PALMER MICHAEL Przeblyski pamieci MICHAEL PALMER (Flashback) Przelozyl Zygmunt Halka Opowiesc ta jest fikcyjna. Nazwiska,postacie, tlo akcji i wydarzenia sa wytworem wyobrazni autora. Wszelkie podobienstwo do rzeczywistych zdarzen, miejsc i osob, zyjacych lub zmarlych, jest jedynie przypadkowe. DlaNMSW ciagu trzech lat pisania Przeblyskow pamieci wiele osob nie szczedzilo mi zachety, sluzac pomoca i opiniami, wsrod nich moj agent-Jane Rotrosen Berkey, wydawca - Linda Grey, redaktor - Beverly Lewis, moja rodzina i przyjaciele Billa W. Wszystkim im goraco dziekuje MSP Fahnouth, Massachusetts 1988 Jezeli dochowam tej przysiegi i nie zlamie jej, obym osiagnal pomyslnosc w zyciu i pelnieniu tej sztuki, cieszac sie uznaniem ludzi po wszystkie czasy, jezeli ja przekrocze i zlamie, niech mnie los przeciwny dotknie. Zakonczenie Przysiegi Hipokratesa 377? p.n.e.Swiety Piotrze nic wzywaj mnie, bo nic moge przyjsc. Zaprzedalem moja dusze firmie. Merle Travis Prolog 10 stycznia Dwa... trzy... cztery... Lezac na plecach, Toby Nelms liczyl przesuwajace sie nad jego glowa swiatla. Mial osiem lat, lecz byl maly jak na swoj wiek; mial geste, rudobrazowe wlosy i piegi, pokrywajace gorna czesc policzkow i nasade nosa. Przez pewien czas po tym, jak jego ojciec zostal przeniesiony z polnocnej czesci stanu Nowy Jork do TJ Carter Paper Company w Sterling, w stanie New Hampshire, byl dla swoich kolegow klasowych w Bouquette Elementary School popychadlem. Przezywali go "indyczym jajem" albo "komisem". Sytuacja zmienila sie na lepsze dopiero wowczas, gdy postawil sie Jimmy'emu Barnesowi, szkolnemu tyranowi, za co zreszta dostal od niego przy okazji ciezkie lanie. Piec... szesc... siedem... Toby podrapal sie po guzie, ktory zrobil mu sie obok siusiaka - u nasady nogi i byl zrodlem uporczywego bolu. Lekarze powiedzieli, ze zastrzyk sprawi mu ulge, lecz bol nie ustepowal. Nie pomagala rowniez muzyka, ktora, jak obiecywaly pielegniarki, powinna go zrelaksowac. Melodia byla przyjemna, ale brakowalo slow. Drzacymi rekami siegnal do glowy i sciagnal z uszu sluchawki. Osiem... dziewiec... Swiatla zmienialy barwe: biale, potem zolte, rozowe, w koncu czerwone. Dziesiec... jedenascie... W nastepstwie bojki z Jimmym przestal byc popychadlem; po lekcjach koledzy zaczeli go zapraszac do wspolnych powrotow do domu. Wybrano go nawet na przedstawiciela klasy w radzie uczniowskiej. Przyjemnie bylo znow chodzic z ochota do szkoly, po miesiacach udawania roznych dolegliwosci, byle tylko zostac w domu. Teraz, z powodu guza, straci caly tydzien. To nie fair. Dwanascie... trzynascie... Przesuwajace sie nad jego glowa czerwone swiatla stawaly sie coraz jasniejsze. Toby z calych sil zacisnal powieki, lecz czerwien robila sie coraz goretsza i intensywniejsza. Sprobowal przyslonic oczy ramieniem, lecz to nic nie pomoglo. Palace, krwiste swiatlo przewiercalo reke i coraz bardziej klulo go w oczy. Zaczal cicho plakac. -Nie placz, Toby. Doktor zoperuje ci ten maly guzek i przestanie bolec. Nic chcesz sluchac muzyki? Wiekszosc naszych pacjentow twierdzi, ze przynosi im ulge. Toby potrzasnal glowa, nastepnie powoli opuscil reke. Swiatla nad glowa zniknely, w ich miejscu pojawila sie twarz pielegniarki, ktora usmiechala sie do niego. Byla siwa, pomarszczona i stara - tak stara jak ciotka Amelia. Miala pozolkle konce zebow, a na policzkach plamy jasnoczerwonego makijazu. Kiedy na nia patrzyl, skora na jej twarzy napiela sie, policzki zapadly, zmarszczki zniknely, a miejsca pod makijazem i powyzej, gdzie znajdowaly sie oczy, zrobily sie puste i czarne. -Spokojnie, Toby, no... Toby ponownie przyslonil oczy reka i znow to nie pomoglo. Skora na twarzy pielegniarki napinala sie coraz bardziej, nastepnie zaczela odpadac platami, odslaniajac biale kosci. Czerwien makijazu splywala jak krew po kosciach policzkow, a miejsca, gdzie kiedys byly oczy, promieniowaly swiatlem -N o, no, Toby, uspokoj sie... -Pozwol mi wstac. Prosze, pozwol mi wstac. Toby chcial wykrzyczec te slowa, lecz z gardla wydobyl mu sie jedynie niski pomruk, jak zgrzyt, gdy po plycie przesuwa sie palcem igle adapteru. -Pozwol mi wstac. Prosze, pozwol mi wstac. Okrywajace go przescieradlo zostalo sciagniete i Toby zadrzal z zimna. -Zimno mi - krzyczal bezglosnie. - Przykryjcie mnie. Pozwolcie mi wstac, prosze. Mamo! Chce do mamy! Odezwal sie meski glos - niski i spokojny. Toby poczul rece wokol swoich kostek i pod pachami, unoszace go coraz wyzej z wozka na kolkach, na ktorym lezal. W pokoju rozbrzmiewala ta sama muzyka. Teraz ja slyszal bez sluchawek. -Ostroznie, przyjacielu. Rozluznij sie! Toby otworzyl oczy. Zobaczyl nad soba zamglona twarz. Zamrugal raz i drugi, lecz twarz ponizej niebieskiego czepka pozostala zamglona. Wlasciwie to nic byla twarz, tylko skora, w ktorej powinny sie znajdowac oczy, nos i usta. Krzyknal ponownie i znow odpowiedziala mu cisza. Unosil sie bezsilnie w przestrzeni. Chce do mamy! -Kladziemy cie, przyjacielu powiedzial mezczyzna bez twarzy. Toby poczul pod plecami zimna plyte. W poprzek jego piersi zacisnal sie szeroki pas. Tylko guz, zaskowyczal bezglosnie. Nie skaleczcie mojego siusiaka. Obiecaliscie, ze go nie skaleczycie. -W porzadku, Toby, teraz cie uspimy. Odprez sie, sluchaj muzyki i zacznij liczyc od stu wstecz w nastepujacy sposob: sto... dziewiecdziesiat dziewiec... dziewiecdziesiat osiem... -Sto... dziewiecdziesiat dziewiec... - Toby wypowiadal po kolei slowa, lecz zdawal sobie sprawe, ze nikt ich nie slyszy. - Dziewiecdziesiat osiem... dziewiecdziesiat siedem... -Poczul dotyk lodowato zimnej wody pomiedzy brzuchem a szczytem uda, w miejscu gdzie byl guz, a potem na siusiaku. - Dziewiecdziesiat szesc... dziewiecdziesiat piec. - Przestancie. To mnie boli. Prosze! -W porzadku, spi. Jestes gotow, Jack? Zespol? - Meski glos, ten sam, ktory Toby juz kiedys slyszal. Ale gdzie? Gdzie? - Marie, podkrec odrobine muzyke. Dobrze, wystarczy. W porzadku, zaczynajmy. Poprosze skalpel... Glos lekarza. Tak, to byl on. Lekarz, ktory go badal na oddziale pogotowia. Mial lagodne oczy. Doktor, ktory obiecal, ze nie... Skalpel? Jaki skalpel? Po co? W tym momencie zobaczyl refleks swiatla w malym, srebrzystym ostrzu, ktore zblizalo sie do guza nad jego pachwina. Probowal sie poruszyc, odepchnac je, lecz pas zacisniety mocno w poprzek piersi unieruchamial mu rece wzdluz bokow. Z poczatku nie czul strachu, jedynie zaskoczenie i ciekawosc. Obserwowal cienkie ostrze, ktore obnizalo sie, a w koncu dotknelo skory obok siusiaka. W tym momencie wstrzasnal nim bol, jakiego nigdy dotad nic zaznal. -Czuje go! Czuje go! - wrzasnal. - Przestancie! Boli mnie! Skalpel wniknal glebiej, nastepnie zaczal ciac. Przecial guz, po czym zawrocil ku nasadzie siusiaka. Z przecietej skory plynela obficie krew. Toby nie przestawal krzyczec. -Gotowe. Odsysaj! - uslyszal spokojny glos doktora. -Boli mnie! Czuje wszystko! Prosze przestancie! - blagal Toby. Wierzgal nogami, probujac z calej sily uwolnic sie od krepujacego pasa. -Mamo, tato, pomozcie mi! Blyszczace ostrze, teraz usmarowane krwia, wynurzylo sie z przecietego guza. Toby zobaczyl, jak w miejsce noza zaglebiaja sie w ranie nozyce, ktore otwieraja sie, zamykaja, otwieraja, zamykaja... zblizajac sie coraz bardziej do nasady siusiaka. Kazdy ich ruch sprawial potworny bol prawie przekraczajacy granice ludzkiej wytrzymalosci. Prawie... -Nie rozumiecie? krzyczal Toby, probujac argumentowac jak dorosly. - Jestem przytomny. To boli. To mnie boli! Nozyce powedrowaly dalej, obejmujac nasade jego siusiaka. -N i e! Nie dotykajcie go! Nic dotykajcie go! -Gazik! Predko, gazik. Dobrze, tak jest lepiej. Teraz jest dobrze. Nozyce posunely sie dalej. W miejscu gdzie byl siusiak i jadra, Toby czul teraz pustke. Nie robcie mi tego... nie robcie... Nie wypowiedzial tych slow glosno - zabrzmialy jedynie w jego mozgu. Zebrawszy wszystkie sily, ponownie sprobowal uwolnic sie od krepujacego go pasa. Zobaczyl nad soba doktora, tego o lagodnych oczach, ktory obiecal mu, ze nic poczuje bolu. Trzymal cos w reku... cos krwawego... pokazujac to wszystkim obecnym. Toby glowil sie, co to jest jaka rzecz jest warta takiego zainteresowania. Naraz wszystko stalo sie dla niego jasne. Przerazony spojrzal na miejsce, w ktorym byl guz. Guza nic bylo, ale nie bylo rowniez siusiaka... ani jader. Zamiast nich dostrzegl jedynie krwawa ziejaca dziure. W tym momencie zapiecie pasa, krepujacego jego piers, puscilo. Wywijajac na oslep rekami i nogami, uciekl ze stolu, kopiac po drodze lekarzy, pielegniarki i wszystko, co mu stanelo na drodze. Roztrzaskal zrodlo oslepiajacego swiatla nad glowa tace z blyszczacymi stalowymi instrumentami pospadaly na podloge. -Zlapcie go, zlapcie! - uslyszal krzyk doktora. Tlukac piesciami i nogami, Toby wywrocil polke z butelkami. Krew z jednej z rozbitych butelek obryzgala mu nogi. Zaczal uciekac w strone drzwi... jak najdalej od twardego stolu... jak najdalej od pasow. -Zatrzymac go!... Zatrzymac! Czyjes silne rece zlapaly go za ramiona, ale paroma kopniakami zdolal sie uwolnic. Po chwili rece znow go objely. Meskie, silne ramiona zacisnely sie wokol jego piersi i pod broda. -Uspokoj sie, Toby - powiedzial doktor. - Wszystko w porzadku. Jestes bezpieczny. To ja, twoj tata. Toby przekrecil sie, probujac z calej sily sie wysliznac. -Toby, przestan, prosze. Posluchaj mnie. Przysnil ci sie koszmar. To byl tylko sen, nic wiecej. Po prostu zly sen. Glos byl inny niz doktora. Toby dalej walczyl, choc mniej zawziecie. -W porzadku, synu, uspokoj sie. Jestem twoim tata. Nikt nie zrobi ci krzywdy. Toby przestal sie wyrywac. Ramiona opasujace mu piers i przyciskajace podbrodek rozluznily uscisk. Ktos bardzo powoli odwrocil go ku sobie. Otworzywszy oczy, zobaczyl zatroskana twarz ojca. -Toby, widzisz mnie? Jestem twoim ojcem. Poznajesz mnie? -Ja tez tu jestem Twoja mama. Toby Nelms spojrzal wpierw na ojca, potem na zmartwiona twarz matki. Nastepnie z przerazeniem, ktore wciaz odczuwal, pomacal reka z przodu pidzamy. Siusiak byl na swoim miejscu. Jadra takze. Czy to byl sen? Zawstydzony, zbyt slaby, zeby plakac, polozyl sie na podlodze. W pokoju panowal straszny balagan. Wszedzie lezaly porozrzucane zabawki i ksiazki. Drzwi do biblioteczki byly otwarte, a rzeczy z gornej polki wyrzucone. Radio i male akwarium, mieszkanie zlotej rybki, Benny, lezaly roztrzaskane na podlodze. Wsrod okruchow szkla spoczywala martwa Benny. Bob Nelms wyciagnal reka ku synowi, lecz chlopiec nie zareagowal. Nie spuszczajac oka z rodzicow, sunal do tylu po podlodze, po czym wstal i wrocil do lozka. Znow dotknal sie z przodu. -Toby, dobrze sie czujesz? - zapytala cicho matka. Chlopiec nie odpowiedzial. Przetoczywszy sie na drugi bok, tylem do rodzicow, zwinal sie w klebek i wbil pusty wzrok w sciane. Rozdzial 1 Niedziela trzydziestego czerwca byla ciepla i senna. Na kretej szosie numer szesnascie, prowadzacej z Portsmouth w New Hampshire prawie do granicy kanadyjskiej, nieliczne samochody przebijaly sie leniwie przez fale goracego powietrza. Nad zachodnim horyzontem wisial fioletowy wal chmur burzowych. Dla Zacka Iversona jazda na polnoc, zwlaszcza w takie popoludnia, byla odkad siegnal pamiecia najwieksza przyjemnoscia. Jechal ta trasa juz ze sto razy, lecz kazdy przejazd, najpierw przez pastwiska na poludniu, potem przez wioski i lagodne wzgorza, w koncu przez Gory Biale, przynosil nowe widoki, nowe odczucia. Furgonetka Zacka, zdezelowany pomaranczowy volkswagen, byla wyladowana pudlami, odzieza i roznymi dziwnymi okazami mebli. Rozparty na siedzeniu pasazera Cheapdog opieral pysk na parapecie, delektujac sie rzadka mozliwoscia ogladania swiata z odwianymi znad oczu kudlami. Jego pan, nie przerywajac jazdy, siegnal reka i podrapal zwierze za uchem. Od czasu gdy Connie zniknela z jego zycia i sprzedal wiekszosc mebli, Cheapdog stal sie dla niego opoka wyspa na morzu niepewnosci i ciaglych zmian. Niepewnosc i zmiany. Zack usmiechnal sie ze zdenerwowaniem. Od ilu juz lat daty trzydziesty czerwca i pierwszy lipca staly sie ucielesnieniem tych slow? Wakacyjne prace w szkole sredniej, cztery lata na uczelni i cztery dalsze na wydziale medycyny, osiem lat stazu najpierw na chirurgii, a potem na neurochirurgii - tyle zmian, tyle znaczacych trzydziestych czerwca. Dzisiejszy bedzie ostatni w tym lancuszku - noz, odcinajacy pierwsza polowe jego zycia od drugiej. Ten za rok minie prawdopodobnie jako najzwyklejszy, normalny dzien. Autostrada numer szesnascie zwezila sie i prowadzac w strone gor, zmienila profil na bardziej wlasciwy dla kolejki gorskiej. Zack spojrzal na zegarek. Druga trzydziesci. Frank i Sedzia byli o tej porze w klubie, prawdopodobnie przy czwartym lub piatym dolku. Obiad bedzie nie wczesniej niz o szostej. Nie widzial powodu, zeby sie spieszyc. Zatrzymal sie na przydroznym parkingu. Cheapdog poruszyl sie niecierpliwie na siedzeniu, czujac, ze przerwa w podrozy jest przeznaczona dla niego. -Masz racje, kudlaty pyszczku - powiedzial Zack. - Zaraz bedziesz wolny. Ale przedtem... Z przerwy miedzy siedzeniami wydobyl postrzepiona ksiazke w miekkiej oprawie i oparl ja na desce rozdzielczej. Pies natychmiast przestal piszczec. Przekrecil glowe, czekajac. -Widze, ze zgadzasz sie na cene, ktora musisz zaplacic za wolnosc, jaka niebawem otrzymasz. A teraz, psy i dziewczeta, czas na - wyjal z kieszeni na piersiach srebrna jednodolarowke i przeczytal z ksiazki - "klasyczny transfer palcowy, styl wloski". Ksiazka Sztuczki z monetami, autorstwa Rufo, byla przedrukiem z tysiac dziewiecset piecdziesiatego roku. Zack natknal sie na nia w antykwariacie w Cambridge. Zadziwisz przyjaciol... Ubawisz swoja rodzine... Zachwycisz przedstawicieli plci przeciwnej... Udoskonalisz wlasna zrecznosc manualna. Kazda z tych czterech obietnic, wydrukowanych splowiala zlota czcionka na okladce, miala w sobie specyficzny urok, lecz tylko ostatnia zdecydowala, ze kupil ksiazke. -Nie rozumiesz? - probowal wytlumaczyc koledze neurochirurgowi, borykajac sie z cwiczeniami z pierwszego rozdzialu. - Ile czasu przebywamy w sali operacyjnej?... Najwyzej pare godzin dziennie. Powinnismy miedzy operacjami cwiczyc dlonie, zeby udoskonalic sprawnosc manualna. Inaczej jestesmy jak sportowcy, ktorzy nie trenuja miedzy kolejnymi zawodami. Wprawdzie cel byl pozyteczny, jednak osiagniecie go graniczylo z cudem. Choc w sali operacyjnej potrafil doskonale poslugiwac sie swoimi rekami, do tej pory nie udalo mu sie opanowac nawet najprostszych sztuczek Rufo, skutkiem czego pozostalo mu jedynie popisywac sie przed lustrem, zwierzetami lub nieswiadomymi jego ambicji dziecmi. -W porzadku, piesku, przygotuj sie. Oszczedze ci opisu tej sztuczki, bo widze, ze masz na oku tamte brzozy. Popatrz, umieszczam monete tutaj... robie taki ruch przegubem... i voila! nie ma monety... Dziekuje, dziekuje. Teraz po prostu przesuwam druga reka nad pierwsza w ten sposob i... Srebrna dolarowka wypadla mu z dloni, odbila sie od dzwigni hamulca recznego i zadzwieczala pod siedzeniem. Pies odwrocil leb w przeciwna strone. -Cholera - mruknal Zack. - to wina slonca. Slonce mnie oslepilo. Przepraszam, piesku. Nie pokaze ci wiecej sztuczek. Odnalazl monete, po czym siegnawszy reka otworzyl drzwi przy siedzeniu pasazera. Cheapdog wyskoczyl z furgonetki i w niecala minute zdazyl obsikac pol tuzina drzew. Nastepnie pognal w dol stromego, trawiastego zbocza i zanurzyl sie po brzuch w gorskim potoku. Zack poszedl za nim. Byl wysokim mezczyzna o zielonych oczach i surowej, meskiej urodzie. Connie powiedziala o nim kiedys: "...wyglad zbira, ale cholernie przystojny". Szedl wzdluz krawedzi pochylosci, mijala mu sztywnosc uszkodzonego kolana, spowodowana dluga jazda. Zobaczyl, jak Cheapdog gwaltownie skacze na sojke i chybia. Zdajesz sobie sprawe, chlopcze, ze czas treningu sie skonczyl? - powiedzial do siebie, nie mogac w to uwierzyc. Ze nie wrocisz juz do miasta? Spojrzal na Gory Biale. Od czasu gdy byl nastolatkiem, z zapalem sie wspinal w Gorach Skalistych, Tetonskich, Dymnych, w Sierra Nevada, w polnocnych Appalachach. Ale tylko do Bialych mial szczegolny stosunek. Odnosil wrazenie, ze umacnialy go w przekonaniu, iz jego zycie toczy sie wlasciwa droga. Wymaganiom zwiazanym ze szkoleniem w zawodzie chirurga poswiecil wiekszosc swoich zyciowych pasji, najtrudniejsze jednak bylo rozstanie sie ze wspinaczka. Teraz, majac trzydziesci szesc lat, nie mogl sie doczekac, kiedy zacznie nadrabiac stracony czas. Thin Air... Turnabout i Fair Play... Widowmaker... Carson's Cliff... Wejscie na kazdy z nich bedzie jak spotkanie z dawno niewidzianym przyjacielem. Zamknawszy oczy, wciagnal gleboko gorskie powietrze. Od miesiecy wahal sie, czy wybrac kariere naukowa w medycynie, czy zdecydowac sie na praktykowanie w malym miescie. Sposrod wszystkich zyciowych decyzji, ktore podjal - takich jak wybor uczelni, szkoly medycznej, specjalnosci, programu szkolenia - ta okazala sie najtrudniejsza. A kiedy juz ja podjal, rozwazywszy wszystkie za i przeciw i uzyskawszy zgode Connie i postanowil wrocic do Sterling, ta hamletowska decyzja wzbudzila w nim watpliwosci. Ledwie zdazyl wyschnac atrament na kontrakcie, ktory podpisal z korporacja szpitali Ultramed, gdy Connie oswiadczyla mu, iz przemyslawszy ich narzeczenstwo, doszla do wniosku, ze boi sie czlowieka, ktory mogl nawet przez chwile zastanawiac sie nad przeniesieniem z Back Bay do polnocnego New Hampshire. Niecale dwa tygodnie pozniej listonosz przyniosl mu do mieszkania butelke cold duck, z przyczepionym do niej pierscionkiem w oryginalnym pudelku. Westchnawszy, przeczesal palcami ciemnobrazowe wlosy. Mial osobliwe palce; pulchne i tak dlugie, nawet przy jego metrze osiemdziesieciu wzrostu, ze musial zamowic w firmie zaopatrzenia medycznego specjalne rekawice. Takie palce przydawaly sie w sali operacyjnej, a dawniej na skalnych scianach. Spojrzal na polnocny zachod. W dali mignal mu odblask Mirror, sciany z niemal czystego granitu tak gesto poprzetykanego mika, iz refleks letniego slonca przywodzil na mysl rozblysk dalekiej gwiazdy. Lion Head... Tuckerman Ravine... Wall of Tears... Gory mialy tyle magii, tyle kryly niespodzianek, ktore na niego czekaly. Zdawal sobie sprawe, iz choc zycie w Sterling bedzie z pewnoscia mniej ciekawe niz w miescie, to mozliwosc wspinania sie wynagrodzi mu te straty, zapewniajac wystarczajaco wiele wrazen. No i oczywiscie sama praktyka - wyzwanie, ktore podejmuje, bedac pierwszym neurochirurgiem na tym terenie. Za mniej niz dwadziescia cztery godziny znajdzie sie we wlasnym gabinecie w supernowoczesnej klinice lekarzy i chirurgow Ultramed, sasiadujacej z odnowionym szpitalem okregowym Ultramed-Davis. Po trzech dekadach przygotowan i poswiecen byl gotow do urzeczywistnienia celu swojego zycia udowodnienia swiatu i sobie, co potrafi Te perspektywy rozproszyly resztki drzemiacych w nim obaw, wymiatajac je jak wiatr suche liscie. Z Connie czy bez niej wszystko powinno sie dobrze ulozyc. Chleb domowego wypieku i zupa jarzynowa; gesi pasztet na wafelkach z ziarna sezamowego; krysztalowe kieliszki i puchary do wina Waterforda; lopatka z jagniecia w mietowej galarecie; zastawa porcelanowa Royal Doulton; pilaw ryzowy ze slodkimi kartoflami; swieza zielona fasola szparagowa z migdalami; obrusy z irlandzkiego lnu. Potrawy byly dzielem Cinnie Werson. Zack doznal znajomego uczucia, mieszaniny podziwu z zaklopotaniem, obserwujac matke w samodzielnie wyhaftowanym fartuchu, ktora krazyla pomiedzy kuchnia a jadalnia, podajac jedno po drugim dania na wielkim stole z wisniowego drewna, sprzatajac talerze, w przerwach bioraca udzial w rozmowie, nawet nalewajac wode - a przy tym grzecznie, lecz stanowczo odmawiala propozycji pomocy ze strony jego i Lisette. Stol byl nakryty na osiem osob, chociaz Cinnie rzadko siedziala na swoim miejscu. Sedzia sprawowal kontrole nad wszystkim ze swojego stalego miejsca u szczytu stolu. Jego masywne krzeslo z wysokim oparciem niewiele sie roznilo od tego, na ktorym zasiadal w sali sadowej okregu. Zackowi przydzielono honorowe miejsce po przeciwnej stronie stolu, vis-a-vis ojca. Pomiedzy nimi siedzieli Frank, starszy brat Zacka, jego zona Lisette, ich czteroletnie blizniaczki Lucy i Marthe oraz ponadsiedemdziesiecioletnia wdowa Annie Doucette, gospodyni domowa Wersonow, ktora od dnia narodzin Franka stala sie czescia rodziny. Atmosfera przy stole byla jak zwykle napieta, momenty ciszy oddzielaly wywazone wymiany zdan. Zack usmiechnal sie w duchu na wspomnienie straszliwego rejwachu panujacego w restauracji miejskiego szpitala w Bostonie, gdzie w ciagu ostatnich siedmiu lat spozywal wiekszosc posilkow. Choc urodzil sie w Sterling, w tym domu i z tego wzgledu nalezal do tego miejsca - to jednak czul sie, jakby po spakowaniu manatkow w Bostonie wyladowal po siedemnastu latach na innej planecie. Obserwujac siedzacych za stolem, stwierdzil, iz najbardziej w ciagu tego czasu zmienila sie Lisette. Niegdys tryskajaca energia, beztroska pieknosc, teraz, miala krotko obciete wlosy, nie nosila makijazu i sprawiala wrazenie, ze przyzwyczaila sie do roli matki i zony. Byla nadal szczupla i z pewnoscia pociagajaca, lecz w jej oczach brakowalo owej iskry fantazji, ktora kiedys go fascynowala. Siedziala miedzy blizniaczkami, naprzeciw Franka i Annie, ograniczajac sie do rozmowy z dziewczynkami, uwazajac, by sie dobrze zachowywaly, i usmiechajac sie aprobujaco, kiedy jedna lub druga wtaczaly sie grzecznie do konwersacji. Lisette, o rok mlodsza od Zacka, prawie przez dwa lata - od polowy jego przedostatniej klasy w szkole sredniej w Sterling, az do jej przyjazdu w odwiedziny do niego do Yale - byla jego pierwsza prawdziwa miloscia. Szok i cierpienie przezyte przez nich w trakcie spotkania na zjezdzie absolwentow w New Haven, uswiadomienie sobie, jak bardzo zdolalo ich oddalic zaledwie szesc tygodni rozlaki, staly sie punktem zwrotnym w zyciu obojga. Przez pewien okres po powrocie Lisette do Sterling jeszcze od czasu do czasu telefonowali do siebie, wymienili nawet pare listow, ale w koncu przestali sie kontaktowac. W rezultacie Lisette wyjechala do Montrealu, tam zaczela studiowac, ale nie skonczyla, bo wyszla za maz - za pediatre lub oftalmologa, jak sie Zackowi zdawalo. Po rozpadnieciu sie malzenstwa wrocila do Sterling i w niespelna rok zareczyla sie z Frankiem. Zack byl druzba na ich weselu i ojcem chrzestnym blizniaczek. Annie, podobnie jak Lisette, siedziala w milczeniu, raczej dziobiac potrawy, niz jedzac, i zabierajac glos tylko po to, zeby ponarzekac na artretyzm, zawroty glowy lub puchniecie kostek, ktore przeszkadzaly jej byc bardziej pomocna dla "pani Cinnie". Zackowi zrobilo sie przykro, kiedy przypomnial sobie owa silna madra kobiete, ktora byla za jego dziecinstwa. Pochylona stawala w rozkroku nad pilka a potem rzucala ja w tyl do Franka, kiedy ten na polu za domem cwiczyl ze swoim malym bratem. Jednym z przeklenstw zawodu lekarza jest patrzenie na ludzi jak na przypadki chorobowe. Po kazdym powrocie do domu Zack podswiadomie dodawal jedna lub dwie nowe diagnozy do swojego widzenia Annie. Dzis byla blada i wygladala mizerniej niz kiedykolwiek. Sposrod wszystkich obecnych najmniej w ciagu tych lat zmienil sie Frank. Mial trzydziesci osiem lat, a od czterech byl dyrektorem szpitala Ultramed-Davis. Do tego byl szczuplejszy oraz bardziej przystojny i pewny siebie niz kiedykolwiek. -Jakie sa mozliwosci, zeby dwaj bracia nie mieli wspolnych genow? - spytal kiedys Zack specjaliste od genetyki. Stary profesor usmiechnal sie i cierpliwie wytlumaczyl, iz przy milionach genow matki i ojca, pochodzacych z jajeczka i spermy i podzielonych losowo, kazde rodzenstwo, brat czy siostra, sa w zasadzie w piecdziesieciu procentach podobni do siebie, a w piecdziesieciu rozni. -Powinien pan poznac mojego brata - powiedzial Zack. -Moze w takim razie - profesor puscil do niego oko - lepiej byloby, gdybym poznal rodzinnego mleczarza. Swiadomosc, iz Frank i on sa do siebie w piecdziesieciu procentach podobni, byla dla niego niewiele latwiejsza do zaakceptowania niz mozliwosc, ze matka skorzystala z banku genow i jego ojcem nie byl Sedzia. Dochodzila siodma i obiad dobiegal konca. Blizniaczki robily sie niespokojne, ale spojrzenie Lisette i perspektywa zjedzenia szarlotki trzymaly je przy stole. Choc spodziewano sie, iz konwersacja bedzie sie toczyla wokol przyszlej praktyki Zacka, rozmowy jakos schodzily na golfa. Sedzia, nie baczac na male zainteresowanie wszystkich tematem, opowiedzial szczegolowo, dolek po dolku, swoja partie z Frankiem i byl wlasnie przy szesnastym dolku. -Dziewiec metrow - powiedzial, podsuwajac zonie kieliszek, ktory ona natychmiast napelnila winem. - Moze dwanascie. Przysiegam. Zachary, nigdy jeszcze nie widzialem, zeby twoj brat dobil pileczke z takiej odleglosci. Marthe! Mloda dama nie bawi sie sukienka przy stole. Podchodzi do pileczki, patrzy na mnie i mowi spokojnie: "Podwojnie albo nic" To bylo ile, Frank? Trzy dolary... -Piec - poprawil Frank, nawet nie starajac sie ukryc znudzenia. -Mon Dieu, piec. Mowie ci, poslal pileczke ponad wzgorkiem i dolina prosto do dolka, przy par wynoszacym trzy. Trzeba miec nerwy. Sluchajcie, moze w przyszlym tygodniu zagramy w trojke? -Sedzio - powiedzial Frank. - Zostaw tego czlowieka w spokoju. Jest teraz chirurgiem w Ultramed. Kontrakt mowi wyraznie: zadnego golfa w ciagu pierwszego roku. - Odwrocil sie do brata, zaslaniajac sie rekami w pozorowanej obronie. - Nie martw sie Zack, zartowalem. Grywales czasem w Bostonie? -Tylko w takiej wersji, ze celujesz do pyska wieloryba, a pileczka wylatuje ogonem. Annie wybuchnela smiechem, krztuszac sie przy tym kawalkiem selera. -Gralysmy w to, wujku Zack - pochwalila sie z podnieceniem Lucy. - Mama nas zabrala. Marthe rabnela sie w glowe wlasnym kijem. Wezmiesz nas kiedys? -Oczywiscie. -Nie odjedziesz juz od nas tak jak poprzednio? -Nie, Lucy, zostane tutaj. -Widzisz, Marthe? Mowilam ci, ze tym razem nie wyjedzie. Pojdziemy do McDonalda? Nikt procz ciebie nas tam nie zabiera. - Zack skulil sie na krzesle pod karcacym spojrzeniem Lisette. -Czasem cos im sie miesza w glowie - powiedzial. -Rozmawialem z Jessem Bishopem - ciagnal Sedzia. - Jest prezesem klubu. Pamietasz go Zachary? Niewazne. Jess mowi, ze skoro twoj ojciec i brat sa szanowanymi czlonkami klubu, nie bedziesz musial przechodzic procedury aplikacyjnej. -Chwala Bogu - powiedzial Zack, majac nadzieje, ze Sedzia nie uslyszal w jego glosie ironicznej nutki. - Wiec kto dzis w koncu zwyciezyl? -Zwyciezyl? Oczywiscie, ze ja - odparl Sedzia, poprawiajac swoje potezne cialo na krzesle. Na chrzcie nadano mu imie Clayton, lecz nawet wlasna zona rzadko nazywala go inaczej niz Sedzia. Podobnie jak obaj synowie, mial ponad metr osiemdziesiat wzrostu, lecz jego atletyczne cialo w miare uplywu lat stracilo na sprawnosci przez siedzacy tryb zycia i lakomstwo. Byl niekwestionowanym przywodca miejscowej spolecznosci, przewodniczacym rady okregowego szpitala Davis i do chwili sprzedazy szpitala konsorcjum Ultramed na scianie jego gabinetu zdazylo zawisnac szesc oznak za pierwsze miejsce w konkursie na czlowieka roku w Sterling. Przy swoich szescdziesieciu kilku latach wygladal o dziesiec mlodziej. - Ale byles blisko, Frank - ciagnal. - Musze ci to przyznac. -Blisko - zachnal sie Frank. - Sedzio, sam wbijales nam do glowy, ze blisko ma wartosc tylko w przypadku granatow recznych i konskich podkow. Annie Doucette znow sie glosno zasmiala i po raz drugi jej smiech skonczyl sie atakami kaszlu. Tym razem Zack zauwazyl, ze kiedy atak ustal, zrobila sie bledsza i pomasowala sobie piers. -Dobrze sie czujesz Annie? -Dobrze, zupelnie dobrze - odrzekla kobieta z akcentem Maurice'a Chevaliera, ktorego nie zamierzala przestac nasladowac. Zsunela reke z piersi, lecz jej nie odjela. - Przestan na mnie patrzec, tak jakbys chcial wyjac mi watrobe albo cos innego, i zajmij sie rozmowa. Od jutra bedziesz mial mnostwo okazji, zeby sie zabawic w doktora. Wszyscy moi przyjaciele wymyslaja sobie klopoty z glowa zeby przyjsc do twojego gabinetu. Nim Zack zdazyl odpowiedziec, wrocila Cinnie Iverson z ciastem i zaczela okrazac stol, namawiajac kazdego, zeby wzial znacznie wieksza porcja niz zamierzal. Annie poslala mu ostrzegawcze spojrzenie, ktore mialo oznaczac: "Nie waz sie powiedziec niczego, co by zmartwilo twoja matke". Jednak w wyrazie jej twarzy i w barwie skory bylo cos, co go niepokoilo. Rozmowa przy deserze zostala zdominowana przez blizniaczki, rywalizujace z soba ktora bardziej szczegolowo opowie "wujkowi Jackowi" o najwazniejszych wydarzeniach w jej zyciu. Bedac Jankeskami ze strony ojca, a kanadyjskimi Francuzkami ze strony matki, dziewczynki byly dwujezyczne. Ozywienie sprawilo, iz zaczely im sie mieszac jezyki, tak ze coraz trudniej bylo je zrozumiec. Natomiast tym, co Zacka zastanowilo, a przy tym zasmucilo, byl zauwazalny brak zainteresowania Franka corkami, a takze Lisette. Mogl na to wplynac charakter spotkania, a moze zaabsorbowanie Franka kwestiami zwiazanymi z przybyciem mlodszego brata do szpitala w charakterze neurochirurga. Cokolwiek to bylo Zack zauwazyl, ze Frank zamienil ledwie pare slow z dziewczynkami i ani razu nie odezwal sie do Lisette. Taki byl jego brat - ciagle myslal o rozszerzeniu zakresu uslug Ultramed-Davis, rynku nieruchomosci i rozwoju przemyslu w regionie. Obserwujac go, sluchajac jego wywodow na temat ryzyka i korzysci plynacych z wejscia na rynek obligacji i mozliwosci zbudowania centrum handlowego na terenie lak na polnoc od miasta, Zack nie mogl sie oprzec uczuciu podziwu dla brata. Frank dal sobie rada z jedna z najtrudniejszych przeszkod w zyciu czlowieka - sukcesem odniesionym w mlodym wieku, a Zack dobrze wiedzial, jakie to trudne. Frank, as w trzech dziedzinach sportu w Sterling High, gospodarz klasy z perspektywa przedluzenia funkcji, przeniosl sie do Notre Dame, a towarzyszyla temu lawina notatek prasowych, ktore glosily, ze jest jednym z najbardziej utalentowanych rozgrywajacych w kraju. Jego oceny w szkole sredniej byly przecietne, zachowanie pozostawialo wiele do zyczenia, jednak sztab trenerow i administracja szkoly w Indianie obiecali mu wszelkie potrzebne korepetycje, byle tylko miec go na swoim boisku. Rzeczywiscie pomagali mu... poki daleko podawal. W polowie drugiego roku zaczal wysylac do domu pelne rozdraznienia listy i dzwonil ze skargami. Byl nadmiar utalentowanych rozgrywajacych. Trenerzy nie zajmowali sie nim w nalezytym stopniu. Nauczyciele dyskryminowali go, poniewaz byl sportowcem. Potem nastapila seria dokuczliwych kontuzji - bole plecow, zerwany miesien, skrecona kostka. Na koniec jeden z asystentow trenera zlozyl wizyta Sedziemu i Cinnie. Mimo iz Zack nie byl swiadkiem tej rozmowy, z roznych dalszych uwag domyslil sie, ze z Frankiem sa "klopoty wychowawcze" i ze bardziej go interesuje wznoszenie piwnych toastow niz kierowanie atakiem druzyny. W polowie przedostatniego roku wrocil do Sterling, narzekajac na zle traktowanie w Notre Dame. Pracowal w branzy budowlanej, prowadzil wstepne rozmowy z trenerami i administracja uniwersytetu w New Hampshire i bawil sie. Uszkodzenie kolana w polowie pierwszego roku na uniwersytecie stanowym zakonczylo jego sportowa kariere. Na dodatek musial patrzec, jak sukces odnosi jego mlodszy brat, ktoremu pechowa kontuzja narciarska uniemozliwila udzial we wszelkich sportach wyczynowych procz wspinaczki. Przez pewien okres po wypadku Zack byl w depresji, po czym stopniowo zaczal podciagac oceny, co sprawilo, iz zostal przyjety do Yale - stal sie pierwszym absolwentem ze Sterling, ktory dostapil tego zaszczytu. Frank mial wszelkie powody do rozgoryczenia i zazdrosci, nawet do porzucenia studiow, lecz wytrwal. Powtorzyl rok i przeszedl na nastepny. Potem, ku zdumieniu wielu, skonczyl uczelnie, zdobywajac magisterium na kierunku zarzadzania. Sedzia postawil przed nim sciane z czystego szkla, lecz Frank stopniowo, krok po kroku, wspial sie na nia i teraz znow byl czlowiekiem sukcesu, przynajmniej w kategoriach stylu zycia, wladzy i osiagniec. Cinnie Iverson nalewala ostatnia runde kawy, blizniaczkom pozwolono odejsc od stolu, gdy Frank niespodziewanie wstal, trzymajac kieliszek z winem. -Wznosze toast powiedzial. Pozostali rowniez podniesli swoje kieliszki, a blizniaczki, chcac sie dolaczyc, zazadaly, zeby nalac im mleka w takie same naczynia jak maja inni. - Na czesc mojego braciszka, ktory udowodnil, ze umysl jest pozyteczniejszy niz krzepa, jesli chce sie cos osiagnac na tym swiecie. Milo miec cie z powrotem w Sterling. -Amen - dodal Sedzia. -Amen - powtorzyly blizniaczki. Zack podniosl sie i wyciagnal reke z kieliszkiem w strone Franka, zastanawiajac sie, czy ktokolwiek procz niego uslyszal w glosie Franka dziwna nute. Ich oczy spotkaly sie na moment. Frank niemal niedostrzegalnie skinal glowa. Toast nie byl kurtuazyjny. Frank, pomimo swojego statusu i osiagniec, nadal rywalizowal z mlodszym bratem, czujac kompleks z powodu jego tytulu doktora. -Za was! - odezwal sie Zack. A zwlaszcza za mojego wspolnika od mokrej roboty. Frank, jestem dumny, ze bede mogl z toba pracowac. -Amen! - wykrzyknely blizniaczki. - Amen, amen. Rozdzial 2 Mezczyzni, ojciec z synami, zostali sami przy stole. Nadciagajace chmury burzowe spowodowaly wczesniejszy zmierzch. Kobiety byly w kuchni, Annie we wnece sniadaniowej, Cinnie i Lisette przy zlewie: po raz drugi ladowaly naczynia do zmywarki, gawedzac o zblizajacej sie aukcji wypiekow w Women's Club i pilnujac blizniaczek, ktore wyprowadzily Cheapdoga, by sie z nim pobawic na lace. Sedzia, zgodnie ze swym pogladem, ze we wszelkie interesy, w miare mozliwosci, nie nalezy wtajemniczac kobiet, prowadzil lekka konwersacje do chwili, gdy ostatnia z pan wyszla z pokoju. Wowczas dopiero, napiwszy sie kawy, powiedzial do Franka: -Byl u mnie wczoraj Guy Beallieu. -I co? -Powiedzial, ze Ultramed i ten nowy chirurg, Mainwaring, chca sie go pozbyc ze szpitala. -Jason Mainwaring nie jest nowy, Sedzio - odparl z naciskiem Frank. - Pracuje w szpitalu prawie od dwoch lat. I nikt - ani on, ani Ultramed, ani ja, ani ktokolwiek inny - nie chce sie pozbyc Guya. Moze zasluzyl sobie na takie traktowanie. Jesli bedzie latwiejszy we wspolpracy i uprzejmiejszy wobec ludzi, nic takiego sie nie stanie. -Masz racje, ze Guy to stary zrzeda - powiedzial Sedzia. - Ale jest w tym miescie prawie tak dlugo jak ja i pomogl wielu ludziom. -O co w tym wszystkim chodzi? - zapytal Zack. Zastanowilo go, dlaczego Sedzia, bedac czlowiekiem spontanicznym, nie poruszyl tego tematu w ciagu czterech godzin golfa z Frankiem, tylko dopiero teraz. Frank i Sedzia popatrzyli na siebie, walczac niemo o pierwszenstwo przedstawienia swojej wersji. Pojedynek skonczyl sie po paru sekundach. -Jakis czas temu - zaczal Sedzia, najwidoczniej nie chcac polemizowac z Frankiem w kwestii, czy "prawie dwa lata" to jest dlugo, czy krotko - Ultramed sprowadzil do miasta nowego chirurga, wlasnie owego Jasona Mainwaringa. -Znam go - powiedzial Zack. Zwrocil sie do Franka: - Wysoki blondyn o poludniowym akcencie? - Frank skinal glowa. Zack zapamietal Mainwaringa jako nieco chlodnego, lecz wytwornego, zasadniczego i jak mogl ocenic na podstawie krotkiego kontaktu znajacego sie na rzeczy czlowieka, ktorego raczej mozna by sie spodziewac na stanowisku profesora medycyny na uniwersytecie niz na posadzie chirurga ogolnego w peryferyjnym szpitalu. -Chodzi o to - ciagnal Sedzia, ze Guy zaczal miec klopoty z umieszczaniem swoich pacjentow w szpitalu. Frank westchnal glosno i przygryzl dolna warge, demonstrujac w ten sposob, ze tylko dobre wychowanie powstrzymuje go od zaprotestowania przeciw temu zarzutowi. -Coraz wiecej jego pacjentow, zwlaszcza tych biednych francuskich Kanadyjczykow, odsylano do szpitala okregowego w Clarion. W miescie zaczely sie rozchodzic pogloski podajace w watpliwosc kompetencje Guya i nagle wszystkie operacje dokonywane na pacjentach, ktorzy mogli zaplacic czy z wlasnego ubezpieczenia, czy przez Medicaid przeszly do Mainwaringa. Sam slyszalem niektore z tych poglosek i musze przyznac, ze sa obrzydliwe. Pijanstwo, nieuzasadnione badania narzadow plciowych kobiet, przyjmowanie silnych lekarstw po przebytym malym udarze... -Czy ktores z nich sa prawdziwe? - spytal Zack. W letniej przerwie wakacyjnej przed przedostatnim rokiem studiow medycznych w Yale pracowal jako stazysta w szpitalu Davis, ktory wowczas byl szpitalem okregowym. Widzac jego rosnace zainteresowanie chirurgia Beallieu zabieral go do sali operacyjnej i poswiecil mu mnostwo czasu. Zack nigdy mu tego nie zapomnial. Sedzia potrzasnal glowa. -Z tego, co mowi Guy, wynika, ze nie bylo konkretnych skarg od nikogo, tylko plotki. Twierdzi, ze osiemdziesiat procent jego obecnych zajec to praca charytatywna w okregu Clarion i ze w Ultramed od roku nie operowal pacjenta, ktory nie bylby francuskim Kanadyjczykiem Powiedzial, ze uknuto zemste za to, iz oponowal przeciw sprzedazy szpitala -szczegolnie jesli nabywca mialby byc Ultramed. -To absurd - powiedzial Frank. - Mainwaring dostaje operacje, poniewaz jest dobry i pracuje za kilku. Nie ma w tym zadnego spisku. To nie w porzadku, Sedzio, zebys stawal po stronie Beallieu. Clayton Iverson rabnal piescia w stol. -Nie waz mi sie dyktowac, co jest dobre, a co zle, mlody czlowieku - warknal. - Okres probny naszego kontraktu z Ultramed konczy sie dopiero za miesiac. Namowilem rade powiernicza zeby sprzedala szpital korporacji, ale, na Boga, trzy tygodnie to az nadto, zebym ich przekonal do skorzystania z prawa odkupienia go na powrot. Odetchnal gleboko, zeby sie uspokoic. Zack popatrzyl na Franka. Zauwazyl, iz brat zaciska piesci, az mu klykcie pobielaly. -Chce jasno powiedziec - ciagnal Sedzia - ze nie stoje po zadnej ze stron. Prawde mowiac. Frank, powiedzialem mu, iz urazily mnie jego sugestie, ze w jakis sposob przyczyniles sie do jego klopotow. Przeprosil mnie i wycofal sie z niektorych oskarzen, ale nadal jest urazony i zly. Obiecalem mu, ze porozmawiam z toba - z wami obydwoma - o tej sprawie i poprosze, zebyscie mieli oczy i uszy otwarte. Jestesmy mu to winni. Byles jeszcze za maly, zeby to pamietac, Frank, ale kiedy miales atak wyrostka robaczkowego, ten czlowiek uratowal ci zycie. Choc piesci Franka nie byly juz tak kurczowo zacisniete, widac bylo, iz nadal czuje sie urazony grozba Sedziego. Zack az nazbyt dobrze zdawal sobie sprawe, ze konflikty charakterow, rozwiazania silowe i gry polityczne istnieja wszedzie, i sa taka sama integralna czescia szpitala jak kroplowki i baseny. Wyczuwal w bracie jednak cos wiecej - jakas zawzietosc. -Annie! Sekunde po okrzyku Cinnie Iverson uslyszeli dzwiek tluczonych naczyn. Dzieki refleksowi nabytemu w sytuacjach kryzysowych Zack biegl juz do kuchni, zanim Frank i Sedzia zdazyli pomyslec o jakimkolwiek dzialaniu. Annie Doucette lezala na podlodze. Plecy i szyje miala wygiete w luk. Miotala sie w ataku padaczki. Kleknawszy kolo kobiety, Zack poczul zachodzaca w nim metamorfoze. Slyszal o tym zjawisku od starszych lekarzy, lecz po raz pierwszy doswiadczyl go dopiero na drugim roku stazu, kiedy byl swiadkiem ustania akcji serca u pacjenta. Swiat wokol niego nagle zaczal wygladac jak na zwolnionym filmie. Glos mu sie obnizyl, a slowa staly sie wywazone; poczul, ze puls bije mu wolniej, a zmysly sie wyostrzaja. To bylo cos innego niz wrazenia, ktorych doswiadczal w podobnych naglych wypadkach. Jego ruchy staly sie automatyczne, a polecenia wydawal instynktownie. Mozg blyskawicznie przetwarzal dziesiatki danych. Pozniej, kiedy pacjent zostal z powodzeniem zreanimowany i jego stan byl stabilny, pielegniarki powiedzialy mu, ze dzialal szybko, stanowczo i spokojnie. Dopiero po wysluchaniu ich sprawozdania z przebiegu akcji uswiadomil sobie do konca to, co w nim zaszlo. Od tego czasu metamorfoza stala sie czescia jego osobowosci. -Mamo, zadzwon po karetke - powiedzial, przetaczajac Annie w taki sposob, by lezala bokiem, w obawie, zeby sie nie zachlysnela zawartoscia zoladka, w razie gdyby zwymiotowala. Czyniac to, dotknal rownoczesnie palcami jej szyi, zeby zbadac tetno. W miare jak przechodzil metamorfoze, zmienial sie jego stosunek do kobiety. Uwazal ja za przyjaciela - znanego od dziecinstwa, kochanego - ale teraz poschodzil do niej z chlodnym obiektywizmem lekarza. Gdyby musial zadac jej bol, zrobilby to bez wahania, jesli mialoby to przyniesc korzysc. -Frank, moja torba lekarska jest w duzym pudle z tylu furgonetki; przynies mi ja prosze. - Prosze. Dziekuje. Uzywanie takich slow w sytuacji kryzysowej uspokajalo wszystkich, przypuszczalnie wlacznie z nim samym. Udar, atak serca powiklany arytmia epilepsja, nagly krwotok wewnetrzny powodujacy szok, hipoglikemia, zwykle omdlenie z objawami jak przy ataku padaczki - roznorodne diagnozy przelatywaly mu przez glowe. Na skorze Annie wystapily plamy. Plecy miala nadal wygiete, epileptyczne drgawki konczyn nie ustawaly. Szczeki miala tak silnie zacisniete, ze nie dalo sie wlozyc miedzy zeby ochraniacza. Palce Zacka wedrowaly wzdluz jej tchawicy w poszukiwaniu pulsu. Byl teraz pewien, ze przy stole poczula bol w piersi. Prawdopodobnie zawal serca, powiklany arytmia lub calkowitym zatrzymaniem krazenia. -Sedzio, czy moglbys mi pomoc? Dziekuje. Przekrece ja teraz na plecy. Gdyby zaczela wymiotowac, przetocz ja tak, zeby lezala na boku, niezaleznie od tego, co ja bede robil. Lisette, ty pilnuj czasu. Zack przekrecil kobiete na plecy. Atak trwal, choc ruchy konczyn zrobily sie mniej gwaltowne. Jeszcze raz sprobowal znalezc puls, najpierw na szyi, potem w kazdej pachwinie, lecz bez skutku. Oburacz uderzyl Annie w srodek klatki piersiowej, po czym zaczal rytmicznie uciskac mostek, dopoki nie przybyl Frank z torba lekarska. -Sedzio, prosze zwin cokolwiek i podloz jej pod kark, potem przyciagnij krzeslo i oprzyj jej stopy na siedzeniu. Dobrze. Frank, na dnie torby sa strzykawki z iglami. Potrzebuje dwoch. Jest tam tez skorzany woreczek z ampulkami. Potrzebne mi valium i adrenalina. Ta druga moze byc pod nazwa epinefryna. Mamo, wezwalas karetke? Dobrze. Kiedy przyjedzie? -Najpozniej za piec minut. -Frank, umiesz robic reanimacje? -Przeszedlem dwa razy kurs. -Dobrze. Zastap mnie tu, prosze, a ja tymczasem podam jej lekarstwo, zeby atak minal. Nie rob sztucznego oddychania, dopoki atak trwa. Tylko masaz serca. Dobrze ci idzie. Wszyscy sie swietnie spisujecie. - Zack przylozyl palce do tetnicy udowej Annie. - Nieco energiczniej, Frank, Ile czasu minelo, Lisette? -Troche ponad minute. Obywajac sie bez opaski uciskowej, Zack wstrzyknal valium i adrenaline do zyly w zgieciu lokciowym Annie. Po kilku sekundach atak minal. Frank nadal robil masaz serca, a w tym czasie Zack pochylil sie nad kobieta przylozyl usta do jej ust i wpompowal w nia z pol tuzina oddechow. Chwile pozniej Annie sama zaczerpnela powietrza. -Przestan, Frank - powiedzial Zack, probujac kolejny raz wyczuc puls w tetnicy szyjnej. Tym razem go znalazl - wolny i slaby, lecz miarowy. W pachwinie tetno rowniez bylo wyczuwalne. Annie znow nabrala powietrza... potem jeszcze raz. Tak trzymaj, Annie, modlil sie w duchu. Odetchnij jeszcze raz. Dobrze! Jeszcze raz. Zalozywszy jej na ramie mankiet cisnieniomierza, przytrzymal jedna reka stetoskop, druga zas przylozyl do szyi kobiety. -Ma bardzo niskie cisnienie, ale na razie nic na to nie poradzimy - oznajmil cicho. Oddech Annie byl nadal plytki, za to znacznie regularniejszy. Zaczela cicho jeczec. Wargi miala dalej pociemniale, lecz plamy na skorze zaczely znikac. W tym momencie uslyszeli sygnal ambulansu i chwile pozniej za oknami salonu ujrzeli migajace zlote swiatla. Zack spojrzal na starszego brata, ktory kleczal naprzeciw niego, przy drugim boku kobiety. Stanal mu przed oczami obraz dwoch malych chlopcow kleczacych naprzeciw siebie na pustym, zakurzonym placyku i grajacych w kulki. Przez dziesiec, moze dwadziescia sekund zaden z nich sie nie ruszyl ani nie odezwal. Potem Frank wyciagnal do Zacka reke. -Witaj w Sterling - rzekl. Rozdzial 3 Ambulans byl jedna z kilku doskonale wyposazonych karetek Ultramed-Davis, obslugiwanych przez straz pozarna w Sterling. Zack siedzial z tylu przy Annie, patrzac na ekran monitora, podczas gdy pojazd kolysal sie na nierownosciach waskiej drogi, wiodacej zboczem ku szpitalowi. Mlody, sprawny sanitariusz kleczal obok, odczytujac glosno co kilkanascie sekund cisnienie krwi. Miasto Sterling w New Hampshire bylo male, lecz Zack widzial wyrazny wplyw Ultramed na sprawnosc pogotowia ratunkowego. Uslugi medyczne staly na bardzo dobrym poziomie. Annie byla ciagle nieprzytomna, choc oddychala juz lzej, a cisnienie sie poprawialo. -Osiemdziesiat na szescdziesiat - zameldowal sanitariusz. - Latwiej je teraz uslyszec. Zack kiwnal glowa i wyregulowal kroplowke, ktorej igle mlody czlowiek wklul sprawnie w zyle Annie szybciej, niz on by to zrobil. Frank zostal w domu, zeby sie zajac rodzina i skontaktowac z kardiologiem. Mieli sie spotkac pozniej w szpitalu. Zack czul napiecie, a zarazem przepelnialo go radosne uniesienie. Nie znal uczucia dajacego sie porownac z tym, ktorego doznawal, kiedy udawalo mu sie opanowac sytuacje, kiedy wszystko wracalo do normy. Do dziela, Watsonie! Gra sie zaczela. Zack uwielbial ten cytat, czesto sie zastanawial, czy Arthur Conan Doyle, lekarz, nie obdarzyl swojego detektywa energia ktora go przepelniala w obliczu naglych wypadkow. Przejechawszy krotki odcinek autostrada ambulans zwolnil i skrecil w dlugi, okrezny podjazd wiodacy do polozonego na wzgorzu szpitala. Napis na duzej, podswietlone] tablicy u podnoza glosil: SZPITAL OKREGOWY ULTRAMED-DAVIS - SPOLECZENSTWO I KORPORACJE AMERYKI WSPOLDZIALAJA W IMIE DOBRA KAZDEGO OBYWATELA. Zack usmiechnal sie do siebie, zastanawiajac sie, czy jest jedynym, ktorego bawi gornolotnosc proklamacji. W imie dobra kazdego obywatela! Gwoli sprawiedliwosci nalezalo przyznac, iz korporacja szpitali Ultramed i szpital okregowy Davis postawily wysoko poprzeczke. Choc wciaz dreczyly go watpliwosci, czy celowa jest praca dla tworu nazywanego przez niektorych kompleksem medyczno-przemyslowym, to jednak rozmowy z Frankiem i Sedzia i wlasny wywiad na temat szpitala i jego spolki macierzystej jak dotad nie dawaly powodow do zwatpienia w te proklamacje, choc brzmiala pompatycznie. Ultramed-Davis - w chwili obecnej nowoczesny, dwustulozkowy obiekt - mial piekna historie, siegajaca poczatku wieku, kiedy to szarytki z Quebecu zainstalowaly dziesiec lozek w duzym domu, ofiarowanym miastu na cele dobroczynne, i nadaly mu francuska nazwe Hopital St. Georges. W nastepnych dziesiecioleciach dodano ceglane skrzydla, a jeszcze pozniej pierwotny budynek zostal calkowicie zmieniony. Szpital mogl najpierw przyjac do piecdziesieciu pacjentow, potem do osiemdziesieciu. W 1927 roku powstala przy nim szkola pielegniarstwa, ktora do czasu gdy ja zamknieto we wczesnych latach siedemdziesiatych, zdazyla wyszkolic ponad trzysta piecdziesiat pielegniarek. W polowie 1971 roku prawo wlasnosci i zarzadzanie szpitalem St. Georges przeszly z rak szarytek w rece spolecznej, nienastawionej na dochod korporacji pod przewodnictwem Claytona Iversona, juz wowczas sedziego okregowego w okregu Clarion. Dla upamietnienia pastora Louisa Davisa, ktory ofiarowal pierwotny budynek miastu, szpital zostal przemianowany i od tamtej pory nazywal sie szpitalem Davisa. W ciagu nastepnych lat kolejni niedoswiadczeni administratorzy, ktorych wiekszosc traktowala posade w Davis jako pierwszy krok do innych, lepszych stanowisk podjela wiele niefortunnych decyzji, glownie personalnych, wprawdzie wygladajacych na dobre, lecz nijak sie majacych do budzetu szpitala. Powoli, lecz nieuchronnie pomoc spoleczenstwa dla szpitala malala; ofiarodawcow bylo coraz mniej. Starsi lekarze przechodzili na emeryture wczesniej, niz poczatkowo zamierzali, a brak perspektyw finansowych odstreczal mlodych adeptow od zajmowania ich miejsc. Bankructwo i zamkniecie szpitala przestaly byc teoretyczna mozliwoscia, lecz staly sie realna grozba. Kiedy sytuacja zrobila sie juz dramatyczna, na scenie pojawila sie korporacja Ultramed. Bedac filia korporacji RIATA International dzialajaca w roznych galeziach biznesu, Ultramed zarzucila spoleczna rade szpitala mnostwem danych o kapitale akcyjnym, broszurami, wykresami, przezroczami i danymi finansowymi. Rada sprzeciwila sie sprzedazy z powodu braku zaufania do obcych i obawy utraty kontroli nad szpitalem bedacym od ponad polwiecza oczkiem w glowie miejscowej spolecznosci i postanowila przeprowadzic jeszcze jedna probe naprawienia stanu rzeczy. Clayton Iverson wiedzial, ze spolecznosc miasta nie miala zadnego sensownego wyboru, musiala sprzedac szpital. Poslugujac sie obrazowym cytatem o koniecznosci "napisanej krwia na scianie" przekonal kolejno jednego po drugim czlonkow rady, schlebiajac im, argumentujac lub wykorzystujac ich zobowiazania wzgledem siebie. W rezultacie wynik byl jednoglosny z jednym wyjatkiem. Guy Beallieu sprzeciwial sie, ale ze wzgledu na szacunek dla Sedziego nie wzial udzialu w glosowaniu. Nie chcac utracic kontroli nad szpitalem, Sedzia wytargowal od korporacji dwa ustepstwa: tymczasowy czteroletni okres, po ktorym rada bedzie miala prawo odkupic szpital -wlacznie z wszystkimi modernizacjami - za szesc milionow dolarow, czyli tyle, ile zaplacono, oraz wziecie pod uwage kandydatury jego syna na stanowisko dyrektora. Z relacji Sedziego Zack dowiedzial sie, iz po serii wnikliwych rozmow kwalifikacyjnych Ultramed wybral Franka sposrod ponad tuzina innych kandydatow, ktorych wiekszosc miala duze doswiadczenie w zarzadzaniu szpitalami. Jakiekolwiek byly kryteria podjecia przez Ultramed tej decyzji, okazala sie genialna. Dokonane przez Franka zmiany, oparte na wyprobowanych strategiach prowadzenia interesow i technikach public relations, natychmiast przyniosly spektakularny sukces. Nowy sprzet i nowi lekarze stanowili dowod, iz dewiza korporacji ZMIENIAJ, BY ULEPSZAC nie jest jedynie haslem reklamowym. W rezultacie reszta oponentow - wywodzacych sie przewaznie z grup spolecznych nieobjetych ubezpieczeniem medycznym - miala coraz wieksze trudnosci w wynajdywaniu argumentow na poparcie swoich racji. W ciagu paru lat szpital okregowy Ultramed-Davis zmienil calkowicie oblicze; zapyzialy szpitalik stal sie awangardowym osrodkiem nowoczesnej medycyny. -Jeszcze chwile, doktorze - zawolal kierowca karetki przez ramie. - Jestesmy na miejscu. Zack podparl plecami nosze Annie, kiedy kierowca robil ciasny zakret, wjezdzajac tylem do jasno oswietlonej zatoki na parkingu. Na betonowej platformie czekal wezwany przez radio karetki zespol skladajacy sie z trzech pielegniarek w niebieskich uniformach szpitalnych i ubranego na bialo sanitariusza. Nim Zack zdazyl sie przedstawic, dwie pielegniarki sprawnie wyciagnely nosze z karetki i wyminawszy go, zawiozly Annie na oddzial pogotowia. Pospieszywszy za nimi, Zack znalazl sie w dobrze wyposazonym pomieszczeniu, opatrzonym tabliczka URAZY. Stojac przy drzwiach, patrzyl, jak przeniesiono Annie na lozko, podano tlen, podlaczono ja do monitora. Nastepnie jedna z pielegniarek, kierujaca zespolem, osluchala krotko serce Annie, po czym stanela u stop lozka, nadzorujac wykonywane czynnosci. -Przepraszam - powiedzial Zack do kobiety w bialym fartuchu laboratoryjnym, wlozonym na szpitalna bielizne. - Czy moge z pania zamienic kilka slow? Kiedy sie odwrocila, ujrzal atrakcyjna kobiete niewiele po trzydziestce, miala krotko obciete wlosy piaskowego koloru, bardzo kobiece ksztalty i zywe, nieledwie opalizujace, zielono-blekitne oczy. Podswiadomie zerknal dyskretnie na jej lewa reke. Nie bylo na niej obraczki. -N... nazywam sie Iverson. Doktor Zachary Iverson - przedstawil sie. Czyzbym sie zajaknal? - Od jutra bede tu pracowal na stanowisku neurochirurga. Kobieta, ktora przywiezlismy, jest... to znaczy byla... moja niania kiedy bylem maly. Moja i mojego brata, Franka. -To nazwisko cos mi mowi - odparla, przechyliwszy glowe na bok, jakby sie przygladala obrazowi w muzeum. -Tak - powiedzial Zack. Minela dluzsza chwila, zanim sie zorientowal, ze jeszcze jej nic powiedzial, o co mu chodzi. Odchrzaknal. - Frank mial wezwac kardiologa, doktora Cole'a - o ile sobie przypominam padlo takie nazwisko - ktory zajmie sie Annie. Czy on juz przyszedl?. -Nie - odpowiedziala w zamysleniu kobieta. - Nie przyszedl, doktorze. Jej mina wyrazala skromnosc, a zarazem byl w niej cien prowokacji. Zack byl troche zmieszany. -Rozumiem - rzekl po chwili, zastanawiajac sie, czy wyglada na wytraconego z rownowagi i niepewnego, bo przeciez tak sie czul. Wbrew buntujacemu sie ego postanowil byc asertywny. Ta kobieta, choc chwilowo zbila go z tropu, sprawowala tu nadzor - przynajmniej do chwili przybycia doktora Cole'a. Nieswiadomie wyprostowal sie i odchrzaknawszy powtornie, rzekl grzecznie: - W takim razie, czy nie zechcialaby pani go wezwac, a ja w tym czasie zaopiekuje sie pania Doucette? Niech przyjdzie, kiedy tylko bedzie mogl. Czy moglaby pani procz lego kazac sprowadzic aparature do EKG, a takze przenosny rentgen, zeby mozna jej bylo przeswietlic klatke piersiowa? -Oczywiscie, doktorze - odrzekla kobieta, kiedy minawszy ja poszedl w glab sali. Brawo, triumfowalo jego ego. Posluchala mnie. Obejrzal sie przez ramie. Kobieta sie nie ruszyla. -Prosze zadzwonic do laboratorium - polecil jej, pragnac w duchu, by przestala patrzec na niego rozbawionym wzrokiem - Niech zrobia morfologie. -Oczywiscie - powiedziala. - Enzymy sercowe tez? Do diabla z tym jej spokojem, pomyslal Zack. -Tak, naturalnie - odparl. - Niech zrobia rowniez gazometrie. Reszte zaordynuje doktor Cole, kiedy tu sie zjawi. Nie czekajac na odpowiedz, poszedl do Annie, zmuszajac sie, zeby sie nie obejrzec. Powieki oczu Annie, choc nadal zamkniete, zaczely lekko trzepotac. -Nazywam sie Iverson, jestem lekarzem - przedstawil sie ponownie dwom pielegniarkom, ktore sie nia zajmowaly. - Jaki jest jej stan? -Cisnienie wzroslo do stu na szescdziesiat - odparla jedna z nich, krzepka, powazna kobieta okolo piecdziesiatki. - Zaczela poruszac konczynami. Wyglada na to, ze odzyskuje przytomnosc. -Dobrze - rzekl Zack, uswiadamiajac sobie, iz czesc jego mysli krazy wokol kogos innego. Stetoskopem osluchal serce i pluca Annie. -To ja, Zack - powiedzial, pochyliwszy sie nad jej uchem. - Slyszysz mnie, Annie? Jeknela cicho, po czym ledwie dostrzegalnie skinela glowa. -Zemdlalas. Jestes teraz w szpitalu i wszystko bedzie dobrze, rozumiesz? - Ponownie skinela glowa. - W porzadku. Odprez sie i odpoczywaj. Jest coraz lepiej. - Zwrocil sie do pielegniarki: - Doktor Cole niedlugo tu bedzie. Dopoki go nie ma, robimy to, co do tej pory. Pielegniarka obrzucila go dziwnym spojrzeniem, po czym zerknela w bok. Zack popatrzyl w tym samym kierunku i ponownie znalazl sie naprzeciw zagadkowych oczu o barwie morza. Tym razem intrygujaca kobieta postapila o krok i wyciagnela reke. -Doktor Suzanne Cole - przedstawila sie. Jej zachowanie bylo stricte konwencjonalne, tylko w oczach pozostal cien rozbawienia. Sciskajac jej dlon, Zack uswiadomil sobie, ze sie zarumienil. -Przepraszam - wymamrotal. - Zachowalem sie jak kretyn, nie domysliwszy sie, iz... chce powiedziec, ze nie wyglada pani... -Wiem - przerwala mu. W jej glosie uslyszal przeprosiny za to, ze dopuscilaby zrobil z siebie durnia. - Jestem pewna, ze zmylil pana moj stroj. Pokazala na swoj niebieski mundurek - ale dopiero przed chwila skonczylam zakladac pacjentowi rozrusznik serca. - Wskazala glowa Annie, ktora byla juz w pelni przytomna i zaczynala sie rozgladac. - Uratowal jej pan zycie, doktorze Iverson. Gratuluje. Dochodzila polnoc. Zack Iverson siedzial samotnie w bufecie dla personelu na tylach oddzialu pogotowia, popijajac letnia kawe. Myslami krazyl wokol wydarzen najbardziej niezwyklego sposrod wszystkich swoich trzydziestych czerwca, starajac sie zapanowac nad ciagiem niekontrolowanych fantazji na temat Suzanne Cole. Przygotowanie lozka dla Annie i przeniesienie jej na oddzial intensywnej opieki kardiologicznej potrwalo kilka godzin. Zack w tym czasie obserwowal, jak Suzanne radzi sobie z kolejnymi epizodami zaburzen rytmu serca u Annie, dobierajac zabiegi terapeutyczne tak, aby nie wywolac istotnych efektow ubocznych, sprawdzajac stan pacjentki na monitorach, przegladajac wyniki badan laboratoryjnych, a przy tym znajdujac czas na wytarcie Annie potu z czola, wygladzenie niesfornych kosmykow siwych wlosow czy po prostu pochylenie sie nad jej uchem i wyszeptanie paru slow otuchy. W przeciwienstwie do poczatkowego sadu Zacka o niej na podstawie jej chlodnego opanowania przy ich pierwszym spotkaniu w sytuacjach krytycznych byla skupiona i ruchliwa, nieustannie krazyla wokol lozka i sprawdzala, czy jej polecenia zostaly prawidlowo wykonane. Chwilami wydawala sie zdenerwowana, ale byly to tylko pozory. Pielegniarkom najwyrazniej odpowiadal styl jej pracy, a co wazniejsze mialy do niej zaufanie. Kim jestes? - zadawal sobie pytanie, przygladajac sie jej dzialaniom. Co robisz na tej gluchej prowincji? Sedzia i Cinnie telefonowali dwukrotnie, a kolo dziesiatej wpadl Frank. Wydawal sie niespokojny i zirytowany, i choc nie poruszyl tego tematu, Zack wyczul, iz byl powaznie zmartwiony niezbyt zawoalowana grozba Sedziego. Po polgodzinie pojechal, twierdzac, ze musi wracac do domu. Chcial byc z corkami w czasie gwaltownej burzy, ktora wlasnie sie rozszalala. Przedtem jednak udalo sie Zackowi wyciagnac od niego nieco informacji na temat Suzanne Cole. Skonczyla Dartmouth, a od prawie dwoch lat pracowala w Ultramed-Davis. Miala trzydziesci trzy lub trzydziesci cztery lata, byla rozwodka i matka szescioletniej dziewczynki. Do spolki z jedna kobieta byla wlascicielka malej galerii sztuki i rekodziela artystycznego. Zack pragnal sie dowiedziec o niej czegos bardziej osobistego, lecz zdenerwowany Frank, chcac jak najpredzej odjechac, nie zorientowal sie, o co tak naprawde chodzi bratu. Siedzac samotnie w bufecie, Zack zastanawial sie, czy warto poczekac, az doktor Cole skonczy prace na oddziale i zgodnie z obietnica wpadnie na "mala bezkofeinowa". Pielegniarki powiedzialy, ze Suzanne (tak ja nazywaly), jesli ma na oddziale szczegolnie ciezki przypadek, zostaje na noc w szpitalu. Tej nocy miala takie dwa - procz Annie byl pacjent, ktoremu swiezo wszczepila rozrusznik. Kim jestes? Co tu robisz? Zack rzadko bywal zauroczony kobieta i nie czul sie komfortowo w tym stanie. Na uniwersytecie byl molem ksiazkowym i az do przedostatniego roku prawiczkiem. Po Lisette chodzil z roznymi dziewczynami, mial nawet kilka romansow, ale zaden nie przetrwal dlugo -az do Connie. O swoim zyciu towarzyskim na uniwersytecie mawial, iz stanowilo ciag telefonow do kobiet, ktore akurat poprzedniego dnia poznaly kogos nadzwyczajnego. Connie byla mlodsza od niego o piec lat, lecz juz prezentowala takie cechy jak swiatowosc i wyrafinowanie, ktorych jemu brakowalo. Dyplom MBA, zdobyty na uniwersytecie w Northwestern, zapewnil jej wysoka pozycje menedzerska w jednej z duzych srodmiejskich firm, miala wlasne mieszkanie w Back Bay, srebrne bmw, przyjaciol w filharmonii i zamilowanie do malarstwa impresjonistycznego ("Nie sadzisz, ze Pizarro ma wieksza glebie? Ze w jednym jego pociagnieciu pedzla jest wiecej energii niz w tuzinie obrazow Renoira?") i zagranicznych filmow ("Zachary, gdybys nie patrzyl wylacznie na akcje i skupil sie bardziej na uniwersalizmie postaci i technicznej doskonalosci rezysera, wynioslbys z filmu znacznie wiecej"). Od czasu do czasu przyjaciele probowali go przekonac, ze sa z Connie niedobrana para on zas kontrargumentowal, ze bardzo poszerzyla jego horyzonty. Nie byl pewny, czy ja rzeczywiscie kocha, mimo to przez caly czas ich zwiazku byl absolutnie zafascynowany jej uroda, pewnoscia siebie i stylem. Jej decyzja zerwania z nim dotknela go, lecz nie tak gleboko, jak przypuszczal. Wolny czas w ciagu nastepnych miesiecy spedzal, bawiac sie sterowanym radiem modelem samolotu, ktory zbudowal w szkole sredniej, wspinajac sie, odbywajac piesze wedrowki z psem, jezdzac konno z przyjaciolmi wzdluz brzegu morza w okolicach przyladka - i przez ten caly czas ani razu nie odwiedzil galerii czy kina. -Jestem. Drgnal, przewracajac plastikowy kubek z resztkami kawy. Na fornirowanym stoliku powstala mala kaluza. -Witaj - wyjakal zaskoczony. Suzanne Cole wziela kilka serwetek z pobliskiego kontuaru i wytarla plame. Czy moja nieporadnosc w obecnosci tej kobiety nigdy nie minie? - pomyslal. -Wyglada na to, ze przekroczyles limit dziennej dawki kofeiny - powiedziala. Przebrala sie w wyjsciowy stroj: szare spodnie i obszerny, grubo dziergany sweter. Wygladala tak swiezo, jakby dzien sie dopiero zaczal. -Uzywam kofeiny, zeby zwalczyc wrodzona nadpobudliwosc - odparl. - Mam wrazenie, ze mnie przyhamowuje. Usmiechnela sie. -Znam ten objaw. Jestem zdumiona, ze jeszcze nie pojechales do domu, zwlaszcza ze jutro jest twoj pierwszy dzien pracy. -Chcialem byc pewny, ze z Annie wszystko w porzadku. Dla mnie i dla mojej rodziny to ktos wyjatkowy. Co wiecej, wczoraj skonczylem staz. Licze sie z tym, ze dopiero po kilku miesiacach moja wewnetrzna chemia zacznie wymagac czegos wiecej niz pietnastominutowej drzemki w fotelu Naugahyde. -Dobrze pamietam te fotele - powiedziala Suzanne, opierajac sie o kontuar. - Jest taki jeden... Stary, zdezelowany, bordowego koloru... w pokoju dla kardiologow w Hitchcock, na ktorym moze kiedys zawisnie tabliczka: "Suzanne Cole spala tutaj... i tylko tutaj...". A wiec czekales na wiadomosc o Annie. Jest przytomna, jej stan jest stabilny. Nie ma zaburzen neurologicznych, przynajmniej moim skromnym zdaniem, choc zapewne rano sam bedziesz chcial ja zbadac. Sprawie, zeby to byla twoja pierwsza konsultacja w nowym miejscu pracy. Powiedziales, ze procz neurochirurgii zamierzasz zajmowac sie rowniez neurologia. -Tak. Uwielbiam zagadki na rowni z krwia i flakami. Zmruzyla oczy. -Nie mowisz jak chirurg - oswiadczyla. - Ci, ktorych znam, wywieszaja sobie na scianach gabinetow dewizy w rodzaju: "Leczyc to znaczy wycinac" albo "Caly swiat nalezy zoperowac". -Wierz mi, ze ja tez znam takich. Jako oswiecony chirurg, czlowiek renesansu, powiedzialbym raczej: "Prawie caly swiat nalezy zoperowac". - Podsunal jej krzeslo. - Usiadz. -Przykro mi, ale nie moge - odparla. - Musze juz isc. Pani Doucette jest dzis moim trzecim pacjentem w stanie krytycznym, a jutro czeka mnie calodzienna praca. Ty tez powinienes sie przespac, zebys przyszedl wypoczety na konsultacje. Wlozywszy plaszcz, ruszyla ku drzwiom. -Poczekaj. - Zack zdal sobie sprawe, ze powiedzial to glosno, choc wcale nie mial takiego zamiaru. -Slucham? Odwrocila sie ku niemu. Chmurny wzrok i wyraz jej twarzy powiedzialy mu, ze nie powinien nalegac. Zrozumial przeslanie za pozno. -Ja... hm... pomyslalem sobie, ze moglibysmy pojsc kiedys na kolacje albo gdzies... -Przykro mi - powiedziala ze znuzeniem. - Dzieki, ale nie. -Och - jeknal, czujac sie nagle skrepowany - nie mialem na mysli... chcialem tylko... -Zack, przepraszam za moja obcesowosc. Juz pozno, a ja jestem skonana. Milo mi, ze mnie zaprosiles... naprawde. Czuje sie zaszczycona, ale... nie umawiam sie z ludzmi, z ktorymi pracuje. Procz tego interesuje sie kims. Zack wzruszyl ramionami. -W takim razie - powiedzial z wymuszonym usmiechem - bede sie modlil, zeby w szpitalu pojawilo sie duzo pacjentow z kombinacja dolegliwosci sercowych i neurologicznych. Suzanne wyciagnela reke i uscisnela mu dlon. -Z przyjemnoscia bede z toba wspolpracowala. Jestem pewna, ze odniesiemy sukces. W tym momencie w dalekim koncu izby przyjec rozlegl sie krzyk mezczyzny: -Nie! Nie chce isc! Ja umre! Oboje pobiegli w tamta strone. Zamieszanie wywolal mezczyzna okolo siedemdziesiatki, ktorego pielegniarka, lekarz i umundurowany straznik ochrony probowali przeniesc z lozka na fotel na kolkach. Starzec o niezwykle dlugich, siwych wlosach i gestej, poskrecanej brodzie walczyl, zeby zostac na swoim lozku. Zack ogarnal spojrzeniem jego drelichowe spodnie, flanelowa koszule - przepocona i brudna od piasku i smaru - i znoszone, zatluszczone robocze buty. Lewe ramie mezczyzny bylo przymocowane do piersi opatrunkiem Dessaulta; na policzku i wokol prawego oka widnialy slady skaleczenia oraz obrzek. -Nie! - zawyl znowu. - Nie ruszajcie mnie. Umre, jezeli tam wroce. Prosze was. Pozwolcie mi zostac jeszcze przez noc. -O co chodzi? - spytal Zack. Dyzurujacy Wilton Marshfleld, byly lekarz ogolny w miescie, puscil mezczyzne, ktory opadl z powrotem na lozko. -Och, Iverson. I doktor Cole. Kiwnal im glowa. - Myslalem, ze pojechaliscie do domu. -Wlasnie wychodzilismy - powiedzial Zack. - Jakies klopoty? Marshfielda znal od lat - miernego lekarza, absolwenta nieistniejacej juz uczelni medycznej. Byl zaskoczony jego obecnoscia w szpitalu. W trakcie wczesniejszej pogawedki Marshfield wyznal mu, iz Frank go naklonil, zeby nie przechodzil jeszcze na emeryture. "Porzucilem te moje nedzne dotychczasowe zajecie, bo zaoferowal mi pensje w wysokosci moich rocznych zarobkow" - wytlumaczyl Zackowi. -Nie, wszystko w porzadku - powiedzial Marshfield. - Tylko stary Chris Gow nie chce zrozumiec, ze Ultramed-Davis to szpital, a nie jakis cholerny hotel. -Co mu sie stalo? - spytala Suzanne. -Wyglada groznie, ale to nic powaznego - odparl Marshfield z nieukrywana pogarda. - Wypil za duzo gorzaly, ktora sam produkuje w swojej ruderze, i spadl ze schodow. Zlamal sobie ramie w okolicy barku, ale mozemy tylko przylozyc lod i unieruchomic reke. Zdjecia kosci twarzy nie wykazaly zlaman, wyniki innych badan sa w porzadku. Ambulans czeka, zeby go zawiezc do domu, a staruch nie pozwala ruszyc sie z lozka. Ale nie martwcie sie, damy sobie z nim rade. Suzanne zawahala sie, jakby miala zamiar cos powiedziec, ale zrezygnowala i cofnela sie o krok, natomiast Zack wyminal opaslego lekarza i podszedl do lozka. -Panie Gow, jestem doktor Iverson - przedstawil sie. Stary czlowiek podniosl wzrok, ale nic nie powiedzial. Jego twarz, pod broda i warstwa brudu, zachowala ow wiecznie mlody, niemal pogodny wyraz, ale w oczach byl smutek - ten sam, ktory Zack czesto widywal u ubogich pacjentow w szpitalu komunalnym w Bostonie w okresie, kiedy tam pracowal -smutek wynikajacy z samotnosci i braku nadziei. Widac bylo, ze mezczyzna sie boi. - Bardzo pan cierpi? -On uwaza, ze nie - odparl Chris Gow, nadal ciezko oddychajac po walce. - Ciekaw jestem, czy kiedys spadl ze schodow i zlamal sobie reke. -Z kim pan mieszka? Stary czlowiek zasmial sie ponuro, krzywiac sie przy tym z bolu. Odwrocil glowe. Zack spojrzal pytajaco na Marshfielda. -Mieszka sam w chacie na koncu lesnej przecinki, w bok od szosy dwiescie dziewietnastej. -Ma pan telefon, Chris? Mezczyzna znow sie rozesmial. -Jak pan sie tu dostal? -A jak pan mysli? -Znalazl go kierowca ciezarowki i przywiozl. Siedzial na poboczu szosy - wyjasnil Marshfield. - Chrisa wszyscy tu znaja. Jest drwalem. Od czasu do czasu idzie w tango i zamiast rabac drzewo, sam sie narabie. - Rozesmial sie z wlasnego dowcipu, udajac, iz nie zauwazyl, ze nikt mu nie zawtorowal. - Wtedy go zszywamy i odstawiamy do domu, az do nastepnego razu. Zack popatrzyl na starego drwala. Czy moze byc cos smutniejszego od czlowieka, ktory mieszka samotnie i jest chory lub ciezko ranny, i w skrytosci ducha liczy, ze ktos mu przyjdzie z pomoca chociaz jednoczesnie wie, ze nikt sie nie zjawi? -Dlaczego nie mozna go zatrzymac na dzien lub dwa? - spytal. - Nie ma wolnych lozek? -Lozek mamy dosc - odparl Marshfield. - Chodzi o to, ze Chris nie ma zadnego ubezpieczenia, wiec jesli nic nie zagraza jego zyciu, przenosimy go do okregu Clarion albo wraca do domu. -A jesli lekarz szpitalny uprze sie, zeby zatrzymac pacjenta, ktory nie moze zaplacic? Marshfield wzruszyl ramionami. -To sie nie zdarza. Gdyby jednak do tego doszlo, to mysle, ze tlumaczylby sie przed kierownictwem Sluchaj, Iverson, kiedys szpital przyjmowal kazdego Dicka, Toma czy Harry'ego niezaleznie od tego, czy mogli zaplacic, ale musze ci powiedziec, ze wtedy tu bylo koszmarnie. Zdarzaly sie tygodnie, kiedy brakowalo pieniedzy na pensje dla personelu, nie mowiac o zakupie nowego sprzetu. -Ten czlowiek tu zostanie - powiedzial Zack. Marshfield poczerwienial. -Powiedzialem ci, ze panujemy nad sytuacja. Zack spojrzal na starego mezczyzne. Odeslanie go do chalupy na odludziu, gdzie nie bylo telefonu i prawdopodobnie nic do jedzenia, klocilo sie z etyka lekarska. -Panujecie czy nie - powiedzial - on zostaje. Skieruj go do mnie... jako przypadek niedozywienia i czestych omdlen. Napisze stosowne uzasadnienie. Obwisle policzki Marshfielda zrobily sie purpurowe. -Kopiesz sobie grob - ostrzegl. - Kierownictwo wezwie cie na dywanik. -Mysle, ze Frank mnie zrozumie - odparl Zack. Marshfield rozesmial sie kpiaco. -Juz kilku lekarzy szuka teraz pracy, bo mysleli tak samo jak ty, Iverson. -Powiedzialem, ze zostanie przyjety. -A ja ci mowie, ze to bedzie poczatek twojego konca. W porzadku, Tommy - zwrocil sie do straznika. - Wracaj do swojej roboty. Doktor Opiekun Spoleczny woli dostac przykra nauczke. Obrocil sie na piecie i wyszedl. -Zostaniesz tu, Chris, przynajmniej na noc - rzekl Zack, ujmujac zdrowa reke mezczyzny. - Wroce za chwile, zeby cie zbadac. Zaskoczony nagla odmiana losu stary czlowiek milczal, patrzac na niego. Kaciki jego oczu zwilgotnialy. Zack odwrocil sie do Suzanne. -Chodz - powiedzial. - Odprowadze cie na zewnatrz. Musze zaczerpnac swiezego powietrza. Wyszli przez automatycznie otwierajace sie drzwi na podjazd dla karetek. Fale deszczu przemiataly czarny asfalt. -Mysle, ze musze troche skorygowac swoje postepowanie, jesli mam tu przetrwac - rzekl. Z zimna wstrzasnal nim dreszcz. Suzanne nasunela na glowe kaptur plaszcza. -Zrob nam wszystkim przysluge i nic nie koryguj, jesli naprawde nie bedziesz musial. To, co zrobiles, bylo bardzo szlachetne. -Ma ubezpieczenie czy nie, swoje juz w zyciu zaplacil. -Mozliwe - odparla Suzanne. - Bardzo mozliwe. Do zobaczenia rano. -Do zobaczenia. Odeszla kilka krokow, po czym stanela i odwrocila sie. -Mowiles o kolacji, Zack. Moze w srode, u mnie? Zackowi przyspieszyl puls. -Myslalem, ze nie umawiasz sie z mezczyznami, z ktorymi pracujesz. -Kazda zasada powinna dopuszczac wyjatki - odparla. - Przed chwila o to wlasnie walczyles, prawda? -Tak, chyba tak. Ale co z twoim... zainteresowaniem kims innym? Zsunela z czola kaptur i usmiechnela sie - najpierw oczami, a dopiero potem ustami. -Sklamalam - powiedziala. Rozdzial 4 Lisette Iverson stala przy drzwiach balkonowych w swojej sypialni, mruzac oczy, gdy zygzaki blyskawic przecinaly czarne niebo nad dolina rzeki Androscoggin. Na poludniu majaczyly w dali swiatla Sterling. Kanonada grzmotow przetoczyla sie, wstrzasajac jak zabawka wysokim budynkiem w ksztalcie litery A u zbocza wzgorza. Owinawszy sie szczelniej szlafrokiem, poszla na palcach korytarzem zobaczyc, co robia dziewczynki. Okazalo sie, ze szalejace przez dwie godziny demony burzy zmeczyly je na tyle, ze obie spaly. Lisette zawsze sie bala piorunow, czula sie wiec odrobine winna tego, ze przekazala swoj lek dzieciom. Jakze chciala, zeby Frank przyszedl do lozka lub przynajmniej z nia porozmawial. Dochodzila pierwsza, a on jeszcze tkwil w "swoim" pokoju, wpatrujac sie - wiedziala o tym -w zar w "swoim" kominku, i sluchal plyty z posepnym, progresywnym jazzem, ktory puszczal, kiedy byl na nia zly. Wiedziala rowniez, ze Frank jak zwykle znajdzie czas, zeby z uczuciem slodkiej satysfakcji powiedziec jej, dlaczego jest zly. Nie miala watpliwosci, to praca wywolywala u niego stale napiecie. Od ponad dwoch lat byl ciagle wsciekly. Co gorsza, z kazdym tygodniem, z kazdym miesiacem coraz trudniej jej bylo udobruchac meza. Po cichu zalowala, ze zamknal swoja mala firme elektroniczna w Concord, chociaz stala na skraju bankructwa, i wrocil do Sterling. Musiala oddac mu sprawiedliwosc, ze sukces, jaki odniosl w Ultramed, przyniosl im wiecej, niz mogla sobie wyobrazic. Ale kiedy przypominala sobie dawnego, pelnego energii marzyciela, w ktorym sie zakochala i za ktorego wyszla, doszla do wniosku, iz cena, jaka oboje zaplacili, byla zbyt wysoka. Przez moment zastanawiala sie, czy nie polozyc sie spac. Jesli to zrobi, Frank nie przyjdzie do sypialni. Spedzi noc na kanapie w "swoim" pokoju i zanim ona i blizniaczki sie zbudza on juz bedzie w biurze w szpitalu. W zaden sposob nie zdola go przetrzymac. Westchnawszy z rezygnacja wlozyla pantofle i poszla w strone schodow. Sytuacja byla bardzo prosta: jej na nim zalezalo, a jemu na niej nie - przynajmniej w tej chwili. Dwukolorowy, szkarlatno-bialy transparent, rozpiety na skrzacym sie w jaskrawym sloncu sniegu glosil: MISTRZOSTWA JUNIOROWGARFIELD MOUNTAIN Stojac u podnoza zbocza Frank Iverson ogladal trase slalomu giganta - pelen muld szlak, na ktorym rozmieszczono dwa tuziny bramek oznaczonych czerwonymi i niebieskimi proporczykami. Jeszcze jeden przejazd, powiedzial do siebie. Jeszcze tylko jeden, taki jak poprzedni, i pojedzie do Kolorado.Podroz, trofeum, slawa. Po latach treningu, latach niepowodzen, wszystko to znalazlo sie na wyciagniecie reki. -W nastepnym roku wygrasz - powiedzial Sedzia, kiedy Frank, lejac lzy, rozpaczal po zeszlorocznych eliminacjach. - Za rok Tyler przekroczy limit wieku, ale na pewno ty zostaniesz numerem jeden. Tyler. Jakie to smieszne. Dlaczego ojciec nie mogl zrozumiec, ze Frank przegral o pol sekundy z powodu gownianego przygotowania trasy, ktore zwolnilo jego przejazd, a nie przez Tylera. Jeszcze jeden przejazd. -Hej, Frankie, zasnales? Zaskoczony, odwrocil sie. Zack, jego brat, szedl powoli ku niemu przez niewielka sterte ubitego sniegu. Mial na sobie czarny kombinezon i buty zjazdowe. -Przypominam sobie trase - odparl Frank. -Jakby ci to bylo potrzebne. Nawet gdybys zjezdzal tylem, nikt cie nie wyprzedzi. Frank wskazal palcem wielka tablice z wynikami pierwszego biegu. -Ty dalbys rade. Zack rozesmial sie glosno. -Jak moglbym zyskac trzy sekundy, jesli jeszcze ani razu nie wygralem z toba przejazdu? Nie kpij ze mnie. Bede zadowolony, jezeli sie nie przewroce i zajme drugie miejsce. Sprobuje wygrac za rok, kiedy przejdziesz do seniorow. -Slysze, Zack. Jeszcze troche wazeliny i sie wyloze. Od kiedy ci sie zdaje, ze mozesz mnie nabrac? Bylo miedzy nimi dwa lata roznicy, lecz Zack w wieku trzynastu lat zaczal gwaltownie rosnac i w nastepnym roku wspolzawodnictwo miedzy nimi we wszelkich sportach zaczelo sie nasilac - zwlaszcza w narciarstwie, w ktorym dzielaca ich roznica umiejetnosci w trakcie sezonu zimowego stopniowo malala. Frank znow zerknal na tablice wynikow. Miedzy Zackiem a zawodnikiem na trzecim miejscu byla znaczna roznica czasow. Do finalowego biegu awansowali dwaj pierwsi i jego brat dobrze o tym wiedzial. Frank czul, ze brat go nabiera. Chcial w finale pojechac drugi, zeby moc kontrolowac sytuacje. -Sluchaj, Frankie - w glosie Zacka brzmiala szczerosc, ktora Frankowi wydala sie udawana - postaram sie pojechac jak najlepiej. Ale zrobie to takze dla ciebie, wierz mi. - Wyciagnal do niego reke. - Powodzenia. Frank popatrzyl na reke brata, potem na jego twarz. W oczach Zacka dostrzegl cos, co spowodowalo, ze przeszedl go dreszcz - pewnosc siebie, determinacje, ktorych nigdy przedtem u niego nic zaobserwowal. To bylo spojrzenie, ktore dobrze znal, takim wzrokiem patrzyl w szczegolnych sytuacjach ojciec. Na ulamek sekundy zawahal sie, po czym wyciagnal dlon w rekawicy i uscisnal mocno reke brata. -Postaraj sie wygrac - powiedzial. -Sprobuje. Do zobaczenia na gorze. Zack usmiechnal sie, kiwnal glowa i poszedl dolaczyc do grupy zawodnikow czekajacych na ogloszenie rozpoczecia drugiego przejazdu. Frank przebiegl wzrokiem tlum rodzicow, ustawiajacych sie w widokowych punktach wzdluz trasy slalomu. W tym samym momencie Sedzia, gawedzacy z kilkoma przyjaciolmi, spojrzal w jego strone. Frank usmiechnal sie slabo, na co ojciec zareagowal energicznym podniesieniem kciuka. Jeszcze jeden przejazd. Chcac jak najpredzej miec go za soba Frank poszedl do stojaka, w ktorym w szeregu staly narty zawodnikow. Rozzloscilo go spotkanie z mlodszym bratem, zwlaszcza niepokojacy wyraz oczu Zacka. Trzy sekundy to duzo, ale zwazywszy na postepy, jakie Zack zrobil w ostatnich tygodniach, wszystko bylo mozliwe. Przez moment zastanawial sie, czy poprosic brata, zeby sie wycofal, poczekal na inna szanse. To niesprawiedliwe, przemknelo mu przez glowe. W zeszlym roku przeklete koleiny, a teraz Zack. To mial byc jego rok - tak powiedzial sam Sedzia. Nikt nie moze mu odebrac trofeum i wyjazdu - nikt i nic. Wyjal ze stojaka narty i powiodl dlonia po ich spodach, sprawdzajac smarowanie. Odprez sie, nakazal sobie. Odprez sie, ale zachowaj to, czego zada od nas Sedzia - wole zwyciestwa. W tym momencie jego wzrok padl na czarne rossignole Zacka, tkwiace w stojaku obok jego nart. Odstawil swoje na miejsce i wyjal z kieszeni dziesieciocentowke. Ten rok nalezy do mnie. Nastepny bedzie Zacka. Rozejrzal sie. Nikt nie zwracal nan uwagi. O dwa obroty przekrecil moneta sruby mocujace przod wiazan nart Zacka - nie na tyle, zeby brat poczul roznice, lecz wystarczajaco, by nie panowal tak dobrze nad nartami i poszerzyl kazdy skret o kilka centymetrow. W rezultacie Frank zachowalby trzysekundowa przewage. Ten rok mial byc moj. To ostatnia szansa. Ponadto robie Zackowi przysluge; w razie gdyby upadl, narta sie wypnie, chroniac go przed ciezkim urazem kostki. Ale to nie bedzie potrzebne. Nie dojdzie do upadku ani zlamania. Wystarczy kilka centymetrow na kazdej bramce. Kilka ulamkow sekundy. Nastepny rok bedzie Zacka, a Sedzia bedzie mogl sie chwalic, iz obaj jego synowie zdobyli mistrzostwo juniorow. To optymalne rozwiazanie. Tak mialo byc. To byl jego rok... Tylko jego... -Frank? Wszelkie wrazenia i koloryt tamtego dnia prysnely, kiedy uslyszal glos Lisette. Przetarl oczy i usiadl na sofie. Z rozpalonego na kominku ognia, majacego rozpedzic chlod letniej burzy, pozostalo kilka tlacych sie polan. Po wypiciu dwoch szkockich czul w ustach nieprzyjemny smak - czyzby to byly trzy? - i bolaly go skronie. -Zle sie czujesz, kochanie? -Nic mi nie jest - wymamrotal, przykladajac rece do oczu. - Czuje sie swietnie. - Mnostwo lat minelo od czasu, kiedy ostatni raz mial ten sen. -Frank, prosze cie, chodz do lozka. Jest po wpol do drugiej. -Nie jestem zmeczony. -Spales. -Nie spalem, do cholery. Myslalem. -Przyniesc ci cos? Moze mleka? Albo kanapke? -Powiedzialem ci, ze czuje sie dobrze. Zostaw mnie. Zanosilo sie na to, pomyslal. Byl temu przeciwny od samego poczatku, ale protestowal nie dosc energicznie. Powrot jego brata do Sterling byl ostatnia rzecza ktorej potrzebowal. Teraz, dzieki Sedziemu i tej przekletej Leigh Baron, Zack znow tu sie znalazl i juz zdazyl odegrac role bohatera. Czemu sie bardziej nie upieralem? Baron rzadzila Ultramed, ale Davis byl jego szpitalem i powinien sie zdecydowanie przeciwstawic. -Frank, kochanie - powiedziala Lisette - mowisz, ze nic ci nie jest, ale ja wiem, ze to nieprawda. Przez caly wieczor nie odezwales sie do mnie. Sprobowala odgarnac mu wlosy z czola, ale odepchnal jej reke. Podniosl sie, podszedl niepewnym krokiem do kominka, rzucil nowe polano na dogasajacy zar i rozgarnal go pogrzebaczem. -Niezle przedstawienie odegralas dzis wieczor, Lisette - rzekl belkotliwie. - Calkiem niezle. -Nie wiem, co masz na mysli, slowo daje. -Och, daj spokoj. Widzialem, jak krecilas pupa przed moim bratem. Jestem pewny, ze nie tylko ja to zauwazylem -Kochanie, to absurd. Ja nigdy... -Oczywiscie. Taki sam absurd jak to, ze nigdy sie z nim nie pieprzylas. Chryste, cud, ze nie zdjelas z siebie majtek jeszcze w kuchni. -Frank, prosze. Za duzo wypiles. Mowisz takie rzeczy tylko wtedy, kiedy jestes pijany. Miedzy Zackiem a mna nie bylo nic, o czym bys nie wiedzial, a cokolwiek bylo, po tylu latach wygaslo. Wszystkich poruszylo to, co zrobil dla Annie, nie tylko mnie. Przez caly wieczor zamienilam z nim zaledwie pare slow. Chodz do lozka. Pomasuje ci plecy. -Idz sama do lozka. Przyjde, jak bede gotow. -Wierzysz mi, prawda? Kocham cie. -Odrzucil znacznie lepsze oferty, zeby tu wrocic - powiedzial bardziej do siebie niz do niej. - Na to jest tylko jedno wytlumaczenie: chce wziac rewanz. Nalal sobie szkockiej i natychmiast ja wypil. -Frank, prosze, nie pij wiecej... -To pamietliwy sukinsyn, Lisette. Ma charakter msciciela, ale ukrywa sie za maska lagodnego spolecznika. Chce wyrownac rachunki za te wszystkie lata, kiedy mogl tylko siedziec na trybunach i patrzec, jak wszyscy wiwatuja na moja czesc. Postanowil zdobyc zaufanie mamy, Sedziego, wszystkich mieszkancow miasta, nawet twoje. -To absurd. -Tak? Zobaczymy, czy taki absurd. - Potknal sie o krawedz sofy, po czym zwalil sie na nia. - Niech sobie to wszystko wezmie: szpital, Sedziego, Leigh Baron, wszystkich z wyjatkiem ciebie - ale dopiero wtedy, kiedy na to pozwole. Dopiero kiedy osiagne swoj cel... dopiero kiedy... Oczy mu sie zamknely, glowa opadla na ramie. Po kilku sekundach zaczal chrapac. Lisette przykryla go kocem. Alkoholowy belkot, pomyslala. Rano nie bedzie pamietal nic z tego, co powiedzial. Kochal swojego brata nie mniej niz ja i blizniaczki. Po prostu nie umial tego okazac - to wszystko. Cos go gnebilo... cos, co nie mialo nic wspolnego z Zackiem. Dopiero kiedy osiagne swoj cel. Co mial na mysli, na Boga? Wrocila schodami na gore, powziawszy postanowienie, iz cokolwiek powoduje, ze maz jest taki rozdrazniony, ona pomoze mu to zwalczyc. Rozdzial 5 Sala konferencyjna imienia Cartera w Ultramed-Davis, odnowiona przez Ultramed, przekazana niegdys szpitalowi przez firme papiernicza, byla obszernym, wielofunkcyjnym pomieszczeniem, z puszystymi dywanami, podium z mownica i fotelami dla blisko stu osob. Na bocznych scianach wisialy oprawione w metalowe ramy litografie przedstawiajace przelomowe momenty w historii medycyny, a na tylnej, w ktorej znajdowaly sie drzwi, fotografie portretowe bylych przewodniczacych. Pod kazdym z portretow male, zlote tabliczki informowaly wygrawerowanymi napisami o nazwisku, roku urodzenia i roku smierci. Na tabliczkach pod portretami zyjacych puste miejsca za data urodzenia i lacznikiem nie budzily milych skojarzen. Byl ranek trzeciego lipca, sroda, godzina siodma trzydziesci. Zebrania personelu lekarskiego odbywaly sie zwykle w pierwszy czwartek miesiaca, lecz ze wzgledu na swieto narodowe postanowiono zwolac je dzien wczesniej. Polowa czasu poprzedniego czerwcowego zebrania zajela goraca polemika, typowa w srodowisku medycznym. W sali zgromadzilo sie okolo czterdziestu lekarzy - niemal caly personel Ultramed-Davis. Jedni wymieniali uprzejmosci albo opowiadali sobie sprosne historyjki, drudzy wykorzystywali czas na zasieganie tak zwanych korytarzowych konsultacji u innych specjalistow. Kilka osob stalo przy oknach, patrzac z zalem na pogodny letni dzien, z ktorego nie mogli skorzystac. Zack Iverson, siedzac samotnie z tylu sali, bawil sie w odgadywanie po twarzach i sylwetkach lekarzy ich specjalnosci (siwy jez, czerwona muszka... pediatra; sportowy plaszcz, ponad sto centymetrow w pasie, lekko zakrzywiony nos... ortopeda) i myslal o swoich pierwszych dwoch dniach praktyki. Obydwa przebiegly gladko. Udzielil wielu konsultacji w swoim gabinecie i kilku w szpitalu. Spedzil nawet krotki czas w sali operacyjnej, asystujac ortopedom w usunieciu rozleglego osadu wapnia, blokujacego nerw lokciowy w stawie prawej reki. Kazdego dnia chodzil kilkakrotnie na oddzial intensywnej opieki medycznej odwiedzic Annie, ktorej stan stopniowo sie polepszal. Wypisal do domu starego Chrisa Gowa - po poltoradniowym pobycie w szpitalu i intensywnym leczeniu - postarawszy sie dla niego o opieke medyczna, zabiegi fizjoterapeutyczne i codzienny posilek z opieki spolecznej. Wbrew zlowrozbnej przepowiedni Wiltona Marshfielda nie bylo zadnych reperkusji ze strony Franka lub kogokolwiek innego z powodu przetrzymania starego w szpitalu. W sumie Zack spedzil dwa ciekawe i satysfakcjonujace dni. Dzisiejszy byl szczegolnie wazny. Czekala go pierwsza powazna operacja - usuniecie peknietego kregu szyjnego - a wieczorem kolacja z Suzanne. Usmiechnal sie na mysl o tym, jak nieuzasadnione byly jego obawy przed objeciem stanowiska w Sterling. Donald Norman, przewodniczacy personelu - blady internista o ziemistej cerze -przepchnal sie na podium, sciskajac po drodze dziesiatki rak. -Prosze wszystkich o zajecie miejsc - zarzadzil. Norman przeprowadzil w imieniu Ultramed dwie rozmowy kwalifikacyjne z Zackiem. Zack zdecydowal sie przyjsc do Davis pomimo jego osoby i pomimo tych rozmow. Norman, absolwent jednej z uczelni medycznych na Karaibach, byl oddanym czlowiekiem Ultramed, subsydiowanym podczas studiow przez firme, w ktorej szpitalach przeszedl potem staz. Obie rozmowy ograniczyly sie z jego strony do wyrecytowania nudnej litanii procedur i celow strategicznych Ultramed, popartych w kazdym punkcie zestawem danych statystycznych, uzasadniajacych wytyczne firmy jako korzystne zarowno dla interesow pacjenta, jak i szpitala. Podczas gdy Norman w rozmowie rozwodzil sie nad doskonaloscia polityki korporacji, dowodzac, iz jest "rewolucyjna i bezdyskusyjnie potrzebna", Zackowi przemknelo przez glowe pytanie, czy laczyla sie z poprawa opieki zdrowotnej - jednak nie wypowiedzial tego glosno. Normanowi z kolei nie podobala sie bezposredniosc Zacka i jego otwarte, eklektyczne podejscie do medycyny. Choc byl zaledwie o rok lub dwa starszy od Zacka, nosil trzyczesciowy garnitur, palil zakrzywiona fajke z morskiej pianki i zachowywal sie, jakby byl medycznym guru. Zack nie mogl sie zdecydowac. W koncu kilku innym lekarzom udalo sie go przekonac, iz polityka i filozofia Ultramed-Davis byly bardziej gietkie, nizby sie podobalo Normanowi. Zajawszy miejsce za stolem prezydialnym, przewodniczacy stukaniem popielniczki w blat stolu uciszyl gwar rozmow. W trakcie sprawozdan sekretarza, skarbnika i czlonka komitetu pojawilo sie na sali kilku spoznialskich, wsrod nich Suzanne, w sandalach i kwiecistej sukience wygladajaca zgrabnie i ponetnie. Przyszla w towarzystwie Jasona Mainwaringa, ktory - jak spostrzegl mimo woli Zack - nie mial obraczki slubnej, za to na malym palcu nosil sygnet z duzym brylantem. Zajeli miejsca po przeciwnej stronie sali, nie przerywajac prowadzonej szeptem rozmowy, w trakcie ktorej chirurg czesto dotykal jej dloni lub ramienia. Zack probowal bez powodzenia nawiazac z nia kontakt wzrokowy, lecz po paru minutach zrezygnowal i zwrocil uwage na tresc zebrania. -Czy ktos ma uwagi lub chce cos dodac do sprawozdania komitetu? - zapytal Norman. -Jezeli nie, uznajemy je za zatwierdzone. Czy sa jakies zalegle sprawy? Jedna reka powedrowala w gore. Towarzyszyl temu cichy jek kilku osob. -Slucham, doktorze Beallieu - powiedzial Norman, nie zadajac sobie trudu, by ukryc rozdraznienie w glosie. Guy Beallieu, siedzacy piec lub szesc rzedow przed Zackiem, wstal, nie spieszac sie, powiodl wzrokiem po zebranych, po czym powedrowal na mownice, co wywolalo kolejne westchnienia. Zack nie widzial Beallieu od trzech czy czterech lat. Uderzyly go fizyczne zmiany, ktore w nim zaszly. Niegdys silny i energiczny, teraz byl chorobliwie chudy. Ubranie na nim wisialo, a wymizerowana twarz miala ziemisty kolor. Nadal jednak trzymal sie jak zawsze prosto i nawet z tej odleglosci Zack dostrzegal wyzywajace iskry w jego oczach, ukrytych za dwuogniskowymi okularami w zlotej oprawie. -Dziekuje, panie przewodniczacy - zaczal formalnie Beallieu z kurtuazja ktora sprawialaby wrazenie protekcjonalnej i sztucznej w wykonaniu wiekszosci zebranych, natomiast u niego byla naturalna. Wymawial spolgloski w sposob charakterystyczny dla dialektu francusko-kanadyjskiego, co bylo slyszalne zwlaszcza w dyftongach "th", ktore brzmialy jak "d's". - Wiem, ze wielu z was nuza moje comiesieczne skargi w imieniu tych, o ktorych nasza instytucja nie dba, a takze na tych z was, ktorzy mnie szkaluja. Obiecuje wam, iz czynie to ostatni raz. Jesli wiec chcecie mnie posluchac... Wyjal pare kartek zoltego papieru z kieszeni marynarki i rozlozyl je na podium. W kilku miejscach na sali ponownie odezwaly sie przytlumione jeki. Zack zerknal na Jasona Mainwaringa, ktory siedzial teraz nieruchomo, wpatrujac sie obojetnie w mowce. W tej samej chwili Suzanne odwrocila sie i spostrzegla Zacka. Pomachal do niej dyskretnie palcami, na co ona odpowiedziala skinieniem glowy. Nawet z tej odleglosci bylo widac, ze jest czyms zaabsorbowana. -Chce poinformowac personel medyczny szpitala Ultramed-Davis - przeczytal Beallieu, poprawiajac okulary - ze zaangazowalem firme prawnicza z Concord, w osobach Nordstroma i Perry'ego, i wystapilem z powodztwem grupowym przeciw szpitalowi, jego administracji, personelowi medycznemu i korporacji Ultramed w imieniu biednych i nieubezpieczonych, zamieszkalych w okregu przypisanym szpitalowi Ultramed-Davis. W sklad grupy wchodza, procz mnie, byli i obecni pacjenci szpitala, miedzy innymi pan Jean Lemoux, pan Ivan MacGregor i rodzina pani Yvette Coulombe. Zarzuty obejmujace bezprawne i niehumanitarne wypisywanie ze szpitala, nieuzasadniony transfer pacjentow i odmowe leczenia sa w tej chwili rozpatrywane przez Biuro Pomocy Prawnej stanu New Hampshire, ktore obiecalo odpowiedziec w ciagu dwoch tygodni, czy przylaczy sie do naszego pozwu. Jak juz wielokrotnie mowilem, do starannej, troskliwej opieki medycznej maja prawo wszyscy ludzie, nie jedynie uprzywilejowani. Polityka naszego szpitala wobec pacjentow juz od trzech lat opiera sie na zasadzie: "Nie kazdy ma prawo do opieki medycznej tylko dlatego, ze jest chory". Mamy zamiar zmienic te polityke. Rozejrzawszy sie po sali, Zack zauwazyl rozmaite reakcje zebranych. Kilku lekarzy wydawalo sie sympatyzowac z mowca ale zaden nie wygladal na przejetego lub zmartwionego. Czesc otwarcie wymieniala gesty i spojrzenia wyrazajace niesmak, a jeden rysowal palcem kolka na czole. Juz kilku lekarzy szuka teraz pracy, bo mysleli tak samo jak ty, Iverson. Widzac dezaprobate i obojetnosc na twarzach zebranych, Zack przypomnial sobie ostrzezenie Wiltona Marshfielda, zeby sie nie przeciwstawial systemowi Ultramed. Zdaje sie, ze Suzanne tak wlasnie robila. Beallieu przerwal, rozejrzal sie po sali, po czym niezrazony czytal dalej. -Procz wymienionych zarzutow udowodnimy narastajace, nieetyczne zacieranie sie roznicy miedzy dostawcami lekow a lekarzami, osiagajace poziom, w ktorym troska o pacjenta schodzi na drugi plan. Zebralismy dowody na poparcie naszej tezy, procz tego codziennie przybywaja nowe. Mam nadzieje, iz te osoby sposrod personelu, ktore maja informacje mogace potwierdzic nasze zarzuty, podziela sie nimi ze mna lub panem Everettem Perrym, naszym adwokatem. Zapewniam was, iz wszystkie dostarczone dowody beda objete scisla tajemnica. Beallieu mimo swojej "zrzedliwosci", jak ja nazwal Sedzia, ma charakter, pomyslal Zack. Ponownie rozejrzal sie po sali. Nikt nie wyrazil jawnego poparcia. -Na koniec - ciagnal chirurg - oglaszam, ze podjalem we wlasnym imieniu kroki prawne przeciw jednemu z czlonkow personelu i przeciw administracji szpitala, ktorzy, jak podejrzewam, sa odpowiedzialni za oszczercze, niescisle i wysoce szkodliwe plotki na temat mojego osobistego i zawodowego zachowania. Apeluje do wszystkich, ktorzy cos wiedza na ten temat, by sie ze mna podzielili informacjami. Przyrzekam maksymalna dyskrecja. Pamietajcie, ze kazdy z was jest lekarzem z laski Boga Wszechmogacego. Dziekuje za cierpliwosc, z ktora wysluchaliscie moich wywodow, a teraz czekam na pytania i uwagi. Nikt nie podniosl reki. Beallieu uklonil sie z godnoscia po czym spokojnie wrocil na swoje miejsce, nie zwracajac uwagi na zlosc i zdenerwowanie malujace sie na twarzach zebranych. Reszta spotkania potoczyla sie gladko. W ostatnim punkcie, nazywajacym sie "nowe przedsiewziecia", Norman formalnie przedstawil Zacka, ktorego powitano krotkimi brawami. Zack podniosl sie, czujac, iz wypada podziekowac za powitanie. -Dziekuja wszystkim - zaczal. - To wspaniale uczucie wrocic do domu i znalezc sie wsrod personelu szpitala, w ktorym sie urodzilem. Zgodnie z tym, co powiedzial doktor Norman, przedstawiajac mnie, procz mojej praktyki neurochirurgicznej bede pelnil funkcje neurologa, dopoki nie rozwiniemy sie tak, zebysmy mogli zaangazowac na to stanowisko kogos nowego. Bede sie opiekowal wszystkimi, ktorzy potrzebuja pomocy w mojej specjalnosci - tu zerknal na doktora Beallieu - niezaleznie od tego, czy beda mogli zaplacic, czy nie. Chce takze podziekowac naszym radiologom, doktorowi Moore'owi i doktorowi Tuckerowi, a takze mojemu bratu, Frankowi, za ich starania w celu zdobycia tomografu komputerowego. To wspaniale, ale wielce skomplikowane urzadzenie, a obaj radiolodzy dali z siebie wszystko, by sie nauczyc na nim pracowac. Wkrotce we trojke urzadzimy cos w rodzaju warsztatow, na ktorych zapoznamy sie blizej z mozliwosciami tego sprzetu. Poniewaz najblizszy specjalista w mojej dziedzinie jest sto piecdziesiat kilometrow stad, bede do dyspozycji przez dwadziescia cztery godziny na dobe - z wyjatkiem urlopu, ktory zostal ustalony na okres od trzeciego do piatego sierpnia... za trzy lata. Dziekuje. W sali rozlegly sie smiechy i brawa. -Och, jeszcze jedno - dodal Zack, kiedy minela fala wesolosci. - Przewidujac, iz z powodu mojej decyzji powrotu i zapuszczenia korzeni w miescie, w ktorym sie urodzilem i wychowalem, moze wyniknac pewien nietypowy problem, oswiadczam zawczasu, ze nie ma ani slowa prawdy w plotce rozglaszanej, jak mi sie zdaje, przez obecnego tu doktora Blunta, ktory odebral mnie przy porodzie, a potem byl moim pediatra- ze nie wejde do sali operacyjnej bez pluszowego misia z jednym okiem, bez ktorego nigdy nie pozwalalem mu sie zbadac. W korytarzu spotkal Suzanne z przyklejonym do niej Mainwaringiem. -Witaj, Zack - powiedziala. - Dzieki za odrobine humoru na zebraniu. Znasz Jasona? -Chyba spotkalismy sie przy jakiejs okazji para miesiecy temu - odparl Zack, sciskajac chirurgowi dlon. - Milo znow pana spotkac. -I wzajemnie. - Mainwaring mowil z charakterystycznym teksanskim akcentem, przeciagajac samogloski. - To byla sprytna mowka, Iverson. Podobal mi sie zart o pluszowym misiu. -Dzieki - odparl Zack zastanawiajac sie, czy facet sili sie na dowcip. -Drugi tez byl dobry... ten o najblizszym urlopie za trzy lata. Jest pan zabawny. -Dziekuja jeszcze raz. -Chcialbym jednak pana ostrzec ciagnal chirurg - przed dalszym wyglaszaniem podburzajacych oswiadczen, popierajacych dzialania Beallieu, zanim pozna pan wszystkie fakty. Widzi pan, Iverson, to ja jestem tym czlonkiem personelu, o ktorym mowil Beallieu - tym, ktorego oskarzyl. Bezinteresownosc, ktora pan zadeklarowal w swojej mowie programowej, nie jest wylacznie wasza cnota. Ja tez operuje mnostwo ludzi, ktorzy nie sa w stanie zaplacic. Zacka zdziwil nietakt Mainwaringa. -Milo mi to slyszec - odparl. - Mam nadzieje, ze dostaja to samo co ci, ktorzy placa. -Podobno tylko najbardziej bezczelni i sadystyczni chirurdzy decyduja sie na majstrowanie w mozgach - odcial sie Mainwaring. -Stop, panowie - wtracila sie Suzanne. - Rozmowy na tym poziomie powinniscie byli zakonczyc, zanim zeszliscie z drzew i wstapiliscie do szkoly sredniej. Czemu sie denerwujesz, Jason? Czyzby jakis szalony neurochirurg zaatakowal cie juz w kolysce? Mainwaring usmiechnal sie z przymusem. -Przepraszam, Iverson. Wyciagnal reke, lecz jego oczy zdradzaly lodowata wrogosc, ktora staral sie ukryc przed Suzanne. -Nie ma sprawy, Jason. -W porzadku. Rozejrze sie, czy nie ma dla ciebie jakiejs neurochirurgicznej roboty. -Dzieki. -A na razie staraj sie trzymac z dala od szpitalnej polityki, przynajmniej do czasu, kiedy poznasz wszystkich chocby z nazwiska. - Zerknal na zlotego rolexa. - Suzanne, kochanie, mamy jeszcze czas, zeby omowic nasze sprawy. Milo bylo cie poznac, Iverson. Jestem pewny, ze zaadaptujesz sie w tej sennej dziurze. Nie czekajac na odpowiedz, wzial Suzanne pod ramie i odszedl z nia korytarzem. Andy O'Meara, rumiany mezczyzna z brzuchem piwosza, kroczyl rozpromieniony miedzy stolikami Mountainside Tavern, nalezacej do Gilliego, wymieniajac usciski rak i poklepywania po plecach z blisko dwudziestoma mezczyznami spedzajacymi przyjemnie poludniowa przerwe w pracy w zadymionym wnetrzu. Przez dwadziescia lat zdazyl dobrze poznac kazdego z nich i byl dumny, mogac nazwac ich swoimi przyjaciolmi. -Andy, stary pierdolo, witaj z powrotem! -Patrzcie, to Duzy Mick. Kawal czasu, Andy. Wiedzielismy, ze cie nie zmoze. Przedtem kartki, slodycze i kwiaty, kiedy byl w szpitalu, a teraz takie powitanie. Fantastyczni kumple. Najlepsi. W tym momencie on, Andy O'Meara, byl najszczesliwszym czlowiekiem na swiecie. Jutro jest Swieto Niepodleglosci - dzien swietowania narodzin wolnosci, a dzisiejszy bedzie dniem swietowania jego ponownych narodzin. -Hej, Gillie - zawolal. Spiewna intonacja zdradzala pochodzenie z Kilkenny. - Piwo dla wszystkich, na moj rachunek. Po trzech miesiacach cierpienia i zmartwien, po przeszlo tuzinie podrozy do Manchesteru na zabiegi radioterapeutyczne, po godzinach spedzonych w gabinecie lekarza w trwoznym oczekiwaniu na wiadomosc o pogorszeniu, na orzeczenie: "Nic sie z tym nie da zrobic", znow byl na prostej, calkowicie wyleczony. Nowotwor jelita, ktory zagrazal jego zyciu, byl teraz w sloiku w laboratorium diagnostycznym szpitala Ultramed-Davis, a pozostajace w jego organizmie wszystkie zlosliwe komorki zostaly doszczetnie wypalone za pomoca cudownej aparatury rentgenowskiej. Tylne siedzenia i kufer jego zielonego chevroleta znow wypelnialy pudla butow, botkow i tenisowek, ktore uwielbial prezentowac kupcom przy trasie numer szesnascie. Jego zycie toczylo sie dawnym rytmem. -Za Irlandczykow - oglosil, unoszac wysoko oszroniony kufel. -I za twoje zdrowie, Andy - dodal Gillie. - Cieszymy sie, ze cie nie zmoglo. Andy O'Meara sciskal rece i obejmowal wszystkich po kolei, a potem odstawil swoj do polowy oprozniony kufel na kontuar. To bylo jego pierwsze zimne piwo od ponad dwunastu tygodni, a majac w perspektywie wiele popoludniowych wizyt, nie chcial wyprobowywac swojej wytrzymalosci na alkohol. Zaplaciwszy Gilliemu, wyszedl z ciemnej, ocienionej sosnami tawerny na jaskrawe popoludniowe slonce. Byl dumny z tego, ze nigdy nie spoznial sie na umowione spotkanie, a od hurtowni fabryki obuwia Colsona dzielilo go pol godziny jazdy przez gory. Wlaczyl radio. Kenny Rogers radzil mu, kiedy nalezy trzymac fason, a kiedy zrezygnowac. Muzyka country western, zwykle niezastapiona pozywka dla duszy Andy'ego, zdawala sie klocic z pogoda i spokojem dnia. Zatrzymawszy sie u wylotu alejki dojazdowej, przelaczyl radio na publiczna rozglosnie WEVO. Lepiej, pomyslal. Znacznie lepiej. Radio gralo znana mu melodie. Od pierwszej chwili zaczela budzic w jego glowie skojarzenia - cicho padajacy snieg... kamienny kominek... huczacy ogien... rodzina. Podspiewujac melodie, probowal sobie przypomniec, gdzie ja przedtem slyszal. "Co to za dziecie w objeciach Marii spi?...". Zdumialo go, ze pamieta az tyle slow tekstu. "To Chrystus Krol. Pasterze go strzega aniolowie spiewaja mu do snu"... W tym momencie przypomnial sobie, ze to przeciez ulubiona koleda jego dziecinstwa w Irlandii. Jakie to dziwne, sluchac jej w polowie lata. Przestal nucic, przepuszczajac wyprzedzajaca go ciezarowke. Halas byl przygluszony -Andy mial wrazenie, ze woz porusza sie bezdzwiecznie. Wzruszyl ramionami. Cudownie bylo znalezc sie znow na szosie... a przy tym jakos dziwnie. "...Spieszcie, spieszcie chwalic Dziecie, syna Marii...". Zamknal okna, wlaczyl klimatyzacje i skrecil w szose sto dziesiata. Zielen gorskiego zbocza wydala mu sie oslepiajaco jaskrawa. Zmruzyl oczy, potem je przetarl, myslac, czy sie nie zatrzymac, zeby poszukac okularow slonecznych. Postanowil, ze nie zrobi zadnego przystanku, dopoki nic dojedzie do Colsona. Spokojnie, chlopcze, powiedzial do siebie. Nie denerwuj sie. Poprawiwszy sie na siedzeniu, podkrecil radio, nucac dalej melodie koledy. Szosa sto dziesiata byla dwupasmowa, z waskim poboczem awaryjnym po obu stronach. Poczawszy od Groveton na granicy z Vermontem, wzdluz grani nad dolina rzeki Ammonoosuc, az do Sterling i trasy numer szesnascie wila sie i zakrecala, wznosila i opadala jak kolejka gorska w lunaparku. Po prawej stronie ciagnela sie niska, pomalowana na bialo, budzaca groze porecz, a za nia znajdowal sie wawoz, gleboki miejscami na dwiescie metrow. Andy czul narastajacy niepokoj. Mial trudnosci z koncentracja. Poprawil oparcie fotela i sprawdzil pasy bezpieczenstwa. Biala porecz zrobila sie niewyrazna, a srodkowa ciagla linia uparcie podbiegala pod przednia lewa opone. Zacisnal rece na kierownicy i spojrzal na szybkosciomierz. Siedemdziesiat. Dlaczego mu sie zdawalo, ze jedzie za szybko? Mial wrazenie, iz drzewa na zboczu zaczynaja ciemniec i przybieraja czerwony odcien. Przetarl oczy i jeszcze raz zmusil sie do zjechania na prawy pas. Jezdzil od dwudziestu pieciu lat i ani razu nie mial wypadku, a juz najmniej chcialby miec go dzis. Na drodze zamajaczyl ciemny ksztalt - zblizal sie ciagnik z naczepa. Na jego przedniej szybie tanczyly ostre refleksy popoludniowego slonca. Nagle uslyszal glos, rozbrzmiewajacy echem w jego mozgu - gleboki, wyrazny, powolny, uspokajajacy... z poczatku cichy, potem stopniowo coraz glosniejszy: "Andy, zacznij liczyc od stu wstecz... zacznij liczyc od stu wstecz... zacznij liczyc od stu wstecz...". Zaczal glosno liczyc. -Sto... dziewiecdziesiat dziewiec... dziewiecdziesiat osiem... Zobaczyl niebieska zaslone, ktora okryla mu brzuch. -Dziewiecdziesiat siedem... dziewiecdziesiat szesc... Nad zaslona pojawily sie rece w gumowych rekawiczkach. -Dziewiecdziesiat piec... dziewiecdziesiat cztery... Dlaczego jeszcze nie zasnalem? - pomyslal. - Dziewiecdziesiat trzy... dziewiecdziesiat dwa -Elektroda Bove'a - powiedzial niski glos. - Nastaw ja na ciecie i przyzeganie. W polu widzenia Andy'ego ukazala sie druga para rak w rekawiczkach, jedna trzymala tampon, druga niewielki pret z metalowym koncem. Pret powoli zblizal sie do jego brzucha. -Dziewiecdziesiat jeden... dziewiecdziesiat... Nagle jego mozg wypelnil sie glosnym brzeczeniem. Metalowa koncowka preta dotknela skory ponizej pepka, wywolujac fale piekacego bolu od plecow az do stop. -Jezu Chryste, przestancie! - zawyl Andy. - Ja nie spie! Jestem przytomny! Elektryczne ostrze przecielo scianke dolnej czesci jego brzucha, odslaniajac zolty poklad tluszczu. -Osiemdziesiat dziewiec!... Osiemdziesiat osiem!... Przestancie, na milosc boska! Ja nie spie! Czuje to! Wszystko czuje! -Metzenbaumy i szczypce. -N i e! Prosze, nie! Nozyce Metzenbauma przecinaly polyskliwa blone otrzewnej jak papier, odslaniajac blyszczace, rozowe walki jelit. Krzyknal ponownie. Tym razem glos wydobyl mu sie z gardla, nie byl samym tylko tworem mozgu. Ocknal sie pare sekund wczesniej, w momencie kiedy prawy reflektor jego samochodu dotknal poreczy. Jadacy teraz z predkoscia stu czterdziestu kilometrow na godzine Chevrolet przelamal stalowa bariere, jakby byla z tektury, przeskoczyl waski pas trawy i zwiru i stoczyl sie w glab parowu. Przypiety do siedzenia Andy O'Meara patrzyl na przelatujace obok szmaragdowe drzewa. W czwartej sekundzie wypadku zorientowal sie, co sie stalo. W piatej Chevrolet uderzyl w skale i eksplodowal. Rozdzial 6 Kafeteria Ultramed-Davis zostala - podobnie jak wiekszosc obiektu - urzadzona w nowoczesnym, choc nieco pretensjonalnym stylu. Przestronne wnetrze miescilo bar salatkowy, a przez rozsuwane drzwi w przeszklonej scianie mozna bylo wyjsc na schludny taras z piaskowca z betonowymi stolikami i lawkami. Siedzac przy jedynym stoliku, ktory byl czesciowo osloniety zwisajacymi galeziami drzewa, Zack patrzyl, jak Guy Beallieu przeciska sie ku niemu przez tlum, ktory zgromadzil sie na lunch. Po trzygodzinnej operacji usuwania kregu szyjnego czul przyjemne zmeczenie. Jako student byl kiedys na praktyce w tym szpitalu - wowczas jeszcze noszacym nazwe szpitala okregowego Davis. Beallieu byl wtedy niezwykle obciazony praca, gdyz dodatkowo sprawowal funkcje przewodniczacego personelu lekarskiego, lecz mimo wielu obowiazkow zawsze znajdowal czas, zeby udzielic rady studentom, uspokoic wyleknionego pacjenta lub pocieszyc osierocona rodzine. Od tamtego lata Zack podziwial umiejetnosc laczenia profesjonalnego kunsztu z ludzkim wspolczuciem dla pacjenta. -Dzieki za to, ze masz odwage siedziec ze mna przy jednym stole - powiedzial Beallieu, stawiajac tacke i siadajac naprzeciw Zacka. -Nonsens - odparl Zack. - Od chwili przyjazdu do miasta chcialem sie z toba spotkac. Co slychac u twojej zony? I u Marie? -Clothilde, niech Bog ja blogoslawi, od ponad dwoch lat wysluchuje tych brudnych plotek o mnie i dzielnie to znosi, a Marie znuzylo czekanie, zebys sie jej oswiadczyl, i wyszla za maz za pisarza, scisle mowiac poete z Quebecu. Zack usmiechnal sie. Byli z Marie Beallieu przyjaciolmi od pierwszych dni w szkole podstawowej, ale nigdy nie przekroczyli granicy przyjazni. -Znajac Marie, jestem pewny, ze to ktos wyjatkowy. -Tak jest w istocie. Sam bym jej polecil Luca, skoro nie mogla wyjsc za ciebie. Jest rzadkim okazem w czasach, kiedy wiekszosc mlodych ludzi dba tylko o siebie. Pracuje w gazecie w malym miasteczku i walczy z wszelkimi przejawami niesprawiedliwosci spolecznej, czekajac przy tym, az swiat odkryje jego wiersze. -Maja dzieci? -Dwoje, choc nie mam pojecia, w jaki sposob potrafia je wyzywic. Jakos jednak im sie udaje. -Musza byc szczesliwi - powiedzial Zack. -Tak. Sa biedni i borykaja sie z klopotami, ale sa szczesliwi. Powiedzialbym, ze kochaja sie jeszcze bardziej niz wtedy, gdy brali slub. Zack rozlozyl rece. -Cest tout ce que conte, n 'est cepas? Beallieu usmiechnal sie gorzko. -Tak - potwierdzil. - Tylko to sie liczy. - Zrobil krotka przerwe, po czym zmienil temat. - Okazalo sie, ze twoj przyjaciel Beallieu nie ma sprzymierzencow w tym szpitalu. -Na to wyglada - odparl Zack, dlubiac w zamysleniu w salatce. Beallieu pochylil sie ku niemu. -Tu jest wiele nieprawidlowosci, Zachary - wyszeptal konspiracyjnie. - Czesc tego, co sie tu dzieje, to nikczemnosc, a czesc to zwykle okrucienstwo. Zack obrzucil spojrzeniem nowo wybudowane zachodnie skrzydlo, ladowisko dla helikopterow i grupki lekarzy i pielegniarek na tarasie i wewnatrz kafeterii, spozywajace lunch. -To, co dostrzegam, nie potwierdza twojej opinii. Czy moglbys sprecyzowac zarzuty? -Rozmawiales z ojcem? -Krotko. -Wiec wiesz o tych klamstwach. -Jesli masz na mysli plotki, to znam niektore. Beallieu pochylil sie ku niemu jeszcze bardziej. -Zachary, prosze cie o zachowanie scislej tajemnicy w tej sprawie. -To sie rozumie samo przez sie - odparl Zack. - Musze cie jednak ostrzec. W niedziele Sedzia, a dzisiaj ty daliscie mi do zrozumienia, ze przynajmniej czesc twojej kampanii jest skierowana przeciw Frankowi. Chce ci powiedziec, ze w tym sporze nie stane po niczyjej stronie. Twoja przyjazn ma dla mnie ogromne znaczenie. Gdyby nie twoj doping, to nie wiem, czy w ogole zostalbym chirurgiem. Ale Frank jest moim bratem. Nie wyobrazam sobie, ze moglbym wystapic przeciw niemu. -Nawet gdyby stal po zlej stronie? -Wiem z doswiadczenia, ze dobro i zlo rzadko daje sie sprowadzic do bieli i czerni, gdyz jedno i drugie jest najczesciej odcieniem szarosci. Probowalem wojowac, gdy pracowalem w szpitalu miejskim w Bostonie, ale dorobilem sie jedynie koszmarnych bolow glowy. Zanim zlozylem moja pierwsza skarge w administracji, powinienem sobie kupic zapas tylenolu. Chetnie cie wyslucham, ale nie oczekuj ode mnie jakichs dzialan. -Dzieki za ostrzezenie - powiedzial Beallieu. - Nie mialem zamiaru podzielic sie z toba tym, co wiem, wlasnie ze wzgledu na Franka, choc cie lubie i zywie dla ciebie szacunek, i choc nie mam tu zadnego poparcia, o czym sie bez watpienia przekonales. Poniewaz jednak powiedziales dzis na zebraniu, ze bedziesz traktowal rowno wszystkich pacjentow, niezaleznie od tego, czy moga zaplacic, czy nie, uznalem to za zaproszenie do rozmowy. Zack westchnal. -Pomyslales prawidlowo - rzekl po chwili. - Choc walcze z tym z calych sil, ta moja czesc, ktora nie moze zniesc, kiedy kantuje sie ludzi, zawsze wylazi na wierzch, jesli tylko przestaje uwazac. -Slyszalem, co przedwczoraj uczyniles dla tego starego drwala. -Od kogo? -Nie dziw sie. Szpital, a takze cale miasto maja system porozumiewania sie, ktorego pozazdroscilby im Departament Obrony. Przyjmij do wiadomosci ten fakt i jesli chcesz tu przetrwac, wez go pod uwage. Wystarczy wrzucic kamyk do jeziora, a wszyscy, doslownie wszyscy, zobacza zmarszczki na powierzchni, dlatego plotki, ktore sie o mnie rozpowiada, sa takie dokuczliwe. Blyskawicznie sie rozprzestrzeniaja. -To przypomina zabawe w gluchy telefon. -N i e znam jej. -Bawilismy sie w nia na imprezach. Wszyscy siadaja w kolko, pierwsza osoba szepce sekretna wiadomosc do ucha nastepnej, ta przekazuje ja dalej i kiedy wiadomosc wraca do autora, okazuje sie calkowicie zmieniona. Mysle, ze do zarzutow, ktore zdaniem Sedziego sa powszechna tajemnica, kazdy celowo dolozyl swoje trzy grosze. -To sa klamstwa, Zachary. Od poczatku do konca. Zack spojrzal badawczo na twarz Francuza. Ujrzal zacisniete szczeki, a w oczach bezbrzezny smutek. -Nie musisz mi tego mowic, stary przyjacielu - rzekl po chwili. - Wiem, ze to sa klamstwa. -Wiec tak... - Beallieu postukal koniuszkami palcow jednej dloni o koniuszki drugiej, zastanawiajac sie, od czego zaczac. - Co sadzisz o moim dzisiejszym oswiadczeniu? -Uwazam, ze wyraziles sie jasno i zachowales sie bardzo dobrze. Beallieu usmiechnal sie. -Dyplomatycznie powiedziane. Ale wal dalej, chlopcze. Pamietaj, ze nie da sie mnie zranic. Zack wzruszyl ramionami. -Jesli rzeczywiscie chcesz znac prawde, to ci powiem, ze brak ci tylko konia, kopii, miskowatego helmu i Sancho Pansy. Tym razem stary chirurg glosno sie rozesmial. -Uwazasz, ze walcze z wiatrakami, prawda? Dobrze, mlody przyjacielu. Przypatrzmy sie blizej jednemu z wiatrakow. Wiesz, kim jest Richard Coulombe? -Ten aptekarz? Oczywiscie, ze go znam. Nie dalej niz wczoraj wypisalem recepte, zeby mi sporzadzil lekarstwo. -A wiesz o tym, ze juz nie jest wlascicielem apteki? -Szyld glosi: Apteka Coulombe'a. -Wiem, ze taki jest szyld. Wiem tez, ze Richard nie jest juz wlascicielem, lecz tylko pracownikiem. Dwa lata temu sprzedal apteke firmie Eagle Pharmaceuticals and Surgical Supplies. Nie wiem, dlaczego doszlo do tej sprzedazy, ale podejrzewam, ze to nie byl przypadek. Richard nie chcial sprzedac apteki, ale potrzebowal pieniedzy na splate znacznego dlugu, zaciagnietego przez jego zone, Yvette, juz niezyjaca, na pokrycie rachunkow za szpital i na honoraria dla chirurga za przeprowadzenie kilku operacji nowotworu. Beallieu ugryzl kes kanapki, czekajac na reakcje Zacka. -Ty dokonales tych wszystkich operacji? - spytal Zack. Chirurg potrzasnal glowa. -Coulombe'owie byli od lat moimi pacjentami, ale krotko przed pojawieniem sie objawow u Yvette zaczely krazyc o mnie plotki. Postanowili, albo im poradzono, podobnie jak radzono wiekszosci mieszkancow miasta - do tej pory nie wiem, co ostatecznie zdecydowalo -zwrocic sie do Jasona Mainwaringa zamiast do mnie. Powiedziano im rowniez, iz kwota ich ubezpieczenia jest niska, ale jesli nie bedzie komplikacji, to wystarczy na pokrycie rachunkow Yvette. -Komplikacje jednak wystapily. -Cztery kolejne operacje, wszystkie konieczne, o ile wiem, bez komplikacji, ale az cztery. Potem przedluzajaca sie rekonwalescencja w sanatorium w Sterling. Nawiasem mowiac, Yvette nigdy nie wrocila juz do domu. -I naturalnie doszly nowe rachunki. Zaczyna mi sie rysowac obraz sytuacji. -Wiesz jeszcze bardzo malo... do czasu - powiedzial ponuro Beallieu. - Otoz Ultramed jest wlascicielem nie tylko szpitala, lecz takze domow opieki. Wiedziales o tym? -Nie - odparl Zack. -Firma nazywa sie Leeward Company. Jest wlascicielem domow opieki i osrodkow rehabilitacyjnych na calym Wschodzie i Srodkowym Zachodzie. Mniej wiecej przed trzema laty zakupila dwa takie domy w Sterling. Pare miesiecy temu dowiedzialem sie, ze Leeward jest firma Ultramed, wykupiona przez te korporacje dokladnie przed czterema laty. Ludzie nie maja o tym pojecia. Rachunki za uslugi wszystkich trzech instytucji - Ultramed-Davis i obu domow opieki - przychodza z tego samego komputera. Zgadnij, kto zarzadza tym komputerem? -Nie musze zgadywac - powiedzial Zack, zastanawiajac sie, dlaczego Frank nigdy mu nie powiedzial o kupnie obu domow opieki. - Historia Coulombe'a jest bardzo smutna, zwazywszy na nieszczesliwy final leczenia jego zony, ale okolicznosci nie wskazuja na nic zlego czy haniebnego. -Bo brak ci jednego elementu ukladanki - odparl Beallieu. - Podstawowego. I wiedz -dodal- ze to, co ci powiem, stanowi tylko wierzcholek gory lodowej. -Mow - rzekl Zack, pragnac w duchu, zeby to byla nieprawda. Beallieu wyjal z kieszeni marynarki zlozona kartke, po czym rozprostowawszy ja na stole, podsunal Zackowi. -Jak juz wspomnialem, niewielu mam sprzymierzencow w mojej malej krucjacie, ale paru sie znajdzie. Jeden z nich spedzil prawie szesc miesiecy, podrozujac od miasta do miasta, zeby zebrac dla mnie informacje. Tydzien temu przyniosl mi to. Liste rady dyrektorow dwoch firm. Zack przebiegl wzrokiem rownolegle kolumny nazwisk, odpowiednio pod skrotami R i EPSS. Piec nazwisk w obu kolumnach bylo identycznych. -Co oznaczaja te skroty? - spytal. Oczy Beallieu rozblysly. -R oznacza syndykat RIATA z Bostonu, do ktorego nalezy Ultramed. Ci ludzie sa w pewnym sensie naszymi szefami, Zachary. Twoimi, moimi, wszystkich lekarzy w miescie. -A ten drugi? -Ten drugi, przyjacielu, oznacza Eagle Pharmaceuticals and Surgical Supplies, firme, ktora wykupila Richarda Coulombe'a. Obie rady dyrektorow zazebiaja sie. Zlozyl dlonie, wsuwajac palce jednej pomiedzy palce drugiej dla zilustrowania swojej tezy. Nim Zack zdazyl odpowiedziec, katem oka zauwazyl ruch. Zsunal kartke na kolana, rownoczesnie czyjs cien padl na stolik, przy ktorym siedzieli. Obaj podniesli wzrok. Zobaczyli Franka, ktory trzymajac w rekach tacke z jedzeniem i usmiechajac sie zyczliwie, zatrzymal sie dwa kroki od nich. -Rozmowa od serca? - zapytal. - Jesli nie, to moze znajdzie sie dla mnie wolne miejsce? Zack niepostrzezenie zlozyl kartke i schowal do kieszeni, choc czul, ze to niewiele pomoze. Byl pewien, ze Frank slyszal przynajmniej koniec ich rozmowy. W lazience maly odtwarzacz kasetowy gral fuge Bacha. Barbara Nelms, patrzac ponuro w lustro, przesunela palcami po bruzdach na czole i kurzych lapkach w kacikach oczu. Miala wrazenie, ze zmarszczki powstaly w ciagu nocy. Odruchowo siegnela po kosmetyczke, lecz cofnela reke. Zatrzymala tasme i wyszla z lazienki. Po co, u diabla, mialaby je ukrywac, skoro padala ze zmeczenia i byla bliska zalamania nerwowego, skoro rozgoryczenie i lek przydaly jej szesciu lat w ciagu szesciu miesiecy? Po dziecinstwie spedzonym w Dayton, w Ohio, i czterech sielankowych latach studiow na kierunku zarzadzania w malym St. Mary's College w Missouri stala sie wzorowa matka, zona, obywatelka i czlonkinia miejscowej spolecznosci. Zarejestrowala sie jako zwolenniczka demokratow, lecz glosowala na republikanow, a od trzech lat aktywnie dzialala w miedzyszkolnej radzie rodzicow, byla komendantka skautow, lektorka w kosciele, pianistka i tenisistka o umiejetnosciach powyzej sredniej, a na dodatek -jak twierdzil jej maz - najlepsza kochanka, jakiej moglby sobie zyczyc mezczyzna. Szesc miesiecy metnych rad psychologow szkolnych, uciazliwych wizyt pracownikow opieki szkolnej i ostroznych diagnoz nadetych specjalistow od teorii zachowan i zdezorientowanych pediatrow wystarczylo, by tamto wszystko przestalo sie liczyc. Zaniedbala wszystkie organizacje, od tygodni nie miala w reku rakiety tenisowej i nie pamietala, kiedy ostatnio kochala sie z Jimem. Cos niedobrego dzialo sie z jej synem. Na domiar zlego zaden ze specjalistow nie potrafil ustalic przyczyny stanu chlopca, za to wszyscy byli przekonani, ze dolegliwosci Toby'ego nie wchodza w zakres ich specjalnosci. Gwaltowne ataki, ktore poczatkowo zdarzaly sie raz w miesiacu, a w ostatnim czasie niemal co tydzien, doprowadzily Toby'ego do stanu tak silnej depresji i strachu, ze przestal sie usmiechac, bawic, a nawet mowic. Nie odpowiadal na bezposrednie pytania, a jesli juz, to najwyzej monosylabami i tylko gdy byl w domu. Depresja po operacji, opozniony autyzm, schizofrenia dziecieca, zahamowanie w rozwoju polaczone ze stanami paranoidalnymi, celowe skupianie uwagi otoczenia - tak bardzo roznily sie od siebie diagnozy stanu Toby'ego... byly rownie niewiarygodne jak wychowawcy i lekarze specjalisci, ktorzy je wyglaszali. Chlopiec chorowal, a jego stan stopniowo sie pogarszal. Schudl piec kilogramow, juz przedtem nie mial ani grama tluszczu. Przestal rosnac. Nie zdal do czwartej klasy. Unikal kontaktu z innymi dziecmi. Dostawal witaminy, srodki przeciwdepresyjne, tiopental, ritalin, mial specjalna diete. Matka zawiozla go do Concord, potem do Bostonu, gdzie przez cztery dni byl hospitalizowany. Wszystko na nic. Nie nasuwaly sie zadne sensowne wnioski. Po powrocie z Concord chlopiec stal sie jeszcze mniej komunikatywny. Teraz Barbara Nelms zamierzala zaciagnac syna do kolejnego specjalisty, mlodego psychiatry nazwiskiem Brookings, niedawno przybylego do miasta, ale znow zaczelo ja ogarniac dobrze znane lodowate uczucie beznadziejnosci. Z poczatku wydawalo sie, iz ataki Toby'ego biora sie z koszmarow sennych. Byla wielokrotnie ich swiadkiem, patrzyla bezradnie, jak oczy syna rozszerzaly sie i zaczynaly blyszczec, a on sam cofal sie w kat lozka, przenoszac sie do swiata, do ktorego nie mial wstepu nikt procz niego. Sluchala jego krzykow, ale kiedy probowala go objac i pocieszyc, konczylo sie tym, ze miala siniaki na twarzy i glowie od jego piesci. W rezultacie pozostawalo jej jedynie byc blisko, uwazac, zeby sie nie zranil, i czekac. Atak trwal czasem pol godziny, czasem znacznie dluzej. Toby pozostawal po nim skulony ze strachu, niemy i calkowicie wyczerpany. Moze dzis nastapi przelom, pocieszala sama siebie. Moze ow nowy psychiatra znajdzie odpowiedz. Choc Barbara Nelms usilowala myslec optymistycznie, kiedy szla do pokoju syna, zeby go zaprowadzic na badanie do kolejnego gabinetu kolejnego specjalisty, wiedziala, ze nic z tego nie wyjdzie. Nic, procz najwyzej jeszcze jednej diagnozy. Jazda z domu do kliniki Ultramed-Davis zajela im pietnascie minut. Przez wiekszosc czasu Barbara Nelms konsekwentnie prowadzila konwersacje z synem - konwersacje, ktora wlasciwie sprowadzala sie do monologu. -To nowy lekarz, Toby. Nazywa sie Brookings. Specjalizuje sie w leczeniu pacjentow, ktorzy maja takie ataki jak ty. Odkryjemy istote twojej choroby, kochanie. Dowiemy sie, jaka jest przyczyna, wyleczymy cie, rozumiesz? Toby siedzial bez ruchu z rekami splecionymi na kolanach i wygladal przez okno. -Pomozesz doktorowi, jesli bedziesz z nim rozmawial. Opowiedz mu, co widzisz i czujesz, kiedy masz atak. Mozesz to zrobic?... Toby, odpowiedz mi, prosze. Bedziesz rozmawial z doktorem Brookingsem? Chlopiec ledwie dostrzegalnie skinal glowa. -To swietnie, kochanie. To cudownie. Wszyscy chca ci pomoc. To nie bedzie bolalo. Miala wrazenie, ze slyszac to ostatnie, zadrzal. Wprowadziwszy kombi na jedno z ostatnich wolnych miejsc na zatloczonym parkingu, zamknela drzwi od swojej strony i obeszla samochod, zeby wypuscic Toby'ego. Nadzieja powrocila, kiedy Toby samodzielnie odpial pas bezpieczenstwa. Moze dzis? Oboje z Tobym byli tu tylko raz - u doktora Mainwaringa na krotkich ogledzinach pooperacyjnych, poniewaz pediatra Toby'ego przyjmowal gdzie indziej: w starym wiktorianskim domu w polnocnej czesci Sterling. W blyszczacym, wylozonym kafelkami westybulu kliniki, pomiedzy dwoma fikusami, wisial rejestr lekarzy wraz ze specjalnosciami. PHILLIP R. BROOKINGS, DOKTOR MEDYCYNY, PSYCHIATRA DZIECI I DOROSLYCH przyjmowal na drugim pietrze. -Toby, pojedziemy winda czy wolisz pojsc po schodach?... Kochanie, doktor Brookings chce tylko z toba porozmawiac, nic wiecej. Obiecuje ci. Wiec jak?... W takim razie pojdziemy pieszo. Wziela go za reke i poprowadzila schodami, pragnac, by wykazal jakas reakcje... cofnal reke... sprobowal oporu, tymczasem on byl apatyczny, zachowywal sie calkowicie biernie. Mimo to przeczuwala, iz syn zdaje sobie sprawe, gdzie sie znajduja. Mala tabliczka na drzwiach pokoju 202 informowala: P. R. BROOKINGS, DR MED. ZADZWONIC JEDEN RAZ I WEJSC. Poczekalnia byla mala, bez okien, wykladana tapeta o gruboziarnistej fakturze; na scianach wisialy czarno-biale fotografie z widokami gor. Staly w niej tylko cztery krzesla. W rogu byl kacik dla dzieci, a w nim zabawki kolorowe klocki i ukladanki oraz magazyny "Highlights" z zagietymi rogami kartek. Wiedziala, ze nic z tego nie zainteresowaloby jej syna. Przypominala sobie Toby'ego - nim sie to wszystko zaczelo - przycupnietego na podlodze obok ojca, montujacego z zapalem modele z elementow "Malego konstruktora". Nie tak, tato... obroc to w ten sposob... Widzisz? Mialem racje. Punktualnie o trzeciej Phillip Brookings wyszedl z gabinetu, przedstawil sie, podal jej reke i kiwnal glowa Toby'emu. Byl mlodszy, niz sie spodziewala, wygladal na trzydziesci dwa, trzy lata, choc bujne wasy sprawialy, ze mogla sie mylic. -Witaj w moim gabinecie, Toby - powiedzial, siadajac na jednym z dwoch wolnych krzesel. - Ciesze sie, ze mnie odwiedziles. Mam nadzieje, ze bede mogl ci pomoc. Mial na sobie koszule i krawat, za to byl bez marynarki. Mimo mlodego wygladu wywarl na Barbarze korzystne wrazenie juz przez sam fakt, ze nie mowil do chlopca z wysokosci swego wzrostu. Spojrzala na Toby'ego, ktory siedzial, patrzac obojetnie na fotografie na scianie. -Tu jest formularz historii choroby, ktory pan nam przyslal do wypelnienia - powiedziala, podajac mu kartke. - Czy otrzymal pan pozostale raporty, ktore panu wyslalam? Brookings skinal glowa i pobieznie przejrzal formularz. -Jesli Toby nie ma nic przeciwko temu, to wolalbym porozmawiac z nim sam na sam w moim gabinecie - powiedzial. - Co o tym sadzisz, Toby? Mozemy zostawic otwarte drzwi. Podnioslszy sie, ruszyl w strone gabinetu, lecz zatrzymal sie na progu. -Przyjdziesz? -Idz, kochanie - przynaglila go Barbara. - Bede tu obok Pamietaj, co ci powiedzialam. Nie masz sie czego bac. Toby powoli wstal z krzesla. -Wspaniale - rzekl Brookings. - A teraz wejdz! Smialo... Drzac z podniecenia, Barbara Nelms w milczeniu popedzala wzrokiem syna, ktory w stosunku do tego lekarza okazal sie bardziej otwarty, bardziej skory do nawiazania kontaktu niz w stosunku do wszystkich poprzednich. Moze wreszcie nastapil przelom. Moze... Patrzyla, jak Brookings wchodzi do gabinetu. Z miejsca gdzie siedziala, naprzeciwko drzwi, widac bylo przestronne wnetrze z wygodnymi meblami, duze okno i mnostwo roslin, porozstawianych na podlodze i zwisajacych z sufitu. Idz, kochanie. Wejdz do srodka. Nie masz sie czego bac. Toby przez moment sie wahal, ale potem wszedl za Brookingsem do gabinetu. Zrobiwszy pierwszy niesmialy krok za progiem, nagle zobaczyl na wprost siebie szerokie, panoramiczne okno. -Chodz, Toby - uslyszala glos Brookingsa. - To nie bedzie bolalo. Barbara zauwazyla, ze chlopiec sztywnieje. Zaczely mu sie trzasc rece, ktore przez caly czas zwisaly nieruchomo u bokow. Boze, pomyslala, zaraz bedzie mial atak. -Poczules sie gorzej, Toby? - spytal Brookings. Toby wycofal sie tylem do poczekalni, nie odrywajac oczu od okna. Twarz mial biala jak kreda. -Co cie wystraszylo, kochanie? Barbara poczula, jak jej tezeja miesnie. Nikt procz niej i meza nie byl do tej pory swiadkiem ataku syna. Doznala ambiwalentnych uczuc - byla przerazona, a zarazem zadowolona, iz ktos postronny zobaczy, przez co przeszli w ciagu ostatnich trzech miesiecy. Odruchowo rozejrzala sie po poczekalni, czy nie ma przedmiotow, o ktore Toby moglby sie skaleczyc. Nagle chlopiec odwrocil sie, otworzyl drzwi i wybiegl na korytarz. -Toby! - krzykneli rownoczesnie Barbara i Brookings, ktory wylonil sie z gabinetu. Nim zdazyla wstac z krzesla, psychiatra przebiegl poczekalnie i byl juz za drzwiami. W momencie kiedy znalazla sie na korytarzu, zniknal w drzwiach prowadzacych na klatke schodowa. Buty na obcasach przeszkadzaly jej w biegu, wiec zrzucila je u szczytu schodow i popedzila w dol. Na ostatnich trzech stopniach posliznela sie i upadla, zdzierajac sobie skore z nogi. Kulejac, szla przez hol, gdy nagle uslyszala przerazliwy pisk opon samochodu. Zamarla, spodziewajac sie gluchego loskotu, odglosu upadku ciala, ale pisk ucichl i nic po nim nie nastapilo. Za szklanymi drzwiami zobaczyla Toby'ego, kluczacego miedzy samochodami na parkingu. Od miesiecy nie widziala, zeby biegl. Phillip Brookings byl kilkanascie metrow za nim, ale dzielaca ich odleglosc malala. Barbara wybiegla na podjazd, przy czym sama omal nie wpadla pod samochod. -Toby, stoj! Prosze, zatrzymaj sie! Toby byl juz poza parkingiem, pedzil przez trzydziestometrowy pas trawy w strone gestego lasu. W momencie kiedy byl o krok od drzew, Brookings, biegnacy tuz za nim, skoczyl, chwycil go w pasie i zwalil z nog. -Dzieki ci, Boze. - Zdyszana, biegla do nich przez parking. Ale juz z daleka widziala, ze Toby zachowywal sie inaczej niz podczas poprzednich atakow: mimo iz przygwozdzony przez lekarza do ziemi, walczyl dalej. W miare jak sie zblizala, jego wysilki slably. -Toby, uspokoj sie - powiedzial lagodnie, lecz stanowczo Brookings. - Przestan ze mna walczyc, to cie puszcze. Barbara podeszla ostroznie. Zamiast znajomego wyraz leku i zagubienia w oczach syna, zobaczyla nieprzytomna mieszanine zapieklej zlosci i strachu. Toby prawie warczal na lekarza. Brookings odsunal sie od Toby'ego. Na wszelki wypadek trzymal go nadal za pasek. Uklaklszy obok syna, Barbara zorientowala sie, ze tym razem to nie byl atak - a jesli tak, to inny niz poprzednie. Toby byl przytomny i czujny. To, co go wytracilo z rownowagi, nie zrodzilo sie w jego mozgu, lecz istnialo w realnym swiecie. -Dobrze sie czujesz, Toby? - spytala. - Co sie stalo? Co cie tak przestraszylo? Chlopiec milczal. -Puszcze cie - powiedzial Brookings - ale musisz obiecac, ze nie uciekniesz. Toby dyszal ze zmeczenia. Nadal milczal. Brookings powoli puscil pasek. Chlopiec sie nie ruszyl. -Co to bylo? -Slucham? - Na jasnobrazowych spodniach Brookingsa w okolicach kolan i na koszuli widnialy plamy po trawie. On tez jeszcze nie odzyskal oddechu. -Doktorze Brookings, Toby zobaczyl cos przez okno - cos, co go przestraszylo. Tym razem to nie byl atak, prawda kochanie? - spytala syna. Toby podniosl na nia oczy pelne lez i potrzasnal glowa. -Powiesz nam, co zobaczyles? Chlopiec milczal. Phillip Brookings podrapal sie po podbrodku. -Nie wiem, co powiedziec. Spostrzeglem, ze Toby patrzy przez okno, i spojrzalem w tym samym kierunku, ale niczego nie zauwazylem. Niczego ani nikogo. -Niczego? Brookings pokrecil glowa. -Zobaczylem wielki dab, parking, a za nim oddzial pogotowia, nic wiecej. Jestem absolutnie pewny. Oddzial pogotowia. Barbara Netms zauwazyla, ze przy tych slowach chlopiec zesztywnial. -Zobaczyles oddzial pogotowia, prawda? Toby nie odpowiedzial. -Doktorze Brookings, co pan proponuje? - spytala. - Potrafi pan mu pomoc? Psychiatra spojrzal z gory na chlopca. -Moze po pewnym czasie - odparl. - Nim zaczne, stawiam warunek. -Spelnimy kazdy. -Chce miec wyniki badania tomografem komputerowym i opinie neurologa o stanie zdrowia chlopca. Wsrod dokumentacji, ktora otrzymalem od pani, nie ma ani jednego, ani drugiego. Tak? -Chyba... chyba tak. -Czy zgodzi sie pani ze mna ze jesli jego ataki sa forma psychozy organicznej, to powinien sie do tego wlaczyc neurolog? -Doktorze, powiedzialam panu juz wtedy, kiedy zadzwonilam pierwszy raz, ze zrobimy wszystko, absolutnie wszystko. Czy moze pan kogos polecic? Brookings skinal glowa. -Jest w miescie nowy lekarz. Absolwent Yale, szkolil sie w szpitalach w Harvardzie. Jest neurochirurgiem, ale zajmuje sie takze neurologia. Nazywa sie Iverson, Zachary Iverson. Skontaktuje sie z nim i dam pani znac. Barbara poglaskala syna po czole. Sadzac po wyrazie jego twarzy, nic nie wskazywalo na to, iz tresc ich rozmowy w ogole do niego dotarla. Patrzyla na jego zapadniete oczodoly i napieta woskowa skora policzkow, i nagle odniosla wrazenie, ze spoglada na trupa. -Jeszcze jedno, doktorze - powiedziala. -Slucham? -Blagam, niech pan sie pospieszy. Brookings kiwnal glowa potem wstal i wrocil do budynku. Barbara wziela syna za reke i poszla z nim do samochodu. Probowala sobie przypomniec ewentualne nieprzyjemnosci lub trudnosci, ktore mogly go spotkac w Ultramed-Davis badz w innym oddziale pogotowia. Owszem, kiedy mial piac lat, rozcial brode i zawiezli go na pogotowie, a w zeszlym roku przeszedl operacja uwieznietej przepukliny, ale to wszystko. W tym ostatnim wypadku - tak jej powiedzial chirurg, doktor Mainwaring - operacja przebiegla bez najmniejszych komplikacji. Rozdzial 7 Suzanne Cole i jej szescioletnia coreczka, Jennifer, mieszkaly w odosobnionym, waskim, pietrowym domku na polnocy miasta razem z tlustym, zoltym kotem, ktorego Jennifer nazwala Guliwerem (poniewaz - jak tlumaczyla - lubi podrozowac) i czarnym labradorem, ktory nie reagowal na zadne imie. Pokoje w skromnym domku byly cieple i zagracone. Na pociemnialych od dymu sosnowych scianach wisialy buty narciarskie, kijki, rakiety tenisowe, a nawet stary stetoskop -wszystko to poprzeplatane oleodrukami i oryginalnymi olejami, reprezentujacymi rozmaite maniery i style. Byl i zeliwny kominek w saloniku, i krosno w jednej z sypialni na tylach domku, sfatygowany szpinet ("Dawniej mama czesto na nim grywala, ale teraz gra tylko kawalki <>") i nieprzeliczone mnostwo ksiazek. Kolacja, ktorej glownym daniem bylo spaghetti, zostala przygotowana w wiekszosci przez Jennifer, o czym dumna z niej mama nie omieszkala powiedziec Zackowi. Jennifer podala ja wielce zadowolona z siebie. Dziewczynka byla jak na swoj wiek wysoka, miala ladny nos, proste kasztanowe wlosy, ktore siegaly jej do polowy plecow, oraz cudowne oczy i usmiech matki. Opowiedziala mu o szkole, o zwierzetach i o balecie, a potem pokazala swoja kolekcje kamykow i zwierzatek. W rewanzu Zack obiecal poznac ja z Cheapdogiem i nauczyc sterowac latajacym modelem samolotu. Udalo mu sie wykonac stosunkowo poprawnie wloska sztuczke, polegajaca na znikaniu monety, chociaz kiedy skonczyl, Jennifer usmiechnela sie i powiedziala szczerze: "Musisz jeszcze troche pocwiczyc, Zack. Caly czas ja widzialam". Nim doszli do deseru, skladajacego sie z lodow i ciastek czekoladowych z orzechami, resztki poczatkowego skrepowania Zacka zniknely bez sladu. Przestal czuc sie gosciem, mial wrazenie, ze jest dlugoletnim przyjacielem rodziny. W uroczej atmosferze wieczoru zdarzaly sie krotkie momenty, kiedy Suzanne ni stad, ni zowad stawala sie nieobecna, zdenerwowana, pozostawiajac Jennifer ciezar prowadzenia konwersacji. Nieskory do szukania w niej jakichkolwiek wad, Zack upatrywal zmiany jej nastroju we wrazliwosci i sklonnosci do introspekcji, co sprawialo, iz wydala mu sie jeszcze bardziej interesujaca i atrakcyjna. Kiedy Suzanne wracala z kuchni z filizanka kawy, Jennifer nagle zerwala sie i oswiadczyla, ze idzie obejrzec M*A*S*H i umyc wlosy. -Jedna rzecz mnie zastanawia - powiedziala dziewczynka, zegnajac sie z Zackiem. -Co takiego? -Chodzi o twojego psa. Znam owczarki, ale jeszcze nie slyszalam o rasie cheapdog. -To sa pokrewne rasy - odparl Zack. Katem oka widzial, jak Suzanne zatrzymuje sie pod sciana i obserwuje ich z daleka. - To bylo tak: jakis czas temu spacerowalem rankiem po plazy w San Diego. Wiesz, gdzie to jest? -W Kalifornii? Zack kiwnal glowa. -Maja tam ogromne zoo, a w nim orke, ktora zna wyzsza matematyke i sama pisze zeznania podatkowe. Ale wrocmy do rzeczy. Spotkalem na plazy faceta - to byl Meksykanin, ale jakis... lewy. Znasz to slowo? To znaczy podejrzany, falszywy. Nie wszyscy Meksykanie sa tacy, ale ten akurat byl. Mial duze tekturowe pudlo, a w nim pelno szczeniakow - brudnych, malych kundli. Siegnal do pudla i chwycil za kark mala futrzana kulke. Potrzymal ja przede mna zebym jej sie przyjrzal. ,jSenor - powiedzial - moze kupi ten maly bobasek? Daje slowo, senor, on czysta rasa, owczarek angielski. Swiadectwo byc w sejf w moja dom. Kupi go dzisiaj, a ja jutro przyniesc papier. Si?". -To znaczy "tak" - wtracila Jennifer. -Si. -I co ty na to? -Si. - Powiedzieli to wszyscy jednoczesnie, po czym wybuchneli smiechem. -Dlatego nazwalem go Cheapdog, czyli tani piesek. -Nie ma zupelnie nic z owczarka angielskiego? - spytala Jennifer. -Cos musi miec - odparl Zack - bo podnosi sie za kazdym razem, kiedy w telewizji pokazuja ksiezniczke Diana albo ksiecia Karola. -Nabrales mnie. - Myslala przez chwile, po czym dodala: - Podoba mi sie ta historyjka. - Podala mu oficjalnie reke, po czym odwrocila sie na piecie i pobiegla po schodach na gore. -Dzieki za kolacje - zawolal za nia. -Mnie tez sie podoba twoje opowiadanie - powiedziala Suzanne, kiedy tupot ucichl. - A najbardziej mi sie podoba, ze rozmawiasz z Jen jak z dorosla osoba nie jak dorosly z dzieckiem. Bez protekcjonalnosci. Jej tez sie to podoba, mozesz mi wierzyc. -Dzieki. Ty mi za to mozesz wierzyc, ze przebywanie z Jen nie sklania do dzieciecych pogaduszek. Suzanne pokiwala ze smutkiem glowa -Musiala szybko dorosnac w stosunkowo krotkim czasie. Moje malzenstwo i rozwod byly nieco - mozna by rzec - burzliwe. -Przykro mi. Przez moment zdawalo sie, ze zamierza rozwinac ten temat, ale rozmyslila sie. -Zostawmy to na inny wieczor - rzekla. Zagryzla dolna warge i podparlszy reka brode, zapatrzyla sie w kubek z kawa. Oczy jej posmutnialy, lecz procz smutku Zack wyczul w niej niepokoj i dostrzegl napiecie rysujace sie na twarzy. -Masz jakies klopoty? - spytal. Suzanne zawahala sie, po czym wstala od stolu. -Skonczmy na dzisiaj. Mam jutro urwanie glowy, a zanim sie poloze, musze jeszcze uporzadkowac sporo rzeczy. Jestes swietnym kompanem - dla nas obydwu - ale mysle, ze trzeba mi troche samotnosci. Skonsternowany Zack spojrzal na zegarek. Dochodzila za pietnascie osma. -Jestes pewna? Wzruszyla ramionami i skinela glowa. Mial wrazenie, ze Suzanne za chwila sie rozplacze. -Przepraszam, Zack - odezwala sie po chwili. - To nie byl moj najlepszy wieczor. Nie bylam czarujaca gospodynia. Boze, jakos tak sie sklada, ze przy kazdym naszym spotkaniu musze cie przepraszac. Tak czy inaczej, wybacz mi. Zrekompensuje ci to innym razem. Daje slowo. Poczekala, az wstal, po czym wziela go pod reke i odprowadzila przez ocieniona werande w dol po drewnianych stopniach. Jej delikatny zapach i dotyk piersi na jego ramieniu sprawily, iz jeszcze dotkliwiej odczul niespodziewane wyproszenie. Szedl niezrecznie obok niej, zalujac, ze nie ma wiekszego doswiadczenia w odczytywaniu mysli kobiet. Byl speszony, nie wiedzac, co powiedziec. Przy samochodzie jeszcze raz przeprosila go za skrocenie wieczoru, obiecujac, ze porozmawiaja przy kolacji w najblizszym czasie. Siegnal reka do klamki, lecz sie rozmyslil i odwrocil do niej. -Cos jeszcze? - spytala, patrzac na niego takim samym wzrokiem, jak przy ich pierwszym spotkaniu. -Suzanne, wiem... widze, ze cos cie gnebi - uslyszal wlasne slowa. - Chce tylko powiedziec, ze cokolwiek to jest, mam nadzieje, ze wszystko ulozy sie po twojej mysli... Urwal, spodziewajac sie slow podziekowania za troske i zyczenia szczesliwej drogi, ale nie uslyszal ani jednego, ani drugiego. -To moja wina, ze okazalem sie nieuwazny - ciagnal. - Bylem chyba zbyt zajety prezentowaniem wlasnych dziwactw. Chce ci powiedziec, ze ciesze sie, ze cie poznalem, i jestem diabelnie zadowolony, ze zostalismy przyjaciolmi. - Otworzyl drzwiczki furgonetki. - Jesli mialabys kiedykolwiek ochote porozmawiac na dowolny temat, jestem do dyspozycji... bez ograniczen. Za skromna oplata jestem nawet gotow zrezygnowac ze sztuczek z monetami. Mial ochote pocalowac ja w policzek, lecz pomyslal, ze lepiej nie, i wsiadl do samochodu. -Zack, poczekaj chwile - zawolala, kiedy ruszyl. Zatrzymal sie i wyjrzal przez okienko. - Na stoku wzgorza za domem jest takie miejsce, z ktorego widac cala doline. Przyjemnie tam siedziec w takie wieczory jak dzis i patrzec, jak zapalaja sie swiatla. Jesli na mnie poczekasz, to skocze tylko zobaczyc, co robi Jenny, i wezme koc i butelke wina. Chcialabym pojechac tam z toba. -Nie masz pojecia, jak sie ciesze. Usmiechnela sie do niego tak, jak jeszcze sie jej nie zdarzylo. -Mam - powiedziala. Spokoj letniego wieczoru wypelnialo brzeczenie cykad, kumkanie zab i cykanie swierszczy. Od godziny lezeli obok siebie w zgielkliwej ciszy, patrzac na wydluzajace sie cienie wierzcholkow gor. Wysoko nad ich glowami samotny jastrzab - ciemny krzyz na tle czystego, szaroblekitnego nieba - zataczal male kolka. -Dziewczyny z sali operacyjnej powiedzialy, ze rano dokonales prawdziwego cudu z szyja tej kobiety - odezwala sie po dluzszym czasie Suzanne, dopijajac prosto z butelki resztki chardonnay. -Wypytywalas o mnie? -Oczywiscie, ze wypytywalam. Czy myslisz, ze masz patent na odczuwanie pociagu od pierwszego wejrzenia? -Nie - odparl, starajac sie opanowac nagle bicie serca. - Chyba nie. -Technika na piatke, szybkosc na piatke, prezencja na piatke. Usmiechnal sie. -Ciesza sie, ze wywarlem korzystne wrazenie na pielegniarkach. Po dziewieciu latach spedzonych w roznych salach operacyjnych i po tylu przezyciach na skalnych scianach niewiele rzeczy wytraca mnie z rownowagi, choc musze przyznac, ze dzis bylem troche zdenerwowany. -Rozumiem to. Lekarzom zawsze patrzy sie uwaznie na rece, zwlaszcza w czasie pierwszych miesiecy w nowym miejscu pracy. Po przyjsciu tutaj przez pewien czas czulam sie, jakbym miala nowa fryzure. Kazdy wypowiadal o mnie swoja opinie... Jak sie czuje ta pacjentka, ktora operowales? -Pierwszy raz od roku przestalo ja bolec i porusza wszystkimi konczynami. - Zack pokazal palcami znak V. -To super. Jestem z natury ciekawa. Wyglada na to, ze praca w szpitalu komunalnym dla wariatow w Bostonie dobrze ci zrobila. -Podobalo mi sie tam. Nie ze wzgladu na liczbe i jakosc urazow. Lubilem moich pacjentow - lubilem z nimi rozmawiac, przywracac sens ich zyciu. Bylem dla nich kims waznym. Z niektorymi nawet sie zaprzyjaznilem Nie odpowiadaly mi wielkie szpitale uniwersyteckie z ich presja na czlowieka, by zrobil z siebie swiatowego eksperta w jakiejs ulamkowej czastce neurochirurgii. Suzanne pokiwala glowa. -A jesli sie na to nie zgadzasz, konczysz jako swiatowy ekspert od pomijania cie przy awansach. -Wlasnie. Musze ci sie przyznac, ze zmeczylo mnie politykierstwo, fasadowosc tych instytucji, a przy tym zakulisowe gry; koniecznosc plaszczenia sie przed dziekanem albo dyrektorem, zeby zdobyc byle kawalek sprzetu, ktory szpital moglby kupic za psie pieniadze, gdyby nie byli tak cholernie nieudolni. -I doszedles do wniosku, iz medycyna korporacyjna jest efektywniejsza, lepiej odpowiada potrzebom szpitala i pacjentow? -Taka mialem opinie. -Mowisz tak, jakbys ja zmienil. Podparlszy brode rakami, zapatrzyl sie na dolina. -Nie wiem - powiedzial po chwili. - Odkad tu przybylem, wydarzylo sie kilka rzeczy, ktore... Nie skonczyl. Od rana narastalo w nim przekonanie, ze w zaden sposob nie moze przejsc obojetnie obok oskarzen Beallieu. Gdyby okazaly sie prawdziwe - to znaczy gdyby Ultramed albo Mainwaring, albo Frank z jakiegokolwiek powodu spiskowali w celu pozbawienia starego chirurga stanowiska - dowodziloby to, iz polityka Ultramed w Sterling jest bardziej cyniczna, bardziej zatrwazajaca... w sumie trudniejsza do zaakceptowania niz wszystko, z czym sie zetknal w bostonskim szpitalu komunalnym. Zdal sobie rownoczesnie sprawe, ze jesliby uwagi jego starego nauczyciela na temat etyki i manipulacji Ultramed okazaly sie prawdziwe, nic go nie powstrzyma od zajecia sie ta sprawa. Wrocil do Sterling, by praktykowac w najlepszym mozliwym miejscu, mial najwyzsze kwalifikacje, a tymczasem juz od poczatku wdepnal w szambo. -Hej, doktorze - powiedziala Suzanne - czy wiesz, ze nie dokonczyles zdania? Spojrzal na nia. -Przelozmy to na nastepny wieczor. Tak sie umowilismy, prawda? -Racja. Dosyc na dzisiaj. Przetoczyla sie na bok, oparlszy policzek na rece. Po chwili wyciagnela druga i delikatnie powiodla palcami po twarzy Zacka. -Czy ktos ci juz powiedzial, ze jestes przystojny? - spytala. -Dzieki. Trudno mi w to uwierzyc, bo cale zycie spedzilem w cieniu czlowieka o prezencji Franka, ale milo to uslyszec. -Milo ci to zakomunikowac. Zack poczul narastajaca w gardle suchosc. Bal sie dotknac Suzanne, a przy tym jeszcze bardziej sie bal, ze sie na to nie odwazy. -Powiedz - rzekl po chwili, zmuszajac sie, by przestac patrzec na jej wspaniale usta - co cie sprowadzilo do tego miasta? Znow powiodla dlonia po jego twarzy, zatrzymujac tym razem nieco dluzej palce na ustach. -Nie wyjasnilam ci jeszcze praw tej gory - powiedziala. - Dopoki lezymy na moim miejscu widokowym, u podnoza mojej gory, ja zadaje pytania. Takie jest prawo. Musisz je zaakceptowac lub odejsc. -Aco maja poczac tacy pechowcy jak na przyklad ja, ktorzy nie maja gory? Oczy Suzanne i kaciki jej ust ulozyly sie w urzekajacym usmiechu, bedacym jej najsilniejsza bronia. -W takim razie musisz ktoras zaadoptowac - powiedziala. - Przysle ci rano ankiete i zarzadze, zeby pracownik socjalny mozliwie predko przeprowadzil z toba rozmowe kwalifikacyjna. Dopoki nie dostaniesz przydzialu, niech ta czesc mojego zyciorysu pozostanie nieujawniona, zgoda? Zack wzruszyl ramionami. -Co mam zrobic? Ta gora jest twoja. -Istotnie. Ta gora nalezy do mnie. Czy nie wydaje ci sie, ze jestem zbyt smiala, dotykajac cie w ten sposob? -Nie tyle smiala, ile moze odrobine trudna do rozszyfrowania, biorac pod uwage, ze pare godzin temu probowalas wyprosic mnie ze swojego domu. -To bylo, zanim wypowiedziales tamto magiczne slowo. -Ach, tak. Magiczne slowo. Jaki ze mnie idiota. Uzywam tego magicznego slowa tak czesto, ze robie to automatycznie... do tego stopnia automatycznie, ze go nawet nie zarejestrowalem Objela dlonmi jego twarz i przyciagnela ja do siebie. Miala w oczach ten sam dziwny smutek, ktory zauwazyl przy stole. -Tym magicznym slowem, Zachary, bylo "przyjaciel". Pocalowala go, najpierw w oczy, potem kolo ust, na koniec w same usta. Jej pocalunki byly slodkie i cieple jak gorskie powietrze, jezyk delikatnie penetrowal wnetrze jego ust. Po paru minutach cofnela sie. -Czy bylo ci przyjemnie? - spytala. Zack poczul sie oszolomiony. -Znam przynajmniej sto lepszych okreslen od "przyjemnie". -Ciesze sie, bo wygladasz na zaskoczonego. Mysle, iz jestem ci winna przeprosiny lub moze wytlumaczenie za to, ze bylam tak niekonsekwentna. Reka Zacka powedrowala powoli po jej wlosach, potem w dol plecow, az spoczela na siedzeniu dzinsow. Cialo miala pelniejsze niz Connie, lecz sprezystsze i daleko bardziej podniecajace przy dotknieciu. -Nie jestes mi nic winna - odparl. - Shaw napisal, iz czlowieka moga spotkac w zyciu dwa nieszczescia. Pierwszym jest nie moc zdobyc czyjegos serca, a drugim zdobyc je. Moim zdaniem, w tym drugim wypadku nie mial racji. -Zack, pamietasz, co mi powiedziales przy samochodzie? Powiedziales, ze jestes do mojej dyspozycji bez ograniczen. Czy ta obietnica obejmuje rowniez to, zebysmy sie zaraz, tu na miejscu, kochali? -Przede wszystkim to. - Wsunawszy reke pod jej bluzke, dotknal piersi, czujac, jak sutek twardnieje pod dotykiem. - Cokolwiek sie dzieje, chcialbym ci pomoc. -Wlasnie zaczales. Pocalowal ja. W jej wargach i dotyku czul niecierpliwosc i glod. Wiedzial, iz jej smutek byl wyrazem owego glodu, ktory w efekcie popchnal ja w jego ramiona. Zdawal sobie sprawe, iz przynajmniej tego wieczoru bardziej potrzebowala seksu niz milosci. To bylo i tak wiecej, niz mogl sie spodziewac. Pomogla mu zdjac koszule i zanurzyla twarz we wlosach na jego piersi. -Nie spiesz sie - poprosila. - Zrob to na koncu, prosze... na samym koncu. Zack rozpinal guziki jej bluzki, robiac po kazdym przerwe, by pocalowac jej usta i wspaniale piersi, potem sciagnal z niej dzinsy. Zwilzonymi palcami piescil jej sutki, po czym przesunal je w dol brzucha, wzdluz krawedzi miekkich wlosow, az do twardego guzka lechtaczki. -Dotknij mnie tam - poprosila. - Dwoma palcami. O tak! Boze, Zachary, tak, tak... W miare mijajacego czasu wszelkie dreczace go pytania przestaly istniec w obliczu gladkosci jej skory i pozadania. Kazde dotkniecie, kazdy pocalunek coraz silniej ich ze soba wiazaly. Przebiegl wargami od kostek, wzdluz jedwabistej skory wewnetrznej strony ud, az do miejsca, w ktore wsunal jezyk. Wbila mu paznokcie w plecy, przyciagajac go blizej. -Jeszcze, jeszcze...! Nie przestawaj, och, Zack, nie przestawaj! Byla aniolem. Wrazliwa i madra - niewinna, a przy tym doswiadczona. Kochanie sie z nia stanowilo przezycie, jakiego jeszcze nigdy nie doswiadczyl. Przyciagnawszy jego twarz ku swojej, przekrecila go na plecy, pieszczac go i ssac, dopoki nie poprosil, zeby przestala. -Teraz, Zachary - wyszeptala mu do ucha. - Jestes cudowny. Zrob to teraz. Zaczeli sie kochac, z poczatku wolno, potem z narastajaca pasja, zatopieni jedno w drugim, kazde bardziej skupione na dawaniu niz czerpaniu rozkoszy. Zapadl zmierzch. W dole swiatla Sterling migotaly jak rozsiane nad nimi na czarnym niebie gwiazdy. -Ktora godzina, Zachary? -Minela polnoc. Lezeli na pol ubrani, owinawszy sie kocem przed chlodem. Seks spowodowal, iz czuli umacniajaca sie miedzy nimi wiez. -Czy wiesz - powiedziala - ze jeszcze nigdy nie przezylam takiego orgazmu? Mam uczucie, jakbym byla na haju. Pocalowal ja w szyje, a potem w usta. -To chardonnay tak na ciebie podzialalo. -Naturalnie - odparla, zapinajac guziki dzinsow. - Glupio, ze o tym zapomnialam. Dla eksperymentu sprobujemy nastepnym razem bez wina. Po prostu zeby sie upewnic. -Na mojej gorze? Rozesmiala sie. -Moze byc na twojej. Powtarzam to, co juz powiedzialam: jestes bardzo mily i slodki. - Pocalowala go delikatnie w usta. - Mam nadzieje, ze rano bedziesz mial dla mnie szacunek. Wierz mi, nie mam zwyczaju kochac sie na pierwszej randce, tak jak dzis z toba. -Nie martw sie. Pofolgowanie sobie w sytuacji takiej jak dzis jest wynagrodzeniem za wszystkie klopoty i odpowiedzialnosc zwiazana z byciem doroslym. Raptem posmutniala. -Zachary, chcialabym, zebys wiedzial, co sie dzieje - dlaczego zachowywalam sie dzis wieczor tak dziwnie. Powiedzmy, niecaly wieczor. -Zrozum, nie ma o czym mowic... -Nie, chce, zebys wiedzial. Poza tym i tak sie jutro dowiesz. Przekrecila sie na plecy i ujawszy jego dlon, polozyla ja na swojej prawej piersi. -Gorna zewnetrzna cwiartka. Dosc gleboko. Niemal natychmiast wymacal guz - mial ksztalt dysku o srednicy poldolarowki i byl twardy jak opona samochodowa, co zle wrozylo. W pierwszym odruchu chcial ja pocieszyc, ze to moze byc torbiel, lecz sie wstrzymal. Trudno postawic diagnoze bez biopsji. Nagle wszystko zaczelo miec sens - jej wyobcowanie, zmiany nastroju, pasja, z jaka sie kochala... -Kiedy poczulas, ze to masz? - zapytal. Serce mu sie kroilo na mysl, przez co ona teraz przechodzi. Pozytywny wynik badania guza oznaczalby powazny klopot. Zdawal sobie sprawe, iz ona tez o tym wie. -Mniej wiecej miesiac temu, najwyzej szesc tygodni - powiedziala. - Od tego czasu nie zmienia sie. Mammografia przynosi niejednoznaczne wyniki. Biopsja iglowa wskazuje na "normalna tkanke", ale nie mam ochoty jej powtarzac. Zdecydowalam sie na wyciecie guzka, a jesli bedzie trzeba, na radykalna mastektomie. -Kiedy? -Jutro wieczorem ide do szpitala. Operacja ma byc w piatek rano. Mowiac szczerze, boje sie jak diabli. Objal ja bardzo mocno. -Jestem ci wdzieczny, ze nie odprawilas mnie do domu. Zapewnilas opieke Jennifer? -Wspolniczka, z ktora prowadze galerie, wezmie ja do siebie. Ma syna starszego o dwa lata od Jen. -Doskonale. Nie martw sie, wszystko bedzie dobrze. Suzanne pokiwala smetnie glowa. -Powtarzaj mi to jak najczesciej. Powiem ci cos: fatalnie jest byc lekarzem, bo sie wie za duzo. I jeszcze cos: niewazne, ile czlowiek przeczytal, ile obejrzal programow Donahue, wynik ostateczny jest nie do przewidzenia. -Wszystko bedzie dobrze - powtorzyl, starajac sie, by to zabrzmialo przekonywajaco. - Masz przyjaciela, ktory bedzie przy tobie cala jutrzejsza noc. Zabieg przeprowadza w znieczuleniu miejscowym? Potrzasnela glowa. -Nie. Anestezjolog i chirurg zalecili narkoze. Szczerze mowiac, odetchnelam. -Jak sie nazywa anestezjolog? -Pearl. Jack Pearl. -To dobrze. Asystowal mi dzis rano przy operacji. Jest troche niesamowity, wyglada jak postac z gotyckiego horroru, ale zna sie na fachu. A chirurg? Suzanne westchnela. -Poznales go dzis rano. Jason Mainwaring. Cokolwiek o nim sadzisz, Zack, jest najlepszym chirurgiem w tym szpitalu. -Tak wszyscy mowia. Mam nadzieje, ze talent chirurgiczny Mainwaringa przewyzsza jego umiejetnosc obcowania z ludzmi. -Z cala pewnoscia. -Jesli tak, to mamy tylko jedno zmartwienie, prawda? Rozdzial 8 Biuro Franka Iversona bylo obszernym, dwupokojowym apartamentem, mieszczacym sie na parterze w niedawno dobudowanym zachodnim skrzydle szpitala. Siedzac na jednym z trzech skorzanych foteli, Zachary podziwial operatywnosc dwoch sekretarek brata. Jedna z nich, ciemnowlosa, stwarzala atmosfere elegancji i bon tonu, druga byla hoza blondynka. Obie mlode i urodziwe - choc na castingu mialyby umiarkowane szanse - na miara Sterling byly pieknosciami. Przystojne sekretarki, luksusowe biuro, porsche 911, wielkie interesy, efektowny dom na zboczu gory - moj brat rzeczywiscie ma styl, pomyslal Zack. I choc jemu samemu taki styl nie imponowal, Frank byl o lata swietlne od dawnych wesolych knajpianych biesiad w dobrej kompanii przy piwie. W piecdziesieciu procentach tacy sami. Z biegiem lat teoria genetyczna wydawala sie Zackowi coraz odleglejsza od prawdy. Byl czas, kiedy ich cele i motywy dzialan nie roznily sie tak krancowo jak teraz; czas, kiedy poruszali sie w swiecie po niemal rownoleglych sciezkach, popychani jedynie pragnieniem szybkiego sukcesu: nagrod, dyplomow, medali i komplementow. Czesto zadawal sobie pytanie, jak potoczyloby sie jego zycie, gdyby tamtego zimowego dnia nie upadl i wiezadla w jego kolanie nie rozerwalyby sie w strzepy. Wypadki, choroby, akty przemocy. Rozmyslanie nad takimi rzeczami prowadzily go niezmiennie do wniosku, ze zycie jest bardzo kruche i nie sposob nim kierowac. Skrawek lodu, kilka milimetrow wystarczylyby w ulamku sekundy diabli wzieli jego zyciowe perspektywy; dobry przejazd wskutek jednego, niepewnego skretu zakonczyl sie na pelnej korzeni sciezce. Zamknawszy oczy, wrocil mysla do tamtego dnia. Jadac trasa po Franku, byl w doskonalej sytuacji. Trzy sekundy to duzo, ale nie az tyle, zeby nie moc tego nadrobic, zwlaszcza ze jego brat w drugim przejezdzie musial pojechac ostroznie. Chcial wygrac! Bardziej niz przyznalby sie do tego komukolwiek, a nawet -jak ocenil to z perspektywy czasu - przed samym soba. Barwy slonecznego dnia, tlum wzdluz trasy, nagla przerwa w bocznym wietrze, wiejacym przez caly dzien - sceneria, ktora utkwila mu na zawsze w pamieci. Idealne warunki, zeby pokrzyzowac Frankowi plany, zeby zademonstrowac, iz Zachary Iverson sie liczy. Mial uczucie iz Sedzia, ich matka i wiekszosc miasta przybyli na zawody, by ogladac jego przejazd. Na dole, za oznaczona czerwonymi i niebieskimi choragiewkami trasa slalomu, czekaly na zwyciezce wspaniale nagrody: bon oszczednosciowy, wyjazd na krajowe mistrzostwa juniorow, artykuly prasowe i komplementy, ktorymi obsypywano jego brata w poprzednich latach. W koncu jednak nadeszla jego chwila. Spojrzal na trase przejazdu. Nie byla trudna. W kilka sekund zanotowal sobie w pamieci uklad bramek, nasunal gogle i pojechal ku elektronicznej bramce startowej. Nagle sie zatrzymal. Mial wrazenie, ze cos jest nie w porzadku. Moze but? Albo smar? Nie. W ostatniej sekundzie sie zorientowal, ze to sprawa narty - prawej narty. W jakis sposob rozluznilo sie wiazanie. Cofnawszy sie, wyregulowal srube, wyrzucajac sobie niedbalstwo, ktorego rezultat mogl sie okazac fatalny. Teraz juz nic nie stalo na przeszkodzie. To bedzie jego zjazd. Od wyjazdu do Kolorado dzielily go niespelna dwie minuty. Tylko ten skrawek lodu. Wzdrygnal sie, czujac, jak napinaja mu sie miesnie, a cale cialo sie kurczy na wspomnienie bolu i poczucia bezradnosci towarzyszacych upadkowi - koziolkowaniu na leb na szyje po muldach. Rozluznione wiazanie - mimo iz nie bylo przyczyna wywrotki - stanowilo z cala pewnoscia omen. -Doktorze Iverson, czy moge panu cos zaproponowac? Moze napije sie pan kawy? - spytala jedna z sekretarek Franka, zmyslowa blondynka, pachnaca mydlem, wygladajaca jak typowa corka farmera. Wspomnienie cierpienia i bezsilnosci potrwalo jeszcze przez chwile, po czym ulecialo. Zack nieswiadomie potarl ciagle jeszcze bolaca blizne, biegnaca wzdluz kolana. -Nie - odparl chrapliwie. - Dziekuje. Spojrzal na zegar. Byla czwarta. Frank umowil sie z nim o trzeciej czterdziesci piec, a zawsze przykladal wage do punktualnosci innych. Czekala go konsultacja i stos papierkowej roboty w gabinecie. Za dwie godziny miala sie w szpitalu pojawic Suzanne. Spotkanie z Frankiem bylo ostatnia rzecza na ktora mialby teraz ochote, jednak zaproszenie zostalo sformulowane w sposob wykluczajacy chocby dzien zwloki. Pietnastominutowe spoznienie bylo dziwne, lecz wytlumaczalne. Frank nigdy nie stosowal sie do rozkladu dnia innych. -Przepraszam - zwrocil sie Zack do sekretarki - czy wiadomo, ile to jeszcze potrwa? Kobieta usmiechnela sie bezmyslnie. -Przykro mi, doktorze Iverson, ale nie wiem. Mysle, ze niedlugo. Pan Iverson zalogowal sie do systemu komputerowego Ultramed w Bostonie. Robi to codziennie. - Sprawiala wrazenie dumnej, iz pracuje dla kogos, kto regularnie laczy sie z glownym komputerem. - Na pewno nie ma pan ochoty na kawe? A moze na coca-cole? Zack pokrecil glowa i wstal z fotela. -Prosze przelozyc to spotkanie na termin, ktorego bedzie mogl dotrzymac. Niech mi przesle wiadomosc na pager. - To nie bedzie potrzebne, stary pierdolo - uslyszal glos Franka z glosnika interkomu, stojacego na biurku blondynki. - Wlasnie zamierzalem polecic Annette, zeby cie do mnie przyslala. Wejdz, drzwi sa otwarte. Zadnego usprawiedliwienia ani przeprosin. Ciekawe, od jak dawna interkom byl wlaczony. Zackowi nie podobala sie swiadomosc, iz byl podsluchiwany. -Siadaj, siadaj - zaspiewal Frank, kiedy Zack zamknal za soba drzwi. - Na pewno nie masz ochoty, zeby dziewczyny cos ci podaly? Moze chcesz drinka? Albo cos na zab? -Nie, dzieki. Powiedz, po co mnie wezwales. Pokoj byl wylozony w przewazajacej czesci boazeria. Jedna ze scian stanowil kompleks biblioteczny, z wbudowanym barkiem i systemem dzwiekowym, wysoki od podlogi do sufitu, druga zaslanialo ogromne lotnicze zdjecie szpitala Ultramed-Davis. Klawiatura komputerowa i monitor zajmowaly zaledwie drobna czesc ogromnego biurka z mahoniu, o ktorym Frank mowil z duma iz jest, jedyne w swoim rodzaju". Siedzac na brazowym skorzanym krzesle z wysokim oparciem, w brazowym lnianym ubraniu, jedwabnym krawacie i uszytej na miare koszuli, wygladal, jakby przed chwila zstapil z okladki "Gentlemani Quarterly". -A wiec - zaczal, podsuwajac Zackowi pudelko cienkich cygar - jak leci? Zack odsunal pudelko. -W porzadku, Frank. -Podoba ci sie twoj gabinet? -Jest doskonaly. Gabinet Zacka, wyekwipowany i oplacony awansem przez Ultramed na rok ("Z mozliwoscia przedluzenia na nastepny, jesli wszystko sie ulozy") byl schludnym, trzypokojowym apartamentem na najwyzszym pietrze kliniki Ultramed-Davis. -Podobno przeprowadziles wczoraj piekielnie trudny zabieg. -Milo mi to slyszec. -Mnie tez. Niewiele jest szpitali naszej wielkosci, ktore moga sie poszczycic zatrudnianiem na pelnym etacie neurochirurga po Harvardzie. Kiedy cie namowilem, zebys tu pracowal, poczulem sie troche jak Iacocca opieki zdrowotnej. -Nie udawaj, Frank. Nie musiales walczyc o to, zeby mnie tu sciagnac. -Bzdura. Poczatkowo mialem... pewne watpliwosci, ale Sedzia i ludzie z Ultramed pomogli mi ujrzec rzecz we wlasciwym swietle, i teraz jestem zadowolony z obrotu sprawy. Okazales sie zastrzykiem morale dla szpitala. -Nie zetknalem sie z zadnymi problemami moralnymi - powiedzial Zack, czujac, iz to slowo stanowi klucz do sedna sprawy. -Robimy wszystko, zebys sie z nimi nie zetknal - odparl Frank. - I jak sam widzisz, udaje nam sie. A jednak od czasu do czasu cos lub ktos nagle wyskakuje z czyms, co grozi podzialem naszej szpitalnej rodziny - popycha brata przeciw bratu. A wiesz, co sie mowi o rozlamie w domu, prawda? -Wiem, Frank. -A zatem, Zack, skoro mowimy o domu... jak ci sie podoba twoj? Cholera jasna, mial ochota wykrzyczec Zack, nie jestem jakims parszywym kontrahentem od interesow, zebys sie ze mna bawil w kotka i myszke. Jestem twoim bratem. Powiedz, o co ci chodzi, i skonczmy z tym Zamiast to zrobic, splotl rece, zalozyl noge na noge i usiadl wygodniej w fotelu, czekajac na wystep Franka. -Dom jest piekny - odparl machinalnie. - Nie wiem, jak sie na niego natknales, ale ciesze sie, ze go znalazles. Myslami byl w tym momencie przy Suzanne: co teraz robi, jak sie czuje? -Doskonale - powiedzial Frank. - Pamietaj, co ci mowilem: w naszej suterenie stoi mnostwo zapasowych mebli. Wez, co chcesz, dopoki nie dorobisz sie wlasnych. -Dziekuje. Zack przypomnial sobie, ze jego brat, wygladajacy na prostolinijnego atlete, byl specjalista w maskowaniu swych zamiarow. Sztuke ta opanowal, obserwujac mistrza- ich ojca. Nie znajac Franka, mozna by sadzic, ze prowadzi zwykla pogawedke. -Czynsz chyba nie jest wygorowany jak na taki dom? Zack rozesmial sie. Niewygorowany bylo zbyt skromnym okresleniem. Czynsz za jego mieszkanie w Bostonie byl trzykrotnie wyzszy od tego, ktory mial placic za dom z dwoma kominkami i wielokrotnie obszerniejszym wnetrzem w porownaniu z tamtym, a na dodatek polozony na rozleglej, zadrzewionej parceli. -Nie zdradz firmie handlujacej nieruchomosciami, ze taki interes jest dla niej zabojczy -zasugerowal Zack. Spie z umowa pod poduszka zeby ktos mi jej w nocy nie ukradl. -Nie zrobimy ci tego - powiedzial spokojnie Frank. -My? Zack czul, iz zamaskowany temat lada moment wyplynie. -Ultramed-Davis, Zack. Firma Pine Bough stwarza szpitalowi mozliwosc administrowania calym otoczeniem. Jestesmy twoim gospodarzem Byl wyraznie zadowolony ze sposobu, w jaki przekazal bratu te wiadomosc. -Musze ci wyznac - rzekl Zack, usilujac ukryc przekore - ze ta drobna informacja wcale mnie nie zdziwila. To co prawda bez roznicy, ale kiedy wynajmowalem ten dom, powinienes byl mi powiedziec, ze Ultramed procz pensji, gabinetu, aparatury i ubezpieczenia zapewnia mi dach nad glowa. Frank wzruszyl ramionami. -Czekalem na lepsza okazje. -Powiedz, czy to normalne, zeby szpital odgrywal tak duza... moze nalezaloby powiedziec "wlascicielska" rola w spolecznosci miasta? -Zamiast normalne, uzylbym w tym wypadku slowa postepowe. - Frank usmiechnal sie i puscil oko do brata. - Widzisz, Zack, istota kazdego biznesu sa pieniadze. Szmal. Przez duze S. - Upojony wlasna retoryka, ozywial sie coraz bardziej, gestykulujac jak profesor wyglaszajacy wyklad. - To jest to, co administratorzy i rady dyrektorow szpitali w calym kraju dopiero zaczynaja rozumiec. Na szczescie Ultramed doszedl do tego lata wczesniej. Nalezy wyeliminowac nieproduktywnych pracownikow i programy nieprzynoszace zyskow, powiekszyc wierzytelnosci i aktywa. Wystarczy zmienic czerwony atrament na czarny, a reszta potoczy sie sama. Jesli to sa nieruchomosci, niech beda nieruchomosci, jesli inne inwestycje, niech beda inne inwestycje. Uniwersytety takie jak Harvard i Dartmouth maja jedne z najwiekszych kapitalow akcyjnych i portfeli akcji, nieruchomosci w swojej okolicy. Dlaczego szpitale nie mialyby pojsc za ich przykladem? -Nie wiem - odparl Zack. Daj mi troche czasu, pomyslal, to znajde odpowiedz. Mariaz medycyny z biznesem. Nie mial nic przeciwko temu, zeby te dziedziny istnialy osobno, lecz ich polaczenie nigdy mu sie nie podobalo. Przynajmniej do tej pory. Przypomnial sobie nowy tomograf komputerowy, zakupiony dla jego gabinetu przez Ultramed... wielka szanse na rozwiniecie prywatnej praktyki. Uswiadomil sobie, iz z jego punktu widzenia taki mariaz zaslugiwal, jesli nie na blogoslawienstwo, to przynajmniej na trzezwa ocene. O to prawdopodobnie chodzilo jego bratu. -Widzisz, Frank - dodal - jesli nie bardzo mi sie podoba idea medycyny korporacyjnej, to wez pod uwage, ze ostatnie osiem lat spedzilem w szpitalu, gdzie wszystkiego brakowalo. Wszystkiego, procz prawdziwego powolania u pielegniarek i lekarzy. I ich serca - mysle, iz nie ma lepszego okreslenia - dla pacjentow. Wierz mi, potrafie docenic to, ze znalazlem sie w takich warunkach, ale nigdy nie zapomne lat, ktore spedzilem w szpitalu komunalnym. Mowie ci, Frank, w tym starym, obskurnym szpitalu w trosce o pacjentow bylo cos tak czystego, cos... nie wiem... moze nawet swietego, ze wracali do zdrowia na przekor wszelkim prognozom. Czy nie widzisz w tym jakiejs wartosci? Frank podniosl rece. -Otoz to, Zack - powiedzial - wlasnie ta wartosc stanowi, ze jestes takim cennym dodatkiem do tutejszego personelu. Zajmij sie leczeniem, a mnie zostaw polityke, tomografy komputerowe i tego rodzaju sprawy, wtedy wszyscy wyjda na tym dobrze, zgoda? Godnosc, pomyslal Zack, nadal odtwarzajac w pamieci okres spedzony w bostonskim szpitalu komunalnym. Wszystko sprowadzalo sie do godnosci. Tej, ktora brala sie z podejscia do pacjenta z miloscia i szacunkiem bez wzgledu na to, czy stac go na opieke medyczna, czy nie. Przypomnial sobie lzy w oczach Chrisa Gowa, gdy stary czlowiek pojal, iz ktos sie nim zaopiekowal, nie baczac na koszty. -Zgoda? - powtorzyl pytanie Frank. -Co? Ach... tak, oczywiscie. -Dobrze - powiedzial Frank. - Rozumiem przez to, ze przestaniesz sie zajmowac sprawa Beallieu i zostawisz ja mnie. -Jaka sprawe? - Zack po raz wtory napomnial sam siebie, ze musi byc stale czujny. Frank byl i pewnie zawsze bedzie jego najzacieklejszym rywalem. -Beallieu, kolego. Co z toba? Nadajemy na tej samej fali czy nie? -Frank, nie wspomniales ani slowem o... -A o kim my, do diabla, rozmawiamy, co? Nie poruszalem sprawy tamtego starego i Wila Marshfielda, bo zdawalem sobie sprawe, ze nie miales czasu zorientowac sie w naszej polityce, ale Beallieu to cos zupelnie innego. Zack, on przysiagl nam wendete, bo mysli, iz szpital go oczernia, zarzucajac mu niezdolnosc do dalszego prowadzenia praktyki chirurgicznej. Czy slyszales, zeby ktokolwiek opowiadal takie bzdury? -N i e, ale... -Beallieu osacza kazdego nowego czlonka personelu, opowiadajac mu wymyslone historie o tym, jak rugujemy go z praktyki, jak zmusilismy Richarda Coulombe'a do sprzedazy apteki, zeby mogl zaplacic rachunki szpitalne i tak dalej. Chryste, dziwie sie, ze jeszcze nie probowal zwalic na nas winy za kleske glodu w Etiopii. Powiem ci cos, Zack. Nikt nie chcial zmusic Beallieu do przejscia na emeryture. Sam sobie wyrabia dostatecznie zla opinie. A jesli chodzi o Coulombe'a, to mial dlug nie tylko wobec nas. Byl winien pieniadze wielu ludziom w miescie. Jesli mi nie wierzysz, to sprawdz. Mial do wyboru sprzedac apteke albo spedzic reszte zycia w sadzie. -Ale... - Zack ugryzl sie w jezyk, przypomniawszy sobie w ostatniej chwili obietnice dana Beallieu, gdyz omal nie wspomnial o zwiazku Ultramed-Davis z Eagle Pharmaceuticals and Surgical Supply. Uswiadomil sobie, iz zastanawia sie, czy poprzedni wlasciciel wynajetego przez niego domu byl kiedys pacjentem szpitala. -Ale co? - zapytal ostro Frank. W oczach blysnelo mu zniecierpliwienie. -Nic - odparl Zack. - Nie mowmy o tym. Myslac o Suzanne i o pacjentach w gabinecie, chcial za wszelka cene uniknac starcia. Frank potrzasnal glowa. -Cos przede mna ukrywasz, Zack. Poznaje po twojej minie. Co chciales mi powiedziec? -Nic, powtarzam Poczul dreszcz na karku. Czesc z tego, co sie tutaj dzieje to nikczemnosc, a czesc to zwykle okrucienstwo... Przypomnialy mu sie slowa Beallieu - brzmiacy w nich gniew i smutek. Twoj przyjaciel Beallieu nie ma sprzymierzencow w tym szpitalu. -W porzadku Frank, powiem ci. Otoz uwazam, ze Guy mowi prawde. Sluchalem go, patrzylem mu w oczy i wiem, ze nie klamie. To wlasnie chcialem ci powiedziec. Nie wiem, czy to Ultramed, czy ten zadufany w sobie dupek Mainwaring, czy jeszcze ktos. A juz zupelnie nie rozumiem dlaczego. Mysle, ze jest tak, jak twierdzi Beallieu, to znaczy chcecie go wykopac ze szpitala, a jesli tak jest, to mnie to martwi. Martwi mnie do tego stopnia, ze postanowilem zrobic wszystko co w mojej mocy, zeby mu pomoc. Czy to chciales ode mnie uslyszec? Frank rozesmial sie na cale gardlo. Zapaliwszy cygaro, poslal kolko dymu w strone sufitu. -Prawde mowiac, spodziewalem sie to uslyszec - powiedzial. - Zawsze miales litosciwe serce, byles frajerem, ktorego kazdy mogl nabrac. Cierpiales z powodu Wietnamu i z powodu oskarzenia Timmy'ego Goyette'a o kradziez biletu wejsciowego na mistrzostwa juniorow, cierpiales z powodu braku rownouprawnienia kobiet i za malych porcji ziemniakow w szkolnych posilkach. Wystarczylo, ze ktos ci opowiedzial rzewna historyjke, a ty oddawales mu serce, a czesto kieszonkowe. Pamietasz to? Jestem pewny, ze tak. Dlaczego wiec chcialbys, zebym myslal, iz w przypadku Beallieu z jego absurdalnymi historyjkami jest inaczej? -Potrafisz byc sukinsynem, Frank, wiesz o tym? -Licz sie ze slowami, chlopcze - odparl Frank, wysylajac kolejne idealne kolko dymu. - Mowisz o swojej matce. Poza tym calkowicie sie mylisz. -Co do czego? -Jest jeden powod, dla ktorego lepiej sie trzymaj z daleka, bracie. Beallieu stapa po sliskiej sciezce, wiec jesli pojdziesz za nim, spadniecie obaj. Ostrzegam cie. Otworzyl szuflade biurka i wyjawszy z niej koperte, podsunal ja Zackowi. -Trzymalem ten list w tajemnicy, bo ciagle mialem nadzieje, ze Beallieu sie wycofa. Teraz nie mam innego wyjscia, jak tylko przedstawic go komisji etyki. Sa wsrod personelu ludzie, ktorzy juz dawno chcieli, zebym cos zrobil w celu ograniczenia lub odebrania mu jego przywilejow, ale sprzeciwialem sie temu. Uratowal mi przeciez zycie, jak powiedzial Sedzia. Przeczytaj to. List byl napisany recznie, na kopercie nie bylo adresu, jedynie data: 17 czerwca. Szanowny Panie Iverson! Chce sie z Panem podzielic zastrzezeniami, ktore kilka pielegniarek z oddzialu pogotowia i ja mamy do doktora Guya Beallieu. W ciagu ostatnich miesiecy stawal sie coraz bardziej niekonsekwentny i niezdecydowany w postepowaniu z pacjentami. Zrobil sie roztargniony - wydawal na przyklad kilkakrotnie takie same dyspozycje, a kiedy indziej zaniedbywal zlecic badania, ktore naszym zdaniem nalezaly do podstawowych i rutynowych. Co wiecej niejednokrotnie mowil niewyraznie i zachowywal sie w sposob wskazujacy na dzialanie pod wplywem narkotykow, alkoholu, lekkiego udaru lub kombinacji tych czynnikow. Na szczescie objawy te nie byly na tyle silne, zeby ktorys z pacjentow z tego powodu ucierpial -przynajmniej o nikim takim nie wiemy. Mimo to uwazamy, iz nalezy przeprowadzic sledztwo i podjac jakies dzialanie. Chcialabym spotkac sie z Panem w celu szerszego omowienia tego problemu. Sadze, ze powinien Pan jak najszybciej porozmawiac z doktorem Beallieu. Szczerze oddana Maureen Banas przelozona pielegniarek Zack przeczytal ten list raz, potem powtornie. Siedzial w milczeniu, kompletnie zaskoczony, probujac dopasowac te oskarzenia do rozmownego, oddanego swojemu powolaniu lekarza, ktorego wysluchal na zebraniu personelu i potem przy lunchu. Ani w zachowaniu Beallieu, ani w mowie, ani w tresci jego slow nie bylo niczego, co potwierdzaloby zarzuty pielegniarki. Wiedzial jednak, ze takich oskarzen nie wolno zlekcewazyc. Frank siedzial w milczeniu po przeciwnej stronie biurka, wyraznie zadowolony z odniesionego zwyciestwa. -To straszne - mruknal Zack, czytajac list po raz trzeci i usilujac przypomniec sobie osobe, ktora go napisala. Maureen Banas... nijaka, lecz sprawna... chlodna... kompetentna... Znal ja za krotko, zeby znalezc jakis punkt zaczepienia. -Straszne, ale prawdziwe - powiedzial Frank. - Chcialem oszczedzic staremu matolowi ponizenia, ale po jego porannym wystapieniu i probie wciagniecia cie w to wszystko, chyba nie mam... -Frank, czy nic cie w tym liscie nie uderzylo? Frank odlozyl cygaro i pochylil sie naprzod. -Co masz na mysli? Zack podsunal mu list. -Po pierwsze, ta kobieta nie uzasadnia swoich oskarzen zadnym dowodem. -Musi jakies miec. Zack, nie masz wrazenia, ze chwytasz sie brzytwy? -Po drugie, ta cholerna sprawa jest zbyt... zbyt sterylna. -Co masz na mysli? -Pomysl o tej kobiecie, Frank. Nie ma w niej cienia wspolczucia ani troski. Nic nie wskazuje na to, iz rozumie, ze prawdopodobnie niszczy temu czlowiekowi zycie -czlowiekowi, ktory przez trzydziesci lat byl chirurgiem w tym miescie. Chryste, pisze to z taka obojetnoscia jakby skarzyla sie na psa sasiada, ze zalatwia sie na jej grzadce. Im wiecej o tym mysle, tym bardziej mi ten list smierdzi. Sadze, ze nalezy sie z nia spotkac. -Uwazasz, ze tego nie zrobilem? -Wobec tego ja tez chce z nia porozmawiac. To jedyna mozliwosc, zebym w ogole zaczal w to wierzyc. -Jesli pojdziesz do niej albo do kogokolwiek innego w zwiazku z ta kwestia -powiedzial Frank, grozac mu palcem - wylecisz stad na zbity pysk predzej, niz potrafisz wymowic "skalpel". To jest wylacznie moja sprawa... moja i Ultramed. Czy rzeczywiscie zamierzales narobic mi kolo piora? -To absurd, Frank. -Czyzby? Zapadla cisza. Zack siedzial nieruchomo, patrzac na brata. Pomimo opalenizny Frank byl blady; wyraz jego twarzy stanowil niepokojaca mieszanine gniewu i... czegos jeszcze. Strachu? Zdarzaly sie miedzy nimi roznice zdan w przeszlosci, czasem nawet sie klocili, ale tym razem chodzilo o cos znacznie powazniejszego. -Uspokoj sie, Frank - powiedzial - po dluzszej chwili, otrzasnawszy sie z zaskoczenia. -Przestan, do cholery, uwazac mnie za swojego wroga. Po prostu martwie sie o Beallieu i chce dopilnowac, zeby zostal sprawiedliwie potraktowany, rozumiesz? Twarz Franka nabrala zywszego koloru. -Rozumiesz? - spytal powtornie Zack. Frank usmiechnal sie. -Oczywiscie, braciszku - odparl podejrzanie przyjaznie. - Rozumiem. Proponuje ci uklad: bede cie o wszystkim informowal, natomiast ty bedziesz sie przypatrywal rozwojowi sytuacji... z pewnego dystansu. W ten sposob ja bede wykonywal to, za co mi placa a ty uratujesz wlasna skore. Przyrzekam ci, ze dam Beallieu wszelkie mozliwe szanse. Zgoda? Widzac w oczach brata nieustepliwosc, Zack skinal glowa. I tak posuneli sie juz za daleko. -A wiec umowa stoi - rzekl Frank. Rozparl sie wygodnie na krzesle i zlozyl rece na kolanach. W jego twarzy i glosie nie bylo sladu niedawnego zdenerwowania. - Moze przyjdziesz do nas na kolacje w najblizszy weekend? Lisette zadzwoni do ciebie. -Z przyjemnoscia Frank, To dobry pomysl. -Swietnie. A przy okazji - dodal, wstajac z krzesla, kiedy Zack sie podniosl, by odejsc -powiedz swojej nowej oblubienicy, ze modlimy sie za nia zeby jutro wszystko przebieglo pomyslnie. Zack poczul, ze tym razem on blednie. -Skad tys sie... Brat poklepal go po ramieniu. -Wystarczy, ze ktos w tym szpitalu pierdnie, a ja wczesniej czy pozniej to poczuje. Pamietaj o tym - to sie oplaci nam obu. To wspaniala kobieta. Ciesze sie, ze w koncu wyszla ze skorupy. Mam nadzieje, ze wam sie ulozy. Powiedziawszy to, uscisnal Zackowi reke i odprowadzil go do drzwi. Rozdzial 9 Suzanne Cole przekrecila sie na plecy, zbudzona szczekiem wozka, przejezdzajacego za drzwiami szpitalnego pokoju, jej swiadomosc unosila sie w polmroku na pograniczu snu i jawy. Przez chwile probowala wymyslic final romantycznego snu, z ktorego zostala wytracona - basniowego snu, w ktorym Jason Mainwaring, zakuty od stop do glow w hebanowo-czarna zbroje, siedzac na kruczoczarnym ogierze, walczyl na kopie z rycerzem ubranym rownie efektownie, tyle ze w zlote barwy. Mezczyzni raz po raz nacierali na siebie, ich kopie z glosnym szczekiem uderzaly w tarcze przeciwnika. Po kazdej szarzy jeden lub drugi byl bliski wysadzenia z siodla, lecz odzyskiwal rownowage i zawracalby ponowic atak. Ona zas siedziala w powiewnej sukni z rozowego jedwabiu na glownej trybunie, trzymajac w reku jedna biala roze. Kim jestes? - wolala raz po raz do zlotego rycerza. Czego ode mnie chcesz? Rycerz odwrocil sie ku niej i podniosl przylbice zlotego helmu. W pulsujacym swietle twarz mu sie zmieniala - raz to byl Zachary Iverson, za moment Paul Cole - chorobliwie skromny profesor fizjologii, ktory upatrzyl ja sobie wsrod tlumu drugiego roku studentow medycyny i porwal w wir kwiatow, przyjec i romantycznych weekendow za miastem. Niespelna rok pozniej byli juz malzenstwem. Jesli nawet objawy jego choroby uzewnetrznily sie w tym okresie, ona ich nie dostrzegla. Pozniej, kiedy okazjonalne zazywanie narkotykow, chwiejnosc zachowania i klamstwa stawaly sie coraz bardziej widoczne - Paul nazywal je "nieporozumieniami" - starala sie je lekcewazyc, wypierac ze swiadomosci. Nim sobie uzmyslowila, ze jej wysilki w celu utrzymania malzenstwa sa beznadziejne, urodzila sie Jennifer. Lata, ktore zmarnowala na probach przetrwania przy Paulu dla dobra corki, omal nie zniszczyly jej kariery, co wiecej odcisnely sie na jej psychice. Czego ode mnie chcesz? - powtorzyla. -Doktor Cole, jest juz rano. Czego... -Doktor Cole? Lagodny glos pielegniarki i dotkniecie powoli rozproszyly resztki snu. Kolory stopniowo blakly, zamieniajac sie w morze bieli. Kiedy ostatnio Paul wkradl sie do jej snu? Sprzeczki, poczucie winy, odwieszanie sluchawki, kiedy ona odbierala telefon, znikajace bloczki recept, wizyty gladkich, protekcjonalnych agentow DEA... Dlaczego byla taka dobra dla tego mezczyzny? -Doktor Cole... Suzanne rozwarla nieco powieki. -Czesc - zamruczala. Instynktownie siegnela reka do piersi, bojac sie trafic na gruba warstwe bandazy. -Jest pietnascie po siodmej - powiedziala pielegniarka. - Pora na premedykacje. Premedykacja. Niech to diabli, zaklela w duchu, to dopiero poczatek. Wszystko jeszcze przede mna. Dlaczego to ja dotknelo? Zycie w Sterling zapowiadalo sie tak, jak sobie wymarzyla: spokojnie, bezproblemowo, odpowiednio dla Jen, a tymczasem nagle rozwiazal sie worek z klopotami. Dlaczego? Otworzyla szeroko oczy. -Siodma pietnascie? -Tak. Za dwadziescia minut przewieziemy pania do sali operacyjnej. A teraz atropina i demerol. Atropina... Demerol. Pierwsze na zmniejszenie wydzielania, drugie przeciwbolowe. Jakiez cudowne mikstury my, lekarze, mamy do dyspozycji, pomyslala zjadliwie. Zaiste cudowne. Przekrecila sie na bok i skrzywila w momencie, kiedy igla wbila sie w jej posladek. Obrociwszy sie na plecy, obdarzyla pielegniarke slabym usmiechem. -Fachowo zrobione - mruknela. Pielegniarka Carrie Adams, mila, starsza kobieta, poglaskala ja po rece. -Wszystko bedzie dobrze - pocieszala. - Mnie wycieli juz kilka cyst... i mojej corce tez. Najgorsze jest oczekiwanie, az sie wszystko wyjasni. -Zapamietam. Jeszcze raz, wbrew sobie, siegnela reka do piersi. To idiotyczne, pomyslala. Inni tez przez to przechodza. Ale na studiach nauczono ja jak pomagac w kryzysowych sytuacjach pacjentom, a nie samej sobie. Ledwie zdolala sie pozbierac, poskladac kawalki swojego popekanego zycia, gdy nagle to. Bezsilnosc... strach... wscieklosc... Uczucia, nad ktorymi panowala od chwili odkrycia przerazajacej prawdy, wirowaly wokol niej jak platki sniegu na wietrze. Gdzie, do diabla, podzialo sie to pogodzenie z losem, o ktorym pisza w podrecznikach? -Demerol powinien zaczac dzialac za pare minut - oznajmila kobieta, jakby czytala w jej myslach. -To dobrze. -A tu sa sluchawki. -Ach, tak - powiedziala Suzanne, odbierajac sluchawki i kladac je obok siebie na lozku. - Co dzis jest w programie? -Nie wiem, natomiast doktor Mainwaring jest na kanale... - wyjela z kieszeni mundurka kartke -...trzecim. W celu zmniejszenia uczucia strachu u pacjentow zamontowano system umozliwiajacy odtwarzanie w salach operacyjnych i przekazywanie za posrednictwem sluchawek wybranych przez chirurgow nagran. Po paru latach funkcjonowania innowacja doczekala sie pochlebnej opinii zarowno pierwszych, jak i drugich. Suzanne ustawila przelacznik na pozycji 3 i przylozyla do ucha jedna ze sluchawek. -Greensleeves - powiedziala. -Slucham? -Greensleeves. To tytul utworu. Bardzo piekna parafraza. Posluchaj. Podala jej sluchawki. Pielegniarka posluchala uprzejmie przez kilka sekund, po czym zwrocila je Suzanne. -Bardzo ladne - potwierdzila. - Za chwile wroce. Prosze przez ten czas odpoczywac. Och, zapomnialabym, na stoliku przy lozku lezy koperta zaadresowana do pani. Radze przeczytac, co w niej jest, zanim zacznie dzialac demerol. Suzanne podziekowala kobiecie, po czym poczekala, az wyjdzie. Koperta firmowa Ultramed-Davis, opatrzona logo szpitala, zostala zaadresowana: Dr Suzanne Cole. Otworzyla ja wiedzac, ze jest od Zacka. Niemal caly poprzedni wieczor przesiedzial przy niej, czytajac na glos artykuly z gazet i czasopism, zartujac, opowiadajac historyjki ze swego zycia, a kiedy brakowalo tematu do rozmowy, po prostu trzymal ja za reke. Okazal sie szczery, czuly i wspolczujacy, jak zaden z mezczyzn, ktorych dotad znala. Zastanawiala sie, czy zdawal sobie sprawe z oburzenia, ktore do niego poczula, gdy wtargnal w jej zycie. W glebi duszy robila sobie wyrzuty za sposob, w jaki go wykorzystala. Nie zamierzala pozwolic jakiemukolwiek mezczyznie zblizyc sie do siebie na tyle, zeby znow zrujnowal jej zycie - przynajmniej na razie, a mozliwe, ze juz nigdy wiecej. Zack powiedzial, ze moga uprawiac seks bez zobowiazan, ale ona zbyt dobrze wiedziala, ze zawsze przy tym powstaje jakas wiez. Postanowila, niezaleznie od wyniku operacji, stworzyc miedzy nimi wiekszy dystans. Obawa, iz juz nigdy nie potrafi obdarzyc kogos zaufaniem, na moment przycmila strach przed tym, co wyroslo w jej piersi. Droga Doktor! Jest w tej chwili druga nad ranem. Pigulka nasenna, ktora ci podano, podzialala, bo godzine temu zasnelas. Zostawiam cie z nadzieja, ze nie zbudzisz sie wczesniej niz pare minut przed przewiezieniem cie do sali operacyjnej. Chce ci podziekowac za srodowy wieczor, a jeszcze bardziej za to, ze pozwolilas mi spedzic z soba dzisiejszy. Nie jestem pewny, czy moja obecnosc ci pomogla, za to wiem z cala pewnoscia, ze twoja obecnosc pomogla mnie. Nie ukrywam, iz jestes dla mnie kims wyjatkowym. Zdaje sobie sprawe, jak dalece musi cie stresowac i przerazac to, co cie czeka, gdyz stresuje i przeraza rowniez mnie. Wiedz, iz cokolwiek sie stanie, zawsze bede przy tobie tak blisko, jak tylko mi pozwolisz. Jesli istnieje jakas niekwestionowana definicja, kim jest przyjaciel, to w moim przekonaniu to jest ktos, kto potrafi pomoc nam wyjsc z gowna wtedy, kiedy sami nie mozemy sie wygrzebac. Niezaleznie od tego, co sie bedzie dzialo, masz takiego przyjaciela we mnie. To lagodny guz, jestem o tym przekonany. Wszystko bedzie dobrze. Badz dzielna. Kiedy bedziesz to miala za soba, spotkamy sie na mojej gorze. Zack -Przykro mi, Zack - szepnela Suzanne, wsuwajac list z powrotem do koperty i wkladajac ja pomiedzy kartki ksiazki, ktora czytala od dwoch tygodni. - Przepraszam, ze nie bylam dzielniejsza... Oparlszy sie o poduszke, nasunela na glowe sluchawki. W ustach zrobilo jej sie nieprzyjemnie sucho od atropiny, lecz nie czula dyskomfortu, poniewaz rownolegle z atropina dzialal demerol. Carrie Adams i sanitariusz wtoczyli wozek do izolatki i pomogli jej sie na nim polozyc. Boze, blagam Cie, szepnela do siebie Suzanne, kiedy zapalily sie nad nia lampy fluorescencyjne, spraw, zeby byl lagodny. Jason Mainwaring czekal juz na nia w sali operacyjnej; jego szaroniebieskie oczy wyzieraly ze szczeliny pomiedzy zielono-niebieska maska i czepkiem na glowie. Suzanne zdjela z uszu sluchawki. Ten sam upojny utwor rozbrzmiewal w calej sali. -Witaj w moim swiecie, Suzanne - powiedzial Mainwaring. Suzanne usmiechnela sie blado. -Chcialabym moc powiedziec, iz ciesze sie, ze tu jestem. -Rozumiem cie. - Poklepal ja pocieszajaco po ramieniu. - Bedziesz miala krolewska opieke. Nie martw sie. -Dzieki. -Jak ci sie podoba moja muzyka? -Jest... bardzo piekna. -Mysle, ze to najcudowniejszy utwor jaki kiedykolwiek powstal. Nazywa sie Fantazja na temat Greemieeves. Napisal ja angielski kompozytor Ralph Vaughan Williams. Kazda operacje zaczynam tym kawalkiem, a potem przechodze do jego innych utworow. Przegram dla ciebie te tasme, jesli chcesz. -To bardzo milo z twojej strony - powiedziala z wysilkiem. U boku Mainwaringa pojawil sie anestezjolog, Jack Pearl. Z pomoca pielegniarki przeniesli ja z wozka na zimny stol operacyjny. Pearl blyskawicznym ruchem, tak szybkim, ze nie zdazyla sie zorientowac, wklul bezbolesnie igle kroplowki w zyle jej lewego przegubu. Nastepnie przywiazano ja do stolu szerokim pasem przeciagnietym w poprzek brzucha. Po kilku zartobliwych uwagach ze strony Mainwaringa zabrali sie do pracy. W polu widzenia Suzanne pojawil sie Jack Pearl. Wzial do reki gumowa zatyczke przewodu kroplowki i wprowadzil do niej igle strzykawki wypelnionej srodkiem usypiajacym. Boze, modlila sie, spraw, zeby Zack mial racja. Spraw, zebym wyzdrowiala. -Wszystko w porzadku, Suzanne - powiedzial Jack Pearl. - To tylko odrobina pentothalu. - Nacisnal tloczek, wstrzykujac zawartosc strzykawki do przewodu kroplowki. - Zacznij teraz liczyc od stu wstecz. Z glosnikow nad stolem rozbrzmiewala ezoteryczna fantazja Ralpha Vaughana Williamsa. -Sto... - zaczela liczyc - dziewiecdziesiat dziewiec... dziewiecdziesiat osiem... Nad jej glowa zapalila sie lampa operacyjna w ksztalcie ogromnego spodka. -Zasnela - uslyszala czyjs glos. Takashi Yoshimura byl jednym z siedmiorga Azjatow mieszkajacych w Sterling. Pozostala szostke stanowila jego zona i piecioro ich dzieci. Wprawdzie urodzil sie w Japonii, ale wychowal i wyksztalcil na Dolnym Manhattanie. Mowil po japonsku i po angielsku z wyraznym akcentem nowojorskim. Podobnie jak wiekszosc nowych lekarzy w Ultramed-Davis, ktorych Zack poznal po powrocie do Sterling, patolog Yoshimura, ktory upieral sie, zeby nazywac go Kash, byl mlody, dobrze wyksztalcony i niezwykle bystry. Byl ranek, kilka minut po osmej. Yoshimura, drobny, krotko ostrzyzony mezczyzna, w okularach, jakie nosil Benjamin Franklin, siedzial przy swoim biurku, majac za plecami Zacka, ktory zagladal mu przez ramie. Przed nimi w naczyniu z nierdzewnej stali spoczywal zakrwawiony kawalek miesa wielkosci srebrnej dolarowki, wyciety przed chwila z prawej piersi Suzanne Cole. Zack patrzyl z napieciem, jak patolog, podsunawszy tkanke pod jasne swiatlo lampy, oglada ja przez szklo powiekszajace. Pietro wyzej, szybujac w zaswiatach narkozy, lezala Suzanne. Za kilka minut Takashi Yoshimura powinien zawiadomic sale operacyjna o wyniku badania zamrozonej probki, wowczas chirurg albo zaszyje dotychczasowe naciecie, albo wytnie duza czesc piersi wraz z wezlami chlonnymi. Jesli Kash Yoshimura choc troche obawial sie wyniku badania, to z jego twarzy nie dalo sie tego wyczytac. Ogladajac powierzchnie wycinka w poszukiwaniu jakichkolwiek charakterystycznych zmarszczek lub odbarwien, nucil cicha, monotonna melodyjke. Po chwili z zadowoleniem odcial skalpelem cienki platek i wreczyl naczynie z probka laborantowi. -Twoja kolej, George. -I co? - spytal Zack, kiedy laborant wyszedl. -Chcesz wiedziec, co o tym mysle? -Tak. -Zapewne znasz sakramentalne prawo medycyny o osiemdziesieciu pieciu na pietnascie? Zack pokrecil glowa. -Z twoim wyksztalceniem harwardzkim i doswiadczeniem powinienes to wiedziec. Prawo mowi, ze w medycynie kazda mozliwosc jest prawdopodobna albo w osiemdziesieciu pieciu procentach, albo w pietnastu. Z wlasciwego rozumienia tego prawa wynika, iz jesli sie wie, czy dany przypadek jest bardziej czy mniej prawdopodobny, nie mozna sie pomylic. Zack usmiechnal sie. -Mysle, ze miales doskonale stopnie na uczelni. Kash Yoshimura skinal glowa. -Nie moge zaprzeczyc. -A biopsja w osiemdziesieciu pieciu procentach wykazuje, ze to jest... -Lagodne. Przypuszczam, ze gruczolak. -To wspaniale. - Zack podniosl piesc. -W tej chwili mozesz sie cieszyc na osiemdziesiat piec procent, nie wiecej - ostrzegl patolog. -Wiem. Yoshimura poklepal go uspokajajaco po ramieniu. -Za kilka minut poznamy wynik. Zanim to nastapi, chce ci powiedziec, ze nasza wspolna przyjaciolka jest w bardzo dobrych rekach. -Mainwaring? - Zack przypomnial sobie nieprzyjemne wrazenie z pierwszego spotkania z tym czlowiekiem. Kash skinal glowa. -Obserwowalem go wielokrotnie przy pracy, kiedy bylem studentem, a potem stazysta. Ma fantastyczna technike. -Podobno. Za to jest nietaktowny. Kiedy zostalismy sobie przedstawieni, w ciagu pierwszych pieciu minut zdazyl powiedziec cos zlosliwego niemal o wszelkich aspektach mojego zycia. -Moze nowy neurochirurg w miescie zagraza jego wysokiemu mniemaniu o sobie. -Mozliwe. Gdzie odbywales praktyke? -W Hopkins. -Mainwaring byl w Hopkins? -Tak. I to nie jakims pionkiem, tylko -jesli sie nie myle - profesorem. Zack byl zdumiony. -Ciekaw jestem, co on, u diabla, robi na takiej prowincji - powiedzial. - Zwlaszcza w Nowej Anglii. Jego akcent swiadczy o pochodzeniu ze stron znacznie ponizej linii Masona- Dixona. Patolog wzruszyl ramionami. -Nie mam pojecia. Przynajmniej nie obraza patologow. Moze uwaza, ze nie moga mu zagrozic. Od czasu kiedy tu przybyl, a bylo to mniej wiecej przed rokiem, rozmawialismy raz czy dwa, nie liczac rzecz jasna omowienia wynikow biopsji, ktore mu przekazywalem. -Jest tu od blisko dwoch lat - sprostowal Zack, pragnac dowiedziec sie czegos wiecej o czlowieku, ktory ponoc chcial sie pozbyc Beallieu ze szpitala. - Czy powiedziales mu o tym, ze przypatrywales sie jego operacjom w Hopkins? -Owszem Raz, krotko po jego przybyciu. -Jak zareagowal? -Nie odpowiedzial, tylko przez moment mierzyl mnie powaznym spojrzeniem, ktore, jak przypuszczam, chirurdzy cwicza przed lustrem, zeby potem imponowac pielegniarkom, anestezjologom i calemu otoczeniu. - Usmiechnal sie przekornie. - Chcialem powiedziec: niektorzy chirurdzy - poprawil sie. - Potem powiedzial: "Milo mi..." albo cos w tym rodzaju i poszedl sobie. -I od tamtego czasu nie probowal sie do ciebie zblizyc? Yoshimura pokrecil glowa. -Dziwne. Mainwaring jest chyba typem kolezenskim. Spodziewalbym sie, ze bedzie chcial podtrzymywac znajomosc z kims ze swojej uczelni albo ze swojego szpitala - zwlaszcza z tak prestizowego jak Hopkins. -Mozesz mi wierzyc lub nie - rzekl niezrazony Yoshimura - ale nawet wsrod ludzi naszej wznioslej profesji sa tacy, ktorzy... czuja sie niezrecznie wobec pewnych cech anatomicznych niektorych osobnikow. - Wskazal reka na swoje oczy. - Cokolwiek zawazylo, w towarzystwie, w ktorym obraca sie Mainwaring, z cala pewnoscia nie ma miejsca dla Yoshimurow. -Cieszylbym sie, gdyby bylo miejsce dla mnie. Kash Yoshimura patrzyl nan przez chwila, po czym usmiechnal sie. -Ja tez bym sie z tego cieszyl. Laborant zapukal delikatnie w futryne drzwi. -Pora zamienic prawo osiemdziesiat piac na pietnascie na cos pewniejszego - powiedzial Kash. - Dobrze ci poszlo? Laborant przytaknal z duma, kladac na stole tekturowe pudelko z kilkunastoma szklanymi plytkami. Zack zastanawial sie, jak dalece jakosc przyszlego zycia, a moze samo zycie Susan zalezy od wyniku badania. Wiedzial, iz za chwile Kash Yoshimura przyjmie na siebie odpowiedzialnosc za podjeta decyzje, ktora bedzie miala taki sam ciezar gatunkowy, jakby osobiscie trzymal w reku skalpel. Patolog umiescil pierwszy preparat pod obiektywem podwojnego mikroskopu i zaprosil Zacka do zajecia miejsca obok siebie. Zack z zapartym tchem obserwowal wielobarwne komorki przesuwajace sie po jasno oswietlonym polu. Yoshimura, nucac pod nosem, ogladal po kolei probki. Przy piatej czy szostej zatrzymal sie, przestal nucic i spojrzal na Zacka. -Rozpoznajesz to? Zack skinal glowa. -Jednakowe komorki o jednolitym ukladzie, nie widac ognisk martwicy - odparl. - Nie umiem tego nazwac, ale to nie wyglada na zlosliwe. Yoshimura przytaknal. -Doktorze Iverson, jesli kiedys znudzi cie neurochirurgia, masz zapewniona przyszlosc jako patolog. Podszedl do telefonu i zadzwonil do sali operacyjnej. -Mowi doktor Yoshimura z patologii. Prosze powiedziec doktorowi Mainwaringowi, ze usunal calkowicie lagodny gruczolakowlokniak. Dziekuje. Zack uscisnal mu reke z taka wdziecznoscia, jakby fakt, iz nowotwor nie byl zlosliwy, zalezal od jego diagnozy. Koszmar Suzanne skonczyl sie, nim sie na dobre zaczal. Chcac jak najpredzej znalezc sie przy niej, Zack popedzil do sali pooperacyjnej. Pietro wyzej, w sali operacyjnej nr 3, Jason Mainwaring wysluchal obojetnie wiadomosci o wyniku biopsji, po czym spojrzal na anestezjologa. -A wiec Jack - powiedzial - jesli uznajesz, ze wszystko poszlo dobrze, mozemy konczyc. Jack Pearl czterdziestoletni mezczyzna o szczurzej twarzy, usmiechnal sie pod maska, po czym spojrzal na pogodna twarz pacjentki. -Poszlo lepiej niz dobrze, doktorze Mainwaring - odparl. - Mozna bez przesady powiedziec, ze wrecz doskonale. Jak zwykle absolutnie doskonale. Jason Mainwaring usmiechnal sie dyskretnie i niezauwazalnie skinal glowa z aprobata. W tym momencie obaj mysleli o tym samym: Czterysta dziewiecdziesiat jeden za nami... jeszcze tylko dziewiec. Rozdzial 10 W ciagu trzynastu lat obcowania z medycyna, najpierw jako student, a potem jako chirurg, Zack jeszcze sie nie spotkal z tak szybkim wyjsciem z narkozy jak u Suzanne. Kiedy przywieziono ja na wozku do sali pooperacyjnej, czekal juz na nia w punkcie pielegniarskim. Byla przytomna, usmiechnieta i w pelni swiadoma wyniku operacji, o czym swiadczyl triumfalnie podniesiony kciuk. -To najbardziej zdumiewajacy powrot do swiadomosci, jaki widzialem w zyciu - powiedzial Zack do pielegniarki, kiedy Suzanne niemal bez pomocy przeniosla sie z wozka na lozko. - Nie do wiary, ze w ogole byla uspiona. Pielegniarka - ruda, operatywna dziewczyna, o ktorej Zack wiedzial tylko tyle, ze ma na imie Kara - promieniala z dumy. -Och, z pewnoscia wszystko bylo w porzadku - odparla. - Czy to nie cudowne? Prawie wszyscy pacjenci doktora Pearla wracaja z sali operacyjnej w takim stanie. -Moi nie - rzekl Zack, przypomniawszy sobie dlugie, lecz calkowicie typowe dochodzenie do przytomnosci pacjentki z uszkodzonym kregiem szyjnym. -Slucham? -Niewazne. Jestem po prostu pod wrazeniem. -Nie tylko pan. Wszyscy jestesmy pod wrazeniem - powiedziala dziewczyna. - Sporo w tym zaslugi doktora Mainwaringa, ktory zada, zeby jego pacjenci byli znieczulani wlasnie w ten sposob, a doktor Pearl jest jedynym anestezjologiem, z ktorym zgadza sie wspolpracowac. Zanim przyszlam do sali pooperacyjnej, bylam instrumentariuszka i musze przyznac, ze ci dwaj stanowia imponujaca pare. Od kiedy zaczeli razem pracowac, nastapily zmiany na lepsze. Zack widzial, jak po przeciwleglej stronie sali Jack Pearl oglada za pomoca oftalmoskopu nerwy i naczynia krwionosne siatkowki oka Suzanne, podczas gdy pielegniarka bada jej funkcje zyciowe. Pearl byl drobnym mezczyzna o ziemistej cerze, z cienkim wasikiem i szerokim, wysokim czolem, nad nieokreslonej barwy oczami. -Co masz na mysli, mowiac "zmiany na lepsze"? - spytal Zack, zdajac sobie sprawe, iz probuje dowiedziec sie czegos o Beallieu. - Wychowalem sie w Sterling, potem bylem tu na stazu, ale zawsze wydawalo mi sie, ze chirurgow mielismy dobrych. Pielegniarka obrzucila go czujnym spojrzeniem, zastanawiajac sie, czy nie zdradzila zbyt wiele w gruncie rzeczy obcemu czlowiekowi. Zack udal, ze jest malo zainteresowany odpowiedzia. Po namysle wzruszyla ramionami i odgarnawszy z czola kosmyk wlosow, powiedziala: -Ormesby jest dobry, przynajmniej przy rutynowych operacjach. Co do doktora Beallieu, mysle, ze czas, zeby poszedl na emeryture - po pierwsze, ze wzgledu na klopoty, jakie z nim sa, a po drugie... Coz, skoro jest pod reka ktos tak wybitny jak doktor Mainwaring... -Czy taka jest powszechna opinia wsrod pielegniarek? - zaryzykowal nastepne pytanie Zack. Ponownie otaksowala go spojrzeniem. -Nie wiem - odparla, choc jej oczy mowily cos innego. - Ale moge panu zdradzic, ze pan im sie podoba. Sa zadowolone, ze wsrod personelu znalazl sie neurochirurg. To sprawia, ze Ultramed-Davis wydaje sie... nie wiem, jak to powiedziec... bardziej znaczacy. -Dzieki, Kara. Dziekuje, ze mi to powiedzialas. Dziewczyna zaczerwienila sie. -Musze zajac sie praca - oznajmila. - Do widzenia. -Do widzenia. Patrzyl za nia, kiedy wracala do swojego pacjenta. Jej opinia na temat Guya Beallieu byla, jak przypuszczal, podobna do opinii wiekszosci pielegniarek w szpitalu. Slusznie czy nie, reputacja doktora zostala ustalona. Znajac specyfike medycyny, zamilowanie do plotkowania i mikroklimat szpitalny, Zack byl pewien, iz nie bylo na bozym swiecie takiej sily, ktora moglaby zmienic sytuacje. Jednak pomimo tych wszystkich plotek i insynuacji, mimo zacieklosci Franka i obciazajacego listu Maureen Banas, Zack nie mogl sie pozbyc wrazenia, iz Guy padl ofiara jakiegos wyrafinowanego spisku, majacego na celu pozbawienie go stanowiska. Koncepcja byla tak ponura, tak szokujaca, ze niemal nie miescila sie w glowie. Podejmujac dzialanie, Zack mial nadzieje, ze zarzuty wobec Beallieu okaza sie w pewnym stopniu sluszne, bo wtedy bedzie mozna doszukac sie w calej sprawie jakiegos sensu. Jack Pearl skonczyl badac Suzanne i wracal do sali operacyjnej, gdy nagle zauwazyl Zacka. -Sie masz, Iverson. -Czesc, Jack. - Zack kiwnal mu glowa. -Miales dzis operacje? -Nie. Wpadlem zobaczyc, jak sie czuje Suzanne. Wyglada znakomicie. Pearl obejrzal sie na nia. -Czysta rutyna - powiedzial. -Czym ja znieczuliles? Twarz anestezjologa na ulamek sekundy spochmurniala, lecz rownie predko sie wypogodzila. -Jak zwykle - odparl. - Dalem jej pentothal i troche gazu. Mainwaring woli, zeby pacjent nie byl gleboko uspiony -To widac. Wyglada, jakby ani na moment nie usnela. Po twarzy Pearla znow przemknal cien. -Usnela - ucial krotko. Spojrzal na zegar przy punkcie pielegniarskim. - Musze isc, Iverson. Milego dnia. -Wzajemnie, Jack. Kiedy malomowny mezczyzna sie oddalil, Zack uswiadomil sobie, iz zarowno przed chwila, jak i przy wszystkich poprzednich spotkaniach, Pearl ani razu nie spojrzal mu prosto w oczy. Nie bylo w tym nic dziwnego, zwazywszy na jego charakter. Choc nie znal wystarczajaco wielu anestezjologow, by moc wyciagnac ogolne wnioski, ci, ktorych znal, byli w wiekszosci introwertycznymi samotnikami, lepiej sie znajacymi na takich naukach jak biochemia i fizjologia, natomiast gorzej na medycynie klinicznej. Wykonywali zawod, w ktorym mozliwosc rozmowy i nawiazania kontaktu z przytomnym pacjentem jest ograniczona do minimum. Cos jednak w tym czlowieku bylo niezwyklego - cos podejrzanego i tajemniczego, co Zack uznal zarowno za dziwne, jak i niepokojace. Zastanawial sie, czy Pearl nie mial w przeszlosci jakichs klopotow, i zanotowal sobie w pamieci, zeby kiedys zapytac o to Franka. Potem odwrocil sie i poszedl w strone lozka Suzanne. Byla nieco blada, lecz usmiechnieta, wrecz promienna, i calkowicie przytomna. -Dzien dobry pani - powital ja. - Co nowego? -Nic nadzwyczajnego. - Udala, ze ziewa. - Troche tego, troche tamtego. Sam wiesz najlepiej: zwykly, rutynowy dzien. -U mnie to samo. -Widac to po twoich podkrazonych oczach - powiedziala. - Przy okazji, zanim zapomne, dzieki za list. Bardzo mi pomogl. -Wygladasz doskonale. Czy czujesz bol? -Bardzo maly, przynajmniej w porownaniu z tym, ktory bym czula, gdyby wynik biopsji byl pozytywny. -Patrzac z takiego punktu widzenia, rzeczywiscie latwiej go zniesc - zgodzil sie Zack. - Spodziewalem sie, ze pierwszy oznajmie ci dobra wiadomosc, ale przyjechalas z sali operacyjnej tak przytomna, jakbys ani na moment nie zasnela. To niewiarygodne, jak predko wrocilas do siebie po narkozie. -Wiem. Jason przewidzial, ze tak bedzie. To cudowne. Kiedy mialam siedemnascie lat, wycieto mi wyrostek robaczkowy i pamietam, iz bylam po tym przez caly dzien nieprzytomna. Jack Pearl powiedzial, ze jesli Jason uzna, ze od strony chirurgicznej wszystko jest w porzadku, bede mogla po poludniu wrocic do domu. -To fantastycznie. -Zack, niech Bog ma w opiece wszystkie kobiety, ktore musza przezywac te niepewnosc. Wiem, ze oczekuje sie od nas wiary w jakies ogolny, kosmiczny porzadek, wedlug ktorego toczy sie nasze zycie, ale rak, a zwlaszcza rak sutka, nie podporzadkowuje sie tak latwo filozofii. Wierz mi, czuje taka ulge, ze mam ochote krzyczec. -Pofolguj sobie i zrob to. Mnie tez kamien spadl z serca, wiec jesli masz wolny jutrzejszy wieczor, przyjde z butelka wina i pudelkiem chusteczek higienicznych. Suzanne spowazniala. -Zack, ja... -Mow. -Jestem ci bardzo wdzieczna, ze byles przy mnie w nocy przed operacja... -Czuje, ze zaraz bedzie jakies "ale". -Zack, srodowa noc byla cudowna - szepnela. - Mowie szczerze. Ale nie mam zwyczaju zaczynac rzeczy od polowy... tak jak to sie stalo. Rozumiesz mnie? -Tak sadze. -Myslenie o tym cholernym raku zzeralo mnie od wielu tygodni, kiedy nagle pojawiles sie w moim zyciu ty... Zack, potrzeba mi troche czasu i luzu, zebym mogla sobie poukladac rozne rzeczy. Powiedziales mi wtedy, ze niczego nie oczekujesz. Mysle, ze mowiles szczerze. Zack przelknal z trudem sline. -Mowilem szczerze - odparl. Usmiechnela sie lekko i uscisnela mu reke. -Dzieki chocby za to, ze probowales. Sluchaj, w nastepnym tygodniu mam urlop. Jestem winna Jen pare dni blizszego kontaktu, a mojej wspolniczce pomoc w prowadzeniu galerii. Zadzwonie do ciebie w polowie tygodnia, dobrze? -W polowie tygodnia... to znaczy w srode? -Zack, prosze... -W porzadku, przepraszam. Termin mi odpowiada. Moge przynajmniej odwiezc cie dzis do domu? -Dam sobie rade. Procz tego nie wiem, czy dzis wroce do domu. Zack, nie spiesz sie. Jesli jest nam to przeznaczone, bedziemy mieli czas na wszystko. Smutek widoczny w jej oczach powstrzymal go od dalszej natarczywosci. -Masz racje - rzekl. - Znasz swojego zastepce? Natknalem sie na niego w pokoju Annie. Ucieszona ze zmiany tematu, usmiechnela sie szeroko. -Dona Normana? Czy jest przejety jej stanem? -Nie sadze. Dla Dona Normana empatia jest na drugim planie - przynajmniej dopoki ma wytyczne postepowania z pacjentami - ale Ultramed wydaje bardzo scisle dyrektywy, wiec sie nie martw. -Nie martwie sie - powiedziala. - Zgadzam sie z toba. On jest diabelnie sumienny, ale to medyczny robot: Julia Childs ze stetoskopem - dokladne przepisy kucharskie. Annie dobrze sie czuje? Zack skinal glowa. -Kiedy tam wpadlem, sprzeczala sie z Normanem o to, ze jej ograniczyl codzienna dawke sodu. Jesli sie kloci, oznacza to, ze zaczyna dochodzic do siebie. Ale co powiesz na taka scenke: w polowie ich klotni on sie nadyma... w ten sposob, o... i mowi: "Spokojnie, pani Doucette. Moze pani o tym nie wie, ale jestem szefem personelu w tym szpitalu, wiec wiem, co jest dobre dla moich pacjentow". -Swietnie go nasladujesz. A co na to Annie? -Nie zareagowala impulsywnie. Spojrzala na niego tym swoim odjazdowym wzrokiem, nazwala "opasem" i poradzila, zeby schudlby dac lepszy przyklad pacjentom. -Niemozliwe! -To bylo fantastyczne. Norman poczerwienial jak burak i przez chwile wydawalo sie, ze ja uderzy. Znam te kobiete, poniewaz mnie wychowala, wiec moge powiedziec, iz mial szczescie, ze tego nie zrobil. Postawilbym na nia wszystkie pieniadze, mimo ze jest po zawale. Ale czas na mnie, musze wrocic do roli doktora. Jesli zmienisz zdanie w kwestii odwiezienia cie do domu, przeslij wiadomosc na pager. -Dobrze. -Wiesz, ciagle mnie to zdumiewa. -Co takiego? -Jaka jestes przytomna. Pielegniarka, z ktora rozmawialem, powiedziala, ze wszyscy pacjenci Mainwaringa opuszczaja sale operacyjna w takim stanie jak ty. Spytam go, na czym polega ten sekret. -Nie ma zadnego sekretu, doktorze. Po prostu dobra technika. Jason Mainwaring, juz bez maski i czepka, stal u stop lozka, przygladajac im sie. -Coz - powiedzial Zack, starajac sie ukryc zaskoczenie - cokolwiek to jest, robi imponujace wrazenie. Chcialbym kiedys byc twoim instrumentariuszem, zeby nauczyc sie od mistrza. -Swieta Opatrznosci - zakpil Mainwaring - neurochirurg, ktory czegos nie umie. Kim jeszcze bogowie nas ukarza? -Dosc tego - warknal Zack, czujac, jak ogarnia go irytacja z powodu pychy tego czlowieka - nie wiem, czy zachowujesz sie tak w stosunku do kazdego, czy tylko do mnie, ale ja... -Hej, panowie - wtracila sie Suzanne. - Ja tez tu jestem. Pamietacie mnie? Mainwaring usmiechnal sie do niej, jakby Zack nagle zapadl sie pod ziemie. -Czy dalej dobrze sie czujesz, droga przyjaciolko? -Doskonala robota, Jason. Nie masz pojecia, jaka jestem ci wdzieczna. -To swietnie, po prostu swietnie - odpowiedzial ze swoim teksanskim akcentem. Zack splotl dlonie i odstapiwszy krok od lozka, zaczal sie zastanawiac, czy nie powinien po prostu powiedziec do widzenia i pojsc sobie. Bylo oczywiste, iz Jason Mainwaring na przekor swojej swietnej reputacji i kwalifikacjom chirurgicznym, czul sie przezen zbyt zagrozony, zeby choc na moment popuscic. Zack zdawal sobie sprawe, iz jesli nie znajdzie sposobu na przekonanie tego czlowieka, ze graja w tej samej druzynie - a z doswiadczenia z podobnymi egocentrykami wiedzial, ze szansa jest znikoma - wkrotce stana po przeciwnych stronach barykady. Niech tak bedzie, pomyslal. Taki rozwoj wypadkow jest prawdopodobny, jesli Mainwaring okaze sie winny klopotow Beallieu. -Moge wrocic po poludniu do domu? - spytala Suzanne. -Jesli naciecie nie bedzie zbytnio krwawilo i bedziesz sie czula tak jak teraz -powiedzial. - Ide obejrzec nowego pacjenta, a o drugiej mam operacje pecherzyka zolciowego. Moge przyjsc do ciebie, powiedzmy, o czwartej trzydziesci. Wtedy nie tylko bede mogl cie wypisac, ale nawet odwiezc do domu. Mieszkasz w poblizu miejsca, do ktorego sie wybieram. -Och, Jason, nie chcialabym... -Nie ma sprawy. Jestesmy umowieni. Nie sadzisz, doktorze, ze odwozenie do domu pacjentow, ktorych operowales, jest pewna przesada? Zack z trudem powstrzymal sie od udzielenia mu glosno reprymendy. Byl juz wystarczajaco zirytowany zachowaniem tego faceta, a teraz w dodatku skonstatowal, ze jest o niego zazdrosny. Suzanne nie ukrywala przed nim, ze miedzy nia a chirurgiem istnieje przyjacielski zwiazek, ktory czasem przybiera formy spotkan poza szpitalem. Nie omieszkala przy tym dodac, iz Mainwaring ma zone i dzieci gdzies na Poludniu, tylko z jakichs powodow nie mogli sie jeszcze przeprowadzic do Nowej Anglii. Taka wymowka nie wystarczy, zeby nie byc zazdrosnym, pomyslal Zack. Istotnie czul zazdrosc. Jego wlasna reakcja uswiadomila mu, ze przyjemniej jest zagrazac, niz czuc sie zagrozonym. -Coz - powiedzial, nie mogac ukryc nuty zawodu w glosie - mysle, ze dacie sobie rade beze mnie, wiec sie zmywam. Do zobaczenia, Suzanne. Spisales sie, Mainwaring. Nim ktorekolwiek z nich zdazylo odpowiedziec, zobaczyli biegnaca ku Mainwaringowi pielegniarke z oddzialu pogotowia. -Doktorze - wysapala bez tchu - mamy klopot na oddziale. Doktor Beallieu jest... -Spojrzawszy na Zacka i Suzanne, urwala w pol zdania, niepewna, ile moze powiedziec. - ...Pan Iverson prosi, zeby pan zaraz przyszedl, jesli to mozliwe. -Oczywiscie, Sandy - odparl ze stoickim spokojem Mainwaring. - Powiedz panu Iversonowi, ze juz schodze. -Dziekuje, doktorze. Dzien dobry, doktorze Iverson. Jak sie czujesz, Suzanne? -Dzieki, Sandy - powiedziala Suzanne. - Wszystko w porzadku. -To cudownie. Przekaze wszystkim na dole dobra wiadomosc. - Wybiegla z sali. -A wiec - rzekl Mainwaring - do zobaczenia o czwartej trzydziesci. Uscisnawszy reke Suzanne, wymaszerowal z sali pooperacyjnej. -Pojdziesz tam na dol? - spytala Zacka. -Aha. -Dasz mi znac, co tam sie stalo? -Oczywiscie. Nie sprobowal jej dotknac. -Zack? - powiedziala cicho. -Slucham? -Przykro mi, ze nie zapanowalam nad sytuacja. Jason czasem bywa impertynencki. Zbil mnie z tropu. W gruncie rzeczy to przyzwoity facet. Nie daj mu sie prowokowac, dobrze? -Dobrze. -Zadzwonie do ciebie w tygodniu. -Bede czekal. Odwrocil sie, zeby odejsc. -Mam nadzieje, ze ten klopot z Guyem to nic wielkiego - zawolala za nim. -Ja tez - mruknal. Jednak udajac sie na oddzial pogotowia, nie mogl sie pozbyc przeczucia, ze wydarzyl sie jakis dramat. To, co zastal na oddziale pogotowia, przekraczalo jego najgorsze wyobrazenia. Panowalo ogolne zamieszanie, graniczace z chaosem. Obecni byli trzej funkcjonariusze ochrony szpitala, kierowniczka pielegniarek, Mainwaring, szef personelu, Donald Norman i z pol tuzina wystraszonych pacjentow i ich rodzin. Zza zamknietych drzwi poczekalni dla rodzin dobiegaly wyglaszane na przemian po francusku i angielsku gwaltowne, gniewne tyrady Guya Beallieu, przerywane krotkimi momentami pelnej napiecia ciszy. -Do cholery, Frank, wyjdz stad, zanim cie uderze. - To byly pierwsze slowa, ktore dotarly do Zacka. - Ta kobieta jest moja pacjentka i mam prawo sie nia opiekowac. A teraz zejdz mi z drogi. -Guy, usiadz i uspokoj sie, bo kaze straznikom cie zwiazac. Nie bedziesz urzadzal scen w moim szpitalu. -W twoim szpitalu! Jesli to jest twoj szpital, to dlaczego, na Boga, nie widzisz, ze to podly spisek, by mnie pozbawic praktyki? Bo sam w nim maczasz palce! Taka jest prawda! Jestes jednym z nich! -Do diabla, Guy, zamknij sie. Za drzwiami sa pacjenci. -Wiem, ze tam sa. To sa moi pacjenci! Przepusc mnie! Jason Mainwaring stal oparty o sciane poczekalni. Zack podszedl do niego. -O co tu chodzi? - spytal. Mainwaring spojrzal nan przelotnie, po czym znow odwrocil glowe w strone zrodla zamieszania. -Stary konowal wpadl w szal, nic wiecej - odparl spokojnie. - Od pewnego czasu jest niezrownowazony, ale dotad mial dosc rozwagi i przyzwoitosci, zeby ograniczyc swoje wybuchy szalenstwa do zebran personelu. To, co dzis zrobil, jest haniebne. -Wiesz, o co tu chodzi? W tym momencie dal sie slyszec nowy wybuch gniewu Beallieu, po ktorym nastapila odpowiedz Franka, tym razem ostrzejsza. Chwile pozniej otworzyly sie drzwi poczekalni i wyszedl z nich Frank. Byl nieco zbity z tropu, lecz nadal nienagannie ubrany i uczesany. -Pilnuj go, Henry - nakazal jednemu z ochroniarzy, zwalistemu mezczyznie o krotkiej szyi, ospowatej cerze i obcietych na jeza wlosach, wygladajacemu jak gigantyczny hydrant. - Jesli znow zacznie sie awanturowac, przykuj go do krzesla i wsadz mu szmate w gebe. -Panie Iverson, nie moge zaatakowac czlowieka, dopoki sam nie zostane zaatakowany. Powiedzialem to panu, zanim zaczalem tu pracowac. -Sluchaj, Henry, jesli chcesz tu nadal pracowac, zrobisz to, co ci kazalem, i uciszysz tego wariata, dopoki nie przybedzie szef policji Clifford ze swoimi ludzmi. Krecac z niezadowoleniem wielka glowa straznik wszedl do poczekalni i zamknal za soba drzwi. Nastapila cisza. Nie bylo slychac krzykow protestu ze strony Beallieu. Frank potoczyl wzrokiem po boksach, wypelnionych pacjentami. -Chryste! - mruknal pod nosem. Ujrzawszy Zacka i Mainwaringa, podszedl do nich. -Pieprzony wariat - powiedzial cicho. - Ale sam sobie jestem winien. Powinienem cos z nim zrobic juz dawno temu, kiedy zaczal swirowac. Jedyna z tego korzysc, Zack, ze byles swiadkiem jego napadu. -O co tu poszlo? - spytal Zack. - Co go wytracilo z rownowagi? Frank rozesmial sie kasliwie. -Powiedzialem ci, bracie, ze Beallieu juz od dawna jest niezrownowazony. Ten przyklad swiadczy, do jakiego stopnia. Widzisz te kobiete na lozku numer piec? Ma jakis klopot z jelitami. -Prawdopodobnie przedziurawienie uchylku jelita - wtracil Mainwaring. -Otoz Beallieu - ciagnal Frank - kiedys ja operowal. Zdaje sie, ze jej meza tez. Tym razem kobieta po naradzie z internista oswiadczyla, iz woli, zeby operacji dokonal Jason. -Zbadalem ja tuz przed zabiegiem Suzanne - wyjasnil Mainwaring - i wyznaczylem jako nastepna do operacji. -W tym czasie zjawil sie na oddziale Beallieu i zobaczywszy kobiete, bez slowa zaczal ja badac i wydawac polecenia pielegniarkom. Biedna kobieta, ktora nawiasem mowiac, nie jest zbyt lotna, byla kompletnie zaskoczona i przerazona. - Frank spojrzal niecierpliwie na podjazd dla ambulansow. - Gdzie sa ci cholerni gliniarze? Kiedy sa zbedni, nie mozna sie od nich opedzic. -Frank, nie wzywaj policji - powiedzial Zack. - Pozwol mi z nim porozmawiac. Nie rozumiesz, jakie to byloby dla niego przygnebiajace i ponizajace? Zabiore go ze szpitala, wtedy sie uspokoi. -I juz wiecej nie wroci - odparl zjadliwie Frank. - Nigdy. -Co? -To byla ostatnia kropla. Opowiedzialem ci o ostatniej serii skarg i o liscie Maureen Banas. Zawiesilem go we wszystkich uprawnieniach. Zack wysluchal tego z zamarlym sercem. -Zrobiles to, kiedy zaczal sie awanturowac? -Co za roznica, kiedy to zrobilem? Wariat to wariat. Posluchaj go. Za drzwiami poczekalni znow zabrzmialy krzyki Beallieu. -Pusc mnie, ty gorylu! Zabierz swoje lapska, do cholery! Zabierz swoje... - Nagle krzyk ucichl. Nie czekajac na pozwolenie Franka, Zack rzucil sie do drzwi poczekalni i otworzyl je. Ochroniarz Henry zwijal w klebek czerwona chustke, ktora miala mu posluzyc jako knebel. Beallieu siedzial przykuty kajdankami do poreczy krzesla. Oczy mial rozszerzone z przerazenia, wpatrzone nie w ochroniarza, lecz w nieistniejacy punkt na scianie. Prawa strona jego twarzy byla dziwnie nieruchoma. -Jezu. - Zack uklakl obok chirurga. - Guy, mozesz mowic? Beallieu bardzo powoli zwrocil ku niemu twarz. Oczy mial pelne lez. -Glowa... boli mnie -jeknal. Jezyk mial skolowacialy, wskutek czego belkotal. -Uderzyles go? - zapytal Zack straznika. -Nawet go nie tracilem. Przysiegam. -Zdejmij je - warknal Zack, szarpiac kajdankami. Straznik zawahal sie. - Cholera, rob, co ci kaze! -Zdejmij je, Henry - powiedzial z progu Frank. - Co sie stalo, Zack? Zack powoli odwrocil sie i spojrzal na brata. -Doznal udaru, Frank - odparl chrapliwie. - Ot co. Przypuszczam, ze to krwotok mozgowy. Potrzebny mi wozek, pielegniarka i stojak z kroplowka. Niech zaraz przygotuja tomograf, zeby sie rozgrzal. - Zwrocil sie do ochroniarza: - Pytam jeszcze raz: uderzyles go w glowe czy nie? - Oczy mu plonely, lecz glos byl lodowaty. -Zlapalem go tylko za przeguby - bronil sie straznik. - Przysiegam. Nie uderze czlowieka, jesli on mnie nie zaatakuje. -Rozkuj go! Natychmiast! Straznik spelnil polecenie. Uwolnione prawe ramie Beallieu zwislo bezwladnie nad podloga jakby bylo ze szmat. Zack dzwignal go z krzesla i polozyl na podlodze, opierajac sobie jego glowe na kolanach. -Przyprowadzcie wozek, blagam - powiedzial, z trudem sie powstrzymujac, by nie okazac rozpaczy. Pochylil sie nad Beallieu. - Uspokoj sie, przyjacielu - szeptal. - Uspokoj sie. Beallieu rozwarl powieki, wtedy Zack z przerazeniem zobaczyl, iz zrenica prawego oka zaczela sie juz rozszerzac. -Wszystko w porzadku, Guy - szepnal, glaszczac starego mezczyzne po czole i policzkach. - Zaraz bedzie wozek. Trzymaj sie. Wyjdziesz z tego. Oczy Beallieu przestaly nagle bladzic i na kilka sekund zatrzymaly sie na twarzy Zacka. -Nie... juz... nie... - Kazde ze slow wypowiadal z najwiekszym wysilkiem. - Boze... pomoz... mi... ja... nie... Oczy mu sie powoli zamknely. -Niech cie pieklo pochlonie - syknal Zack do straznika. Spojrzal na Franka, Mainwaringa i Dona Normana, ktorzy stali przy drzwiach. - I was wszystkich tez - dodal. Rozdzial 11 Stosunek Barbary Nelms do zajec domowych ulegl radykalnej zmianie, kiedy u jej syna rozpoczely sie ataki. W kwestiach, w ktorych kiedys byla skrupulatna do granic obsesji, teraz, jesli tylko bylo to mozliwe, odpuszczala sobie. Niepokoila sie, gdy czasem musiala zostawic chlopca na dluzej niz kilka minut. Poniewaz opiekunki do dziecka nie chcialy zostawac same z Tobym, a jej maz mial coraz wiecej obowiazkow w pracy, jedynym jej pomocnikiem stal sie telewizor. Przygotowywanie posilkow i pranie odwazala sie robic tylko wowczas, gdy Toby byl zaabsorbowany sobotnimi kreskowkami lub niektorymi programami dla dzieci nadawanymi w sieci kablowej. Bylo juz pozno po poludniu, a ona nawet jeszcze nie zaczela myslec o obiedzie. Toby przez caly dzien byl bardziej niespokojny i oderwany od rzeczywistosci niz zwykle. Przez jakis czas mu czytala, a potem zabrala go z soba do sklepu. Przewiozla go w dzieciecym samochodziku wokol kwartalu ulic, a pozniej pokolysala na hustawce z opony na tylach domu. Patrzac na gore brudnych naczyn w zlewie i pamietajac o stercie rzeczy do wyprasowania, zdala sobie sprawe, ze tylko prace domowe ratuja ja od zalamania nerwowego. Przez otwarte drzwi do pokoju dziennego widziala syna, ktory lezal na plecach na dywanie, patrzac w sufit. -Toby - zawolala - za piec minut w telewizji bedzie Robin. Przegapilismy go dzis rano, kiedy bylismy w parku. Idz po swojego misia, a ja wlacze telewizor. Przestraszylo ja ze nie zareagowal. Nawet gdy byl w swoim najgorszym stanie -najwiekszego oderwania od rzeczywistosci - perspektywa obejrzenia programu Robin the Good wywolywala u niego jakas reakcje. Aktor grajacy role Robina byl za gruby w stosunku do literackiego pierwowzoru, i byl rownie protekcjonalny wobec dzieci, nieciekawy i durnowaty jak wszyscy inni, ktorych kiedykolwiek widziala w tej roli, ale polgodzinny program, nadawany trzy razy dziennie, byl blyskotliwy i mial tempo. -Dobrze, kochanie - powiedziala - w takim razie nie ruszaj sie z miejsca. Pozmywam naczynia, a potem wlacze Robina. Patrzyla przez ramie, jak zareagowal, i wkladajac reke do zlewu, tak zlamala sobie paznokiec, ze zaczela plynac krew. -Cholera - zaklela, ssac rane. - Cholera, cholera, cholera... Puscila na palec zimna wode. Po chwili, z bolu i rozgoryczenia, zaczela plakac. Poszla do telefonu, zadzwonila do zakladu i wyciagnela meza z zebrania. -Bob, to ja. -Poznaje. Znow ma atak? -Nie. Teraz jest spokojny, ale nie zachowuje sie normalnie. -On nigdy nie zachowuje sie normalnie. Kochanie, przepraszam, ze nie moge z toba rozmawiac, ale mam wazne zebranie. Czy stalo sie cos szczegolnego? Barbara wytarla recznikiem krwawiacy palec. -Ja... pomyslalam, ze moze bedziesz mogl wrocic wczesniej do domu. Chcialabym ugotowac dobry obiad, ale martwie sie o Toby'ego. -To niemozliwe - oznajmil bez namyslu Bob Nelms. - Kochanie, przed chwila powiedzialas, ze jest spokojny. Przyjechali ludzie z Chicago. Musze z nimi omowic mnostwo spraw. Mialem nawet zamiar polecic Sharon, zeby do ciebie zadzwonila i uprzedzila, ze wroce pozno. -Nie moglbys przesunac zebrania? Ten jeden raz? -Skarbie, wiesz, ze przyszedlbym, gdybym mogl, ale oni przyjechali na jeden dzien. -Blagam - szepnela, grzebiac w szafce w poszukiwaniu bandaza. -Co powiedzialas? -Nic. Niewazne. O ktorej wrocisz? -Mysle, ze dosc pozno. Moze byscie poszli na pizze, a ja zjem tutaj? -Bob, czy nie ma sposobu, zebys... -Barbie, blagam Nie utrudniaj sytuacji, ktora i tak jest trudna. Wroce do domu, kiedy tylko bede mogl, zgoda?... Zgoda?... Niech to diabli, Barb, nie rob tego... Barbara Nelms powoli odlozyla sluchawke. Potem czekala na telefon od meza. Minuty mijaly, ale nie zadzwonil. W koncu owinela palec bandazem i poszla do salonu. -Chodz, druhu - powiedziala chrapliwym glosem. - Zaraz bedzie twoj Robin. Toby Nelms dal sie matce zaprowadzic do pokoju telewizyjnego i usiadl na podlodze obok sofy. Chcial, zeby mu przyniosla jego misia, ale nie powiedzial tego glosno. -W porzadku, Tobie - powiedziala, wlaczajac telewizor. - Bede w kuchni. Zawolaj, gdybym ci byla potrzebna. Zostan, pomyslal. Nie odchodz, prosza! Na ekranie ukazala sie czolowka programu. Znajomy glos powiedzial: "Hej, weseli kamraci i wesole kamratki, szykujcie luki i mocne kije. Czas przeniesc sie w zamierzchle czasy do lasu Sherwood i do przyjaciela biednych, Robina Gooda". Toby patrzyl, jak matka reguluje kolor i wychodzi z pokoju. Po chwili wrocila i posadzila kolo niego sfatygowanego misia. -Ogladaj sobie - powiedziala, glaszczac go po glowie - a ja pojde do kuchni. -Dziekuje - szepnal Toby, ale ona juz byla za drzwiami. Chwile za nia patrzyl, po czym posadzil sobie misia miedzy nogami i zaczal ogladac program. Robin Good w zielonym kostiumie i kapeluszu z piorem spiewal i tanczyl, a Alan-a-Dale gral na gitarze. -... Witam was, chlopcy i dziewczeta. Nie przynoscie diamentow ani perel, bo zabieram je bogatym i daje biednym, a potem ide po wiecej... Hej, wesola kompanio, witajcie w Sherwood, gdzie nauka jest zabawa zabawa zabawa Dzisiaj Maly John nauczy nas rysowac, a z Marian pojezdzimy na wielbladzie. Wpierw jednak Braciszek Tuck: "Powiedz nam, dobry bracie, jakiej litery dzis sie nauczymy?". Na ekranie pojawil sie tlusty mnich w brazowym habicie z lysym plackiem na czubku glowy. -Czesc, chlopcy i dziewczeta - powiedzial. - Czolem, Robinie. Dzis nauczymy sie jednej z moich ulubionych liter. To litera, na ktora zaczyna sie mnostwo rzeczy tak bardzo przez nas lubianych, na przyklad cukierek albo calusek. To trzecia litera alfabetu, ktora nazywa sie C. Robin i Alan zaraz wam o niej zaspiewaja. Robin Good, uwieszony na linie udajacej gietka galaz, przelecial lukiem przez ekran. Zeskoczyl na ziemie, a Alan-a-Dale zaczal grac na gitarze. -Krzywdzisz mnie, moja ukochana - spiewal Robin - wypedzajac mnie tak okrutnie. Bo dzis zaspiewam piosenke o naszej przyjaciolce, literze C... Kolory obrazu telewizyjnego stawaly sie coraz jaskrawsze. Toby przetarl oczy. -...Litera C to sama radosc, na C jest czekolada, ciastko i chips, na C jest chmura, cesarz i cyrk. I co wy na to?... Robin Good tanczyl wokol drzewa. Cialo Toby'ego zaczelo sztywniec. Trzesly mu sie ramiona. Glos Robina cichl, za to muzyka stawala sie coraz glosniejsza. Nad glowa Toby'ego przesuwaly sie swiatla, w polu widzenia pojawila sie twarz. -... Na C jest Chinczyk, na C jest chleb, na C jest cisza, cieplo i cent... ... Nie boj sie, Toby, powiedziala twarz, za chwile zasniesz, a teraz sie odprez. Odprez sie i zacznij liczyc od stu wstecz... Podczas gdy Robin Good na ekranie telewizora spiewal i pajacowal w najlepsze, Toby cichym, drzacym glosem zaczal odliczac. W chwili gdy Robin, przykleknawszy na jedno kolano, nucil ostatnie wersy swojej ballady, chlopiec zaczal krzyczec. Rozdzial 12 Jak wszyscy pozniej zgodnie orzekli, pogrzeb byl imponujacy. Tlum uczestnikow, pocac sie w parnym powietrzu letniego popoludnia, wypelnil szczelnie kosciol Sw. Anny wraz z przedsionkiem. Odprawiajacy msze ksieza pochodzili nie tylko z francusko-kanadyjskiego kosciola sw. Anny, lecz rowniez z polozonej w przeciwleglej czesci miasta parafii sw. Sebastiana. -... Guy Beallieu nie byl synem miasta Sterling - obwiescil wielebny Tresche w swojej mowie pogrzebowej. - Byl jednym z jego ojcow, szlachetnym czlowiekiem, doskonalym lekarzem, ktorego troskliwe rece dotknely w ciagu tych lat kazdego z nas... W nastepnych dniach po smierci Beallieu Zack kilkakrotnie odwiedzil Clothilde, wdowe po chirurgu, i ich corke, Marie Fontaine, lecz mimo to poczul sie zaskoczony, kiedy Marie poprosila go, zeby byl jednym z zalobnikow, ktorzy poniosa trumne. Wprawdzie wolalby mniej rzucac sie w oczy na pogrzebie Guya, mogl jednak dla nich zrobic przynajmniej to. Musial natomiast uzyc wszystkich swoich zdolnosci przekonywania, by przezwyciezyc uprzedzenie Marie i jej matki do autopsji. -... Czlowiek swiatly i zaangazowany, a przy tym skromny. Czlowiek, ktory potrafil odwaznie i z godnoscia stawic czolo narastajacym osobistym klopotom... Ksiadz mowil dalej, lecz do Zacka, siedzacego w pierwszym rzadzie z siedmioma innymi mezczyznami, ktorzy mieli niesc trumne, docieraly tylko urywki. Mysla wracal bezustannie do rozdzierajacej sceny smierci Guya w sali pogotowia i do sekcji zwlok, przy ktorej byl obecny. Jak podejrzewal, Beallieu umarl wskutek rozleglego krwotoku mozgowego. Zastanawiajacy byl jednak fakt, iz tetnice jego mozgu i calego organizmu wygladaly jak u czlowieka mlodszego o dobre kilkanascie lat. Przyczyna smierci nie bylo pekniecie zwapnialego naczynia krwionosnego, lecz pekniecie tetniaka w jednej z tetnic - malego uwypuklenia scianki tetnicy, o rozmiarach ziarnka grochu - ktory z cala pewnoscia byl tam od lat, nie wywolujac zadnych objawow. Wiedzial, iz przyczyna zgubnego pekniecia mogl byc tylko nagly skok cisnienia krwi. Za kazdym razem, kiedy o tym myslal, czul rozgoryczenie. Dwa lata klopotow Beallieu w Ultramed-Davis, uzasadnionych czy nie, naladowaly bron, z ktorej padl smiertelny strzal. Upokarzajacy konflikt z Mainwaringiem, Frankiem i ochroniarzem na oddziale pogotowia byl jak nacisniecie spustu. Frank, oczywiscie, widzial to calkiem inaczej. W imieniu szpitala napisal oswiadczenie, w ktorym mowil o szoku i bolesnej stracie, a wdowie poslal kosz owocow. Ale bedac przez kilka minut sam na sam z Zackiem, nie omieszkal mu powiedziec, iz smierc Beallieu byla darem opatrznosci. Zack rozejrzal sie ukradkiem po kaplicy. Suzanne, nawet bez makijazu i w skromnej niebieskiej sukience, promieniala uroda posrodku dwoch rzedow lekarzy Ultramed-Davis, wsrod ktorych nie bylo Donalda Normana, Jacka Pearla ani Jasona Mainwaringa. Kilka rzedow za nia pomiedzy Sedzia a Cinnie, siedzial Frank, prezentujacy sie olsniewajaco w bezowym letnim garniturze, jak zwykle opanowany i spokojny. Byl tez burmistrz i miejscowi notable, a wsrod nich tutejszy kongresman. Guy Beallieu powiedzial kiedys Zackowi, iz uwaza sie za "prostego, starego, malomiasteczkowego Kanadola, szczesliwego, ze rodzice nie pozwolili mu rzucic studiow dla pracy w fabryce". Dobre bylo przynajmniej to, ze az tylu ludzi mialo o nim lepsze wyobrazenie. Kroczac nawa z trumna na ramionach wraz z siedmioma innymi mezczyznami, Zack na sekunde napotkal spojrzenie Franka. W tym momencie uswiadomil sobie, ze dzieli ich przepasc. Czy mozliwe, ze dorastali w tym samym domu, razem sie bawili przez tyle lat w tym samym ogrodzie? Czy rzeczywiscie nosili te same ubranka, dzielili sie z soba dziecinnymi marzeniami? Czy faktycznie byli kiedys przyjaciolmi? Uswiadomil sobie, jak naiwnie sadzil, iz uda mu sie nawiazac dawne stosunki z bratem. Wystarczy, ze sie beda tolerowali, moze nawet razem popracuja. Beda utrzymywali stosunki rodzinne... ale juz nigdy nie stana sie sobie bliscy. Otwarty karawan wypelnialy kwiaty. Przejety smutkiem chwili i bezsensem smierci Beallieu, Zack pomogl umiescic ciezka trumne wsrod wiencow. Gdy odstepowal od trumny, uslyszal z tylu czyjs glos. -Przepraszam, doktorze. Czy moglbym z panem pomowic? Odwrociwszy sie, zobaczyl ze zdumieniem ochroniarza, Henry'ego Flowersa - w ciemnym ubraniu i czarnym, zalobnym krawacie. Widac bylo, iz czuje sie nieswojo. Kilka krokow za nim stala drobna, pospolita, mloda kobieta w bialej koronkowej sukni, prawdopodobnie jego zona. -O co chodzi? - spytal Zack. Olbrzym przestapil z nogi na noge. -Ja... tego... chcialem panu powiedziec, ze mi przykro z powodu doktora Beallieu. Kiedys leczyl matke mojej zony... bardzo troskliwie sie nia zajmowal, i nigdy nie zrobil mi nic zlego... Doktorze Iverson, zlapalem go tylko za przeguby, nic wiecej. Przysiegam. Ja... Glos mu sie zalamal. Zack nie od razu uswiadomil sobie, ze ten czlowiek nie zna wyniku sekcji zwlok, a nawet gdyby znal, niewiele by mu mowily. Polozyl reke na ramieniu ochroniarza. -Nie jestes winien smierci doktora Beallieu, Henry - powiedzial dostatecznie glosno, by go mogla uslyszec zona ochroniarza. - Mial w glowie tetniaka, cos w rodzaju bomby z opoznionym zaplonem, ktora wybuchla w chwili, kiedy przy nim byles. Na ospowatej twarzy Henry'ego pojawil sie wyraz ulgi. -Dzieki, doktorze - powiedzial, traktujac reke Zacka, jakby to byl lewar podnosnika ciezarowki. - Stokrotne dzieki. Prosze mi dac znac, gdyby pan czegos ode mnie potrzebowal. Zrobie dla pana wszystko. Wycofawszy sie, wzial pod reke swoja malutka zone i oboje odeszli. Zack patrzyl za osobliwa para, dopoki nie zniknela za rogiem. Potem odwrocil sie i poszedl do swojej furgonetki, czujac sie odrobine mniej zgorzknialy. Przynajmniej jeden ze swiadkow okropnej sceny w poczekalni okazal sie nia wstrzasniety. Zdaniem Sedziego kondukt pogrzebowy sunacy na cmentarz Wszystkich Swietych byl najdluzsza procesja, jaka kiedykolwiek widziano w Sterling. Kiedy msza sie skonczyla, Zack z rodzicami i Frankiem poszli zlozyc kondolencje zonie i corce zmarlego. Marie, ktora w ciagu trzech dni od powrotu do domu postarzala sie o co najmniej rok, pozwolila sie usciskac Cinnie i przyjela pocalunek od Sedziego, jednak dloni Franka dotknela tylko na moment. -To ladnie, ze przyszedles - powiedziala spokojnie. -Twoj ojciec bardzo wiele dla nas znaczyl - odparl bezbarwnie Frank. Przez moment mierzyla go wzrokiem, po czym powiedziala: -Milo to slyszec. Zack rzucil okiem na rodzicow, lecz nic nie wskazywalo, ze zauwazyli napiecie miedzy nimi. Potem Marie obrocila sie ku niemu, chwycila go za rece i pocalowala kolo ucha. -Spotkajmy sie przy naszej limuzynie - szepnela. Zack, niezauwazalnie dla innych, skinal glowa. Pol godziny pozniej usiadl naprzeciw Marie Fontaine i Clothilde Beallieu w dlugim, czarnym cadillacu, bedacym wlasnoscia domu pogrzebowego. Przyciemnione szyby, wlacznie z ta ktora oddzielala pasazerow od kierowcy, byly zamkniete, lecz klimatyzacja nie dopuszczala do wnetrza parnego, popoludniowego powietrza. Maz Marie, wychudly, brodaty mezczyzna, ktory statecznym dostojenstwem przypominal Zackowi ojca, zostal na zewnatrz. Pierwsza odezwala sie Marie. -Chcialysmy ci powiedziec, jak bardzo jestesmy wdzieczne za wszystko, co zrobiles. -Twoj ojciec byl dla mnie zawsze bardzo zyczliwy. -Byl zyczliwy dla wszystkich - powiedziala. - Dlatego trudno nam zrozumiec, ze nikt nie stanal w jego obronie, kiedy go mordowano. W pierwszym odruchu Zack chcial ja poprawic, lecz napiecie w jej wzroku powstrzymalo go od tego zamiaru. -Martwi mnie mysl, ze ktos celowo chcial go zniszczyc - powiedzial. -Nie ktos, Zack. Ultramed. -Co? -Zack, ojciec mial do ciebie zaufanie, wiemy o tym. Wprawdzie szpitalem kieruje twoj brat, lecz ojciec mial nadzieje, ze zdolasz otworzyc mu oczy. Czy sie pomylil? -Przyrzeklem wysluchac go i utrzymac w tajemnicy to, co mi powie, jesli to masz na mysli. Marie spojrzala na matke, ktora po odpowiedzi Zacka skinela aprobujaco glowa. -Wlasnie to - mowila dalej. - Kilka lat temu ojciec sprzeciwial sie sprzedaniu szpitala Ultramed. Uwazal, ze nie nalezy przekazywac tak waznej dla ludnosci placowki w rece obcej korporacji, zwlaszcza jesli nie sposob wplywac na jej polityke. Gdyby nie wplywy twojego ojca, wydaje sie, ze zdolalby to zablokowac. Ale nie placzmy nad rozlanym mlekiem. Czy wiesz, ze Ultramed wkrotce po przejeciu szpitala wystapila przeciw ojcu na droge sadowa by go zwolnic? -Nie mialem pojecia - odparl Zack. -Ojciec przygotowywal sie do wytoczenia im sprawy, kiedy oni nagle sie wycofali. Jego zdaniem przestraszyli sie wyroku sadu na Florydzie. Pewna korporacja przesladowala w podobny sposob patologa, pracujacego w przejetym przez nia szpitalu. Kosztowalo ja to wiele milionow dolarow. Zack, Ultramed zada bezwzglednej lojalnosci od swoich pracownikow -pelnej akceptacji swojej polityki. Ojciec walczyl z nia na kazdym kroku. Plotki zaczely sie niespelna rok po wycofaniu skargi przeciw niemu, a pare miesiecy pozniej na scenie ukazal sie ten nadety nowy chirurg, ktory zaczal odbierac ojcu pacjentow. -Domyslam sie, ze Jason Mainwaring - rzekl Zack. -Zgadles. -Czy sa jakies dowody, ze sa machinacje Ultramed? - spytal. -Oto one. - Siegnawszy pod siedzenie, wydobyla gruba szara koperte i podala mu. - Omowilysmy to z mama wczoraj wieczorem. Ojciec cie lubil i mial do ciebie zaufanie. To sa wszystkie informacje, ktore zdolal zebrac w swojej walce z Ultramed. Nie ma wsrod nich dowodow, ze korporacja przyczynila sie do jego smierci, ujawniaja natomiast metody jej dzialania - pokazuja jak daleko sie posunela w pogoni za zyskiem. -Czego ode mnie oczekujecie? Po raz pierwszy zabrala glos wdowa po Beallieu. -Doktorze Iverson - zaczela, podobnie jak Guy miekko akcentujac wyrazy - moj maz mial nadzieje, ze zawarte w tej kopercie informacje sklonia rade powiernicza, wlacznie z twoim ojcem, do zastanowienia sie nad wybrana opcja i do odkupienia szpitala z rak Ultramed. Zack patrzyl na nia, nie mogac w to uwierzyc. -Pani Beallieu, zapomina pani, ze ja pracuje dla Ultramed. Placa mi pensje, pokrywaja wydatki na gabinet, ubezpieczenie i wszelkie inne, pomijajac juz fakt, ze dyrektorem szpitala jest moj brat. To, czego pani ode mnie zada, jest absolutnie niesprawiedliwe. Moj maz nie zyje. Czy to jest sprawiedliwe? Pytanie pojawilo sie w jej oczach, lecz go nie wypowiedziala. -Prosimy cie - powiedziala cierpliwie - zebys jedynie przestudiowal informacje zawarte w tej kopercie i jesli uznasz za stosowne, wykorzystal je. Zapewniam cie, ze nie bedziemy mialy ci za zle, jesli zwrocisz nam te materialy po przeczytaniu... lub nawet zaraz. -Jestesmy wobec ciebie szczere, Zachary - powiedziala Marie. Zapadla cisza. Wzrok Zacka wedrowal od jednej kobiety do drugiej, w koncu spoczal na kopercie. Frajer, ktorego kazdy moze nabrac. Czyzby lapidarna opinia Franka o nim irytowala go, poniewaz byla bliska prawdy? Suzanne... gory... Sedzia... wlasna kariera. Kazde starcie z Ultramed i Frankiem bylo ryzykowne, a mial naprawde wiele do stracenia. Koperta byla bomba, ktora w najlepszym razie mogla sie okazac niewypalem, w najgorszym zas narzedziem smierci. Frajer, ktorego kazdy moze nabrac. Powoli, zdecydowanie wzial do reki koperte, spuscizne po zmarlym chirurgu, i wsunal pod pache. Potem uscisnal rece kobietom. -Skontaktujemy sie - rzekl. Frank, Frank, nasz chlopak jest na schwal, Nikt nie potrafi dopiac celu lepiej niz Frank... Od dwudziestu lat, to znaczy od czasu, kiedy Frank ukonczyl srednia szkole w Sterling, nie bylo dnia, zeby ta piosenka nie odbijala sie echem w jego myslach. Wzdluz bocznych linii tanczyly cheerleaderki i kazda marzyla, ze po meczu spedzi z nim kilka chwil na uroczystosci celebrowania zwyciestwa; trybuny wypelniali rodzice, nauczyciele, uczniowie i reporterzy, wszyscy wykrzykiwali jego imie, domagajac sie jeszcze jednego podania, jeszcze jednego przylozenia; jego matka i Sedzia, dumni z syna, przyjmowali gratulacje od siedzacych dookola kibicow. Jadac ulicami Sterling w strone szpitala, Frank slyszal wiwaty, jakby stal na boisku, patrzac ponad linia wznowienia gry na przeciwnikow i wiedzac, iz za kilka sekund, po jego zagraniu, wiwaty przejda w ogluszajacy ryk. Frank, Frank, nasz chlopak jest na schwal... To byly dni slawy, dni jego sily i niezaleznosci. Mila byla swiadomosc, iz po tych wszystkich trudnych, ponizajacych latach, ktore potem nastapily, po wielu niepowodzeniach, po tylu protekcjonalnych, upokarzajacych kazaniach ojca - powrot do pozycji i wplywow z tamtych czasow byl na wyciagniecie reki. Dzielily go od nich dwa, najwyzej trzy tygodnie. Zrobil, co do niego nalezalo, co wiecej - zrobil to dobrze. Potrzebna byla tylko cierpliwosc - cierpliwosc i stala czujnosc. Przed trzema laty popelnil blad, ktory wynikl z niedopatrzenia, z okazania zaufania; blad ten kosztowal go majatek. Tym razem tamta kleska sie nie powtorzy. Nie zaniedba najdrobniejszej rzeczy. Skrecajac w droge dojazdowa do szpitala Ultramed-Davis, uswiadomil sobie, ze istnieje milion powodow, dla ktorych musi byc czujny. ...Nikt nie potrafi dopiac celu lepiej niz Frank. Rozdzial 13 -Helene, nie wiem, jak ci to powiedziec, ale mysle, ze czas przeniesc ten przesliczny pejzaz lesny Gerarda Morrisa z okna wystawowego bardziej w glab, na przyklad do magazynu. Suzanne oparla ogromny olej Morrisa o gablote i odstapila kilka krokow, majac nadzieje, iz zmiana oswietlenia i perspektywy ociepli jej uczucia w stosunku do malarza i jego dziela. -Ten czlowiek to legenda - odkrzyknela Helene Meyer z glebi sklepu. -W jego wlasnym mniemaniu. -Suzanne, kiedy wreszcie zrozumiesz, ze - turysci nie przyjezdzaja do polnocnego New Hampshire po to, zeby kupowac abstrakcjonistow? Oni chca kaczek. -Maluje tasmowo - mruknela Suzanne, przypominajac sobie bure, jaka dostala od pretensjonalnego artysty za obnizenie ceny jednego z jego "arcydziel o piecdziesiat dolarow -Co powiedzialas? -Nic. Niewazne. Dochodzila trzecia po poludniu. Od powrotu z pogrzebu Suzanne przeprowadzala ze wspolniczka inwentaryzacje, nie pozwalajac sobie na chwile odpoczynku. Na zewnatrz stonowane, poludniowe slonce przebijajace sie przez rzad wiekowych klonow zmienialo glowna ulice w pastelowe dzielo sztuki, znacznie przewyzszajace wszystko, co namalowal Gerard Morris. Zaabsorbowanie inwentaryzacja i towarzystwem Helene poprawilo nieco samopoczucie Suzanne, lecz wspomnienia o Guyu Beallieu utrzymywaly ja w ponurym nastroju. Nim jego praktyka sie uszczuplila, mieli wspolnych pacjentow, i zawsze go szanowala jako czlowieka i lekarza, choc nie stykala sie z nim poza szpitalem. Pod wplywem zenujacych plotek, krazacych o nim w ostatnim czasie, stopniowo zaczela podzielac zdanie tych, ktorzy uwazali, iz przejscie Guya na emeryture byloby korzystne dla wszystkich. Watpliwosci zrodzily sie w niej, kiedy Zack powiedzial, ze podstarzaly chirurg byl w pelni sprawny i zdrow na umysle, a zwlaszcza gdy sie dowiedziala, ze umarl, broniac sie przed napascia. Najpierw Guy Beallieu, potem ten stary drwal Chris Gow - w obu wypadkach nie zareagowala, tym samym zgadzajac sie ze stanowiskiem Ultramed. Korporacja wybawila ja z beznadziejnej sytuacji, i chocby z tego wzgledu powinna byc lojalna wzgledem swego pracodawcy, pamietala jednak, iz swego czasu uwazala sie za adwokata slabszych. Byl czas, kiedy stanelaby twardo w obronie kazdego z nich, tak jak to zrobil Zack. Nie do uwierzenia, jak bardzo sie zmienila w ciagu zaledwie paru lat. Podnoszac ciezki obraz Morrisa by go umiescic z powrotem w oknie wystawowym, przeklinala w duchu Paula Cole'a za chaos, jaki wprowadzil w jej zycie. -Wiec gdzie? Helene Meyer, w dzinsach i bluzce z drukowanej tkaniny, wylonila sie z magazynku, trzymajac w rekach gliniane wazy, ktore wziely w komis od indianskiego garncarza. Helene byla niska energiczna kobieta o ciemnych krotko obcietych wlosach i niewielkiej nadwadze, zaokraglajacej jej policzki i ramiona. -Co gdzie? - spytala Suzanne. -Gdzie w koncu ustawilas te kaczki Morrisa? Suzanne wskazala glowa na okno. -Bardzo dobrze. Uczysz sie, dziecko. Galeria Rekodziela Artystycznego Bialej Gory zajmowala parter domu z czerwonej cegly, wybudowanego przed pol wiekiem i mieszczacego sie dwie przecznice od centrum miasta. Trzy lata temu zmarl wuj Helene i zostawil jej ten dom, przedtem pracowala w agencji reklamowej na Manhattanie, nie majac zadnych perspektyw i wspolzawodniczac o bodaj kawalek mezczyzny z kilkoma milionami czterdziestoletnich, rozwiedzionych kobiet. Potraktowala ten spadek jako symbol zmiany na lepsze. Mimo dwoch zawodow milosnych, ktore przyniosly w efekcie dwoje dzieci, Helene nigdy nie stracila wiary, ze jej nastepnym partnerem zyciowym bedzie Mezczyzna Doskonaly. Suzanne doszla do wniosku, iz dlatego Helene nawet w najbardziej przygnebiajacych sytuacjach zawsze sie usmiechala i miala dla kazdego slowo pociechy. -Dobrze sie czujesz? - spytala Helene, ustawiajac wazy na szklanych postumentach, a potem zamieniajac je miejscami. -Slucham? Tak, oczywiscie. -Wygladasz na zmeczona. -Zawsze wygladam na zmeczona. -Zawsze wygladasz pieknie - poprawila ja Helene. - Dzis tez wygladasz pieknie, ale widac, ze jestes zmeczona. -Nic mi nie jest. Po prostu zle spalam. To bylo niedopowiedzenie. Od chwili wypisania ze szpitala byla niemal bez przerwy niespokojna i czula sie nieswojo. Spala zle, budzac sie co godzine lub dwie z uczuciem nieokreslonego strachu. Nie spodziewala sie, ze bedzie w zlym nastroju, zwlaszcza przy takim wyniku operacji. -Potrzeba ci seksu - powiedziala Helene. -Nie potrzebuje zadnego seksu. Twoim zdaniem to jest lekarstwo na wszystko. -Sluchaj, czy od chwili kiedysmy sie poznaly, choc raz zachorowalam? Dopoki beda na swiecie domki narciarskie, tance i czwartkowe imprezy dla samotnych w Holiday Inn, bede zdrowa jak kon. Czy nie czas, zebys i ty... -Nie. Ja nie. Zmienmy temat. Zwlaszcza ze... Zreflektowala sie po ostatnim slowie, ale juz bylo za pozno. Helene uczepila sie niedomowienia. -Zwlaszcza ze co? -Nic. -Juz wiem. - Spojrzala spod przymruzonych powiek na Suzanne. - Kochalas sie, prawda? Wtedy w nocy, z tym nowym doktorem. Jak on ma na imie? -Zachary. Ale... -No tak. Jaka jestem glupia. Nic dziwnego, ze jestes zmeczona. -Myslalam, ze to mnie podniesie na duchu. -Jesli to byl pierwszy raz po kilku latach, to nie - powiedziala Helene. - Do tego trzeba byc w formie. Chwala Bogu! Przypuszczam, ze to musi byc wyjatkowy facet. Opowiedz mi o nim. -Nie mam wiele do opowiedzenia. Jest mily. Balam sie operacji, on to zrozumial, a potem... potem rzecz wymknela sie spod kontroli. Zrobilam blad... jak to bywa. Postanowilismy, ze nie bedziemy sie spotykali poza szpitalem. -Chwala Bogu! - powtorzyla Helene. -Przestan. Helene polozyla rece na ramionach Suzanne. -To ty przestan - powiedziala. - Suze, zastepujesz mi siostre. Zrobienie z ciebie wspolniczki bylo najlepszym pomyslem w moim zyciu... skoro nie udalo mi sie namowic tamtego kusnierza z White Plains. Westchnela tesknie, na co Suzanne zareagowala smiechem. -Jesli wtracam sie w twoje zycie - ciagnela Helene - to dlatego, ze cie kocham. Wiem, ze bylo ci trudno z tym szuja, za ktorego wyszlas, ale to juz przeszlosc. Jestes wolna. Nie pozwol mu rzadzic swoim zyciem -Nie pozwalam mu rzadzic swoim zyciem. Daje sobie rade. Dzieki za troskliwosc. -Masz wspaniala prace, wspaniala corke, mnostwo zainteresowan i nie potrzebujesz nikogo, kto by ci to znow popsul. Twoja stara spiewka. Znam ja. -Wiec co... -Wiec to, ze jest cos jeszcze. To cos czeka na ciebie... gdybys tylko przestala sie bac i dala mu szanse. -Helene, jestem szczesliwa i w pelni panuje nad swoim zyciem. -W porzadku, ale moim zdaniem moglabys troche mniej nad soba panowac, pozwolic sobie na troche wiecej... -Meyer, dosc tego! Helene podniosla rece w poddanczym gescie. -Chcialam ci pomoc. -Wiem. -Wiec jaki jest ten Zachary, z ktorym nie masz zamiaru spotykac sie poza szpitalem? -Helene, myslalam ze ten temat... -Wysoki? Typ Clinta Eastwooda? Fantastyczne oczy? Ciemnobrazowe wlosy? -Skad go... W tym momencie ktos wszedl do galerii. Suzanne odwrocila sie i zesztywniala. -Czesc - powiedzial Zack. -Tak go sobie wyobrazalam - mruknela Helene. - Chwala Bogu... -Przepraszam, ze wpadlem bez uprzedzenia - powiedzial Zack, popijajac cappuccino, ktorym go poczestowala Suzanne. - Wiem, ze mowilas o srodzie. -Nie szkodzi. Potrzebna mi byla przerwa. Siedzieli na stolkach z wisniowego drewna po przeciwnych stronach szklanego kontuaru, ktory spelnial funkcje gabloty na bizuterie i lady sklepowej. Helene, po przedstawieniu jej Zacka i krotkiej rozmowie towarzyskiej, dala swojej wspolniczce dyskretnego kuksanca, w ktorym Suzanne probowala bez powodzenia znalezc cos irytujacego, po czym wyszla pod pozorem, ze musi cos zalatwic. W dalszej czesci galerii kobieta o posturze matrony i jej drobny maz ogladali dzielo Gerarda Morrisa, zatytulowane typowo dla niego: Las jest symfonia - zyciem samym w sobie. -Jak sie goi rana? - spytal Zack. -Doskonale... Atmosfera miedzy nimi byla stonowana, lecz nienapieta. Mimo determinacji, zeby sie wycofac, Suzanne czula, ze utrzymuje sie miedzy nimi wiez zapoczatkowana na wzgorzu za domem. W duchu postanowila nie robic zadnych zachecajacych gestow. Helene miala dobre intencje, ale po prostu nie rozumiala sytuacji. -Przykro mi z powodu Guya - powiedziala. - Byl sympatycznym czlowiekiem. -Bez watpienia. Myslal o tym, czy powiedziec jej o kopercie, lecz zdecydowal, ze nie, zwlaszcza ze koperta nadal lezala nieotwarta na siedzeniu kampera. -Masz wolne popoludnie? - spytala. -Niestety. Za kilka minut musze byc w gabinecie. Ja... hmm... przyszedlem, zeby sie poradzic. Spojrzala nan podejrzliwie. -To powazna sprawa. Juz miala zaprotestowac, lecz powstrzymala sie. Helene miala racje. Mial fascynujace oczy. Niech cie szlag trafi, Paul, pomyslala. -Chodzi o Annie? -Nie, chwala Bogu. Norman daje sobie rade, natomiast ona go nie lubi. Mowi, ze nie ma do niego zaufania. Chodzi o cos innego. Przyszedlem poradzic sie Suzanne Cole nie jako kardiologa, lecz jako matki. -Interesujace - rzekla. - W takim razie pozwol, ze zmienie wyraz twarzy. Przestane udawac kompetencje i stanowczosc, za to bede w naturalny sposob rozmamlana, skonsternowana i zmeczona. Juz dobrze, mozesz zaczac. W drugim koncu galerii matrona i jej maz ogladali inny obraz Morrisa, zatytulowany: Trzy jelenie, strumien i kosmos, krzykliwy bohomaz z fosforyzujacymi gwiazdami i iskierkami na powierzchni wody. -Chce zasiegnac twojej opinii w imieniu Phila Brookingsa - powiedzial Zack. - Jego pacjent to osmioletni chlopiec. -Jak sie nazywa? - Odruchowo siegnela po dlugopis i zapisala na karteczce: 8 lat. -Nelms. Toby Nelms. Nie rozmawia z nikim. W ciagu pieciu miesiecy powiedzial tylko kilka slow. Brookings ma zamiar go leczyc, ale chce, zebym wpierw go zbadal. Mam wrazenie, ze boi sie perspektywy spedzania dlugich godzin w gabinecie z dzieckiem, ktore nie chce mowic. -To dosc nieprzyjemne, zwlaszcza dla psychoanalityka. Zakladam, ze to nie jest przypadek kwalifikujacy sie do operacji neurochirurgicznej. -Prawdopodobnie nie, choc nie mozna tego wykluczyc. Chlopiec miewa cos w rodzaju napadow psychomotorycznych. -Psychomotorycznych? -To jest diagnoza stochastyczna. Brak mi punktu zaczepienia. Na podstawie tego, co mi powiedzial Brookings, okreslilbym to jako odmiane padaczki skroniowej. Przy pierwszym ataku, nim jeszcze przestal mowic, zdemolowal swoj pokoj. Potem nastapily dalsze ataki. -Wiec dlaczego masz watpliwosci co do tej diagnozy? -Z jednej przyczyny: elementow szalenstwa, ktory pojawia sie u chorych na padaczke skroniowa towarzyszy wiele strachu. Chlopiec zachowuje sie tak, jakby byl czyms przerazony. Szczegolnie niepokojace jest to, ze okresy dochodzenia do rownowagi po kolejnych napadach staja sie coraz dluzsze, co by wskazywalo, ze te napady - lub cokolwiek to jest - sa zwiazane z okresowym wzrostem cisnienia srodczaszkowego. -Obrzek mozgu? -Calkiem mozliwe. -To przerazajace. -Do tej pory ten obrzek ustepowal, ale jak wiesz, w pewnym momencie wystapi dodatnie sprzezenie zwrotne: obrzek mozgu wywola wysoka goraczke, ktora jeszcze bardziej zwiekszy obrzek i tak dalej. -Co wyzwala ataki? -Nie wiadomo. Nikt niczego nie zauwazyl. Brookings ma zamiar leczyc go dylantyna albo ktoryms ze srodkow przeciw padaczce skroniowej, ale chce, zebym wpierw go zbadal. Przyszlo mi do glowy, ze moglabys mi udzielic kilku wskazowek, jak nalezy postepowac z dziecmi w jego wieku. -Czy zrobiono mu EEG? -Chce, zeby mu zrobiono elektroencefalogram i tomografie komputerowa ale jak mi powiedzial Brookings, chlopiec reaguje panicznym strachem na widok szpitala, wiec raczej nie da sobie zrobic tych badan. -Na widok szpitala? -Brookings powiedzial, ze chlopiec, zobaczywszy szpital za oknem jego gabinetu, rzucil sie do ucieczki. Brookings dogonil go dopiero za parkingiem. W trakcie rozmowy Suzanne machinalnie zapisala w notesie: Nelms, napady psychomotoryczne i szpital. -Mysle, ze Brookings szuka jakichs uchwytnych przyczyn. Czy chlopiec mial w przeszlosci cos wspolnego ze szpitalem, skad mogl wyniesc zle wspomnienia? - spytala. -Tak. Przed rokiem mial uwiezniecie przepukliny. Operowal go twoj znajomy, Mainwaring. Przejrzalem karte chlopca. Po operacji pozostal w szpitalu przez noc, ale nie bylo zadnych klopotow pooperacyjnych. Suzanne dopisala do swojej listy przepuklina i bez klopotow. -Znieczulenie bylo miejscowe? -O ile pamietam, to pentothal i gaz. Czemu pytasz? -Bez powodu. Mialam to samo znieczulenie i moge je jedynie polecic, wiec nie o to chodzi. Turysci w drugim koncu galerii zawziecie dyskutowali; matrona wskazywala palcem na Kosmos, maz zas na Symfonie. -Masz jakis pomysl? - spytal Zack. Suzanne podkreslila niektore z zapisanych wyrazow. -Zacznijmy od pierwszego - powiedziala. - Nie badaj go w swoim gabinecie. -Czemu? -Procz tego postaraj sie nie wygladac jak lekarz i nie przedstawiaj sie jako lekarz. Prawdopodobnie bedzie o tym wiedzial, ale nie ma sensu dodatkowo tego podkreslac. Dzieci boja sie lekarzy, nawet tych z tytulem doktorskim. -Masz na mysli, ze powinienem go zbadac u siebie w domu? -Lepiej u niego. A najlepiej w jakims neutralnym miejscu. Pochwaliles sie Jen, ze masz model samolotu. Ona jest tym bardzo zainteresowana. Moze moglbys pokazac go chlopcu? -Doskonaly pomysl - podkreslil Zack. - Oczywiscie, ze tak zrobie. Znam odpowiednie miejsce - laki u wylotu Gaston Street. Wiesz, gdzie to jest? -Wiem. Bylysmy tam. To dobre miejsce. Kiedy masz sie z nim spotkac? -W srode o wpol do drugiej. Sluchaj, poniewaz i tak umowilismy sie w srode, spotkajmy sie tam... powiedzmy o wpol do dwunastej. Zamiast jesc lunch, zrobimy sobie piknik. Przyprowadzisz Jen i... -Nie moge - odparla bez zastanowienia. - To znaczy... mamy inne plany. -Szkoda. -Przepraszam, Zack. - Czemu klamie? - Moze innym razem. Usmiechnal sie z przymusem. -Jasne. Niech bedzie innym razem... Coz, dzieki za kawe. - Odchrzaknawszy, podniosl sie ze stolka. - W takim razie... lepiej wroce do szpitala. -Zack... - powiedziala, kiedy j u z szedl w strone drzwi. Zatrzymal sie i odwrocil do niej. -Zack, ja... chcialam ci powiedziec, ze przykro mi z powodu Guya. -Wiem - odparl. Dostrzegla w jego oczach bol. - Mnie tez. Odwrocil sie i juz go nie bylo. Z ciezkim sercem wydarla kartke z bloczka i zmiela ja w dloni. Moze warto umowic sie na wizyte do Phila Brookingsa? Sterling byl takim miejscem ucieczki, jakie sobie wymarzyla. Spokoj, piekne otoczenie, dobra praca i czas na wychowywanie Jen. Tego chciala i tego potrzebowala. Czemu to sie musialo stac? -Przepraszam pania! Przy stolku, na ktorym przed chwila siedzial Zack, stala matrona z chowajacym sie za jej plecami mezem. -Slucham? Och, przepraszam - powiedziala Suzanne. - Widze, ze panstwo sa zainteresowani dzielami Morrisa. -Owszem Czy to miejscowy malarz? -Z sasiedniego miasta. Z kazdym rokiem staje sie coraz bardziej popularny. Czemu sklamalam na temat srody? Jen byla umowiona z przyjaciolmi, ale ona nie miala nic do roboty. Dlaczego sklamalam? -Moj maz i ja jestesmy zainteresowani tym dzielem z lewej - z tym pieknym jeleniem. Jaka jest jego cena? -Tysiac osiemset. -Och. - Kobieta sie zachlysnela. - To jasne. - Jeszcze raz obrzucila wzrokiem seryjna produkcje Morrisa. - Czy mial wystawy w innych miastach? Na przyklad w Bostonie albo w Nowym Jorku? -Nie - odpowiedziala Suzanne, uswiadamiajac sobie, ze mimo watpliwego smaku artystycznego, kobieta nie da sie nabrac na kupno obrazu. - Wydaje mi sie, ze nie. Moze Helene ma racje. Moze czas przestac sie bac. -Jesli nie, to czy nie sadzi pani, ze cena jest odrobine za wysoka? Suzanne przypatrywala jej sie przez chwile, po czym wrzucila zmieta kartke do kosza na smieci. -Ma pani racje - powiedziala. Lata temu ochrzczono ja mianem Wiedzmy z Zachodniej Osiemdziesiatej Siodmej Ulicy. Hattie Day nie przejmowala sie tym. Nazywano ja Stuknieta Hattie i wysylano petycje, oskarzajac ja iz zagracone mieszkanko, ktore zajmuje, stanowi zagrozenie dla zdrowia, a jej stado kotow uraga przepisom prawa. Hattie nie zwracala na to uwagi. Kiedy szla do sklepu, co zdarzalo sie rzadko, dzieci nasmiewaly sie z niej i obrzucaly, czym sie dalo, jednak Hattie rozumiala je i kochala w rownym stopniu jak swoje koty. Ludzie od lat mowili, ze jest pomylona. Poniewaz Hattie wiedziala swoje, tylko sie do nich usmiechala. Dopiero w rezultacie przerazajacych wypadkow, ktore sie wydarzyly, gdy wrocila z Quebecu, przestala sie do nich usmiechac. Uznala, ze mieli racje. Byla druga nad ranem. Nie mogla zasnac, mimo ze byla zmeczona, pokustykala wiec do kuchenki, zapalila papierosa od plomienia i postawila czajnik na palniku. Miala dopiero szescdziesiat dwa lata, lecz z powodu trupio bladej cery, dlugich, rozczochranych wlosow i przerazliwej chudosci wygladala na osiemdziesiat. Usiadlszy w wytartym fotelu, spojrzala na swoje rece. Tymi koscistymi, zoltymi od nikotyny palcami o dlugich zakrzywionych paznokciach niegdys potrafila wyczarowac wspaniala muzyke. Smierc rodzicow w wypadku praktycznie wytracila jej z rak skrzypce i wyrwala z Miliard, po czym nastapil ciag szpitali dla psychicznie chorych. Mimo to przez wiele lat jakos sobie radzila. Miala mieszkanie, swoje koty, wysluzone stereo i wystarczajaco duzo plyt, zeby moc wypelniac cale dni muzyka. Tak bylo, dopoki nie wyjechala do Quebecu. Trzesaca sie reka zgasila papierosa, lecz po chwili wahania powlokla sie do kuchenki, zeby zapalic nastepnego. Woda jeszcze sie nie zagotowala. Gdyby nie wybrala sie na slub Martina, gdyby zostala w domu, tam gdzie jej miejsce, tamto nigdy by sie nie zdarzylo, pomyslala. Ale Martin, syn jej kuzynki, byl jedynym krewnym, ktory utrzymywal z nia kontakt. Kiedy przyjezdzal do Juilliard, wpadal do niej, przynoszac jedzenie i zawsze jedna lub dwie plyty. Opowiadal o swoich studiach, a kiedys przywiozl z soba gitare i urzadzil koncert tylko dla niej, grajac Bacha i wspaniale kompozycje Villa-Lobosa. Usmiechnela sie smutno na to wspomnienie. Podroz autobusem do Kanady byla wygodna, a wesele wspaniale - zwlaszcza wystep zespolu muzyki kameralnej, skladajacego sie z przyjaciol Martina. Bole w nodze zaczely sie dopiero podczas jazdy powrotnej. Kierowca autobusu przekazal ja ambulansowi pogotowia w Sterling, w New Hampshire, i po godzinie lezala juz na stole operacyjnym. Wszczepiono jej bypass omijajacy zator w pachwinie. Nazwano jej przypadek cudem powrotu do zdrowia. Po tygodniowym pobycie w szpitalu i dwoch tygodniach w domu opieki wrocila do swego mieszkania. Martin zawiozl ja na Manhattan i nawet odebral jedna jej kotke ze schroniska. Wszystko skonczylo sie pomyslnie. Zatrwazajace objawy zaczely sie nastepnego dnia po powrocie. Jej mozg bez zadnych przyczyn jalowial. Bywalo, ze przez godzine lub dluzej siedziala, patrzac na pusta sciane, nie mogac sie ruszyc ani skupic mysli na czymkolwiek: wiedziala, co sie wokol niej dzieje, a jednoczesnie me mogla nad tym zapanowac. Kolory w pokoju stawaly sie drazniaco jaskrawe, a dzwieki, nienaturalnie przytlumione. Czasem udawalo jej sie wstac z krzesla, kiedy indziej mogla jedynie siedziec i czekac, az nieprzyjemne wrazenia mina. Dwukrotnie zmoczyla sie na krzesle. Zdawala sobie sprawe, iz popada w szalenstwo. Po pewnym czasie, jakby na potwierdzenie jej obaw, niektore z owych dziwacznych objawow zaczely sie przeradzac w straszliwe, obrazowe, znieksztalcone reminiscencje operacji. Czajnik zaczal gwizdac. Hattie wstala z fotela, wlozyla do wyszczerbionego kamionkowego kubka torebke z herbata i zalala ja goraca woda. Wracajac na miejsce, zatrzymala sie i nastawila jedna z plyt, ktore przywiozl jej Martin, z muzyka elzbietanska i angielska muzyka ludowa. Martin gral na tej plycie solo na gitarze. Przyszlo jej do glowy, ze moze powinna zadzwonic do Martina i powiedziec mu, ze jego ciotka popada w obled. Rozejrzala sie po pokoju, szukajac Orange, kotki, ktora jej przywiozl ze schroniska. Podczas ostatniego napadu musiala ja nieswiadomie uderzyc, gdyz zwierze mialo teraz wybity zab i przecieta warge. Od tamtego czasu kotka siedziala niemal bez przerwy pod lozkiem albo za polka. Hattie zapadla sie ciezko w fotel. Muzyka Martina przyniosla jej ulge, a nawet przypominala niektore mile chwile z ponurej przeszlosci. Na plycie byla wiazanka tancow, ktore kiedys wykonywala na recitalu, i interpretacja piesni Thomasa Mewarta. Po niej nastapilo duo na flet i gitare -jej ulubiona lagodna zniewalajaca parafraza Greensleeves. Sluchajac muzyki, coraz bardziej zapominala o strachu. Potem znow, jak to sie juz dwukrotnie zdarzylo tego dnia, kolory w pokoju zaczely sie stawac jaskrawsze. Nie! - wykrzyczal jej mozg. Boze, blagam, juz nie! Muzyka cichla, przechodzac powoli w szum ruchu ulicznego na Columbus Avenue. Nie... Hattie czula, ze ogarnia ja nieprzyjemny bezwlad. Swiatlo lampy na drugim koncu pokoju razilo ja w oczy. Boze, blagam... Wytezywszy wszystkie sily, podniosla sie z fotela, wziela papierosy i powlokla sie do kuchni. -Juz dosc - powiedziala glosno. - Do diabla, juz dosc. Wlozywszy do ust papierosa, trzesacymi sie rekami przekrecila pokretlo palnika, ktory blysnal ogniem. -Hattie... Odprez sie, Hattie. Niski, kojacy glos zdawal sie dobiegac ze wszystkich stron. Ujrzala nad soba szaroniebieskie oczy, usmiechajace sie do niej znad maski. -Odprez sie. Nie ma najmniejszego powodu, zeby sie martwic. Zacznij liczyc od stu wstecz. -Prosze... -Zacznij liczyc, Hattie. -Sto... dziewiecdziesiat dziewiec... -Dobrze, Hattie, licz dalej. -Dziewiecdziesiat osiem... -Juz spi. -Dziewiecdziesiat siedem... -Wszyscy gotowi? Zaczynamy. -Dziewiecdziesiat szesc... Wstrzymajcie sie, prosze. Jeszcze nie zasnelam! Jestem przytomna! dsysaj! -Poczekajcie! -Skalpel. -N i e! Jeszcze nie! Jeszcze nie! Krzyknela, gdy skalpel przecial sciane podbrzusza. Krzyk wzmogl sie, kiedy ogien z palnika przeskoczyl najpierw na jej wlosy, a potem na suknie. -Zacisk... Nastepny... Zataczajac sie, biegla przez pokoj i usilowala zrzucic z siebie plonaca suknie. Zapalil sie dywan. Kiedy skalpel przecial jej brzuch i pachwine, upadla na podloge. Plomienie ogarnely twarz i wlosy. Od dymu i slodkawego swadu spalonego ciala chcialo jej sie wymiotowac. -Haki... Glos przebil sie przez bol. Ostrze wniknelo glebiej w cialo. -Gazik... nie tu... tutaj! Suknia palila sie juz cala. Hattie ostatkiem sil zerwala sie na nogi i pobiegla w strone okna. -W porzadku, rozwieramy... Krzyczac z bolu, kobieta, ktora nazywano Wiedzma z Osiemdziesiatej Siodmej Ulicy, bedaca teraz zywa pochodnia rzucila sie glowa naprzod na szybe. Wypadla w letnia noc z wysokosci dziesiatego pietra. Rozdzial 14 Wtorkowy poranek objawil sie Zackowi w postaci tenisowki, polozonej delikatnie obok jego twarzy przez psa. -Egocentryczny brutalu - wymamrotal, otwierajac najpierw jedno oko, potem drugie. - Jestes gotow przewrocic swiat do gory nogami, kiedy zachce ci sie sikac. W odpowiedzi na nagane Cheapdog polizal go po twarzy. -Dobrze, dobrze, kudlaty pyszczku. Wygrales. - Zack podrapal psa za uchem i po raz ktorys z rzedu obiecal mu, ze kaze go ostrzyc. - Obawiam sie, ze ostatnio cie zaniedbywalem, stary. Dzieki za wyrozumialosc. Niewyspany z mniejszym niz zazwyczaj entuzjazm wobec perspektywy calodziennej pracy, wlozyl spodnie chirurgiczne z napisem: WLASNOSC BOSTONSKIEGO SZPITALA KOMUNALNEGO - ZABRANIA SIE WYNOSIC POZA TEREN SZPITALA, wypuscil Cheapdoga na dwor, po czym po pietnastu minutach pseudogimnastyki postawil na kuchence wode na kawe. Zdal sobie sprawe, ze jedna z przyczyn jego zlego humoru byla zaskakujaca zmiana zachowania Suzanne. Mimo iz seks z nia byl cudowny, Zack zalowal, ze ich romans nie rozwinal sie inaczej. Druga wazniejsza przyczyna byla spuscizna po Beallieu. Prawie caly poprzedni wieczor koperta Guya pozostawala nieotwarta w kamperze, poniewaz Zack wciaz sie zastanawial, czy nie zwrocic jej w nienaruszonym stanie. W koncu uswiadomil sobie, ze postanowienie, co zrobi dla Beallieu, podjal jeszcze przed spotkaniem z wdowa i corka a nawet przed tragicznymi wydarzeniami w poczekalni szpitala. Zaparzyl kawe i usmazyl dwa jajka z pieprzem, posiekana cebula i resztkami boczku, rozmyslajac caly czas nad swoimi pierwszymi wrazeniami, dotyczacymi niezwyklej, gorzkiej spuscizny po chirurgu. Z dlugiego spaceru z Cheapdogiem wrocil po polnocy. Wyjal koperte z samochodu. Zbyt zmeczony, zeby moc jasno myslec, zuzyl dwie godziny na przejrzenie materialow i posortowanie ich na kupki na stole w jadalni. Jego pierwsze wrazenie bylo takie, ze korporacja Ultramed - nie wnikajac w to, czy byla winna smierci Beallieu, czy nie - igrala z ogniem. W kopercie byly dziesiatki wycinkow z gazet, oficjalnych dokumentow, wydrukow komputerowych, wykazy urzednikow korporacji i rad dyrektorow z naniesionymi poprawkami i na koniec kilka mniejszych kopert z pospiesznie nagryzmolonymi, recznymi notatkami. Beallieu i jego informatorzy przygotowywali sie wszechstronnie do bitwy. Mimo wszystko Zack odniosl wrazenie, iz zebrane przez nich dowody na to, ze Ultramed na pierwszym miejscu stawia zysk, byly poszlakowe i mgliste. Choc wiele tych dokumentow mogloby wzbudzic podejrzenia w gronie radnych szpitala nie bylo ani jednego mocnego dowodu, ktory moglby skutecznie wplynac na ich opinie podczas glosowania. Zdal sobie sprawe, iz bez takiego punktu zaczepienia wysilki Beallieu w koncowym rozliczeniu zakonczylyby sie jego kleska. W kopercie procz dokumentow byl jeszcze dzienniczek. W nocy Zack przejrzal go tylko pobieznie. Teraz, robiac na stole miejsce, zeby zjesc sniadanie, otworzyl go na chybil trafil. Maly kolonotatnik byl prawie caly zapisany piorem. Pismo bylo drobne i staranne. 11 grudnia: Kilkoro pacjentow dzis zrezygnowalo, miedzy innymi Clarisse LaFrenniere. Zadzwonilem do niej. Nie chciala powiedziec dlaczego. Po naleganiach powiedziala, iz jej syn Ricky slyszal w szkole, ze kiedy badalem w moim gabinecie jedna z dziewczynek z jego klasy, ktora miala guz na szyi, kazalem jej sie rozebrac i polozyc na stole, a potem chodzilem wokol stolu i jej dotykalem. Nie pamietam takiej pacjentki ani nie mam jej karty. Telefonowalem do rodzicow wszystkich dziewczat, ktore leczylem. Przyznali, ze slyszeli plotki, ale zaprzeczyli, ze to moglo dotyczyc ich corki. Byli oficjalni i zaklopotani. Mam wrazenie, iz kontaktujac sie z nimi, narobilem sobie wiecej szkody niz pozytku. Zadzwonilem do Ricky'ego i poprosilem go o nazwisko tej dziewczynki. Nie chcial mi powiedziec... albo nie potrafil. W koncu Clarisse przejela sluchawke, powiedziala, zebym wiecej nie dzwonil, i skonczyla rozmowe. Nie poprzestane na tym. Zack przejrzal kilka innych zapiskow. Czesc z nich dowodzila, ze Guy probowal wykryc zrodlo plotek. W innych opisywal starcia z czlonkami personelu medycznego, miejscowymi dziennikarzami, a nawet niektorymi pacjentami. W sumie notes byl przejmujaca kronika burzenia czlowiekowi zycia. Zarzuty popelnienia bledow w sztuce lekarskiej, zaden niepoparty sprawa sadowa... listy ze skargami do prasy i do szpitala, przewaznie anonimowe... plotki o naduzyciach seksualnych... plotki o niewlasciwym zachowywaniu... ucieczki pacjentow... Cios po ciosie, kolejne ponizenia, mimo ta Guy Beallieu sie nie poddawal. Niektore ze stron ukazywaly jego heroizm, inne - patologiczny upor. W miare lektury cienka linia dzielaca te dwie cechy wydawala sie zanikac. Prawdopodobienstwo, ze czlowiek ma racje, rosnie w postepie geometrycznym w stosunku do wysilkow, ktore inni wkladaja w udowodnienie, ze sie myli. To byla ulubiona maksyma Zacka, wielokrotnie w przeszlosci przez niego przytaczana przy roznych okazjach; nigdy nie brzmiala tak przekonujaco jak w tej chwili. Nalezalo jednak dysponowac czyms wiecej niz przeczuciem, iz Beallieu mial racje. Przeciwwage stanowil inkryminujacy list od Maureen Banas i inne dowody, ktorymi podobno dysponowal Frank, oraz wybuchowe i irracjonalne zachowanie sie Guya na oddziale pogotowia rankiem w dniu jego smierci. Przede wszystkim jednak brakowalo dowodu, ze chciano sie go pozbyc. Wiara wdowy w to, ze Ultramed usilowal sie pozbyc wichrzyciela, dalaby sie uzasadnic, ale reakcja konsorcjum byla dziwnie nieproporcjonalna w stosunku do potencjalnego zagrozenia, jakie stanowil Guy. To bylo jak strzelanie z armaty do muchy. Zack przyprowadzil Cheapdoga, ktory czatowal pod oknem niewysterylizowanej suczki collie sasiada, i przywiazal go na dlugim lancuchu w ogrodzie. Potem wzial prysznic, ubral sie i pojechal do szpitala; zastanawial sie, co powie, gdy natknie sie na Marie Fontaine i jej matke, w zasadzie mial dowody, iz Guy byl w rzeczywistosci czlowiekiem nierozsadnym i niezrownowazonym, o paranoidalnej osobowosci. Nawet gdyby autopsja tego nie potwierdzila, mogl miec wczesne stadium Alzheimera lub zmagac sie z jakas nieokreslona choroba umyslowa. Wjezdzajac do strefy oznaczonej napisem TYLKO DLA LEKARZY na szpitalnym parkingu, przypomnial sobie inne powiedzenie z plakatu, ktory zawiesil na scianie swojego studenckiego mieszkania: To, ze jestes paranoikiem, nie znaczy; ze nie chca cie dorwac. Poranny ruch w izbie przyjec byl bardziej ozywiony niz zazwyczaj. Kilkoro lekarzy dokonywalo prostych zabiegow, a lekarz dyzurny, Wilton Marshfield, krazyl pomiedzy czterema salami bardzo niezadowolony, ze wydarzenia tocza sie zbyt szybko. Zack zatrzymal sie w bufecie, by wypic ostatnia kawe, i byl wlasnie w trakcie nieudanej proby zaimponowania dwom wolontariuszkom sztuczka z moneta kiedy sygnal pagera powiadomil go o rozmowie z zewnatrz. -Zack? Tu Brookings, Phil Brookings. -Slysze cie, Phil. Jesli dzwonisz w sprawie tego malego Nelmsa, to melduje, ze musialem odlozyc spotkanie z nim ze wzgledu na pogrzeb Guya Beallieu. Zbadam go jutro po poludniu. Zack spojrzal na wolontariuszki, z ktorych jednej udalo sie za pierwsza proba wykonac sztuczke z moneta. -Wiem - powiedzial psychiatra. - Jego matka zadzwonila do mnie. Byla... jak by to powiedziec... zaniepokojona tym, ze podobno umowiles sie z nimi na zboczu jakiejs gory. Obiecalem, ze sprawdze czy... hmm... czy moge cos w tej kwestii zrobic. -Prawda jest taka - rzekl Zack, rozbawiony zaklopotaniem Brookingsa - ze umowilem sie nie na zboczu gory, tylko u jej podnoza. -Aha... rozumiem. W takim razie zatelefonuje do pani Nelms i zapewnie ja ze nie jestes... jak by to powiedziec... ekscentrykiem, o co cie podejrzewa. Tym razem Zack rozesmial sie na caly glos. -Phil, wybacz mi moje gadulstwo, ale chce ci powiedziec, ze prawdopodobnie jestem ekscentrykiem, za jakiego pani Nelms mnie uwaza. Po prostu chce uniknac klopotow, ktore ty miales, bo trudno przeprowadzic szczegolowe badanie neurologiczne uciekajacego pacjenta. -Rozumiem - powiedzial Brookings, lecz jego ton wskazywal na cos wrecz przeciwnego. - Porozmawiam z matka chlopca, zeby na pewno sie stawili w umowionym miejscu. Radze ci wlozyc tenisowki - chlopiec jest szybki. -Dzieki, Phil. Bede z toba w kontakcie. Zack rozlaczyl sie w momencie, gdy wolontariuszki, caly czas cwiczac jego sztuczke, zamierzaly wyjsc z bufetu. -Brawo, moje panie - pochwalil. - Pokaze wam jeszcze jedna. Nosi nazwe "szmugiel palcowy". Polega na tym, ze zwykla amerykanska cwiercdolarowka zostanie w czarodziejski sposob przemieszczona po grzbietach moich palcow i z powrotem bez pomocy dzwigu, buldozera ani drugiej reki. Miedzy drugim i trzecim obrotem cwiercdolarowka wysliznela mu sie z palcow i wpadla do kawy. -Nie zalecam cwiczenia tej sztuczki, dopoki nie przyzwyczaicie palcow do goracej kawy. Poczekal z wyjeciem monety, dopoki zdumione dziewczeta nie wyszly z bufetu. -Ja ekscentrykiem - mruczal pod nosem, idac przez oddzial pogotowia. - To smieszne. Bardzo smieszne. Przechodzac korytarzem, zobaczyl na podswietlonym ekranie piec zdjec rentgenowskich kregoslupa kilkunastoletniej dziewczynki. Kilka godzin pozniej, gdy opadlo z niego napiecie dnia i mial chwile na refleksje, nie mogl sobie przypomniec, co go w nich uderzylo. Cos jednak zauwazyl, skoro sie zatrzymal i przyjrzal im dokladniej. Moze to bylo poszerzajace sie zaciemnienie lub odrobine nietypowe wygiecie kregoslupa, widoczne na ujeciu z boku, a moze mimowolne zaciekawienie kliszami - rezultat trzynastu lat studiow i Bog wie ilu obejrzanych w roznych okolicznosciach zdjec kregoslupow. Zatrzymal sie, zawrocil i przyjrzal dokladnie zdjeciom. Zlamania kregow C-l i C-2 dalece sie roznily od wszystkich, ktore kiedykolwiek widzial, i byly bez watpienia niestabilne. Jesli rdzen kregowy do tej pory nie zostal uszkodzony, kazdy nagly skret, obrot lub wstrzas mogl przyniesc katastrofalny skutek. Tak czy inaczej powinno sie go bylo wezwac do tego przypadku. Przeczytal nazwisko i wiek: Stacy Mills, 14 lat. Poszedl do punktu pielegniarskiego, szukajac Wiltona Marshfielda. Zazywny lekarz, zgarbiony nad kontuarem, wypisywal w pospiechu zalecenie dla wypisywanego ze szpitala pacjenta. Obok formularza lezal miekki kolnierz szyjny. -Czesc - powiedzial Zack, podszedlszy dostatecznie blisko, by sprawdzic, czy zalecenia byly dla Stacy Mills. Spojrzal nad ramieniem lekarza na lozko numer trzy, na ktorym czekala w towarzystwie rodzicow ladna, ciemnowlosa dziewczynka, w spodniach do konnej jazdy i niebieskiej koszulce. Siedziala na krawedzi lozka ze zwieszonymi nogami, masujac sobie ostroznie kark u podstawy czaszki. -Czesc, Iverson - odpowiedzial Marshfield. Rzucil okiem na Zacka i wrocil do pisania. -Kurewski dzien, mowie ci... Widzialem cie wczoraj na pogrzebie Beallieu... Cholera z ta praca... -Wilton, moge z toba porozmawiac? - spytal cicho Zack. Marshfield potrzasnal glowa. -Teraz nie moge - oznajmil, wyciagajac z kieszeni bloczek recept. - Musze sie pozbyc tego dzieciaka, a potem jeszcze przyjac dwoje pacjentow. Jestem juz za stary na takie tempo, Iverson. Powiedz bratu, niech sie pospieszy i zrobi tu porzadek, zebym mogl wrocic do lowienia pstragow i wychowywania wnukow. -Chcesz odeslac do domu tamta dziewczynke? - spytal Zack. - Stacy Mills? Marshfield zerknal na dziewczynke, po czym wzial do reki kolnierz ortopedyczny i zaczal wypisywac recepte na lek zmniejszajacy napiecie miesni. -Spadla z konia i naciagnela sobie miesnie szyi - powiedzial, piszac jednoczesnie recepte. - Sluchaj, Iverson - dodal szorstko. - Przepraszam, ze wtedy na ciebie warknalem, ale nie przysparzaj mi dzis klopotow. Mam jeszcze mnostwo... -Marshfield, chce ci powiedziec cos waznego - szepnal Zack. - Ogladalem jej zdjecia. Ma zlamane dwa kregi, C-l i C-2. Stary lekarz zamarl. Pioro wysunelo mu sie z palcow jak na zwolnionym filmie i upadlo ze stukiem na kontuar. -Jestes pewny? - wykrztusil. Zack kiwnal glowa. -Chryste... -Chodz, pokaze ci. Chwile pozniej Zack przyprowadzil milczacego, wstrzasnietego Wiltona Marshfielda do Stacy Mills i jej rodzicow. -Dzien dobry panstwu, dzien dobry Stacy - powiedzial. - Nazywam sie Iverson, Zachary Iverson. Jestem neurochirurgiem. Obejrzal sie na Marshfielda, ktory wygladal jak skazaniec czekajacy z zawiazanymi oczami na rozkaz dla plutonu egzekucyjnego. Zack usmiechnal sie do siebie. Jesli ten czlowiek spodziewa sie rozstrzelania, czeka go mila niespodzianka. Zrelaksuj sie, Wilton, pomyslal Zack. Nie traktuje naszego zawodu w kategoriach rywalizacji ani gry. Takie jest zycie. To ono rozdaje karty. Mozna dobrze pracowac bez potrzeby udowadniania wlasnej wyzszosci. Zrobiles wszystko, na co bylo cie stac, i tak powinnismy postepowac wszyscy. Nie mam zamiaru cie skompromitowac. -Doktor Marshfield przed chwila przeprowadzil dokladna analize zdjec rentgenowskich Stacy - powiedzial. - Zauwazyl drobne zaciemnienie, ktore mu sie nie podobalo i poprosil mnie, zebym na nie spojrzal, zanim pozwoli jej wrocic do domu. Jego podejrzenie okazalo sie sluszne. Stacy, masz drobne pekniecie, zlamana kosc - o, w tym miejscu. -Wiedzialam o tym - odparla Stacy. - Mowilam ci, mamo, ze mnie bardzo boli. -Czy to jest niebezpieczne? - spytala jej matka. -Byloby niebezpieczne - rzekl Zack, wkladajac miekki kolnierz na szyje dziewczynki -gdyby nie zostalo zauwazone. W takim wypadku mogloby sie skonczyc tragicznie. Teraz panujemy nad sytuacja. Wyleczysz sie z tego. Pani Mills uscisnela reke kompletnie zaskoczonemu Marshfieldowi, a jej maz poklepal go po ramieniu. -Sluchaj mnie teraz uwaznie, Stacy - ciagnal Zack - przede wszystkim nie wolno ci krecic glowa, rozumiesz? -Tak. -Dobrze. Teraz wytlumacze twoim rodzicom i tobie, jak sie leczy zlamania kregow... -Doktorze Iverson - przerwala mu matka dziewczynki - zanim pan zacznie... Czy zgodzi sie pan, zeby tu przyszla jej ciotka, moja siostra. -Oczywiscie, ale nie widze... -Ona lepiej to zrozumie, a potem mi wszystko wytlumaczy. Mysle, ze pan ja zna. Jest przelozona pielegniarek. Nazywa sie Maureen Banas. Rozdzial 15 Chociaz sala operacyjna numer dwa w Ultramed-Davis byla nowsza niz wiele z tych, w ktorych pracowal Zack, panujaca w niej atmosfera byla taka sama. Odglosy, oswietlenie, kafelki, filtrowane powietrze o charakterystycznym zapachu srodkow antyseptycznych, talku i swiezo wypranej garderoby - wszystko to wywolywalo w nim znajome doznania, rownie pokrzepiajace jak widok gor. Ustabilizowanie kregoslupa Stacy Mills przebiegalo bez komplikacji. Stojac u szczytu stolu operacyjnego, Zack zrobil przerwe, delektujac sie wrazeniami chwili - swiadomoscia cudu, ktorego potrafil dokonac, i poczuciem wiezi z reszta zespolu w sali. System dzwiekowy, pomysl Franka, zainstalowany juz niemal we wszystkich szpitalach Ultramed, nadawal upojna parafraze The Holly and the Ivy George'a Winstona. -Wszystko gotowe? - spytal instrumentariuszke. Kobieta skinela glowa. -Dobrze - powiedzial spokojnie. - Stacy, teraz zrobimy to, o czym ci mowilem. Wkrecimy te sruby w cztery miejsca na twojej glowie. W kazde z tych miejsc wstrzyknalem odpowiednia dawke nowokainy, tak ze cie nie bedzie bolalo, za to uslyszysz taki dziwny, smieszny zgrzyt. Wiem, ze to moze ci sie wydawac przerazajace, ale nie masz sie absolutnie czego bac. Wszystko jest w najlepszym porzadku. -Nie boje sie - odparla dziewczynka. - Moze troche. -To dobrze. Pamietasz, czego ci nie wolno robic? -Ruszac sie - odparla. -Wlasnie... Zack po raz ostatni sprawdzil pozycje kregow szyjnych i wkrecil glebiej cztery sruby poprzez wczesniej zrobione male naciecia na skorze czaszki. -Nie ruszaj sie, dopoki ci nie pozwole. Wilton Marshfield, stojacy kilka krokow od zespolu operacyjnego, odetchnal z ulga. Choc Zack publicznie jemu przypisal cala zasluge, samemu usuwajac sie w cien, a w prywatnej rozmowie zapewnil go, iz tego rodzaju zlamanie jest najtrudniejsze do rozpoznania, Wilton zdawal sobie sprawe, ze juz nigdy nie bedzie sie czul pewnie na oddziale pogotowia. Wrocil z emerytury na ten oddzial za namowa Franka, i dlatego ze sie nudzil. W tym momencie uznal, iz czas sie wycofac. Dzieki bratu Franka - po czterdziestu latach wypruwania sobie flakow... po nadludzkich wysilkach w celu nadazenia za rozwojem medycyny, a potem przetrwania kryzysu w opiece medycznej... po bledach w sztuce lekarskiej... zmuszony na koniec do zaakceptowania cholernej, nieludzkiej polityki korporacji - wreszcie mogl sie poszczycic sukcesem. -Niech cie Bog blogoslawi, dziecko - powiedzial cicho, kiedy Zack umocowywal aparat na miejscu. - Niech cie Bog blogoslawi. -W porzadku, Stacy - rzekl Zack. - Teraz poruszaj duzymi palcami nog, tak jak ci pokazywalem. Dobrze. Palcami rak... dobrze. Gotowe. Odstapil krok, przenoszac spojrzenie z metalowej ramki na delikatne rysy spokojnej twarzy dziewczynki. Biologia; chemia organiczna; anatomia i fizjologia; egzaminy za egzaminami; niekonczace sie noce i weekendy na dyzurach; posilki w bufetach lub z kartonowych pudelek; niezliczone godziny w salach operacyjnych i na oddzialach; pojedyncze dni, tygodnie, nawet miesiace zwatpienia... takie chwile jak ta w pelni wynagradzaly wybory, ktorych dokonal w zyciu, i cene, jaka za to zaplacil. A kiedy bedzie po wszystkim - kiedy dziewczynka, ktora uwielbiala jezdzic konno, bedzie miala juz za soba szpital i ow ulamek sekundy, kiedy mogla zostac na zawsze sparalizowana - ta chwila stanie sie dla niego nagroda za udreke tych wszystkich lat i zadoscuczynieniem za wszystkie przyszle rezultaty, ktore nie przyniosa usmiechow, usciskow dloni i poklepywania po plecach - rezultaty, ktore beda w tym samym stopniu zalezaly od lekarzy co ten. -Gotowe, Stacy - powiedzial, dokrecajac ostatnia ze srub. - Spisalas sie na medal. Wszyscysmy sie spisali na medal. Wobec godzinnego opoznienia w harmonogramie sala operacyjna numer dwa zostala oprozniona, gdy tylko ostatnia sruba znalazla sie na swoim miejscu i sprawdzono prawidlowosc ulozenia kregow. Zack odprowadzil Stacy Mills do pokoju we wschodnim skrzydle, gdzie miala pozostac przez kilka dni na obserwacji, gdyz moglo wystapic obrzmienie lub ucisk rdzenia kregowego. -Nie martw sie, Stacy - odezwal sie. - Porozmawiam z rodzicami, a potem przysle ich tutaj. Odwiedze cie pod koniec dnia. Wiem, ze sa wieksze przyjemnosci niz noszenie tego aparatu, ale jak ci powiedzialem, to nie potrwa wiecznie. -Doktorze Zack - zawolala za nim dziewczynka, kiedy juz wychodzil z pokoju -powiedzialam panu w sali operacyjnej, ze sie nie boje. Teraz sie przyznaje, ze sie balam. Po prostu nie chcialam zachowac sie dziecinnie. Zack wrocil do jej lozka i usmiechnal sie. -W takim razie ja tez ci sie do czegos przyznam. Jestes pierwsza pacjentka ktorej to mowie. - Pochyliwszy sie nad nia wyszeptal: - Ja sie zawsze boje i jestem zdenerwowany, kiedy operuje. -Naprawde? -Daje slowo. Mysle, ze dzieki temu nigdy nie zapominam, ze cos moze pojsc zle. Przyznalem sie i... pani doktor Mills, prosze sobie wyobrazic, ze czuje sie teraz lepiej. -Zabawny pan jest... wie pan o tym? -Ciesze sie. Zamykajac za soba drzwi pokoju, zauwazyl nadchodzaca korytarzem Maureen Banas. Miala krotkie, siwiejace, zle przystrzyzone wlosy i wygladala na jakies piecdziesiat lat. Choc nosila sie z godnoscia, napiecie na jej twarzy i brak dbalosci o siebie, wyrazajacy sie w kilku kilogramach nadwagi, swiadczyly o tym, ze raczej nie miala latwego zycia. -Gratuluje, doktorze Iverson, i dziekuje - powiedziala, starajac sie powsciagnac emocje. - Stacy jest ulubienica bardzo wielu ludzi. Jestesmy panu wdzieczni za to, co pan zrobil. W takim razie opowiedz mi o gwozdziu, ktory pomoglas wbic do trumny Guya Beallieu, pomyslal, ale rzekl tylko: -Wiedz, ze sam widok, jak porusza rekami i nogami wynagradza neurochirurgowi przynajmniej pol roku codziennego koszmaru. Procz tego nie mnie powinnas podziekowac, tylko Wiltonowi Marshfieldowi. Ja dokonalem jedynie zabiegu. -Nieprawda. Wiem, ze przeoczyl tamte zlamania. Uratowanie go od kompromitacji bylo z panskiej strony bardzo szlachetne, zwlaszcza po waszej zeszlotygodniowej scysji. Wilton jest na ogol sympatycznym starszym facetem, ale zdarza mu sie zbyt wiele bledow. Zdarza mu sie zbyt wiele bledow. To byl punkt zaczepienia, od tego mogl zaczac rozmowe. Zack spojrzal w glab korytarza. Wszedzie panowal spokoj. Z pewnoscia miejsce i czas nie byly odpowiednie, lecz dzien po pogrzebie Guya i zaledwie pare godzin po przeczytaniu jego dziennika, Zack nie mogl przestac myslec o starym lekarzu. -Podobnie bylo z Beallieu - zagadnal. - Mam racje? Maureen Banas spojrzala nan podejrzliwie. -Slucham? -Pytam o twoja opinie na temat Beallieu. Pewnie wiesz o tym, ze bylem przy jego smierci. -Oczywiscie, ze wiem. - Jej twarz nabrala dziwnego wyrazu. - Wiele o nim myslalam. Okolicznosci jego smierci byly... byly dramatyczne. - Odwrociwszy wzrok, zajrzala do pokoju Stacy. - Pozwoli pan, ze zobacze sie z moja siostrzenica bo zaraz musze wrocic na oddzial. Jeszcze raz dziekuje, doktorze. -Pani Banas, prosze zaczekac - powiedzial Zack. Kobieta zatrzymala sie i znieruchomiala, odwrocona do niego plecami. -Prosze pania- powtorzyl. Powoli odwracala sie ku niemu z zalozonymi na piersi rekami. -Slucham? -Pani Banas, ja... przeczytalem pani list na temat Guya. Pielegniarka zbladla jak sciana. -Panski brat nie mial prawa nikomu go pokazywac. -Dlaczego? Kobieta rozejrzala sie niespokojnie. -Doktorze Iverson, lepiej juz pojde. -Pani Banas, przed chwila powiedziala pani, ze jest mi winna wdziecznosc za to, co zrobilem dla Stacy. Na ogol nie powoluje sie na tego rodzaju zobowiazania, ale chce sie czegos dowiedziec o Guyu: jak sie zachowywal przez ostatnie dwa lata i co pania sklonilo do napisania tych oskarzen. Prosze mi powiedziec, to bardzo wazne dla mnie... i dla jego rodziny. Spodziewal sie, ze kobieta wpadnie w zlosc lub sprobuje sie tlumaczyc. Zamiast tego zaczela sie trzasc, a po chwili wybuchnela placzem -Ja... nie chce o tym mowic. Panski brat obiecal, ze nie pokaze nikomu tego listu bez mojej zgody. Nie mial prawa panu go pokazywac. -Nie chcialem zrobic pani przykrosci. Staram sie jedynie dojsc prawdy. Minela dluzsza chwila, nim pielegniarka odzyskala panowanie nad soba. -Doktorze Iverson, mam troje dzieci, jedno z nich jest opoznione w rozwoju. Moj maz od dziesieciu lat nie przyslal mi ani centa. Przykro mi, ze napisalam ten list, ale... bylam zmuszona. Prosze, niech pan o nim zapomni. Ze wzgledu na mnie i na moja rodzine. Blagam pana. -Nie moge, pani Banas... Maureen. Nie zamierzam sprawic klopotow tobie lub komukolwiek, ale musze wiedziec, czy to, co napisalas o Guyu, bylo prawda. Kobieta nie odpowiedziala. -O co chodzi? - zapytal. - Napisalas go pod presja? Czy ktos ci grozil, ze jesli go nie napiszesz, to stracisz prace? Pielegniarka zagryzla dolna warge. Lzy naplynely jej do oczu. Rozejrzala sie nerwowo dokola. Korytarzem nadchodzily dwie pielegniarki. -Chodzmy stad - szepnela. Na koncu korytarza miescil sie kacik wypoczynkowy. Pod ogromnym oknem z widokiem na zachod w strone gor stala kanapa z klonowego drewna w stylu kolonialnym i dwa podobne krzesla. Maureen Banas usiadla na jednym z krzesel i wskazala Zackowi miejsce na rogu kanapy, blisko siebie. -Doktorze Iverson, to, co panu opowiedzialam o mojej rodzinie, jest prawda- zaczela chrapliwym szeptem - Jesli wspomni pan komukolwiek o naszej rozmowie, to strace prace, a do tego skrzywdzi pan kilka osob, ktore na to nie zasluguja. -Masz moje slowo. -Czuje sie podle, ze to zrobilam -Czemu? -Na poczatku lata poklocilam sie z doktorem Beallieu na oddziale pogotowia. Nigdy nie bylismy w dobrych stosunkach, lecz szanowalismy sie wzajemnie. Niewazne, o co sie poklocilismy, sam incydent byl dosc blahy, ale doszlo do niego w obecnosci wielu swiadkow. -Mniej wiecej tydzien pozniej znalazlam pod drzwiami mojego domu koperte z dziesiecioma studolarowymi banknotami, tekst listu, ktory pan czytal, i dolaczona notatke, ze jesli przepisze wlasnorecznie ten tekst i wysle go panu Iversonowi, dostane kolejne tysiac dolarow. -Od kogo mogla byc ta koperta? Pielegniarka znow wydawala sie bliska zalamania. -Nie mam pojecia. -Czy notatka mowila, co sie stanie, jesli odmowisz? -Mowila, ze zaczne miec klopoty w zyciu i bede sie musiala liczyc ze zwolnieniem z pracy. Doktorze Iverson, wiem, ze zrobilam straszna rzecz, ale... moje dzieci sa takie biedne, a te przeklete rachunki nie przestaja przychodzic, wiec... -Nie musisz sie tlumaczyc, Maureen - powiedzial Zack. - Wiem, ze zrobilas to, bo musialas. Masz jeszcze te notatke? Pielegniarka potrzasnela glowa. -Ja... balam sie ja zatrzymac. -Nie domyslasz sie, kto mogl ci ja przyslac? Czy to mogl byc moj brat? - Samo takie przypuszczenie sprawilo, ze zrobilo mu sie niedobrze. -Mysle... mysle, ze nie. -Na jakiej podstawie tak sadzisz? -Na koncu notatki bylo, ze gdyby Frank Iverson sie dowiedzial, ze nie napisalam listu z wlasnej inicjatywy, zostalby wylany z pracy razem ze mna... Zaczela plakac. -Czy teraz pan rozumie, dlaczego nie wolno mi o tym nikomu powiedziec? -Tak, Maureen. Jestes bardzo dzielna, ze mi to opowiedzialas. Przyrzekam, ze dochowam tajemnicy. -Dzie... dziekuje, doktorze. Wytarla oczy rekawem i szybko odeszla korytarzem. Kobieta zaslugiwala raczej na wspolczucie niz gniew. Zack oparl stope na jednym z krzesel i zapatrzyl sie przez okno na Presidential Range. Wspinaczka... wedrowki... biwakowanie... trudne przypadki w gabinecie i w sali operacyjnej... Perspektywy, ktore go sklonily do powrotu do Sterling, wydaly mu sie nagle nieskonczenie odlegle i naiwne. Okazalo sie, ze Guy mial we wszystkim racje. Ktos w Ultramed knul spisek majacy pozbawic go praktyki - co wiecej w najobrzydliwszy mozliwy sposob. Slaba pociecha bylo to, ze inicjatorem spisku nie byl Frank, ale czy to w koncu mialo jakiekolwiek znaczenie? W Sterling Ultramed i Frank to jedno i to samo. Trudno sobie wyobrazic, ze gdyby afera wyszla na jaw, Frank wystapilby przeciw Ultramed. Sytuacja byla groteskowa tak niewiele miala wspolnego z potrzeba niesienia ludziom pomocy. Zack uswiadomil sobie, iz mimo woli wplatal sie w to wszystko. Sam wybral to miasto i ten szpital. Jesli mialby zostac, bedzie musial stanac do walki z Ultramed. Zeby kolo sie zamknelo, Zack musi zyskac silny punkt zaczepienia, wtedy bedzie mogl kontynuowac walke Guya Beallieu. Potrzebowal dowodu. Nie chcac korzystac ze swiadectwa Maureen Banas, musial go poszukac w polityce Ultramed. Jesli Guy mial racje - to znaczy jesli polityka korporacji byla tak dalece bezwzgledna i wyrachowana i jesli wszelkie pociagniecia mialy na celu tylko pomnozenie zyskow - to takie postepowanie musialo nieuchronnie prowadzic do tragicznych zdarzen. Zack wiedzial, ze dojdzie do tego predzej czy pozniej, a wtedy on bedzie musial sie wtracic. Siedzac w punkcie pielegniarek w sali numer dwa zachodniego skrzydla szpitala, Donald Norman, doktor medycyny, polozyl sobie karte Annie Doucette na kolanach i zapatrzyl sie na Doreen Lavalley, mloda pielegniarke o rubensowskich ksztaltach. Stala na czubkach palcow na stolku, siegajac po butelke soli fizjologicznej. Rabek jej spodniczki byl juz w polowie ud i podnosil sie coraz wyzej. Dla przewodniczacego personelu Ultramed-Davis Doreen byla najseksowniejsza najbardziej ponetna kobieta w szpitalu. Od miesiecy flirtowal z nia poklepywal ja po ramieniu, obejmowal i urzadzal improwizowane sesje szkoleniowe. Od chwili przybycia przed czterema laty do szpitala Norman robil wszystko, zeby utrzymac nieskazitelna reputacje idealnego, odpowiedzialnego ojca rodziny i lekarza. Szefowie Ultramed nagradzali takie zachowanie z rowna konsekwencja z jaka karali dzialania przynoszace firmie zla opinie. Jednak po czterech latach regularnego otrzymywania zaszczytnych nagrod uwierzyl, ze firma przymknie oko na pare potkniec. W miare jak jego zonie przybywalo na wadze i coraz bardziej interesowala ja praca spoleczna w komitetach szkolnych, coraz mniej zas fizyczne wspolzycie, Doreen Lavalley stala sie warta ryzyka. Zachecajacym argumentem byly plotki, ze Frank Iverson przespal sie z polowa co przystojniejszych kobiet w szpitalu, a mimo to zostal czlonkiem Zlotego Kregu i dwukrotnie otrzymal najwyzsze odznaczenie Ultramed dla najlepszego dyrektora. Kiedy spodniczka podeszla tak wysoko, iz lada moment mial sie ukazac rabek majtek, Doreen znalazla sol fizjologiczna i zeskoczyla ze stolka. Donald Norman przelknal rozczarowanie. -Dzien dobry, Doreen - powiedzial, przykrywajac reka mala wypuklosc, ktora wyrosla pod karta Annie Doucette. - Jak leci? -O, doktor Norman. Dzien dobry panu. -Powiedzialem ci - szepnal, mrugnawszy porozumiewawczo - ze jesli nikogo nie ma w poblizu, mozesz mi mowic Don. Chcialbym, zebys poszla ze mna na obchod, jesli mozesz. Pan Rolfe ma ciekawe zmiany slyszalne nad plucami, a ta... ta jedza Doucette pewnie nadal ma szmery w sercu. Pielegniarka rozejrzala sie dokola. -Zostalo mi troche zaleglej pracy i... -Och, nie przejmuj sie - nastawal. - Na tym pietrze mam tylko tych dwoje, wiec to nie potrwa dlugo. -Jezeli tylko tych dwoje, to pojde z panem, tyle ze Annie jest sympatyczna kobieta doktorze Nonnan. Moze mi pan wierzyc. -Mam na imie Don, zapamietaj to - rzekl Norman. - A jesli chodzi o Annie Doucette, to mozliwe, ze jest mila wobec ciebie, ale dla mnie jest jedza. - Spojrzal na jej karte. - Procz tego nasza dyskusja jest akademicka, bo ona stad wychodzi. -Chce ja pan odeslac do domu'? - spytala Doreen, nie wierzac wlasnym uszom. Norman potrzasnal glowa. -Nie do domu, tylko do domu opieki w Sterling, pod warunkiem ze znajdzie sie tam dla niej lozko. Pamietaj, ze w systemie DRG, polegajacym na rozpoznaniu choroby, opieka spoleczna placi za diagnoze, a nie za czas pobytu pacjenta w szpitalu. Naszym zadaniem jest jak najszybsze pozbywanie sie takich pacjentow. Norman celowo nie wspomnial, choc z cala pewnoscia o tym pamietal, ze byly punkty premiowe dla lekarzy, przyznawane przez Ultramed za wypisywanie pacjentow przed uplywem czasu okreslonego przez DRG - szczegolnie duzo przydzielano za pacjentow przenoszonych do sanatorium, stanowiacego wlasnosc firmy Leeward. -To sie Annie nie spodoba - powiedziala pielegniarka. - Trudno jej cokolwiek narzucic. -W takim razie musimy ja przekonac - rzekl Norman, wsuwajac karte pod pache i poprawiajac krawat. - Wez z soba na wszelki wypadek ksiazke zalecen. A przy okazji - dodal, kiedy wychodzili - w nastepny czwartek wieczorem bede prowadzil szkolenie na temat zapalenia watroby. Mam nadzieje, ze przyjdziesz. -N i e wiem, czy... -Ma przyjechac z Bostonu Flo Bergman, szefowa pielegniarek Ultramed. Chcialbym, zeby cie poznala. Nie musze ci mowic, jakie perspektywy sie przed toba otworza kiedy bedziesz miala poparcie szefowej pielegniarek firmy i przewodniczacego personelu w Davis. Annie Doucette wylaczyla teleturniej, ktory ogladala, oparla sie na poduszce i zapatrzyla w sufit. Bole w klatce piersiowej, wczoraj jeszcze umiarkowane, dzis zaczely sie nasilac i po raz pierwszy od owego strasznego wieczoru, kiedy ja przywieziono do szpitala, poczula strach. Nie pamietala dokladnie zdarzen tamtego wieczoru, ale wiedziala, ze czula meke i ponizenie, nie mowiac o zamieszaniu, ktore wywolala w domu Iversonow. W zadnym wypadku nie powinna przyjmowac zaproszenia na tamten obiad. Po dwudziestu latach sumiennego wypelniania obowiazkow, stala sie nagle ciezarem - zrodlem zmartwien dla wszystkich. Najlepiej byloby, gdyby umarla we snie, szybko i bez bolu, tak jak jej maz. Zjadla dwa ciasteczka z przyniesionego przez syna pudelka, starajac sie myslec o niedokonczonych pracach czekajacych na nia w jej mieszkaniu - sweterkach dla wnukow i szalu welnianym na kiermasz koscielny. Potrzebowala jeszcze kilku dni w szpitalu, najwyzej tygodnia, zeby wszystko wrocilo do normy. Skoro do tej pory nie poddala sie roznym zmartwieniom, bolom i mijajacym latom, nie podda sie i tym r a z e m Gniecenie w piersiach prawdopodobnie pochodzilo z niestrawnosci. Uczucie dyskomfortu stopniowo przeszlo w lekki sen. ...Tydzien... To wszystko, czego potrzebuje... Tygodnia na odzyskanie sil... Potem wszystko wroci do normy... Jak przyjemnie zasypiac... jak dobrze... -Jak sie dzis czujemy, pani Doucette? - zagrzmial Donald Norman. Wyrwana ze snu, poczula ostrzejsze uklucie w piersi. -Czulismy sie juz lepiej, doktorze Norman - odpowiedziala Annie, gdy tylko otrzasnela sie z resztek snu. - Doreen, kochana, milo cie widziec. -Jak sie masz, Annie. -Co pani dolega? Annie zastanawiala sie, czy powtorzyc mu to, co juz powiedziala pielegniarkom o swoich bolach. Donald Norman i tak nie zwracal uwagi na jej skargi. -Czuje bole - rzekla w koncu. Norman przegladal jej karte. -Spojrz, Doreen. Tu jest moja diagnoza. Wyrazny szmer skurczowy. Posluchajmy, czy cos sie zmienilo. Przylozyl stetoskop do koszuli nocnej Annie, przez chwile sluchal, po czym objawszy pielegniarke w pasie, przyciagnal ja do lozka i oddal jej sluchawki. -Slyszysz cos? Zazenowana mloda kobieta spojrzala na Annie i skinela glowa. -Doktorze Norman - zaczela Doreen. - Annie od wczoraj rano ma nawroty bolu. -Oczywiscie, ze ma. Stawiam dolary przeciw orzeszkom, ze zaczely sie, kiedy tylko wspomnialem, ze zostanie wypisana ze szpitala - rzekl, jakby w pokoju byl tylko on i pielegniarka. - Zawsze jest tak samo. Ludzie staja sie strachliwi. Czy dopilnowalas, zeby jej zrobiono EKG? -Wynik jest w jej karcie. -Dobrze - powiedzial. - Spisalas sie. - Przebiegl wzrokiem wykres. - Nie ma nic alarmujacego. Te same zmiany zalamka T w odprowadzeniach przedsercowych. O tu. Widzisz? Wytlumacze ci, czym roznia sie od innych zmian zalamka T, kiedy skonczymy obchod. - Odwrociwszy sie do Annie, rzekl: - Poniewaz wszystko inne jest w porzadku, mysle, ze mozemy cie wypisac. -Nie czuje sie jeszcze dobrze, doktorze Norman. -Wiem, kochana, wiem - Chcial ja poklepac po rece, ale Annie cofnela sie przed dotykiem. - Widze, ze pobyt w szpitalu cie denerwuje. Dlatego zalatwilem ci... -Chcialabym zostac jeszcze przez tydzien w szpitalu - powiedziala. - Potem wroce do domu. -Pani Doucette, nie pozwolila mi pani skonczyc. Chcialem zaznaczyc, ze postaralem sie o miejsce dla pani w domu opieki w Sterling. Spedzi tam pani pare tygodni na rekonwalescencji, a potem wroci do domu. -Nie pojde tam - odparla kategorycznie, siadajac na lozku, zeby mu spojrzec w twarz. - Nie wpakuje mnie pan do zadnego domu opieki. Zostane tu przez tydzien, a potem wroce do siebie. -Obawiam sie, ze to niemozliwe, pani Doucette. -Zobaczymy. - Porozmawiam z panem Frankiem Iversonem i wtedy zobaczymy, co jest mozliwe, a co nie. -Prosze zrobic, co pani uwaza za stosowne, ale to nie Frank Iverson pania leczy, tylko ja. A ja mowie, ze pani pobyt w szpitalu dobiegl konca i nie bedzie pani mogla zostac jeszcze przez tydzien. Taka jest zasada w tym szpitalu. W rzeczy samej to jest jedna z zasad, za ktorych przestrzeganie Frank Iverson bierze pieniadze. Teraz prosze sie uspokoic i sprobowac zrozumiec, ze robie to w pani najlepszym interesie. Nim zdolala odpowiedziec, poczula nastepne uklucie ponizej mostka. Pod przescieradlem zacisnela piesci. -Nie jest pan dobrym lekarzem - wycedzila z wysilkiem. - Zle sie pan zachowuje i nie dba pan o swoich pacjentow. Donald Norman obejrzal sie na Doreen Lavalley. Na jego twarzy malowal sie gniew i zaklopotanie. Stara byla przekleta jedza bez dwoch zdan. Nie tylko chciala go pozbawic sporej liczby punktow premiowych, lecz w dodatku zrobila z niego dupka w obecnosci Doreen. -Pani Doucette - rzekl surowo - porozmawiamy o tym pozniej. Prosze teraz lezec i odpoczywac. Doreen, idziemy. Odwrocil sie na piecie i wyszedl z pokoju. Pielegniarka spojrzala na Annie i wzruszyla bezradnie ramionami. -Niedlugo wroce - obiecala. -Chce, zeby dostawala valium - zadysponowal, kiedy byli poza zasiegiem sluchu Annie. - Albo nie, lepiej haldol. Co osiem godzin, doustnie, poltorej tabletki. Pierwsza dawke daj jej zaraz. Pielegniarka sie zawahala. Norman usmiechnal sie do niej i poglaskal ja po ramieniu. -Nie martw sie, Doreen. To rutynowe postepowanie. Nikt nie lubi domu opieki, ale niektorzy musza tam pojsc. Pomysl, czy gdybym nie dbal o moich pacjentow, to zostalbym przewodniczacym personelu? Tak naprawde to dbam o nich za bardzo. Co do pani Doucette, to wierz mi, ze robie to dla jej dobra. Haldol ja uspokoi i do wieczora bedzie tysiac razy latwiej ja przekonac. Zobaczysz. A wracajac do mojego wykladu w przyszly czwartek... co bys powiedziala gdybysmy... Rozdzial 16 W cieplym poludniowym powietrzu jednoplatowiec marynarki wojennej z 1938 roku lecial jak strzala nad polacia gestego lasu, a potem nad szerokim trawiastym polem, nurkujac i wzbijajac sie w gore jak jo-jo, robiac petle i beczki. W recznie wypolerowanym, szkarlatnym lakierze skrzydel polyskiwaly refleksy slonca. Na dalekim koncu laki wzbil sie swieca w gore ku pojedynczemu, bialemu oblokowi na nieskazitelnie czystym niebie. Ze swojego stanowiska na wielkim glazie Zack sledzil uwaznie samolot, sterujac jego ewolucjami za pomoca radionadajnika. Przeciagniecie, korkociag, drugi przelot nad polem. Zack zbudowal swoj jednoplatowiec jeszcze w szkole sredniej i choc nieraz przez rok lub dwa lata nie mial sposobnosci go puszczac, dbal, by silnik i lakier zawsze byly w idealnym stanie. Zawrociwszy model szerokim lukiem w przechyle, poprowadzil go pod wiatr i miekko osadzil na trawie. Obserwowanie akrobacji bylo fascynujaca rozrywka lecz tego dnia samolot mial mu posluzyc nie tylko do zabawy, ale do czegos wiecej - mial pomoc w przelamaniu bariery milczenia udreczonego chlopca. -Hej, asie, to byl mistrzowski popis. Suzanne, ubrana w biale szorty i koszulke z Dartmouth, stala na malym wzniesieniu powyzej jego stanowiska. Wygladala, jakby przed chwila zstapila po promieniu slonecznym na ziemie. Na jednym ramieniu miala koc, na drugim wiklinowy koszyk z prowiantem. -Czy wiesz - powiedzial, unoszac glowe, by na nia spojrzec - ze dwadziescia minut temu zaczalem miec przeczucie, ze sie zjawisz? -Zdazymy zjesc lunch? - spytala, schodzac po pochylosci. Zack zerknal na zegarek. -Mamy czterdziesci piec minut. Ciesze sie, ze przyszlas. Suzanne wspiela sie na palce i pocalowala go delikatnie w usta. -Ja tez - wymruczala. - Moge wyjac jedzenie czy gdzies tu grasuje Cheapdog? -Nie. Kudlaty pyszczek i samolot sa zaprzysieglymi wrogami. Rywalizuja z soba jak blizniacy. Zostal w domu i pewnie ze zlosci rozkopuje ogrod. Rozpostarlszy koc, ustawila na nim naczynia ze smazonym kurczakiem, wedzona ryba i salata Potem wyjela z kosza male, przenosne radio i tak dlugo krecila galka, az znalazla WEVO. Spiker dziekowal swoim gosciom za wziecie udzialu w Poludniowej dyskusji i zapraszal sluchaczy do pozostania przy odbiornikach w celu wysluchania specjalnego wydania Muzyki mistrzow. -Pewnie pomyslales sobie, ze jestem pomylona, skoro tak sie zachowywalam w stosunku do ciebie - powiedziala, nalewajac lemoniade. - Chce cie za to przeprosic. Zack wzruszyl ramionami. -Nie trzeba - odparl. - Masz wazniejsze rzeczy na glowie niz moja osoba. -Moze. Tak czy inaczej, zachowalam sie jak idiotka i jest mi przykro. Ujela go za reke i potarla sobie policzek wierzchem jego dloni. -Nie ma sprawy - powiedzial. - Przeprosiny przyjete... jezeli o to ci chodzilo. Czy teraz czujesz sie lepiej? -Zack... chce sie wytlumaczyc. -Nie wymagam zadnych... -Nie, chce tego. - Spojrzala na swoje rece. - Przynajmniej tak mi sie zdaje. Wieksza czesc ostatniej nocy spedzila na rozmowie z Helene, usilujac uporac sie z przeszloscia. -Liczy sie tylko rzeczywistosc - powiedziala jej przyjaciolka. - Liczy sie to, co wlasnie teraz czujesz we wlasnym sercu. Spotykam sie z mezczyznami, sypiam z nimi, poniewaz przyznaje uczciwie, iz nienawidze samotnosci, inaczej siedzialabym w domu albo pracowala w miejscowym zakladzie szycia kolder. Wierz mi, ze tak by bylo. Nie musisz w tych sprawach nasladowac mnie albo kogokolwiek innego, ale musisz byc w zgodzie z soba. Jednej rzeczy nie wolno ci robic, Suze: walczyc z wlasnym uczuciem. Nie mozna zwalczac wlasnego ja. Jezeli ten mezczyzna ci sie podoba, powiedz mu, kim jestes i jaka mialas przeszlosc. Jesli potrafi dac sobie z tym rade, to doskonale, a jesli nie, to jego problem. W nocy to wszystko brzmialo przekonywajaco, ale teraz Suzanne nie byla juz taka pewna. Wiele rzeczy nalezalo powiedziec, zeby wrocilo poczucie bezpieczenstwa. Laka u podnoza niskich wzgorz na poludniowy zachod od miasta, w blasku popoludniowego slonca mienila sie soczysta zielenia i zlotem. Przez chwile jedli w ciszy, zaklocanej jedynie niskim glosem spikera stacji WEVO, wychwalajacego walory angielskiego kompozytora o nazwisku, ktore umknelo Zackowi. -Zachary - odezwala sie bez wstepu Suzanne - tej nocy, kiedy sie z toba kochalam, zrobilam to pierwszy raz od przeszlo trzech lat. -Nie odnioslem wrazenia, ze zardzewialas - odparl. - Cokolwiek bylo powodem twojego celibatu, jestem pewny, ze nie byl to brak propozycji. Usmiechnela sie smutno. -Jestes slodki. Prawde mowiac, nie bylo ich tak wiele. Nie potrafilam wzbudzic w sobie zaufania do zadnego mezczyzny na tyle, zeby go zachecic. -Jesli chcesz przez to powiedziec, ze jestem kims wyjatkowym, to bardzo mi milo. -Ty jestes wyjatkowy... Zack, moj maz... moj byly maz... zmarnowal mi zycie i wykonczyl psychicznie. Rany, ktore mi zadal, ciagle nie chca sie zagoic. Nie obciazam go cala wina za to, co sie zdarzylo. Powinnam byla zareagowac wczesniej, kiedy zobaczylam, co sie swieci. Moglam odejsc. Mimo to zostalam Wmawialam sobie, ze robie to dla Jen, ale patrzac na to z perspektywy czasu, dochodze do wniosku, ze po prostu nie potrafilam przyznac sie sama przed soba jak dalece bylam slepa, jak zle ocenilam czlowieka, za ktorego wyszlam. Nie moge pogodzic sie z faktem, iz nie zalezalo mu na mnie na tyle, zeby chcial sie zmienic. -Bylas bardzo mloda. -Mialam dwadziescia trzy lata, wiec nie bylam taka mloda, ale z drugiej strony jak na ten wiek bylam za malo zaradna zyciowo. Paul mial juz doktorat, byl blyskotliwy, przystojny i diabelnie czarujacy. Majac trzydziesci piec lat, zostal profesorem nadzwyczajnym. Wszystkie studentki na uniwersytecie lecialy na niego. Na nieszczescie zadna z nich nie wiedziala, wlacznie ze mna jak bardzo byl wewnetrznie zepsuty. Byl socjopata Zachary. Kobieciarzem, narkomanem i klamca... nieslychanie wygadanym. Wykorzystywal mnie. Swiadomie... na wszystkie mozliwe sposoby. Spojrzala na Zacka, spodziewajac sie znalezc w jego oczach potepienie lub odraze, lecz dostrzegla jedynie smutek. -Masz to juz za soba jesli sama nie bedziesz do tego wracala - powiedzial, ujmujac jej reke. -Czuje sie lepiej, niz moglabym przypuszczac. Dobrze mi sie z toba rozmawia. Przez kilka lat - ciagnela - Paul kradl moje bloczki i wypisywal recepty na nazwiska swoich kobiet, kumpli albo nawet nieistniejacych osob, podpisujac je moim nazwiskiem. Doskonale podrabial moj podpis. Dotarl do kilkunastu hurtowni i niemal do wszystkich aptek w stanie. -Chryste... Odwrociwszy twarz w strone gor na poludniu, wytarla sobie oczy. -Dobrze sie czujesz? - spytal Zack. -Co?... Och, oczywiscie. Wylowila z torebki okulary sloneczne i zalozyla je na nos. -Na czym skonczylam? -Opowiedzialas mi o receptach. Sluchaj, jesli chcesz zmienic temat, to nic nie stoi na... -Nie, musze z kims o tym porozmawiac, a ty jestes najlepszy. - Wsunela palce pod okulary i wytarla oczy. - Poza tym niewiele jest do dodania. Paul w jakis sposob dowiedzial sie, ze agenci DEA maja mnie na celowniku, gdyz tydzien przed ich przyjsciem do naszego mieszkania wyczyscil nasze konto w banku, sprzedal wszystkie wartosciowe przedmioty i ulotnil sie. Nie zostawil listu, nie zatelefonowal - w ogole nic. Jen miala wtedy dwa lata. Rok pozniej ktos mi powiedzial, ze Paul wyklada w jakiejs szkole medycznej w Meksyku, ktos inny widzial go na miedzynarodowej konferencji w Mediolanie, ale ja wtedy chcialam juz tylko jednego - zeby wiecej o nim nie slyszec. -A co sie dzialo potem? -Slucham? -Pytam, co sie dzialo potem Suze, dobrze sie czujesz? -Nie wydaje ci sie, ze to slonce jest oslepiajace? -Nie. Czemu? -N i c... nic. O co pytales? -Suzanne, odlozmy to na kiedy indziej... -N i e! O czym rozmawialismy? Caly czas patrzyla na gory. Miesnie jej policzkow zwiotczaly, a na twarzy pojawil sie wyraz apatii. Zaczely jej sie trzasc rece. Zack patrzyl na nia ze wspolczuciem. Spojrzal na zegarek. Za dziesiec minut mieli sie zjawic Barbara Nelms z synem -Suzanne? Nie zareagowala. -Sluchaj - powiedzial, wylaczajac radio i chowajac je do koszyka. - Mysle, ze jak na jeden dzien opowiedzialas mi wystarczajaco duzo. - Zaczal skladac z powrotem do koszyka resztki lunchu. - Ciesze sie, ze czulas sie na silach porozmawiac o tym z... -Wiesz, to smieszne - Suzanne podjela plynnie przerwany watek rozmowy - ale nie jestem pewna, czy dokladnie pamietam, co sie dzialo potem... Zack spojrzal na nia podejrzliwie. Z jej twarzy zniknal wyraz apatii, mowila normalnym glosem i byla znow ozywiona. Ponownie chcial zapytac, czy sie dobrze czuje, ale sie powstrzymal. -...Pamietam scene, jak siedze w biurze adwokata, zawieszona w pracy w szpitalu, walczac z ludzmi z Towarzystwa Opieki nad Dziecmi i probujac sie uwolnic od tych bydlakow z DEA... a w nastepnej odslonie jestem juz w Sterling i wszczepiam rozrusznik serca. Zack patrzyl na nia uwaznie, probujac sie doszukac jakichkolwiek oznak dekoncentracji, lecz nic takiego nie zauwazyl. Wygladalo to tak, jakby chmura na chwile przeslonila slonce, ktore po jej przejsciu znow swiecilo pelnym blaskiem. Zmusil sie, zeby przestac o tym myslec. Chyba czula sie dobrze. -Czy Frank mial w tym jakis udzial? - zapytal. -Musze przyznac, ze tak. Ktoregos dnia zadzwonil, nazajutrz przyjechal przeprowadzic ze mna rozmowe i od tej pory presja, pod ktora zylam, zaczela stopniowo ustepowac. -Chwala mu za to. - Zack poczul ulge. - Ostatnio nie jestesmy w najlepszych stosunkach. Mysle, ze powinienem postarac sie je naprawic. -Nie jestem do konca pewna, czy to jego zasluga, czy Ultramed - powiedziala - w kazdym razie ktos zdjal ze mnie wyjatkowy ciezar. -To okropna historia. -Owszem... z wyjatkiem finalu. -Nazwijmy go poczatkiem - rzekl Zack. -Mam nadzieje, iz moja spowiedz pomoze ci zrozumiec, dlaczego mialam problem z ponownym zwiazaniem sie z mezczyzna i dlaczego czuje sie zobowiazana popierac Ultramed. Dzieki Paulowi zaczelam stawiac lojalnosc na pierwszym miejscu moich kryteriow oceny ludzi. -Potrafie to zrozumiec. Objela dlonmi jego twarz i pocalowala go raz, potem jeszcze raz. Poczul, iz ulotnily sie resztki jego zmartwienia. -A zatem - powiedziala, wciaz trzymajac jego twarz w dloniach - badz w stosunku do mnie cierpliwy, zgoda? -To bylo naprawde pierwszy raz od trzech lat? -Tak. Zapakowal resztki lunchu do koszyka i przyciagnal ja do siebie. -Kiedy tylko bedziemy mieli troche czasu, pomoge poprawic ci srednia. Powiodla ustami po jego szyi. -W takim razie nie przestawaj probowac. W moim horoskopie jest wysoki brunet, ktory umie robic sztuczki z monetami. Powoli przesunal reka po jej udzie i lydce. -Dzieki za piknik - powiedzial. -Dzieki za deser. Zycze ci powodzenia z chlopcem. Mam nadzieje, ze to przyniesie rezultat. Jesli sie uda, zastanowimy sie, czy nie warto byloby opublikowac naszego pomyslu w jakims czasopismie. Zatytulujemy artykul: "Neurologia dziecieca alfresco". Podniosla sie z koca. Zack odprowadzil ja na parking, po czym patrzyl za samochodem, dopoki nie zniknal z oczu. Nastepnie wrocil na pole, nucac bezwiednie urywek Fantasia on Greensleeves Ralpha Yaughana Williamsa. Toby Nelms wygladal jak chronicznie chore dziecko. Skore mial blada, jakby to byl srodek zimy, a wzdluz nosa i w kacikach ust drobne plamy liszajca. Byl chudy niczym sierota, ktorego rodzice zgineli na wojnie, z ciagle wbitym przygnebionym wzrokiem w ziemie. Najbardziej jednak martwila Zacka jego apatia, szare oczy chlopca byly pozbawione jakiegokolwiek wyrazu, natomiast widniala w nich swiadomosc kleski. Takie spojrzenie Zack nieraz obserwowal u nieuleczalnie chorych pacjentow - to bylo spojrzenie smierci. Na jego prosbe Barbara Nelms przytulila syna, obiecala wrocic po niego, gdy tylko zrobi zakupy, i pojechala do miasta. Trudno powiedziec, czy Toby sie wystraszyl, jego biernosc maskowala wszelkie uczucia. Prawie natychmiast zauwazyl samolot, a nawet dwukrotnie ukradkiem zerknal ku niemu, nim jeszcze matka odjechala. Przypomniawszy sobie relacje Brookingsa o panicznej ucieczce Toby'ego z gabinetu, Zack odniosl wrazenie, ze w chlopcu cos drgnelo. Nowotwor, padaczka, wada wrodzona rozwoju naczyn, reakcja na jakies pokarmy -Zack rozwazyl po kolei te wszystkie ewentualnosci i uznal, ze nie pasuja do stanu chlopca. Odbyl nawet krotka przejazdzke po okolicy, gdzie mieszkali jego rodzice, szukajac wysypiska lub skladu odpadow, ktore moglyby zatruwac organizm Toby'ego, lecz niczego takiego nie znalazl. -Czesc, maly - powiedzial, klekajac na trawie w odleglosci dwoch metrow od chlopca. -Mam na imie Zack. - W oczach chlopca pojawil sie na moment wyraz zaciekawienia. - Jestem lekarzem, ale nie mam zamiaru cie badac ani robic zadnych testow, a nawet cie dotykac. Chcialbym, zebys wiedzial, ze nigdy cie nie oklamie i ze zawsze mowie to, co mysle. Powtarzam jeszcze raz: nigdy, przenigdy cie nie oklamie. Poprosilem twoja mame, zeby cie tu przywiozla, bo uwazalem, ze poza szpitalem bedzie nam latwiej sie poznac. Przy slowie "szpital" po twarzy chlopca przebiegl cien strachu. -Mama wroci, kiedy tylko zrobi zakupy - dodal szybko Zack. - Do tego czasu mozemy polezec, pospacerowac, a nawet wdrapac sie na tamto male urwisko. To miejsce nazywa sie Laki. Kiedy bylem chlopcem, czesto sie tutaj bawilem. - Pomyslawszy o Suzanne, dodal: - Nadal to robie. Toby znow spojrzal na samolot. -Zbudowalem go bardzo dawno temu - wyjasnil Zack. - Jest zdalnie sterowany. - Pokazal chlopcu radionadajnik. - Robi petle, beczki i lata az pod chmury. Chodz, obejrzysz go. Toby nie ruszyl sie, lecz w jego oczach pojawilo sie zainteresowanie. -Smialo, nic ci sie nie stanie. Pojde na chwile do samochodu i przyniose do niego paliwo. Nie ogladajac sie, poszedl do furgonetki i dopiero w pewnej odleglosci sie obejrzal. Chlopiec kleczal przy samolocie, wodzac pieszczotliwie palcami po lsniacej, lakierowanej powierzchni skrzydel. Barbara Nelms, pelna niepokoju, wrocila pietnascie minut przed ustalona godzina. Zatrzymawszy woz z dala od laki, poszla pieszo w strone furgonetki Zacka, spodziewajac sie zastac tam swojego syna, czekajacego rozpaczliwie na jej powrot, jednak zamiast syna znalazla przylepiona do tylnej szyby kartke. Pani Nelms! Jesli pani ma ochote, to prosze nas obserwowac, ale tak zeby Toby pani nie widzial. Jeszcze nie mowi, ale jestesmy na dobrej drodze. Potrzebuje godziny. Prosilbym o telefon do mojej recepcjonistki, zeby sobie jakos poradzila z harmonogramem moich zajec. Do zobaczenia pozniej Z. Iverson Zza niewielkiego pagorka dobiegalo przenikliwe wycie silniczka. Pochyliwszy sie, poszla w tamtym kierunku. W poblizu grzbietu rozplaszczyla sie w wysokiej trawie i spojrzala ponad szczytem. Toby'ego nigdzie nie bylo. Zachary Iverson siedzial sam, odwrocony do niej plecami. Przerazona, ze zaufala czlowiekowi, ktory nie byl dla niej niczym wiecej niz glosem w sluchawce telefonicznej, zerwala sie, po czym rownie predko schowala na powrot w trawie. Chlopiec siedzial miedzy nogami lekarza, trzymajac wraz z nim za drazek sterowniczy. -Startujemy, kolego - uslyszala glos Zacka, usilujacego przekrzyczec halas. - Chwileczke... jeszcze sekunde... teraz! Samolot, ktory zaczal od wolnego kolowania po trawie, wyrwal do przodu, po czym wzbil sie pod ostrym katem w gore w kierunku wierzcholkow drzew na drugim koncu laki. -Swietnie! Teraz popusc... jeszcze bardziej... doskonale! Trzymaj go tak. Bedacy juz wysoko nad drzewami model polozyl sie plynnie na skrzydlo i zaczal obszernym lukiem okrazac lake. -Udalo mi sie! Udalo mi sie! Uplynelo kilka sekund, nim sobie uswiadomila, iz ow podekscytowany glos nalezal do jej syna. Ze scisnietym z radosci gardlem i lzami w oczach, Barbara Nelms schowala sie na powrot za wierzcholkiem wzgorza i wrocila do samochodu. Zack i Toby lezeli naprzeciw siebie w cieplej trawie, w odleglosci paru metrow od samolotu, zujac lodygi dzikiego jeczmienia i obserwujac leniwie krazacego jastrzebia, ktory unosil sie coraz wyzej w kominie termicznym. -Jak myslisz, kto zbudowal nadajnik dla tamtego modelu? - spytal Zack. - Niewazne kto; wazne, ze mu sie udalo skonstruowac cichy silnik. -To glupie - powiedzial Toby. -Naturalnie. Nawet tuman wie, ze to zwykly latawiec. Nie widac tylko sznurka... Przelamawszy milczenie chlopca, spowodowane poczatkowa nieufnoscia i strachem, Zack prowadzil z nim swobodna rozmowe, w ktorej Toby wykazywal zadziwiajaca inicjatywe. W efekcie Zack, ktory poczatkowo nie mial zamiaru wyprobowac poczynionych postepow zadawaniem podchwytliwych pytan, jednak sie zdecydowal, gdy zostalo mu jeszcze pare minut z umowionych dwoch godzin. -Czy wiesz o tym, ze wiele osob martwilo sie o ciebie w ciagu ostatnich kilku miesiecy? -Wiem -I dalej nie chcesz z nimi rozmawiac? Toby potrzasnal glowa. -Nawet z rodzicami? Chlopiec patrzyl pustym wzrokiem na szybujacego w gorze ptaka. -Oni mi nigdy nie pomagaja- wybuchnal nagle. - Krzycze, zeby przyszli... blagam, zeby powstrzymali czlowieka, ktory mi zadaje bol. Ale nigdy nie przychodza... dopiero kiedy jest za pozno... nigdy mu nie przeszkadzaja... -Kim jest ten czlowiek? - spytal Zack, myslac z przerazeniem i odraza iz chlopiec mogl byc molestowany. - Kto ci zadaje bol? Toby odwrocil sie don plecami. -Przepraszam, maly. Nie mialem zamiaru cie zmartwic ani przestraszyc. Zapadla cisza. Zack zaczal sie obawiac, ze posunal sie za daleko i zatrzasnal drzwi, ktore zaledwie przed chwila z taka ostroznoscia otworzyl. -Czlowiek w masce - powiedzial Toby, nadal odwrocony plecami. -W masce? Chlopiec zrobil kilka nerwowych ruchow, po czym zwinal sie w klebek. Zack uznal, ze jak na pierwszy dzien, posunal sie za daleko. Siegnal do kieszeni po monete. Pokaze chlopcu sztuczke z kciukiem i skonczy z pytaniami. -On... mi to wycina - odparl prawie szeptem Toby. - Potem to odrasta... wtedy on mi znow wycina. -Co ci wycina, Toby?... Wiem, jak ciezko ci o tym mowic, ale sprobuj. Chcial polozyc dlon na ramieniu chlopca lecz uznal, ze lepiej go nie dotykac. Czul, ze serce w nim bije jak oszalale. Nie rezygnuj, maty. Zaufaj mi. -Mojego... mojego siusiaka. I moje jadra tez. -Chcesz powiedziec, ze ich dotyka? -Nie, on je wycina. Przyrzeka, ze mnie nie bedzie bolalo. Mowi, ze zoperuje guz, a potem je wycina. To strasznie boli. Krzycze, ze to mnie boli, ale on nie przestaje. Wolam mame i tate na pomoc, ale oni nigdy nie przychodza. Zaczal plakac. Ramiona drgaly mu konwulsyjnie, gdy zaniosl sie szlochem. Zack przysunal sie blizej, chcac polozyc mu reke na ramieniu, lecz nim zdazyl to zrobic, chlopiec odwrocil sie i zarzucil mu rece na szyje. -Zack, blagam - zatkal cicho. - Nie pozwol, zeby mi znow to zrobil. Mowi, ze zoperuje moj guz... Nagle dotarlo do niego znaczenie slow chlopca. -Toby - szepnal, trzymajac go w mocnym uscisku - czy ten guz, o ktorym mowisz, to twoja przepuklina? To miejsce, ktore ci operowano? Chlopiec skinal glowa nie przestajac szlochac. -A ten czlowiek w masce... to byl doktor? Toby ponownie skinal. Zack rozluznil uscisk, lecz nadal trzymal go w ramionach. -Toby, spojrz mi w oczy. Mysle, ze snia ci sie koszmary - zle, potworne sny. Ale to sa tylko sny, ktorych przestajemy sie bac, kiedy sobie uswiadomimy, czym w istocie sa. Operacja udala sie doskonale, zostala ci jedynie mala blizna. Nie masz juz guza. -Nie - upieral sie chlopiec. - To nieprawda. On odrasta. Moj siusiak i jadra tez. Ale on je znow wycina... a to boli, za kazdym razem coraz bardziej. Zack poczul wewnetrzna ulge. Zrodlo zaburzen stanowily koszmary senne, bedace przejawem tlumionego strachu przed zabiegiem, ktory chlopiec przeszedl niemal przed rokiem. Przypadek ciekawy, lecz latwy do zrozumienia, a przy tym wykluczajacy molestowanie, ktore juz zaczal brac pod uwage. W sumie pole do popisu dla Brookingsa. -Nie wierzysz mi, prawda? - spytal Toby. - To wcale nie jest sen. Obcina je, potem one odrastaja wtedy bierze metzenbaumy i znow je obcina. Zack poczul nagly dreszcz. -Co takiego bierze? - spytal z niedowierzaniem. -Metzenbaumy. Kaze je sobie podac pielegniarce, a potem wsadza mi... o tu... a to mnie zabija. Potem juz tylko tnie i tnie. -Zastanow sie, Toby. Czy slyszales od kogokolwiek innego to slowo? -Ktore? -Metzenbaumy, Toby. Czy ktos inny poza doktorem w twoim snie uzyl przy tobie tego slowa? Toby Nelms potrzasnal glowa. Zack puscil chlopca i zamyslil sie. Cos tu sie nie zgadzalo. Cos bylo nie w porzadku, i to z fatalnym skutkiem. Nozyce Metzenbauma bywaly uzywane stosunkowo rzadko przy operacjach, co wiecej dopiero po dokonaniu wstepnego naciecia. W momencie kiedy doktor kazal je podac instrumentariuszce, Toby powinien byc juz uspiony. Nie powinien niczego czuc. Niemozliwe zatem, zeby mogl uslyszec nazwe narzedzia, pomijajac fakt, iz tak dokladnie potrafil opisac, do czego zostalo uzyte. Sek w tym, ze w jakis niewytlumaczalny sposob ja uslyszal. Rozdzial 17 Nad dolina zapadl zmierzch nim Zack skonczyl obchod i ruszyl do swojego gabinetu, patrzac na sylwetki gor na poludniowym zachodzie, ktore na tle pociemnialego blekitu nieba wygladaly jak czarne wycinanki. Byl cudowny, cichy wieczor, wymarzony, zeby odbyc bieg do Schroon Lake albo pojechac konno do stop gor i popatrzec na wschod ksiezyca - idealny wieczor, by cieszyc sie urokami zycia. Zack nie dostrzegal jednak otaczajacego go piekna. Przychodzily mu do glowy rozne refleksje zwiazane z beznadziejna walka starego chirurga i szokujacym usprawiedliwieniem pielegniarki, ktora go oskarzyla. Zastanawial sie, ile moze powiedziec rodzicom dziecka staczajacego sie coraz glebiej w otchlan koszmarow sennych... ktore nie byly urojeniami. Idac przez parking, zauwazyl porsche Franka, zaparkowane na zarezerwowanym dla niego miejscu. Pozbywszy sie mlodzienczych slabostek i niedoskonalosci, Frank stal sie tytanem pracy. Zaczynal wczesnie rano, a konczyl pozno w nocy. Pracowal nawet w weekendy. Zack wiedzial, ze wkrotce musi odbyc rozmowe z bratem. Byly rzeczy, ktore chcial mu wytlumaczyc, i takie, o ktorych Frank powinien sie dowiedziec - na temat Ultramed, Guya Beallieu i innych. Teraz doszedl do tego Toby Nelms. Stan zdrowia chlopca pogarszal sie. Kazdy uplywajacy dzien oddalal lekarzy od odkrycia istoty choroby. Gdyby Frank pomogl, wzroslyby szanse zatrzymania regresu, zanim bedzie za pozno. Czy jednak Frank go poslucha? W ciagu minionych lat bardzo sie od siebie oddalili pod roznymi wzgledami. Przykladem powstalych miedzy nimi roznic byl stosunek do sprawy Beallieu. Mimo to Zack ciagle mial na uwadze, ze sa bracmi i kazdy z nich ma do odegrania znaczaca role w Ultramed-Davis i w Sterling. Obejrzal sie na porsche. Kiedy dotarl do pracy o siodmej rano, samochod juz tam stal. Teraz, trzynascie godzin pozniej, wciaz tam byl. Frank jeszcze pracowal. Jak mozna bylo miec watpliwosci? Jego brat poswiecal kazda wolna chwile, by uczynic z Ultramed-Davis perle opieki medycznej. Skoro dobre imie szpitala jest narazone na szwank, powinien go wysluchac. Zack nie watpil w to. Zdawal sobie jednak sprawe, ze opiera sie jedynie na hipotezach. Jego brat byl czlowiekiem firmy. Zeby zapewnic sobie jego pomoc, trzeba czegos wiecej niz tylko podejrzen, iz w szpitalu pojawily sie problemy. Barbara Nelms z mezem czekali na jednej z kamiennych lawek przed wejsciem do kliniki. Bob Nelms, schludny, wysportowany i twardy, najwyrazniej lepiej znosil ciagly stres z powodu choroby Toby'ego niz jego zona. Przywital Zacka mocnym usciskiem dloni. -Milo mi pana poznac - powiedzial. - Barbara mowila mi, ze udalo sie panu nawiazac kontakt z naszym synem. To wspaniala wiadomosc. Pomysl z samolotem byl znakomity. -Dzieki, ale... -Nie jestem profesjonalista ale przez caly czas tlumaczylem Barbarze, ze to stan przejsciowy i ze kiedy chlopak nabierze sil, wyjdzie z tego. Wyglada na to, ze dzis zrobiliscie duzy krok naprzod. -Powiedzmy raczej: malenki kroczek - odparl Zack. Jedno spojrzenie w oczy Nelmsa wystarczylo Zackowi, by sie zorientowac, iz ow czlowiek, mimo ze pozuje na twardego, stara sie dodac sobie otuchy. Jako kierownik w fabryce byl przyzwyczajony do dzwigania na swoich barkach odpowiedzialnosci i do rozwiazywania trudnych problemow. Zack uswiadomil sobie, iz musi delikatnie uswiadomic Nelmsowi rzeczywisty stan rzeczy. Zack wiedzial tez, ze powinien stale pamietac o tym, iz Bob Nelms nie tylko jest przerazony stanem syna, lecz takze tym, ze nie moze mu pomoc. Idac z malzenstwem do windy, Zack caly czas zastanawial sie nad tym, ile nalezy im powiedziec. Nie mial zwyczaju zatajac informacji przed swoimi pacjentami, a jesli pacjent byl w stanie spiaczki lub byl bardzo mlody - przed rodzina. Jednak tym razem w gre wchodzila nie informacja, tylko czyste domniemanie, ktore nawet jemu wydawalo sie niemal fantastyczne. Panstwo Nelms, to, co powiem, moze brzmi zaskakujaco, lecz mam podstawy przypuszczac, ze wasz syn podczas ubieglorocznej operacji przepukliny nie byl pod narkoza. Chirurg i anestezjolog byli przekonani, iz jest calkowicie znieczulony, tymczasem Toby w jakis niewytlumaczalny sposob nie tylko "widzial" operacje wnetrzem wlasnego ciala, lecz rowniez doswiadczyl calego zwiazanego z nia bolu. Od tamtej pory w jakis zwichrowany, anormalny sposob przezywa te operacja, ktora co pewien czas wraca do niego w postaci przerazajacych wizji, podobnych do tych, ktore opisuja uzaleznieni od LSD... Nie, nie mam pojecia, jak do tego moglo dojsc... Nie, o ile wiem, takich nastepstw nie zaobserwowano u nikogo, kto byl usypiany tymi samymi srodkami... Nie, nie mam dowodu potwierdzajacego moja hipoteze... Nie, nie mam pojecia, co wywoluje ataki... Nie, nie mam pojecia... Nie wiem... Nie wiem... Nie wiem... Jego podejrzenia byly mgliste i malo prawdopodobne, w dodatku nie mial zadnych dowodow. Gdyby rodzice chlopca je poznali, niemal na pewno wystapiliby przeciw Ultramed, szpitalowi i lekarzom prowadzacym operacje Toby'ego. - Takich dzialan Zack nie moglby poprzec, tym bardziej ze moglyby doprowadzic do zatuszowania prawdy... jakakolwiek ona byla. -Panstwo Nelms - zaczal, kiedy usiedli po przeciwnej stronie biurka. - Obawiam sie, ze na tym etapie nie mam wiele do powiedzenia. Toby nie odkryl sie przede mna do konca, powiedzial jednak wystarczajaco duzo, iz mam podstawy podejrzewac, ze miewa silne ataki lekowe i ze podczas tych atakow absolutnie nie jest w stanie odroznic fikcji od rzeczywistosci. Bez zadnej zewnetrznej przyczyny przenosi sie do innej rzeczywistosci, znieksztalconej i przerazajacej. -Chce pan przez to powiedziec, ze rozwija sie u niego choroba umyslowa? - spytala Barbara Nelms. -Pani byla z nim przez caly czas - odparl Zack, probujac wybadac grunt. - Co pani o tym mysli? -Przeciez... przeciez obled jest stanem swiadomosci. W jaki sposob moze sie wlaczac i wylaczac tak jak swiatlo w pokoju? -I co szpital moze miec z tym wspolnego? - dodal Bob Nelms. -Nie wiem - odparl Zack, zastanawiajac sie, ile jeszcze razy bedzie musial powtorzyc te kwestie. -A co pan o tym mysli? Zack postukal palcami, chcac zyskac kilka sekund na uporzadkowanie mysli. Nienawidzil oszustw -jednak bylo za wczesnie na ujawnianie wlasnego pogladu. -Przypuszczam, iz panstwo wiedza co to jest epilepsja? - zaczal. - Wiekszosc ludzi uwaza epilepsje ze elektryczne zaburzenie mozgu, objawiajace sie w postaci okresowych napadow. Ataki, ktore obserwujemy u epileptykow, sa atakami ruchowymi, czyli obejmujacymi miesnie i konczyny. Co sie jednak stanie, kiedy zaburzenia elektryczne powstana w obszarach poznawczych mozgu, w obszarach odpowiadajacych za myslenie? Rezultatem rowniez bedzie napad padaczkowy, lecz bedzie on mial charakter raczej czuciowy niz ruchowy. -Chce pan przez to powiedziec, ze Toby miewa napady petit mal lub cierpi na padaczke skroniowa? - spytala Barbara. - Przeczytalam wszystko, co mi wpadlo w rece na temat obu chorob, i szczerze mowiac, doktorze Iverson, przypadek Toby'ego nie nosi znamion zadnej z nich. Toby jest agresywny, tak jak bywaja chorzy na padaczke skroniowa ale tylko dlatego, ze jest bezgranicznie przerazony. Bardzo malo w jego zachowaniu przypomina amnezyjne reakcje przy petit mal, o ktorych czytalam Encefalogram spoczynkowy nie wskazuje jednoznacznie na jedna z tych dwoch chorob, ale w czasie gdy go robiono, Toby zachowywal sie normalnie. Zack poczul, ze czerwienieje, i postanowil wiecej nie uciekac sie do wymyslnych klamstw. Barbara Nelms byla zbyt nieszczesliwa i zbyt bystra. Majac dosc zwodzenia przez najprzerozniejszych specjalistow od zdrowia fizycznego i psychicznego, sama dobrze sie przygotowala. -Nie wiem, co na to powiedziec, pani Nelms - odparl. - Prosze jednak zwrocic uwage na fakt, ze gdyby przypadek Toby'ego byl typowy i prosty, ktos potrafilby go do tej pory zdiagnozowac. -Co szpital moze miec z tym wspolnego? - spytal powtornie Bob Nelms. - Czy chlopiec powiedzial panu, czego tak sie boi? -Nie - sklamal Zack. - Ale skoro to jest jedyny trop, mysle, ze nasze poszukiwania powinny pojsc w tym kierunku. Barbara Nelms zalamala sie. -Doktorze Iverson, oczywiscie, ze poszukiwania sa potrzebne, ale widzial pan Toby'ego. Jest chudy jak patyk, ma infekcje skorna i robia mu sie siniaki od byle czego. Miewa goraczke niewywolywana zadna infekcja. On umiera, doktorze. Mamy niewiele czasu. Nasz syn umiera. -Przestan, Barbaro! - wybuchnal jej maz. Atak meza ja rozdraznil. -Nie dyktuj mi, co moge mowic, a czego nie - odciela sie. - Siedzisz w tej cholernej fabryce codziennie do siodmej. Nie ty opiekujesz sie chlopcem -Szlag by to trafil! To ja wszystko robie, a ty juz sie niczym innym nie zajmujesz, tylko Tobym... -Sluchajcie - przerwal Zack - rozumiem, jak musi byc wam ciezko, ale klotnie nie pomoga Toby'emu. Spojrzeli ze wstydem na siebie i umilkli. -Przepraszamy - powiedziala po chwili Barbara. - Wyciagnela reke do meza. - Nigdy sie nie klocimy, nawet kiedy jestesmy sami w domu, ale to nam sie dalo we znaki... -Odwrocila glowe w bok. -Rozumiem, pani Nelms. Prosze panstwa o jedno, postarajcie sie nie klocic i dajcie mi troche czasu, zebym mogl przeczytac pewne materialy i porozmawiac z niektorymi ludzmi. Przyrzekam, ze zrobie to tak szybko, jak tylko bede mogl. Mam zamiar spotkac sie z Tobym w przyszlym tygodniu - w tym samym miejscu, o tej samej porze. -A co my mamy robic do tego czasu? Zack wzruszyl ramionami. -Nie zalecam zadnych specjalnych dzialan, zwlaszcza ze nie wiem, na czym polega problem. Chce powiedziec, ze podchodze odpowiedzialnie do swoich pacjentow i ze zdaje sobie sprawe, iz mam niewiele czasu. Zrobie, co tylko sie da, by zglebic zagadnienie. Podniosl sie z krzesla, chcac skonczyc rozmowe, zanim Barbara Nelms zorientuje sie w niescislosciach jego wyjasnien. -Dziekujemy - powiedzial Bob Nelms, rowniez wstajac. Uscisnal Zackowi dlon. Zack odprowadzil ich do drzwi gabinetu i ponownie przyrzekl jak najszybciej zajac sie sprawa Toby'ego. -Doktorze Iverson, czy moglby pan odpowiedziec mi szczerze na jedno pytanie? -Oczywiscie. -Czy pan cos przed nami ukrywa? Zack zmusil sie do patrzenia prosto w oczy kobiety. To byl trik, w ktorym - w przeciwienstwie do Franka - nie byl wprawny. -Nie, prosze pani - odparl spokojnie. - Niczego nie ukrywam. Kobieta zawahala sie i przez moment wydawalo sie, ze zakwestionuje jego odpowiedz, lecz ostatecznie wyciagnela reke i uscisnela mu dlon. -Skoro tak, to dziekujemy, doktorze. Bedzie pan nas informowal na biezaco, prawda? Wziela meza pod reke i po chwili znikneli w glebi ciemnego korytarza. Zack patrzyl za nimi, dopoki nie zamknely sie drzwi windy. Cierpial z powodu swoich klamstw i wszechobecnego zla. Pozegnalne spojrzenie Barbary Nelms swiadczylo, iz nie bedzie mogl jej dluzej zwodzic. Postanowil powtornie przejrzec karte Toby'ego Nelmsa, a potem poprosic biblioteke Narodowego Instytutu Zdrowia w Bethesda o sporzadzenie kompletnego wykazu zarejestrowanych nietypowych reakcji na srodki znieczulajace, ktore podano chlopcu. Po tym wszystkim spotka sie z Jackiem Pearlem i Jasonem Mainwaringiem. Do tego czasu nie mogl nic wiecej zrobic - co najwyzej spotkac sie z Tobym i podzielic swoimi podejrzeniami z Frankiem. Cos strasznego spotkalo chlopca podczas pobytu w Ultramed-Davis. Gdyby nawet nie bylo dalszych nastepstw, Frank powinien sobie uswiadomic, iz przesledzenie tej sprawy lezy w jego interesie. Mogl wspoldzialac lub miec do czynienia z Barbara Nelms i jej adwokatem. -Frank, nie ruszaj sie, kochanie. Tak mi dobrze. Chce cos zrobic, poki jestes we mnie. Pozwolisz mi na jedna kreske? Annette Dolan byla blondynka jedna z dwoch sekretarek Franka. Przeprowadzila sie do Sterling z dzieckiem, by zamieszkac u swojej matki, i nim Frank ja zobaczyl i zaproponowal jej prace u siebie, pracowala jako hostessa w restauracji Mountain Laurel. Jej kwalifikacje na stanowisko sekretarki byly zupelnie przecietne, za to w sweterku wygladala zdecydowanie lepiej niz ktorakolwiek z dotychczas mu znanych kobiet. Jako recepcjonistka i sekretarka nie sprawdzila sie, za to dla wszystkich byla slodka i uprzejma, a dla Franka stanowila cudowna nieabsorbujaca odmiane, zwlaszcza kiedy zgadzal sie przy takich okazjach zaspokoic jej pociag do kokainy. -Dogodz sobie, dziecinko - powiedzial, pieszczac palcami jej sutki - ale pospiesz sie. Nie mam juz wiele czasu. Juz od przeszlo godziny - najpierw na perskim dywanie w jego gabinecie, a potem na kanapie - Annette kochala sie z nim tak, jak tylko ona to potrafila: bez zahamowan, z pasja i bez zadnych wymyslnych gierek, ktore tolerowal u inteligentnych kobiet, lecz ktorych nie lubil. Mietosil dlonmi jej piersi, podczas gdy ona wsunela sobie do nosa koniec slomki, drugi zas przylozyla do lezacego na piersi lusterka. -O to chodzi - szepnal, kiedy wdychala proszek. - Wciagnij wszystko, kochanie. Do samego konca. Spojrzal na przezroczysta tarcze zegara na polce. Bylo dwadziescia po osmej. Za niespelna godzine mial sie zjawic Mainwaring - niespelna godzina dzielila go od poczatku finalu. Annette byla smakowita przystawka przed tym spotkaniem, trzeba bylo jednak juz konczyc i odprawic ja do domu. Kiedy ostatnie ziarnka proszku zniknely z lusterka, odrzucil je w drugi kat pokoju i przywarlszy ciasno do fenomenalnego, blyszczacego ciala sekretarki, sturlal sie z nia z kanapy na dywan. Byla cudowna w wygladzie i w dotyku, ale po godzinie seksu i dawce kokainy za sto dolarow niewiele w nim zostalo pozadania. Potrzebowal jedynie koncowego orgazmu. Wczepiwszy rece w jej jedwabiste, zlote wlosy, przywarl do niej piersia i wbijal sie w nia raz za razem, az po niecalej minucie osiagnal cel. Gdyby Lisette wiedziala, jak bardzo mu potrzebny taki bezproblemowy, namietny seks, wszystko miedzy nimi ulozyloby sie lepiej. Przez chwile piescil jeszcze szparke Annette, jej twardy, plaski brzuch, a na koniec kragly tyleczek. Potem usiadl na krzesle za biurkiem i patrzyl, jak sie ubiera. Raz na tydzien lub dwa bylo w sam raz, by kobieta mu sie nie znudzila i przygoda miala wciaz posmak swiezosci. W zamysleniu machinalnie przerzucal lezace na biurku papiery, wsrod ktorych bylo podanie o prace chirurga, majacego zastapic Mainwaringa. Przedsiewziecie przebiegalo bez problemow. Ocenili z Mainwaringiem, ze potrzebuja dwoch lat i okazalo sie, ze wyliczenie bylo dokladne. Za niecala godzine miala sie zaczac ostatnia faza przedsiewziecia. Za niecala godzine rozpocznie ostatni etap, ktorego zakonczenie przyniesie mu zyciowy sukces. Frank wsypal resztki kokainy do plastikowej torebki i rzucil ja kobiecie. -Zabierz ja z soba kochanie - powiedzial. - Dogodz sobie. -Obiecales, ze razem ja zazyjemy, pamietasz? -Moze kiedys. Teraz wracaj do domu i zabaw sie - odparl. - Niepotrzebne mi to gowno. Sa inne rzeczy, ktore mnie nakrecaja. Na przyklad ty. Albo milion dolarow, pomyslal. Frank wzial prysznic w lazience przy swoim biurze, ubral sie, po czym usunawszy wszelkie slady randki z Annette Dolan, zasiadl przed stojacym na biurku komputerem. Pozostalo dwadziescia minut do przybycia Mainwaringa - wystarczajaco duzo, by polaczyc sie z Mama, zwlaszcza w tak szczegolnej chwili. W momencie kiedy stal pod murem - kiedy brak cwierc miliona dolarow, ktore pozyczyl z konta szpitala, a potem utopil w nieudanym interesie z gruntami, zawisl nad nim jak widmo katastrofy - Mama przyniosla mu wybawienie. Mama byl UltraMA, glowny komputer Ultramed, znajdujacy sie w macierzystych biurach firmy w Bostonie. Mama byla kregoslupem, ktory utrzymywal spojnosc rozrastajacego sie imperium Ultramed, zapewniajac mu lacznosc, szybka informacje i nieograniczony bank lekarzy. W najczarniejszych, najbardziej dramatycznych dniach Franka Mama podrzucila mu Jacka Pearla i Jasona Mainwaringa. Frank wlaczyl komputer i wykrecil numer sieci. Po paru sekundach na ekranie pojawil sie napis: Dobry wieczor, witamy w UltraMA Prosze wprowadzic kod dostepu Frank wystukal kod, a potem wlasne haslo. W ciagu tygodnia dyrektor jego regionu otrzyma wydruk uzytkownikow UltraMA i odnotuje na karcie oceny Franka, iz dyrektor szpitala Ultramed-Davis tego a tego dnia, o dziewiatej wieczorem, byl jeszcze w pracy. Dobry wieczor, panie Iverson. Mamy nadzieje, iz w Sterling nie ma problemow. Zyczy pan sobie zobaczyc swoje menu? Frank przycisnal klawisz Y. Na ekranie pojawilo sie MENU DYREKTORA, wraz z towarzyszaca mu lista. 1. Zmiany w procedurach i strategii 2. Aktualna lista plac personelu lekarskiego Ultramed (tylko w panskim szpitalu) 3. Aktualna lista plac personelu lekarskiego Ultramed (tylko w panskim okregu) 4. Lista lekarzy poszukujacych pracy (wedlug specjalnosci) 5. Awanse, powtorne angaze, rozwiazania stosunku pracy (ostatnie 30 dni) 6. Aktualnosci w dziedzinie zdrowia w kraju 7. Aktualnosci w dziedzinie zdrowia w okregu 8. Zalecani dostawcy sprzetu i uslug (tylko w panskim okregu) 9. Wskazniki wydajnosci (w skali okregu) 10. Wskazniki wydajnosci (w skali kraju) 11. Dyrektorzy Zlotego Kregu Polaczenie z Mama zaczynal nieodmiennie od sprawdzenia swojej przynaleznosci do Zlotego Kregu i swojego miejsca na liscie najlepszych dyrektorow w polnocno-wschodnim okregu. Najlepszy dyrektor. Zloty Krag. Jakze smieszne wydawalo mu sie teraz to, iz byl bliski nieubiegania sie o to stanowisko w Ultramed-Davis. Ale w owym czasie - kiedy jego firma elektroniczna upadla, a Sedzia odmowil mu pomocy - propozycja Leigh Baron, by wzial pod uwage mozliwosc poprowadzenia szpitala, mimo braku doswiadczenia w tej dziedzinie, trafila na podatny grunt. Po prostu nie mial nic do stracenia. W chwili gdy sie dowiedzial, ze zostal przyjety na to stanowisko, przezyl lekki szok. Choc jego pozniejsze sukcesy w korporacji nie podlegaly dyskusji, powod, dla ktorego Leigh Baron wybrala go sposrod calej rzeszy doswiadczonych kandydatow, nadal byl dla niego niezrozumialy. Przejrzawszy rankingi okregowe i ogolnokrajowe, wrocil do Menu Dyrektora i wybral punkt czwarty. Lekarze, ktorymi mogl sie ewentualnie zainteresowac Ultramed, byli pogrupowani wedlug specjalizacji, dodatkowo zamieszczono dane o ich wyksztalceniu i liste osiagniec zawodowych. Punkt czwarty nie byl jednak typowym wykazem lekarzy poszukujacych pracy. Przy wielu nazwiskach figurowala adnotacja o zawodowych i osobistych trudnosciach, ktore powodowaly, iz dana osoba byla do wziecia. Narkotyki, alkohol, problemy seksualne, naduzycia finansowe, wykroczenia przeciwko etyce zawodowej - sporzadzanie takich wykazow wymagalo zatrudniania na stale dociekliwego szperacza, ktory przegladal archiwa. Celem owych wykazow bylo wyeliminowanie sposrod potencjalnych kandydatow tych lekarzy, ktorych zachowanie raczej nie ulegnie poprawie. Pozostali - wsrod nich wielu wybitnych specjalistow - znajdowali sie na celowniku korporacji. Na ogol okazywali sie oddanymi pracownikami, wdziecznymi za danie im drugiej szansy, calkowicie lojalnymi wobec firmy i jej polityki i pracujacymi za niewygorowane wynagrodzenie. Na podstawie tego specyficznego wykazu UltraMa zostal zaangazowany Steve Baumgarten z oddzialu pogotowia i Suzanne Cole, ktora okazala sie prawdziwa perla, gdyz od samego poczatku zaczela przynosic firmie zyski wielokrotnie przewyzszajace jej place. Ale dopiero gdy w wykazie pojawily sie nazwiska Jacka Pearla i Jasona Mainwaringa, megabajty Mamy okazaly sie dla Franka warte swoich odpowiednikow w zlocie. W okresie gdy znalazl sie pod murem, kiedy byl tak zrezygnowany z powodu owych dwustu piecdziesieciu tysiecy dolarow, iz zastanawial sie nad poproszeniem o pomoc Sedziego, w punkcie czwartym pojawilo sie nazwisko Jacka Pearla. Opis klopotow Pearla, ktory Frank teraz juz znal na pamiec, brzmial: "Jest wlascicielem patentu na preparat, ktory nazywa nowym, rewolucyjnym srodkiem sluzacym do znieczulenia ogolnego. Zawieszona licencja na wykonywanie zawodu w stanie Teksas na podstawie podejrzenia o nielegalne proby kliniczne i falszowanie danych o wynikach eksperymentow z lekami. Lekarz o tym samym nazwisku zrezygnowal w 1984 roku z pracy w szpitalu komunalnym Wilkes w Akron, w stanie Ohio, z powodu rzekomego molestowania dziesiecioletniego chlopca. Poszukiwania dalszych informacji trwaja". Zaintrygowany Frank zapamietal to nazwisko, postanawiajac w przyszlosci dowiedziec sie czegos wiecej o Pearlu, lecz nie zajal sie tym energiczniej, dopoki miesiac pozniej w wykazie UltraMa nie pojawila sie krotka notatka o profesorze chirurgii z Baltimore. Jason Mainwaring byl czlonkiem zarzadu i wspoludzialowcem wytworni lekow w Georgii, i podobnie jak Pearl zrezygnowal z pracy z powodu konfliktu interesow i oskarzenia o nielegalne uzycie niezatwierdzonego leku. Zebranie dodatkowych informacji, podroze do Marylandu, Georgii, Teksasu i Ohio i zapewnienie sobie wspolpracy pewnego polityka w Akron kosztowaly Franka dodatkowe dwadziescia tysiecy dolarow, zaczerpnietych z funduszow Ultramed. Potem nastapil ciag negocjacji z obydwoma lekarzami w bardzo delikatnej materii, stanowiacej w rezultacie klucz do przyszlosci Franka. Wszystko razem mialo przejsc do historii za dwa tygodnie. Przez nastepne kilka minut przegladal elektroniczny wykaz lekarzy, dziwiac sie jak zawsze, gdy to robil, ilu ludzi majacych wszelkie dane, by osiagnac sukces i zyskac prestiz potrafilo schrzanic sobie zycie. Pediatra z Hartford, konczacy czteromiesieczny pobyt w osrodku odwykowym dla alkoholikow; ginekolog z Waszyngtonu, ktory zrezygnowal z pracy w szpitalu z powodu oskarzen, iz przedluzal badania i skladal wizyty pacjentkom w domach; chirurg szczekowy stojacy w obliczu odebrania mu licencji za wypisywanie samemu sobie zbyt wielu srodkow odurzajacych. Frank zanotowal kilka nazwisk, postanawiajac przeprowadzic z tymi ludzmi wstepne rozmowy. Ultramed i jego korporacja macierzysta mialy dostateczne wplywy, by moc ukryc przed opinia publiczna slady dawnych klopotow lekarzy, chyba ze prowadzono wyjatkowo energiczne sledztwo. Dyrektorzy zostali jednak ostrzezeni, by nie korzystac na zbyt duza skale z uslug tych lekarzy. W momencie gdy Frank skonczyl sesje z Mama po delikatnym pukaniu wszedl do gabinetu Jason Mainwaring. Mial na sobie lekkie bawelniane ubranie, koszule z monogramem, a na nogach biale buty. Wygladal jak wlasciciel plantacji, ktorym zreszta zamierzal zostac, gdy tylko jego firma farmaceutyczna wprowadzi na rynek serenyl Jacka Pearla. -Napijesz sie? - spytal Mainwaring, odkladajac aktowke i zmierzajac prosto do barku w bibliotece Franka. -Jasne - odparl Frank, w gruncie rzeczy nienawidzac bezceremonialnosci, z jaka chirurg natychmiast przejmowal inicjatywe. - Moze byc bourbon. Chirurg wskazal palcem na ogromne zdjecie lotnicze kompleksu Ultramed-Davis. -Niezle przedsiewziecie, Frank - powiedzial. - Mysle, ze troche bedzie mi go brakowalo. Ale wiesz, jak to jest: - tam dom, gdzie serce. -To prawda - odcial sie Frank. - Kiedy zaczales nabierac jankeskiego akcentu, doszedlem do wniosku, ze jestes tu za dlugo. Przegladajac zbior kaset Franka, Mainwaring parsknal smiechem. -Mantovani... Mantovani... Mantovani... - powtarzal pogardliwie, biorac je po kolei do reki. - Czy nie ma tu nic bardziej zblizonego do Beethovena niz Mantovani? -Lubie Mantovaniego - rzekl Frank. -Widze. Przez chwile myslal, po czym otworzywszy aktowke, wyjal z niej dwie kasety, ktore rzucil Frankowi na biurko. -Wiem, ze byc moze rzucam perly przed wieprze - powiedzial - ale tu masz pare przykladow prawdziwej muzyki. Slucham jej w sali operacyjnej. Potraktuj to jako prezent pozegnalny. Pierwsza z nich to trzecia symfonia Beethovena. Nosi tytul Eroica. Ta druga to fantazja na temat Greensleeves, skomponowana przez angielskiego kompozytora Vaughana Williamsa. Posluchaj obu. Jestem pewny, ze nawet ty docenisz roznice miedzy prawdziwa muzyka a tymi produktami Burger Kinga, za ktorymi przepadasz. -Dzieki za rade, Jase - rzekl Frank, wrzucajac obie kasety do szuflady w biurku. - Jutro od samego rana rozpoczne reedukacje. -Nie do wiary! Zatkalo mnie z wrazenia. - Mainwaring rozsiadl sie na kanapie, ktora jeszcze przed chwila zajmowali Frank i Annette Dolan, i wskazal Frankowi krzeslo naprzeciw siebie. -Nie lubie rozmawiac o interesach, siedzac po drugiej stronie biurka - wyjasnil. Lubilbys, gdyby bylo twoje, pomyslal Frank. Zawahal sie, lecz po chwili spelnil zyczenie chirurga. Robienie problemu z glupstwa na tym etapie przedsiewziecia nie mialo sensu. -A zatem, Jason - powiedzial - sadze, ze jestes zadowolony. Mainwaring otworzyl teczke, ktora wyjal z aktowki. -Zwazywszy na wlozone w to pieniadze - odparl - nie bede zadowolony, dopoki nasz srodek znieczulajacy nie znajdzie sie w kazdej sali operacyjnej, w kazdym szpitalu na calym swiecie. Natomiast jestem usatysfakcjonowany... - tu zajrzal do teczki -...z czterystu dziewiecdziesieciu szesciu doswiadczen, ktore z Jackiem pomyslnie przeprowadzilismy. Musze przyznac, Frank, ze sie spisales. Obiecales mi piecset operacji w ciagu dwoch lat i dotrzymales slowa. -Powiedzialem ci to pierwszego dnia, kiedy sie poznalismy. Znam to miasto. Warunkiem powodzenia przedsiewziecia bylo natychmiastowe przejecie praktyki Guya Beallieu przez Mainwaringa, ale tylko on i Frank wiedzieli, jak zrecznie Frank wykonal to zadanie. Wszystko bylo precyzyjnie uknuta intryga wlacznie ze wzmianka w liscie do Maureen Banas, iz wyjawienie przez nia komukolwiek, wlacznie z nim samym, ze nie ona jest jego autorka zagrozi nie tylko jej, ale i jemu. -Zal mi starego Beallieu - powiedzial bez emocji Mainwaring. Frank nie wiedzial, czy Jason mowi zartem, czy serio. Ponownie postanowil uniknac sprzeczki. Nastepnego dnia rano Mainwaringa juz nie bedzie. Za tydzien wroci, by zlozyc oficjalne wymowienie z pracy i przedstawi dowod wplacenia miliona dolarow na konto Franka w banku na Kajmanach i pol miliona na konto Pearla w zamian za patent, ktory pozostanie az do tego momentu wlasnoscia Franka i Pearla, oraz wszelkie prawa do serenylu w przyszlosci. O to mu wlasnie chodzilo. Bedzie mogl wowczas uzupelnic brak dwustu piecdziesieciu tysiecy dolarow na koncie Ultramed-Davis i jeszcze mu zostanie niezla sumka na dalsze interesy. -Coz - rzekl obojetnie - przynajmniej nie cierpial. Kiedy przyjdzie moj czas, chcialbym odejsc tak jak on... Wracajac do rzeczy, sadze, iz masz wszystko, czego ci trzeba, zeby sfinalizowac interes z twoja firma w Atlancie? Mainwaring przejrzal papiery w swojej teczce. -Na to wyglada, Frank. Tu masz moje idiotyczne przyznanie sie, na ktorym ci zalezalo. Frank przebiegl wzrokiem dokument, by sie upewnic, iz zawiera przyznanie sie Mainwaringa do nielegalnego zastosowania serenylu u pieciuset pacjentow. Dokument stanowil dla Franka gwarancje, ze tamci dwaj nie beda probowali dzialan poza jego plecami. Rano Frank pojdzie z Mainwaringiem do Banku Narodowego w Sterling, gdzie schowaja dokument w sejfie, wraz z dwoma podobnymi od Franka i Pearla, a gdy Mainwaring wroci, we trojke wyjma dokumenty i zniszcza je wszystkie razem. -Pamietaj o tym, Frank - powiedzial Mainwaring - ze ja nie mam w tym wszystkim decydujacego slowa. Moi wspolnicy ciagle jeszcze licza ile bedzie nas kosztowalo cofniecie sie do poczatku i przeprowadzenie tych wszystkich prob na zwierzetach i ludziach, ktorych wymaga FDA i... Frank rozesmial sie glosno. -Nie mysl, ze jestem durniem, Jason - rzekl. - Dobrze wiesz, ze opracowanie nowego lekarstwa i przetestowanie go kosztuje dziesiatki milionow dolarow - i nie ma gwarancji, ze bedzie skuteczne, a przede wszystkim bezpieczne. Dostajesz kopalnie zlota i dobrze o tym wiesz. Wiedza o tym takze twoi wspolnicy, a nawet twoj ciotowaty przyjaciel Pearl. Po pieciuset udanych probach bedziesz musial tylko dac w lape paru ludziom w FDA i zgromadzic teczki lipnych testow na zwierzetach i ludziach, wiec nie wciskaj mi kitu. To nie przystoi facetowi twojej klasy. Mainwaring potrzasnal smutno glowa. -Wielu tutejszych znajomych bedzie mi brakowalo, Frank - powiedzial z mocnym teksanskim akcentem - ale musze ci wyznac, iz ciebie miedzy nimi nie bedzie. Dopilnuj, zeby Jack przygotowal mi na rano cala dokumentacje i wzor chemiczny srodka, slyszysz? Zakladajac, iz moi wspolnicy i nasi chemicy zaakceptuja je, wroce za osiem, dziesiec dni. Ufam, iz ty lub Jack powiadomicie mnie, gdyby zaszly jakies nieprzewidziane okolicznosci. -Oczywiscie, stary pierdolo - rzekl Frank. - Nie wydaje mi sie, zebys po dwoch latach i pieciuset udanych probach musial warowac przy telefonie, oczekujac od nas wiesci. Jesli istnieje na swiecie cos rownie pewnego jak urodziny, smierc i podatki, to jest tym rowniez serenyl... dobrze o tym wiesz, prawda? Oczy Mainwaringa zwezily sie do szparek. -Wiem tylko tyle - zaczal spokojnie - ze nasze tete-a-tete trwa juz za dlugo. Zamknal aktowke i nie podawszy Frankowi reki, wyszedl z gabinetu. Dopiero gdy zamknely sie za nim drzwi, usmiech Franka stal sie bardziej naturalny. Przez dwa lata pozwalal temu aroganckiemu bufonowi deptac po sobie przy kazdej okazji. Sukinsyn dyktowal mu nawet, jakiej muzyki powinien sluchac. Poczul ulge na mysl, iz po udanym zakonczeniu przedsiewziecia nie bedzie dalszego powodu, zeby sie przed nim plaszczyc. Po latach egzystowania w cieniu takich ludzi jak Mainwaring i Sedzia przyszla pora, by samemu zaczac rzucac cien. Nareszcie jego zycie zaczynalo wychodzic na prosta. Byl wschodzaca gwiazda poteznej korporacji, a juz niedlugo osiagnie niezaleznosc i prestiz, ktore zaleza tylko od pieniedzy. -Boze, poblogoslaw serenyl - mruknal pod nosem. Powoli, coraz glosniej, rozbrzmiala mu w glowie znajoma piosenka. Frank, Frank, nasz chlopak jest na schwal, nikt nie potrafi dopiac celu lepiej niz Frank... Cztery mile dalej na polnoc Suzanne Cole krzyknela i poderwala sie z kanapy, na ktorej drzemala. Poczula rozdzierajacy bol w okolicy prawej piersi. Zlana zimnym potem rozerwala bluzke i rozpiela zatrzaski stanika. Blizna pooperacyjna byla czerwona, choc nie przesadnie, a tkanka niewrazliwa na ucisk. Mimo to bol byl straszny. W oszolomieniu goraczkowo szukala w mysli logicznego wytlumaczenia. Bol mogl pochodzic z zapalenia nerwu. Oczywiscie, pomyslala. Zapalenie nerwu bylo jedyna sensowna diagnoza. Uspokojona, choc nadal wstrzasnieta, opadla na poduszki. Spojrzala na zegarek. Spala przez czterdziesci piec minut. Potrzebowala znacznie wiecej, by wyrownac braki snu, ktore od czasu operacji narastaly z kazdym dniem. Dobrze, ze wziela urlop, gdyz tym wszystkim przejsciom towarzyszylo wyczerpujace napiecie. Zamknela oczy, lecz po chwili zaczela sie zastanawiac, czy nie powinna wstac i zazyc jakiegos leku, nim znow zasnie. Aspiryne lub nawet kodeine. Gdyby podrazniony nerw znow sie odezwal, bol nie bedzie tak ostry. Nie, pomyslala. Nie bylo powodu do obaw, skoro wiedziala, co to jest. Bol trwal nie dluzej niz kilkanascie sekund. Jesli znow sie odezwie, zdola go wytrzymac. Wytrzyma wszystko, byle nie trwalo dlugo. Potrzebny byl jej przede wszystkim sen. Odprez sie... Oddychaj powoli... Oddychaj powoli... Dobrze... Wlasnie tak... O to chodzi... Co jej sie snilo, kiedy poczula bol...? Probujac to sobie przypomniec, znow zasnela. Rozdzial 18 Pola golfowe klubu White Pines, zaprojektowane przez Roberta Trenta Jonesa, byly przedmiotem dumy i symbolem statusu wybrancow bedacych jego akcjonariuszami. Pas, ciagnacy sie wzdluz waskiej doliny, pomiedzy dwoma poteznymi granitowymi urwiskami, byl krotki, a do tego niezwykle waski. Czlonkowie z rozrzewnieniem wspominali ow dzien w 1962 roku, kiedy to Sam Snead, rozgrywajacy pokazowa runde na polach klubu, przy uderzeniu na odleglosc osiemdziesieciu szesciu metrow stracil dwie pilki. W sobotnie popoludnie Zack przygotowywal sie do rozegrania pierwszej od lat partii golfa. Jego przeciwnikiem mial byc sedzia Clayton Iverson. Poczatkowo zamierzal spotkac sie rano z Jasonem Mainwaringiem i Jackiem Pearlem, a reszte dnia spedzic nie pomiedzy granitowymi scianami, lecz na nich, wspinajac sie wraz z kilkoma czlonkami miejscowego klubu wysokogorskiego. Dowiedzial sie jednak, iz Mainwaring powiadomil Grega Ormesby'ego, jedynego pozostalego w Sterling chirurga, ze przez caly nastepny tydzien go nie bedzie, a Pearl tez mial wrocic dopiero w poniedzialek. Choc od dluzszego czasu marzyl, zeby sie powspinac, z radoscia skorzystal z szansy spedzenia kilku godzin sam na sam z ojcem - pierwszy raz od chwili powrotu do Sterling. Zaproszenie do gry zostalo wyrazone w charakterystyczny dla Sedziego sposob, uniemozliwiajacy odmowe. Dal przy tym Zackowi do zrozumienia, iz chodzi mu o cos wiecej niz golf. Zaznaczyl wyraznie, ze beda sami, nie wspominajac ani slowem, czy Frank nie bedzie mogl przyjsc, czy nie zostal zaproszony. Wczesniej tego samego dnia, po obchodzie, powtornym przejrzeniu karty Toby'ego i probie skontaktowania sie z Mainwaringiem i Pearlem, Zack spedzil godzine na polu treningowym. Stwierdzil z przyjemnym zaskoczeniem, iz jego swing, wycwiczony w dziesiatkach lekcji w dziecinstwie, przetrwal uplyw czasu. Golf nigdy go szczegolnie nie fascynowal, podobnie jak wszystkie sporty majace cos wspolnego z pilka jednak falisty teren, idealnie wypielegnowana murawa, do tego obszerny domek klubowy w stylu Tudorow, ze swoja zadaszona weranda i wschodnimi dywanami, przynosily mu relaks, zwlaszcza w cieple, bezchmurne popoludnia. -A wiec, Zachary - powiedzial Clayton Iverson, kiedy szli w strone pierwszego punktu startowego -jak to sobie uatrakcyjnimy? Byl w bialych spodniach, zlotej koszuli od LaCoste'a i tradycyjnych, bialo-brazowych polbutach do golfa. Choc trudno byloby twierdzic, iz jest w szczytowej formie, dzwigal swoje potezne cialo z gracja urodzonego atlety. Opalona twarz, otoczona gestwina srebrzystych wlosow, promieniala powaga i pewnoscia siebie. -To zalezy, ile ci trzeba pieniedzy, Sedzio - odparl Zack, wiedzac, iz spieranie sie z ojcem o wysokosc stawki jest bezowocne i nietaktowne. -Co powiesz na dolara od dolka, z handicapem? Daje ci nastepujace fory: jedno uderzenie na wszystkich polach z par piec i na dwoch dlugich z par cztery. -Policzmy, ile to bedzie... - Zack udal, ze liczy na palcach. - Osiemnascie dolarow. Mysle, ze stac mnie na to. Zgoda, Sedzio, niech bedzie po dolarze od dolka. Przypuszczam, ze jak zwykle pojdzie ci ze mna latwo. Sedzia umiescil pileczke w pierwszym punkcie startowym i spojrzal na syna z usmiechem drapiezcy, ktory widzi latwa zdobycz. -Oczywiscie - powiedzial - Jak zwykle. Podstawa stosunku Sedziego do synow, a przy tym stalym tematem zartow bylo to, iz wspolzawodniczyl z nimi na wszelkich plaszczyznach, wszystko jedno, czy to byl remik, w ktorego bezlitosnie ich ogrywal, czy golf, czy nawet interesy. Uwazal, ze na zwyciestwo nalezy zapracowac, a nie oczekiwac, az samo przyjdzie; nawet najdrobniejszych pozyczek udzielal za rewersem i trzeba je bylo splacic w calosci, w dodatku z pewnym procentem. Zack wiedzial, iz tego dnia, jak zwykle, ojciec ani razu nie uderzy niestarannie, nie podda sie w najtrudniejszej sytuacji. Drajw Sedziego poslal pileczke poza linie wyznaczajaca dwiescie jardow, wywolujac aplauz kilkunastu widzow. Zack uswiadomil sobie, ze jest bardziej spiety, niz gdyby operowal guz mozgu. Jego drajw poslal pileczke do stawu. -Mam nadzieje, ze nie masz zadnego pilnego spotkania, Sedzio - powiedzial, ustawiajac druga pileczke w punkcie startowym. - Jesli dalej tak pojdzie, spedzimy tu sporo czasu. -Zwolnij wsteczny wymach i obniz troche lewy bark - poradzil mu ojciec. Zack posluchal rady i poslal pileczke na te sama odleglosc co ojciec, a nawet nieco dalej. -Dzieki za rade - szepnal, unoszac nieistniejaca czapke w odpowiedzi na oklaski niewielkiej widowni. -Ciesz sie - rzekl Sedzia, kiedy opuszczali punkt startu. - Nie wygrasz wiecej niz po dolarze od dolka. Po dziewiatym polu Zack przegrywal siedem dolarow, a od starych butow porobily mu sie na pietach pecherze, jednak popoludnie bylo nadal cieple, a on sam doswiadczal rzadkiego uczucia wiezi z ojcem, ktore bralo sie, jak mniemal, z urywkow rozmowy na zwykle tematy i wspomnien z podobnych spotkan w przeszlosci. Clayton Iverson pytal go o wrazenia z nowego miejsca pracy i opowiedzial kilka anegdot z sali sadowej, jednak jak dotad nic nie wskazywalo, iz celem zaproszenia syna bylo cokolwiek innego niz golf. Po krotkiej przerwie na piwo w domku klubowym Sedzia zostawil wozek elektryczny, ktorego uzywal na dziewiatym polu, i zjawil sie na dziesiatym punkcie startowym, ciagnac za soba kije w dwukolowym aluminiowym wozku. -Trzeba mi troche gimnastyki - wyjasnil. - Poza tym mamy niewiele szans na rozmowe, jesli ja jezdze, a ty musisz ganiac pieszo za pileczka po swoich niedokladnych uderzeniach. -Bardzo rozsadnie, Sedzio - powiedzial Zachary - ale strzez sie. Jak powiedzial general Custer pod Little Big Horn:,3itwa jeszcze trwa". Wystartowal do dziesiatego dolka solidnym drajwem, natomiast uderzenie jego ojca, zle podciete, poslalo pileczke daleko w prawo, w zielsko. Brodzac wsrod wysokiej trawy w poszukiwaniu jej, Sedzia pomachal do czworki graczy za nimi, zeby kontynuowali gre. -Jesli nie znajdziemy pileczki do czasu, kiedy tamci dojda do dolka, poddaje te partie. -To bardzo fair z twojej strony. Przez moment Zack zastanawial sie, z jakiego powodu ojciec uczynil ustepstwo, tak dalece niezgodne z jego charakterem. -Powiedz mi jedna rzecz, Zachary - rzekl Sedzia, caly czas szukajac pileczki. - Czy odkad zaczales pracowac w szpitalu, miales jakas scysje z Ultramed? -Scysje? -Wiesz co? Chyba moja pileczka powedrowala bardziej w prawo, niz nam sie zdaje. Poszukajmy jej tam. -Sedzio? -Slucham? -O jakiej scysji mowisz? Clayton Iverson wahal sie przez chwile, niezdecydowany, czy kontynuowac ten temat. -Guy Beallieu byl u mnie kilka dni przed smiercia. -Naprawde? -To byla jego druga wizyta w ciagu paru tygodni. -Byl zly i zmartwiony. -Zapewne. - Sedzia oparl sie na kiju, przestajac szukac pileczki. - Postanowil udowodnic, ze Frank i Ultramed wykopali go z praktyki po to, zeby na jego miejscu osadzic swojego czlowieka, Jasona Mainwaringa. Twierdzil, iz dysponuje dowodami, ze firma stosuje pokretne metody i ze to jest dla niej typowe. -Wiem o tym Natomiast nie wiem, dlaczego przyszedl z tym do ciebie, wiedzac, jak zdecydowanie popierales Franka i jakim on jest doskonalym dyrektorem. Patrzyli w milczeniu, jak grajaca czworka wykonywala kolejno drajwy. Trzy pileczki wyladowaly na greenie, czwarta zas, zagrana przez starego, siwego mezczyzne, wpadla do bunkra - dolu z piaskiem. Zack przylapal sie na tym, ze sie modli, by przynajmniej w tym momencie krazenie wiencowe i mozgowe owego mezczyzny funkcjonowalo jak nalezy. To mu sie zdarzalo zawsze, gdy przebywal w poblizu starych ludzi. -Odpowiedz na twoje pytanie - rzekl Sedzia, po tym jak stary wykonal uderzenie -brzmi nastepujaco: otoz Guy byl przekonany, ze ja - niezaleznie od tego, jaka role odegral w tym Frank - nie dopuszcze, by poszedl na dno za czyny, ktorych nigdy nie popelnil. Pamietaj, ze przebylismy razem dluga droge. Nie umialbym zliczyc komitetow, ktore powolalismy, ani wspolnie opracowanych projektow w ciagu ostatnich trzydziestu lat. A wszystko po to, by Sterling przestalo byc zdychajacym fabrycznym miasteczkiem. Czesto miewalismy odmienne zdania w roznych kwestiach, ale to nigdy nie mialo znaczenia. Walczylismy zawziecie, ale zawsze wedlug regul gry. -Rozumiem -Przypuszczam, iz wierzyl, ze opowiem sie po slusznej stronie, gdyz pamietal, ze zawsze dochodzilismy do porozumienia i znal moja reputacje sedziego. -I nie zawiodl sie? Sedzia wyjal z torby nowa pileczke i rzucil ja przez ramie za siebie. -Oczywiscie, ze sie nie zawiodl - odparl. - Jak mogles miec watpliwosci? -Przepraszam. -Beallieu nie zyje, ale kwestie, ktore poruszyl, jezeli w ogole istnieja nalezaloby wyjasnic, zanim uplynie termin mozliwosci odkupienia szpitala. Potem bedziemy zdani, w doslownym sensie, na laske Ultramed. Odkupienie szpitala. W tym momencie Zack zrozumial, dlaczego Frank nie zostal zaproszony do gry. Postanowil nie zdradzac sie ze swoim odkryciem, dopoki Sedzia nie okresli jasniej swego stanowiska. Nie bylo do konca wiadomo, jak Clayton Iverson by zareagowal na takie rewelacje. O ile szkolne lata Zacka, zwlaszcza po jego wypadku, przebiegaly spokojnie, o tyle stosunki miedzy Sedzia a Frankiem byly burzliwe i ukladaly sie w sposob trudny do przewidzenia. Ojciec chlonal osiagniecia starszego syna jak nienasycona gabka i kiedy sukcesy Franka przychodzily zbyt wolno, a zwlaszcza gdy zrobil cos niezgodnego z wzorcem, w jaki Sedzia chcial go uksztaltowac, z reguly pojawialy sie spiecia. Wspominajac tamte czasy, Zack sie zastanawial, czy wytlumaczeniem tego faktu nie bylo to, ze obaj po prostu lubili sie z soba klocic. Przypomnial sobie dzien, gdy Frank, wowczas uczen drugiej klasy w szkole sredniej, otrzymal najwyzsza note z historii. Nauczycielka w ocenie wypracowania napisala, ze styl i tresc pracy dalece wybiegaja ponad dotychczasowy poziom wiedzy Franka. Taka nagla poprawa wydala sie Sedziemu podejrzana. Zastosowal metode, ktora nazywal przesluchaniem w cztery oczy, a dzieki ktorej prawic zawsze udawalo mu sie wykryc, czy synowie klamia. Frank poniosl sromotna kleske - po godzinnej rozmowie pomaszerowal do swojego pokoju i wrocil z praca ucznia ostatniej klasy, z ktorej sciagnal. Zack nigdy nie zapomnial wyrazu jego twarzy: mieszaniny strachu, nienawisci, ponizenia i wscieklosci. Rezultatem przesluchania byla najnizsza ocena z historii, a dodatkowo Sedzia zabronil synowi gry w czterech meczach koszykowki, ale zakaz pozniej zostal uchylony w wyniku argumentacji trenera, ze zespol ucierpialby znacznie bardziej niz Frank. Przesluchanie i jego rezultat zawazyly na przyszlych stosunkach ojca z synem. Sedzia pokazal, jaki jest jego stosunek do nieuczciwosci, i nigdy wiecej nie wspomnial o tym incydencie. Przesluchanie rzeczywiscie zniechecilo Franka do ulatwiania sobie zycia nieuczciwymi metodami, lecz tylko na pewien czas. Zamiast zareagowac na wyrozumialosc ojca zmiana na lepsze, on zareagowal wyzwaniem. Niedlugo po tym incydencie pochwalil sie mlodszemu bratu, iz postanowil cwiczyc, jak wygrac w przesluchaniu w cztery oczy. Najpierw cwiczyl przed lustrem, potem nastapil ciag prob, ktory nazwal "testem koszalkow-opalkow". Po pewnym czasie doszedl do tego, ze nawet gdy byl winny, potrafil patrzec niewzruszenie ojcu w oczy i wytrzymac jego spojrzenie. W latach, ktore nastapily bezposrednio po tym wydarzeniu, liczba scysji z ojcem znacznie zmalala, czesciowo dzieki opanowaniu przez Franka nowej umiejetnosci, w wiekszej zas mierze dzieki osiagnieciom sportowym. Jeszcze pozniej, skutkiem powtarzajacych sie niepowodzen Franka, ich stosunki znow sie zaostrzyly. Teraz, po czterech latach wzglednego pojednania, zanosilo sie miedzy nimi na powazna rozgrywke. Zarzewiem konfliktu, jak zwykle, byly oczekiwania Sedziego. Osiagniecia Franka z zalozenia musialy byc najlepsze, a jego sprawowanie bez zarzutu. Czworka graczy przed nimi dobila swoje pileczki do dolka i opuscila green. Sedzia podszedl do swojej, lecz po chwili zastanowienia rozejrzal sie po polu, by sprawdzic, czy nie ma nikogo w poblizu, po czym cofnal sie o krok. -Widze, ze jestes zmartwiony, Zachary - rzekl. - Powiedz, o co chodzi. -Nie jestem zmartwiony. Mysle tylko... -O czym? Zack pokrecil glowa. -Nic takiego, Sedzio. Grajmy dalej. -Martwisz sie, ze dzialam przeciw Frankowi, prawda? -On jest twoim synem -Czy dlatego nie powinienem podejrzewac, iz moze byc zamieszany w cos nieetycznego, a nawet niegodziwego? -Nie o to chodzi. -W takim razie o co? Zack w ostatniej chwili powstrzymal sie od opowiedzenia ojcu o szczegolach spuscizny po Beallieu, o spotkaniu z Maureen Banas i o swoim braku zaufania do Ultramed. Uwazal, ze wszelkie watpliwosci powinien najpierw przedyskutowac z Frankiem Nie wiadomo, co sie za tym wszystkim krylo. -Sedzio - zaczal, dobierajac starannie slowa - Guy Beallieu stawal na glowie, by pograzyc Ultramed. Nie martwil sie o to, ze pograzy przy tym Franka. Doceniam twoja wiernosc zasadom prawosci w postepowaniu, ale... -Ale co? Zack znow sie zawahal. Wystarczyl jeden bledny krok, jedna nieuzasadniona mysl, by Sedzia ruszyl na kolejna ze swoich licznych krucjat. Frank zrozumie to jako sprzysiezenie ich dwoch przeciw niemu i Ultramed, a wowczas jakakolwiek szansa pomocy z jego strony w zdemaskowaniu korporacji lub w rozwiazaniu zagadki Toby'ego Nelmsa zostanie na zawsze zaprzepaszczona. -Sedzio, Frank ma swoje braki i dziwactwa, tak jak my wszyscy - powiedzial po zastanowieniu. - Ale biorac pod uwage oczekiwania i naciski na niego, ktore musial znosic od czasu, gdy ukonczyl szkole srednia miewal osiagniecia, z ktorych obaj mozemy byc dumni. W tej sprawie nie mamy prawa odebrac mu przywileju domniemania niewinnosci. -Wiec twoim zdaniem jestem nielojalny, chcac sie dowiedziec, czy moj syn i korporacja, dla ktorej pracuje, bogaca sie kosztem spolecznosci? -Nie powiedzialem tego. -Wytykasz mi, ze proba dowiedzenia sie, czy Frank mial swoj udzial w zniszczeniu dobrego imienia czlowieka, jest nielojalnoscia? -Sedzio, prosze. -Przykro mi, Zachary, ale od ponad trzydziestu lat jestem prawnikiem, a od pietnastu sedzia W moim sumieniu postepowanie zgodne z prawem jest znacznie wazniejsze od tego, co niektorzy nazywaja lojalnoscia. -Nie mam co do tego watpliwosci. Chcialem tylko powiedziec, iz z tego, co wiem, cala ta sprawa nie jest taka prosta. Czy wiesz o tym, ze gdyby nie wplywy Franka w szpitalu, Beallieu zostalby zawieszony juz dawno temu? Sadzia zaniemowil. -Nie - odparl po chwili. - Nie wiedzialem. -To fakt. Wprawdzie to Frank opowiedzial mu o swoim wstawiennictwie, lecz Zack nie widzial potrzeby podzielenia sie tym z ojcem, podobnie jak nie powiedzial mu o swojej irytacji z powodu zachowania Franka w dniu smierci Beallieu. Czul zadowolenie, mogac stanac w obronie brata, jednoczesnie byl swiadom, iz przemawiajac na korzysc Franka, poprawia wlasny wizerunek w oczach ojca. Sedzia wydawal sie zaskoczony, a nawet zmartwiony jego stanowiskiem. Wrocil do pileczki, jednak z przybranej przed uderzeniem pozycji i zacisnietych do bialosci palcow Zack wywnioskowal, iz nie mogl sie skoncentrowac. Nagle olsnila go mysl, ze ojciec musial zrobic cos, co bylo nie na reke Frankowi - lub przynajmniej sie nad tym zastanawial - i teraz opadly go watpliwosci. Swing Sedziego byl pospieszny i niezreczny. Pileczka, nie wzbiwszy sie w powietrze, potoczyla sie po trawie i wpadla z powrotem do bunkra, mimo to Sedzia nie skomentowal fatalnego uderzenia. -Czy wiesz - powiedzial, kiedy brneli ku niej po piasku - ze od dnia, kiedy twoja matka dowiedziala sie, ze jest w ciazy, zaczelismy dla was snuc wizje wielkiej przyszlosci. Nie jestesmy w tym odosobnieni, lecz mozesz mi wierzyc, ze tamtej zimy spedzilismy wiele godzin przy kominku, przescigajac sie w naszych marzeniach. Postanowilismy dac Frankowi, a potem tobie, imiona prezydentow - wprawdzie mniej znanych, lecz takich, ktorzy zaznaczyli sie w historii narodu. Zack westchnal w duchu. Wielokrotnie slyszal te historie, poczawszy od najwczesniejszych lat. Franklin Pierce, jedyny prezydent urodzony w New Hampshire, i Zachary Taylor, kiepski wojownik, ktorego jedynym sukcesem w ciagu czterech lat bezbarwnego urzedowania bylo utworzenie Departamentu Spraw Wewnetrznych. Obaj byli ulubiencami Sedziego. -Mozesz mi wierzyc, Sedzio - odparl Zack, odpowiadajac to samo co zawsze przy takiej okazji - ze obaj z Frankiem doceniamy wartosci i chec czynienia dobra, ktore w nas zaszczepiles. Przerwawszy rozmowe, poslal pileczke na skraj greenu, a potem patrzyl, jak ojciec, calkowicie wybity z rytmu gry, marnuje dwa uderzenia, zeby wydostac sie z bunkra. Po dobiciu pileczki do dolka Zack zmniejszyl przewage Sedziego do szesciu dolarow, a po dwoch remisach i fatalnym dla Sedziego wyniku siedem powyzej par na trzynastym polu, odrobil dalsze trzy. -Zrobmy przerwe, Sedzio - zaproponowal, wskazujac na maly kiosk z napojami obok czternastego punktu startowego. - To, co tak cie martwi, ze zaczelo ci kiepsko isc, wymaga przedyskutowania. -Nie jestem zmartwiony - odparl Clayton Iverson. -Nie jestes zmartwiony! Na pierwszych dziewieciu polach miales wyniki cztery powyzej par, a z chwila kiedy poruszyles temat szpitala, na nastepnych czterech doszedles do osmiu. Usiadz przy tamtym stoliku i pozwol postawic sobie piwo. Sedzia troche sie krygowal, lecz w koncu ustapil. -Moze rzeczywiscie jestem troche zmartwiony - mruknal. Zack zostawil go przy stoliku z kutego zelaza i po chwili wrocil z dwoma oszronionymi kuflami i dwiema butelkami lowenbrau. -Czy cos poszlo nie tak, jak sie spodziewales? - zapytal, saczac piwo. -Co masz na mysli? -Mysle o Franku, Sedzio. Wiem, ze przyczyniles sie do tego, zeby go wzieto pod uwage przy konkursie na dyrektora Ultramed. Czy dlatego jestes dla niego taki surowy? Czujesz sie za niego odpowiedzialny? -Zachary, klapa tej przekletej firmy elektronicznej Franka nie byla jego pierwsza wpadka. On po prostu nie ma cierpliwosci do takiego zajecia. Za kazdym razem probuje przejsc od pierwszego etapu od razu do dwudziestego. Powiedzialem mu, iz mial szczescie, ze mu sie trafila szansa z Ultramed, kiedy... - Urwal w pol zdania. -Kiedy co, Sedzio? -Nic. Niewazne. -Poprosil cie o pozyczke, prawda? - spytal Zack. Fragmenty niektorych rozmow z bratem w ciagu ostatnich lat zaczely nagle do siebie pasowac. Chociaz Frank nigdy nie mowil o szczegolach krachu firmy, dal mu wyraznie do zrozumienia, ze czesciowo winien jest temu ojciec. -To byla lekkomyslna prosba. Juz wtedy siedzial w bagnie po szyje. To byloby wyrzucenie pieniedzy w bloto. -Frank widzial to inaczej, Sedzio. -Coz, ja to tak widzialem. Zgodzilem sie pomoc, pod warunkiem ze zlikwiduje firme. Stanowisko w szpitalu stwarzalo mu szanse wygrzebania sie z beznadziejnej sytuacji i pokazania ludziom, na co go stac. Nie mowiac o tym, ze chciales miec go znow pod swoim pantoflem, pomyslal zlosliwie Zack. -Wiec dostal te prace i spisuje sie dobrze. Czego jeszcze od niego chcesz? -Chce, zeby na tym stanowisku kierowal sie tymi samymi wartosciami co ja na moim. Chce, zeby zawsze stal po slusznej stronie. Mimo cieplego dnia Zack poczul nagly chlod. -A co jest sluszne? - Ja jeden mam dokumentacje Beallieu, mial ochote wykrzyczec. Ja jeden rozmawialem z Maureen Banas. Skad jestes taki pewny, co jest sluszne? - Tato, cos ty takiego zmalowal? - zapytal. -Nie bardzo mi sie podoba twoj ton, Zachary. Mozesz byc doskonalym chirurgiem, ale ciagle jestes moim synem. Zack skurczyl sie pod gniewnym spojrzeniem ojca. Nie mogl sobie przypomniec, kiedy ostatnio postawil mu sie tak stanowczo. -Przepraszam - baknal. -W porzadku, przeprosiny przyjete. Mysle, ze trzydziesci lat w sadzie zobowiazuje mnie do dzialania, kiedy ktos naprowadza mnie na trop. Wokol oskarzen Beallieu klebilo sie tyle dymu, iz malo prawdopodobne, zeby gdzies nie tlil sie ogien. Nie wiedzialem... dopiero ty mi powiedziales, ze Frank interweniowal na jego korzysc. Przez chwile sie namyslal, po czym siegnal do kieszeni swojej torby golfowej i wyjawszy z niej koperte, podal ja Zackowi. - Masz - powiedzial. - Przeczytaj to. Szanowna Pani!Dobiega konca czwarty, ostatni rok kontraktu dotyczacego sprzedazy szpitala okregowego Davis Korporacji Szpitali Ultramed. Jak Pani bez watpienia wie, umowa zawiera klauzule gwarantujaca mozliwosc odkupienia szpitala przez spoleczna rade, ktorej jestem przewodniczacym, pod warunkiem ze rada zbierze sie nie pozniej niz piec miesiecy przed data wygasniecia kontraktu i liczba glosow nie mniejsza niz 51 procent wyrazi wole odkupienia szpitala za zwrotem Ultramed kwoty rownej cenie zakupu, zdeponowanej w oddziale Banku Narodowego w Sterling. Nie mialem zamiaru zwolywac rady, by rozwazyla taka mozliwosc, gdyby nie powstala sytuacja, ktora mnie niezwykle zaniepokoila - konflikt pomiedzy doktorem Guyem Beallieu, jednym z pierwszych lekarzy, ktorzy osiedlili sie w naszym miescie, a Pani korporacja. W przekonaniu niedawno zmarlego doktora Beallieu administracja szpitala, a co za tym idzie Korporacja Szpitali Ultramed, jest odpowiedzialna za machinacje majace na celu pozbawienie go praktyki. Twierdzil, iz znane mu sa praktyki Pani korporacji na terenie szpitala Ultramed-Davis, stojace w sprzecznosci z dobrem pacjentow. Wiem, ze wielokrotnie dzielil sie z Pania swoimi zastrzezeniami i ze podjal kroki prawne zarowno przeciw szpitalowi, jak i Korporacji Szpitali Ultramed. Skontaktowala sie ze mna wdowa po doktorze Beallieu, proszac mnie, by rada doglebnie zbadala zarzuty postawione przez jej meza, zanim sie skonczy okres warunkowy naszej umowy, ktory uplywa 19 lipca o godzinie dwunastej w poludnie. Poprosilem pania Beallieu o dostarczenie mi jak najszybciej wszelkich dokumentow potwierdzajacych zarzuty jej meza i podzielenie sie ze mna swoja wiedza na ten temat. Prosze potraktowac ten list jako oficjalne zawiadomienie, iz zamierzam zwolac zebranie rady o godzinie 11 w piatek 19 lipca w celu podjecia decyzji, czy skorzystamy z prawa odkupienia szpitala. Zgodnie z kontraktem zamowilem pelny, niezalezny audyt szpitala, ktory, jak sie spodziewam, rozpocznie sie w ciagu najblizszych dni. Jak Pani wie, zgodnie z paragrafem 4B naszego kontraktu, 15 procent dochodow szpitala w okresie owych czterech lat powinno bylo zostac przekazane spoleczenstwu w formie opieki medycznej nad ubogimi pacjentami, a dodatkowe 3 procent w formie wsparcia roznych inicjatyw obywatelskich, wyszczegolnionych w paragrafie 4C. Pogwalcenie tych paragrafow, wykryte nawet po 19 lipca, spowoduje uniewaznienie naszego kontraktu. Gdyby Pani dysponowala jakimis informacjami lub zechciala podzielic sie ze mna swoimi uwagami, prosze o kontakt. Pozostaje z nadzieja na wspolne znalezienie satysfakcjonujacego rozwiazania problemu. Zpowazaniem Clayton C. Iverson Zack nie mogl uwierzyc wlasnym oczom. Wdowa i corka Beallieu nie wspomnialy mu, iz zamierzaja sie skontaktowac bezposrednio z rada. -Sedzio, kiedy pani Beallieu zatelefonowala do ciebie? -Hmm... prawde mowiac, to nie ona do mnie zatelefonowala, tylko ja do niej. -Czy nawiazala kontakt z innymi czlonkami rady? -Probowalem ja do tego namowic. -Dlaczego? -Poniewaz Guy mogl miec racje. -Przeciez Frank temu zaprzeczyl. Dlaczego mu nie uwierzyles? -Pomyslalem... coz, pomyslalem sobie, ze jesli nie zrobil nic zlego, nie ma sie czego obawiac. -Naturalnie, ze ma sie czego obawiac. Jak wytlumaczy ludziom z Ultramed, ze jego ojciec sabotuje ich szpital? Nie wiesz nawet, jakimi dowodami dysponowal Guy, prawda?... Przyznaj, ze nie wiesz. Clayton Iverson pokrecil glowa. -Wiedzialem o tym. Za to ja je znam, Sedzio. Wiem dokladnie, czym dysponowal Guy. Clothilde Beallieu dala mi rozne papiery w dniu pogrzebu. Nie ma tam ani jednego dowodu, ktory pozwalalby chocby ukluc Ultramed. Materialy bez wyjatku poszlakowe. Fura sugestii, niepotwierdzonych notatek i wycinkow prasowych. Przyznaje, ze mam wiele zastrzezen do tej firmy, lecz do tej pory nie ma ani jednego mocnego dowodu ani osoby, ktora zostala bezposrednio skrzywdzona w wyniku polityki Ultramed. Czemu nie zwrociles sie z tym do Franka? Dlaczego z nim nie porozmawiales? Ja zamierzam to zrobic. Dales mu chociaz ten list do przeczytania przed wyslaniem? Sedzia wypil duzy lyk piwa, wierzchem reki wytarl z ust piane, po czym sie usmiechnal. -Nie wyslalem go - odparl. -J a k to? -List spoczywa u mojego adwokata w Bostonie... dopoki nie zdecyduje, jak dalej dzialac. Mialem zamiar wyslac go w poniedzialek do Ultramed, ale postanowilem przedtem porozmawiac z toba. Ciesze sie, ze tak sie stalo. Zack poczul sie pusty i oklapniety; wytrawny mistrz bawil sie nim jak jo-jo. -Mogles mi wczesniej zdradzic swoje intencje - powiedzial. - Nie wolno tak wodzic ludzi za nos, Sedzio. -Bzdura. Nie wodzilem cie za nos. Potrzebna mi byla twoja szczera opinia i uslyszalem ja. Nie zobowiazuje sie do glosowania w przyszlym tygodniu przeciw oddaniu szpitala na zawsze korporacji Ultramed, tylko patrze niechetnie na perspektywe utraty naszego wplywu na jej poczynania. Nie wiadomo, czy kiedys nie bedziemy tego zalowali. Wracajac do rzeczy, w tej chwili wiem stanowczo za malo, zeby wystapic przeciw Frankowi i wyslac ten list. Czy to ci poprawilo samopoczucie? -Moje samopoczucie nie ma znaczenia - rzekl Zack. -To dobrze. Wobec tego grajmy dalej. Odstawiwszy piwo, wyjal z worka kij golfowy i wyczyscil szmatka jego glowke. -Zrobiles mi przyjemnosc swoja opinia o bracie, Zachary - powiedzial. - Nie ukrywam, ze w ostatnich latach bylem nim rozczarowany, ale dopoki dziala z korzyscia dla miasta, zarowno on, jak i Ultramed, z mojej strony nie maja sie czego obawiac. Gdybys sie jednak dowiedzial czegos istotnego, o czym powinienem wiedziec, zobowiazuje cie do podzielenia sie tym ze mna. Jasne? -Jasne - odparl ulegle Zack. -Wlacznie z tym, co znajdziesz w materialach Guya. -Oczywiscie. Sedzia umiescil pileczke w punkcie startowym. Zrzuciwszy ciezar z serca, znow byl opanowany i pewny siebie. -Moge zaczac? - spytal. Jego drajw byl swobodny, szybki i gladki jak aksamit. Pileczka poszybowala prosto w kierunku dolka. To bylo najdluzsze uderzenie calego dnia. Godzine pozniej, stojac przy osiemnastym dolku, Zack patrzyl, jak ojciec wbija do niego pileczke z odleglosci czterech metrow z wynikiem jeden ponizej par. -Ostatnie piec dolkow dla mnie - powiedzial Sedzia. - Jestes mi winien osiem dolarow. Lubie te gre, a ty? Rozdzial 19 Dawka po dawce, mikrogram po mikrogramie rosl poziom haldolu we krwi Annie Doucette. Odbieranie bodzcow zewnetrznych pogarszalo sie z kazda chwila. Nawet w ciagu dnia, przy pelnym swietle i w halasie przestala miewac okresy jasnosci umyslu. Teraz, w sennym spokoju poznego niedzielnego wieczoru, do reszty zaczela tracic kontakt z rzeczywistoscia. Raz byla w domu, w swoim pokoju, i lezala we wlasnym lozku - za chwile gdzie indziej, w miejscu, ktore bylo jej obce, a zarazem jakby znajome. Byl ni to wieczor, ni to ranek. Walczyla rozpaczliwie z ogarniajacym ja obledem, probujac skupic na czyms mysli, ale wszystko sie rozmazywalo. Zdala sobie jednak sprawe, ze w ktoryms momencie - nie wiedziala w ktorym - zmoczyla sie i zabrudzila. Zadzwon do Zacka... zadzwon do Suzanne, podpowiadal jej umysl. Popros, zeby przyszli i kazali cie umyc. Popros ich, zeby cie stad zabrali. Probowala sie obrocic, by siegnac po telefon, lecz fala mdlosci i zawroty glowy rzucily ja z powrotem na poduszki. Podnioslszy przescieradlo, spojrzala na swoje nogi. Wewnetrzne strony ud byly umazane cuchnacymi ekskrementami. Jakiez to ohydne... jakie ponizajace. Musze sie umyc... musze wziac prysznic, zanim ktos nadejdzie. Rozejrzala sie po pokoju. Za welonem szarej mgly majaczyly drzwi lazienki. Wziac prysznic... oczyscic lozko... zadzwonic... ale do kogo? Jak on sie nazywa? Wytezywszy wszystkie sily, zdolala przekrecic sie na bok. Wzdluz obu krawedzi lozka biegly metalowe porecze. Przezwyciezywszy nieustajace wirowanie w glowie, chwycila sie jednej z nich i usiadla. Jakie to ohydne... Jakie ponizajace... U stop lozka nie bylo poreczy. Wolno, bardzo wolno przesuwala sie po przesiaknietym fekaliami przescieradle. Potem opuscila jedna noge ponad niskim stopniem i oparla ja na zimnym linoleum podlogi. Zawroty glowy stawaly sie coraz silniejsze. W glowie miala tylko jedno: musi sie umyc. Stopniowo, centymetr po centymetrze, udalo jej sie oprzec druga stope na podlodze. Zebrawszy wszystkie sily, zdolala wstac. Nogi przez chwile wytrzymywaly jej ciezar, po czym raptownie ugiely sie i upadla - ciezko i niezdarnie, a na dodatek glosno jeknela. Rozlegl sie tez inny odglos - ostry trzask, dobiegajacy z wnetrza jej ciala. Poczula rozdzierajacy bol w lewym biodrze. Bol wzmagal sie z sekundy na sekunde. Piers miala przytloczona jakby ogromnym ciezarem. Zamglone swiatlo w pokoju powoli gaslo - poczula, ze ogarnia ja przyjazna, spokojna ciemnosc. Noc byla chmurna, powietrze wilgotne i nieruchome, bez orzezwiajacych podmuchow wiatru. Dochodzila jedenasta, kiedy Zack zajechal chryslerem swojego ojca na opustoszaly parking przed oddzialem pogotowia Ultramed-Davis. Obok niego, z rekami nieruchomo splecionymi na kolanach siedzial Sedzia, a na tylnym siedzeniu milczaca matka, ktora przez caly czas miela nerwowo w reku chusteczke. Z Annie Doucette bylo zle. Zack wolalby ocenic jej stan bez obecnosci rodzicow, lecz nadgorliwa sekretarka, nie mogac sie skontaktowac z synem Annie w Connecticut, zatelefonowala do nich, wyczytawszy w karcie Annie, iz figurowali w niej jako "pracodawcy". Roztrzesiona Cinnie Iverson, relacjonujac Zackowi te rozmowe, zapamietala jedynie "zlamane biodro" i "nastepny zawal". -Jak sadzisz, Zachary - spytala, kiedy pomagal jej wysiasc - czy beda ja dzis operowali? -Nie wiem, mamo. To dosc watpliwe. Zwlaszcza jesli pielegniarka, z ktora rozmawialem, nie pomylila sie, podejrzewajac nowy atak serca. -A ten jej lekarz... jak on sie nazywa? -N o r m a n, mamo. Don Norman. -Doktor Norman. Rozmawiales z nim? -Wprawdzie opiekowal sie Annie, ale nie widzialem potrzeby, zeby mu zawracac glowe. -Czy Frank tez tu sie zjawi? -Tak, mamo. Przyjedzie natychmiast, gdy tylko Lisette wroci z wizyty u siostr. Cinnie ostatni raz scisnela w reku chusteczke, po czym schowala ja do torebki. -Mam nadzieje, ze to nic groznego. -Nic groznego? - Clayton Iverson zasmial sie pogardliwie. - Chryste, Cynthia, na jakim swiecie ty zyjesz? Ona ma prawie osiemdziesiat lat, wypadla z lozka, zlamala biodro i miala atak serca. Jak mozesz miec nadzieje, ze to nic groznego? -Przepraszam - powiedziala Cinnie. - Nie ma sensu sie klocic - dodala szeptem, bardziej do siebie niz meza. Weszli do szpitala przez oddzial pogotowia i pojechali winda na drugie pietro. Tymczasem Annie zostala przeniesiona na oddzial intensywnej opieki medycznej. -Poczekajcie tutaj - powiedzial Zack - wskazujac na mala poczekalnie w sasiedztwie oddzialu. - Wroce, kiedy tylko sie zorientuje, jaki jest stan Annie. Gniew i zdenerwowanie sprawily, ze poczul dokuczliwy bol zoladka i napiecie miesni karku. Miewal juz pacjentow, ktorzy mimo podjetych srodkow ostroznosci wypadali z lozek. Takie ryzyko istnialo zawsze, zwlaszcza przy duzej liczbie pacjentow w podeszlym wieku, czyli tym samym niedoleznych. Teraz sytuacja byla inna. Poniewaz konsultowal przypadek, Annie Doucette stala sie praktycznie rowniez i jego pacjentka co wiecej, byli sobie bliscy. Jego stosunek do niej byl niemal taki sam jak do rodzicow. Poza tym lekarz, ktory uratowal pacjentowi zycie, traktuje go troche jak swoja wlasnosc. Zdawal sobie sprawe, ze z powodu osobistego zaangazowania i zdenerwowania moze ucierpiec jego zdolnosc obiektywnej oceny sytuacji. Od chwili powiadomienia go przez Cinnie napominal sam siebie, iz choc prywatnie mial pelne prawo byc zmartwiony, jako lekarzowi nie wolno mu stracic obiektywizmu, nawet gdyby stwierdzil przeoczenie lub zaniedbanie. W mikroswiecie szpitalnym wybuchowe reakcje lekarzy w niczym nie pomagaly. Wychodzac z poczekalni, spotkal Sama Christiana, jednego z trzech chirurgow ortopedow szpitala. Christian byl wysokim, chudym, lekko kulejacym mezczyzna po piecdziesiatce. Dwadziescia dwa lata temu jedna ze swoich pierwszych operacji przeprowadzal na pogruchotanym lewym kolanie Zacka. -Dobry wieczor, Zack - powiedzial. Zajrzal do malej poczekalni. - Witam, Sedzio i Cinnie. -Jak sie masz, Sam. - Sedzia podszedl uscisnac mu dlon. - Jak to wyglada? Christian wzruszyl ramionami. -Trzeba jej nowego biodra - oznajmil. - Ale to wykluczone, dopoki stan serca sie nie unormuje. Jutro, jesli jeszcze bedzie... to znaczy jesli jej stan sie ustabilizuje, zaloze jej tymczasowo pare gwozdzi - do czasu kiedy bedzie mozna zrobic cos trwalego. -Czy wiesz, jak do tego doszlo? - spytal Zack. - Czy boczne porecze byly podniesione? Christian spochmurnial. -Porozmawiaj na ten temat z Donem Normanem. Ale tak, podobno byly podniesione. Wypadla przez tyl lozka. -Boze - westchnela Cinnie. -Dzieki, Sam - powiedzial Zack. Odwrocil sie ku rodzicom. - Niedlugo wroce. Wchodzac na oddzial, uslyszal za soba glos Sedziego: -Powiedz mi szczerze, Sam... kto tu nawalil? Podczas porannego obchodu Zack zajrzal na chwile do Annie. Byla wprawdzie nieco przybita i senna, ale przytomna, i miala prawidlowe reakcje. Powiedzial jej, iz powinna wstawac z lozka, zeby sie poruszac, a nawet zaproponowal, ze odbedzie z nia spacer po korytarzu, ale nie chciala, wymawiajac sie bolem glowy i niewyspaniem. Tak bylo czternascie godzin temu. W tym czasie zaszly w niej przerazajace zmiany. Byla zdezorientowana i agresywna, belkotala cos chrapliwym glosem. Siwe wlosy przylegaly jej do czaszki, zlepione potem i fekaliami. Zack patrzyl od progu, jak Don Norman walczy z nia by osluchac jej piers. Tegi internista zdjal fartuch i podwinal rekawy koszuli, pozostajac jednak w krawacie i w kamizelce ze zlotym zegarkiem z dewizka. Na jego czole i miesistej gornej wardze perlil sie pot. Z boku stala mloda pielegniarka, blada i wymizerowana. -Nie przyda ci sie druga para rak? - spytal Zack, kiedy Norman cofnal sie od lozka. -Dzieki, doktorze - odparl Norman. - Juz prawie skonczylem. -Jaki jest jej stan? -Jesli pytasz, czy umrze, odpowiedz brzmi, nie... przynajmniej nie dzis. Odkad dalismy jej kroplowke, cisnienie sie podnioslo, ale odnowila sobie zawal... co do tego nie ma watpliwosci. Mysle, iz juz wiesz, ze zlamala biodro. Odnowila sobie zawal. Zlamala biodro. Bezduszna diagnoza Normana, sugerujaca, ze Annie sama byla winna swojego nieszczescia, natychmiast wywolala w Zacku niechec do Normana, ktora zrodzila sie przy ich pierwszym spotkaniu wiele miesiecy temu. Jednak obecna, przygnebiajaca ocena stanu Annie i jej szans nie podlegala dyskusji. Zapalenie pluc, zawal serca, zator, niewydolnosc serca. Gdyby nawet ortopedzi dokonali cudu z jej biodrem w sali operacyjnej, lekarze i pielegniarki zdawali sobie sprawe, iz najgorszym wrogiem pacjenta w podeszlym wieku jest unieruchomienie go. Zack podszedl do lozka Annie. -Czy mowi z sensem? -Nie. Plecie piate przez dziesiate. -Udar? -Nie wydaje mi sie. -Czy uderzyla w cos glowa? Norman zmieszal sie. -Ja... nie pomyslalem o tym - rzekl. - Sam widzisz, ze nie latwo ja w tej chwili zbadac. -Moge sprobowac? -Sprobuj, jesli ci sie uda - odparl z nuta wyzwania w glosie, po czym zerkna na pielegniarke. Zack zauwazyl to spojrzenie. Postanowil w zaden sposob nie zawstydzac Normana. Ujal Annie za reke. W odpowiedzi poczul wbijajace mu sie w dlon paznokcie. -Hej, Annie pusc! To ja Zack. Potrzebna mi ta reka, zeby pokazac ci sztuczke z moneta. Podniosla na niego oczy, mrugajac, jakby chciala przebic wzrokiem mgle, po czym powoli rozluznila chwyt. -Poznajesz mnie? - spytal Zack, zaczynajac tym pytaniem dorazne badanie neurologiczne. Annie nie odpowiedziala. -Powinnas. - Obmacal jej czaszke w poszukiwaniu guza, potem kark, czy nie ma na nim wrazliwych miejsc. - Pamietasz, jak wycieralas mi nos i ciagnelas do lazienki, zeby mi umyc uszy? Choc nie byl pewny, czy go poznala, widac bylo, ze jego slowa podzialaly uspokajajaco. Nie opierala sie, kiedy badal jej bebenki w uszach i zrenice. -I co? - spytal Norman. Rece mial ciasno splecione na piersiach. Zack odgarnal z czola Annie zmierzwione wlosy. -Nie ma oznak urazu neurologicznego. Przejdzmy do punktu pielegniarskiego i porozmawiajmy, dobrze? -Cz yja... czy moglabym byc przy tej rozmowie? - spytala pielegniarka, robiac przerwy miedzy slowami, by pozbyc sie chrypki. -Jesli doktor Norman nie ma nic przeciwko temu, to nie widze przeszkod. Norman przez sekunde sie zawahal, po czym pokrecil glowa. -Jeszcze sie nie znamy - ciagnal Zack. - Nazywam sie Iverson, Zack Iverson. Jestem nowym neurochirurgiem w tym szpitalu. -Doreen Lavalley - przedstawila sie. - Annie byla moja pacjentka na czwartym pietrze. Niedobrze mi sie robi, kiedy pomysle o tym, co tam sie stalo. Zostawilismy ja w lozku z podniesionymi poreczami. Zabrudzila sie i prawdopodobnie chciala pojsc do lazienki, ale upadla. Bylysmy wszystkie przy pacjencie, ktory doznal krwotoku po operacji i przez to nasz rutynowy obchod izolatek opoznil sie o godzine, ale ja... - Zagryzla warge i odwrocila glowe. -Mow smialo - rzekl Zack, kiedy szli z boksu do punktu pielegniarek. Wygladalo na to, ze dziewczyna sie rozplacze, lecz po chwili wyraz cierpienia w jej oczach zmienil sie w zlosc. -Wiedzialam, cholera, ze to sie tak skonczy. -Co masz na mysli? Rzucila okiem na Normana, po czym dalej rozmawiala z Zackiem. -Mamy braki - wybuchnela. - Na kazdej zmianie, na kazdym pietrze - z wyjatkiem tego jednego - jest za malo pielegniarek. Tak jest prawie od roku. Najpierw pozbyli sie zwiazku, obiecujac w zamian wzrost plac, dodatki i obsadzenie wszystkich etatow. Potem powoli - tak zebysmy sie nie zorganizowaly w protescie - zaczeli na nas oszczedzac. Wiedzialam, ze cos takiego musi sie kiedys zdarzyc. Bylam pewna... - Zacisnela piesci ze zdenerwowania. -Kim sa ci oni? - zapytal Zack. -Szpital... to znaczy administracja. Pan Iver... - Urwala w pol slowa i spojrzala zmieszana na Zacka. - O kurcze... co ja gadam To panski brat? Zack skinal glowa. -Przepraszam - powiedziala. -Nie ma za co. Don, jestes przewodniczacym personelu. Czy lekarze maja swiadomosc, czym to grozi? Norman zaczerwienil sie. Powodem jego oburzenia nie byl stan rzeczy, tylko niedyskrecja pielegniarki. -Jesli panna Lavalley ma jakies zastrzezenia do szpitala lub sposobu zarzadzania nim - powiedzial, odwrociwszy sie do niej plecami - istnieja ustalone drogi do przedstawiania takich skarg. Pracuje tu od dosc dawna, zeby to wiedziec. Wie rowniez, ze wyglaszanie wlasnego, a tym samym subiektywnego punktu widzenia na terenie oddzialu intensywnej opieki medycznej nie nalezy do tych drog. Wracajac do naszych obowiazkow, doktorze - jesli pan zechce podzielic sie ze mna swoja diagnoza bede kontynuowal wysilki w celu uratowania zycia pani Doucette. Pielegniarka po naganie Normana zesztywniala, lecz sie nie odezwala. Zack chcial stanac w jej obronie, ale sie powstrzymal gdyz byly pilniejsze sprawy. Nalezalo przede wszystkim zdiagnozowac Annie, ustabilizowac jej stan i wybrac odpowiednia metode leczenia. Zarzuty pielegniarki, wprawdzie niepokojace, mogly zaczekac. Zastanawial sie, czy zadzwonic do Suzanne, lecz sie rozmyslil. Monitor wskazywal, iz serce Annie pracuje prawidlowo, przynajmniej w tej chwili. Zack nie chcial podwazac kompetencji Normana. -No i jak? - spytal niecierpliwie Norman. -Coz, nie ma sladow urazu glowy ani objawow udaru - odparl Zack - ale nie ulega watpliwosci, ze jest zamroczona. W tej chwili przypuszczalnie wystepuje u niej zespol zachodzacego slonca, zwlaszcza jesli wyniki badania krwi nie wykazuja odstepstwa od normy. Zack spostrzegl katem oka, iz Doreen Lavalley energicznie potakuje glowa. Zespol zachodzacego slonca nie jest diagnoza medyczna w scislym tego slowa znaczeniem. Jednak kazdy, kto mial do czynienia ze starszymi hospitalizowanymi pacjentami, wiedzial, ze ich dezorientacja i zachowania psychotyczne - wynikajace z obcego otoczenia i zmniejszonego doplywu informacji w godzinach wieczornych - sa rownie realne jak angina. -Doskonale - rzekl Norman. Wyraz jego twarzy i protekcjonalny ton swiadczyly, iz postawil identyczna diagnoze. - Spisales sie, doktorze. Podyktuj swoja ocene przypadku, a ja napisze w karcie formalny wniosek o konsultacje. - Odwinal rekawy koszuli i wlozyl z powrotem fartuch. - Jesli to juz wszystko, pojde do innego pacjenta. Zajrze tu, gdy bede wracal. Zack nie odpowiedzial, pochloniety studiowaniem karty Annie. -Czego szukasz? - spytal Norman. -Szukam wytlumaczenia. -Wytlumaczenia czego? Zack podniosl nan wzrok. -Don, ta kobieta jest tu od dwoch tygodni. Caly czas pod obserwacja. Czy to nie dziwne, ze zaburzenia swiadomosci wystapily dopiero teraz? Po tak dlugim czasie? -Mam inna propozycje - powiedzial Norman. - Przedyskutujmy cala sprawe jutro rano, a na razie zapomnijmy o konsultacji. -Jest w karcie, doktorze Iverson - powiedziala pielegniarka. Norman rzucil jej miazdzace spojrzenie. -Co jest w karcie? - spytal Zack. -Wytlumaczenie. Prosze spojrzec na spis lekarstw. -Oddaj mi karte - warknal Norman. - Panno Lavalley, pani sie na tym nie zna. Prosze sie stad wynosic. Jutro sobie porozmawiamy. -Mozemy porozmawiac dzisiaj, doktorze Norman, bo mam juz dosc. Odchodze. -Haldol! - wykrzyknal Zack, uderzajac piescia w karte. - Po co jej, u diabla, haldo1? Pielegniarka wybuchla niepohamowanym gniewem. -Doktor Norman... przepraszam cie, Don - dodala ze slodka ironia - trzyma ja od wtorku na haldolu, bo zaprotestowala przeciw przeniesieniu jej do domu opieki. Nazwal ja jedza. -Niech cie szlag trafi - syknal Norman, purpurowy na twarzy. -Do domu opieki? Norman, czys ty zwariowal? -Kto tu zwariowal? - Frank Iverson stal przy wejsciu, trzymajac sie pod boki. Zack podniosl reke do oczu, ktore ze zmeczenia i napiecia zaczely go szczypac. -Ten caly szpital jest zwariowany - odparl, majac na mysli wszystkich i nikogo. -Uspokoj sie, Zack - ostrzegl go Frank. - Nie denerwuj sie. Co z Annie? Zack opuscil reke i spojrzal na brata. -Zwariowala. Taka jest prawda. Zwariowala, bo od pieciu dni otrzymuje silny lek uspokajajacy. Wraz ze wzrostem stezenia leku we krwi oddalala sie coraz bardziej od rzeczywistosci, az w koncu - w chwili kiedy to sie stalo - najprawdopodobniej w ogole nie wiedziala, gdzie sie znajduje. Przestala kontrolowac jelita, przeczolgala sie przez krawedz lozka, po czym upadla. Ta oto pielegniarka powiedziala mi, ze nie przyszly z rutynowa kontrola na czas, bo jest ich za malo. Co to za cholerny szpital, Frank? -Ja... wroce na swoje pietro - powiedziala cicho Doreen Lavalley. - Panie Iverson, jutro rano znajdzie pan w biurze pielegniarek moje wymowienie. - Nie czekajac na odpowiedz, odwrocila sie i wybiegla. -Don, co tu sie dzieje, do cholery? - zapytal Frank. -Twoj brat narobil zamieszania - odparl Norman. - Przychodzi nieproszony, zaczyna badac moja pacjentke bez prosby o konsultacje, balamuci pielegniarke, zeby wysunela pochopne oskarzenia pod adresem szpitala, a potem mnie obwinia, ze pacjentka upadla. - Zwrociwszy sie do Zacka, rzekl: - Od pierwszego dnia, kiedy tu sie znalazles, jestes cierniem w tylku i niech ci sie nie zdaje, ze o tym nie wiemy. Ten szpital jest zgrana druzyna, Iverson, a ty zajales miejsce na trybunie. Zanim tu sie zjawiles, Ultramed-Davis funkcjonowal bez zarzutu... i bedzie dalej tak funkcjonowal, kiedy sie stad zmyjesz. -Nie mam zamiaru stad odejsc - powiedzial Zack. -Nie badz taki pewny, ze wkrotce nie zechcesz - warknal groznie Norman. -Uspokojcie sie - wtracil sie Frank. - Chce przede wszystkim wiedziec, czy pacjentka jest w stanie krytycznym? -Przez pewien czas byla - odparl Norman - ale opanowalem sytuacje. Jest odrobine zamroczona, lecz bezposredniego zagrozenia zycia nie ma. Poczekamy pare dni, zeby serce sie uspokoilo, a potem Sam Christian zoperuje jej biodro. -A ty, Zack? -Co? -Jakie jest twoje zdanie? -Mysle - odparl ze znuzeniem - ze powinnismy wezwac Suzanne, zeby sie zajela Annie. To wszystko. -Po moim trupie, ty arogancki sukinsynu - ryknal Norman. -Ostroznie, Don - rzekl Zack. - Mowisz o matce Franka. -Zamknijcie sie obaj. Tu sa pielegniarki i pacjenci. Powiedz mi, Don, czy kazales Annie dawac srodki uspokajajace? I na milosc boska, mow ciszej. Don Norman stracil resztki samokontroli. -Przede wszystkim, Frank, nie dyktuj mi, jak mam mowic. Po drugie, bede wdzieczny tobie i twojemu bratu, jezeli nie bedziecie kwestionowali terapii, ktora stosuje u moich pacjentow. Mozesz sobie byc dyrektorem, ale ja jestem przewodniczacym personelu lekarskiego. Frank podszedl do niego tak blisko, ze ich twarze dzielilo tylko kilka centymetrow. Mial lodowaty wzrok. -Donald, wystarczy jeden moj telefon... powtarzam, jeden - dla zwiekszenia efektu podniosl palec - a ucieszysz sie, jesli pozwole ci czyscic nocniki. Zapamietaj to sobie. Jesli myslisz, ze nie mam takich wplywow w Ultramed, to sprobuj. I nie wciskaj mi wiecej tego gowna o przewodniczacym personelu. Teraz powiedz mi, cos ty kombinowal, dajac Annie Doucette srodki uspokajajace? -No wlasnie, Don - dodal szyderczo Zack. - Powiedz mu. -Zack, badz laskaw zamknac sie na chwile, zebym mogl wyjasnic podloze tej sprawy -odparl Norman. Byl wyraznie przestraszony. -Frank - zaczal skruszonym tonem - chcialem sie zastosowac do dyrektyw. Koszty jej pobytu w szpitalu lada moment zaczelyby przekraczac wysokosc ubezpieczenia DRG. Zarezerwowalem dla niej lozko w domu opieki. Kiedy sie dowiedziala, co mam zamiar zrobic, wpadla w furie. Zazadala dluzszego pobytu w szpitalu, co nie wchodzilo w gre. Obaj znamy zasady. -Jakie zasady? - spytal Zack. Frank pominal to pytanie. -Wiec dales jej silne srodki uspokajajace - rzekl. - Chryste, Don, ona sluzyla calej mojej rodzinie. Dlaczego do mnie nie zadzwoniles? -Ja... nie wpadlo mi to do glowy. -Jakie zasady? - zapytal powtornie Zack. -Ja tez chcialbym poznac te zasady! Wszyscy trzej spojrzeli w strone, skad dochodzil glos. Kilka krokow od nich stal Clayton Iverson, mierzac ich badawczym wzrokiem Twarz mial spokojna, lecz Zack widzial wzbierajacy w jego oczach gniew. -Sedzio - rzekl Frank. - Powiedziales, ze poczekasz razem z mama. -Zaniepokoilem sie. -Dobrze... juz dobrze. Mysle, ze dla ciebie to nic nowego, ze miewamy roznice zdan w sprawach szpitala, prawda? -Prawda. Frank usmiechnal sie filuternie, lecz Zack poznal po nim, ze jest zaskoczony. -Don powiedzial, ze Annie jest jeszcze zamroczona, ale jej stan jest stabilny. Mozesz to potwierdzic, prawda, Zack? Sluchaj, Sedzio, moze przyprowadzilbys mame i weszlibysmy do Annie. Robi sie pozno i wiem, ze oboje chcielibyscie wrocic do domu. Sedzia spojrzal mu gleboko w oczy, lecz Frank bez trudu wytrzymal jego wzrok. -W porzadku, Frank - powiedzial spokojnie Sedzia. - Jezeli sytuacja jest opanowana, to pojedziemy do domu. -Don jest swietnym internista Sedzio, a Annie jest jego oczkiem w glowie, prawda, Zack? -Prawda. - Mowiac to, Zack omal sie nie udlawil. -Chodz, Don - rzekl Frank. - Musimy przed jutrzejszym dniem omowic pare spraw. Nie czekajac na odpowiedz, ujal Normana pod ramie i wyprowadzil z sali. -Ile uslyszales z tej rozmowy, Sedzio? - zapytal szeptem Zack. Clayton Iverson spojrzal na Annie, ktora niemrawo majstrowala przy pasach, mocujacych ja do lozka. -Duzo, Zachary - odparl. - Wystarczajaco duzo. Jutro Leigh Baron dostanie moj list. Masz zamiar mnie od tego odwiesc? Zack znow przetarl szczypiace oczy. Trudno mu bylo pogodzic sie z faktem, ze Ultramed-Davis nie jest wzorcowym szpitalem, jak sobie wczesniej wyobrazal. -Nie, Sedzio - rzekl z zalem - Jutro pokaze ci materialy zebrane przez Guya przeciwko Ultramed. Rob, co uwazasz za stosowne. Nie bede cie od niczego odwodzil. Poczekal, az Sedzia wyjdzie, po czym zadzwonil do Suzanne. -Zachary, czy wiesz, ktora godzina? - spytala polprzytomnie. -O rany, nie - powiedzial - ale poczekaj sekunde, moze ktos tu bedzie wiedzial. -To wcale nie jest smieszne. -Przepraszam. Nie badz na mnie zla. -Nie jestem. Mam rozsadzajacy bol glowy, wiec wzielam szescdziesiat miligramow flurazepamu i dopiero przed chwila zasnelam. -Jeszcze raz przepraszam. -Musze troche odpoczac. Czy jest cos pilnego? -Nie - sklamal. - Nic szczegolnego. Zadzwonilem, zeby sie dowiedziec, jak sie czujesz. -Niech bedzie. Zadzwonisz do mnie rano? -Oczywiscie. -Dzieki. Musze sie polozyc, nim flurazepam przestanie dzialac. -Spij do... Ciagly sygnal w sluchawce nie pozwolil mu skonczyc. W krytym gontem ranczu, wynajetym przez Zacka od agencji nieruchomosci Pine Bough, powietrze milo pachnialo palonym od dziesiatek lat drewnem. Byla pierwsza w nocy. Zack, siedzac w wytartym fotelu obok wygaslego kominka, popijal z kubka herbate i czekal, drapiac bezwiednie Cheapdoga w jego ulubionym miejscu za uchem. Frank poprosil go o rozmowe, obiecujac, iz zaraz przybedzie, lecz Zack wiedzial, ze brat stosowal wlasna miare czasu, ktora byla rozna od powszechnie przyjetej. W rzeczy samej nie bylo istotne, kiedy sie zjawi. Zack byl zbyt zbulwersowany wydarzeniami wieczoru, by zasnac. Nurtujace go rozczarowanie, gniew i frustracja byly dziwnie podobne do tamtych z okropnej nocy, kiedy Connie poinformowala go o swojej ostatecznej decyzji zerwania narzeczenstwa i rezygnacji z przeprowadzenia sie z nim do New Hampshire. -Nie tak mialo byc, Cheap - powiedzial do psa. - Wyobrazalem sobie, ze tu bedzie calkiem inaczej. Kusila go mysl, zeby sie spakowac i wyjechac - zaladowac rzeczy do kampera i wrocic do Bostonu. Szpital komunalny z calym swoim harmidrem i niedofinansowaniem mial przynajmniej dusze. Nie mial innego celu procz niesienia pomocy chorym i cierpiacym pacjentom, ktoremu sluzyl zespol pielegniarek, laborantow i lekarzy - ludzi z prawdziwym powolaniem. Przestal o tym myslec, kiedy uslyszal na podjezdzie chrzest zwiru pod kolami porsche brata. Mial dlug wobec Suzanne, gor, Guya, Toby'ego Nelmsa i tych wszystkich Stacy Mills, ktore jeszcze spotka w zyciu. Nie wolno mu bylo zostawic rzeczy w tym stanie. Wizyta Franka byla krotka. Zaczal mowic, nim jeszcze zamknely sie za nim siatkowe drzwi. -Wrobiles mnie dzis, Zack - rzekl bez tchu. - Wrobiles mnie na amen. -Usiadz, Frank. Napijesz sie czegos? Piwa? Herbaty? W tym momencie poczul zapach whisky i zauwazyl czerwonawy odcien kacikow oczu brata. -Niczego, do cholery, nie potrzebuje, procz odrobiny lojalnosci i pomocy ze strony brata - odparl Frank, nie zamierzajac usiasc. - Dobra pielegniarka zrezygnowala z pracy; ojciec, ktory na domiar zlego jest przewodniczacym rady szpitala, wsciekl sie, a przewodniczacy mojego personelu chce mnie zastrzelic, nie mowiac o tym, co zamierza zrobic z toba. Gratuluje ci, Zachary. Tyle sukcesow w ciagu jednego wieczoru. -Powiedziales swoje, Frank. Juz ci lepiej? -Nie, do diabla! Wcale mi nie jest lepiej. Norman ma racje. Od chwili kiedy wrociles, sa z toba same klopoty. W szpitalu grasz role Lancelota, podwazasz moj autorytet, krytykujesz polityke Ultramed, a do tego flirtujesz z moja zona. -To smieszne, Frank. Jestes pijany. Na razie zostawmy to i pogadajmy rano. -Pogadamy teraz - ucial Frank. Slyszac jego ton, Cheapdog warknal ostrzegawczo, obnazajac za firanka kudlow na pysku swoje zeby. Zack obejrzal sie nan, lecz nie zareagowal. Biorac pod uwage stan Franka, Cheapdog byl pewnym zabezpieczeniem przed powazniejsza bojka a Frank nie wiedzial, iz pies w rzeczywistosci jest tchorzliwy. -Niech bedzie - powiedzial ze znuzeniem. - Rozmawiajmy, jak chcesz. Frank chodzil tam i z powrotem po pokoju, zaciskajac i rozwierajac dlonie i za kazdym razem wycierajac je o spodnie. -Od kiedy upadles na stoku i ja pojechalem zamiast ciebie do Kolorado, czekales na okazje, zeby wrocic i mnie zniszczyc. Siedziales na trybunach, krzyczales i oklaskiwales mnie wraz z innymi, a w duchu nienawidziles mnie za to, ze nie potrafiles utrzymac sie na nartach... -Frank, to absurd. Oceniwszy dokladniej, ile Frank musial wypic, Zack postanowil jedynie siedziec i sluchac. -Mowilem im, ze wszystko uklada sie doskonale - grzmial dalej Frank. - Powiedzialem, ze nie trzeba nam zadnego cholernego neurochirurga, a zwlaszcza ciebie. Powiem ci cos, Zack. Probowali sie ze mna zmierzyc rozni stuknieci, wieksi twardziele niz ty. I gdzie oni teraz sa? Podszedlszy do Zacka, podsunal mu pod nos palec. Zack spostrzegl katem oka, ze Cheapdog znow zesztywnial. -Posluchaj, co ci teraz powiem i dobrze to zapamietaj - rzekl Frank. - Albo to sie wszystko zmieni, albo stad wylecisz. Zbyt ciezko pracowalem, by urzadzic ten szpital tak, jak sobie zaplanowalem, zeby pozwolic komukolwiek to spieprzyc - zwlaszcza komus, kto od dwudziestu lat jest przewrazliwiony. Wylacz sie, przestan napuszczac na mnie personel, Sedziego i Lisette, bo przysiegam, ze spadne na ciebie jak tona cegiel. Nie czekajac na odpowiedz, zakrecil sie na piecie i wypadl z domu. Moment pozniej porsche z rykiem zniknelo w glebi alejki. Zack siedzial w tepym oszolomieniu. Wypadek na nartach przed dwudziestu laty, niespelniona milosc szkolna, czy Frank byl tylko pijany i zmeczony, czy rzeczywiscie pomylony? Przestan napuszczac na mnie personel. W normalnych warunkach takie ostrzezenie byloby w ogole niepotrzebne, lecz w obecnej sytuacji nie brakowalo czasu na pertraktacje. Osmioletni chlopiec byl na najlepszej drodze do utraty zmyslow lub nawet smierci, a ktos w Ultramed-Davis - swiadomie czy nie - do tego doprowadzil. Zack spojrzal na zegarek. Bylo po drugiej. Poszedl do sypialni, zabrawszy ze soba ksiazke z krzyzowkami - najlepszy srodek nasenny. W obecnym stanie rzeczy najbardziej potrzebowal snu, gdyz nie zwazajac na ostrzezenie Franka, mial zamiar poszukac odpowiedzi na kilka pytan. Pierwszej z nich mogl mu udzielic za niecale siedem godzin Jack Pearl. Rozdzial 20 W slangu chirurgow bostonskiego szpitala komunalnego nie mowilo sie o zmeczeniu, tylko o dochodzeniu do sciany. Sciana byl moment, kiedy lekarz przestawal wydajnie funkcjonowac. Niektorzy, po wieloletnim treningu, potrafili dojsc do samej sciany, a nawet -podpierajac sie kofeina i wykorzystujac napiecie nerwowe - po przekroczeniu jej dalej operowac. Kiedy o 6.45 radiowy budzik wlaczyl sie na dwoch ostatnich zwrotkach Au Clair de la Fontaine w wersji a cappella, Zack pamietal jeszcze zmieniajace sie na wyswietlaczu zegara kolejne liczby oznaczajace godzine - trzy, cztery i piec. Lampka na stoliku nocnym dalej sie palila, ksiazka z kilkunastoma rozwiazanymi krzyzowkami sposrod stu trzydziestu spoczywala na jego piersi, a palce trzymaly olowek. Z drugiej strony pokoju Cheapdog stal na tylnych lapach przy oknie - z przednimi opartymi na parapecie - i machal gwaltownie ogonem, gotow do porannej akcji w ogrodzie. To nie tak mialo byc. Po przebudzeniu Zack od razu pomyslal o tym samym, co kiedy zasypial. Rada powiernicza... odkupienie szpitala... wytyczne czasu hospitalizacji... polityka, kogo przyjac do szpitala, a kogo nie... wrogowie... sprzymierzency... syndykaty nieruchomosci... Zloty Krag... zazebiajace sie zarzady... Myslal o tym, jakby nie dosc mu bylo codziennych stresow i obciazen, wynikajacych z samego charakteru pracy w szpitalu. Przyszlo mu do glowy, iz byc moze wszystkiemu nie jest winien ani Frank, ani Sedzia, ani Norman, ani nawet Ultramed, tylko jego wlasna naiwnosc - poczucie poslannictwa, idealistyczne podejscie do sztuki leczenia. Moze to nalezalo zracjonalizowac. Wyczerpany psychicznie i fizycznie, poszedl do lazienki ogolic sie i wziac prysznic, zatrzymal sie po drodze, by wyciagnac zza ucha Cheapdoga monete i wypuscic go na dwor. Czul, ze za pare godzin dojdzie do sciany. W archiwum Ultramed-Davis byla tylko jedna pracownica. Majac trzydziesci minut do spotkania z Jackiem Pearlem, Zack postanowil jeszcze raz przestudiowac karte Toby'ego Nelmsa. Choc czul sie jeszcze otepialy i przygnebiony wydarzeniami ostatniej nocy, ranek natchnal go swieza energia. Wypusciwszy Cheapdoga, pojechal do szpitala droga ktora wiodla obok rozleglego pola lilii tygrysich, lawendy i rudbekii. Annie Doucette nigdy nie zapominala ustawic kazdego dnia swiezych kwiatow na stole jadalnym i na kominku w domu Iversonow. Teraz, kiedy byla w szpitalu, rodzina starala sie jej zrewanzowac. Zbierajac wielki bukiet, bawil sie wymyslaniem dedykacji, ktore powinny sie znalezc na kartach dolaczonych do kwiatow dla Annie. Annie - z najszczerszymi przeprosinami, Ultramed... Annie - mojej chwilowej pacjentce -jako zadoscuczynienie za atak serca, ponizenie i zlamane biodro, Don, tymczasowy lekarz. W przeciwienstwie do normalnego chaosu wczesnych porannych godzin w szpitalu, na OIOM-ie bylo cicho i spokojnie. Annie byla nieco ospala po lekach przeciwbolowych, ktore jej podawano z powodu biodra, ale kiedy haldol wyparowal z jej organizmu, okazala sie w pelni swiadoma i nawet odrobine przekorna. Opowiadala ze szczegolami o swoim synu, wnukach i rodzinie Zacka, natomiast nie pamietala niczego z trzydziestu szesciu godzin poprzedzajacych jej upadek. Co chwile za to powtarzala, ze nie pozwoli sie wyslac do domu opieki na "pewna smierc". Slaba wiedza kardiologiczna Donalda Normana okazala sie, przynajmniej w tym stadium, wystarczajaca i choc stan serca Annie byl niestabilny, to jednak nie krytyczny. Zack wyszedl od niej z przeswiadczeniem, iz jesli jakakolwiek osoba w jej wieku jest w stanie przejsc tak ciezka operacje, to ta osoba bedzie na pewno Annie Doucette. Archiwistka, bystra, mloda brunetka, bedaca w ostatnich miesiacach ciazy, ucieszyla sie z jego towarzystwa. Poprosil o karte Toby'ego i zabral ja do jednego z kilku poodgradzanych sciankami z laminatu boksow. Papierowa teczka, ktora odlozyl na bok, zawierala zgromadzone przez niego wczesniej opisy komplikacji wyniklych z zastosowania tych samych srodkow znieczulajacych, ktore zaaplikowano chlopcu. Zaden z tych opisow nie pasowal do osobliwego stanu Toby'ego. Przeczytal dokladnie wszystkie zapisy w karcie. W zyciorysie chlopca nie bylo nic szczegolnego; historia zdrowia sprowadzala sie do typowych chorob wieku dzieciecego i szczepien; kompleksowe badanie organizmu nie wykazalo odchylen od normy - z wyjatkiem uwieznietej przepukliny pachwinowej. W uwagach dotyczacych znieczulenia i operacji nie dostrzegl nic frapujacego... tylko uwaga pielegniarki z sali pooperacyjnej brzmiala: "Pacjent przywieziony z sali operacyjnej calkowicie przytomny i usmiechniety, funkcje zyciowe normalne, brak zaburzen oddechu, zrenice rowne i reagujace, pluca czyste". Absolutnie niezwykle. Zack przeczytal uwage raz, a potem drugi. Toby przebywal w sali pooperacyjnej niecale trzydziesci minut Poprosil o karte Suzanne. Srodki znieczulajace i dawki, proporcjonalne do masy ciala, byly takie same jak u Toby'ego, jak rowniez uwagi pielegniarki. Czas pobytu w sali pooperacyjnej: czterdziesci piec minut. W umysle Zacka zaczela kielkowac mysl. Spojrzal na zegarek. Zostalo mu trzynascie minut do spotkania z Pearlem. -Przepraszam - zawolal do archiwistki - czy te wszystkie dane sa w komputerze? -Z ostatnich pieciu lat - odparla, przerywajac lekture romansu historycznego. - Zdaje sie, ze pracuja nad wprowadzeniem dodatkowo pieciu jeszcze wczesniejszych. -Gdybym na przyklad potrzebowal wykazu wszystkich pacjentow operowanych w ciagu ostatnich trzech lat na pecherzyk zolciowy? -To zaden problem. Usuniecie pecherzyka zolciowego jest oznaczone numerem trzy tysiace dziewiecset osiemdziesiat dwa, jesli sie nie myle. -Czy mozna wyselekcjonowac operacje, przy ktorych anestezjologiem byl doktor Pearl? Kobieta zajrzala do swojego informatora. -Doktor Jack Pearl, lekarz, dziewiecset czternascie. Wydruk zajmie mi minute, ale odszukanie wszystkich kart troche potrwa. - Poklepala sie po brzuchu. Jak pan widzi, chodzimy teraz we dwoje. -Ostatni miesiac? -Mam nadzieje, ze ostatnie dwa tygodnie. -Jezeli to mialoby pani sprawic klopot... -Alez nie. Oboje potrzebujemy gimnastyki. -Przepraszam, ze jestem natarczywy, ale czy moglbym choc kilka otrzymac zaraz, a potem wroce, powiedzmy, za godzine i przejrze pozostale? -Jasne. Tak wczesnie rano nie ma tu zbyt wielkiego ruchu. Usiadla przy komputerze, wprowadzajac polecenia. Do osmej trzydziesci Zack skserowal dziewiec kart sposrod trzydziestu jeden. Wlozyl odbitki do swojej teczki i obiecal wrocic po reszte. Podekscytowanie sprawilo, iz mimo braku snu umysl mial wyostrzony. Nie znalazl jeszcze definitywnego potwierdzenia swojego podejrzenia, ale juz wiedzial, czego powinien szukac. Jesli Jack Pearl podjal przed przybyciem Zacka jakikolwiek wysilek, by uprzatnac swoj gabinet, to nie bylo widac rezultatu. Male pomieszczenie bez okien pomiedzy salami operacyjna i pooperacyjna bylo zawalone czasopismami i kawalkami papieru. W powietrzu unosil sie ciezki zapach dymu papierosow i kawy. Na biurku staly dwie w polowie napelnione popielniczki, w jednej z nich spoczywal kopcacy sie niedopalek, procz tego wszedzie lezaly otwarte paczki chusteczek. Pearl siedzial za biurkiem w zielonej, wymietej koszulce polo, niemal niewidoczny za sterta przedrukow, artykulow i notatnikow. Reka, ktora wyciagnal na powitanie, byla chuda i blada jak u nieboszczyka. Przyczyna, dla ktorej wybredny Frank zaangazowal takiego czlowieka, nawet przy jego najlepszych kwalifikacjach, wydala sie Zackowi zastanawiajaca. -Jak widze - powiedzial Pearl, glosem bedacym zadziwiajacym skrzyzowaniem glosu Petera Lorre'a z glosem chyba Carol Charming - ty tez jestes rannym ptaszkiem. -Raczej wczesnopopoludniowym - odparl Zack. - Dzieki za znalezienie dla mnie czasu. -Drobiazg. Chcesz kawy? W korytarzu jest automat. -Nie. W kazdym razie dziekuje za propozycje. Zack zauwazyl poplamiony ekspres, wsuniety w glab polki, lecz nigdzie nie bylo filtrow ani kawy. -A zatem, Iverson, czemu zawdzieczam twoja wizyte? Co dwadziescia, trzydziesci sekund pociagal nosem. Rozdusiwszy niedopalek w popielniczce, powrotnym ruchem reki wlozyl do ust nowego papierosa. Byl w nieustannym ruchu - grzebal wsrod papierow na biurku, palil i co chwila wycieral nos. Mial w sobie pewien element zniewiescialosci. Choc juz sie znali, a po operacji Suzanne krotko z soba rozmawiali, to bylo ich pierwsze spotkanie na gruncie zawodowym. Mimo panujacego balaganu gabinet sprawial wrazenie sterylnego. Na scianach brakowalo dyplomow i swiadectw, na polkach nie bylo fotografii i pamiatek. Niski mezczyzna byl intrygujaca postacia, lecz Zack porzucil zamiar wstepnej rozmowy, nawet niewinnego zapytania o jego wyksztalcenie zawodowe. Nic w osobowosci Pearla nie zachecalo do rozmowy towarzyskiej. -Chce z toba pogadac o pewnym przypadku - zaczal. -W porzadku, wal. -Chodzi o osmiolatka, Toby'ego Nelmsa. Rok temu Jason Mainwaring zoperowal mu uwieznieta przepukline. Ty podawales narkoze. -Nic mi nie swita - powiedzial Pearl. -Mam z soba ksero jego teczki. Zack podsunal mu kopie karty i poczekal, az Pearl ja przejrzy. -Wyglada na ciach i po krzyku. - Pearl zamyslil sie, po czym podniosl wzrok na Zacka. -Ciach i po krzyku. Czy to dobry dowcip? - Myslal jeszcze chwile. - Skoro ja go powiedzialem, to musi byc dobry. Nawet bardzo dobry. Jego smiech brzmial jak gdakanie kury. Zack usmiechnal sie, lecz nie przylaczyl do wybuchu wesolosci anestezjologa. -Czy pentothal i izofluran sa typowymi srodkami znieczulajacymi w takich przypadkach jak Toby'ego? -Dosc typowymi - odparl Pearl. - Czemu pytasz? -Coz... - Zack podrapal sie po podbrodku i po cichu policzyl do pieciu. - Mam podstawy przypuszczac, ze dzieciak podczas operacji nie byl pod narkoza. W oczach Pearla zapalila sie iskierka. -To smieszne! - warknal. -Mozliwe, choc mysle, ze w istocie tak bylo. Pamieta szczegoly operacji, ktorych w zadnym wypadku nie powinien znac. Co gorsza od szesciu miesiecy przezywa ja na nowo. Twarz Pearla zrobila sie popielata. -Co? -Sni mu sie koszmar, w ktorym w przerazajacy, znieksztalcony sposob przezywa wlasna operacje. Mam wrazenie, ze jego przedoperacyjne leki splotly mu sie w glowie z jej rzeczywistym przebiegiem. Wydaje mu sie, ze zamiast przepukliny, wycina mu sie penisa i jadra. Ten koszmar sie powtarza, a w dodatku chlopiec za kazdym razem czuje bol. Pamieta dokladnie kazde ciecie. -To... to niemozliwe. -Czy rzeczywiscie? -Naturalnie. - Widac bylo, ze Pearl jest zdenerwowany. Zaciagnal sie dymem, po czym wytarl nos. - Klamie albo... albo naogladal sie telewizji. -Nie wydaje mi sie, Jack. Jego rodzice sa innego zdania. Sa o krok od pozwania szpitala i o ile wiem, ciebie i Mainwaringa tez. -A ty ich do tego zachecasz? -Nie, do diabla. Wprost przeciwnie. -Dzieki Bogu choc za to - mruknal Pearl. -Chce natomiast znac przyczyne. Po to tu przyszedlem. Dzieciak strasznie cierpi. Prawde mowiac, powoli umiera. Pearl gwizdnal cicho przez zeby. -Coz - rzekl. - Niewiele moge ci pomoc. Wiem tylko z cala pewnoscia ze to nie ma nic wspolnego z narkoza. Asystowalem przy tysiacach operacji, podajac pacjentom dokladnie to samo co chlopcu i... i nic podobnego nigdy sie nie zdarzylo. Ani razu. -Albo o tym nie wiesz - zauwazyl Zack. Twarz Pearla nabrala dziwnego wyrazu. Zack probowal do niej dopasowac rozne prawdopodobne warianty. Czy to byla oznaka gniewu? Arogancji? Troski? Pozycja obronna? Nic z tego nie pasowalo, a jednak jego mina cos zdradzala. Zack byl tego pewien. Ten czlowiek byl... byl jaki? -Sluchaj, Iverson... - Pearl rozdusil papierosa i zalozywszy rece, oparl je na biurku. Przestal sie wiercic, jego wzrok nie byl juz rozbiegany. - ...Chcialbym ci pomoc, wierz mi. Chcialbym pomoc temu dziecku, ale nie mam w tej sprawie nic do powiedzenia. Otrzymal wyprobowana narkoze, a operacja przebiegla bez komplikacji. Z mojej strony to wszystko. Jesli chcesz znalezc przyczyne, powinienes pojsc w innym kierunku, rozumiesz? W tym momencie Zack zrozumial. Miesnie mu sie napiely. Ogarnelo go znajome uczucie - zupelnie jakby byl na stromej scianie, i szukajac mozolnie chwytow i stopni, nagle znalazl doskonala prosta sciezke. Pearl tylko udawal zatroskanie i uczynnosc, a w istocie byl przerazony - twarz mial blada ze strachu. Im bardziej wysilal sie, by okazac spokoj i pewnosc siebie, tym bardziej wewnetrznie sie skrecal. Cos tu smierdzialo. Noz Zacka trafil w nerw - trzeba bylo teraz powiercic. -Jedna rzecz mnie interesuje, Jack - powiedzial. - Kiedy Suzanne Cole przewozono do sali pooperacyjnej, byla calkowicie przytomna. W karcie Toby'ego Nelmsa pielegniarka zapisala takie same uwagi. Jak ty to robisz? Pearl wzruszyl ramionami. -Po prostu dbam o moich pacjentow. Czesciej niz inni anestezjolodzy monitoruje funkcje zyciowe, po to by utrzymac poziom uspienia na granicy przytomnosci. Reaguje na przyspieszenie pulsu lub wzrost cisnienia odpowiednim zwiekszeniem dawki gazu. Do tego trzeba doswiadczenia i umiejetnosci. -W takim razie dlaczego wykorzystujesz swoje doswiadczenie i umiejetnosci tylko przy operacjach Mainwaringa? Reka anestezjologa powedrowala ku paczce papierosow, lecz cofnela sie w pol drogi. O ile jeszcze przed paroma minutami byl w ciaglym ruchu, o tyle teraz siedzial sztywno. -To nieprawda. -Pielegniarki w sali pooperacyjnej mowia cos innego. Dowiedzialem sie od nich, iz pacjenci Mainwaringa wracaja z sali operacyjnej bardziej przytomni niz inni. -Iverson, do czego ty pijesz? Spokojnie, nakazal sobie Zack. Krok po kroku. Nie zrob bledu. -Sluchaj, Jack - powiedzial. - Nie chce nikomu sprawic klopotu. Chce tylko pomoc dzieciakowi. -Nie pomozesz mu, strzelajac do mnie. Idziesz... idziesz falszywym tropem. A swoja droga twoje insynuacje zaczynaja mnie wkurzac. Zack westchnal. -Poswiec mi jeszcze pare minut, a potem sie zmyje. Spojrz na te dane i powiedz, co o nich sadzisz. Gestem, ktory w zalozeniu mial byc teatralny, wyjal z teczki przygotowane wczesniej zestawienie i podsunal je Pearlowi. Ledwie rzuciwszy wzrokiem na papier, anestezjolog siegnal drzaca reka po papierosa. Jego gwaltowny oddech zgasil pierwsza zapalke, tak ze musial uzyc drugiej. -Co to ma byc, do cholery? - zapytal. -Nie udawaj, ze nie wiesz, Jack. To jest zestawienie z ostatnich dwoch lat dziewieciu przypadkow usuniecia pecherzyka zolciowego, przy ktorych asystowales. Zestawienie dwudziestu albo wiecej nastepnych jest w tej chwili przygotowywane, ale zaloze sie, ze potwierdzi to, co wynika z tej listy. Pearl byl wyraznie speszony. -To znaczy? -To znaczy, Jack, ze przy zachowaniu tej samej procedury i zastosowaniu tych samych - tak przynajmniej wynika z twoich adnotacji - srodkow znieczulajacych pacjenci Jasona Mainwaringa opuszczali sale operacyjna, sprawiajac wrazenie, jakby w ogole nie zostali uspieni, podczas gdy pacjenci Grega Ormesby'ego reagowali na taka sama narkoze normalnie. Porownaj czasy pobytu w sali pooperacyjnej. Pacjenci Mainwaringa opuszczali te sale od jednej do szesciu godzin wczesniej niz Ormesby'ego... Otrzymywali inne srodki, prawda, Jack? To nie bylo pytanie, tylko stwierdzenie faktu. -Chyba zwariowales - powiedzial Pearl, zwracajac mu karte. - Ci pacjenci otrzymali dokladnie to, co napisalem A teraz zabierz z soba te smieci i wynos sie. -Oczywiscie, Jack. Ale uprzedzam cie, ze nie zostawie tej sprawy. Pearl znow siedzial sztywno, z rekami zlozonymi na biurku. -Rob, co chcesz, Iverson. Nie bede sie martwil, bo w niczym nie zawinilem. Pierwszy raz od poczatku rozmowy Zack zaczal miec watpliwosci. Powiedzial otwarcie Pearlowi, ze chlopiec umiera, mimo to anestezjolog nie zmienil stanowiska. Czy mozliwe, ze za nieprzyjemna powierzchownoscia ukrywal sie potwor? A moze to on, Zack, mylil sie, podejrzewajac srodki znieczulajace? Moze mylil sie rowniez w ocenie calej sytuacji? Jeszcze przed chwila odpowiedz na te pytania wydawala sie znajdowac na wyciagniecie reki. Teraz zas... -Jak chcesz, Jack - powiedzial, wstajac. - Wiesz, jak mnie znalezc, gdyby cos ci przyszlo do glowy. -Nie licz na to - odparl Pearl. - Musisz przeniesc swoje polowanie na inny teren. -On ma osiem lat, Jack. Pomysl o tym. -Wynos sie. Rozdzial 21 Frank Iverson kochal swoje porsche 911 miloscia znacznie przewyzszajaca uczucia, ktore zywil wobec jakiejkolwiek ludzkiej istoty, nie wylaczajac wlasnych dzieci. Wierzyl, ze istnieje miedzy nimi wiez duchowa - doskonaly czlowiek i doskonala maszyna, majacy identyczne cechy: styl, dynamike i szybkosc. Bywaly chwile takie jak w ow sloneczny poniedzialek po poludniu kiedy mial wrazenie, ze samochod wyczuwa jego nastroj i dopasowuje sie do niego. Z zamontowanym na dachu wykrywaczem radaru za czterysta dolarow, znajac ulubione kryjowki policji stanowej, pedzil autostrada numer szesnascie w strone Massachusetts, ledwo dotykajac kierownicy i wchodzac w zakrety z szybkoscia stu trzydziestu kilometrow na godzine. Telefoniczne zaproszenie od Leigh Baron, naczelnej dyrektor Ultramed, na spotkanie w restauracji Yankee Seaside na granicy stanow nadeszlo tego dnia rano, kilka minut po tym, jak Franie w wyniku kontaktu z Mama dowiedzial sie, iz na ogolnokrajowej liscie podskoczyl o dwie pozycje. Niewatpliwie w gre wchodzila propozycja jakiegos awansu, moze nawet na dyrektora regionalnego. Miejsce spotkania, polozone o dobra godzine jazdy od Bostonu, wybrala Leigh, ktora tam sie zatrzymala, by wziac udzial w seminarium na temat zarzadzania... tak przynajmniej powiedziala przez telefon Frankowi. A moze chodzi o cos jeszcze? - pomyslal z podnieceniem. W ciagu czterech lat ich znajomosci rudowlosa pieknosc dawala mu od czasu do czasu do zrozumienia, ze nie jest jej obojetny. Przy jego rosnacej pozycji w firmie moze wreszcie okazala sie gotowa. Jakaz bylaby cenna nagroda. Ksztalty jak u Annette Dolan, do tego pieniadze, wladza, a na dodatek inteligencja - w sumie najcenniejsze trofeum dla nowego dyrektora regionalnego. Dyrektor regionalny. Usmiechnal sie na te mysl. Zmiana przychodzila w sama pore. Wkrotce otrzyma pieniadze od Mainwaringa i skoncza sie nocne koszmary. Przestanie zonglowac szpitalnymi rachunkami, by ukryc cwiercmilionowy deficyt. Potrzebne mu bylo w najblizszym czasie zwiekszone pole dzialania na jakims stanowisku w New Hampshire lub Bostonie, by dokonac zamierzonych przedsiewziec. Polnocno-wschodni rejon nie byl wprawdzie najbardziej dochodowy dla Ultramed, jednak najszybciej sie rozwijal. Jako jego dyrektor Frank znajdzie sie w centrum uwagi korporacji. Firma opierala swoje plany rozwoju na prestizu, ktory mialy jej zapewnic uznane uczelnie medyczne, a w samej Nowej Anglii dziesiec sposrod nich nalezalo do najbardziej znanych na swiecie. Przed rokiem Ultramed niemal kupil szpital psychiatryczny znanego uniwersytetu. Sukces w otwarciu dla korporacji tych drzwi, zapewnial Frankowi bilet do przyszlosci. Jadac obwodnica wokol Portsmouth, a potem na poludnie w strone Newburyport przysiagl sobie, iz pierwsza rzecza o ktora zadba, kiedy wzrosnie w sile, bedzie pozbycie sie z Ultramed niejakiego Zachary'ego Iversona. Od czasu gdy zostal oskubany przy owym nieszczesnym interesie z ziemia nie popelnil wiekszych bledow zyciowych, jednak niewatpliwie najwiekszym bylo poddanie sie naciskom ze strony Sedziego i Leigh Baron, by sprowadzic Zacka z powrotem do Sterling. Skrecil z piskiem opon pod katem dziewiecdziesieciu stopni na droge wiodaca w strone oceanu. Zastanawial sie, czy nie uzaleznic przyjecia nowego stanowiska od zgody Leigh na pozbycie sie Zacka. Bedzie musiala na to przystac, inaczej go straci. Moze warto bylo wystapic z takim zadaniem - jesli nie dzis, to w najblizszej przyszlosci. Tak czy owak w nadchodzacych miesiacach bedzie mial w reku instrument nacisku. A instrument nacisku byl tym - jak lubil powtarzac Sedzia - o co zawsze toczyla sie gra. Dwupietrowy hotel Yankee Seaside, elegancki, a przy tym nie krzykliwy budynek w ksztalcie szerokiego V, stal na urwistej skarpie nad surowym wybrzezem. Frank wstapil do toalety obok recepcji, by sprawdzic w lustrze swoj wyglad, po czym obszerna spiralna klatka schodowa po szedl na drugie pietro. Nadzieja, iz wezwanie bylo towarzyskie, prysnela z chwila kiedy Leigh Baron otworzyla mu drzwi. Apartament oznaczony numerem 200 byl sala konferencyjna bogato wyposazona, z kominkiem i katem do rozmow po jednej stronie oraz owalnym stolem dla dziesieciu osob z drugiej. Za ogromnymi, panoramicznymi oknami rozciagal sie zapierajacy dech w piersi widok polnocnego Atlantyku. Leigh byla ubrana oficjalnie w lekki bordowy kostium i prosta jedwabna bluzke. Wspaniale, rudozlote wlosy zaczesala do tylu i zwiazala w ciasny wezel, do tego wlozyla okulary w szylkretowej oprawie, ktore czasem zastepowala szklami kontaktowymi. Mimo to ani uczesanie, ani stroj nie mogly zamaskowac jej wyjatkowej urody. Frank przyrzekl sobie, iz uczyni z niej swoja kochanke, jesli nie dzis, to w najblizszym czasie. -Jak sie masz, Frank - powiedziala, witajac go silnym usciskiem dloni, a zarazem ostrzegajac wzrokiem przed inna forma powitania. - Ciesze sie, ze mogles tak predko przyjechac. Majac metr siedemdziesiat wzrostu, byla o pietnascie centymetrow nizsza od Franka, lecz jej sylwetka i maniery wyrownywaly te roznice. Chlodne powitanie sprawilo, ze Frank stracil pewnosc siebie. -Zatelefonowalas, wiec sie stawilem - odparl, siadajac naprzeciw niej w kaciku do rozmow, przy marmurowym stoliku do kawy. - Piekne miejsce - dodal. -Dzieki. Nalezy do nas. -Do Ultramed? -Do filii, ktora sie nazywa Whiteside Travel Services. -Whiteside Travel? Nie wiedzialem, ze nalezy do Ultramed. -Niewielu o tym wie. Naprzeciwko drzwi, ktorymi wszedl, byly drugie. Mysl Franka krazyla wokol mozliwosci, ze prowadzily do sypialni. To by bylo w jej stylu, przemknelo mu przez glowe. Sztywne, formalne powitanie, potem slowo o jego ostatnim awansie w rankingu Ultramed, nastepnie propozycja objecia nowego stanowiska. Na koniec Leigh, dajac do zrozumienia, ze skonczyli rozmawiac o interesach, rozpusci wlosy. -Dobrze wygladasz, Frank - zaczela, krzyzujac swoje fantastyczne nogi i z rozmyslem poprawiajac spodnice. - Co slychac w Sterling? -Daje sobie rade - odpowiedzial ostroznie. - Moj brat sprawia mi nieco klopotow, ale z poparciem twoim i Ultramed opanuje sytuacje. -Zawsze popieramy naszych dyrektorow, zwlaszcza majacych takie osiagniecia jak ty. Przypuszczam, ze znasz nowe notowania, ktore przeslalismy do Mamy? Frank usmiechnal sie. Drugi etap scenariusza rozwijal sie zgodnie z przewidywaniem. -Powiedzialem ci, ze osiagne sukces - rzekl, czujac, iz wraca mu pewnosc siebie. -Nie, Frank - poprawila go. - To ja ci to powiedzialam, pamietasz? Chce ci wyrazic uznanie za to, co dla nas zrobiles, zwlaszcza ja, poniewaz pierwsza dostrzeglam twoje mozliwosci i uparlam sie, zeby cie zaangazowac. Twoj sukces jest moim sukcesem. A moj awans bedzie dla ciebie jeszcze wiekszym sukcesem, pomyslal. Mimo dzielacej ich odleglosci fala jej zapachu dotarla do niego, odbierajac mu zdolnosc koncentracji. Zostanie jej kochankiem - najlepszym, takim, jakiego jeszcze nie miala. -A teraz powiedz mi, co masz do zarzucenia swojemu bratu? -Och, nic takiego. - Zalowal, ze poruszyl ten temat przed zakonczeniem rozmowy o interesach. - Po prostu nie umie grac w zespole, krotko mowiac, nie pasuje do Ultramed. Od momentu przybycia do Sterling sie je zamet. -Na czym polega ten zamet? Chryste, daj sobie z nim spokoj. Wroc do rzeczy. Odjechal sto piecdziesiat kilometrow od Sterling, mimo to ten przeklety brat znow mu stanal na drodze. -Drobiazg, Leigh. Powiedzialem ci, ze dam sobie z nim rade. -Opowiedz mi o tym. Frank westchnal. -W porzadku. - Jak sobie zyczysz. Zack kloci sie bezustannie z innymi lekarzami. Robi wszystko, zeby podwazyc moj autorytet, i nie slucha niczyich racji. Uprzedzalem cie, ze beda z nim same klopoty. -Pamietam. -Zawsze byly z nim klopoty. Ale ja sie tym zajme. Natychmiast, kiedy tylko doprowadzimy do konca nasz interes. - Wskazal zamaszystym gestem na pokoj. - Wiesz, to mi przypomina pewien przytulny zajazd w Provincetown. Mysle, ze spodobalby ci sie. Spojrzenie Leigh stwardnialo. -Posluchaj uwaznie, co ci teraz powiem, Frank. W tej chwili nie jestem dla ciebie niczym innym niz Ultramed. Pracujesz dla mnie. Jesli nadal chcesz to robic, przestan myslec, jak by mnie rozebrac, i skup sie na przedmiocie naszego spotkania. -Ale... -Nic z tego, Frank. Wybij to sobie z glowy. Mam meza, z ktorym jestem szczesliwa, zrozumiano? Frank skinal potulnie glowa. -To dobrze. - Podala mu reke nad stolikiem. - Teraz usiadz wygodnie i przejdzmy do interesow, bo wyglada na to, ze masz klopoty. Slowa zabrzmialy dziwnie zlowieszczo. Frank poczul przykre ssanie we zoladku. -Jakie klopoty? - spytal. -Poslaniec przyniosl mi dzis rano ten list - powiedziala. - Poniewaz nic mi o nim nie wspomniales, domyslam sie, ze nic nie wiedziales. W chwili gdy Frank rozpoznal naglowek Sedziego, w jego glowie zabrzmialy dzwonki alarmowe. Nim skonczyl czytac, byl przerazony. Przebiegl wzrokiem dokument, po czym przeczytal go od nowa, tym razem dokladnie. Leigh miala racje, list byl dlan calkowitym zaskoczeniem. Audyt... Kiedy?... To jakas bzdura. Frank scisnal dlonmi skronie, probujac sie uspokoic, by moc sie skoncentrowac, zrozumiec, co sie dzieje i dlaczego. To czyste szalenstwo... cholerne nieporozumienie... Z odkupieniem szpitala sobie poradzi. Sedzia byl draniem, ale dysponowal tylko jednym glosem. Reszte rady, jednego po drugim, zdola z czasem przekonac. Ale dopoki Mainwaring nie sfinalizuje przedsiewziecia, nie mozna dopuscic do audytu. Za zadna cene! -Frank? ...To byl znow Zack. To cholerne spiecie z Normanem, ktore wzburzylo Sedziego i obrocilo go przeciw... Zaciskal zeby tak silnie, ze poczul bol w szczekach. ...Za kogo oni go, do cholery, uwazaja? -Frank, dobrze sie czujesz? -Co? Och, naturalnie. Jestem tylko wsciekly, nic wiecej. -Mnie tez sie to nie podoba. Nie domyslasz sie, z jakiej przyczyny twoj ojciec nie porozmawial z toba, zanim napisal ten list? Frank parsknal smiechem -Domyslam sie niejednej - odparl. ... Dyrektor regionalny... Leigh... perspektywy... instrument nacisku... wladza... Jechal na to spotkanie z takimi nadziejami, a wroci z niczym - najwyzej z bolem glowy. Pieprze ich, pomyslal z nienawiscia o ojcu i bracie. Pieprze ich obu. -Nie masz tu czegos do picia? - spytal. -Tylko kawe, Frank. Masz ochote? -Niech bedzie. Albo nie, juz nie... Wstal i podszedl do okna. Opuscil rece i raz po raz zaciskal dlonie. -Frank - powiedziala chlodno - uspokoj sie. Musimy wiedziec, czy mozna liczyc na to, ze dasz sobie z tym rade. Ultramed ma w tej chwili zbyt duzo do stracenia, zeby sie cofnac. Konkurencja czyha na nasz blad, zeby podburzyc przeciw nam nasze potencjalne nabytki, wiec nie szalej. Przewidywalismy taka ewentualnosc, kiedy twoj ojciec nalegal, zeby w umowie znalazl sie paragraf o mozliwosci odkupienia szpitala. Jesli sie nad tym zastanowic, to nic dziwnego. Lubi panowac nad sytuacja to w jego stylu. -Nie musisz mi o tym przypominac - powiedzial z gorycza nadal patrzac na Atlantyk. -Pytanie tylko, czy to jest prowokacja, czy rzeczywiscie zamierza walczyc. Jak uwazasz? Frank odwrocil sie od okna. -To blef. -A ta sprawa z wdowa po Beallieu? -To tez blef. Gdyby Beallieu mial jakies mocne dowody, wiedzialbym o nich duzo wczesniej. To sa gierki ojca, znam je od dziecka. -Dasz sobie z nim rade? -Tak, do diabla. Nie bedzie zadnego cholernego audytu. -Co? -Powiedzialem ci, ze zalagodze sprawe. Przeklal wlasna nieostroznosc, postanawiajac bardziej uwazac. -To jest sprawdzian - powiedzial. - Zbyt dobrze znam ojca. Nie doceniali go. Zack, Sedzia, a nawet Leigh. Zupelnie go nie doceniali i teraz sie przekonaja. Wszyscy sie przekonaja. Byl mlodszy i silniejszy od ojca, co wiecej byl jego pojetnym uczniem -Liczymy na ciebie. Chcemy, zebys zalatwil te sprawe przed zebraniem rady. -Zrobie t o. -Doskonale. Bede cie obserwowala. Zalezy mi, zebys to dobrze rozwiazal. Mysle, ze tobie tez powinno na tym zalezec. -Kiedy to sie wszystko skonczy - powiedzial lodowatym tonem Frank - chce, zeby moj pieprzony brat wylecial z Ultramed. Wylalbym go natychmiast, ale nie chce podejmowac zadnych dzialan, dopoki nie rozwiaze problemu z ojcem, gdyz wowczas Sedzia moglby zaczac dzialac. -Zgadzam sie z tym Musisz przede wszystkim opanowac sytuacje. Zmienila ton na lagodniejszy. -Sluchaj, Frank, jesli zalatwisz to gladko, dostaniesz nasze blogoslawienstwo na pozbycie sie brata, skoro tak ci na tym zalezy. Udowodnij, ze dasz sobie rade z ojcem, a wowczas twoje perspektywy w Ultramed stana sie nieograniczone. - Usmiechnela sie do niego. -Nieograniczone, Frank... -Rozumiem. -Doskonale. - Podniosla sie. - Chce byc informowana na biezaco o rozwoju wydarzen. - Wskazawszy na list Sedziego, dodala: - Nie lubie niespodzianek. -Rozumiem - powtorzyl. - Nie bedzie wiecej niespodzianek. -Jesli tak, to wroze ci wielka kariere w naszej korporacji. Kiedy zamknely sie za Frankiem drzwi apartamentu numer dwiescie, Leigh Baron odczekala jeszcze minute, po czym podeszla do dobrze zaopatrzonego barku i nalala sobie bourbona z woda. Nastepnie odwrocila sie do interkomu, stojacego dyskretnie na koncu stolu. -W porzadku, Ed - powiedziala. - Juz poszedl. Z wewnetrznego pomieszczenia wyszedl Edison Blair, naczelny dyrektor RIATA International. Wysluchal calej rozmowy przez interkom, a teraz skierowal sie prosto do barku. Dobiegal piecdziesiatki, lecz wygladal o dziesiec lat mlodziej; mial krotko ostrzyzone, piaskowego koloru wlosy, szczupla sylwetke i zwodniczo chlopieca twarz. Jego osobisty majatek, oceniany przez rozne zrodla na dwadziescia do trzydziestu milionow, byl w rzeczywistosci dwukrotnie wiekszy i rosl rownie szybko jak jego mloda korporacja. -Nieograniczone perspektywy. Podobalo mi sie to zakonczenie - rzekl. - Mysli, ze mowilas o sobie. -Wiem, ze tak mysli. Skorzystalam z wszystkich chwytow, dzialajacych na typy z Men 101. Nie ma w nim nic poza proznoscia. Na takich jak on nie trzeba kija, wystarczy marchewka. -Bede o tym pamietal. Wracajac do rzeczy: co myslisz o tym wszystkim? -Nie wiem. Mam pewne obawy. -Z sedzia Iversonem spotkalem sie tylko raz, ale z tego, co sie orientuje, to facet z charakterem. Blair nalal sobie kieliszek tequili Jose Cuervo Gold, po czym powachawszy ja wypil jednym haustem. -Zgadzam sie z toba - powiedziala Leigh - ale mysle, ze warto poczekac, zanim wyciagniemy nasze atuty. Kto wie, moze Frank zalagodzi sprawe. Jak dotad nas zaskakiwal, to znaczy wszystkich procz mnie. -Szczescie, ze nie mamy wiecej zaskakujacych facetow, ktorzy dla nas pracuja Leigh. Zatrudnianie dyrektora, ktory defrauduje cwierc miliona dolarow, nie jest najlepszym sposobem prowadzenia interesow. -Daj spokoj, Ed. Wiesz dobrze, ze od tego czasu zarobil dla nas dziesiec razy wiecej, a nasi ksiegowi nie doliczyli sie nawet jednego brakujacego centa poza tamta suma. Wnioskuja z prowadzonej przez niego ekwilibrystyki finansowej, iz chce zyskac na czasie, zeby zwrocic pieniadze. Jestem tego samego zdania. Tak czy inaczej nasz as jest w trudnym polozeniu. -Wiec jeszcze poczekamy? -Poczekamy. -Leigh, nie chcialbym, zebysmy stracili ten szpital. -Nie stracimy go, mozesz mi zaufac. Edison Blair spojrzal jej gleboko w oczy. -Ufam ci - powiedzial. Rozdzial 22 Zycie Jacka Pearla uplywalo pod znakiem rozczarowan i klopotow. Odkad siegnal pamiecia zawsze byl outsiderem Przede wszystkim zas cierpial na bezsennosc - chorobliwa wrodzona bezsennosc. W dziecinstwie otrzymywal bure od rodzicow, gdy znajdowali go o czwartej rano w piwnicy, bawiacego sie "Malym chemikiem". Pozniej w tym samym dniu bywal karany odeslaniem ze szkoly do domu za zasypianie w klasie. Stan jego zdrowia powodowal, ze o malo nie usunieto go ze szkoly, do czego niewatpliwe by doszlo, gdyby nie fakt, ze dzieki ilorazowi inteligencji sto szescdziesiat byl najlepszym uczniem. Dodatkowym zrodlem klopotow Pearla byly stopniowo rozwijajace sie w nim sklonnosci homoseksualne, choc nawet w nich byl outsiderem, przedkladajac znacznie mlodszych od siebie chlopcow i ich zdjecia nad bardziej ryzykowne zwiazki. Na uniwersytecie zaden z dzielacych z nim pokoj w akademiku kolegow nie wytrzymywal wiecej niz pare tygodni z powodu jego dziwacznego rytmu biologicznego i poglebiajacej sie melancholii. Sciany pokoju byly udekorowane plakatami i zdjeciami jego idoli: Napoleona, Dickensa, Edisona, Churchilla, Kafki i Prousta. Jak odkryl jeden z psychoterapeutow Pearla, zaden z nich nigdy nie przespal normalnie calej nocy. Poswiecenie sie Pearla anestezjologii bylo ironia losu, a opracowanie przez niego serenylu, bedacego kwintesencja idei poszukiwan czynnika wywolujacego sen, bylo ironia losu do kwadratu. Historia serenylu zaczela sie przed laty w wiosce Iquitos, polozonej w peruwianskiej dzungli w gornym biegu Amazonki, gdzie Pearl przez szesc miesiecy przebywal z misja medyczna po rezygnacji ze wspolpracy z kolejnym szpitalem. Wkrotce po przybyciu ulegl fascynacji lekami uzywanymi przez tubylcow, a zwlaszcza pewnym alkaloidem stosowanym przez mistycznych "doktorow" w celu wywolania u pacjentow oczyszczajacego stanu glebokiej hipnozy. Chwila, gdy po raz pierwszy stal sie swiadkiem niewiarygodnego dzialania owej substancji, nadala cel i sens jego zyciu. Dwa lata zmudnych analiz pozwolily mu wypreparowac z alkaloidu aktywny skladnik, a zmodyfikowanie jego skladu doprowadzilo do syntezy serenylu - srodka znieczulajacego o jedynej w swoim rodzaju budowie, rownie doskonalego jak jego chemiczny prekursor. Pierwszy raz serenyl zostal zaatakowany - pierwszy raz od wymyslenia jego zastosowania, dokonania syntezy, opatentowania i wyprobowania dawek na pacjentach poddanych zabiegom operacyjnym. Byla piata rano. Godzine wczesniej Pearl ostatecznie zrezygnowal z prob zasniecia i zaparzyl sobie kawy. Z dwudziestu czterech godzin, ktore uplynely od spotkania z Zackiem, przespal nie wiecej niz dwie. Wrocily dawne, znajome uczucia samotnosci i wyizolowania -uczucia, nad ktorymi w miare dobrze panowal od chwili przybycia do Sterling. Gdy pierwszy brzask jutrzenki zarozowil niebo nad dolina Pearl owinal sie kocem i przespacerowawszy sie po mokrym od rosy ogrodku, usiadl na drewnianym krzesle. Zastanawial sie, czy nie wziac pigulki nasennej. Po wyjezdzie Mainwaringa do Atlanty nie przeprowadzono wielu operacji, tak ze wystarczal drugi chirurg i pielegniarka anestezjolog. Mogl zatelefonowac, ze jest chory i zazyc pareset miligramow seconalu. Od lat nie bral zadnych srodkow oszalamiajacych - nienawidzil utraty samokontroli - ale moze tym razem nalezalo to zrobic. Czul sie wyczerpany intensywnym mysleniem nad zarzutami postawionymi przez brata Franka. Probowal goraczkowo ocenic rozmiar zagrozenia i doszukac sie bledow w rozumowaniu Zacka, lecz nie udawalo mu sie ich znalezc. Zapalil piatego papierosa w ciagu ostatniej godziny, poszukal wokol siebie paczki chusteczek, a nie znalazlszy jej, wytarl nos rogiem koca. Dlaczego, do cholery, tak jest, pomyslal, iz za kazdym razem, gdy zycie zacznie sie don choc odrobine usmiechac, musi sie zjawic cos lub ktos, kto mu to spieprzy? Dlaczego? Najbardziej irytujace bylo to, iz od samego poczatku dostrzegal pewne ryzyko i podzielil sie obawa ze swoimi partnerami - ostrzegl ich, ze jego wynalazek - nadzwyczajnie skraca czas powrotu do przytomnosci. Najwartosciowsza cecha serenylu byla zarazem jego slabym punktem, natomiast nie przynosil zadnych niekorzystnych efektow ubocznych, ktore by go wyroznialy sposrod pozostalych srodkow znieczulajacych, wziewnych czy dozylnych. Pearl zaproponowal nawet swoim partnerom zastosowanie serenylu przy operacjach dokonywanych przez innych chirurgow, tak by w razie ewentualnych klopotow mozna bylo zrzucic wine na ich bledy, a nie na srodek. Jednak Frank i Mainwaring stanowczo zazadali zachowania pelnej tajemnicy, a nawet wysmiali jego obawy, ze znajdzie sie w Ultramed-Davis ktos wystarczajaco bystry lub dociekliwy, by polaczyc z soba fakty. Nie wzieli pod uwage Zachary'ego Iversona. Pearl czul, ze zbudowany przezen gmach zaczyna sie zawalac. Lata niepowodzen rozwinely w nim szosty zmysl, ktory pozwalal mu wyczuwac niebezpieczenstwo na odleglosc. Powinien byl zatelefonowac do Franka natychmiast po wyjsciu Zacka. Chcial jednak miec troche czasu, zeby pomyslec - nie o zabiegach wyciecia pecherzyka zolciowego, ktore Zack wzial pod lupe, ani o nastepstwach ewentualnego ujawnienia serenylu - lecz o tym, jakie jest prawdopodobienstwo, ze Toby Nelms cierpi z powodu niedoskonalosci wynalazku. Serenyl byl zyciowym osiagnieciem Pearla - zadoscuczynieniem za udreke i chaos jego dotychczasowej egzystencji. Nie mogl miec najmniejszej wady. Mial pisemna obietnice Mainwaringa, iz jego praca w Sterling doczeka sie rozglosu. To, ze Frank Iverson przyrzekl mu sowite wynagrodzenie za jego wynalazek, podczas gdy inni grozili mu wniesieniem oskarzenia za sama prace nad nim, bylo rzecza przyjemna niemniej drugorzedna. Oczywiscie mial swiadomosc, co przyznawal niechetnie, ze Frank zatuszowal jego sprawki z przeszlosci, szczegolnie ryzykowny zwiazek z synem pewnego polityka w Akron. Jednak gdyby nie ta obietnica Mainwaringa, nawet perspektywa wydobycia sie z tamtych klopotow nie sklonilaby go do przeniesienia sie do takiego miejsca jak Sterling, nie mowiac o podzieleniu sie patentem na serenyl. Na to ostatnie byl zmuszony sie jednak zgodzic. Doszedl do wniosku, iz chcac nie chcac, musi porozmawiac z Frankiem o jego bracie i Tobym Nelmsie. Mimo wnikliwych obserwacji pacjentow pod katem wystepowania objawow nerkowych oraz zaklocen czynnosci watroby i pluc, nie odkryli zadnych dzialan niepozadanych serenylu. Pearl wiedzial, ze nieprzeprowadzenie dlugoterminowej obserwacji bylo karygodnym niedbalstwem, lecz przeciez serenyl az do dzis spisywal sie bez zarzutu. W tej chwili musi dac do zrozumienia wspolnikom, iz popelnili blad, ktory dzieki Bogu nie zakonczyl sie tragicznie. Nalezalo sie cofnac i rozpoczac takie badania, jakie powinno sie bylo prowadzic od poczatku. Wystarczylo zadzwonic do okolo stu pacjentow, ktorzy zostali poddani znieczuleniu serenalem, zeby Pearl mogl z duzym prawdopodobienstwem okreslic, czy zaburzenia wystepujace u Toby'ego Nelmsa istotnie spowodowal nowy lek. Gdyby okazalo sie, ze tak i gdyby wykryto podobne objawy u jeszcze jednego pacjenta, Pearl mogl naprawic blad. Znal kazda czasteczke leku. Gdyby tylko dano mu szanse. Wstal i zaczal nerwowo krazyc po ogrodku, nie zauwazajac, ze jego plocienne tenisowki przemokly od rosy. Na Mainwaringa mial wplyw. Byli w pewnym sensie uzaleznieni od siebie. Chirurg byl wynioslym, dobrze sytuowanym sukinsynem, ktory jednak raczej szczekal, niz gryzl. Majac na uwadze dobro swojej firmy, bedzie prawdopodobnie chcial rozwiazac problem, zanim zakoncza wspolne przedsiewziecie. Pearl rzucil niedopalek na trawnik i drzacymi rekami zapalil nastepnego papierosa. Bal sie Franka Iversona. Odkad siegal pamiecia gdziekolwiek mieszkal i cokolwiek robil, wszedzie spotykal takich Frankow Iversonow. Poszturchiwali go na szkolnym boisku i brzydko przezywali; posylali swoich fagasow, zeby podstawiali mu nogi, a sami patrzyli z boku ze swoimi dziewczynami, nasmiewajac sie z jego podrapanych kolan i lokci; w pozniejszych latach rzucali mu klody pod nogi i ze w ich - instytucjach nie ma miejsca dla "takich jak on". I choc ten Frank Iverson pomogl mu, wyciagajac z trudnej sytuacji, Pearl dobrze wiedzial, ze nie mozna mu ufac i ze tylko dzieki serenylowi ten czlowiek mu pomaga. Przez prawie dwa lata ich praca przebiegala bez najmniejszego problemu. Trzeba bylo teraz dyplomatycznie przekonac Iversona, ze nalezy sie wstrzymac ze sprzedaza serenylu. Jakie znaczenie mialo pare tygodni, czy nawet miesiecy, w porownaniu z korzyscia dla medycyny? Frank powinien to zrozumiec. Zrozumiec. Pearl zadrzal na mysl o tym, do czego to sie sprowadzalo. Jedna z najmniej przyjemnych prawd, ktorych doswiadczyl w zyciu, bylo to, iz Frankowie Iversonowie nigdy nie rozumieli ludzi takich jak on i rzeczy, ktore byly dla nich wazne. Do czasu kiedy Iverson powinien przybyc do biura, pozostalo jeszcze kilka godzin. W tym czasie Pearl nie mial nic do roboty, natomiast bardzo potrzebowal odprezenia. Wrocil do domu i odsunawszy metalowa klape, wszedl do piwnicy wynajmowanego bungalowu. Pojedyncza gola zarowka zwisajaca z sufitu, oswietlala niewykonczone, zakurzone wnetrze. Wydobyl srubokret ze skrzynki z narzedziami, po czym uklakl za piecykiem olejowym i podwazyl luzny segment w scianie z pustakow. Gdy tylko wprowadzil sie do tego domku, od razu sporzadzil skrytke. Odsunawszy na bok kilkadziesiat ampulek serenylu i notes z opisem jego syntezy, wyjal jedna z dwoch skrzynek od cygar, pelna zdjec. Nastepnie wsunal starannie pustak na miejsce i poszedl do swojego pokoju. Usiadlszy na lozku, rozpial szlafrok, po czym zaczal po kolei wyjmowac ze skrzynki niektore fotografie. Przy trzeciej zsunal z bioder spodnie pizamy i zaczal sie onanizowac. Iverson zabronil mu kategorycznie wdawania sie w zwiazki z chlopcami i jakichkolwiek stosunkow seksualnych z mezczyznami w tym rejonie. Gdyby nie fotografie, Pearl chybaby zwariowal. Wybrane trzy zdjecia byly najlepsze w calej kolekcji - sam je zrobil. Rosnace podniecenie powoli zaczelo rozpraszac niektore jego obawy i poczucie osamotnienia. Wszystko sie dobrze ulozy, pocieszal sie. Znajdzie odpowiednie argumenty, ktore przekonaja Iversona. Wzial do reki zdjecie przedstawiajace trzech slicznych chlopcow zastyglych w ukladzie, ktory starannie wyrezyserowal. To bylo niezapomniane popoludnie - wtedy w East St. Louis -jedno z najprzyjemniejszych w jego zyciu. W miare jak wyobraznia nasuwala mu coraz to nowe skojarzenia, ruchy reki stawaly sie szybsze. Przymknal oczy. Odmiennosc nie byla latwa. Tak bylo od samego poczatku. Ale dawal sobie z tym rade. Pierwszy raz w jego cholernym, trudnym zyciu zanosilo sie na to, ze cos mu sie uda. -Wejdz, Frank, wejdz. Gabinet sedziego Claytona Iversona, ogromny, wysoki pokoj, wylozony debowa boazeria, z trzema scianami przeslonietymi rownymi rzedami ksiazek, byl rownie powazny i oniesmielajacy jak sam pan domu. Na scianie za biurkiem wisial portret sedziego Sadu Najwyzszego otoczony dziesiatkami fotografii w ramkach, przedstawiajacych sedziego Claytona Iversona w towarzystwie trzech prezydentow, pol tuzina gubernatorow i niemal wszystkich liczacych sie politykow New Hampshire w ciagu piecdziesieciu lat. Wszystkie zdjecia grupowe byly wariantami jednego ustawienia. W poblizu srodka owej ekspozycji wisialo kolorowe zdjecie Franka w purpurowo-zlotym mundurze Sterling High School, gotowego do rzutu, z lewa reka wyciagnieta prawa zas zagieta w poblizu ucha. Zaslony byly zaciagniete, zeby chronic wnetrze przed poludniowym sloncem. Sedzia, siedzac za ogromnym biurkiem, ze swoimi polyskujacymi w polmroku gestymi srebrnymi wlosami wydawal sie wyrastac ponad rzeczywistosc. Frank zastanawial sie, czy nie popelnil bledu, nie nalegajac na spotkanie w bardziej neutralnym miejscu. Czul ten sam lek, ktory towarzyszyl jego wszystkim poprzednim wizytom w tym pokoju. Plul sobie w brode, ze nie byl bardziej uparty. Zastanowiwszy sie chwile, przestal sie martwic. Nadszedl czas, zeby teraz on zaznaczyl swoje miejsce na ziemi. Ustanowil rekordy skutecznych podan na dziesiatkach boisk przeciwnikow; jego gra uciszala wrzeszczace tlumy wrogich kibicow. Spotykajac sie z ojcem w jego jaskini, w tej nowej sprawie tez zwyciezy. -Witaj, Sedzio - zaczal, odpowiadajac na uscisk dloni ojca z ta sama sila a potem sciskajac ja jeszcze mocniej. - Co slychac? Jak sie czuje mama? -Martwi sie o Annie, to wszystko. Jest w tej chwili w ogrodzie. -Ona kocha ten ogrod. Lisette tez sie wyzywa w swoim. Powinniscie z mama przyjechac go zobaczyc. A propos Annie, odwiedziles ja dzisiaj? -Dzis jeszcze nie. Obiecalem twojej matce, ze ja zabiore. -Czeka was mila niespodzianka. Annie czuje sie doskonale. Don Norman powiedzial, ze prawdopodobnie jeszcze w tym tygodniu zoperuja jej biodro. Suzanne Cole juz wrocila do pracy, tak ze teraz oboje sie nia zajmuja. -To dobra wiadomosc, Frank. Mimo to uwazam za skandal, ze dopuszczono, by upadla w ten sposob. Frank zesztywnial. Ojciec swoim zwyczajem, bez owijania w bawelne, przeszedl od razu do sedna sprawy. Jedynym sposobem na niego bylo zachowac spokoj i nie dac sie wyprowadzic z rownowagi. -Nie ma czlowieka, ktory moglby sie czuc gorzej niz ja, Sedzio. Ale co sie stalo, to sie nie odstanie. Teraz naszym zadaniem jest znow postawic ja na nogi. Dzieki Ultramed mamy jeden z najlepszych oddzialow fizjoterapii w calym stanie. -Nie potrafiles utrzymac w cuglach tego swojego doktora, Frank. Jestes dyrektorem. Odpowiadasz za ten szpital, tak jak ja odpowiadam za sad. Do diabla, daj mi odetchnac, pomyslal Frank. -Masz racje, Sedzio - rzekl. - Dobrze to ujales. Porozmawialem z Donem i teraz sie czuje, jakby siedzial na rozzarzonej plycie. Pokryje wszelkie koszty domowej rehabilitacji Annie po operacji. -Doskonale, synu. Spodziewalem sie tego po tobie. -Jakosc uslug w naszym szpitalu bardzo sie poprawila, odkad Ultramed go przejal. Zrobie wszystko, by utrzymac ten stan rzeczy. Clayton Iverson poluznil krawat i wsunal kciuki pod czarne szelki, stanowiace nieodlaczna czesc jego sadowego stroju. -Mniemam, iz twoja deklaracja jest okrezna droga poproszenia mnie o wycofanie noty do twojej przyjaciolki, pani Baron - rzekl. Cholera, alez ten czlowiek jest twardy. -Skoro juz o tym wspomniales... Sedzia obrocil sie na krzesle, zdjal ze sciany zdjecie Franka i zamyslil sie. -Pamietasz, kiedy zostalo zrobione? To bylo przed meczem z Bloomfield o mistrzostwo stanu. Mysle, ze to byl twoj najlepszy wystep. Szesc podan zakonczonych przylozeniem przeciwko druzynie, ktora miala najlepsza obrone w calym stanie. -Piec - poprawil go Frank. Sedzia usmiechnal sie. -Zapomniales o prawie trzydziestometrowym podaniu w trzeciej kwarcie do strefy rzutu karnego, ktore zostalo anulowane. W nastepnym rozegraniu wykonales to czterdziestometrowe podanie do Briana Cullena. Trzej obroncy wisieli na tobie, a ty poslales te bombe przez cale pole, jakby to byla zabawa na podworzu. -To bylo dawno temu, Sedzio. - Frank byl zaskoczony i mile polechtany slowami ojca. - Masz swietna pamiec. -Zdziwilbys sie, synu, gdybys wiedzial, ile rzeczy pamietam z tamtych czasow -powiedzial Clayton Iverson niezwyklym u niego, smutnym glosem. - Byla w tobie wtedy nieustepliwosc, Frank - chec bycia najlepszym. Miales przed soba caly swiat. Gdzies w dalszej drodze zaczales chodzic oplotkami, robic zle posuniecia. Nawet nie zle - poprawil sie -przerazajace. Gdzies po drodze zgubiles charakter. -Ale... -Jeszcze nie skonczylem. Najgorsze bylo to, ze, im bardziej wpadales w klopoty, tym. mniej byles sklonny posluchac czyjejs rady. Napotykajac trudnosci, nie przebijales sie przez nie, jak to kiedys robiles, tylko probowales je ominac. Chcialbym, zeby ci sie tu powiodlo, Frank. Chce tego z calego serca, ale nie mam zamiaru niczego ci ulatwiac. Nie wycofam tego listu i postaram sie odkryc prawde o Guyu. -Juz ci powiedzialem, Sedzio, nie ma zadnej prawdy o Guyu. -Mam nadzieje, Frank. Nie rozumiesz tego? Chce, zebys stanal przed rada szpitala z tak przekonywajaca i dopracowana argumentacja zeby nikomu z rady nawet nie przyszlo do glowy zaglosowac przeciw Ultramed. To problem, z ktorym bedziesz sie musial zmierzyc, synu. Modle sie do Boga, zeby ci sie udalo przekonac mnie samego. Frank podniosl ze zdenerwowania obie rece. -Sedzio, wprowadzisz straszne zamieszanie. Masz zamiar prowadzic sledztwo i kontrolowac nasza ksiegowosc. Ludzie z Ultramed beda to widzieli. Jesli dojda do wniosku, ze nie potrafie sie porozumiec nawet z wlasnym ojcem - wszystko, co zdobylem w ciagu tych czterech lat, pojdzie na marne. Juz to, ze dowiedzialem sie ostatni o twoim liscie, czyni ze mnie idiote. -Kiedy pani Baron i jej wspolnicy zobacza ze rozwiazales problem, nie narazajac na szwank dobrego imienia korporacji, staniesz sie mezem opatrznosciowym. -Ale... -Nie ma innej mozliwosci, Frank. Przekreciwszy sie na krzesle, powiesil fotografie na dawnym miejscu. Frank poczul dobrze mu znany gniew i rozgoryczenie. Powstrzymal sie od wybuchu, powtarzajac sobie, iz sile nalezy przeciwstawic sile. -W porzadku, Sedzio. Jestes bezkompromisowy. -Owszem. -Pojdz na kompromis chociaz w jednej sprawie. Chodzi o audyt. Nie zaplanowalismy ogolnego audytu wczesniej niz w lutym przyszlego roku. Zgromadzenie wszystkich danych wymaga sporo czasu, a w tym stanie wprowadziloby chaos wsrod mojego personelu. Zrezygnuj z niego albo... albo odlozmy go do przyszlego miesiaca. Sedzia pokrecil glowa. -Farley Berger twierdzi, ze nalezy go przeprowadzic najpozniej w ciagu dwoch nastepnych dni, zeby jego zespol zdazyl sprawdzic wszystkie dane przed piatkowym zebraniem. -Ale kontrakt nic nie mowi, ze przed zebraniem rady nalezy przeprowadzic audyt. Daj mi dwa tygodnie. Sedzia myslal przez chwile. -Zgoda, Frank - rzekl. - Chcesz dwoch tygodni - daje ci je. O to chodzi, Sedzio, pomyslal triumfalnie Frank. Wystarczy... wiecej mi nie trzeba. -Chce cie uprzedzic, ze wygram z toba- powiedzial. -Mam nadzieje, synu - odparl Sedzia. - Chcialbym, zeby tak sie stalo. Rozdzial 23 Dzien przypomnial Zackowi jeden z wielu podobnych w okresie jego stazu. Dwie konsultacje na pietrach; asystowanie ortopedzie przy operacji kregoslupa; przyjecie na oddzial trzyletniej dziewczynki, ktora spadla z hustawki, uderzyla sie w glowe, a potem dostala napadu drgawek; na koniec przyjecie pol tuzina pacjentow w gabinecie. To bylo tempo, ktore mu bardzo odpowiadalo. Jednak tego dnia trudno mu sie bylo skupic. Minelo szesc dni od pierwszego spotkania z Tobym Nelmsem, a on nadal nie potrafil zlozyc w spojna calosc elementow diagnozy chlopca. Po bezowocnym wypytywaniu Jacka Pearla, postanowil dac anestezjologowi troche czasu na przemyslenie ewentualnych watpliwosci i wytlumaczenie przypadku Nelmsa w sposob bardziej przystajacy do faktow. Jednego z tych szesciu dni odwolal wszystkie zajecia i pojechal do Bostonu, chcac sie skonsultowac z anestezjologami w szpitalu komunalnym. Spedzil cztery godziny w Countway Medical Library na Harvardzie, gdzie przeczytal wszystkie artykuly na temat pentothalu, izofluranu i zwiazanych z nimi powiklan. Po zapoznaniu sie z tymi materialami poczul sie ekspertem w przestudiowanej dziedzinie, jednak swiezo nabyta wiedza doprowadzila go z powrotem do jego poczatkowej hipotezy i jednego slowa: metzenbaumy. Za pare dni mial sie ponownie spotkac z chlopcem i jego matka. Zdawal sobie sprawe, ze tym razem wymijajace odpowiedzi i polprawdy nie wystarcza. Barbara Nelms byla doprowadzona do ostatecznosci i miala ku temu powody. Bylo pare minut po czwartej. Od zachodu pelzly dolina ku Sterling mroczne cienie gor. Zack przed chwila skonczyl szczegolowe wyjasnianie pacjentowi, na czym polega choroba Meniere'a. -Wiem dokladnie, na co pan cierpi - powiedzial starszemu mezczyznie, ktory go odwiedzil w zwiazku ze sporadycznymi zawrotami glowy i ciaglym, przykrym szumem w uszach. - Niestety niewiele mozemy na to pomoc, co najwyzej nauczyc pana, jak z tym zyc. Zaordynowal zrobienie kilku specjalistycznych badan, by sie upewnic, ze pacjent nie ma jednej z rzadkich uleczalnych odmian choroby, podal mu adres ogolnokrajowego towarzystwa, zajmujacego sie choroba Meniere'a i wyrazil zal, ze nie moze nic wiecej zrobic. Rozczarowanie mezczyzny, jakkolwiek przewidywalne i zrozumiale, sprawilo mu przykrosc. Ciebie to nie spotka, Toby, przysiagl sobie Zack, patrzac, jak jego rozczarowany pacjent, powloczac nogami, wychodzi z gabinetu. Zawod lekarza dostarczal az nadto frustracji i smutku z powodu niemoznosci znalezienia odpowiedzi na pytania o przyczyne. W przypadku Toby'ego Nelmsa odpowiedz tkwila gdzies w tym szpitalu, tylko nie wiadomo bylo, kto ja zna. Wytrzymaj jeszcze troche, chlopcze. Cokolwiek sie z toba dzieje, cokolwiek ci zrobiono, wyjdziesz z tego. Zack zwolnil wczesniej swoja pomoc gabinetowa zawiadomil operatora centrali szpitalnej, ze bedzie pod pagerem, i rozlozyl na biurku zawartosc teczki chlopca. Wiekszosc dokumentacji znal juz na pamiec. Po kilku minutach podniosl sluchawke i zatelefonowal do biura Franka. Nie widzial innego wyjscia, jak podzielic sie podejrzeniami z bratem i poprosic go o pomoc przy nastepnym spotkaniu z Pearlem. Franka od rana nie bylo w biurze, a jego sekretarka nie wiedziala, dokad pojechal ani kiedy wroci. Zadzwonil do Mainwaringa. Automatyczna sekretarka powtorzyla mu to, o czym juz wiedzial: chirurg wyjechal do innego stanu i wroci w poniedzialek. Zastepuje go Greg Ormesby. Zachcialo ci sie odpowiedzi, zadrwil z siebie, bebniac dlugopisem po krawedzi biurka. A jednak musza gdzies byc... Gdzie jestes, Jason?... Kim jestes?... Co wiesz? Pod wplywem naglej mysli odszukal w spisie telefonow szpitalnych numer i zadzwonil na oddzial patologii. Takashi Yoshimura odezwal sie po pierwszym sygnale. -Kash - powiedzial Zack - potrzebuje danych o pewnym czlowieku... jesli cos na ten temat wiesz i jesli to cie nie postawi w niezrecznej sytuacji... Dziesiec minut pozniej Zack zadzwonil do doktora Darryla Tarberry'ego w szpitalu Johnsa Hopkinsa. -Doktorze Tarberry - powiedzial po wytlumaczeniu, skad zna jego nazwisko, i po cierpliwym wysluchaniu entuzjastycznych pochwal pod adresem Kasha Yoshimury i jego pracy. - Dzwonie z czyjegos polecenia, lecz nie doktora Yoshimury, ktory na szczescie wchodzi w sklad naszego zespolu. Czlowiek, o ktorego mi chodzi, nazywa sie Jason Mainwaring. Kash napomknal mi kiedys, ze pracowaliscie razem w Hopkinsie. Milczenie w sluchawce potrwalo dluzsza chwile. -Prosze powtorzyc swoje nazwisko - odezwal sie w koncu Tarberry. Wedlug Yoshimury Tarberry powinien miec w tej chwili okolo szescdziesieciu pieciu lat, lecz slyszac jego szorstki, chrapliwy glos, Zack ocenil go na znacznie wiecej. -Nazywam sie Iverson. Zachary Iverson - powtorzyl. - Jestem neurochirurgiem, czlonkiem komitetu sprawdzajacego referencje. W sluchawce znow zalegla cisza. -Mainwaring stara sie u was o stanowisko chirurga? -Tak. -No tak - rzekl Tarberry - Prosze jeszcze raz powiedziec, gdzie sie miesci wasz szpital? -W New Hampshire. Doktorze Tarberry, nie chcialbym pana postawic w niezrecznej sytuacji, ale bylibysmy wdzieczni za jakakolwiek informacje. -Czy ta rozmowa jest nagrywana? Zack az sie zachlysnal. -Absolutnie nie. Przysiegam -Niczego nie podpisze. -W porzadku. -Mainwaring i jego prawnicy trzymali ten szpital w garsci od niepamietnych czasow. Przekleci prawnicy. Skonczylo sie na tym, ze szpital musial zaplacic spora sume za samo zawarcie ugody, chociaz racja byla po naszej stronie. Jeden z moich kolegow dostal od tego wrzodow zoladka. Nie chce, zeby spotkalo mnie to samo, jestem za stary na takie przejscia. -Ma pan moje slowo. -Panskie slowo... Iverson? Dobrze zapamietalem? To szwedzkie nazwisko? -Angielskie - odparl Zack, wznoszac oczy jakby w oczekiwaniu na boska opatrznosc. -Coz, Iverson, nie znam wszystkich szczegolow. -Nie szkodzi. -Jesli chodzi o mnie, to prosze pamietac, ze nie rozmawialismy z soba. -Przyrzekam. -A wiec... - podjal, przeciagajac jak najdluzej kazde slowo -... zacznijmy od tego, ze Mainwaring to najambitniejszy sukinsyn, ktoremu Bog dal fartuch lekarza, ale jest swietnym chirurgiem. Moze najlepszym, jakiego znam, a znam wielu. -To ciekawe - powiedzial Zack. Po pietnastu minutach zachecania i przypodchlebiania sie Zack doszedl do wniosku, ze wyciagnal z Darryla Tarberry'ego wszystko, co tamten byl gotow powiedziec - przynajmniej przez telefon. Zdawal sobie sprawe, ze to nie wszystko, moze nawet tylko niewielka czesc. Mimo to ukladance pod tytulem Toby Nelms przybyl spory brakujacy element. Konczyl pisac streszczenie wywiadu, gdy uslyszal, ze drzwi poczekalni otworzyly sie i zamknely. -Jestem tutaj - zawolal. -Co za zbieg okolicznosci. Ja tez. W drzwiach gabinetu ukazala sie Suzanne w bluzce koloru kosci sloniowej i dlugiej do kostek spodnicy z madrasu, na ktore wlozyla fartuch laboratoryjny. -Masz chwile? - spytala. -Dla ciebie? Cale wieki. - Wlozyl notatki z relacji Tarberry'ego do teczki Toby'ego Nelmsa i odsunal ja na skraj biurka. - Annie ma klopoty? -Nie. Nic z tych rzeczy. Wprost przeciwnie, jej stan jest zaskakujaco dobry. Mysle, ze Sam Christian zoperuje jej jutro biodro. -To swietnie. Jestem taki wkurzony na Normana za to, co sie z nia stalo, ze mam ochote go dopasc i rozplaszczyc mu ten jego tlusty, perkaty nochal. -Zack, jestem tak samo zmartwiona z powodu Annie jak ty, ale nie wiem, dlaczego zwalasz cala wine na Normana. Nie mial zlych intencji. -To zalezy, jak rozumiec pojecie zlych intencji. Kazal dawac Annie srodki uspokajajace, zeby nie protestowala przeciw przeniesieniu jej do domu opieki, a co za tym idzie, zeby Ultramed mogl nadal czerpac z tego zyski. Jesli to nie sa zle intencje, to juz nie wiem, na czym one polegaja. -Nie bierz tego tak powaznie, dobrze? -Co masz na mysli? -To jest twoja opinia, ale nie wszyscy ja podzielaja. Nie mozesz troche odpuscic? -Co ty mowisz? -Zack, przed chwila byl u mnie Frank. -Teraz juz wiem, gdzie sie podziewal. Probowalem sie z nim skontaktowac. -On sie powaznie o ciebie martwi. -Wiem. Czy po to cie odwiedzil? -W gruncie rzeczy tak. Chcial, zebym z toba porozmawiala... zebym cie poprosilabys przestal krytykowac szpital. -Mogl przyjsc z tym bezposrednio do mnie. -Twierdzi, ze probowal. -Byl pijany. Grozil mi. Nie nazwalbym tego wlasciwym podejsciem... Teraz, jak widze, wlaczyl w to ciebie. Nie mam zaufania do tego szpitala. -Zachary, nie przyszlam po to, zeby z toba walczyc. Chcialam zrobic, co sie da, zeby naprawic wasze wzajemne stosunki. Sporo zawdzieczam Frankowi. Myslalam, ze wyczytales to miedzy wierszami, gdy opowiadalam ci, co mi sie przydarzylo. -Przepraszam - baknal Zack. - Jesli jestem drazliwy, to dlatego, ze wolalbym, aby stosunki miedzy mna a Frankiem byly inne. -Co masz na mysli? -Jesli Frank jest zdania, ze Sedzia naklania rade powiernicza do odkupienia szpitala z mojej inspiracji, to nic na to nie moge poradzic. Dla Suzanne to bylo cos zupelnie nowego. -Boze, Zack, musisz go powstrzymac. -Po pierwsze, nie mam wiekszego wplywu na tego czlowieka niz Frank lub ktokolwiek inny. Po drugie, dlaczego? -Bo... bo... - zajaknela sie - jesli rada zerwie kontrakt z Ultramed, Frank bedzie zrujnowany. -Nonsens. Zna swoj fach. Moze prowadzic szpital dla miejscowej ludnosci rownie dobrze jak dla Ultramed, a moze nawet lepiej. Suzanne, posluchaj uwaznie, co ci teraz powiem. Tu sie dzieje cos niedobrego. Cos przerazajacego. -Do diabla, Zachary, co z toba? Czy nic cie nie obchodzi poza wlasna osoba? Przyszlam tu prosic cie, zebys przestal atakowac czlowieka, ktory w duzym stopniu przyczynil sie do uratowania mojej kariery zawodowej, juz nie wspominajac, ze jest twoim bratem, a ty... mozesz najwyzej zniszczyc jego szpital. -To nie jest jego szpital. Zrozum, nie chce z nim walczyc. Mam za duzo spraw na glowie. -Na przyklad jakie? Instynkt podpowiadal mu, zeby zmienil temat, zeby domysly zachowal dla siebie - przynajmniej dopoki beda jedynie podejrzeniami. Pochylil glowe, patrzac na swoje rece. Mial w glowie swieze rewelacje Darryla Tarberry'ego na temat Jasona Mainwaringa. -Suzanne - rzekl po dluzszej chwili. - Mam bardzo powazne podstawy przypuszczac, ze w szpitalu odbywaja sie eksperymenty na ludziach. -To najbardziej niedorzeczny... -Co wiecej - przerwal jej - uwazam, ze sama bylas przedmiotem tych eksperymentow. Suzanne wysluchala w niemym oslupieniu relacji z rozmow z Tobym Nelmsem i Jackiem Pearlem, o tym, czym sie roznily operacje pecherzyka zolciowego prowadzone przez Mainwaringa i Grega Ormesby'ego i na koniec o jego rozmowie z Tarberrym. -W Hopkins doszlo do smierci pacjentki w wyniku wstrzasu anafilaktycznego po miejscowym znieczuleniu, ktore jej zaaplikowano w gabinecie Mainwaringa. On sam tlumaczyl sie, ze zaaplikowal jej ksylokaine, ale z dokumentacji wynikalo, ze kobieta wielokrotnie przyjmowala ten srodek bez zadnych nastepstw. Jego pielegniarka, ktora byla bardzo zmartwiona tym incydentem, oskarzyla Mainwaringa, ze wyprobowywal cos, co nie bylo ksylokaina. Wprawdzie w sledztwie mu tego nie udowodniono, ale przy okazji odkryto, ze Mainwaring byl wspolwlascicielem firmy farmaceutycznej gdzies na Poludniu. -To kompletna bzdura! - powiedziala Suzanne. - Czy ten facet w Hopkinsie zna chociaz nazwe firmy? -Nie mogl sobie przypomniec. -Nie-mogl-sobie-przypomniec! Zack, to jest dokladnie to, co denerwuje Franka. Rzucasz ciezkie, niszczace oskarzenia na ludzi, nie majac mocnych dowodow. -Nie rzucam zadnych oskarzen - odrzekl, czujac, ze zaczyna tracic panowanie nad soba. - Dziele sie przerazajacym podejrzeniem z przyjaciolka ktorej ufam i ktorej profesjonalizm wysoko cenie. Mam wrazenie, ze zwariowalabys, majac swiadomosc, ze ktos bawil sie twoim cialem w czasie, kiedy bylas uspiona. -Jak widac, nie oszalalam, natomiast martwie sie o ciebie. Zack, jestes tu zaledwie od paru tygodni, a juz zdazyles sie poklocic z Wilem Marshfieldem, pogryzc sie z Jasonem, zaatakowac Dona Normana, zmartwic brata, podsunac pomysl odkupienia szpitala, a na koniec - opierajac sie jedynie na poszlakach - oskarzyc najlepszego w tym szpitalu chirurga i anestezjologa o potworna zbrodnie. Zack odsunal sie z krzeslem od biurka. -Suzanne, posluchaj mnie... -Nie, to ty mnie posluchaj. Jak wytlumaczysz fakt, ze nie bylo wiecej takich przypadkow jak Toby'ego Nelmsa? -Nie wiem Moze u chlopca wystapily powiklania po zastosowaniu przez nich nieznanego srodka. Mozliwe, ze inni mieli podobne objawy, ale wystapily znacznie pozniej albo nie zgloszono ich lekarzom. Moze wchodzi w gre jakis impuls, ktory nie wywoluje reakcji u wszystkich. Sama mowilas, ze od czasu operacji nie czujesz sie najlepiej. -Bylam zmeczona. To cos innego niz atak psychotyczny. -A jak wytlumaczysz tamten epizod na lace? -O czym ty mowisz? -W pewnym momencie mialas odlot. -Nic takiego nie mialam. -Mialas. To wygladalo tak, jakby ktos przekrecil wylacznik i w ulamku sekundy juz cie nie bylo. -To kompletny absurd, Zack. Zaprzestan tych dzialan. Nawiedziles Sterling jak trzesienie ziemi. -Suzanne, to dziecko umiera. -Mozliwe, ale nie z winy Jasona ani Jacka Pearla. Znajdz drugi taki sam przypadek jak Toby'ego Nelmsa, wtedy cie poslucham. Moze i tak ci nie uwierze, ale cie poslucham. A tymczasem daj odetchnac bratu i reszcie, ktorej to dotyczy. - Podniosla sie z krzesla. - Wycofaj sie, Zack, prosze. Zrob, co sie da, zeby powstrzymac ojca od zniszczenia tego wszystkiego, co stworzyl twoj brat, i daj nam wszystkim spokoj. Porwala z biurka torebke i nie czekajac na odpowiedz, wybiegla z gabinetu. Zack siedzial przez dluzsza chwile w tepym oszolomieniu, patrzac przez okno, jak popoludnie powoli przechodzi w wieczor. Impuls albo seria impulsow. Prawdopodobnie w tym tkwil klucz do zagadki. Suzanne nie pamietala epizodu na lace podczas pikniku, chociaz dzialo sie z nia cos dziwnego - jakby w niej przekrecono wylacznik. Ale co bylo tym impulsem? Jakies slowo? Dzwiek? Zapach? Bebniac dlugimi palcami po biurku, wyobrazil sobie wlasne mysli, blyskawicznie, jak jezyk weza, wybiegajace w rozne strony, jednak nie wystarczajaco daleko, by dosiegnac odpowiedzi... W koncu, przysunawszy teczke Toby'ego Nelmsa, ponownie zaczal ja czytac od pierwszej strony. -Nie dostana cie, chlopcze - szepnal. - Przysiegam, ze cie nie dostana. Granite House byl czyms wyjatkowym nawet wsrod najlepszych zajazdow Nowej Anglii. Krzywe podlogi z twardego drewna, belkowane sufity i pokoje o nieregularnych ksztaltach z kamiennymi paleniskami chwalono w przewodnikach, tak samo podkreslano jakosc kuchni i obslugi. Frank Iverson z rozmyslem wybral ten lokal na miejsce swojego pierwszego spotkania z czlonkami rady Davis Regional, ktorymi tego wieczoru byli przedsiebiorczy bankier Bili Crook i Whitey Bourque, pulchny, mowiacy bez ogrodek menedzer lokalnego supermarketu A P. Wieczor ukladal sie po jego mysli, nawet lepiej, niz sie poczatkowo spodziewal. Kierujac zrecznie rozmowa przeplatal sprawozdanie z osiagniec i planow Ultramed ze wspomnieniami z partii golfa, ktore rozegral z Crookiem, i wyrazajacymi zainteresowanie pytaniami o corke Bourque;a, Renee, bedaca jedna z najlepszych mlodych amazonek w regionie. Kiedy j u z zjedli kolacje i popijajac koniak i palac cygara, siedzieli w na polopustoszalej Sali Kolonialnej, uznal, ze nastapil wlasciwy moment, zeby ich przyprzec do muru. W sklad rady wchodzilo dwudziestu jeden czlonkow. Szesciu z nich Frank uwazal za swoich - badz ze wzgledu na laczaca ich przyjazn, badz na straty, ktore by poniesli, gdyby Ultramed musial sie wyniesc ze Sterling. Zakladajac, ze przynajmniej dwie osoby nie pojawia sie na zebraniu, jak wynikalo ze statystyki poprzednich obecnosci, potrzebne mu byly tylko trzy lub cztery glosy, zeby niezaleznie od stanowiska Sedziego zablokowac wniosek o odkupienie szpitala. Tych dwoch stanowilo polowe owych brakujacych glosow. Nieograniczone mozliwosci... Usmiechnal sie na te mysl. Nie uciekniesz daleko, pani Baron, pomyslal. Dogonie cie. -Potrafia tu czlowiekowi dogodzic - zaczal. Bili Crook, ociezaly od jedzenia i alkoholu, pokiwal glowa. Byl facetem z wyzszych sfer, znanym z entuzjastycznego popierania wszelkich pomyslow, choc nigdy nie wysunal zadnego wlasnego. Whitey Bourque czknal, nastepnie wytarl usta rogiem serwetki. Frank zauwazyl na jego policzkach czerwieniejaca siatke drobnych zylek. -Dobra wolowina - zauwazyl. - Nie lepsza niz w naszym sklepie, ale dobra. -Lisette mowi, ze tylko u was jest dobre mieso, Whitey - rzekl Frank. - Powiem jej, zeby jutro do was wstapila i uzupelnila zapasy w naszej lodowce... A teraz, zanim wrocimy do naszych rodzin, chcialbym sie upewnic, czy odpowiedzialem na wszystkie wasze pytania w kwestii planow Ultramed w stosunku do naszego szpitala. Zaczne od ciebie, Bili. Bankier zastanawial sie przez chwile, po czym potrzasnal glowa. -Moim zdaniem to bardzo interesujacy i ambitny projekt, Frank. -Nie zapominaj o tym, ze kazdy z etapow tego projektu Ultramed zamierza sfinansowac z miejscowych pieniedzy. Jesli to bedzie zalezalo ode mnie - z pieniedzy Banku Narodowego w Sterling. A ty co o tym myslisz, Whitey? Bourque wrzucil trzy kostki cukru do filizanki kawy, po czym wypil ja jednym haustem. -Nie mam pytan - odparl. -Do konca miesiaca bede dysponowal szczegolami naszego przetargu na zaprowiantowanie szpitala. -Swietnie, Frank. Po prostu swietnie. -Doskonale. - Frank rzucil okiem na rachunek, po czym wreczyl go wraz ze swoja zlota karta kelnerce. - Przynies nam jeszcze troche tych mietowek, kochanie - powiedzial do niej. Chrzaknawszy, odwrocil sie ku towarzyszom - A wiec, panowie, milo mi bylo ugoscic was kolacja. Mam nadzieje, ze Ultramed i ja mozemy liczyc na wasze poparcie podczas piatkowego zebrania rady. Mezczyzni spojrzeli po sobie. Pierwszy zabral glos Whitey Bourque. -Coz, Frank, w tej chwili wiemy tylko tyle, ze to zalezy. Frank poczul nagly chlod. -Od czego? -Od tego, czego sie twoj ojciec doszuka w najblizszych dniach. Wczoraj do nas zadzwonil i poprosil, zebysmy sie zastanowili nad podjeciem ostatecznej decyzji, dopoki nie sprawdzi kilku rzeczy. Zwazywszy na fakt, jak bardzo mi pomogl w zeszlym roku przy zbiorce pieniedzy na nowy dom parafialny, moge dla niego zrobic przynajmniej tyle. -A ja mu jestem winien wdziecznosc za sposob, w jaki potraktowal mojego syna, kiedy Ted napil sie jakiegos wloskiego sikacza i spowodowal ten wypadek - dodal Crook. - Uratowal mu tylek jak dwa razy dwa jest cztery. -Panowie, prosze was - powiedzial Frank, starajac sie, zeby to nie zabrzmialo rozpaczliwie. - Nie podwazam zaslug Sedziego dla spoleczenstwa i dla miasta. Na milosc boska, wszyscy o tym wiemy. Czuje sie dumny, ze jestem jego synem. Ale sa rzeczy dobre i lepsze. Tu chodzi o wasze poparcie dla waszego szpitala i naszej pracy dla jego dobra. Przypomnij sobie zlamany przegub Renee, Whitey. A ty, Bili, czy pamietasz, jak twoja matka w zeszlym roku miala zawal? Ludzie mowia, ze umarlaby, gdyby nie nasz nowy oddzial i nowy kardiolog. -Rozumiem cie - powiedzial Crook, opusciwszy wzrok na pusty kieliszek. -W i e c jak? Whitey Bourque westchnal. -Przykro nam, Frank - rzekl. - Chcielibysmy ci pomoc, ale dalismy slowo Sedziemu, ze na razie poczekamy, a potem pojdziemy za jego sugestia. Jest przewodniczacym rady i wykonuje cala prace legislacyjna dotyczaca tego kontraktu. Chcemy postapic w sposob najkorzystniejszy dla Sterling. Poniewaz jestesmy zbyt zajeci, zeby przeprowadzic jakiekolwiek rozeznanie, liczymy, ze wskaze nam wlasciwa droge. Mam nadzieje, ze wszystko skonczy sie dobrze. Cokolwiek sie stanie, wiedz, iz w miare swoich mozliwosci zamierzam pomagac tobie i szpitalowi. -Ja tez, Frank - dodal Crook. -W takim razie... mysle, ze wyczerpalismy temat. -Dokonales znakomitej prezentacji, Frank - powiedzial Bourque, wstajac. - Naprawde znakomitej. Twoj ojciec bylby z ciebie dumny. -Ciesze sie, Whitey. Wszystko sie wyjasni, jestem absolutnie pewny. Zmusil sie do wypowiedzenia tych slow, mimo iz czul zaciskajaca mu sie wokol gardla petle gniewu i goryczy. Odprowadzil obu mezczyzn na niewyasfaltowany parking, po czym wymieniwszy z nimi serdeczne usciski dloni, poczekal, az swiatla samochodow rozplyna sie w ciemnosci. Nastepnie odwrocil sie i wymierzyl poteznego kopniaka drzwiczkom swojego porsche, pozostawiajac na nich wgniecenie i mala ryse. Nie zwazajac na uszkodzenie, wskoczyl za kierownice i wystrzelil jak rakieta z parkingu, obsypujac kamykami i piaskiem jakiegos emerytowanego kupca i jego zone. W momencie gdy Lisette uslyszala pisk opon w alejce dojazdowej i trzasniecie siatkowych drzwi, wiedziala, ze czeka ja nastepna przykra noc. Burknawszy slowa powitania, Frank cmoknal ja w policzek i poszedl prosto do swojego pokoju. Stala w ciemnym korytarzu, czekajac na dzwiek lodu w szklance. Nie czekala dlugo. Zwalczywszy chec zagrzebania sie w lozku, zaparzyla dzbanek herbaty ziolowej; Frank kiedys okreslil ja jako, jedyny napoj, ktory pije po dziesiatej". Ustawila na tacy dzbanek, dwie filizanki, dolozyla plasterki cytryny i kilka slodkich wafli, po czym poszla z nia do jego gabinetu. Frank stal w rogu, odwrocony plecami, czytal cos. -Czesc. Czytasz jakas ksiazke? - spytala. -Nie. Wlozyl ksiazke z powrotem na miejsce i odwrocil sie do niej, ale zdazyla zauwazyc, ze przegladal ksiege pamiatkowa swojej szkoly sredniej. -Frank, dobrze sie czujesz? -Jasne. Czuje sie swietnie. Zechciej laskawie zostawic mnie samego, dobrze? - Jezyk mu sie platal. -Przynioslam ci herbate. -Nie chce zadnej pieprzonej herbaty. -Wypij ja Frank. -Juz ci powiedzialem, ze nie chce zadnej pieprzonej herbaty! Podbil jej rece od spodu. Taca, wirujac, przeleciala przez pokoj, herbata opryskala sciane, a cenna porcelana, prezent slubny od jej matki, roztrzaskala sie na kawalki. Stala w oslupieniu, patrzac na pobojowisko. -Frank, cos zlego sie z toba dzieje - powiedziala najspokojniej, jak umiala. - Trzeba ci pomoc. Kocham cie. Dziewczynki cie kochaja. Na milosc boska pozwol sobie pomoc. - Postapila ku niemu z wyciagnietymi ramionami. -Nie chce zadnej pomocy! - wrzasnal. - Zostaw mnie samego! -Prosze cie. Zrobila jeszcze jeden niepewny krok ku niemu... i wtedy uderzyl ja w twarz wierzchem dloni, az zatoczyla sie na krzeslo. -Nie potrzebuje cie. Nie potrzebuje mojego pieprzonego ojca. Nie potrzebuje pieprzonego Ultramed. Nie potrzebuje nikogo! To mi sie musi udac i nie dopuszcze, zeby ktokolwiek z was mi w tym prze... Przerwal w pol zdania, patrzac na nia jakby ja dopiero zauwazyl. Wscieklosc w mgnieniu oka zniknela z jego twarzy. -Chryste, kochanie, zle sie czujesz? - zapytal, idac ku niej. Lisette zaczela sie cofac, zmuszajac sie, by nie dotknac piekacego policzka. Potem odwrocila sie i uciekla z pokoju. Rozdzial 24 Leigh Baron spojrzala w zamysleniu na trzymana w reku sluchawke, po czym powoli polozyla ja na widelkach. -Frank mi wlasnie nalgal, Ed - powiedziala. - Nie lubie tego. To mi sie absolutnie nie podoba. Pijac kawe, spojrzala przez okno swojego trzydziestoszesciopietrowego biurowca na rozciagajace sie za bostonskim portem lotnisko. Bylo kilka minut po osmej i jak zwykle o tej porze przed wjazdem do tunelu Summer tworzyly sie korki. Spedzila te noc w miescie, pracujac niemal do rana nad kilkoma najblizszymi zakupami dla Ultramed, a nastepnie przespala sie pare godzin na rozkladanej sofie w swoim gabinecie. Zdyszany po codziennym, jedenastokilometrowym porannym biegu naczelny dyrektor RIATA przebiegl wzrokiem liste radnych szpitala Davis. -Z ktorymi dwoma sie spotkal? - zapytal. -Z pierwszymi na liscie - Bourkiem i Crookiem Przed chwila mi powiedzial, ze spotkanie sie udalo i ze ma ich obu w kieszeni. -Uzyl takiego sformulowania? -Powtorzylam dokladnie. Sek w tym, ze Stan Ogilvie, nasz czlowiek w radzie, doniosl mi wczoraj, ze sedzia Iverson skontaktowal sie z nimi i ze Bourque i Crook dali mu slowo, iz udziela mu bezwzglednego poparcia. -Moze Frankowi udalo sie ich naklonic do zmiany postanowienia? -Mozliwe, choc watpie w to. On sie szamocze, Ed. Czuje to. Nie chce przyznac, ze rzecz go przerasta. Niezaleznie od rozmiarow grozacego niebezpieczenstwa caly czas mysli, ze zdola je zazegnac. Nalala soku pomaranczowego do dwoch krysztalowych kielichow i jeden z nich podala gosciowi. -To twoje dziecko, Leigh - zauwazyl Blair. Leigh skinela ponuro glowa. Trzy dalsze szpitale w Nowej Anglii byly gotowe przejsc do Ultramed, wszystkie jednak wstrzymywaly sie z podjeciem ostatecznej decyzji do czasu sfinalizowania kupna Davis. Blair obserwowal poczynania Leigh rownie uwaznie, jak ona posuniecia Franka. Geniusz konsorcjum RIATA International nie tolerowal niczyich potkniec. -Coz - powiedziala - sadze, ze czas, bym sie wybrala na mala wycieczke na polnoc. -Mysle, moja droga, ze to madra decyzja. Pogralas wspaniale z Frankiem Iversonem -to bylo genialne pociagniecie, z uwzglednieniem wszelkich ewentualnosci. Teraz coraz wyrazniej widac, ze nie jest taki zdolny. Wyglada na to, ze osiagnal kres swoich mozliwosci. -Moze nie wykorzystal wszystkich. - Westchnela. -Co z toba? - spytal Blair. - Nie powinnas sie martwic z powodu zdemaskowania faceta, ktory tak razaco przedklada wlasne interesy nad interesy naszej firmy. -Nie o to chodzi - powiedziala. - Nie moge pogodzic sie z mysla ze na tych wszystkich spotkaniach w okregu bedzie mi brakowalo Franka Iversona. -Brakowalo? -Tak. - Usmiechnela sie melancholijnie. - On sie nie trzyma zasad i ma rozbudowane ego, ale jest niezwykle przystojny. Krotko po scysji z Lisette Frank poczul ostry bol pod mostkiem, ktory w ciagu nocy nasilal sie coraz bardziej. Kilkakrotnie zwymiotowal, przy czym ostatnim razem - choc nie wlaczyl swiatla w lazience, by to sprawdzic - odniosl wrazenie, ze krwia. Poltorej butelki maaloxu usmierzylo pieczenie i pozwolilo Frankowi ogolic sie, ubrac i pojechac do biura we wzglednie dobrej kondycji, czul jednak, ze rozdzierajacy bol wkrotce wroci. Lisette byla sama sobie winna, ze ja uderzyl. Gdyby byla cierpliwsza, potrafila wczuc sie w jego wczorajszy stres, zachowalaby sie jak prawdziwa zona, taka, ktora nie stanowi dodatkowego zrodla napiec. Zack, Sedzia, Mainwaring, Leigh Baron - mial wystarczajaco duzo klopotow. Na dodatek Lisette twierdzila bezczelnie, ze potrzebna mu pomoc, zamiast sama sluzyc mu pomoca. Cud, ze jego zoladek nie dal znac o sobie duzo wczesniej. Podniosl sluchawke i wybral numer apteki szpitalnej. -Sammy, tu Frank Iverson. Jak sie nazywa to lekarstwo na bole wrzodowe?... Nie, takie w pigulkach... Cimetidine? Wlasnie. Sluchaj, czy mozesz mi przyniesc zapas na tydzien?... Wiem, do cholery, ze jest na recepte. Niepotrzebne mi twoje pouczenia, tylko pigulki... Dobrze. I ani slowa o tym komukolwiek, zrozumiano? - Tego tylko mu brakowalo: plotek, ze Frank Iverson ma krwawiacy wrzod zoladka. Rzucil sluchawke na widelki i pociagnal kolejny duzy lyk maaloxu. Moze zrobil blad, nie bedac szczery wobec Leigh Baron co do Bourque'a i Crooka, ale postapil tak w ramach generalnej batalii z Sedzia, a spotkanie z tymi dwoma bezwolnymi potakiwaczami bylo ledwie potyczka. Do dnia zebrania zgromadzi wystarczajaca liczbe glosow, zeby zablokowac odkupienie szpitala. Zastanawial sie, czy zadzwonic do Mainwaringa z zapytaniem o stan zaawansowania interesow. Dobra wiadomosc najlepiej uspokoilaby jego zoladek. Cwierc miliona dolarow wroci na konto Ultramed, a pozostale siedemset piecdziesiat tysiecy posluzy do rozwiniecia nowych przedsiewziec. Moze upewnienie sie, ze za kilka dni bedzie bogaty, wystarczy, by przestalo go mdlic. Powinien sie uspokoic, zapomniec o zachowaniu Lisette i skupic sie na Sedzim i radzie. Koncowy sukces, obojetnie czy w ramach kompanii, czy nie, byl blisko. Frank niemal juz czul jego zapach. Odszukal w spisie telefon Mainwaringa w Atlancie i zaczal wykrecac jego numer, gdy uslyszal w interkomie glos sekretarki. -Panie Iverson? Mowi Annette... Jej glos przywiodl mu na mysl sceny z ich zmyslowych, bezproblemowych i bezinteresownych wspolnych wieczorow, bedacych skrajnym przeciwienstwem tych, ktore musial spedzac z Lisette. Dziewczyna byla lekarstwem na stresujace chwile w jego zyciu. Frank zanotowal sobie w pamieci, zeby ktoregos najblizszego dnia kazac jej zostac po pracy. -Slucham, Annette - odparl. - O co chodzi? -Panie Iverson, przyszedl pan Pearl. Chce sie z panem zobaczyc. Nie byl umowiony, ale twierdzi, ze ma wazna sprawe. Pearl. Frank nie wyobrazal sobie, co przyjemnego moglaby mu zakomunikowac ta odrazajaca mala ciota. -Annette, powiedz doktorowi Pearlowi, ze cokolwiek ma do mnie, niech z tym przyjdzie po... och, niewazne. Niech wejdzie. Pearl, nieogolony jak zwykle, wszedl do gabinetu Franka, niosac w jednej rece plik papierow, w drugiej zas kubek z kawa. Potknawszy sie w progu, zachwial sie, wylewajac wiekszosc kawy na perski dywan. -Niech to cholera... - wymamrotal, klekajac i usilujac wytrzec plame brudna chusteczka. Frank juz mial mu powiedziec, zeby wstal i zostawil wyczyszczenie dywanu sprzataczce, lecz zmieniwszy zamiar, rzucil mu recznik z lazienki, patrzac z rozbawieniem, jak lekarz pelza po podlodze, na zmiane klnac i gdakajac jak jakies gigantyczne, oblesne kurcze. -Dosyc juz, Jack - rzucil po chwili Frank. - Usiadz, a ja powiem Annette, zeby ci dolala kawy, chyba ze wolisz wyzac recznik do swojego kubka. - Rozesmial sie z wlasnego dowcipu. - Przepraszam, Jack, zartowalem. A teraz na serio: chcesz kawy? -N-nie, Frank. Dziekuje. -W takim razie przejdzmy do rzeczy. Powiedz, jakaz to niecierpiaca zwloki sprawa cie sprowadza? Pearl poruszyl sie niepewnie na krzesle. -Mow smialo - rzekl Frank. - Nie gryze. -Powstaly... hmm... Zakaszlal, po czym odchrzaknal. -Powstaly pewne problemy... z serenylem. Frank zmruzyl oczy, ktore nabraly twardego wyrazu. -O czym ty, kurwa, mowisz? Anestezjolog zaczal sie trzasc. -To nie sa wlasciwie problemy... - wyjakal - raczej... hmm... potencjalne problemy. Naprawde musialem z toba porozmawiac, Frank. Nigdzie cie nie bylo. -Mialem sluzbowe sprawy, Jack. Na milosc boska przejdz do rzeczy. -W poniedzialek rano mialem odwiedziny. - Pearl mowil coraz plynniej. - Przyszedl do mojego gabinetu pewien doktor, ktory jest bliski wykrycia, iz Mainwaring i ja uzywamy innych srodkow znieczulajacych, niz zapisujemy w kartach. -To niemozliwe - powiedzial Frank, myslac natychmiast o ewentualnych konsekwencjach wyjscia tego na jaw w obecnym, koncowym stadium przedsiewziecia. Z pewnoscia bedzie z tym klopot, ale jeszcze nie katastrofa. Co najwyzej trzeba bedzie kogos przekupic. Etap doswiadczen zostal zakonczony. Rzecz sprowadzala sie do wywolania u Mainwaringa przeswiadczenia iz serenyl jest wart kupna, i w tym zakresie zadanie zostalo wykonane w stu procentach. -Ostrzegalem was, ze cos takiego moze sie zdarzyc - ciagnal Pearl. - Ostrzegalem was obu. -Co masz na mysli, Jack? -Czas powrotu do przytomnosci. Uprzedzalem Mainwaringa - i ciebie tez - ze ktos moze to spostrzec, ale nie sluchaliscie mnie, a teraz taki ktos sie znalazl. - Slowa, z poczatku nieskladne, wysypywaly sie teraz z niego jak monety po wygranej na jednorekim bandycie. - To jeszcze nie wszystko. Ten chlopiec, ktoremu zoperowalismy w styczniu przepukline, przezywa od tego czasu koszmary i... -Dobrze, dobrze - rzekl Frank, podnoszac rece - nie chce slyszec tego gowna. Uspokoj sie, wroc do siebie i zacznij od poczatku. Zrozumiales?... W porzadku. A teraz powiedz mi, kto to wykryl? -Twoj brat, Frank. Zachary. Znow Zack! Nastepne minuty byly dla Franka najczystsza tortura. Sluchal rewelacji Pearla, walczac, by zachowac skupienie i niezmacony wyraz twarzy na przekor targajacej nim nienawisci. Przejrzal przyniesione przez Pearla notatki - sporzadzone przez Zacka zestawienie operacji pecherzyka zolciowego i karte szpitalna Toby'ego Nelmsa. Potem kazal Pearlowi zrelacjonowac krok po kroku caly przebieg spotkania z Zackiem. W polowie sprawozdania przeprosil doktora, tlumaczac sie, ze musi podpisac kilka dokumentow i kazac wyslac je do Bostonu, po czym, udajac spokoj, opuscil gabinet i przez sekretariat poszedl korytarzem do lazienki, gdzie zwymiotowal. Dwadziescia minut pozniej, wziawszy z apteki cimetidine i zapas maaloxu, poszedl do innej toalety i przyjrzal sie swojemu odbiciu w lustrze. Kiedys byl rozgrywajacym, wiedzial wiec, ze gra nie zawsze uklada sie wedlug planu nakreslonego przez trenera. Wystarczy, ze napastnik sie potknie i juz caly schemat czasowy rozegrania bierze w leb, albo pomocnik pomysli o klotni z dziewczyna i spozni sie z zablokowaniem rozstrzygajacej szarzy. Zeby byc dobrym rozgrywajacym, nalezalo miec otwarta glowe - umiec przewidziec sytuacje nieprzewidywalne. W tym Frank Iverson byl zawsze najlepszy - mial instynkt, pozwalajacy blyskawicznie zareagowac i dostosowac sie do nowej sytuacji. Przypomnial to sobie, stojac przed lustrem. Podobnie jak w wielu trudnych sytuacjach na boisku, teraz rowniez nalezalo zachowac spokoj. Wracajac mysla do poszczegolnych punktow relacji Pearla, doszedl do wniosku, ze rzecz nie wyglada tak zle, jak mu sie poczatkowo zdawalo. Kiedy wrocil do biura, byl juz odswiezony, uczesany i zewnetrznie spokojny. Annette Dolan w rozowym sweterku z krotkimi rekawami i naszyjniku z korali splywajacym na jej imponujacy biust, wygladala jeszcze bardziej kuszaco niz zwykle. Mamy mase zaleglosci. Zarezerwuj sobie wieczor, jesli mozesz. Frank nagryzmolil te slowa na karteczce, domalowal usmiechnieta buzke i przechodzac, polozyl karteczke przy jej lokciu. Spojrzala na nia po czym niemal niedostrzegalnie skinela glowa. Oto kobieta, ktora potrafi zrozumiec mezczyzne, pomyslal, otwierajac drzwi swojego gabinetu. Pokoj byl pusty. -Annette, czy doktor Pearl wyszedl? - zapytal przez ramie. -Nie. Poza panem nikt nie wychodzil. W tym momencie uslyszal szum spuszczanej wody w jego prywatnej lazience. Wizja Jacka Pearla, siedzacego na jego sedesie, spowodowala, ze znow poczul kwas w zoladku. Bedzie musial kazac sprzataczce wyczyscic cala lazienke, zanim znow do niej wejdzie. Pearl wyszedl z lazienki, wierzchem jednej reki wycierajac nos, druga usilujac zapiac rozporek. -Nie miej mi za zle, ze uzylem twojego kibla Frank - powiedzial. - Ta cala sprawa rozregulowala mi wnetrznosci i teraz mam okropna sraczke. Frank zmusil sie do usmiechu, przysiegajac sobie, iz po zakonczeniu transakcji sprzedazy serenylu pierwsza rzecza po rozprawieniu sie z Zackiem bedzie wyslanie Jacka Pearla jak najdalej od Sterling. -W porzadku, Jack. Powiedz mi, czego wlasciwie ode mnie chcesz. Pearl odchrzaknal. -Im wiecej mysle na temat substancji, na ktorej bazuje serenyl, tym bardziej wydaje mi sie mozliwe, ze w ocenie przypadku chlopca twoj brat ma racje. -To smieszne. -Dlaczego? -Uzyliscie z Mainwaringiem serenylu przy pieciuset operacjach. Pieciuset, Jack! Czy choc raz wystapil problem? -N i e, ale... -Ale co, Jack? -Jesli problem chlopca jest spowodowany uzyciem przez nas serenylu, to znaczy, ze srodek ma opoznione dzialanie uboczne. Twoj brat nazwal to atakami koszmarow. Jesli ma racje, moze sa inni, ktorzy tez ich doswiadczaja, tylko nie wiaza tych stanow z narkoza. Gdybym byl pewny, ze tak jest, moglbym go udoskonalic. Znam kazda czasteczke serenylu. Potrafie to zrobic. -Jack, prosze cie - rzekl Frank. - Ta cala sprawa to kompletny nonsens. Chlopiec moze miec koszmary od ogladania telewizji - prawdopodobnie tych cholernych programow Nova. Pokazuja w nich porody, operacje i tym podobne gowna. Cud, ze wiecej dzieci od nich nie wariuje. -Frank, mozemy sie upewnic. Wystarczy ze sto telefonow i bedziemy wiedzieli, czy ktos ma podobne... -Nie! -Ale... -Jack, dotad bylem cierpliwy, ale zaczynam miec dosc... Dla spotegowania wrazenia zlamal w palcach olowek. -Kiedy Mainwaring zakonczy prezentacje serenylu wspolnikom, wroci tutaj i da nam... po pol miliona dolarow, a my oddamy mu patent. Tak zaplanowalismy i tak to sie odbedzie. -Ale... -Zadnych pieprzonych ale, Jack. Jesli mi nie wierzysz, ze to zbieg okolicznosci spowodowal, ze chlopiec ma koszmary, to twoja sprawa, ale predzej szlag mnie trafi, niz zaczne teraz wydzwaniac do ludzi z powodu twoich watpliwosci. Teraz sluchaj i dobrze sobie zapamietaj: jesli pisniesz chocby slowo Mainwaringowi lub komukolwiek, chocby jedno pieprzone slowo, powiadomie o tobie wladze w Akron, ktore zgarna cie predzej, niz zdolasz mrugnac okiem! Zdjalem ci je z karku, ale spowoduje, ze znow ci na niego wsiada. Zrozumiano? Pearl wytarl nos w chusteczke, te sama, ktorej uzyl do wytarcia kawy, i zapalil papierosa. Przez Franka Iversona znalazl sie miedzy mlotem a kowadlem. Zreszta nie pierwszy raz. -Zro-zrozumiano - odparl. -Pamietaj... - mowiac to, Frank pogrozil mu palcem - chce sprzedac ten srodek i zgarnac pieniadze. Nie waz sie zrobic mi niespodzianki. -Nie zrobie -jeknal Pearl. - Ale... -Ale co? -Frank, co szkodzi, zebym wykonal pare telefonow? Jesli serenyl powoduje jakies nastepstwa, to ja go poprawie. Jestem absolutnie pe... Frank zerwal sie z miejsca i okrazywszy biurko, chwycil go za koszule na piersiach, podnoszac tak, ze anestezjolog ledwie dotykal czubkami palcow podlogi. -Psiakrew, Jack, powiedzialem nie! Potrzasnal drobnym doktorem jak terier zlapanym szczurem, po czym rzucil go z powrotem na krzeslo. Pearl skulil sie ze strachu, czekajac na uderzenie. -W porzadku, niech ci bedzie - zaskomlal, zaslaniajac rekami twarz. Dlaczego w jego zyciu stale powtarzaly sie takie sytuacje? -No - rzekl Frank. Poklepal Pearla po ramieniu. - Teraz lepiej... - Wrocil na swoje miejsce za biurkiem. - Rozchmurz sie, przyjacielu. Juz ci powiedzialem, ze historia z chlopakiem to zbieg okolicznosci. Twoj serenyl jest tak doskonaly, jak twierdziles. -A co odpowiedziec twojemu bratu? -Zostaw mojego brata mnie. Trzymaj sie z dala od niego. Gdyby znow probowal cie wypytywac, powiedz, zeby porozmawial ze mna... albo z twoim adwokatem. Masz... daje ci jego wizytowke. Ale jesli nie chcesz zamienic sali operacyjnej na dlugoterminowe wakacje w Akron, nic mu wiecej nie mow, rozumiesz?... Pytam jeszcze raz: rozumiesz?... Doskonale, Jack. Twoj srodek znieczulajacy tez jest doskonaly. -W porzadku, Frank - oznajmil Pearl, gaszac papierosa i idac w strone drzwi. - Wygrales. Za moment zniknal. Wygralem... Ma racje, pomyslal z zadowoleniem Frank. Rozegral doskonale sprawe z tym malym zboczencem. Po ciezkich przeprawach z Leigh, Sedzia i dwoma czlonkami rady przyjemnie bylo znow sie poczuc panem sytuacji. Pozostalo mu teraz zasiac watpliwosci w Zacku i powstrzymac go od dzialan przez tydzien. Postanowil uzyc w tym celu wszelkich mozliwych srodkow. W tym czasie nalezalo umiejetnie przycisnac kilku miekkich radnych, wowczas przyszlosc Ultramed - a takze jego -zostanie zabezpieczona. Osiagnie pozycje, ktora mu pozwoli rozprawic sie radykalnie ze swoim przekletym, msciwym bratem, a takze z Pearlem. ...Frank, Frank, nasz chlopak jest na schwal, nikt nie potrafi dopiac celu lepiej niz... Odezwal sie interkom -Panie Iverson, tu znow Annette. Dzwoni pan Curt Largent. Mowi, ze jest panskim, sasiadem. Jest na trzeciej linii. Curtis Largent, emerytowany major armii amerykanskiej. Taki napis wymalowal sobie na skrzynce pocztowej sedziwy bohater drugiej wojny swiatowej, trafiony zblakanym szrapnelem podczas bitwy o jakas wioske czy kosciol we Wloszech i od tamtej pory przykuty do wozka. Largent byl bezinteresownym straznikiem okolicy domu Franka, obserwujacym ze swojej werandy na pietrze cale sasiedztwo, i notujacym w zeszycie wszystkie przyjazdy i odjazdy osob, ktorych nie znal, wraz z numerami ich samochodow. Dwukrotnie w ciagu tych lat jego czujnosc zapobiegla zbrodni - za pierwszym razem nie doszlo do kradziezy roweru, za drugim do wyrzucenia smieci na skraju strefy jego obserwacji. -Halo, majorze, mowi Frank Iverson. - Ostatnie slowa cheerleaderek nadal rozbrzmiewaly mu w glowie. - Czym moge panu sluzyc? Mimo ukonczenia uniwersytetu - wedlug wiedzy Franka, jakiegos wydzialu inzynierskiego - Largent mowil z poludniowo-wschodnim akcentem. -Sluchaj, Frank - rzekl - dzwonie, bo mi nie powiedziales, ze sie przeprowadzasz. -Nie przeprowadzam sie. -To dziwne... nawet bardzo. -O czym pan mowi, majorze? -Jestem na mojej werandzie, wiesz, tam gdzie zwykle. Przed twoim domem stoi obca ciezarowka. Jakies mlode byczki juz od godziny cos do niej laduja -Jest pan pewny, ze to nasz dom, majorze? -Oczywiscie, ze jestem pewny. -Czy widzi pan gdzies Lisette? -N i e... Chwileczke, moze to ona... Wloze okulary, zeby sie upewnic. Tak, to ona. Stoi z twoimi slicznymi dziewczynkami przy ciezarowce i patrzy, jak ja zaladowuja. -Dzieki, majorze - powiedzial Frank. - Dziekuje, ze pan zadzwonil. Rozlaczyl sie, po czym wykrecil numer domu. Odczekal ponad dwadziescia sygnalow, lecz nikt nie podniosl sluchawki. Pietnascie minut pozniej jego porsche z piskiem opon pedzilo pod gore w strone domu. -Pieprzona Lisette - klal pod nosem podczas jazdy. - Cholerna, pieprzona Lisette... Lisette, dzieci i ciezarowka zniknely. Zona zabrala tylko swoja bizuterie, kuchenke mikrofalowa najwiekszy telewizor, komody - swoja i dzieci, ich zabawki, rowerki i lozeczka. Wszystkie butelki z alkoholem, ktore zdolala znalezc - w tym butelka chateau lafite fothschild, prezent na jej urodziny, przeznaczona na oblanie sprzedazy serenylu - lezaly roztrzaskane w kuchennym zlewie. Do poduszki na ich lozku przypiela kartke ze starannie wykaligrafowana wiadomoscia: Nigdy wiecej mnie nie uderzysz. Nie usiluj nas znalezc. Skontaktuje sie z toba w swoim czasie... kiedy dojde do siebie. Zastanow sie, czy ci sie oplacilo? Frank zmiotl ze stolika przy lozku nocna lampke, zmial w rece kartke i cisnal ja w drugi kat sypialni. -Wkrotce to odczujesz, ty nielojalna suko - mruknal gniewnie. - Kiedy bede mial ten cholerny milion, pozalujesz, ze z niego zrezygnowalas. Ruszyl w strone szafki z alkoholami, lecz przypomniawszy sobie potluczone szklo w zlewie kuchennym, wybiegl z domu i odjechal. Kiedy wyjezdzal z alejki dojazdowej na droge, spostrzegl katem oka Curtisa Largenta. Emerytowany major armii Stanow Zjednoczonych siedzial na werandzie swojego domu i kolyszac sie na bujanym fotelu, obserwowal okolice. Popoludnie przebiegalo w niemal normalnym nastroju, bliskim tamtym popoludniom, ktore Barbara Nelms pamietala z ubieglych lat. Slonce przenikajace przez wykuszowe okna w dziennym pokoju i w kuchni oswietlalo jasnym blaskiem wnetrze, ktore lsnilo czystoscia. Rozstawiona w jadalni zastawa stolowa czekala na pierwszych po polrocznej przerwie gosci, ktorych oboje z Bobem zaprosili na obiad. Lezac na brzuchu na dywanie w pokoju dziennym, Toby przerzucal blyszczace karty albumu o historii lotnictwa, ktory jego matka kupila mu w drodze powrotnej z plenerowego spotkania z doktorem Iversonem. Okazalo sie to doskonalym pomyslem. Poczawszy od tamtego dnia, Toby spedzal cale godziny na spokojnym ogladaniu fotografii i rysunkow w albumie. Co wiecej, przez caly ten czas ani razu nie mial ataku. Jak mozna sie bylo spodziewac, Bob chcial natychmiast kupic synowi model do skladania, lecz Barbara zdecydowala, iz lepiej postepowac powoli, zostawiajac chlopca samemu sobie. Rowniez psychiatra okazal sie bardzo pomocny. Choc nie chcial przyjac Toby'ego, zanim doktor Iverson wyrazi swoja opinie, spotkal sie z nia dwukrotnie, namawiajac ja na przywiezienie meza by mogl z nimi porozmawiac. Porzadkujac ksiazki na polkach i przecierajac szmatka juz i tak nieskazitelnie czysty zegar na kominku, zastanawiala sie, jakie podac potrawy na obiad i jaka wybrac muzyke. Moze po deserze i kawie, jesli ktos ja zacheci, sama cos zagra. Ile czasu minelo, odkad ostami raz pozwolila sobie na luksus pomyslenia o wlasnej przyjemnosci. -Toby - sprobowala ostroznie - moze mialbys ochote pomoc mi przy obiedzie. Zaprosilismy na dzis tate i mame Billy'ego. Toby dalej wertowal karty albumu, przesuwajac od czasu do czasu palcami po ktoryms z samolotow. -W porzadku - rzekla pogodnie. - Rob, co chcesz. Jak sie znudzisz ksiazka daj mi znac. Pojde teraz do kuchni. Chwile pozniej, myjac w zlewie warzywa, uslyszala za soba cichy szmer. Odwrociwszy sie, zobaczyla Toby'ego. Stal przy drzwiach, wywiniete w gore kaciki ust tworzyly cos w rodzaju usmiechu. Poczula ogarniajaca ja fale emocji. -Czesc - powiedziala, przelykajac sline, by opanowac gwaltowne bicie serca. - Dac ci cos do roboty? Chlopiec zawahal sie, po czym niemal niedostrzegalnie skinal glowa. -Fantastycznie!... To znaczy, bardzo sie ciesze, kochanie. Twoja pomoc bardzo mi sie przyda. Chwileczke, dam ci twoj stoleczek. Ustawiwszy przy zlewie drewniany stolek, wreczyla Toby'emu obieraczke do warzyw. -Trzeba nia skrobac marchewki, jedna po drugiej, az beda wygladaly tak jak ta... O, tak. Doskonale. Sluchaj, pojde teraz do pralni poskladac rzeczy po praniu. Kiedy skonczysz z marchewkami, zacznij obierac ziemniaki. Nigdy jeszcze nie przezyla podobnego wzruszenia. Idac do pralni, zerknela na zegar scienny. -Toby - powiedziala, wracajac do kuchni. - Zgadnij, ktora godzina. Wlaczyla dwunastocalowy, czarno-bialy telewizor, stojacy na kontuarze w kuchni, na ktorym ogladala telenowele. Wlasnie konczyla sie czolowka filmu rysunkowego Robin the Good. Toby stal na swoim stolku, skrobiac marchewki. Plukal je w biezacej zimnej wodzie, myslac o samolotach i od czasu do czasu zerkajac przez ramie na Robina i jego druzyne. -A teraz, dziewczeta i chlopcy - powiedzial Braciszek Tuck - czas na nasza litere dnia. Dzisiejsza litera jest absolutnie wyjatkowa, poniewaz we wszystkich wyrazach wystepuje w towarzystwie innej litery. Zawsze tej samej. Zaczynaja sie od niej takie slowa jak quiz i quasi. Zgadnijcie, jaka to litera? -Q - odparl odruchowo Toby. -Ilu z was zgadlo, ze to q? - spytal Braciszek. - Wszyscy, ktorzy tak odpowiedzieli, mieli racje. Teraz Robin i Alan, nie zwlekajac, zaspiewaja wiecie o czym? Zgadliscie! O naszej dobrej przyjaciolce, literze q. Alan-a-Dale brzdaknal kilkakrotnie na swojej wielkiej gitarze, a Robin the Good wskoczyl na ogromny glaz i z rekami na biodrach zaczal spiewac: Kochanie moje, piekna ta skala Szkoda, ze nie ma cie tu, Bo chcialbym, zebys nam zaspiewala O zgrabnej literce q. Po pierwszych taktach muzyki Toby przestal skrobac i zaczal sie wpatrywac w wykafelkowana sciane. Skrobaczka wysliznela mu sie z palcow i wpadla z brzekiem do stalowego zlewu. Szare i niebieskie plytki na scianie stawaly sie coraz jasniejsze, wiec przetarl oczy. Znowu sie zaczynalo. Dokladnie tak samo jak za kazdym razem. -Mamo... Powiedzial to, lecz nie uslyszal dzwieku. Zblizali sie ku niemu. Ci sami ludzie: pielegniarka i mezczyzna w masce. Szli po niego znow. -Mamo, blagam... Oczy Toby'ego spoczely na zlewie, do ktorego z kranu ciekla woda. Bron sie! - podpowiadal mu mozg. Nie pozwol im sie dotknac. Wzial do reki noz z czarna rekojescia lezacy obok skrobaczki. Bron sie! Slonce blysnelo refleksem w mokrej, szerokiej klindze, gdy unosil noz. Odkad pol roku temu Toby zaczal miewac swoje ataki, Barbara Nelms rozwinela w sobie szosty zmysl. Czula, jakby cos sie zmienialo w powietrzu - zupelnie jakby ulegalo jonizacji. Czasem alarm okazywal sie falszywy - biegla co sil po to, by zastac Toby'ego siedzacego przy wykuszowym oknie i gapiacego sie na trawnik lub lezacego przed telewizorem i ogladajacego program, ktory go absolutnie nie interesowal. Bywalo tez inaczej, zwlaszcza ostatnio - kiedy znajdowala go na podlodze, wymachujacego dziko rakami i nogami lub wciskajacego watle cialo w rog pokoju ze strachu przed horrorem, ktory co jakis czas powracal w jego wyobrazni. Konczyla wlasnie skladac ostatnie przescieradlo, kiedy poczula niepokoj. Zaczal sie od malenkiego klikniecia w mozgu i w tym momencie wiedziala juz, ze cos sie dzieje. W domu bylo zbyt cicho, powietrze bylo zbyt nieruchome. Przekrzywiwszy glowe, nadstawila ucho -jak jelen zaalarmowany dalekim warkotem silnika, ktorego ucho ludzkie jeszcze nie moze uslyszec. Dochodzilo jedynie ciche pluskanie wody w zlewie i dzwiek telewizora. Robin the Good spiewal swoja idiotyczna piosenke o alfabecie na melodie Greensleeves. Kiedys byla to ulubiona kompozycja Barbary, dopoki nie uslyszala jej interpretacji w wykonaniu opaslego kuplecisty, ktorego spiew przypominal skrzypienie kredy o tablice. -Toby?... - zawolala. - Toby, slyszysz mnie? Nie bylo odpowiedzi. -Toby, kochanie? Przestala skladac przescieradlo i zrobila niepewny krok w strone drzwi. Potem puscila sie biegiem. Przebieglszy pusta kuchnie, byla w polowie drogi do salonu, gdy uslyszala loskot spadajacej lampy i przerazajacy krzyk syna. -Nieeee! Nie dotykajcie mnie! Nie dotykajcie mnie! - skamlal. - Jezeli mnie tam dotkniecie, to was porzne... Przestancie! Przestancie! Toby cofal sie w strone odleglego kata salonu, wymachujac gwaltownie rekami w obronie przed kims, kogo tylko on widzial. Dopiero po chwili spostrzegla, ze w jednej rece trzyma noz - szeroki noz do krojenia miesa, z dwunastocentymetrowym ostrzem. Potem ujrzala krew. Toby musial sie przypadkiem skaleczyc - na udzie, tuz ponizej spodenek, widnialo szerokie przeciecie. Z rany lala sie krew, splywajac mu po nodze, lecz on nie zwracal na to uwagi. -Toby! Rzucila sie biegiem ku niemu, lecz zwolnila na widok jego narastajacej furii. -Trzymaj sie z daleka! Nie dotykaj mnie! -Toby, prosze. To ja, mama. Oddaj noz. Wycofal sie do korytarza, nadal wymierzajac na oslep ciosy w powietrze. Mial rozchylone wargi, a zeby wyszczerzone jak u rozwscieczonego psa. Nic nie wskazywalo na to, ze ja poznal. Wymachujac, stracil ze scian kilka fotografii w ramkach. Szklo roztrzaskalo sie u jej stop. -Toby, blagam. Gdy ujrzala krew splywajaca po nodze syna, wszystko inne przestalo dla niej istniec. Krew zostawiala groteskowe, purpurowe plamy na dywanie. Toby cofal sie w strone lazienki. Jesli zdola do niej wejsc i zamknie sie... Nie mogla do tego dopuscic. Korytarz byl zbyt waski, zeby moc zaatakowac z boku. Skupiajac uwage na zataczajacym dzikie luki ostrzu, Barbara zanurkowala pod nim i oparlszy sie o sciane, probowala objac Toby'ego. Ostrze spadlo, wnikajac gleboko w miesnie jej barku u nasady ramienia. Pod wplywem dotkliwego bolu opadla na kolana. Przykryla rane jedna reka, druga usilowala przytrzymac Toby'ego za koszulke. Spomiedzy jej palcow tryskala krew. Dwunastocentymetrowe ostrze spadlo na nia ponownie. Odruchowo zaslonila sie reka. Toby zranil ja w okolicy lokcia. Zanim zdolala sie otrzasnac, syn odwrocil sie i wpadl do lazienki. -Toby, nie! - krzyknela, uslyszawszy trzasniecie drzwi i szczek zasuwki. Zaczelo jej sie krecic w glowie. Polprzytomnie podniosla sie i zastukala w drzwi lazienki. -Toby, otworz! Prosze cie, otworz! To ja, twoja mama. W odpowiedzi uslyszala dzwiek rozbijanego szkla. Poczolgala sie po lepkich sladach wlasnej krwi do sypialni i zadzwonila pod 911. -Tu Barbara Nelms, trzysta dziesiec Ridgeview - wysapala do sluchawki. - Moj osmioletni syn zamknal sie w lazience. Ma z soba noz i juz sie skaleczyl. Przyslijcie pomoc. Blagam, pospieszcie sie. Sciany pokoju zaczely wokol niej wirowac. Odlozyla sluchawke i spojrzala na ramie. Wieksza rana, mniej wiecej dziesieciocentymetrowa, ziala przepastna glebia. Z przeciecia wylanial sie solidny, krwawiacy miesien. Pociemnialo jej w oczach. Czula, iz wkrotce zemdleje. Polozywszy sie na wznak, zatelefonowala do szpitala. -Zdarzyl sie nagly wypadek - wydyszala do sluchawki, robiac ogromny wysilek, zeby to nie zabrzmialo histerycznie. - Pomozcie mi. Musze sie skontaktowac z doktorem Zacharym Iversonem. To sprawa zycia i smierci... Rozdzial 25 Popoludniowe powietrze bylo nieznosnie gorace i wilgotne. Sedzia Clayton Iverson doznal ulgi, gdy kilka odroczen rozpraw i jedno niestawiennictwo stron umozliwilo mu wczesniejsze niz zwykle zakonczenie zajec w sadzie okregu Clarion. Wrocil do swojego pokoju, zdjal czarna toge i powiesil ja na mosieznym stojaku obok biurka. Perspektywa nieprzewidzianych dwoch wolnych godzin przed spotkaniem z Leigh Baron na farmie zaszczepila w nim kuszaca mysl o zimnym prysznicu i paru drinkach. Jego biala koszula byla przesiaknieta potem, a bielizna lepila sie do ciala. Z biegiem lat system klimatyzacyjny budynku sadowego funkcjonowal coraz gorzej. Sedzia wiedzial, ze szanse wymienienia go na nowy sa w najblizszych latach male. Kiedys nie zwracalby uwagi na takie niewygody, ale teraz poczucie dyskomfortu sprawialo, iz skupienie sie na kazdej sprawie wymagalo od niego duzego wysilku. Coraz czesciej myslal, iz juz czas przejsc na emeryture. Pomimo skladanych zonie obietnic, ze ograniczy swoja aktywnosc, ze bedzie mniej pracowal i ze beda podrozowali, tempo jego zycia zamiast zwalniac, stawalo sie coraz szybsze. Odkad przed szesciu laty kupili dom w West Palm, spedzili w nim z Cinnie zaledwie dwa tygodnie i w koncu go wynajeli. Nie zalezalo im na dochodzie z wynajmu, lecz nie bylo sensu, zeby stal pusty. Sedzia zdawal sobie sprawe, iz Cinnie, ktora urodzila sie i spedzila dziecinstwo w Karolinie Polnocnej, z radoscia przyjmie mozliwosc wygrzewania sie na sloncu daleko od surowych zim New Hampshire, zwlaszcza z uwagi na swoj poglebiajacy sie artretyzm. Mieli przyjaciol, ktorzy juz pewien czas temu przeniesli sie na Poludnie i byli bardzo z tego zadowoleni. Musial rowniez wiecej czasu poswiecic golfowi. Emerytura... kojace uczucie, pomyslal... a przy tym przerazajaco bliska rzeczywistosc. Ze zlozeniem urzedu mogl sie pogodzic. Dokonal na swoim stanowisku tyle, ile mogl, widzial juz tyle, ile mozna bylo zobaczyc. Trudniejsza do zaakceptowania byla perspektywa spakowania manatkow i przeniesienia sie do kraju ogromnych trojkolowcow i popoludniowych herbatek. Sedzia zaglebil sie w fotelu i wytarl twarz recznikiem. Cinnie dawala sobie na razie rade z artretyzmem. On sam nie doszedl jeszcze do punktu, w ktorym zla klimatyzacja sklonilaby go do przejscia na emeryture i przeniesienia sie na Floryde - za cene porzucenia odpowiedzialnego stanowiska - tylko po to, by Cinnie miala mniej atakow artretyzmu, a on mogl czesciej grywac golfa. Co wiecej, pomyslal z podnieceniem, w najblizszej przyszlosci mial do spelnienia w Sterling wazne zadanie. Postanowil zainicjowac akcje spowolnienia szkodliwego rozwoju medycyny korporacyjnej poprzez odkupienie na poczatek okregowego szpitala Davis od korporacji Ultramed, a nastepnie nadzorowanie jego reorganizacji i powrotu pod spoleczny zarzad. Zebrania... politykowanie... negocjacje... przeksztalcenia... ustepstwa... trzymanie sie twardego stanowiska... zwyciestwa... kleski... Mysl o czekajacych go w najblizszych miesiacach przezyciach wywolala w nim podniecenie zblizone do seksualnego. Ironicznym zwiastunem nadchodzacych przemian bylo to, iz Leigh Baron, nie wiedzac o jego zamiarach, zdecydowala sie na czterogodzinna podroz z Bostonu do Sterling "zeby porozmawiac". Spodziewal sie, ze to nie bedzie ostatnia wizyta zlozona mu przez szefow korporacji Ultramed i RIATA. Jakiez to bedzie interesujace obserwowac ich sztuczki - a przy tym zabawne, gdyz nie zamierzal w zadnym wypadku zmienic stanowiska. Zdawal sobie sprawe, iz przekonanie rady, by przeglosowala anulowanie sprzedazy szpitala, nie tylko nie przyjdzie mu latwo, ale bedzie jednym z najtrudniejszych zadan, przed ktorymi kiedykolwiek stanal. Najwiekszy problem stanowil Frank. Myslac o synu, spakowal do aktowki teczke Beallieu i kilka zwiazanych z ta sprawa dokumentow, i wyszedl z sadu, by pojechac do domu. Jadac glowna ulica a potem z miasta droga na Androscoggin w kierunku odgalezienia do farmy doszedl do wniosku, ze Zack mial racje: Frank jako dyrektor szpitala spisal sie doskonale. To nie jego wina, ze pracowal dla firmy prowadzacej polityke do tego stopnia wyrachowana ze mogla spowodowac takie nieszczescie jak z Annie. Rowniez nie jego wina bylo - przynajmniej tak twierdzil Zack - ze korporacja wziela sobie za cel wyeliminowanie Beallieu. Wiedzial, ze najtrudniejszym ze stojacych przed nim zadan bedzie uporanie sie z Frankiem. Wprawdzie kilkakrotnie w trudnych okolicznosciach Frank zawiodl, poczynil zle posuniecia, niemniej... Pierwszy ostrzegawczy sygnal nadjezdzajacej z przeciwka ciezarowki z naczepa zapisal sie w jego mozgu jako cos nie bardziej alarmujacego od buczenia dalekiej syreny mgielnej. Prowadzac na pamiec, patrzyl na droge, w zasadzie jej nie widzac. Drugi sygnal, natarczywy i dramatyczny, wyrwal go gwaltownie z zadumy. Lewa strona jego chryslera znacznie przekraczala srodek szosy - tak dalece, iz os symetrii samochodu przebiegala nad ciagla linia podzialu drogi. Ogromny, czerwony GMC pedzil ku niemu z sykiem hamulcow pneumatycznych; zblizajaca sie kratownica wlotu powietrza ciezarowki wygladala jak ziejaca paszcza wieloryba. W powodzi dzwiekow, ktore wypelnily najblizsze sekundy, mozg Sedziego zarejestrowal mnostwo surrealistycznych, nieruchomych obrazow rozgrywajacej sie przed nim sceny: slowianskie rysy twarzy barczystego kierowcy... oczy, rozszerzone z przerazenia i wscieklosci, patrzace nan z gory... zielona czapka baseballowa ze zlotym otokiem... slonce odbijajace sie od przedniej szyby... bialy napis Tenby's na szkarlatnej owiewce nad kabina... Klakson... syk hamulcow pneumatycznych... twarz... kratownica... slonce... pisk opon... Szarpnal odruchowo kierownica chryslera w prawo, obracajac samochod o dziewiecdziesiat stopni. Nastepny taki sam manewr wyrzucil woz na szutrowe pobocze drogi, na ktorym sie zatrzymal. Potwor minal go o milimetry, chwiejac sie i zataczajac; ruch powietrza za ciezarowka zatrzasl chryslerem. Patrzac w lusterko wsteczne, Sedzia widzial, ze ciezarowka stopniowo przestaje tanczyc, w miare jak kierowca odzyskuje nad nia panowanie. Lapiac oddech, dalej spogladal w lusterko, dopoki szkarlatna plama nie zniknela za zakretem. Potem, roztrzesiony, wygramolil sie z samochodu i usiadl z boku, by dojsc do siebie. W zyciu Sedziego bylo wiele sytuacji, w ktorych o wlos uniknal katastrofy, lecz ow wlos jeszcze nigdy nie byl tak cienki jak dzisiaj. Za kazdym razem Sedzia dziekowal opatrznosci za to, iz obdarzyla go refleksem. Czesto sie zdarzalo, ze podczas prowadzenia samochodu myslami byl gdzie indziej. Pochwalil sam siebie za roztropnosc, ktora kazala mu kupic jeden z najciezszych modeli samochodu. Po kilku minutach serce sie uspokoilo, a drzenie zmniejszylo na tyle, ze mogl usiasc za kierownica i odjechac. Przysiagl sobie, iz reszte drogi przejedzie z predkoscia maksimum czterdziestu kilometrow na godzine. Kimkolwiek byl szofer ciezarowki, zasluzyl na bilet do nieba za mistrzowskie opanowanie kierownicy. ... To bylo rzeczywiscie mistrzowskie, pomyslal. Siegnawszy do schowka w desce rozdzielczej, wyjal z niego chusteczke i wytarl pot z twarzy i rak. ... Absolutnie mistrzowskie... Odetchnal gleboko, potem jeszcze raz. Puls wrocil do normy. O czym ostatnio myslalem? - zapytal sam siebie... Ach, tak, o Franku... Przyjemnie bylo uslyszec relacje Whiteya Bourque'a i Billa Crooka o ich wspolnym obiedzie. Kapitalny facet. Tak dokladnie brzmiala opinia Bourque'a. Inteligentny, dobrze przygotowany i przekonywajacy jak Dickens... Poczul sie jak w dawnych czasach - reporterzy, ludzie z telewizji, co tydzien telefony od przyjaciol... Sedzio, masz fantastycznego chlopaka... Diabelnie dobry chlopak... Sedzio, mozemy wam zrobic wspolne zdjecie?... Co pan myslal wtedy, kiedy panski chlopak przejal pilke i przesunal do koncowej strefy? W odczuciu Sedziego faktem, ktory przypieczetowal koniec korporacji Ultramed w Sterling, bylo wypadniecie Annie Doucette z lozka. Jednak rozmowa z Bourkiem przekonala go, iz choc firma zostanie odprawiona z kwitkiem, nie ma powodu, zeby Frank odszedl wraz z nia. Kilka telefonow do wybranych radnych upewnilo go, ze rada poprze jego wniosek o pozostawienie Franka na stanowisku dyrektora. Teraz pozostalo mu tylko przekonac do tego Franka. Minawszy wielka srebrzysta skrzynke pocztowa stojaca przy skrecie na droge gruntowa prowadzaca do farmy, dopiero sto metrow za nia zorientowal sie, ze pojechal za daleko. -Niech cie diabli, Iverson - zaklal glosno. Zwolnil, zastanawiajac sie, czy zawrocic, czy cofnac sie tylem, ale po krotkim namysle przyspieszyl i pojechal pol kilometra dalej, do nastepnego zjazdu z szosy. Waska droga gruntowa prowadzila ostrymi zygzakami. Dwukrotnie wjechal do rowu odwadniajacego, zmuszony cofnac sie podczas zmiany kierunku. Zgroza napawala go mysl, ze z duzym prawdopodobienstwem spedzi najblizsze, duszne godziny na zerdziach plotu, w oczekiwaniu na Pierre'a Rousseau i jego cholerny traktor, zamiast wziac prysznic, wypic dzin z tonikiem i spotkac sie z piekna bizneswoman, ktora bedzie go namawiala do zmiany postanowienia. Leigh Baron nie byla twardym przeciwnikiem, za to byla bystra i zabawna. Rozmowa z nia mogla stanowic calkiem dobra rozgrzewke przed czekajacymi go spotkaniami z trudniejszymi adwersarzami. Mysl o przyszlych starciach spowodowala nowy przyplyw adrenaliny, wyrazajacy sie radosnym podnieceniem. Zrozumial, dlaczego generalowie tak niechetnie oddawali dowodztwo. Emerytura?... Absolutny nonsens, pomyslal. Pilka byla w grze, a Clayton Iverson byl pierwszym rozgrywajacym. Zatrzymal chryslera przy stodole, wysiadl i rozejrzal sie po swoich polach siegajacych podnoza gor. Zanotowal sobie w pamieci, zeby poslac najemcy ich posesji na Florydzie przedluzenie umowy, nim Cinnie sie zorientuje, ze juz wygasla. W sali intensywnej opieki medycznej panowala atmosfera ponurego napiecia. Jego przyczyna bylo dziecko, ktore przywieziono w ciezkim stanie. Pielegniarki krazyly miedzy lozkami pacjentow ciszej niz zwykle, zatrzymujac sie przy stanowisku numer 7, by sprawdzic, czy trzeba pomoc pielegniarce zajmujacej sie Tobym Nelmsem. Zack wraz z pediatra chlopca, Owenem Walshem, piecdziesieciokilkuletnim mezczyzna o lagodnym glosie, siwiejacych wlosach i glebokich kurzych lapkach w kacikach oczu, ktore nadawaly jego twarzy niezmiennie wesoly wyraz, przeszli obok rzedu monitorow do punktu pielegniarskiego, gdzie przeanalizowali ostatnie wyniki badan laboratoryjnych. Stanowisko numer 7 po przeciwleglej stronie sali zajmowal Toby Nelms, ktory lezal na materacu ochladzajacym. Miotal sie, wymachujac konczynami, calkowicie nieswiadomy otoczenia. Temperatura jego ciala stale utrzymywala sie powyzej czterdziestu stopni Celsjusza. Polaczone ekipy strazacka i ratunkowa wlamaly sie do lazienki w domu Nelmsow i znalazly w niej ledwie przytomnego chlopca, przewieszonego przez krawedz wanny, z licznymi klutymi i cietymi ranami na brzuchu, ramionach i nogach, ranami, ktore sam sobie zadal. W sypialni lezala Barbara Nelms, przytomna, lecz w stanie szoku. Z jej ran na ramieniu lala sie obficie krew. Zack przyjechal do ich domu w sama pore, by pomoc w opatrzeniu ran i podlaczyc do kroplowki matke i dziecko. Potem towarzyszyl ambulansowi do szpitala, gdzie powierzyl Barbare Nelms, ktorej cisnienie tymczasem wrocilo do normy dzieki kroplowce, chirurgowi ogolnemu, Gregowi Ormesby'emu. Na koniec, po przekazaniu Toby'ego na oddzial intensywnej opieki medycznej i polozeniu go na materacu ochladzajacym, zajal sie jego ranami, z ktorych zadna nie uszkodzila sciegien ani waznych narzadow. Mimo iz jego rany wywolywaly wstrzasajace wrazenie, Zack wiedzial, ze sa malo istotne w porownaniu z goraczka i zaburzeniami w funkcjonowaniu ukladu nerwowego i sercowo-naczyniowego - objawami, ktore z niemal stuprocentowa pewnoscia swiadczyly o obrzeku mozgu. -Co myslisz o tym, zeby go odeslac do Bostonu? - spytal Owen Walsh. Jak wiekszosc lekarzy rodzinnych, zwlaszcza tych starszych, Walsh wolal przyjmowac pacjentow w swoim gabinecie niz w szpitalu, dlatego czul sie spiety na OIOM-ie, majac do czynienia z dzieckiem w stanie krytycznym. -Nie jestem pewny, czy przetrzyma podroz - odparl Zack. - Musimy sie jednak liczyc z taka koniecznoscia. -On juz raz tam byl. -Wiem, Owen. Zdaje sobie sprawe, ze wolalbys nie byc za niego odpowiedzialny. Prawde mowiac, ja tez. Ale wierz mi, ze nasze plyny sa rownie dobre jak ich. Podobnie jak nasz materac ochladzajacy, paracetamol i sterydy. Procz tego mamy wspanialego kardiologa -Suzanne Cole. Nie mysl wiec, ze nie mozemy nic zrobic. Mozemy ich powiadomic, co sie tutaj stalo, i poprosic, zeby zaloga helikoptera czekala w pogotowiu. Zanim do tego dojdzie, trzeba zajac sie czyms innym. -Srodkiem usypiajacym? -Tak. Zack juz wczesniej zrelacjonowal pediatrze historie choroby Toby'ego, zatrzymujac dla siebie podejrzenie, iz podczas operacji przepukliny mogl zostac uzyty jakis niezidentyfikowany srodek znieczulajacy. -Mozesz mi to jeszcze raz wytlumaczyc? - spytal Walsh. -Jasne. Poczekaj moment. Zack wstal i spojrzal z daleka na Toby'ego. Poowijany bandazami, otoczony monitorami, kartami wynikow, kroplowkami, przewodami tlenowymi, sonda zoladkowa i wielkim materacem ochladzajacym, chlopiec wygladal krucho i bezbronnie. -Sa jakies zmiany? - zawolal Zack do pielegniarki siedzacej przy Tobym. -Temperatura spadla do czterdziestu stopni, doktorze - powiedziala. - Poza tym nic sie nie zmienilo. -A zrenice? -Rowne, ale wolno reagujace na swiatlo. -Dziekuje... Spojrzal na monitor w sama pore, by zauwazyc kilka zlowieszczych, przedwczesnych uderzen serca. -Prosze sprobowac skontaktowac sie z doktor Cole - powiedzial do sekretarki oddzialu. - Prosze zapytac, czy moglaby tu przyjsc. - Podjawszy przerwana rozmowe z pediatra rzekl: - Ja widze to w ten sposob, Owen. Jesli to jest reakcja toksyczna na srodek usypiajacy, to moim zdaniem czasteczki tego srodka lub przynajmniej efekty ich chemicznego dzialania nadal pozostaja w mozgu Toby'ego, blokujac szlaki nerwowe i co jakis czas wysylajac impulsy, ktore przychodza bez ostrzezenia i nad ktorymi nie moze zapanowac. -I wywoluja ataki. -Albo koszmary czy jakkolwiek to nazwac. Dziwnym trafem impulsy wysylane przez te czasteczki powoduja gwaltowne reakcje... zwiazane z operacja. Ale dlaczego? Zadal sobie to pytanie juz milion razy. Dlaczego sie zdarzaja wlasnie wtedy, kiedy sie zdarzaja? Dlaczego nie kazdemu pacjentowi lub chocby wiekszej ich liczbie? Czul, ze odpowiedz tkwi w pojawianiu sie jakiegos neuroaktywatora, impulsu wyzwalajacego stany Toby'ego, lub zwazywszy na przewleklosc owych stanow - sekwencji impulsow. Zadne inne wytlumaczenie nie wchodzilo w rachube. -Zack, mowiles cos? - Owen Walsh patrzyl na niego z zaciekawieniem. -Och, przepraszam. - Zack zanotowal sobie w pamieci, zeby poprosic Barbare Nelms o szczegolowe opisanie okolicznosci poprzedzajacych ataki Toby'ego. Musial rowniez dokladnie sobie przypomniec dziwne zachowanie Suzanne na lace. - Czy zgadzasz sie z moja koncepcja? -Jak dotad, owszem -W porzadku... Zack narysowal na kartce schemat kilku zakonczen nerwow, po czym uzyl rysunku do wyjasnienia swojej teorii. -Trzeba umiescic Toby'ego, pod kontrola monitorow, w warunkach calkowitej deprywacji sensorycznej. Najlepiej byloby wykorzystac w tym celu komore dzwiekoszczelna ale przy jego obecnym stanie zdrowia to wykluczone. Zrobimy to inaczej: postaramy sie o maksymalna cisze i ciemnosc i podamy mu ten sam srodek usypiajacy, ktory wtedy otrzymal. -Domyslam sie, ze chodzi o to - rzekl Walsh - zeby wyplukac, w sensie doslownym, czasteczki wysylajace owe szkodliwe impulsy i zastapic je czasteczkami wysylajacymi... wlasciwie co? Impulsy obojetne? -Wlasnie. -To twoj pomysl? -Prawde mowiac - rzekl Zack - pod koniec lat szescdziesiatych i we wczesnych siedemdziesiatych przeprowadzono przy uzyciu komor dzwiekoszczelnych doswiadczenia na pacjentach, ktorzy cierpieli na psychozy wskutek nawiedzajacych ich okresowo koszmarow wywolanych LSD. -Chcesz powiedziec, ze uzyli LSD do leczenia psychozy wywolanej tym samym LSD? Zack skinal glowa. -Pewien neurolog w Europie. Zdaje sie Szkot. -Z dobrym skutkiem? -Wystarczajaco dobrym, zeby sprobowac. Z kolei Walsh, podnioslszy sie, spojrzal na ich pacjenta. Po tym, co zobaczyl, zmarszczki w kacikach jego oczu poglebily sie jeszcze bardziej. -Czym to moze grozic? -Biorac pod uwage powiklania, z ktorymi mamy do czynienia - rzekl Zack - nie sadze, zeby podanie dziecku odrobiny srodka usypiajacego moglo mu zagrozic, jesli obok bedzie czuwal anestezjolog, ktory w razie potrzeby dokona intubacji. -Czy Jack Pearl sie na to zgodzi? -To pytanie za szescdziesiat cztery dolary, moj przyjacielu. Nie spotkalem sie z nim jeszcze przy stole operacyjnym. Owen Walsh gryzl w zamysleniu koniec paznokcia. -Moze powinnismy zapytac rodzicow chlopca o zgode - powiedzial. -Zrobie to, jesli jego matka jest w stabilnym stanie. -Chyba twoj brat tez powinien o tym wiedziec. Jest doskonalym dyrektorem, dobrym czlowiekiem, ale nie lubi niespodzianek. Zniecierpliwiony Zack poczul nawrot rozdraznienia. Przypomnial sobie, ze jednym z powodow, dla ktorych wybral specjalizacje chirurga - podczas gdy inni, tacy jak Walsh, woleli pediatrie lub interne - byla szybkosc, z jaka nalezalo podejmowac decyzje. Lekarze pogotowia i chirurdzy mieli podobne charaktery i spotykali sie w tych samych miejscach. Roznily ich jedynie drogi, ktore doprowadzaly do wspolnych spotkan. -Owen - rzekl, wskazujac na chlopca - nie ma czasu na dywagacje. Rozumiem twoje zastrzezenia, ale musisz zdecydowac: robimy to czy nie? Owen zawahal sie. -Zgoda, Zack - powiedzial po krotkim namysle. - Zalatw sprawe z Pearlem i Barbara Nelms, a ja zawiadomie twojego brata i zatelefonuje do Bostonu, zeby helikopter byl w pogotowiu. Spotkajmy sie tu... powiedzmy o wpol do siodmej. -A zatem o wpol do siodmej. I wiesz co, Owen? -Slucham? -Podjales sluszna decyzje. Rozdzial 26 Choc Clayton Iverson przez prawie czterdziesci lat swojego malzenstwa zywil gleboki szacunek dla zony - wyrazajacy sie miedzy innymi tym, ze miewal nawet nocne koszmary na temat jej przedwczesnej smierci - w rzeczywistosci nigdy nie potrzebowal oparcia w jakiejkolwiek kobiecie. Najstarszy sposrod pieciorga rodzenstwa, w dodatku jedyny chlopiec, ukonczyl meskie liceum prywatne, a potem prywatna uczelnie, i az do nocy poslubnej nie mial intymnego zwiazku z zadna kobieta a po slubie nigdy nie zdradzil Cinnie. Zanim jego zona zaszla w ciaze, wybral imiona dla synow, a gdyby spotkalo go nieszczescie w postaci przyjscia na swiat corki, postanowil, ze dadza jej na imie Ruth - po prezydencie Rutherfordzie B. Hayesie. Chlubil sie, ze w kwestii praw kobiet jest "postepowym liberalem", nadal jednak mial trudnosci z powaznym ich traktowaniem, kiedy w gre wchodzily jakiekolwiek interesy. Najbardziej mu to ciazylo przy kontaktach z Leigh Baron. Zapadajacy wieczor przyniosl z soba uporczywa gnana wiatrem mzawke. Sedzia z Leigh siedzieli w jego gabinecie, pijac kawe, jedzac szarlotke Cinnie i prowadzac ogolna rozmowe o Ultramed i planach firmy. Dochodzila osma. Rozmowa z Leigh stawala sie dla Sedziego coraz bardziej nuzaca. Poza Ultramed poruszyli temat rynku akcji (jej pomysly wydaly mu sie nowatorskie, lecz przy tym uroczo naiwne), dzieci (ona i maz, ktory pracowal w Nowym Jorku, postanowili ich nie miec), prawa karnego (jej punkt widzenia na kare smierci byl uproszczony i kiepsko uzasadniony) i sportu (miala czelnosc przyrownac golf do krykieta, dodajac, iz moze sprobuje golfa dopiero wtedy, gdy wiek nie pozwoli jej juz grac w tenisa). -A wiec, moja droga - powiedzial Sedzia, ignorujac jej pytanie na temat pol golfowych w roznych regionach kraju - mysle, ze wladze Ultramed nie przyslaly tak inteligentnej i uroczej istoty po to, by mitrezyla czas ze starym weteranem z polnocnej puszczy. -Nie - odpowiedziala, usmiechnawszy sie zagadkowo. - Nie po to. Sedzia milczal, czekajac na ciag dalszy. -Domyslam sie - powiedzial po chwili, poniewaz rowniez milczala - ze chca bys ze mna omowila pewne tematy przed jutrzejszym zebraniem -W pewnym sensie. -Pani Baron, czy pani zawsze jest taka powsciagliwa i... i tajemnicza? -Co pan o mnie mysli, sedzio Iverson? Czy pan wie, kim ja wlasciwie jestem? -Nie sadzi pani, ze to dosc dziwne pytanie? Oczywiscie, ze wiem, kim pani jest. -Czy na pewno? Jej glos byl stanowczy, a oczy swiecily stalowym blaskiem, ktorego Clayton Iverson dotad nie zauwazyl. Mimo to taktyka polegajaca na zadawaniu pytan zamiast udzielania odpowiedzi byla dosc amatorska. Jesli chciala panowac nad przebiegiem rozmowy, to w pewnym momencie bedzie musiala z niej zrezygnowac. -W porzadku - rzekl po namysle. - Zagrajmy w otwarte karty. Nazywasz sie Leigh Baron, jestes wiceprezesem korporacji szpitali Ultramed. Zajmujesz sie - prosze mnie poprawic, jezeli sie myle - operacjami. -Sedzio, moze to pana zaszokuje, ale przestalam byc wiceprezesem wkrotce po wynegocjowaniu naszej umowy dotyczacej przejecia szpitala Davis. Po przeprowadzeniu przez nasza firme macierzysta restrukturyzacji zostalam naczelnym dyrektorem. Taki jest obecnie moj oficjalny status. Zaskoczony Sedzia wyjal z teczki sporzadzony przez Beallieu schemat organizacyjny Ultramed. -Kim wobec tego jest... na przyklad Blanton Richards? Leigh usmiechnela sie zagadkowo. -Sedzio Iverson - powiedziala. - Blanton Richards od kilku lat nie ma nic wspolnego z Ultramed. Nie wiem, kto sporzadzil te liste. Przypuszczam, ze doktor Beallieu, on zawsze robil rozne zestawienia. W kazdym razie ten ktos zle odrobil zadanie domowe. Wiem, ze spodziewal sie pan rozmawiac na ten temat z kims typu starego dobrego kolegi z wojska, ale obawiam sie, ze jesli w gre wchodzi interes Ultramed, to tym dobrym kolega z wojska jestem ja. -Za pozwoleniem, mloda damo... -Mloda damo... - W tonie Leigh Baron nie bylo cienia poufalosci. - Sedzio Iverson, doceniam panski komplement. Naprawde. Mysle jednak, ze latwiej dojdziemy do porozumienia, jesli pan przyjmie do wiadomosci, iz czas, kiedy bylam mloda dama minal dawno temu. Mam trzydziesci siedem lat. Dziesiec lat temu uzyskalam stopien MBA w Stanford, z drugim wynikiem. Potem przez dwa lata studiowalam ekonomie na Oksfordzie. Zanim zostalam przeniesiona do Ultramed, przeprowadzilam kilka mniejszych operacji dla RIATA International. Moj zeszloroczny dochod, nie liczac premii i udzialu w akcjach, wyniosl nieco ponad pol miliona dolarow. A teraz, skoro wyjasnilismy sobie to male nieporozumienie, proponuje, zebysmy zabrali sie do pracy. Mamy do omowienia sporo waznych spraw. -Tak. - Chrzaknal, chcac zyskac na czasie. - Mysle, ze ma pani racje. Moze jeszcze kawy? Poczul sie nagle zdenerwowany, zaniepokojony, ze zrobi cos niestosownego. Spotkanie, ktore mialo byc sparringiem z Ultramed, okazalo sie glowna rozgrywka. -Nie, dziekuje - odpowiedziala. - Ale jesli pan ma ochote, to prosze sie nie krepowac. -Chyba sobie zrobie. Poszedl do kuchni, nalal sobie kawy, po czym uzupelniwszy kubek spora iloscia brandy, wypil duzy lyk. Aksamitny, cieply plyn przyniosl mu uspokojenie, przywrocil pewnosc siebie. Uswiadomil sobie, iz choc Leigh Baron przywolala go do porzadku, toczyl z nia rozgrywke z pozycji, jaka najbardziej lubil - gdy mial w reku wszystkie atuty. Ciagle jeszcze byl przewodniczacym rady szpitala i to jego sluchali czlonkowie rady, niezaleznie od tego, kim byla Leigh i ile zarabiala. Kolejnym lykiem oproznil kubek, po czym przed powrotem do gabinetu nalal sobie jeszcze kawy. -W porzadku, pani Baron - rzekl ze znaczacym naciskiem na "pani". - Co pani proponuje? -Niczego nie proponuje, Sedzio. Po prostu chcialabym poznac panskie plany przed jutrzejszym zebraniem. Probowal przybrac zaklopotany wyraz twarzy, lecz zorientowal sie, ze to nie bylo potrzebne. Mial w reku wszystkie karty i poznal po niej, ze zdawala sobie z tego sprawe. Mimo to patrzyla na niego w taki sposob, jakby to, co jej odpowie, nie mialo zadnego znaczenia. Podniosl do ust kubek ze wzmocniona kawa ale okazalo sie, ze juz jest pusty. -Napisalem do pani list - powiedzial. - Wyrazilem w nim nadzieje, iz rada i Ultramed dojda do porozumienia. -Sedzio, mamy podstawy przypuszczac, ze od czasu gdy pan go napisal, sytuacja tutaj sie zmienila - przynajmniej w panskiej opinii. Chcialabym sie dowiedziec, co nowego sie wydarzylo. -Nic sie nie wydarzylo. Wysylajac list, zrobilem to, co powinien zrobic przewodniczacy rady spolecznej szpitala. Zebranie odbedzie sie jutro. Spodziewamy sie, ze wezmie pani w nim udzial w charakterze reprezentanta interesow Ultramed. Na koniec zebrania odbedzie sie glosowanie. C'est tout. Rozlozyl rece, ukazujac otwarte dlonie na znak, ze niczego nie ukrywa. Leigh Baron przetarla oczy gestem zmeczenia. -Sedzio, czy lista, ktora pan mi pokazal, zostala sporzadzona przez doktora Beallieu? -W rzeczy samej. -W takim razie przypuszczam, ze ma pan caly pozostaly material zebrany przez niego przeciw naszej firmie. -Probowaliscie pozbawic go praktyki. -To smieszne, Sedzio. Ultramed rozwija sie szybciej niz jakakolwiek inna firma z branzy. Dokladnie wiemy, co robimy. Nasza macierzysta korporacja takze. Gdybysmy chcieli pozbyc sie kogokolwiek, to prosze mi wierzyc, nie mielibysmy z tym zadnego problemu. Skad panu przyszlo do glowy, ze chcielismy to zrobic? -Wiem to od mojego... ale to nie pani sprawa. Dowie sie pani wszystkiego na jutrzejszym zebraniu. -Panski syn, Zachary, niosl trumne na pogrzebie Beallieu. Czy to on kontynuuje jego dzialania? -Jesli nawet on, to dowie sie pani o tym jutro. -Gdyby tak bylo, to trafil pod niewlasciwy adres. Jezeli ktos chcial pozbawic doktora Beallieu praktyki, to w kazdym razie nie Ultramed. -Mozliwe - odparl Sedzia, zaczynajac byc mniej pewnym swojej opinii. - Jutrzejsze zebranie ukaze cala prawde. -Sedzio, prosze mi szczerze powiedziec, pan juz podjal postanowienie, prawda? -Nie odpowiem pani na to pytanie. Usmiechnela sie w ten sam niepokojacy sposob. -Nie musi pan. Prosze mi wyjawic, Sedzio... jesli rada zaglosuje za odkupieniem od nas szpitala, to jakie ma pan plany wobec Franka? -Wobec Franka? Zatrzymac go, oczywiscie. Jesli - prosze zwrocic uwage, ze uzywam trybu warunkowego - zaglosujemy za powrotem szpitala pod spoleczny zarzad, Frank bedzie nam potrzebny. Wykonal wspaniala robote. Sama pani mi to powiedziala. -I to jest prawda - powiedziala Leigh - z jednym malym wyjatkiem... Prosze, Sedzio. Prosze sie z tym dokladnie zapoznac. Podala mu cienka teczke, ktora wyjela z aktowki. -Ja tymczasem chcialabym skorzystac z lazienki. Moze mi pan wskazac droge? -Slucham? - zabral sie juz do przegladania zawartosci teczki. - Och, przepraszam. Lazienka jest na koncu korytarza, po lewej stronie... -Dziekuje. Clayton Iverson skonczyl czytac pierwsza strone. Stanowila objasnienie i podsumowanie dalszego materialu, sporzadzonego przez powszechnie znana, cieszaca sie szacunkiem firme ksiegowa z Bostonu. Przed rozpoczeciem lektury reszty zawartosci teczki poszedl do kuchni i nalal sobie do kubka brandy, tym razem bez kawy. Nim Leigh Baron zdazyla wrocic do gabinetu, przeczytal jeszcze raz wprowadzenie, po czym zaczal przegladac kolumny liczb i wykazy transakcji, z ktorych wynikalo, iz przed trzema laty Frank zdefraudowal z konta Ultramed cwierc miliona dolarow. Nie wiadomo, czy z winy poznej pory, ilosci wypitej brandy czy wzbierajacego w gardle gniewu, Sedziemu coraz trudniej bylo sie skupic na specyfice transferow pieniedzy, ktore ksiegowi ocenili jako "wysilki w celu ukrycia brakujacych funduszy; wysilki, ktore niewatpliwie wyszlyby na jaw przy najblizszym audycie, a zatem wskazujace na to, iz pan Iverson zamierzal w jakiejs niedalekiej przyszlosci pokryc manko". -Coz - powiedziala Leigh Baron - teraz musi pan mi przyznac racje, ze sprawa jest powazna, prawda? -Dlaczego ujawniliscie to dopiero teraz? -Nie spodziewalam sie, ze zada mi pan pytanie, na ktore odpowiedz jest az tak oczywista. Oboje zgadzamy sie co do tego, ze Frank wykonal dla nas znakomita robote. Kiedy wrocil tu przed trzema laty, byl zadny pieniedzy. Ma te ceche, ze bywa uparty... o czym pan doskonale wie. W kazdym razie postanowilam, ze z chwila gdy sprzedaz szpitala Davis naszej kompanii stanie sie fait accompli, potraktuje te cwierc miliona dolarow jako rodzaj premii dla niego za osiagniete wyniki. Ostatecznie kazdy moze popelnic blad... -Naturalnie. Daje mi pani do zrozumienia, ze ja rowniez popelnilbym blad, gdybym glosowal przeciw sprzedazy wam szpitala. -Nie mielibysmy innego wyjscia, jak tylko wniesc oskarzenie, Sedzio. Moze mi pan wierzyc, ze mamy mocne dowody przeciw Frankowi... absolutnie nie do podwazenia. W swoich dotychczasowych stosunkach z ludzmi Sedzia potrafil zywic skrajne uczucia -zarowno negatywne, jak i pozytywne - tylko do mezczyzn. W tej chwili nienawidzil siedzacej naprzeciw niego kobiety bardziej niz kogokolwiek na swiecie. Za kogo ona sie uwaza, do diabla? Pytanie tluklo mu sie po glowie bez odpowiedzi. Miala prezencje modelki, w dyskusjach na rozne tematy okazywala naiwnosc uczennicy, a teraz siedziala naprzeciw niego, bezlitosnie go szantazujac. Przyszlosc syna, a co za tym idzie przyszlosc synowej i ich corek, spoczywala w jego rekach. Pomyslal, ze powinien byl odejsc na emeryture. Najwyrazniej stracil bojowosc. Nie musialby prowadzic podobnych negocjacji. W glowie klebily mu sie najprzerozniejsze mysli. -Musze... musze sie zastanowic - powiedzial. -Rozumiem... Ale ma pan czas tylko do jutra. -Mialem racje, umawiajac sie z pania poza miastem. Pani jest bezwzgledna wyrachowana kobieta. -Nie znizajmy sie do impertynencji, Sedzio. To takie nieprofesjonalne. - Podniosla sie. -A wiec do jutra. Minute po dwunastej wszystko bedzie - wzruszyla ramionami - dokladnie tak jak w tej chwili. Z ta roznica ze na zawsze. Co pan na to? Ogorzala twarz Sedziego mimo opalenizny zrobila sie czerwona. Oczy mu plonely. Nie mogl wydobyc z siebie glosu. -Jeszcze jedno, Sedzio - dodala. - Chcialabym przejrzec materialy, ktore zgromadzil Guy Beallieu. Obiecuje, ze je zwroce... w ciagu paru dni. -Nie dam ich pani - warknal Sedzia. -Sedzio Iverson, zdaje sobie sprawe, iz tego, co teraz powiem, nie trzeba panu oswiadczac, niemniej zrobie to mimo wszystko. Jesli spelni pan moja prosbe, panski syn zostanie oczyszczony z wszystkich zarzutow i doprowadzimy do konca transakcje kupna szpitala przez Ultramed. Jesli nie - panski syn pojdzie do wiezienia, a jego rodzina bedzie skompromitowana. Panskie wplywy w Sterling znacznie zmaleja o ile sie calkiem nie skoncza a my przypuszczalnie doprowadzimy do upadku szpitala. -T o szalenstwo! -Mozliwe - powiedziala Leigh Baron. - Moze to prawda... Wiec da mi pan te materialy czy nie? -Do diabla... -Sedzio Iverson, prosze spojrzec prawdzie w oczy. Nasza transakcja w ten czy inny sposob zostanie doprowadzona do konca. Od pana zalezy, czy przebiegnie gladko i czysto, czy bardzo, bardzo nieprzyjemnie. Wiec jak? Clayton Iverson posunal niechetnie w jej strone teczke Beallieu. Wlozyla ja do swojej aktowki. -Zwroce ja za pare dni, jak obiecalam - rzekla. - Prosze mnie nie odprowadzac, znam droge. Clayton Iverson siedzial samotnie w swoim gabinecie z twarza w dloniach, sluchajac cichego pluskania deszczu splywajacego po okiennicach. Od tylu lat piastowal stanowisko sedziego, tyle w zyciu zawarl najprzerozniejszych transakcji, lecz jeszcze nikt nim nie manipulowal tak umiejetnie i bezwzglednie jak dzisiaj Leigh Baron. Staral sie opanowac gniew, ktory odczuwal w rownym stopniu na syna, jak na kobiete bedaca naczelnym dyrektorem Ultramed. Upomnial sam siebie, ze zna sprawe tylko z jej relacji. Zanim zrobi nastepny krok, zanim zwroci sie do czlonkow rady, musi porozmawiac z Frankiem. Jesli Frank mu wyjasni, dlaczego wzial te pieniadze, jak je stracil i w jaki sposob zamierza je zwrocic - moze wszystko dobrze sie ulozy. Jesli nie... Pojechalem do Franka. Nie martw sie. Zostawiwszy na biurku kartke dla Cinnie, poszedl, lekko sie zataczajac, do samochodu choc wiedzial, ze wypil za duzo. Staral sie uporzadkowac mysli, zastanowic sie, jakie ma mozliwosci, ale nie mogl sie skupic. Potrzebowal orzezwiajacego pedu powietrza... musial zaczac trzezwo myslec... musial przepytac Franka. Zapaliwszy silnik, zawrocil - co mu poszlo trudniej niz zwykle - i pojechal kreta droga w strone szosy. Doszedl do wniosku, ze Frank musi miec jakies argumenty. Musi miec jakies wytlumaczenie tego, co zrobil- wtedy razem znajda rozsadne wyjscie z sytuacji. A jesli Frank nie bedzie mial wytlumaczenia... jesli odpowie, ze kierowal sie jedynie zadza bogactwa...? Wyjechal pelnym pedem na glowna droge, prowadzaca do Androscoggin. Jadace na poludnie kombi musialo gwaltownie skrecic, zeby uniknac zderzenia. Clayton Iverson nie zauwazyl tego. Sposrod wszystkich zlych, nierozwaznych posuniec zyciowych Franka, to bylo niewatpliwie najgorsze, pomyslal. Mozliwe, ze nie bedzie innego wyjscia, jak tylko przykrecic mu srube... Chyba juz najwyzszy czas, niewazne, ze za cene wiezienia i hanby... Toby Nelms lezal, dygoczac, na materacu ochladzajacym, usilujac co jakis czas siegnac przywiazana reka do rurki intubacyjnej, ktora Jack Pearl umiescil w jego krtani. Choc oczy mial otwarte, nie widzial, co sie dokola niego dzieje. Mimo materaca, kroplowki z kortyzonu i aplikowanego doodbytniczo paracetamolu, temperatura jego ciala utrzymywala sie stale na poziomie 39,4 stopnia. -Wykluczone - powiedzial Pearl. - Nie ma mowy, zebym podal narkoze dziecku bedacemu w stanie krytycznym na podstawie jakiejs wzietej z sufitu teorii. -Jack, pozwol sobie wytlumaczyc - prosil Zack, nie kryjac irytacji. - Nie proponuje niczego z sufitu. To, ze moja metoda nie jest powszechnie stosowana, nie znaczy, ze jest zla. Problem chlopca nie jest wystarczajaco rozpoznany, zeby mozna miec pewnosc, jaka zastosowac metode. Ale mam ten artykul o LSD. Jesli chcesz, to pojade do domu i przywioze ci go. -Wykluczone - powtorzyl Pearl. Suzanne podeszla do lozka. Ponad godzine walczyla z nawracajacymi epizodami arytmii u chlopca. W tej chwili jego stan sie ustabilizowal, choc trudno bylo przewidziec, jak dlugo sie utrzyma. Cienie wokol oczu Suzanne swiadczyly o jej wysilkach. -Na czym stoimy? - spytala, popijajac letnia kawe. W ciagu calej kryzysowej sytuacji nie uczynila najmniejszej uwagi na temat podejrzen Zacka dotyczacych Mainwaringa i Pearla, lecz wyraz jej twarzy ostrzegal go, by nie poruszal tego tematu z anestezjologiem. -Coz - powiedzial Zack - jestesmy w tym samym punkcie co przed pojawieniem sie arytmii. Powraca diagnoza obrzeku mozgowego. Moze wzial sie z goraczki, moze ja spowodowal, mozliwe jest takze jedno i drugie. -Dobrze, ze choc arytmia wydaje sie chwilowo opanowana. -Bardzo dobrze. Spisalas sie. -Dzieki. Co postanowiliscie? Uspicie chlopca? Obaj wymienili spojrzenia. Pearl odwrocil glowe. -No, Jack, powiedz jej - rzekl Zack. - Powiedz, co postanowilismy... co ty postanowiles. Spojrz na to dziecko, pomysl o tym, co ci powiedzialem... co podejrzewam... i powiedz jej. -Przestan, Zack - poprosila Suzanne. Spojrzala na anestezjologa. -Przykro mi - baknal. -Dlaczego? - spytala. -Nie zgadzam sie na to - odparl bez ogrodek. - Samo podejrzenie, ze srodki podane przy narkozie podczas tamtej operacji maja cos wspolnego z obecnym stanem chlopca jest zbyt wielka bzdura zeby podejmowac ryzykowny krok zaproponowany przez Iversona. Ja zdecydowanie przeciw temu protestuje. -Przeciw czemu? Frank Iverson stanal przy lozku Toby'ego. Popatrzyl kolejno po lekarzach, po czym spojrzal z pewnym zaklopotaniem na trzesacego sie chlopca. -Frank - powiedzial Pearl - na poczatku tygodnia zlozylem oficjalna skarge na twojego brata, ktory mnie naszedl, zarzucajac mi wiele rzeczy, wsrod nich niewlasciwe uspienie dziecka podczas operacji. -To smieszne - rzekl Zack. - Nigdy nie... -Pozwol mu skonczyc, Zack... Dziekuje. Mow dalej, Jack. -Chlopiec ma w tej chwili obrzek mozgu - Bog wie od czego. Moze pochodzic od zapalenia albo od czegos podobnego. Twoj brat wysnul teorie, ze jesli to jest reakcja ukladu nerwowego na narkoze, to podanie mu powtornie tego samego srodka moze przyniesc odwrotny efekt. -I co dalej? - spytal Frank. -Nie zrobie tego. -Czemu? -Poniewaz to nie przyniesie skutku, Frank. -Zack, czy probowano juz takiego zabiegu? -Owszem I to w analogicznych okolicznosciach. Mam artykul opisujacy teoretyczne podstawy tej metody. -Wiec czemu sie sprzeciwiasz, Jack - powiedzial spokojnie Frank. - Co ci szkodzi uspic ponownie chlopca, tak jak proponuje Zack? Przeciez zdarza sie, ze podajesz narkoze ciezko rannym i chorym, prawda? -P r a w d a, ale... -Suzanne, czy twoim zdaniem dziecko zniesie narkoze? -Coz... zaklocenia pracy serca ustapily, oddech jest kontrolowany respiratorem, wiec nie widze przeszkod. -Ale... -Zadnych ale, Jack. Zaluje, ze nie moglem przybyc wczesniej, zeby zakonczyc te dyskusje, ale bylem zajety probami skontaktowania sie z paroma osobami w Akron. Sluchaj, jestesmy po to, zeby pomagac ludziom. Takie jest nasze zadanie. Jesli jest jakakolwiek szansa, ze to, co proponuje Zack, pomoze chlopcu, macie obowiazek z niej skorzystac. Moj brat bywa czasem upierdliwy, ale nie jest lekkomyslny. Kiedy twierdzi, ze ma dowody, to znaczy, ze na pewno je ma. Przysluchujacy sie tej groteskowej rozmowie Zack, stojac u wezglowia lozka Toby'ego, czul w slowach Franka jakis sugestywny, pozaslowny przekaz. Z wyrazu twarzy Pearla wywnioskowal, iz dziwny czlowieczek nie bedzie dluzej protestowal przeciw podaniu chlopcu narkozy. -Powiedz jeszcze raz: jakie srodki mu wtedy podales? - zapytala Suzanne. -Pentothal i izofluran. -Ach, zapomnialam. -Zdecydowales sie? - spytal Zack. -Na jak dlugo mam go uspic? -Na osiem minut. Taki czas podano w artykule. Pearl ponownie spojrzal na Franka. -W porzadku - zgodzil sie niechetnie. - Musze miec kilka minut na przygotowanie lekow i sprzetu. -Dobrze. A ja tymczasem przygotuje reszte. - Zack spojrzal znaczaco na Pearla. - Jack, cokolwiek podales chlopcu przy tamtej operacji, masz mu teraz podac to samo. Rozumiemy sie? -Dostal penthotal i izofluran - odparl Pearl z niespotykana u niego stanowczoscia. - Wiec jak, zabieramy sie do pracy czy nie? -Suzanne? -Nie mam zastrzezen - powiedziala. -Wobec tego zaczynajmy - rzekl Zack. Klimat sceny, ktora rozgrywala sie na oddziale intensywnej opieki medycznej, byl czyms, co jej uczestnicy powinni zapamietac do konca zycia. Wszystkie swiatla zostaly zgaszone, a wszelkie elementy sprzetu mogace wydac jakikolwiek dzwiek pochowane. Pielegniarki siedzialy bez ruchu przy pacjentach badz w swoim punkcie. Jedynymi swiatlami byly paluszkowe latarki Zacka i Pearla oraz wykres pracy serca i wartosc cisnienia krwi Toby'ego Nelmsa na ekranach monitorow stanowiska numer 7. Toby lezal nieruchomo po podaniu mu najpierw penthotalu, a potem gazu - izofluranu. Oczy mial szczelnie zasloniete, a uszy zatkane zwilzonymi w oliwie wacikami i obwiazane bandazami. Lezal na wypelnionym woda materacu ochladzajacym, ze stopami owinietymi szalem z owczej welny, przykryty od gory dwoma cienkimi bawelnianymi kocami. Przed podaniem narkozy Zack dokladnie obejrzal obie nowe, nieotwarte fiolki pentothalu i sprawdzil nalepke na zbiorniku izofluranu. Teraz siedzial z zegarkiem w reku i czekal. Skwapliwosc, z jaka Jack Pearl podal Toby'emu oba srodki, nieco rozproszyla podejrzenie, iz poprzednio podal mu cos innego, mimo to jakis cien watpliwosci pozostal. Zdawal sobie sprawe, ze nawet gdyby sie okazalo, iz narkoza byla prawidlowa, gdyby Jack Pearl okazal sie nieskazitelny jak Klaudiusz Galen - moglo byc juz za pozno. Obrzek mozgu byl najczesciej slepa uliczka. Piec minut, szesc... minuty wydawaly sie godzinami... Cisnienie krwi dziewiecdziesiat, bez zmian, tetno sto dwadziescia... Siedem minut. Przez ostatnie trzydziesci sekund Zack kilkakrotnie przenosil wzrok z zegarka na Suzanne, ktora w napieciu obserwowala ekran monitora. -W porzadku, Jack - powiedzial. - Minelo osiem minut. Odsunal zaslony stanowiska i dal znak pielegniarce, ze moze wrocic do Toby'ego. Jej pierwsza czynnoscia bylo wsuniecie do odbytnicy Toby'ego termometru, polaczonego z konsola materaca ochladzajacego. -Nadal trzydziesci dziewiec i cztery dziesiate stopnia - oznajmila. W miare jak czysty tlen wypieral izofluran z pluc i krwi Toby'ego, chlopiec zaczal okazywac oznaki zycia. Zack pochylil sie nad nim, zeby mu zbadac zrenice. Stwierdzil, iz reagowaly wolniej niz poprzednio. Dalsze badanie neurologiczne nie wykazalo zadnych zmian. -Jest cos? - spytala Suzanne. -Nie. Zack opuscil stanowisko i okrazywszy kontuar, za ktorym stala, podszedl do niej. -Jestes zadowolony? - szepnela. -Nie, ale nie moge nic wiecej zrobic. Kilka krokow od nich Jack Pearl, zdjawszy przepaske z oczu Toby'ego, zabieral sie do przeprowadzenia wlasnego badania. -Podziwiam twoje opanowanie przy wspolpracy z Jackiem. -To nie bylo latwe. -Wiem -Dalej nie wierzysz w moje podejrzenia, prawda? Potrzasnela glowa. -Jak juz ci powiedzialam w twoim gabinecie - szepnela, spojrzawszy na monitor, a potem na Pearla -jeszcze jeden podobny przypadek, to sprobuje przynajmniej cie wysluchac. -Stane na glowie, zeby go znalezc. -Wiesz, ze jestes najbardziej upartym czlowiekiem, jakiego znam? -Jestem najbardziej upartym czlowiekiem, jakiego ja znam - powiedzial. - To moja najlepsza cecha. Spojrzala nan chlodno. -Mozliwe, Zachary, ale rowniez najbardziej zatrwazajaca. Wyminawszy go, poszla do Pearla. Zack zostal sam w punkcie dla pielegniarek, czujac pustke. Usilowal sam siebie przekonac, iz przynajmniej do tej pory zrobil dla Toby'ego Nelmsa wszystko, co mogl. -Doktorze Iverson - zawolala do niego od swojego biurka recepcjonistka oddzialu. - Jest do pana telefon, na drugiej linii. Dzwoni pan Iverson. -Zack - uslyszal zdyszany glos Franka. - Jestem na dole, na oddziale pogotowia. Mamy wypadek. Wyglada na bardzo powazny. -Jaki? -Zderzenie dwoch samochodow. Obaj kierowcy ranni. -Ciezko? -O jednym nie moge nic powiedziec - probuja go wyciac z furgonetki. Przy drugim jest w tej chwili Marshfield. -Umyje twarz i przyjde. -Pospiesz sie Zack. Ten, ktorym zajmuje sie Marshfield, to Sedzia. Rozdzial 27 Na oddziale pogotowia panowal chaos. Niemal wszystkie lozka byly zajete, poczekalnia pekala w szwach. Sciagniete do pomocy pielegniarki z wyzszych pieter biegaly od pacjentow do lodowek i punktu zaopatrzenia. W korytarzu czekali przy swoim sprzecie technicy -operatorzy EKG i przenosnych aparatow rentgenowskich. Kilku czlonkow ekip ratowniczych w niebieskich ubiorach asystowalo pielegniarkom, podczas gdy inni siedzieli na kontuarze i wypelniali dokumenty, wygladajac jak kury na grzedzie. Najwieksza aktywnosc panowala w dwoch salach. -Sedzia jest tam, w osemce - powiedzial Frank, kiedy szli wraz z Zackiem przez recepcje. -Do diabla, dokad jechal o tej porze bez mamy? -Nie wiem, Zack. Sam go spytaj. Jest caly zabandazowany i unieruchomiony, ale czy w pelni wladz umyslowych, tego nie wiem, skoro zdazyl mi oswiadczyc, ze jesli nie zdolamy sciagnac jego syna neurochirurga, to chce byc przewieziony do innego szpitala. -Frank, czy nawet w takiej sytuacji musisz byc zlosliwy? Kto jest przy nim? -Nie wiem. Marshfield go opatrzyl, ale teraz widze go w urazowce. Wlasnie przywiezli tego drugiego faceta z wypadku. -Chcesz zadzwonic do mamy teraz czy najpierw zobaczymy, w jakim on jest stanie? -Moim zdaniem im pozniej, tym lepiej. -W porzadku. Moze dobrze byloby zawiadomic Lisette, zeby ja tu przywiozla. -Lisette... wyjechala. Zack spojrzal na zegarek. -Kiedy wroci? -Nie wiadomo - powiedzial Frank. - Wyjechala na jakis czas. Idz do Sedziego, a ja zajme sie mama. I jeszcze jedno... -Slucham? -Zle, ze nie odkryles przyczyny choroby tego chlopca. Nie czekajac na odpowiedz, odwrocil sie i poszedl ku dwom umundurowanym policjantom, ktorzy rozmawiali z reporterem "White Mountains Gazette". -Wlasnie, Frank - mruknal pod nosem Zack, przypomniawszy sobie dziwne, milczace porozumienie miedzy bratem a Pearlem, ktore zaobserwowal przy lozku Toby'ego. - Bardzo zle. Zmierzal do separatki numer osiem, kiedy zza zaslony wylonila sie Doreen Lavalley. -Och, doktorze, ciesze sie, ze pan mogl tak predko przybyc - powiedziala. - Zadzwonili po mnie, zebym przyszla, bo kiedys pracowalam na oddziale pogotowia, ale to bylo pare lat temu, wiec... -Jestem pewny, ze dasz sobie swietnie rade. Jak to sie stalo? -Przyszlam wkrotce po tym, jak przyniesli panskiego ojca. Ratownicy znalezli go pietnascie metrow od miejsca wypadku. Siedzial oparty o pien drzewa. Podejrzewaja, ze wylecial z wozu, a potem dowlokl sie albo doczolgal do drzewa. Prawie na pewno ma zlamany przegub. Ratownicy twierdza, ze w dolnej czesci plecow ma duza rane, ale nikomu nie pozwala sie dotknac. Doktor Marshfield musial sie zajac rannym z tego drugiego wozu. Na pierwszy rzut oka nie wyglada najlepiej. Zack podszedl do drzwi separatki i zajrzal do wnetrza. Zobaczyl ojca przywiazanego do noszy, z glowa i szyja prawidlowo zabezpieczona w ramach pierwszej pomocy. Jedna reka byla zabandazowana i unieruchomiona szyna, do przegubu drugiej prowadzil przewod kroplowki. Monitor wskazywal prawidlowy rytm i czestosc pracy serca. -Czy doktor Marshfield zdazyl zrobic zdjecia? Doreen Lavalley zajrzala do karty. -Zrobiono mu przenosnym rentgenem przeswietlenie szyi i miejsca, gdzie prawdopodobnie ma rane. Zanioslam do laboratorium analitycznego probke krwi, zeby okreslili sklad i liczbe krwinek. -Zawiadomilas bank krwi? -Tak. Poprosilam o okreslenie grupy i przeprowadzenie proby krzyzowej na czterech jednostkach. -Doskonale, Doreen. Ciesze sie, ze pracujesz u nas. -Jeszcze tylko tydzien - powiedziala z pewnym smutkiem. - Podjelam prace w Stowarzyszeniu Pielegniarek Domowych. -To bedzie strata dla szpitala. -Dziekuje. Bedzie mi go brakowalo, przynajmniej tego, co bylo przedtem. Pojde sprawdzic, czy zdjecia sa juz gotowe. Jesli Clayton Iverson na widok syna doznal ulgi, to nie pokazal tego po sobie. Tak bylo zawsze, niezaleznie od okolicznosci, wiec Zack nie poczul sie zaskoczony. -Witaj, Sedzio. Oparl sie o krawedz noszy i spojrzal na ojca - bladosc ust i poglebione zmarszczki wokol oczu swiadczyly, iz cierpi i prawdopodobnie nadal jest w szoku. Zack siegnal do kroplowki i zwiekszyl przeplyw plynu. -Zachary... - odezwal sie Sedzia. Bandaze podwiazujace mu podbrodek do glowy i unieruchamiajace szyje sprawialy, ze mowil przez zacisniete zeby. - Czy moglbys mnie uwolnic od tego swinstwa? -Dopiero kiedy obejrze zdjecie twojej szyi, Sedzio. Policja twierdzi, ze mowiles dosc nieskladnie, kiedy cie znaleziono. Mozna miec uszkodzony kregoslup, nie wiedzac o tym. Czy cos cie boli? -Najbardziej plecy... tam, po drugiej stronie. - Wolna reka wskazal miejsce tuz nad pepkiem. - Czy twoja matka wie, ze tu jestem? -Frank sie tym zajal. -Niech jej powie, zeby zostala w domu. Pozniej do niej zadzwonie. -Sedzio, odpoczywaj, a my sie zajmiemy reszta. Powiedz, jak do tego doszlo? -Nie wiem. Bylem w drodze do... umowilem sie z Frankiem i Lisette na rozmowe o inwestycji, do ktorych sie przymierzali. Jechalem Cedar Street i nagle bum. Nastepna rzecz, ktora pamietam, to wnetrze ambulansu. ... Umowilem sie z Frankiem i Lisette?... Lisette wyjechala. Sedzio. Kto tu kogo oklamuje? Frank ciebie czy ty mnie? -Uderzyles w cos glowa? -Przynajmniej nic o tym nie wiem. -Zack? - Przy drzwiach stala Suzanne, w reku trzymala zdjecia rentgenowskie. - Zeszlam na dol, zeby sprawdzic, czy moge sie na cos przydac. Pielegniarka kazala ci powiedziec, ze gdybys jej potrzebowal, jest obok. -Co u chlopca? -Jeszcze sie nie obudzil, ale jego stan jest dosc stabilny. Owen Walsh stara sie o przeniesienie go do Bostonu, ale chyba jeszcze nie znalezli wolnego lozka. -Ciesze sie, ze przyszlas. Obejrzalas zdjecia? Spostrzegl, iz spowazniala. Cos na zdjeciach bylo nie w porzadku. -Przypnij je tu - powiedzial, wskazujac na dwa podswietlane ekrany obok noszy Sedziego. Pierwsze zdjecie przedstawialo widok kregoslupa szyjnego Sedziego z boku. Zack sprawdzil, czy obejmowalo wszystkie siedem kregow szyjnych, po czym zbadal, czy nie sa przemieszczone. -Prawidlowe - rzekl. - Doskonale. Wyglada na to, ze mamy szczescie, Sedzio. Zrobimy pelny zestaw zdjec, zeby sie upewnic, ale przypuszczam, ze nie wniosa nic nowego. Nie ma potrzeby, zebys nadal tkwil w tej uprzezy, ktora ci zalozyli. Wyciagnal reke, by go uwolnic. -Zack, nie spiesz sie. Spojrz przedtem na to drugie - powiedziala Suzanne, przypinajac druga klisze do ekranu. - Furgonetka byla wyladowana metalowym zlomem. Policja podejrzewa, ze mogl na niego upasc. -Co tam zobaczyles? - spytal Sedzia. Unieruchomiony bandazami probowal z wysilkiem obrocic wzrok w lewo, by popatrzec na przeswietlenie. -To kawalek metalu, tato - odparl Zack, ogladajac niewielki odlamek w ksztalcie trojkata, z ostrymi wierzcholkami. Najdluzszy i najostrzejszy wierzcholek tkwil pomiedzy dwoma kregami: dwunastym piersiowym i pierwszym ledzwiowym. Jest dosc spory. Potrzebne mi boczne zdjecie, zeby zobaczyc, jak gleboko utkwil. Czy czujesz w nogach mrowienie albo dretwienie? -N i e... niczego nie czuje. -Mimo to musisz na razie pozostac unieruchomiony. -Skoro trzeba... Mam szanse na wyzdrowienie? -Oczywiscie, ze masz. Bede spokojniejszy, kiedy dowiem sie dokladnie, gdzie tkwi odlamek, i kiedy znajdziemy kogos, ktos ci go usunie. -Ty tego nie zrobisz? -Zacznijmy od pierwszego, Sedzio. Suzanne, moglabys sprowadzic przenosny rentgen, zeby mu zrobili boczne zdjecie? Ja tymczasem skoncze go ogladac. -Ssak, potrzebny mi ssak!... Doktorze, dac mu druga kroplowke?... Zrenice mu sie rozszerzaja... Chryste, gdzie ten ssak... Z sali urazowej dobiegaly strzepy dialogu Wiltona Marshfielda z pielegniarka. -Znow wymiotuje. Doktorze, chyba ma atak bolu... Daj mi dziesiec centymetrow valium, zrobie mu zastrzyk... Czy doktor Iverson jest przy ojcu? -To wyglada powaznie - rzekl Sedzia. - Pojdziesz tam? -Gdyby mnie potrzebowali, to wiedza gdzie jestem. Nie zostawie cie samego. Suze, wstap do nich po drodze i zobacz, co tam sie dzieje. Jesli to ten drugi kierowca z wypadku, sprobuj sie dowiedziec, kim jest. Konczyl pobiezne badanie ojca, kiedy odsunela sie zaslona i wszedl Frank. -Co za sensacja - powiedzial. - Policja, reporterzy, pracownicy. Jak to tu wyglada? -Ma odlamek metalu w plecach... widzisz? Wyglada na to, ze wbil mu sie podczas zderzenia, ale rownie dobrze mogl na niego upasc, kiedy wyrzucilo go z samochodu. Nie moge go dokladnie zlokalizowac, dopoki nie bede mial innych ujec, ale tak czy inaczej trzeba metal usunac. -Coz, Sedzio - rzekl Frank - mimo wszystko wyszedles z tego lepiej niz stary Beau. Ten dopiero jest poharatany. -Beau Robillard? - spytali jednoczesnie Zack i Sedzia. -Nie wiedzieliscie? Najwieksza zakala miasta lezy w pokoju obok. Zderzyles sie z jego przerdzewialym furgonem. Skoro wiozl zlom, to ten zlom z cala pewnoscia byl kradziony. Pamietasz Zack, jak Robillard i jego kumple dopadali cie, kiedy wracales ze szkoly, i tlukli? -Na milosc boska Frank, to bylo dawno temu. -Nie zmienil sie - rzekl Sedzia. - Co najmniej raz na dwa tygodnie mam z nim do czynienia w sadzie. Jest tak samo agresywny jak dawniej, a moze jeszcze bardziej. Powinienem byl wsadzic go do wiezienia, kiedy ostatnio mialem taka mozliwosc. Czy ktos z nim jechal? -Nie - odparl Frank. - Policja twierdzi, ze podczas wycinania go z kabiny wrzeszczal, ze przejechales czerwone swiatla na Mili Street u podnoza pochylosci. -To smieszne. W tym momencie wrocila Suzanne, prowadzac z soba radiologa. -Zack - powiedziala - Wilton pyta, czy moglbys mu pomoc w separatce obok. Facet z wypadku jest ranny w glowe i zaczyna tracic przytomnosc. Nazywa sie Robillard. -Beau Robillard. Juz wiemy. Tlukl mnie, kiedy chodzilem do szkoly. -To smiec - stwierdzil Sedzia. - Drobne kradzieze, napady, zaklocanie spokoju. Nie chce, zebys do niego chodzil, Zachary. -Dlaczego? -Slyszales, co mowilem. Powiedz Marshfieldowi, ze jestes tu potrzebny i nie mozesz mu pomoc. -Sedzio, nie moge tego zrobic... Przerwal, spodziewajac sie poparcia ze strony Franka i Suzanne. Zadne sie nie odezwalo. -Posluchaj mnie - kontynuowal po chwili ciszy. - Musze tam pojsc, chocby dlatego, ze zostalem wezwany na pomoc. Poza tym trzeba ci zrobic serie zdjec rentgenowskich, a moze nawet tomografie komputerowa... i przygotowac zespol operacyjny. Do czasu kiedy to wszystko zostanie zrobione, bede przy tamtym, zgoda? -Juz ci powiedzialem, co o tym mysle - odparl Sedzia. - Jak mozesz pytac, czy sie zgadzam? -Zack - odezwal sie Frank - wyjdzmy na chwile na korytarz. -Sekunde... - Zack byl rozgoraczkowany. - Zrob zdjecie odcinka piersiowo- ledzwiowego z boku i zdjecie przegubu - powiedzial do radiologa. - Chociaz wlasciwie nie ma sensu uzywac przenosnego aparatu. Zabierz go stad i zrob komplet dobrych zdjec. Suze, czy moglabys im towarzyszyc? -Oczywiscie. Owen Walsh mnie zawiadomi, gdybym mu byla potrzebna przy chlopcu. -Moze bedziesz chciala go zbadac, nim wydasz zgode na operacje. Nie sadze, zeby zdazyli do tej pory wykonac kompletne EKG. -Zajme sie tym. -Jesli mozesz, sprawdz, czy jest jakis wolny ortopeda. -Zachary, powiedzialem ci, co mysle o Robillardzie - rzekl Sedzia, gdy Suzanne i technik wywozili go z pokoju. - Nie zmienilem zdania. Zack nie odpowiedzial, tylko potrzasnal glowa. -Sluchaj - odezwal sie Frank, kiedy zostali sami. - Idz do Robillarda i zrob, co trzeba, a ja sie zajme Sedzia. -Wiem, ze go boli i jest zly, ale nie do wiary, ze potrafil tak sie zachowac. Po prostu nie moge w to uwierzyc. -Straciliscie z soba kontakt, bo zbyt dlugo cie tu nie bylo. Wiedz, bracie, ze nie tylko o nas zmienil opinie. Lata wydawania wyrokow ciagle na tych samych pijakow i meneli mialy swoj wplyw. Nie martw sie o niego, dam sobie z nim rade. Idz i zabaw sie w lekarza. -Zawiadomiles mame? -Wyslalem policjanta, zeby ja tu przywiozl. -W porzadku, bede obok. Dzieki za pomoc, Frank. Mam nadzieje, ze wam sie ulozy z Lisette. -Nie martw sie. Idz i zrob, co masz zrobic. Obaj opuscili pokoj numer osiem. Zack poszedl do sali urazowej, a Frank do pracowni rentgenowskiej. Sedzia zostal polozony na stole do przeswietlen, razem z noszami. -Chce na chwile zostac z nim sam na sam - powiedzial Frank, dajac znak Suzanne i technikowi, zeby wyszli. -Sluchaj, Sedzio - szepnal, kiedy oboje znalezli sie poza zasiegiem sluchu. - Staralem sie odwiesc Zacka od zajecia sie Robillardem, ale mnie nie posluchal. Zgadzam sie z toba w stu procentach. Nie przejmuj sie nim i pozwol sobie zrobic zdjecia. Postaram sie go nauczyc, co jest w zyciu sluszne. Kiedy Zack wszedl do sali urazowej, ekipa ratownicza, pielegniarki i lekarz pogotowia rozstapili sie, by mu umozliwic dostep do stolu. Automatycznie zaczal od oceny rozmiarow uszkodzenia ukladu nerwowego pacjenta. Beau Robillard lezal nagi na stole. Rozczochrany, pokryty ranami i otarciami, byl w gorszym stanie, niz Zack sie spodziewal. Spiaczka... plytki oddech... reakcja na bol minimalna... prawa zrenica - dwa milimetry, lewa-piac, wolno reagujace... -Wilton, czy on byl przedtem przytomny? -Calkowicie - odparl Marshfield. - Kiedy policja go znalazla, byl przytomny, a po przywiezieniu tutaj jeczal i mowil nieskladnie. Potem dostal drgawek. ... Drobne ruchy mimowolne po lewej stronie, nie porusza konczynami po prawej... brak odruchu Babinskiego po obu stronach... glebokie uszkodzenie czaszki w okolicy lewego ciemienia... -Poprosze o rekawiczki. Rozmiar osiem. Przygotujcie zestaw do intubacji. Rurka numer siedem i pol. Wilton, moge obejrzec zdjecia? -Nie zdazylismy ich zrobic. Twoj ojciec zostal przywieziony pierwszy, a to scierwo wygladalo o niebo lepiej niz teraz. Czy wiesz, kim on jest? -Owszem - odparl Zack. - Wiem. -Kiedy ten dran byl jeszcze szczeniakiem - powiedzial Marshfield - bil z kumplami mojego bratanka tak czesto, ze brat w koncu wyslal go do St. Michael's Academy. To bylo prawdziwe bydle, mowie ci. Jego dwaj synowie nie sa lepsi. Wlozywszy palce w rekawiczkach do glebokiej dziury w czaszce Robillarda, Zack wymacal ruchome odlamki kosci. -Gdyby nawet byl wcieleniem Kuby Rozpruwacza i Attyli razem wzietych, w tej chwili to nie ma znaczenia - rzekl. - Z lewej strony ma powiekszajacy sie krwiak podtwardowkowy lub nadtwardowkowy. Trzeba mu zrobic otwory w czaszce, zeby umozliwic drenaz - i to szybko. Sprawdzcie, czy da sie sciagnac Grega Ormesby'ego, w razie gdyby trzeba bylo przeprowadzic operacje jamy brzusznej. Pielegniarka umiescila tace z instrumentami przy prawej rece Zacka. Pochyliwszy sie nad szczytem stolu, przycisnal jezyk Robillarda stalowa lopatka laryngoskopu, po czym wsunal mu do krtani polistyrenowa rurke intubacyjna. -Wentyluj go intensywnie - polecil technikowi, podlaczajac respirator. Otwory Burra! To mu zajmie godzine, a jesli powstana klopoty-jeszcze wiecej. Cofnal sie od stolu, czujac narastajace niezdecydowanie. Zarowno Beau Robillard, jak i Sedzia wymagali operacji, ktore mogl przeprowadzic tylko on -jedyny neurochirurg w szpitalu Davis. Z medycznego punktu widzenia pierwszenstwo nie podlegalo dyskusji - Robillard bez natychmiastowej interwencji niewatpliwie by umarl. Rzecz wydawala sie bardzo prosta. Jednak nie byla prosta, gdyz tym drugim byl sedzia Clayton Iverson. -Nie przerywaj wentylowania - mruknal do technika, masujac sobie skronie, gdyz nagle rozbolala go glowa. - Przygotujcie dwa zespoly operacyjne. Zaraz wroce. Zajrzawszy do separatki numer osiem, stwierdzil, ze nadal jest pusta. Boze, modlil sie, idac do pracowni radiologicznej, spraw, zeby ten odlamek byl tuz pod skora. Zeby mogl go wyjac ktokolwiek, kto ma odrobina praktyki. Przed jednym z podswietlonych ekranow stala Suzanne, ogladajac zdjecia. Juz z daleka bylo widac, ze usytuowanie odlamka zapowiada duze klopoty. -Jak on sie czuje? - zapytal. -Nie najgorzej. Skarzy sie na bezwlad w nogach, ale sadze, ze to ty zasugerowales mu to wrazenie. Jest tu twoja matka. Frank chyba ja zaprowadzil gdzies, gdzie jest spokojnie. Ten odlamek tkwi w paskudnym miejscu, prawda? -Bardzo blisko rdzenia, jesli to masz na mysli. Spojrz, jak wyszczerbil wyrostek poprzeczny kregu. Wyjecie go powinno byc dosc latwe, ale nie da sie tego zrobic bez przygotowania. Trzeba przedtem zbadac, czy nie wystepuje krwawienie wokol rdzenia. Robillard walczy o zycie; jedyna nadzieja w zabiegu Burra, ale i tak ma znacznie mniejsze szanse niz Sedzia. -Zoperujesz go? -Nie mam wyboru, Suzanne. Oczywiscie, ze go zoperuje. Znalazlas jakiegos ortopede? -Jedynym dostepnym ortopeda jest Sam Christian, ale on pojechal do okregu Clarion. W tej chwili jest w sali operacyjnej przy pacjencie z otwartym zlamaniem. -Niech to szlag! Sluchaj, miej oko na Sedziego, dobrze? Ja zadzwonie do Johna Burrisa w Concord. To doskonaly neurochirurg i ma beechcrafta. Moze przyleciec w ciagu godziny, a nawet predzej. W tym czasie kaz radiologowi zrobic tomografie tej okolicy. Zobacz, czy mozna na tej podstawie ocenic intensywnosc krwawienia. Nie masz wrazenia, ze dzisiejszy dzien to prawdziwy koszmar? -Zack! -Slucham? -Sedzia i Frank powiedzieli mi, co to za czlowiek ten Robillard. Jezeli jest z nim tak zle, jak sam to oceniles, moze powinienes pogodzic sie z nieuchronnoscia losu i zadbac w pierwszej kolejnosci o ojca. -Suzanne, nie spodziewalem sie tego po tobie. -Naprawde? A gdybym to ja tam lezala z kawalkiem metalu wbitym w rdzen? Tu chodzi o twojego ojca, Zack. -Suzanne, ten czlowiek umiera. -Sa na swiecie takie uczucia jak milosc i lojalnosc. Kazdemu wolno je miec. Niektorzy uwazaja je nawet za cnoty. Nawet lekarzom wolno miec ludzkie uczucia. Czlowiek, ktorego masz zamiar operowac, kradnie i zneca sie nad ludzmi. Tym sie w zyciu zajmuje, Zachary. Policja odkryla, ze w kabinie jego pickupa pelno bylo pustych puszek po piwie. Zack spojrzal na nia. -Nie wierze, ze to mowisz. Po prostu nie wierze. Odwrocil sie i wszedl do pomieszczenia, w ktorym pod aparatem rentgenowskim lezal jego ojciec. -Jak sie czujesz, tato? -Boli mnie w plecach, a nogi wydaja mi sie jakies ciezkie. Zack uderzyl ojca mloteczkiem neurologicznym w sciegna Achillesa. Drgniecia kazdej ze stop dowodzily, ze luk odruchu skokowego nie ulegl zmianie. -Pokiwaj duzym palcem lewej nogi... dobrze, teraz prawym... w porzadku. -Co mi jest? - spytal Sedzia. -Masz zlamany przegub, ale z tym mozna poczekac, az Sam Christian skonczy operacje w okregu Clarion. Natomiast ten kawalek metalu w plecach trzeba jak najpredzej usunac. -Tak mysle. Zrobisz to? Zack zawahal sie, po czym potrzasnal glowa czujac bol, jakby ktos wiercil mu wiertarka udarowa miedzy oczami. -Nie, tato - odparl. - Musze najpierw zoperowac tamtego czlowieka, bo inaczej umrze. Procz tego chirurdzy wola unikac operowania czlonkow wlasnej rodziny... jesli tylko to mozliwe. Zadzwonie do Johna Burrisa w Concord. -Chce ciebie. -Sedzio, blagam, nie utrudniaj sytuacji. Twoj stan jest w tej chwili wystarczajaco stabilny, a Robillard umiera. -To niech umiera. -Nie moge sie na to zgodzic... Clayton Iverson nie odpowiedzial. Patrzyl lodowatym wzrokiem w sufit. W ciszy, ktora nastapila, Zack wyczul w pokoju czyjas obecnosc. Odwrociwszy sie, zobaczyl stojacych przy drzwiach Franka i Suzanne. Byli swiadkami jego rozmowy z Sedzia. -Suzanne, zarzadz, prosze, badanie tomograficzne - powiedzial, starajac sie nie zwracac uwagi na wyraz dezaprobaty w jej oczach. - Musze zadzwonic po Burrisa, a potem pojde do sali operacyjnej. Czytam z twojej twarzy, co chcialabys powiedziec. Nie przejmuj sie. Postepuje zgodnie z jedyna zasada ktorej nas nauczono - robic to, co sie uwaza za sluszne... Sedzio, kocham cie i bede sledzil bieg rzeczy. Jest szansa, ze skoncze tamta operacje, zanim przybedzie Burris, wtedy bede mu asystowal. Tymczasem lez spokojnie. Odwrociwszy sie, minal Suzanne i wyszedl. Ruszyla za nim, lecz po paru krokach zrezygnowala. Poszla do gabinetu radiologii, krecac z rozdraznieniem glowa. -Mama przyjechala - oznajmil Frank, podchodzac do lozka. - Przykro mi, Sedzio. Probowalem przemowic mu do rozumu. -Nie mowmy o tym - odparl Clayton Iverson. - Zostaw mnie samego. -Alez, Sedzio... -Nie slyszysz, do cholery? Powiedzialem, ze chce byc sam. Operacja Robillarda od poczatku zapowiadala sie zle. Bylo za goraco, w sali panowala grobowa cisza; skalpele, nozyce i wiertla byly zbyt tepe, a kleszcze hemostatyczne i imadla do igiel za sztywne albo za luzne. Zachary staral sie nie myslec o bolu glowy i przepoconym kostiumie operacyjnym, a zamiast tego skupic na wykonywanym zadaniu. Asystujaca pielegniarka, nie czekajac na jego prosbe, co pare minut wycierala mu pot z czola i policzkow. Wiercenie otworow w czaszce Beau Robillarda trwalo juz niemal godzine, tymczasem John Burris nadal sie nie zjawial. W sali numer dwa czekal w pogotowiu drugi zespol operacyjny. -Valerie - powiedzial Zack do asystentki - zejdz na oddzial pogotowia i dowiedz sie, co sie dzieje z doktorem Burrisem. Powinien juz tu byc. Przykrywajaca mu twarz zielona maska sprawiala, ze nie widziano jego zacisnietych zebow. Mial racje, psiakrew. Byl lekarzem, chirurgiem, a nie sedzia i lawa przysieglych. Dlaczego wszyscy sie zachowywali, jakby podejmujac taka decyzje, popelnil smiertelny grzech? Z pewnoscia uwazali, ze jego ojciec powinien miec pierwszenstwo. Ale przeciez Sedzia byl w stosunkowo stabilnym stanie, a Beau Robillard umieral. -Cisnienie troche spadlo - zameldowal Jack Pearl. Uwaga anestezjologa sprowadzila mysli Zacka z powrotem na ziemie. -Przetocz mu jednostke krwi, jesli uwazasz, ze trzeba - powiedzial. - Odessalem mu sporo przez otwory Burra, ale nie widac, aby ucisk na mozg sie zmniejszyl. Jezeli w ciagu najblizszych minut nie zaobserwujemy oznak poprawy, bedziemy musieli dokonac pelnej kraniotomii. Pielegniarka Valerie powrocila na sale. -Doktorze Iverson - powiedziala. - Na dole nastapily komplikacje. Zack poczul nagly dreszcz. -Co sie stalo? -Kazano mi panu zakomunikowac, ze Sedzia stracil czucie w nogach. Nie moze ruszac palcami. -Kto przy nim jest? Ton, ktorym zadal pytanie, swiadczyl, iz byl bliski paniki. Spojrzal w dol na wolna przestrzen pomiedzy czaszka a powierzchnia mozgu Beau Robillarda i zmusil sie do zachowania spokoju. -Doktor Cole i doktor Marshfield - odpowiedziala kobieta. Gdzie, do diabla, jest... Wzial gleboki oddech, po czym powoli wypuscil powietrze. -Gdzie jest doktor Burris? - spytal spokojniej. Oczy calego zespolu operacyjnego skupily sie na nim. Wszyscy wiedzieli, ze przerwanie operacji w tym stanie to wyrok smierci dla Robillarda. -Pogoda sie pogorszyla. Byly jakies klopoty z samolotem doktora Burrisa - wyjasnila pielegniarka. - Ktos inny z nim leci, ale to spowodowalo opoznienie. -Za ile tu bedzie? -Za dwadziescia minut. -Niech to szlag trafi - mruknal Zack. Potrzebowal godziny na przeprowadzenie kraniotomii; wiedzial, ze nie obedzie sie bez otwarcia czaszki. Wiedzial rowniez, iz szanse Robillarda, ze po operacji bedzie czyms wiecej niz roslina, maleja z kazda sekunda. -Niech dadza Sedziemu dozylnie piec ampulek narcanu i natychmiast zawioza go do sali operacyjnej. -Piec? Normalna dawka jest... -Wiem, do cholery, jaka jest normalna dawka. - Wzial gleboki oddech. - Przepraszam, nie chcialem ci dokuczyc. Duza dawka ma szanse zmniejszyc obrzek rdzenia. Popros doktor Cole, zeby tu przyszla i powiedziala mi dokladnie, co tam sie dzieje. W gruncie rzeczy nie mial watpliwosci, co sie dzieje. Krwiak nadtwardowkowy, ktorego nie dostrzezono przy wstepnym badaniu, uciskal rdzen kregowy Sedziego. Czyzbym cos przeoczyl? Czy cokolwiek wskazywalo, ze tak bedzie? Niepewnosc i zwatpienie w siebie sprawily, iz mial wrazenie, jakby rece pokrywala mu skorupa stwardnialego cementu. Czy porzucenie w tym momencie Robillarda i pojscie do Sedziego wplynie znaczaco na stan ojca, skoro Burris ma przybyc za niecale dwadziescia minut? Zack spojrzal na mezczyzne, za ktorego zycie wzial odpowiedzialnosc w wyniku trudnego wyboru. Czy mial prawo zrzucic z siebie te odpowiedzialnosc? Drzwi do sali operacyjnej otworzyly sie gwaltownie. Na progu stala Suzanne w kostiumie operacyjnym. -Sedzia przestal poruszac nogami - zakomunikowala. - Burris lada moment wyladuje. Radiowoz czeka na niego na lotnisku. -Czy sa odruchy? -Zrenice reaguja na swiatlo - powiedziala. - Wyglada na to, doktorze, ze jesli John Burris nie dokona cudu, twoj ojciec moze zostac sparalizowany od pasa w dol. W tym momencie rozlegl sie okrzyk Pearla: -Doktorze Iverson, tetno spada. Nie moge utrzymac cisnienia. -Adrenalina! -Juz podalem. -Przygotuj sie do reanimacji. -Tetno spada... coraz bardziej... -N i e c h to szlag... Zacznij reanimacje... -Doktorze, akcja serca ustala. -Adrenalina. Jeszcze raz adrenalina... Rozdzial 28 Byla druga nad ranem. Siapiacy od kilku godzin nad zamglona dolina drobny deszczyk wyssal z niej cale nagromadzone w ciagu dnia cieplo. Zack lezal wyciagniety na podlodze w dziennym pokoju. Mial otwarte oczy, lecz na nic szczegolnego nie patrzyl. Pokoj oswietlalo jedynie pare swiec oraz zielone i czerwone lampki stereofonicznego odbiornika radiowego. Od chwili powrotu przed dwiema godzinami ze szpitala sluchal Mendelssohna i Mahlera, popijajac najpierw piwo, potem piwo z domieszka wild turkey, na koniec juz tylko czystego bourbona i przemawiajac niemal bez przerwy do Cheapdoga. -Nie mialem duzych wymagan, wiesz, Cheap?... Chodzilo mi jedynie o spokoj i cisze, o troche skal, zeby moc sie powspinac, i o miejsce, gdzie moglbym bez przeszkod wykonywac swoj zawod... O szanse na zmiane zycia... Przestan na mnie tak patrzec. Wiem, ze juz to mowilem. I co z tego?... Jestes psem, wiec masz siedziec i sluchac... Taki jest porzadek rzeczy... Wystarczyloby palcow jednej reki, zeby zliczyc, ile razy w zyciu zdarzylo mu sie pojsc w tango. Postanowil dodac do tej liczby dzisiejsza noc. Beau Robillard przezyl zatrzymanie akcji serca na stole operacyjnym po to tylko, by przejsc kilka nastepnych w sali pooperacyjnej. Zack przerwal reanimowanie go dopiero wtedy, gdy wszystkie proby przywrocenia krazenia krwi okazaly sie nieskuteczne. Patrzac na to z perspektywy kilku godzin, Zack doszedl do wniosku, iz stopien uszkodzenia mozgu i krwotok mozgowy, ktore wyszly na jaw podczas operacji, dowiodly, iz los Robillarda zostal przesadzony w momencie, gdy uderzyl o cos glowa. Gdy walczyl o zycie Robillarda, jeszcze tego nie wiedzial. -Wiesz, czym jest medycyna, piesku? Medycyna jest jak piekna kobieta, ktora ci obiecuje, ze jesli bedziesz ja dobrze traktowal, nie opusci cie w potrzebie... Wiec wierzysz jej... Studiujesz pilnie, nie oszczedzasz sie, chocbys byl nie wiadomo jak zmeczony... A kiedy najbardziej jej potrzebujesz, kiedy w gre wchodzi twoj cholerny ojciec, kiedy postepujesz zgodnie z jej wymaganiami, robisz to, co powinienes - wtedy bach! - okazuje sie, ze jej nie ma. Uciekla od ciebie! Do diabla z kobietami... do diabla z medycyna... Zack oglosil smierc Robillarda w momencie, gdy John Burris konczyl wyjmowac ostry odlamek zardzewialego metalu, tkwiacy gleboko w miesniach grzbietu Claytona Iversona. Choc nie bylo sladow przebicia opony twardej kanalu kregowego, musialo jednak nastapic krwawienie rdzenia, gdyz poglebil sie paraliz Sedziego. Burris nazwal go "pelnym porazeniem dolnych konczyn". Wprawdzie nie probowal prognozowac, czy stan Sedziego jest staly, czy przejsciowy, jednak obaj z Zackiem wiedzieli, ze nastepstwa takiej kontuzji nie wroza nic dobrego. Wiesc o decyzji Zacka, paralizu Sedziego i smierci Robillarda rozeszla sie w mgnieniu oka wsrod personelu szpitala. W morzu plotek i dyskusji o wypadku - przy ogolnym potepieniu nielojalnosci Zacka wobec ojca - utonal fakt, iz poziom alkoholu we krwi Robillarda byl ponizej dopuszczalnej granicy, a Sedziego przekraczal ja o jedna dziesiata. Nagle sie okazalo, ze w calym Ultramed-Davis nie bylo czlowieka, ktory nie mialby na pienku z Beaudelairem Robillardem juniorem, ani takiego, ktoremu nie pomoglby w przeszlosci sedzia Clayton Iverson. Przez caly koszmarny wieczor, ktory skonczyl sie denerwujacym wysluchaniem uwag przy lozku ojca, nikt nie powiedzial Zackowi, ze rozumie, w jak trudnej sytuacji sie znalazl, i ze pochwala jego decyzje. Poniewaz Suzanne i Owen Walsh czuwali przy Tobym, a John Burris nocowal w pokoju goscinnym w szpitalu, nie bylo powodu dluzej tam pozostawac, za to istnialo mnostwo powodow, zeby wrocic do domu i upic sie. Rano pewnie spakuje sie i wyjedzie. Najlepiej, gdyby bylo mozna wyjechac w nieznane, nie zabierajac samego siebie. Wylaczone ogrzewanie i brak ognia na kominku sprawily, ze nocny chlod wniknal do wnetrza domu. Podnioslszy sie z podlogi, Zack poszedl do sypialni po sweter. Zdziwilo go, ze trzymal sie nadspodziewanie pewnie, choc wypil wiecej niz kiedykolwiek, w dodatku w krotszym czasie. Ironia losu bylo to, iz nie umial sie nawet porzadnie upic. Wrociwszy do salonu, rozpalil niewielki ogien, nastawil mniej posepna plyte i wypil jeszcze jedna szklaneczke wild turkey. Mogl zrozumiec surowa krytyke ze strony ojca, a nawet matki. Oboje mieli swoje racje. Natomiast reakcja Suzanne byla dla niego gorzka pigulka. Jako lekarz, nie mowiac juz o tym, iz byla jego kochanka, powinna zrozumiec jego klopotliwa sytuacje i okazac mu wspolczucie, nawet jesli inni go potepiali. Nalal sobie nastepna szklaneczke. Lata temu, rozpoczynajac staz, borykal sie z dylematem, czym nalezy sie kierowac przy podejmowaniu decyzji w medycynie. W rezultacie zamiast pojsc za przykladem wielu swoich kolegow chirurgow, holdujacych taktyce krzykliwej reklamy, wybral podejscie naukowe -ostrozne i maksymalnie obiektywne. Podjecie takiej decyzji nie bylo dla niego trudne. Jako drugie dziecko zawsze pozostawal w cieniu starszego brata. W zaistnialej dzis sytuacji zrobil, co mogl. Dlaczego Suzanne tego nie rozumiala? Frank byl piratem w rodzinie, a on sztubakiem. Frank bujal w oblokach, on potrzebowal kodeksu. W pokoju zrobilo sie duszno i goraco. Kiedy zamykal na dluzej oczy, zaczynalo mu sie krecic w glowie. Mdlilo go, a glowe mial ciezka. Moze dosc juz picia. Moze nadszedl czas, by... Zwalczyl w sobie nieprzyjemne sensacje i podszedlszy do okna, uchylil je. Cudownie bylo odetchnac zimnym powietrzem. Toby Nelms pojedzie do Bostonu... Sedzia sparalizowany... Czlowiek, ktoremu przyznal pierwszenstwo do operacji, nie zyje... On sam potepiony przez wszystkich... Trudno bylo sobie wyobrazic gorszy scenariusz. Istnieja na swiecie takie rzeczy jak milosc i lojalnosc. Obie sa dopuszczalne... Slowa Suzanne. Powinien jej posluchac. Byl po prostu zbyt zasadniczy, za malo elastyczny. Connie, nim odeszla, czesto mu to powtarzala. Teraz to samo powiedziala mu Suzanne. Zbyt wiele regul. Za malo w nich ludzkiego pierwiastka. Powedrowal wzrokiem nad lsniacym od deszczu ogrodem, nad niskimi zaroslami w strone skalnego urwiska, ktore nazwal Tam, w nadziei, ze ktos kiedys go zapyta, gdzie sie wspina. Granitowa sciana, wysokosci okolo stu metrow i majaca mniej wiecej sto piecdziesiat metrow u podstawy, byla tym wyrozniajacym posiadlosc elementem, ktory zdecydowal, iz bez namyslu podpisal kontrakt dzierzawny z agentem firmy Pine Bough. Nachylona pod katem siedemdziesieciu pieciu, osiemdziesieciu stopni sciana konczyla sie szerokim plaskowyzem, z ktorego rozciagal sie zachwycajacy widok na doline. Wspinanie sie bylo miejscami trudne, mimo to juz kilkakrotnie byl na szczycie. Nagle sobie uswiadomil, ze za kazdym razem wspinal sie za dnia, w dodatku korzystajac z odpowiedniego sprzetu. Za kazdym razem stosowal sie do zasad. Przeszedl bez trudu kilka krokow na samych pietach, potem na palcach, a nastepnie postal kilka sekund na jednej nodze. Doszedl do wniosku, ze alkohol nie odebral mu sprawnosci. Mozliwe, ze wypil mniej, niz mu sie zdawalo. Zasady... normy... Wydobyl z szafy na korytarzu wiatrowke i buty do wspinaczki i wlozyl je na siebie. Nie wzial z soba nic wiecej procz malej latarki, ktora wsunal do kieszeni wiatrowki. Czas przestac byc na drugim miejscu... Czas sie wyluzowac... Czas wyjsc i zrobic cos wbrew zasadom... -... Poniewaz istnieje Tam - zachichotal, wyslizgujac sie tylnymi drzwiami w zimna noc. - Tylko dlatego. Wystarczyl ten jeden powod. Nie potrzebowal zadnego innego. Deszczyk przeszedl w drobna mzawke, lecz nadal bylo zimno i zupelnie ciemno. Przedzierajac sie przez geste zarosla, Zack przeklinal, ze nie widzi nawet czubka wlasnego nosa. Nim dotarl do podstawy sciany, mial j u z przemokniete buty. Bedzie sie wspinal sam, w nocy, po alkoholu... ile wiecej zasad mozna zlamac za jednym zamachem? Powinien jeszcze zawiazac sobie oczy. Nie ma sensu robic niczego polowicznie. Po krotkim zastanowieniu zrezygnowal z tego ostatniego. To, co zamierzal, na razie wystarczylo - bylo pierwszym krokiem w szeregu nastepnych, ktore dokonaja transformacji jego osobowosci jako czlowieka i lekarza. Szedl przez wysoka trawe wzdluz podnoza urwiska, szukajac odpowiedniego miejsca do rozpoczecia wspinaczki. Znalazlszy je, spojrzal w gore na granitowa sciane. Zachmurzone niebo u jej szczytu bylo tylko odrobine mniej czarne od skaly. Czekaly go piekielne trudnosci. A kiedy bedzie po wszystkim, kiedy sobie udowodni to, co chcial sobie udowodnic, polozy sie na szczycie pod drzewami i bedzie patrzyl na wschod slonca nad dolina. Przedsmak czekajacej go przygody wywolal w nim radosny dreszczyk. Wyciagnal w gore rece, polozyl dlonie na wilgotnej, zimnej skale, po czym rzuciwszy ostatnie spojrzenie na sciane, zaczal sie wspinac. Metr... trzy... szesc... dwanascie... Mimo ciemnosci i wypitego alkoholu szlo mu znakomicie. Pietnascie... osiemnascie... dwadziescia... Za kazdym razem kiedy szukal punktu oparcia, palce trafialy na odpowiedni. Pial sie gladko i w dobrym tempie, jakby sie urodzil do wspinaczki. Gdyby tylko chcial, zdobylby sciane z zawiazanymi oczami. Ponizej - teraz juz znacznie ponizej - widzial migotliwe plomyki swiec za oknami swojego domu, dalej ulice wijaca sie ku rzece, z rzadka jakis samochod, nocne swiatla miasta; kazdy kolejny chwyt, kazdy krok w gore powiekszal jego pole widzenia. Cudowna wspinaczka, pomyslal... absolutnie wspaniala... Connie miala racje... Suzanne tez... Powinien byl juz od dawna lamac zasady, tak jak dzis... Mimo iz zoperowanie Beau Robillarda bylo uzasadnione - to znaczy potrzebne i prawidlowo przeprowadzone pod wzgledem medycznym - analiza metafizyczna jego decyzji mogla zaprzeczac jej slusznosci. Dwadziescia piec metrow... trzydziesci... moze jeszcze wiecej... Stroma sciana w dole nie miala ksztaltow. Nad soba widzial tylko ciemnosc. Pial sie dalej, choc juz nie tak szybko. Wiatr sie wzmogl, na domiar zlego znow zaczelo silnie padac. Uswiadomil sobie, ze coraz szybciej oddycha, a jego chwyty staja sie mniej pewne. Czul podchodzace mu do gardla i wciskajace sie do nosa kwasne soki zoladkowe. Ile ja w koncu wypilem? Skoncentruj sie, nakazal sobie. Wykorzystaj adrenaline, swoje doswiadczenie i skup sie... Skala stala sie bardziej sliska, coraz trudniej bylo znalezc dobre punkty oparcia. W poszukiwaniu odpowiednich miejsc wiecej teraz trawersowal, niz pial sie w gore. Zaczely mu dretwiec palce. Z tylu za nim majaczyl w mroku jego dom - tak zwodniczo blisko, a zarazem tak nieosiagalnie daleko. Zejscie w dol po ciemku, przy padajacym deszczu, bylo bez lin niemozliwe. Nagle zaczal spadac. Zaczelo sie od stopy, ktora wysunela sie z krawedzi szczeliny. W tej samej sekundzie zawiodly rece. Zesliznal sie pare metrow w dol, rozbijajac lokiec o maly wystep skalny i zdzierajac sobie skore na kolanie i podbrodku. Zareagowal instynktownie, uzywajac techniki hamowania zeslizgu nabytej w ciagu lat wspinaczki. Hamujac rozczapierzonymi palcami zsuwal sie na brzuchu, kopiac nogami w sciane w nadziei, ze trafi na poprzeczna ryse. Udalo sie. Trafiwszy na szczeline, zatrzymal sie. Dyszac ciezko, przywarl do skaly, po czym centymetr po centymetrze przesunal sie w bezpieczniejsze miejsce. Kolano i lokiec pulsowaly bolem, na szczescie nie byly zlamane. W plucach czul ogien. Nawiedzily go fale bolesnych skurczow, zaczynajace sie od zoladka i przenikajace do plecow. Spojrzal w dol. Sciana pod nim, jak daleko siegal wzrokiem, wydawala sie prawie gladka. Mial do wyboru albo wspinac sie w gore, albo przywiazac sie w miejscu, w ktorym byl, i poczekac do rana. Nagle sobie przypomnial, ze ma latarke. Jak mogl o tym zapomniec? Ryzykujac utrate oparcia, pomacal ostroznie reka po kieszeni wiatrowki. Latarki nie bylo - prawdopodobnie wypadla, kiedy sie osuwal. W tym momencie poczul rozdzierajacy bol we wnetrznosciach, po ktorym wstrzasnely nim fale wymiotow. Przesycona alkoholem tresc zoladkowa buchala ustami i nosem, oblepiajac mu odziez i buty i sciekajac kaskadami po skale. Przez kilka nastepnych minut mogl tylko trzymac sie skaly i walczyc o oddech. Byl w krytycznej sytuacji. Zlamal reguly i w efekcie znalazl sie w najtrudniejszej, najbardziej niebezpiecznej sytuacji w zyciu. Powoli dochodzil do siebie, oddychal coraz glebiej i wolniej. Byl na wysokosci co najmniej czterdziestu pieciu metrow. Z cala pewnoscia mial za soba ponad polowe drogi. Mogl skorzystac z wiatrowki lub paska, zeby sie przywiazac do skaly, lecz po ciemku trudno bylo znalezc odpowiednie miejsce. Pozostawalo mu jedynie pomodlic sie i isc dalej. Powolutku zaczal sie wspinac. Najwiekszy problem sprawialy teraz deszcz i wiatr, przez nie kazdy chwyt stawal sie bardziej zdradliwy, kazda polka mniej pewna. Czul obrzydliwy smak w gardle i w ustach, w dodatku sztywnialy mu palce, lokcie i kolana. Mimo to wspinal sie dalej. Jakiez to bylo z jego strony glupie. Stanal do walki ze skala... wlasciwie po co? Nawet tego nie pamietal. Zdawal sobie sprawe jedynie z tego, ze wybral fatalny moment, skutkiem czego tylko sobie utrudnil zadanie. Obejrzal sie za siebie. Jego dom wydal mu sie dziecinna zabawka, ledwie widocznym cieniem, majaczacym na tle poswiaty pobliskiej latarni ulicznej. Spojrzal w gore poprzez deszcz i wydalo mu sie, ze widzi krawedz plaskowyzu. Nachylenie sciany wzrastalo, szczeliny robily sie coraz wezsze. Zack przyjrzal sie scianie na prawo w poszukiwaniu trawersu, ktory doprowadzilby go do miejsca, skad moglby rozpoczac ostatni etap wspinaczki. Przydalaby mu sie teraz latarka. Nieprzywiazanie jej bylo dowodem glupoty, arogancji i nieostroznosci. Glupi, arogancki, nieostrozny... Usmiechnal sie na te mysl. Zanim podjal fundamentalna decyzje zerwania z osobistymi ograniczeniami, zaden z tych przymiotnikow nie pasowal do niego. Pomalu, robiac przerwy, pial sie w gore, szukajac koniuszkami palcow wystepow, ktore umozliwilyby mu zrobienie nastepnego kroku. Juz niedaleko, powtarzal sobie... Juz niedaleko... Juz... W tym momencie jego prawa stopa stracila oparcie i zesliznela sie po powierzchni skaly. Zawisl na wyciagnietych rekach. Obie dlonie trzymaly stosunkowo pewnie, ale byly juz zesztywniale i oslabione. Wygiawszy szyje do tylu i przechyliwszy glowe w bok, spojrzal w dol. Zobaczyl wlasne nogi kolyszace sie ze trzydziesci centymetrow nad najblizszym punktem podparcia. Boze! Nic innego nie przyszlo mu do glowy. Boze... o Boze... Nie chcac obciazyc palcow szamotaniem sie, ostroznie sunal jedna stopa w gore po skale, usilujac wymacac polke lub szczeline. Granitowa, niemal pionowa sciana pod nim prowadzila w czarna otchlan. Boze, pomoz... Stopa trafila na krawedz ledwie wystajacej polki. Przy suchej pogodzie stopieniek tych rozmiarow w zupelnosci by mu wystarczyl, ale w tych warunkach stwarzal ryzyko. Palce ledwie juz utrzymywaly ciezar ciala. By dac im nieco odpoczac, postawil czubek buta na poleczce i zaczal ostroznie przenosic ciezar ciala na noge. Wytrzymaj, do diabla... Blagam, wytrzy... Poczatkowo podparcie wytrzymywalo. Po chwili, gdy zwiekszyl obciazenie, stopa zesliznela sie z krawedzi i prawa reka oderwala sie od skaly. Wisial jeszcze przez kilka sekund na lewej. Kiedy palce puscily, zaczal sie staczac w dol, bezwladnie jak szmaciana lalka, krzyczac, gdy obijal sie o granitowe wystepy, ktore lamaly mu kosci. -Nieeeee! Echo koncowego krzyku, wycia rannego zwierzecia, rozbrzmiewajace jeszcze przez chwile w jego mozgu, zmieszalo sie z innym dzwiekiem... czyims glosem... glosem Suzanne. -Zack? Na milosc boska, slyszysz mnie? Poczul, ze ktos polozyl mu na twarzy chlodny, mokry recznik. Powoli otworzyl oczy. W glowie huczala mu flotylla bombowcow. Lezal na podlodze w swoim salonie, pokryty cuchnacymi wymiotami. Swiatla byly zapalone, a oczy kleczacej nad nim Suzanne wyrazaly szczera troske. Obok stala pusta butelka po wild turkey. Naprzeciw siedzial Cheapdog, przypatrujac sie cierpliwie swojemu panu. Rozdzial 29 -Nigdy wiecej. Przysiegam. Ani kropli. Juz nigdy. Przez dwie i pol godziny Zack pod przewodnictwem Suzanne przewedrowal szmat drogi, poczawszy od horroru alkoholowych halucynacji, przez doline lzawego odzegnywania sie od whisky, niska przelecz blazenskiego zaklinania, do bagna potwornego kaca. -Nigdy wiecej? - spytala. - Moge to zapisac? Podpiszesz i powiesisz sobie na scianie. Zack objal rekami glowe. -Pisz, co chcesz - odparl - byleby pioro nie skrzypialo po papierze. Zaraz mi powiesz, ze w maltretowaniu wlasnego organizmu jestem absolutnym mistrzem. -Moge to powiedziec z pelnym przekonaniem. Nie pamietal dokladnie kapieli, szamponu ani pierwszych lykow herbaty, wiedzial tylko, ze Suzanne dokonala na nim tych wszystkich zabiegow. Zdazyl oprzytomniec na tyle, iz choc kazde uderzenie serca rozbrzmiewalo mu w glowie jak wystrzal armatni, przynajmniej mogl prowadzic sensowna konwersacje. Wypiwszy wiekszy lyk herbaty, omal sie nie rozplakal, kiedy zoladek jej nie odrzucil. -Napracowalas sie, zeby mnie poskladac. Dzieki. Usmiechnela sie smutno. -Nic wielkiego. Przy moim eksmalzonku przeszlam swietne szkolenie. -Przykro mi. -Niepotrzebnie. To byl zly okres, ale minal... jak wszystko w zyciu. -Cala noc bylas na nogach? -Aha. Jen jest u Helene. - Podala mu wilgotna myjke. - Wytrzyj sobie nia twarz. Chcesz aspiryna? -Za chwile. Co sie dzieje w szpitalu? -Jak dotad bez zmian. Mowia o sytuacji sprzed pol godziny. Toby jest nadal w spiaczce. Ma trzydziesci osiem i osiem Walsh ma nadzieja ze do poludnia uda mu sie znalezc dla niego lozko w Hitchcocku albo w Dzieciecym. -A co z moim ojcem? -O ile wiem, tez bez zmian. Ten neurochirurg z Concord, zapomnialam, jak sie nazywa... -Burns. John Burris. -... Zdaje sie, ze chce go gdzies przeniesc, ale dopiero pod koniec dnia. -Ale sie porobilo. Suzanne odsunela zaslona. Pierwszy blask jutrzenki ozlocil sciane Tam. -Wiec tak wyglada koszmar twojej nocnej wspinaczki - powiedziala, wskazujac na granitowe urwisko. -Nie masz sie z czego smiac, Suzanne. Ja naprawde umieralem na tej skale. -Nie mam co do tego watpliwosci. Po wysluchaniu twojego dwugodzinnego belkotu doszlam do wniosku, ze nie podoba mi sie facet, ktory tam sie wdrapal. Speszony, nienawidzacy samego siebie, arogancki, wieczny cierpietnik - na moj gust za bardzo podobny do Paula Cole'a. -Daj spokoj. Po prostu spojrzalem obiektywnie na stan rzeczy. Ani jedna osoba w szpitalu nie powiedziala mi dobrego slowa. Piecdziesiat tysiecy Francuzow jak jeden maz... Piecdziesiat tysiecy Francuzow powiedzialo, ze nawalilem. Nie zapomnij, ze bylas jednym z nich. -Wiem. Przepraszam... -Nie przepraszaj. Mialas racje... wszyscy mieliscie racje. Ja rzeczywiscie nawalilem. Zanim wrocilem do domu, przestalem wiedziec, kim jestem. Wyruszajac na skale - niewazne, czy to byla halucynacja, czy nie - zapragnalem wylamac sie z wlasnych ograniczen, zeby... zeby stac sie bardziej, jak by to powiedziec, elastycznym, bardziej czlowieczym w moim podejsciu do medycyny... a zarazem do wszystkich innych rzeczy. -Rozumiem cie. -Co chcesz przez to powiedziec? -Ze nie mialam racji, naskakujac na ciebie. Nie ma powodu, zebys sie zmienial, Zachary. Jestes doskonalym chirurgiem, przyzwoitym czlowiekiem, troskliwym synem, a dla mnie cudownym przyjacielem. Nie mialam prawa insynuowac ci, ze tak nie jest. To bylo egoistyczne i okrutne, a przy tym absolutnie niesprawiedliwe. Dlatego tu sie zjawilam, chcialam sie do tego przyznac. Czulam sie do tego stopnia winna za to, co powiedzialam w szpitalu, za pozostawienie cie w tym przekonaniu, ze nie moglam sobie znalezc miejsca. Kiedy nie odbierales telefonu, przestraszylam sie. Dlatego tu przyjechalam. -Ciesze sie, ze to zrobilas. Ale nie miej poczucia winy. Mialas racje. -Nie mialam, psiakrew! Przestan tak mowic... Odetchnela gleboko, chcac sie uspokoic, a potem pomasowala palcami sine obwodki wokol oczu. -Jak juz ci mowilam, Paul byl... bardzo smutnym, bardzo chorym czlowiekiem, nieuznajacym zadnych wartosci i niemajacym celu w zyciu. Najwazniejszy dla niego byl on sam... jego alkohol... jego inne kobiety. My z Jen bylysmy na dalszym planie. Do tej pory nie moga uwierzyc, ze moglam sie tak bardzo pomylic w ocenie drugiego czlowieka. To byl powod, dla ktorego wolalam trzymac cie na dystans. Pamietasz, co powiedzialam wczoraj w szpitalu o lojalnosci, o tym, co bys zrobil, gdybym ja lezala na miejscu twojego ojca, otoz dopiero kiedy odjechales, zdalam sobie sprawe, ze powiedzialam to czlowiekowi, ktorego wzbranialam sie pokochac, a nie lekarzowi, ktory musial dokonac najtrudniejszego wyboru. To byla kara za to, ze byles pierwszym mezczyzna po Paulu, ktoremu chcialam zaufac. Bylam niesprawiedliwa i teraz jest mi bardzo przykro. Zack zwiesil glowe i spojrzal na swoje rece. -Dzieki - powiedzial. - Ale nie jestes niesprawiedliwa. Problem w tym, ze moj ojciec stal sie kaleka, a ja prawdopodobnie moglem temu zapobiec. -Zrobiles to, co uwazales za sluszne, Zack. Nie ty spowodowales, ze twoj ojciec zostal kaleka, tylko wypadek i kawalek metalu. Czy tego nie rozumiesz? Ty zrobiles, co mogles. Nie pozostalo mu nic innego, jak tylko potwierdzic. Powiedziala dokladnie to, co on sam mowil niedawno Marshfieldowi. Dlaczego nie potrafil w to uwierzyc, slyszac te sama opinie z jej ust? -Nasz zawod nie jest latwy - ciagnela Suzanne. - Nikt nas nie oszukiwal, ze jest inaczej. Nikt nam nie obiecywal, ze kazdy pacjent, ktorym sie opiekujemy, wyzdrowieje, ani ze kazda nasza decyzja bedzie prawidlowa. Medycyna nie jest gra planszowa ze skonczona liczba kart i odpowiedzi. Kazda sytuacja jest inna. Zack spojrzal na nia ponuro. -Jak, do cholery, moge miec jeszcze kiedykolwiek zaufanie do swojej diagnozy? - spytal. - Potrafisz mi na to odpowiedziec? -Boze - jeknela. - Posluchaj mnie, Zachary. Napij sie herbaty. Wez zimny prysznic. Potem, jesli nadal bedziesz chcial sobie dokopac, idz sie naprawde wspinac na te sciane. Zwiaz sobie z tylu rece, a jesli to nie wystarczy, wloz sobie zyletki do butow. Nie ma sensu niczego sobie ulatwiac. -Nie widze powodu, zebys sie na mnie wsciekala. -Wlasnie, ze jest - powiedziala, bliska placzu. - Jest mnostwo powodow. - Wziela do reki zakiet i torebke. - Chcialam sprawdzic, czy ci sie nic nie stalo, przeprosic cie i powiedziec, ze cie pokochalam, dlatego przyjechalam. Ale sterczenie tu i patrzenie, jak plawisz sie w bagnie samokrytyki jest ponad moje sily, wiec wybacz... -Poczekaj... Odwrocila sie do niego. Mrok w jej oczach nadawal im tak smutny i przegrany wyraz, jakiego jeszcze u niej nie widzial. -Na co? - spytala znuzonym tonem. -Ja... chce cie przeprosic. -Nie tlumacz sie przede mna, Zack. To, co robisz, odbija sie tylko na tobie. Nikomu nie musisz sie z tego tlumaczyc. -Chce cie przeprosic za to, ze nie sluchalem tego, co chcialas mi powiedziec. Co ty na to? -Wszystko mi jedno. -Suzanne, nie rozumiesz mnie. -Czyzby? Zapomniales, ze bylam zona faceta, ktory stanowil uosobienie melancholii. Na nieszczescie dla mnie... dla nas... rozumiem cie az za dobrze. Bylo mi strasznie przykro z powodu twojego ojca. Nie mialo znaczenia, kim on jest. Nie potepiam cie za to, ze jestes zalamany, ale przygnebiac cie powinna sytuacja, a nie to, ze nie jestes doskonaly. Przykro mi, ze ci to mowie, ale po tych wszystkich latach z Paulem nie stac mnie na prowadzenie takich rozmow. Zycie jest za krotkie. Po prostu nie mam wiecej cierpliwosci do takich rzeczy. Skierowala sie ku drzwiom. -Suzanne, nie odchodz, prosze. - Zastapil jej droge. - Mnie tez sie nie podoba ton mojego samokrytycyzmu, mozesz mi wierzyc, ale pierwszy raz znalazlem sie w takiej sytuacji i... -I co? - spytala chlodno. -I... nic. Rozumiem, co mi zakomunikowalas. Przestanmy na ten temat rozmawiac. To sie powoli zaczyna rozmywac. I... i bedzie dobrze, jestem pewny... Nie odchodz. Zostan jeszcze, choc na troche. Przez chwile patrzyla nan nieufnie, po czym po raz pierwszy tego dnia sie usmiechnela. Jej usmiech byl zmeczony, stosowny do piatej nad ranem, ale byla w nim dawna Suzanne Cole. -Jasne, doktorze - powiedziala. - Zostane jeszcze troche, jesli ci na tym zalezy. Wiesz, ze dobre uczynki zawsze wracaja do czlowieka. Zapamietalam twoja definicje przyjaciela, ktora mi kiedys napisales: "Ktos, kto pomoze ci odszukac droge, kiedy sam nie potrafisz jej znalezc". Uwazam, ze jest trama. Zaprowadziwszy go na sofe, oparla sobie jego glowe na kolanach. -Musisz sie z tym zmierzyc, Zack - szepnela, glaszczac go po czole. - Niezaleznie od tego, jak bardzo chcesz uciec, jak bardzo cie to boli, musisz sie pozbierac, wrocic do szpitala i podjac wyzwanie. Gra sie toczy o zbyt duza stawke, zebys sobie pozwolil na rezygnacje. -Zbyt duza - powtorzyl ledwie doslyszalnie. Powieki mu z wolna opadly. Oddech stal sie glebszy i bardziej regularny. Po chwili zasnal. -Prosze cie, Zachary - szepnela. - Nie uciekaj. Oparlszy mu glowe na poduszce przyniosla z sypialni budzik i nastawila go na dziewiata. Postanowila zadzwonic do sali operacyjnej, zeby przesuneli na pozniej lub odwolali wszystko, co mial w programie, a potem do pielegniarki w jego gabinecie z ta sama dyspozycja. Dalsze dzialania beda zalezaly tylko od niego. Zbierala sie do odejscia, gdy zobaczyla egzemplarz jednej z jej ulubionych ksiazek medycznych: klasyczny traktat Daven-porte'a o zasadach i sztuce medycyny klinicznej. Cienka monografia spoczywala na polce, wetknieta miedzy kilka opaslych tomow na temat chirurgii. Otworzyla ja na rozdziale, ktory tyle razy zdazyla przeczytac przez te wszystkie lata, ze znala go niemal na pamiec. Zaznaczyla Zackowi odpowiednia strone, po czym wyszla frontowymi drzwiami w chlodny, mglisty, lipcowy poranek. Jesli stan Toby'ego Nelmsa byl nadal w miare stabilny, zostalo jej przed obchodem troche czasu na prysznic, wypicie kawy z Helene i wyprawienie Jennifer na zajecia. Od dwudziestu czterech godzin nie spala, wiedziala jednak, co zwykla powtarzac swoim zaniepokojonym z powodu bezsennosci pacjentom: ze nikt jeszcze nie umarl z braku snu. -Halo, Whitey?... Mowi Frank Iverson. Ciesze sie, ze cie zastalem. Wiem, ze za chwile otwierasz, wiec nie bede cie trzymal... Tak, mysle, ze wszyscy w Sterling juz o tym wiedza. Cholerny Beau Robillard. Przez cale zycie nie zrobil nic pozytecznego, a na koniec nie potrafil nawet umrzec bez wyrzadzenia komus krzywdy... Sedzia ma sie dobrze, Whitey. John Burris, neurochirurg, ktory go operowal, zamierza go dzis po poludniu przetransportowac ambulansem do Concord... Coz, obawiam sie, ze to prawda. Na razie jest sparalizowany od pasa w dol. Burris niczego nie przesadzil, mamy nadzieje, ze to stan przejsciowy. Wszyscy wiemy, jaki Sedzia jest twardy. Jesli z tego da sie wyjsc, to on tego dokona... Sluchaj, Whitey, dzwonie w dwoch sprawach. Po pierwsze, zeby ci powiedziec o Sedzim, a po drugie, zeby ci zakomunikowac, ze rozmawialem z Sis Ryder z sekcji aprowizacji na temat zamowien w przyszlym miesiacu. Zgodzila sie zlecic dostawy bezposrednio twojej firmie, zamiast kupowac mieso za posrednictwem biura zakupow Ultramed. Zobacz, jak wszystko dobrze sie uklada... Drobiazg, nie ma o czym mowic. Zaslugujesz na to. Ach, i jeszcze jedno. Nie musze ci mowic, ze Sedzia nie bedzie mogl wziac udzialu w jutrzejszym zebraniu... Nie, obawiam sie, ze nie mozna go przelozyc. W kontrakcie jest paragraf mowiacy, ze rada ma prawo przeglosowac odkupienie szpitala do jutra, do godziny dwunastej, inaczej sprzedaz stanie sie faktem... Przed kilkoma minutami rozmawialem z nim krotko. Wyrazil opinie, ze kazdy czlonek rady powinien w tym punkcie zaglosowac zgodnie ze swoim przekonaniem i niech bedzie, co ma byc. Zalezy mi na tym, Whitey, zebys jako przewodniczacy zebrania zarzadzilby glosowanie bylo tajne... Wiem, ze zwykle tego nie robicie, ale czy nie sadzisz, ze to jest najuczciwsze? Zrob to dla mnie, Whitey, a ja ci obiecuje, ze kontrakt na aprowizacje szpitala bedzie dopiero poczatkiem naszych interesow... Doskonale. A zatem na razie, spotkamy sie na zebraniu. Dzieki, Whitey. Jestem ci wdzieczny. Frank odlozyl sluchawke, napil sie kawy, po czym przekreslil nazwisko Whiteya Bourque'a na liscie spraw, ktore mial do zalatwienia w tym dniu. Nie sporzadzal takich list, dopoki nie zostal dyrektorem szpitala Ultramed-Davis. Schematy byly dla ludzi, ktorzy rano wstawali, dla kujonow i wolow roboczych, dla lapaczy i zawodnikow drugiej linii - nie dla rozgrywajacych. Byly dla perszeronow, ktore musialy dokladnie wiedziec, kiedy i dokad zaciagnac woz, nie dla koni pelnej krwi. Jednak od czterech lat byl poddawany kontroli efektywnosci, rejestrowanej przez bank danych UltraMa - zmuszony zajmowac sie wieloma trudnymi sprawami jednoczesnie - dlatego sie zmienil. Pracowal teraz wedlug drobiazgowo opracowanego schematu organizacyjnego na kazdy dzien. To nieoczekiwane przeistoczenie sie w precyzyjnego planiste wlasnych posuniec, bedace swiadectwem jego dojrzalosci i przystosowania do nowego stanowiska, zaczelo mu sie z czasem podobac. Lista spraw, ktora zrobil na dzien biezacy, byla najbardziej ekscytujaca sposrod wszystkich dotychczasowych. Jeszcze raz przejrzal sklad czlonkow rady, by sie upewnic, ze wszystko przygotowal. Sedzia chwilowo wypadl z gry, a on, Frank, przeciagnal na swoja strone tylu czlonkow, zeby wystarczylo do zablokowania uchwaly o odkupieniu szpitala. Te szesc potrzebnych glosow nie przyszlo tanio, musial sie nad nimi napracowac, ale osiagnal to, co zaplanowal. Nieoczekiwany, korzystny zwrot sytuacji przyprawil go niemal o zawrot glowy. To bylo wprost nie do wiary: Zack - na ktorego patrzono nieprzychylnie w Davis, wystarczy mu delikatny kopniak; Sedzia - wyeliminowany z udzialu w decydujacym posiedzeniu rady. Nawet gdyby chcial, nie potrafilby wymyslic lepszego scenariusza. Mainwaring mial lada chwila wrocic z Georgii - wszystko ukladalo sie idealnie. Wszystko, z wyjatkiem jednego. Po namysle wyjal z szuflady czarny mazak i przekreslil na swojej liscie punkt: Zadzwonic do Lisette. -Pieprze ja - mruknal. Nie zaslugiwala ani na telefon, ani na przeprosiny. W gruncie rzeczy to ona powinna go przeprosic. Powinna sobie uswiadomic, ze sama go sprowokowala. Jesli tego nie zrozumie -straci wszystko: dom, samochod, nawet dzieci. On ma wystarczajaco duzo przyjaciol na wysokich stanowiskach, zeby sie zemscic za to, ze go opuscila. Dzisiejszy dzien nie byl po to, by pertraktowac z jakas placzliwa nieczula suka. To byl dzien jego triumfu. Skoro jej nie bylo, by moc sie cieszyc wraz z nim, to jej strata. Wziawszy do reki liste, dopisal pedantycznie: Umowic AD na wieczor. Doskonale, pomyslal. Annette Dolan nadawala sie idealnie do uczczenia fantastycznego zwrotu sytuacji. Przycisnal guzik interkomu. Chwile pozniej Annette cicho zapukala i wsliznela sie do gabinetu. Miala na sobie obcisla spodniczke w szkocka krate i sweterek z angory z krotkimi rekawkami, ktory wypychaly jej duze piersi. -Dziendoberek - powiedzial. -Dzien dobry panu. Zlozywszy rece na wysokosci spodniczki, stanela skromnie obok biurka. Sciagniete do przodu ramiona podnosily jej biust, co sprawialo, ze wygladaly jeszcze ponetniej. -Ja... no wlasnie... chce, zebys mi skserowala pare dokumentow - wydusil z siebie. Posunal w jej strone kilka kartek. -Dwadziescia kopii. Albo nie, zrob trzydziesci. Wiesz... hmm... dobrze ci w tym sweterku. -Dzieki. -Moglabys popracowac ze mna wieczorem? Powiedzmy o osmej? Przyjdz w tym sweterku. -Och, Frank, nie jestem pewna. Moja mama zle sie czuje. -Jaka szkoda, bo... Przez chwile sie wahal, po czym siegnawszy do szuflady biurka, wyjal diamentowy naszyjnik, ktory zamierzal podarowac Lisette na urodziny. -... Bo mialem nadzieje, ze wieczorem w nim przyjdziesz. Jej oczy rozblysly. -Och, Frankie, jaki sliczny - powiedziala. - Najpiekniejszy naszyjnik, jaki widzialam w zyciu. Jestes dla mnie taki dobry... -To dlatego, ze ty jestes dobra dla mnie. Wiec co z wieczorem?... Przesunela palcami po naszyjniku. -Jak moglabym odmowic? -Nie wiem... A ty wiesz? Przyciagnal ja do siebie i pocalowal. Jego reka powoli sunela od krawedzi spodniczki, w gore az do piersi. -Annette, kochanie. Nie chce czekac az do wieczora. Zgodz sie na troszeczke zaraz. -Fra-ank, prosze - powiedziala. - Musisz poczekac. Mam prace do zrobienia, to cale kserowanie, a poza tym drzwi nie sa zamkniete. On nas moze uslyszec. -Kto nas moze uslyszec? -Twoj brat, oczywiscie. Czyzbym ci nie...? - Zasloniwszy reka usta, spojrzala nan ze zmieszaniem. - Boze! Mialam ci o tym powiedziec. Frank spochmurnial. -Od jak dawna czeka? -Od kilku minut. Przepraszam, Frank. -Nie musisz przepraszac - powiedzial, mietoszac jej piersi. - Miej na sobie wieczorem ten sweterek... i twoj naszyjnik, dobrze? -Ja-jasne. -Doskonale. Powiedz mojemu bratu, iz wiem, ze tu jest i niedlugo z nim porozmawiam. -Tak. Jeszcze raz przepraszam. -W gruncie rzeczy, jezeli sie nad tym zastanowic, nie mogl przyjsc w lepszym momencie. Sekretarka pojasniala z zadowolenia. -Naprawde? -Naprawde - powiedzial Frank. - To bedzie lukier na ciastku. Na odchodne poklepal ja po siedzeniu, po czym sledzil wzrokiem, kiedy kolyszac biodrami, szla w strone drzwi. Na koniec tym samym starannym pismem dodal do swojej listy nowa pozycje: Wylac ZI. Przypatrzywszy sie przez moment najnowszej notatce, dorysowal obok niej mala usmiechnieta buzke. Rozdzial 30 -Doktorze, pan Iverson kazal mi powiedziec, iz wie, ze pan czeka i przyjmie pana jak najpredzej. Na pewno niczego panu nie podac do picia? -Nie, dziekuje. Juz mial podkreslic odmowe zaprzeczeniem glowa, lecz w ostatniej chwili sie powstrzymal. Rozbrzmiewajace mu do tej pory w glowie kotly ustapily miejsca waltorniom, a burza w zoladku przeksztalcila sie w umiarkowane mdlosci. W sensie fizycznym wracal do zdrowia. Za sprawa Cheapdoga zbudzil sie grubo przed nastawiona na budziku przez Suzanne godzina. Na stoliku obok lozka stala szklanka wody, tabletki Bromo-Seltzer i stary egzemplarz Davenporta, zalozony stetoskopem na stronie, na ktorej Suzanne dopisala tylko dwa slowa: Badz silny. Czekajac, az brat uzna, ze przetrzymal go juz wystarczajaco dlugo, Zack wyjal z teczki monografie i jeszcze raz przeczytal zaznaczony rozdzial. Badz sumienny. Badz skrupulatny. Badz uczciwy. Wyjasnij wszystkie zmienne. Nie boj sie przyznac, ze czegos nie wiesz i przy pierwszej okazji naucz sie tego. Wierz w siebie. To sa podstawowe zasady naszego zawodu. Jesli bedziesz sie do nich stosowal, znajdziesz w nich oparcie w kazdej sytuacji, a wtedy nawet smierc pacjenta nie bedzie twoja kleska. Te slowa bardzo mu pomogly dzis rano, gdy przybywszy do szpitala, zostal powiadomiony przez dyzurujaca przy ojcu pielegniarke, iz Sedzia, procz zony, nie zyczy sobie zadnych odwiedzajacych, a zwlaszcza swoich synow. Zack poszedl wiec prosto do pokoju Annie Doucette, sadzac naiwnie, ze bedzie pierwszym, ktory jej opowie, co sie stalo, ale nawet ona byla dla niego zaledwie uprzejma, choc sama spodziewala sie operacji w ciagu najblizszych dwudziestu czterech godzin. -Nie podobasz mi sie, mlody czlowieku - powiedziala. - Ratujesz stara kobiete, taka jak ja, ktora chce umrzec, a potem dopuszczasz, zeby cos takiego stalo sie z twoim ojcem. Co z ciebie za lekarz? Zack zbieral sie, zeby jej odpowiedziec, ale po zastanowieniu sie, wzruszyl ramionami i wyszedl. Moze innym razem, pomyslal. Personel szpitala nie okazal sie zyczliwszy. Dokadkolwiek Zack szedl, spotykal odwrocony wzrok; nikt go nie pozdrawial, a jesli tak, to ukradkiem. Lekarze i pielegniarki na jego widok rozchodzili sie w rozne strony. Postanowil wytrwac w Davis, mimo iz wiedzial, ze odzyskanie dawnej pozycji bedzie wymagalo nadludzkiego samozaparcia. Badz silny... Badz silny... Badz... -Annette - zaskrzeczal w interkomie glos Franka - badz laskawa poprosic doktora Iversona, zeby wszedl. Nie lacz mnie z nikim, chyba ze rozmowa bedzie dotyczyla ojca. Dziekuje. Zack wszedl do gabinetu brata ze swiadomoscia, ze wolalby sie znalezc tysiace kilometrow stad. -Zajmij miejsce, braciszku - powiedzial Frank. - Zastanawialem sie, kiedy sie pokazesz. Gdzie sie podziewales? -Tu i owdzie. Przewaznie na podlodze albo w toalecie. -Wiem. Zack spojrzal pytajaco na brata. -Powiedzial mi John Burris. - Pewnie do ciebie zadzwonil, chcac ci zdac sprawe ze stanu zdrowia Sedziego. Twierdzil, ze byles pijany i w ogole nie kontaktowales. -To bardzo milo z jego strony, ze zadzwonil. -Zack, to nie sa zarty. Burris powiedzial o tym jednej z pielegniarek, a teraz wie juz caly szpital. Tu latwo stracic reputacje, ale bardzo trudno ja odzyskac. Spytaj doktora Beallieu. -I kto teraz zartuje, Frank? -Wiesz doskonale, co chcialem przez to powiedziec. -Wrocmy do rzeczy. Przyszedlem do ciebie po pierwsze, zeby cie przeprosic za spowodowanie zametu. Teraz juz widze, ze jesli chce tu dalej zostac, musze dac za wygrana choc postepowalem zgodnie z tym, co uwazalem za sluszne. -Tak myslisz? -Do diabla, Frank, jestes doskonalym dyrektorem, ale to nie znaczy, ze wiesz o wszystkim. -O czym na przyklad nie wiem? -Na przyklad o tym metnym typie Pearlu i jego pomagierze, Mainwaringu. Oni cos kombinuja Frank. Uzywaja w sali operacyjnej czegos innego, niz deklaruja. Przysiegam, ze to prawda. -To smieszne. -Mam dowod. -Jestes pewny? -Nie do konca. Ale porownalem czasy powrotow do przytomnosci. Dowiedzialem sie kilku rzeczy z przeszlosci Mainwaringa, o ktorych nawet ty pewnie nie wiesz. Mowie ci, istnieje zwiazek miedzy atakami tego biednego dzieciaka, Nelmsa, a tym, co tych dwoch podaje pacjentom w sali operacyjnej. Frank, ten szpital zmierza ku potwornej katastrofie. Musimy odkryc, co tu sie dzieje. -Wcale nie musimy, Zack - odparl spokojnie Frank. -Dlaczego? -Po pierwsze, nie bedziemy niczego szukali, bo nie ma niczego do odkrycia. Obaj pracuja tu od dwoch lat i przez ten caly czas na ich temat nie slyszy sie nic procz pochwal. Potrafisz to wytlumaczyc? -Nie... Przynajmniej nie w tej chwili. Ale mam racje, Frank. Po prostu wiem, ze sie nie myle. Mainwaring ma juz na koncie nielegalne testowanie lekarstw, a Pearl cos ukrywa. Czy nie zauwazyles, jak sie zachowywal ubieglej nocy? Byl smiertelnie przestraszony tym, ze wyjdzie na jaw, iz podaje dziecku inny srodek usypiajacy niz przy pierwszej operacji. Cos tu smierdzi, ale ja to wykryje. -Nie wykryjesz - powtorzyl Frank. - Nie wykryjesz, bo juz nie bedziesz mial okazji sprawiac nam klopotow. Nie bedziesz sprawial nam klopotow, bo jestes skompromitowany... skonczony... zwolniony. Zostajesz usuniety ze szpitala od zaraz. Zack spojrzal nan, nie wierzac wlasnym uszom. Frank, usmiechajac sie spokojnie, wytrzymal jego wzrok -Oszalales, Frank? Jestem lekarzem. Nie masz prawa mnie, ot tak, zwolnic. Mozna to zrobic jedynie na wniosek personelu medycznego i na dodatek zgodnie z procedura. -Tak myslisz, doktorze? Masz, przeczytaj wewnetrzne przepisy korporacji. To jest na siodmej stronie. Pracujesz dla Ultramed. A Ultramed moze wyrzucic kazdego, wedlug wlasnego upodobania. Ja reprezentuje Ultramed i ja cie zwalniam. Rozlozyl rece. -C'est tout, mon frere. Badz silny... Pokrzepiajace slowa Suzanne wydawaly sie coraz dalsze. -Frank, nie mozesz tego zrobic. -Moge i zrobie. Zrozum wreszcie, bracie, jaki popelniles blad, nie chcac przez caly czas przyjac do wiadomosci, ze to jest moj szpital i ze moge w nim zrobic, co mi sie zywnie podoba. Chcialem sie pozbyc Beallieu i dopialem swego. Teraz pozbywam sie ciebie. -Frank, nie zapominaj, ze choc byc moze nie chciales miec w szpitalu Beallieu, to nie mogles go zwolnic. Byl systematycznie, celowo szykanowany przez... -Przez kogo? Zack zawahal sie, przypomniawszy sobie obietnice dana Maureen Banas. Doszedl do wniosku, ze powinna go zrozumiec. Znalazl sie w beznadziejnej sytuacji. -Przez Ultramed, Frank. Ultramed chcial sie go pozbyc. Wez jako przyklad list od Maureen Banas. To dowod, ze nie wiesz o wszystkim, co sie tu dzieje. Myslisz, ze napisala ten list z wlasnej woli? Zostala zmuszona przez firme, ktora nas obu zatrudnia. Przez Ultramed. -Naprawde? -Tak. Dostala gotowy tekst listu, z adnotacja, ze... -Ze jesli mi o tym doniesie... i tak dalej. - Triumfalny wzrok Franka byl obrzydliwy, a zarazem przerazajacy. -Jezu - mruknal Zack. -Sprytne, prawda? -Frank, to paskudne z twojej strony. Dlaczego po prostu go nie zwolniles, tak jak zamierzasz to zrobic ze mna? -Bo byl klotliwym sukinsynem. Nie chcialem, zeby narobil wielkiego smrodu. W tamtym czasie dopiero poznawalem zakres moich kompetencji, Zack, cwiczylem, jak daleko moge sie posunac. Teraz juz wiem - wiem, ze moge cie zwolnic... wobec tego robie to. Boze, uwielbiam takie sytuacje. -Jestes szalony, Frank. Wiesz o tym? Jestes kompletnym wariatem. -Mozliwe - odparl Frank. - Ale pracuje tu nadal, czego nie mozna powiedziec o tobie. -Bede z toba walczyl. Frank wzruszyl ramionami. -Rob, co chcesz. Dla personelu i firmy jestes pijakiem i nielojalnym wichrzycielem. Watpie, czy nawet twoja cizia z kardiologii stanie po twojej stronie. -Frank, Guy Beallieu umarl przez ciebie. Umarl! Czy to nic dla ciebie nie znaczy? -Milego dnia, Zack. -I nie interesuje cie, ze w sali operacyjnej twojego szpitala para psychopatow truje pacjentow? Kim ty jestes? -Porozmawiam z ludzmi z agencji nieruchomosci Pine Bough. Jestem pewny, ze pozwola ci zostac dwa lub trzy dni, bylebys sie wyniosl z ich domu. -Chryste. Przyjde na zebranie rady, Frank. Opowiem radzie i ludziom z Ultramed, co tu sie odbywa. Wprawdzie Sedzia jest sparalizowany, ale zobaczyl na przykladzie Annie, jakie sa efekty polityki Ultramed. Zdazyl sie zapoznac z materialami Beallieu i przekonac rade, jak powinna glosowac. Bede na zebraniu, zeby poprzec jego stanowisko. -Rozmawialem z nim rano. Obiecal, ze nie bedzie sie wtracal. -Klamiesz, Frank. Bylem u Sedziego. Pielegniarka powiedziala mi, ze nie chce widziec ani ciebie, ani mnie. Frank puscil don oko. -Powiedzmy... obiecalby to, gdyby rozmawial ze mna. -Jestes draniem, Frank... Wyrafinowanym, niebezpiecznym lajdakiem. -Dam ci dobre rekomendacje, pod warunkiem ze miejsce, gdzie zlozysz podanie, bedzie dostatecznie odlegle. A teraz wybacz... musze wrocic do obowiazkow. -Spotkamy sie na zebraniu. -Nie radze ci probowac. Ochroniarze wiedza, co maja robic, gdybys tam sie zjawil. A teraz albo wyjdziesz, albo przypomne ci, jaki lomot dostawales za kazdym razem, kiedy bilismy sie za stodola. To bedzie dla mnie rownie przyjemne jak wyrzucenie cie... Strzez sie mnie, rozumiesz? Po wyjsciu z gabinetu brata Zack szedl w odretwieniu ruchliwymi korytarzami szpitala. Wyfroterowane linoleum, kafelki, krazace miedzy pacjentami pielegniarki w wykrochmalonych mundurkach, w kazdej sali grafiki w ramkach - jakie to wszystko wydawalo sie czyste, jakie perfekcyjne. Dekoracja do filmu reklamowego. Usmiechnal sie z gorycza pod wplywem tych refleksji. Dawny szpital okregowy zmienil sie w blyszczaca dekoracje, hollywoodzka ulude, pozbawiona duszy - stajac sie koszmarem. Koszmarem, z ktorym nie mogl sie zmierzyc, gdyz musial odejsc. Poszedl na oddzial intensywnej opieki medycznej. Suzanne, w fartuchu laboratoryjnym wlozonym na kostium operacyjny, krzatala sie przy poowijanym w bandaze Tobym, zajmujac sie nim z pieczolowitoscia znamionujaca nowe klopoty. Owen Walsh, pediatra, stal u stop lozka. Nie mial swojej zwyklej wesolej miny. -Czesc - powiedziala, odwracajac sie tylko na sekunde od Toby'ego. - Ciesze sie, ze wrociles. Popatrzywszy na monitor, wtloczyla zawartosc strzykawki do przewodu kroplowki Toby'ego. -Sa jakies komplikacje? - spytal Zack. Swiadomosc, ze przed chwila przestal byc czlonkiem personelu, spowodowala, ze poczul opor przed zblizeniem sie do lozka. -W ciagu ostatnich szesnastu godzin musialem przypomniec sobie wszystko z farmakologii dzieciecej - powiedziala, nie odrywajac wzroku od monitorow. - Przy kazdym wzroscie temperatury serce zaczyna wariowac. Nie mozemy nic zrobic poza podtrzymywaniem jego akcji. Chcialabym wiedziec, co powoduje ten stan. Ja wiem, przeszlo mu przez glowe, lecz nie powiedzial tego glosno. Zmusiwszy sie, by podejsc do wezglowia lozka, zbadal zrenice Toby'ego, dno oczu i odruchy. Nie stwierdzil objawow nieodwracalnych uszkodzen, lecz z drugiej strony nie bylo zadnych oznak poprawy. -Jest dla niego lozko w Bostonie - powiedzial Owen Walsh - ale nie moga go przeniesc wczesniej niz po poludniu, a moze dopiero wieczorem. Odeslanie go gdzies, gdzie nie bedzie Jacka Pearla, odbierze mu jedyna szanse. Takze tym razem nie wyrazil swojej mysli glosno. -Czy moge wam w czyms pomoc? - spytal. -Przejrzyj liste sterydow, ktore dostaje. - Suzanne odczytala temperature z sondy odbytniczej. - Spadla do trzydziestu osmiu i osmiu. Popatrz, Zack, znow ma stabilny rytm. Od czego to zalezy, do diabla? -Moglabys na chwile wyjsc? - spytal. - Chcialbym z toba porozmawiac. Suzanne spojrzala na monitor, osluchala piers Toby'ego, po czym zerknela na Walsha. -Nie odchodz za daleko - powiedzial pediatra. -Bedziemy w poczekalni obok, Owen - odparla. - Poza tym radzisz sobie doskonale. Walsh usmiechnal sie. -Ratujesz zycie dziecka co najmniej piec razy w ciagu jednej nocy i mowisz, ze to ja sobie doskonale radze. -Przesadzasz. Za chwile wracam. Nie ruszaj sie stad. Gdy tylko zamknely sie za nimi drzwi do poczekalni, Suzanne przytulila sie do piersi Zacka i oparla mu glowe na ramieniu. -Wiedzialam, ze wrocisz - powiedziala. - Jestem z ciebie dumna, z nas obojga. Sluchaj, kiedy tylko zabiora Toby'ego do Bostonu, pojedziemy do mnie na kolacje. Helene zabierze na noc Jen do siebie, a ja mam w lodowce porcje krewetek i... -Suzanne... -Nie, posluchaj, wczoraj w izbie przyjec zachowalam sie fatalnie, to wylacznie moja wina i tylko krewetki w czosnkowym masle moga... Chwycil ja za ramiona i odsunal od siebie. -Suzanne, Frank zwolnil mnie z pracy. -Niemozliwe. -Ze skutkiem natychmiastowym. -Nie ma do tego prawa. -Ma i zrobil to. Byl na tyle laskawy, ze dal mi w prezencie zbior przepisow korporacji. Pokazal jej ksiazke. Dopiero w tym momencie uswiadomil sobie, jak bardzo Suzanne jest wyczerpana. Twarz miala blada i wymizerowana, oczy zaczerwienione ze zmeczenia i stresu. -To obled - powiedziala. - Czym to uzasadnil? -Zgodnie z przepisem na siodmej stronie nie jest obowiazany przedstawic uzasadnienia. Ale musze uczciwie przyznac, ze je podal. A wiec tak: bylem pijany, kiedy do mnie zadzwoniono ze szpitala... wywieralem szkodliwy wplyw... Do diabla, nawet nie pamietam wszystkiego, co powiedzial. Sluchaj, widze, ze jestes zmordowana. Moze znajdziesz wolne lozko i przespisz sie pare godzin? Zastapie cie przy Tobym. Frank sie nie dowie, ze jestem w szpitalu, a gdyby nawet, to sila mnie nie wyrzuci. Owen za bardzo sie boi zostac sam, zeby sie na to zgodzic. Porozmawiamy pozniej, kiedy zabiora chlopca do Bostonu. -Nie, Zack. Czuje sie dobrze. Naprawde. Przede wszystkim nie mozemy dopuscic do tego, zeby cie zwolnil. -Nie rozumiesz. To nie jest szpital odpowiadajacy naszemu pojeciu szpitala. To jest przedsiebiorstwo handlowe, wynajmujace lekarzy, pielegniarki i technikow, a Frank zarzadza czescia jego majatku w postaci szpitala w Sterling. Wolno mu zatrudniac i zwalniac pracownikow. Z Beallieu bylo inaczej. Frank chcial uniknac klopotow, ktorymi Guy mu grozil, wiec wybral sposob zniszczenia go poprzez plotki i oszczerstwa. Przyznal sie do tego przede mna. -P r z e d toba? -Tak, kiedy j u z mnie zwolnil. Czego mialby sie obawiac? Nawet sie tym przechwalal. Suzanne opadla na sofe. -Chryste, Zack - zdolala jedynie wykrztusic. -Sluchaj, Suze, to moja sprawa i ja ja rozwiaze. -Nie - zaprotestowala. -Dlaczego? -To nie jest twoja sprawa, a przynajmniej nie tylko twoja. To sprawa nas wszystkich. Mam na mysli personel. Wszyscy sie temu sprzeciwimy. -Suzanne, nie chce, zeby ktokolwiek ucierpial tylko dlatego... -Nie, posluchaj mnie. Od lat, przynajmniej od czasu, gdy tu przybylam, obserwuje, ze lekarze stosuja metode strusia. Juz przed toba dochodzilo do scysji Franka lub Dona Normana z lekarzami. To nie pierwszy raz, kiedy ktos sprzeciwil sie tutejszej machinie i nagle wyladowal na bruku. Przypomnij sobie, co ci powiedzial Wil Marshfield pierwszego wieczoru. Ja tez bylam takim strusiem - bylam tak wdzieczna, ze wydostalam sie z moich klopotow, ze nie reagowalam na wiele posuniec korporacji, ktore nie lezaly w interesie pacjentow. Przy zadnym z tych posuniec nie czulam sie wystarczajaco zaangazowana, by interweniowac. Teraz, psiakrew, czuje taka potrzebe. -Suzanne, nie chce, zebys... -Zgodz sie. Miales odwage wrocic i przeciwstawic sie sytuacji. Moja w tym glowa, zeby personel stanal po twojej stronie. Czas, zebysmy zadbali o ludzi, zebysmy staneli murem we wlasnej obronie. Podnioslszy sie, ujela go za rece. -Zack, prosze cie, nie odchodz. Zrob to dla nas. Jesli personel zaprezentuje w twojej sprawie zgodne stanowisko, korporacja bedzie sie musiala z tym liczyc. A jesli Ultramed nie poslucha... przedstawimy sprawe okolicznym mieszkancom. -Sadzisz, ze uda ci sie cofnac decyzje Franka? - spytal. -Jestem twardsza, niz ci sie zdaje. Poglaskal ja po policzku. -To moze nie wystarczyc, wiesz o tym. -Jeszcze mnie nie znasz. Staniesz do walki? -Suzanne, nie chce stad odejsc. Nie chce odejsc od ciebie. -Wiec postanowione. Zamierzam przycisnac niektore osoby, gdy tylko skoncze zajecia w swoim gabinecie. -To nie bedzie latwe. Pocalowala go delikatnie. -Ale i nie takie trudne, jak ci sie zdaje. Sluchaj, musze wracac. Co bedziesz teraz robil? -Postaram sie zobaczyc z ojcem. Rano nie chcial mnie widziec, ale sprobuje jeszcze raz. Zamierzalem wziac udzial w zebraniu rady, ale Frank poinformowal mnie, ze ochroniarze maja rozkaz mnie nie wpuscic. -Do diabla z nim. Zack, mysle, ze twoj brat i ja mamy z soba do pogadania. -Masz zamiar pojsc do niego? -Nie tylko mam zamiar, ale tak zrobie. Mam tu zbyt wielu przyjaciol i zarobilam dla szpitala zbyt wiele pieniedzy, zeby mnie nie posluchal. Badz silny... Boze, Zachary, jakie to fantastyczne uczucie, kiedy czlowiek nagle przestaje sie bac. -Balas sie korporacji? -Nie korporacji - powiedziala, calujac go powtornie. - Ciebie. Rozdzial 31 Wyciag danych operacyjnych (pelny tekst w karcie):...Dziesieciocentymetrowe glebokie rozciecie nad Th 10, 11 i 12, usunieto martwa tkanke... zatrzymano krwawienie... zbadano rane... Usunieto postrzepiony kawalek zardzewialego metalu o rozmiarach trzy na piec centymetrow... opona twarda nienaruszona... nie wykryto krwiakow... Rane dokladnie przeplukano, a nastepnie zalozono dren i zamknieto... Pacjent przeniesiony do sali pooperacyjnej w stabilnym stanie - nadal nie moze poruszac dolnymi konczynami... Rozpoczeto profilaktyke przeciwtezcowa, podano antybiotyki... Rozpoznanie przedoperacyjne: obce cialo w dolnej czesci plecow; ocena pooperacyjna - jak wyzej, plus porazenie dolnych konczyn... Przyczyna nierozpoznana, prawdopodobnie wtorny efekt przerwania rdzenia kregowego lub niedokrwienie... Siedzac obok punktu dla pielegniarek, Zack przeczytal raz i drugi podsumowanie przebiegu operacji ojca. Lakoniczna ocena Johna Burrisa i dwie znacznie dokladniejsze opinie pielegniarek prowadzily do konkluzji, ze stan Sedziego od chwili operacji nie ulegl istotnej zmianie. Opona twarda nienaruszona... nie wykryto krwiakow... Patrzac przez okno na Presidential Range, ssal w zamysleniu koncowke dlugopisu. Cos tu sie nie zgadzalo. Objawy u Sedziego byly nieproporcjonalne w stosunku do mechanicznego urazu. Elementy tej zagadki klinicznej nie ukladaly sie w spojna calosc. Pekniecie wlokien rdzenia pod wplywem sily rozciagajacej... skurcz tetnicy, powodujacy uszkodzenie nerwu wskutek niedokrwienia... Wyjasnien paralizu Sedziego bylo duzo, lecz zadne nie pasowalo do calosci. Na koncu laminowanej lady lezala mala plastikowa tacka z piorami, olowkami i instrumentami medycznymi. Zabrawszy z niej oftalmoskop i mloteczek neurologiczny, Zack poszedl do pokoju ojca. Nie kwestionowal rozpoznania i opinii Burrisa - po prostu nauczono go, ze lekarz powinien sie kierowac wlasnym rozpoznaniem, nie przyjmujac bezkrytycznie czyichkolwiek opinii. Gdyby tylko Sedzia pozwolil mu sie zbadac. Cinnie Iverson siedziala na niskim krzesle z twardym oparciem na korytarzu przed pokojem Sedziego. Byla jak zwykle nienagannie ubrana - miala na sobie prosta niebieska suknie z narzuconym na ramiona bialym rozpinanym swetrem. Szminka i obfita porcja rozu nie zdolaly ukryc bladosci jej twarzy. W reku trzymala zwinieta w kulke swoja nieodlaczna koronkowa chusteczke. -Dzien dobry, mamo - powiedzial Zack, podchodzac do niej. Wstala i pozwolila mu sie pocalowac w policzek. Chlodna mina wyrazala raczej dezaprobate niz gniew, ale i tak pierwszy raz w zyciu Zack widzial ja taka. -Co z ojcem? -Pielegniarka go w tej chwili myje. -Sa jakies zmiany? Pokrecila glowa czemu towarzyszylo zagryzienie wargi. -Mamo, ja... jest mi bardzo przykro, ze tak sie stalo. Nie masz pojecia, jak okropnie sie czuje. -To oczywiste - powiedziala cicho. - Wszyscy sie tak czujemy... - Na moment sie zawahala, po czym kontynuowala. - Zachary, wiem, ze z czasem bede umiala spojrzec na to wszystko z wieksza wyrozumialoscia ale teraz, kiedy Sedzia lezy tam jak roslina, wybacz, ze... -Rozumiem cie. Przyszedlem po to, zeby powiedziec wam obojgu, iz staralem sie postepowac zgodnie z tym, co uwazalem za sluszne. -Wierze ci, mimo to nie sadze, zeby zechcial z toba rozmawiac. Jest rozdrazniony... nie chce nikogo widziec... i bardzo przygnebiony. -Nie musi ze mna rozmawiac. Wystarczy, ze zechce mnie wysluchac. Kto przyslal te kwiaty? Wskazal na ogromna waze pelna lilii i storczykow, ktore musialy kosztowac przynajmniej sto piecdziesiat dolarow. -Frank. Przed chwila je przyniesiono - odpowiedziala. - Moze o tym nie wiesz, ale ostatniej nocy bardzo nam wszystkim pomogl zachowac rownowage. Powinienes mu podziekowac. -Podziekuje mu... kiedy tylko sie z nim spotkam, mamo. -Nie wiem, co bysmy bez niego zrobili. - Wytarla chusteczka kaciki oczu. -Rozumiem - odrzekl Zack, usilujac zwalczyc fale wscieklosci. -Szkoda, ze nie ma Lisette. Bylabym przynajmniej pewna, ze Frank je przyzwoite posilki. -Powiedzial ci o Lisette? -Powiedzial, ze pojechala z dziewczynkami odwiedzic swoich przyjaciol w Wirginii, jesli to masz na mysli. -Jasne, mamo - odparl przez zacisniete zeby. - Mialem na mysli dokladnie to. W tym momencie prywatna pielegniarka - rozlozysta kobieta o obwislych ramionach i spuchnietych kostkach - wytoczyla swoj wozek z pokoju Sedziego. -Skonczylam, kochanenka - oznajmila. - Przepraszam, ze tak dlugo trwalo, ale twoj maz to kawal chlopa... - Spojrzala podejrzliwie na Zacka. - Przykro mi, doktorze, ale dalej nie zyczy sobie zadnych odwiedzin. -Mamo, musze wejsc, zeby mu cos powiedziec. Cinnie przez moment rozwazala slowa kobiety. -W porzadku, pani Caulkins - zwrocila sie do pielegniarki. - Teraz ja sie nim zajme. Niech pani wraca do swoich obowiazkow. - Poczekala, az pielegniarka odejdzie. - Zachary, zapytam ojca, czy mozesz wejsc, ale nie przypuszczam, ze sie zgodzi. -Mamo, to strasznie wazne, zeby mnie wysluchal. Wahala sie, nadal niezdecydowana. -Mamo, blagam... -Nie powiesz mu czegos, co go zmartwi? -Przyrzekam. -Jesli tak, to pozwole ci sie usprawiedliwic. -Dziekuje, mamo. -Jeszcze jedno, Zachary. - Znow zaczela zgniatac w reku chusteczke. - Wiem, iz nie przypuszczales, ze rzeczy tak sie potocza. -Masz racje, mamo. - Zdawal sobie sprawe, ze matka w ponurej ironii jego odpowiedzi nie dostrzeze aluzji. - Absolutnie nie przypuszczalem. W pokoju panowal polmrok, jedynym oswietleniem bylo przycmione swiatlo sloneczne przenikajace przez zaciagniete zaslony. Sedzia, ubrany w niebieska koszule szpitalna lezal na plecach, patrzac w sufit. Do reki prowadzil przewod kroplowki. -Dzien dobry, Sedzio - przywital sie Zack. Clayton Iverson spojrzal na niego, po czym odwrocil glowe w druga strone. -Masz bole? Nie bylo odpowiedzi. -Sedzio, nie zaboli cie, jesli sie do mnie odezwiesz, wierz mi... W porzadku, jak chcesz. Doszedl do wniosku, ze przychodzac tu, zrobil blad. Biorac pod uwage stan fizyczny i psychiczny Sedziego, nie ma sie co dziwic, ze uparcie milczal. Nie znosil, gdy ignorowano jego wole. Zack przypomnial sobie, ze Sedzia potrafi byc rownie drazliwy i nieugiety jak Frank. Odwrocil sie, zamierzajac odejsc, ale sie rozmyslil. Musial wyjasnic pewne rzeczy, jesli nie ze wzgledu na ojca, to na siebie. -W porzadku, Sedzio, nie musisz nic mowic. Bede bardzo krotko. Chce tylko, zebys wiedzial, iz czuje sie okropnie, ze wszystko tak sie potoczylo. Postapilem tak, jak mnie uczono przez te wszystkie lata - ocenilem sytuacje i staralem sie dac z siebie wszystko, na co mnie bylo stac. Mowiac to, przyciagnal krzeslo i usiadl obok ojca. Sedzia dalej patrzyl w sufit. -Ocena sytuacji, tato... przeciez ty tez dzialasz na podstawie oceny sytuacji. Moze to ci kiedys pozwoli zrozumiec moj dylemat. Jestes moim ojcem, Sedzio. Kocham cie za to - za wszystko, co dla mnie zrobiles, za to, ze mi pomogles zostac przyzwoitym czlowiekiem. Nie moge zniesc mysli, ze cierpisz. Jestem gleboko przekonany, ze gdyby bylo trzeba, oddalbym wlasne zycie, zeby cie ochronic. Ale to jest moje zycie... Sedzio, chcialbym ci powiedziec, ze chociaz jest mi diabelnie przykro, iz nastapil taki obrot spraw, to gdyby powstala taka sama sytuacja jak ubieglej nocy, a ja przeprowadzilbym takie samo rozpoznanie - postapilbym identycznie. Jestem osoba, ktora tak zostala wychowana przez rodzicow, i chirurgiem, ktory tak zostal nauczony. Przyszedlem do ciebie z prosba nie o rozgrzeszenie, tylko zrozumienie. Przerwal, majac nadzieje na jakakolwiek reakcje. Sedzia sie nie odezwal. Zack postanowil wobec tego nie mowic mu, jak obecnie wygladaja jego stosunki z Frankiem. Ojciec i tak wkrotce sie o tym dowie, a obecna chwila byla nieodpowiednia, by rozwiewac jego mit o synu - slynnym rozgrywajacym. -Coz - ciagnal dalej - to chyba wszystko. - Podniosl sie z krzesla. - Och, jeszcze jedno. Pojde na dzisiejsze zebranie, zeby przedstawic radzie sprawe Guya. Nie spodziewam sie, iz to wplynie na wynik glosowania, chociaz sadze, ze Guy mowil prawde. Mysle, ze powinnismy przekalkulowac, z czego rezygnujemy w zamian za troche blyszczacej aparatury. A zatem gdybys zechcial powiedziec mi tylko to, gdzie jest jego teczka, bylbym... -Nie ma jej - powiedzial sucho Clayton Iverson, nadal nie patrzac na syna. -Niemozliwe! -Powtarzam, ze jej nie ma. Ja... dalem ja ludziom z Ultramed, zeby sie z nia zapoznali. A teraz idz juz, prosze. Zack westchnal. -Widze, ze przeszedles na druga strone, tato - powiedzial. -Prosilem cie, zebys wyszedl. -Ide, juz ide. Odwracajac sie, zawadzil reka o wystajace z kieszeni instrumenty. Zawahal sie, zrobil kilka krokow ku drzwiom, po czym znow sie odwrocil. -Sedzio, wiem, ze chcesz, zebym wyszedl - rzekl - ale... pozwol mi sie przedtem zbadac. Postapil niepewnie z powrotem w strone lozka, spodziewajac sie wybuchu gniewu. Sedzia milczal. Zack zdjal przescieradlo przykrywajace nogi ojca. -Dzieki, tato - wyszeptal, dotykajac lydki Sedziego, by ocenic napiecie miesniowe. - Dzieki, ze choc na tyle mi zaufales. To potrwa chwile. Badanie, przeprowadzone glownie palcami i mloteczkiem neurologicznym, zajelo niewiele ponad piec minut. Clayton Iverson obserwowal poczynania Zacka w obojetnym milczeniu, choc od czasu do czasu pojawial sie w jego oczach blysk zaciekawienia. Kiedy Zack skonczyl, usiadl na krawedzi lozka wstrzasniety koncepcja, ktora przyszla mu do glowy. -Mamo, moglabys tu przyjsc? - zawolal, kiedy troche ochlonal. - Jest cos, co chcialbym powiedziec wam obojgu. Cinnie Iverson weszla do pokoju, usiadla obok Sedziego i wziela go za reke. Zack chodzil tam i z powrotem po pokoju, dobierajac starannie slowa. Podejrzewal, ze niedowlad sciegien i miesni Sedziego nie ma cech neurologicznych. -Sedzio i ty, mamo - zaczal - czy ktores z was slyszalo o reakcji konwersyjnej? Cinnie Iverson potrzasnela glowa. Clayton nie ruszyl sie. -Poprzednio nazywano ja reakcja histeryczna, ale nigdy nie lubilem tego okreslenia, bo histeria sugeruje zaburzenia psychiczne. -Skad ci to przyszlo do glowy? - spytala Cinnie. -Istnieja pewne odruchy, ktore zanikaja kiedy rdzen kregowy ulegnie uszkodzeniu, a w ich miejsce pojawiaja sie inne. Objawy, ktore odkrylem, nie pasuja do takiej diagnozy. -Nie bardzo to rozumiem - powiedziala Cinnie. -Sedzio, wiem, ze w tej chwili to moze ci sie wydawac bez sensu, ale sa objawy, dosc wyrazne, ze twoj paraliz moze byc spowodowany innym czynnikiem niz uszkodzenie rdzenia kregowego - czynnikiem emocjonalnym. -Czynnikiem emocjonalnym? W glosie Cinnie brzmialo niedowierzanie. Sedzia w ogole nie zareagowal. -Wiem, ze to brzmi niewiarygodnie - ciagnal dalej Zack - ale wierzcie mi, ze zdarza sie dosc czesto. Jednym z moich pierwszych pacjentow na neurologii byl mezczyzna z psychicznie indukowana slepota. Jego oczy byly w absolutnym porzadku, mimo to nic nie widzial. Po leczeniu hipnoza odzyskal w znacznym stopniu zdolnosc widzenia. Ataki serca u osobowosci typu A, choroba wrzodowa spowodowana stresem... nasze emocje maja wplyw na wszystkie narzady naszego ciala. Istnieje nawet naukowo udokumentowany stan zwany ciaza urojona, w ktorym kobieta pragnaca obsesyjnie zajsc w ciaze przestaje miec okres, powiekszaja jej sie piersi, brzuch nabrzmiewa... i dopiero badanie krwi lub ultrasonografia moga wykazac, ze nie jest w ciazy. -Myslisz, ze u twojego ojca mogla wystapic ta... jak ona sie nazywa? -Reakcja konwersyjna? Tak, mamo, jestem tego zdania. Sedzio, zadne inne wytlumaczenie nie wspolgra z wynikami badania neurologicznego. Sedzia odwrocil glowe. -Co ja moglo wywolac? Zack wzruszyl ramionami. -Trudno powiedziec - odparl. - Najprawdopodobniej gniew na mnie. W gre moga wchodzic inne czynniki, takie jak strach, przygnebienie, poczucie winy. Ty jeden, Sedzio, mozesz odpowiedziec na to pytanie. Cokolwiek to jest - ma bardzo silny wplyw na organizm. W tym momencie nawet ty mozesz nie wiedziec, jaki to czynnik. Bardzo czesto, kiedy zrodlo zostaje rozpoznane, objawy zaczynaja ustepowac. -Jestes pewny swojej diagnozy? - spytala Cinnie. -Nie, mamo, tyle ze wszystkie inne, oprocz reakcji konwersyjnej, kloca sie z wynikami pooperacyjnych badan klinicznych Sedziego. Moze sie myle, ale chcialbym miec nadzieje, ze nie. W tej chwili moge ci tylko powiedziec, co o tym mysle. -Clayton? - zwrocila sie do Sedziego. Nie zareagowal. Wargi mial mocno zacisniete. -Zachary - poprosila - moze lepiej, zebys juz poszedl. Wkrotce o tym porozmawiamy. - Wstala i pocalowala go w policzek. Z jej miny wynikalo, ze prosi go, by zostawil ich samych, zeby mogli przemyslec to, co powiedzial. -Juz wychodze, mamo. Kiedy go przewioza? -Pewnie lada moment. -Doskonale... Tato, bede... - Spojrzal na blada, pozbawiona wyrazu twarz ojca. - Bede o tobie myslal. Otwarlszy drzwi, najpierw rozejrzal sie, czy nie ma gdzies Franka albo ochroniarza, po czym poszedl do pokoju na koncu korytarza. Skoro konczyl sie jego pobyt w Ultramed-Davis, zamierzal wykorzystac reszte czasu na rozszyfrowanie innej zagadki klinicznej, rownie trudnej jak u ojca, w dodatku dalece niebezpieczniejszej w skutkach. -Wiedzialam - powiedziala Barbara Nelms, kiedy Zack skonczyl relacjonowac przebieg spotkania z jej synem. - Nie jest pan dobrym klamca, doktorze Iverson. Poznalam to po panskich oczach tamtego wieczoru, w panskim gabinecie. Cholera, powinnam byla juz wtedy powiedziec otwarcie, ze panu nie wierze. Ukrycie przede mna prawdy bylo z panskiej strony okrutne. -Zdaje sobie sprawe i przepraszam. Nie mialem wtedy dowodu. -Doktorze Iverson, Toby jest moim synem. -Rozumiem pania. Lezala w lozku podparta kilkoma poduszkami. Prawa reke miala na temblaku, do lewej podlaczona kroplowke z silnym antybiotykiem. Bladosc twarzy i cienie wokol oczu nie odebraly jej spojrzeniu przenikliwosci. -Nie jestem wcale pewna, doktorze Iverson - rzekla po chwili namyslu. - Ale przyznalam panu przywilej domniemania niewinnosci... przynajmniej do dzis. -Dziekuje. -Twierdzi pan, ze zatail informacje przede mna i moim mezem, bo nie mial pan dowodu na swoje podejrzenia. Czy cos sie zmienilo? Zack milczal, wahajac sie. -Doktorze Iverson, blagam pana. Niech pan mnie wiecej nie oklamuje. Moj syn omal mnie wczoraj nie zadzgal na smierc, nie wiedzac, ze to ja. -Niech bedzie - zgodzil sie. - Powiem pani, jak stoja sprawy. Nie mam na nic mocnego dowodu, ale poszlaki wskazujace na slusznosc moich podejrzen sa bardzo powazne -przynajmniej tak mi sie zdaje. -Prosze mi o nich opowiedziec. Zack zrelacjonowal jej swoje spostrzezenia, wynikajace z analizy przeprowadzonych przez Pearla i Mainwaringa operacji pecherzykow zolciowych, i strescil swoja rozmowe z Tarberrym w Hopkins. Widzac stopniowo narastajacy w jej oczach gniew, zdal sobie sprawe, ze niezaleznie od tego, czy Toby przezyje, Barbara Nelms wkrotce zazada krwi. Ten sam aspekt, ktory poprzednio nakazal mu ja oklamac, teraz dal mu impuls do podzielenia sie z nia wszystkimi szczegolami. Dal bratu szanse uprzatniecia brudow, ale Frank z niej nie skorzystal. -Nie bede mial pani za zle, jezeli odniesie sie pani do tego sceptycznie - dodal Zack na zakonczenie. - Po prostu powiedzialem szczerze, jaki jest moj poglad. -Doktorze Iverson - odparla Barbara Nelms z ledwie ukrywana furia. - po raz pierwszy, odkad zaczely sie jego ataki, uslyszalam wytlumaczenie, ktore odpowiada faktom. Wierze kazdemu panskiemu slowu. Absolutnie kazdemu. Odwrociwszy sie, wyjrzala przez okno. Dlon zawieszonej na temblaku reki byla zacisnieta w piesc. Palce powoli sie rozluznialy, napiecie miesni karku i plecow stopniowo ustepowalo. Kiedy ponownie odezwala sie do Zacka, w jej glosie juz nie brzmial gniew, tylko determinacja. -Co mozemy uczynic, zeby uratowac mojego syna, doktorze? - spytala. Zastanawial sie przez chwile nad odpowiedzia. -Najwazniejsze, zeby znalezc inicjator. -Ma pan na mysli to, co zapoczatkowuje ataki? -Jak to zrobic? -Prosze zamknac oczy, oprzec sie wygodnie, sluchac tego, co bede mowil, i zaczac mi opowiadac o wszystkich okolicznosciach towarzyszacych atakom Toby'ego, ktore pani sobie przypomni, niezaleznie od tego, jak dalece moga sie pani wydawac nieistotne. -Chce mnie pan zahipnotyzowac? -Umiem hipnotyzowac i jesli uznam za potrzebne, zrobie to, ale mam wrazenie, ze wystarczy naprowadzic pania na wlasciwy trop. Teraz prosze sie rozluznic i cofnac mysla do pierwszego ataku Toby'ego. -Byl... w pidzamie... -Dobrze. Dalej. -Mial pojsc do lozka... Bawil sie... -Czym sie bawil? -Nie wiem... nie pamietam... -Byl w swoim pokoju? -Tak... Nie, chwileczke. Byl w swoim pokoju, ale zdaje mi sie, ze to sie zaczelo wczesniej. Byl... w swoim pokoju. Ogladal telewizje. Tak, teraz sobie przypomnialam. -Dobrze. Bardzo dobrze. Co ogladal? -Pyta pan o program? -Tak. -Nie pamietam. -Odprez sie, Barbaro. Dobrze ci idzie. Postaraj sie przypomniec sobie, co mogl wtedy ogladac... Wytez pamiec... Rozluznij sie i wytez pamiec... Miesnie jej twarzy rozluznily sie, oddech stal sie glebszy i bardziej regularny. -Dobrze - szepnal Zack. - Bardzo dobrze. Te slowa wywolaly u niej dziwny, zagadkowy usmiech. -Wiem, co ogladal - powiedziala. - Wiem, co ogladal przed kazdym ze swoich atakow... Rozdzial 32 Zack pedzil korytarzem, zatrzymujac sie tylko na moment, by zajrzec do pokoju ojca. Posciel z lozka byla zdjeta, a salowa zmywala plastikowa powloke materaca. Wpadl na klatke schodowa zbiegl na pierwsze pietro. Kluczowy element ukladanki zazebil sie z innymi - element, ktory ewidentnie laczyl Toby'ego Nelmsa, Suzanne i Jasona Mainwaringa. Teraz Frank bedzie musial zareagowac. -Czy moj brat jest u siebie? - spytal zdyszany piersiasta blondynke. Annette Dolan spojrzala nan ze zdumieniem. -J e s t, ale... -Dziekuje - rzucil, kierujac sie prosto do gabinetu Franka. Frank siedzial przed komputerem. Spojrzal lodowato na brata. -Juz tu nie pracujesz - powiedzial. -Frank, musze z toba porozmawiac. Dowiedzialem sie czegos... czegos waznego. -Panie Iverson, przepraszam, probowalam go zatrzymac - odezwala sie z progu Annette Dolan. Frank usmiechnal sie do niej bez gniewu. -W porzadku, Annette - odparl. - Wiem, jaki moj braciszek potrafi byc upierdliwy. Jestem pewny, iz zrobilas wszystko, zeby go nie wpuscic. Zanim wrocisz do pracy, wpadnij do domu i zmien ten sweterek. To nie jest najstosowniejszy stroj do biura. Sekretarka przez moment sie wahala, dolna warga jej zadrzala. Potem Annette odwrocila sie i zniknela za drzwiami. -Mow predko - powiedzial Frank, rzuciwszy okiem na zegarek. - Coz to takiego waznego oderwalo cie od pakowania manatkow? Zack zrobil ruch, by usiasc, ale Frank powstrzymal go podniesiona reka. -Nie rozsiadaj sie, kolego. Powiedz, co masz do powiedzenia i spadaj. - Wskazal reka na komputer. - Jestem na szostym miejscu, Zack. Szoste miejsce na dwustu dyrektorow w calym kraju. Musisz przyznac, ze niezle. -Radze ci mnie wysluchac, Frank. Dowiedzialem sie o czyms, co doprowadzi ten szpital do katastrofy, jezeli nic z tym nie zrobisz. Wiadomosc nie wywarla na Franku wrazenia. -Czyzby? -Chodzi o srodek usypiajacy, Frank. Ten, o ktorym juz ci kiedys probowalem opowiedziec. -Slucham dalej. -Jestem po rozmowie z pania Nelms, matka chlopca, ktory lezy na OIOM-ie. -Wiem, kim jest pani Nelms - odparl Frank. -Przedyskutowalem z nia moje podejrzenia i... -Jak mogles tak postapic? -Frank, uspokoj sie i sluchaj. -Nie, to ty sluchaj. Wyobrazasz sobie, jakich ona narobi nam klopotow, jezeli ja nakarmisz swoimi bzdurami o eksperymentach na ludziach? -Frank, to nie sa bzdury. Te eksperymenty naprawde sie odbywaja. Lepiej pomoz mi cos z tym zrobic, inaczej obiecuje ci, ze tu sie zjawi tlum prawnikow, kontrolerow sluzby zdrowia i policjantow. -Smiesz mi grozic? -W takim razie posluchaj, na milosc boska, co ci chce powiedziec. W gre wchodzi zycie Suzanne, nie mowiac o tym biednym dziecku, ktore lezy na OIOM-ie. Nie mamy wiele czasu. Frank bawil sie biurowym spinaczem. Rozprostowal go, a potem zlamal na pol. -Zgoda, bracie - powiedzial po chwili. - Daje ci piec minut. -Oni z czyms eksperymentuja, Frank - Mainwaring i Pearl. Wyprobowuja jakis nowy srodek do znieczulenia ogolnego i zdaje im sie, ze on doskonale dziala, tymczasem tak nie jest. Podczas operacji pacjenci wygladaja na uspionych, a pozniej nawet im sie wydaje, ze tak bylo, tymczasem sa calkowicie przytomni... czuja ciecia, krew, bol i wszystko inne. -Nie uwierzylem ci rano, kolego, i teraz tez ci nie wierze. -Lepiej mi uwierz. Mam dowod. -Jaki? -Muzyke, Frank. Greensleeves - utwor, przy ktorym Mainwaring operuje. -Co ty, do diabla, pieprzysz? -Mainwaring prawie zawsze puszcza ten sam utwor - klasyczna wersje Greensleeves. Melodia jest oparta na motywach piesni ludowej z... -Znam te piesn - zauwazyl cierpko Frank. -Zgodnie z tym, co mi powiedziala pani Nelms, jej syn mial ataki, kiedy ogladal program dla dzieci, ktorego stalym motywem muzycznym jest ta melodia. -I to jest twoj caly dowod? -Mam jeszcze inny. W zeszlym tygodniu, kiedy spotkalem sie z Suzanne, w pewnym momencie przestala kontaktowac. -I co z tego? -Frank, to nastapilo w chwili, kiedy radio zaczelo nadawac te melodie. Wylaczylem je, wtedy wrocila do normalnego stanu i rozmawiala dalej, jakby nic sie nie zdarzylo. Nie potrafilem polaczyc tych dwoch rzeczy az do teraz. Byla w transie, Frank. Jestem pewny, ze gdybym jeszcze przez chwile nie wylaczal radia, doznalaby takiego samego ataku jak chlopiec. Byla na prostej drodze do mentalnego przezycia swojej operacji piersi - zapewne w jakis groteskowy, znieksztalcony sposob - taki sam, w jaki Toby przezywa swoja operacje przepukliny. -To smieszne. -To sa fakty, Frank. Musisz mi pomoc dotrzec do Mainwaringa lub przynajmniej poprzec mnie przy rozmowie z Pearlem. -Nie ma mowy. -To dziecko umiera. Musimy wiedziec, co mu podali. Frank podniosl sluchawke i wybral numer. -Komendant Clifford? Mowi Frank Iverson. Czy ten nakaz sadowy, o ktory cie prosilem, jest juz gotowy? -Jezu, Frank, ty rzeczywiscie jestes szalony - powiedzial Zack. -Doskonale, Cliff. Po prostu znakomicie. To znaczy, ze obowiazuje od zaraz? -Poinformuje rade, co tu sie odbywa, Frank - rade i ludzi z Ultramed. A kiedy odnajde Mainwaringa, zamierzam... -Komendancie, wyswiadcz mi przysluge i przyslij paru ludzi. Jest w moim gabinecie i nie chce wyjsc... -Opanuj sie, Frank. -Dzieki, Cliff... Na tyle dobrze, na ile mozna bylo liczyc. Milo z twojej strony, ze zapytales. John Burris, neurochirurg z Concord, zabral go do siebie... -Frank, na milosc boska... -Na szczescie wkrotce przyjdzie do nas nowy neurochirurg, tak ze nie bedzie trzeba wysylac pacjentow do innych szpitali... Wlasnie. Jeszcze raz ci dziekuje, Cliff. Kiedy moge sie spodziewac twoich ludzi?... Doskonale. To bedzie blyskawiczna operacja, Cliff... Zgadles. Trzymaj sie. Frank przesadnie powoli odlozyl sluchawke na widelki. -Daje ci trzy minuty na zabranie dupy z mojego szpitala - powiedzial - a do konca dnia masz sie wyniesc z naszego domu. Proponuje, zebys zaraz tam pojechal i zaczal sie pakowac. Ostrzegam cie, ze jesli kiedykolwiek postawisz tu noge albo pisniesz slowo ktoremus z naszych pacjentow, znajdziesz sie po uszy w gownie. Czy wyrazilem sie dosc jasno? -Frank, robisz potworny blad... -Pytam, czy wyrazilem sie dosc jasno? Zack w milczeniu ruszyl ku drzwiom. Gdy je otworzyl, znalazl sie twarza w twarz z ochroniarzem szpitala, jeszcze potezniejszym niz Henry. -Tu jest taki maly guzik - powiedzial Frank, pokazujac miejsce pod blatem biurka. - Dotad jeszcze z niego nie korzystalem, ale okazuje sie, ze oplacilo sie go miec. Tommy, badz laskaw zatroszczyc sie, zeby doktor Iverson zaraz opuscil budynek i teren szpitala. -Tak, pszepana. -Bez zatrzymywania sie po drodze. -Tak, pszepana. -To ci nie pomoze, Frank - rzekl Zack. -Zaryzykuje. -A co z dzieckiem? -Dziecku bedzie lepiej bez lekarza, ktory sie upija, bedac na telefonicznym dyzurze, kolego. - Rzucil okiem na stary zegar na kominku. - Twoje piec minut minelo, a zatem zegnaj. - Wyjrzal przez okno. - Widze, ze nasi przyjaciele z posterunku sa punktualni. -Jestes draniem Frank. Prawdziwym, bezwzglednym draniem. Frank wyszczerzyl zeby w usmiechu. -Owszem Wiem o tym. Greensleeves. Zaciekawiony Frank poszperal w szufladzie biurka, szukajac kasety, ktora mu dal Mainwaring, i odnalazlszy ja wlozyl do magnetofonu. Muzyka byla mdla i slodka - z cala pewnoscia nie mogla stanowic smiertelnego zagrozenia. Zack musial byc doprowadzony do ostatecznosci, skoro czepial sie wszelkich sposobow, by zepsuc mu chwile triumfu. -Nie udalo ci sie, Zack - mruknal. - Pieprze cie. Wylaczyl muzyke, po czym patrzyl przez okno, jak dwaj policjanci i ochroniarz prowadza brata przez parking do jego samochodu. Ta scena pozostanie mu na zawsze w pamieci. Patrzac, jak obdrapany, pomaranczowy kamper Zacka zjezdza ze wzgorza w strone miasta, zdal sobie sprawe, ze zniknela ostatnia przeszkoda na drodze do osiagniecia wszystkich celow. Ostateczny zakup szpitala przez Ultramed byl praktycznie przesadzony ze wzgledu na nieobecnosc Sedziego i przy obietnicy Bourque'a, ze glosowanie bedzie tajne. A po pozbyciu sie Zacka juz nic nie moglo zaklocic satysfakcjonujacego zakonczenia interesow z Mainwaringiem. Czul upojenie, a zarazem zmeczenie. Gra byla wyczerpujaca, ale zaraz odgwizdza koniec meczu, a on przejal pilke po ostatnim wznowieniu. Nalezalo tylko ja przetrzymac. Spojrzal na zegarek. Do rozpoczecia zebrania rady pozostala niespelna godzina. Napomnial siebie, iz mimo zmeczenia nie wolno mu sie odprezyc. -Dopiac wszystko na ostatni guzik... - mruknal. - Ostatni guzik... ostatni guzik... Zeby byc pewnym, iz brat nie zrobi mu jakiejs przykrej niespodzianki, zadzwonil do pokoju ochrony i kazal postawic dodatkowego czlowieka przed wejsciem do szpitala. Potem zatelefonowal do dwoch niezdecydowanych czlonkow rady, zeby im zakomunikowac, iz glosowanie bedzie tajne, i przypomniec, ile mu zawdzieczaja. Na koniec zadzwonil do Atlanty, gdzie mu powiedziano, ze Mainwaring poprzedniego dnia wieczorem polecial do Nowej Anglii i ze ma wrocic nastepnego dnia. Doskonale, pomyslal. Jesli informacja sekretarki byla prawdziwa, Mainwaring zamierzal sfinalizowac ich transakcje dzis po poludniu. Znow spojrzal na zegarek. Nie pozostawalo mu nic do roboty, tylko czekac. Wrocil do nadal otwartego polaczenia z UltraMA. Moze juz jutro jako dyrektor okregowy uzyska wglad w najwazniejsze informacje Ultramed. Dyrektor okregowy z okragla suma trzech czwartych miliona dolarow w banku. Frank Iverson byl o wlos od ostatecznego sukcesu. Lisette zrobila najwiekszy blad w swoim zyciu, uciekajac od niego. Nim slad po niej wystygnie, bedzie mial juz wszystko: pozycje, pieniadze, dom i - do cholery - dzieci tez. Da jej popalic. Skoro potrafil zmanipulowac rade i wyrzucic brata, to z nia tez sobie poradzi. Zorientowal sie, ze ktos chce wejsc, dopiero gdy pukanie do drzwi stalo sie glosniejsze. -Kto to, Annette? - spytal przez interkom. - Annette? Nie bylo odpowiedzi. W tym momencie przypomnial sobie, ze poslal ja do domu, nie pamietajac, iz druga sekretarka byla na urlopie. -Wejsc - zawolal. - Na litosc boska przestan walic do drzwi i wejdz. Do gabinetu wszedl z aktowka w reku Jason Mainwaring - w swoim ulubionym bezowym garniturze, w ktorym wygladal jak wlasciciel plantacji. -Oszczedzamy na pomocy biurowej? - spytal, kierujac sie prosto do barku z alkoholami. -Znasz mnie, Jason. Walcze z luksusem, zostawiam tylko to, co najpotrzebniejsze. Mainwaring powiodl palcami po blyszczacej powierzchni mahoniowego biurka Franka. -Tak - powiedzial ze swoim poludniowym akcentem. - Pelno tu przykladow tej filozofii. -Przed chwila dzwonilem do Atlanty. Twoja sekretarka powiedziala, ze wracasz jutro. Nie musisz sie spieszyc. Mozesz jeszcze pare dni zostac w swoim domu. -Jestem tu i tak o dwa lata za dlugo, ale dzieki. Masz juz mojego nastepce? -W przyszla srode ma sie tu zjawic. Frank postanowil nie okazywac nurtujacego go podniecenia. Wiedzial, ze Mainwaringowi zalezalo na serenylu co najmniej w takim samym stopniu, jak jemu na milionie dolarow Mainwaringa. Skoro to miala byc ich ostatnia potyczka za nic nie pozwoli mu sie ponizyc. Podszedl do biblioteki, nalal sobie szklanke toniku, po czym demonstracyjnie wyjal z magnetofonu kasete Mainwaringa z utworem Greensleeves, ktorej sluchal, a na jej miejsce wlozyl Manto vaniego. Chirurg wzdrygnal sie. -Iverson - rzekl - chcesz mnie podraznic? -Niekoniecznie, Jason. Pomyslalem sobie, ze skoro widzimy sie ostatni raz, sprobuje zmienic twoja opinie o Mantovanim. Ten utwor nosi nazwe Rzymskie wakacje. Co o nim sadzisz? -Sadze, ze powinnismy sfinalizowac nasza transakcje. - Zirytowany wstal i wylaczyl magnetofon. Frank otworzyl kluczykiem szuflade w biurku i wyjal z niej gruba koperte. -Tu jest wszystko, Jason - powiedzial. - Podpisane, opieczetowane, gotowe do produkcji. -Tak jak to sformulowalismy? -Byles przy tym -W takim razie... - Mainwaring polozyl sobie aktowke na kolanach i otworzyl ja. - Nasi chemicy zatwierdzili wynalazek doktora Pearla, a moja firma zgodzila sie zaplacic ci umowiona sume. -To znaczy ile? -To znaczy tyle, ile uzgodnilismy. Iverson, nie baw sie ze mna w gierki, bo przysiegam, ze zaraz wyjde. -Wtedy dwa lata twojego zycia pojda na manie, Jason. Frank czul sie wspaniale. Wielokrotnie w przeszlosci byl swiadkiem, jak ojciec sobie radzil w podobnych sytuacjach. Teraz inny Iverson pociagal za sznurki. Mainwaring wahal sie przez moment, po czym polozyl na biurku koperte. -Bank Barclaya w Georgetown, na Kajmanach - powiedzial z pewnym niesmakiem. - Bedziesz mogl dysponowac tymi pieniedzmi dopiero, gdy tam zadzwonie. Jesli masz watpliwosci co do sumy, polacz sie z bankiem i sprawdz. -Nie ma potrzeby, Jason, ufam ci. Procz tego wydalem dyspozycje mojemu czlowiekowi w Banku Narodowym na Kajmanach, zeby przeniosl te sume na moje konta bezposrednio po tym, jak go zawiadomie. Tak wiec, gdy tylko sprawdzisz te dokumenty, obaj mozemy wykonac nasze telefony. -Jestes najobrzydliwszym facetem, z jakim prowadzilem interesy, Iverson. -Dzieki - powiedzial Frank. - W twoich ustach to brzmi jak komplement. A teraz badz laskaw przystapic do rzeczy. Podsunal chirurgowi aparat telefoniczny, po czym umilkl i siedzial tak spokojnie, jak tylko potrafil. Kiedy obie rozmowy dobiegly konca, wsunal koperte Mainwaringa do szuflady, patrzac jak chirurg chowa do aktowki akt kupna-sprzedazy i uprawnienia patentowe do serenylu. Milion dolarow, pomyslal. -Mam nadzieje, ze widzimy sie po raz ostatni - powiedzial Mainwaring. -Bedzie nam cie brakowalo, Jason - odparl z powazna mina Frank. - Nawet bardzo. Chirurg wstal, po czym zaszczyciwszy wyciagnieta reke Franka mdlym usciskiem, odwrocil sie i za moment zniknal za drzwiami. Frank poszedl do lazienki i umyl twarz. -To zabawne - rzekl, poprawiajac krawat i puszczajac oko do swojego odbicia w lustrze -wcale nie wygladasz na milionera. Jestes moim ojcem, Sedzio. Kocham cie za to - za wszystko, co dla mnie zrobiles... Gdyby bylo trzeba, oddalbym wlasne zycie, zeby cie ochronic... Patrzac przez tylne szyby ambulansu na przelatujaca za oknami zielen, sedzia Clayton Iverson przypomnial sobie slowa syna. Kilka minut temu mineli Conway, a zatem musieli skrecic z szosy numer szesnascie i teraz jechali dwudziestkapiatka na poludniowy zachod w strone Moultonborough i polnocnego brzegu jeziora Winnipesaukee. Lezal na noszach, a towarzyszaca mu sanitariuszka o przejetej, dziecinnej twarzy, prowadzila ozywiona rozmowe z kierowca przerywajac ja od czasu do czasu, by zmierzyc Sedziemu puls i cisnienie. Jakiez to wszystko bylo bolesne, jakie zawstydzajace. W jednej chwili na szczycie swiata, a juz w nastepnej gnal przez miasto, by uslyszec odpowiedz pierworodnego syna na zarzut nieuczciwosci i defraudacji, swiadom, ze Frank, majac szanse, znow zawiodl. Przygnebiajaca byla zwlaszcza perfidia Franka, ktora w efekcie doprowadzila do utraty kontroli spolecznej rady nad Ultramed-Davis, podajac szpital na tacy Leigh Baron. ... Paraliz moze byc spowodowany innym czynnikiem niz uszkodzenie rdzenia kregowego... Strach, przygnebienie, poczucie winy. Ty jeden, Sedzio, mozesz odpowiedziec na to pytanie... Poczucie winy nie wchodzilo w gre, pomyslal rozpaczliwie Sedzia. Beau Robillard przez cale swoje zycie nie zrobil ani jednej pozytecznej rzeczy. A on, Clayton Iverson, szesciokrotnie zostal wybrany na czlowieka roku w Sterling. Szesciokrotnie! Gdyby szukac winnego, to byl nim bez watpienia Frank. Gdyby nie on, nie doszloby do wypadku; bo nie upilbym sie i nie przeoczyl czerwonego swiatla. ...Gdyby powstala taka sama sytuacja jak ubieglej nocy, a ja przeprowadzilbym takie samo rozpoznanie, postapilbym identycznie... Gdyby nie Frank, Zachary nigdy nie zostalby postawiony w sytuacji, w ktorej musial podjac tak straszliwa decyzje. Przy tym Zachary mial odwaga stanac przed ojcem i podtrzymac swoje stanowisko. Dlaczego dotad nie docenialem mlodszego syna? Uzasadnienie wlasnego stanowiska, a nie wykrety - tak powinien postepowac prawdziwy mezczyzna. Frank zawsze sie tylko wykrecal. W dodatku z winy Franka Ultramed przejmie na stale kontrole nad szpitalem Davis, a wtedy petla na szyi miasta zacisnie sie tak mocno, ze nawet Clayton Iverson nie zdola jej rozluznic. Jesli chodzi o Beau Robillarda, to nie bylo sensu plakac nad rozlanym mlekiem, zwlaszcza ze mleko od poczatku bylo skwasniale. Co innego szpital. John Burris powiedzial mu, iz jego udzial w posiedzeniu rady jest wykluczony, czego nie zalowal, gdyz w rzeczywistosci chcial sie znalezc jak najdalej od obu synow. Ale teraz... Gdybym tylko nie byl tak cholernie bezwladny. Gdybym mogl sie poruszac... -Sedzio Iverson - odezwala sie sanitariuszka. -O co chodzi? -Wlasnie skrzyzowal pan nogi. -Co? Clayton Iverson spojrzal w dol. Byly skrzyzowane - lewa kostka spoczywala na prawej. Ostroznie podniosl lewa noge i polozyl ja rownolegle obok prawej. Potem uniosl prawa. Poczul zywsze tetno. -Ktora godzina? - zapytal sanitariuszke. -Jedenasta, prosze pana. -Gdzie jestesmy? -Dojezdzamy do Moultonborough. -Powiedz kierowcy, zeby zawrocil. -Przepraszam, czy dobrze uslyszalam? -Niech zawraca, do cholery. Musze wrocic do szpitala. -Nie wolno nam, prosze pana... -Wiecie, kim jestem?... To dobrze, wobec tego zawracajmy. Nie mam czasu na dyskusje. Place za ambulans i przysiegam, ze jesli nie zrobicie tego, co kaze, oboje za to odpowiecie. -Ale... -Bez dyskusji! -T-tak, prosze pana. Kobieta zwrocila sie do kierowcy i po krotkiej wymianie zdan samochod zawrocil przy najblizszej bocznej drodze. -Wlacz swiatla i syrene i dodaj gazu - rozkazal Sedzia. -Nie mamy prawa, prosze pana... -Wlacz, psiakrew, syrene. Zapewniam cie, ze jesli to zrobisz, nie stanie sie nic zlego, natomiast wydarzy sie cos katastrofalnego, jesli tego nie zrobisz. Szybko, nie ma czasu do stracenia. Kierowca na sekunde sie zawahal, po czym wlaczyl swiatla i syrene i przyspieszyl. Z tylu ambulansu sedzia Clayton Iverson ponownie skrzyzowal i rozlozyl nogi. -Niech mnie szlag trafi - mruknal pod nosem. - Sam sobie jestem winien. Rozdzial 33 Przyjawszy rano kilku pacjentow w gabinecie, Suzanne poprosila pielegniarke, by pozostalych zapisanych na ten dzien sprobowala umowic na inny termin. Najwieksza niedogodnoscia prywatnej praktyki bylo to, ze zapisani na dany dzien pacjenci miewali do czynienia z lekarzem bedacym na nogach przez cala poprzednia noc lub jej czesc. Wiekszosc wolala w takiej sytuacji zrezygnowac. Czekajac dniami, a nawet tygodniami na umowione spotkanie mieli prawo wymagac, zeby lekarz podczas tej krotkiej wizyty byl w jak najlepszej formie. Zwykle po wyczerpujacej nocy potrafila sie podkrecic, by sprostac pracy w gabinecie, jednakze tego ranka mimo usilowan nie mogla sie skupic. Niewiele brakowalo, a nie zauwazylaby, iz siedemdziesieciopiecioletnia kobieta, ktora sie do niej zglosila, zazywala dwukrotnie wieksza dawke preparatu z naparstnicy, niz miala przepisane. Inna pacjentka miala pretensje, ze Suzanne nie potraktowala powaznie jej zmeczenia. Z apteki zadzwoniono, ze na jednej z recept zapomniala podac dawki leku nasercowego. Zdawala sobie sprawe, ze przyczyna jej rozkojarzenia bylo nie tylko zmeczenie. Dwoje ludzi mialo powazne klopoty - dziecko, za ktore czula sie odpowiedzialna, i mezczyzna, ktorego coraz bardziej kochala. Jej mysli nieustannie przeskakiwaly od jednego do drugiego. Dwukrotnie zadzwonila na oddzial, by sie dowiedziec o stan Toby'ego, zapominajac o tym, ze Owen Walsh lub pielegniarki powiadomiliby ja przy pierwszym objawie kryzysu. Dwa razy rozmawiala z lekarzami, by dowiedziec sie, czy przystapia do jakiejs zbiorowej akcji w wypadku, gdyby Frank nie zgodzil sie cofnac Zackowi wypowiedzenia pracy. Byla oburzona, ze Frank szykanowal Guya Beallieu i coraz bardziej przekonana, ze w szpitalu przeprowadzane sa nielegalne eksperymenty. Wdziecznosc dla Franka za wybawienie jej od Paula i klopotow z prawem powstrzymywala ja przez dwa lata od wyrazania krytycznych opinii o jego dzialaniach i o polityce Ultramed. Nadszedl czas, by mu sie przeciwstawila. Zadzwonila do pielegniarki. -Janice, jak sobie radzisz ze zmiana harmonogramu? -Najblizsza godzine ma pani wolna, doktor Cole - powiedziala kobieta. - Nie zdolalam sie polaczyc z panem Braddockiem ani z tym nowym pacjentem, skierowanym na konsultacje z Hanover, ale nie rezygnuje. -Doskonale. Sluchaj, w razie gdybys mnie potrzebowala, bede na oddziale albo pod pagerem. Opusciwszy gabinet, poszla oszklonym korytarzem z budynku kliniki do glownego gmachu szpitala. W drodze na oddzial intensywnej opieki medycznej minela sale konferencyjna imienia Cartera, gdzie dwoje pracownikow szpitala przygotowywalo stoly na poludniowe spotkanie rady z przedstawicielami Ultramed. Idealny czas na podzielenie sie z Frankiem swoimi troskami. Musi jej wysluchac i pojsc na ustepstwa, w przeciwnym razie podzieli sie z rada swoimi zastrzezeniami. Zewnetrzne drzwi biura Franka byly zamkniete. Otworzywszy je, znalazla sie w pustym pokoju sekretarek. -Frank? Jestes tam? - zawolala, pukajac do wewnetrznych drzwi. - Tu Suzanne Cole... Frank? -Drzwi sa otwarte, Suzanne. - Drgnela, uslyszawszy jego glos za soba dobywal ze stojacego na jednym z biurek glosnika interkomu. - Wejdz. - Otworzyla drzwi, a on podniosl sie zza biurka. -Urocza niespodzianka - powiedzial, sciskajac jej reke. - Czym moge ci sluzyc? -Dzieki, Frank. Przepraszam za niespodziewane najscie, ale musze z toba porozmawiac. Spojrzal na zegar w przezroczystej obudowie. -Milo mi, Suzanne, ale to nie jest odpowiednia pora. Czeka mnie zeb... -Wiem, co cie czeka, Frank - powiedziala, siadajac na jednym z dwoch stojacych przed biurkiem krzesel z debowymi poreczami. - Masz zebranie z rada spoleczna i ludzmi z Ultramed. Ale zanim tam pojdziesz, mysle, ze powinienes posluchac, co ci chce powiedziec. -Ciekaw jestem. Jego radosny nastroj nieco przygasl. -Na poczatek chcialabym sie dowiedziec, dlaczego zwolniles Zacka. -Dlatego ze zawsze robie to, co lezy w interesie szpitala, a pozbycie sie niezdyscyplinowanego pijaka lezy w naszym interesie. Moze przygotowac ci drinka z tej okazji? -Frank, posluchaj mnie, prosze. Przed dwoma laty pomogles mi wyjsc z powaznych tarapatow. Jestem ci za to wdzieczna i odkad tu pracuje, zawsze cie popieralam. -Doceniam to, Suze. Zachowywalas sie bez zarzutu. Proponuje, zebysmy po zakonczeniu zebrania poszli na obiad i porozmawiali o podwyzce dla ciebie. Co ty na to? Suzanne poczula przyplyw gniewu. -Nie traktuj mnie jak idiotki, Frank. Przyszlam do ciebie, zeby postawic jasno pewne sprawy - podzielic sie z toba zastrzezeniami Zacka. Frank, jezeli mi na nie nie odpowiesz, porusze je na zebraniu. Nie wyobrazaj sobie, ze do tego dopuszcze, pomyslal, dokonujac blyskawicznego przegladu sytuacji. Liczba glosow, na ktore mogl liczyc, pozwalala na sfinalizowanie sprzedazy, lecz ta przewaga byla niepewna. Jeszcze wiekszy problem stanowily klauzule umieszczone w kontrakcie przez prawnikow korporacji Mainwaringa, zastrzegajace prawne kroki odwetowe lub natychmiastowy zwrot zainwestowanej kwoty w wypadku jakiegokolwiek oszustwa lub nawet podejrzenia o oszustwo dotyczacego wlasciwosci serenylu. Nie, dziecino, postanowil, nie pozwole ci na to. Oparlszy lokcie na biurku podparl rekami brode. -W porzadku, wal - powiedzial. -Tak juz lepiej. Otoz musisz mi przyrzec, ze spelnisz dwa postulaty. -Jakie? -Po pierwsze, ze to personel lekarski osadzi, czy Zack wprowadzil tak wielkie zamieszanie, ze nalezy go zwolnic. -Zalatwione. -Co zalatwione? -Masz na to moje slowo. Na najblizszym zebraniu personelu w srode zaprezentujemy nasze stanowiska i niech personel zadecyduje. Jestes zadowolona? -Chyba... chyba tak. -Dobrze. A drugi? -Drugi postulat ma zwiazek z zastrzezeniami Zacka wobec Jasona i Jacka Pearla. -Chodzi o ten slawetny srodek znieczulajacy? -Nie wierzysz w to? -Oczywiscie, ze nie wierze, Suzanne, niemniej sprawdzam podejrzenia Zacka. -Naprawde? Frank okazal sie zupelnie innym czlowiekiem, niz to wynikalo z relacji Zacka na temat ich porannego spotkania. Mimo iz przyszla tu przekonana, ze hipoteza Zacka jest sluszna, teraz opadly ja watpliwosci, czy mial do konca racje. -Z cala odpowiedzialnoscia - odparl Frank. - Skontaktowalem sie juz z czlonkami komisji etyki lekarskiej oraz z Jasonem i z Jackiem. Pierwsza rzecza ktora zrobie w przyszlym tygodniu bedzie spotkanie z nimi. Jesli mi nie wierzysz, to zadzwon do nich i sprawdz. Bedzie mi milo, jesli wezmiesz udzial w tym spotkaniu. -Wezme. Ale co z Tobym Nelmsem? -A co ma byc? -Frank, jesli Zack ma racje, dziecko moze nie doczekac tej pierwszej rzeczy, ktora zrobisz w przyszlym tygodniu. Czy moglbys na wszelki wypadek porozmawiac na ten temat z Jasonem i Jackiem? -Jasona nie ma, ale dla twojego spokoju spotkajmy sie z Jackiem, tu, w moim gabinecie, powiedzmy o piatej. -Dziekuje. Nie masz nic przeciwko temu, zeby Zack tez przyszedl? -Jesli ci na tym zalezy, to oczywiscie. Jestes najwartosciowsza osoba w naszym szpitalu. Zrobia wszystko, co w mojej mocy, zebys byla szczesliwa i pracowala z nami. Na razie musze cie przeprosic, bo w sali konferencyjnej zaczynaja sie juz zbierac ludzie. Do zobaczenia o piatej. A do piatej, dodal w myslach, zalatwie sie z wami ostatecznie. -Frank, bardzo mi sie podoba to wszystko, co postanowiles - powiedziala, wstajac. W tym momencie w jakis nieuchwytny sposob wyczula, iz w atmosferze ich spotkania bylo cos bardzo podejrzanego. Wszystko przebieglo zbyt gladko. Zbyt wielka roznica dzielila czlowieka, ktorego opisal Zack, od tego, ktorego miala przed soba. -To zaden klopot - rzekl Frank, wyciagajac do niej reke na pozegnanie. - Oboje chcemy byc pewni, ze w naszym szpitalu wszystko jest w najlepszym porzadku. Suzanne uscisnela mu dlon i na moment zatrzymala ja w swojej, wyczuwajac w dotyku jego reki nienaturalny chlod, jakies ukrywane napiecie. -Powiedz mi jeszcze jedno, Frank. Puscila jego reke i popatrzyla mu prosto w oczy. - Czy to ty rozpuszczales te wszystkie plotki i historie na temat Guya? Frank wytrzymal jej wzrok bez zmruzenia powieki. -Alez skad - odparl. W tym momencie doznala olsnienia. Ten sam lodowaty mrok w oczach, skupiony wyraz twarzy - w przeszlosci wielokrotnie miala do czynienia z takim spojrzeniem. To byl Paul! -Frank, oklamales mnie, prawda? -Nonsens. Zmusil sie do zachowania spokoju, lecz poczul, ze mimo lekkiego ubrania zaczyna sie pocic. Zdal sobie sprawe, ze w zadnym wypadku nie moze dopuscic, by Suzanne wziela udzial w zebraniu rady. W glebi szuflady biurka spoczywal maly rewolwer. Frank zaczal ja wysuwac, lecz wstrzymal sie. Jesli Zack mial racje, istnial inny, znacznie latwiejszy sposob zapanowania nad sytuacja. Warto bylo przynajmniej sprobowac. -Suzanne, usiadz jeszcze na moment, prosze - powiedzial, wstajac z krzesla. Zdziwiona, spelnila jego prosbe. -Chce, zebys czegos posluchala. -Dobrze, ale nie rozumiem, dlaczego... -Prosze cie. -N i e c h bedzie... slucham... Patrzyla za nim, gdy podszedl do magnetofonu, wyjal kasete, i wlozyl na jej miejsce inna. Po kilku taktach poznala utwor. -Slyszalas to kiedys? - spytal, wracajac do biurka i wysuwajac nieco bardziej szuflade. Suzanne nie odpowiedziala. Wpatrywala sie w ogromne lotnicze zdjecie kompleksu szpitalnego. Kolory na zdjeciu stawaly sie coraz jaskrawsze. Wstan! - przemknelo jej przez glowe. Wstan i uciekaj stad! Nogi nie usluchaly rozkazu. -Slyszalas to kiedys? - powtorzyl. Glos byl dudniacy i przytlumiony, a twarz Franka wykrzywiona w dziwnym, zaklopotanym usmiechu. -Niech mnie szlag trafi - uslyszala jego glos. Przetarla oczy. Wszelkie dzwieki w pokoju ustapily miejsca muzyce, ktora coraz bardziej sie oddalala. Potem uslyszala inny glos - powolny, opanowany, budzacy zaufanie. -W porzadku Suzanne, chce teraz, zebys zaczela liczyc od stu wstecz... -Sto... - uslyszala wlasny glos. -Dalej... -Dziewiecdziesiat dziewiec... dziewiecdziesiat osiem... Ktos zdjal z niej niebieska koszule szpitalna, odslaniajac piersi. Zadrzala pod wplywem wlasnej nagosci i naglego chlodu. -Dziewiecdziesiat siedem... dziewiecdziesiat szesc... -Juz spi, Jason. -Doskonale. Zaczynajmy. -Nie, Jason - poprosila, gdy zmywano jej piers rudo-brunatnym srodkiem odkazajacym. - Poczekaj... narkoza jeszcze nie dziala. Chryste, narkoza jeszcze nie dziala... -Poglosnij troche muzyke... Dobrze, wystarczy... W porzadku, prosze skalpel. -Nie, zaczekaj! Dziewiecdziesiat piec!... Dziewiecdziesiat cztery! Predko! Pospiesz sie! Nad jej glowa zapalila sie wielka lampa operacyjna w ksztalcie spodka. Ponizej czystych, niebieskich oczu Mainwaringa pojawily sie jego dlonie w rekawiczkach. Prawa trzymala skalpel. Ostrze powoli sie zblizalo, jak na zwolnionym filmie. Patrzyla na nie z przerazeniem. -Jason, nie! - krzyknela, gdy skalpel przecial skore ponizej pachy. Z rany poplynela krew. Bol sie zwiekszyl, kiedy ostrze zaczelo zataczac powolny luk wokol podstawy piersi. Nim zdolala ponownie krzyknac, wetknieto jej miedzy zeby knebel, ktory zawiazano ciasnym wezlem z tylu glowy, a rece rownie sprawnie przywiazano wzdluz ciala. Przetrwala do konca zabieg chirurgicznego usuniecia piersi, zachowujac przez caly czas pelna przytomnosc, modlac sie o laske utraty swiadomosci. Kiedy amputacja dobiegla konca, spojrzala z przerazeniem na miejsce, gdzie poprzednio byla piers, a teraz zamiast niej ziala krwawa, przepastna dziura. Wowczas dopiero, rownoczesnie z ostatnim krzykiem, ogarnal ja litosciwy mrok. Zafascynowany obserwowana scena Frank nastawil magnetofon na tryb odtwarzania Fantazji na temat Greensleeves w kolko i zwiekszyl glosnosc. Jego przeklety brat przynajmniej raz mu sie przydal. Polprzytomna Suzanne lezala na plecach na dywanie, krzyczac na tyle, na ile pozwalala jej wetknieta do ust chustka. Frank rozluznil rekawy marynarki, ktorymi prowizorycznie spetal jej rece, a nastepnie pocial recznik na pasy. Zdal sobie sprawe, ze zwiazanie jej bylo prawdopodobnie niepotrzebne, gdyz cukierkowa muzyka Mainwaringa unieruchamiala ja rownie skutecznie jak wiezy, jednak nim bedzie ja mozna przetransportowac ze szpitala do jakiegos bezpiecznego miejsca, warto bylo podjac dodatkowe srodki ostroznosci. Przekreciwszy ja na bok, najpierw zwiazal jej ciasno rece za plecami, po czym polozyl ja z powrotem na plecach i zwiazal nogi w kostkach. Oczy miala zamkniete, lecz przez caly czas poruszala sie nerwowo - tym zywiej, im glosniej grala muzyka. Uklakl obok niej. Nawet w tak niesprzyjajacych okolicznosciach trudno bylo oprzec sie urokowi Suzanne. Uroda i inteligencja Leigh Baron - bez wynioslosci tamtej. Po przybyciu Suzanne do Sterling wielokrotnie podejmowal starannie wywazone proby, by cos sie miedzy nimi zaczelo, ale za kazdym razem uprzejmie, lecz stanowczo odmawiala. Zirytowalo go, iz brat zdolal sie jej dobrac do majtek po niespelna dwoch tygodniach pobytu w miescie. Wiec niech sie stanie, pomyslal. Oboje sa siebie warci. Kiedy juz bedzie po zebraniu, zatroszczy sie, by spedzili z soba wiecznosc. Chcial byc wyrozumialy wobec nich, ale niewiele brakowalo, zeby to sie zakonczylo katastrofa. Zmusili go do takiego dzialania i teraz sie przekonaja kim naprawde jest Frank Iverson. Zawsze gral po to, by zwyciezyc, a teraz mial zbyt wiele do stracenia, zeby chocby pomyslec o wycofaniu sie. Przesunal reka po twarzy Suzanne, a potem po jej piersiach. Miala rzeczywiscie fenomenalne cialo. Fenomenalne! Lisette, Suzanne... Zack chcial sie na nim zemscic, zamierzajac sypiac z obiema, o ile do tej pory tego nie robil. Skonczylo sie, Zack, pomyslal Frank, wciagajac Suzanne do lazienki i porzucajac na mokrej podlodze kabiny prysznica. Nie bedziesz mnie wiecej upokarzal w ten sposob. Wygladziwszy marynarke, uczesal sie. Muzyka rozbrzmiewala poglosem w wykafelkowanym wnetrzu. Widzial w lustrze Suzanne, ktora miotala sie spazmatycznie na wilgotnej podlodze. Niewykluczone, ze po zebraniu, zanim zaaranzuje jakis wspolny wypadek brata i jej, znajdzie kilka minut, by skorzystac z wdziekow, ktorych mu odmowila. Zrezygnowanie z takiej okazji byloby marnotrawstwem, a niewykorzystanie tak romantycznej muzyki zbrodnia pomyslal, po raz ostatni sprawdzajac w lustrze swoj wyglad przed udaniem sie na zebranie. Rozdzial 34 -Przykro mi, doktorze Iverson, ale powiedzialam juz panu, ze pan Iverson zabronil laczyc pana z kimkolwiek w szpitalu z wyjatkiem jego samego. -Prosze tylko, bys zawiadomila pagerem doktor Cole, zeby do mnie zadzwonila. Minela godzina od chwili, gdy Zack zostal zwolniony z pracy i wyprowadzony ze szpitala, w ktorym zamierzal spedzic reszte swojego zawodowego zycia. Pojechal do domu w towarzystwie wozu patrolowego, ktory odprowadzil go az do drogi dojazdowej, po czym natychmiast zadzwonil do gabinetu Suzanne. Po kilku sygnalach automatyczna sekretarka poinformowala go, ze gabinet bedzie nieczynny do pierwszej. Nastepnie probowal polaczyc sie z wlasnym gabinetem, lecz linia zostala juz odlaczona. Telefon w domu Suzanne rowniez milczal. Po kilku bezowocnych probach zlamania uporu operatorki centrali szpitala, sprobowal przekonac operatorke pagerow. -Rozumiem o co pan prosi, doktorze - odpowiedziala dziewczyna. -Nawet gdybym ci powiedzial, ze to nagly wypadek, tez bys tego nie zrobila? -Pan Iverson stanowczo zabronil. -Jak masz na imie? -Janine. -W porzadku, Janine. Doceniam twoja obowiazkowosc, ale skad pan Iverson moglby sie dowiedziec, ze oddalas mi te jedna przysluge? -Zdziwilby sie pan, doktorze, ile rzeczy potrafi wykryc pan Iverson. Jesli sie dowie, wyrzuci mnie z pracy. Prosze mi wybaczyc, ale musze wrocic do swoich obowiazkow. -Poczekaj, Janine... Psiakrew. Rzucil sluchawke, ale znow ja podniosl, zeby dalej probowac. Tym razem zrezygnowal, nim operatorka zdazyla sie odezwac. Frank otoczyl szpital szczelna oslona przez ktora zwykle polaczenie nie moglo sie przebic. Nie ulatwial sprawy fakt, iz dokonany przez Zacka wybor, polegajacy na zajeciu sie w pierwszej kolejnosci miejskim lumpem zamiast wlasnym ojcem, zredukowal jego pozycje w Ultramed-Davis do najnizszej. Musial jednak za wszelka cene dostac sie do szpitala - zeby powiedziec Suzanne o czynniku wywolujacym ataki i poprosic, by mu pomogla zmusic Jacka Pearla do konfrontacji. Zrezygnowal nawet z proby zabrania glosu podczas zebrania rady. Frank zadbalby o to, by sie znalazl w celi, zanim zdolalby dotrzec do drzwi sali konferencyjnej. Przede wszystkim musial sie zajac Tobym Nelmsem. Bez zgody Pearla na wspoldzialanie, bez jego przyznania sie do prowadzonych z Mainwaringiem prob, chlopiec nie mial szans na przezycie. Przyszlo mu do glowy, ze ulatwieniem w przedostaniu sie do szpitala moze byc zebranie rady. Frank bedzie wowczas w sali konferencyjnej, ochroniarze zapewne porozstawiani w jej poblizu - w efekcie powinno sie znalezc jakies niestrzezone wejscie na teren. Przywolujac w pamieci plan budynku, przypomnial sobie, ze za restauracja znajduje sie wjazd dla wozow zaopatrzeniowych, ktory powinien byc w tym czasie otwarty. Zalozywszy, ze Suzanne byla na oddziale intensywnej opieki medycznej, mogl wejsc do szpitala przez kuchnie, a nastepnie tylna klatka schodowa dostac sie do OIOM-u. Spojrzal na zegar. Zebranie rady, jesli jeszcze sie nie zaczelo, powinno rozpoczac sie lada chwila. Mogl zaparkowac przy szosie i przekrasc sie laskiem do bramy dla zaopatrzenia. Warto bylo zaryzykowac - bez wzgledu na policje. Uwiazal Cheapdoga na dworze, po czym pojechal kamperem w dol wzgorza ku szpitalowi, majac nadzieje, ze Toby jeszcze nie zostal zabrany do Bostonu. Jadac, wyobrazil sobie chlopca siedzacego ze skrzyzowanymi nogami na dywanie przed telewizorem, patrzacego, jak jego ulubiony bohater bryka po ekranie, namawiajac go do wspolnego zaspiewania piosenki wychwalajacej zalety litery P. "Krzywdzisz mnie moja ukochana...". Ilu jest podobnych, Jack? - powiedzial sam do siebie, cwiczac slowa, ktorych uzyje. Ile bomb z opoznionym zaplonem wszczepiliscie z Mainwaringiem waszym pacjentom? Szpital byl polozony po przeciwnej stronie miasta. Zack zwykle jezdzil do pracy obwodnica glownej ulicy, lecz tym razem, pograzony w myslach, minal wjazd i zanim sie zorientowal, znalazl sie w centrum. Ruch byl bardziej ozywiony niz normalnie, a z dlugiej linii samochodow przed skrzyzowaniem z Birch wywnioskowal, ze musialy sie zepsuc swiatla. Po namysle cofnal sie i zawrocil, o wlos uniknawszy zderzenia z dwutonowym oldsmobilem, jadacym w przeciwnym kierunku. Dopiero po kilku sekundach dotarlo do jego swiadomosci, iz kierowca oldsmobila byl Jason Mainwaring. Zaczal trabic i machac reka lecz zanim Mainwaring sie zorientowal i stanal przy krawezniku, przejechali kilka przecznic. Zatrzymali sie przy malym skwerku przylegajacym do ulicy, otoczonym lukiem drewnianych lawek, ustawionych wokol marmurowego cokolu z popiersiem jednego z zalozycieli Sterling. Dwie z nich zajmowalo grono siwowlosych mezczyzn, palacych papierosy, obserwujacych toczace sie przed ich oczami zycie uliczne i od czasu do czasu dyskretnie pociagajacych lyk jakiegos plynu z butelki ukrytej w papierowej torbie. Patrzyli podejrzliwie na dwoch dobrze ubranych mezczyzn, idacych sobie naprzeciw. -Jason - powiedzial bez tchu Zack. - Boze, jak sie ciesze, ze cie spotkalem. Chirurg zrobil zdziwiona mine. -Przykro mi, Iverson - rzekl po krotkiej zwloce - ale zrezygnowalem z pracy na rzecz Grega Ormesby'ego. Jesli ktos potrzebuje pomocy chirurgicznej, to obawiam sie, ze musi sie zwrocic... -Nie chodzi o pomoc chirurgiczna Jason. Musze z toba porozmawiac. Od kilku dni probuje sie z toba skontaktowac. -Bylem w domu w... -Georgii. Wiem. - Zerknawszy na starszych mezczyzn, wskazal Jasonowi najdalsza lawke. - To, o czym chce z toba porozmawiac, jest bardzo pilne i absolutnie osobiste. Mozemy tam usiasc? -Obawiam sie, ze mam niewiele czasu. Spotkajmy sie, powiedzmy o... -To dotyczy srodka znieczulajacego. Mainwaring zbladl. -Przepraszam, nie rozumiem - odparl. -Mozemy tam usiasc? - powtorzyl Zack, wskazujac na daleka lawke. Nim do niej dotarli, chirurg byl juz opanowany, jak zwykle. -A wiec - powiedzial swoim przeciaglym akcentem - o jaki srodek ci chodzi? -O ten, ktorego uzywacie z Pearlem przy waszych operacjach. O ten, po ktorym pacjenci trzykrotnie predzej wychodza z sali pooperacyjnej. -Obawiam sie, ze nie rozumiem - odparl Mainwaring, jednak jego oczy mowily cos innego. -Nie mam czasu na gierki - rzekl Zack. - Kilkuletnie dziecko jest w stanie krytycznym, a ja mam bardzo powazne podstawy przypuszczac, ze zostal wywolany waszym srodkiem znieczulajacym. W kaciku oka Mainwaringa pojawil sie nerwowy tik. Ze zdezorientowanego wyrazu twarzy chirurga Zack wywnioskowal, ze tym razem zostal rzeczywiscie zaskoczony. -Sluchaj, Iverson - rzekl - nie mam czasu na takie bzdury. Jesli masz jakies podstawy, zeby oskarzyc mnie albo Jacka, zrob to wlasciwymi kanalami. Radze ci miec mnostwo dowodow. -Jason, prosze cie - powiedzial Zack, starajac sie byc uprzejmym. - Nie chodzi mi o etyke ani nie chce cie oskarzyc. Chodzi mi o zycie dziecka. Wysluchaj mnie, blagam. Krok po kroku, mowiac prawie szeptem, zrelacjonowal swoje odkrycia dotyczace Toby'ego Nelmsa. Mainwaring sluchal ze stoickim spokojem. Dopiero wzmianka o Darrylu Tarberrym wywolala w nim drobna reakcje. -Tak to wszystko wyglada - podsumowal swoj wywod Zack. - Matka chlopca jest pewna, ze ataki zaczynaly sie, kiedy ogladal program dla dzieci, ktorego motywem muzycznym jest Greensleeves - ten sam utwor, przy ktorym operujesz. Gdybym dysponowal srodkiem, ktorego uzywacie do narkozy, prawdopodobnie moglbym chlopcu pomoc. -Tak ci sie zdaje? -Calkowite wyleczenie moze potrwac, ale w tej chwili to jego jedyna szansa. -Jesli jest tak, jak mowisz - odparl Mainwaring - to chlopiec nie ma szansy. Sek w tym, Iverson, ze ow tajemniczy srodek znieczulajacy nie istnieje. Zack spojrzal nan niedowierzajaco. -Iverson, z kim sie podzieliles swoimi oskarzeniami? - spytal chirurg. -To nie sa oskarzenia, Jason. Tam lezy umierajace... -Z kim, pytam? -Z matka chlopca. -Z kim jeszcze? -Z Suzanne. -Uwierzyla ci? -Wysluchala mojej hipotezy. Ale rozmawialem z nia wczesniej... zanim sie dowiedzialem o czynniku wywolujacym ataki, czyli o muzyce. Prosze cie, Jason... -Pytam, czy ci uwierzyla? -Nie do konca, ale kiedy jej powiem, co odkrylem, jestem pewny, ze mi... -Nie do konca - przerwal mu z drwina Mainwaring. - Iverson, radze ci sie postarac o jakiegos diabelnie dobrego prawnika. Czy opowiedziales te bzdure swojemu bratu? Zack zerknal na zegarek. Zebranie bylo w toku. -Mainwaring, to nie jest bzdura. Jesli to dziecko umrze, jesli umrze ktokolwiek, kto otrzymal ten srodek, to bedziesz mial na sumieniu morderstwo. -Nie groz mi - ostrzegl chirurg, machajac palcem przed nosem Zacka. - Nigdy mi nie groz. Zapytalem, czy opowiedziales o tym bratu? -Tak. Psiakrew, Mainwaring, czy nie robi na tobie zadnego wrazenia, ze... -Kiedy mu to powiedziales? -Przed chwila. -Jak zareagowal? -Mainwaring, nie ma czasu na takie... -Jak zareagowal? -Zignorowal to. -Podobnie jak ja - rzekl Mainwaring. - A teraz wybacz... - Podniosl sie z lawki. -Mainwaring, nie wolno ci tak postapic - powiedzial podniesionym glosem Zack, wzbudzajac zainteresowanie siwowlosych obserwatorow. Jeden z nich, chrzaknawszy, pociagnal lyk z ukrytej butelki. -Nie tylko mi wolno, ale zrobie to - odparl rownie glosno Mainwaring. - Uspokoj sie, Iverson, bo bedziesz odpowiadal za znacznie wiecej rzeczy, niz ci sie nazbieralo na koncie. -Jak mozesz byc takim potworem, Mainwaring? Chirurg odwrocil sie i poszedl do swojego samochodu. -Odpowiedz mi! - krzyknal za nim Zack. Stojac juz przy samochodzie, Mainwaring odwrocil sie i pogrozil mu palcem. -Strzez sie - wysyczal. - Strzez sie, psiakrew. Slonce, ktore od rana co chwile chowalo sie za oblokami, zniknelo za gesta szara chmura powodujac natychmiast ochlodzenie. Zack skrecil furgonetka z drogi do Androscoggin na polny trakt i pojechal w gore przez las nasiakniety wilgocia po nocnym deszczu. Mysl o bezowocnym spotkaniu z Mainwaringiem wywolywala w nim gniew nie tylko na chirurga, lecz rowniez na samego siebie - za obranie zlej taktyki w stosunku do tego czlowieka. Czy bylem zbyt agresywny? Zbyt szorstki? Czy moje argumenty bylyby skuteczniejsze, gdybym po prostu zabral Mainwaringa do szpitala, zeby sam obejrzal Toby'ego Nelmsa? Myslal o tym, jadac pod gore w strone polnocnego skrzydla szpitala. Istniala tylko jedna mozliwosc. Skoro Mainwaring odmowil ustosunkowania sie do jego oskarzen, to w obliczu jawnej wrogosci Franka ostatnia szansa dla dziecka byl Jack Pearl, choc nadzieja na wspolprace z jego strony byla nikla ze wzgladu na brak poparcia ze strony tamtych dwoch. Widac juz bylo przez drzewa dwa gorne pietra szpitala. Zack pierwszy raz zauwazyl, ze panoramiczne okna mialy przyciemniane szyby, wywolujace zimne, odpychajace wrazenie. Zatrzymawszy sie na skraju lasu, schowal sie za grubym pniem buku. Po lewej, za odkryta trawiasta przestrzenia i rogiem budynku, widac bylo taras restauracji. Przy jednym ze stolikow siedziala grupa smiejacych sie i rozmawiajacych pielegniarek. Cala polnocna strona szpitala wydawala sie wyludniona. Zaczal sie ostroznie przekradac wzdluz linii drzew w strona naroznika polozonego najdalej od tarasu. Zeby dotrzec do bramy zaopatrzenia, trzeba bedzie pokonac sprintem ze dwadziescia metrow trawnika. Potem przejdzie jak gdyby nigdy nic przez kuchnie na korytarz, omijajac zatloczona restauracja. Przyciemnione okna szpitala polyskiwaly zlowrogo w rozproszonym poludniowym swietle. Nie sposob bylo sie zorientowac, czy ktos go obserwuje. Slyszal bicie wlasnego serca, glosniejsze niz podczas najbardziej ryzykownej wspinaczki. Spojrzawszy ostatni raz, czy nikogo nie widac, rzucil sie naprzod. W tym samym momencie spostrzegl katem oka na prawo od siebie kolorowa plama i ruch. Uslyszal rozkaz: -Stac! Nie ruszac sie! Zaskoczony, potknal sie, wpadajac z impetem na ceglana sciana i omal sie nie przewracajac. Odwrociwszy sie w kierunku, skad dobiegal glos, zobaczyl trzy metry od siebie ochroniarza Henry'ego, z ciezka palka policyjna w reku - tego samego ospowatego olbrzyma, ktory byl obecny przy smierci Guya, a potem na jego pogrzebie. -Sledzilem pana, doktorku - powiedzial, pocierajac reka miejsce, w ktorym powinna sie znajdowac szyja. - Caly czas obserwowalem pana z tamtych okien. -Jezu, Henry, przestraszyles mnie - odparl Zack, probujac odzyskac oddech. Bolal go bark, ktorym uderzyl o sciane budynku. Ostroznie zaczal podnosic reke. Bol pozwolil mu uniesc ja tylko do poziomu. Ramie bylo niemal przemieszczone. Zwichniecie co najmniej pierwszego stopnia, pomyslal. -Nie chcialem pana przestraszyc, doktorku - powiedzial olbrzymi straznik, nieco opuszczajac palke przy boku. - Chcialem tylko pana zatrzymac. -Henry, musze sie dostac do szpitala - rzekl Zack. -Pan Iverson wydal scisly rozkaz, zeby pana nie wpuszczac. Po to zostalem tu postawiony. -Tam lezy umierajacy chlopiec, Henry. Tylko ja moge go uratowac. Musisz pozwolic mi wejsc. -Nie moge - odparl straznik. - Jezeli to zrobie, zostane wylany z pracy. Nie bedzie dyskusji ani usprawiedliwienia. Tak mi po wiedzial, szef. Mam troje dzieci i tylko to, czym Bog mnie obdarzyl od szyi w dol. Takie posady rzadko sie trafiaja ludziom takim jak ja. Zack zastanawial sie, czy sprobowac go przekonac, ale zrezygnowal z zamiaru. Stanal mu przed oczami obraz straznika podczas pogrzebu Guya - jego za ciasne, niebieskie ubranie i drobna, cicha, wylekniona zona. Ten czlowiek mial racje. Jego praca byla dla nich i dla ich dzieci dowodem na istnienie opatrznosci. Musial znalezc inny sposob skontaktowania sie z Suzanne lub wywabienia Pearla z budynku. -W porzadku, Henry - powiedzial. - Nie bede sie z toba klocil. Odwrocil sie i ruszyl w strone lasu. -Doktorze, niech pan poczeka... Zack obejrzal sie. -Ile lat ma ten chlopiec? -Osiem, Henry. -Rozumiem... Moj Kenny ma prawie dziewiec... Doktorze, co, do diabla, zaszlo miedzy panem i panskim bratem? Zack usmiechnal sie smutno. -To dluga historia, Henry. -Wie pan co? On nie jest fajnym facetem. -Masz racje, Henry - odparl Zack. - Obawiam sie, ze nie. -Niewiele mu zalezy na takich jak ja. -Tak mi sie zdaje. Rozmowa sie urwala. Przez dluzsza chwile slychac bylo tylko szum wiatru w koronach drzew. -Doktorze - odezwal sie nagle ochroniarz - niech pan wejdzie i zrobi to, co pan zamierzal. Zack spojrzal nan podejrzliwie. -Mowisz serio? -Pamietam, co pan powiedzial mnie i mojej zonie na pogrzebie doktora Beallieu. To bylo bardzo mile z panskiej strony. -Henry, ryzykujesz swoja posade. -Jak bedzie trzeba, to poszukam innej. Wie pan co? Mysle, ze jestem odpowiedzialny za smierc doktora Beallieu. Jestem duzy i potrafie byc twardy, ale nie jestem podly. Po jego smierci nie moglem jesc ani spac, dopoki pan ze mna nie porozmawial. -Jesli ktos jest za to odpowiedzialny, Henry - rzekl - to wylacznie moj brat. To on jest autorem wszystkich insynuacji o nim. -Wierze w to. Niech pan wchodzi do srodka. Zack ruszyl w strone drzwi. -Jestes pewny? - spytal. -Robie to dla doktora Beallieu - odparl Henry. Rozdzial 35 Czterdziesci dziewiec lat. Gdyby Guy zyl, za tydzien obchodziliby czterdziesta dziewiata rocznice slubu, pomyslala Clothilde Beallieu. Jakiez to bylo dziwne, ze teraz, stojac w sali za swoim krzeslem i patrzac na obojetne, znudzone, protekcjonalne miny zebranych, czula bliskosc meza rownie silnie jak w ciagu calego ubieglego polwiecza. Podczas ostatnich dwoch lat wielokrotnie stawal naprzeciw tych twarzy, albo w innych salach naprzeciw innych twarzy. I choc nigdy nie byla tam razem z nim, czula dokladnie to samo co on. Wiedziala, iz choc dzis jej szansa na zwyciestwo jest nikla lub nawet zadna - on stoi w tej chwili u jej boku i jest z niej dumny. -...Przez wiele lat, odkad moj maz otworzyl praktyke w Sterling - kontynuowala - byl jednym z trzech lekarzy w miescie i jedynym chirurgiem w promieniu stu piecdziesieciu kilometrow. Byl dobrym, opiekunczym czlowiekiem, wykwalifikowanym lekarzem, ktory nie zrobil niczego, powtarzam: niczego, by zasluzyc na takie potraktowanie ze strony dyrekcji szpitala i korporacji, ktorej polityke dyrekcja przejela... Siedzacy naprzeciw niej Frank Iverson skonczyl zakreskowywac elementy geometrycznego wzoru, ktory narysowal na serwetce, i spojrzal na zegarek. Gledzenie wdowy po Guyu Beallieu bylo mu - wbrew jej intencjom - na reke, gdyz odwlekalo moment glosowania, a po dwunastej jego wynik przestanie miec moc prawna. To bylo wiecej niz smieszne - po prostu fantastyczne. Z trudem sie powstrzymal, zeby sie nie usmiechnac na te mysl. W sali Cartera trzydziesci krzesel ustawiono wokol otwartego prostokata utworzonego ze stolikow z drewna sandalowego. W glebi sali stal nakryty stol z kawa ciastem i paterami owocow. Dla uczczenia aktu, ktorego przypieczetowaniu juz nic nie moglo przeszkodzic, mrozilo sie w srebrnych kubelkach kilka butelek markowego francuskiego szampana, na razie schowanych za siegajacym do podlogi lnianym obrusem. Magiczna liczba byla dziesiatka. Sposrod dwudziestu dwoch radnych szpitala Davis obecnych w sali bylo dziewietnastu. Brakowalo agenta nieruchomosci, przebywajacego na wakacjach w Europie, naczelnego dyrektora firmy papierniczej Cartera, ktory wziawszy kiedys przed laty udzial w zebraniu rady, pozniej wiecej sie juz nie pokazal, i przewodniczacego rady, Claytona Iversona. W zastepstwie Sedziego przewodniczyl zebraniu Whitey Bourque. Najdalej od przewodniczacego siedzieli Frank i Leigh Baron, w otoczeniu trzech prawnikow. Dwaj z nich reprezentowali Ultramed, trzeci - szpital. Naprzeciw nich stala Clothilde Beallieu. - ...Ktos musi zrozumiec, ze w cywilizowanym spoleczenstwie, takim jak nasze, opieka medyczna na najwyzszym poziomie nie moze byc traktowana jako przywilej. Prawo do zycia w zdrowiu powinno obejmowac wszystkich, niezaleznie od ich mozliwosci finansowych. Zdaniem mojego meza, ktore jest rowniez moim, korporacja szpitali Ultramed nie spelnia tych swietych obowiazkow. Poprzez ograniczanie sie tylko do tych, ktorzy moga zaplacic za leczenie, przez wplywanie na decyzje terapeutyczne lekarzy, ktorzy poswiecili wiele lat na doskonalenie swojego fachu, korporacja sprowadzila funkcje lekarza do poziomu... mechanika samochodowego... Frank zerknal na Gary'ego Garrisona, dealera Chevroleta, w sama pore, by zauwazyc, iz ow usmiechnal sie i szepnal jakas uwage siedzacemu obok czlonkowi rady. Co wiecej glos Garrisona nalezal do tych, na ktore Frank nie liczyl. Jesli to potrwa dluzej, Clothilde Beallieu zdola obrazic tylu czlonkow rady, ze wynik bedzie jednoglosny. Po raz piaty przeprowadzil kalkulacje. Kiedy przed niespelna tygodniem wychodzil z gabinetu ojca, byl pewien pieciu glosow, najwyzej szesciu. Dzis, w znacznej mierze dzieki nieobecnosci Sedziego, ktory odmowil tez wplywania na rade, dysponowal jedenastoma -jednym ponad wymagana wiekszosc. Z Garym Garrisonem bedzie dwunastu, a przy przyrzeczonym mu przez Whiteya Bourque'a tajnym glosowaniu mogl liczyc na jeden lub dwa wiecej. -Wygladasz, jakbys sie martwil - szepnela Leigh. Frank usmiechnal, sie. -Nie ma strachu - odpowiedzial. -Mam nadzieje, Frank. Liczymy na ciebie. -Lubie, jak tak mowisz. -...Przez ostatnie dwa lata Guy Beallieu odpieral ataki Ultramed, majace na celu pozbawienie go praktyki. Na nieszczescie, jak juz wspomnialam, wiekszosc zebranych przez niego dowodow jest w tej chwili niedostepna. Postaralam sie w miare mozliwosci zaprezentowac panstwu jego stanowisko bez tych dokumentow. W ich miejsce przedstawiam panstwu petycje, podpisana przez szescdziesieciu siedmiu mieszkancow okregu, domagajacych sie powrotu szpitala pod zarzad spoleczny. Doceniam dana mi dzis mozliwosc zaprezentowania stanowiska mojego meza. Rownie dobrze jak on wiem, iz w dzisiejszych czasach lekarz jezdzacy po domach i wysluchujacy najbardziej intymnych zwierzen pacjentow jest anachronizmem, ale wzywam was w jego imieniu i w imieniu osob, ktore podpisaly petycje, byscie zrobili wszystko, zeby zapobiec niszczycielskiej sile technologii i zadzy zysku, ktore pozbawiaja medycyne godnosci, wspolczucia i swietego powolania. Dziekuje... i niech Bog was poblogoslawi za cierpliwe wysluchanie starej kobiety. Kilku czlonkow rady nagrodzilo ja skromnymi oklaskami, a siedzacy obok niej Bili Crook poklepal ja po ramieniu. Whitey Bourque, ktory w ciagu kilku ostatnich minut przemowienia Clothilde ostentacyjnie spogladal co chwile na zegarek, westchnal glosno, po czym podnioslszy sie z krzesla, uderzyl w stol drewnianym mlotkiem. -Rozumiem, ze strony przedstawily swoje argumenty. Frank juz nam zaprezentowal swoje stanowisko, a teraz wysluchalismy pani Beallieu. Zostalo nam kilka minut. Czy ktos chce zabrac glos w zwiazku z ich wypowiedzia?... Nikt sie nie zglasza. Zaproponowano, by ze wzgledu na wage sprawy odkupienia szpitala glosowanie bylo tajne - z czym sie zgadzam. Czy ktos sie sprzeciwia?... W porzadku. W folderze kazdy znajdzie karte do glosowania. Prosze zaznaczyc, ktora opcja jest waszym zdaniem sluszna, i oddac mi karty. Siedzacy po przeciwnej stronie sali Frank podswiadomie skinal glowa. Jego noga pod stolem podrygiwala nerwowo. Zwiazawszy Suzanne Cole, zadzwonil do Annette Dolan, polecajac jej, by zostala przez reszte dnia w domu. Potem obmyslil bezbledny scenariusz zaaranzowania wypadku Zacka i Suzanne, w ktorego wyniku pozbedzie sie ich na zawsze, a cala wina spocznie na barkach brata. Trudno bylo o lepszy rozwoj sytuacji. Najpierw milion od Mainwaringa, teraz glosowanie, a potem telefon do Zacka i ostatni eksperyment z serenylem - tym razem na krawedzi ponadstumetrowego urwiska w Christmas Point. To bedzie odjazdowy final najlepszego dnia w jego zyciu. Droga do celu nie byla latwa, napotkal na niej wiele przeszkod, ale pokonal wszystkie i w koncu znow byl na szczycie. Z zakamarkow mozgu powoli wyplynela piosenka cheerleaderek. Frank, Frank, nasz chlopak jest na schwal... Zack, w towarzystwie Henry'ego, ktory podazal przodem, sprawdzajac korytarze i klatki schodowe, przeszedl bez przeszkod przez kuchnie i polnocnymi schodami dotarl do sali oddzialu intensywnej opieki medycznej. Bol w ramieniu byl do zniesienia, nasilal sie tylko wowczas, gdy Zack probowal podniesc reke. -Powodzenia, doktorze - powiedzial ochroniarz, z trudem panujac nad wlasnym przejeciem. - Bede w poblizu, na wypadek gdyby pan mnie potrzebowal. W razie czego prosze mnie powiadomic pagerem. Zack uscisnal mu z wdziecznoscia dlon. -Zrobiles dobry uczynek, Henry - powiedzial. - Nalezy ci sie uznanie. Zadzwonie, gdybym cie potrzebowal. Zebrawszy sie w sobie w przewidywaniu czekajacej go przeprawy, odwrocil sie i wszedl do OIOM-u. Sala byla w takim samym stanie jak przed dwiema godzinami, kiedy ja opuscil, z ta roznica ze nie bylo ani Suzanne, ani Owena Walsha. Polowa szklanych boksow byla pusta, a wszelkie dzialania koncentrowaly sie wokol Toby'ego Nelmsa. Pielegniarki patrzyly z zaklopotaniem, gdy zblizal sie do lozka Toby'ego. Spostrzegl, jak siedzaca po prawej stronie sekretarka oddzialu podnosi sluchawke, po czym powoli odklada ja z powrotem, jakby bojac sie wziac na siebie odpowiedzialnosc za zameldowanie o jego obecnosci w szpitalu. Tobym opiekowala sie Bernice Rimmer, kolezanka szkolna Zacka od czasow dziecinstwa az do ukonczenia szkoly sredniej. Doczekala sie juz trojki dzieci, ale nadal byla szczupla i pelna zycia, jak za mlodych lat. Miala stopien starszej pielegniarki, pozornie byla twarda, w rzeczywistosci jednak cechowalo ja golebie serce i inteligencja. Zack podziekowal opatrznosci za to, ze Bernice tu miala dyzur. Jesli mogl liczyc na ktorakolwiek z pielegniarek, to przede wszystkim na nia. Gdy szedl w strone separatki Toby'ego, Bernice, jakby czytajac w jego myslach, polecila swojej pomocnicy wyjsc. -Jak sie masz, Bernie? - spytal Zack. -To zabawne - powiedziala. - Wcale nie wygladasz na wroga publicznego numer jeden. -Bo nie jestem -Powiedz to twojemu bratu. Zawsze wiedzialam, ze niezbyt sie z soba zgadzacie, ale tym razem to cos zupelnie nowego. Wyjela z kieszeni mundurka zlozona kartke i wygladziwszy ja na lozku Toby'ego, podala Zackowi. Tresc notatki nie zaskoczyla Zacka, za to zdziwila go jej jadowitosc. Frank zawarl w niej lancuch oskarzen, z ktorych bylby dumny nawet Attyla, wodz Hunow, i zagrozil wyrzuceniem z pracy kazdego, kto natychmiast nie doniesie o obecnosci Zacka w szpitalu. -Poklocilismy sie. -Domyslam sie. -W jakim stanie jest Toby? -Bez zmian. Temperatura troche powyzej trzydziestu osmiu stopni. Zrenice nadal rowne. Stan przytomnosci bez zmian. - Wskazala na notatke. - Naprawde zrobiles te rzeczy? Zack pokrecil glowa. -Frank nie chce przyjac do wiadomosci, ze choroba Toby'ego jest reakcja na srodek usypiajacy, ktory mu podano podczas operacji przepukliny. -A to prawda? -Tak. Bernice Rimmer patrzyla nan przez chwile, po czym spojrzala na swojego podopiecznego i poglaskala go po czole. Na koniec, w odpowiedzi na pytajacy wzrok sekretarki oddzialu, pokrecila glowa. -Co proponujesz z tym zrobic? - spytala. Zack zamierzal podziekowac Bernice, lecz powstrzymal go wyraz jej oczu. Nie zalezalo jej na frazesach, tylko na dzialaniu. Przeprowadzil krotkie badanie neurologiczne Toby'ego. -Musze zamienic pare slow z Jackiem Pearlem - rzekl. -Jest w sali operacyjnej. -To dobrze. Zanim to zrobie, chcialbym omowic pare rzeczy z Suzanne. Nie wiesz, gdzie moze teraz byc? -Nie mam pojecia. Niedawno dzwonila, ze wkrotce zejdzie na dol, ale sie nie pokazala. O ile wiem, doktor Walsh zadzwonil na jej pager, ale nie odpowiedziala. Przed chwila poszedl do swojego gabinetu. -Moglabys jeszcze raz do niej zadzwonic? Sprobuj tez na oddzial pogotowia, moze tam utknela. Czekali kilka minut na odpowiedz Suzanne, po czym Zack wykrecil jej numer domowy. -Podejrzana sprawa - powiedzial. - Czesto jej sie zdarza nie odpowiedziec na wezwanie? -Jeszcze nigdy. -Hmm, Bernice, badz tak dobra i wydzwon ochroniarza, Henry'ego Flowersa. Popros, zeby tu przyszedl. -Potrzebujesz ochrony? -Nie ochrony... potrzebuje Henry'ego. I podziekuj kolezankom za to, ze mnie nie wydaly. Henry Flowers zjawil sie po niespelna dwoch minutach -Jak wygladaja moje szanse? - spytal Zack. Olbrzym wzruszyl ramionami. -Z tego, co sie orientuje, nikt nie wie, ze pan tu jest. -Probuje odnalezc doktor Cole. Znasz ja? -Naturalnie. Przed chwila slyszalem, jak ja wzywano. -To bylem ja. Nie odpowiedziala. -Co mam zrobic? -Chcialbym, zebys zaczal jej szukac. Nie sadze, zebym zdolal sie dlugo utrzymac za drzwiami tej sali. -W porzadku. -Sprawdz najpierw, czy nie ma jej w gabinetach w budynkach P i S. Potem zajrzyj do laboratorium kardiologicznego. Henry podrapal sie po ospowatych policzkach. -Chyba ja widzialem - powiedzial po namysle. -Kiedy? Gdzie? -Nie tak dawno temu. Ale nie jestem pewny... nie potrafie sobie przypomniec, gdzie to bylo, doktorze. -Postaraj sie. -To bylo tak... Zaczalem obchod od frontowego trawnika, potem przeszedlem przez recepcje, a dalej do... - Nagle sie rozpromienil. - Juz wiem. Przypominam sobie, gdzie ja widzialem. - Potem rownie predko spochmurnial. -Gdzie, Henry? - spytal Zack. -W zachodnim skrzydle - powiedzial z niechecia. - Wchodzila... do biura pana Iversona. Zack poczul zimny dreszcz. -Henry, zaprowadz mnie tam - powiedzial. - Bernie, zechciej sprawdzic w gabinecie anestezjologow, czy jest ktos procz doktora Pearla. Ktokolwiek tam jest, popros, zeby byl w pogotowiu. Nie mow, ze dzwonisz w moim imieniu. Z Henrym w roli zwiadowcy opuscili oddzial, zeszli schodami do podziemi, a nastepnie dotarli piwnicami do klatki schodowej zachodniego skrzydla. Po wejsciu na gore Zack przywarl do sciany. -Henry - szepnal. - Moj brat powinien byc na zebraniu, ale ma dwie sekretarki. -Wiem. Szalowe kociaki. -Owszem. Porozmawiaj z nimi. Spytaj, czy pamietaja, kiedy Suzanne wyszla, a jeszcze lepiej - dokad poszla. Dowiedz sie, czy wyszla razem z Frankiem. Potezny ochroniarz podswiadomie poprawil krawat, wygladzil klapy munduru i wyprezyl piers. Nastepnie otworzyl drzwi do klatki i poszedl na spotkanie z szalowymi kociakami. Pol minuty pozniej wrocil. -Nie ma nikogo - powiedzial. -Nikogo? -Absolutnie. - Wygladal na rozczarowanego. - Ani blondynki, ani tej czarnej. Nikogo. Podszedlem nawet do drzwi gabinetu pana Iversona, zeby posluchac, czy ktos tam jest, bo wewnatrz gra muzyka. -Jaka muzyka? -Skrzypcowa. Bardzo ladna, ale strasznie glosna, bo slychac ja przez podwojne drzwi. -Henry, musze sie tam dostac. -W porzadku, ale... Zack byl juz za drzwiami klatki schodowej. Ochroniarz wzruszyl ramionami i poszedl za nim. Zack zatrzymal sie przed drzwiami gabinetu Franka, nasluchujac. Henry mial racje. Muzyka grala rzeczywiscie bardzo glosno. Wystarczylo kilka sekund, zeby rozpoznal utwor. -Jezu, Henry, otworz te drzwi! Ochroniarz spelnil polecenie. Muzyka stala sie glosniejsza. Zack czul, ze wnetrznosci zaciskaja mu sie w supel. Zapukal do drzwi i zawolal, choc wiedzial, ze nikt nie odpowie. -Te drzwi, Henry. Otworz je! -Nie moge. -Henry, to bardzo wazne. Mysle, ze tam jest doktor Cole i grozi jej niebezpieczenstwo. -Nie mam jak. Klucz do tych drzwi ma tylko pan Iverson. -Henry, musimy tam wejsc... Straznik wahal sie. - Blagam cie... -Niech bedzie - powiedzial w koncu. - Mysle, ze nie mozna byc wyrzuconym wiecej niz raz, prawda? Cofnawszy sie o krok natarl na ciezkie drzwi z taka sila ze rama rozsypala sie w drzazgi. W miejscu, w ktorym jego bark zetknal sie z drzwiami, powstala dziura, a same drzwi upadly na podloge jak rzucona na stol karta do gry. Fantazja na temat Greensleeves rozbrzmiewala tak glosno, ze mozna bylo ogluchnac. Zack wylaczyl tasme, po czym rozejrzawszy sie po pokoju, rzucil sie do lazienki. -Henry! - krzyknal. - Chodz tu! Zack biegl korytarzami na oddzial intensywnej opieki medycznej, nie zwazajac na to, czy ktos go zobaczy - tuz za nim podazal Henry z Suzanne na rekach. Byla bezwladna, spocona, nie reagowala na bodzce. Znajdowala sie w stanie glebokiej spiaczki i na pierwszy rzut oka bylo widac, ze ma goraczke. Zaskoczenie Bernice Rimmer trwalo tylko kilka sekund. Natychmiast podjela akcje, zdejmujac z Suzanne ubranie, zakladajac na ramieniu opaske cisnieniomierza i kazac jednej z pielegniarek dozylnie podac mleczan Ringera. -Czy to ci cos mowi, Bemie? - spytal Zack. - Dostala te sama narkoze co Toby. - Ufasz mi teraz? -Zawsze mialam do ciebie zaufanie - powiedziala pielegniarka, osluchujac piers Suzanne. - Moze tego nie pamietasz, ale kiedys prosilam cie, zebys mi dal sciagnac tlumaczenie z laciny, a ty mi nie pozwoliles. Przypuszczam, ze ktos, kto juz w mlodosci byl takim uczciwym durniem, nie mogl sie wiele zmienic. -Kto moze zastapic Pearla? -Pielegniarka anestezjologiczna. Jest w tej chwili na porodowce. -Wezwij ja prosze. Powiedz jej, zeby sie ze mna spotkala za dwie minuty przed drzwiami sali operacyjnej. Dodaj, ze to sprawa zycia i smierci. Zarzadz dla Suzanne kontrolne badanie krwi i gazometrie. I daj jej decadron. Dziesiec miligramow, dozylnie. -Zalatwione. -Niedlugo wroce... Szykuj sie Pearl, ty sukinsynu. - Druga czesc zdania wymamrotal, bedac juz za drzwiami oddzialu. - Dosyc juz tego waszego gowna. Ide po ciebie! Rozdzial 36 Patrzac, jak Whitey Bourque rozdziela glosy na dwie kupki, Frank zorientowal sie, ze przewaga bedzie mniejsza, nizby sobie zyczyl. W jednej z kupek bylo dziesiec kartek, w drugiej dziewiec. Spodziewal sie, ze tajne glosowanie ograniczy wplyw Sedziego na niektorych czlonkow rady, tymczasem okazalo sie, ze w wiekszym stopniu ograniczylo jego, dyrektora szpitala. Pieprze cie, Garrison, pomyslal, patrzac, jak Whitey rozprostowuje ostatnia z kart. Od przyszlego roku w szpitalu beda fordy. Masz to jak w banku. -A wiec - powiedzial Bourque, kiedy wraz z siedzacym obok czlonkiem rady skonczyli liczyc glosy - wyszlo mi dziesiec do dziewieciu. Tobie tez, Charlie?... Dobrze. - Uderzyl mloteczkiem w stol. - Wobec tego mam zaszczyt oglosic, iz rada szpitala Davis... przepraszam, Ultramed-Davis, liczba glosow dziesiec przeciw dziewieciu, zdecydowala o sprzedazy szpitala firmie Ultramed, nalezacej do konsorcjum PJATA International. Kilku czlonkow rady przyjelo ogloszenie oklaskami, pozostali skwitowali je wzruszeniem ramion. Leigh Baron przyjela gratulacje od prawnikow, a nastepnie zwrocila sie do Franka. -Niewiele brakowalo - powiedziala. Frank usmiechnal sie. -Granaty i podkowy - odparl niefrasobliwie. -Nie rozumiem -To takie powiedzenie, ktore wbil mi do glowy ojciec. -A zatem, Frank, wyglada na to, ze zostaniesz... -Przepraszam, czy wiceprzewodniczacy moglby sie wstrzymac z ogloszeniem wyniku, by wysluchac jeszcze jednego glosu w dyskusji? Glowy wszystkich jednoczesnie obrocily sie ku drzwiom jak na meczu tenisowym. Przy drzwiach sali siedzial na wozku Sedzia. Nogi mial przykryte kocem, a na bladej twarzy wyraz determinacji. Whitey Bourque podbiegl do niego i uscisnal mu reke. -Boze, Sedzio, jak dobrze widziec pana na chodzie. Czuje sie pan lepiej? To znaczy, czy pan moze... -Moge nimi poruszac, Whitey. Jeszcze nie calkiem, ale z kazda chwila coraz bardziej. Dla zademonstrowania swojej sprawnosci uniosl na kilka centymetrow prawa stope, choc kosztowalo go to sporo wysilku. Frank byl tak zaskoczony, ze w ogole nie zareagowal. Spojrzal na zegarek. Do poludnia brakowalo osmiu minut. W tym momencie zorientowal sie, ze ojciec patrzy na niego. -Witaj, Sedzio - wydusil z siebie ochryplym glosem. Sedzia skinal mu glowa, po czym wymienil dluzsze spojrzenie z Leigh Baron. -Chcialbym przemowic do rady, jesli mi wolno - powiedzial. -Oczywiscie, Sedzio - odparl Whitey Bourque. - Pozwol, ze przywioze cie do stolu. -Sedzio - rzekl Frank. - Glosowanie juz sie odbylo. -Naprawde? -Przykro mi, ale tak - powiedzial Bourque. - Wyszlo dziesiec do dziewieciu na korzysc Ultramed. -Moze mi sie uda wplynac na niektorych czlonkow. -To wbrew prawu, prosze pana - powiedzial jeden z prawnikow Ultramed. - Wynik glosowania jest wazny. Clayton Iverson utkwil w nim wzrok, ktory potrafilby roztopic bryle lodu. -Nie waz sie mnie pouczac, co jest wbrew prawu, a co nie, mlody czlowieku - zachrypial. - Bylem prawnikiem i sedzia, kiedy twoja matka jeszcze cie podcierala. Nasz kontrakt mowi, ze mozemy do poludnia dzisiejszego dnia odkupic od was szpital, jesli rada podejmie taka uchwale wiekszoscia glosow. To jest bardzo jasno okreslone. W tej chwili na moim zegarku jest za siedem dwunasta. Blady jak sciana Frank patrzyl, jak jego ojciec podjezdza na wozku do stolu przewodniczacego. Szukal goraczkowo jakiegos sposobu, ktory pozwolilby przeciagnac zebranie poza graniczny termin, lecz zanim zdolal cokolwiek zrobic, Sedzia juz przemawial. -Powiem krotko - zaczal. - Obiecalem wielu z was, ze podejme wysilki w celu upewnienia sie, iz sfinalizowanie naszej tymczasowej umowy z Ultramed bedzie korzystne dla naszej spolecznosci. Z powodu mojego wypadku - a takze z innych przyczyn, ktorych teraz z braku czasu nie wymienie - postanowilem nie ujawniac przed wami swoich pogladow na te transakcje, zebyscie glosowali wedlug wlasnego rozeznania. Teraz sie przyznaje, koledzy i przyjaciele, iz zle postapilem zarowno wobec was, jak i wobec miasta Sterling. Dowiedzialem sie wystarczajaco duzo, by moc stanac przed wami i stwierdzic kategorycznie, iz choc zwiazek Ultramed z naszym szpitalem byl na krotka mete dla nas korzystny, to oddanie mu szpitala na stale byloby grubym bledem. Moja gospodyni domowa, Annie Doucette, omal nie umarla na skutek polityki korporacji; polityki premiujacej lekarzy za jak najszybsze pozbywanie sie pacjentow ze szpitala... premiujacej ich jeszcze bardziej, jesli przenosza pacjentow do domu opieki, stanowiacego wlasnosc Ultramed. Ludzie, ktorzy przyczynili sie do powstania tego szpitala, bywaja odsylani do okregu Clarion, jesli nie maja dostatecznie wysokiego ubezpieczenia. Jest jeszcze wiele innych argumentow - przy tych slowach zerknal na Leigh Baron - ale ze wzgledu na brak czasu prosze, byscie mi zaufali. Jest za trzy minuty dwunasta. Proponuje ponowne glosowanie nad ta kwestia, o ile Whitey sie zgodzi. -Czy ktos zglasza sprzeciw? - spytal Bourque. -Tak - powiedzial Frank, wstajac z krzesla. - Ja zglaszam sprzeciw. -Przykro mi, Frank - odparl Bourque. - Nie jestes czlonkiem rady, a nie mamy teraz czasu na wysluchiwanie sprzeciwow niepowolanych osob. Frank zawahal sie, po czym usiadl z powrotem. -W porzadku - powiedzial Bourque. - W waszych folderach sa zapasowe karty do glosowania. Powkladalem je, wiedzac, ze przynajmniej czesc was cos spieprzy przy wypelnianiu pierwszych. Krotka salwa smiechu ustapila miejsca skupionej ciszy nastepnej chwili, gdy dwudziestu czlonkow rady pozaznaczalo swoj wybor, zlozylo karty i oddalo je przewodniczacemu. Leigh Baron siedziala w milczeniu, odwrocona tylem do Franka, przypatrujac sie galerii portretow przewodniczacych personelu. W momencie gdy ostatnia karta dotarla do rak Whiteya Bourque'a, dzwony zegara na wiezy kosciola sw. Anny zaczely wybijac dwunasta. Sara Newton, pielegniarka anestezjologiczna, byla myszowata, mloda kobieta, noszaca klamry w celu poprawienia wyraznego przodozgryzu. Spala na oddziale polozniczym, czekajac, az pacjentka zacznie rodzic. Zjawila sie przed drzwiami sali operacyjnej bez tchu, z zapuchnietymi oczami, rozmamlana - chwile po Zacku. -Gdzie jest ten nagly przypadek? - Zdyszana, mocowala sie z zapieciem stanika. -Na oddziale - rzekl Zack. Po biegu przez caly szpital bolal go bark. Wsunal kciuk do szlufki od paska, by nieco zmniejszyc bol -Na oddziale? To chodzmy. Dobrze sie pan czuje? Jest pan troche blady. -Nic mi nie jest. Jestem troche zdenerwowany. -Nie dziwie sie. Rozeslano zawiadomienie, ze zostal pan wyrzucony z pracy. -Przyjeto mnie z powrotem. Potrzebuje Jacka Pearla. On zna ten przypadek. Chcialbym, zebys go zastapila w sali operacyjnej numer jeden. Na twarzy pielegniarki odmalowalo sie zdumienie. -Doktorze Iverson, nie moge tego zrobic. -Sluchaj Saro - powiedzial ostro Zack. - Nie mam czasu cie przekonywac. Wiem, ze jestes dobrym fachowcem i gdybys mogla zrobic to, czego potrzebuje, nie zawahalbym sie ani przez moment, zeby skorzystac z twojej pomocy. Ale ten przypadek to sprawa Pearla i moja. Od tego zalezy zycie co najmniej dwojga ludzi. Zrob, o co cie prosze. -Co... co mam zrobic? - spytala z przejeciem. -Przebierz sie jak najszybciej w swiezy fartuch operacyjny i poczekaj przed drzwiami jedynki. Dam ci znac, kiedy bedziesz mogla wejsc. -Jack nigdy sie na to nie zgodzi. -Zostaw to mnie. Pospiesz sie, prosze. Pobieglszy do szatni dla chirurgow, rozebral sie, krzywiac sie z bolu. Wrzucil swoje rzeczy do szafki, wlozyl fartuch operacyjny, czepek, maske i ochraniacze, po czym lawirujac miedzy umywalniami w pomieszczeniu przygotowawczym, przeszedl do sali numer jeden. Operujacy chirurg, Greg Ormesby, spojrzal nan, lecz dopiero po kilku sekundach go poznal. -Iverson? - spytal odrobine chlodno. - Czy mnie oczy nie myla? Na dzwiek nazwiska Zacka wszelki ruch w sali zamarl. Jack Pearl, zgarbiony nad swoimi instrumentami, zbladl, kiedy go zobaczyl. -Przepraszam za najscie, Greg - powiedzial Zack, silac sie na spokoj - ale musze pilnie porozmawiac z Jackiem. -Jestem zajety - burknal Pearl. -Jakakolwiek to sprawa - rzekl Ormesby - musisz z nia poczekac. Za pol godziny skonczymy. A teraz wybacz... Zack pochylil sie nad Pearlem i polozyl mu prawa dlon na karku. -Jack - szepnal - chodzi o Suzanne. Jest w tej chwili na OIOM-ie i ma taki sam atak jak Toby. Przezywa swoja operacje i wykrzykuje twoje nazwisko. Twoje i Jasona. Drobny czlowieczek zrobil sie blady jak sciana. Widac to bylo pomimo maski i czepka. -To niemozliwe - szepnal. -Zadam, zebys natychmiast poszedl tam razem ze mna. -Oszalales? Zack zacisnal palce wokol jego szyi. -To drugi przypadek, Jack. Chciales miec drugi przyklad. -N i g d z i e nie ide. Pusc mnie! To boli! Zack podniosl glowe w momencie, kiedy przy drzwiach pojawila sie Sara Newton. Przywolal ja ruchem glowy, wbijajac przy tym muskularne palce w nerwy szyjne Pearla. -Iverson, co tam sie, dzieje, do diabla? - zapytal Ormesby. - Zwariowales? Niech ktos wezwie ochrone. Iverson, na litosc boska czy nie widzisz, ze mam na stole otwartego pacjenta? -Przepraszam za moje zachowanie, Greg - odparl Zack, podnoszac malego anestezjologa za kark i stawiajac go na nogi - ale na OIOM-ie jest pacjent, przy ktorym moze pomoc jedynie Jack. -To klamstwo! - wrzasnal Pearl. - On oszalal! Au! To boli, Iverson! Pusc mnie! Caly zespol operacyjny patrzyl w niemym oslupieniu, jak Zack odciaga czlowieczka od stolu i gestem przywoluje na jego miejsce Sare Newton. -Iverson, przestan natychmiast! - krzyknal Ormesby. - Narazasz zycie mojej pacjentki. -Nonsens. Dobrze wiesz, ze Sara jest doskonala pielegniarka anestezjologiczna i zrobi przy twojej pacjentce wszystko, co trzeba. Przykro mi, ze musze tak postapic, ale nie mam w tej chwili czasu, zeby ci to wytlumaczyc. Wkrotce to zrobie, przyrzekam ci, Greg. -Na milosc boska dlaczego nikt nie wezwie strazy? Iverson, jestes szalony. Zack nie odpowiedzial. Wywloklszy Pearla do szatni, grzmotnal nim o rzad szafek, unoszac go za gardlo tak, ze anestezjolog ledwie dotykal koncami palcow podlogi. Przyplyw adrenaliny czesciowo kompensowal bol w ramieniu. -Iverson - ryknal Greg Ormesby. - Teraz widze, ze wszystko, co o tobie mowia, jest prawda. Odpowiesz za to! Zloze na ciebie skarge! -W porzadku, Jack - powiedzial Zack, ignorujac wrzaski chirurga. - W koncu cie dorwalem. Przyznaj, ze istnieje eksperymentalny srodek... Uszkodzonym ramieniem scisnal silniej gardlo Pearla, podnoszac anestezjologa o kolejny centymetr. Stopy Pearla przestaly dotykac podlogi. -Tak czy nie? Pearl nie odpowiadal, nie wiadomo, czy ze strachu, czy z uporu. Oczy, bedace juz niemal na wysokosci oczu Zacka, wychodzily mu z orbit, a twarz zrobila sie fioletowa. W tym momencie ochroniarz, ktory wpadl do szatni, bez ostrzezenia wymierzyl Zackowi cios. Palka zesliznela sie po glowie Zacka i wyladowala z cala sila na jego uszkodzonym barku. Runal ciezko na podloge, trzymajac sie za bark i krzyczac z bolu, Pearl zas osunal sie po szafce i jeczac, zwinal w klebek obok niego. Kleknawszy Zackowi na plecach, ochroniarz podniosl palke, gotow do zadania nastepnego ciosu. -Przestan! Natychmiast! Zaskoczony straznik puscil Zacka i odwrocil sie w strone skad dobiegal glos. Zack zareagowal wolniej. Przekreciwszy sie na bok, ujrzal poprzez lzy bolu Mainwaringa, ktory stal w drzwiach, trzymajac rece na biodrach. -Mainwaring - wydyszal - chodzi o Suzanne. Ona lezy na oddziale i... -Wiem. Wracam stamtad. - Zwrocil sie do ochroniarza. - Juz wszystko w porzadku. Mozesz isc. -Ale... -Slyszysz, co do ciebie mowie? Tu jest wszystko w porzadku. -Tak jest, prosze pana. Straznik wycofal sie tylem z pomieszczenia, odprowadzany stalowym spojrzeniem Mainwaringa. -A teraz, Jack - powiedzial chirurg, kiedy drzwi sie zamknely - daj Iversonowi, czego zada. -Jason, nie moge... -Psiakrew, Jack, zrob, co mowie! Na gorze jest dwoje ludzi w stanie krytycznym. Mozliwe, ze popelnilem troche bledow w tym interesie, ale nie jestem morderca. Jesli przyczyna ich stanu jest serenyl, to chce, by Iverson dostal wszystko, czego potrzebuje... Rusz sie! Pearl, chwiejac sie, wstal. Zack usilowal wstac, lecz upadl z powrotem. Sprobowal znow - tym razem mu sie udalo. -Dzieki, Mainwaring - powiedzial. - Nie spodziewalem sie, ze mi pomozesz. -Pamietaj o jednym, Iverson. To, ze tu jestem, nie znaczy, ze przyznaje sie do czegokolwiek. - Zerknal na anestezjologa, po czym dodal tak cicho, zeby tamten nie mogl uslyszec: - Nie jestem potworem, Iverson. Jesli srodek Pearla zaszkodzil komukolwiek, zrobie wszystko, co moge, zeby pomoc. Zapamietaj to sobie. Pamietaj, ze to zrobilem. -Oczywiscie, Mainwaring - odparl. - Bede o tym pamietal. Frank siedzial w opustoszalej sali konferencyjnej Cartera, patrzac jak Whitey Bourque, ostatni z czlonkow rady, odwozi jego ojca na oddzial rehabilitacyjny szpitala. Powtorzone glosowanie przynioslo szokujacy rezultat: czternascie glosow bylo za odkupieniem szpitala, przeciwnych tylko szesc. Sedzia, bedac juz przy drzwiach, spojrzal na Franka. Poruszyl bezglosnie ustami: -Przykro mi, Frank. Siedzaca naprzeciw Franka Leigh Baron skonczyla rozmawiac z prawnikami i odeslala ich. Potem powiodla wzrokiem po niemal pustej sali. -Coz, pobil cie - rzekla po chwili. -Ciebie tez - odcial sie Frank. -To jeden z najtwardszych mezczyzn, z ktorymi mialam do czynienia. -Tego mi nie musisz mowic. Leigh przespacerowala sie do konca sali i z powrotem. -Na nasze nieszczescie - powiedziala - a raczej na twoje nieszczescie, dzialania Sedziego postawily mnie w delikatnej sytuacji. -W jakiej? -Widzisz, Frank, trzy lata temu zrobiles bardzo glupia rzecz, i to nieudolnie. Ukradles nam pieniadze. Duza sume. Patrzyl na nia zaskoczony. -Nie wiem... nie mam pojecia, o czym mowisz - baknal. -Czyzby, Frank? - spytala drwiaco. - Zawiodles mnie. - Przeszedlszy przez sale, polozyla przed nim raport ksiegowego. - Nie bylismy pewni wyniku dzisiejszego glosowania, wiec wczoraj wieczor zlozylam wizyte twojemu ojcu. -Co takiego? -Pokazalam mu wyliczenia i przyrzeklam, ze jesli sprzedaz szpitala dojdzie do skutku, spale ten raport. -To obled. -Nie, Frank - odparla spokojnie. - To biznes. -Jak moglas tak postapic? Zdajesz sobie sprawe, ze prawdopodobnie jestes przyczyna jego wypadku? -Nic mi o tym nie wiadomo. Wiem tylko, ze twoj ojciec dokonal wyboru, wiec nie pozostaje nam nic innego, jak zrobic to samo. W przyszlym tygodniu mozesz sie spodziewac oskarzenia o defraudacje. -Nie mozesz tego zrobic. -Moge... i zrobie. -Ja... wlasnie mialem zwrocic te sume. Mam pieniadze. Sa w banku. -Za pozno. -Jestes bezlitosna suka. -Wspaniale, Frank. Jakiez to wyszukane, a jakie dowcipne. -Ja... zwroce dwa razy wiecej, niz wzialem - powiedzial. - Piecset tysiecy. Bedziesz je miala dzis po poludniu. -Nie rozumiesz, Frank. Gdyby chodzilo o pieniadze, zostalbys pogrzebany trzy lata temu, kiedy dowiedzielismy sie, co zrobiles. -W takim razie - rzekl, dostrzegajac nagle swiatelko w tunelu - jesli ja pojde na dno, to razem ze mna pojdzie cala firma. -O czym ty mowisz? -Mowie o pewnych eksperymentach, ktore sie odbywaja w tym szpitalu; w twoim szpitalu. O probach nowego, niezatwierdzonego srodka usypiajacego. W te eksperymenty zamieszany jest twoj dyrektor, jeden z twoich chirurgow i jeden z twoich anestezjologow. Wyniki tych eksperymentow nie sa najlepsze. Jesli mi nie wierzysz, wstap na oddzial intensywnej opieki medycznej i spytaj o Toby'ego Nelmsa. Oswiadczam ci, ze jesli zostane o cokolwiek oskarzony, obsmaruje firme tak, ze akcjami Ultramed bedzie mozna sobie podetrzec tylek. -Nie wierze ci - powiedziala, jednak jej mina mowila cos przeciwnego. -Powtarzam: przejdz sie na oddzial. Jestem pewny, ze rodzice chlopca i ich prawnicy beda zachwyceni wiadomoscia ze za stan ich dziecka odpowiada korporacja warta miliardy. -Pozwoliles, zeby to sie odbywalo bez naszej wiedzy? Pytanie swiadczylo o odejsciu od linii natarcia. -Pozwoliles? Do diabla, kierowalem tym wszystkim. Z czego moglbym zwrocic taka kupe pieniedzy? W rzeczy samej eksperymenty zostaly zakonczone. Zaplacono mi za nie. Na szczescie - takze twoje - tylko ja wiem, ze nie wypadly zbyt dobrze... I co ty na to? Sytuacja patowa, prawda? Przez dluzsza chwile mierzyla go wzrokiem, lecz Frank juz wiedzial, ze zwyciezyl. -Ilu bylo pacjentow? -Och, pieciuset - odparl. - Rozumiem, ze idziemy na kompromis. -Chce sprawdzic to, co mi powiedziales. -Wolna droga, ale badz ostrozna. Jesli to wybuchnie, to tobie prosto w twarz. -Frank, jestes zalosny. -Ho, ho. I kto jest teraz malo wyszukany? -Jedna rzecz, Frank - j e s l i ta... ta bezmyslnosc dotknie Ultramed, to przysiegam, ze cie pogrzebie. To, co zrobiles, jest straszne. -Nie, Leigh - odparl, mrugnawszy do niej. - To jest biznes. Rozdzial 37 Artykul Badania nad odwroceniem opoznionej toksycznosci dietyloamidu kwasu lizergowego (LSD) zostal napisany przez szkockiego neurologa nazwiskiem Clarkin i opublikowany niemal przed pietnastu laty przez malo znany angielski "Journal of Neuropsychology". Zostal opracowany na podstawie niepotwierdzonych zrodel, nie zas na badaniach sensu stricto naukowych. Zack natknal sie na niego w pierwszym roku swojego stazu i zachowal go, gdyz pomysl leczenia za pomoca LSD reminiscencji wywolanych uzywaniem tego samego narkotyku rozsmieszyl go, lecz rownoczesnie zainteresowal. W wiekszosci opisywanych doswiadczen Clarkin uzyl plywajacej w roztworze soli zaciemnionej komory dzwiekoszczelnej. Nie majac takiego urzadzenia, Zack musial sie ograniczyc do tego, co mial pod reka. I choc pomysl Szkota byl intrygujacy, wyniki przedstawialy sie zbyt skromnie, by moc stanowic potwierdzenie wielu jego konkluzji. Teraz zdrowie, a nawet zycie Suzanne i Toby'ego zalezalo od slusznosci teorii Clarkina, co napawalo Zacka lekiem. Nadzorujac przenoszenie Suzanne przez pielegniarki na lozko wodne - bedace pierwszym krokiem do zminimalizowania doplywu bodzcow czuciowych - myslal o badaniach Clarkina. Czy nie popelnilem bledu, nie probujac sie z nim skontaktowac? Czy doktor jeszcze zyl? Czy praktykowal? Byl uczonym czy hochsztaplerem? Czy jego teorie spotkaly sie z uznaniem, czy wywolaly pogarde? Musial zdecydowac, czy wolno mu narazic oboje pacjentow. Lata praktyki rozwinely w nim calkowita bezwarunkowa wiare we wlasna diagnoze kliniczna. W tej chwili, nie mogac sie w pelni skupic z powodu bolu w barku i majac w dodatku swiezo w pamieci koszmar ubieglych dwudziestu czterech godzin, zaczal zywic watpliwosci. Badz sumienny. Badz skrupulatny. Badz uczciwy. Wyjasnij wszystkie zmienne... Spojrzal na Suzanne, przywiazana w czterech miejscach skorzanymi pasami. Wkrotce po przybyciu na OIOM spiaczka stala sie plytsza, a ona sama zrobila sie agresywna. Objawy byly podobna jak u Toby'ego, lecz zmienialy sie szybciej i przybieraly bardziej gwaltowna forme, co jego zdaniem wynikalo z brutalnego potraktowania jej przez Franka. Mimo iz Suzanne byla odurzona valium, rzucalo sie w oczy, ze jest nadal pograzona w psychozie, calkowicie oderwana od rzeczywistosci. Jej temperatura podniosla sie prawie do trzydziestu osmiu stopni. Czy bylo jakies inne wyjscie? Jeszcze niedawno, przed wypadkiem Sedziego, byl taki pewny siebie... taki pewny, ze postanowil sprawdzic teorie Clarkina na Tobym Nelmsie. Teraz potwierdzily sie jego podejrzenia o istnieniu eksperymentalnego srodka stosowanego przez Mainwaringa i Pearla i malo nie wpadl w panike. Badz skrupulatny... Wyjasnij wszystkie zmienne... Pomasowal sie po barku, ktorego opuchlizna sie powiekszala. Nawet najdrobniejszy ruch reki powodowal tepy bol od szyi az po konce palcow. Byl zdenerwowany i zmeczony. Po przeciwnej stronie lozka zrezygnowany Jack Pearl przygotowywal swoje instrumenty i strzykawki. Jason Mainwaring stal samotnie z boku, obserwujac cala scene. Kiedy Zack zaslonil oczy Suzanne i umiescil w jej uszach nasaczone oliwa tampony, Mainwaring przywolal go do siebie. Wygladal inaczej niz zwykle - mial zmieta szara twarz, a wyraz troski w jego oczach wydawal sie szczery. -Iverson, jest mi przykro, ze do tego doszlo - szepnal. -Powinno ci byc przykro. -Nie mam zwyczaju sie tlumaczyc, ale zanim zabierzecie sie z Pearlem do roboty, chcialbym, zebys sie dowiedzial o dwoch rzeczach. -Slucham? -Po pierwsze, kobieta, o ktorej ci doniosl Tarberry, ktora umarla w moim gabinecie... -Co chcesz mi o niej powiedziec? -Ta kobieta umarla na zawal serca, nie z powodu reakcji uczuleniowej. Nie dostala nic procz zwyklej, poczciwej ksylokainy. Taka jest prawda. Mialem w tamtym szpitalu kilku... kilku wrogow, ktorzy dowiedzieli sie o moim zwiazku z firma farmaceutyczna. Chcieli mnie dorwac i niespodziewana smierc pani Grimes dala im te szanse. Nie zaprzeczam, ze dokonywalem w gabinecie eksperymentow ze srodkiem do miejscowego znieczulenia, ale pani Grimes otrzymala ksylokaine. Zack spojrzal na Suzanne. -Mainwaring - rzekl chlodno - doceniam twoja skruche, ale nie oczekuj ode mnie rozgrzeszenia. To, co zrobiliscie we dwoch, wlasciwie we trzech, bylo nie glupota, tylko dranstwem. -Nie mialem nigdy zwyczaju chodzic na skroty, ale nasza firma upadala. Bylismy... bylismy w beznadziejnej sytuacji. Serenyl mogl nas uratowac. Zack wskazal na dwoje pacjentow w spiaczce. -Myslisz, ze ich to obchodzi? Mainwaring nie odpowiedzial. -Zack, jestesmy gotowi - zawolala Bernice Rimmer. -Ide. Przez caly czas trwania kryzysu byla dla reszty personelu opoka, spokojnie rozwiazywala wszelkie powstajace problemy i wiadomo bylo, iz wszystkiego dopilnuje. Byla szybka, sprawna i pelna poswiecenia. Zack probowal sobie przypomniec, jaka byla w latach, kiedy razem chodzili do szkoly. Jedynym wspomnieniem, ktore udalo mu sie przywolac, to obraz nieladnej, lecz sympatycznej dziewczynki, o lagodnym glosie, trzymajacej sie na uboczu. Jakiez to wszystko okazalo sie mylace. -W porzadku - powiedzial do zespolu. - Zanim zaczniemy, chcialbym, zebyscie wiedzieli, jak bardzo doceniam - j a k doceniamy we troje - to wszystko, co tu robicie. Wiem, ze jestescie nieco zdezorientowani. Przyrzekam wam, ze gdy skonczymy, poznamy odpowiedz na wiekszosc pytan, ktore sami sobie zadajemy. Zamierzamy uspic Suzanne nowym srodkiem znieczulajacym w nadziei, ze to zakonczy jej atak. Kiedy to sie uda, powtorzymy to samo z Tobym. -Na jakiej podstawie opiera pan swoje oczekiwania? - zapytala jedna z pielegniarek. -W sensie teoretycznym? Otoz mamy nadzieje, ze zostana wyplukane z ich organizmow wszelkie czasteczki chemiczne zatruwajace centralny uklad nerwowy i oboje po prostu sie obudza. To moze jednak troche potrwac. -Czy istnieje jakies niebezpieczenstwo? Zack spojrzal na Pearla, ktory napelnial strzykawke zawartoscia jednej ze swoich ampulek. -Jak myslisz, Jack? Pearl potrzasnal glowa. -Nie - mruknal. - Nie ma zadnego niebezpieczenstwa. Pielegniarka wydawala sie usatysfakcjonowana odpowiedzia. -Zatem zaczynajmy - powiedzial Zack, czujac, jak serce zaczyna mu bic szybciej. - Pamietajcie - zadnych swiatel, kompletna cisza, nikt sie nie rusza. Pielegniarki zaczely wylaczac swiatla i wyciszac do minimum szum aparatury. Zack skinieniem wywolal Pearla na strone. -Pamietaj, Jack - ostrzegal. - Zadnych kantow. -Serenyl nie jest temu winien - odwarknal Pearl. -Nie zaczynaj ze mna, Jack. Zrob to, psiakrew, jak nalezy. -To nie da rezultatu, Iverson. Jestes szalony. -Masz absolutna racje, Jack - rzekl Iverson, stanawszy plecami do zespolu. - Jestem szalony. Radze ci nie zapomniec o tym nawet na jedna cholerna sekunde. Wrocili do Suzanne. Pielegniarki poustawialy sie gdzies w ciemnosci, a Pearl wbil igle w gumowy pecherzyk kroplowki. Dokonawszy tego, zawahal sie. -Zrob to, Jack - zachrypial Zack. - Moze to twoja jedyna szansa, zeby nie pojsc do piekla. Na milosc boska, zrob to! Rece anestezjologa trzesly sie tak bardzo, ze musial oburacz trzymac strzykawke. - Jack, do cholery... Pearl powoli nacisnal tloczek. Przysiadlszy na jednym ze stolikow w sali konferencyjnej Cartera, Frank patrzyl, jak Leigh Baron zbiera sie do odejscia. Nie mial watpliwosci, iz zatrzyma sie na oddziale, by zweryfikowac jego pogrozke zwiazana z Tobym Nelmsem, a wtedy przy odrobinie szczescia zniknie z jego zycia na zawsze. Serce nadal bilo mu przyspieszonym rytmem, a gardlo mial jak wylozone papierem sciernym, ale to bylo zrozumiale. Niewiele brakowalo. Choc ta ostatnia wygrana nie byla elegancka, lata spedzone na boisku w roli rozgrywajacego nauczyly go, ze zwyciestwo jest zwyciestwem. Marzenia o stanowisku dyrektora regionalnego rozwialy sie, ale dodatkowa suma na koncie rekompensowala z nadwyzka zwiazek z Ultramed i Leigh Baron. Zamyslil sie nad przyczyna, dla ktorej ta kobieta w obliczu kleski nagle stracila na atrakcyjnosci. Nos, ksztalt bioder, sposob poruszania sie. Jak to mozliwe, ze kiedys wydawala mu sie pociagajaca. Sa inne - znacznie lepsze. -Zapamietaj sobie, Frank - powiedziala Leigh Baron, zapinajac aktowke - ze jesli to, co mi powiedziales, jest prawda, nie chcialabym, by padlo choc slowo o zwiazku Ultramed z ta afera. -Jasne, skarbie. Nawet jej rozkazy zmienily charakter -brzmialy jakos blagalnie i pusto. -Niech cie szlag trafi, Frank - mruknela pod nosem. Nim zdazyl odpowiedziec, odwrocila sie i wyszla. Ucisk w krtani zaczynal powoli ustepowac. Frank z ulga stwierdzil, ze moze swobodnie oddychac. Znow byl na fali. Usmiechnal sie na te mysl. Stanal wobec nowego wyzwania i dal sobie rade. Nie czas na swietowanie, przemknelo mu przez glowe. Za wczesnie. Mial jeszcze cos do zrobienia. Ale juz wkrotce, pomyslal. Kiedy Suzanne Cole i Zachary Iverson zostana wyslani na tamten swiat, bedzie mial z glowy wszystkie klopoty. Zsunawszy sie ze stolika, poszedl do biura, po drodze analizujac obmyslony wczesniej plan. Jedyna trudnosc stanowilo wywiezienie Suzanne ze szpitala, ale do tego celu mogl posluzyc kosz na brudna bielizne. Zawsze byl bezpretensjonalnym dyrektorem - nikt sie nie dziwil, widzac go z narzedziami do roznych robot lub przenoszacego meble. Gdyby nawet ujrzano go z koszem, watpliwe, zeby to sie komus wydalo podejrzane. Pozostala czesc zadania byla niezwykle prosta: telefon do Zacka, propozycja spotkania na Christmas Point, a na koncu wypadek. Zastanawial sie, czy wstapic do magazynku i wziac nieco czystego spirytusu. Podlaczenie kroplowki - zwlaszcza na pare minut - nie bedzie stanowilo problemu. Kiedy juz unieruchomi Zacka, badz za pomoca zastrzyku serenylu, badz kolby rewolweru, wprowadzi mu do krwiobiegu wystarczajaca ilosc alkoholu, zeby nikt nie mial watpliwosci, co bylo przyczyna wypadku - zwlaszcza iz zadbal o to, by caly szpital sie dowiedzial o przedwczorajszym nocnym pijanstwie brata. Wyrafinowane i eleganckie. Zagubiony w myslach spieszyl korytarzem na pierwszym pietrze w strone nowego skrzydla i niemal wpadl na wozek Sedziego, wytaczany z biura recepcji. Clayton Iverson spojrzal ponuro na syna, po czym zwrocil sie do mlodej wolontariuszki, ktora go wiozla. -Kathy, moja mila, to jest moj syn. Jesli pozwolisz, chcialbym z nim porozmawiac. Posle po ciebie, kiedy bede cie potrzebowal. Dziekuje ci. Poczekal, az dziewczyna sie oddali, po czym poslugujac sie zdrowa reka i gipsowym opatrunkiem na drugiej, odjechal wozkiem o kilka krokow od wejscia. -Chce, zebys wiedzial, ze to, co musialem zrobic, sprawilo mi przykrosc - rzekl. -Niepotrzebnie, Sedzio - odparl Frank. - Nie spodziewalem sie niczego innego po wlasnym ojcu. Clayton Iverson spojrzal nan ze zdumieniem. -Milo slyszec, ze to mowisz. Chcialbym, zebym w przyszlosci juz nigdy nie musial tak postapic. Frank po raz wtory zobaczyl swiatelko w tunelu. -Sluchaj, tato - powiedzial. - Przed chwila skonczylem rozmowe z Leigh Baron. Wiem, ze postawila cie w niezrecznej sytuacji. -Wiedziales o tym? -Przed trzema laty przyjechali do mnie ludzie z Bostonu z niezwykle atrakcyjna propozycja zrobienia interesu na ziemi. Byli tak przekonujacy, tak doskonale zorganizowani, ze polknalem haczyk. Pozyczylem szpitalne pieniadze przekonany, ze zwroce je w ciagu tygodnia, najwyzej dwoch. Okazalo sie, ze to byla najglupsza rzecz, jaka zrobilem w zyciu... Uklakl na jedno kolano, starajac sie mowic drzacym glosem. -...Bylem taki przestraszony, taki zawstydzony, ze... -Powinienes byl przyjsc z tym do mnie, Frank. -Wiem, tato. Wiem... dopiero teraz... - Spokojnie! Nie spiesz sie! Nie przesadz! - Ale juz raz mnie wyciagnales... z tamtego szamba w Concord, wiec... - Opuscil glowe i glos mu sie zalamal. -Co postanowila Leigh Baron? -Co masz na mysli? -W sprawie pieniedzy. -Ach, okazala sie bardzo rozsadna. Wziela pod uwage wszystkie okolicznosci. Pracuje nad paroma przedsiewzieciami - zaciagam pozyczke na hipoteke domu, sprzedaje tamto wszystko w Winnipesaukee - w sumie moge zebrac przynajmniej na splate czesci dlugu. Ona wie, ze zalezy mi na tym, by zwrocic pieniadze, i ze prawdopodobnie bede bez pracy, wiec postanowila na razie zawiesic postepowanie, pod warunkiem ze zwroce calosc w ciagu kilku tygodni. -Dasz rade? -Postaram sie. -Ile ci brak? Frank z trudem opanowal podniecenie. -J a... Sedzio, chce to samodzielnie zalatwic. -Jakim cudem chcesz to zrobic, bedac bez pracy, w dodatku majac na utrzymaniu zone i dwoje dzieci? -Dam sobie rade, to znaczy damy sobie rade. Znajde jakas prace. Zrobilem zyciowy blad, ale jestem doskonalym dyrektorem. -Najlepszym. -Dzieki, ze to powiedziales. -Wiec Leigh Baron nie wytoczy ci sprawy, jezeli oddasz pieniadze? -Tak powiedziala. -Ile ci trzeba? -Sedzio, prosze. -Ile ci brak? -Okolo... okolo stu tysiecy. -Pozycze ci. -To moj problem, tato. -Bzdura, Frank. Jestem zadowolony, ze tak to wszystko rozwiazales. Bylem na ciebie wsciekly, ale teraz cie rozumiem Zrobiles blad, przyznales sie do niego, a teraz chcesz go naprawic. Niczego wiecej od ciebie nie wymagam. Dostaniesz ode mnie pieniadze, gdy tylko stad wyjde. -Ale... - Frank znow opuscil glowe. Najpierw Mainwaring, potem Leigh Baron, a teraz sam Sedzia! -Zadnych ale - ciagnal Sedzia. - Oddasz mi, kiedy ci sie powiedzie. Mysle, ze nie ma sensu wtajemniczac w to wszystko matki. -Sedzio... nie wiem, co powiedziec. -Na poczatek wstan i przyrzeknij solennie, ze jako dyrektor okregowego szpitala Davis nigdy wiecej nie zrobisz czegos podobnego. Frank powoli sie podniosl, starajac sie z calych sil panowac nad miesniami twarzy. Kto powiedzial, ze nie moge miec wszystkiego? - pomyslal. Kto powiedzial, ze nie moge miec wszystkiego, a nawet jeszcze wiecej? -Mowisz serio? - spytal z mina wyrazajaca niedowierzanie i wdziecznosc w odpowiednio wywazonych proporcjach. -Watpie, czy znajdzie sie bodaj jeden czlonek rady, ktory nie bedzie glosowal za zatrzymaniem cie, oczywiscie jezeli sie zgodzisz. Frank uznal, iz nadszedl moment, zeby sie lekko usmiechnac. -Mysle, ze dam sobie rade - odpowiedzial. - Ale juz najwyzszy czas, zebys zszedl z wozka i polozyl sie. Jestes nieco blady. Ktory pokoj ci dali? -Poprosilem o trzecie pietro. Dostalem pokoj numer trzysta jeden. -Doskonale. Najlepszy w calym szpitalu. Zaraz cie tam zawioze. Zaczal pchac wozek z ojcem w strone windy. Kiedy znalezli sie na korytarzu prowadzacym do nowego skrzydla, zatrzymal sie. -Sedzio, nie mialbys nic przeciwko temu, gdybym cie tu na moment zostawil i wstapil do mojego biura? -Nie ma sprawy - odparl Sedzia. - Nie spieszy mi sie. Od drzwi pokoju sekretarek dzielilo Franka niecale szesc metrow. Frank zostawil wozek pod sciana, podszedl do drzwi i wlozyl klucz do zamka. W momencie kiedy sie zorientowal, ze wewnatrz nie slychac muzyki, z drzwi do klatki schodowej wyszedl Henry Flowers. -Nie ma jej tam, panie Iverson. -Kogo? Frank poczul zimny dreszcz. -Doktor Cole. Nie ma jej. Frank otworzyl drzwi do sekretariatu. Zobaczyl, ze wewnetrzne, prowadzace do jego gabinetu, sa szeroko otwarte. -Jest na oddziale intensywnej opieki medycznej z doktorem Mainwaringiem i panskim bratem - wyjasnil olbrzym. - Powinien pan sie wstydzic za to, ze pan ja... -Nie! -... zwiazal i... Frank odepchnal go na bok i wypadl na korytarz. -Nieee! - ryczal, biegnac do drzwi klatki schodowej. Rozdzial 38 -Dwie minuty. Siedzacy obok lozka Toby'ego Nelmsa Zack poruszyl bezglosnie wargami i w swietle kieszonkowej latarki pokazal Pearlowi dwa palce. Pearl skinal glowa i przestal podawac serenyl chlopcu. Najpierw przez dziewiec minut aplikowali srodek Suzanne. Natychmiast obnizylo sie jej tetno ze stu dwudziestu do szescdziesieciu. Choc minelo wiecej niz dwanascie minut, odkad przestali podawac serenyl, nie obudzila sie. W zwiazku z tym Zack, zamiast czekac, postanowil zostawic ja pod opieka Bernice Rimmer i zabrac sie do Toby'ego. Podobnie jak Suzanne, chlopiec zareagowal gwaltownym obnizeniem pulsu. Teraz lezal w grobowej ciemnosci, a jedynym znakiem, ze zyl, bylo miarowe podnoszenie sie i opadanie okrywajacych mu piers kocow. Obserwujac te surrealistyczna scene, Zack walczyl z ogarniajacym go zlym przeczuciem, iz jego akcja moze sie okazac spozniona dla chlopca, a niewykluczone, ze rowniez dla Suzanne. Staral sie sobie wytlumaczyc, iz jest zbyt zmeczony i obolaly, by go bylo stac na optymistyczne, obiektywne spojrzenie. Mozliwe, ze zmiany nastapia dopiero po kilku godzinach, a nawet dniach. Moze nawet nalezy sie przygotowac na najgorsze. -Minuta. Zasygnalizowal czas latarka po czym rozejrzal sie po sali. Mainwaring... Pearl... Toby... Wszystko razem bylo takie dziwaczne, takie smutne. Wrocil do Sterling pelen najlepszych nadziei... mial tyle planow. -Trzydziesci sekund. Nigdy wiecej, przysiagl sobie. Koniec z planami. Drzwi zaciemnionej sali stanely otworem, nastepnie uslyszal kroki. -Pietnascie sekund. Odwrocil sie i spojrzal w strone drzwi. Na ich tle spostrzegl sylwetke kobiety, a za nia Franka. -Obudz go, Jack - szepnal przynaglajaco. - Predko! Obudz go! -Co tu sie, dzieje, do diabla? - ryknal Frank. - Wlaczyc swiatlo! Natychmiast! Jack Pearl odstapil od lozka Toby'ego. Plastikowa strzykawka wypadla mu z rak i stuknela o podloge w tym samym momencie, gdy zapalily sie swiatla. Frank stanal z zacisnietymi piesciami obok punktu pielegniarek. -Zwolnilem cie - warknal do Zacka. - Zabierz tylek ze szpitala, zanim wezwe policje. -Nie zrobie tego, Frank. Frank zwrocil sie do sekretarki oddzialu. -Wezwij ochrone, a potem zadzwon na policje. Powiedz im, ze lekarz, ktory zostal zwolniony, nie chce opuscic szpitala. Kobieta nie ruszyla sie. -Z r o b to! Widac bylo, ze pod opalenizna jest blady z wscieklosci. Jedna z pielegniarek pobiegla przesunac drzwi odgradzajace boksy innych pacjentow. Zack wyszedl z boksu Toby'ego, zeby stawic czolo bratu. -Posluchaj, Frank... - zaczal. -Zamknij sie! - wrzasnal Frank, toczac dokola dzikim wzrokiem. Leigh Baron zblizyla sie pare krokow. Z tylu za nia ukazal sie wozek. -Mowilem ci, Frank - zaskomlil Jack Pearl. - Probowalem cie przekonac, ze musimy poczekac... -Zamknij sie, Jack... -Powinnismy byli przeprowadzic retrospektywne badanie... -Niech cie szlag trafi, Jack! -...Ale nie chciales o tym slyszec. Nie dales mi mozliwosci poprawienia serenylu. Frank zrobil krok i uderzyl anestezjologa piescia w twarz. Glowa Pearla odskoczyla do tylu. Upadl na podloge, z rozbitej twarzy buchnela mu krew. Przystojna twarz Franka wykrzywila wscieklosc. -Wynos sie! - krzyczal. - Wynoscie sie wszyscy. Jestescie zwolnieni. To jest moj szpital, psiakrew! Zwalniam was wszystkich! -Przestan, Frank - powiedzial cicho Zack. - Dosc tego! Uspokoj sie i sluchaj. Zrobiles straszne rzeczy, wrecz przerazajace... Czy tego nie rozumiesz? Rozejrzyj sie wokol. Popatrz na nich. Nie widzisz, ze jestes skonczony? To twoj koniec, Frank! -Niech cie pieklo pochlonie! - zawyl Frank, rzucajac sie na brata i przewracajac po drodze krzeslo. - Zabije cie! Przysiegam, ze cie, kurwa, zabije! Impet jego ataku rzucil obu na szklana sciane sasiedniego, pustego boksu. Jedna z pielegniarek krzyknela. Ramie Zacka w momencie zetkniecia z podloga eksplodowalo obezwladniajacym bolem Oszolomiony, przetoczyl sie na bok po odlamkach rozbitego szkla, ktore kaleczyly mu ramiona i plecy. Wstal chwiejnie, zataczajac sie jak pijany. Nim odzyskal jasnosc widzenia, Frank, warczac jak dzikie zwierze, znow nan skoczyl, chwytajac go z calych sil za gardlo i pchajac w tyl. Ucisk palcow Franka na tchawicy Zacka nie ustepowal nawet na chwile. Zackowi zwiotczaly ramiona. Spodziewal sie lada moment trzasku w krtani, wiedzac, ze to bedzie jego koniec. W chwili gdy nogi odmowily mu posluszenstwa, popuscil w spodnie. Bol odplynal, a on odniosl wrazenie, ze wzlatuje, a potem pada. Tylem glowy uderzyl w metalowy rog lozka. Ujrzal goracy, oslepiajacy rozblysk, po ktorym przestal cokolwiek widziec. Fale cieplego, miekkiego swiatla rozpraszaly ciemnosc, wydobywajac z niej, jedna po drugiej, galerie twarzy. Zack przygladal im sie obojetnie, zadowolony, gdy rozpoznal wsrod nich dawnego nauczyciela, krewnego lub kolege ze szkoly. Stopniowo twarze stawaly sie coraz wyrazistsze i coraz mniej odlegle w czasie. Profesor anatomii z Yale... kolezanka z uniwersytetu Wellesley - skad ona byla?... Potem Annie Doucette... Toby... Suzanne... na koncu Frank z czerwona wykrzywiona z nienawisci twarza wirujacy w poswiacie jak derwisz. Zabije cie... Zabije cie... -Zabije cie. Zabije cie. Pierwszy glos nalezal do Franka. Drugi byl glosem Zacka, ktory nie przestawal powtarzac w kolko slow brata. -Iverson, otworz oczy. Juz wszystko w porzadku. Miales wstrzasnienie mozgu. -Niemozliwe. -Mozliwe, Iverson. Spojrz na mnie. Zack zatrzepotal powiekami, po czym otworzyl oczy. Zobaczyl nad soba rozmazana twarz. Po kilku sekundach jej rysy staly sie wyrazniejsze. -To ty, Ormesby? Chirurg przytaknal energicznie. -Rozbiles sobie glowe. Byles przeszlo godzine nieprzytomny. -Godzine? Co z Suzanne... - Sprobowal wstac, lecz szybko opadl z powrotem na plecy. -Spokojnie, Iverson. - Ormesby polozyl mu dlon na ramieniu. Z wolna mozg Zacka zaczal lepiej pracowac. Byl w lozku, w sali intensywnej opieki medycznej, podlaczony do monitora i do kroplowki. -Czy mialem napad padaczki? -Z tego, co mi powiedziano, to tak. Prawdopodobnie wskutek wstrzasnienia mozgu. Tomograf komputerowy jest juz przygotowany i czeka na nas. -Niepotrzebny mi tomograf. -Iverson, przyjmij do wiadomosci, ze jestes tu pacjentem, a nie lekarzem. Przestalem cie miec za wariata, wiec nie kaz mi sadzic, ze sie pomylilem. Zack przytaknal potulnie. Glowa mu pekala, w wielu miejscach na ciele czul coraz ostrzejsze uklucia bolu. Udreka pomogla mu dojsc do przytomnosci. -Suzanne... - powiedzial. - Czy ona... -Jest niedaleko, Iverson. Spojrz w prawo - odparl chirurg. Przekreciwszy z wysilkiem glowe, Zack ujrzal Suzanne. Siedziala nieopodal na krzesle, owinieta kocem, machajac do niego reka. Obok stal stojak z kroplowka. Byla blada, lecz nie wygladala gorzej niz przed zabiegiem. -Czesc, doktorze - powiedziala. - Czesto bywasz tu w charakterze pacjenta? -Niech cie Bog blogoslawi, Clarkin - mruknal Zack. -Co powiedziales? -Nic waznego. Co z Tobym? -Jest nadal w stanie spiaczki, ale temperatura mu spadla. Mysle, ze wkrotce odzyska przytomnosc, choc trudno powiedziec kiedy. Lada chwila zabiora go do Bostonu. Z tylu za nia obok punktu pielegniarek, spostrzegl Sedziego, ktory siedzial w wozku, obserwujac uwaznie bieg wydarzen. -Sluchaj - odezwal sie Ormesby - teraz ci zrobimy tomografie, a potem cie pozszywam. -Boli mnie bark. Mysle, ze jest... -Wiem Sam Christian juz go obejrzal. Teraz sie odprez, dobrze? -Gdzie jest Frank? -Pewnie juz w wiezieniu. Powinienes podziekowac temu wielkiemu ochroniarzowi, Iverson. Wszyscy inni stali jak sparalizowani. Gdyby w sama pore nie oderwal od ciebie Franka, mysle, ze twoj bilet stracilby waznosc. -N i e c h cie Bog blogoslawi, Henry - zachrypial Zack, masujac sobie bolaca krtan. -Wkrotce wroce. Do tego czasu nie wolno ci sie ruszac. -Nie wolno mi sie ruszac - powtorzyl jak echo Zack. Poczekal, az chirurg wyjdzie, po czym wyciagnal reke do Suzanne. Siedzac na krzesle, przysunela sie nieco blizej. -Przepraszam, ze nie wstaje - powiedziala. - Mam zawroty glowy, kiedy probuje. -Wroc do lozka. Porozmawiamy pozniej. -Jak sie czujesz? -Szczerze mowiac, fatalnie, ale nic mi nie jest. Niewiele brakowalo, zeby pieprzony Frank zabil nas oboje. -Rzeczywiscie, niewiele. Na szczescie juz po wszystkim, Zack. -Ktora godzina? -Druga po poludniu. -Cholera! -Co sie stalo? -Zebranie rady... Wiesz, jaki jest wynik? Uscisnela mu dlon. -Sadze, ze twoj ojciec bedzie chcial ci o tym opowiedziec. Spotkamy sie po twoim badaniu. -Jasne. A na razie trzymaj sie z dala od radia. Suzanne usmiechnela sie. -Nie martw sie. Podjelam postanowienie, ze wczesniej czy pozniej wyslucham pewnego utworu. Dala znak Bernice Rimmer, ktora przyprowadzila wozek, zabrala stojak z kroplowka i wywiozla ja z sali. Chwile pozniej przyjechal na wozku Sedzia. -Miales racje co do mojego paralizu - powiedzial. -Ciesze sie. -Zachary, nie potepiaj Franka. -Musze, Sedzio. Skrzywdzil wielu ludzi. To zly czlowiek. -Wiem. Zdefraudowal mase szpitalnych pieniedzy. Potem wszedl w interes z Jackiem Pearlem i Mainwaringiem, zeby moc je zwrocic. -Boze. -Odkrylem to nie dalej niz wczoraj, ale juz od dawna podejrzewalem, ze mial klopoty. Frankowi nigdy nie udalo sie mnie oszukac. Nie wiem... nie mam pojecia, kiedy zszedl na zla droge. W chwili narodzin, chcial odparowac Zack. Widzac zmieszana twarz ojca, uznal, ze taka odpowiedz bylaby nietaktowna. -Sedzio, wziales udzial w zebraniu? -Zawrocilem z drogi. Bylo juz po glosowaniu - zdecydowano sprzedac szpital - ale zdazylem doprowadzic do ponownego. Po drugim glosowaniu Frank mial czelnosc mnie poprosic, zebym go zostawil na stanowisku dyrektora. Odpowiedzialem, ze to wykluczone, choc bylo mi przykro. -Doskonale - powiedzial bez entuzjazmu Zack. -Powinien pomyslec, zanim zaczal ukrywac przede mna prawda. Zawsze probowal, ale nigdy mu sie nie udawalo. Nie ma usprawiedliwienia dla jego oszustwa. Nic go nie tlumaczy. - Westchnal. - Pokladalem w nim takie nadzieje. Dalem twemu bratu wszelkie szanse, Zachary. Absolutnie wszystkie. Wiesz o tym, prawda? Zack zamknal oczy. Znow byl na stoku slalomowym. Koziolkowal w dol stromizny, czujac rozdzierajacy bol w kolanie. Przez wypadek nie mogl uprawiac sportow wyczynowych i to - jak sie wydawalo - spowodowalo zmniejszenie zainteresowania Sedziego mlodszym synem. W owym czasie bylo to dla Zacka najwieksze nieszczescie, jakie moglo go spotkac. Teraz, patrzac z perspektywy czasu, zastanawial sie, czy przypadkiem dobrze sie nie stalo. -Oczywiscie, Sedzio - odparl, nie patrzac ojcu w oczy. - Dales mu wszystkie szanse. Epilog Nie wiadomo, jakim sposobem, chyba tylko na podstawie dziennego opadu lisci, meteorolodzy uznali, iz 10 pazdziernika jest w srodkowo-polnocnym New Hampshire kulminacyjnym dniem jesieni. Gdy jednak ow dzien nadszedl - w tym roku wypadl w srode -nawet najstarsi ludzie, ktorzy przewaznie zawsze maja inne opinie na wszystkie tematy, nie mogli nie przyznac im racji wobec akrow purpury, cynobru, szafranu i zlota skrzacych sie pod bezchmurnym, lazurowym niebem.W niewielkim audytorium Holiday Inn w Sterling, zbudowanym na wzor rzymskiego atrium, przenikajace przez szerokie tafle szkla slonce oblewalo zgromadzonych - okolo stu urzednikow szpitalnych, czlonkow rad nadzorczych i lekarzy - cieplem, ktore wywolywalo wrazenie, iz do zimy w polnocnej Nowej Anglii jest jeszcze daleko. Donioslosc spotkania sprawiala, ze w sali panowala atmosfera podniecenia. Byli reprezentantami wspolnot mieszkancow polnocnej czesci stanu i od trzech dni obradowali przy stolach konferencyjnych i na zapleczu, wykuwajac podstawy struktury nowego konsorcjum szpitalnego. Owoc ich wysilku mial w ciagu najblizszych minut zostac przedstawiony zgromadzeniu, zapoczatkowujac tym nowy rozdzial w medycynie spolecznej. Siedem tworzacych konsorcjum szpitali mialo zostac powiazanych w sposob zapewniajacy im zwiekszona sile nabywcza bez utraty chocby odrobiny autonomii. Sedzia Clayton Iverson przechadzal sie w towarzystwie zony wsrod klebiacego sie tlumu, wymieniajac pozdrowienia i usciski dloni z innymi uczestnikami, ktorych wiekszosc wiedziala, iz niebawem zostanie ogloszony przewodniczacym rady konsorcjum. Jego kandydatura na to stanowisko zostala zaakceptowana niemal jednoglosnie. Komisja wyborcza uznala, iz podstawowymi cechami kandydata powinny byc prawosc i doswiadczenie, a Sedzia sposobem rozwiazania nieszczesnego aliansu szpitala komunalnego Davis z Ultramed udowodnil, iz laczy je obie w sposob niepodlegajacy dyskusji. Sedzia odmowil interweniowania w sprawie syna, Franka, oskarzonego z roznych paragrafow - od wspoludzialu w potajemnych eksperymentach z nielegalnym lekiem o nazwie serenyl poczawszy, po napasc z zamiarem dokonania morderstwa. Ta odmowa zrobila najwieksze wrazenie na zebranych. Do tego doszedl sposob zalatwienia sprawy Jasona Mainwaringa. Po wystapieniu o odebranie mu prawa wykonywania zawodu i uzyskaniu takiego wyroku, Sedzia odstapil od oskarzenia chirurga w zamian za likwidacje jego firmy farmaceutycznej; z uzyskanego dochodu powstal fundusz pomocy pacjentom, ktorzy poniesli uszczerbek na zdrowiu w wyniku podania im serenylu. Decydujaca role odegralo jego przywodztwo w procesie wycofania szpitala okregowego Davis spod kontroli Ultramed. Nie tylko nadzorowal jego powrot pod zarzad spoleczny, lecz niezadowolony z kwoty, uzyskanej ze sprzedazy zadluzonej firmy farmaceutycznej Mainwaringa, przekonal dyrektorow Ultramed, ze roztropnie z ich strony bedzie powiekszyc fundusz ofiar serenylu o wielomilionowa kwote. Chociaz caly czas sie usmiechal i sciskajac wszystkim rece, wydawal sie zrelaksowany, co chwile zerkal w strone drzwi wejsciowych. -Widzisz go? - spytala Cinnie. -Nie. Rozmawialas z jego dziewczyna prawda? -Tak, kochanie. Powiedzialam jej, ze zostales wybrany, i poprosilam, by sprobowala naklonic Zacka, zeby przybyl na ogloszenie werdyktu. -I co? -Odparla, ze sie postara, ale watpi, czy jej sie uda. Odciagnela go na bok, z dala od tlumu. -Clayton, prosze cie. Masz jeszcze chwile. Przemysl to ponownie i pojedzmy na Floryde. Tylko na zime -Nie. -Dlaczego? Lisette z dziewczynkami wyprowadzila sie z miasta, a Zachary prawie nigdy nas nie odwiedza. Od dawna nie spotkalismy sie na wspolnym obiedzie. Mamy tam przyjaciol. Ja... ja nie chce spedzic tu kolejnej zimy. Prosze cie, Clayton. -Wykluczone. Zobaczysz, ze Zachary sie zjawi. -Nie jestem pewna. Od czasu tej strasznej przeprawy z Frankiem odsunal sie od nas. Za kazdym razem, gdy z nim rozmawiam, pytam go, dlaczego tak jest, a on mi odpowiada, ze sa rzeczy, ktore musi przemyslec. Mowi, ze nie wie nawet, czy zostanie w Sterling. -Z pewnoscia zostanie. Zamieszkal z ta Suzanne. Czy to swiadczy, ze zamierza wyjechac? -Nie. Mysle, ze nie. -Prosze wszystkich o zajecie miejsc - oglosil przewodniczacy konferencji, stukajac w mikrofon. - Zbliza sie moment, na ktory wszyscy czekacie. -Zobaczysz, ze jeszcze sie zjawi, Cynthio - powiedzial Sedzia. - Jego brat nigdy nie docenial rzeczy, ktore dla niego robilem, ale Zachary jest inny. Przyjedzie, zeby byc swiadkiem mojej wielkiej chwili. -Clayton, prosze... -Nie. I nie chce o tym wiecej slyszec. -Panie i panowie, mam zaszczyt oficjalnie oglosic powstanie Konsorcjum Szpitali Komunalnych Polnocnego New Hampshire. Rozlegla sie burza oklaskow. Sedzia znow spojrzal w strone drzwi. -Pogodz sie z tym, Clayton - powiedziala Cinnie. - On nie przyjdzie. -Niech go szlag trafi - mruknal Sedzia. - Niewdziecznik... Niech szlag trafi ich obu. -W pierwszym punkcie porzadku naszego posiedzenia chcialbym wam przedstawic czlowieka wytypowanego przez komisje na przewodniczacego nowego konsorcjum. Jest czlowiekiem prawym, majacym za soba wiele osiagniec, czlowiekiem znanym wiekszosci obecnych na tej sali z niezmordowanej pracy na rzecz swojej spolecznosci i jej szpitala. Jest czlowiekiem pelnym poswiecenia, bezkompromisowo wiernym zasadom uczciwosci... Na pustym polu, nazywanym Lakami, dziesiec kilometrow na poludnie od Holiday Inn, zawarczal silniczek modelu samolotu. Po zlocistej jesiennej trawie biegli chlopiec z dziewczynka trzymajac sie za rece. -Jennifer chce sie nauczyc kierowac samolotem, Zack - powiedzial trzymajacy w reku radio chlopiec. - C h c i a l b y m jej sam pokazac. Pozwolisz? Zack podparl sie lokciami, wdychajac wonne gorskie powietrze. Potem, obrociwszy sie na bok, dotknal ustami ucha Suzanne. -Cos mi sie zdaje, ze chlopak ma oko na twoja corke - szepnal. -Na to wyglada - odpowiedziala. - Masz licencje pilota, Toby? -Co takiego? -Nic, nic. -Pozwolisz mi, Zack? -Jasne, kolego - odparl Zack. - Nie krepuj sie. Jennifer Cole patrzyla z napieciem, jak Toby Nelms pchnal dzwigienke. Szkarlatny samolocik wystartowal i polecial ponad laka ku bezchmurnemu, poludniowemu niebu. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-08 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/