniska. O tej porze ruch na drodze byl niewielki. Nagle zupelnie znikad pojawil sie szary pikap, ktory wyprzedzil ich z wielka predkoscia. Gdy znalazl sie przed nimi, swiatla hamowania blysnely krwawa czerwienia. Zwolnil, zmuszajac Petera do wcisniecia hamulca. Peter zerknal w lusterko wsteczne. Zobaczyl wysokie przednie swiatla, ktore zblizaly sie szybko. Musial to byc drugi pikap lub furgonetka. Tuz za nimi. -Trzymaj sie, Marty! - zawolal. -Co ty wyprawiasz? - Marty nie byl zadowolony. -Przed nami pikap. Z tylu pikap lub furgonetka. Dranie mysla, ze zamkna nas jak plasterek szynki w kanapce. Okragla twarz Marty'ego poczerwieniala. -Ojej. Wylaczyl komputer, zapial pasy i przezornie uczepil sie stolu przytwierdzonego do ramy wozu. Przygotowal sie na najgorsze i westchnal. - Zaczynam sie juz chyba przyzwyczajac do krytycznych sytuacji. Peter wdepnal hamulec i skrecil raptownie w prawo. Lewe kola uniosly sie lekko jak jacht na silnym wietrze. Marty wydal z siebie okrzyk zdziwienia. Samochod skrecil na dwoch pozostalych kolach, opadl ciezko i wjechal na oswietlony teren rekreacyjny. Uslyszeli za soba pisk hamulcow i opon. Scigajacy ich woz podskakiwal na trawie, staranowal mlode drzewko i krzaki i znow pojawil sie na parkowej drodze. Szary pikap trzymal sie blisko za nim. Marty wygladal przez okno. Serce kolatalo mu ze strachu, choc byl zafascynowany tym, co sie dzialo. Anglik ustepowal mu wprawdzie pod wzgledem intelektualnym, ale byl niezwykle uzdolniony we wszelkich dziedzinach zwiazanych ze sprawnoscia fizyczna, a zwlaszcza z przemoca. Droga przed nimi rozwidlala sie. Peter skrecil w prawo. Pedzil podskakujacym i rozhustanym samochodem przez ciemnosc. Droga nagle zakrecila z powrotem w strone oswietlonego terenu rekreacyjnego. -Cholera jasna! - zaklal. - Ta droga zawraca. Woz z wysokimi swiatami jechal za nimi, a szary pikap zblizal sie od przodu. - Znow jestesmy w pulapce! Siegnal za siedzenie po enfielda. Przejdz do tylnych drzwi i zrob z tego uzytek! -Ja? - Marty chwycil karabin rzucony przez Petera. -Kiedy ci powiem, po prostu wyceluj i pociagnij za spust, przyjacielu. Wyobraz sobie, ze to joystick. Zmarszczki na ogorzalej twarzy Howella zamienily sie w glebokie kaniony niepokoju, lecz jego oczy blyszczaly. Znow wdepnal hamulec, skrecil kierownice i zjechal z drogi miedzy drzewa, ktore ciagnely sie daleko w ciemnosc. Zatrzymal ciezki samochod, wyskoczyl z siedzenia, wyciagnal pistolet HK, zabral dwa magazynki, podal amunicje Marty'emu i przypadl ze swoja bronia i magazynkami do bocznego okna. Przod samochodu znajdowal sie gleboko miedzy drzewami, boczne drzwi tez wychodzily na las. Oznaczalo to, ze pojazd jest dla nich solidna oslona i jednoczesnie moga strzelac z tylnych drzwi i malych bocznych okienek. Marty ogladal bron i mamrotal cos pod nosem. -Wiesz juz, jak to dziala? - zapytal Peter. Ten irytujacy czlowieczek okazal sie tak inteligentny, jak twierdzil Smith. -Sa rzeczy, ktorych nigdy nie chcialem sie nauczyc. Marty podniosl wzrok i westchnal. - Oczywiscie, ze mechanizm tej prymitywnej maszyny jest dla mnie zrozumialy. Dziecinnie prosty. Samochod kryjacy sie za wysokimi swiatlami byl duza czarna furgonetka. Zatrzymal sie na drodze. Szary pikap jechal powoli po trawie w ich strone. Peter przestrzelil przednie opony pikapa, ktory zatrzymal sie na dziurawych gumach. Przez jakis czas nikt sie nie ruszal. Nagle dwaj mezczyzni jak szmaciane lalki wypadli z pikapa i ukryli sie pod nim. W tym samym czasie z furgonetki otworzono ogien, kule uderzyly w bok samochodu. Rozlegl sie glosny zgrzyt rysowanego metalu. -Padnij! - krzyknal Peter, gdy samochod zakolysal sie pod naporem ognia. Marty przywarl do podlogi, a Peter przykucnal przy bocznej scianie. Ogien ustal, Marty rozejrzal sie. -Gdzie sa dziury po kulach? Powinnismy wygladac jak sito. Peter usmiechnal sie. -Pokrylem ten wozek bardzo gruba blacha. Myslalem, ze domyslisz sie tego po naszych przejsciach w gorach. Niezle, co? O opancerzona karoserie zadudnila nowa seria strzalow. Tym razem kule rozbily okna i podarly zaslony. W powietrzu lataly kawalki szkla i wbijaly sie w meble. Strzepy materialu opadaly jak snieg. Marty zakryl rekami glowe. -Powinienes pomyslec o blaszanych oknach. -Spokojnie - odparl cicho Peter. - Niedlugo im sie znudzi i sprawdza, czy jeszcze zyjemy. Wtedy pokrzyzujemy im nieco szyki. Marty westchnal i probowal stlumic paralizujacy strach. Minela kolejna minuta silnego ognia, strzaly umilkly. Cisza zdawala sie tworzyc proznie w oswietlonym parku. Ptaki nie spiewaly. W zaroslach nie biegaly zadne zwierzatka. Twarz Marty'ego byla biala ze strachu. -W porzadku - powiedzial pogodnie Peter. - Zobaczmy, co sie dzieje. Podniosl sie, zeby wyjrzec przez rozbite okno. Dwaj mezczyzni z szarego pikapa kryli sie za wozem z pistoletami ingram Mll w rekach. Spogladali przez pas oswietlonej trawy na samochod turystyczny. Peter widzial, jak z furgonetki wysiadl niski, tegi mezczyzna w tanim szarym garniturze. Twarz lsnila mu od potu. Mial ze soba glocka. Ruchem reki pokazal, zeby nastepni dwaj dobrze uzbrojeni mezczyzni wyskoczyli na zewnatrz. Kolejnym gestem rozkazal im rozstawic sie i podejsc do samochodu turystycznego. -W porzadku - powtorzyl Peter, tym razem z czuloscia. - Marty, zajmij sie dwojka z prawej. Ja obsluze tych z lewej. Watpie, zeby ktorys mial ochote szarzowac pod ostrzalem, wiec nie martw sie. Po prostu wyceluj, nacisnij spust i daj im popalic. Gotow? -Moja demoralizacja postepuje. -Jestes rewelacyjny. No, zaczynamy. Rozdzial 36 W doskonale wyposazonym samochodzie Petera napiecie doszlo do zenitu. Z odleglosci okolo dwudziestu metrow pieciu uzbrojonych mezczyzn z niskim, grubym dowodca szybko zblizalo sie do Marty'ego i Petera. Napastnicy posuwali sie ostroznie, caly czas rzucajac wzrokiem na boki. Trzymali bron pewnie i z wprawa. Nawet z tej odleglosci ich ruchy wydawaly sie grozne.-Teraz! - Peter wycelowal starannie i strzelil do dowodcy. Marty'ego ponioslo. Jego kule rwaly na strzepy liscie i sosnowe igly, kore i male galezie. Cel Petera jeknal, chwycil sie za prawe ramie i padl na kolana. Marty nie przestawal strzelac na oslep. Halas byl ogluszajacy. -Marty, przestan! Wystarczy. Echa wscieklej strzelaniny odbijaly sie w parku. Czterej mezczyzni i ranny rzucili sie do bezladnej ucieczki, chowali sie za paleniskami, lawkami, krzakami i drzewami. Z ukrycia znow otworzyli ogien. Kule ze swistem przelatywaly przez otwarte okno nad glowa Petera i z gluchym odglosem wbijaly sie w przeciwlegla sciane. Tym razem strzelali do wybranego celu.Peter przykucnal. -Nie zaryzykuja kolejnej szarzy ze wzgledu na nasza sile ogniowa, ale tez nie odejda. W furgonetce pewnie zostal kierowca. To tylko kwestia czasu, zanim jeden z nas zostanie trafiony, skonczy sie amunicja i dopadna nas. Albo przyjedzie policja i aresztuje wszystkich. Marty zadrzal. -Fatalnie, nie mozemy sobie pozwolic na spotkanie z policja. To nie byloby wskazane. Peter kiwnal glowa i skrzywil sie. -Beda chcieli wiedziec, co tu robimy z nielegalna bronia i stanowiskiem dowodczym w samochodzie. Jesli powiemy im o Jonie, sprawdza, odkryja, ze jest poszukiwany, i wpakuja nas do kicia, zebysmy poczekali na przedstawicieli wojska i FBI. Jesli nic nie powiemy, nic nie wyjasnimy, zamkna nas razem z tymi bandziorami. -Jasne. Co robimy? -Musimy sie rozdzielic. -Nie dam sie zostawic na pastwe rzezimieszkow i mordercow - powiedzial stanowczo Marty. Oczy Petera blysnely w mroku. W czarnym stroju komandosa byl prawie niewidzialny. -Wiem, ze twoim zdaniem nie jestem zbyt inteligentny, przyjacielu. Ale pamietaj, ze gdy ty byles dopiero irytujacym blyskiem w oku swego ojca, ja w ten sposob zarabialem na zycie. Plan jest taki: wymkne sie niepostrzezenie do lasu, a ty bedziesz mnie oslanial. Obejde ich z lewej strony i narobie tyle halasu, jakby uciekala cala brygada. Gdy beda pewni, ze obaj opuscilismy samochod, rzuca sie za mna. Wtedy bedziesz mogl zapalic tego gruchota i wziac nogi za pas. Jasne? Marty zacisnal usta. Jego kragle policzki wydluzyly sie. -Jesli zostane w samochodzie, bede mogl sprawdzac, czy sa wiadomosci od Jona i szukac dalej Billa Griffina i rozmow telefonicznych Sophii Russell. Oczywiscie musze znalezc jakas kryjowke dla samochodu. Gdy juz ja znajde, zostawie wiadomosc na stronie zespolu Aspergera, tak jak ustalilismy. -Bystry jestes, przyjacielu. Sa pewne aspekty obcowania z geniuszami, ktore mi sie podobaja. Daj mi minute na zajecie pozycji, a potem strzelaj az do oproznienia magazynka. Pamietaj: cala minute. Marty przyjrzal sie surowym rysom jego ogorzalej twarzy. Przyzwyczail sie do jej widoku. Byla sroda. Obcowali ze soba bez przerwy od soboty. W ciagu minionych pieciu dni przezyl wiecej przerazajacych i niesamowitych chwil niz przez cale dotychczasowe zycie. Ryzykowal tez duzo wiecej. Przyzwyczail sie do towarzystwa Petera. Przez chwile poczul cos dziwnego: zal. Mimo wszystkich denerwujacych wad Anglika wiedzial, ze bedzie za nim tesknil. Chcial mu powiedziec, zeby uwazal na siebie. -Bylo niesamowicie, Peter. Dzieki - wydusil w koncu. Ich spojrzenia spotkaly sie, ale obaj szybko odwrocili wzrok. -Wiem, przyjacielu. Ja tez dziekuje. Mrugnal okiem, wycofal sie do przedniej czesci samochodu i zalozyl pas. Marty usmiechnal sie przelotnie i zajal pozycje przy tylnych drzwiach. Usilowal przekonac samego siebie, ze da sobie rade. Napastnicy wstrzymali ogien, prawdopodobnie po to, zeby ustalic nowy plan dzialania. Gdy Peter wyslizgnal sie z samochodu i rozplynal w cieniu zalanego ksiezycowa poswiata lasu, Marty odliczyl w myslach jedna minute. Zmusil sie, zeby oddychac wolno i rownomiernie. Minuta minela. Marty zacisnal zeby, wychylil sie i otworzyl ogien z karabinu. Enfieid wyrywal mu sie z rak i wstrzasal calym cialem. Przestraszony, lecz zdeterminowany, razil nieprzerwanym strumieniem ognia noc i ciemne drzewa. Peter zaufal mu. Napastnicy odpowiedzieli ogniem z ukrycia. Samochod zakolysal sie pod gradem kul. Na twarz Marty'ego wystapil pot. Nie przestawal naciskac spustu, tlumiac strach. Gdy juz oproznil magazynek, przycisnal karabin do piersi i ostroznie wyjrzal zza drzwi. Nie dostrzegl zadnego ruchu. Otarl dlonia czolo, usuwajac warstwe potu i wydal z siebie dlugie westchnienie ulgi. Minela kolejna minuta i Marty niezdarnie wymienil magazynek. Usiadl. Minely dwie minuty. Z napiecia dostal gesiej skorki. Nagle uslyszal dzwieki, jakby ktos nieumiejetnie probowal przekradac sie cicho wsrod drzew po lewej stronie. Peter! Podniosl glowe i nadstawil uszu. Dobiegl go ostrzegawczy glos jednego z napastnikow. -Uciekaja! Niemal natychmiast silny ogien z dwoch lub trzech karabinow przeszyl las po lewej stronie. Peter powiedzial, ze tam wlasnie pojdzie. Mezczyzni z pikapa i furgonetki znow goraczkowo szukali kryjowki przed ostrzalem z nowego kierunku. W koncu strzaly ucichly. Dalo sie slyszec odglosy, jakby cala grupa uciekala przez las z lewej strony. -Za nimi! - zabrzmial inny glos. Marty poczul przyplyw energii. O to chodzilo. Odczekal, az napastnicy znikna w lesie. Ktos wlaczyl silnik furgonetki, zawrocil i odjechal w lewo. Wszyscy rzucili sie w poscig za Peterem, tak jak przewidzial. Marty wsiadl do kabiny samochodu. Czul sie winny. On byl bezpieczny, a Peter odgrywal role sciganego przez mysliwych zajaca. Mimo to wiedzial, ze Peter mial racje - to bylo jedyne wyjscie z sytuacji. Kluczyki czekaly w stacyjce. Wzial gleboki wdech, zeby ukoic rozedrgane nerwy, i zapalil silnik. Martwil sie nie tylko o to, czy zdobedzie informacje, ktorych potrzebowal Jon. Wieksza niewiadoma bylo, czy uda mu sie bezpiecznie wyjechac z parku. Moc poteznej maszyny przemowila mu do wyobrazni i wpadl na pewien pomysl. Zamknal oczy i zapomnial o rzeczywistosci. Nagle znalazl sie na pokladzie statku kosmicznego, pilotujac go samodzielnie przez niebezpieczna Czwarta Galaktyke. Byla to swiadomie podjeta podroz, bo mideral nadal dzialal. Mimo to gwiazdy, planety i asteroidy smigaly za oknami wsrod teczy swiatla. Nieznane kusilo go, ale nie tracil kontroli. Otworzyl oczy. Nie badz glupi, skarcil sie w myslach, oczywiscie, ze potrafisz prowadzic ten ziemski pojazd. Przeciez to niemal obiekt muzealny. Z nowa wiara w siebie wrzucil wsteczny bieg, wcisnal gaz, ruszyl do tylu i otarl sie o drzewo. Nie zniechecony obejrzal sie za siebie przez jedno i drugie ramie, spojrzal w lusterka i nikogo nie zobaczyl. Zakrecil kierownica, obrocil samochod i czmychnal z lasu. Caly czas wypatrywal, czy nic mu nie grozi, tak jak uczyl go Peter. Blyszczacymi zielonymi oczami badal cienie i przeszkody, sprawdzal, czy gdzies nie kryja sie napastnicy. Ale w tej czesci parku bylo spokojnie. Z westchnieniem ulgi minal teren rekreacyjny i wjechal na autostrade prowadzaca do Syracuse. Peter Howell przykucnal w betonowym rowie odplywowym na skraju parku z pistoletem gotowym do strzalu. Na widok swojego samochodu, ktory popedzil autostrada na pomoc, usmiechnal sie z podziwem. Ten nieznosny dran Marty znow stanal na wysokosci zadania. Potarl reka po siwej brodzie i skupil sie. Oddychal gleboko, wdychajac zapach ziemi z wilgotnego rowu, lecz rowniez won drzew i niezliczonych zamieszkujacych las stworzen. Kazda czasteczka ciala nasluchiwal i obserwowal. Zmysly mial czujne i wyostrzone. Slyszal i wyczuwal ruchy napastnikow, ktorzy zblizali sie pieszo i furgonetka droga przecinajaca row. Nadszedl czas, zeby im sie wymknac. Odczepil z pasa dwa cylindryczne czarne pojemniki, ustawil je obok siebie na nasypie mostu i wyciagnal z kabury dziewieciomilimetrowego browninga. Z pistoletem w prawej rece i karabinem w lewej uniosl sie, zeby wyjrzec na droge. Zblizali sie szerokim frontem. Furgonetka sunela z tylu. Jej reflektory oswietlaly sylwetki beznadziejnie glupich napastnikow. Chcial, zeby podeszli blizej. Gdy znajdowali sie w odleglosci okolo pietnastu metrow, otworzyl ogien. Przebiegal z miejsca w miejsce, zeby zasymulowac obecnosc wiekszej liczby osob. Zauwazyli, skad dobiegaja strzaly i odpowiedzieli ogniem. Cofnal sie, pozorujac odwrot. Zacheceni podbiegli blizej w bardziej zwartym polkolu. Peter chwycil pojemniki i zaczal czolgac sie w ich kierunku. Gdy zblizyli sie na odleglosc dziesieciu metrow, uniosl sie i cisnal pierwszy pojemnik. Granat oszalamiajacy na bazie magnezu eksplodowal z blyskiem i hukiem w samym srodku polkola, o pol metra od nich. Wszyscy padli na ziemie. Niektorzy krzyczeli i chwytali sie za glowe. Inni byli po prostu ogluszeni i chwilowo wyeliminowani z dalszych dzialan. Peter tylko na to czekal. Wstal i okrazyl ich z lewej strony. Tysiace nabojow wystrzelonych w bazie szkoleniowej specjalnych sil powietrznych podczas nauki precyzyjnego strzelania w biegu nie poszly na mame. Dwoma szybkimi strzalami zniszczyl swiatla furgonetki. Teraz rzucil drugi granat ogluszajacy. Napastnicy jeszcze nie otrzasneli sie po pierwszym ataku, wiec granat tylko spotegowal szkody fizyczne i psychiczne. Po kilku minutach, gdy wciaz probowali przyjsc do siebie, Peter znajdowal sie sto metrow dalej i posuwal cicho, lecz szybko w strone autostrady i Syracuse. Marty zwolnil, zblizajac sie do miasta. Szukal miejsca, gdzie moglby ukryc samochod i siebie. Zaczynal dochodzic do wniosku, ze tym razem przeliczyl sie. Gdzie mozna ukryc cos tak duzego i rzucajacego sie w oczy jak samochod turystyczny, zwlaszcza gdy ma on powybijane szyby i karoserie ze sladami po kulach? Za nim ciagnal sie sznur samochodow. Ich trabienie denerwowalo. Rozgladal sie niespokojnie w poszukiwaniu bezpiecznego schronienia. W koncu zjechal na pobocze, aby zablokowane samochody i ciezarowki minely go z wscieklym rykiem. Byl zmartwiony, ale znow ruszyl w droge i na poszukiwania. Mial przed soba dziwny widok: po obu stronach autostrady rozlozyly sie komisy samochodowe z jasno oswietlonymi salonami wystawowymi i parkingami. Bylo tam wszystko, od niedrogich dwudrzwiowek do luksusowych sedanow i samochodow sportowych. Parkingi ciagnely sie kilometrami. To podsunelo mu pewien pomysl. Wyciagal szyje, zeby lepiej widziec. Moze znajdzie...? Tak! Stal sie cud. Po prawej strome zobaczyl obszerny oswietlony plac. Sprzedawano tam nowe i uzywane samochody turystyczne i dokonywano napraw. Pomyslal o dzieciecej zgadywance: gdzie mozna schowac slonia? Odpowiedz brzmi oczywiscie: wsrod innych sloni. Chichoczac wesolo, skrecil w brame i pojechal na sam koniec, gdzie znalazl wolne miejsce. Zaparkowal i wylaczyl silnik. Bylo pozno, wiec wlasciciel bedzie musial wkrotce zamknac. Przy odrobinie szczescia nikt go tu nie znajdzie. 22.27, Syracuse, stan Nowy Jork Emerytowany profesor Richard Johns mieszkal w odnowionym starym wiktorianskim domu na South Crouse Avenue pod wzgorzem uniwersyteckim.W salonie urzadzonym z pietyzmem przez zone profesora meble pochodzily z tych samych czasow, co dom. Profesor przygladal sie czlowiekowi, ktory zapukal do jego drzwi o tak poznej porze i chcial uzyskac informacje o Sophii Russell. W nieznajomym bylo cos, co go niepokoilo. Intensywnosc. Tlumiona przemoc. Zalowal, ze wpuscil go do srodka.-Nie wiem, co jeszcze moglbym panu powiedziec, panie...? -Louden. Gregory Louden. Peter Howell z usmiechem przypomnial profesorowi falszywe nazwisko, ktore podal na poczatku rozmowy. - Doktor Russell miala o panu jak najlepsze zdanie - dodal. Ubrany byl w kombinezon i trencz kupiony od zdziwionego kierowcy ciezarowki, ktory podwiozl go do Syracuse. Do domu profesora niedaleko uniwersytetu podjechal taksowka. Ale jak dotad wizyta okazala sie strata czasu. Profesor byl zdenerwowany i pamietal tylko, ze Sophia byla swietna studentka i miala kilku bliskich przyjaciol, ale nie potrafil podac ich nazwisk. -Bylem tylko szefem katedry, w ktorej studiowala. Uczeszczala na moje zajecia. To wszystko. Slyszalem, ze potem zmienila specjalizacje. -U pana studiowala antropologie? -Owszem. Byla gorliwa studentka. Zdziwilo nas, ze zmienila kierunek. -Dlaczego to zrobila? -Nie mam pojecia. Johns sciagnal brwi. - Przypominam sobie, ze na ostatnim roku zaliczyla absolutne minimum z antropologii. Zajela sie za to biologia. Za pozno, zeby zmienic przedmiot kierunkowy, chyba ze chciala studiowac jeszcze przez rok lub dwa. Peter przestal krazyc po salonie. -Co wydarzylo sie podczas studiow, ze zainteresowala sie biologia? -Nie mam pojecia. Peter przypomnial sobie, ze w raporcie z Instytutu Ksiecia Leopolda wspomniano o Boliwii i Peru. -A studenckie wyprawy terenowe? Profesor zmarszczyl brwi. -Wyprawy terenowe? Skupil wzrok na Peterze, jak gdyby nagle cos sobie przypomnial. - Oczywiscie. Organizujemy letnie wyprawy dla studentow. -Dokad pojechala Sophia? Zmarszczki na czole profesora poglebily sie. Zamyslony odchylil sie w fotelu. W koncu przypomnial sobie. -Do Peru. Bladoniebieskie oczy Petera rozblysly z podniecenia. -Mowila cos po powrocie? Johns pokrecil glowa. -Nie przypominam sobie. Ale kazdy uczestnik takiej wyprawy musi napisac sprawozdanie. Wstal. - Powinienem miec je gdzies tutaj. Nie powiedzial nic wiecej i wyszedl z salonu. Peterowi serce walilo z wrazenia. Wreszcie odnalazl cos, co moze okazac sie przelomem. Zsunal sie na krawedz fotela. Profesor mamrotal cos do siebie w drugim pokoju. Slychac bylo otwieranie i zamykanie szuflad, w koncu triumfalne: "Aha!". Peter wstal, Johns wrocil do salonu, kartkujac spiety dokument. -Jako szef katedry trzymam je wszystkie. To ciekawy zbior prac, dzieki ktorym mozna zmotywowac do nauki mlodsze roczniki. -Dziekuje panu. Te slowa nie wyrazaly odpowiednio wdziecznosci. Z trudem maskujac niecierpliwosc, Peter wzial sprawozdanie i usiadl w najblizszym fotelu. Zaczal czytac i... znalazl. Zamrugal, nie wierzac wlasnym oczom. Potem znow przeczytal, starajac sie zapamietac kazde slowo: "Natknelam sie na grupe tubylcow nazywanych plemieniem "pijacych malpia krew". Badalo ich kilkoro amerykanskich biologow. Wydaje sie, ze to fascynujaca dziedzina nauki. W tropikach jest tyle chorob i pomaganie w ich leczeniu mogloby zajac cale zycie". Zadnych nazwisk. Zadnych szczegolow dotyczacych wirusa. Ale czy przypomniala sobie o Peru, gdy przekazano jej do zbadania nieznanego wirusa? Czy skontaktowala sie z niewlasciwa osoba? Peter wstal. -Dziekuje panu, profesorze. -Tego pan szukal? -Mozliwe - odparl. - Czy moge to zatrzymac? -Przykro mi bardzo. To sprawozdanie nalezy do mojego archiwum, wie pan, Peter przytaknal. Wszystko jedno; zapamietal, co trzeba. Pozegnal sie szybko i zniknal w ciemnej, zimnej nocy, ktora po raz pierwszy wydawala mu sie przyjazna. Ruszyl w gore, w strone uniwersytetu, gdzie mial nadzieje znalezc telefon. Rozdzial 37 00.06, sroda, 22 pazdziernika Wadi al-Fayi, Irak Na pustyni bylo zimno i cicho, a w pokrytej plandeka ciezarowce zapach oleju stawal sie nieznosny. Przy tylnej klapie Jon i Randi czekali na kolejne strzaly. Za nimi lezeli dwaj nieprzytomni policjanci, ktorzy wczesniej ich strzegli, na zewnatrz otoczyli ich jacys nowi, nieznani napastnicy.Spiety i czujny Smith przykucnal ze skonfiskowanym karabinem AK-47 w reku. Pociagnal Randi, zeby kucnela obok niego. Ona tez przygotowala swojego kalasznikowa do strzalu. Wyjrzeli na zewnatrz przez szpary miedzy brezentowa klapa a bokami ciezarowki. -Widze tylko blyski strzalow i biegajace sylwetki - powiedzial rozczarowanym glosem. Twarz mial zlana potem. Wydawalo mu sie, ze czas biegnie potwornie wolno. -Widze to samo. Swiatla z drugiej ciezarowki sa oslepiajace. -Cholera! Opuscili klape. Odglosy strzelaniny nagle ustaly. Zapadla zlowroga cisza. Jedynym dzwiekiem byl chrapliwy oddech dwoch irakijskich straznikow, ktorzy lezeli nieprzytomni na podlodze w upiornym swietle reflektorow drugiej ciezarowki. Jon spojrzal na Randi, a ona na niego w tym samym momencie. Zmarszczyl czolo. Randi pokrecila glowa. W jej oczach zobaczyl strach, ale zaraz odwrocila wzrok. Poczul ucisk w dolku. Tylko plandeka ciezarowki i kalasznikowy oddzielaly ich od niebezpieczenstwa czajacego sie na zewnatrz. -Otworzymy ogien - powiedzial. - Nie mamy wyboru. -Gdy tylko podejda odpowiednio blisko. Z pustyni dobiegl ich rozkazujacy glos. -Wszyscy sie poddali! Rzuccie bron i wyjdzcie z podniesionymi rekami! Randi szybko przetlumaczyla to Jonowi. -To chyba Gwardia Republikanska - dodala posepnie. Smith kiwnal potakujaco glowa. Zmruzyl oczy. Nie zamierzal tu siedziec i czekac na egzekucje. Odchylil lekko brezent. Przez szczeline zobaczyl trzy czarne sylwetki z bronia wymierzona w ciezarowke, w ktorej przycupneli. -Moge zdjac te trojke - powiedzial. - To idealne cele. Problem tylko, kim sa? I gdzie reszta? Randi wyprostowala sie i wyjrzala przez waska szpare nad jego glowa. Cieplo jej ciala ogrzalo chlod wokol niego. -I tak trzeba bedzie ich zlikwidowac - stwierdzila ponuro. - Informacje o wirusie musza wydostac sie z Iraku. Strzelaj w nogi. Czym jest kilka roztrzaskanych kosci udowych w porownaniu z tym, co grozi swiatu? Pokiwal powaznie glowa i wysunal na zewnatrz czubek lufy AK-47. Dotknal palcem spustu, przygotowal sie do strzalu i... -Russell! - zadudnil nagle jakis glos. Jon i Randi zesztywnieli. Spojrzeli po sobie ze zdumieniem. -Jestes tam, Russell? - zawolal ten sam glos po angielsku. Z silnym amerykanskim akcentem. - Jesli unieszkodliwilas z tym gosciem z ONZ straznikow, krzyknij. W przeciwnym razie podziurawimy wam brzuszki jak rzeszoto! Randi goraczkowo wciagnela powietrze. Scisnela Jona za ramie. -Dzieki Bogu, wiem, kto to jest. Podniosla glos. - Donoso? To ty, swinski ryju? -Nikt inny, panienko. -Omal cie nie zabilismy, idioto! -Nie mow, kim naprawde jestem - szepnal nerwowo Jon. - Zostan przy dotychczasowym kamuflazu. Dal sie nabrac, bo nie mowilby o mnie w ten sposob. Jesli armia dobierze sie do mnie za samowolne oddalenie... Pozwolil, zeby slowa zawisly w powietrzu. Wiedzial, ze Randi rozumie, czym to grozi: nie bedzie juz mogl scigac ludzi, ktorzy zabili Sophie. -Randi? Zrobisz to? Zwrocila ku niemu gniewne, plonace spojrzenie. -Jasne. Musial jej zaufac, a to go zaniepokoilo. Razem podniesli brezent, ktory opadal na klape. Jon rzucil w strone Randi nerwowe spojrzenie, gdy do ciezarowki podszedl niski, smagly mezczyzna w pustynnym mundurze maskujacym. Mial twarz i postawe czlowieka, ktora do treningu na silowni podchodzi z religijna skrupulatnoscia. W reku trzymal berette. Jego wzrok powedrowal w glab przyczepy i spoczal na rannych policjantach rozciagnietych na podlodze. Usmiechnal sie z zadowoleniem. -Dobra robota. Oszczedziliscie nam trudu. Smith i Randi zeskoczyli na ziemie. Randi uscisnela dlon Donosa. -Jak zawsze milo cie spotkac, Donoso. To jest Mark Bonnet. Jon odetchnal z ulga. Poslala mu uprzejmy usmiech i odwrocila sie do Donosa. -Mark jest tutaj z misja medyczna. Mark, poznaj agenta Gabriela Donoso. Jak nas tutaj znalazles, Gabby? -Gdy tylko was schwytali, zadzwonila do nas doktor Mahuk. Potem jeden z informatorow zauwazyl ciezarowke, ktora przejezdzala przez Tygrys. Wodzil wzrokiem po ciemnej pustyni. - Bardzo bym chcial powspominac stare dzieje, ale ktos mogl uslyszec strzelanine. Lepiej sie stad uplynnic. Spojrzal pytajaco na Jona. - Misja medyczna ONZ, tak? -CIA, jak przypuszczam - Jon uscisnal mu dlon i usmiechnal sie. - Moj podziw dla CIA rosnie z kazda chwila. Donoso pokiwal wspolczujaco glowa. -Chyba najedliscie sie strachu. Poprowadzil ich dokola ciezarowki. Jon zobaczyl stary radziecki transporter BMP-1 z oznaczeniami Gwardii Republikanskiej na bokach. Koleiny wskazywaly, gdzie sie ustawil, zeby zablokowac droge. Teraz jego reflektory swiecily prosto na kryty brezentem policyjny woz. Na ziemi siedzieli oparci o burte samochodu policjanci z Bagdadu i ich oficer z krwawiaca rana na ramieniu, juz bez pistoletu tariq. Pilnowali ich dwaj agenci CIA, ktorzy mogli uchodzic za Irakijczykow. -Co chcieli z nami zrobic? - zapytal Smith. -No. Wywiezc was na pustkowie, zabic i zakopac ciala tam, gdzie nie zapuszczaja sie nawet Beduini. Jon uniosl brwi. Wymienil spojrzenia z Randi. Tak, jak mysleli. -Te kalasznikowy beda mi potrzebne, panie Bonnet - powiedzial Donoso. - Obydwa, panienko. Oddali bron. -Donoso to niepoprawny meski szowinista - wyjasnila Randi. Nie jest az tak glupi, ale po prostu nie zalezy mu. Nazywa mnie panienka, dziewczatkiem lub cukiereczkiem czy innym upokarzajacym mianem, jakich uzywano u niego na wsi. Donoso usmiechnal sie szeroko. -Ona nazywa mnie swinskim ryjem. Ma swietne nogi, ale malo wyobrazni. Idziemy. Do transportera. -Malo wyobrazni? A kto ci uratowal tylek w Rijadzie? Gdzie twoja wdziecznosc? Usmiechnal sie niewinnie. -Oj. Wylecialo mi z pamieci. Dorzucil kalasznikowy do stosu broni odebranej irakijskim policjantom. - Widzicie gdzies tutaj swoje pukawki? Jon szybko znalazl berette, a Randi po chwili wyszperala uzi. Donoso kiwnal glowa i wdrapal sie do transportera. Smith i Randi ruszyli za nim. Gdy wsiedli, Jon kiwnal glowa w kierunku jencow. -Co zamierzacie zrobic z Irakijczykami? -Nic - odparl Donoso. - Jesli chocby wspomna, ze samowolnie przyjechali tutaj policyjna ciezarowka, trafia w ekspresowym tempie na szubienice Saddama. Nie pisna slowa o tym, co sie tutaj wydarzylo, Smith zrozumial. -Czyli lepiej, zeby wrocili na posterunek z wlasna bronia. Donoso przytaknal. -Wlasnie. Transporter zakrecil gasienicami w suchej ziemi i ruszyl z miejsca. Wiezniowie patrzyli za nimi ponuro. Kierowca prowadzil wielka maszyne srodkiem waskiej drogi, wiodacej w glab surowej, skalistej pustyni. Ksiezyc chylil sie ku zachodowi, a gwiazdy migotaly jasno nad glowami. Daleko przed nimi na horyzoncie odbijaly sie na tle ciemnego nieba suche faliste wzgorza. Ale Jon ogladal sie do tylu. Irakijczycy podbiegli do sterty broni i do ciezarowki. Teraz, gdy znajdowali sie poza zasiegiem ognia, mogli bezpiecznie uciekac. Kilka sekund pozniej ich kryty plandeka pojazd zniknal, wzbijajac grzybiaste kleby kurzu. Popedzili z powrotem do Bagdadu z nadzieja, ze utrzymaja sie przy zyciu. -Gdzie jedziemy? - chciala wiedziec Randi. -Do placowki wybudowanej przez Brytyjczykow podczas pierwszej wojny swiatowej - odpowiedzial Donoso bez wahania. - Teraz zostaly juz tylko ruiny. Pare walacych sie scian i pustynne duchy. O swicie przyleci harrier i zabierze was do Turcji. -Nie chca, zebym tu zostala, swinski ryju? - zapytala Randi. Donoso pokrecil glowa z niesmakiem. -Nie ma mowy, laleczko. Ta sprytna akcja skompromitowala ciebie i o maly wlos nie narazila na szwank calej operacji. Podniosl glos i rzucil gniewne spojrzenie na Jona. - Mam nadzieje, ze bylo warto. -Tak - zapewnil go Jon. - Ma pan rodzine? -Owszem, mam. A co? -Przy odrobinie szczescia prawdopodobnie wlasnie uratowal im pan zycie. Sprawa jest bardzo powazna. Agent spojrzal na Randi. Przytaknela. -No to sie ciesze - powiedzial. - Ale ty, dziecinko, bedziesz musiala sie sporo natlumaczyc w Langley. -Na pewno harrier zabierze nas oboje? - zapytala Randi. Odpowiedz Donosa byla rzeczowa. -Czysty, bez pociskow, jeden pilot. Bez wygod, ale uda sie. Transporter nadal toczyl sie przez wietrzna pustynie, ktora ksiezyc pokryl nieziemska srebrna poswiata. Wszyscy zachowywali czujnosc. Nie mowili o tym, lecz bacznie obserwowali okolice i wypatrywali kolejnych przeszkod. Ruiny lezaly po polnocnej stronie drogi. Smith przyjrzal im sie z transportera. Pozostalosci kamiennych murow wystawaly z piasku pustyni jak stare, szare zeby. Pod niektorymi rosly suche krzewy, a kepa ciernistych tamaryszkow wskazywala, ze gdzies pod slona powierzchnia tej ponurej okolicy plynela woda. Donoso kazal jednemu ze swoich ludzi stanac na warcie w rosyjskim transporterze, reszta zalogi usadowila sie pod murami i owinela w lekkie koce, zeby przeczekac noc. Suche powietrze pachnialo alkalicznie, wszyscy byli znuzeni. Niektorzy szybko zasneli, ich ciche pochrapywania zagluszal swiszczacy wiatr, ktory targal tamaryszkami i wzniecal miniaturowe wiry z pustynnego piasku. Randi i Jon nie spali. Przygladal jej sie: lezala w cieniu starego muru. Z glowa oparta o skale obserwowal, jak uczucia graja na jej twarzy jak na instrumencie muzycznym.Pamietal, ze Sophia tez taka byla. Co w sercu, to na twarzy. Sam nie byl zbyt wylewny, wiec spodobala mu sie ta cecha. Randi byla bardziej skryta niz Sophia, jako zawodowa agentka. Wyszkolono ja, zeby nie okazywala emocji przy pracy. Ale nie teraz. Widzial, jak bardzo zaluje siostry i gleboko jej wspolczul. On tez byl smutny i czul sie samotny. Ze wzrokiem utkwionym w zimne odlegle gwiazdy myslal o Sophii. Tesknil za nia. Randi zamknela oczy. Oczyma wyobrazni widziala siostre: delikatna twarz, nieco spiczasty podbrodek i dlugie jedwabiste wlosy zwiazywane w kucyk. Sophia usmiechnela sie, a Randi z trudem opanowala lzy. Przepraszam cie. Tak mi przykro, ze nie bylo mnie przy tobie. Nagle z przeszlosci wylonily sie wspomnienia i Randi pobiegla ku nim ochoczo, z nadzieja, ze przyniosa ukojenie. Najlepsze byly sniadania. Poczula znow kojacy aromat kawy i uslyszala wesola rozmowe rodzicow, gdy razem z Sophia zbiegaly do kuchni, zeby do nich dolaczyc. Wieczory to pikniki i malownicze zachody slonca nad Pacyfikiem. Byl to tak piekny widok, ze az przeszywal dusze. Przypomniala sobie gre w klasy, lalki barbie, beztroskie zarty ojca i dobre rece matki. Dominujacym elementem dziecinstwa bylo ich niesamowite podobienstwo. Ludzie zwracali na nie uwage od najmlodszych lat, one zas przyjmowaly to za rzecz naturalna. Niezwykla kombinacja czynnikow genetycznych sprawila, ze obie byly blondynkami, ale nie z niebieskimi, tylko z brazowymi oczami. Bardzo ciemnymi, prawie czarnymi. Ich matka uwazala to za cos fascynujacego. Zeby corki mogly podziwiac odpowiednik tego typu zestawienia kolorow w przyrodzie, posadzila przed ich domem w Santa Barbara w Kalifornii rudbekie. Kazdego lata kwiaty o kremowych platkach i ciemnych srodkach eksplodowaly zapachem i kolorami. Wszystko to rozbudzilo pierwsze zainteresowania Sophii nauka, a zapierajace dech w piersiach widoki na Channel Islands i bezkresny Pacyfik rozbudzily w Randi ciekawosc tego, co lezy za horyzontem. Rodzice mieli dwa domy: jeden w Santa Barbara i drugi nad zatoka Chesapeake w Maryland. Ojciec, biolog, regularnie podrozowal i od czasu do czasu zabieral ze soba zone i corki. Kto wie, w ktorym momencie zycie innych ludzi staje sie wazne? Dla Randi zaczelo sie od ciaglego odkrywania samej siebie, nie tylko podczas podrozy od Wschodniego do Zachodniego Wybrzeza, lecz rowniez na Morze Corteza, Morze Srodziemne i do innych odleglych miejsc, ktore przykuwaly pilna uwage jej ojca. Wkrotce przyzwyczaila sie do badania nieznanego i poznawania obcych ludzi. Potem zaczelo jej to sprawiac przyjemnosc. W koncu nie mogla sie bez tego obejsc. Zdolnosci jezykowe sprawily, ze trafila na Uniwersytet Harvarda, gdzie skonczyla iberystyke i wydzial nauk politycznych, pozniej na Uniwersytecie Columbia, gdzie studiowala stosunki miedzynarodowe. Wszedzie uczyla sie jezykow i w koncu biegle poslugiwala sie siedmioma. Zostala zwerbowana do CIA jeszcze podczas studiow w Columbii. Byla doskonala kandydatka do pracy w Agencji: studiowala na najlepszych uniwersytetach i miala cyganskie zamilowanie do wloczegi. Okazalo sie jednak, ze jako agentka nie wyroznia sie aktywnoscia i unika ciezkich zadan... do czasu, gdy w Somali umarl Mark. Nietkniety przez kule czy ostrze padl ofiara niewidzialnego wirusa, ktory zgotowal mu brzydki i bolesny koniec. Nawet teraz wspomnienie o tym wywolywalo drapanie w gardle i dojmujacy zal, ze wszystko moglo potoczyc sie inaczej. Wtedy zaczela dreczyc ja niesprawiedliwosc zycia. Gdzie tylko spojrzala, widziala glodnych, zagrozonych, oklamywanych i uciskanych ludzi. Doprowadzalo ja to do wscieklosci. Zamknela sie w sobie, praca stala sie dla niej czyms najwazniejszym. Po stracie Marka chciala tylko, by swiat stal sie lepszym i bezpieczniejszym miejscem. Ale dla Sophii nie byl wystarczajaco bezpieczny. Znow ogarnal ja zal. Wziela oddech, zeby sie uspokoic. Z trudem zebrala mysli. Miala teraz cel. Wiedziala, ze nigdy nie polubi Smitha i prawdopodobnie nigdy mu nie zaufa, ale to juz nie mialo znaczenia. Potrzebowala go. Wstala cicho, owinieta kocem. Popatrzyla dookola na spiacych mezczyzn. Z uzi w reku podkradla sie do miejsca, gdzie lezal Jon. Wyciagnela sie obok niego. Odwrocil sie i spojrzal na nia. -W porzadku? - zapytal cicho. Zignorowala zyczliwosc w jego glosie. -Wyjasnijmy sobie jedno - szepnela. - Rozsadek mowi mi, ze nie chciales zabic Mike'a. Na poczatku trudno odroznic Lasse od malarii, zreszta i tak by go zabila. Chyba ze zdiagnozowalbys ja na czas i poslal po pomoc. -Randi! -Ciii. Nie wiem, czy kiedykolwiek bede w stanie ci wybaczyc. Byles zbyt pewny siebie. Zarozumialy. Myslales, ze pozjadales wszystkie rozumy. -Zachowalem sie arogancko, przyznaje. Ale to z niewiedzy. Gdy chodzi o rzadkie tropikalne choroby, wiekszosc wojskowych lekarzy jest ignorantami. Westchnal ciezko. - Popelnilem blad. Fatalny blad. Ale nie dlatego, ze mi nie zalezalo czy przez lekkomyslnosc. Po prostu nie znalem tej choroby. To nie jest wymowka, tylko wyjasnienie. Nadal czesto myli sie Lasse z malaria. Probowalem ci powiedziec, ze smierc Mike'a byla powodem, dla ktorego przenioslem sie do Instytutu. Chcialem zostac specjalista od chorob zakaznych. Tylko w ten sposob moglem naprawic swoj blad - dopilnowac, zeby nie popelnil go juz zaden lekarz. Strasznie mi przykro, ze Mark umarl, i gleboko zaluje, ze odegralem w tym swoja role. Spojrzal na nia. - Smierc jest piekielnie nieodwolalna, prawda? Uslyszala bol w jego glosie i wiedziala, ze znow mysli o Sophii. W glebi ducha chciala mu wybaczyc i zostawic to wszystko za soba, ale nie mogla. Mimo skruchy i prob naprawienia szkody nadal byl tym samym kowbojem galopujacym nieuwaznie przez zycie w pogoni za przyjemnosciami. Ale teraz nie mialo to znaczenia. -Mam dla ciebie propozycje. Skrzyzowal rece nad kocem i zmarszczyl brwi. -Dobrze. Slucham. -Ja tez chce sie dowiedziec, kto zabil Sophie. Potrzebuje twojej wiedzy, aby wytropic ludzi, ktorzy maja zwiazek z wirusem. Ty potrzebujesz moich kontaktow i innych umiejetnosci. Razem stworzymy swietny zespol. Przyjrzal sie jej. Twarz i glos - identyczne jak u Sophii, lecz upor cechowal tylko ja. Praca z nia byla czyms pociagajacym... i niebezpiecznym. Kazde spojrzenie przypominalo mu o Sophii i zalewalo swieza fala bolu. Wiedzial, ze musi zyc dalej, ale obecnosc Randi utrudniala to. Byla tak bardzo podobna do siostry, ze mogly byc blizniaczkami. Kochal Sophie. Nie kochal Randi. I praca z nia stalaby sie zrodlem nieskonczonego cierpienia. -Nie mozesz mi pomoc - powiedzial. - To nie jest dobry pomysl. Dziekuje, ale nie. -Tu nie chodzi o mnie, czy o ciebie - odparla szorstko. - Tu chodzi o Sophie i smiertelnie zagrozonych miliony ludzi. -Wlasnie ze chodzi o mnie i o ciebie. Skoro nie potrafimy wspolpracowac, niczego nie osiagniemy. Jesli mam jakas szanse odkrycia prawdy, to wyparuje ona posrod klotni i niesnasek. Sciszyl glos. - Zrozum jedno - mruknal. - Nie obchodzi mnie ani troche, co o mnie myslisz. Zalezy mi tylko na Sophii i powstrzymaniu jej zabojcow. Mozesz sobie przez reszte zycia dzwigac ciezar nienawisci, jesli chcesz. Ja nie mam na to czasu. Sa wazniejsze rzeczy. Zamierzam powstrzymac te plage i nie potrzebuje twojej pomocy. Odjelo jej mowe. Milczala zdumiona, ze jej niechec do niego jest az tak widoczna. Ogarnelo ja poczucie winy, choc nie chciala sie do tego przyznac. -Moglabym cie wydac. Nawet w tej chwili. Moglabym pojsc do Donosa, szepnac mu slowko. Gdy bedziemy ladowac w Turcji, policja wojskowa juz bedzie na ciebie czekac. Nie patrz tak na mnie, Jon. Analizuje tylko rozne mozliwosci. Mowisz, ze mnie nie potrzebujesz, ale mylisz sie. Prawda jest taka, ze nie robie swinstw ludziom, ktorych szanuje, a szanuje ciebie za wszystko, co widzialam w Iraku. I nawet jesli sie nie dogadamy, nie powiem nic. Zawahala sie. - Sophia cie kochala. To jest wazne. Moze nigdy nie pogodze sie ze smiercia Mike'a, ale to nie znaczy, ze nie mozemy ze soba wspolpracowac. Na przyklad, czy masz jakis pomysl na to, co robic, gdy juz sprowadze nas do Stanow? Smith podrapal sie po brodzie. Nagle dostrzegl zalety wspolpracy z Randi. -Mozesz to zrobic? -Jasne. To zaden problem. Dostane transport, na przyklad samolotem wojskowym, do kraju. Zabiore cie. Ten twoj kamuflaz pracownika ONZ jest idealny. Kiwnal glowa. -Myslisz, ze przed powrotem uda ci sie dostac do komputera z modemem? -To zalezy. Na jak dlugo? -Jesli dopisze nam szczescie, na jakies pol godziny. Musze sprawdzic w Internecie pewna strone, zeby dowiedziec sie, gdzie mam sie spotkac z przyjaciolmi. Od mojego wyjazdu badaja pewne sprawy. Zakladajac oczywiscie, ze przezyli. -Oczywiscie. Patrzyla na niego, zadowolona i zaskoczona jego pragmatyzmem. Byl o wiele bardziej skomplikowany, niz podejrzewala. I o wiele bardziej zdecydowany. Miala niemal ochote przeprosic go, lecz odezwal sie pierwszy. -Jestes zmeczona. Widze to po twojej twarzy. Przespij sie. Czeka nas jutro pracowity dzien. Mial w zylach lod zamiast krwi. Ale tego wlasnie potrzebowala. Choc nie powiedzial tego wprost, zgodzil sie na wspolprace. Odwrocila sie, zamknela oczy i pomodlila cicho o to, zeby im sie udalo. Czesc 4 Rozdzial 38 17.32, Waszyngton Wedlug ostatnich obliczen na calym swiecie zmarlo juz prawie milion osob. Niestety, u setek milionow ujawnily sie symptomy ciezkiego przeziebienia, a to moglo byc pierwsza faza ataku smiertelnego wirusa, ktory nie doczekal sie jeszcze naukowej nazwy. Histeria niczym jezdzcy Apokalipsy ogarnela cala kule ziemska. W Stanach Zjednoczonych szpitale przepelnione byly chorymi i przerazonymi ludzmi. Nastroje spoleczne odbily sie w ciagu ostatnich kilku dni na gieldzie, gdzie zanotowano szokujacy spadek az o piecdziesiat procent.W prywatnym gabinecie prezydenta w Bialym Domu na marmurowym kominku stal rzad laleczek kachina w pioropuszach i skorzanych przepaskach. Wpatrzony w nie prezydent Castilla slyszal niemal ciezkie, rytmiczne stapanie indianskich stop i znachorskie zaklecia majace ocalic swiat. Schronil sie w swoim gabinecie przed zgielkiem zachodniego skrzydla Bialego Domu. Chcial dopracowac wazne przemowienie, ktore mial wyglosic w przyszlym tygodniu w Chicago podczas uroczystej kolacji z liderami partyjnymi Srodkowego Zachodu. Ale nie mogl pisac. Wszystkie slowa wydawaly mu sie trywialne. Czy ktorys z nich dozyje do przyszlego tygodnia? Sam odpowiedzial sobie na pytanie: tylko jesli jakis cud powstrzyma szalejaca zaraze, ktora szerzy sie na calym swiecie. I nie pomoga tu - prawdziwe czy wymyslone - tance i zaklecia Indian. Odsunal notes z zapisanymi w nim malo waznymi slowami. Mial juz wyjsc z gabinetu, gdy uslyszal glosne pukanie do zamknietych drzwi. Samuel Adams Castilla podniosl wzrok. Wstrzymal na chwile oddech. -Prosze. Do gabinetu wszedl naczelny lekarz kraju Jesse Oxnard. Nie biegiem, ale bardzo szybkim krokiem. Za nim probowala nadazyc sekretarz zdrowia Nancy Petrelli. Za nia wmaszerowal szef sztabu w Bialym Domu Charles Ouray. Orszak zamykal sekretarz stanu Norman Knight, ktory trzymal w reku okulary do czytania w metalowych oprawkach, jakby wlasnie zdjal je z nosa. Sprawial wrazenie powaznego i zaniepokojonego. Silne szczeki Oxnarda az drzaly z radosci. -Niebezpieczenstwo zazegnane, panie prezydencie! Grube wasy podnosily sie i opadaly, w miare jak mowil. - Surowica z Blancharda wyleczyla ochotnikow zarazonych wirusem. Wszystkich, co do jednego! -Szybko wracaja do zdrowia, panie prezydencie. Wszyscy - oznajmila triumfalnie Nancy Petrelli, ubrana w blekitna welniana garsonke. Kiwnela siwa glowa. - To jakis cud. -Dzieki Bogu. Prezydent opadl na fotel, jakby zrobilo mu sie slabo. - Jestes tego absolutnie pewien, Jesse? Nancy? -Tak, panie prezydencie - zapewnila Nancy Petrelli. -Absolutnie - naczelny lekarz kraju byl wniebowziety. -Jak wyglada sytuacja w Blanchardzie? -Victor Tremont czeka na zamowienia. -Czeka tez na zezwolenie z Inspektoratu Zywnosci i Lekow - dodal Charles Ouray. Szef sztabu przybral zlowieszczy ton. Zalozyl rece nad okraglym brzuchem. - Dyrektor Cormano twierdzi, ze zajmie im to co najmniej trzy miesiace. -Trzy miesiace? Matko Boska. Prezydent siegnal po telefon. - Zora, polacz mnie z Henrym Cormano z Inspektoratu Zywnosci i Lekow. W tej chwili! Odlozyl sluchawke i wpatrywal sie w nia z oburzeniem. - Czy wszyscy mamy zginac przez wlasna glupote? Sekretarz stanu chrzaknal. -Inspektorat ma chronic nas przed bledami nadgorliwosci i strachu, panie prezydencie. Po to zostal powolany. Prezydent wykrzywil usta w grymasie irytacji. -Trzeba wiedziec, kiedy zagrozenie jest zbyt duze i realne, zeby myslec o takiej ochronie, Norman. Kiedy przezornosc jest bardziej niebezpieczna od ewentualnego bledu. Zadzwonil telefon i prezydent Castilla chwycil sluchawke. -Cormano... - zaczal. Dyrektor Inspektoratu wyjasnial mu swoje stanowisko, w gabinecie zapanowala nerwowa cisza. Prezydent niecierpliwie stukal butem. W koncu nie wytrzymal. - Zaraz, Cormano, chwileczke. Czy moze stac sie cos gorszego od tego, co sie dzieje? Przeciez rozpetalo sie prawdziwe pieklo. Sluchal przez kolejna nerwowa minute. - Posluchaj, Henry. Posluchaj uwaznie. Reszta swiata przyjmie surowice, skoro wyleczyla ofiary wirusa. A tymczasem wy, naukowcy, nawet nie potraficie ustalic, skad sie wzial. Chcesz, zeby Amerykanie nadal umierali, gdy wy bedziecie ich "chronic"? Tak, wiem, ze to niesprawiedliwe, ale ludzie powiedza wam dokladnie to samo i beda mieli racje. Wydajcie zezwolenie, Henry. Potem bedziecie mogli napisac dlugi list, w ktorym wymienicie swoje zastrzezenia i poskarzycie sie, jakim jestem potworem. Przerwal, zeby wysluchac odpowiedzi. Po chwili zniecierpliwil sie. - Nie! - krzyknal. - Zrobcie to natychmiast! Odlozyl z trzaskiem sluchawke i potoczyl po wszystkich wscieklymi oczami. Jego wzrok zatrzymal sie na naczelnym lekarzu kraju. -Na kiedy moga przygotowac pierwsza dostawe? - warknal. -Na jutro po poludniu - odparl Oxnard. -Beda musieli oplacic swoje koszty - przypomniala Nancy Petrelli. - Oczekuja tez godziwego zysku z inwestycji. Juz wyrazilismy zgode i mysle, ze slusznie. -Pieniadze zostana przeslane jutro - zdecydowal prezydent - gdy tylko pierwsza partia opusci laboratorium. -A jesli ktorys kraj nie bedzie mogl zaplacic? - zapytala Nancy. -Kraje zaawansowane beda musialy pokryc koszty tych ubozszych - oznajmil prezydent. - To juz zostalo ustalone. Sekretarz stanu Knight nie kryl oburzenia. -Firma farmaceutyczna chce dostac pieniadze z gory? -Myslalem, ze dzialaja pro publico bono - powiedzial z dezaprobata szef sztabu Ouray. Naczelny lekarz kraju pokrecil glowa. -Nikt nie produkuje szczepionek i surowic za darmo, Charley. Myslisz, ze szczepionka przeciw grypie, ktora co roku chcemy zaszczepic wszystkich, nic nie kosztuje? -W Blanchardzie nie spodziewali sie, ze beda musieli wyprodukowac tak duzo surowicy i to tak szybko. To byl dla nich ogromny wysilek finansowy, ktory grozi zalamaniem - wyjasnila Nancy Petrelli. -No, nie wiem, panie prezydencie - powiedzial Norman Knight. - Ja w kazdym razie sceptycznie podchodze do "cudow". -Szczegolnie, gdy trzeba za nie slono placic - dodal Ouray z sarkazmem w glosie. Prezydent walnal piescia w stol, wstal i wyszedl na srodek pokoju. -Cholera jasna, Charlie, co sie z toba dzieje? Nie bylo cie tu przez pare ostatnich dni? Wrocil do biurka i pochylil sie nad nim, przodem do reszty. - Prawie milion osob nie zyje! Kazdego dnia moga umrzec kolejne miliony. A ty chcesz sie wyklocac o dolary? O rzetelny zysk dla akcjonariuszy? W tym kraju? Glosimy przeciez, ze wlasnie ta zasada ekonomiczna jest sluszna i sprawiedliwa, do cholery! Mozemy w kazdej chwili polozyc kres potwornej pladze. W jednej sekundzie. W porownaniu z tym, co kazdego roku pochlania walka z grypa, rakiem, malaria i AIDS, mamy szanse zalatwic sprawe szybko i tanio. - Obrocil sie na piecie i wyjrzal przez okno, jakby rozciagal sie z niego widok na cala planete. - To cud, nie rozumiecie? Czekali w milczeniu, uciszeni slusznym gniewem zwykle powsciagliwego prezydenta. Gdy znow sie do nich odwrocil, zdazyl juz opanowac zlosc. Jego glos brzmial spokojnie i przekonujaco. -Nazwijcie to wola boska, jesli chcecie. Wy, cynicy i materialisci, zawsze watpicie w to, co nieznane, duchowe. A przeciez wiecej jest rzeczy na ziemi i w niebie, niz sie snilo waszym filozofom. Jesli to dla was zbyt wydumane, to co powiecie na: "Nie zaglada sie darowanemu koniowi w zeby"? -To niezupelnie bedzie podarunek - powiedzial Ouray. -Na litosc boska, daj spokoj, Charley. To jest cud. Cieszmy sie nim. Uczcijmy to. W Adirondack, w siedzibie Blancharda, urzadzimy wielka ceremonie przekazania pierwszej dostawy. Piekna sceneria. Ja tez tam polece. - Usmiechnal sie na mysl o korzysciach plynacych z tego posuniecia. Wreszcie mial dobra wiadomosc i doskonale wiedzial, jak ja wykorzystac. Znow podniosl glos, tym razem z podniecenia i radosci. - Wlasciwie za posrednictwem telewizji w uroczystosci mogliby uczestniczyc wszyscy najwieksi przywodcy swiata. Przyznam Tremontowi Medal Wolnosci. Powstrzymamy te epidemie i nagrodzimy tych, ktorzy nam pomogli. Usmiechnal sie chytrze. - Oczywiscie nie zaszkodzi to naszym aspiracjom politycznym. W koncu musimy tez myslec o wyborach. 17.37, Lima, Peru Wiceminister usmiechal sie do niego posrod zlocen i marmurow swojego gabinetu.-Kazdy, kto wybiera sie do Amazonii, musi uzyskac pozwolenie w waszym ministerstwie, czy tak? - zapytal Anglik. -Oczywiscie - zgodzil sie wiceminister. -Dotyczy to tez wypraw naukowych? -Przede wszystkim. -Czy te dokumenty sa ogolnie dostepne? -Oczywiscie. Mamy przeciez demokracje. -Jasne - zgodzil sie Anglik. - W takim razie chcialbym obejrzec wszystkie zezwolenia przyznane dwanascie i trzynascie lat temu. Mam nadzieje, ze nie bedzie to klopotliwe. -Alez skad - odparl zyczliwie wiceminister i znow sie usmiechnal. - Niestety, dokumenty z tych lat zostaly zniszczone przez jeden z rzadow. -Zniszczone? Jak to sie stalo?- Nie wiem dokladnie. Wiceminister rozlozyl rece w przepraszajacym gescie. - Te dawne dzieje. Malo znaczace sily, dazace do przewrotu, spowodowaly tu sporo zamieszania. Sendero Luminoso i inni. Rozumie pan. -Nie bardzo. Anglik tez sie usmiechal. -Slucham? -Nie przypominam sobie, zeby przypuszczono atak na ministerstwo spraw wewnetrznych. -Moze zniszczono je podczas kopiowania. -Powinien zostac jakis slad. Wiceminister byl niewzruszony. -Jak powiedzialem, zrobil to inny rzad. -Jesli mozna, porozmawiam z ministrem. -Oczywiscie, ale niestety nie ma go w miescie. -Naprawde? To dziwne, bo jeszcze wczoraj wieczorem widzialem go na koncercie. -Myli sie pan. Jest na urlopie. O ile wiem, w Japonii. -Wiec pewnie to byl ktos inny. -Minister jest czlowiekiem o bardzo przecietnej aparycji. -No coz, trudno. Anglik usmiechnal sie i sklonil lekko wiceministrowi, ktory uprzejmie odpowiedzial tym samym. Anglik wyszedl. Na szerokim bulwarze eleganckiego starego miasta, slynacego z kolonialnej architektury, Anglik Carter Letissier - zatrzymal taksowke i podal adres domu w Miraflores. W taksowce usmiech zniknal z jego twarzy. Oparl sie wygodnie i zaklal. Ten dran zostal przekupiony. I to niedawno. W przeciwnym razie nie mialby nic przeciwko temu, zeby Anglik marnowal czas w archiwum i przekonal sie, ze dokumenty faktycznie zaginely. Zapewne dokumentow jeszcze nie zniszczono. Letissier wiedzial jednak, ze znikna, zanim zdazy spotkac sie z ministrem. Zerknal na zegarek. Ministerstwo konczylo prace. Zwazywszy lenistwo i opieszalosc peruwianskich wiceministrow, dokumenty mogly zniknac najwczesniej jutro rano. Trzy godziny pozniej przestronne biura Ministerstwa Spraw Wewnetrznych tonely w mroku. Uzbrojony w dziesieciomilimetrowego browninga Carter Letissier wlamal sie tam ubrany w czarny stroj brytyjskiego komandosa sluzb antyterrorystycznych. Mial tez na sobie czarne buty i przeciwodblaskowy kaptur z respiratorem. Kiedys byl kapitanem 22 pulku specjalnych sluzb powietrznych - chwalebny i pamietny okres w jego zyciu. Podszedl prosto do szafki, ktora - jak dowiedzial sie wczesniej - zawierala dokumenty dotyczace Amazonii. Znalazl szuflade poswiecona zezwoleniom i wyciagnal dwie teczki z lat, o ktore mu chodzilo. Wyprostowal sie i zapalil miniaturowa latarke. Otworzyl teczki i sfotografowal ich zawartosc. Gdy skonczyl, odlozyl wszystko na miejsce, zgasil swiatlo i rozplynal sie w nocnych ciemnosciach. Letissier - obecnie znany importer sprzetu fotograficznego do Peru - wywolal film w prywatnej ciemni swojego domu w Miraflores. Po wysuszeniu negatywow zrobil duze zdjecia. Z usmiechem na twarzy wybral dlugi numer telefoniczny i czekal. Tu Letissier. Mam nazwiska osob, ktore prowadzily wyprawy naukowe do wskazanych miejsc we wskazanych latach. Masz przy sobie kartke i olowek, Peter? Rozdzial 39 10.01, czwartek, 23 pazdziernika Syracuse, stan Nowy Jork Stare przemyslowe miasto Syracuse polozone jest w centralnej czesci stanu Nowy Jork, wsrod wzgorz, teraz w jesiennych barwach. To kraina rozleglych pol, szerokich rzek i niezaleznie myslacych ludzi, ktorzy lubia opuszczac bezpieczne miejskie domy i spedzac czas na lonie natury. Jonathan Smith wiedzial o tym: w Syracuse mieszkali jego dziadkowie, odwiedzal ich co roku. Dziesiec lat temu przeniesli sie na Floryde, gdzie mogli wedkowac, uprawiac sporty wodne i hazard - do czasu, gdy babcia zmarla na atak serca, a trzy miesiace po niej dziadek. Zabila go samotnosc.Przez chwile Jon znow odczul brak Sophii. Z dojmujacym uczuciem zalu wyjrzal przez okno wynajetego samochodu, Randi prowadzila. Zmienila pas przed zjazdem z autostrady miedzystanowej numer 81 na trase numer 5 w kierunku wschodnim, gdzie mieli nadzieje odnalezc Marty'ego. Stad zobaczyl znane mu budynki w centrum miasta - zabytkowa ceglana Zbrojownie, Weighlock Building i Carrier Dome na terenie uniwersytetu. Cieszyl sie, ze nadal tam staly. Potwierdzaly, ze w tym zmiennym swiecie jest jakas ciaglosc. Smith byl zmeczony i spiety. Z pustyni w Iraku do Syracuse w stanie Nowy Jork podroz byla dluga. Zgodnie z obietnica Gabriela Donoso odrzutowiec harrier zabral ich do bazy lotniczej Incirlik w Turcji. Tam Randi zorganizowala im lot na pokladzie odrzutowca towarowego C-17. W powietrzu wyprosila od drugiego pilota laptopa i Jon otworzyl w Internecie witryne zespolu Aspergera o nazwie OASIS. W koncu znalazl wiadomosc od Marty'ego: Kaszlacy Homerze Well, Zagadka: Kto to jest? Zaatakowany, rozdzielony, zostal w domu z pomylona komedia Harta 5 drog na wschod, ma zielony kolor jeziora lub cos w tym rodzaju, a jego listy zostaly skradzione? Edgar A. -To jest ta wiadomosc? - Randi przeczytala ja sceptycznie nad jego ramieniem. - Przeciez tu nawet nie ma twojego nazwiska. A juz na pewno nie wymieniono zadnego "Zellerbacha". -"Kaszlacy" odnosi sie do mnie - wyjasnil. - Pomysl: krople na kaszel braci Smith. Moj wujek, ktory leczyl Marty'ego, bardzo w nie wierzyl. Marty i ja bez przerwy zartowalismy na ten temat. Czarny plyn o potwornym smaku. A co zostanie po skroceniu "Homerze Well"? - Howell. -Przewrocila oczami. - Niewiarygodne. Naprawde trudno sie domyslic. Usmiechnal sie. -Dlatego postanowilismy w ten sposob adresowac do siebie wiadomosci. Doszlismy do wniosku, ze korzystanie z poczty elektronicznej bedzie zbyt przewidywalne, natomiast witryna zespolu Aspergera dawala nam pewna swobode, pod warunkiem, ze wymyslimy jakis prywatny szyfr. Dla Marty'ego i dla mnie, skoro wychowywalismy sie razem, to zaden problem. Mamy mnostwo wspolnych doswiadczen. -Wiec skomponowal te wiadomosc ze wskazowek, ktore, jesli dopisze wam szczescie, zrozumie tylko wasza trojka. Przykucnela obok niego. Dobrze, zaciekawiles mnie. Tlumacz. -Pierwsze dwie wskazowki sa oczywiste, Marty i Peter zostali zaatakowani i musieli sie rozdzielic. Ale Marty "zostal w domu". To znaczy, ze ukrywa sie gdzies w samochodzie turystycznym i moze nie wiedziec, gdzie jest Peter. -Jasne jak slonce - powiedziala z sarkazmem. - Wiec gdzie jest pan Zellerbach i ten samochod? -Oczywiscie w Syracuse w stanie Nowy Jork. Zmarszczyla brwi. -Oswiec mnie. -Pomylona komedia Harta. -Stad wiesz, ze jest w Syracuse? -No jasne. Broadwayowski musical Chlopcy z Syracuse Rogersa i Harta byl oparty na Komedii omylek Szekspira. Wiec Marty jest w samochodzie w Syracuse lub okolicy. -A piec drog na wschod? -Ach! Tu wykazal sie szczegolnym sprytem. Zaloze sie, ze znajdziemy go na autostradzie numer 5 po wschodniej stronie, jadac w kierunku Syracuse. Randi nie byla tego taka pewna. -Uwierze, jak zobacze. Po wyladowaniu w bazie sil powietrznych Andrews pod Waszyngtonem zlapali okazje do Dulles. Tam zjedli sniadanie, kupili nowe ubrania: zwykle ciemne spodnie, golfy i kurtki. Wyrzucili wszystko, co nosili w Bagdadzie, i kupili bilet na samolot do Syracuse. Zachowywali czujnosc, bez przerwy pilnujac, czy nie dzieje sie nic podejrzanego. Przez cala podroz Jon probowal zmniejszyc napiecie miedzy nimi. Otrzasnal sie juz z szoku wywolanego podobienstwem Randi do Sophii. Ale fakt pozostawal faktem: twarz, glos i cialo byly tak podobne, ze bol nie dawal mu spokoju. Byl zdumiony, ze ich wspolpraca uklada sie dobrze, i wdzieczny za pomoc w sprowadzeniu go do Stanow z Iraku. Pol godziny temu wyladowali na miedzynarodowym lotnisku Hancock na polnocny wschod od Syracuse. Tam Randi wynajela samochod. Teraz jechali trasa numer 5 - autostrady numer 5 nie znalezli - i rozgladali sie w obie strony. -Ma zielony kolor jeziora - przeczytal. - Cos przy tej szosie ma zwiazek z kolorem zielonym i jeziorem. Cos, co sie rzuca w oczy. Moze to nazwa motelu. -Jesli dobrze zinterpretowales ten belkot - oznajmila Randi. - Mozemy sto razy minac cos takiego i nie zauwazyc. Pokrecil glowa. -Ja bede wiedzial. Marty nie dalby nam takiej trudnej zagadki, skoro zaszlismy juz tak daleko. Jedz dalej. Przejechali przez przedmiescie Fayetteville i szukali miejsca, do ktorego moglyby sie odnosic wskazowki. Ogarnialo ich zniechecenie. Mijali restauracje, centra handlowe, salony, komisy samochodowe i wszelkie inne przejawy podmiejskiej dzialalnosci gospodarczej. Nic nie zwrocilo ich uwagi. Nagle Jon zamarl. Po chwili wyciagnal reke. -Patrz! Po lewej stronie, przed wjazdem do duzego parku, stal slup z napisem: "Stanowy Park Zielonych Jezior". - Mamy i "zielone", i jeziora" - powiedzial goraczkowo. - Napisal tez "lub cos w tym rodzaju", wiec musial sie zaszyc gdzies w okolicy. Randi po mistrzowsku zmieniala pasy ruchu, zeby mogli utrzymac wolne tempo, a jednoczesnie nie blokowac ruchu. -Wyglada na to, ze jak do tej pory miales racje. Zobaczmy, czy ja bede mogla jakos pomoc. Na koniec wspomina o liscie, ktory zostal skradziony i podpisuje sie "Edgar A". Zabebnila palcami na kierownicy. - To mi sie kojarzy ze Skradzionym listem Edgara Allana Poe. Pomoglam? Zapatrzony w dal Jon probowal postawic sie w polozeniu Marty' ego. Marty byl geniuszem komputerowym, lecz lubil rowniez zagadki i gry slowne. -O to chodzi! Gdzie najlepiej ukryc skradziony list? Miedzy innymi listami, tam nikt go nie zauwazy. Najlepiej ukryc cos na widoku. -Czyli twoj przyjaciel chce przez to powiedziec, ze ukryl sie tam, gdzie go widac. Co to znaczy? -Mowi nie o sobie, tylko o samochodzie. Zawroc, pojedziemy z powrotem ta sama droga. Poirytowana ta apodyktycznoscia Randi zjechala na pobocze, zawrocila i ruszyla droga w strone Syracuse. -Widziales cos wczesniej? Niebieskie oczy Smitha blyszczaly. -Pamietasz te komisy samochodowe przy drodze po drugiej stronie Fayetteville? Wsrod nich byl chyba komis z samochodami turystycznymi. Randi zaczela sie smiac. -Co za dziwaczny pomysl, zeby tam sie ukryc. Jeszcze raz przejechali przez Fayetteville, rozgladajac sie dokladnie. Przedmiescie wydawalo sie dluzsze, bardziej chaotyczne. Jon zaczal sie niecierpliwic. Wtedy zauwazyl cos. -Jest. Po prawej strome. Emocja scisnela mu gardlo. -Widze - odparla. Przed nimi rozciagal sie olbrzymi parking zastawiony samochodami turystycznymi, nowymi i uzywanymi. Metaliczne pojazdy blyszczaly w sloncu. Na terenie parkingu nie bylo sklepu, tylko drewniany kantor. Przed nim, w plastikowym fotelu czytal gazete mezczyzna w okularach przeciwslonecznych i poliestrowym garniturze. -Niewielki ruch. To moze byc dla nas szansa. Randi pojechala kawalek dalej, skrecila w boczna uliczke i zaparkowala w cieniu duzego klonu o czerwonych lisciach. -Lepiej wejdzmy pieszo - zaproponowal Jon. Rozgladali sie, sprawdzajac, czy nie sa obserwowani. Ruchliwa droga pedzily dalej samochody i ciezarowki. Nikt nie czail sie w zaparkowanym wozie. Nieliczni piesi nie zwracali na nich uwagi. Nikt nie stal przy budynkach po drugiej stronie ulicy, udajac, ze na kogos czeka. Od mezczyzny, ktory siedzial przed kantorem, dzielilo ich jakies dwanascie metrow. Przewrocil strone, pochloniety lektura. Wszystko wygladalo normalnie. Jon i Randi spojrzeli na siebie i spokojnie przeszli przez lancuch ogradzajacy parking. Przeslizgneli sie miedzy dwoma samochodami i rozpoczeli poszukiwania. Mijali w szybkim tempie kolejne rzedy przyczep kempingowych i samochodow turystycznych. Smith zaczal juz przypuszczac, ze Marty przyczail sie gdzie indziej. Doszli do ostatniego rzedu pojazdow, za ktorym rosly jawory, klony i deby. Lekki wiatr szumial wsrod galezi i rozwiewal sterty opadlych kolorowych lisci. -Jezus Maria. Jon ze zdumienia westchnal gleboko. - Jest. Samochod turystyczny Petera stal na samym koncu dlugiego rzedu brudnych uzywanych pojazdow, ktore zostaly chyba wystawione na sprzedaz bardzo dawno temu. Metalowe boki musialy byc ostrzelane, a kilka szyb w oknach wybito. -O rany. Teraz westchnela Randi. - Co sie stalo? Jon pokrecil glowa. Byl zmartwiony. -Nie wyglada to dobrze. W poblizu nie bylo nikogo. Rozdzielili sie i z bronia w reku przeprowadzili rekonesans. Nawet wsrod drzew nie zauwazyli nic podejrzanego, wiec podeszli do zniszczonego pojazdu. -Nie slysze nikogo - szepnela Randi. -Moze Marty spi. Wyciagnal reke do drzwi, ktore otworzyly sie natychmiast, jakby byly zamykane w pospiechu i zamek nie zatrzasnal sie. Odskoczyli z przygotowana do strzalu bronia. Drzwi kolysaly sie w niesamowitej ciszy. Nikt sie nie zjawil. Po kolejnej minucie Jon wslizgnal sie do salonu. Randi poszla w jego slady. Omiatala czarnymi oczami wnetrze samochodu i mierzyla dokola z pistoletu. -Marty? Peter? - nawolywal cicho Jon. Nikt nie odpowiadal. Jon przesunal sie dalej w glab zagraconego samochodu. Randi odwrocila sie od niego i ruszyla w przeciwnym kierunku, w strone kabiny kierowcy. Na kuchennym stole obok talerza stalo opakowanie "Cheerios", ulubionych chrupek sniadaniowych Marty'ego. W talerzu, w resztkach skwasnialego mleka, tkwila lyzka. Ktos korzystal z jednej pryczy. Ekran wlaczonego komputera pokazywal pasek zadan Pulpitu. Lazienka byla pusta. Wrocila Randi. -W kabinie nikogo nie ma. -Ani nigdzie - odparl Jon. - Ale Marty byl tu jeszcze niedawno. Pokrecil glowa. - Nie podoba mi sie to. Nie lubi wychodzic i narazac sie na kontakty z obcymi. Gdzie mogl sie wybrac? I po co? -A co z twoim drugim przyjacielem? Tym z MI6? -Z Peterem? Ani sladu. Zastanowili sie nad cisza i pustka panujaca w samochodzie. Odnosili wrazenie, ze woz zostal porzucony. Jon byl w kropce i martwil sie o przyjaciol.Randi rozgladala sie po wnetrzu pojazdu, patrzyla na slady po kulach, ktore odlupaly kawalki scian i zniszczyly niektore mapy. Wyglada na to, ze odbyla sie tu niezla bitwa. Kiwnal glowa. -Peter chyba kazal opancerzyc woz. Popatrz na slady po kulach. Mogly sie dostac do srodka tylko przez okna. -I strzelanina najwyrazniej nie miala miejsca tutaj. Inaczej zauwazylibysmy jakies slady na zewnatrz. -Zgoda. Marty, Peter albo obydwaj uciekli samochodem i tutaj sie ukryli. -Rozejrzyjmy sie dokladniej. Jon usiadl przy komputerze, zeby zobaczyc, nad czym pracowal Marty, ale Marty zastosowal jakies haslo, ktore zablokowalo dostep. Jon usilowal sie przebic. Wpisal nazwe ulicy w Waszyngtonie, gdzie mieszkal Marty, date urodzin, imiona rodzicow, nazwe ulicy, przy ktorej mieszkal w dziecinstwie, nazwe szkoly podstawowej. Byly to tradycyjne zrodla hasel i Marty nieraz korzystal z nich w przeszlosci. Ale nie teraz. Pokrecil glowa ze zniecierpliwieniem. Nagle Randi krzyknela. Odwrocil sie szybko. -Patrz! Teraz juz wiemy, kto ma surowice! Siedziala na malej sofie. Jej dlugie nogi i jasne wlosy przyciagaly wzrok. Gdy sie pochylila, loki opadly jej na oczy. Pochlonieta lektura, zagryzla rozowe wargi. Nawet z drugiego konca salonu widzial jej dlugie czarne rzesy. Spodnie podciagnely sie nieco i nad tenisowkami ukazaly sie smukle kostki. Pod obcislym bialym golfem wyraznie odznaczaly sie kragle piersi. Byla piekna. Z zamyslonym wyrazem twarzy tak bardzo przypominala Sophie, ze przez chwile pozalowal, ze zgodzil sie z nia wspolpracowac. Wiedzial jednak, ze podjal sluszna decyzje. Musieli wykonac to zadanie razem. -Co tam masz? Randi przegladala plik gazet na stoliku. Podniosla egzemplarz "New York Timesa", zeby mogl przeczytac naglowek z pierwszej strony: BLANCHARD PHARMACEUTICALS MALEKARSTWO Przemierzyl salon w trzech dlugich susach.-Znam te nazwe. Co pisza w artykule? Przeczytala go na glos. "Wczoraj podczas specjalnej konferencji prasowej prezydent Castilla oglosil, ze po wstepnych testach z nowa surowica wyleczono dwanascie ofiar zarazonych nieznanym wirusem, ktory atakuje ludzi na calym swiecie. Surowice opracowano pierwotnie do leczenia choroby wirusowej, na ktora zapadaly malpy w odleglych rejonach Peru. Jest ona owocem dziesiecioletniego programu badawczego, ktory zajmuje sie malo znanymi wirusami. Program jest realizowany w Blanchard Pharmaceuticals z inicjatywy jego dyrektora wykonawczego i prezesa, Victora Tremonta. "Jestesmy wdzieczni za zapobiegliwosc, ktora wykazal sie doktor Tremont i firma Blanchard, podejmujac badania nad nieznanymi wirusami", powiedzial wczoraj prezydent. "Wierzymy, ze dzieki wyprodukowanej przez nich surowicy bedziemy mogli uratowac zycie wielu ludzi i powstrzymac potworna epidemie". Zamowienia na surowice zlozylo juz dwanascie panstw. Oczekuje sie, ze pozostale zrobia to wkrotce. Prezydent Castilla zapowiedzial, ze dzisiaj o godzinie siedemnastej wezmie udzial w uroczystosci na czesc Tremonta i Blanchard Pharmaceuticals w siedzibie firmy w Long Lake. Uroczystosc bedzie transmitowana przez telewizje na calym swiecie..." Jon i Randi spojrzeli po sobie. -Wedlug tego artykulu program trwal dziesiec lat - powiedzial. -Myslisz o "Pustynnej Burzy"? -No pewnie - odparl ze zloscia. - Rok tysiac dziewiecset dziewiecdziesiaty pierwszy. Moze nie mieli nic wspolnego z zainfekowaniem dwunastu ofiar. Ten wirus wystepuje u malp i nie wiemy na pewno, czy chodzi o tego samego wirusa, nad ktorym pracowalismy, choc jak widac surowica dziala tez na niego. Ciekawe. Ze tez akurat teraz okazalo sie, ze maja surowice. Co za zbieg okolicznosci. -Wlasnie - zgodzila sie Randi. - Tym bardziej, ze w zeszlym roku wyleczono trzy osoby w Iraku, a w zeszlym tygodniu trzy osoby tutaj. A z tego, co wiemy, to inny wirus. -Cholernie podejrzane. Przyjrzala mu sie. Siedzial obok niej, wyprostowany, na malej sofie. W ciagu ostatniej doby, gdy uciekali z Iraku do Stanow Zjednoczonych, zdala sobie sprawe, ze coraz bardziej go szanuje. Probowala sobie wmowic, ze to bylo wlasnie to - szacunek. Po raz pierwszy spedzila z nim wiecej czasu i zaczela rozumiec, dlaczego Sophia zainteresowala sie nim. -Ale ty nie wierzysz, ze to inny wirus - powiedziala. -Dla mnie, jako naukowca, jest to malo prawdopodobne. Do glowy przychodzi mi tylko jedno rozwiazanie: jakis szaleniec z firmy wykradl wirusa i postanowil zabawic sie w Boga. Albo w diabla, jesli chcesz. -Ale jak doszlo do wybuchu epidemii? Co za niesamowity przypadek, ze Blanchard ma surowice, ktora leczy nie tylko malpy, ale najwidoczniej takze ludzi. W jaki sposob ci z Blancharda czy ktokolwiek inny mogli przewidziec, ze epidemia wybuchnie teraz i ze w ogole wybuchnie?Skrzywil sie. -Tez sie nad tym zastanawialem. Patrzyli na siebie w milczeniu. Wtedy wlasnie uslyszeli za samochodem cichy dzwiek. Trzask galazki. Randi podniosla uzi, Jon wyciagnal zza pasa wielka berette. Nasluchiwali uwaznie z wnetrza zagraconego salonu. Nie trzasnela juz inna galazka, slychac bylo tylko lekki szelest, jakby ktos chodzil po opadlych lisciach. To mogl byc wiatr albo jakies zwierze, ale Randi nie wierzyla w to. Poczula ucisk w dolku. -Jeden - oszacowala. - Nie wiecej. Jon zgodzil sie, ale z zastrzezeniem. -To moze byc zwiadowca, a reszta obserwuje z ukrycia. Moze spomiedzy drzew, tam z tylu. -Albo chce nas zmylic i reszta czeka od przodu. Szelest ucichl. Slychac bylo tylko odglosy odleglych samochodow na drodze. -Pilnuj tylu - rozkazal. - Ja zajme sie przodem. Rozplaszczyl sie przy scianie pod oknem, przysunal do jego krawedzi i wyjrzal w strone drzwi i rzedu uzywanych samochodow. Nie zauwazyl zadnego ruchu. -Tutaj spokojnie - szepnela Randi, obserwujac drzewa, rosnace na skraju parkingu. -Stad za malo widac. Musimy wyjsc. Randi kiwnela glowa. -Idz w lewo. Ja pojde w prawo. Poprowadze. -Ja poprowadze. Podniosl berette i podszedl do otwartych na osciez drzwi. Nagle za nimi rozleglo sie glosne stukniecie i tarcie drewna o drewno. Obrocili sie jak para plywakow synchronicznych podczas Olimpiady. W rekach trzymali gotowa do strzalu bron. Ze zdumieniem patrzyli, jak unosza sie cztery kwadraty duzego geometrycznego wzoru na winylowej podlodze. Spod kwadratow wysunal sie pistolet hecklerkoch MP5. Jon natychmiast rozpoznal bron. -Peter! Z trudem rozluznil palec na spuscie. - Wszystko w porzadku, Randi. Zmarszczyla brwi i wpatrywala sie podejrzliwe w poprzecinana bruzdami, ogorzala twarz Petera Howella, ktory wylonil sie do linii barkow. Pod trenczem mial na sobie czarny stroj komandosa. Blyskawicznie wymierzyl pistolet w Randi. -Kto to? -Randi Russel - odpowiedzial Jon. Siostra Sophii. Z CIA. To dluga historia. -Opowiesz mi ja kiedy indziej - powiedzial Peter. - Maja Marty'ego. Rozdzial 40 10.32, Lake Magua, stan Nowy Jork Marty rozejrzal sie po przesiaknietym wilgocia piwnicznym pomieszczeniu bez okien, z jedna prycza. Musial wytezyc wzrok, zeby ja dostrzec. Siedzial przywiazany cienkim nylonowym sznurkiem do krzesla, lecz jego umysl unosil sie na swietlistej chmurze nad glowami zebranych - olsniewajacy, lekki i wszystkowiedzacy. Uwielbial to uczucie unoszenia sie, jego ciezkie cialo wydawalo sie wtedy leciutkie jak piorko. Z jednej strony wiedzial, ze od przyjecia ostatniej dawki mideralu minelo zbyt duzo czasu, a z drugiej wcale go to nie obchodzilo.Byl poirytowany. -Musicie zrozumiec, ze w waszym wieku to jakas kpina. Bawic sie w policjantow i zlodziei! Naprawde! Zapewniam was, ze mam duzo wazniejsze sprawy na glowie niz siedzenie tutaj i odpowiadanie na wasze glupie pytania. Zadam, zebyscie natychmiast odwiezli mnie z powrotem do apteki! Mowil stanowczym, lekko aroganckim glosem i stawial dzielny opor swym przesladowcom w podziemiach wielkiej posiadlosci Victora Tremonta. Ci ludzie go nie zastrasza! Za kogo go uwazaja? Do diaska, ci zboje i tchorze wkrotce przekonaja sie, ze zadzieranie z nim jest nierozsadne, a wrecz niebezpieczne! -My sie nie bawimy, panie Zellerbach - powiedzial chlodnym tonem Nadal al-Hassan. - Dowiemy sie, gdzie jest Smith, i to zaraz. -Nikt sie nie dowie, gdzie jest Jon Smith! Ten swiat jest za maly, zeby pomiescic jego lub mnie. Szybujemy w innym czasie, w innym kosmosie. Jestesmy nieskonczeni! Nieskonczeni! Marty spojrzal na dziobatego Araba. - Moj Boze, ale geba. Koszmar. To wyglada na ospe. Szczescie, ze przezyles. Wiesz, ile ofiar w ciagu stuleci pochlonela ta potworna zaraza, jak dlugo trwalo jej wyplenienie i jakim kosztem? Gdzies zamrozono dwie lub trzy probowki z zarazkami. Dlaczego... Marty rozprawial dalej, zupelnie jakby siedzial wygodnie w fotelu i dyskutowal z grupa studentow o historii chorob wirusowych. -A teraz wybucha epidemia jakiegos nowego wirusa. Z tego, co mowi Jon, wynika, ze jest smiertelny. Jego zdaniem ktos celowo zabija nim ludzi. Wyobrazacie sobie? -Co jeszcze mowi Jon o tym wirusie? - zapytal zyczliwie i z usmiechem Victor Tremont. -Bardzo duzo. Przeciez jest specjalista. -Moze wie, kto ma tego wirusa? I co planuje z nim zrobic? -Zapewniam was, ze... - Marty przerwal i zmruzyl oczy. - Aha, chcecie mnie podejsc! Mnie! Glupcy, nie mozecie przechytrzyc krola! Wiecej nic nie powiem! Zacisnal mocno usta. Wyprowadzony z rownowagi al-Hassan wymamrotal pod nosem arabskie przeklenstwo i uniosl piesc. Victor Tremont wyciagnal reke. -Nie, jeszcze nie. Lekarstwo, ktore kupowal w aptece, gdy znalazl go Maddux, to mideral. Pochodzi z nowej rodziny srodkow pobudzajacych centralny uklad nerwowy. Jego lekarz powiedzial wam, ze cierpi na chorobe podobna do autyzmu. Z jego zachowania wynika, ze dawno nie bral leku. Zachowuje sie irracjonalnie. -Wiec nie wyciagniemy z niego, gdzie jest Jonathan Smith? - zapytal al-Hassan. -Przeciwnie. Podaj mu mideral. Za dwadziescia minut uspokoi sie i wroci do rzeczywistosci. Jesli choruje na zespol Aspergera, moze byc wyjatkowo inteligentny. Ale mideral spowolni go i troche oszolomi. Jednoczesnie zda sobie sprawe, ze grozi mu niebezpieczenstwo. Wtedy powinnismy wyciagnac z niego to, co chcemy. Marty zaspiewal glosno. Prawie nie zauwazyl, ze al-Hassan odwiazal mu jedna reke i podal pigulke ze szklanka wody. Przerwal na chwile spiew, zeby polknac lekarstwo. Al-Hassan znow go zwiazal. Popisy wokalne Marty'ego stopniowo ucichly, wyprezone dumnie cialo zwiotczalo, a rozgoraczkowane oczy uspokoily sie. -Teraz juz chyba mozesz go przesluchac - powiedzial Tremont. Na twarz al-Hassana wrocil wilczy usmiech. Podszedl do Marty'ego. -No, to zacznijmy jeszcze raz, panie Zellerbach, dobrze? Marty podniosl wzrok na szczuplego, groznego Araba. Skulil sie w krzesle. Ten czlowiek stal za blisko i zle patrzylo mu z oczu. Inny mezczyzna - ten wysoki - stal przy nim z drugiej strony. Tez byl za blisko i tez wygladal groznie. Marty czul ich zapach. Byli obcy. Z trudem oddychal. Chcial, zeby odeszli i zostawili go samego. -Gdzie jest twoj przyjaciel. Jon Smith? Marty zadrzal. -W... w Iraku. -Dobrze. Byl tam. Ale wrocil juz do Ameryki. Gdzie mozemy go znalezc? Marty zamrugal oczami, gdy zaciekawieni pochylili sie nad nim. Przypomnial sobie wiadomosc, ktora zostawil Jonowi w Internecie. Moze Jon juz ja znalazl i jechal na parking samochodow turystycznych. Mial goraca nadzieje, ze tak sie stalo. Zacisnal zeby. Nie! Nic im nie powie. -Nie... nie wiem. Arab wymamrotal kolejne przeklenstwo i zamierzyl sie do ciosu. Marty krzyknal ze strachu. Poczul w glowie eksplozje bolu, zatopila go wielka czarna fala. -Cholera - Victor Tremont zacisnal piesci. - Stracil przytomnosc. -Przeciez nie uderzylem go az tak mocno - zaprotestowal al-Hassan. -Bedziemy musieli poczekac, az przyjdzie do siebie, i sprobowac czegos mniej drastycznego - powiedzial zdenerwowany Tremont, rzucajac wsciekle spojrzenie. -Sa rozne sposoby. -Ale z nim trzeba delikatnie, zeby go nie zabic. Widziales, jaki jest pobudliwy. Patrzyli na cichego, zwiazanego Marty'ego z pochylona bezwladnie do przodu glowa. -Chyba ze... - Victor Tremont usmiechnal sie lekko. W jego bystrym umysle wyklarowal sie nowy pomysl. - Jest duzo lepszy sposob, zeby dowiedziec sie tego, co chcemy. Pokiwal glowa. - Tak, duzo lepszy pomysl. 10.35, Syracuse, stan Nowy Jork Peter Howell zrzucil trencz, spod ktorego wylonil sie czarny stroj komandosa. Wodzil bladymi oczami po wnetrzu samochodu, zdemolowanym przez strzelanine. Na jego pooranej bruzdami twarzy przelotnie odbil sie smutek, ale szybko ustapil trzezwemu szacowaniu strat.-Co sie stalo z Martym? Jon patrzyl na Anglika z fotela kierowcy. - Wiesz, gdzie go schwytali? -Zauwazyli go w aptece kilka przecznic dalej. Bylo ich trzech. Zylaste cialo Petera emanowalo energia. - Dowodzil ten niski grubas, ktorego widzielismy na drodze w Sierra Nevada. -To znaczy, ze schwytali go ci od wirusa? - zapytala Randi. -Na to wyglada. Jon skrzywil sie. - Biedny Marty. -Wyda was? - chciala wiedziec Randi. -Gdyby tak sie stalo, byliby juz tutaj - powiedzial Peter. -Ale zrobi to?- Nie jest zbyt silny - przyznal Smith. Opisal jej zespol Aspergera. -Ten maly czlowieczek jest o wiele twardszy i bardziej przebiegly, niz mozna sie spodziewac powiedzial Peter. - Znajdzie jakis sposob, zeby im sie oprzec. -Nie na dlugo. Niewiele osob to potrafi. Musimy go stamtad wydostac. -Wiemy, gdzie jest? - zapytala Randi. Peter pokrecil glowa. -Niestety, bylem pieszo i nie moglem ruszyc w poscig za samochodem, ktorym go wywiezli. -Skad wiedziales, gdzie go szukac? - zapytal Jon. -Jakas godzine temu zlokalizowalem samochod dzieki wiadomosci, ktora zostawil. Peter zrelacjonowal im wszystko: zastal samochod pusty, tak jak oni, ale znalazl tez sfalszowana na brudno recepte wydrukowana z komputera. - Marty musial sfalszowac recepte na mideral. Pigulki skonczyly mu sie juz wczoraj, gdy sie rozdzielilismy. Opowiedzial o strzelaninie w parku. Jon pokrecil glowa. -Jak im sie udalo was znalezc? -Chyba sledzili nas caly czas od Detrick i czekali na najbardziej dogodny moment do ataku. Myslalem, ze zgubilem ich, ale wyglada na to, ze sa niezli. Jego wzrok spoczal na dziurach po kulach, ktore poszarpaly mape panstw Trzeciego Swiata, i znow pokrecil glowa. - Postanowilem zajrzec do najblizszych aptek i gdy zblizalem sie do trzeciej, Marty wlasnie wychodzil. Wtedy ci trzej porwali go. -Na samochodzie nie bylo zadnych znakow, ktore wskazywalyby, kim sa? -Niestety nie. -Jedynym sposobem dotarcia do Marty'ego jest odnalezienie porywaczy. -Racja. To powazna sprawa. Moze mam pewne rozwiazanie, ale najpierw opowiedz mi szybko o Iraku. Smith strescil najwazniejsze wydarzenia z pobytu w Bagdadzie do ataku Gwardii Republikanskiej na sklep z oponami. Zmarszczki na twarzy Anglika rozciagnely sie w szerokim usmiechu skierowanym do Randi. Popatrzyl na nia z uznaniem. -Widze, ze CIA szkoli coraz lepszych agentow. Co za wspaniala odmiana w porownaniu z tymi smutasami w trzyczesciowych garniturach. To tylko opinia starego zrzedy, prosze nie zwracac na mnie uwagi. -Dziekuje. Pan tez nie jest najgorszy. Randi usmiechnela sie. - Postaram sie powtorzyc panska pochwale dyrektorowi. -Prosze bardzo. Peter zwrocil sie do Jona. - Co sie stalo pozniej? Jego twarz spowazniala, gdy Jon opowiadal mu, czego dowiedzieli sie od doktor Mahuk w szpitalu pediatrycznym, jak zostali schwytani przez bagdadzka policje, przekupiona przez ludzi zwiazanych ze sprawa wirusa. -Wiec w Iraku tez wyleczono trzy osoby? - Anglik zaklal. - Piekielny eksperyment. Dzieki pieniadzom i wladzy mozna tam uzyskac wszystko. Twoja wyprawa potwierdzila, ze poczatek problemu wirusa tkwi w "Pustynnej Burzy". Przerwal. - Moja kolej. Zdobylem pewna informacje, ktora rzuca sporo swiatla na te paskudna sprawe. Chyba wiem, co zainteresowalo Sophie w raporcie Giscoursa z Instytutu Ksiecia Leopolda. Jon wstrzymal oddech. Byl podniecony. -Co to bylo? -Peru. Caly czas chodzilo o Peru. Peter opowiedzial o wyprawie Sophii sprzed dwunastu lat, gdy studiowala jeszcze antropologie w Syracuse. Dowiedziawszy sie o tym, poprosil bylego wspolpracownika z Limy, zeby zdobyl liste naukowcow, ktorzy w tym czasie zapuscili sie w glab peruwianskiej Amazonii. -Masz te liste? - zapytal Smith. Na brazowej, ogorzalej twarzy Petera pojawil sie usmiech zadowolenia. -A czy lis znajduje droge do kurnika? Za mna, dzieci. Wszedl do kuchni i wydobyl spod czarnego stroju komandosa dwie zlozone kartki. Rozlozyl je i zapalil gorne swiatlo. Cala trojka pochylila sie, zeby przeczytac nazwiska. -W tym samym roku bylo ich duzo wiecej, ale nie w tym samym czasie, co Sophia - wyjasnil Peter. Jon i Randi zwrocili uwage na czternaste nazwisko. -Jest! - powiedziala Randi. - Victor Tremont. Smith pokiwal posepnie glowa. -Dyrektor wykonawczy i prezes Blanchard Pharmaceuticals. Dzisiaj prezydent zamierza wreczyc mu medal za ocalenie swiata. Wielki dobroczynca. Tyle lat prowadzil prace nad surowica! Teraz chce ja sprzedac tylko po kosztach produkcji. -Cholera jasna. Peter pokrecil przeczaco glowa. - Uwierze w to, jesli wy uwierzycie, ze Brytyjczycy zdobywali kolonie, zeby niesc kulture tubylcom. -Wiedzielismy, ze firma Blanchard opracowala surowice - powiedziala Randi, przypominajac sobie artykul z gazety. - Teraz wyglada na to, ze Tremont sam sprowadzil wirusa z Peru. Jon przytaknal. -A ze jest naukowcem, mogl ocenic szanse wyprodukowania surowicy przeciw tak niebezpiecznemu wirusowi i zarazil nim jakos kilka osob podczas "Pustynnej Burzy". Musial bardzo dobrze wiedziec, ze wirus nie jest wysoce zarazliwy, ze rozwija sie powoli i przez cale lata drzemie w organizmie jak HIV. -Dobry Boze szepnal Peter. - Czyli dziesiec lat temu w Iraku przeprowadzil w tajemnicy testy na ludziach, choc nie mial jeszcze gwarancji, ze opracuje surowice? To potwor! -Moze to jeszcze nie wszystko. Co za zbieg okolicznosci, ze epidemia wybuchla wlasnie teraz. Niebieskie oczy Jona byly lodowate. - Udalo mu sie jakos wywolac epidemie, zeby wypuscic lekarstwo i zrobic na nim majatek. W samochodzie zapadla pelna zgrozy cisza. Smith powiedzial to, czego nie chcieli uslyszec. Ale byla to prawda, ktorej znaczenie wisialo w powietrzu jak ostry topor przed spadnieciem na szyje. -Ale jak? - zapytala w koncu Randi. -Nie wiem - przyznal Jon. - Musimy dostac sie do dokumentow Blancharda. Cholera, szkoda, ze nie ma z nami Marty'ego. -Moze ja bede go mogl zastapic - powiedzial Peter. - Komputer nie jest mi obcy, a poza tym przez kilka dni obserwowalem, jak korzysta ze swoich specjalnych programow. -Juz probowalem, ale Marty korzystal z hasla. Peter usmiechnal sie ponuro. -O tym tez wiem. Jest typowe dla jego dziwacznego poczucia humoru. Brzmi: "Kot Stanley". 10.58, Blanchard PharmaceuticalsInc., Long Lake, stan Nowy Jork W glebi swojej z gruntu uczciwej duszy Mercer Haldane podejrzewal to, do czego Victor Tremont nigdy sie nie przyznal: w jakis sposob wywolal epidemie, ktora teraz siala spustoszenie na calym swiecie. Wyjrzal przez okno gabinetu na scene i gigantyczny ekran telewizyjny, ktore ustawiano na popoludniowa ceremonie, i doszedl do wniosku, ze nie moze dluzej milczec. Uroczystosc przekazania pierwszej partii surowicy mial uswietnic sam prezydent, zupelnie jakby Blanchard i Victor byli Matka Teresa, Gandhim i Einsteinem w jednej osobie.Od kilku dni toczyl ze soba moralna bitwe. Kiedys byl czlowiekiem uczciwym i szczycil sie swoja prawoscia. Ale gdy tworzyl z Blancharda farmaceutycznego giganta swiatowej klasy, gdzies po drodze sie zgubil. Teraz zdal sobie z tego sprawe. W rezultacie Tremont mial niedlugo otrzymac Medal Wolnosci za najpodlejszy czyn, jaki widzial swiat. Mercer Haldane nie mogl tego zniesc. Niewazne, co sie z nim stanie... prawdopodobnie bedzie musial wziac na siebie czesc winy... ale niech tam. Musi powstrzymac te farse. Sa rzeczy wazniejsze od pieniedzy i sukcesu. Siegnal po telefon. -Pani Pendragon? Prosze mnie polaczyc z biurem naczelnego lekarza kraju w Waszyngtonie. Chyba ma pani jego numer. -Oczywiscie, prosze pana. Juz lacze. Mercer Haldane oparl sie w swoim dyrektorskim fotelu i czekal. Poczul na szyi chlodne skorzane obicie i zakryl oczy dlonmi. Ogarnela go kolejna fala zwatpienia. Zrozumial, ze moze trafic do wiezienia. Straci rodzine, pozycje, majatek. Skrzywil sie. Z drugiej strony, jesli nic nie powie, Victor zarobi dla nich wszystkich ogromne pieniadze. Wiedzial o tym. Pokrecil siwa glowa. Zachowuje sie jak glupiec. Gorzej, jak stary sentymentalny glupiec. Co go obchodza miliony anonimowych ludzi? Umra tak czy inaczej. A swiat jest juz tak urzadzony, ze w wiekszosci nie bedzie to smierc naturalna - zabija ich choroby, glod, wojny, rewolucje, trzesienia ziemi, tajfuny, wypadki albo zazdrosni kochankowie. Zreszta i tak ludzi jest za duzo, szczegole w Trzecim Swiecie, i z kazdym rokiem przeludnienie rosnie w postepie geometrycznym. Natura i tak zareaguje - jak zawsze - gnebiac ludzi kleskami glodu, zarazami, wojnami i kosmicznymi katastrofami. Jakie to ma znaczenie, ze razem z Victorem wzbogaci sie na smierci milionow? Westchnal - ale nie bylo mu to obojetne. Kazdy powinien byc panem swojego losu. Przypomnial sobie, co mowili Prusacy: czlowiek staje sie wartosciowy dopiero wtedy, gdy jest gotow umrzec za swoje zasady. Mercera Haldane'a wychowano na zasadach. Kiedys uwazal je za swietosc. Mogl jeszcze ocalic dusze, ale byl na to tylko jeden sposob - powstrzymac Victora Tremonta. Haldane nadal bil sie z myslami. Zamknal oczy, wspieral szyje na skorzanym oparciu. Coraz bardziej czul sie slaby i nieszczesliwy. Ale w koncu podjal decyzje. Powie naczelnemu lekarzowi wszystko. Musi. Zaplaci kazda cene za swiadomosc, ze postapil slusznie. Na dzwiek otwieranych drzwi otworzyl oczy i obrocil sie w fotelu. -Nie moze sie pani polaczyc, pani Pendragon? -Tracimy glowe, Mercer? W gabinecie stal Victor Tremont w drogim garniturze i wypolerowanych butach. Geste, stalowosiwe wlosy polyskiwaly w swietle, z twarzy o orlim nosie i nieco wynioslym wyrazie spogladaly groznie przenikliwe oczy. Emanowala z niego pewnosc siebie, ktora pozwalala mu panowac nad podwladnymi ze swoboda wielkiego dyrygenta swiatowej slawy orkiestry. Haldane podniosl stare oczy na bylego protegowanego. -Odnalazlem swoje sumienie, Victorze. I dla ciebie nie jest jeszcze za pozno. Pozwol mi porozmawiac z naczelnym lekarzem kraju. Tremont rozesmial sie. -To chyba Szekspir napisal, ze sumienie robi z nas tchorzy. Ale mylil sie. Robi z nas ofiary. Frajerow. A ja nie mam zamiaru byc ani jednym, ani drugim. Przerwal i spojrzal na Haldane'a ze zloscia. - Czlowiek jest albo wilkiem, albo sarna, a ja nie chce byc pozarty. Haldane podniosl dlonie. -Na litosc boska, Victorze, mamy pomagac ludziom. Naszym celem jest przynoszenie ulgi w cierpieniu. Nie mozemy dzialac na ich szkode. Powinnismy zajmowac sie leczeniem. -Do diabla z tym - odparl surowo Tremont. - Powinnismy zajmowac sie robieniem pieniedzy. Zyskami. Nic innego sie nie liczy. Haldane nie mogl tego dluzej wytrzymac. -Jestes egoista i do tego wariatem! - krzyknal. - Potworem! Powiem Oxnardowi o wszystkim... Zrobie... -Nic nie zrobisz - przerwal mu Tremont. Ta rozmowa nigdy nie dojdzie do skutku. Pani Pendragon wie, kto tu rzadzi. Wsunal reke pod marynarke i wyciagnal ciemnego dziewieciomilimetrowego glocka. - Al-Hassan! Stare serce Mercera Haldane'a walilo jak mlotem. Zlal go nagle pot. Do gabinetu wszedl wysoki, dziobaty Arab. On tez trzymal w reku duzy pistolet. Sparalizowany strachem Mercer patrzyl na jednego i drugiego, nie mogac wydusic z siebie ani slowa. Rozdzial 41 11.02, Lake Magua, stan Nowy Jork Przestronny salon w rezydencji Victora Tremonta przesycony byl swiatecznym zapachem sosnowych igiel. Za oknami krystalicznie niebieskie jezioro mienilo sie posrod gestego zielonego lasu. Przy gigantycznym kominku, w ktorym strzelaly wysoko plomienie, w klubowym, obitym skora fotelu siedzial Bill Griffin. Sprawial wrazenie calkowicie odprezonego. Jego cienkie, brazowe wlosy jak zwykle opadaly niesfornie na kolnierz marynarki. Zalozyl noge na noge i zapalil papierosa.Usmiechnal sie leniwie do Victora Tremonta i Nadala al-Hassana. -Problem polega na tym - wyjasnil spokojnie - ze zle sie zrozumielismy. Odkad daliscie mi rozkaz zlikwidowania Jona Smitha, obserwowalem trzy miejsca jednoczesnie dom w Thurmont, mieszkanie doktor Russell we Frederick i Fort Detrick. Nic dziwnego, ze mieliscie problemy, zeby sie ze mna skontaktowac. Klamal. Ukrywal sie w mieszkaniu w Greenwich Village, ktore nalezalo do starej przyjaciolki z Nowego Jorku. Ale gdy zobaczyl w wiadomosciach, ze prezydent zgodzil sie na wspolprace z Blanchard Pharmaceuticals i ze wplywaja zamowienia na surowice, postanowil, ze musi wrocic i upomniec sie o nalezna mu czesc zyskow. Sprawa Smitha pozostala nierozwiazana. -Chcialem sprzatnac Smitha, gdy wyjezdzal z Detrick - wyjasnil - ale nie mialem dobrej okazji. Potem juz sie nie pokazal w zadnym z tych miejsc. Jakby rozplynal sie w powietrzu. Moze dal sobie spokoj albo wzial urlop. A moze wyjechal gdzies, gdzie mogl rozpaczac po stracie swojej kobiety. Mial nadzieje, ze to prawda, ale znal Jona na tyle, zeby w to watpic. Victor Tremont stal przy panoramicznym oknie i patrzyl na drzewa. Slonce rozsiewalo po tafli prawie niewidzialnego jeziora eksplozje swiatla. W koncu odezwal sie zamyslonym glosem. -Nie, nie wyjechal, zeby rozpaczac. Chuda postac Nadal al-Hassana przycupnela na oparciu wysokiej sofy, stojacej przed kominkiem. -Zreszta, to juz nie ma zadnego znaczenia. Wiemy, gdzie jest, i wkrotce przestanie byc dla nas problemem. Kolejny usmiech wyplynal na twarz Griffina. -Co za ulga. I dodal jakby od niechcenia: - Maddux sie tym zajal? Tremont odszedl od okna i pochylil sie nad pudelkiem z cygarami. Poczestowal nimi Griffina, ale on podniosl papierosa i pokrecil glowa. Nadal al-Hassan jako gorliwy muzulmanin nie palil. Tremont zapalal cygaro i jednoczesnie mowil zza zaslony aromatycznego dymu. -Maddux zlapal jednego z przyjaciol Smitha. Komputerowego swira, ktory nazywa sie Martin Zellerbach. Wkrotce sklonimy Zellerbacha, zeby nam wyjawil, gdzie w Syracuse ukrywa sie Smith. -Smith jest w Syracuse? - Griffin sprawial wrazenie zaniepokojonego. Spojrzal oskarzycielsko na al-Hassana. - Jest az tak blisko? Jak mu sie to do diabla udalo? Al-Hassan odpowiedzial lagodnym glosem. Badal przeszlosc doktor Russell. Studiowala w Syracuse. -Z tego samego uniwersytetu pojechala na wyprawe do Peru? -Niestety tak. -No to musi wiedziec o nas! -Nie sadze. Przynajmniej jeszcze nie teraz. Griffin podniosl glos.- Ale dowie sie, do cholery. Ja go powstrzymam. Tym razem... Przerwal mu Tremont. -Nie musisz sie o niego martwic. Mam dla ciebie inne zadanie. Jack McGraw ma urwanie glowy z przygotowaniem ochrony dla prezydenta. Popoludniowa ceremonia jest dla nas oczywiscie wielkim zaszczytem, ale zawiadomiono nas w ostatniej chwili. Wszyscy sie dwoja i troja. A jeszcze trzeba sie zajac przedstawicielami mediow. Nie chcemy zadnych nieproszonych gosci. Jako byly agent FBI masz doswiadczenie, wiec powinienes zajac sie wspolpraca z tajnymi sluzbami. Griffin byl zmieszany. -Oczywiscie. Pan jest tutaj szefem. Ale jesli Smith nadal nie daje wam spokoju... -To nie bedzie konieczne. Glos al-Hassana byl stanowczy. - Juz sie tym zajelismy. -Tak? W jaki sposob? Griffin z powatpiewaniem patrzyl na Araba, lecz w glebi serca martwil sie. -General Caspar podrzucil Smithowi agentke CIA. To siostra doktor Russell, ktora go szczerze nienawidzi za jakas dawna krzywde. Powiedziano jej, ze Smith stanowi powazne zagrozenie dla kraju. Zlikwiduje go bez skrupulow. Al-Hassan przyjrzal sie Griffmowi. - To zadanie mozemy uwazac za wykonane. Dla nas Smith juz nie zyje. Wyraz twarzy Griffina nie zmienil sie. Zaciagnal sie papierosem i kiwnal glowa, udajac zadowolenie z domieszka sceptycyzmu. Konsekwentnie zachowywal te sama postawe od momentu, gdy odkryl, ze przyjacielowi grozi smiertelne niebezpieczenstwo. Podejrzewali go, odkad probowal ostrzec Jona. Fakt, ze nie udalo mu sie go zabic, jeszcze bardziej poglebil ich nieufnosc. Schwytali Zellerbacha, ktorego pamietal ze szkoly jako geniusza, ale osobe slaba i bojazliwa. Predzej czy pozniej Marty zlamie sie i zdradzi Jona. No i wyslali siostre Sophii Russell, Randi. Kiepska sprawa. Jon mowil mu o jej nienawisci. Nie cofnie sie przed zabojstwem. Kazdy agent CIA musi to umiec. Tak wiec dzieki schwytaniu Marty'ego i wyslaniu Randi Russell Tremont i al-Hassan rozwiazali swoje problemy. Albo tak tylko im sie wydawalo. Griffin - krepy mezczyzna o nijakiej twarz - wstal. -No, to wiem juz, co mam robic. Od razu sie tym zajme. -Swietnie - Tremont skinal mu glowa na pozegnanie. - Wez cherokee. My z al-Hassanem pojedziemy land-roverem, gdy wszystko tu zalatwimy. Dziekuje, ze wpadles, Bill. Martwilismy sie o ciebie. Milo bylo sie z toba spotkac. Lecz gdy Griffin wychodzil, twarz Tremonta zmienila wyraz. Patrzyl zimnymi oczami, jak zdrajca znika za drzwiami.Bili Griffin zjechal z drogi i zaparkowal jeepa miedzy gesto rosnacymi bukami i brzozami. Gdy zbieral galezie, zeby zamaskowac woz, w glowie klebily mu sie sprzeczne mysli. Musi jakos dostac sie do Jona i powiedziec mu o Randi i o Martym. Ale jednoczesnie nie chcial stracic tego, na co pracowal przez dwa lata od poznania Tremonta i przylaczenia sie do programu Hades. Jak wszyscy zlodzieje, ktorzy rzadzili swiatem, mial prawo do swojej porcji dobrobytu. Tym bardziej, ze przez tyle lat sluzyl oszustom i klamcom, ktorzy kierowali FBI i krajem. Ale nie dopusci, by zabili Jona. Tak daleko sie nie posunie. Przyczail sie miedzy drzewami i obserwowal wiejska posiadlosc otoczona budynkami gospodarczymi. Brzeczaly owady. Powietrze pachnialo wonia nagrzanej sloncem sciolki lesnej. Serce bilo mu w szalonym tempie. Po pietnastu minutach uslyszal land-rovera. Limuzyna minela jego kryjowke i znikla za drzewami na poludniowym wschodzie. Griffin odetchnal z ulga. Kilka kilometrow dalej Tremont i al-Hassan dotra do szosy i pojada do Long Lake przygotowac sie do ceremonii. Nie mial wiele czasu. Czul, ze musi sie spieszyc. Wrocil do domu Tremonta, zaparkowal za skrzydlem dla personelu i pobiegl do ogrodzonej siatka zagrody na skraju lasu, niewidocznej z rezydencji. Otworzyl furtke i cicho zagwizdal. Z drewnianej budy wylonil sie bezszelestnie duzy doberman. Jego brazowa siersc lsnila w gorskim sloncu. Skierowal spiczaste uszy do przodu i nie spuszczal inteligentnych oczu z Griffina. Griffin poglaskal psa za uszami. -Gotowy? - powiedzial cicho. - Czas do pracy. Wyszedl z zagrody, a wielki pies podreptal za nim. Zamknal furtke, ruszyli szybko w strone rezydencji. Bill rozgladal sie na wszystkie strony. Trzej ochroniarze na zewnatrz budynku nie powinni stanowic problemu, zwlaszcza ze go znali. Wolal jednak nie ryzykowac. Przy bocznych drzwiach rezydencji odetchnal gleboko i jeszcze raz rozejrzal sie. Otworzyl drzwi i wszedl z dobermanem do srodka. W domu bylo cicho jak w wielkiej drewnianej trumnie. Prawie wszyscy - poza kilkoma pracownikami laboratorium na pietrze - wyjechali na uroczystosc w siedzibie Blancharda w Long Lake. Ale Tremont nie mogl ukryc wieznia na pietrze laboratoryjnym. Pozostala czesc domu powinna byc pusta, nie liczac Marty'ego i byc moze uzbrojonego straznika. Pochylil sie nad dobermanem. -Przeszukaj teren, piesku. Doberman zniknal w korytarzu, cichy jak mgla opadajaca na wrzosowiska. Griffin czekal na niego i sluchal pogaduszek dwoch ochroniarzy, ktorzy zatrzymali sie pod oknem. Po dwoch minutach doberman wrocil. Zaczal krazyc wokol Billa i koniecznie chcial go gdzies zaprowadzic. Griffin ruszyl za zwierzeciem. Za drzwiami po obu stronach korytarza kryly sie pokoje goscinne, ktore kiedys byly azylem dla dziewietnastowiecznych bogaczy bawiacych sie w powrot na lono natury. Ale pies nie zatrzymywal sie. Minal lsniaca, dziwnie cicha i pusta kuchnie - kucharze i pomywaczki dostali wolne popoludnie, zeby wziac udzial w uroczystosciach w Long Lake. W koncu zatrzymal sie przed zamknietymi drzwiami. Nacisnal klamke. Drzwi nie ustapily. Ze zdenerwowania scierpla mu skora. W wielkim pustym domu kazdy stalby sie nerwowy, a w dodatku Griffin mial otworzyc drzwi, za ktorymi nigdy nie byl. Rozejrzal sie na boki i wyciagnal z kieszeni mala saszetke, z ktorej wydobyl cienkie wytrychy. Z wprawa wyprobowal trzy, ale dopiero czwarty otworzyl zamek z cichym kliknieciem. Griffin wyciagnal pistolet i nacisnal klamke. Drzwi z dobrze naoliwionymi zawiasami otworzyly sie bez halasu. W srodku zalatywalo lekko plesnia. Pomacal sciane i znalazl przelacznik. Wlaczyl swiatlo. Gorna lampa oswietlila schody, ktore znikaly w piwnicy. Griffin dal psu znak reka i zamknal drzwi. Doberman pomknal po schodach, stukajac pazurami po drewnianych stopniach. Bill wpatrywal sie z niepokojem w ciemnosc. Po kilku sekundach pies wrocil i dal do zrozumienia, ze ma isc za nim. W polowie drogi Griffin znalazl nastepny przelacznik. Ten z kolei wlaczyl kilka lamp, ktore oswietlily duza piwnice z otwartymi magazynami pelnymi tekturowych pudel. Kazde z nich bylo starannie oznaczone - nazwy akt, zrodla, daty, cala historia naukowca i biznesmena. Pies jednak wykazywal zainteresowanie jedynymi zamknietymi drzwiami. Krazyl niezmordowanie przed nimi. Z wyciagnieta bronia Griffin przytknal ucho do drzwi. Nic nie uslyszal. Spojrzal na psa. -Dziwne, co, piesku? Pies podniosl pysk, jakby sie z nim zgadzal. Teraz byl ostrozny i czujny, ale gdyby Griffin zazadal, natychmiast zamienilby sie w krwiozercza bestie. Griffin przekrecil wytrychem zamek, ale nie otwieral drzwi. Piwnica wygladala jak grobowiec, co tylko poglebialo jego niepokoj. Czul, ze musi szybko dzialac, ostroznosc jednak nauczyla go, ze zawsze nalezy oczekiwac niespodzianek. Nie wiedzial, co go czeka po drugiej stronie drzwi - uzbrojona brygada, szaleniec czy po prostu nicosc. Lepiej byc przygotowanym na wszystko. Znow przytknal ucho do drzwi. W koncu odlozyl wytrych, scisnal mocniej bron i nacisnal klamke. Po drugiej stronie znajdowala sie ciemna cela bez okien. Z korytarza saczyl sie do srodka trojkat swiatla. Przed nim na jedynym meblu - waskiej pryczy ustawionej pod przeciwlegla sciana - lezala skulona postac. Na podlodze stalo otwarte naczynie, z ktorego rozchodzila sie nieprzyjemna won moczu. W celi panowala ciezka atmosfera grozy. Griffin dal znak dobermanowi, zeby pilnowal drzwi, a sam podszedl szybko do lozka. Pod welnianym kocem spal drobny, pulchny mezczyzna. -Zellerbach? - szepnal. Marty otworzyl oczy. -Co? Kto? Mowil wolno i poruszal sie sztywno. -Dobrze sie czujesz? Jestes ranny? - Griffin pomogl mu usiasc na pryczy. Przez chwile wydawalo mu sie, ze Marty jest ranny. Potem pomyslal, ze jest odurzony snem. Gdy jednak Marty potrzasnal glowa i przetarl oczy, Griffin zobaczyl Zellerbacha, jakiego pamietal ze szkoly. Byl drugim bliskim przyjacielem Jona - zwariowanym wazniakiem, ktory wiecznie wplatywal Jona w bojki i klotnie. Pozniej okazalo sie, ze nie jest ani szalony, ani arogancki, lecz chory. Jakis rodzaj autyzmu. Zaklal pod nosem. Moze dowie sie od niego czegos? -Bill Griffin. Pamietasz mnie, Marty? - sprobowal. Marty zesztywnial w mroku. Prycza zatrzeszczala. -Griffin? Gdzies ty sie podziewal? Wszedzie cie szukam. Jon chce z toba mowic. -A ja z nim. Jak dlugo tu jestes? -Nie wiem. Mysle, ze bardzo dlugo. -Co im powiedziales? -Powiedzialem? Marty przypomnial sobie wszystkie pytania, cios w glowe i ciemnosc. - To bylo straszne. Ci ludzie sa jakimis zboczencami. Zadawanie bolu sprawia im przyjemnosc. Stracilem... przytomnosc. Serce walilo mu, wrocil pamiecia do bolesnego doswiadczenia. Mial wrazenie, ze stalo sie to przed chwila: wspomnienie bylo swieze jak otwarta rana. Ale jednoczesnie czul sie skolowany, a mysli toczyly sie w zolwim tempie. Potrzasnal glowa, zeby rozjasnic umysl. Wiedzial, ze to przez lekarstwa. - Chyba nic im nie powiedzialem. Griffin kiwnal glowa. -Tez mi sie tak wydaje. Gdyby to zrobil, schwytaliby lub zabili Jona. Moze zreszta zginal juz z rak tej Russell. - Zamierzam cie stad wydostac. Zaprowadzisz mnie do Jona. -Nie jestem pewien, gdzie teraz jest - powiedzial Marty z wyrazem cierpienia na twarzy. Griffin zaklal. -Chwileczke. Pomysl, gdzie moze byc. Na pewno gdzies sie umowiliscie. Przeciez jestes podobno geniuszem. Geniusze zawsze znajduja jakies wyjscie. Marty'ego ogarnely nagle podejrzenia.- Jak mnie znalazles? Nigdy nie lubil Griffina. W szkolnych czasach Bill byl glosnym i zarozumialym chlopakiem, mimo iz przynajmniej w opinii Marty'ego - calkiem przecietnym. A poza tym rywalizowal z nim o przyjazn Jona. Marty oparl sie o sciane. - Mozesz byc jednym z nich! -Jestem. Jon o tym wie. Ale grozi mu duzo wieksze niebezpieczenstwo, niz sadzi, a ja nie chce, zeby zginal. Musze mu pomoc. Marty tez chcial pomoc Jonowi i dlatego wydawalo mu sie, ze powinien zaufac Griffinowi. Ale czy na pewno? Griffin przyjrzal sie Marty'emu. -Sluchaj, zamierzam zabrac cie stad w bezpieczne miejsce. Wtedy mi uwierzysz? Powiesz, gdzie miales sie spotkac z Jonem? Razem tam pojedziemy. Marty podniosl glowe. Spojrzenie jego oczu bylo ostre i taksujace. -Dobrze. Prosta sprawa, powiedzial sobie w duchu. Jesli uzna, ze mu nie moze ufac, po prostu bedzie klamal. -Chodzmy. -Nie moge. Przykuli mnie do sciany. Ze smutna mina Marty podniosl rece i ruszyl prawa noga. Cienkie, ale mocne lancuchy przymocowano do obreczy na scianie. Na kazdym z nich wisiala duza klodka. -Moglem sie domyslic, skoro nie zostawili przy tobie straznika. -To nie bylo przyjemne - przyznal Marty. -No mysle. Bili wyjal znow wytrychy i szybko otworzyl klodki. Marty masowal sobie nadgarstki i kostki, Griffin zagwizdal cicho na dobermana. Pies przydreptal do nich z wysoko zadartym, weszacym czarnym nosem. -Przyjaciel - wyjasnil Griffin psu i dotknal Marty'ego. - Dobry. Bron go. Z zadziwiajaca cierpliwoscia zazwyczaj nerwowy Marty zsunal nogi z kozetki i spokojnie pozwolil, zeby wielki doberman mogl obwachac jego ubranie, rece i stopy. -Nazywa sie jakos? - zapytal, gdy wielkie zwierze w koncu odeszlo. -Samson. -Pasuje - uznal Marty. - Ale z niego byk. -Racja. Prowadz - Bill rzucil komende. Samson wyszedl na korytarz, rozejrzal sie i ruszyl w strone schodow. -Idziemy - powiedzial Griffin. Pomogl Marty'emu dojsc do drzwi. Na korytarzu Marty odtracil jego reke. Pokonali szybko schody i pustymi korytarzami przeszli - Griffin z przodu, a za nim kustykajacy Marty - do drzwi, niedaleko ktorych Griffin zaparkowal samochod. Mozg Marty'ego pracowal teraz na pelnych obrotach, emocje siegnely szczytu. Mial mieszane uczucia co do dawnego kolegi. Ale przynajmniej wydobyl go z tego obrzydliwego lochu. Griffin zatrzymal sie przy drzwiach, Marty chwycil go za ramie. -Patrz, jakis cien - szepnal. Wskazal na male boczne okno. Doberman zadarl glowe. Byl czujny i nasluchiwal, obracajac uszy. Griffin dal psu znak reka, zeby sie nie ruszal. Pociagnal Marty'ego w dol. Przykucneli obok siebie. -To jeden z ochroniarzy - powiedzial Griffin ochryplym szeptem. - Odbijal karte. Za trzy minuty juz go nie bedzie, w porzadku? -Nie musisz mnie pytac o zgode, jesli o to chodzi - odezwal sie zgryzliwie Marty. Czul sie zdecydowanie lepiej. Griffin uniosl brwi. Podniosl sie i wyjrzal przez okno. Skinal na Marty'ego. -Idziemy. Marty wstal, a Griffin wypchnal go na zewnatrz. Doberman pobiegl naprzod w strone czerwonego jeepa. Bill otworzyl drzwi i Samson wskoczyl do srodka. Marty wgramolil sie na tylne siedzenie, a Griffin usiadl za kierownica. -Na podloge - rozkazal Bili, wlaczajac silnik. Przez ostatni tydzien Marty przezyl tyle sytuacji kryzysowych, ze nie sprzeciwial sie, gdy ktos z niezglebionego swiata przemocy kazal mu cos robic. Przykucnal na podlodze, a Samson usiadl nad nim na siedzeniu. Marty wyciagnal ostroznie reke. Potezny pies wsunal pod nia nos. Marty usmiechnal sie i poklepal go po cieplym pysku. -Dobra psinka - pochwalil. Griffin ruszyl szybko i odetchnal z ulga. Gdy wyjezdzal z zabudowan, pomachal mu ochroniarz, a on odpowiedzial tym samym. Odkad tu wrocil minelo niecale dwadziescia minut. Byl pewien, ze nikt nie zapamietal wczesniejszego wyjazdu. Teraz skoncentrowal sie na jednym celu: musi dotrzec do Jona, zanim zabije go Randi Russell. W pospiechu i w przyplywie zadowolenia zapomnial o trzecim ochroniarzu, ktory stal ukryty miedzy topolami. Patrzyl za oddalajacym sie jeepem, wystukujac numer na telefonie komorkowym. -Pan Tremont? Chwycil przynete. Uwolnil Zellerbacha i wlasnie odjezdzaja. Tak, prosze pana. Podlozylismy urzadzenie naprowadzajace. Chet czeka przy drodze i bedzie go sledzil. Rozdzial 42 13.02, Syracuse, stan Nowy Jork Niech to wszyscy diabli! - Peter Howell pochylal sie nad komputerem i wpatrywal z niecierpliwoscia w rozswietlony monitor. - W bazie danych Blancharda jest bardzo niewiele na temat surowicy i malpiego wirusa.Wszystko wyglada cholernie porzadnie. Przez wybite okna samochodu wpadal ostry wiatr. Peter przesunal brazowa reka po siwych wlosach.-Nie ma nic o testach na ludziach? - Smith siedzial na sofie z zalozonymi rekami i wyciagnietymi nogami. Drzemal. Zatknal berette za pas, zeby moc szybko po ma siegnac. -A o Iraku? - Randi tez siedziala na sofie. I ona drzemala, poki glosne przeklenstwo Petera nie wyrwalo jej ze snu. Nagle zdala sobie sprawe z bliskosci Jona. Poruszyla sie, dyskretnie zwiekszajac odleglosc miedzy nimi. Uzi lezalo pod sofa, tuz za jej stopami. Wystarczylo wsunac nogi pod siedzenie, zeby poczuc jego uspokajajaca twardosc. -Ani slowa - warknal Peter, nie odwracajac wzroku od ekranu. - Mozliwe, ze idziemy zlym tropem. Blanchard jest czysty jak lza. Nie maja wirusa, a surowica jest zgodnie z przewidywaniami szczesliwym zbiegiem okolicznosci. -Daj spokoj. Randi pokrecila glowa z niedowierzaniem. -A co z pierwszymi dwunastoma osobami, na ktorych ja przetestowano? - zapytal Jon. - Ten, kto przeprowadzil eksperyment dziesiec lat temu, mial wtedy wirusa, a w zeszlym roku surowice, zeby wyleczyc Irakijczykow. I trzech Amerykanow w zeszlym tygodniu. Zastanowili sie nad wytlumaczeniem eksperymentu. -Musi byc jakis inny zestaw dokumentow - Peter obrocil sie na krzesle. Rzucil im chmurne spojrzenie i podrapal sie po zarosnietych policzkach. -Chyba ze nie prowadzili zadnych zapiskow - zasugerowala Randi. -Niemozliwe - zaoponowal Smith. - Naukowcy musza robic notatki, zapisywac wyniki, watpliwosci, kazdy najmniejszy pomysl, inaczej nie byliby w stanie posuwac badan do przodu. Poza tym ich przelozeni musza nadzorowac prace, wyznaczac cele, zdobywac fundusze, a ksiegowi prowadzic dokladna dokumentacje finansowa. -Ale naukowcy nie musza wprowadzac wszystkiego do komputera - powiedziala Randi. - Moga pisac recznie. Jon pokrecil glowa. -Nie w dzisiejszych czasach. Komputery staly sie narzedziem naukowym. Do prognoz, symulowanych reakcji, analiz statystycznych... inaczej wszystko ciagneloby sie w nieskonczonosc. Nie, dane komputerowe musza gdzies byc. -Zgoda, niech bedzie - powiedzial Peter - ale gdzie? -Potrzebujemy Marty'ego. Tym razem zaklal Smith. Niebieskie oczy pociemnialy z bezsilnosci. -Sprobujemy czegos innego - zaproponowala Randi. - Pojdzmy do Blancharda i na miejscu poszukajmy dokumentow. Jesli ktos tam bedzie, przekonamy go, zeby ucial sobie z nami mila pogawedke. Swietnie - mruknal Jon - czy jest jeszcze jakies prawo, ktorego nie zlamalismy? Musielismy cos przegapic. Nagle rozleglo sie goraczkowe walenie do drzwi, od ktorego zatrzasl sie samochod. -Chyba sie starzeje. Peter chwycil pistolet. - Nie slyszalem, zeby ktos nadchodzil. Randi i Jon w jednej chwili wyciagneli bron. -Jon! Glos z zewnatrz byl cienki, znajomy i apodyktyczny. - Jon! Otwieraj te przeklete drzwi. To ja! Marty! Smith przyskoczyl do wejscia. Przez chwile korpulentne cialo Marty'ego wydawalo sie wrecz atletyczne. Pchnal drzwi, wskoczyl do srodka i chwycil Jona za ramiona. -Jon! Wreszcie. Usciskal go i szybko cofnal sie zawstydzony. - Juz myslalem, ze nigdy cie nie zobacze. Gdzies ty sie podziewal, na litosc boska? Nie jestes ranny? Bill mnie uratowal, wiec pomyslalem, ze nic sie nie stanie, jesli go tu sprowadze. Dobrze zrobilem? -Pulapka - warknal Peter. Wymierzyl MP5 w Griffina, ktory spokojnie wszedl do srodka. Byly agent FBI stal teraz samotnie w przeciwdeszczowej kurtce i spodniach, odwrocony plecami do zamknietych drzwi. Mial puste rece, lecz jego barczyste cialo bylo spiete i czujne. Dlugie brazowe wlosy wygladaly, jakby ich nie myl od wielu tygodni. Puste spojrzenie brazowych oczu zmrozilo Jona. Randi wsparla Petera swoim uzi. -Nie! - krzyknal Smith, zaslaniajac Griffina. - Wstrzymajcie sie, oboje. Marty ma racje. To jest Bill Griffin. Odlozcie bron. Odwrocil sie do Griffina. - Sam jestes? -Jestesmy sami - zapewnil ich Marty. - Bill chce cie ostrzec. Podobno grozi ci jakies szczegolne niebezpieczenstwo. -Jakie niebezpieczenstwo? Randi i Peter nie spuszczali Griffina z oczu, ale opuscili bron. Teraz Bill siegnal do kieszeni kurtki i wyciagnal glocka. -Ona. Griffin wycelowal smiercionosny pistolet w serce Randi i zatrzymal na niej puste spojrzenie. - Jest z CIA. General Nelson Caspar przyslal ja, zeby cie zlikwidowala. Jon. -Co? - Uniosla wysoko jasne brwi. Spogladala to na Griffina, to na Jona. - To klamstwo! Wbila wsciekle spojrzenie w Griffina. - Jak smiesz! Pracujesz dla nich, ale zjawiasz sie tutaj, zeby mnie oskarzac? Jon podniosl reke. -Dlaczego zastepca szefa polaczonych sztabow chcialby mnie zabic? -Bo pracuje dla tych samych ludzi, co ja. -Czyli dla Tremonta i Blanchard Pharmaceutical? Bili kiwnal glowa. Przed nimi ostrzegalem cie wtedy w parku. Jon patrzyl na niego. -Ale nie ostrzegles nikogo wiecej. Jego szeroka twarz wyrazala gniew. - Wiec zabili Sophie. -W takim swiecie zyjemy - odparl z gorycza Griffin. - Nie ma bialych charakterow. Nikt juz nie wierzy w dobro i zlo. Chodzi tylko o to, zeby napchac sobie kieszenie. Ja tez zamierzam dostac swoja dzialke. Nalezy mi sie. Jon odwrocil wzrok i z trudem sie opanowal. Sophia nie zyla. Nie mogl jej wskrzesic. Ten bol zawsze bedzie mu towarzyszyl, ale moze nauczy sie z nim zyc. -Nikomu nic sie nie nalezy, Bill - powiedzial spokojnie. I mylisz sie co do Randi. Nie wyslali jej, zeby mnie zabila. Niemozliwe, biorac pod uwage okolicznosci, w jakich sie spotkalismy. Wlasciwie to uratowala mi zycie. Poslal jej usmiech i ze zdziwieniem zauwazyl, jak jej spieta twarz lagodnieje. - Tak samo jak ja chce powstrzymac Tremonta. Kto ci powiedzial, ze naslal ja Caspar? Sluchajac Jona, Griffin odniosl dziwne wrazenie. Jakby przegapil wazny element w ukladance zdarzen. Nie byl dokladnie pewien, co to bylo. Tyle tylko, ze przez kilka chwil olsnienia dostrzegl ten brak i fakt, ze nigdy nie potrafil odnalezc wskazowek, ktore zaprowadzilyby go do tego, co stracil. Wiec teraz, gdy patrzyl na Jona i widzial, jak drzy, zeby sie opanowac na wspomnienie o smierci Sophii, poczul samotnosc i zal. Moze za bardzo skoncentrowal sie na sobie? Moze powinien ostrzec Sophie. Mogl tez ostrzec innych... Ale szybko sie opamietal. Co mogl zrobic? Przeciez nie ocalilby calego swiata. Ale ten ostatni raz zrobi cos dla Jona, zeby w jakis sposob powetowac mu strate narzeczonej. -Za wszystkim stoi Victor Tremont - powiedzial wreszcie. - Korzysta z uslug Nadala al-Hassana. Razem... Gdy wymienial ich nazwiska, w glowie rozdzwonil mu sie alarm. Przypomnial sobie rezydencje Tremonta. Kiedy sie do niej wlamywal, zeby znalezc Marty'ego, byla dziwnie pusta i bezpieczna. Jak sprawnie udalo im sie uciec! Jak latwo poradzili sobie z ochroniarzami! Spojrzal szybko na Marty'ego. -Czy Tremont lub ktorys z jego ludzi dal ci cos? - warknal. - Zastanow sie! Jakis guzik, monety, piora, moze grzebien? Jon odwrocil sie do Griffina. -Myslisz, ze...? -Przeszukaj kieszenie - rozkazal Bill Marty'emu. - Moze ktos podrzucil ci cos bez twojej wiedzy. Na przyklad Maddux. Poczatkowo Marty nie rozumial, o co chodzi, ale po chwili wszystko stalo sie jasne. -Myslisz, ze zamontowali mi pluskwe? Natychmiast wylozyl zawartosc kieszeni na stolik w salonie. - Nic nie pamietam, ale po ciosie tego dziobatego stracilem przytomnosc. Pulchne rece Marty'ego, tak sprawne przy klawiaturze i tak niezgrabne w prawie wszystkich innych sytuacjach, poruszaly sie z zadziwiajaca predkoscia. Bill obserwowal je niecierpliwie, chcial zerwac z Marty'ego wszystkie ubrania, zeby przekonac sie, czy jest czysty. Zamiast tego wydawal mu polecenia. -Zdejmij pasek. Szybko. -Buty tez - dodal Jon. Marty zdjal pasek i rzucil go Jonowi do zbadania. Billa ogarnela wscieklosc, jego obojetna zwykle twarz nabiegla krwia. -Oszukali mnie. Wiedzieli, ze bede probowal cie ostrzec. Pozwolili mi uwolnic Marty'ego, zeby zaprowadzil mnie do ciebie, bo nic z niego nie wyciagneli. Dwie pieczenie przy jednym ogniu. Chyba podejrzewali mnie od naszego spotkania w parku Rock Creek. Powinienem... Z zewnatrz dobieglo ich glosne szczekniecie psa. Pojedyncze szczekniecie i cisza. Bill zamarl. Twarz zastygla mu w bezruchu -Sa na zewnatrz. Al-Hassan i jego ludzie. -Skad wiesz? - Randi przeslizgnela sie pod sciana do frontowego okna. Wyjrzala ostroznie. Szyba w oknie byla nienaruszona. -Pies - domyslil sie Jon. - Doberman, ktorego miales w parku. Bill przytaknal. -Samson. Swietnie wytresowany: atakuje, prowadzi zwiad, trzyma warte. -Widze ich - szepnela Randi. - Chyba czterech. Chowaja sie miedzy rzedem wozow przed nami. Jeden z nich jest wysokim Arabem. -Al-Hassan - powiedzial Bill grobowym glosem. Peter cmoknal. -W ten sposob do nas dotarli - wymamrotal. Podniosl malenki nadajnik, ktory wydobyl z obcasa buta Marty'ego. - Malenka pluskiewka. Pokrecil glowa z obrzydzeniem, wyrzucil urzadzenie przez okno i chwycil pistolet. Randi nie odchodzila od okna. -Nie widze policji ani wojska. -Jakie to ma znaczenie? - powiedzial cierpko Bill. - Doprowadzilem ich tutaj. Jaki ja bylem glupi! Teraz was maja. -Niezupelnie - powiedzial spokojnie Anglik. - Teraz dopiero beda sie musieli nameczyc. Siegnal do przelacznika swiatla na scianie nad kuchennym stolem, nacisnal przycisk. Na srodku salonu z trzaskiem uniosly sie cztery winylowe kwadraty, ktorych nie mozna bylo odroznic od reszty plytek pokrywajacych podloge. Z predkoscia blyskawicy przypadl do wlazu. -Zawsze zostawiajcie sobie zapasowe wyjscie. Jon, mozesz byc pierwszy? Jon podniosl zapadnie i wskoczyl do srodka. -Teraz ty, przyjacielu - Anglik zwrocil sie do Marty'ego. Marty kiwnal posepnie glowa, spojrzal w dol na asfalt i skoczyl. Pod samochodem lezal spokojnie wielki doberman. Obserwowal wielkimi ciemnymi oczami polane i las za wozem. W glebokim cieniu pod samochodem Marty przeczolgal sie dalej, robiac miejsce pozostalym. Za nim na asfalcie wyladowali po kolei Randi Russel, Bill Griffin i Peter Howell. Czujny doberman tracil nosem Marty'ego i Marty przysunal sie do niego. Po chwili Samson wznowil warte. Marty przykucnal obok i przesunal reka po lsniacym grzbiecie zwierzecia. To dziwne, nie czul strachu. Podniosl wzrok. Zobaczyl kola innych wozow i grube pnie drzew. Nie widzial zadnych stop i przez krotka szalona chwile mial nadzieje, ze al-Hassan i jego zbiry dali za wygrana i odjechali. Griffin przywolal psa. -Przyjaciele, Samson. Przyjaciele - powiedzial cicho. Pozwolil, zeby pies wszystkich obwachal. Za Jonem przeczolgali sie pod tylna czesc wozu. Od lasu dzielilo ich tylko dziesiec metrow. -Mozemy sie tam ukryc - Peter kiwnal glowa w strone drzew. - Ustalimy, co robimy potem. Na moj sygnal pobiegniecie tak szybko, jakby gonily was piekielne ogary. Bede was kryl. Poklepal pistolet. Z lasu wylonily sie jakies cienie. -Na ziemie! - warknal Smith i padl na twarz. Pozostala czworka przywarla do ziemi, zza polany otworzono ogien. Kule swistaly i odbijaly sie od blachy wozu. Cofneli sie i ukryli za oponami. -Ilu ich jest? - zapytal glosniej Griffin. -Dwoch. Oczy Anglika zmienily sie w dwie waskie szparki, lustrowal las. -Lub trzech - dodal Jon, oddychajac ciezko. -Dwoch lub trzech - powtorzyla Randi - czyli z przodu jest jeden lub dwoch. -Dobra. Bill rozejrzal sie. Na wszystkich twarzach malowalo sie napiecie i strach, lecz oczy blyszczaly dzielnie. Nawet Marty'emu, mimo jego dziwnej choroby i jeszcze dziwniejszego umyslu. Marty nie byl juz tym samym mieczakiem, irytujacym beksa, ktorego pamietal ze szkoly. Zmienil sie. Bill poczul, ze cos w nim peka. Moze to byla ulga, a moze gorycz wielu lat pracy dla ludzi o ograniczonych umyslach. A moze jeszcze swiadomosc, ze nigdy nie pasowal do tego swiata, ktory innym wydawal sie tak wazny. Prawdopodobnie jednak chodzilo o to, ze nie zalezalo mu juz na niczym i na nikim, nawet na sobie. Rozpaczliwie pragnal, zeby znow zaczelo mu zalezec. Teraz zrozumial, dlaczego tyle ryzykowal, zeby uratowac Jona. Mial nadzieje ocalic cos dobrego w sobie. Gdy pomyslal o tym, krew szybciej poplynela mu w zylach. To bylo olsnienie. Nigdy, od czasu, kiedy byli z Jonem mlodzi i mieli przed soba cale zycie, nigdy nie mial tak jasno wyznaczonego celu. Wiedzial, co zrobic. Podpowiadala mu to kazda komorka jego ciala. Cale jego zmarnowane zycie. Co ma zrobic, zeby odnalezc siebie. Bez slowa wyczolgal sie spod samochodu, podniosl sie i z glosnym gardlowym okrzykiem ruszyl prosto na napastnikow, ktorzy przyczaili sie na skraju lasu. Doberman pobiegl za nim. -Bill! - krzyknal Jon. - Nie... Ale bylo juz za pozno. Bill biegl w strone drzew, z powiewajacymi za nim dlugimi wlosami. Otworzyl ogien. Czul uniesienie i ogromna ulge i zalezalo mu juz tylko na jednym - zeby odkupic swoje winy. Doberman z obnazonymi klami rzucil sie na jednego z napastnikow. Jon, Randi i Peter wyskoczyli spod samochodu z wyciagnieta bronia. Po kilku sekundach bylo po wszystkim. Zanim Jon zdazyl dobiec do Billa, on padl juz na wznak na skraju lasu. Z piersi plynela krew. -Jezu - wydyszal Peter, omiatajac jednoczesnie wzrokiem drzewa i rzedy samochodow. W odleglosci trzech metrow lezal bez zycia niski gruby mezczyzna, ktory pierwszego dnia poprowadzil atak w Georgetown. Drugi z martwych napastnikow mial przestrzelona glowe. Trzeci lezal na plecach z rozszarpanym gardlem. Doberman przemierzal las w poszukiwaniu pozostalych. -Nie widac tego Araba, ktorego Bill nazywal al-Hassanem - zauwazyl Peter. - Moze jest gdzies w okolicy. -Jesli jest sam, nie bedzie probowal dzialac na wlasna reke - powiedziala Randi. Spojrzala w dol i przybrala lagodniejszy ton. - Co z nim, Jon? -Pomoz mi. Peter zostal na warcie, mierzac dookola z pistoletu, a Randi pomogla przeniesc Griffina pod drzewa i polozyc na suchych lisciach. -Trzymaj sie, Bill - powiedzial Jon z zacisnietym gardlem i kucnal przy nim. Probowal usmiechnac sie do dawnego przyjaciela. Peter dolaczyl do nich, caly czas pelniac role wartownika. -Bill, ty wariacie - powiedzial Jon lagodnym glosem. - Cos ty sobie wyobrazal? Moglismy sobie z nimi poradzic. -Tego... nie wiadomo na pewno. - Pociagnal Jona za kolnierz. - Tym razem... mogles zginac. Al-Hassan jest tam... gdzies. Czeka na posilki. Uciekajcie stad... jak najszybciej! Uscisk Griffina byl mocny, lecz na jego wargach pojawila sie rozowa piana. -Spokojnie, Bill. Obejrze twoja rane. Nic ci nie bedzie... -Bzdura. - Griffin usmiechnal sie slabo. - Jedz do rezydencji... Lake Magua. Straszne... straszne... Zamknal oczy i oddychal plytko. -Nic nie mow - powiedzial z troska Jon i rozerwal mu koszule. Bill otworzyl oczy. -Nie ma czasu... przepraszam za Sophie... przepraszam za wszystko. Otworzyl szerzej oczy, jakby zobaczyl otchlan. -Bill? Bill! Nie rob tego! Glowa Billa opadla bezwladnie na ziemie. W chwili smierci jego nijaka twarz wydala sie nagle mlodsza, bardziej niewinna. Rysy, ktore tak latwo przybieraly rozny wyglad, wygladzily sie, uwidaczniajac wydatne policzki i podbrodek. Jon w milczeniu spuscil wzrok. Gdzies zaspiewal ptak. Brzeczaly owady. Slonce przebijajace sie przez galezie grzalo. Smith zabral sie do roboty. Znalazl tetnice szyjna. Nic. Goraczkowo przylozyl reke do zakrwawionej klatki piersiowej. Ale nie wyczul chocby najslabszego bicia serca. Usiadl obok przyjaciela. Najpierw Sophia, teraz Bill. Nagle pojawil sie doberman. Stanal nad Billem. Pilnowal go. Tracil go w glowe i wydal z siebie odglos, ktory brzmial jak cichy jek. Marty wymamrotal cos i poglaskal dobermana po grzbiecie. Smith zamknal Billowi oczy i podniosl wzrok. -Nie zyje. -Musimy sie stad ewakuowac. Glos Petera byl zyczliwy, lecz stanowczy. Podal Jonowi kolorowa chusteczke z jednej z licznych kieszonek u pasa. Jon wytarl rece z krwi. -Przykro mi, Jon. Wiem, ze byl twoim przyjacielem. Ale zaraz bedziemy tu mieli gosci - odezwala sie Randi. Smith nie ruszyl sie. -Jon - krzyknal piskliwym glosem Marty. - Idziemy. Boje sie o ciebie! Smith wstal, popatrzyl na pokiereszowany samochod turystyczny Petera i martwe ciala. Wciagnal gleboko powietrze, zeby opanowac zal i gniew. Jeszcze raz spojrzal na Griffina. Victor Tremont odpowie mu za wszystko. Ruszyl w glab lasu. -Tedy dostaniemy sie do naszego samochodu. -Swietny pomysl. Randi wysunela sie do przodu. -Idziemy, Samson - zawolal Marty. Pies podniosl glowe. Tracil martwego pana w ramie. Znow wydal z siebie cichy gardlowy dzwiek i tracil Billa po raz ostatni. Bezskutecznie. Obejrzal sie, jakby na pozegnanie, i podreptal za reszta do lasu. Randi pewnym krokiem przecierala szlak przez zarosla i wsrod drzew. Jon i Marty szli za nia, a Peter i doberman zamykali pochod. Peter obracal pistolet w jedna i druga strone. Jon spojrzal na Marty'ego. -Wiesz cos o tej rezydencji, o ktorej mowil Bili? Lake Magua? -Tam mnie wiezili i zakuli w lancuchy. -Wiesz, gdzie to jest? -Oczywiscie. Ich rozmowe przerwal glos Petera. -Mamy gosci. Scigaja nas. Zajme sie nimi. Uciekajcie! -Ale nie bez ciebie! - zaoponowal Smith. -Nie badz glupi. Masz przeciez rozprawic sie z Tremontem. Ja potrafie o siebie zadbac. Na dzwiek zblizajacych sie krokow wielki doberman zatrzymal sie i zawrocil do Petera. Peter powiedzial cos cicho do psa i obejrzal sie na Smitha. -Idzcie juz! Razem z Samsonem sprobujemy ich powstrzymac. Szybko! Spojrzal na psa. - Jestes dobrze wytresowany, przyjacielu? Przylozyl reke do jego boku i wykonal zdecydowany ruch. Pies natychmiast pognal w las na zwiad. Peter z zadowoleniem pokiwal glowa. - Widzisz, nie bede sam. -On ma racje - powiedziala Randi. - Tego wlasnie chcialby Bill. Jon znieruchomial. Ciemnoniebieskie oczy spogladaly zlowrogo w ciemny las. Muskularne cialo bylo napiete, gotowe do dzialania. Bill umarl, a teraz Peter chce oslaniac tyly, biorac na siebie ogromne ryzyko. Jon poswiecil sie ratowaniu ludzkiego zycia, a nie odbieraniu go. Teraz okolicznosci zamknely go w beznadziejnej petli smierci. Przyjrzal sie poprzecinanej bruzdami, ogorzalej twarzy Petera i bystrym oczom, ktore zdawaly sie mowic jedno: Uciekajcie. Zostawcie mnie samego. To zadanie dla mnie. Smith kiwnal glowa. -Dobrze. Marty, idziesz za mna. Powodzenia, Peter. -Dzieki. Anglik odwrocil sie. Omiatal wzrokiem drzewa, jakby cale jego zycie skupialo sie na tej chwili. Jon popatrzyl za nim przez chwile. Potem razem z Randi i Martym pobiegli przez las. Za nimi rozlegla sie dluga seria strzalow, a po nich okrzyk bolu. -Peter? - ze zmartwienia glos Marty'ego stal sie jeszcze bardziej piskliwy. - Ranili go? Moze powinnismy wrocic? -To byly strzaly z HK - zapewnil go Jon, choc wcale nie byl tego pewien. Marty pokiwal glowa. Myslal o niekonczacych sie dniach obcowania z Peterem, jego cietym jezyku i irytujacych nawykach. -Mam nadzieje, ze to prawda. Ja chyba... polubilem Petera. Szli dalej. W lesie zrobilo sie cicho, tylko od czasu do czasu rozlegaly sie odglosy strzalow. Kazdy strzal przeszywal Smitha do szpiku kosci. Cisza byla jeszcze gorsza. Peter mogl lezec gdzies w kaluzy wlasnej krwi i konac. Wyszli w koncu na spokojna ulice rownolegla do szosy numer 5. Schowali przezornie bron pod ubraniami i skrecili w ulice, na ktorej Jon i Randi zaparkowali pod klonem wynajety samochod. Rozdzielili sie i podkradli ostroznie do samochodu. Ale w okolicy nikogo nie bylo i nikt nie probowal ich powstrzymac. Marty westchnal ciezko i wgramolil sie na tylne siedzenie. Jon wsunal sie za kierownice, a Randi usiadla obok niego z uzi na kolanach. Dwadziescia minut pozniej zajechali na lotnisko Hancock International. Kupili bilety na samolot do Utica. Stamtad mieli juz blisko do bezmiaru dzikiej przyrody parku stanowego Adirondack. Rozdzial 43 15.02, Lake Magua, stan Nowy Jork Drewniana rezydencja Victora Tremonta prezentowala sie okazale. Od wielkiego drewnianego garazu, ukrytego miedzy drzewami, prowadzil na tyly rezydencji waski ceglany podjazd. Na strazy stalo trzech dobrze uzbrojonych mezczyzn. Po drugiej stronie rezydencji w otoczeniu sosnowego lasu lsnilo krystaliczne jezioro. W gorze plynely duze biale obloki, a popoludniowe swiatlo rzucalo dlugie cienie na zalesionych stokach.Jon, Randi i Marty patrzyli na to z zarosnietego wzniesienia za rezydencja. Lezeli na brzuchach na grubym dywanie sciolki pod gestymi sosnami. Starannie analizowali uklad posiadlosci i leniwe czynnosci trojki ochroniarzy. -Mam nadzieje, ze Peterowi nic sie nie stalo - Marty patrzyl przed siebie, choc nie byl pewien, czego dokladnie powinien wypatrywac. -Peter wie, co robi - odpowiedzial cicho Smith, caly czas rejestrujac ruchy ochroniarzy. Spojrzal na Randi. Obserwowala ze skupieniem scene rozgrywajaca sie ponizej. Lezala wyciagnieta obok nich i nasluchiwala w milczeniu. Poslala mu zyczliwy usmiech. Po tej nerwowej wymianie spojrzen skupili uwage na planach wlamania do gorskiej warowni Tremonta. Jeden ze znudzonych i ziewajacych wartownikow okrazal budynek co pol godziny, sprawdzal drzwi i rozgladal sie pobieznie po posiadlosci, choc jego spojrzenie raczej nie wychwyciloby niczego, co w sposob oczywisty nie rzucaloby sie w oczy. Drugi ochroniarz siedzial na krzesle, palil i delektowal sie pazdziernikowym sloncem. Karabin M-16A1 lezal mu na kolanach. Trzeci rozsiadl sie wygodnie w jeepie, piecdziesiat metrow od nich, przy malej polanie, ktora sluzyla jako ladowisko dla helikopterow. Karabin trzymal przy sobie. -Od lat nie mieli zadnych gosci - domyslil sie Jon. - Jesli w ogole. -Moze nie ma tu czego pilnowac - powiedziala Randi. - Moze Griffin sklamal albo mial zle informacje. -Nie. Uratowal nam przeciez zycie. I wiedzial, ze umiera - Smith nie ustepowal. - Nie moglby klamac. -Klamal nie raz, Jon. Sam powiedziales, ze zbladzil. -Ale nie az tak. Odwrocil sie do Marty'ego. - Co zapamietales z rozkladu budynku? -Wielki salon i duzo malych pokoi. Pokoj panoramiczny i kuchnia. I inne takie miejsca. Przesluchiwali mnie w pomieszczeniu na dole. Bylo puste, nie liczac krzesla i pryczy. A kiedy sie obudzilem, lezalem w piwnicznym magazynie przykuty do sciany. -To wszystko, co zapamietales? - zapytala Randi. -Nie dali mi broszury z dokladnym planem - burknal Marty. - No dobrze. Przepraszam. Wiem, ze nie mialas nic zlego na mysli. Widzialem tez ludzi w bialych fartuchach, wygladali na lekarzy. Wiekszosc nosila biale spodnie. Wchodzili na pietro, ale nie wiem dokladnie dokad. -Laboratorium? - zastanowila sie glosno Randi. -Tajne laboratorium. Glos Jona byl cichy, lecz podekscytowany. - To jedna z tych rzeczy, o ktorych Bill mogl nam powiedziec. Tajne laboratorium badawcze. Tam powinny byc dokumenty dotyczace eksperymentu na dwunastu uczestnikach wojny w Zatoce i inne materialy Pewnie dlatego nic nie znalezlismy w bazie danych Blancharda. Nigdy nic tam nie zapisali. -Moze nazwa firmy jest inna lub haslo - powiedziala Randi. -Zeby sie przekonac, musimy tam wejsc - zauwazyl Jon. - Marty, ty zostajesz. Tutaj bedziesz bezpieczniejszy. Jesli kogos zobaczysz lub uslyszysz, zaalarmuj nas jednym strzalem. -Mozesz na mnie liczyc. Marty zawahal sie, jego okragle oczy rozszerzyly sie jeszcze bardziej. - Nie moge uwierzyc, ze to powiedzialem. Tym bardziej, ze powiedzialem to z entuzjazmem. Sciskal w pulchnych dloniach enflelda z nerwowym obrzydzeniem. Przed podroza z Utica do Long Lake zazyl nowa dawke lekow. Wciaz byl spokojny, ale wkrotce dzialanie lekow mialo minac. Jon i Randi postanowili poczekac, az ochroniarz skonczy kolejny obchod i wroci do kolegi od frontu na papierosa. Potem unieszkodliwia tego, ktory siedzial w jeepie przy polanie, gdzie zachodzace slonce rzucalo chlodne cienie wysokich drzew. Nie musieli dlugo czekac. Po kilku minutach jeden z dwoch ochroniarzy wstal i zniknal za rezydencja. Dziesiec minut pozniej pojawil sie znowu, tym razem z drugiej strony budynku. Rozejrzal sie od niechcenia po lesie i okolicy. Odbil karte w punkcie obok glownego tylnego wejscia i dolaczyl do swego towarzysza od frontu. Tylko ochroniarz w jeepie pozostawal po tej stronie wielkiego budynku. -Teraz - powiedzial Jon. Przemkneli miedzy sosnami na skraj polany. Straznik w jeepie byl poza zasiegiem wzroku kolegow. Drzemal w cieplym sloncu w fotelu kierowcy. -Podejdziesz go od tym, Randi? - zasugerowal Jon. Czul, jak krew zaczyna mu pulsowac za uszami. - Bede go stad obserwowal i kryl cie. Jak tam dotrzesz, daj mi znak, a ja odwroce jego uwage. Jesli obudzi sie za szybko i uslyszy cie, sprzatne go. -Pomacham chusteczka. Usmiechnela sie lekko. - Jednorazowa. Cieszyla sie, ze znow jest w akcji i nie musi myslec o Sophii. Z bijacym sercem patrzyl, jak znika wsrod drzew i z pola widzenia. Przykucnal w cieniu na skraju lasu. Z przygotowana do strzalu beretta obserwowal drzemiacego ochroniarza i czekal. Po pieciu minutach zobaczyl, ze cos bialego pojawilo sie tuz za zaparkowanym jeepem. Straznik poruszyl sie w fotelu, ale nie otworzyl oczu. Znow ulozyl sie do snu, a wtedy Jon ruszyl prosto w strone przysadzistego, otwartego wozu. Lecz gdy pokonal zaledwie polowe dystansu, ochroniarz otworzyl oczy. Chwycil M-16. Za nim zmaterializowala sie Randi. Jasne wlosy tworzyly sloneczna aureole wokol glowy, piekna twarz byla bez reszty skupiona. Poruszala sie z plynnoscia dzikiego kota. Podbiegla cicho do wozu, wskoczyla na tyl, oparla jedna noge o oparcie tylnego siedzenia, a druga na ramie i przystawila lufe karabinu do glowy ochroniarza. Jon nigdy nie widzial, zeby kobieta tak sie poruszala. -Rzuc bron - powiedziala wyraznym, spokojnym glosem. Ochroniarz wahal sie przez chwile, jakby szacowal swoje szanse, ale po chwili odlozyl karabin na siedzenie obok. Dlonie polozyl plasko na udach, jak ktos, kto dobrze zna procedure aresztowania. -Sluszna decyzja. Jon dotarl do jeepa i zabral M-16. Razem z Randi odprowadzili straznika do miejsca, w ktorym ukrywal sie Marty. Cala trojka przystapila do dzialania. Marty porwal koszule ochroniarza na pasy, a Jon z Randi za pomoca paska i kawalkow materialu zakneblowali go i zwiazali. Skrepowany i zmuszony do milczenia lezal na sosnowych iglach i rzucal im wsciekle spojrzenia. Smith odebral mu klucze. -Dwaj pozostali nie beda sie spodziewali ataku z budynku. -To mi sie podoba - kiwnela glowa Randi, akceptujac plan. Popatrzyl na nia troche dluzej, niz bylo to konieczne, ale chyba nie zauwazyla. Marty westchnal. -Wiem, co chcecie mi powiedziec. "Jesli cos zobaczysz, strzelaj". Boze. I pomyslec, ze dwa tygodnie temu nie trzymalem jeszcze broni w reku. Staczam sie. Zostawili Marty'ego, ktory krecil glowa nad unieszkodliwionym ochroniarzem, i zeszli po stoku do bocznego wejscia. Zapach sosen byl mily, lecz nieco zbyt intensywny. Randi stanela na warcie, a Jon znalazl odpowiedni klucz i otworzyl drzwi. Wslizgneli sie ostroznie do malego holu, do ktorego przez gorne okna wpadalo slonce. Jeszcze lepiej oswietlona byla dalsza czesc korytarza. Po obu stronach mijali zamkniete drzwi. Gdy zblizyli sie do drugiego zrodla swiatla, poczuli slaby aromat dobrych cygar. -Co to bylo? - Randi zatrzymala sie. Jej sportowe buty znieruchomialy na parkiecie. Smith pokrecil glowa. -Nic nie slyszalem. Zamarla w bezruchu. -Cisza. Teraz nic nie slychac. -Wyprobujmy po kolei wszystkie drzwi. Randi naciskala klamki po jednej, a Jon po drugiej stronie korytarza. -Zamkniete. Pokrecil glowa. - To chyba pokoje goscinne albo biura. -Zostawmy je na pozniej - postanowila Randi. Mineli schody, prowadzace na podest i wyzej. Szli dalej, nasluchujac. Won cygar nasilala sie. Jon rozgladal sie niespokojnie. Staneli przy drewnianych drzwiach do przestronnego salonu z rustykalnymi meblami z drewna i skory, lampami z drewna i mosiadzu i niskimi drewnianymi stolikami. Prawdopodobnie byl to salon, o ktorym wspominal Marty. Przez wielkie okno na przeciwleglej scianie wpadalo slonce. Byl tam tez ogromny kominek, w ktorym dopalaly sie wegle, chroniac pokoj przed pazdziernikowym chlodem. Z okien rozciagal sie widok na jezioro wsrod drzew, podwojne drzwi miedzy oknami wychodzily na kryty taras. Bez slowa przeszli przez salon, staneli przy drzwiach i wyjrzeli na taras. Przed nim, na trawniku po lewej stronie dwaj pozostali ochroniarze odpoczywali w fotelach. Palili i rozmawiali. Karabiny trzymali na kolanach. Patrzyli na doline, gdzie jesienne kolory zlota i czerwieni barwily drzewa lisciaste stojace wsrod zielonych sosen. Randi obserwowala straznikow. -Idealne cele - mruknela. -Leniwi idioci. Mysla, ze skoro nie ma Tremonta, moga robic, co chca. -Gdyby doszlo do strzelaniny - szepnela Randi - ja biore tego z lewej, a ty tego z prawej. Ale jesli sie nam poszczesci, poddadza sie. -I o to chodzi - przyznal Smith. Przyzwyczajal sie do pracy z nia. Nawet mu sie podobalo. Oby tylko udalo im sie przezyc. -Idziemy. Uchylili drzwi i wyszli na taras. Ochroniarze wciaz rozmawiali i palili papierosy. Slonce swiecilo mocno. Jon utkwil w nich wzrok. Siedzieli bezposrednio przed nimi, niczego nieswiadomi. Wyzszy straznik rzucil papierosa na trawnik i wstal. -Czas na kolejna rundke. Zanim Jon i Randi zdazyli sie poruszyc, zauwazyl ich. -Bob! - zawolal przerazony. -Odlozcie bron powiedzial Jon. Glos Randi byl szorstki. -Powoli. I bez numerow. Obydwaj zamarli. Jeden stal, lecz nie byl do nich calkowicie odwrocony. Drugi nie zdazyl nawet wstac. Zaden z karabinow nie byl wymierzony w Jona i Randi, a Jon i Randi trzymali ich na muszce. Fortel udal sie. Jesli ochroniarze nie mieli zamiaru popelnic samobojstwa, musieli dokladnie wypelniac polecenia. -Cholera - mruknal jeden z nich. Okolica byla spokojna. Smith zamknal trzech zwiazanych ochroniarzy w szopie za garazem. Marty stal w cieniu przy szopie, a niewidoczna dla nich Randi obserwowala rezydencje. Na okraglej twarzy Marty'ego malowala sie troska, zielone oczy pociemnialy, jakby przebywal w swiecie, ktorego przeciez nie chcial poznac. Wygladal zalosnie w workowatych spodniach i kurtce. Spojrzal na Jona. -Chcesz, zebym tu zostal? - zapytal z rezygnacja, jakby znal odpowiedz. -Tu bedziesz bezpieczniejszy, a poza tym potrzebujemy wartownika. Nie wiem, co odkryjemy w laboratorium. Jesli cos sie z nami stanie, bedziesz mial szanse ratowac sie ucieczka. Marty pokiwal powaznie glowa. Palce na karabinie poruszaly sie nerwowo, jakby tesknily za klawiatura. -W porzadku, Jon. Wiem, ze po mnie wrocicie. Powodzenia. A jesli cos zobacze... - usmiechnal sie dzielnie -...na pewno strzele. Smith uscisnal mu ramie, zeby go pocieszyc. Marty poklepal go po rece. -Nic mi nie bedzie. Nie martw sie o mnie. Idz juz. Z bronia w reku Jon i Randi spotkali sie przy wejsciu do rezydencji, tym, ktorym weszli przedtem. Wymienili spojrzenia i cos miedzy nimi zaiskrzylo. Jon odwrocil wzrok, a Randi zastanawiala sie, co sie wlasciwie dzieje. Tym razem zatrzymali sie przy schodach z dlugiego korytarza. Marty nie strzelal. Mieli nadzieje, ze osoby pracujace na gorze nie wiedza, ze ochroniarze zostali schwytani, a rezydencja spenetrowana. Celem ataku bylo jak najszybsze zdobycie potrzebnych informacji i ujscie z zyciem. Ostroznie weszli po schodach na podest i ruszyli dalej. Gdy doszli do szczytu, nadal panowala cisza. Nagle zrozumieli dlaczego. Drzwi z grubego szkla oddzielaly ich od niewielkiego przedsionka, za ktorym ciagnelo sie przestronne, lsniace laboratorium z okalajacymi je biurami i innymi pomieszczeniami. Z drugiej strony zobaczyli cos w rodzaju "czystego laboratorium" do przeprowadzania eksperymentow, ktore wymagaly atmosfery wolnej od czynnikow skazajacych. W innym pomieszczeniu stal mikroskop elektronowy. Wszystkie laboratoria sprawialy takie samo wrazenie - porzadku z elementami kontrolowanego balaganu, ktory tworzyly papiery, probowki, palniki, szklane zlewki, kolby, mikroskopy, katalogi, komputery, zamrazarki i inne przybory potrzebne naukowcom w ich pogoni za nieznanym. Laboratorium bylo tez wyposazone w cos, co wygladalo jak futurystyczny spektrometr. Ale wzrok Jona przykuly ciezkie drzwi posrodku jednej ze scian oznaczone jaskrawoczerwonym symbolem ostrzegajacym przed zagrozeniem biologicznym. Widok ten przyprawil go o zawrot glowy z radosci. Te drzwi prowadzily do goracej strefy. Tajne laboratorium czwartego stopnia. -Widze czworo ludzi - szepnela Randi. Jon staral sie mowic spokojnie. -Pora sie przedstawic, Pchneli drzwi i weszli do srodka z wyciagnieta bronia. Rozdzial 44 Dwoje pracownikow laboratorium podnioslo wzrok. Na widok broni jedno z nich jeknelo. Na ten dzwiek dwoje pozostalych tez spojrzalo. Zbledli. Jon i Randi bez slowa skupili na sobie uwage wszystkich.-Nie strzelajcie! - poprosil starszy z dwoch mezczyzn. -Blagam. Ja mam dzieci! - zawolala mlodsza z dwoch kobiet. -Nikomu nic sie nie stanie, jesli odpowiecie na kilka pytan - zapewnil Smith. -Mowi prawde - Randi wskazala karabinem w strone malej sali konferencyjnej przy laboratorium. - Przejdzmy tam. Utniemy sobie mala pogawedke. Czworka laborantow w bialych fartuchach przeszla do pomieszczenia i zajela miejsca przy stole konferencyjnym. Byli w roznym wieku - od dwudziestu pieciu do czterdziestu pieciu lat i wygladali na pracownikow etatowych. Nie przypominali naukowcow o dzikim spojrzeniu i ziemistej cerze, ktorzy na cale tygodnie zamykaja sie w laboratorium, zeby doprowadzic projekt do konca. Zwykli ludzie z obraczkami na palcach i zdjeciami rodziny na stolikach. To byli laboranci, nie naukowcy. Z wyjatkiem starszej z dwoch kobiet, o krotkich siwych wlosach, w dlugim bialym kitlu. Od poczatku zachowywala milczenie i czujnosc. Musiala byc albo naukowcem, albo kierowniczka. Pot zrosil wysokie czolo lysiejacego starszego mezczyzny. Nie odrywal wzroku od broni, lecz teraz spojrzal na Randi. -Czego chcecie? - zapytal drzacym glosem. -Ciesze sie, ze pan zapytal - powiedziala. - Prosze nam opowiedziec o malpim wirusie. -I o surowicy, ktora, jak sie szczesliwie sklada, leczy tez ludzi - powiedzial Jon. -Wiemy, ze wirus zostal sprowadzony z Peru dwanascie lat temu przez Victora Tremonta. -Wiemy tez o eksperymentach na dwunastu zolnierzach podczas "Pustynnej Burzy". -Od jak dawna macie surowice? - zapytala Randi. -I jak doszlo do wybuchu epidemii? Rysy starszej kobiety zaostrzyly sie. W jej wyblaklych oczach pojawil sie bunt. -Nie wiemy, o co wam chodzi. Nie mamy nic wspolnego z malpim wirusem i surowica. -Wiec nad czym pracujecie? - zapytala Randi. -Glownie nad antybiotykami i witaminami - odpowiedziala. -To po co ta konspiracja? Odosobnienie? - dopytywal sie Smith. - To laboratorium nie figuruje w strukturze firmy Blanchard. -Nie nalezymy do Blancharda. -Wiec nad czyimi antybiotykami i witaminami pracujecie? Starsza kobieta poczerwieniala, na twarzach pozostalych znow pojawil sie strach. Powiedziala wiecej, niz chciala. -Nie moge powiedziec. W porzadku. W takim razie zajrzymy do dokumentow - rzucila Randi. -Sa skomputeryzowane. Nie mamy do nich dostepu. Maja go tylko dyrektor i doktor Tremont. Gdy wroca, poloza kres temu wszystkiemu... W Jonie wzbierala zlosc. Ci ludzie, swiadomie lub nie, przyczynili sie do smierci Sophii. -Nikt tu nie wroci, przynajmniej w najblizszym czasie. Sa zbyt zajeci przyjmowaniem medali, a wasi trzej ochroniarze leza martwi - sklamal. - Chcecie do nich dolaczyc? Starsza kobieta wbila w niego pelen nienawisci wzrok i uparcie milczala. Randi starala sie trzymac nerwy na wodzy. -Moze wydaje sie wam, ze skoro do tej pory bylismy dla was mili, to was nie zabijemy. Macie racje, pewnie do tego nie dojdzie. Jestesmy dobrymi ludzmi. Ale - dodala pogodnie - zadawanie silnego bolu nie sprawia mi zadnych problemow. Czasem popelnia sie bledy. Czy wyrazam sie jasno? To do nich przemowilo. Przynajmniej do pozostalej trojki. Kiwali pospiesznie glowami. -Swietnie. Wiec kto z was poda mi nazwe firmy, dla ktorej pracujecie, i hasla komputerowe? -I - dodal Smith, wpatrujac sie w kierowniczke - po co wam "goraca strefa" do witamin i antybiotykow? Kobieta pobladla. Rece jej drzaly, ale wciaz probowala zastraszyc groznym spojrzeniem pozostala trojke. Niewysoki starszy mezczyzna zignorowal ja. -Przestan, Emmo. Jego glos byl slaby, lecz stanowczy. - Teraz oni tu rzadza. Spojrzal na Jona. - Jaka mamy pewnosc, ze nas nie zabijecie? -Zadna. Ale mozecie byc pewni, ze jesli komus stanie sie krzywda, to teraz. Pozniej bedziemy zajeci demaskowaniem Victora Tremonta. Starszy mezczyzna z powaga pokiwal glowa. -Wszystko wam powiem. Jon spojrzal na Randi. -Skoro sytuacja jest opanowana, pojde po Marty'ego. Przytaknela ochoczo. Trzymala karabin wycelowany w czworke laborantow i myslala o Sophii. Byla juz blisko jej mordercow. Chciala ich ukarac, bez wzgledu na wszystko. -Mow - zwrocila sie do starszego laboranta. - Ale szybko. Marty siedzial nieopodal szopy oparty o drzewo, z karabinem na kolanach. Nucil cos pod nosem. Przygladal sie roztanczonym promieniom slonca, ktore przebijaly przez galezie. Oparty o pien czlowiek z krotkimi nozkami wyciagnietymi na sosnowym poszyciu, ze skrzyzowanymi stopami, wygladal jak beztroski skrzat ze starej bajki. Chyba ze spojrzalo mu sie w oczy. Na nich skoncentrowal sie Smith, gdy cicho i ostroznie zblizal sie do niego. Zielone oczy Marty'ego przybraly niemal szmaragdowy odcien. Malowal sie w nich niepokoj. -Cos nie tak? Marty podskoczyl. -Matko Boska, Jon! Nastepnym razem rob wiecej halasu. Pocieral oczy, jakby go piekly. Z radoscia melduje, ze nikogo nie widzialem i nie slyszalem. W szopie tez bylo spokojnie, ale ci trzej nie maja duzego pola do popisu, wziawszy pod uwage, jak dobrze ich zwiazalismy. Mimo to stwierdzam, ze nie nadaje sie na wartownika. To jest nudne i mam zbyt duza odpowiedzialnosc niewlasciwego rodzaju. -Rozumiem cie. Moze chcialbys dla odmiany pobuszowac troche w komputerze? Marty rozchmurzyl sie. -Nareszcie. Oczywiscie! -Chodzmy do domu. Chcialbym, zebys przeszukal dokumenty Tremonta. -Ach, ten Victor Tremont. Wszystko przez niego. Marty zatarl rece. Weszli do srodka i mineli szybko rzad zamknietych drzwi, Smith uslyszal jakis dzwiek. Znajdowali sie na korytarzu niemal w tym samym miejscu, gdzie Randi wydawalo sie, ze cos uslyszala. Stanal i chwycil Marty'ego za ramie. -Nie ruszaj sie. Posluchaj. Slyszysz cos? Stali i powoli obracali glowy, jakby samym ruchem mogli wyostrzyc sluch. Jon obrocil sie. -Co to bylo? Marty zmarszczyl brwi. -Chyba ktos krzyknal. Dzwiek powtorzyl sie. Stlumiony glos z oddali. Meski glos. -To tu. Jon przytknal ucho do drzwi. Byly grubsze i solidniejsze od pozostalych, zamkniete na ciezka zasuwe. Z drugiej strony dobiegaly ledwo slyszalne krzyki. -Otwieraj! - powiedzial Marty. -Dawaj karabin. Jon przestrzelil zamek z wielkiego karabinu szturmowego. W laboratorium dobiegly ich przerazone krzyki. Drzwi ustapily, weszli ostroznie do srodka. Tuz za pierwszymi drzwiami natkneli sie na drugie.W nich Smith tez przestrzelil zamek. Znalezli sie w duzym salonie. Za lukowata arkada miescila sie kuchnia, jadalnia, barek i korytarz, ktory prawdopodobnie prowadzil do sypialni. Halas - teraz juz wyrazny - dochodzil z korytarza. -Zostan tu i oslaniaj mnie. Marty nawet nie probowal protestowac. -Zrobie, co bede mogl. Jon ostroznie przekradl sie do korytarza. Ten, kto krzyczal, zorientowal sie juz pewnie, ze ktos nadchodzi. Rozleglo sie walenie w trzecie drzwi. Jon nacisnal klamke. Byly zamkniete. -Kto tam jest? - zawolal. -Mercer Haldane! - ryknal wsciekly glos. - Czy to policja! Aresztowaliscie Victora? -Niech sie pan odsunie - zawolal Jon. Zwykly pokojowy zamek unieszkodliwil beretta. Drzwi odskoczyly. W pomieszczeniu, ktore wygladalo na sypialnie, siedzial w fotelu niski, starszy mezczyzna z grzywa niesfornych siwych wlosow, grubymi bialym brwiami i gladko ogolona twarza choleryka. Przypominal malego zadziornego koguta. Byl zakuty w kajdanki i przykuty lancuchem do sciany, ale nie zakneblowany. -Kim pan jest? - zazadal wyjasnien. -Podpulkownik Jonathan Smith. Doktor medycyny. To mnie wasi ludzie probowali zamordowac. -Zamordowac? Dlaczego, na litosc boska... Przerwal. - Ach tak, Victor. Wiem, ze martwil sie o... Doktor medycyny, mowi pan? Z Centrum Kontroli czy Inspektoratu Zywnosci i Lekow? -Z Instytutu Chorob Zakaznych. -Fort Detrick, oczywiscie. Schwytaliscie tego drania? -Probujemy. -No to pospieszcie sie. O piatej ma dostac ten piekielny medal. A pieniadze pewnie minute pozniej. I nie wiadomo, gdzie bedzie o szostej. Jesli go dobrze znam, to daleko stad. -Musi nam pan pomoc. -Oczywiscie. -Mysli pan, ze to on wywolal epidemie? -Pewnie, ze tak. Po co by mnie tu wiezil? Nie wiem tylko, jak to zrobil. Jon kiwnal glowa, -Rozumiem. Teraz niech pan uwaza. Przestrzele lancuch. Mercer Haldane skulil sie ze strachu. -Mam nadzieje, ze ma pan dobre oko. Chcialbym pozyc jeszcze troche, zeby rzucic Victora na kolana. Smith przestrzelil zamek i pomogl staruszkowi wstac. -Moja partnerka jest w laboratorium. Chcemy dostac sie do dokumentow Tremonta. -Gdzies je ukryl. Tez probowalem je znalezc. Jon poklepal Marty'ego po plecach. -Ale pan nie mial mojej tajnej broni. Jon i Marty wrocili do laboratorium w towarzystwie niskiego staruszka o czerwonej i gniewnej twarzy pod burza siwych wlosow. Randi czekala na nich. Wczesniej zamknela laborantow w sali konferencyjnej. -Co to za strzaly? O malo nie dostalam ataku serca. Jon przedstawil jej Mercera Haldane'a. -Co powiedzial ci ten laborant? - zapytal. -Pracuja dla firmy Tremont Associates. Haslo dostepu do komputera brzmi Hades. Marty ruszyl do najblizszego terminalu. Haldane deptal mu po pietach. Twarz Zellermana byla odprezona. Cieszyl sie, ze wraca do znanego mu swiata. Nie patrzac nawet na Haldane'a, wreczyl mu swoj karabin, usiadl, rozprostowal palce i przystapil do pracy. Haldane przysunal stolek i usiadl obok niego. Jon odebral bylemu dyrektorowi karabin. Nie ufal mu. -Mercer Haldane jest bylym prezesem i dyrektorem wykonawczym Blancharda - wyjasnil Randi. - W zeszlym tygodniu Tremont zmusil go do ustapienia i zajal jego stanowisko. -Jak mu sie to udalo? -Haldane twierdzi, ze go szantazowal. Ale mnie sie wydaje, ze go kupil za czesc zyskow z programu Hades. Tak Tremont nazwal program badan nad wirusem i surowica. Przez ponad dziesiec lat ukrywal go przed Haldanem i Blanchardem. -Idealna nazwa jak na pieklo, ktore rozpetali. Co ci jeszcze powiedzial? -Mniej wiecej to, do czego sami doszlismy. Tremont znalazl wirusa w peruwianskiej Amazonii, sprowadzil go do Blancharda razem z prymitywnym indianskim lekarstwem: pelna antygenow krwia malp, ktore przezyly chorobe. Niektorzy Indianie pija krew i co roku wielu z nich w ten sposob ratuje sobie zycie. Tremont powolal tajny zespol, korzystajac z personelu i pieniedzy firmy. Tutaj prowadzili wiekszosc prac nad wirusem. Chcieli, zeby mutacja nastepowala coraz wczesniej. Wyizolowali forme wirulentna, ktora mogla przetrwac nie zamrozona mniej wiecej jeden dzien. W ten sposob opracowali surowice. -Tylko tyle ci powiedzial? Byla rozczarowana. -Tak. Jest tez pewien, ze Tremont w jakis sposob wywolal epidemie. -To jest... W laboratorium rozlegl sie okrzyk wscieklosci. -Do niczego! Wszystko do niczego! Marty spojrzal na Haldane'a, a potem na sale konferencyjna, w ktorej zamknieto laborantow. -W archiwum Tremont Associates nic nie znalazlem. Belkot o antybiotykach, witaminach i lakierze do wlosow! Ten laborant oklamal nas. -Nie - Haldane zrozumial cos. - To sprawka Victora. Firma jest przykrywka. Ci ludzie sa laborantami. Wykorzystywal ich, ale nic im nie mowil. Mysla, ze pracuja dla Tremont Associates. Haslo Hades to taki jego zart dla wszystkich, ktorzy beda chcieli wlamac sie do komputera. Jon przytaknal. -To podobne do kogos, kto przeprowadzil eksperymenty na ludziach. Ale gdzies musza byc prawdziwe materialy, Marty. Szukaj dalej. Marty byl zniechecony. Lekarstwa jeszcze nie przestaly dzialac. -Sprobuje, Jon. Potrzebuje tylko wlasnego... Uslyszeli jakis odglos na zewnatrz. Niczym najbardziej zgrany zespol Jon i Randi ruszyli razem, zeby sprawdzic, co sie dzieje. Gorska droga zblizal sie samochod, wzbijajac obloki kurzu. Smith poczul przyplyw adrenaliny. -Marty! Haldane! Pilnujcie laborantow. Pomkneli do drzwi i zbiegli po schodach na podest. Padli na podloge obok siebie i obserwowali korytarz miedzy salonem i bocznym wejsciem. Randi patrzyla na intensywne niebieskie oczy, szeroka, teraz kamienna twarz z mocnym podbrodkiem, zaczesane do tym wlosy Jona. -Co robimy? -Zaraz sie dowiemy. Nie patrzyl na nia. Nie musial. Czul jej obecnosc, jak zyczliwego przyjaciela. Dwa razy trzasnely zamykane drzwi samochodu. Czyjes kroki szybko zblizaly sie do domu. Uslyszeli cichy i niecierpliwy glos. Rozdzial 45 15.32, Lake Magua, stan Nowy Jork Szybkie kroki, ciche i lekkie, zblizaly sie do nich korytarzem.-Co do... - zaczela Randi. Zanim Jon zdazyl odpowiedziec, pod schodami pojawil sie wielki doberman. Samson spojrzal do gory, wyszczerzyl kly i napial potezne miesnie. Smith wstal, chowajac za plecami berette. -Samson, siad! Zdziwiony pies zadarl glowe. Jon powtorzyl komende i zwierze rozpoznalo w nim jednego z "przyjaciol", ktorych Bili Griffin kazal mu obwachac pod samochodem turystycznym. Powoli usiadl na tylnych lapach, caly czas patrzac do gory. Jon podniosl glos. Mial ozywiona twarz. -Peter? Byly zolnierz specjalnych sluzb powietrznych, szczuply i ogorzaly, w czarnym stroju komandosa pod zapietym trenczem, wyszedl z ukrycia. -A ktozby inny? Chyba nie myslicie, ze Samson podszedlby do wroga? - Peter i doberman zaczeli wchodzic po schodach. Randi podniosla sie szybko. -Dobrze znow cie widziec, Peter. Smith usmiechal sie szeroko. Przez chwile wygladal dziesiec lat mlodziej. -Martwilismy sie. -Zadnych wartownikow na zewnatrz. To wasza robota? -Tak - spokojnie powiedzial Jon. - Cala reszta pojechala chyba na uroczystosc. -Oprocz czterech laborantow, ktorych trzymamy pod kluczem - dodala Randi. - I bylego szefa Blancharda, ktory pomaga Marty'emu przy komputerze. Przerwala. Razem z Jonem patrzyla na lewe ramie Petera, ktore zwisalo bezwladnie przy boku. Na nadgarstku i dloni pod dlugim rekawem plaszcza widac bylo zaschnieta krew. -Jestes ranny! Cos powaznego? Pokaz to - polecil Jon. -To tylko drasniecie. -Podejdz tutaj i zdejmij plaszcz. Peter westchnal i z Samsonem przy boku wszedl po schodach na gore. Jon przytrzymal mu drzwi do laboratorium. -Marty - zawolala Randi. - Przyjechal Peter. Marty powoli obrocil sie w fotelu. Na jego okragla twarz wyplynal radosny usmiech. Anglik odwzajemnil go. Patrzyli na siebie przez dluzsza chwile. W koncu Peter odezwal sie jako pierwszy. -Nie musisz sie o mnie martwic, przyjacielu. Pamietaj, ze bylem w gorszych opalach na tylu kontynentach, ze az nie chce mi sie ich wymieniac. A teraz wracaj do roboty. W jego glosie brzmiala prawdziwa serdecznosc. Marty'emu rozblysly oczy. Kiwnal lekko glowa i wrocil do komputera. Wlasnie opowiadal Mercerowi Haldane'owi o Peterze, gdy doberman podszedl do niego. Marty poklepal go, pies westchnal i rozlozyl sie zmeczony u jego stop. -Nie przesadzaj - szepnal Anglik. - Krwawienie ustalo. Nic mi sie nie stanie, zanim trafie do lekarza. -Przeciez ja jestem lekarzem, wariacie. Moze wszystko inne funkcjonuje ci normalnie, ale z pamiecia cos slabiutko. Peter zrobil kwasna mine i polozyl pistolet na stole laboratoryjnym. Jon pomogl mu zdjac plaszcz. Howell mial na sobie tylko spodnie i pas komandosa. Tors byl nagi. Kule trafily w bok i w ramie. Rany opatrzone byly czyms, co wygladalo na podarte kawalki koszuli. Odwinal opatrunki, a Randi sprowadzila z sali konferencyjnej starszego laboranta. Przyniosl dobrze zaopatrzony zestaw pierwszej pomocy. Kula przeszla Peterowi przez klatke piersiowa miedzy zebrami, ponizej pachy. Zebro bylo prawdopodobnie pekniete, ale pocisk nie naruszyl zadnych waznych organow. Rana na ramieniu tworzyla plytki tunel w miesniu. Krwawienie prawie ustalo. Jon obmyl rany, zastosowal antybiotyk, odpowiednio opatrzyl kazda z nich i naklonil Petera, zeby zazyl chocby aspiryne. -Trzeba cie wyslac do szpitala, ale na razie to musi ci wystarczyc - powiedzial. -Czuje sie jak nowo narodzony - oswiadczyl Peter. - Mow, czego sie dowiedzieliscie. -Jest prawie pewne, ze to tutaj Tremont i jego pracownicy wykonywali wiekszosc prac. Marty i Haldane probuja teraz wlamac sie do bazy danych. Dopiero w zeszlym tygodniu Tremont odsunal Haldane'a. Facet twierdzi, ze byl szantazowany, ale ja podejrzewam, ze przystal na spora czesc miliardow, ktore mieli zarobic. Potem zaczelo go gryzc sumienie. -Byloby fajnie, gdyby sumienie gryzlo wiecej ludzi - zauwazyl Peter. - Sprawdzimy, jak im idzie? -Fatalnie. Randi pokrecila glowa ze zniecheceniem. - Marty jeszcze jest pod dzialaniem lekow i ma problemy z ustaleniem, jak dostac sie do danych. Ten system nie jest polaczony z terminalem Blancharda, wiec Haldane nie moze pomoc. Pochylila sie nad Martym i Haldanem. Marty stukal w klawiature, a Haldane siedzial obok niego i tlumaczyl, co znalezli. -Powiedzcie naszemu przyjacielowi - Peter skrzywil sie, jakby samo mowienie poglebialo bol - zeby sie pospieszyl. Razem z Samosonem zatrzymalismy wroga, ale w zadnym wypadku nie wyeliminowalismy go. Ten Arab, ktorego widzielismy w gorach, jest chyba szefem, jak mowil Griffin. Uciekl z co najmniej dwoma ze swoich ludzi. Reszta nie bedzie zdolna do dzialan w najblizszym czasie, jesli w ogole. -Mogli cie sledzic? - zapytala Randi. -Nie sadze. Ale w koncu pewnie domysla sie, ze Griffin lub Marty powiedzieli nam o rezydencji i ze tu jestesmy. W kazdej chwili moga przybyc z posilkami. -Slyszales, Marty? - powiedzial Jon. -Probowalem juz wszystkiego - zirytowal sie Zellerman. - Teraz probuje polaczyc sie ze swoim komputerem, zeby skorzystac z moich programow. Dajcie mi jeszcze kilka sekund. Irytacja i coraz szybsze tempo wypowiedzi wskazywaly, ze lekarstwa przestaja dzialac. Czekali wiec cierpliwie. -Niech ktos zejdzie na dol i obejmie warte - powiedzial Smith. - Nie ty, Peter. -Samson moze isc. Jest lepszym wartownikiem od nas wszystkich. Peter odeslal psa. -Polaczylem sie! - krzyknal Marty. -Dzieki Bogu - szepnela goraczkowo Randi. -Sprawdzmy, do jakiej firmy nalezy ten komputer. - Marty postukal w klawiature i na ekranie zaczely migac permutacje - zbyt szybko, zeby mogli je sledzic. W koncu na monitorze pojawilo sie logo i nazwa Blanchard Pharmaceuticals Inc. -To znaczy, ze Victor zarejestrowal to urzadzenie na nas i ze placimy za nie - powiedzial Haldane. Niewyjasniony dodatkowy system komputerowy byl jedna ze znalezionych przez ksiegowych pozycji, ktorych nie mogli przypisac zadnemu programowi badawczemu. Marty nie przestawal bebnic w klawiature. Na ekranie zmienialy sie kolejne liczby. Wreszcie rozblysla nazwa: VAXHAM Corporation. -Co to jest do diabla VAXHAM? - zapytal Haldane. Marty pochylil sie w skupieniu. Kliknal VAXHAM, otworzyla sie dluga lista katalogow. Jeden z nich mial nazwe "Raporty Laboratoryjne". Wcisnal klawisz i szybko przejrzal datowane wpisy az do pierwszego: z pietnastego stycznia tysiac dziewiecset osiemdziesiatego dziewiatego roku. -Rety - szepnal. - Raport o pierwszej reakcji lancuchowej polimerazy malpiego wirusa z Peru! -Wreszcie do czegos doszlismy. Jon przysunal sobie stolek. Obejrzal genetyczna mape wirusa i porownal ja w myslach z genetyczna mapa wirusa, ktory zabil Sophie. Zagwizdal przeciagle i podniosl wzrok. - Wreszcie mamy potwierdzenie. Sa identyczne. Malpi wirus i ten, ktory atakuje ludzi. -Victor Tremont wiedzial o tym przez caly czas - powiedziala ze zloscia Randi. Kazdego roku podsumowywano techniczne wyniki badan nad wirusem i surowica. Wykazywaly one stopniowe skracanie okresu inkubacji wirusa przed smiertelnym atakiem i stopniowy wzrost skutecznosci surowicy na etapie wirulentnym - przynajmniej w testach z plytka Petriego i pozniej z malpami.Bylo to potwierdzenie tego, czego sie domyslili. Marty nie znalazl jednak zadnych danych o eksperymentach w Iraku ani o tym, jak wirus rozprzestrzenil sie nagle na calym swiecie z odleglego Peru lub z VAXHAM Corporation Tremonta. -Ostatni katalog jest zabezpieczony haslem wyjasnil Marty. - Przemadrzali glupcy - dodal szyderczo - mysla, ze moga powstrzymac Magika Zellerbacha! Uniosl dlonie, jakby byl pianista i rzucil sie na klawiature. Za pomoca wlasnego oprogramowania wywolywal na ekranie kalejdoskop slow, pytan, polecen i obrazow. Zabralo mu to kilka sekund. -Jest! - zachichotal. - Co za absurdalny banal. Na ekranie ukazaly sie dwa slowa: "Dom Lucyfera". -Hades - jeknal Jon. -Ludzie - oswiadczyl uroczyscie Marty - sa przewidywalni i pozbawieni wyobrazni. Wpisal haslo. Pierwsze dokumenty byly skrupulatnymi sprawozdaniami finansowymi i bilansami z kazdego roku, poczawszy od tysiac dziewiecset osiemdziesiatego dziewiatego do dzis. Wymieniono czlonkow zarzadu: Victor Tremont z okolo trzydziestu pieciu procent udzialow, George Hyem, Xavier Becker, Adam Cain i Jack McGraw po dziesiec procent kazdy. Marty natychmiast to zauwazyl. -VAXHAM to akronim z pierwszych liter imion i nazwisk: Victor, Adam, Xavier, Hyem i McGraw. Dodano "A", zeby nazwa lepiej brzmiala. -To najlepsi ludzie w firmie. Haldane byl przerazony. - Wszyscy sa szefami wydzialow, a McGraw - ochrony. Nic dziwnego, ze tak dlugo im sie udawalo. Glownymi udzialowcami byli: general major Nelson Caspar i general porucznik Einar Salonen (w stanie spoczynku). -Masz swoich wojskowych - powiedziala Randi. Pokrecila glowa z oburzeniem. -I czlonkow rzadu - dodal z wsciekloscia Haldane. - Nancy Petrelli. Jest sekretarzem zdrowia i opieki spolecznej. Mamy tez kongresmena Bena Sloata. Marty nie przerywal poszukiwan. -To wyglada na coroczne dane o postepach w realizacji programu. Raporty operacyjne. Przerwal. - A tutaj sa dane o wysylce antybiotykow. Jon i Haldane pochylili sie nizej. Haldane nie kryl zdziwienia. -To sa antybiotyki z Blancharda. Wszystkie. A te liczby to chyba nasza pelna podaz z kazdego roku. Zaintrygowani czytali dalej. Smith wciagnal gleboko powietrze. Wstal. Kipial ze zlosci. -A wiec to tak! Swiatlo jarzeniowek uwypuklalo napiete miesnie twarzy i mocne kosci policzkowe. Ciemnoniebieskie oczy zmienily sie w otchlanie bez dna. Zdawal sie walczyc z watpliwosciami, gniewem i rozpacza. Mercer Haldane podniosl wzrok. Randi odwrocila sie do niego. -O co chodzi, przyjacielu? - Peter siedzial z boku, zmeczony i zbolaly, lecz wyraz twarzy Jona sprawil, ze zapomnial o wyczerpaniu. Glos Jona byl lodowaty. -Marty, wydrukuj to. Wszystko. Zacznij od raportow o postepach badan. Pospiesz sie! -Jon? - Randi z niepokojem obserwowala sciagnieta twarz i puste oczy Smitha. - Co to znaczy? Wszyscy na niego patrzyli. W laboratorium zapadla cisza. Powoli omiotl wzrokiem probowki, mikroskopy i stoly, przy ktorych w ciagu ostatnich dziesieciu lat wykonano tyle nikczemnej pracy. Czul bol w piersiach i mial wrazenie, jakby z jego brzuchem zderzyla sie ciezarowka. W koncu zaczal mowic. Rozdzial 46 Mowil ochryplym glosem, powoli, jakby chcial jak najbardziej precyzyjnie dobierac slowa.-Tajemnica kryje sie za antybiotykami Blancharda. Mowilem, ze wirus nie jest wysoce zarazliwy, pamietacie? Zastanawialem sie, w jaki sposob mniej wiecej w tym samym czasie mozna bylo doprowadzic do choroby i smierci tylu milionow ludzi. Zgodnie z naszymi domyslami za sprawa ta stoi Victor Tremont. Zawahal sie. Zacisnal piesci. - Ten dran rozeslal wirusa po calym swiecie we wszystkich antybiotykach produkowanych przez Blancharda. Antybiotyki, ktore mialy leczyc ludzi, wywolywaly u nich nieuleczalna, smiertelna chorobe. Tremont i jego banda zainicjowali program Hades dziesiec lat temu. Przez cala dekade zatruwano antybiotyki Blancharda i zarazano nimi miliony osob. Co gorsza, Tremont wiedzial, ze gdy wirus wejdzie w ostatnia faze rozwoju, moze nie miec jeszcze lekarstwa! -O cholera - powiedzial z niedowierzaniem Peter. Jon mowil dalej, nie slyszac niczego. -Rozsylali wirus, zeby wywolac epidemie, ktora miala rozpoczac sie po dziesieciu latach. Kazdego roku zmieniali wirusa, zeby mutowal coraz wczesniej. Wszystko po to, zeby w tym roku zaatakowal miliony, zeby mogli zaproponowac lek i zarobic na tym krocie. Zaplanowali to. zanim jeszcze bylo wiadomo, czy beda mieli surowice, czy bedzie skuteczna i czy bedzie nadawala sie do transportu. Skazali miliony ludzi na pewna smierc i liczyli na to, ze wyciagna od nich pieniadze, oferujac skuteczne lekarstwo. Randi byla wstrzasnieta. Pokrecila glowa. -Wszystko po to, zeby Blanchard i Tremont zarobili miliardy dolarow. Zeby wzbogacili sie i zyli w luksusie. Glos dziewczyny zalamal sie. - Dlatego umarla Sophia. Byla w Peru i pewnie spotkala tam Tremonta. To rozmowe z nim usilowano skasowac. Gdy zaczela badac nowego wirusa, przypomniala sobie cos i zadzwonila do Tremonta. Nic dziwnego, ze postanowil przerwac jej dochodzenie. Jon spojrzal na Randi. Po policzkach splywaly jej lzy. Jego oczy tez zrobily sie wilgotne i poczul drapanie w gardle. Wyciagnela do niego reke. Kiwnal glowa i uscisnal ja. Haldane wstal. Trzasl sie z oburzenia. -Moj Boze. Nigdy nie przyszloby mi do glowy cos rownie podlego. Biedni ludzie, ktorzy potrzebowali naszych antybiotykow, uwierzyli, ze nauka i medycyna ulza im w cierpieniu. Zaufali mojej firmie. Jon odwrocil sie do niego ze zloscia. -A ile pan mial na tym zarobic, panie Haldane? Zanim nagle zmienil pan zdanie? -Co? - Haldane zamrugal oczami. Jego pomarszczona twarz przybrala gniewny wyraz. - Victor falszowal moje podpisy. Oszukal mnie! Postaral sie, zeby wygladalo na to, jakbym na wszystko sie godzil. Co mialem robic? Zapedzil mnie w kozi rog, bylem bezradny. Zamierzal przejac moja firme. Cos mi sie nalezalo! Ja... Przerwal, jakby po raz pierwszy uslyszal wlasne slowa i opadl z powrotem na krzeslo. Zawstydzony sciszyl glos. - Nie wiedzialem wtedy, co zrobil, i jak straszne beda konsekwencje. Ale kiedy przejrzalem na oczy, nie moglem dluzej milczec. Zasmial sie szyderczo. - Za pozno. Oto, co o mnie powiedza. Chciwy jak cala reszta. Odnalazl resztki sumienia zbyt pozno. -Dobrze to pan ujal - stwierdzil z obrzydzeniem Jon. Odwrocil sie od Haldane'a i spojrzal na Petera i Randi. - Musimy... -Jon! Krzyk byl tak glosny i pelen grozy, ze wszyscy obrocili sie w te strone. Zapomnieli o Martym, ktory nadal pracowal przy komputerze i wpatrywal sie w ekran. - Oni nie przestali. O nie. Nie tylko zatruwali wirusem antybiotyki w przeszlosci, ale robia to nadal! Tu jest napisane, ze dzis rusza kolejny transport zarazonych lekarstw razem z pierwsza dostawa antywirusowej surowicy! Zapadla gniewna cisza. Patrzyli po sobie - Jon, Randi, Marty, Peter i Mercer Haldane - jakby nie dowierzali wlasnym uszom. Niemozliwe, zeby to byla prawda. -Chce doprowadzic do tego, zeby epidemia nigdy sie nie skonczyla. Jon byl oszolomiony. -Bomba nuklearna w porownaniu z tym to dziecinna zabawka - dodala Randi. Bladoniebieskie oczy Petera przeszywaly laboratorium. Chwycil sie za ranne ramie, jakby bol nagle sie wzmogl. -Musimy pokrzyzowac plany tego drania. -Powinnismy sie spieszyc. Marty nadal czytal dane z monitora. - W chwili, gdy pierwsza partia opusci jego firme, Ameryka i wiele innych krajow dokonaja przelewu ponad dwoch miliardow dolarow do Blancharda. Obrocil sie w fotelu. Oczy blyszczaly mu z wscieklosci. - Wyglada na to, ze wasz Victor Tremont otworzyl niedawno rachunek bankowy na Bahamach. Prawdopodobnie na wszelki wypadek. -Jesli dzis go nie powstrzymamy - powiedziala Randi - wysla kolejny transport z wirusem, a Tremont ucieknie z miliardem dolarow. -Ale jak? - jeknal Mercer Haldane, widzac, ze szanse odkupienia win szybko znikaja. - Za godzine Victor dostanie medal i wysle transport! A prezydent bedzie w siedzibie Blancharda pod ochrona tajnych sluzb, FBI, policji stanowej i lokalnej. Jon kiwnal glowa. -Prezydent! W glowie pojawil mu sie pewien plan. - W ten sposob powstrzymamy Tremonta. Powiemy prezydentowi, co zrobil. -Jesli sie do niego dostaniemy - powiedziala Randi. -Z dowodami na pismie - dodal Peter. -I z kims, komu uwierzy - zakonczyl Jon. - To nie moze byc zdyskredytowany naukowiec i dezerter taki jak ja. -Albo agentka CIA, ktora do tej pory spisano juz pewnie na straty - zgodzila sie posepnie Randi. -Moge zaproponowac pana Mercera Haldane'a - rzucil przez ramie Marty, ktory drukowal dane programu Hades - bylego prezesa Blanchard Pharmaceuticals, ktory, przynajmniej na papierze, nalezy do tego nikczemnego spisku. Wszyscy spojrzeli na siwego dyrektora. Pokiwal entuzjastycznie glowa, widzac w tym planie szanse odzyskania poczucia godnosci. -Tak, to mi sie podoba. Chce powiedziec prezydentowi wszystko. Po chwili jego zapal oslabl. - Ale Victor nie pozwoli mi przeciez zblizyc sie do niego. -Chyba nikt nie dostanie sie dzisiaj do prezydenta - zgodzila sie Randi. Jon zacisnal usta. -No, to znow jestesmy w punkcie wyjscia. Musi byc jakis sposob, zeby powstrzymac Tremonta. I to szybko - przypomnial Peter. - W kazdej chwili moze tu sie zjawic ten cholerny al-Hassan i jego ludzie. Co robimy? -Kto jeszcze bedzie na uroczystosci? - zapytala Randi. - Naczelny lekarz kraju? Sekretarz stanu? Szef sztabu prezydenta? -Beda strzezeni rownie dobrze. Smith byl tego pewien. - Poza tym ludzie Tremonta dopilnuja, zebysmy do nich nie dotarli. Ochrona Tremonta nie zawaha sie przed uzyciem przemocy. Pod pewnymi wzgledami sa gorsi od tajnych sluzb. -Szkoda, ze zaden z zagranicznych przywodcow nie bedzie przy tym obecny - Randi zastanawiala sie glosno. - Mielibysmy wtedy szanse, zeby... -Czekajcie. Jon wpadl na nowy pomysl. Siedzial na stolku obok Marty'ego. - Marty, mozesz wlamac sie do zamknietej sieci telewizyjnej? -Jasne. Kiedys przerwalem transmisje CNN. Zachichotal na wspomnienie swojego numeru. - Byla to tylko lokalna stacja kablowa, a ja siedzialem w innym studio w tym samym budynku. Nie wiem, jak bedzie z ogolnokrajowa siecia kablowa. Jak sie nazywa? Jakie sa kody komputerowe? Oczywiscie bedzie tez potrzebna kamera. -W Long Lake jest studio - powiedzial Mercer Haldane. -Bedzie zajete - zaoponowala Randi. - Wszedzie kreca sie technicy. -W razie potrzeby postraszymy ich bronia. Moglbys przejac transmisje? Chyba tak. -Dobrze, wiec tak zrobimy. -W calym miasteczku roi sie od policji - Peter mial watpliwosci. Ktos poruszyl sie w rogu pokoju. Starszy laborant, ktory wczesniej przyniosl Jonowi zestaw pierwszej pomocy, zblizyl sie do nich powoli. Zapomnieli zamknac go z powrotem w sali konferencyjnej. Mial poszarzala twarz. -Nic nie wiedzialem o tym, co odkryliscie. Robie tu tylko rutynowe analizy. Wyciagnal reke, jakby blagal ich o przebaczenie. - Sam zazywalem antybiotyki Blancharda. Mam rodzine, oni... Przelknal sline. - Oni tez je zazywali od czasu do czasu przez wiele lat. Chcialbym... pewnie nie wiecie, ale pan Tremont ma male studio telewizyjne w rezydencji. Zainstalowal je, zeby laczyc sie z fabryka i miejscowym studio w celach reklamowych i do transmisji na zywo. Jest bardzo nowoczesne. Moge pokazac, gdzie jest. -Marty? - zapytal Jon. -Stad bede pewnie potrzebowal troche wiecej czasu. Byl niezdecydowany. Pierwszy szok zwiazany z odkryciem planu Tremonta zaczynal mijac, umysl Smitha rozjasnil sie. Wydawalo mu sie, ze jego mozg nigdy nie pracowal tak sprawnie. Zerknal na zegarek i wydal polecenia. -Mamy czterdziesci minut. Randi, jedziemy na uroczystosc z wydrukiem wszystkich dokumentow. Bedziemy probowali podac je prezydentowi. Jesli nie zdolamy zblizyc sie do niego, przynajmniej wywolamy zamieszanie i damy Marty'emu troche czasu. Odwrocil sie do Petera. - Zostaniesz tu z Samsonem, zeby chronic Marty'ego i Haldane'a. Panie Haldane, przed kamera wyglosi pan mowe swojego zycia. -Dobrze. Byly dyrektor wykonawczy przytaknal. - Moze pan na mnie liczyc. -Latwizna - wymamrotal blady od uplywu krwi Peter. -Zabierzcie laboranta, zeby pokazal wam, gdzie jest studio, pozostalych trzech zostawimy pod kluczem. Wezmiemy bron na wypadek, gdyby trzeba bylo narobic halasu. Wszystko jasne? Pokiwali glowami. Przez krotka chwile patrzyli na siebie, jakby probowali dodac sobie otuchy. Potem w mgnieniu oka wybiegli z laboratorium. Peter, Marty i Haldane ruszyli korytarzem za laborantem. Jon i Randi popedzili do wynajetego samochodu. Randi jechala szybko gorska droga w popoludniowym sloncu. To dziwne, ze swiat wygladal tak zwyczajnie i pieknie. Dwa kilometry od rezydencji zobaczyli przed soba obloki kurzu. -Zjezdzaj! - krzyknal Jon. Z piskiem opon Randi zjechala z drogi miedzy wysokie sosny. Galaz oderwala boczne lusterko. Wyskoczyli z samochodu uzbrojeni po zeby i cofneli sie w glab lasu. Przez galezie zobaczyli trzy furgonetki pedzace droga. -Jest. Jon rozpoznal na przednim siedzeniu pierwszej furgonetki Nadal al-Hassana, ktorego widzial w Sierra Nevada. - Wcale mnie to nie dziwi. -Al-Hassan - potwierdzila Randi. Widziala go z samochodu turystycznego Petera i dobrze zapamietala. -Strzelaj wszystkim, co mamy, zeby mysleli, ze jest nas duzo, ale nie celuj w opony. -Dlaczego? - zdziwila sie Randi.. -Musza ruszyc w poscig za nami. Nie chcemy, zeby dotarli do rezydencji. Strzelali oburacz ze wszystkich karabinow. Trafiali glownie w powietrze, ale narobili wystarczajaco duzo szkod, zeby wszystkie trzy wozy zjechaly z drogi. Gdy tylko kola trzeciej furgonetki skrecily na pobocze, Jon i Randi pomkneli do swojego samochodu. Randi wjechala znow na droge i gdy mijali al-Hassana i jego ludzi, zauwazyli, ze jedna z furgonetek ma przestrzelone przednie opony. Stala porzucona wsrod drzew. -Cholera! - zaklal Jon. -Peter i Samson poradza sobie z nimi, jesli bedzie trzeba. Dwie pozostale furgonetki mialy powybijane okna, lecz poza tym nie ucierpialy zbytnio. Wtoczyly sie z powrotem na droge. W lusterku zobaczyli, ze dwaj mezczyzni z unieruchomionego wozu wsiedli do sprawnych wozow, ktore ruszyly za Jonem i Randi. Pedzili w strone odleglej o trzy kilometry autostrady. -Niech za nami jada az do Long Lake - powiedzial Smith. - Nie daj sie dogonic. -Latwizna - mruknela Randi, nasladujac glos Petera. Usmiechnela sie ponuro. Rozdzial 47 16.52, Long Lake, stan Nowy Jork Slonce wisialo nisko nad gorami. W parku Adirondack trwalo piekne popoludnie - jedno z tych, ktore przyprawiajac przyjemne dreszcze milosnikow przyrody. Liscie wysokich drzew przybraly bogate jesienne barwy, a sosny zdawaly sie siegac do nieba. Powietrze bylo czyste i rzeskie. Kwitly ostatnie stokrotki. Na trawniku posrodku rozleglego kompleksu siedziby Blanchard Pharmaceuricais, na bialych rozkladanych krzeslach w glebi sceny siedzieli dygnitarze. Z niecierpliwoscia czekali na rozpoczecie wyjatkowej uroczystosci. Przed podwyzszeniem zebral sie ozywiony tlum.Prezydent Samuel Adams Castilla czekal w ustawionym specjalnie dla niego namiocie. Z zadowoleniem myslal o zblizajacej sie ceremonii. Prezydent, ktory chcial wygrac kolejne wybory, mial wymarzona publicznosc. Skladala sie z miejscowej ludnosci, przedstawicieli wiekszosci panstw swiata, dziennikarzy i reporterow ze wszystkich najwiekszych sieci informacyjnych. Ta historyczna uroczystosc transmitowana do kazdego zakatka swiata, a przede wszystkim do narodu amerykanskiego, powinna zapewnic mu zwyciestwo. Obok niego stal Victor Tremont. Powoli przesuwal spojrzenie po falujacym tlumie. Jego mysli byly mniej optymistyczne. Dreczylo go przeczucie, ze stanie sie cos zlego, jakby ojciec stal nad nim i powtarzal: "Nikt nie moze miec wszystkiego". Wiedzial, ze nie ma podstaw do takiego nastroju, ale nie mogl przestac sie martwic. Ten piekielny Smith i siostra tej idiotki Russell znowu wymkneli sie al-Hassanowi i jego ludziom. Znikneli. Tremont od tamtej pory nie mial zadnych wiadomosci od al-Hassana. Wiedzial, ze jest przygotowany na kazda ewentualnosc, a jednak niepokoil sie i usilowal wypatrzyc w tlumie grozna pare. Zalowal, ze odebral telefon Sophii Russell. Ze tez zapamietala krociutkie spotkanie sprzed dwunastu lat. Przypadek. Zupelnie nieprzewidywalny element wszelkich ludzkich poczynan. Ale on nie da sie powstrzymac. Wlasnie analizowal wszystkie swoje dzialania, kiedy zaczela grac orkiestra deta. -Zaczynamy - powiedzial z zadowoleniem prezydent. - To wielki dzien, doktorze Tremont. Radujmy sie nim. -Tak, panie prezydencie. Jeszcze raz dziekuje za zaszczyt. Prezydent i Tremont wyszli z namiotu pod ochrona. Oklaski, najpierw pojedyncze, szybko zamienily sie w burzliwa owacje. Obydwaj usmiechali sie i machali do publicznosci. Tremont zgodnie z podanymi wczesniej instrukcjami trzymal sie z tylu, zeby prezydent mogl wejsc na podwyzszenie jako pierwszy. Szedl za nim i probowal zapamietac szczegoly uroczystosci. Podwyzszenie udekorowano metrami czerwonego, bialego i niebieskiego materialu. Podium ozdobiono niebiesko-zlota prezydencka pieczecia. Za podwyzszeniem wznosil sie olbrzymi ekran telewizyjny, zeby wszyscy mogli obejrzec dygnitarzy z calego swiata, ktorzy mieli wystapic z przemowieniami. Weszli po schodach na scene przy nie slabnacym aplauzie. Szesc rzedow dygnitarzy wstalo, zeby przywitac prezydenta. Byli to czlonkowie gabinetu, miedzy innymi rozpromieniona Nancy Petrelli, przewodniczacy Polaczonych Sztabow, general major Nelson Caspar ze swoim zastepca, delegacja kongresmanow z Nowego Jorku i ambasadorowie z piecdziesieciu krajow. Przy podium stal, gorujac nad cala reszta, naczelny lekarz kraju, Jesse Oxnard, z wielka glowa i sumiastym wasem. Klaskal razem z innymi. W koncu wstapil na podium, zeby dokonac prezentacji. 17.03 Jon i Randi stali w tlumie w odleglosci kilku metrow od siebie. Udalo im sie umknac oslabionym przesladowcom i pol godziny temu dojechali do Long Lake. Rozgladali sie po zatloczonych chodnikach w poszukiwaniu miejsca, w ktorym mogliby sie przebrac. W koncu znalezli sklep z ubraniami, potem sklep z zabawkami i drogerie na glownej ulicy, bedacej jedna z niewielu tras przecinajacych park Adirondack. Zaopatrzyli sie w tych trzech punktach i przebrali w publicznych toaletach. Gdy wreszcie byli gotowi, Jon mial ciemniejsza skore i wygladal na mieszkanca gor. Workowatej spodnie do polowania, kraciasty plaszcz i postrzepione czarne wasy z dzieciecej maski uzupelnialy przebranie. Randi ubrala sie w szara mysia sukienke i buty na niskim obcasie, a wlosy przyciemnila pasta do butow. Do tego zalozyla slomkowy kapelusz.Nie zwracali niczyjej uwagi. Zainteresowanie budzili zagraniczni obserwatorzy i dziennikarze. Ale na obrzezach tlumu i z samej sceny tajni agenci, agenci FBI i ochroniarze z Blancharda obserwowali czujnie publicznosc na wypadek, gdyby zjawili sie nieproszeni goscie. Jon i Randi czesto sie przemieszczali. Trzymali nisko glowy, a na twarzach mieli spokojny zyczliwy usmiech. Starali sie wygladac na swobodnych. Gdy zagrala orkiestra i wszyscy zwrocili oczy ku prezydencie Castilli i Victorowi Tremontowi, ktorzy szli w strone sceny, Randi przysunela sie do Jona. -Ta kobieta z krotkimi siwymi wlosami w welnianej garsonce - szepnela - to Nancy Petrelli, a general w drugim rzedzie za admiralem Bose to Nelson Caspar. -Podejrzewam, ze Ben Sloat i general Salonen tez gdzies tu sa. Plan byl prosty: zamierzali przedrzec sie jak najblizej sceny, zeby zwrocic na siebie uwage prezydenta i sprobowac wykrzyczec, o co im chodzi. Pomachac dokumentami. Rzucic przy swiadkach oskarzenia Tremontowi i jego poplecznikom. Byc moze ktorys z nich straci glowe i przyzna sie. Chcieli przynajmniej przekonac prezydenta, zeby ich wysluchal. W koncu to publiczne zgromadzenie. To wszystko, jesli im sie poszczesci. Jesli nie, dadza szanse Marty'emu, zeby przechwycil transmisje. Mercer Haldane potwierdzi ich slowa. Lecz najpierw musieli przecisnac sie przez tlum, nie zwracajac na siebie uwagi setek ochroniarzy, ktorzy wypatrywali intruzow, awanturnikow, terrorystow... i ich. 17.09, Lake Magua Marty szalal przy komputerze w nowoczesnej rezyserce malego studia telewizyjnego w wiejskim ustroniu Victora Tremonta. Mamrotal pod nosem i mowil do siebie.-Gdzie jestes, bestio! Wiem, ze gdzies sie chowasz. Dawaj kod i haslo, niech cie diabli! Jeszcze raz, firma telefoniczna... Mercer Haldane czekal w studio z czterema laborantami i powiekszonymi wydrukami komputerowymi. Za nimi rozciagala sie malownicza panorama lasow Adirondack z wysokimi szczytami Whiteface i Marcy w tle. Haldane pocil sie. Bez przerwy ocieral twarz i jednoczesnie obserwowal Marty'ego za oknem rezyserki. Zerkal nerwowo na zegarek. -...w porzadku, tak! Mam cie. Jestem w firmie telefonicznej. Teraz linia do lokalnej kablowki. No szybciej... szybciej... Wiem, ze chcesz, zebym cie znalazl... Tak, to jest to... Do licha! Na korytarzu przy drzwiach studia pelnil warte Peter. Nasluchiwal, czy Samson nie wydaje ostrzegawczych dzwiekow. Od czasu do czasu spogladal na zegarek i na goraczkowe wysilki Marty'ego. Aha! Mam cie. Teraz rezyserka. Juz za momencik... Juz za... Niech cie licho porwie! Nie powstrzymasz mnie... Nie mozesz... Pot kapal mu z czola, a palce smigaly po klawiaturze. Goraczkowo szukal klucza dostepu do systemu. 17.12, Long Lake Naczelny lekarz kraju wychwalal zalety Victora Tremonta i madrosc prezydenta. Jon i Randi przesuwali sie do przodu i stopniowo zblizali sie do siebie.Jon zauwazyl dziobatego morderce Victora Tremonta, Nadala al-Hassana. Rozmawial wlasnie z mezczyzna, ktory mogl byc szefem grupy agentow FBI. Jedna reka zakreslal szeroki luk nad tlumem, w drugiej trzymal plik zdjec. Jon domyslal sie, kogo przedstawialy. Stlumil jek. Prezentacja dokonana przez Oxnarda dobiegla konca. Teraz na podium wstapil prezydent. Mial powazna twarz. Potoczyl wzrokiem po zebranej publicznosci i odwrocil sie do siedzacych za nim dygnitarzy. Zatoczyl pelne kolo, przesunal oczyma po czujnych plecach ochroniarzy i znow stanal twarza do zachwyconej publicznosci. -Nastaly potworne czasy - zaczal. - Caly swiat cierpi. Miliony umieraja. Mimo to zebralismy sie tutaj, zeby sie radowac. I nie ma tym nic niewlasciwego. Czlowiek, ktorego chce nagrodzic, przejdzie do historii nie tylko jako wizjoner, lecz rowniez wielki filantrop... Prezydent mowil dalej patetycznym, miarowym tonem. Jon i Randi przedzierali sie nieugiecie do przodu, czasem po kilka krokow, czasem po kilka metrow na raz. Uwazali, zeby nikogo nie potracic, nie zwrocic na siebie uwagi. Usilowali sprawiac wrazenie zainteresowanych przemowieniem prezydenta, ktory szybko przeszedl do sedna sprawy. ...Z ogromna przyjemnoscia i wdziecznoscia wreczam najwyzsze cywilne odznaczenie naszego kraju doktorowi Victorowi Tremontowi. Jest on sloncem, ktore wkrotce rozswietli panujace na swiecie ciemnosci. Victor Tremont chcial wygladac na powaznego, lecz zadowolonego, skromnego, ale silnego. Mial tez wielka ochote po prostu rozesmiac sie glosno i triumfalnie. W rezultacie podszedl do podium z groteskowym grymasem na twarzy. Medal zostal wreczony i przyjety ze skromnym zazenowaniem, a nad wszystkimi rozswietlil sie gigantyczny ekran, ukazujacy brytyjskiego premiera. 17.16 Czarne oczy Nadal al-Hassana powoli omiataly falujacy tlum. Co kilka minut spogladal na zdjecia Jonathana Smitha i Randi Russell i wznawial obserwacje. Ciemna, waska twarz bez wyrazu obracala sie jak u polujacej modliszki, co chwila zatrzymywal zimne spojrzenie na twarzy lub sylwetce przypominajacej ktoras z wypatrywanych w tlumie ofiar.Byl pewien, ze gdzies tu sa. Smith okazal sie bardziej pomyslowym i niebezpiecznym przeciwnikiem, niz sie spodziewal. Nie ufal stanowej i miejscowej policji, starym zolnierzom i emerytowanym policjantom z ochrony McGrawa ani FBI. Praca tajnych agentow ograniczala sie do zapewnienia bezpieczenstwa prezydentowi. Ochrona Victora Tremonta i programu Hades spoczela na jego barkach. Nie przestawal lustrowac publicznosci spod ciezkich powiek. W zimnym swietle zachodzacego slonca dzioby na jego twarzy zaznaczaly sie wyrazniej. Wciagnal gryzaca won dymu, ktora unosila sie w chlodnym powietrzu. Zapach ten przypomnial mu o jego koczowniczej mlodosci, ktora spedzil wokol ognisk w polnocnym Iraku. Nie byly to wspomnienia, do ktorych chetnie wracal. Przeszedl dluga droge od skromnych poczatkow. Program Hades mial byc kulminacja tej podrozy. Nikt nie odbierze mu nagrody. I nagle zauwazyl ich. Odetchnal gleboko. Smith mial na sobie workowate spodnie, plaszcz w krate i postrzepione czarne wasy. Agentka CIA przebrala sie w szara mysia sukienke, zalozyla slomkowy kapelusz i przyciemnila wlosy. Ale przed nim nie mogli sie ukryc. Szepnal cos do McGrawa i zaczal przedzierac sie przez tlum. Ogarnelo go podniecenie. 17.16,LakeMagua Z dzikim wzrokiem Marty pochylal sie tak nisko nad klawiatura, ze pot skapywal prosto na klawisze. Probowal sforsowac ostatnia przeszkode i przejac kontrole nad transmisja.Juz dawno przestal mamrotac i pokrzykiwac. Pograzyl sie w glebokim, pelnym determinacji milczeniu. Mercer Haldane stal z laborantami przed jedyna kamera. Byla wlaczona, ustawiona i przygotowana do transmisji. Caly czas ocieral pot, ktory zalewal mu twarz. Nikt sie nie odzywal. W studio zawislo napiecie. Peter nie obserwowal juz korytarza i sluchal tylko ciszy, ktora zdawala sie ciagnac w nieskonczonosc. Nie wiedzial, co sie dzieje w Long Lake, ale zdawal sobie sprawe, ze przemowienia musialy rozpoczac sie co najmniej dziesiec minut temu. Mial nadzieje, ze Jon i Randi zblizaja sie do sceny, zeby wykrzyczec oskarzenia przed prezydentem, publicznoscia, tajnymi agentami, Tremontem i telewidzami na calym swiecie. Oskarzenia, ktorych nie zdolaja udowodnic... jesli w ciagu kilku najblizszych sekund Marty nie przechwyci transmisji. 17.17, Long Lake Jon i Randi dotarli do drugiego rzedu stloczonej publicznosci. Przed nimi wznosila sie scena ozdobiona kolorowymi patriotycznymi symbolami. Caly tlum, wszyscy dygnitarze, Victor Tremont i prezydent wpatrywali sie w przemawiajacego z ekranu brytyjskiego premiera, ktory zasypywal Victora Tremonta pochwalami i podziekowaniami.Jon westchnal i skinal na Randi. Przedarli sie przez ostatni rzad ludzi. Zaczeli krzyczec do odwroconego do nich plecami prezydenta. -Tremont jest oszustem i masowym morderca! - ryknal Smith. Pomachal wydrukami tajnych dokumentow. - Sam wywolal epidemie! Dla pieniedzy. Zeby wydrzec miliardy calemu swiatu! Zaskoczony prezydent odwrocil sie na dzwiek pierwszych slow Jona. Victor Tremont tez. -Maja bron! - zawolal. - Ten czlowiek to dezerter, zbuntowany naukowiec i zabojca. Zastrzelcie go! Agenci zeskoczyli ze sceny i rzucili sie w strone Jona. Wtedy zaczela krzyczec Randi. -Tremont caly czas zaraza miliony ludzi! Rozsyla wirusa w antybiotykach. Codziennie wysyla transport zarazonych lekow. Nawet dzisiaj! Nadal al-Hassan i jego ludzie przedzierali sie przez tlum w ich strone. Jack McGraw wydawal rozkazy ochroniarzom. Jon wyrywal sie agentom. Udalo mu sie pomachac papierami. -Mam dowody! Mam dokumenty... Chmara agentow przygniotla go do ziemi. Inni rzucili sie na Randi. Poczula ostry bol w barkach. Znalezli jej uzi. -Jest uzbrojona! Nadal al-Hassan nadciagal z ukryta u boku bronia. 17.18, Lake Magua -Jestesmy na wizji! - krzyknal do mikrofonu Marty. -Jazda! - zawolal Peter. Mercer Haldane wciagnal gleboko powietrze i zaczal mowic. 17.18, LongLake Na scenie pozostali agenci starali sie odsunac prezydenta. Wielki ekran nad klebiacym sie tlumem zgasl na sekunde. Po chwili ukazala sie na nim pelna godnosci twarz Mercera Haldane'a o siwych falistych wlosach. Stal w tajnym laboratorium. Za nim czterej laboranci trzymali wielkie powiekszenia najbardziej kompromitujacych dokumentow. Zdziwiony tlum uciszyl sie.-Nazywam sie Mercer Haldane. Jego slowa zadudnily jak grzmot. Marty'emu udalo sie jakos zwiekszyc glosnosc. - Do zeszlego tygodnia bylem prezesem i dyrektorem wykonawczym Blanchard Pharmaceuticals. Mam wiadomosci o wirusie, ktorych musicie uwaznie wysluchac. Od tego zalezy wasze zycie. Victor Tremont uczynil nam wszystkim wielkie zlo. Zaszokowani widzowie, a nawet tajni agenci, nie odrywali oczu od ekranu. - Dziesiec lat temu przystapil do realizacji potwornego projektu. Nazwal go programem Hades. Podczas wojny w Zatoce zarazil dwunastu zolnierzy rzadkim smiertelnym wirusem, odkrytym przez niego w peruwianskiej dzungli. Potem zarazal zywym wirusem antybiotyki z firmy Blanchard i rozsylal je po calym swiecie. Ten wirus pozostaje w stanie uspionym przez... Prezydent przestal sluchac. Otoczony przez czujnych agentow wpatrywal sie w gigantyczny ekran. Powoli dotarla do niego tresc slow Mercera Haldane'a. Dygnitarze sluchali w skupieniu. Tlum pograzyl sie w pelnym grozy milczeniu, a tymczasem Mercer Haldane podawal dane, daty i liczby. Tlum zaczal szemrac, poczatkowo cicho, jak ledwie slyszalne tornado w oddali, potem coraz glosniej. Agenci puscili Jona i Randi. Na poteznym ekranie Haldane pokazal liste czlonkow zarzadu i udzialowcow VAXHAM Corporation. Zebrani ludzie zdawali sie rozumiec i wierzyc w jego slowa. Prezydent wydal rozkaz i agenci otoczyli Nancy Petrelli, generala Caspara, Bena Sloata, wscieklego generala Salonena i czterech czlonkow zarzadu VAXHAM. Prezydent spojrzal na zebranych. -Sprowadzcie tych dwoje, ktorzy krzyczeli. Chce zobaczyc, co chcieli mi pokazac - powiedzial. Randi minela agentow, wskoczyla na scene i wreczyla mu wydruki. -Panie prezydencie, musi pan natychmiast aresztowac Victora Tremonta. W przeciwnym razie ucieknie i przeleje miliardy dolarow na swoje zagraniczne konta bankowe. Prezydent przejrzal dokumenty i wydal rozkaz. Agenci rozbiegli sie w poszukiwaniu Tremonta. Szef ochrony wbiegl na scene. -Nie ma go, panie prezydencie. Victor Tremont zniknal! Randi rozejrzala sie. -Jon tez! - powiedziala podniesionym glosem. Znajdzcie ich! - zawolal prezydent. 17.36 Podziemne korytarze pod glownym budynkiem Blanchard Pharmaceuticals byly jasno oswietlone, zastawione skrzyniami, starym sprzetem i meblami biurowymi. Ponizej znajdowal sie kolejny poziom, gdzie swiatlo bylo mniej intensywne. Tutaj miescily sie maszyny, ktore ogrzewaly, chlodzily i zaopatrywaly wielki budynek. Wydawaly cichy szum.Ponizej znajdowal sie jeszcze jeden poziom, nieoznaczony. Rzadko odwiedzany. Byl ciemny, wilgotny, poprzecinany waskimi korytarzami. Nie bylo tam cicho. Od scian odbijaly sie echem kroki Tremonta i Nadal al-Hassana. Biegli z szybkoscia i pewnoscia wlasciwa tym, ktorzy wiedza, dokad zmierzaja. Mieli ze soba bron. Mineli stalowe drzwi po prawej stronie. Nie zatrzymali sie, lecz dotarli do sciany przegradzajacej korytarz. Byla gladka jak pozostale sciany glebokiej wilgotnej piwnicy. Po prostu koniec korytarza. Victor wyjal z kieszeni marynarki niewielka czarna skrzynke. Nadal al-Hassan z podniesiona bronia obserwowal niespokojnie korytarz. Tremont wcisnal przycisk. Sciana przesunela sie ciezko w lewo. Za nia ukazaly sie drzwi z najmocniejszej stali, jaka byla dostepna w czasie, gdy zostaly zainstalowane na rozkaz Tremonta. Bylo to wtedy, kiedy produkcja Blancharda przeniosla sie do parku Adirondack. Tremont przekrecil galke i masywne drzwi uniosly sie kilka milimetrow na pneumatycznych podnosnikach. Powoli uchylily sie. -Sprytnie - powiedzial Jon, wychodzac z glownego korytarza z beretta, ktora pewnie trzymal w obu dloniach. Patrzyli w wycelowana w nich bron. Gdy Mercer Haldane przemawial do wstrzasnietej publicznosci, Jon zauwazyl, ze Victor Tremont ucieka. W tlumie Jon nie mogl poruszac sie sprawnie, ale nie mialo to wiekszego znaczenia. I tak go znalazl. Nadal al-Hassan nie wahal sie ani chwili. Na waska twarz wyplynal slaby usmiech. Przekrecil pistolet i strzelil, zanim przebrzmialo echo slow Jona. Kula chybila Smitha o wlos. Jon tez sie nie wahal. Ale nie chybil. Wszystkie potwornosci minionych dwoch tygodni wrocily do niego w jednej chwili. Nacisnal spust i al-Hassan padl bezglosnie do przodu. Rozciagnal sie jak dlugi na ziemi. Na szarym betonie przy glowie Araba zaczela sie tworzyc kaluza krwi. Kula Tremonta tez nie chybila. Jon poczul piekacy bol w lewym udzie. Rzucilo nim na sciane. Kolejne dwie kule minely go i odbily sie rykoszetem, swiszczac w glownym korytarzu. Wsparty o sciane Jon staral sie nie stracic przytomnosci. Znow strzelil. Kula trafila Tremonta w prawe ramie. Zatoczyl sie na wpol otwarte drzwi i wypuscil pistolet, ktory z metalicznym brzekiem upadl na ziemie. Dzwiek uderzajacej o beton broni odbijal sie echem jak krzyk umierajacego. Jon ruszyl w strone zbrodniarza, powloczac krwawiaca noga. Tremont nie cofal sie. Podniosl glowe. Wciaz wierzyl, ze kazdego mozna kupic. -Dam ci milion dolarow! Piec milionow! -Nie masz miliona dolarow. Za pozno. Juz nie zyjesz. Wysla cie na krzeslo elektryczne. -Nie znajda mnie. W tym pokoju jest wszystko - kiwnal glowa za siebie, w strone na wpol otwartych drzwi. - To schron. Tak im powiedzialem. Potem zniszczylem plany. Nikt o nim nie wie. Kazalem go zbudowac cudzoziemcom. Mam jedzenie, picie, lozka, ksiazki, komputer, telewizje. Moge tu przezyc cale miesiace. Nawet rok, jesli bede musial. Pieniadze przelano tam, gdzie nikt ich nie znajdzie. Nie znajda mnie. Kiedy wyjde, bede innym czlowiekiem, z broda i kolorowymi szklami kontaktowymi. -Wiedzialem, ze masz jakis plan awaryjny. -Nie jestem glupcem, Smith. To jedyne miejsce, ktore nikomu nie przyjdzie do glowy. -Nie jestes glupcem - przyznal Jon - tylko wampirem. Morderca milionow ludzi. Za to rozprawi sie z toba swiat. Ale zabiles tez Sophie, a to moja osobista sprawa. I za to zaplacisz. Jednym skinieniem reki przerwales jej zycie, kazales ja zlikwidowac. Teraz moja kolej. -Polowe! Dam ci polowe! Albo caly miliard. Wiecej! - Tremont skulil sie przy poteznych drzwiach. Drzal ze strachu. Jon skoczyl do przodu. W obu rekach trzymal pewnie berette. -Kochalem ja, Tremont.A ona kochala mnie. Teraz... -Nie, Jon - uslyszal za soba glos Randi. - Nie rob tego. Nie jest tego wart. -Co ty mozesz wiedziec? Ja ja kochalem, do jasnej cholery! Zacisnal mocniej palec na spuscie. -Juz po nim. Jon. Jest tu FBI. Tajne sluzby. Maja ich wszystkich. Surowica jest juz w drodze, zeby pomoc umierajacym, i skonfiskowano wszystkie antybiotyki. Pozwol, zeby sie nim zajeli. Niech swiat sie nim zajmie. Smitha ogarnela dzika zlosc. Oczy zarzyly sie jak wegle. Zacisnal zeby. Zrobil jeszcze jeden krok. Od wykrzywionej twarzy Tremonta jego berette dzielily tylko centymetry. Dyrektor probowal znow cos powiedziec, ale zaschlo mu w gardle. Wydobyl z siebie tylko placzliwy jek. -Jon? - glos Randi nagle zmiekl. Obejrzal sie przez ramie i zobaczyl Sophie. Cudowna twarz z duzymi, inteligentnymi oczami i slodkim usmiechem. Zamrugal. Nie, to byla Randi. Sophia. Randi. Potrzasnal glowa, zeby oczyscic umysl. Wiedzial, czego chciala Sophia i czego zyczylaby sobie Sophia. Znowu wciagnal gleboko powietrze. Popatrzyl przez chwile na trzesacego sie Tremonta. Opuscil bron i cofnal sie, powloczac ranna noga. Minal Randi i przedarl sie przez grupe agentow. Niektorzy z nich probowali go zatrzymac. -Dajcie mu przejsc - powiedziala lagodnie Randi. - Nic mu nie bedzie. Dajcie mu teraz spokoj. Jon slyszal ja, lecz oslepily go lzy, ktore cisnely mu sie do oczu. Nie mogl ich powstrzymac. Nie chcial. Splywaly po policzkach. Skrecil w glowny korytarz i pokustykal w strone schodow. Epilog Szesc tygodni pozniej, poczatek grudnia Santa Barbara, Kalifornia Santa Barbara... miasto palm i karmazynowych zachodow slonca. Miasto mew i lsniacych jachtow z bialymi zaglami lopoczacymi na turkusowych wodach kanalu. Miasto pieknych mlodych kobiet i przystojnych mlodziencow w skapych strojach kapielowych. Doktor medycyny Jon Smith, byly wojskowy, staral sie zajac umysl uroda tego leniwego raju, w ktorym wszelkie wysilki wydaja sie bezcelowe, a glownym zajeciem jest rozkoszowanie sie zyciem, przyroda i marzeniami.Niezle musial sie natrudzic, zeby wystapic z wojska. Nie chcieli, zeby odchodzil, ale wiedzial, ze tylko w ten sposob moze odzyskac motywacje do dalszego zycia. Pozegnal sie z przyjaciolmi w Instytucie, zatrzymal na dluzej w gabinecie Sophii. Jakis gorliwy mlodzieniec z szuflada pelna dyplomow porozkladal juz swoje rzeczy tam, gdzie kiedys lezaly jej piora, notatki i perfumy. Z mniejszym zalem zajrzal do swojego biura. Bylo puste i czekalo na jego nastepce. Potem poszedl pozegnac sie z nowym dyrektorem. Gdy stanal w drzwiach jego gabinetu, wydawalo mu sie, ze slyszy tubalny glos generala Kielburgera, ktory ostatecznie okazal sie przyzwoitym czlowiekiem, o co nikt by go nie podejrzewal. Potem zlecil agencji nieruchomosci uporzadkowanie domu i wystawienie go na sprzedaz. Wiedzial, ze nie moglby tam mieszkac, nie bez Sophii. Przerazajace kulisy programu Hades byly pozywka dla mediow jeszcze przez wiele tygodni. Wychodzilo na jaw coraz wiecej rewelacji o planach Victora Tremonta, donoszono o kolejnych aresztowaniach szacownych urzednikow sektora prywatnego i publicznego. Po cichu wycofano oskarzenia przeciw Smithowi, Randi Russell, Martinowi Zellerbachowi i tajemniczemu Anglikowi. Nie przyjmowali zaproszen na wywiady i oficjalnych podziekowan za ich wyczyn. Szczegoly utajniono ze wzgledu na bezpieczenstwo narodowe. Jon nie byl zadowolony, gdy pewna przedsiebiorcza dziennikarka wyszperala fragmenty jego zyciorysu zwiazane z Instytutem, Somali, Berlinem Zachodnim i Irakiem, a potem probowala powiazac je z faktem, ze udalo mu sie zdemaskowac kryminalna dzialalnosc Victora Tremonta i jego poplecznikow. Pocieszal sie tym, ze z uplywem czasu media zainteresuja sie innymi tematami i jesli uda mu sie wyjechac gdzies daleko i w miare mozliwosci zerwac wiezy z przeszloscia... zainteresowanie jego osoba w koncu oslabnie. I nie umieszcza go w podrecznikach historii nawet w przypisie. Zatrzymal sie na jeden dzien w Council Bluffs w stanie Iowa, zeby odwiedzic miasteczko swojego dziecinstwa. Zrobil sobie spacer po miejskim parku z fontanna i starymi drzewami. Wyszedl na Bennett Avenue, zeby posiedziec na parkingu przed szkola imienia Abrahama Lincolna. Przypominal sobie dni dziecinstwa spedzone z Billem i Martym. Wtedy wszystko bylo duzo prostsze. Nazajutrz odlecial do Kalifornii i zamieszkal w tym spokojnym miescie, w ktorym domy kryte sa czerwona dachowka i gdzie panuje atmosfera dawnych czasow. Wynajal domek nad plaza niedaleko domu Remakow w Montecito i dwa razy w tygodniu grywal w pokera z grupa profesorow uniwersyteckich i pisarzy. Jadal w miejscowych restauracjach, spacerowal nad oceanem i nigdy nie nawiazywal rozmow z nieznajomymi. Wydawalo mu sie, ze nie ma nic do powiedzenia. Siedzial teraz boso na tarasie, ubrany tylko w krotkie spodenki, i wpatrywal sie w spowite chmurami wyspy. Powietrze nasycone bylo morska sola i choc dzien byl chlodny, slonce rozgrzewalo go az do kosci. Zadzwonil telefon. -Czesc, zolnierzu. Glos Randi byl pogodny. Poczatkowo dzwonila prawie codziennie. Trzeba bylo zajac sie rzeczami i mieszkaniem Sophii. Oboje chcieli miec to jak najszybciej za soba i kazde z nich wybralo kilka drobiazgow na pamiatke. Potem Randi dzwonila pare razy w tygodniu i zdal sobie sprawe, ze sprawdza go. O dziwo, martwila sie o niego. -Czesc, szpiegu - odparl. - Gdzie teraz jestes? -W Waszyngtonie. Duze miasto, pamietasz? Odwalam tutaj moja skromna, nudna robote w biurze. Ech, zycie pelne przygod. Chyba nie dostane w najblizszym czasie nowego zadania w terenie, ale cos mi sie zdaje, ze szykuja cos duzego. Tymczasem mysla chyba, ze przyda mi sie odpoczynek. Moze przyjedziesz na swieta? To slonce i piekna pogoda musza ci juz chyba dzialac na nerwy. -Przeciwnie. Bardzo mi odpowiadaja. A swieta zamierzam spedzic sam na sam ze swietym Mikolajem. -Bedziesz tesknil za mna i Martym. Na pewno. Spedzamy swieta razem. Oczywiscie nie ma sily, ktora wyciagnelaby go z jego malego domku, wiec musze do niego pojechac. Zachichotala. - Uczynil z Samsona element systemu ochronnego. Powinienes zobaczyc ich razem. Marty uwielbia, kiedy Samsonowi scieka slina z klow. Twierdzi, ze Samson kontroluje te funkcje fizjologiczna. Przerwala. - Jestes lekarzem. Co o tym sadzisz? -Sadze, ze obydwaj sa stuknieci. Kto gotuje? -Ja. W przeciwienstwie do nich, nie jestem stuknieta. Chce przygotowac cos jadalnego. Co lubisz? Tradycyjnego indyka? A moze pieczone zeberka? Albo swiateczna ges? Tym razem on sie rozesmial. -Nie dam sie namowic na przyjazd. Przynajmniej jeszcze nie teraz. Spojrzal na spokojne, polyskujace w sloncu wody Pacyfiku. Tutaj, w Santa Barbara, wychowaly sie Sophia i Randi. Pierwszego dnia przejechal obok ich rodzinnego domu. Byla to piekna hacjenda wybudowana na skale, z ktorej rozciagaly sie malownicze widoki na ocean. Randi nie zapytala go, czy tam byl. Pewnych spraw nadal nie chcieli poruszac. Rozmawiali jeszcze przez jakies piec minut i w koncu pozegnali sie. Po odlozeniu sluchawki Jon pomyslal o Peterze, ktory wrocil do gorskiej siedziby w Kolorado, gdy tylko uzyskal pozwolenie na opuszczenie Waszyngtonu. Jak przypuszczal Jon, odniosl powierzchowne rany i tylko pekniete zebro sprawialo mu nadal bol. W zeszlym tygodniu Jon zadzwonil do niego, zeby zapytac, jak sie czuje, ale odpowiedziala automatyczna sekretarka. Zostawil wiadomosc. Po godzinie zatelefonowal jakis przemadrzaly urzednik z informacja, ze pan Howell jest na przedluzonym urlopie i przez ponad miesiac nie bedzie mozna z nim rozmawiac. "Ale prosze sie nie martwic, doktorze Smith. Pan Howell skontaktuje sie z panem zaraz po powrocie". Tlumaczenie: Peter wyjechal, zeby wziac udzial w jakiejs operacji. Jon zamknal oczy. Cieply wiatr od ladu wichrzyl mu wlosy i poruszal szklanymi dzwoneczkami w kacie tarasu. Gdzies daleko na plazy zaszczekal pies. Slyszal smiech dzieci, krzyk mew. Oparl bose stopy o balustrade i poczul, ze robi sie senny. -Nie ma pan juz dosc tej sielanki? - uslyszal za soba glos. Podskoczyl. Nie slyszal otwierania drzwi ani krokow na drewnianej podlodze wynajetego domu. Odruchowo siegnal po berette, ale przeciez zostawil ja w waszyngtonskim sejfie. Przez krotka chwile znow znalazl sie na tropie Victora Tremonta, czujny, ostrozny... i zywy. -Kto to, do diabla! Odwrocil sie. -Dzien dobry, pulkowniku Smith. Jestem panskim wielbicielem. Nazywam sie Nathaniel Frederick Klein. W otwartych przesuwanych szklanych drzwiach na taras stal mezczyzna sredniego wzrostu, ubrany w wygnieciony czarny garnitur. W lewym reku trzymal walizke z cielecej skory. Prawa chowal do kieszeni marynarki wytrychy. Mial wysokie czolo, okulary w drucianej oprawce osadzone wysoko na dlugim nosie i blada cere, ktora nie wykazywala dluzszego kontaktu ze sloncem od zeszlego lata.- Doktorze Smith - poprawil go Jon. -Prosto z Waszyngtonu? Klein usmiechnal sie lekko. - Niech bedzie, doktorze Smith. Tak, przyjechalem od razu z lotniska. Chce sie pan dalej bawic w zgadywanke? -Chyba nie. Wyglada pan na kogos, kto ma duzo do powiedzenia. -Naprawde? Usiadl w rozkladanym fotelu. - Co za spostrzegawczosc. Ale jak slyszalem, to jedna z panskich zalet. Wyrecytowal krotka historie zycia Jona od urodzin, przez szkole, do wojska. Jon poczul, ze coraz bardziej zaglebia sie w fotel. Znowu zamknal oczy. Westchnal. Klein skonczyl i Jon otworzyl oczy. -Przypuszczam, ze ma pan to w swojej walizce. Podczas lotu nauczyl sie pan wszystkiego na pamiec. Klein pozwolil sobie na usmiech. -Wlasciwie nie. Zabralem gazety z calego miesiaca. Mam zaleglosci w czytaniu. Podczas lotu moglem je troche nadrobic. "Field and Stream". Tego rodzaju pisma. Rozluznil krawat i zgarbil sie ze zmeczenia. - Doktorze Smith, od razu przejde do rzeczy. Takich jak pan nazywamy "zerem z mozliwosciami..." -Jak? -"Zerem z mozliwosciami" - powtorzyl. - Nie ma pan zajecia. Przezyl pan wlasnie straszna tragedie, ktora nieodwracalnie zmienila pana zycie. Ale nadal jest pan lekarzem i wiem, ze to dla pana wazne. Zna sie pan na broni, nauce, wywiadzie i zastanawiam sie, co jeszcze jest dla pana wazne. Nie ma pan rodziny i tylko garstke bliskich przyjaciol. -Tak - odparl cierpko Jon. - I jestem niezdolny do pracy. Klein rozesmial sie. -Watpie. Kazda z nowych miedzynarodowych agencji detektywistycznych przyjelaby pana z otwartymi ramionami. Oczywiscie taka praca nie jest dla pana. Jedno spojrzenie na panskie CV wystarczy, zeby kazdy, kto ma choc troche oleju w glowie, zorientowal sie, ze jest pan kims w rodzaju wolnego strzelca. A to oznacza, ze mimo lat spedzonych w wojsku naprawde ceni pan sobie niezaleznosc. Lubi pan chodzic wlasnymi sciezkami, ale nadal ma pan silne poczucie patriotyzmu i jest pan wierny zasadom, ktorych nie znajdzie pan w zadnej innej firmie poza wojskiem. -Nie zamierzam zakladac firmy. -To dobrze. Prawdopodobnie skonczyloby sie to fiaskiem. Nie twierdze, ze zakladanie jej nie byloby przyjemne. Ma pan przedsiebiorcza nature. Przeszedlby pan przez cale pieklo organizowania firmy, zapewnilby pan jej wielki sukces, a gdy wszystko chodziloby jak w zegarku, albo by pan ja sprzedal, albo zrujnowal. Ludzie z inicjatywa z definicji sa kiepskimi administratorami. Zbyt szybko sie nudza. -Sadzi pan, ze wszystko o mnie wie? Kim pan do diabla jest? -Zaraz do tego dojdziemy. Powiedzialem: "zero z mozliwosciami". Mysle, ze wyjasnilismy sobie druga czesc tego terminu. Co do "zera", chodzi o to, jak nieszczesne wydarzenia sprzed dwoch miesiecy wplynely na pana. Zmiany zewnetrze latwo zaobserwowac: porzucil pan prace, sprzedal dom, odbyl pielgrzymke do miejsc z przeszlosci, izolowal sie od starych przyjaciol, przeprowadzil sie pan na drugi koniec kraju. Chyba niczego nie opuscilem? Jon przytaknal w myslach. -Dobrze, zaciekawil mnie pan. Przejdzmy do zmian wewnetrznych. Ale jesli to promocja sesji terapeutycznej, nie jestem zainteresowany. -Jest pan drazliwy, moglem sie tego spodziewac. Jak mowilem, nie wiemy... pan tez prawdopodobnie nie wie... jak bardzo to wszystko zmienilo pana wewnetrznie. W tej chwili jest pan praktycznie taka sama zagadka dla siebie, jak i dla wszystkich innych. Jesli mam racje, czuje sie pan sklocony ze swiatem, jakby stracil pan w nim swoje miejsce. Nie znajduje pan tez motywacji, zeby zyc dalej. Klein przerwal i przybral lagodniejszy ton. - Ja tez stracilem zone. Zmarla na raka. Musi pan wiedziec, ze bardzo panu wspolczuje. Jon przelknal sline i nic nie powiedzial, -Stad moja wizyta. Upowazniono mnie, zebym zaproponowal panu prace, ktora moze pana zaciekawic. -Nie potrzebuje i nie chce zadnej pracy. -Tu nie chodzi o prace lub pieniadze, choc bedzie pan dobrze zarabial. Chodzi o pomoc ludziom, rzadom, srodowisku, wszystkim, ktorzy przezywaja jakis kryzys. Zapytal pan, kim jestem, ale nie moge tego wyjawic, jesli nie zgodzi sie pan na podpisanie zobowiazania do zachowania tajemnicy. Powiem jedno: w wysokich kregach rzadowych mowi sie o panu. Tworzymy niewielka elitarna grupe wolnych strzelcow takich jak pan, ktorzy maja wysokie morale, lecz niewiele zobowiazan na tym swiecie. Praca moze sie wiazac od czasu do czasu z trudnymi warunkami bytowania, na pewno z podrozami i niebezpieczenstwem. Nie wszyscy na to ida. Niewielu ma odpowiednie kwalifikacje. Czy ta sprawa choc troche pana zainteresowala? Jon przyjrzal sie Kleinowi. W okularach odbijalo sie slonce. -Jak nazywa sie ta grupa? - zapytal w koncu Jon. -Chwilowo Specjalne Sluzby Polowe. Niewinna nazwa, ktora przepadnie w papierach. Oficjalnie wchodzi w sklad armii, ale naprawde jest niezalezna. Praca bez splendoru, ale bardzo wazna. Jon odwrocil sie, zeby spojrzec na ocean, jakby mogl z niego wyczytac przyszlosc. Wciaz towarzyszyl mu bol po stracie Sophii, ale z uplywem dni nauczyl sie z nim zyc. Nie wyobrazal sobie, ze jeszcze kiedys sie zakocha, ale moze ktoregos dnia inaczej na to spojrzy. Przypomnial sobie chwile, w ktorej zaskoczyl go Klein. Siegnal po berette. Byla to calkowicie odruchowa reakcja. Nie przypuszczal, ze zachowa sie w ten sposob. -Przebyl pan dluga droge, zeby uzyskac odpowiedz - powiedzial wymijajaco. -Naszym zdaniem to wazne pytanie. Jon pokiwal glowa. -Jak mam sie z panem skontaktowac, gdybym kiedys chcial skorzystac z propozycji? Klein wstal. Sprawial wrazenie kogos, kto wykonal swoje zadanie. Siegnal do wewnetrznej kieszeni marynarki i wyjal zwykla biala wizytowke z nazwiskiem i waszyngtonskim numerem telefonu. -Prosze sie nie zniechecac formalnosciami. Niech pan tylko poda moje nazwisko i poprosi o rozmowe ze mna. Wtedy zaczniemy dzialac. -Nie powiedzialem, ze zadzwonie. Klein pokiwal glowa w zamysleniu. Spojrzal na rozciagajaca sie z tarasu imponujaca panorame. Niedaleko przeleciala biala mewa z podwinietymi nozkami, niesiona powiewem znad oceanu. -Ladnie tu. Ale za duzo palm jak na moj gust. Podniosl walizke i ruszyl w strone drzwi. - Niech pan nie wstaje. Znam droge. I zniknal. Jon przesiedzial na tarasie jeszcze godzine, potem otworzyl furtke i wyszedl na plaze. Piasek byl cieply. Odruchowo skrecil w lewo na codzienny spacer. Za nim bylo slonce, przed nim plaza ciagnela sie w nieskonczonosc. Spacerowal i myslal o przyszlosci. Doszedl do wniosku, ze najwyzszy czas cos zmienic. KONIEC This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-06 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/